P R O L O G Dłoń Elisabeth drżała, gdy unosiła słoiczek z ciepłym płynem. Chciała uciec, krzyknąć, że to wszystko było błę dem, ale wzięła głęboki od...
9 downloads
18 Views
1MB Size
PROLOG
Dłoń Elisabeth drżała, gdy unosiła słoiczek z ciepłym płynem. Chciała uciec, krzyknąć, że to wszystko było błę dem, ale wzięła głęboki oddech i polała moczem test ciążowy. Kilka kropli spadło na podłogę. Wstrząsnął nią dreszcz. To nie w porządku. Zrobili to tylko kilka razy i nawet nie było jej zbyt dobrze. Nie tak jak w książkach czy filmach. Spojrzała na zegarek i zacis nęła kciuki. Jej brat zaczął się dobijać do łazienki. - Jestem zajęta! - krzyknęła. - Spoko, nie gorączkuj się. Odszedł. Potem pojawiły się niebieskie linie. Elisabeth popatrzy ła na test i wiedziała już, że musi dokonać wyboru.
CZĘŚĆ
PIERWSZA
LIBBY 5. TYDZIEŃ
Libby siedziała na kamieniu i patrzyła na morze. Ko chała Darrena, ale czy chciała spędzić z nim resztę życia? Od kilku tygodni próbowała wyobrazić go sobie w wieku czterdziestu lat. Jego tata był jednym z tych mężczyzn, którzy zaczesują rzadkie włosy na wyłysiałe miejsca. I zbyt często zaglądał do kieliszka. Darren też pił, choć zwykle potrafił się kontrolować. Czy jednak tak będzie zawsze? Najbardziej dręczyła ją myśl o budzeniu się przy Darrenie. Łóżko Libby było jej schronieniem, lubiła w nim ma rzyć. Z Darrenem czułaby się, jakby zabrakło jej powietrza. Czy da radę sama przez to przejść? Obrazy samotnych mam kłębiły jej się w głowie - wszystkie ponure. Zastana wiała się, jak zareagują jej rodzice, i żałowała, że nie może tego obgadać z Ashleigh. A potem pomyślała o szkole, eg zaminach i swojej muzyce. Dziecko oznaczało zrezygnowa nie z tego wszystkiego. Ale co innego mogłaby zrobić? Libby próbowała przekonać samą siebie, że aborcja jest łatwiejszym rozwiązaniem. Nikt by się nigdy nie dowie11
dział. Ale nie potrafiła. Ten mały zlepek komórek, który rósł w jej ciele, był nowym życiem. Tylko Bóg miał pra wo je zakończyć. Libby nie sądziła też, że byłaby w sta nie oddać dziecko do adopcji. Pozostał zatem tylko jeden wybór. Na skałę weszła mrówka. Libby uniosła palec. Mogła ją zabić albo pozwolić jej żyć. Taką samą władzę miała nad istotą połączoną z nią pępowiną. Dziewczyna zadrżała. Ta decyzja będzie miała wpływ na cale jej życie. No i co z ojcem dziecka? Libby przypomniała sobie przerażoną minę Darrena, kiedy powiedziała mu, że okres jej się spóźnia. - Przykro mi, Darren - wyszeptała. - To moje ciało. To będzie mój wybór. Libby wstała. Odetchnęła głęboko, patrząc, jak mrówka umyka ku bezpiecznej kryjówce.
BETH 6.
TYDZIEŃ
Beth siedziała na skale i patrzyła na morze. Kochała Dar rena, ale czy chciała spędzić z nim resztę życia? Od kilku tygodni próbowała wyobrazić go sobie w wieku czterdziestu lat. Jego tata był jednym z tych mężczyzn, którzy zaczesują rzadkie włosy na wyłysiałe miejsca. I zbyt często zaglądał do kieliszka. Darren też pił, choć zwykle potrafił się kontro lować. Czy jednak tak będzie zawsze? Najbardziej dręczyła ją myśl o budzeniu się przy Darrenie. Łóżko Beth było jej schronieniem, lubiła w nim marzyć. Z Darrenem czułaby się, jakby zabrakło jej powietrza. Czy da radę sama przez to przejść? Czy jest dość silna, aby zostać samotną matką? Przed oczami miała wciąż pielu chy, wymiociny i obwisły brzuch. To nie pasowało do jej pla nów. Chciała grać na wiolonczeli i podróżować. Ale skoro zo stanie siedemnastoletnią matką nie wchodziło w grę, to cóż innego mogła zrobić? Beth nie sądziła, że umiałaby oddać dziecko do adopcji, pozostawał więc tylko jeden wybór. Wyparła wspomnienie swojego gaworzącego kuzyna. Zlepek komórek w jej brzuchu nie był czymś takim. Jeszcze 13
nie. Ale cały czas rósł. Niedługo ogon jak u konika morskie go przekształci się w kręgosłup, a zawiązki ramion staną się kończynami. Przypomniała sobie zdjęcia z książki Ashleigh o ludzkiej anatomii i zrozumiała, że decyzję musi podjąć wkrótce. Na skałę weszła mrówka. Beth uniosła palec. Mogła ją zabić albo pozwolić jej żyć. Taką samą władzę miała nad is totą połączoną z nią pępowiną. - Muszę zdecydować jeszcze dzisiaj - wymamrotała. Beth zanuciła melodię, której uczyła się na wiolonczeli, i odwróciła wzrok ku morzu. Myślała o swoich rodzicach i oj cu Patricku, ale pytanie ich o radę nie miałoby sensu. Beth wiedziała, że nie może urodzić. Nie była gotowa na macie rzyństwo. Jeszcze nie. Nie, kiedy jej życie dopiero się za czynało. Ale czy to w porządku stawiać swoje potrzeby na pierwszym miejscu? Może była egoistką, ale nie umiała zre zygnować z marzeń. Poza tym dziecko zasługiwało na mat kę, która pokocha je bezwarunkowo. No i co z ojcem? Beth przypomniała sobie przerażoną minę Darrena, kiedy powiedziała mu, że okres jej się spóź nia. - Przykro mi, Darren - wyszeptała. - To moje ciało. To będzie mój wybór. Beth wstała. Odetchnęła głęboko i zdmuchnęła mrówkę. Potem poszła do domu, by umówić się na wizytę.
LIBBY 7. TYDZIEŃ
Dni Libby rozpoczynały się o szóstej rano, kiedy biegła do łazienki zwymiotować. Któregoś poranka jej matka cze kała przed toaletą ze szklanką wody. - Kiedy masz termin? - spytała. Libby wybuchnęła płaczem. - Wytrzyj nos - powiedziała Gail, wyciągając chustecz kę z kieszeni szlafroka. - Płacz nie sprawi, że problem znik nie. - Libby otarła łzy i zapatrzyła się w podłogę. - Przy puszczam, że to Darrena - ciągnęła matka. Libby przytaknęła. Czuła się odrętwiała, jakby jej umysł unosił się gdzieś ponad nimi dwiema. Próbowała się skon centrować na słowach matki, ale atmosfera stawała się coraz bardziej nierzeczywista. - Czy Darren wie? - Jeszcze nie. - Byłaś u lekarza? Libby pokręciła głową. - Nie muszę.
15
Pokazała matce test ciążowy. Obie przyjrzały się cien kim niebieskim kreskom. - Cóż... - Gail wreszcie przerwała ciszę. - To tyle, jeśli chodzi o pójście na uniwersytet w przyszłym roku. - Tylko o tym myślisz? - A co mam ci powiedzieć? Libby chciało się płakać, ale ostry ton matki powstrzy mał jej szlochanie. - Nie jesteś rozczarowana? - wymamrotała. - Oczywiście, że jestem rozczarowana, Elisabeth. A ty nie? Ale obsztorcowanie cię byłoby z mojej strony czystą hipokryzją, prawda? Libby skinęła głową, choć nie wiedziała, o co chodzi mamie. Mocno objęła się ramionami. Jej piersi były bardzo obolałe. -
C ó ż . . . - westchnęła Gail. - Lepiej zadzwońmy do
doktora Fitzpatricka. Ubierz się, a ja umówię wizytę. Libby włożyła dżinsy i T-shirt i zrobiła sobie filiżankę słabej herbaty. - Znajdzie dla nas czas dopiero o dziesiątej trzydzieści. Po drodze do gabinetu będę musiała podrzucić kwiaty do kościoła. Pomożesz mi w ogródku czy masz pracę domową? - Napiszę wypracowanie z angielskiego. - Dobrze. - Gail wzięła wiadro, sekator i wyszła tylny mi drzwiami. Kilka chwil później pojawił się brat Libby. Mruknął coś w jej kierunku i wsypał sobie solidną porcję superwzmacniających płatków zbożowych do miseczki. „Chciałbyś" - po16
myślała dziewczyna, patrząc na jego szczupłe, wciąż dzie cięce ciało. - Zamykaj za sobą drzwi - rzuciła. - Jest zimno. - Tak, dobra. Jest jeszcze mleko w lodówce? Libby podała mu karton. Wsłuchała się w szum maszynki elektrycznej rozchodzący się po korytarzu. Myśl, że tata się o wszystkim dowie, przyprawiła ją o kolejną falę mdłości. Spróbowała przełknąć tost, ale ugrzązł jej w gardle. - Czemu jesteś w dżinsach? - spytał brat. - Źle się czuję - odparła, popijając herbatę. - Nie wyglądasz na chorą. Libby go zignorowała, bo do kuchni wszedł tata pach nący sosnowym lasem. - Dzień dobry - powiedział. - Libby, co się dzieje? Nie idziesz dziś do szkoły? - J e s t chora - wymamrotał James z ustami pełnymi płatków. - Coś poważnego? - Trochę mnie mdli - wychrypiała, oblizując wargi. - Muszę lecieć. O dziewiątej mam pierwsze zlecenie. Gail, już idę! - krzyknął poprzez moskitierę. - Wracając, wstąpię do rzeźnika! Gail pomachała sekatorem. - Piersi z kurczaka! - zawołała. - Upewnij się, żeby znów nie dał ci skrzydełek! - Dobrze. Jim złapał kluczyki i pocałował Libby w czoło. - Zdrowiej, księżniczko - wyszeptał. 17
Libby skinęła głową i wrzuciła tost do wiaderka z od padkami na kompost. Stała przy oknie, obserwując, jak mama obcina stokrotki. Chciała zapaść się pod ziemię.
BETH 8. TYDZIEŃ
W trzeci piątek czerwca Beth nie poszła do szkoły. Za miast tego wsiadła do autobusu i pojechała do kliniki poło żonej po drugiej stronie miasta. Wciąż nie powiedziała Darrenowi, a najlepsza przyjaciółka, Ashleigh, się do niej nie odzywała. Tak więc choć w klinice prosili, żeby przyszła z kimś, Beth przybyła sama. Duża grupa aktywistów z Ruchu Obrony Życia krążyła wokół wejścia i Beth zorientowała się, że aby wejść do środ ka, będzie musiała się przez nich przepchnąć. Koło kliniki znajdował się podjazd, a przy nim stacja benzynowa. Jeśli przeskoczy przez płot, powinna się przemknąć, nim ją za uważą. A może lepiej byłoby poczekać, aż odejdą? Dziewczyna spojrzała na zegarek. Dziewiąta trzydzieści. Jeśli się spóźni, przełożą jej wizytę. To by było dziesięć razy gorsze od przebiegnięcia obok fanatyków. „Fanatycy - po myślała. - Tylko tym są. Czemu miałoby mnie obchodzić, co sądzą? To moje ciało i moja decyzja". Przechodząc przez uli cę, powtarzała sobie te słowa.
19
Na stacji panowała cisza. Beth kupiła kilka batoników u znudzonego ekspedienta, a potem podbiegła do płotu. Miała szczęście. Poziome belki były całkiem wygodne. Sta nęła na pierwszej z nich, wzięła głęboki oddech i przesko czyła przez płot. Przepchnęła się przez krzewy i rzuciła bie giem w stronę drzwi kliniki. Protestujący ją zauważyli. Jeden z nich zawył z frustracji. Zaczął machać Beth przed oczami krwawym zdjęciem płodu, ale za chwilę zawołał go kumpel. - Gabriel, wyłaź stamtąd! - krzyknął. - Szybciej, stary! Wynoś się z ich podwórka! - Morderczyni dzieci! - wysyczał Gabriel. Splunął na nią i biegiem wrócił do towarzyszy. Beth zatrzasnęła za sobą drzwi i opadła na krzesło. Starła z buta ślinę. Ciężko dyszała, ale niemal kręciło jej się w gło wie z ulgi. Będzie miała zabieg. Nic innego się nie liczyło. - Wszystko w porządku? Beth rozejrzała się wokół. Nie zauważyła, że za biurkiem w recepcji siedzi pielęgniarka. - Tak, chyba tak. Jestem Sally - skłamała, podając kartę medyczną kuzynki. - Sally Jones. - A, tak. Przepraszam cię za to, Sally. - Wskazała dłonią drzwi. - Nie mogę nic na to poradzić. Mamy twoje skierowa nie. Terapeutka już czeka. Wypełnij, proszę, te formularze. Potem zrobimy szybkie badanie i pójdziesz na rozmowę do gabinetu. Beth dostała gęsiej skórki. - Co... - zaczęła, ale poczuła suchość w ustach. - A po co to? 20
- Formularze? To rutynowa sprawa. - Pielęgniarka się uśmiechnęła. - Lekarz musi wiedzieć, czy jesteś na coś uczulona. - Nie jestem - odparła Beth. - Dobrze. Wypełnij więc papiery. I nie zapomnij się pod pisać na dole. Długopis wyślizgnął się ze spoconych dłoni Beth, a kiedy schyliła się, żeby go podnieść, niemal zwymiotowała. Rozej rzała się dookoła. Ktoś się jej przyglądał. Druga siedząca w poczekalni dziewczyna. Była młoda, chociaż jej oczy temu przeczyły. Wyglądała na doświadczoną przez życie i pozba wioną złudzeń, jak dzieciaki pokazywane w telewizji - nie winne ofiary wojen. Beth podniosła długopis gotowa wpisać nazwisko kuzyn ki, ale się zawahała. Miała sformalizować kłamstwo. Nadać mu życie. „Czy postępuję właściwie?" - zastanowiła się. Ale potem pomyślała o skale nad morzem. „Muszę dać szansę moim marzeniom - przypomniała sobie. - Nie mogę sprowa dzić na ten świat dziecka, póki nie będę pewna, że zdołam się nim zająć". Protestujący znów zaczęli śpiewać. -
U r a t u j c i e dzieci! Zabijcie morderców!
Beth wzruszyła ramionami. Pielęgniarka pogłośniła muzykę, ale druga dziewczyna i tak zaczęła pociągać nosem. - Marino, twoja kolej - rzuciła cicho pielęgniarka. Dziew czyna drgnęła. - Potrzebujesz więcej czasu?
21
- Nie. To przez tych ludzi na zewnątrz. Powiedzieli mi, że to, co robię, jest podłe. Pchali mi przed twarz zakrwawione rzeczy. Takie, którymi zabija się dzieci. - Już dobrze. Krzyczą tak, żeby cię zdenerwować. To część ich taktyki. Odetchnij głęboko. Właśnie tak. - Pielęg niarka wzięła dziewczynę pod rękę i poprowadziła, bladą i roz trzęsioną, za kotarę. - Marino, tylko ty możesz podjąć tę de cyzję - mówiła. - Jeśli zmieniłaś zdanie, to nic się nie stało. - Nie! Oczywiście, że nie! - rzuciła Marina. - Jakbym mog ła chcieć t e g o dziecka! Chodzi o... Nie możecie się ich po zbyć? Nie dam rady znów obok nich przejść. Nie po tym... - Przykro mi. Dopóki pozostają za bramą, nic na to nie poradzimy. - Ale powiedzieli, że za mną pójdą i sprawdzą, jak się na zywam. - Nie mają prawa. - Ale powiedzieli... - Wiem, ale nie mają takiego prawa. - A wtedy, kiedy tamten lekarz został oskarżony? Znali nazwiska. - Zamykamy nasze dokumenty na klucz. Uwierz mi, nie masz o co się martwić. Mówiłaś, że siostra przyjedzie, by od wieźć cię do domu, prawda? - Dało się słyszeć niewyraźną odpowiedź. Beth nie czuła się dobrze z tym, że podsłuchu je, ale nie umiała się powstrzymać. - Może zaparkować od zaplecza. Odprowadzimy cię do jej auta i to będzie koniec. W porządku? - Pielęgniarka za brała dziewczynę z powrotem do poczekalni, posadziła obok
22
Beth i uśmiechnęła się. - W porządku? - powtórzyła. - Le piej się czujesz? Marina przytaknęła, ale wciąż wyglądała na roztrzęsioną. - Zaczekaj tutaj. Pójdę sprawdzić, czy terapeutka jest już wolna. Pomimo ogłuszających dźwięków muzyki medytacyjnej po wyjściu pielęgniarki w poczekalni zrobiło się dziwnie ci cho. Beth rzuciła okiem na dziewczynę. - Dranie. Łajdaki - mruczała Marina pod nosem. - Po winni pikietować przed biurem wujka, a nie tutaj. Przed biurem jej wujka? Dopiero po chwili Beth zrozu miała, co dziewczyna miała na myśli. Ponownie na nią zerk nęła. Czy skończyła chociaż szesnaście lat? Beth czuła, że powinna coś powiedzieć, okazać solidarność. Uświadomić tamtej, że ją rozumie. Ale przecież jej nie rozumiała. Ona sa ma nie mogła nikogo obciążyć odpowiedzialnością. To była jej wina. Jej i Darrena. -
Hańba! Hańba! Hańba!
Protestujący krzyczeli coraz głośniej. Beth zastanawiała się, czy poznanie historii Mariny ostudziłoby ich wściekłość. Pewnie nie. Przeczytała zbyt wiele listów do redakcji katolic kich gazet, by zachować choćby cień nadziei na to, że są oni zdolni do współczucia. Ofiary kazirodztwa mają mniejsze pra wa niż embriony. I to jest sedno sprawy. Beth pokręciła gło wą. Nie potrafiła dojść do ładu z własnymi myślami. * * *
- Sally Jones! - zawołała pielęgniarka. - Doktor Spagnoli zaprasza cię na rozmowę. 23
- Sally, usiądź, proszę - zaczęła terapeutka. - Jestem Lu cia Spagnoli. Możesz mi mówić Lucia albo pani doktor, jak wolisz. Doktor Spagnoli mówiła o setkach par, które czekają na adopcję dziecka, i o dziewczynach, które dzięki rodzinie radzą sobie z taką sytuacją. „Jakbym nie poświęciła temu ani jednej myśli!" - miała ochotę krzyknąć Beth, ale słuchała w milcze niu. Potem doktor Lucia poruszyła temat antykoncepcji. - Postanowiłam trzymać się z dala od chłopaków - oświad czyła Beth. - Ale w razie czego, lepiej wiedzieć... Wreszcie doktor Spagnoli wyjaśniła, co się stanie. Krok po kroku. Beth mogła wybrać, czy chce dostać miejscowe znieczulenie i być świadoma działań lekarza, czy też woli dostać znieczulenie ogólne i obudzić się po zabiegu. Myśl o patrzeniu, jak ktoś usuwa z jej ciała zlepek komórek, które nigdy nie przekształcą się w istotę ludzką, była nie do znie sienia. Nawet jeśli w chwili obecnej ów zlepek bardziej przy pominał kosmitę niż człowieka, to jednak dzielił z nią ciało i miał już wszystkie składowe dziecka. - Poproszę o znieczulenie ogólne - powiedziała Beth. Nudności po zabiegu to niska cena za błogą nieświado mość. Doktor Spagnoli poklepała dziewczynę po ramieniu i odprowadziła do poczekalni. - To już nie potrwa długo - obiecała. Beth popatrzyła na pikietujących i wzruszyła ramionami. Czemu muszą to wszystko jeszcze bardziej utrudniać?
*** 24
Gdy doszła do siebie, poczuła, jakby ktoś rozszarpał jej trzewia. Jakby usunięto coś więcej niż tylko zlepek komórek. - Witaj, Sally. - Pielęgniarka się uśmiechała. Sally? Kim jest Sally? - Muszę... - Beth wychyliła się poza łóżko i spróbowała zwymiotować, ale jedyne, co wypluła, to rozwodniona ślina. Znów poczuła, że się dławi. Starała się opróżnić żołądek, aż zacisnęło się jej gardło. - Spokojnie. Niedługo poczujesz się lepiej. Tak się nie stało. Bolał ją brzuch. Beth zwinęła się w kłę bek, żeby osłabić skurcze, ale na nic się to zdało. Żałowała, że nie ma przy niej Ashleigh. Gdyby tylko nie nazwała Spuda neandertalczykiem... - Boli - jęknęła. - Wiem, kochanie. Spróbuj być dzielna i odpocznij przez jakiś czas. Ktoś zawiózł ją do sali pozabiegowej. Kątem oka Beth za uważyła twarz Mariny. Odwróciła wzrok. Miała wrażenie, że narusza jej prywatność i depcze duszę. Jakby ktoś zdarł z tej dziewczyny maskę. Jakby ją obnażył. Cisza sąsiedniej sali zdusiła szloch Beth. Skoro tamta dziewczyna mogła to znieść, to i jej się uda. Beth zastana wiała się, czy rodzice Mariny wiedzą o aborcji i czy coś zro bią z jej wujkiem. Kiedy silny atak bólu przerwał jej zadumę, dziewczyna pozwoliła sobie na dziwny półsen. Obudził ją stuk obcasów w korytarzu. Ktoś szeptał coś do Mariny. Może siostra. Beth popatrzyła na zegar. Dwa dzieścia po drugiej. Pora iść. Przekręciła się na drugi bok 25
i jęknęła. Nie miała pojęcia, że będzie tak bardzo boleć. Ja kim cudem dostanie się do domu? Weszła pielęgniarka i obdarzyła dziewczynę ciepłym uśmiechem. - Odzyskujesz rumieńce - powiedziała, nim zmierzyła ciśnienie i sprawdziła pieluchę. - Kto po ciebie przyjedzie? - Nikt - wymamrotała Beth. - Nikt po mnie nie przyjedzie. Złapię taksówkę. Pielęgniarka zmarszczyła brwi. -
A l e przecież uprzedziłam cię przez telefon... Wolimy,
kiedy naszym pacjentkom towarzyszy ktoś w drodze do do mu. Na pewno nie chcesz, żebym po kogoś zadzwoniła? - Nie, proszę mi po prostu wezwać taksówkę. - A będzie ktoś w domu? - Tak, oczywiście - skłamała Beth. Wybrała piątek na dzień zabiegu, ponieważ tego dnia rodzice wracali później. Zajęcia z projektowania ogrodów, na które uczęszczała ma ma, nie kończyły się przed szóstą, a tata pojedzie oglądać, jak drużyna Jamesa przegrywa kolejny mecz piłki nożnej. Dawało to Beth czas na dotarcie do domu i zebranie się do kupy. Nie mogli się domyślić. Nie zniosłaby rozczarowania w ich wzroku. - Skoro jesteś pewna... - westchnęła pielęgniarka. - Ale zadzwoń, jak już dotrzesz na miejsce. Chcę mieć pewność, że wszystko w porządku. Beth skinęła głową i zmusiła się, by usiąść. Pokój zawi rował. Czuła się jak figura konia na karuzeli. Zamknęła oczy niemal pewna, że za moment usłyszy twardy dźwięk orga26
nów. Ale zamiast tego do jej uszu dotarł odgłos uruchamia nego silnika. Marina odjeżdżała wraz z siostrą spod kliniki. - Na pewno dobrze się czujesz? Beth bezgłośnie przytaknęła, próbując wyrzucić z pa mięci bezbronną, obnażoną twarz Mariny. Zaczerpnęła po wietrza. Miała nadzieję, że jej wuj zostanie ukarany. - Nie zapomnij zadzwonić - powiedziała pielęgniarka, kiedy taksówka zatrzymała się przed budynkiem. - Dobrze. Beth podziękowała jej i wyszła z kliniki. Protestujący znik nęli, poczuła się pewniej. Kuśtykając do krawężnika, czu ła jak krople krwi wsiąkają w grubą pieluchę umieszczoną w majtkach. Były to krople jej dzieciństwa i krótkich przyjem ności, których zaznała z Darrenem. Krople zaufania. Krople uczciwości. Krople wiary. Zawroty głowy nie ustępowały, gdy siedziała w aucie mknącym przez miasto. Beth przygryzła wargę i zmusiła się do zagadnięcia o coś kierowcy. Przyjrzał jej się uważ nie w lusterku i odpowiedział bardzo powoli. Wiedziała, że on wie, w jakiej była klinice, ale musiała być silna. Miała jeszcze stawić czoło rodzicom i udawać, że wszystko jest w porządku. Poprosiła taksówkarza, by zatrzymał się na rogu. Postanowiła, że jakoś przejdzie pozostałe dwadzieś cia metrów. Darren siedział pod drzewem na podwórku. Wyciągnął ku niej rękę, ale go odepchnęła. - Nie było cię dziś w szkole. Czy wszystko... hm... wszyst ko w porządku? - spytał. 27
- Teraz już tak - odparła. - Potrzebujesz pieniędzy? - Nie rozumiem - wysyczała - czemu miałabym potrze bować pieniędzy. Mówiłam ci przecież. Okres mi się spóź niał, ale już wszystko w porządku. To pewnie przez grypę. Lekarz powiedział, że może opóźnić menstruację. Darren wpatrywał się w ziemię. Beth widziała, że jej nie uwierzył, i mimo że milczał, to mu ulżyło. I nagle zaczęła nim gardzić. Darren chwycił jej dłoń. - Przykro mi... - zaczął. Ale Beth się odsunęła. - Jestem spóźniona. Muszę już iść - rzekła. - Na razie. Doczłapała się do domu, zadzwoniła do kliniki i wreszcie opadła na łóżko. Wpatrywała się w wiszący na ścianie kru cyfiks, póki nie stał się jedynie grą wieczornych cieni. Gdy wrócili rodzice, powiedziała, że boli ją głowa. - Znowu? - zdziwił się tata. - Może przesadzasz z na uką. To będzie trudny rok. Musisz wypracować jakiś sy stem. Beth skinęła i powoli ruszyła w stronę toalety. Obawiała się, że nagłe ruchy nasilą krwawienie. - Kochanie, masz zaczerwienione oczy. Myślę, że po winnyśmy pójść do okulisty. - Mamo, z moimi oczami wszystko w porządku. Po pro stu jestem zmęczona. - Elisabeth, nie ma potrzeby być opryskliwą. Chcesz coś zjeść?
28
- Nie, dziękuję. Muszę tylko odpocząć! - krzyknęła. Ro dzice wymienili spojrzenia, a potem zabrali swoje kieliszki z winem do salonu. Kiedy Beth usłyszała, że włączyli wia domości, wróciła do łóżka, schowała głowę pod poduszkę i szlochała, póki nie zasnęła z wyczerpania. * * *
W poniedziałek Beth znalazła w plecaku kopertę ze stu pięćdziesięcioma dolarami. Dołączona była do nich kartecz ka: „Czy możemy porozmawiać?". Nie chciała rozmawiać. Chciała o wszystkim zapomnieć. Darren pracował w sklepie - zbierał wózki i koszyki. Beth wiedziała, że oszczędzał na kombinezon piankowy do nurko wania. Wyrzuciła liścik i schowała pieniądze. Stać go było na odrobinę cierpienia. Gdy zadzwonił, powiedziała rodzicom, że nie chce z nim gadać. - Zerwaliśmy - oświadczyła. Potem poszła do pokoju poćwiczyć grę na wiolonczeli. Gail odczekała pięć minut, zanim zapukała do drzwi córki. - Przykro mi, skarbie - szepnęła i przycupnęła na skra ju łóżka. - Pamiętam swojego pierwszego chłopaka. Mówił, że mnie kocha, a potem odszedł z moją najlepszą przyja ciółką. Beth miała ochotę krzyczeć. Gdyby tylko sprawa była ta ka prosta... - Nigdy nie zrozumiałam, czemu tak zrobił - mówiła da lej mama. - Czemu po prostu nie powiedział mi, że chce ze rwać, a potem umawiać się z Deidre? 29
Beth odstawiła wiolonczelę. Wbrew sobie zainteresowała się opowieścią mamy. - Co zrobiłaś? - spytała. Gail się zaśmiała. - To, co się zwykle robi. Z początku płakałam, potem wściekałam się jak osa. Aż wreszcie mi przeszło. - Uśmiech nęła się do córki. - Czy tak było z Darrenem? Beth się zawahała. Tak bardzo chciała się komuś zwie rzyć. Uzyskać przebaczenie. Chciała, by ktoś ją zapewnił, że postąpiła właściwie. Ale mama wpadłaby w szał, gdyby poznała prawdę. Aborcja to grzech śmiertelny. - Coś w tym stylu - wymamrotała. - Jeśli chcesz o tym pogadać... - Dzięki, mamo, ale chcę po prostu o wszystkim zapo mnieć. - Rozumiem. - Gail pogładziła córkę po głowie, a Beth zamknęła oczy, przypominając sobie, jak zwijała się w kłę bek przy kominku, podczas gdy mama rozczesywała jej wło sy i plotła warkocze. Westchnęła. To było tak dawno temu. Gail ucałowała Beth w policzek i ją przytuliła. - Za jakiś czas poczujesz się lepiej. Jeśli wszystko pój dzie dobrze, w przyszłym roku będziesz już na uniwersyte cie, a tam jest pełno chłopców. Beth udała, że się uśmiecha, ale poczuła się bardzo sta ro. Dobrze, że nie powiedziała o niczym mamie. To nie miało sensu. Dość już zostało zniszczone.
LIBBY 9. TYDZIEŃ
Impreza u Tran miała się zacząć o ósmej, ale Libby po prosiła Darrena, aby spotkał się z nią w parku o siódmej. Gdy przyszła, czekał już obok huśtawek. - Cześć - przywitała się. - Siemka - odparł. Oboje patrzyli, jak we mgle z ich oddechów tworzą się kłęby pary. Każde czekało, aż to drugie zacznie mówić. - Muszę z tobą pogadać - wyszeptała wreszcie dziew czyna. - Po to tu przyszedłem. - Pamiętasz tamtą noc po imprezie u Ricka? Przytaknął. - Tę, kiedy nie miałeś prezerwatywy? Darren zbladł. Patrzył na Libby i czuł się tak, jakby wy stępował w kiepskim filmie. Wszystko działo się w zwol nionym tempie. Nic nie było prawdziwe. Zadrżał. Teraz to ona obserwowała jego usta. Niedaleko z głuchym łoskotem przejechała ulicą ciężarówka. Gdzieś zaszczekał pies. Ot, normalne rzeczy. Libby czekała. 31
- Jesteś pewna? - spytał wreszcie. - A jak myślisz? Oczywiście, że jestem pewna. Zrobi łam test. - Wyciągnęła w jego kierunku plastikowy paty czek. -
W i d z i s z ? Podwójna linia oznacza dziecko.
Darren ciężko przełknął ślinę i usiadł. - Ławka jest mokra - powiedziała Libby. Darren się jej przyglądał. - Nie wydajesz się zmartwiony - dodała po chwili. Czy miała na myśli ławkę? Ale nie. Mówiła o dziecku. Jego dziecku. O Boże, czemu to się działo? - Daj mi szansę - odparł wreszcie. - Zaskoczyłaś mnie. Sądziłem, że chcesz ze mną zerwać. -C o ? - Dzisiaj. - Wstał i otrzepał spodnie. - Myślałem, że chciałaś spotkać się wcześniej, żeby ze mną zerwać. Ostat nio dziwnie się zachowywałaś. Przez tydzień prawie cię nie widywałem. - Miałam inne rzeczy na głowie. - Naturalnie. Patrzyli na siebie. Darren żałował, że nie może uciec. To nie było w porządku. Dlaczego oddał Rickowi ostatnią prezerwatywę? I czemu Libby nie powiedziała mu, że to nie jest bezpieczny czas? Dziewczyny powinny wiedzieć takie rzeczy. - Cholera jasna! - krzyknął i kopnął ławkę. Libby od wróciła się i zaczęła biec. - Poczekaj! - zawołał. - Przepra szam. To nie twoja wina.
32
Dogonił ją i przyciągnął do siebie. Wtuliła się w niego. Był ciepły i dawał poczucie bezpieczeństwa. Dziewczyna przymknęła oczy. Tak dobrze dać się przytulić. Poczuła ogromną wdzięczność. Może wszystko jakoś się ułoży. - Wspaniale - wymamrotała zła, że znów płacze. Spró bowała powstrzymać łzy. - Plamię ci sweter. - Upiorę go - odparł, gładząc ją po włosach. - Twoi ro dzice wiedzą? Libby skinęła głową. - Mama domyśliła się dwa tygodnie temu, bo wymioto wałam każdego ranka. Usłyszała mnie. - A tata? - Poprosiłam mamę, żeby zaczekała. Chciałam tobie pierwszemu... - Od dawna wiesz? - Kilka tygodni. Zrobiłam test... - Kilka tygodni! Dlaczego nie powiedziałaś mi wcześ niej? - Nie wiem. Potrzebowałam czasu do namysłu. Chyba liczyłam, że to wszystko zniknie. - I o czym myślałaś? - O wielu rzeczach. O tym, czy je urodzić, czy nie. Darren przeczesywał palcami jej włosy. Miał nudności. Zrobili to tylko kilka razy i myślał, że był wystarczająco ostrożny. - I? - spytał, czekając na werdykt. - J e s t e m katoliczką. Jak uważasz? - Nie wszyscy katolicy robią to, co każe papież. 33
- Nie, ale wielu owszem. - A więc urodzisz dziecko tylko dlatego, że jakiś sta rzec w Rzymie mówi, że tak ma być. - Ten starzec jest głową naszego Kościoła. - Może. Ale nie wie nic o t w o i m życiu. A co z muzy ką? Chcesz zostać matką w wieku siedemnastu lat? Co to za życie dla dzieciaka? - Nie sądzisz, że to wszystko przyszło mi do głowy? Dumałam nad tym milion razy, ale zawsze dochodzę do takiego samego wniosku. Zresztą wcale nie musisz się an gażować. Na twarzy Darrena wykwitł rumieniec. - Nie o to mi chodzi. To ty musisz je urodzić. To zna czy, pomógłbym ci... - Naprawdę? Przecież nie chcesz dziecka. - Nie chcę. No, może pewnego dnia, ale jeszcze nie teraz. Dziecko by wszystko popsuło. Ojciec chybaby mnie zabił. - Libby zadrżała. - Chodź, schowajmy się przed wia trem. - Darren zarzucił jej na ramiona swoją kurtkę. Czuł się pusty w środku, jakby to, czego właśnie doświadczał, dotyczyło kogoś innego. - Nadal chcesz iść na imprezę? - Nie bardzo. Chodźmy gdzieś, gdzie będziemy mogli porozmawiać. - Może do Maria? Libby skinęła głową. - Okej. - Naprawdę dobrze to przemyślałaś? - nalegał, gdy szli w stronę kawiarni. - Są inne opcje. 34
- Nie dla katoliczki. - Libby zaśmiała się gorzko. - Po wiedziałam ci przecież, że myślę o tym bez przerwy. W szko le, w domu, pod prysznicem, w łóżku... Właściwie nie robię nic innego. - Zatrzymała się, odwróciła i ujęła jego dłonie. - Musisz zrozumieć. To nie tylko z powodu papieża. Szanu ję nauki Kościoła, ale to moja decyzja. Po prostu wiem, że nie potrafiłabym zabić dziecka. - To właściwie nie jest dziecko. - Nie, ale to już jest życie. Myślisz, że mnie nie kusiło? Pamiętasz, jak w ubiegłym roku kilkoro z nas miało pod opieką sztuczne maluchy? Przez kilka godzin było zabaw nie, ale potem ich płacz doprowadzał nas do szału. A jak na nas patrzono w sklepie! Wszyscy myśleli, że te lalki są prawdziwe. Naprawdę wiem, w co się pakuję. - Nie chodzi tylko o to. Dzieci rosną. Musiałabyś zmie nić swoje życie. - To prawda. Przykro mi, Darren. Nie mogę poddać się aborcji. -
W i ę c co teraz będzie? - Chłopak przygryzł wargę
i popatrzył na jej brzuch. - Który to tydzień? - Dziewiąty. Urodzi się pod koniec stycznia. A co bę dzie dalej? To zależy. - Ode mnie? - Chyba tak. Od ciebie i od kilku innych rzeczy. - Nie mogę uwierzyć, że o tym rozmawiamy. Jesteś taka spokojna. - Gdy się dowiedziałam, byłam załamana. Ale już przy wykłam do tej myśli. 35
- Ashleigh wie? - Jeszcze nie. Nie odzywa się do mnie od tamtego wie czoru, kiedy nazwałam Spuda neandertalczykiem. Darren zaczął się śmiać. - To wszystko na pokaz. Zachowuje się tak, żeby zaim ponować dziewczynom. - Cóż, to nie działa. - Na Ashleigh owszem. Weszli do Maria i zamówili kawę. - Co mam robić? - zapytał Darren. - Co chcesz. Jeszcze przez dobry miesiąc nic nie bę dzie widać, więc masz czas, żeby to przemyśleć. - J e s t e ś pewna, że nie nastąpiła jakaś pomyłka? - Nie, przykro mi. Mama zabrała mnie do lekarza. - Cholera. - Właśnie. Cholera.
BETH 10.
TYDZIEŃ
Odrzucenie zabolało Darrena. Lubił być zakochany i nie spodobało mu się, że Beth chce położyć kres ich związko wi. Nim ją poznał, podrywał dziewczyny na przyjęciach. Nie jak jakiś jaskiniowiec, na przykład Spud. Darren lubił my śleć, że jest bardziej subtelny. Jego cierpliwość była od cza su do czasu nagradzana namiętnym uściskiem lub pocałun kiem, a czasem nawet wyjściem do kina. Ale Beth była jego pierwszą prawdziwą dziewczyną. To przy niej z zadowole niem stwierdził, że zaangażowanie się przyszło mu łatwo. Cieszył się na wspólne weekendy, bo lubił być postrzegany jako ten, który ją zdobył. Dobrze się z tym czuł. Podejrzewał, że Beth skłamała w sprawie opóźniającej okres grypy, ale nie miał co do tego pewności. Tamtego dnia wyglądała bardzo kiepsko, no i zatrzymała pieniądze. Z dru giej strony jeśli poddała się aborcji, dlaczego mu o tym nie po wiedziała? Pojechałby z nią. I skoro był ojcem, to czy nie miał prawa wiedzieć? Nie powstrzymywałby jej przecież. Do diaska, tak mu ulżyło, że od razu kupił dwa opakowania prezer watyw i przysiągł sobie już nigdy nie robić tego bez kondomu. 37
Nawet jeśli dziewczyna powie, że może. A co by było, gdy by Beth postanowiła urodzić? Zostałby schwytany w pułapkę w wieku siedemnastu lat! Darren wysłał do Beth parę dobrze przemyślanych esemesów, ale nie odpowiedziała. Kilka razy zaczekał na nią przed bramą szkoły, ale mijała go bez słowa szczelnie oto czona grupką przyjaciółek. Dzwonił, ale nie odbierała ko mórki. Dzwonił nawet do domu, jednak słuchawkę zawsze pod nosiła jej matka. - Elisabeth się uczy - mówiła. Darren chciał, żeby Beth przynajmniej z nim porozmawia ła. Chciał, aby znowu się zeszli, ale też martwił się o nią. Dzwonił dalej i wciąż rozmawiał z Gail. Wiało od niej chło dem, więc po jakimś czasie zarzucił próby kontaktu. „Olać to - pomyślał. - Dlaczego miałbym się płaszczyć?". Beth ulżyło, kiedy się poddał, ale była też z tego powodu zła. Wiedziała, że to irracjonalne, ale to, co kiedyś lubiła w nim najbardziej, teraz najbardziej ją irytowało. Dołeczki w policz kach, które wcześniej uważała za urocze, teraz wydawały się śmieszne. Wspaniały uśmiech ją drażnił i stwierdziła, że Dar ren chce zawsze być w centrum uwagi. Świadomość, że mo głaby się z nim związać na całe życie, przyprawiała ją o kosz mary. Na szczęście szkoła była dość duża, aby go unikać. Dar ren wkrótce pojął aluzję. Zaczął ją ignorować i spotykać się z dziewczyną z niższej klasy. Była śliczna i wszyscy ją lubili. Beth znienawidziła Darrena jeszcze bardziej. 38
* * *
Beth patrzyła na swoje odbicie w lustrze. Pielęgniarka skłamała. Wcale nie odzyskała rumieńców. Czuła się szaro. Jej cera była brzydka, a włosy straciły połysk. Źle się od żywiała. Wiedziała, że sporą część odpowiedzialności za to ponoszą hormony. Aborcja najwyraźniej stanowiła szok dla organizmu, nie tylko fizyczny. Nauczyciele zawsze mówili, że Beth jest pewna siebie, wy gadana i ma zdolności przywódcze. Ale teraz na niczym jej nie zależało. Czuła się jak przebita opona. Starała się normal nie przetrwać dzień, a to pochłaniało całą jej energię. Nawet Ashleigh przełknęła dumę i spytała ją, co się dzieje. - Nie możesz w nieskończoność płakać po Darrenie mówiły jej przyjaciółki, kiedy nie pojawiła się na imprezie u Tran. Ich lekarstwem było wyjście na miasto i szaleństwo do rana - wypróbowana formuła. Beth przyglądała im się w milczeniu. Nie mogła tego wyjaśnić. Nie wiedziała nawet, od czego miałaby zacząć. Przestała czuć się młoda, a one nie. Życie stało się poważne. Złe rzeczy przytrafiały się lu dziom. Chciałaby cofnąć czas o rok. Wówczas nie znała jeszcze Darrena. Britt jako pierwsza straciła cierpliwość. - Nie ty jedna masz problemy - powiedziała. - Przestań się nad sobą użalać i weź się w garść. - Daj jej czas - broniła ją Ashleigh. - Od zerwania minęło dopiero kilka tygodni. - Daj spokój. Przecież to zaczyna przypominać operę mydlaną. 59
„Jakby tylko Darren zaprzątał moje myśli" - westchnęła w duchu Beth. Tran nie powiedziała ani słowa. Przygnębiona Beth zwol niła miejsce liderki ich grupy. Tran zastanowiła się chwilę, a potem lekko zagarnęła je dla siebie. - W sobotę jadę do centrum na zakupy - oświadczyła. - Ktoś chce jechać ze mną? Beth jako jedyna nie wyraziła ochoty. Tran starała się nie uśmiechać. Zbyt długo już żyła w cieniu Beth McCrae.
LIBBY 1 1 . TYDZIEŃ
Gail nie powiedziała mężowi o dziecku. Chwila nigdy nie wydawała się odpowiednia. Obecnie wszystko układało się tak dobrze. Interes kwitł i godziny pracy Jima się uregu lowały. Udało jej się nawet przekazać rachunkowość księ gowemu. Po latach dostosowywania się do potrzeb rodziny Gail mogła wreszcie podążyć własną ścieżką. Ostatnie mie siące były takie satysfakcjonujące. Nie szczególnie ekscy tujące, ale spokojne, a na tym etapie życia to jej wystarcza ło. Czuła, że Bóg nad nimi czuwa, i cieszyła się życiem. Ale to wszystko się zmieni. Już się zmieniło. O n o ros ło i nadeszła pora, aby powiedzieć Jimowi. Gail wiedziała, że mąż się wścieknie. Nadal uważał Libby za swoją małą dziewczynkę - a przecież nie była nią od lat. Zastanawiała się, jak on zniesie taki zawód. Przez moment czuła satys fakcję. Nigdy nie słuchał, gdy mówiła, że Libby dorasta. Ale potem przypomniała sobie łzy córki. To, że miała rację, stanowiło teraz niewielkie pocieszenie. - To na pewno pomyłka - stwierdził Jim, gdy Gail wy jawiła mu prawdę. 41
- Nie - odparła. - Byłyśmy u lekarza. - J e s t za młoda. Libby nie zrobiłaby czegoś takiego. - My zrobiliśmy - przypomniała mu. Jim odwrócił się i popatrzył przez okno. - Czy Darren postąpi jak należy? - zapytał. - To znaczy? - Czy się z nią ożeni? Jak sądzisz? - Nie wiem, czy chcę za niego wyjść - oznajmiła Lib by, wchodząc do pokoju z kuchni, gdzie słyszała całą roz mowę. - Co?! - wybuchnął. - Powiedziałam, że... - Słyszałem cię, Elisabeth. Po prostu nie wierzę włas nym uszom. - Na moment umilkł. - Oświadczył ci się? - To nieistotne. Nie jestem pewna, czy tego chcę. - Czyli się nie oświadczył! Kochasz go? - Nie wiem... - Nie wiesz?! - wrzasnął. - Słyszałaś to, Gail? Libby nie wie, czy kocha chłopaka, z którym się przespała! - Przyglą dał się córce. - Skoro nie wiesz, czy go kochasz, to czemu, na miłość boską, to zrobiłaś? Libby bacznie obserwowała dywan. - Zmusił cię? - Nie, oczywiście, że nie. Darren nie jest taki! Jim prychnął. - A zatem? - Nie wiem. To się po prostu... stało. - Po prostu się stało? 42
Libby przytaknęła. Gail patrzyła na męża. Jak mógł zapomnieć? Ich własny błąd młodości stał przed nim, trzęsąc się z nerwów, a on był ślepy. Miała ochotę nim potrząsnąć. Pogarda w oczach ojca zmroziła Libby, ale dziewczyna nie odwróciła wzroku. -
C ó ż . . . - Jim pociągnął nosem. - Nie pozostało nic
więcej do powiedzenia, prócz tego, że nie chcę mieć nic wspólnego z tą okropną sprawą. Słyszycie? Nic! - Z tymi słowami wyszedł do ogrodu. Spojrzała na matkę. Nie dostrzegła w jej oczach współ czucia. - Jest rozczarowany. Lepiej schodź mu teraz z drogi wymamrotała Gail. Libby wyjrzała przez okno. Jej wzrok padł na ojca ener gicznie wyrywającego chwasty. Łzy napłynęły jej do oczu. Zawsze była księżniczką swego taty. Jego małą dziewczyn ką. Słone łzy spłynęły po jej policzkach. Czy jeden błąd mógł to wszystko zniszczyć? Pogłaskała się po płaskim jeszcze brzuchu. Trudno by ło uwierzyć, że coś w nim rosło. Sięgnęła po wioloncze lę, zagrała kilka nut i westchnęła. Frau Schmidt wpadnie w szał, jeśli Libby nie poćwiczy przed lekcją. Ale to nie miało sensu, nie mogła grać. Zresztą jaką to teraz robi róż nicę? Opadła na kanapę, zapatrzyła się w telewizor niewidzącym wzrokiem i użaliła nad sobą.
43
James odgadł, że coś jest nie tak, jeszcze zanim ktokol wiek pofatygował się, żeby mu o wszystkim powiedzieć. Złota dziewczynka straciła blask i nagle tata poświęcił całą uwagę jemu. Pytał, jak minął dzień w szkole i jak idą tre ningi piłki nożnej. Chłopak głowił się, ile to potrwa. Coś takiego przydarzało się za każdym razem, gdy tata i Libby się kłócili. To bolało, ale James zaakceptował sytuację lata temu. Nie chodziło o to, że tata go nie kochał. James wie dział, że to nieprawda. Ale Libby wręcz uwielbiał. Więc kiedy chłopak dowiedział się, że siostra zaszła w ciążę, był zachwycony. Ta sprzeczka miała się nigdy nie skończyć. - Tato, nasz nowy trener jest beznadziejny - rzucił kie dyś. Starannie wybrał moment. - Chłopacy zastanawiali się, czy mógłbyś przyjść nam pomóc. No wiesz, tak jak w zeszłym sezonie. Jim się uśmiechnął. - Nasz praktykant już się wdrożył, więc chyba znajdę kilka godzin. Ale czy trener nie będzie miał nic przeciw? - Nie. Na moje oko jest zdesperowany. Jim zmierzwił synowi włosy. - Przecież nie chcemy, żeby Płaszczki straciły sezon stwierdził. - Dobrze. Powiedz kolegom, że będę na boisku o piątej. - Super! James wykonał zwycięski taniec wokół kuchni. Przez gło wę przemknęła mu myśl, czy czerpanie radości z nieszczęś cia Libby jest czymś, z czego powinien się wyspowiadać. * * *
44
Libby myślała, że ojciec się ugnie, ale była w błędzie. Gdy musiał się do niej zwrócić, zachowywał się uprzej mie, ale ozięble. W innych sytuacjach unikał jej i spędzał każdą wolną chwilę z Jamesem. Próbowała z nim rozma wiać, ale odpowiadał półsłówkami. Pewnego dnia złapała go, kiedy czytał gazetę. - Tato, wiem, że jesteś rozczarowany, ale... - Owszem, jestem. I nie chcę o tym mówić. To za bar dzo boli. Libby umknęła do kuchni. - Ciąża powinna być czasem spokoju - pożaliła się ma mie siedzącej przy stole nad notatkami z zajęć z agrokultury. - Ta cała atmosfera zimnej wojny ma niekorzystny wpływ na dziecko. - Więc przestań go prowokować. - Co znaczy „prowokować"? Wystarczy, że znajdziemy się w jednym pokoju, a on już się nakręca. Patrzy na mnie jak na dziwkę i nie słucha, kiedy usiłuję mu powiedzieć, że to się stało tylko kilka razy. - Nie chcę znać szczegółów, Elisabeth. Twój ojciec też nie. Stało się. Skoro już tu jesteś, to usiądź. Chcę z tobą porozmawiać. Wczoraj zadzwoniłam do agencji adopcyjnej. Przyślą nam pakiet informacyjny. Po przeczytaniu ulotek umówimy się na spotkanie. Chcą cię poznać i... -C o ? Gail westchnęła. - Agencja adopcyjna... -
A kto mówił cokolwiek o oddaniu dziecka do adopcji? 45
-
C ó ż , założyłam... Chyba nie myślisz, aby je zatrzy
mać? Dziecko przekreśli twoje plany. Będziesz tego potem żałowała. - Skąd wiesz? - Po prostu wiem. - W tej chwili nawet trudno mi wyobrazić sobie, że we mnie rośnie dziecko. Czuję się chora, a nie w ciąży. - Lepiej zacznij to sobie prędko wyobrażać - nie wy trzymała Gail. - Musisz wiele zorganizować. Będziesz po trzebowała ubrań ciążowych, żelaza w tabletkach, wizyt u lekarza, większych staników. Powiesz przyjaciółkom? No i co z rodziną Darrena? Czy jego rodzice już wiedzą? Libby z trudem przełknęła ślinę. - Chyba nie - wymamrotała. - Pan Erikson bierze udział w konferencji w Sydney. Wraca do domu w sobotę. - Dostanie wspaniały prezent na powitanie. Libby aż podskoczyła, a woda z jej szklanki rozlała się po papierach matki. - Dlaczego zawsze jesteś taka sarkastyczna? To był wy padek! Gail popatrzyła na swoje zniszczone notatki. Miała ocho tę spoliczkować córkę, ale zaczerpnęła powietrza. - Dobrze, przepraszam. Ale na pewno rozumiesz, że musisz podjąć pewne decyzje. - Jasne, ale dlaczego wciągasz w to rodziców Darrena? - W porządku. Zostawmy ich. Co on zamierza zrobić? Gail nienawidziła się za ten chłód, ale wewnętrzne odrę twienie mroziło jej słowa. - Rozmawialiście już o tym? 46
- O czym? - wysyczała Libby. - Dobrze wiesz o czym. Ożeni się z tobą? - Oni nie są katolikami, mamo. Darren może mieć inny pomysł na życie. - Czy to ci zasugerował? - Przecież już ci powiedziałam, że o tym nie rozmawia liśmy. - Na miłość Boską! Najwyższa pora! - krzyknęła Gail. -
T o przecież nie zniknie. Libby patrzyła zdziwiona na matkę, a do kuchni wszedł
Jim. - Co tu się, do diabła, dzieje? - zażądał wyjaśnień. - Lib by, coś ty znów zrobiła? - Zapytaj ją! - Dziewczyna zaczęła płakać. - Dlaczego zawsze mnie o wszystko obwiniasz? Wzrok Jima skierował się ku brzuchowi córki. - A jak sądzisz? - No dobrze, Jim, daj już spokój. - Gail aż się trzęsła. Proszę. - No popatrz. - Ojciec Libby otoczył żonę ramieniem. - Znów zdenerwowałaś mamę. - Świetnie, więc wyniosę się stąd i przestanę ją draż nić. Przeglądałam już ogłoszenia w gazetach. - Nie zaczynaj znowu. - Gail pociągnęła nosem i ode tchnęła głęboko. - Musisz zostać z nami. Nigdy sobie sama nie poradzisz. Nie potrafisz nawet ugotować marchewki na parze. - Jeśli zgłodnieję, to na pewno się nauczę. 47
- Pewnie Darren cię tak nastawił. - Mamo, mówiłam ci już, że sobie poradzę. - Libby, dorośnij! Zostaniesz matką. Nie masz bladego pojęcia, jak ci będzie ciężko. Będziesz potrzebować pomo cy... - Będzie mi jeszcze trudniej, jeśli dniami i nocami bę dę musiała wysłuchiwać waszej krytyki, a tata non stop bę dzie głosił, jak go rozczarowałam. - To nie w porządku. Tata nigdy nie powiedział... - Nie musiał. Jego mina wystarczyłaby, żeby mleko w szklance skwaśniało! - Nie zachowuj się ordynarnie. - Spójrz na niego! Myślisz, że jak się czuję, kiedy co wieczór patrzy na mnie wilkiem? Dobra, nawaliłam. Po pełniłam błąd, ale teraz staram się postąpić właściwie i wyciągnąć z tego pozytywy... - Mówisz, jakby chodziło o złą pogodę podczas pik niku. - Na litość boską, czy wy nie słuchacie, co mówię? Je śli zrujnowałam wam życie, to przepraszam, ale jak długo jeszcze potrwa moja pokuta? - Tylko ksiądz może dać pokutę, więc nie ma potrzeby posuwać się do bluźnierstwa. I to nie n a s z e życie zruj nowałaś. -
W i ę c czemu nie powiecie wprost tego, co myślicie?
Ze zrujnowałam s o b i e życie. - Dobrze! - Gail zaczęła krzyczeć. - Zrujnowałaś s o b i e życie! Po tym, jak cię kochaliśmy i o ciebie dbaliśmy... 48
- Uciekła do sypialni. Libby patrzyła na zamknięte drzwi. Nigdy wcześniej nie widziała, żeby mama płakała. - Brawo. Mam nadzieję, że jesteś zadowolona - rzucił Jim i podążył za żoną. Spakowanie się zajęło Libby dziesięć minut. Chwyci ła plecak i ruszyła w stronę Boulevard. Na przystanku za dzwoniła do kuzynki. - Sally? Cześć. Mówi Libby. Trochę nam się skompli kowała sytuacja w domu. Mogłabym u ciebie dzisiaj prze nocować? Dzięki. Tak, wyjaśnię ci, gdy przyjadę. Mieszkanko Sally było małe. Dzieliła je z Ruby, która tak samo jak kuzynka Libby studiowała na uniwersytecie ekonomię. Libby rzuciła plecak na podłogę i zrelacjonowa ła dziewczynom ostatnią kłótnię. Sally zadzwoniła do Gail, by dać jej znać, gdzie podziewa się Libby, a potem zamó wiła jedzenie. - Co powiedziała mama? - zapytała Libby. - Niewiele. Tylko brzmiała tak jak moja, kiedy jest wściekła - kulturalna, ale wiesz, że pod tym płaszczykiem opanowania aż kipi ze złości. To pewnie cecha rodzinna. - Sally się uśmiechnęła. - Dobrze się czujesz? Z dzieckiem wszystko w porządku? Ruby wstała i wyszła do swojego pokoju. - Tak. Ale po tym, co się stało dzisiaj, sama już nie wiem, co robić. - To znaczy? - Mama uważa, że powinnam oddać je do adopcji. - Tego właśnie chcesz? 49
Libby skubała krawędzie pudełka po pizzy. - Nie wiem - odparła. - Kiedy po początkowym szo ku siedziałam na plaży i próbowałam wyobrazić sobie bycie matką, uznałam, że muszę je urodzić. Ta myśl była przera żająca, ale przynajmniej wiedziałam, jaki jest plan. W ogóle nie myślałam o adopcji, dopóki mama nie zaczęła o niej mó wić. Powiedziała, że jakaś bezdzietna para dałaby dziecku o wiele więcej niż ja. Według niej nie mam innego wyboru. A przy tacie nie mogę nawet wypowiedzieć słowa „dziecko". On to widzi tak: Królewna Śnieżka dała się splugawić. Sally uśmiechnęła się i wyjęła z zamrażarki pudełko lo dów. - Jesteś pewna, że chcesz je zatrzymać? A co z muzy ką? Nie będziesz żałować, jeśli z tego zrezygnujesz? - Nie wiem. Może udałoby mi się studiować zaocz nie albo odwlec studia o rok. Nie wiem, gdzie miałabym mieszkać ani skąd wziąć pieniądze. Chyba sądziłam, że mama mi pomoże. Kretynka ze mnie, nie? - To musiał być dla niej szok. - Nie dla niej jednej. - A co z Darrenem? - Co masz na myśli? - Chce, żebyś je zatrzymała? - Powiedział, że to moja decyzja. Niczego sobie nie obie cywaliśmy. On chyba wciąż liczy, że problem sam zniknie. - Mało prawdopodobne. Chyba, że poddasz się aborcji. Libby pokręciła głową. - Byłaś już w Biurze Spraw Socjalnych? - zapytała Sally. 50
- Nie, wciąż to odkładam. - Dlaczego? - Nie wiem. - Libby owinęła pukiel włosów wokół pal ca i poszukała wzrokiem rozdwająjących się końcówek. Nie chcę, żeby wiedzieli, ile mam lat, i osądzali. - Nie będziesz pierwszą nastoletnią matką, którą wi dzieli. Zapewne zgłasza się do nich mnóstwo dziewczyn. - Wielkie dzięki. -
W i e s z , co mam na myśli. Powinnaś pójść i się zare
jestrować. Nie żyjemy w średniowieczu. Samotne matki mają prawo do zapomogi. - A l e jak dużej? - Nie wiem. Pewnie tyle, żeby starczało na życie. A je śli przyznają ci mieszkanie socjalne, nie będziesz musiała zostawać w domu. - To by rozwiązało jeden problem. - Biuro mieści się obok banku. A w Subiaco jest specjal ne centrum dla kobiet. Powinni mieć wszystkie informa cje, jakie ci się przydadzą. - Chyba masz rację. Mama uważa, że powinnam wszyst ko zaplanować, zanim zrobię się dużo większa. - Lepiej wiedzieć, na czym się stoi. - S ł u s z n i e . H m . . . Sally, naprawdę doceniam, że pozwo liłaś mi tu dziś zostać. Myślisz, że mogłabym zamajaczyć jeszcze kilka dni? Obiecuję, że do weekendu mnie tu nie będzie. - Jeśli o mnie chodzi, to nie ma sprawy, ale musisz spy tać Ruby. 51
-
Ja też się zgadzam! - zawołała współlokatorka Sally
ze swojego pokoju. - Przepraszam, że podsłuchuję, ale to małe mieszkanie. - Dzięki, Ruby - odpowiedziała Libby. - Potrzebuję cza su, żeby wszystko przemyśleć. W domu mi się to nie uda. ***
Libby ocknęła się wcześnie, zwymiotowała, a potem wróciła na rozkładaną kanapę Sally. Gdy przebudziła się na dobre, odsłoniła zasłony i patrzyła, jak ważki latają po między krzewami. Lubiła tę porę dnia. Zwykle leżała wte dy w łóżku i snując plany, wsłuchiwała się w szczebiot pta ków. Oparła się o poduszki i położyła dłonie nad swoim nie narodzonym dzieckiem. Zastanawiała się, kiedy poczuje pierwsze kopnięcie. A potem przypomniała sobie słowa mamy. Będziesz tego żałowała. Naprawdę? Na pewno ża łowałaby, gdyby nie było jej dane poznać swojego dziec ka. Jednak czy to w porządku wychowywać je w pojedyn kę? No tak, ale co gdyby rodzice adopcyjni się rozeszli? Tak czy inaczej zostałoby z jednym. Albo mogliby oboje umrzeć. Czy wówczas zaopiekowałoby się nim państwo? Ułożyła dłonie nad pępkiem i nacisnęła. Jej skóra na tychmiast wróciła na miejsce niczym dobrej jakości gąbka. To takie dziwne. Wszystko się zmieniło, chociaż jeszcze nic nie widać. Westchnęła. Szkoda, że Ashleigh się nie od zywa. Chciałaby zapytać ją o radę. Libby złożyła kanapę i poszła pod prysznic. Nie powin na była nazywać Spuda neandertalczykiem, ale czasami 52
trudno milczeć. Nie znosiła, kiedy zgrywał się na maczo, szczególnie gdy traktował jej najlepszą przyjaciółkę jak tro feum łowieckie. Gorąca woda była wspaniała. Libby starała się zrelakso wać i przestać zamartwiać. Kiedy wyszła z łazienki, Sally krzątała się w pośpiechu w koszuli nocnej. - Musli? - spytała. - A może tost? - Tylko herbata. Dzięki. - Potrzebujesz więcej, żeby nakarmić dziecko. - Powiedz to mojemu żołądkowi. Aż do późnego ranka nie jestem w stanie nic w nim utrzymać. - Na pewno? - Sally smarowała tost masłem orzecho wym. - Tak. Ale jeśli masz książkę telefoniczną, to sprawdzę numer tego centrum dla kobiet. - Dobry pomysł. Szuflada w kuchni. Trzecia od dołu.
*** Biuro Spraw Socjalnych otwierano o dziewiątej. Libby dotarła tam wcześniej, więc przysiadła na przystanku auto busowym i obserwowała, jak ludzie spieszą się, aby przeje chać, nim zapali się czerwone światło. Ten widok ją uspo kajał. Odwracał myśli od mdłości. Za pięć dziewiąta przed Biurem zaczęła formować się kolejka. Libby wstała i dołączyła do oczekujących. Kiedy drzwi się otworzyły, poszła z innymi do automatu wydają cego numerki. Nie była pewna, który guzik powinna wcis nąć, wybrała więc ten odnoszący się do działu ogólnego. Na ścianie wisiał telewizor. Czekając, aż jej numerek zo53
stanie wywołany, Libby patrzyła, jak Wielki Ptak śpiewa z Oscarem piosenkę o dzieleniu się z przyjaciółmi. Kobieta siedząca przy biurku była bardzo przyjacielska. - W czym mogę pomóc? - zapytała? - J a . . . hm... Zastanawiałam się, czy ma pani jakieś in formacje o zapomogach i tego typu rzeczach dla samotnych matek. - Na tamtym stoliku leżą broszurki. Mogę ci też dać formularz zgłoszeniowy. Czy szukasz tych informacji dla siebie? -T a k . - Dobrze. - Kobieta ponownie się uśmiechnęła. - Weź kilka ulotek do przeczytania. Nie wygląda na to, by dziec ko miało przyjść na świat w najbliższym czasie. - Na chwi lę umilkła. - Czy twoi rodzice albo partner będą cię wspie rać? - Jeszcze tego nie wiem. Urzędniczka się zawahała, ale uśmiech nie zniknął z jej twarzy. - Dobrze. Jak już przeczytasz ulotki, wróć do mnie, a ja odpowiem na wszystkie twoje pytania. Nazywam się Vivian. - Podała Libby swoją wizytówkę, poczekała, aż dziewczyna wstanie, i wezwała następnego interesanta. Libby usiadła w kawiarni naprzeciwko biura i zaczęła czytać o zapomogach i dodatkach na dzieci. Chłopak przy sąsiednim stoliku uśmiechnął się do niej, kiedy składała zamówienie, ale Libby go zignorowała. Za kilka miesięcy nie zechciałby nawet na nią spojrzeć. Sączyła kawę i pró54
bowała przekonać samą siebie, że to się naprawdę dzieje. Kiedy druga filiżanka była już pusta, wróciła do mieszka nia Sally, zabrała plecak i zostawiła karteczkę. Dziękuję, że dałaś mi przestrzeń, abym mogła wszyst ko
przemyśleć.
Teraz już wiem, że postępuję właści
wie, decydując się zatrzymać dziecko. Wygląda na to, że mogę dostać zapomogę. Mama i tata się wściekną, ale to moje ciało, więc i decyzja należy do mnie. Poje chałam powiedzieć im o tym. Życz mi szczęścia. Dam ci znać, jak mi poszło. Wielkie dzięki. Całusy, Libby * * *
Rodzice siedzieli w kuchni. - Patrz, kto postanowił wrócić - powiedział ojciec. Mam nadzieję, że dobrze przemyślałaś swoje zachowanie. - J i m . . . - Gail zaczęła coś mówić, ale Libby jej prze rwała. - Dziś rano poszłam do Biura Spraw Socjalnych - oświad czyła. - Do biura? Po co? - Po porodzie będzie mi przysługiwał dodatek na dziec ko i zapomoga rodzicielska. - Libby, nie będziesz tego potrzebować. Kiedy dziecko zostanie adoptowane, wrócisz do szkoły. Powtórzysz ostat nią klasę, a potem pójdziesz na uniwerek, tak jak plano wałaś. 55
- Mamo, już nic nigdy nie będzie takie samo. Nie ma mowy, żebym wróciła do szkoły. Nigdy. Wolę umrzeć! - Libby, nie bądź głupiutka. Przecież zdecydowały śmy... -
N i e ! To ty zdecydowałaś! - krzyknęła Libby. - Na
wet nie zapytałaś, co j a chcę zrobić! - Skarbie - Gail mówiła cicho - wydaje ci się, że wiesz, czego chcesz, ale uwierz mi, zatrzymanie tego dziecka by łoby błędem. - Skąd wiesz? - Po prostu wiem. - Machnęła dłonią, aby odpędzić muchę, a Libby drgnęła. Poczuła się tak, jakby sama była insektem. - Jeśli znajdę tanie mieszkanie, to z dodatkiem na dziec ko, zapomogą i zniżką na czynsz dziecko i ja damy sobie radę. Innym się udaje. - A co z Darrenem? - zapytał tata. Na twarz Libby wystąpił rumieniec. - Nie wiem. Nic jeszcze nie zdecydowaliśmy.
BETH 1 2 . TYDZIEŃ
Nową dziewczyną Darrena była Sasha. Beth widziała, że razem jadają lunche, i zastanawiała się, czy szepczą sobie te same słowa i czy robią te same rzeczy, które ona robi ła z Darrenem. Młodsza od chłopaka i drobna, Sasha mia ła długie włosy oraz urocze piegi rozsypane po nosie. Beth podejrzewała, że w weekendy pracuje jako modelka w domu mody należącym do jej rodziny. Nosiła idealny rozmiar 36. Doskonale razem wyglądali. Przy mocnym ciele Darre na Sasha wyglądała na filigranową. Na dodatek oboje mieli blond czupryny i uśmiechy wprost z reklamy pasty do zębów. Ich szczęście przykuwało uwagę jak magnes. Czy Beth rów nież wpatrywała się w Darrena takim maślanym wzrokiem, jak teraz Sasha? Chciała zapytać przyjaciółek, ale za bardzo się wstydziła. Podczas ferii zimowych, kiedy się nie uczyła albo nie torturowała wiolonczeli, Beth leżała na łóżku, słuchając muzyki z iPoda. Któregoś dnia jej była najlepsza przyjaciół ka, Ashleigh, wpadła, by zapytać, czemu Beth nie oddzwa nia. 57
- Dzień dobry! - zawołała do Gail, która walczyła z chwa stami w ogródku. - O, dzień dobry. Uważasz, że jak to będzie wyglądać? - Gail odgarnęła włosy i skinęła głową w stronę całej pusz czy sadzonek. - Świetnie - odparła Ashleigh. Wszelka zieleń ożywała pod czułym dotykiem Gail. W ciągu kilku ostatnich lat prze mieniła pusty trawnik w krzewiastą podmiejską oazę. - Beth jest w domu? - Aha. Pewnie w swoim pokoju. Chyba się uczy. Wejdź. Ashleigh zastukała do drzwi przyjaciółki. - Czego chcesz?! - wrzasnęła Beth, spodziewając się, że po drugiej stronie stoi brat. Ashleigh otworzyła drzwi. - Wyjaśnisz mi wreszcie, co się z tobą dzieje? - spytała. Beth aż usiadła zdziwiona. - Skąd się tu wzięłaś? - Twoja mama pozwoliła, żebym weszła na górę. Powiesz mi? - Co masz na myśli? - Co się z tobą dzieje? Ostatnio dziwnie się zachowujesz i nie zapisałaś się na koncert dobroczynny. - Ja się dziwnie zachowuję?! To ty przestałaś się do mnie odzywać. - Ale potem ugryzłam się w język i próbowałam się po godzić. Pamiętasz? - Nadal byłaś zła. - A czego się spodziewałaś? 58
- Dobra. Przepraszam. Nie powinnam była nazywać go neandertalczykiem. Ale, Ash, czasami... - Beth, nie zaczynaj. Lubię go, jasne? To całe pozowanie na maczo to zwykła ściema. Zachowuje się tak tylko przy lu dziach. Kiedy jesteśmy sami, jest uroczy. - Ale Ashleigh... - Beth popatrzyła na minę przyjaciółki i uznała, że pora zamilknąć. - Masz rację. To nie moja spra wa. Na pewno kiedy lepiej poznam Spuda, przekonam się, co w nim siedzi. Ashleigh się rozpromieniła. - Wiedziałam, że dasz się w końcu przekonać. To może my zawrzeć rozejm? Tęskniłam za tobą. Z Britt i Tran to nie to samo. Beth uściskała przyjaciółkę. - Wiem. Przepraszam, że byłam takim utrapieniem. - No więc dlaczego nie kupiłaś biletu na koncert? - Uczyłam się - odparła Beth. - Jak my wszyscy. Ale to nie oznacza, że możesz igno rować to, co się dzieje z naszymi lasami. - Ashleigh, proszę cię. Nie pouczaj mnie. Nie mam ocho ty tańczyć. - Więc chodź posłuchać muzyki. - Tak, jasne. Jak głupio by to wyglądało? - Kogo to obchodzi? Zresztą i tak nikt nie zauważy. Dziw nie się zachowujesz, odkąd rzuciłaś Darrena... Albo odkąd on rzucił ciebie. - Ja rzuciłam jego! - Nieważne. Czekałam, aż mi o tym opowiesz. 59
- Nie ma o czym. - Daj spokój, Beth. Myślałam, że jesteśmy najlepszymi przyjaciółkami. - Nie chcę, żeby Britt i Tran się o tym dowiedziały. - Wielkie dzięki. Czy kiedykolwiek byłam paplą? - Przepraszam. Po prostu nie wiem, od czego zacząć. - Zacznij od Darrena. W jednej chwili wychwalałaś go pod niebiosa i mówiłaś, jaki jest seksowny, w następnej nie chciałaś zamienić z nim ani słowa, a kiedy już udało nam się go odpędzić, przez kolejny tydzień śledziłaś jego i Sashę. - Wcale nie! - Ale tak uważają wszyscy w szkole. Ashleigh zrzuciła buty i usiadła w nogach łóżka przyja ciółki. - Co takiego strasznego ci zrobił? - Zrobił mi dziecko. - Co?! - Ashleigh spojrzała na brzuch Beth, a potem prędko odwróciła wzrok. - Już w porządku. Załatwiłam sprawę. Miałam aborcję. Ashleigh przyglądała się jej uważnie. - Kiedy? Czemu nic mi nie powiedziałaś? Beth pokręciła głową. - Załatwiłam to w zeszłym miesiącu. To było straszne. Chciałam ci powiedzieć, ale nie odzywałyśmy się do siebie. - Czy Darren z tobą poszedł? Beth aż parsknęła. - Nie prosiłam go. - Trzeba było mi powiedzieć. Poszłabym tam z tobą. 60
- Wiem. - Nie mogę uwierzyć, że mi nie powiedziałaś. Beth westchnęła. Ashleigh wyglądała na bardzo zawie dzioną. - Jeśli cię to pocieszy, to bardzo tego żałowałam. Mu siałam przebiec obok grupy fanatyków. A potem, w drodze do domu taksówkarz cały czas mi się przyglądał. Naprawdę chciałam wówczas mieć cię przy sobie. Ashleigh trochę się rozchmurzyła. - Co na to twoja mama? - Ona nic nie wie. Ash zaczęła obgryzać paznokieć. - Tata? - Nie żartuj! - No, a Darren? - Powiedziałam mu, że okres mi się spóźnił z powodu grypy i że wszystko w porządku. Potem po prostu przesta łam się z nim widywać i nie odbierałam telefonów. - I gdzie pojechałaś, żeby... No wiesz? - W mieście jest taka klinika. - A co z pieniędzmi? - Użyłam karty medycznej Sally, a Darren zostawił mi trochę pieniędzy w plecaku w szkole. To pomogło. - Więc czemu go rzuciłaś? - Nie wiem. Wciąż jestem na niego zła. Tak łatwo się wywinął. - Ale gdyby wiedział... - Musiał się domyślić! Inaczej po co zostawiałby mi kasę? 61
- A chciałaś, żeby co zrobił? - Nie mam pojęcia. - Beth westchnęła. - Pewnie weź miesz mnie za wariatkę, ale chciałam, żeby po prostu mnie wspierał, niezależnie od tego, jaką podejmę decyzję. - Może by to zrobił? - Może. Nigdy się nie dowiemy. - A co z kościołem? Byłaś u spowiedzi? Beth odwróciła wzrok. - Jeśli to pomoże - mówiła dalej Ashleigh - to mama ma książkę, w której napisali, że sprzeciw Kościoła wobec abor cji wynika z męskiego punktu widzenia, w którym kobiety po winny służyć mężowi i dzieciom. Chętnie ci ją pożyczę. - Ashleigh... - zaczęła ostrzegawczo Beth. - Napisali, że pozwolenie kobietom na wybór byłoby niebezpieczne. Coś jak rozkołysanie łodzi. Wielkiej, starej, przeciekającej łodzi. - Ashleigh, nie chcę o tym rozmawiać, dobra? Nie wiem, co zrobię w sprawie kościoła, ale cała reszta jest skończo na. Tak jak związek mój i Darrena. Zamierzam o tym zapo mnieć. - W porządku. Mogę coś dla ciebie zrobić? Beth uśmiechnęła się szeroko. - Tak. Nie praw mi kazań na temat wiary i tego twojego koncertu.
LIBBY 1 3 . TYDZIEŃ
Libby poszła z mamą do miasta, by kupić stanik z „do brym podparciem". Asystentka u Myersa uśmiechnęła się wyrozumiale, kiedy skierowały się w stronę stoiska z bieli zną dla przyszłych matek, ale Gail od razu zbiła ją z tropu. - Chciałam kupić stanik ciążowy dla córki - powiedzia ła tonem nieznoszącym sprzeciwu. - Jest w trzynastym ty godniu. Te dwie kobiety przypominały Libby parę psów szacu jących swoje siły. Kiedy porządek w stadzie został ustalo ny, wszystko przebiegło gładko. Libby się rumieniła, lecz asystentka spuściła z tonu. Zmiana była subtelna, ale wy starczająca, aby dziewczyna odczuła wdzięczność, że po szła z mamą. -
A nie ma czegoś mniej przypominającego opancerzo
ny czołg? - zapytała, kiedy ekspedientka podała jej nie bezpiecznie wyglądający zestaw. Kobiety zwarły szeregi. - J e ś l i podczas ciąży nie będziesz nosić mocnych biu stonoszy, twoje piersi będą potem wyglądały jak coś, co zmiażdżył opancerzony czołg - zakomunikowała matka. 63
- Odpowiednie wsparcie jest w pierwszych tygodniach bardzo ważne - dodała asystentka. Gail przytaknęła i po wiedziała, że wezmą dwa. - Ale czy muszą być takie duże? - narzekała Libby. Nie ma czegoś z koronką? Sprzedawczyni popatrzyła na nią bez słowa. - Biustonosze ciążowe są projektowane, aby dawać pier siom wsparcie - stwierdziła w końcu, sczytując kod kres kowy i odpinając czujnik. - A mogę przynajmniej wziąć jeden czarny? Gail zawahała się, ale poprosiła asystentkę, by wymie niła biustonosz. Opuściły dział z bielizną. Kiedy Gail rozglądała się za kosmetykami, Libby przymierzała czapki i myślała o swo im chłopaku. Powiedział, że potrzebuje czasu, aby wszyst ko przemyśleć, więc zdecydowali się odpocząć chwilę od siebie. I było w porządku, dopóki Libby nie podsłuchała, jak Ashleigh mówi Britt, że Sasha, dziewczyna młodsza od nich o rok, ostatnio kręci się wokół Darrena. Libby przełknęła dumę i odwiedziła Ashleigh w domu. Po pierwszych wiejących chłodem minutach przeprosiła za nazwanie Spuda neandertalczykiem i poprosiła przyjaciół kę, by opowiedziała jej plotki o Darrenie i Sashy. Potem wyznała, że jest w trzynastym tygodniu ciąży. - Co myślisz o tym kolorze? Nie za jasny? Libby odgoniła wspomnienia i odwróciła się do mamy, która rozcierała na nadgarstku szminkę. - Nie, jest w porządku. 64
- A może ta byłaby lepsza? „A kogo to obchodzi?!". Libby miała ochotę krzyczeć. - Tamta bardziej mi się podoba - odparła. - Mnie też - przytaknęła Gail. Wręczyła pieniądze moc no umalowanej kasjerce, a potem spytała córkę, co zjadłaby na lunch. - Ty wybierz - odparła Libby. Niedaleko znajdował się ich ulubiony bar z sushi, ale wi dząc, jak niewiele reszty mama dostała przy stoisku z bieli zną, wolała nie przeginać. - Z żołądkiem wszystko w porządku? Libby skinęła. - Dobrze. To co powiesz na sushi? Libby się uśmiechnęła. Mama naprawdę starała się za chować pozytywne nastawienie. - A co z listeriozą? Czy mogę jeść surową rybę? - Nie jestem pewna. Ale mogłabyś zamówić californian roll bez krewetek. - Okej. Libby chciała ująć mamę pod ramię, jednak coś ją po wstrzymało. Zawarły rozejm, ale nie była pewna, czy to już koniec wojny.
BETH 1 4 . TYDZIEŃ
Beth zrzuciła z siebie kołdrę i zapatrzyła się na bladą twarz Mariny. - Powstrzymaj to! - krzyczała dziewczyna. - Już dobrze. - Beth wysunęła dłoń, by pocieszyć uno szącą się nad jej łóżkiem postać. - Nie! - Twarz Mariny była wykrzywiona z wściekłości. Nie! To nie w porządku! - Przyjrzała się Beth, a potem zaczę ła znikać. - Poczekaj - wyszeptała Beth. - Co mogę zrobić? - Powstrzymaj to - odparła zjawa. - Po prostu to powstrzy maj. - Ale jak? Twarz rozpływała się w powietrzu, aż pozostały tylko przepełnione zmęczeniem oczy. - Nie jest w porządku. - Oczy mrugnęły. - Nie jest w po rządku. Powstrzymaj to. Powstrzymaj jego. Proszę, powstrzy maj to. Beth zapaliła lampkę nocną. Twarz Mariny wydawała się taka prawdziwa. Ale gdzie jest teraz ta dziewczyna? Co się 66
z nią dzieje? Beth zadrżała. Wróciło do niej wspomnienie ich dwóch w poczekalni. Czuła jednak, jakby obserwowała całą scenę z góry. Jakby była ledwie duszą spoglądającą z wy soka. .. Beth podciągnęła kołdrę i wyłączyła światło. Leżała w ciemności, marząc, by ktoś ją objął i powiedział, że po stąpiła właściwie. A potem złożyła dłonie na płaskim brzuchu i zaczęła pła kać.
LIBBY 1 5 . TYDZIEŃ
Poranne mdłości minęły, teraz odczuwała ciągły głód. W szkole starała się nie opychać, ale codziennie około dzie siątej rano miała nieprzepartą ochotę na pochłonięcie kil ku lukrowanych pączków. Gdy tylko rozlegał się dzwonek, pędziła do stołówki. - Myślałam, że jesteś na diecie - powiedziała Tran, po pijając mrożoną kawę. - To było w zeszłym miesiącu - wymamrotała Libby między kolejnymi kęsami. Tran w zdziwieniu uniosła brwi i poszła pogawędzić z Britt. - Myślisz, że się domyśliły? - Libby zwróciła się do Ashleigh. - Nie wiem, ale po szkole chcę ci coś pokazać. -C o ? - Potem ci powiem. Muszę skoczyć do domu i to za brać. Możesz spotkać się ze mną w parku o czwartej? - Jakaś wskazówka? Ashleigh pokręciła głową. 68
- Okej - mruknęła Libby, zlizując lukier z palców. Widzimy się o czwartej. ***
Libby siedziała na huśtawce, kołysząc się w przód i w tył. Obserwowała grupkę dzieci bawiących się w piaskownicy. Nagle dostrzegła Ashleigh jadącą ku niej na rowerze. - No więc? - spytała, gdy dziewczyna się zatrzymała. Ashleigh oparła rower o płot i wyjęła z koszyka papie rową torebkę. - Prezent - rzekła, podając ją przyjaciółce. - I powinnaś być mi wdzięczna. Gdybyś widziała, jak na mnie patrzono, kiedy to kupowałam ubrana w szkolny mundurek... - Co to? - Otwórz i zobacz. Libby rozchyliła torebkę. W środku była książka: Cze kając na dziecko — wszystko, co musisz wiedzieć. Zaczęła prze glądać strony. - Super. Popatrz na zdjęcia. - Tak, mnie też się to spodobało. A z tyłu masz wy punktowane tydzień po tygodniu, co się dzieje w twoim brzuchu. Który to tydzień? Czternasty? - Piętnasty. - Zobaczmy, co napisali. Twoje serce się powiększyło i pompuje dwadzieścia procent więcej krwi. Włosy dziecka stały się grubsze, także jego brwi. Twoje ubrania są już zapewne ciasne. Libby podciągnęła bluzę, żeby pokazać agrafki spina jące jej koszulę. 69
- Nie mylą się - westchnęła. - Niektóre dziewczyny zabiłyby, żeby mieć takie cycki. - Niech pogadają z chłopakami w szkole. Któryś na pewno im pomoże. - Zapomnij - odparła Ashleigh. - Staniki z wkładkami to znacznie mniejszy kłopot. Co jeszcze napisali? Przeczy taj poprzedni tydzień. - Tydzień czternasty - zaczęła Libby. - „Twoja macica rozciągnęła się do rozmiaru dużego grejpfruta. Zapewne pojawiła się już linea nigra". - Linea co? - „To ciemna linia na skórze - czytała dalej Libby - któ ra biegnie od środka brzucha nad mięśniem prostym". - Fuj. To chyba boli. - Nie, to tylko taki cień. Zastanawiałam się, co to jest. - Uśmiechnęła się. - Dzięki, Ash. To świetny prezent. - Mogę zobaczyć? - T ę linię? Jasne. - T o trochę paskudne... Libby uniosła rąbek mundurka i wskazała linię biegną cą przez środek brzucha. Ashleigh nie mogła oderwać od niej wzroku. - To niesamowite, że w środku jest dziecko. Czujesz je już? - Nie. Czuję się chora i opuchnięta. Popatrz. W książ ce napisali, że ta linia znika po porodzie. Co za ulga. My ślałam, że już na zawsze mi zostanie. Ashleigh zaczęła grzebać stopą w piasku. 70
- Libby, muszę ci coś powiedzieć. - A h a ? - Libby przerzucała kolejne strony. -
T r a n się o ciebie wypytywała. Ona... Chyba się do
myśliła. Libby zamknęła książkę. - Mówiła coś? - Nic konkretnego. Same ogólniki. - To znaczy? - Pytała, dlaczego ty i Darren zerwaliście. - Co jej odpowiedziałaś? - To, co ty mówiłaś mnie. Że jest niedojrzały i przemą drzały.
-I ? - Stwierdziła, że oszalałaś, że on jest fantastyczny. A potem chciała wiedzieć, czy uważam, że się zmieniłaś. Spytałam, co ma na myśli, a ona dziwnie na mnie spoj rzała. - Kiedy to było? - Po przerwie. - A co z Britt? - J e ś l i Tran wie, to Britt także. - Cholera! Tylko tego mi brakowało. - Czemu im po prostu nie powiesz? To twoje przyja ciółki, a zresztą wkrótce i tak się dowiedzą. - Tak, ale jeszcze nie teraz. Potrzebuję więcej czasu. - Na co? - Nie wiem. Nie jestem jeszcze gotowa. - Zdecydowałaś już, kiedy odejdziesz ze szkoły? 71
- Nie, jeszcze nie. Chcę skończyć dwunastą klasę, nawet jeśli to oznacza, że przez pół roku będę się uczyć w domu. Mówiłam ci, że mama dzwoniła do ministerstwa? Powiedzie li, że mogę zostać w szkole tak długo, jak sama zechcę. Jeśli dam radę i pozaliczam wszystkie prace, będę nawet mogła przystąpić do egzaminów maturalnych. - To dobrze. - Tak, zdziwiłam się. Wygląda na to, że nie jestem je dyna. Wciąż mówili o procedurach postępowania wobec „dziewcząt w takiej sytuacji". - Widzisz? To wcale nie takie niespotykane. - Ale u nas nie ma nikogo innego. - Może o tym nie wiesz. Libby się zaśmiała. - Czyżbyś chciała mi coś wyznać? - Może. - Zamierzam zostać w szkole przez większość seme stru. - Nie uda ci się chodzić w swetrze aż do października. - Wiem. W zeszłym tygodniu niemal się ugotowałam. - Pewnie wtedy Tran się domyśliła. - Dlaczego? - Nie pamiętasz? To była chyba środa. Siedziałyśmy za szkołą. Wszyscy ściągnęli bluzy poza tobą, a Britt co chwila pytała, czy nie jest ci gorąco. - A, racja. - I szczerzyła się do Tran. - Skoro one zgadły, to jak myślisz, kto jeszcze wie? 72
- Może tylko one. Mimo wszystko uważam, że powin naś im powiedzieć, zanim wieść się rozniesie. Libby patrzyła na nią bez słowa. - Przykro mi - dodała Ashleigh. - Ale ludzie nie są głupi. -
Ja jestem - wymamrotała Libby. Jej przyjaciółka od
wróciła wzrok. Zastanawiała się, co odpowiedzieć.
BETH 16.
TYDZIEŃ
Beth rzuciła się w wir nauki. Tygodniami użalała się nad sobą, aż grunt usunął jej się spod nóg, ale trzeci semestr po święcali głównie powtórkom, więc na szczęście nie straciła nic nowego. - Zostało tylko osiem tygodni do próbnej matury - po wiedziała matematyczka. Jakby potrzebowali przypomnienia. Świadomość nadcho dzących egzaminów definiowała każdy ich krok. Życie zaczę to dzielić na przed maturą i po maturze. Każdy mówił o tym, co zrobi zaraz po ostatnim teście. Ale nie spędzali całego czasu na nauce. Gra na wiolonczeli pomagała Beth się zrelaksować. Britt oglądała stare filmy, a Tran surfowała. Ashleigh natomiast w wolnych chwilach zajmowała się organizacją koncertu Ra tujcie Lasy. Zebrane pieniądze miały zostać przeznaczone na wykupienie powierzchni reklamowej w weekendowym wyda niu gazety i pokazanie ludziom prawdy o wycince starodrze wu. - Czemu nie idziesz na koncert? - spytała Britt. - Pewnie jest zbyt zajęta nauką - wymamrotała Tran. 74
- Oczywiście, że pójdę - rzuciła Beth. - Ale mówiłaś, że... - Zmieniłam zdanie. - To super! - stwierdziła Ashleigh, przytulając przyjaciół kę. - Zostało zaledwie kilka tygodni i potrzebujemy wsparcia jak nigdy. - Ludzie będą się przebierać czy wystarczą dżinsy i ko szulka? - Bez różnicy. Rick mówi, że on i Spud przyjdą jako mrówkojady. - Spud w kostiumie mrówkojada? Muszę to zobaczyć! Jesteś pewna, że nie przebierze się za piłę łańcuchową? - Gadali o mrówkojadach, ale z nimi nigdy nie wiadomo. - Cóż, moje zielone martensy powinny pasować do kli matu. Do tego tęczowa koszulka z jakąś zwiewną spódnicą i znaczek Ocalcie Wieloryby. - Beth, to poważna sprawa. - Wiem. Żartowałam przecież! Wciąż mi mówisz, żebym wyluzowała! Poza tym nie mam żadnych zwiewnych spódnic. *** Gail starała się nie zrzędzić. - Nie musisz tego robić - powiedziała, kiedy przyłapa ła Beth na szorowaniu prysznica. - To wspaniałe i doceniam twoją pomoc, ale może wrócimy do tematu po egzaminach? Beth nabrała powietrza i postanowiła zignorować ból brzucha. Musiała się czymś zająć. Krwawienie zaczęło się tuż po śniadaniu. Był to pierwszy okres od czasu aborcji; przypominał jej wszystko, o czym chciała zapomnieć. 75
- To mnie odpręża - odparła. - Lepiej się czuję. - Idź na spacer - nalegała Gail. - Pooddychaj świeżym powietrzem. Jesteś blada. A jednak, kiedy nikt nie patrzył, Beth uporządkowała swój pokój. Zastanawiała się, czy to całe sprzątanie miało stanowić swego rodzaju pokutę. Ostatnio nagła, nieodparta chęć pose gregowania podręczników i notatek nachodziła ją o przeróż nych porach. Dostała też obsesji na punkcie kurzu. Od tygodni nie była u spowiedzi. Mówienie o małych spra wach wydawało się bezcelowe, skoro zamierzała zataić coś tak wielkiego. Żadne zdrowaśki nie mogły przywrócić dziecka do życia. Beth wiedziała jednak, że gdyby ponownie stanęła przed tym wyborem, postąpiłaby identycznie. Więc jaki sens miałoby błaganie o wybaczenie? Czy to nie byłaby hipokryzja? Tej sprawy nie mogła przedyskutować z księdzem. Ojciec Patrick znał ją od dziecka. Oczywiście uszanowałby tajem nicę spowiedzi i nie powiedział rodzicom ani słowa, ale Beth wątpiła, by potrafiła znieść jego rozczarowanie. To on udzie lał jej Pierwszej Komunii i był bliskim przyjacielem rodziny. Myśl o rozwianiu jego iluzji okazała się równie bolesna, jak ta o wyjawieniu prawdy mamie i tacie. Na szczęście nauka da wała Beth wygodną wymówkę, by nie chodzić do kościoła. - Muszę streścić tych kilka ostatnich rozdziałów - powie działa za pierwszym razem. Kolejnej niedzieli była akurat w połowie zadania z mate matyki, kiedy Gail przyszła sprawdzić, czy jest gotowa. - Pójdę w tygodniu - wymamrotała. Gail była zdumiona, ale nie powiedziała ani słowa. Beth ulżyło, że darowano jej 76
niedzielną mszę, chociaż brakowało jej śpiewania hymnów. Uwielbiała powtarzać słowa, którymi tysiące wiernych przed nią wychwalało Boga. Niekiedy niemal czuła ich dusze prze pływające przez witraże i dołączające do chóru. Beth westchnęła. Kościół dawał jej coś trudnego do wy jaśnienia. Sięgnęła po wiolonczelę i szarpnęła strunę. Może uda jej się zagrać ulubione pieśni.
LIBBY 17. TYDZIEŃ
Libby poszła sama na drugą wizytę u ginekologa. Lubi ła doktor Wong i czuła się swobodniej, wiedząc, że w po czekalni nie siedzi zła jak osa mama. - Czułaś już ruchy? - zapytała pani doktor. - Nie, chyba nie. - Jest jeszcze wcześnie, ale to nastąpi niedługo. Z po czątku będą delikatne. Jakby uderzenia skrzydeł motyla. - Brzmi wspaniale - powiedziała Libby nieśmiało. - Bo to prawda. - Doktor Wong uśmiechnęła się i zmie rzyła jej ciśnienie. - Jak ci się układa w domu? Libby się zawahała. - Nie jest aż tak źle - odparła. - Niedługo przeniosę się do swojego mieszkania. - Rodzice się z tego cieszą? - Będą szczęśliwi, mając mnie z głowy. - A twój chłopak? - Nie jesteśmy pewni. Może wprowadzi się po ukończe niu szkoły. „Jeśli się ponownie zejdziemy" - pomyślała. 78
- Wygląda na to, że wszystko sobie zorganizowałaś. Libby skinęła głową. Zastanawiała się, dlaczego przy miłej doktor Wong czuje się jak mała dziewczynka. ***
Darren poprosił, żeby spotkali się u Maria. Libby po szła tam po szkole i zobaczyła go przy jednym ze stolików. Wyglądał jak królik w potrzasku. - Chcesz kawy? Skinęła głową i gdy chłopak zamawiał dla niej cappucci no, łamała sobie głowę, jaka będzie jego decyzja. - Jak leci? - rzucił. - Nieźle. - Z trudem powstrzymała się od zapytania o dziewczynę z jedenastej klasy. - Wyjaśniłem sytuację tacie. - Co powiedział? - Mnóstwo rzeczy. Nie chcesz znać szczegółów. „Chcę" - pomyślała Libby, ale mu nie przerwała. - Kiedy już przestał robić mi wymówki, zaofiarował pomoc. Jeśli postanowimy wynająć mieszkanie, zapłaci kaucję. W po bliżu uniwerku jest kilka miejsc. Rozejrzę się za czymś. - Naprawdę? Czy tego właśnie chcesz? Darren skinął głową, ale Libby nie potrafiła oprzeć się wrażeniu, że gdyby mógł, uciekłby od niej jak najdalej. - Darren, naprawdę nie musisz tego robić. Poradzę so bie. -
To by nie było w porządku. A poza tym naprawdę
tego chcę. To także moje dziecko. - Ujął jej dłoń. - Przy najmniej spróbujmy. 79
Libby chciała się uśmiechnąć, ale zamiast tego zaczęła szlochać. - Przepraszam! - Zaśmiała się. - To hormony. ***
W drodze do domu zastanawiała się, co powiedzieć matce. Wiedziała, że jeśli ma im się udać, będzie musia ła się wyprowadzić. Potrzebowali własnego miejsca na zie mi. Nie mogła uwierzyć, że tata Darrena chce im pomóc. Z tego, co powiedział Darren, wywnioskowała, że pan Erikson wini ją za usidlenie syna. Jej rodzice nie byli lepsi. Przynajmniej pan Erikson zamierzał pomóc im finansowo. Gail w kuchni darła gazety do kompostownika. Libby usiadła obok. Wahała się, od czego zacząć. - Chyba przeprowadzimy się do własnego mieszkania. Rodzice Darrena zaoferowali, że zapłacą kaucję - rzekła w końcu, wyrywając stronę z ogłoszeniami biznesowymi i sięgając po dodatek o sztuce. - Z a t e m nareszcie im powiedział. Libby przytaknęła. - Co jeszcze mówił? - Że są rozczarowani, ale pokryją koszty. Gail prychnęła i energiczniej szarpnęła papier. -
To nie będzie konieczne! - krzyknął Jim z salonu. -
Możesz powiedzieć Doktorowi Ważnemu-Dentyście-Eriksonowi, że jego syn dość już zrobił. Nie chcemy jałmużny! Jeśli będziesz czegoś potrzebować, sami za to zapłacimy. Libby i jej mama wymieniły spojrzenia. - Dzięki, tato - wymamrotała dziewczyna. 80
Jim odchrząknął. - Tylko do stycznia. Jeśli potem nie oddasz dziecka, bę dziesz żyć z zasiłku. Libby aż drgnęła. - Oczywiście - odparła z sarkazmem, ale ojciec siedział zbyt daleko, żeby ją usłyszeć.
*** - Jeszcze tylko kilka tygodni szkoły - szepnęła Libby, kiedy Ashleigh wyrzucała do kosza opakowanie po lunchu. - Postanowiłaś odejść? - Wczoraj poszłam z Darrenem na kawę. Jesteśmy znów razem. Poszuka mieszkań w okolicy uniwerku. Kiedy się na któreś zdecyduję, jego tata podpisze umowę najmu i będę mogła się wyprowadzić. - A Darren? - Przeniesie się do mnie później. - Jesteś pewna? - Co masz na myśli? - No wiesz... Darrena. Libby skinęła głową. - To najlepsze wyjście. - Kiedy wybywasz ze szkoły? - Po przeprowadzce. To mi oszczędzi rozpracowywania rozkładu jazdy. Zresztą sprawa zaczyna być widoczna. My ślę, że Britt i Tran nie są jedynymi, które się domyśliły. Ashleigh przytaknęła. - W zeszłym tygodniu Nicola spytała mnie, czemu prze stałaś ćwiczyć na WF-ie. 81
- Co jej powiedziałaś? - Ze złapałaś jakiegoś wirusa. Burknęłam coś o chro nicznym zmęczeniu, ale nie wyglądała na przekonaną. - Dzięki, że próbowałaś. - Powiesz reszcie, nim odejdziesz? - Tylko Britt i Tran. W następną sobotę rodziców nie będzie w domu. Zgodzili się, żebym was zaprosiła na oglą danie DVD. Wtedy powiem dziewczynom. -
N a r e s z c i e . Strasznie trudno było utrzymać sekret.
Zwłaszcza że wciąż rzucają jakieś aluzje. - Na chwilę umilk ła. - J a k się czujesz? Przeszły ci już poranne nudności? Libby skinęła głową. - Dzięki Bogu. -
A jakie są najnowsze doniesienia? W książce napisali, że dziecko ma już paznokcie na
rękach i stopach. - Przydadzą mu się. -
Ja natomiast więcej się pocę i ściemniały mi sutki.
- Fajnie. Libby się zaśmiała. - Tak. Byłoby dobrze, gdyby już takie pozostały. Bar dziej mi się podobają, kiedy są brązowe.
BETH 1 8 . TYDZIEŃ
Beth miała ogromną ochotę na niezdrowe jedzenie. Po szkole, jeszcze nim James wrócił do domu, pochłaniała ca łą paczkę chipsów albo pół pudełka lodów, a potem biegła do łazienki i wymiotowała. Stała się przebiegła. Podkradała herbatniki albo ciasta z różnych opakowań, żeby sprawa nie była oczywista. Najpierw zniknęła czekolada do gotowania, później miętówki i chrupki kukurydziane. - Wszyscy mnie ostrzegali, że nastoletni chłopak zje wszystko, co znajdzie - powtarzała Gail, ilekroć odkryła, że kolejny produkt wyparował w tajemniczych okolicznościach. Beth brzydziła się swoim zachowaniem, ale była dziwnie dumna ze swej przebiegłości. Straciła na wadze, lecz nadal czuła się gruba. Pobladła, a na jej przesuszonej skórze po jawiły się przebarwienia. Nie umiała niczego sobie odmówić i wydawała całe kieszonkowe na jedzenie na wynos. Szybko zaczęła unikać luster. Gail zaciągnęła ją do lekarza na badanie kontrolne. Beth była pewna, że doktor się zorientuje, przez co przeszło jej ciało. 83
- A jak twoje miesiączki? - rzucił, zaglądając jej do uszu. Nie chciała mu mówić, że stały się bardziej bolesne, bo zapytałby dlaczego. - W porządku - odparła. - Żadnych problemów? Nie są zbyt obfite lub nieregu larne? - Nie, są normalne - odparła chłodno. - Cóż, wydaje się trochę przemęczona - zwrócił się do Gail, jakby Beth nie było w gabinecie. - Nie powinna więcej chudnąć. - Spojrzał na datę urodzenia w jej karcie. - Jest w ostatniej klasie, jak widzę. Gail przytaknęła. - Tu pewnie leży przyczyna - stwierdził lekarz, zamyka jąc teczkę. - Przydarza się to wielu młodym ludziom, szcze gólnie dziewczętom. Musi mieć dużo ruchu i dobrze się od żywiać. Jakby zabrano ją do weterynarza. Kiedy lekarz otworzył im drzwi, Beth z trudem opanowała chęć, by na niego za szczekać. - Wiem, że to trudny rok - powiedział wesołym tonem. - Pewnie uwielbiasz niezdrowe jedzenie i... - Nie za bardzo - przerwała mu Beth. Nie chciała, żeby wysłał ją do dietetyka. - Aha. Odżywiaj się rozsądnie. Posłuchaj mamy i zrelak suj się. Nim się zorientujesz, będzie po egzaminach. - Może i nie jest tak miły jak doktor Ann - zaczęła Gail, gdy jechały do domu - ale nie musiałaś być niegrzeczna. Wiedzia łam, że za mało jesz. Wychudłaś. Martwię się o ciebie. 84
Beth westchnęła. - Mamo, nie ma potrzeby. Już ci to mówiłam. - W weekendy musisz wychodzić z domu - ciągnęła Gail. - Co się stało z Tran i Britt? Kiedyś wciąż o nich opo wiadałaś. - Uczą się. Niedługo matura. To najważniejszy rok w na szym życiu, pamiętasz? - Proszę nie odzywać się do mnie tym tonem. Egzaminy są ważne, ale lepiej byś się koncentrowała, gdybyś robiła sobie przerwy. - Mamo... - Nie przewracaj oczami. W życiu liczy się coś więcej niż tylko podręczniki i wiolonczela. Może w twoich oczach jestem skamieliną, ale też swego czasu chodziłam do szkoły. Beth wzięła mamę pod ramię. - Dobrze - powiedziała. Czuła ulgę, że było już po wizy cie. - Wstąpmy do sklepu i kupmy sobie lody. - Wiesz, że muszę dbać o linię - odparła mama. - Cóż za hipokryzja! Powinnaś dawać mi przykład. Ja zjem, jeśli ty zjesz. Gail westchnęła. - Dobrze - zgodziła się. - Ale nie zdziw się, jeśli na roz danie dyplomów nie wejdę w moją czarną sukienkę.
LIBBY 19. TYDZIEŃ
Britt i Tran przyjechały razem. - Przywiozłyśmy przekąski - powiedziały i rzuciły na podłogę paczkę chipsów oraz czekoladę. - Świetnie. - Libby przesypała chipsy do miski, a jej przyjaciółki rozsiadły się na kanapie. - O której wracają twoi rodzice? - zapytała Britt, pochrupując. - Późno. Mamy dwa filmy, ale najpierw chcę wam coś zakomunikować. - Libby nabrała powietrza, a dziewczyny wymieniły spojrzenia. - Pewnie powinnam była powiedzieć wam dawno temu. Nie wiem, dlaczego tego nie zrobiłam. Trochę mi głupio, bo pewnie już się domyśliłyście... - Wyduś to wreszcie - zasugerowała Tran. - Okej. Musicie wiedzieć, że jestem w ciąży. - Co za niespodzianka - rzuciła Tran z sarkazmem. - Zastanawiałyśmy się, kiedy się przyznasz. - Zatem wiecie. - Libby, jesteśmy twoimi przyjaciółkami. Przyjaciele do strzegają takie drobnostki. 86
- Kto jeszcze wie? - Nikomu nie mówiłyśmy, ale ludzie gadają. - Jutro możecie puścić to w eter. Dzisiaj ostatni raz by łam w szkole. Przeprowadzam się do własnego mieszkania. Britt i Tran przyglądały się jej zdumione. - Kiedy? - J u t r o . Mama poszła do sekretariatu i ich poinformo wała. Będę musiała zjawić się na egzaminach, ale poza tym mogę uczyć się w domu. -
A co z projektami i innymi zadaniami?
- Ashleigh będzie dawać mi znać, co mam robić, i odbie rać moje prace domowe raz lub dwa razy w tygodniu. - Lib by posłała przyjaciółce uśmiech. - Darren też obiecał po móc. - Więc to jego dziecko? - Tak. Kogóż by innego? Aż tak skryta nie jestem! - Myślałam, że zerwaliście. - Zrobiliśmy sobie przerwę. Nie chciałam, by czuł, że go do czegoś zmuszam. - Zatem będziesz miała własny kąt - rzekła Britt. - To super. Możemy wpaść z wizytą? - Oczywiście. - Dość miejsca na urządzanie imprez? Libby się zawahała. - Może - wydusiła, podając dalej miskę z chipsami. Ostatnio nie przepadała za tłumami. Chrupała chipsy, a jej przyjaciółki zaczęły opowiadać przerażające historie o po rodach, które usłyszały od sióstr, ciotek i ludzi w telewizji. 87
- Dość - poprosiła, lekko klepiąc swój brzuch. - Specja liści twierdzą, że dzieci słyszą, co się dzieje na zewnątrz. Nie podsuwajcie jej głupich pomysłów. - Jej! - pisnęły dziewczyny chórem. - Tego nie wiesz! Możesz mieć małego Darrena! - Pokaż im to linea coś tam - powiedziała Ashleigh, gdy Libby wstała po płytę. - Co takiego? - zdziwiła się Britt. Libby westchnęła i podciągnęła koszulkę. ***
Mebli było bardzo mało: stół i krzesła, łóżko i szafki, ale Libby nie potrzebowała wiele. James został z nią, kiedy tata odjechał. Po raz pierwszy czuł, że żal mu starszej sio stry. Minęło wiele tygodni, a on wciąż się dziwił, jak nie przejednani potrafią być rodzice, szczególnie tata. Dener wowało go, że tak łatwo można wypaść z jego łask. - Gdzie chcesz to postawić? - spytał, podnosząc jedno z pudeł. -
W kuchni. To garnki i inne takie rzeczy. Dzięki za po
moc. - Nie ma za co. James chciał porozmawiać o dziecku, ale nie wiedział, jak zacząć. -
T e r a z będziesz mogła robić, na co będziesz miała
ochotę. Libby się roześmiała. -
A h a - odparła. - Ale niedługo zrobię się za duża na
imprezy.
James również się zaśmiał, choć go to nie rozbawiło. - Poradzisz sobie? Uściskała go. - Oczywiście - zapewniła. - Jak tylko zawieszę zasło ny i rozstawię swoje rzeczy, będzie tu naprawdę przytul nie. James wyjrzał przez okno, a Libby zrobiła wśród pakun ków miejsce na wiolonczelę. - Możesz stąd oglądać łodzie. - Aha - odpowiedziała. - Wpadaj do mnie po szkole. - Nie miałabyś nic przeciwko? - Gdzie tam. Ktoś musi mnie informować, jak rodzina radzi sobie beze mnie, a mama i tata nie są teraz zbyt roz mowni. James podniósł następne pudło. Gnębiło go poczucie winy, że z początku był taki zadowolony z obrotu spraw. - Uważam, że są zwyczajnie wredni - oświadczył. - Ja też - przytaknęła jego siostra.
*** Gail napełniła kieliszek i spojrzała na ogród tonący w promieniach zachodzącego słońca. Przebywanie wśród ro ślin, obserwowanie, które kwitną, a którym potrzeba więcej nawozu, zazwyczaj ją uspokajało. Ale dzisiaj była zbyt zła, smutna i sfrustrowana, by cokolwiek mogło ukoić jej nerwy. Rozumiała, że rozłąka wszystkim wyjdzie na dobre, ale gdy patrzyła, jak Jim odwozi Libby do jej nowego mieszkania, nie umiała opędzić się od myśli, że w jakiś sposób zawiodła córkę. 89
Obserwowanie przybierającej na wadze Libby streso wało ją bardziej, niż potrafiła to wyrazić. Ubrania ciążowe wydawały się zbyt duże dla kogoś tak młodego. Młodego i pięknego. Zaledwie kilka miesięcy wcześniej przed jej córką rozpościerała się wspaniała przyszłość. Muzyka i za bawa na uniwersytecie. Coś, co Gail sama utraciła. Ale te raz to marzenie zostało zniszczone. Libby nie będzie mo gła studiować muzyki, mając kulę u nogi w postaci dziecka. W każdym razie nie należycie. Oczywiście wydaje się jej, że da radę, ale się myli. Aby opanować grę na instrumen cie, trzeba się poświęcić tej jednej myśli. Nie można iść na kompromis, a tego wymaga opieka nad dzieckiem. Libby już się opuściła w ćwiczeniach. Gail sączyła wino. Wiedziała, że nie powinna poprzez dzieci spełniać swoich marzeń, ale miała wobec Libby wielkie plany. To prawdziwa ironia losu. Nie dość się stara ła. Spoczęła na laurach. A teraz historia się powtórzy. Lib by popełniła ten sam błąd i podjęła identyczną decyzję. Z tą różnicą, że dzisiejsze dziewczyny nie potrzebują fa cetów. Dostają zapomogę. Jak wyglądałoby jej życie, gdyby sama dysponowała taką siatką bezpieczeństwa? Czy Dar ren pozostanie przy Libby, tak jak Jim pozostał przy niej? Gail przełknęła kolejny łyk. Zastanawiała się, co by było, gdyby wybrała inaczej.
BETH 20.
TYDZIEŃ
- Twoja gra się poprawiła - powiedziała Gail, gdy Beth odłożyła smyczek. - To pewnie dzięki tym ciągłym ćwicze niom. Pani Schmidt musi być zadowolona. Beth się uśmiechnęła. - Tak. W zeszłym tygodniu mnie skomplementowała, cho ciaż sama wiesz, jak to robi. Niemal przeoczyłam pochwałę. „Bardzo dobrze, Elisabeth. Przynajmniej opanowałaś vibrato w tym utworze" - dziewczyna udała surowy ton nauczycielki. Jej matka zaśmiała się i zapytała, nad czym teraz pracuje. - To środek Łabędzia S a i n t - S a e n s a . Pani Schmidt uwa ża, że jeśli opanuję go przed przyszłym tygodniem, to powin nam wykonać ten utwór podczas eisteddfodu*. - Dasz radę dobrze się go nauczyć? - Nie wiem. Umiem już początek i koniec, więc pozostał mi tylko środek. Zresztą pani S. sądzi, że najlepiej gram no we utwory. Mówi, że brzmią świeżo, a nie patetycznie. Z nie mieckiego nazywa to frisch. * Eisteddfod - tradycyjny walijski festiwal literatury, muzyki i piosenki. Od bywa się również w Australii i innych krajach (wszystkie przypisy pocho dzą od tłumaczki).
91
- Nadal uważam, że godząc się na festiwal, wzięłaś na siebie zbyt dużo. Przecież nie chcesz sobie narobić zaleg łości w innych dziedzinach... - To ty uznałaś, że powinnam mieć jakieś zaintereso wania. - Wiem. Po prostu się martwię. Wciąż jesteś taka bla da... i chuda. - Mamo, przestań naciskać. Przecież nie jestem anorektyczką. Gail się odwróciła. - Nie chciałam nic mówić, ale... - Mamo! Nic mi nie jest. Wczoraj wieczorem zjadłam du żo - powiedziała Beth. „I potem nie zwymiotowałam" - do dała w myślach. - Zauważyłam. Bardzo mi ulżyło. - Zbyt dużo się martwisz. Ważę tyle, ile trzeba, a gra na wiolonczeli pozwala mi oderwać myśli od... innych spraw. - Dobrze. Przestanę się czepiać. - Doskonale. Ashleigh może wpaść? - Oczywiście. James poszedł do Troya, pewnie zostanie na noc. - Świetnie. Potem skoczę do wypożyczalni DVD. - Tylko nie bierz nic głośnego. Muszę przygotować mate riały na jutrzejsze zajęcia. *** Beth odczekała do końca pierwszego filmu, nim powie działa Ashleigh, że nie pójdzie na koncert. - Przecież kupiłaś bilet! 92
- Wiem. Zamierzałam wesprzeć kampanię, ale... Jakoś nie czuję się na siłach. Darren będzie tam z Sashą. Słysza łam, jak o tym rozmawiali, a nie chcę obserwować, jak się na sobie wieszają. Przepraszam, ale tylko bym się zdenerwo wała i popsuła wam wszystkim zabawę. - Co zrobisz? - Zostanę w domu. Pewnie się pouczę. - Beth, musisz o tym wreszcie zapomnieć. Podjęłaś właś ciwą decyzję. Ja postąpiłabym tak samo. Poza tym co się sta ło, to się nie odstanie. Użalanie się nad sobą w niczym nie po może i niczego nie zmieni. - Wiem. Ale zapłaciłam za bilet, więc przynajmniej się dołożyłam do sprawy. - Nie w tym rzecz. Potrzebujemy, aby ludzie przyszli i po kazali, że im zależy. - Na chwilę umilkła. - Spud naprawdę przebierze się za mrówkojada. Powiedziałaś, że za nic na świecie tego nie przegapisz. -
T a k . . . Tran obiecała, że zrobi mu zdjęcie. Ashleigh,
przepraszam. Obiecuję, że na następnym koncercie się po jawię. - Następnym razem może już nie być żadnych lasów do uratowania! - Nie dramatyzuj. Drzewa potrzebują rozsądnych przed stawicieli. Słuchaj, jeśli obiecam sprzedać mnóstwo losów na loterię, to mi wybaczysz? Ashleigh poszperała w swojej torbie. - Dobra. Uśmiechnęła się i podała Beth pięć rolek.
LIBBY 2 1 . TYDZIEŃ
Mieszkanko było niewielkie, ale Libby to nie przeszka dzało. Ucieczka z napiętej atmosfery rodzinnego domu przyniosła jej ogromną ulgę. Lokal mieścił się na drugim piętrze, więc Libby nie miała ogrodu, ale w okolicy nie bra kowało parków. Niedaleko wybrzeża znajdował się plac za baw i była nawet niezła sieć chodników, po których będzie mogła swobodnie pchać wózek. - A co z hałasem z pubu? - spytała matka. -
W i e s z , że potrafiłabym zasnąć nawet przy strzałach ar
matnich. Poza tym właśnie dzięki temu mieszkanie jest tak tanie. - Wolałabym, żebyś została bliżej domu. - Gail była wy raźnie zmartwiona. - J e ś l i ma się nam udać, Darren musi być w stanie do trzeć na zajęcia na rowerze. Nie stać go na samochód. - Aha. Pewnie tak. - Matka westchnęła i odwróciła wzrok. ***
Darren postanowił zostać u rodziców do końca egza minów, więc na razie Libby miała mieszkanie dla siebie. 94
Pierwszy tydzień był wspaniały. Każdego ranka się uczyła, potem grała na wiolonczeli, a popołudniami wyszywała ma leńkie kaczuszki na maleńkich skarpetkach i koszulkach. O zmierzchu robiła sobie filiżankę herbaty, wychodziła na balkon i siadywała na wiklinowym krześle pozostawionym przez poprzedniego najemcę. Pogoda była piękna. Libby chadzała na długie space ry wzdłuż wybrzeża i starała się nie dopuszczać do siebie zmartwień. Patrzyła, jak żeglarze wyprowadzają z przy stani łodzie, rozkoszując się pierwszymi ciepłymi dniami wiosny, podczas gdy pozapinani pod szyję szoferzy w gar niturach parkowali limuzyny i zbierali się w nadmorskich restauracjach na lunch. Przez cały ten czas miała wraże nie, że jej życie zawisło w próżni. Gdzieś przed dzieckiem. Przed egzaminami. Przed wprowadzeniem się Darrena. Ashleigh przyjeżdżała po lekcjach, aby podrzucić jej zadania i opowiedzieć o tym, co się dzieje w szkole. Lib by wiedziała, że wśród uczniów krążą plotki o Darrenie i Sashy, ale zawsze, gdy pytała o to przyjaciółkę, ta prze stawała być wylewna. Ashleigh czytała im z książki Czekając na dziecko, kiedy Libby poczuła pierwsze kopnięcie. Dziecko sprawdza teraz swoje odruchy. Ma około dwudzie stu centymetrów, kopie i chwyta. - Hej, przestań! Coś poczułam! Daj rękę. Czujesz? Ashleigh pokręciła głową. Libby czekała. - Może sobie to wyobraziłam. - Mam czytać dalej? 95
Libby przytaknęła i pogłaskała brzuch. Mniej więcej w tym czasie niektóre dzieci odkrywają swoje kciuki i uczą się ssać. To dobry moment, żeby przyszła mama rozpoczęła ćwiczenia relaksacyjne. Libby uśmiechnęła się szeroko. - Jak mam się relaksować, skoro muszę odrobić muzy kę? - Jak ci idzie? - Beznadziejnie. Mądrze zrobiłaś, wybierając geografię.
* ** James także czasem wpadał. Przyjeżdżał na rowerze, przy sprzyjającym wietrze przebywał drogę w dwadzieś cia minut. Jego rekordem było siedemnaście minut. Libby cieszyła się na te odwiedziny. Przywoził jej domowej ro boty przekąski i wiadomości od rodziców. Dzięki Jameso wi Gail i Libby pozostawały w kontakcie, choć rzadko się spotykały.
* ** W sobotę zadzwonił Darren. - Tata robi nowy płot na tyłach domu. Muszę uciec. Libby się zawahała. Nie miała innych planów i chciała go zobaczyć, ale drażniło ją to, że potrzebował wymówki. - No więc? - dopytywał. - Mogę? - Jasne - odparła. Potem poszła się przebrać. Kiedy przyjechał, była podenerwowana. Darren też wy dawał się zirytowany. Często odwiedzał ją popołudniami, tym razem jednak przywiózł sobie rzeczy na noc. Libby dziwnie się poczuła. Zupełnie jakby Darren przeprowadził 96
inwazję na jej schronienie, a to przecież głupie, bo niedłu go zostanie z nią na stałe. Przez cały dzień bawili się w dom. Darren okazał się prawdziwym mistrzem kuchni. Na lunch zrobił ziołowo-pomidorowe omlety, leciutkie i puszyste, jednak kiedy Libby poprosiła, aby zdradził jej swą tajemnicę - odmówił. Wie działa, że żartuje, ale i tak ją to zirytowało. Pewnie dlate go, że ciasto, które upiekła na podwieczorek, zapadło się w środku. Po lunchu Darren pomógł Libby odrobić pracę domo wą. Uczyli się przez kilka godzin, a potem kupili lody w Mr Whippy przy plaży. Darren powiedział, że jego ojciec nalega, aby poszedł na prawo. - Uważa, że naukowcy nie są doceniani. A tak napraw dę chodzi mu o to, że nie zarabiają wystarczająco dużo. Stwierdziłem, że nie dla każdego pieniądze są najważniej sze, i jakoś poszło. Strasznie się pokłóciliśmy. - I potem zadzwoniłeś do mnie? Darren przytaknął. -
A wiec nie z powodu płotu?
- Nie. Masz coś przeciwko? Libby pokręciła głową. Zastanawiała się, czy zadzwo niłby, gdyby nie doszło do kłótni. Przez ten weekend dowiedziała się sporo o ojcu swojego dziecka. Naczynia zmywał od razu po posiłkach, odwieszał ubrania i zro bił cały cyrk z niepozwalaniem, by wykonywała męczące prace. Nawet ukradł dla niej kilka róż z ogrodu sąsiada. Libby wstawiła kwiaty do słoja i próbowała zdusić w so97
bie wrednego goblina. „On myśli, że kto wyrzuca śmieci albo przez cztery przecznice nosi zakupy z centrum han dlowego, kiedy jego nie ma w pobliżu?" - pytał złośliwy potworek. Usiłowała dyskretnie wypytać Darrena, co jego rodzina myśli o ich związku, ale zmieniał temat albo proponował, że zrobi jej herbatę. Żadne z nich nie wspomniało o mał żeństwie. Libby nadal nie miała pewności co do ślubu. To przecież zobowiązanie na całe życie. Całe życie to długi czas. W tej chwili chciałaby po prostu wiedzieć, czy Darren zostanie przy niej przez pierwszy rok życia dziecka. W niedzielny poranek przycisnęła go do muru, ale po wiedział tylko, że wprowadzi się do niej po egzaminach i wtedy zobaczą co dalej. Libby skinęła głową i pogłaskała się po brzuchu.
BETH 22.
TYDZIEŃ
Gdy grała na wiolonczeli, podstępne poczucie winy, za wsze gotowe zatopić w niej swe kły, znikało. Całymi godzi nami przygotowywała się do eisteddfodu i wiedziała, że radzi sobie lepiej niż kiedykolwiek wcześniej. Frau Schmidt była w euforii. - Wunderbar! - wołała. - Elisabeth, w twojej grze poja wiła się głębia. Widzisz? Musisz po prostu więcej ćwiczyć. Ale Beth wiedziała, że to nie dodatkowe godziny z wio lonczelą poprawiły jej grę. To płynęło z jej wnętrza. Zupełnie jakby zaakceptowanie bólu sprawiło, że zdołała go w jakiś sposób wyrazić. Frau Schmidt zachęcała ją, by włączyła ja kiś lżejszy utwór do repertuaru, ale po wysłuchaniu Łabędzia wzruszyła ramionami i uznała, że Beth powinna zagrać to, co sama wybierze. Dziewczyna podejrzewała, że spośród ro dziny i znajomych jedynie jej nauczycielka zorientowała się, że w ciągu minionego roku coś się wydarzyło. Trudno się ukryć w muzyce.
99
Beth występowała jako piąta. W jej grupie wiekowej by ło dwunastu uczestników. Dziewczyna, która prezentowała się tuż przed nią, także należała do uczennic Frau Schmidt. Skye ćwiczyła od dziecka. Teraz wykonywała menueta, któ rego pani S. początkowo zaproponowała Beth. Słuchając za kulisami, jak dziewczyna się rozgrzewa, Beth zrozumiała, że może liczyć co najwyżej na drugie miejsce. - Chyba tego nie potrzebujesz, ale powodzenia - powie działa, siląc się na szczerość. Skye się uśmiechnęła. - Dzięki i wzajemnie - odparła i potarła smyczek kalafo nią. Tata Beth przyszedł, by ją uściskać i życzyć szczęścia. - Wyglądasz wspaniale - orzekł. - Podoba mi się ta fry zura. Beth spojrzała do lustra. Włosy wygładziła żelem, a kom binacja bladej cery i sukienki w kolorze leśnej zieleni idealnie pasowała do dramatycznego nastroju utworu, który wykony wała. - Dzięki, tato - mruknęła pod nosem. - Uczestnicy z grupy siódmej, proszę tędy. - Lepiej wrócę na miejsce. Połamania nóg, księżniczko! Zazwyczaj przed występami Beth walczyła z tremą. Jed nak dziś była całkiem spokojna, wkraczając w światła reflek torów. Zaczekała na fortepian i zaczęła. Zdawało się, jakby czas stanął w miejscu, kiedy melancholijne dźwięki wiolon czeli rozchodziły się po teatrze. Beth czuła ciche skupienie widowni. Niewyraźnie zagrała jedną z nut, ale miała nadzieję, 100
że jury nie zauważyło. Łabędź nie należał do utworów czę sto prezentowanych na festiwalu, ale słysząc gromki aplauz, Beth wiedziała, że jej wybór okazał się właściwy. - Dobra robota - szepnęła Skye, kiedy czekały za kulisa mi, aż pozostali zakończą swoje występy. Dziesiątym grającym był skrzypek z burzą kręconych wło sów i kolczykiem w brwi. Zagrał z takim uczuciem, że Beth uznała, iż wygra. Dziewczyna po nim również świetnie zaczę ła, ale w połowie występu upuściła smyczek. Podniosła go i skończyła utwór zgodnie z planem, lecz nastrój prysł. Beth wiedziała, że jurorzy odejmą jej za to punkty. - Wszyscy zawodnicy zaprezentowali się niezwykle pro fesjonalnie - oświadczył sędzia. - Możecie być z siebie dumni. Ale zwycięzca może być tylko jeden. Ludzie na widowni przestali się kręcić. - Ogromne gratulacje dla Skye Southern, która zdobyła drugą nagrodę. Jej wykonanie cechowały wielkie umiejętno ści techniczne i interpretacyjne. Wszyscy bili brawa, dopóki mężczyzna nie odkaszlnął. - A naszym zwycięzcą zostaje Matt Zanetti za bezbłędne wykonanie Kaprysu Paganiniego. Gra godna mistrza. Wygrał chłopak o kręconych włosach. Beth nie była za skoczona. Zaprezentował się wyjątkowo dobrze. Biła mu brawo i starała się uśmiechać, gdy szedł odebrać statuetkę. - Chciałbym również wręczyć dwa wyróżnienia - ciągnął juror. - Jak już mówiłem, poziom tych młodych muzyków jest niezmiernie wysoki. Pierwsze wyróżnienie otrzymuje Jasmine Chan, która wykonała sonatę Księżycową Beethovena 101
z niezwykłą dojrzałością. Ta młoda dama ma ogromny po tencjał. Druga wyróżniona osoba to Elisabeth McCrae, do ceniona za głębię ukazanych emocji. Taką wrażliwość rzad ko spotyka się u równie młodych osób. Wielkie brawa dla wszystkich uczestników! Przed przesłuchaniem grupy ósmej zrobimy krótką przerwę. Gdy Beth i Skye zeszły ze sceny, Frau Schmidt promie niała. - Świetna robota, dziewczyny - pochwaliła, ściskając je mocno. James wybiegł zza rogu. - Ju-hu! - zawołał. - Moja siostra jest sławna! - Idiota - mruknęła, próbując powstrzymać uśmiech. To tylko wyróżnienie. - Mimo wszystko... - Brawo, księżniczko - powiedział tata, podczas gdy ma ma tuliła dziewczynę w ramionach. - To tylko wyróżnienie - powtórzyła Beth. Starała się za chować dystans. -
T a k a wrażliwość... - przedrzeźniał James. - Głębia
emocji... - Chodźmy do Maria na kawę i ciasto. Trzeba to uczcić zasugerowała Gail. W kawiarni Beth pławiła się w uwadze rodziny. Zamówiła dużą porcję tortu czekoladowego i kawę. Polewając ciasto śmietanką, dziękowała w duszy Bogu, że pomógł jej podjąć właściwą decyzję. Nie zagrałaby na eisteddfodzie, gdyby by ła w dwudziestym drugim tygodniu ciąży.
LIBBY 2 3 . TYDZIEŃ
Libby leżała w wannie i obserwowała, jak jej nienaro dzone dziecko się bawi. Kilka tygodni temu jej pępek wy skoczył na zewnątrz i wyglądał teraz jak czubek zakopanej w piasku muszelki. Stanowił też koniec ciemnej linea nigra. Niczym X na mapie skarbów. Jeszcze raz przebiegła w my ślach listę imion. Tara, Tatum, Taylor - przechodziła chy ba fazę litery T. Dla chłopca podobało jej się imię Tate lub Toby. Darren mówił, że Toby to imię dla psa, ale przecież ludzie różnie nazywają swoje zwierzaki. Jakaś kończyna dźgnęła ją tuż nad kością łonową. Lib by przyglądała się w milczeniu. Dziwnie było widzieć ręce i nogi napierające od wewnątrz na jej brzuch. Jak w Obcym. Nagle znów naszły ją wątpliwości. A jeśli maluch urodzi się w jakiś sposób upośledzony? Czy nadal będzie go kochać? Poczuła dreszcz wzdłuż kręgosłupa i odkręciła gorącą wodę. Z pewnością Bóg nie jest tak okrutny. Tej nocy Libby nie mogła zasnąć. W łóżku czytała ga zetę i dowiedziała się, że jest równonoc wiosenna - pora, kiedy noc i dzień trwają dokładnie tyle samo. 103
Ta myśl sprawiła, że poczuła się maleńka. Zapaliła ka dzidełko odstraszające komary i wyszła na balkon z kub kiem gorącej czekolady. Księżyc powoli przemierzał aksa mitne niebo, a Gwiazda Wieczorna nieśmiało odbijała się w spokojnym nurcie rzeki. „Na świecie są miliony ciężar nych kobiet - myślała Libby. - Może część z nich patrzy na tę samą gwiazdę?". Przekartkowała gazetę w świetle ulicznej latarni. Wie czór był spokojny, ale prognoza pogody ukazywała sunący nad Oceanem Indyjskim front niskiego ciśnienia. Przeczy tała swój horoskop, a potem przebiegła wzrokiem pozosta łe znaki. Wodnik. Jej dziecko będzie Wodnikiem, chyba że urodzi się po terminie. Według gazety ludzi spod tego znaku czekał trudny tydzień. Libby zastanawiała się, czy dotyczy to również tych jeszcze nienarodzonych. „To pew nie zależy od tego, czy wierzy się w takie rzeczy" - uzna ła. Zlizując ostatnie krople czekolady z kubka, zerknęła na rzekę. Czy ciąża była częścią boskiego planu odnośnie do jej osoby, czy też zwykłym pechem? Następnego dnia Libby wypożyczyła z lokalnej biblio teki książkę o astrologii i odszukała datę 31 stycznia. Z na tury kochający wolność, urodzeni w znaku wodnym bywają indywidualistami umiejącymi się angażować. Są przyjacielscy. Libby nigdy nie zwracała uwagi na znaki zodiaku. Wyda wało jej się dziwne, że całą ludzką populację można po dzielić na dwanaście grup. No i kłóciło się to z jej katolicki mi przekonaniami. Britt wyjaśniła jej, że znak zodiaku jest tylko wskazówką. Położenie księżyca i innych planet było 104
równie istotne w zrozumieniu samego siebie i przekonaniu się, jak inni nas postrzegają. Libby czytała dalej. Jeśli jesteś Wodnikiem, twój żywioł to powietrze. Skłaniasz się ku Uranowi i jesteś raczej osobą prak tyczną, a nie marzycielem. - Cóż. Lepiej inżynier niż poeta - mruknęła pod no sem. - Tak przynajmniej powiedziałby dziadek Erikson. - Zmarszczyła brwi i spojrzała na swój znak. Baran. Bardzo niezależny i dumny. Wiara i optymizm pomagają ci przetrwać największe życiowe burze. Baran to jeden z czterech znaków kardynalnych, jego żywiołem jest ogień. Masz odwagę walczyć o to, co się dla ciebie liczy. „Ostatnia część wreszcie pasuje do mnie jak ulał" - po myślała, zastanawiając się jednocześnie, co oznacza znak kardynalny. Nie zawsze miała odwagę, by stanąć w obronie swoich przekonań. To było dla niej coś nowego, wynikają cego z pragnienia donoszenia ciąży i konieczności szybkie go dorośnięcia do sytuacji. A co do pewności siebie? Cóż, to tylko maska. Kiedy już zdecydowała, że zatrzyma dziecko, m u s i a ł a udowodnić wszystkim wokół, że sobie poradzi. Poza tym załamanie się znaczyłoby, że matka miała rację. * * *
Następnego dnia do drzwi zapukała Ashleigh. - Leje jak z cebra - powiedziała, kapiąc na podłogę. Libby podała jej suche skarpetki i bluzę, a potem po kazała książkę. - Hej, to podobne do ciebie - uznała przyjaciółka. - Po ważnie, skłaniasz się ku Uranowi. 105
Libby żartobliwie stuknęła ją pięścią. - Wybacz, nie mogłam się powstrzymać - zaśmiała się Ashleigh. - Ale zawsze byłaś pewna siebie. Pamiętasz, wte dy w podstawówce, kiedy ocaliłaś naszą drużynę podczas debaty międzyszkolnej? Albo gdy postawiłaś się Billy'emu Bliźnie? Na twarzy Libby pojawił się szeroki uśmiech. - Faktycznie. Zapomniałam o nim. Ale tak naprawdę wcale nie jestem pewna siebie. Nie w głębi duszy - pole mizowała. - Zatem świetna z ciebie aktorka - stwierdziła Ashleigh. - Nie napisali aby, że powinnaś występować na scenie? - Owszem. Twoim przeznaczeniem jest sława. Masz genialny głos i wygląd... - Libby udawała, że czyta. - Tak, oczywiście. Śnij dalej. Co mówią o mnie? - Dziewiąty lipca. Rak? - A h a . Zwykle piszą, że jestem nudnym pustelnikiem. - Domatorem... - Bez różnicy. Chciałabym być Strzelcem. One są dzi kie. - Poczekaj chwilę. Napisali tutaj, że cechuje cię duża wrażliwość... - Nudy! - zapiszczała Ashleigh. - I że delikatna istota, którą chowasz w twardej muszli, jest artystą i wizjonerem! -
To brzmi trochę lepiej. Nie miałabym nic przeciwko
byciu artystką. Ale to powinien być twój opis. To ty muzy kujesz. 106
- Nie ostatnio. -
Z a s t a n a w i a ł a m się, jak się czujesz po opuszczeniu
chóru. Britt mówi, że w zeszłym tygodniu panu B. puściły nerwy. „Teraz musicie przestać chować się za głosem Elisabeth McCrae!". - Ashleigh udawała nauczyciela. - Naprawdę to powiedział? -
A h a . Przynajmniej tak twierdzi Britt. Tak czy inaczej,
bez ciebie chór jest beznadziejny. - Wątpię. - Śpiewasz sobie tutaj solo? - Nie. I niewiele ćwiczę na wiolonczeli. Muzyka się wyczerpała. Może dziecko zajęło jej miejsce. Libby posmutniała, więc Ashleigh postanowiła zmienić temat. - Sprawdźmy kogoś innego - zasugerowała. - Kiedy są urodziny Darrena? - J e s t spod znaku Ryb. Tajemniczy, ale wrażliwy ma rzyciel. - To by się zgadzało. A Sasha? Pamiętasz, że w listopa dzie wyprawiła ogromną imprezę? Na pewno Skorpion. - I co nam to o niej mówi? Ashleigh czytała przez kilka chwil, a potem zamknęła książkę. - Nie chcesz wiedzieć - stwierdziła.
BETH 24.
TYDZIEŃ
Wyglądało na to, że Darren i Sasha świetnie się dogadują. Beth wiedziała, że śledzenie ich jest chore. Nienawidziła się za to, ale też nie potrafiła przestać. Ich szczęście ją fascyno wało. Wyuczyła się na pamięć rozkładu zajęć Sashy i bardzo często stała przy szafkach, gdy ta się pojawiała. Orientowała się, w które dni dziewczyna zamawia lunch, a nawet co wte dy jada. Jedną pełnoziarnistą bułkę z sałatką - bez cebuli - i truskawkowy napój mleczny. Czasami brała też loda lub pączka, ale rzadko. Darren był jej bardzo oddany. Czy Beth też tak traktował? Nie pamiętała. Po jakimś czasie Britt zaczęła stroić sobie z niej żarty. Nawet Ashleigh ją ostrzegała. - Ludzie gadają - mówiła. - Nie śledzę ich. Po prostu ma podobny plan zajęć. - A co z porą lunchu? - To wolny kraj. Czyżbym nie mogła od czasu do czasu czegoś zamówić? - Kiedyś tego nie robiłaś. - Ale teraz owszem! 108
Beth gardziła sobą za naskakiwanie na przyjaciółki. Britt i Tran w końcu dały sobie z nią spokój. Nie chciała stracić i Ashleigh. Przesiadywanie w bibliotece zaczęło się całkiem nie chcący. Któregoś dnia oddawała książki, gdy spostrzegła, że z okna jest świetny widok na teren, na którym zwykle przesiadują maturzyści. Stamtąd mogła obserwować Darre na i jego dziewczynę, ile dusza zapragnie, i nie być oskarża ną o szpiegowanie. Lubiła też przeglądać literaturę o biologii człowieka. Stał tam gruby tom o ciąży, który przyciągał Beth, ilekroć go mijała. Przewracała kolejne strony, karmiąc oczy obrazkami macic, płodów i powiększonych brzuchów. Któ regoś dnia, gdy zadzwonił dzwonek, chwyciła stertę książek i podeszła do lady. - To się przyda do pracy domowej z rozmnażania - wydukała do stojącej przy komputerze ósmoklasistki. Dziewczyna uśmiechnęła się i sczytała kod kreskowy. Beth wepchnęła zdobycz do torby i popędziła w stronę szafek. Była tak pochłonięta własnymi myślami, że niemal wpadła na Darrena. - Cóż za niespodzianka - stwierdziła Sasha sarkastycz nie. - Znów się spotykamy. Ktoś za nimi prychnął ze śmiechu, a Beth zarumieniła się po czubki włosów. Jedna z książek wyślizgnęła jej się z tor by, jednak nim Beth zdołała ją podnieść, dziewczyny dobrze przyjrzały się okładce. - Ciąża dzień po dniu - wyszeptała jedna z nich. Beth zamarła. 109
- No to wpadła - wymamrotał ktoś, a inni znów zaczę li się śmiać. Beth już miała uciekać, kiedy Darren podniósł książkę i podał jej. - Daj znać, kiedy twoja ciocia urodzi - powiedział głośno. - Co? A, tak. Oczywiście - mruknęła pod nosem. Dzięki. Sasha spojrzała na nią z niechęcią i wzięła Darrena pod ramię. - Lepiej się pospiesz albo spóźnisz się na angielski. Darren zerknął na brzuch Beth, a potem wraz ze swoją dziewczyną oddalił się w kierunku schodów. Beth natomiast odwróciła się i poszła w przeciwnym kierunku. Czuła się głu pio i była wściekła. - Idiotka - szepnęła do siebie. - Czemu nie możesz po prostu odpuścić?
LIBBY 2 5 . TYDZIEŃ
- Żałuję, że nie mogę pisać egzaminów gdzieś indziej. Boję się pokazać w szkole w tym stanie. Wszystko już wi dać. Wyobrażasz sobie, jak na mnie spojrzy siostra Greenbushes? I nie wiem, co powinnam włożyć. Wyglądam jak słoń. Wszyscy będą się na mnie gapić. - Daj spokój, Libby. Przecież to nic wielkiego. I tak już wiedzą. - Tak, ale wiedzieć, a zobaczyć na własne oczy to co innego. A tu jest wiele do zobaczenia. - Ale tym, którzy się liczą, nie zrobi to żadnej różnicy stwierdziła Ashleigh. - Łatwo ci mówić. Inaczej byś się czuła, gdybyś miała taki brzuch. - Pewnie tak. - Ashleigh odetchnęła. - Po prostu pró bowałam pomóc. -
T a k , wiem. Przepraszam. - Libby uściskała przyja
ciółkę. - Zwyczajnie się denerwuję. Tym, że mnie taką zo baczą. Pewnie i tak nie zdam. 111
- Jeśli będziesz tak mówić, to na pewno nie zdasz. Ze wszystkich zadań dostałaś dobre oceny. Lepsze ode mnie. - Nie z historii. - Ty przynajmniej niczego nie zawaliłaś. Przyjmijmy, że jeśli ja zdam matmę, to i ty poradzisz sobie z historią. Ale jeśli nie przestaniesz robić z siebie męczennicy, to idę do domu. Wystarczą mi jęki taty. - Co u niego? - Jest przybity. „Wyrzucony do śmieci w wieku czter dziestu ośmiu lat" - zaczęła go przedrzeźniać. - Nie może znaleźć innej roboty? - Stara się. Agencja pośrednictwa uważa, że ma zbyt wysokie kwalifikacje. - Jak można mieć zbyt wysokie kwalifikacje? - Mówią, że menedżerowie nie chcą zatrudniać osób z dwoma stopniami naukowymi. - Dlaczego? - Mądrzy ludzie ich stresują. Muszą uważać na swoje stołki. - Co zatem zrobi? - A któż to wie? Mama znalazła drugą pracę. Przez trzy wieczory w tygodniu dzwoni do ludzi i stara się ich prze konać do zmiany operatora komórkowego... - O nie. W zeszłym tygodniu utknęłam z jednym ta kim. Nie mogłam się rozłączyć, dopóki nie opowiedział mi o wszystkich najnowszych taryfach. - Tak. Nie znosi tego, ale sądzi, że nie ma wyboru. Przy najmniej póki tata czegoś sobie nie zorganizuje. W każdym 112
razie pora na mnie. Muszę zakuć cytaty z filozofii do eseju. Dasz sobie jutro radę? - Tak. Pojawię się w ostatniej chwili i zrobię wielkie entree - zażartowała Libby. Żadna z nich się nie roześmiała. - Może wpadnij wpierw do mnie - zaproponowała Ash leigh. - Pojedziemy razem. - Nie wstydzisz się ze mną pokazywać? - Nie bądź głupia - rzuciła Ash. - Myślisz, że reszta z nas to anioły? Nas po prostu nie nakryto. - Dzięki - odparła Libby. - Z tobą będzie mi łatwiej. ***
Komórka Libby odezwała się zaraz po wyjściu przyja ciółki. Dzwoniła Gail, by życzyć córce powodzenia i spy tać, czy chce przyjść na obiad. - Uczę się - skłamała dziewczyna. - I mam jeszcze zupę, którą mi przysłałaś. - Powinnaś zjeść coś pożywnego, żebyś mogła się jutro skoncentrować. -
W i e m , mamo. Został mi też kurczak. I sałatka. Bę
dzie dobrze. Zjem te resztki. - Dobrze. Podwieźć cię rano? - Nie, nie trzeba. Złapię autobus do Ashleigh. Razem pójdziemy do szkoły. - Daj znać, jeśli gdzieś utkniesz. Przyjadę po ciebie. - Dzięki, mamo. Poradzę sobie. - Na pewno. Powodzenia. - Dzięki. Na razie. - Libby wyjęła notatki z angielskie go, ale nie potrafiła się skupić. Nalała sobie szklankę soku 113
i zaniosła ją na balkon. Na niebie tłoczyły się wielkie la tawce. Włożyła buty i dołączyła do tłumu. To był dobry dzień na puszczanie latawców - wiał wiatr, ale niezbyt silny. Sta nęła obok mężczyzny, którego latawiec przypominał wiel ką meduzę. Facet zdjął koszulę; Libby przyglądała się jego ramionom, kiedy walczył z linkami. - Chcesz spróbować? - zapytał. - Nie wiem, co robić. - To łatwe - zaśmiał się. - Musisz się tylko skoncentro wać. - Rzucił okiem na brzuch Libby. - Proszę. Ja przy trzymam jedną stronę, a ty zajmij się drugą. Libby wzięła linkę i poczuła szarpnięcie. - Co teraz? - Ciesz się tym. Popatrz! - Ich latawiec flirtował w prze stworzach z chińskim smokiem. - Dobrze, teraz zanurkuj my. Pokazał jej, jak zmieniać kierunek i meduza skoczyła do przodu. - To cudowne! - krzyknęła Libby, a potem spostrzegła, że obserwuje ją dwóch chłopaków. - Myślę, że ktoś jeszcze chciałby spróbować - rzekła. Mężczyzna zawołał ciekawskich. - Jestem Nathan - powiedział. Jego ręka otarła się o jej dłoń, gdy przejmował stery. - Dzięki, Nathan. To było wspaniałe - odparła. - Mam na imię Libby. Uśmiechnął się. 114
- Może się jeszcze spotkamy, Libby. Kiedy szła do domu, po raz pierwszy od miesięcy czuła się młoda. Nathan musiał zauważyć, że jest w ciąży, jednak go to nie obchodziło. Przed oczami ujrzała twarz Darrena, ale szybko wyparła tę wizję. * ** Po spoglądaniu w bezmiar nieba mieszkanko wydało się Libby ledwie pudełkiem na zapałki. Chodziła po salo nie i czuła się jak w pułapce. Usiadła, zerknęła na notatki i znów zaczęła przemierzać pokój. Wreszcie wyjęła wszyst kie ubrania, w które się jeszcze mieściła, i rozłożyła je na łóżku. Chciała włożyć na egzaminy coś fajnego. Przykła dała koszulki do sukienek i sprawdzała różne kombinacje. Było oczywiste, że jest „w błogosławionym stanie". Skoro ma się pokazać w szkole, to zrobi to z klasą. Libby wyjęła swój przybornik do szycia i sięgnęła po workowate ubrania, które pożyczyła jej mama. Dwie go dziny później skończyła przerabiać dwie koszulki i parę legginsów. Uśmiechnęła się, przeciągnęła i spojrzała na ze garek. Pora na kolację. Wyjęła z lodówki kurczaka i sałatkę, a potem usiadła, by poczytać jeszcze notatki z angielskiego. Szycie zabrało jej całe wieki, ale efekt okazał się wart wysiłku. Wiedziała, że idąc na egzaminy w tym stroju, będzie się czuła pewnie. To, że jest w ciąży, nie oznacza, że musi wyglądać bezna dziejnie.
BETH 26.
TYDZIEŃ
Beth wciąż nie poszła na mszę. Co niedzielę Gail rea gowała na jej upór albo pełnymi wyrzutu spojrzeniami, albo ciągłym narzekaniem. Dwa dni przed pierwszym egzaminem maturalnym usiadła na brzegu łóżka córki. - Wiem, że nie chcesz, abym o tym mówiła, lecz mimo wszystko mnie wysłuchaj. - Na moment przerwała. - Mar twię się o ciebie. Beth już otworzyła usta, by zaprotestować, ale jej matka była dobrze przygotowana. - Poświęć mi chwilę. Przez cały rok modliłam się, żebyś dobrze zdała egzaminy. Ty też ciężko pracowałaś. Ale jak On ma ci pomóc, skoro od tak dawna nie byłaś u spowiedzi? „Szantaż emocjonalny" - pomyślała Beth. - Nie miałam czasu - odparła. - Pewne rzeczy są ważniejsze od innych - oświadczyła matka. - Jeśli cię zawiozę, to wrócimy w ciągu półgodziny. Beth wiedziała, że wcześniej czy później będzie musiała wrócić do kościoła. Chciała tam wrócić. Brakowało jej spo wiedzi, a życie w kłamstwie sprawiało, że czuła się jak hipo116
krytka. Może mama miała rację. Pogrążanie się w poczuciu winy nikomu jeszcze nie pomogło. - Dobrze - rzekła wreszcie. - Ale nie zawracaj sobie gło wy odwożeniem mnie. Przyda mi się trochę ruchu. - Zamknę ła podręcznik. - Pójdę od razu. Gail rozpromieniła się i uściskała swoje dziecko. - Jesteś dobrą dziewczyną - wyszeptała. - Zasłużyłaś na to, by poszło ci jak najlepiej. Bóg o to zadba. Ja też. Beth czuła się jak oszustka. Może i Gail uważała ją za do brą dziewczynę, ale niewątpliwie Bóg postrzegał ją inaczej. Liczyła, że ojciec Patrick będzie akurat udzielał chrztu lub celebrował mszę pogrzebową, ale kościół okazał się pusty. Beth weszła do konfesjonału. Czekała. Kilka minut później otworzyły się drugie drzwi i ksiądz zajął swoje miejsce. Po znała go po płytkim, astmatycznym oddechu. - Wybacz mi ojcze, ponieważ zgrzeszyłam. - Słucham cię, dziecko. Beth zamknęła oczy. Ojciec Patrick z pewnością rozpo zna jej głos. W głębi serca poprosiła o odwagę. Obraz Ma donny z dzieciątkiem wypełnił myśli Beth i ją uspokoił. Aż do chwili, gdy spojrzała w oczy Marii i ujrzała w nich ból Mariny. A potem dzieciątko w jej ramionach odwróciło się i popatrzy ło na nią gniewnymi oczami manifestującego przed kliniką Gabriela. Beth zachłysnęła się powietrzem. Cóż ona uczy niła? - Moje dziecko? Beth próbowała odzyskać kontrolę nad oddechem. - Przepraszam, ojcze. 117
- Nie spiesz się. Ale Beth po prostu nie mogła tego zrobić. - Wybacz mi, ojcze - wymamrotała ledwie słyszalnie, a potem otworzyła drzwi i uciekła na zewnątrz, w ciepłe pro mienie słońca. Biegła tak długo, aż dotarła do parku. Tam usiadła na huśtawce i zaczęła płakać. *** - Na pewno poczułaś się lepiej - powiedziała Gail, gdy tylko Beth zamknęła za sobą drzwi. - Postanowiłam tam więcej nie chodzić - oświadczyła dziewczyna. Gail przestała mieszać zupę. - Gdzie? - Do kościoła. - Ależ, kochanie... - Przykro mi, mamo. Po prostu nie czuję się tam dobrze. - Jak to możliwe? - Nie wiem. Po prostu. - I co ja powiem ojcu Patrickowi? - spytała Gail. - Czy tylko to się liczy?! - wybuchnęła Beth. - Oczywiście, że nie, Beth. Tylko... - Czemu nie mogę rozmawiać z Bogiem na plaży albo podczas spaceru w parku? - Możesz. Ale wiesz, chodzi o to, że... - Że co? - Kościół to nasza społeczność. Tam spotykamy się z przy jaciółmi, z ludźmi, którzy wierzą. Z takimi jak my. - Więc nie mogę mieć niewierzących przyjaciół? 118
- Beth, przestań prowokować kłótnię. Nigdy nie ingero wałam w to, jak dobierasz sobie przyjaciół. Ashleigh to uro cza dziewczyna. - A co z Britt i Tran? - Nie znam ich tak dobrze - odparła Gail defensywnie. - Nie przychodzą do nas równie często jak Ashleigh. - A ich rodzice nie są katolikami. - Wszyscy twoi przyjaciele są tu mile widziani. - Gail się odwróciła. - Zmieniłaś się. Kiedyś lubiłaś chodzić do kościo ła. Ale to twoja decyzja. Jesteś dość dorosła, by ją podjąć. Beth pobiegła do swojego pokoju i zrzuciła z łóżka plu szowego misia. Kiedyś naprawdę lubiła chodzić do kościoła. Kamienne ściany i cisza ją uspokajały. Ale nie pójdzie tam już nigdy więcej. Nie po tym, co się dzisiaj wydarzyło. Jak miała by powiedzieć matce, że psalmy przypominają jej pełne pasji śpiewy przed kliniką aborcyjną?
*** Beth udało się wyrzucić z pamięci Darrena, utracone dziecko, grzech śmiertelny i poczucie winy - aż do ostat niego egzaminu. Czas na czytanie poleceń minął i wszędzie dookoła długopisy śmigały po kartkach. Aborcja to morderstwo! Zabić morderców! Twarz Gabriela przebijała z poleceń na arkuszu egzami nacyjnym. Jego nos zahaczał o pytanie trzecie, a fanatycz ne zielone oczy przesłaniały diagram z pytania pierwszego. Próbował ją opluć, ale grawitacja działała przeciwko niemu. „Skoncentruj się - powtarzała sobie. - Musisz to zdać, żeby dostać się na studia muzyczne. Skup się". Ale twarz Mariny
119
pojawiała się między słowami. „Dranie. Łajdaki. Powinni pi kietować przed biurem wujka...". Beth pokręciła głową. „Skup się!". Podeszła do niej nauczycielka. - Dobrze się czujesz? Beth przytaknęła. Wzięła głęboki oddech i wyparła z my śli głos Mariny. „Po egzaminie - przyrzekła jej w duchu. Pomyślę o tobie po egzaminie". *** Ale po egzaminie, gdy pobiegła do Ashleigh, znalazła na drzwiach liścik: Jesteśmy z dziewczynami u Maria na ham
burgerze i kawie. Dołącz. Uznała, że „dziewczyny" to Britt i Tran. Nie poszła na koncert, więc na pewno plotkowały. Cały czas ją obserwowały. Porównywały spostrzeżenia. Ale miała dość użalania się nad sobą, poczucia winy i samotności. Te raz, po egzaminach, pragnęła poszaleć i powygłupiać się jak za dawnych czasów. Zamknęła oczy i przywołała w pamięci twarz Gabriela. „Nic o mnie nie wiesz - rzuciła ze złością. - Nie jestem gotowa, by zostać matką. A poza tym chcę, by wychowywało się w rodzinie, gdzie dwoje dorosłych stworzy stabilny związek i da mu tyle miłości, na ile dziecko zasługu je". Gabriel prychnął, ale zaczął znikać. „No i tylko Bóg ma prawo osądzać - dodała. - Nie ty". Gabriel rozwiał się cał kowicie, choć Beth nie była pewna, czy naprawdę wierzy we wszystko, co powiedziała. Wstała i weszła na podwórko za domem Ashleigh. Ich do mek wciąż tkwił pośród konarów drzewa kawakawa. Beth 120
dobrze pamiętała, jak dobrze się tam bawiły, jak wieloma se kretami się tam dzieliły. A potem, ulegając impulsowi, chwy ciła linę i zaczęła się wspinać. Deski były ciepłe. Beth leżała na plecach, przyglądała się promieniom słońca sączącym się pomiędzy liśćmi i sta rała zrozumieć, za co właściwie się tak karze. Czy było jej wstyd, że odebrała życie, czy może czuła się winna z powo du rodziców i ojca Patricka? Zamknęła oczy. Nie miała wątpliwości, że nie byłoby ko rzystne dla dziecka spędzenie dziewięciu miesięcy w nie przychylnym mu organizmie, a potem dorastanie przy matce, która miałaby mu za złe, iż zmarnowało jej młodość. Cóż to za start w życie? Pokręciła głową. Bezwarunkowa miłość matki to zbyt ważna sprawa, by odmawiać jej dziecku, ale z drugiej strony życie ma ogromną wartość. Beth wierzyła w nauki Kościoła. Odmówiła komuś życia. To było niewłaściwe. Jednocześnie wierzyła głęboko, że decyzja należała tylko i wyłącznie do niej. To nie był wybór ojca Patricka, matki czy ojca. To był jej wybór. I gdyby musiała decydować jeszcze raz, podążyłaby tą samą ścieżką. Gdzieś w głębi serca wiedziała, że podję ła właściwą decyzję. Czemu więc nie potrafiła otrząsnąć się z poczucia winy? Beth westchnęła i spróbowała wyobrazić sobie ośmiotygodniowy płód. Uśmiechnęła się. Wyglądał zabawnie, ale widziała mocno bijące serduszko. Skupiła się na nim i wyob raziła sobie opiekę nad maluchem. I miłość do niego. Imię Danni samo pojawiło się w jej głowie. Wyszeptała je głośno. 121
- Przepraszam, Danni - wymamrotała Beth. Usiadła i z cieknącymi po policzkach łzami zapatrzyła się na pro mienie słońca. Wygrzebała z torby chusteczkę, przy okazji wyciągając liścik od Ashleigh. Czy to naprawdę takie waż ne, że Britt i Tran o niej rozmawiają? Czy nie tak zacho wują się przyjaciele, kiedy się martwią? A ona sama była ostatnio całkowicie nieprzewidywalna. Po raz ostatni rzuci ła okiem na liście, a potem zsunęła się po linie i skierowała do Maria.
*** Beth otworzyła drzwi i rozejrzała się wokół. - Hej, hej. Nie byłyśmy pewne, czy przyjdziesz! - zawo łała Ashleigh. Tran wyglądała na zaskoczoną, ale wstała i przysunęła do stolika jeszcze jedno krzesło. - Wyglądasz jakoś inaczej - powiedziała, ściskając przy jaciółkę. - Wszystko w porządku? Na twarzy Beth pojawił się uśmiech. Tran zawsze była spostrzegawcza. - Tak - odparła. - Przynajmniej tak mi się wydaje. Mam wrażenie, że coś we mnie się zmieniło. - Stara Beth powraca. Zastanawiałam się, kiedy to na stąpi. Beth zesztywniała, ale zaraz znów się rozluźniła. Coś się zmieniło. Egzaminy się skończyły. Najprawdopodobniej po szło jej dobrze, więc przy odrobinie szczęścia już niedługo zacznie wymarzone studia. Jakie znaczenie mają teraz ko mentarze Tran? Pozostał jej tylko jeden powód do zmartwień
122
- rozmowa kwalifikacyjna. Żeby się dostać na Uniwersytet Zachodniej Australii, musi dobrze wypaść podczas przesłu chania. Beth wiedziała, że gdy nadejdzie ten dzień, będzie się denerwować, ale teraz chciała się rozluźnić. W grze ro biła postępy, ćwiczyła każdego ranka. Wyróżnienie zdobyte podczas eisteddfodu powinno pomóc, a jeśli to nie wystar czy... Cóż, znaczy, że nie było jej to pisane. Beth uśmiechnęła się, a Britt przesunęła swoje krzesło, by zrobić jej miejsce przy stoliku. Przetrwała ten rok. Nie by ła w szóstym miesiącu ciąży. Przyjaciółki ucieszyły się, że przyszła. Czego więcej mogła pragnąć? Położyła książki na podłodze i usiadła. Britt zachichotała. - Witaj ponownie wśród żywych. Dobrze cię widzieć, ale muszę powiedzieć, że Darren Erikson nie był wart takiego dramatu. Beth uśmiechnęła się szeroko, a potem popatrzyła na Ashleigh. - To prawda - powiedziała cicho. - Ma swoje zalety, ale nie był wart takiego bólu.
LIBBY 2 7 . TYDZIEŃ
Libby zrzuciła przykrycie i usiadła na łóżku. Buzia brzdą ca była taka wyraźna! Delikatna mała dziewczynka z wielki mi błękitnymi oczami i blond włosami, ubrana w fartuszek ze staromodną halką wystającą spod spódniczki. Szły do parku, trzymając się za ręce. Pulchniutkie paluszki dziec ka mocno ściskały palec Libby. Przed nimi stały pelikany. Przestraszyły małą, nie chciała puścić mamusi. Mamusi! Libby położyła dłoń na brzuchu i wpatrzyła się w ciemność. Dziewczynka nie chciała puścić dłoni mamy. W tej chwili Libby zyskała pewność, że będzie miała cór kę. Dziewczynkę o błękitnych oczach. Ułożyła koce wokół brzucha i utuliła swój mały sekret. Dziewczynka. Cudownie. Weekendy z Darrenem stały się przyjemniejsze, cho ciaż spędzanie razem tylu godzin odebrało ich związkowi część magii. - Doktor Wong uważa, że powinnam jeść owoce i pić dużo wody - powiedziała Darrenowi którejś soboty, wyj mując z torby kiść bananów i jabłka. - Mówiła, że wiele 124
kobiet ma w czasie ciąży zaparcia. Ponoć najlepsze na nie są jabłka. Zawierają mnóstwo błonnika. Odwrócił się od niej. Czemu wdała się w szczegóły? Wystarczająco trudno było o romantyzm, kiedy sączyło jej się z piersi, a brzuch przypominał piłkę plażową. Nie mu siał na dodatek słuchać o jej pupie.
*** Gdy pogoda dopisywała, Libby zaczynała dzień od spa ceru. Czasami wędrowała do Kings Park, kiedy indziej snuła się wzdłuż wybrzeża. Pod koniec przechadzki siada ła na falochronie na końcu ulicy. Uwielbiała machać noga mi i obserwować meduzy unoszące się na wodzie, wyglą dające niczym wiecznie zmieniający się wygaszacz ekranu. Myślała o dziecku. Poród ją przerażał, ale nie mogła się doczekać, kiedy pozna swoje maleństwo. Teraz, po egzaminach, Libby często spotykała się nad rzeką z przyjaciółkami. Dwudziesty siódmy tydzień ciąży był wystarczająco dobrym powodem do świętowania, więc Ashleigh zorganizowała brunch w parku. Libby szła wzdłuż ścieżki rowerowej, gdy dostrzegła Britt i Tran. Pomachała im. - Gdzie jest Ashleigh? - spytała, odstawiając koszyk. - Zamknij oczy - zarządziła Britt. - Dlaczego? - Zrób to! - Ze śmiechem zasłoniły dłońmi oczy Libby. - Dobrze. Już możesz otworzyć - oświadczyła Britt. Libby zobaczyła Ashleigh prowadzącą wózek na dużych, staromodnych kołach. Jej pluszowy miś o psich uszach ubra125
ny był w kolorową kurteczkę i siedział na maleńkiej koł derce. - To dla ciebie - powiedziała Ashleigh. - Dzieciaki ze szkoły się zrzuciły. Kilku nauczycieli również. Wszystkie imiona masz na karcie. -
A l e te wózki kosztują fortunę!
Przyjaciółki wyglądały na zadowolone z siebie. - Podoba ci się? Libby uściskała je wszystkie. - A jak sądzicie? Jestem zachwycona! Bardzo wam dzię kuję. Pokazały jej, jak składać wózek i dostosowywać siedze nie. Potem Tran utuliła Starego Teda pod kołderką i zabra ły go na spacer wzdłuż wybrzeża. -
To wspaniała okolica - stwierdziła Britt, gdy ujrzały
lądującego na wodzie pelikana. - Tak, naprawdę jest mi tu dobrze - przytaknęła Libby. - Kiedy wprowadza się Darren? - Za dwa tygodnie. - Nadal sądzisz, że to wypali? - Tran! - No co? Jak już się wprowadzi, nie będę mogła o to spytać, prawda? Libby się uśmiechnęła. - Nie wiem - przyznała. - Czuję, że mieszkanie to moje terytorium. Dobrze jest, kiedy przyjeżdża na week endy, ale... Moje życie się zmieni.
126
Britt wjechała wózkiem na trawę i posadziła Starego Teda na huśtawce. - To musi być dziwne - stwierdziła. - No wiesz. To, że rośnie w tobie dziecko. - Owszem, jest. -
W s z y s t k o dzieje się za szybko - mówiła dalej Britt.
- Nie chcę, żeby coś się zmieniało. W przyszłym roku bę dziemy się dalej widywać, prawda? - Oczywiście, że tak - zapewniła Ashleigh. Libby i Tran wpatrywały się w trawę.
BETH 28.
TYDZIEŃ
Szkoła się skończyła i wolność czekała na nich tuż za ro giem. Beth wyglądała tego dnia od lat. Teraz, gdy wreszcie nadszedł, trochę ją rozczarował. Ale przede wszystkim czuła ulgę. Była gotowa na zmiany - na uniwerek i stworzenie się od zera. Jakimś alfabetycznym zrządzeniem losu Darren siedział tuż przed nią podczas uroczystości rozdania dyplomów. Czekając na wyczytanie swojego nazwiska, Beth przyglą dała się dwóm identycznym lokom na jego głowie. Nigdy wcześniej nie zauważyła, że ma podwójną koronę. Dziwne. Jej dziecko mogło to odziedziczyć. Beth wróciła myślami do tamtego dnia na plaży i zastanowiła się, gdzie by teraz by ła, gdyby podjęła inną decyzję. A potem wspomniała chwile w domku na drzewie. Czy prócz tego, że by się zaokrągli ła, zmieniłaby się jeszcze jakoś? Czy byłaby szczęśliwsza? Wątpiła w to. Wiatr uwolnił z kucyka Darrena kosmyk włosów. Kusiło ją, by wsunąć mu je na miejsce. Co by powiedziała Sasha? Po raz pierwszy od maja Beth nie myślała o chłopaku z wy128
rzutem. Wspólnie popełnili błąd, a on zachował się bardzo przyzwoicie. Pewnie lepiej niż większość maturzystów w ta kiej sytuacji. Przynajmniej się nie wygadał.
* ** Jakby wyczuwając jej myśli, Darren odwrócił się i złapał Beth na obserwacji. Zamarła. „Znowu to zrobił" - westchnę ła w duchu. - Czy możemy potem pogadać? - wyszeptał. Beth zignorowała fakt, że Nicola przysłuchuje się ich roz mowie, i skinęła głową. Darren uśmiechnął się i odwrócił z powrotem w stronę sceny. Doszli już do „d". Zaraz mieli go wywołać. Dziewczyna patrzyła, jak chłopak idzie asfaltową ścież ką, by odebrać dyplom. „Jednak trochę szkoda - pomyślała. - Takie świetne geny". Potem spojrzała w stronę Ashleigh. Dobra przyjaciółka. Beth wiedziała, że gdyby nie ona, reszta dałaby sobie z nią spokój. I nie można by ich za to winić. To był dziwny rok. Wywoływano kolejne nazwiska, aż wreszcie nadeszła jej kolej. - Elisabeth McCrae - przeczytał dyrektor. Beth poprawiła spódnicę i weszła na podium. Jej ostatni dzień w szkole. Początek nowego życia. Nareszcie. * ** Świeżo upieczeni absolwenci podali herbatę i kawę ro dzicom oraz gościom, a potem rzucili się na słodycze. Beth udało się złapać ostatnie ciasteczko, gdy zauważyła, że Dar ren się jej przygląda. Poszła w stronę toalet i zaczekała pod 129
drzewem, aż do niej dołączy. Przysiadając na trawie, robił wrażenie zdenerwowanego. - Gratulacje - powiedziała Beth. Spojrzał na nią ze zdzi wieniem. - Z okazji ukończenia szkoły - dodała. - A, tak, dzięki. Wzajemnie. Patrzyła, jak mrówki ciągną gdzieś martwego żuka, i cze kała, żeby zaczął. - Pamiętasz, jak kilka tygodni temu wypadła ci książka? Beth się zarumieniła. - Tak. Dzięki, że mnie kryłeś. I dziękuję też za pieniądze. Nic nie mówiłam, ale wiedziałam, że są od ciebie. - Cieszę się, że je dostałaś. Nie miałem pewności. - Powinnam była coś powiedzieć. Nie zachowałam się w porządku. - Nie ma sprawy. Ja pewnie też mogłem to lepiej roze grać. - Chciałeś o czymś porozmawiać? - Tak. Już od dawna, ale to niełatwe. Sasha jest zawsze w pobliżu, no i w ogóle. - Wydajesz się szczęśliwy. - Beth nie zdołała się po wstrzymać, w jej tonie zabrzmiał lekki sarkazm. - J e s t dobrze. Ale zastanawiałem się... To znaczy, nie mów o tym, jeśli nie chcesz, ale muszę wiedzieć. No, c h c ę wiedzieć... Co się właściwie stało? Obiecuję, że nikomu nie powiem. - Nawet Sashy? - Szczególnie jej. Zabiłaby mnie. Beth wzięła głęboki oddech.
130
- Pamiętasz ten dzień, gdy na mnie czekałeś? Darren skinął głową. - Byłam wtedy w mieście. Miałam aborcję. Darren wpatrywał się w ziemię. - Naprawdę mi przykro - szepnął. - Powinienem z tobą pojechać. Zrobiłbym to, gdybyś mi powiedziała. Beth dotknęła jego ramienia, ciepłego od słońca. - Wiem - odparła. - Ale byłam zła i chciałam jechać sama. - Czy starczyło ci pieniędzy? Ubezpieczenie pokryło koszty? - Coś w tym stylu - skłamała Beth. Wolała mu nie mówić o podszywaniu się pod kuzynkę. - Pewnie bolało? - Mniejsza o ból, chociaż i on był spory. Wiem, że pod jęłam słuszną decyzję. Dla siebie i dla dziecka. Dla mamy i taty. Nawet dla ciebie. Jednak przez długi czas cząstka mnie czuła się winna. - Darren siedział w milczeniu. Beth wzruszyła ramionami. - Ale hej, nie martw się. Katolicy są do tego szkoleni od urodzenia. - A teraz? Dziewczyna zastanawiała się przez chwilę. Czy miała mu wyznać, co czuła w domku na drzewie? Postanowiła tego nie robić. To była chwila, która należała tylko do niej i do Danni. Uśmiechnęła się do Darrena i znów dotknęła jego ra mienia. - Myślę, że już wszystko ze mną w porządku - rzekła ci cho. 131
Dwóch kolegów Darrena wyszło zza rogu i Beth zabrała rękę. Wiedziała, że pewnie wygląda, jakby ją na czymś przy łapali, ale Darren chyba się tym nie przejął. - Wybierasz się na Uniwersytet Zachodniej Australii? zapytał. Beth skinęła głową. - W zeszłym tygodniu miałam rozmowę i przesłuchanie. - Jak ci poszło? - Przesłuchanie dobrze. Wybrałam ten sam utwór, któ ry grałam na eisteddfodzie i chyba im się podobało. Ale nie wiem, co z rozmową. Kiedy spytali o karierę i cele, miałam w głowie pustkę. Szkoda, że nie przejrzałam dokładniej roz działu o wyborze zawodu w ich katalogu. - I co ostatecznie powiedziałaś? - Nie pamiętam dokładnie. Coś o dyrektorze muzycznym w teatrze. - To lepsze niż stwierdzenie, że chce się uczyć. Pewnie wszyscy tak mówią. - Byłabym beznadziejną nauczycielką. Brak mi cierpliwo ści. A ty? - spytała. - Co zamierzasz studiować? - Wciąż się waham pomiędzy biologią morską a wycho waniem fizycznym. W dodatku niedawno poznałem pewne go faceta, który robi dyplom z filozofii. To brzmi całkiem nie źle. Pomyślałem, że jeśli zdecyduję się na sport, to mógłbym równocześnie robić licencjat z filozofii. - Też myślałam o filozofii. Darren się zaśmiał. - Więc może spotkamy się na wykładach.
132
Wstał i wyciągnął dłoń, by pomóc jej się podnieść. - Wiem, że obecnie pewnie za mną nie przepadasz, ale byłoby miło, gdybyśmy zostali przyjaciółmi. Na twarzy Beth zagościł uśmiech. Darren wciąż trzymał ją za rękę. - Chętnie - odparła. - Fajnie będzie zobaczyć w kampu sie znajomą twarz. Wrócili do pozostałych. Gdy Beth zauważyła gapiącą się na nich Nicole, nie zdołała powstrzymać śmiechu. Dziew czyna aż otworzyła usta ze zdziwienia. - Uważaj, bo ci mucha wleci - szepnęła Beth, gdy ją mi jali.
LIBBY 2 9 . TYDZIEŃ
Darren czuł, że egzaminy poszły mu dobrze. Może oprócz angielskiego. Tuż po zakończeniu szkoły spakował torby i wprowadził się do Libby. Z początku było wspa niale. Nikt nie mówił im, co powinni jeść ani kiedy iść do łóżka. Nie żeby na to ostatnie nie mieli ochoty sami z sie bie. Ciąża już im nie groziła, więc maksymalnie korzysta li z możliwości niezabezpieczania się. A jako że brzuch Libby trochę przeszkadzał, wykazywali się w tej dziedzi nie sporą kreatywnością. Zdarzały się też niezręczne chwile. Dzielenie łazienki. Zrozumienie, że istnieje więcej niż jeden sposób na su szenie naczyń lub wyciskanie pasty do zębów z tubki. Po mimo wcześniejszych sesji dotykowych w ciemności roz bieranie się przy drugiej osobie też było nowością. Libby musiała nauczyć się dzielić łóżko. Kiedy wpadali do nich znajomi ze szkoły, urządzali im prezy. Sąsiedzi się skarżyli, ale oni ich ignorowali. Przez jakiś czas było zabawnie, ale po trzeciej imprezie Libby poczuła, że są wykorzystywani. Obrzydło jej wycieranie 134
kałuży piwa i znajdowanie rano na podłodze par, które led wie znała. Zaczęła zamykać drzwi i udawać, że nikogo nie ma w domu. W ciche wieczory oglądali telewizję lub siadywali w kuch ni i grali w gry planszowe. Ulubioną był monopol. Zastawia jąc pod hipotekę nieruchomości i lądując w więzieniu, śmiali się z propozycji imion dla dziecka. - Na pewno nie Max. - Darren nie odpuszczał. - Mie liśmy kota o tym imieniu. Był bezużyteczny. - Jack też odpada. Pies babci tak się wabił. Rzucał się ludziom na nogi i próbował gwałcić. Dogadywali się całkiem dobrze. Darren często wycho dził z kolegami, dzięki czemu Libby miała czas dla siebie. Lubiła spędzać go w samotności. Gail podarowała im kil ka roślin doniczkowych, w tym młodziutką araukarię, więc pomiędzy naszywaniem kaczuszek na skarpetki i śpioszki Libby robiła ozdoby z cekinów, by przekształcić drzewko w choinkę. Żyli powoli, dzień po dniu. W myśl niepisanej zasady nie używali słów takich jak „zaangażowanie". Rodzice obojga byli rozczarowani. Mama i tata Darrena nie mogli się po godzić z decyzją Libby. Nie byli religijni i widzieli w niej nierządnicę, która usidliła ich jedynego syna. Ojciec Libby natomiast wściekał się na Darrena, który wykorzystał jego małą dziewczynkę i nie użył prezerwatywy. -
W dzisiejszych czasach! - powtarzał wzburzony. -
Kiedy szerzą się zapalenie wątroby i AIDS. Czy młodzi nie słuchają wiadomości? Co rusz wybuchają epidemie! 135
- Żadne z nas wcześniej z nikim nie było - wymamro tała Libby. -
Ty może i nie. Co do niego nie mam pewności... -
odparł ojciec gorzko, nim wypadł z pokoju. Mylił się co do Darrena. Libby wiedziała, że chłopak był prawiczkiem. Ale przyznawała ojcu rację w sprawie an tykoncepcji. Sądziła, że Darren o to zadba. Pomimo za pewnień szkolnej higienistki niektórzy chłopacy uważali dziewczyny noszące przy sobie prezerwatywy za puszczalskie. Czasami, gdzieś w głębi duszy, Libby czuła, że Dar ren ją zawiódł. * **
Wizyty kontrolne odbywały się teraz co dwa tygodnie. - Doktor Wong mówi, że może mi zrobić USG - powie działa któregoś wieczoru Darrenowi. - Chcesz tego? - Tak. Dziecko jest już pod prawną ochroną. - To znaczy? - Oficjalnie stało się osobą. Cokolwiek teraz się z nim stanie, musi zostać zarejestrowane. Pójdziesz ze mną? - Na USG? -T a k . - Dobrze. Kiedy? - Może nas przyjąć jutro o trzeciej po południu. * * *
W klinice doktor Wong panował spokój. Wejście tam z ulicy było niczym wkroczenie do innego świata. Na ścia nach wisiały chińskie znaki i zdjęcia dzieci, a na ladzie w re136
cepcji zawsze stały świeże kwiaty. Darren pomógł Libby usiąść i zaczął się przyglądać czytającym kolorowe magazy ny kobietom. Wszystkie wydawały się sporo starsze od jego dziewczyny. Libby kazano wypić przed badaniem dwa litry wody. -
J e ś l i się nie pospieszy, zsikam się - wymamrotała
przez zęby po dwudziestu minutach oczekiwania. Gdy chłopak wstał, by spytać recepcjonistkę, ile jeszcze będą musieli czekać, ta poprosiła ich do gabinetu. Darren wszedł za Libby do niewielkiego pokoiku, w którym uno sił się delikatny zapach. Chyba mieszanka lawendy i trawy cytrynowej. Libby szepnęła mu, że doktor Wong interesuje się wpływem aromaterapii na kobiety w trakcie porodu. - Witam. Jestem doktor Wong. Ty musisz być Darren. Darren skinął głową i uścisnął podaną mu rękę. Dłonie pani doktor były małe, ale jej chwyt - pewny i mocny. „Do bry do łapania dzieci" - pomyślał chłopak. Doktor Wong pokazała mu ultrasonograf, potem wycis nęła na skórę Libby trochę żelu. Gdy prowadziła końcówkę po brzuchu dziewczyny, na ekranie pojawił się niewyraźny obraz. Wyglądało to niczym kratery na Księżycu. - Widzicie główkę? - spytała. Libby przytaknęła. Darren bez słowa przyglądał się ekranowi. Starał się myśleć nieschematycznie, ale to, co wziął za głowę malucha, okazało się jego pupą. Pani doktor wskazała nóżki i ramiona i po kilku minutach Darren do strzegł wreszcie zarys dziecka. Obserwował, jak jego ma leńka klatka piersiowa powoli unosi się i opada. 137
- Hej, ono oddycha! - zawołał. - Widzę, jak unosi mu się klatka. Doktor Wong zachichotała. - To ekscytujące, prawda? Ale chłopak umilkł. Ta mała pulchna istotka była jego dzieckiem. Wszystko stało się realne. Szeroko uśmiechnął się do Libby. - Chcecie znać płeć? - spytała doktor. Libby pokręciła głową. Wiedziała, że to dziewczynka, i na razie wolała zatrzymać ten sekret dla siebie. Lekarka spojrzała na Darrena. - Decyzja należy do Libby - powiedział. Doktor Wong poczekała na wyraźny obraz i zrobiła wy druk skanu. - On wygląda jak figurka z tektury sfotografowana w cza sie mgły - rzekł Darren, gdy usiedli w kawiarni i przyglądali się pierwszemu zdjęciu ich dziecka. - Sądzisz, że to chłopiec? Darren się zarumienił. - Nie wiem - wymamrotał. - Byłoby fajnie. Libby się uśmiechnęła, położyła dłonie na swym ma łym sekrecie i zamówiła cappuccino.
BETH 30.
TYDZIEŃ
- Nie wierzę, że to już - oświadczyła Ashleigh. - Naresz cie skończyłyśmy szkołę. Koniec z pracami domowymi, ko niec z nauczycielami i koniec z lunchami przerywanymi przez dzwonek... - Koniec z historią i z mundurkami! Siedziały u Ashleigh i malowały paznokcie u stóp. Ash znów mówiła o Spudzie. Beth miała już dość opowieści o je go niesamowitych brązowych oczach i starała się zmienić temat. - Co chcesz dzisiaj robić? - spytała. - Posiedźmy w domu. - To było wczoraj. Chodźmy do miasta. Obejrzymy jakiś film w kinie. - Jaki? - Bez różnicy. - Nie stać mnie. - Więc po prostu chodźmy do miasta. Pooglądamy wy stawy, pójdziemy do galerii albo do Kings Park. - Tak, to dobry pomysł. 139
- Który? - Ten z parkiem. Nie byłam tam od wieków. Przyda nam się dłuższy spacer. Mogłybyśmy wysiąść z autobusu obok kortów tenisowych i pójść na przełaj ścieżką nad urwisko. - Napijemy się kawy. - A potem zejdziemy po schodach do miasta. - Brzmi zachęcająco. Ashleigh popatrzyła na powieszony nad biurkiem rozkład jazdy. - Chodź - powiedziała. - Za dziesięć minut mamy au tobus. Jeśli się spóźnimy, będziemy czekać pół godziny na następny. Beth chwyciła torbę i czapkę. - Jestem gotowa - rzekła. - Ruszajmy. *** - Hej, co tam jest? - spytała Ashleigh. Beth wzruszyła ramionami. - Chyba kawiarnia. Chcesz tam iść? Ruszyły ścieżką prowadzącą na tyły klubu tenisowego. - Przychodziliśmy tutaj, gdy James jeździł jeszcze na ro werze z bocznymi kółkami. Uwielbiał pędzić po ścieżkach rowerowych. Wtedy były tu tylko drzewa. - Wejdziemy? - Możemy. Mam ochotę na kawę. Kawiarnia przylegała do ogromnego placu zabaw. Było jeszcze wcześnie, ale wewnątrz już tłoczyły się matki z dzieć mi. Dziewczyny minęły małpi gaj i skierowały się w stronę la biryntu utworzonego z ogromnych rur.
140
- Tylko popatrz - zaczęła Ashleigh. - Dzisiaj dzieci do stają wszystko na srebrnej tacy. - Rodzice też - odparła Beth i ruchem głowy wskazała stoliki. Mamy popijały kawę, podczas gdy ich pociechy bie gały po bezpiecznie ogrodzonym placu zabaw. - Nie czujesz się tu dziwnie? - spytała Ashleigh. - Dlaczego? - To mogłabyś być ty. - Nie ma mowy. Ale kiedy wyniosły swoje cappuccino na zewnątrz, Beth wybrała krzesło z widokiem na parking. Spacerowały wzdłuż Terrace i chodziły po centrach hand lowych. Rozmawiały, obserwowały chłopców i przymierza ły ubrania. Miały świadomość, że już nie muszą się niczego uczyć. Wolny czas był luksusem, na który wreszcie mogły so bie pozwolić. - Idziemy do galerii? - spytała Beth. - Najpierw coś zjedzmy. Umieram z głodu. - Mam tylko kilka dolarów. - Ja też, ale w Northbridge jest jedno miejsce, gdzie za pięć dolarów jesz, ile chcesz. - Za pięć dolarów? - Tak. Prowadzi je jakaś grupa religijna. Chyba krisznowcy. - Brzmi podejrzanie. Co podają? - Tylko warzywa. Nie jedzą mięsa, ale to żaden problem. Już tam byłam. Nie są nachalni. Dają tylko jakieś ulotki do przeczytania. 141
- Dobrze, to spróbujmy. Usiadły pod zdjęciem tajemniczego guru. - Mama by się wściekła, widząc mnie tutaj - wymamrota ła Beth pomiędzy kolejnymi kęsami. - Tak sądzisz? Przecież permakultura* też nie jest czymś powszechnym. Twoja mama musi spotykać mnóstwo róż nych ludzi. - Może i permakultura nie jest powszechna, ale jej przy jaciele to kwintesencja przeciętności. Uwierz mi, wściekłaby się. W kolejce do kasy Beth zerknęła na tablicę ogłoszeń. - Co to jest świecowanie uszu? - szepnęła, a Ashleigh wzruszyła ramionami. - Joga, t a i - Chi, medytacja... Mają kur sy ze wszystkiego. Może na któryś pójdziemy? Napisali, że pierwsze zajęcia są bezpłatne. Ashleigh przejrzała ulotki. - Dobrze. Wybierzmy coś. - Aromaterapia - zakomunikowała Beth. - Aromaterapia? - Tak. Mieszanie olejków zapachowych. Zawsze chcia łam się tego nauczyć. - Dobrze. To ja wybieram świecowanie uszu. Nie, spo kojnie. Żartuję. Może... Wprowadzenie do buddyzmu? Czy to nie nazbyt dziwne? Beth przypomniała sobie swoją porażkę przy konfesjo nale. * Permakultura - sposób organizowania osadnictwa i systemów rolni czych w zgodzie z naturą i ekologią.
142
- Nie. Myślę, że to może być ciekawe - odparła. - Gdzie odbywają się zajęcia? - Na górze w sobotnie popołudnia. A aromaterapia jest we wtorki wieczorem. - Spytamy Britt i Tran? - Pewnie zainteresuje je aromaterapia, ale Tran raczej nie potrzebuje wprowadzenia do buddyzmu. Beth się uśmiechnęła. - Będzie się śmiała, gdy jej o tym powiemy.
LIBBY 3 1 . TYDZIEŃ
Libby zobaczyła reklamę
na
tablicy informacyjnej
w sklepie ze zdrową żywnością, dokąd poszła, by zaopa trzyć się w suszone owoce i płatki śniadaniowe. Kartka z papieru ryżowego była wetknięta pomiędzy informację o kursie na temat minerałów a zaproszenie na weekend od rodzenia. Joga Podnieście poziom swojej energii w przyjemnej atmosferze Dla początkujących zajęcia za dnia i wieczorem W środowe poranki spotkania dla ciężarnych Dzwońcie do Shanti Libby oderwała jedną z karteczek z numerem telefonu. Zastanawiała się, czy powinna spróbować. Kojący głos nauczycielki w słuchawce pomógł jej pod jąć decyzję. - Najlepiej gdy dziewczęta zaczynają przed poczęciem, ale kilka godzin zajęć w tych ostatnich tygodniach może 144
się przysłużyć tobie i dziecku. Przyjdź przed dziewiątą trzydzieści. I włóż coś luźnego. - Czy powinnam coś przynieść? - Tylko ręcznik lub kocyk, na którym się położysz. To naprawdę urocza grupa, więc nie masz powodów do nie pokoju. ***
Libby dotarła na zajęcia przed czasem. Na podłodze le żało już kilka kobiet. Oczy miały zamknięte, ich brzuchy sterczały w górze. Dziewczyna rozłożyła kocyk obok wy glądającej najmłodziej przyszłej mamy i zdjęła buty. Jej są siadka usiadła i uśmiechnęła się ciepło. - Cześć, jestem Judy - rzekła. - Masz fantastyczne leg ginsy. Libby spojrzała na siebie. - Dzięki - wymamrotała pod nosem. - Wyglądają na bardzo wygodne. Gdzie je kupiłaś? - Emm... Sama je zrobiłam. - Naprawdę? Chciałabym umieć szyć. - Jeśli się przypatrzysz, zobaczysz, że szwy nie są zbyt równe. - Stąd nie widać. Libby spróbowała zmienić temat. - Nigdy wcześniej nie byłam na jodze - zaczęła ner wowo. - Tu jest wspaniale. Spodoba ci się. Shanti weszła do sali z magnetofonem i naręczem kwia tów. Złożyła dłonie, skłoniła się i rzekła: 145
- Namaste. Witajcie. Weszły dwie spóźnialskie. Kobiety, które przed chwilą leżały, wstały. Jedna z nich była ogromna. - Chelsea jest już gotowa do porodu - wyszeptała Judy. - Nadal tu jesteś, Chels? - zagadnęła inna. - Trzy dni po terminie, odliczanie trwa - jęknęła Chel sea. - Teściowa przyjechała, by zaopiekować się Timmym, więc musiałam wyrwać się z domu. Ta kobieta doprowadza mnie do szału. Zajęcia rozpoczęły się ćwiczeniami oddechowymi, a po tem kobiety przeszły do masażu. Judy pracowała z Libby. - Wspaniałe uczucie - jęknęła Libby, gdy Judy masowa ła jej głowę i ramiona. Dopiero potem zaczęło się rozciąganie i przybieranie skomplikowanych pozycji. - Słuchajcie swego ciała - przypominała im nauczyciel ka. - To nie powinno boleć. Libby dyszała przez całe zajęcia i zastanawiała się, cze mu utrzymywanie pozycji jest takie wyczerpujące. W książ ce Czekając na dziecko napisano, że objętość jej płuc wzrosła o połowę, a i tak wciąż brakło jej tchu. Po ostatnim ćwi czeniu nauczycielka zainicjowała śpiewanie mantry. Libby poczuła się dziwnie, kiedy wszyscy wokół zaczęli nucić. Po chwili dołączyła do reszty, próbując pozbyć się skrępowania. Wreszcie panie położyły się na swoich matach, by się zre laksować. - To najlepsza część - powiedziała Judy. 146
Z początku Libby trudno było się rozluźnić, jednak kie dy nauczycielka pokazała im, jak skupić się na oddechu, dziewczyna zatonęła w dźwiękach bębnów i odpłynęła. Gdy Shanti potrząsnęła dzwonkiem, ogłaszając koniec za jęć, nie chciała ruszać się z miejsca. - I jak ci się podobało? - spytała Judy. Libby się uśmiechnęła. - Było wspaniale - odparła. - Czuję, jakbym się unosiła nad ziemią. - Przyjemne uczucie, prawda? - Kto idzie na kawę? - wtrąciła się wysoka kobieta. - Ja! - zawołała Chelsea. - To może być moja ostatnia szansa. - Mówiłaś tak w zeszłym tygodniu! Judy zwinęła matę i namówiła Libby, by przyłączyła się do reszty pań. Kilka z nich musiało odebrać dzieci albo iść na spotkania, ale zdecydowana większość powoli ruszy ła ulicą. Usiadły w kawiarni na wygodnych wiklinowych krzesłach. - To Libby. - Judy przedstawiła reszcie nową znajomą. - Podobają mi się twoje legginsy - od razu odezwała się Chelsea. - Wszystkie moje ciążowe ubrania są takie nudne. - Sama je uszyła - podkreśliła Judy. - Przyjmujesz zamówienia? Libby pokręciła głową. - Szwy są naprawdę niestaranne... - Sądzę, że coś takiego sprzedałoby się za pięćdziesiąt dolarów. 147
- Pięćdziesiąt dolarów? - Libby spojrzała na swoje spod nie. - Uszycie ich zajęło mi tylko kilka godzin. - Za pięćdziesiąt dolarów kupiłabym parę. - Projektujesz inne rzeczy? - Chyba byłabym w stanie uszyć wszystko... - odezwa ła się Libby z wahaniem, ale wtedy przyniesiono im kawę, a przyszłe mamy zaczęły rozmawiać o nacinaniu krocza.
BETH 32.
TYDZIEŃ
Tran niemal się posikała, kiedy usłyszała o lekcjach bud dyzmu. - Czemu nie wpadniecie porozmawiać z babcią? Nie bę dziecie musiały jej płacić za gadanie o buddyjskich tekstach. Przez całe popołudnie. Za darmo. - Uczą medytacji. - I mantr. - Dość. - Tran zasłoniła uszy rękami. - Przyjdę na aromaterapię, ale nie ma mowy, żebym spędziła sobotnie popo łudnie na śpiewaniu. Beth, jest tak, jak mówiłaś. Nie trzeba chodzić do kościoła, żeby wierzyć w Boga. Do buddyzmu też to można odnieść. *** Zajęcia z aromaterapii były wspaniałe. - Olejki zawierają w sobie siłę życiową roślin - zaczęła nauczycielka. Stwierdziła, że odnaleziono dowody na stosowanie ziół, olejków i zapachów już w starożytnym Egipcie w 1500r. p.n.e. Po wykładzie z historii pokazała schemat ludzkiego zmysłu powonienia. 149
- No nie - jęknęła Ashleigh. - Sądziłam, że w tym roku skończyłam już z biologią. Na szczęście kobieta się streszczała i wkrótce nadeszła pora na zabawną część. W parach zgadywały nazwy pięciu olejków zapachowych. Lawenda i herbata były proste. Tak samo mięta. Ale tylko Tran zdołała rozpoznać kamforę. Po wiedziała, że jej babcia trzyma w kredensie saszetki nasą czone tym olejkiem. Beth spodobał się ostatni zapach - ge ranium. Nauczycielka dodała kilka kropel lawendy do olejku bazy i pokazała uczniom, jak wykonać masaż twarzy. Beth pracowała z Britt. - Zapomnij o uniwerku - stwierdziła Beth. - Powinnaś się tym zajmować zawodowo. Britt się uśmiechnęła i uszczypnęła przyjaciółkę w ucho. - Dziękuję za przyjście - rzekła nauczycielka pod koniec zajęć. - W przyszłym tygodniu zajmiemy się olejkami, które orzeźwiają ciało i umysł. Niektórym z was może się to przy dać w sezonie świątecznym. - Powinnyśmy były tu przyjść przed egzaminami - wy mamrotała Ashleigh. - Przydałoby mi się wtedy orzeźwienie umysłu. - Jeśli ktoś chciałby stworzyć własną mieszankę - mó wiła dalej nauczycielka - to zapraszam. Mam chwilę przed kolejnymi zajęciami. Warto dobrać olejki odpowiadające ce chom swojego charakteru i uzyskać unikatowy zapach. - Jak Paris Hilton lub Britney Spears - wyszeptała Britt. - Ile to kosztuje? - spytała już głośno. - To zależy - odparła kobieta. - Na ścianie wisi cennik. 150
Przysłuchiwały się, gdy nauczycielka tworzyła profil innej uczennicy. Gdy już określiła jej cechy, wybrała po kilka kro pel różnych olejków, które należało dodać do butelki olejku z jojoby lub migdałów. - Spróbujemy? - zagaiła Tran. - To dosyć drogie. - Jej olejki są tańsze niż te w aptece. I pewnie lepszej jakości. - Mam przy sobie tylko dziesięć dolarów - powiedziała Beth. Tran sprawdziła swój portfel. - Mogę ci pożyczyć. Wypełniły formularze medyczne. Beth zawahała się przy pytaniu o „niedawne zabiegi", ale potem stanowczo zazna czyła „nie". Gdy już się z tym uporały, zastanowiły się, czy chcą olejek relaksujący, rozładowujący stres, oczyszczający umysł czy stymulujący. Każda wybrała inny. - Zaklepuję sobie stymulujący. - Britt się roześmiała. - Potrzebuję odstresowania - oświadczyła Ashleigh więc dla mnie taki. - Chcesz relaksujący czy oczyszczający umysł? - Tran pozostawiła decyzję Beth. - Relaksujący. - Czyli mnie pozostaje bycie geniuszem. - Jeśli chcesz, to podzielę się z tobą moim przed imprezą u Jacka - zaoferowała Britt. Nauczycielka podeszła do nich. - Po jednym dla każdej, tak? 151
- Zamierzamy się nimi podzielić - wyjaśniła Ashleigh. Przeczytały listę dostępnych olejków, wybrały buteleczki i zaczęły wąchać. Tran wybrała mieszankę ziołową. Ashleigh zdecydowała się na rumianek, bergamotkę i coś cytrynowe go. Pobudzający zapach Britt przywodził na myśl jakiś pysz ny deser. Wtarła kilka kropel w nadgarstek, podczas gdy Beth wahała się pomiędzy różą a drzewem różanym. - Drzewo różane pachnie jak odświeżacz powietrza stwierdziła Britt, marszcząc nos. Ostatecznie Beth wzięła różę. Zapłaciły nauczycielce i wzięły ulotki reklamujące pełen kurs aromaterapii. - I co sądzicie? - spytała Ashleigh, gdy szły do miasta. - Chciałabym się zapisać na pełny kurs - oświadczyła Britt. - Ale olejki są drogie. Wypróbuję najpierw mój zapach i przekonam się, czy naprawdę pobudza. - Sądzę, że stymulacja w wydaniu tej pani oznacza po prostu lepsze samopoczucie - rzekła Beth. - Nie. Lepsze samopoczucie to ona będzie miała w przy szłym tygodniu, po zajęciach z wprowadzenia do buddyzmu - oświadczyła Tran, śmiejąc się głośno.
LIBBY 3 3 . TYDZIEŃ
- Chcesz być przy porodzie? - A ty tego chcesz? - Ja pierwsza spytałam - warknęła Libby. - Powiedz po prostu „tak" lub „nie". Darren westchnął. Najchętniej by jej powiedział, że cię żarne kobiety powinny kwitnąć, a nie zmieniać się w sar kastyczne złośnice, ale wolał nie prowokować kolejnej kłót ni. Może znów szalały jej hormony. - J e ś l i chcesz, abym tam był, to będę. Ale nie reaguję zbyt dobrze na krew i tego typu sprawy. - Zawahał się. Mimo to chciałbym być w pobliżu. Na korytarzu albo może w poczekalni? Libby się uśmiechnęła. Ceniła szczerość. - Nie ma sprawy. Ashleigh zgłosiła się do roli tej, która stoi obok, trzyma rodzącą za rękę i zerka tam, gdzie nie powinna. Bylebyś mnie dostatecznie dobrze słyszał. - Po łożyła mu głowę na piersi. - Przytulisz mnie troszeczkę? Darren pogłaskał Libby po włosach. Poczuł kopnięcie. - Hej, czy to dziecko? 153
Libby przytaknęła. - Nasza primabalerina właśnie się obudziła. - Kopie raczej jak mały piłkarz. Czy to boli? Libby uśmiechnęła się szeroko. - W sumie nie. Lubię to, w każdym razie za dnia. Gdy tak trzymali się za ręce i całowali, Libby przypo mniała sobie, co nauczycielka jogi powiedziała o cieszeniu się chwilą: „Zapomnij o przeszłości i nie myśl o przyszło ści. Skup się na tym, co jest teraz". Spróbowała wypełnić powietrzem całe płuca. Potem westchnęła. - Chodźmy gdzieś na obiad - zasugerowała. - Stać nas na to? - Nie, ale równie dobrze możemy trochę powydawać, nim na dobre będzie trzeba zacząć ciułać pieniądze na opiekunkę. Darren wyjął portfel. - Mam siedemnaście dolarów i sześćdziesiąt pięć cen tów. A ty? - Trzydzieści jeden dolarów i czterdzieści centów. Je stem bogata! Darren się roześmiał. - J e ś l i chcesz deser, to będziemy musieli zadowolić się makaronem. Wziął Libby za rękę i poprowadził ku drzwiom. - Chodź. Zafundujmy sobie pamiętny wieczór. W weekend pomogę tacie w malowaniu szopy i może przekonam go do udzielenia nam pożyczki. 154
Wybrali stolik przy werandzie. Podkładki pod talerze upstrzone były starymi plamami, ale w wielkim słoju stała pojedyncza gerbera, a delikatny płomień świecy rzucał cie nie. Zamówili spaghetti, pieczywo czosnkowe i sałatkę. Restauracja cieszyła się powodzeniem wśród studentów. Była tania i przytulna, panował w niej przyjemny półmrok. Darren i Libby jedli bez pośpiechu i rozmawiali o czekają cym ich roku. Udzielił im się romantyczny nastrój wnętrza i po zjedzeniu dwóch porcji ciasta czekoladowego ruszyli na spacer wzdłuż rzeki, trzymając się za ręce. Docierał do nich gwar imprezy z łodzi sunącej w stronę mostu. Blask latarni ślizgał się po wodzie, rozbrzmiewał radosny śmiech gości. Zamoczyli stopy i poplotkowali o znajomych ze szko ły. Gdy wrócili do domu, zasnęli wtuleni w siebie. To był idealny wieczór; po raz pierwszy od dawna Libby położyła się zbyt zmęczona, by śnić.
BETH 34.
TYDZIEŃ
Beth wepchnęła do bagażnika swój plecak i rzeczy przy jaciółek. - Znajdzie się gdzieś miejsce na moją deskę do ślizgu? - Tak. Na dachu, razem z moją. Beth zamknęła bagażnik i wdrapała się na tylne siedze nie. - Twój tata zgodził się bez problemu, żebyś jechała? spytała Britt. - Tak. Mama Ashleigh zadzwoniła i obiecała, że nas przy pilnuje, a moja stwierdziła, że przerwa dobrze mi zrobi pod czas czekania na wyniki. - Nie martwcie się - rzekła Ash. - Rodzice zwykle śpią, czytają gazety i chodzą do winiarni. Nie będziemy ich często spotykać. - Mama myśli, że domek gościnny znajduje się tuż przy domu - stwierdziła Beth. - Cóż, znajduje się na tym samym terenie. - Dziewczyny zaczęły się śmiać. - Od roku nie byłam w Margaret River - mówiła Britt. Ciekawe, czy coś się tam zmieniło. 156
- Plaża jest wciąż taka sama - odparła Ashleigh. - Oby pojawili się nowi surferzy. Na tych z zeszłego roku raczej nie dało się patrzeć. - Dam ci znać, Britt. Mam zamiar każdego ranka trochę posurfować, a potem będę siadać pod drzewem i czytać ma gazyny. - Znudzi ci się. - Poczekaj, a się przekonasz, że nie - odparła Tran, ru szając z podjazdu Beth. - Tak czy inaczej, popatrzę, jak śpie wacie swoje mantry. To powinno być śmieszne. - Jak się udały zajęcia? - zapytała Britt. - Czułam się jak w szkole - jęknęła Ash. - Nuda! - Mnie się podobało - stwierdziła Beth. - Sądziłam, że masz dość nauki jak na ten rok? - To co innego. A po siedemnastu latach martwienia się o czyściec i życia z poczuciem winy dziwnie się poczułam, słysząc, że w poprzednim wcieleniu mogłam być żabą. Tran zaczęła się śmiać. - Może mieszkałyśmy w tym samym stawie? - Nie, mówię poważnie. - Beth pomyślała o tym, co uj rzała w domku na drzewie. - Koncepcja reinkarnacji jest bar dzo ciekawa. - Na pewno już wcześniej o niej słyszałaś. - Aha. Ale nigdy tak naprawdę o niej nie myślałam. To całe postanowienie, aby podążać prostą ścieżką i zachować we wszystkim umiar, naprawdę ma sens. - Niech któraś szybko zmieni temat - wtrąciła Tran. - Nim zacznie nas nauczać o Czterech Szlachetnych Prawdach. 157
Britt puściła w obieg paczkę chipsów, a potem podała Beth mapę. - Trzymaj. My będziemy jeść, a ty mów Tran, jak ma do trzeć na p o ł u d n i o w o - Zachodnią autostradę. *** - Jak się udała wycieczka? - spytała Gail. - Było świetnie - odparła Beth, wrzucając rzeczy do ko sza na brudy. - Nie myślałam o wynikach. - Powinny nadejść już niedługo. Na pewno uzyskasz wy starczająco wysoką średnią, żeby dostać się na uniwersytet. - Oby. Myślałam o tobie w Margaret River. Zastanawia łam się, czemu porzuciłaś muzykę. Babcia zawsze uważała, że masz talent zarówno do gry na wiolonczeli, jak i do piani na. Mówiła, że jeździłaś na koncerty i konkursy. Na twarzy Gail pojawił się uśmiech. - Tak, byłam dobra - powiedziała po cichu. - Ale pozna łam twojego tatę i założyliśmy rodzinę. Beth odwróciła wzrok. Jak jej mama mogła porzucić mu zykę, by stać się gospodynią domową? Westchnęła, żałując, że babcia już nie żyje. Powrót do domu sprawił, że znów po czuła, jakby się dusiła. - Przemyślałaś może to, że chcę zamieszkać z Sally? spytała. - Ciocia Carol zadzwoniła, kiedy byłaś na wycieczce. Współlokatorka Sally musiała wrócić do Kuala Lumpur. Bie daczka. Oby udało jej się tam ukończyć studia. - I? - przerwała Beth. - Rozmawiałyście o mojej prze prowadzce?
158
-Aha. - I co sądzisz? - Nie jestem pewna. To by więcej kosztowało - odparła Gail. - Musiałabyś się dorzucić. - Tran powiedziała, że jej kuzynka musi zatrudnić jesz cze jedną kelnerkę. Zresztą i tak miałam zamiar poszukać pracy. - Poczekajmy, aż tata wróci do domu. Porozmawiamy po kolacji. Beth przytaknęła i poszła na spacer, aby przygotować ar gumenty do dyskusji. *** - Mieszkanie w pobliżu uniwerku będzie tańsze niż ku pienie mi auta i dojazdy z przedmieść - powiedziała rodzi com po kolacji. - Nieźle, księżniczko, ale kto mówił o kupieniu ci auta? - Tato, niedługo skończę osiemnaście lat. - Jak mnóstwo innych dzieciaków. Autobusy są pełne osiemnastolatków. - A co z zajęciami, które odbywają się późno? Sally mó wi, że jest ich wiele, żeby i studenci wieczorowi mogli na nie chodzić. - Beth zrobiła krótką przerwę. Szykowała się do wyłożenia swego najlepszego argumentu. - Nie chcę ła pać autobusów w nocy. Po mieście kręci się wielu zboczeń ców. Jim postukał palcami o krzesło. Bardzo się starał, aby nie wyglądać na przekonanego.
159
- Nawet mieszkając w pobliżu uniwerku, musiałabyś ja koś wracać do domu. - Do Sally jest bardzo blisko. Wiele osób dojeżdża ulicą Stirling. Na pewno ktoś podrzuciłby mnie po zajęciach. Jeśli nie, mogłabym jeździć na rowerze. - A co powstrzyma wspomnianych już wcześniej zbo czeńców przed zrzuceniem cię z roweru? - dociekał tata. Beth uśmiechnęła się szeroko. - Daj spokój, tato. Będę dla nich o wiele za szybka. - Chyba śnisz - zaśmiał się jej brat. Beth przedstawiła wiele argumentów, ale to właśnie fakt, że jej kuzynka nadal uczęszcza na msze, przekonał matkę. Gail uważała, że Sally będzie miała dobry wpływ na Beth. Dziewczyna starała się nie wyglądać na zbyt zadowoloną z siebie. Sally rzeczywiście chodziła w niedziele do kościo ła, ale przez resztę tygodnia lubiła imprezować. Ostatecznie rodzina poszła na kompromis. - Jeśli zajmiesz się Jamesem, w czasie kiedy ja będę uczyła w szkółce letniej, to w Dniu Australii* odwieziemy cię do Sally. Beth aż podskoczyła z radości, a potem mocno uściskała mamę. - Ale - mówiła dalej Gail - chcemy, żebyś w weekendy przyjeżdżała do domu.
* Dzień Australii - przypadające 26 stycznia, w najgorętszym okresie la ta, narodowe święto Australii, ustanowione na pamiątkę założenia przez kapitana Arthura Phillipa pierwszej stałej osady w kraju.
160
Beth skinęła głową. Niańczenie Jamesa przez kilka tygo dni nie stanowiło problemu. Przejrzenie zawartości jej po koju zajmie co najmniej tyle czasu. A co do weekendów... Najpierw wyrwie się na wolność, a potem będzie martwić weekendami.
LIBBY 3 5 . TYDZIEŃ
Darren i Libby postanowili spędzić Boże Narodzenie u swoich rodziców. Osobno. - To głupie, że nie możemy być dzisiaj razem - narze kała dziewczyna. - Tak, ale do kogo byśmy poszli? - Zaczęlibyśmy u jednych, a potem odwiedzili drugich. - Naprawdę chciałabyś zjeść lunch z moimi rodzicami? Libby spróbowała wyobrazić sobie tę atmosferę. Była u Darrena zaledwie dwa razy i to jeszcze przed tym, jak Eriksonowie usłyszeli radosną nowinę. Pokręciła głową. - Wyobraź sobie, że obie nasze rodziny spotkałyby się na świątecznym obiedzie. To by było interesujące. - Zapewne. A teraz zamknij oczy. Mam dla ciebie pre zent.
*** Gail uwielbiała Boże Narodzenie. Wstała wcześnie, aby obrać warzywa, zrobić nadzienie do indyka i przygotować owocowy poncz. W zamrażarce czekał już deser lodowy, 162
a James nakrył do stołu, zatem mieli mnóstwo czasu przed wyjściem do kościoła. Poprosiła też Jima i Libby, aby w ramach prezentu dla niej odnosili się do siebie grzecznie. Lunch przebiegał więc w kulturalnej, chociaż stosunkowo napiętej atmosferze. James zabawiał ich opowieściami o kolegach z druży ny piłkarskiej, za co Gail była mu niewymownie wdzięcz na. Libby i Jim byli uprzejmi, ale unikali przebywania sam na sam. Gail wiedziała, że Jimowi ciężko jest siedzieć obok córki w zaawansowanej ciąży, ale nie potrafiła i jej nie współczuć. Pamiętała swoją pierwszą ciążę i trudne do zniesienia letnie upały. Jim zasnął tuż po lunchu, a James poszedł wypróbować nową grę komputerową. Matka i córka zrobiły sobie kawę i wyszły do ogrodu. - Czy chcesz, żebym z tobą pojechała do szpitala, gdy nadejdzie pora? - zapytała Gail, kiedy usadowiły się pod cytrynowymi eukaliptusami. Libby niemalże zadławiła się kawą. Mama zaśmiała się i poklepała ją po plecach. - Ten pomysł chyba nie jest aż tak straszny, prawda? - droczyła się z córką. - Nie - rzuciła szybko dziewczyna. - Po prostu mnie zaskoczyłaś. - Jeśli mi pozwolisz, chciałabym ci pomóc. - Dziękuję, mamo - odparła Libby. - Ale Darren po wiedział, że przy mnie będzie. Ashleigh też nalega, żebym pozwoliła jej przyjechać, choć sama nie wiem... Oni nie zawsze się dogadują. 163
- Zdecyduj tak, jak będzie dla ciebie najlepiej. Najważ niejsze, żebyś miała tam kogoś, komu możesz ufać. - Nie pogniewasz się? Gail ścisnęła dłoń córki. - Zdecyduj tak, jak będzie dla ciebie najlepiej - powtó rzyła. -
I jeszcze coś... Tylko się nie denerwuj... Po prostu
chcę się upewnić, że rozważyłaś wszystkie opcje. - Libby odwróciła wzrok. - J e ś l i oddałabyś dziecko - mówiła dalej matka - ale wciąż chciałabyś mieć z nim kontakt, to byłoby to możliwe. Prawo adopcyjne jest teraz o wiele mniej rygo rystyczne niż dawniej. Dzieci zachęca się do odszukiwania biologicznych matek. Tak wiele bezpłodnych par marzy o potomstwie. Może nawet pozwoliliby ci je regularnie od wiedzać. Widziałam w telewizji program, w którym poka zywali coś takiego. To chyba się działo w stanie Wiktoria. Ale oczywiście tylko gdybyś c h c i a ł a widywać dziecko. Było Boże Narodzenie, więc Libby starała się nie stra cić nad sobą kontroli. - Dzięki, mamo - mruknęła na pozór spokojnie. - Ale przemyślałam inne opcje. Myślałam nad nimi całymi go dzinami. Zawsze kończyło się tym, że coś wewnątrz mnie mówiło mi, iż powinnam je zatrzymać. Gail sączyła kawę i myślała, co jeszcze mogłaby powie dzieć. Libby piła w ciszy. Wiedziała, że mama ma sporo racji. Dziecko to nie lalka, którą przebiera się w ładne ubran ka. Prawdziwe dzieci siusiają, wymiotują, a nawet krzyczą całymi godzinami. Zastanawiała się, czy aby nie chodziło 164
tylko o jej dumę. Wczoraj Gail zostawiła na stole gazetę ot wartą na artykule ze statystykami przestępstw popełnia nych przez młodocianych. Wielu z nich było wychowywa nych przez samotnych rodziców. - Kryteria doboru rodziców są bardzo surowe. - Matka się nie poddawała. - Pary są uważnie obserwowane. Libby wiedziała, że związek jej i Darrena jest dość nie pewny. Chłopak bardzo się starał, ale i tak nie mogła po zbyć się wrażenia, że ostatecznie zostanie z maleństwem sama. Czy dziecko będzie miało jej za złe brak ojca, jeżeli Darren uzna, że sobie ze wszystkim nie poradzi? - Pomyślę o tym - wymamrotała, ale pożałowała tych słów, gdy ujrzała, że Gail uśmiecha się z ulgą.
*** Zarówno Libby, jak i Darren przynieśli do domu resztki ze świątecznego obiadu. Wieczorem usiedli na balkonie, by podzielić się opowieściami o swoich rodzinach. - J a k a spokojna noc - westchnął Darren pomiędzy ko lejnymi kęsami indyka. - Chodźmy na spacer - zaproponowała Libby. - Dobry pomysł. Może zrobię sobie miejsce na deser. Szli powoli, ramię w ramię, wsłuchując się w szum przepływającej wody. Papugi i lory śpiewały ponad głowa mi przechodniów, a przysadziste palmy bawełniane stały wzdłuż alejek niczym strażnicy. - Ciekawe, co będziemy robić w następne święta? wyszeptała Libby. Darren objął ją ramieniem i nic nie powiedział.
BETH 36.
TYDZIEŃ
Perth tonęło w upale, a Beth liczyła dni do chwili, gdy bę dzie mogła zalogować się na stronie internetowej i sprawdzić wyniki egzaminów. Napisała esemesa do Ashleigh. Słuchała muzyki. Wresz cie, krótko przed północą, jej komórka zawibrowała. Są wy niki.
Beth nabrała powietrza, kliknęła w okienko z napisem „Wyniki", a następnie wpisała swój numer identyfikacyjny i hasło. Po tych wszystkich godzinach nauki i zamartwiania się poczuła się dziwnie, ujrzawszy na ekranie ledwie kilka liczb. Spisała rezultaty. Z angielskiego dobrze, z matematyki też nieźle. A co z muzyką? Muzyka: 84%. Doskonale! Zdała. Czekając na średnią, wstrzymała oddech. 81%. Tak! Kliknęła jeszcze raz na menu główne, by przekonać się, czy ten wynik zapewni jej miejsce na uniwersytecie. Wystarczy! Beth aż ucałowała monitor. - Udało mi się! - krzyknęła. Jeśli tylko jej gra spodobała się na uczelni, już wkrótce będzie studiować muzykę na Uniwersytecie Zachodniej Au166
stralii. To dość poważne „jeśli" i musi poczekać jeszcze kilka tygodni, nim wątpliwości zostaną rozwiane, ale przynajmniej wyniki umożliwiały jej ubieganie się o miejsce. - Dobrze się czujesz?! - zawołał James ze swojego po koju. Beth wbiegła do niego tanecznym krokiem i serdecznie go ucałowała. - Zdałam wszystko! - Brawo - wymamrotał brat, wycierając policzek. - Za chowaj te ckliwości dla mamy. - Zdałam! - zawołała ponownie, kiedy rozdzwoniła się jej komórka. Po drugiej stronie odezwała się Ashleigh. - Ile dostałaś? - 8 1 , i zaliczyłam historię! - piszczała Beth. - A tobie jak poszło? - Też zaliczyłam. 86 z nauk politycznych, 76 z literatury i 79 z angielskiego. - A biologia? - Najsłabiej. Tylko 63 procent, a sądziłam, że poszło mi dobrze. W każdym razie nie mogę uwierzyć w politykę. A ty? Jakie miałaś wyniki? - Z historii ledwie się prześlizgnęłam. 61 procent. Ale do brze mi poszło z angielskiego i muzyki. Z matmy przeciętnie, ale kogo to obchodzi? Mam średnią 8 1 . To wystarczająco dużo, żeby dostać się na muzykę. - Gdzie idziemy świętować? - Britt mówiła chyba coś o nowym klubie nocnym? Beth zmarszczyła brwi. 167
- No super, ale ja nie dostałam jeszcze dowodu. - Pokażę swój, wpuszczą cię. - Tak, jasne. Zawsze mnie sprawdzają. - Więc miejmy nadzieję, że Tran poszło dobrze. Powie działa, że jej rodzice zgodzą się na imprezę noworoczną przy basenie, jeśli wszystko zda. - Zadzwoń do niej i daj mi znać.
LIBBY 3 7 . TYDZIEŃ
Prognozy pogody przewidywały czterdziestostopniowe upały. Libby chodziła po mieszkaniu w sarongu i starym bezrękawniku Darrena. Było południe. Nie umyła jeszcze zębów, jej włosy zwisały w strąkach. Spojrzała na swoje od bicie w lustrze i szczerze znienawidziła osobę, która po wiedziała, że kobiety w ciąży rozkwitają. - To musiał być facet - prychnęła. W przeciwieństwie do brzucha, który pęczniał, pozosta ła jej część, która niegdyś stanowiła Libby, marniała. Wysy chała. Zmieniała się w robota zwanego Matką. Pielęgniarka środowiskowa uśmiechała się i mówiła, że Libby powinna jak najwięcej spać przed narodzinami dziecka, ale dziew czyna budziła się co noc, wyjąc z bólu z powodu skurczów mięśni nóg. Na jej ogromnych niczym u dojnej krowy pier siach wystąpiły błękitne żyły, a plecy bezustannie ją bolały. „Bycie w ciąży jest do bani" - stwierdziła. Darren przeważnie cierpliwie znosił jej huśtawki na strojów, ale kiedy miał dość zawodzenia, spotykał się z ko legami i wychodzili na cały dzień na plażę, aby surfować. 169
Pomimo mieszkania w bloku pełnym ludzi Libby czu ła się osamotniona. Ashleigh wyjechała na południe na ro dzinne wakacje, a Britt i Tran nie pojawiły się od czasu, kiedy razem świętowały zaliczenie egzaminów. Libby ser decznie obrzydło wyszywanie kaczuszek, a zrobiła się już zbyt duża, żeby grać na wiolonczeli. Bywały dni, gdy trud no jej było nie popadać w depresję. Kiedy czuła się naprawdę przybita, wsiadała do autobu su i jechała do Kings Park. Jej ulubiony zakątek leżał tuż obok wielkiego drzewa eukaliptusowego za skrzyżowaniem alejek. Libby nazywała je drzewem kakadu, gdyż każdego lata stada przelatujących kakadu krasnogłowych obierały je sobie za punkt spotkań. Gromadziły się codziennie, by polować, wspólnie latać i dobierać się w pary. Libby lubiła siadywać w cieniu na kocu i słuchając mu zyki z i Poda, obserwować ptaki, samochody oraz biegaczy. Czuła się wówczas spokojna, jakby w zawieszeniu. Niekie dy spędzała tak całe godziny, wygrzewała się w cieple sło necznych promieni i upajała zapachem eukaliptusów. A po tem, jeśli nie było zbyt gorąco, szła powoli do domu wzdłuż ścieżek rowerowych wijących się przez park. Pierwsze przepowiadające skurcze Braxtona-Hicksa po czuła właśnie pod drzewem kakadu. Myślała o babci, przy pominając sobie ostatnie rodzinne święta u dziadków, gdy złapał ją ból. Cieszyła się, że czytała o nich w książce, ina czej zapewne wpadłaby w panikę. Pozostała na kocu i ma sowała sobie brzuch, póki lekkie skurcze nie minęły. Potem ruszyła do domu. 170
Gdy weszła, Darren szukał czegoś w internecie. - Cześć. - Schyliła się i pocałowała go na przywitanie. Darren chciał ją objąć, ale się odsunęła. - Przyjdę za kilka minut - rzekła. - Muszę coś zrobić. Darren poszedł za nią do sypialni i patrzył, jak Libby przegląda szuflady. Spakowała bieliznę i piżamę, a potem ruszyła do łazienki. - Co robisz? - spytał. - Wyprowadzasz się? - Nie masz aż tyle szczęścia. To moja torba do szpitala. - Termin dopiero za trzy tygodnie. - Tak, ale w książce napisali, że warto się przygotować zawczasu. Gdy byłam w parku, miałam pierwsze skurcze Braxtona-Hicksa. - Pierwsze co? Libby pokazała mu odpowiednią stronę. Darren przeczytał, a potem ponownie wyciągnął ramio na, by przytulić Libby. - Więc to się naprawdę dzieje - wymamrotał. Libby zamknęła książkę i przywarła do Darrena. - Jakoś musi stamtąd wyjść - westchnęła.
BETH 38.
TYDZIEŃ
- Jesteś pewna, że chcesz oddać w s z y s t k i e swoje sta re zabawki i książki? - zapytała Gail. - Na uniwerku nie będę się nimi bawić. - Ale może chciałabyś zatrzymać coś wyjątkowego, na przykład Kubusia Puchatka. Któregoś dnia te rzeczy mogą okazać się potrzebne - rzuciła aluzję. - Jasne... - zaczęła Beth, ale gdy wspomnienie przedar ło się do jej pamięci, oblała się zimnym potem. - Nie czekaj z niecierpliwością na zostanie babcią - powiedziała po ci chu, trzymając pudło na kolanach. Po uporządkowaniu zabawek i książek Beth zabrała się do przeglądania garderoby. Westchnęła. Miała takie nudne ciuchy! Hity ubiegłych sezonów wisiały wieszak w wieszak z klasycznymi koszulami i dżinsami. Na dole, obok znoszo nych kozaczków, stały buty, w których nie chodziła od lat. Dziewczyna się uśmiechnęła. Uwielbiała swoje zielone koza ki. Były warte każdego dolara, którego na nie wydała. Beth rozłożyła wszystkie ubrania na łóżku i zaczęła rzu cać je na sterty: „zdecydowanie do wyrzucenia", „zdecydo172
wanie do zatrzymania" i „może". Kupka „do zatrzymania" oka zała się żałośnie mała, więc jeszcze raz przejrzała rzeczy z kategorii „może". Znalazła kilka wartych ocalenia. Dodatki mogłyby je nieco ożywić. Beth była dobra w szyciu. Jako dziecko uwielbiała robić ubranka dla lalek. Dawała też babci własnoręcznie wykona ne prezenty: poduszeczki na szpilki, saszetki z suszoną la wendą i inne, które zdołała wykonać, a które babcia trakto wała jak największe skarby i trzymała w szufladzie w stoliku nocnym. Dziewczyna ucałowała wyblakłe zdjęcie babci, przerzuci ła resztę ubrań z kategorii „może" na kupkę „do wyrzucenia" i wepchnęła to wszystko do dużego worka na śmieci. Potem umocowała torbę na rowerze i odwiozła do punktu Armii Zba wienia. Po oddaniu ubrań postanowiła przejrzeć dary innych ludzi. W sklepie stał wieszak z rzeczami z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Beth szukała ubrań, które mogłaby po ciąć, przerobić albo ufarbować. Znalazła sprane luźne spod nie i dwie bluzki, które miały potencjał. Wychodząc, zauważyła po przeciwnej stronie ulicy nowy salon fryzjerski. Przebiegła palcami po włosach i sprawdziła, ile zostało jej pieniędzy. Zawsze nosiła długą fryzurę. Była ciekawa, jak wyglądałaby w krótkiej. Przeszła przez jezdnię i przyjrzała się zdjęciom na wy stawie. Starała się wyobrazić sobie te fryzury bez idealnych kości policzkowych modelek i ich makijażu. Fryzjerka nie by ła zajęta, więc Beth weszła do środka i przejrzała książkę 173
z rożnymi propozycjami uczesania. Potem spytała, ile kosz tuje cięcie. - Zwykle pięćdziesiąt pięć dolarów z myciem i układa niem, ale jeśli jesteś studentką, to zrobię to za czterdzieści. - A cięcie bez mycia? Fryzjerka zaśmiała się przyjaźnie. - Ile masz? - rzuciła. - Czterdzieści, ale muszę jeszcze kupić kilka rzeczy. - Powiem ci, co zrobimy. Dopiero otworzyłam i nie ma jeszcze ruchu, więc zetnę cię za dwadzieścia pięć. Może być? - Świetnie - odparła Beth i usiadła na krześle.
LIBBY 3 9 . TYDZIEŃ
Chociaż Libby starała się jak mogła, by ścisnąć mięś nie pochwy, woda wciąż spływała po jej udach, tworząc na chodniku coraz większą kałużę. Dziewczyna próbo wała nie panikować. Do terminu został jeszcze tydzień. Rzuciła zakupy na ziemię i oparła się o płot. Szykowała się na skurcz, ale to, co poczuła, było tylko słabym wra żeniem ucisku. Jakby doświadczała kolejnego Braxtona-Hicksa. Skoro odeszły jej wody, musiała jak najszybciej jechać do szpitala. Doktor Wong uprzedziła ją, że gdy worek owodniowy już pęknie, dziecko narażone jest na infekcje. Lib by oparła zakupy o biodro i najprędzej, jak tylko mogła, ruszyła przed siebie. Torby ją spowalniały. Rozejrzała się wokół, szukając kogoś, kto mógłby jej pomóc, i zauważyła mokrą linię, którą zostawiała za sobą na chodniku. Zaczęła się głośno śmiać, a kolejna porcja płynu pociekła jej po no gach. Czuła się jak mała świnka, która przez całą drogę do domu podśpiewuje, że chce siusiu. 175
Kiedy dotarła do mieszkania, płyn owodniowy już tylko kapał, ale za to skurcze się nasiliły. Rzuciła zakupy i za dzwoniła po taksówkę. - Jak najszybciej, proszę - powiedziała dyspozytorce. Chyba właśnie zaczęłam rodzić. Powtórzyła adres, postawiła torbę z rzeczami do szpita la przy drzwiach, podlała roślinki doniczkowe i sprawdziła, czy wszystkie okna są zamknięte. Dzwonienie do Ashleigh nie miało sensu. Przyjaciółka wciąż była w Margaret River. Napisała esemes do Darrena i zorientowała się, że ręce jej drżą. Czekając przy bramie, dumała, czy powinna dać znać mamie. Nim zdecydowała, zobaczyła pędzącą w jej stronę taksówkę. Kierowca wyskoczył i wrzucił torbę dziewczyny do bagażnika. Libby chciała go zapewnić, że nie ma potrze by panikować, ale wówczas chwycił ją pierwszy prawdziwy skurcz. - Który szpital? - Króla Edwarda - wyjąkała i oparła się, by odzyskać siły. Popołudniowy ruch uliczny był dość duży. Kierowca po patrzył we wsteczne lusterko i powiedział jej, żeby się trzy mała. - Wszystko w porządku - rzekła Libby. - To dopiero po czątek. Ale skurcze z każdą chwilą stawały się mocniejsze i nie mogła przestać dyszeć z bólu. -
Z drogi, idioto! - krzyknął taksówkarz do kierowcy
wozu dostawczego. Zjechał na drugi pas. Dostawca wcis nął hamulce i zatrąbił. Taksówkarz pokazał mu środkowy 176
palec, przycisnął gaz i przemknął na żółtym świetle. Dwa skrzyżowania dalej z piskiem opon zatrzymał się przed wejściem na ostry dyżur. - Szybko, ona rodzi! - zawołał do pielęgniarza. Libby podała mu pieniądze, ale nie chciał ich wziąć. -
W ł ó ż je dziecku do skarbonki! - Zaśmiał się z ulgą.
Pielęgniarz pomógł Libby wejść do środka, gdzie wy pełniła kilka formularzy. Potem zabrano ją do pokoju, gdzie miała zostać zbadana. - Prawie cztery centymetry. Bardzo dobrze - rzekła pielęgniarka, ale Libby wiedziała, że rozwarcie musi osiąg nąć dziesięć. - Ktoś przyjedzie, aby cię wesprzeć? - spytała inna pielęgniarka. Libby pokręciła głową. - Partner? Ktoś z ro dziny? - Może mój chłopak zdąży - wyszeptała dziewczyna pomiędzy skurczami. Szybko zorientowała się, jak żałoś nie to zabrzmiało.
* *. *
Darren otworzył drzwi i wdepnął w torebkę rozmraża jącej się fasolki i topniejące lody. - Co do... - Szybko pojął, co musiało zajść. - Cholera, za wcześnie. Zaczął biegać w kółko, sprawdzając, czy Libby zabrała wszystko, co będzie jej potrzebne. Nie mógł znaleźć przy gotowanych rzeczy do szpitala, więc chwycił torbę na za kupy, wepchnął do niej kilka par majtek i piżamę. - Co jeszcze? Co jeszcze? - mruknął pod nosem. 177
Pieluchy, oczywiście. Złapał całą garść. Na chwilę przy stanął. Starał się nie wpadać w panikę. Na krześle leżały robótki ręczne Libby. To przypomniało mu o ubraniach. Wziął kilka maleńkich koszulek i śpioszków, a potem wy biegł z domu. Ulice były pełne aut. Włożył kask i mane wrował pomiędzy samochodami, aż przedarł się na ścieżkę rowerową. - Nagły wypadek! - krzyczał, mknąc pomiędzy innymi rowerzystami i dzwoniąc jak szalony na biegaczy blokują cych mu przejazd. Znalezienie Libby w szpitalu potrwało niemal tak długo, jak dotarcie do niego. Darren podał jej nazwisko i pocze kał, aż recepcjoniści sprawdzą papiery. Wreszcie wysłano go na porodówkę, ale tam musiał powtórzyć całą procedurę od początku. Ostatecznie odnalazł dziewczynę, spacerują cą w tę i powrotem po korytarzu, dyszącą ciężko. Położna trzymająca jej ramię rozpromieniła się na jego widok. - Patrz, już jest - powiedziała do Libby. - Mówiłam ci, że przyjdzie. Odsunęła się trochę, żeby Darren mógł zająć jej miejsce, a potem odeszła. Nagle chłopak poczuł się skrępowany. - Jak idzie? - spytał. - Ciesz się, że jesteś mężczyzną. Darren mocniej ścisnął jej ramię. - Kiedy się zaczęło? - Koło czwartej. Mam już prawie sześć centymetrów rozwarcia. 178
-Aha. - Muszę mieć dziesięć. -Aha. Nadszedł kolejny skurcz i dziewczyna zaczęła jęczeć. - Boję się - szepnęła. - To boli. Darren popatrzył na zegarek. Poród trwał już niemal cztery godziny. Wiedział, że niekiedy może to zająć nawet cały dzień, albo nawet i więcej. - Do diaska, Libby. Przepraszam - powiedział. - No wiesz, za... za wszystko. Spróbowała się uśmiechnąć, jęknęła i zaczęła głęboko oddychać, by przetrzymać kolejny skurcz. - Jak mogę ci pomóc? - Bądź przy mnie. - Chcesz, żebym zadzwonił po twoją mamę? - Nie, po prostu... aua... Po prostu tu bądź. Darren trzymał ją pod ramię i prowadził wzdłuż kory tarzy oddziału położniczego, dopóki pod Libby nie ugięły się nogi. - Zimno mi - poskarżyła się energicznej położnej. Kobieta zaprowadziła ją do pokoju. - Sprawdźmy, jak ci idzie - rzekła. Ogrzała dłonie i skontrolowała rozwarcie. - Siedem centymetrów - oświadczyła. - Wszystko idzie dobrze. Przez kolejne trzy godziny Darren masował nogi i plecy Libby. Ramiona bolały go od podtrzymywania dziewczyny, kiedy zmieniała pozycję, ale był to dobry ból, ból, który wi179
tał z radością. Czuł się dzięki niemu mniej winny. Wresz cie Libby opadła na łóżko. - Potrzebuję znieczulenia - jęknęła. -
J e s t e ś zbyt blisko fazy drugiej. Zakręciłoby ci się
w głowie. Spróbuj z tlenem. Położna pokazała Libby, jak zachłystywać się tlenem w trzech głębokich oddechach, a potem jak szybko oddy chać podczas nasilania się skurczy. To na chwilę pomogło, ale tuż przed północą Libby miała dość. Klęła jak szewc, by po chwili płakać jak małe dziecko. - Nie dam rady - marudziła. - Pomóż jej skupić się na oddechu - nakazała położna Darrenowi, ale kiedy próbował, Libby kazała mu się wypchać. - Nie przejmuj się - szepnęła położna. - Przechodzi w kolejną fazę. Złość to dobry znak. Darren trzymał Libby za rękę. Obserwował, jak jej pa znokcie przecinają jego skórę i cieknie spod nich krew. Skurcze przychodziły już prawie co minutę. Dziewczyna ledwie dawała radę zaczerpnąć tchu, kiedy znowu prze szywał ją ból. - Muszę pchać! - krzyknęła. - Jeszcze nie - ostrzegła ją położna. - Muszę pchać, i to TERAZ! Policzki Libby były zarumienione, a oczy błyszczały szaleństwem. Zaczęła się trząść, ale odrzuciła koc, któ ry podsunął jej Darren. Chłopak chciał uciec. Znaleźć się gdziekolwiek indziej, lecz palce Libby mocno zaciskały się wokół jego nadgarstka. 180
- Muszę pchać! - krzyknęła znów, próbując zejść z łóż ka. Położna pomogła jej ułożyć się wygodnie i wówczas do pokoju weszła doktor Wong. - Już prawie dziesięć centymetrów - poinformowała ją pielęgniarka. Pani doktor zajrzała w kartę pacjentki, a potem wzięła Libby za rękę i łagodnie przemówiła: - Dobrze sobie radzisz, Libby. Ale jeśli zaczniesz pchać zbyt szybko, szyjka macicy może spuchnąć, a to spowolni poród. - Aaaaaua! - krzyknęła Libby przez łzy. Położna ponownie ją zbadała, a potem skinęła do pani doktor. - Dobrze - zaczęła ona. - Możesz powoli zacząć przeć. Libby odetchnęła. - Delikatnie - rzekła położna. Libby warknęła i poddała się wszechogarniającej po trzebie parcia. Czuła, jakby rodziła piłkę do koszykówki. - W ł a ś n i e tak, spokojnie - zachęcała ją położna. Darren obserwował wszystko z przerażeniem w oczach. Skurcze były bardzo gwałtowne i do tego stopnia nieopa nowane, że oczy Libby niemal wychodziły z orbit. To go przerażało. Dziewczyna wstrzymała oddech i parła dalej. - Widzę główkę. Darren zerknął do lusterka ustawionego pomiędzy no gami rodzącej. Zobaczył kępkę włosów. - Popatrz - zagaiła pielęgniarka. - Widzisz główkę? 181
Libby spojrzała, ale szybko odwróciła wzrok. Miała ochotę zwymiotować, ale pochwycił ją kolejny skurcz. Krzyknęła. Stojący obok niej Darren starał się kontrolo wać swój oddech. Wyglądał śmiesznie, ale i tak była mu wdzięczna za pomoc. - Powoli. Pamiętaj o oddychaniu... Libby mocniej złapała dłoń Darrena. - Główka wychodzi. Przestań przeć. - Nie mogę. - Zaraz ją rozerwie. Kiedy doktor Wong sięgnęła po nożyczki do nacinania krocza, Darren odwrócił wzrok. Delikatnie odsuwał Libby włosy z oczu, a lekarka robiła swoje. Libby najbardziej oba wiała się właśnie nacinania krocza. Kolejne minuty zlały się w jedno. Wyglądało to tak, jak by położna wsunęła w Libby swoje dłonie, ale później Dar ren powątpiewał, czy to się naprawdę wydarzyło. Nagle główka maleństwa znalazła się na zewnątrz. Była fioletowa i pokryta jakąś kremową substancją. Jęki Libby rozdziera ły mu serce. - Już prawie koniec - powiedział jej. - Dobrze, Libby. Jeszcze jedno mocne pchnięcie. Właś nie tak. Powoli, spokojnie. Darren obserwował, jak ramiona dziecka wysuwają się z ciała Libby. Potem jednym gwałtownym ruchem pojawiła się reszta maleńkiego ciała. Niemowlę było niebieskie i na chwilę Darren spanikował, pewien, że coś poszło nie tak. Ale potem zobaczył, jak maluch nabiera powietrza i wy182
krzywią wściekle twarz, gdy kolejna porcja płynów owodniowych wypłynęła z ciała Libby. Kiedy położna owijała noworodka kocykiem, Darren rzucił nań okiem. - Dziewczynka - wyszeptał. - Libby, to dziewczynka. Uśmiechnęła się wyczerpana i opadła na łóżko, by chwi lę odpocząć. Kiedy na jej piersi położono noworodka, Lib by się popłakała. Jednak były to łzy ulgi i pomimo bólu czuła ogromną radość. Urodziła dziecko. Została matką. Jej wzrok napotkał oczy Darrena i w tej jednej chwili chłopak zrozumiał, że na zawsze połączyło ich coś wyjątkowego. Tej więzi nikt nie zdoła zniszczyć. Libby urodziła łożysko, a jedna z pielęgniarek spytała, czy chciałaby je zatrzymać. Dziewczyna wyglądała na sko łowaną. - Niektóre kobiety je zjadają. Albo zakopują pod drze wem. - Pani żartuje, prawda? Pielęgniarka pokręciła głową. Libby popatrzyła na ka wałek mięsa koloru wątroby. - Paskudztwo - mruknęła. Położna spytała Darrena, czy chciałby przeciąć pępowi nę. Spojrzał raz na gruby zwitek żył i od razu zbladł. Pielęgniarki zabrały dziecko, by je zważyć i zmierzyć, a pani doktor zaczęła zszywać Libby. Darren obserwował to w milczeniu i starał się wyobrazić sobie, jakie by to było uczucie, gdyby ktoś zszywał mu jądra. Zamrugał kilka razy i podziękował Bogu, że nie urodził się kobietą.
CZĘŚĆ
DRUGA
TYDZIEŃ 1. LIBBY
Opadająca główka Danielli i jej chudziutkie kończyny przerażały Libby. Wyglądała na taką kruchą. Libby bała się ją trzymać, szczególnie podczas kąpieli, kiedy blada skóra maleństwa stawała się śliska. Strach sprawiał, że dziewczy na była niezdarna, a to z kolei czyniło ją nerwową, szcze gólnie w towarzystwie bardzo pewnych siebie pielęgniarek. Sterylnie czysty pokój szpitalny irytował Libby. Nawet łóż ko jej nie pasowało. Pościel szeleściła przy każdej zmianie pozycji. Zupełnie jakby spała w papierze, do którego pakuje się rybę z frytkami. Miała też mleko. Siła, z jaką leciało, zaskoczyła ją, ale nie Daniellę. Dziewczynka tuliła się do sutka matki i ssała energicznie, oddalając jakiekolwiek ryzyko zapalenia gru czołu mlecznego. Pielęgniarki się uśmiechały. Zachwycały się i szczebiotały radośnie, powtarzając Libby, że wspania le sobie radzi. Dziewczyna zaczęła się odprężać. Daniella właśnie jadła, kiedy do pokoju weszła jej bab cia. Zapadła niezręczna cisza. Gail wyglądała przez okno,
187
podczas gdy Libby chowała swą cieknącą pierś pod koszu lą nocną. - Pielęgniarki powiedziały, że dziecko świetnie się roz wija. - Tak - odparła Libby, kładąc córkę do wózka. - I że poród poszedł gładko... - Bo to nie one rodziły - wymamrotała Libby. Gail popatrzyła córce w oczy. - Dobrze się czujesz? Libby skinęła głową. - Jestem trochę obolała. Bawiła się rąbkiem kocyka Danielli. - Przyniosłam ci róże z ogrodu. - Dziękuję. - Libby zanurzyła nos w płatkach kwiatów. Pachniały domem. Położyła je na stoliku i zebrało jej się na płacz. Znowu. - Darren był u ciebie? - Dopiero co wyszedł. - A h a . Wybraliście już imię? - Uznaliśmy, że Daniella brzmi dobrze. Miło, ale nie dziwacznie. - Daniella. Aha. Ładnie. Przed dalszymi uprzejmościami ocaliła je Beryl i jej wó zek z herbatą. - Komu filiżankę? - spytała już od progu. Gail pokręciła głową. - Nie, dziękuję. Pozwolę Libby odpocząć. Chciałam tyl ko... 188
Z d a n i e znikło w hałasie pobrzękujących naczyń.
- Skarbie, ile chcesz łyżeczek cukru? - Zero - odparła świeżo upieczona matka. - Na pewno? Będziesz teraz potrzebować więcej ener gii. - Na pewno. - Libby nie ustępowała. - Dziękuję. Beryl wypchnęła swój wózek na korytarz, a Gail wyszła za nią. Kiedy drzwi się zamknęły, Libby spojrzała na dzie cko z nadzieją, że mała się nie obudzi. Wizyta matki przy pomniała jej dom i to, jak było niegdyś. Potrzebowała kilku minut, żeby się pozbierać. * **
- To dziewczynka - poinformowała Gail Jima zaraz po powrocie do domu. - Nazwali ją Daniella. Mąż warknął i zamknął się w gabinecie. Potem Gail poszukała znaczenia imienia Daniella w księdze imion. „Bóg jest moim sędzią" - przeczytała. * **
- Mama nie chciała jej nawet potrzymać - żaliła się Libby Darrenowi. - Mała chyba spała? - Tak, ale co z tego? - Może nie chciała jej budzić. - Albo po prostu nie chciała. Darren wyszedł po wazon. Rozmowa z Libby, kiedy była w takim stanie, nie miała sensu. Czekał na pielęgniar kę i żywił nadzieję, że nastrój dziewczyny to rezultat bu rzy hormonów, a nie zwiastun nadchodzących wydarzeń.
189
Ashleigh również przyszła z wizytą. Przyniosła kwiaty i kartkę z gratulacjami od dziewczyn. - Darren opowiedział nam o tym, jak odeszły ci wody. Zaczęła się śmiać. - Nie mogę uwierzyć, że szłaś do domu z zakupami, chlapiąc pod siebie. - Nakupowałam jedzenia za trzydzieści dolarów! Prze cież nie mogłam zostawić go na ulicy. - Żałuję, że mnie tam nie było. - Ashleigh wystawiła brzuch i udawała, że niesie ciężkie torby. - Aaa, przecie kam! - zawołała. - Wezwijcie karetkę! Libby zachichotała, ale zaraz złapała się za brzuch. - Nie rozśmieszaj mnie. Popękają mi szwy. - Szwy? - Tak. Zgadnij gdzie. - Auć. Było strasznie? Libby zamilkła na chwilę, a potem spojrzała na przyja ciółkę. - Nie aż tak - skłamała. - Myślałam, że do mnie zadzwonisz, kiedy się zacznie. - Nie miałam czasu. Zresztą i tak byłaś w Margaret River. - W r ó c i ł a m przed siódmą. - Ashleigh, o siódmej chodziłam po korytarzu. O siód mej jedyne, o czym mogłam myśleć, to żeby wydać już Da niellę na ten świat. Poza tym Darren świetnie się zacho wał. Nie załamał się, tak jak to przewidywałyśmy. Ashleigh uśmiechnęła się, ale w duchu żałowała, że nie okazał się bezużyteczny. Wiedziała, że jest małostkowa, 190
jednak Libby była jej najlepszą przyjaciółką. Chciała jej to warzyszyć przy porodzie. Ash plotkowała, aż Libby zaczęła ziewać. Przyjaciółka zrozumiała aluzję i zaczęła się zbierać. Głaszcząc Daniellę po miękkim policzku i ściskając Libby, poczuła, że wszyst ko bezpowrotnie się zmieniło. ***
Piątego dnia Darren pożyczył samochód ojca i od wiózł je do domu. Pomógł Libby się rozpakować, a potem poszedł przygotować lunch. Kiedy wychodził z pokoju, a Libby przystawiała córkę do piersi, spostrzegł, że ma cierzyństwo ją zmieniło. Była pewniejsza siebie, bardziej tajemnicza. Inna. Odwinął szynkę na kanapki z papieru i zastanowił się, czy ojcostwo również z niego zrobi dorosłego człowieka. Daniella ssała, aż usnęła. Matka ułożyła ją w wózeczku. - Mniam, mniam - powiedziała, kiedy Darren podał jej kanapkę. - Właśnie tego było mi trzeba. Darren się uśmiechnął, a po chwili schylił i ucałował Daniellę w czoło. Jej skóra miała mleczny posmak, a białe włosy przypominały mu zdjęcia skandynawskich kuzynów, których nigdy nie spotkał. - Rodzice powinni ją poznać - rzekł. Libby jadła bez słowa. - Pójdziesz ze mną? - spytał. - Myślisz, że chcą mnie widzieć? - Nie wiem - odparł szczerze. - Może będą woleli od czekać kilka tygodni. - Aż odzyskasz rozsądek i odejdziesz? 191
- To nie w porządku. - Masz rację. Przepraszam. Oczywiście, że pójdę, jeśli tego chcesz. - Zlizała musztardę z palców. - Kiedy? - Co powiesz na ten weekend? - Może być. Lepiej chwycić byka za rogi. Ale nie siedź my u nich długo, dobrze? Darren pokręcił głową i uściskał dziewczynę. - Tylko tak długo, żeby poznali Daniellę. Teraz, kiedy się urodziła, tata musi się złamać. - Nie rób sobie nadziei - mruknęła, myśląc o własnym ojcu. *** Po pierwszym spotkaniu w szpitalu Gail unikała cór ki. Każdą komórką ciała pragnęła przytulić wnuczkę, ale odwiedzanie Libby okazało się zbyt trudne. Nie chciała bywać u niej w domu. Podwójne łóżko i brudne skarpetki Darrena w koszu na pranie sprawiłyby, że musiałaby stawić czoło rzeczywistości. James był jej posłańcem. Dostarczał siostrze domowe przysmaki, a Gail spotykała się z Libby w parku. Daniella była ruchliwym dzieckiem. Gail patrzyła, jak córka stara się ją uspokoić, i zmuszała się, by nie pomagać. - Nie chcesz jej potrzymać? - spytała Libby. - W wózku jest jej wygodnie - odparła, patrząc w inną stronę. - Lepiej jej nie przeszkadzać. Libby zagryzła wargi i zmieniła temat. Tego wieczoru Gail nie umiała się skoncentrować na fil mie, który oglądał Jim. 192
- Wyjdę sprawdzić sadzonki - powiedziała. - J e s t ciemno. - Wezmę latarkę. Gail usiadła na ławce przy szopie z narzędziami. Ob serwowała chmury przepływające po niebie, zasłaniające księżyc. Z ogródka sąsiada docierał do niej zapach kwia tów jaśminu, kojarzący się z pudrem Danielli. Westchnęła. Dzisiejszego wieczoru wszystko przypominało jej o wnucz ce. Gail było żal tej kruszynki, która już miała w sobie wo lę walki. Było też coś jeszcze. Rozpoznała pączki miłości kiełkujące w sercu i się bała. Jeśli nie uda jej się przekonać Libby, aby oddała dziecko, historia się powtórzy. Zamie rzała zrobić wszystko, żeby temu zapobiec. Wiedząc, że w ciemności nikt jej nie zobaczy, pozwoliła sobie na uśmiech. Mała miała co prawda blond włosy Dar rena, ale po Libby odziedziczyła ducha. Jej wesołe oczy patrzyły z tą samą intensywnością. Jako niemowlę Libby była identyczna. Gail wynajdowała różne wymówki, by trzymać się z da la od córki, dopóki nie poczuła, że odzyskała samokontro lę. Kiedy ponownie spotkały się w parku, Daniella zaczęła marudzić, a Libby była akurat w toalecie. Gail sięgnęła do wózka, główka wnuczki oparła się o jej dłoń. Dziewczynka zaczęła ssać skórę tuż za jej kciukiem. Wszystkie mury wo kół serca Gail runęły. Gdy Libby wróciła, to jej matka tonęła we łzach, nie córka.
193
- Czemu jej nie weźmiesz na ręce? - rzekła i nim mat ka zdążyła odmówić, Libby podała jej Daniellę. Dziew czynka beknęła, ułożyła się wygodnie i zasnęła. To był koniec oporu Gail. Jej krew, zmieszana z krwią Libby, pły nęła w żyłach tego maleństwa. Gail już nigdy nie wspo mniała o adopcji.
TYDZIEŃ
2.
BETH
Gdy Beth usłyszała, że przyjęto ją na wydział muzyki Uni wersytetu Zachodniej Australii, znalazła się w siódmym nie bie. Ćwiczenie gry na wiolonczeli stało się przyjemnością, codziennie przez kilka godzin wykonywała swoje ulubione utwory. Chciała być pewna siebie, gdy zajęcia się rozpo czną. Chociaż każdego ranka musiała pilnować Jamesa, po południa miała wolne i zwykle chodziła z przyjaciółkami na plażę. To był dziwny okres. Cieszyły się na początek stu diów, ale wiedziały też, że za kilka tygodni ich drogi się ro zejdą. - Zdecydowałaś już, gdzie pójdziemy uczcić twoje uro dziny? - spytała Ashleigh, kiedy któregoś popołudnia wra cały na rowerach z plaży. - Chciałabym pójść do klubu, ale nie wiem do którego. - Jeszcze nie byłyśmy w Jupiterze. Może tam? Spud mó wił, że to fajne miejsce. - Chcę, żebyśmy były tylko we cztery. - Aha. Wiem. Po prostu powtarzam ci, co powiedział. 195
- Dobra - stwierdziła Beth, zmieniając przerzutkę. - Spró bujmy. Nie mogę się doczekać. Wejdę i pokażę im dowód osobisty, nie martwiąc się, że jestem nieletnia. - Nie zapominaj, że wcześniej zabieramy cię na kolację. - Dokąd pójdziemy? - To tajemnica. Bądź gotowa w sobotę o siódmej. Tran wpadnie po nas, a potem podjedziemy do ciebie. - Co włożysz? - Czarne spodnie i białą koszulkę. Kupiłaś już coś za pie niądze, które dostałaś od mamy? - Nie. Miałam zamiar dzisiaj wybrać się do miasta. Tata obiecał, że mnie podwiezie. Chcesz iść ze mną? - Chętnie. - To może wpadniemy po ciebie o szóstej? - Pasuje. Do zobaczenia. Ashleigh skręciła w swoją ulicę i przez kolejnych kilka mi nut Beth pedałowała w samotności.
*** To, czego szukała, Beth znalazła w butiku poza centrum handlowym. Właściciele likwidowali sklep i w związku z tym zorganizowali wyprzedaż. Dzięki temu Beth starczyło nawet na nowe buty. Tata podarował jej staromodne kolczyki i zło żył się z Jamesem na łańcuszek do kompletu. Dziewczyna była zdumiona, że dokonał tak trafnego wyboru. Kolczyki spływały łagodnie za linię jej krótkich włosów. - Co się stało z moją księżniczką? - spytał, kiedy Beth przeglądała się w lustrze. Uśmiech na ustach dziewczyny lek ko zadrżał. Pochyliła się i ucałowała ojca.
196
- Dorosła. - Aha. - Jim obdarzył ją uśmiechem, a potem rozpoczął obowiązkowy wykład o jeździe po alkoholu i o chłopcach, którzy chadzają do nocnych klubów. - Będziemy ostrożne. I już ci mówiłam, że gdy Tran pro wadzi, pije co najwyżej wodę mineralną. - Zadzwoń, jeśli zmieni zdanie. Albo wróć taksówką. Ojciec sięgnął do kieszeni po portfel. - Proszę. Weź, tak na wszelki wypadek. - Dziękuję, tato. Światła auta Tran zamajaczyły na podjeździe. - Bawcie się dobrze! - zawołała Gail z gabinetu. - Dzięki. Do zobaczenia. - Beth złapała torebkę i pobieg ła przywitać się z przyjaciółkami. - Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin! - krzyknęły. - Wariatki! Wiecie, że urodziny miałam w środę. - Tak, ale świętujemy dzisiaj. Zamknij oczy. - Dlaczego? - Rób, co mówimy. Beth zamknęła oczy. Próbowała zgadnąć, dokąd jadą. Po kilku minutach się zatrzymały. Korciło ją, żeby podejrzeć, ale Britt zawiązała jej chustę na oczach. Przyjaciółki pomogły Beth wysiąść z auta, a potem po prowadziły po chodniku i przez jakiś trawnik. Czuła w powie trzu zapach jaśminu. Dziewczyny zachichotały, a potem Beth usłyszała męski głos. Britt zakręciła nią dookoła i zdjęła jej chustę. - Niespodzianka! - zawołały chórem. 197
Beth otworzyła oczy. Stały na podwórku Ashleigh. Ogród był ozdobiony maleńkimi lampkami choinkowymi. Przyjaciół ki zrobiły ścieżkę z krepiny, prowadzącą do domku na drze wie. Beth dojrzała lampiony kołyszące się na gałęziach. - Dobry wieczór pani. Obróciła głowę i ujrzała Spuda w marynarce i z muchą pod szyją. Z wrażenia niemal się przewróciła. Chłopak był naprawdę przystojny. Ashleigh stała za nim i uśmiechała się promiennie. - Dobry wieczór - powtórzył. - Mam na imię Jason i dzi siejszego wieczoru będę panie obsługiwał. - Musiała wyglą dać na zszokowaną, bo swoim normalnym głosem wyszep tał: - Nie martw się. Podam tylko jedzenie. Potem odejdę, żebyście mogły w spokoju plotkować. Beth poczuła się winna, że w ubiegłym roku nazwała go neandertalczykiem. Czy Ashleigh mu o tym powiedziała? Kiedy „Jason" prowadził je ku linie zwisającej z domku na drzewie, dumała, jakim cudem przyjaciółka dostrzegła taki skarb pod maską twardziela. Spud pomógł im wdrapać się na górę, a potem podał schłodzonego szampana. Beth usiadła na podłodze, przypo minając sobie dzień, w którym była tutaj sama. Wyobraziła so bie maleńkie ciało z bijącym serduszkiem wtulone w jej dłonie. - Gdzie odpłynęłaś? - zapytała Tran. - Wspominałam stare czasy. - Pamiętacie, jak Nicola spadła i złamała sobie rękę? zagaiła Ashleigh. Beth skinęła głową. 198
- Powiedziała swojej mamie, że ją zepchnęłam, a nawet nie było mnie w pobliżu. Popisywała się obok krawędzi. Ashleigh zaczęła się śmiać. - Zawsze była skarżypytą! - Dlaczego nigdy mnie nie zaprosiłyście? - spytała Tran. - Chodziłaś do innej podstawówki. - Tak. A potem? Podoba mi się tu. Widać stąd wszystko aż do samej ulicy, ale jest się zasłoniętym przez drzewa. Ashleigh śmiała się w głos. - Możesz przychodzić i szpiegować, kiedy tylko poczujesz taką potrzebę! Mama i tata nie będą mieli nic przeciwko. - Spójrzcie. - Beth wskazała Spuda, który niósł tacę z talerzami pełnymi zupy i bardzo starał się nie rozlać. Kiedy wreszcie ustawił ją w koszyku, dziewczyny ostrożnie wciąg nęły posiłek na górę. Potem chłopak wrócił z pieczywem czosnkowym i tartą. - To jest przepyszne - powiedziała Beth pomiędzy kęsa mi. - To najlepsza urodzinowa niespodzianka wszech cza sów. Ash, nie wiem, jak to zorganizowałaś, ale Spud... Zna czy się, Jason, jest niesamowity. Jak go namówiłaś, żeby włożył marynarkę? - On to zaproponował - odparła słodko. - No dobra. Wiem, że aż cię rozsadza, by powiedzieć: „A nie mówiłam?". Miejmy to już z głowy. Ashleigh uśmiechnęła się radośnie. - A nie mówiłam?! Beth obserwowała chłopaka przyjaciółki, kiedy niósł de ser. Martwiła się, że nie umie oceniać ludzkich charakterów.
TYDZIEŃ 3 . LIBBY
Libby lubiła wizyty Ashleigh, ale często odczuwała po nich frustrację. Coś w ich przyjaźni się zmieniło. Zabrak ło prawdziwego porozumienia. Rozmawiały, ale tylko na błahe tematy. Libby podejrzewała, że to jej wina. Nieła two było sprostać potrzebom Danielli i jednocześnie pro wadzić rzeczową konwersację. No i Ashleigh wciąż mówiła o uniwerku. Czemu nie rozumiała, że posiadanie dziecka to trudna sprawa? Libby starała się płynąć z prądem. Śmiała się, gdy Ashleigh opowiadała jej o nowym chłopaku Britt, słuchała po raz kolejny o tym, jaka Ash jest wspaniała, bo zdała na uki polityczne, i przytakiwała, gdy przyjaciółka mówiła, iż dobrze postąpiła, wybierając ekonomię. Wyniki matu ralne Libby były raczej przeciętne, a obecnie dziewczy na bardziej koncentrowała się na zawartości pieluszki cór ki niż na decyzjach przyjaciółki. Dopiła ostatni łyk coli. Ciekawe, czy jeśli wypije kolejną, jej córka będzie miała gazy.
200
Ashleigh, jak mogła, odkładała odwiedziny u Libby. Na dal była jej przyjaciółką, ale trudno im się gadało. Gdy tylko rozwijały jakiś temat, Daniella zaczynała płakać albo bekać, chciała jeść lub trzeba jej było zmienić pieluchę. Wówczas musiały przerywać rozmowę, do czasu, gdy mała na nowo zasnęła. Bywały dni, kiedy nie chciała się uspokoić. Wów czas Ashleigh siedziała bez słowa i obserwowała, jak Libby próbuje ukołysać córkę do snu. Starała się zrozumieć. Zaoferowała nawet, że pomoże, chociaż nie miała pojęcia jak. Wszyscy mówili, że opieka nad noworodkiem jest szczególnie trudna, że nie zawsze tak to będzie wyglądać. Daniella była słodka, kiedy nie płaka ła. Zapewne z tego wyrośnie. Tymczasem rozmowy z Lib by prowadziły donikąd. Libby wolałaby to przeczekać, ale Ashleigh musiała z kimś pogadać o studiach. Nie była tak pewna siebie jak Libby. Chociaż została przyjęta na kieru nek, na którym najbardziej jej zależało, myśl o siedzeniu na sali wykładowej z mnóstwem nieznajomych osób bardzo ją stresowała. Żałowała, że nie może cofnąć czasu do tych chwil, kiedy plotkowały w zaciszu sypialni Libby. Tęskni ła nawet za pierwszymi dniami po przeprowadzce przyja ciółki, ale i one minęły bezpowrotnie. Teraz mieszkał tu taj Darren, a ona czuła się jak intruz. Zupełnie jakby to on, a nie Ashleigh i Libby, przeobraził to maleńkie mieszkanie w przytulny dom. Ashleigh chciałaby wyznać przyjaciółce, co naprawdę myśli o Darrenie, ale czuła się nieswojo. Teraz panowały tu inne porządki i całkiem nowe reguły. Libby wyglądała 201
na skrępowaną, kiedy przebywali we trójkę, więc Ashleigh odwiedzała ją, kiedy Darrena nie było w domu. Gdy ich ścieżki sporadycznie się krzyżowały, chłopak chłodno ki wał jej głową, a ona miała ochotę powiedzieć mu, żeby wreszcie dorósł. Po jej wyjściu skarżył się Libby: - Ona chyba nadużywa gościny, prawda? Co wy dwie robicie całymi dniami? Pewnie siedzicie i plotkujecie na mój temat. Często tak właśnie było, ale dziewczyna nie zamierzała tego przyznać. - Myślałby kto. - Śmiała się. - Masz tupet, Darrenie Eriksonie. Sądzisz, że brak nam ciekawszych tematów? Irytowało ją, że kiedy przychodziła Ashleigh, Darren stawał się arogancki, szczególnie że pamiętała, jak sama określiła Spuda. Teraz to jej chłopak zachowywał się jak neandertalczyk. Niekiedy odnosiła wrażenie, że uważa ją i Daniellę za swoją własność. Chciała wyjaśnić Ashleigh, że Darren nie zawsze jest taki, ale tłumaczenie tego wydało jej się bardzo skomplikowane. Może miało to jakiś związek z lojalnością, a może po prostu z jej własną dumą? Libby była zbyt zmęczona, by próbować to zrozumieć. Wiedziała tylko, że kiedy Ashleigh i Darren są razem, czuje się jak w imadle.
TYDZIEŃ
4.
BETH
Były walentynki, a Beth nie miała chłopaka. Normalnie by się nie przejęła, ale wiedziała, że pozostałe dziewczyny przyprowadzą kogoś na imprezę u Nicoli. Ashleigh zabierała Spuda, a Britt wahała się pomiędzy Jackiem a Morganem. Beth zastanowiła się, co planują Sasha i Darren. Potem po kręciła głową. - Pamiętaj, że już nic do niego nie czujesz - mruknęła pod nosem, ale łatwiej powiedzieć, niż zrobić. Nie chodziło o to, że chciała go odzyskać. Po prostu wolałaby, żeby on i Sasha nie byli tacy szczęśliwi. Zadzwoniła do Tran, by sprawdzić, co porabia. Dopie ro po chwili przypomniała sobie, że u koleżanki gości ku zyn. - Mama chce, żebym wzięła Victora na imprezę. Może pójdziesz z nami? - zaproponowała Tran. - Dopiero co przy jechał z Sydney. Tata zawstydza go zdjęciami, na których je steśmy razem, mamy po pięć lat i bierzemy wspólną kąpiel. Chyba przyda mu się przerwa. 203
- Jest fajny? - Bo ja wiem? Ale to mój kuzyn, więc na pewno. - Dobra, w takim razie zgoda. - Przyjedziemy po ciebie o siódmej. * * *
Victor okazał się bardzo miły. Właśnie przyjęto go na me dycynę na uniwersytecie w Sydney. Wycieczka do Perth by ła prezentem od rodziców za dobre wyniki. - Zamienimy się rodzicami? - zaproponowała Beth, gdy Tran ich sobie przedstawiła. - Moi zabrali mnie do pizzerii, żeby uczcić zakończenie liceum. - Chodźcie. - Tran wzięła kluczyki taty. - Jedziemy. - Jeśli prowadzisz, to nie pij! - zawołał pan Nguyen. I uważaj, żebyś nie porysowała nowego auta, cofając. - Tak, tato. Będzie dobrze. W domu Nicoli grzmiała muzyka. Gdy tylko dojechali na miejsce, Tran ruszyła na parkiet. - Napijesz się czegoś? - spytał Victor, a Beth przytaknę ła. Wzięli garść chipsów i skierowali się do kuchni. - Cześć, Beth. - Ashleigh opierała się o ławkę i rozma wiała ze Spudem. Chłopak chrupał chipsy. Dziewczyna przedstawiła im Victora, a potem zawróciła do salonu. Była zdziwiona, że poszedł za nią. - Zaczynasz w tym roku studia?! - krzyknął. - A może idziesz do pracy? - Studia - odparła. - Dostałam się na muzykę na uniwer ku. Marzyłam o tym i nadal nie potrafię w to uwierzyć. - Na czym grasz? 204
- Na wiolonczeli i troszeczkę na flecie. - Uwielbiam flet. Przez kilka lat uczyłem się gry na sak sofonie, ale zrezygnowałem w jedenastej klasie. Zabierało mi to zbyt wiele czasu, a chodziłem wtedy na sporo zajęć. - Saksofon jest wspaniały, ale mam za słabe płuca, aby na nim grać. - Tran mówiła za to, że masz ładny głos. - Naprawdę? Victor przytaknął. - Zaśpiewaj coś. - W tym hałasie nic nie usłyszysz. - Więc chodźmy do ogrodu. Beth się zawahała. Victor był uprzejmy i bardzo pewny siebie. Wreszcie się uśmiechnęła. Tran była taka sama. Mo że pewność siebie to cecha rodzinna? - Dobrze - rzekła wreszcie. - Czemu nie? Objął ją ramieniem w talii, więc spróbowała wciągnąć brzuch. Gdy jednak wyszli na chłodne wieczorne powietrze, westchnęła. - Wszystko w porządku? - zapytał. Beth ciężko przełknęła. Zacisnęła pięści i w duchu na kazała sobie przestać zachowywać się jak dziesięciolatka. - Tak, oczywiście. - Odchrząknęła. - Posłuchajmy, jak śpiewasz. - Jakie znasz utwory? -J a ? - Aha. Nie lubię śpiewać solo. Znasz jakieś duety? - Mam okropny głos. 205
- Będę śpiewać głośniej. Może ta piosenka Coldplay? No wiesz... - Beth zanuciła początek, a chłopak się roze śmiał. Zastanowiła się, co właściwie robi w ogrodzie z kimś, kogo ledwie zna, jednak gdy tylko Victor się uśmiechnął, roz luźniła się. Miał wspaniały uśmiech. Tak samo jak Tran. - Dobrze - rzekł. - Ty zacznij. Beth zaśpiewała kilka pierwszych taktów, a potem skinę ła, żeby się do niej przyłączył. Chłopak jednak schylił się tyl ko i pocałował ją w usta. - Jak to dalej leciało? - spytał, kiedy się odsunęła. - Nie jestem pewna. - Może tak? - Pochylił głowę i znów ją pocałował. Beth zesztywniała. - Czemu to zrobiłeś? - Bo chciałem - odparł z uśmiechem. - Nie podobało ci się? Dziewczyna zmarszczyła brwi. - Nie o to chodzi... Nie wiem. - Odwróciła wzrok. Przepraszam. To głupio zabrzmiało. Po prostu... Nie jestem pewna. - Spokojnie. Nie ma powodu robić z tego problemu. Mo że wejdziemy do środka i potańczymy? Gdy wrócili do kuchni, jasne światło ją oślepiło, zaczę ła mrugać. Victor wziął ją za rękę i poprowadził na parkiet, a Ashleigh uśmiechnęła się wymownie, lecz Beth ją zigno rowała. Zastanawiała się, co jest z nią nie tak. Victor był wspaniały i widziała, że Britt i Nicola jej zazdroszczą. Dziwne uczucie z domku na drzewie ponownie ją ogarnęło. Pomy206
ślała o Darrenie, który po rozdaniu dyplomów pierwszy wy ciągnął do niej rękę na zgodę. Beth zadrżała i skupiła się na muzyce. Przecież chciał ją tylko pocałować. Czego się bała? Czuła, że chłopak ją ob serwuje. Spojrzała na niego, a on obdarzył ją wspaniałym uśmiechem, chociaż wydawał się trochę skołowany. Beth odpowiedziała mu tym samym. Biedaczysko - tyle sprzecz nych sygnałów...
TYDZIEŃ 5. LIBBY
Pierwszy tydzień studiów to była jedna wielka impre za. Darren i Libby zatrudnili opiekunkę dla Danielli, ale mała nie spała dobrze, a po odessaniu mleka na cały wie czór Libby czuła się tak zmęczona, że przeważnie musieli wcześnie wracać do domu. Potem pojawiła się wysypka. Libby kupiła maść i zo stała z dzieckiem w domu. Jadła niewiele i co pół godzi ny na paluszkach sprawdzała stan córki. Darren chodził na imprezy sam. Wracał późno i opowiadał Libby o ludziach, których nie znała. Zazwyczaj Daniella budziła ich dwukrotnie, ale pewnej nocy aż pięć razy urządziła im pobudkę. To Libby zawsze do niej szła. Zmieniała pieluchę, karmiła i czekała, aż ma łej się odbije, a potem kołysała ją do snu. Bywały jednak chwile, gdy dziewczynka nie chciała się uspokoić. Darren wiedział, że powinien być wdzięczny Libby - doskonale sobie radziła z karmieniem piersią, więc nie musiał pomagać jej butelką. Ale po imprezowaniu do póź na nie odczuwał wdzięczności. Miał wrażenie, że znalazł 208
się w pułapce. Niekiedy śnił o ubranej w tunikę kapłance (o blond włosach, jak u tej dziewczyny z jedenastej klasy, Sashy), która zaciska mu pętlę na szyi. Budził się cały ro zedrgany, w chwili gdy spadał w bezdenną przepaść. Nie potrzebował psychoanalityka, by odgadnąć, co oznacza ów sen. Darren miał dość, ale nie chciał się przyznać do poraż ki. Zamiast tego zaczął krytykować Libby. - Uczysz ją zależności od innych - mruknął w środku nocy, kiedy Libby wstała ponownie nakarmić córkę. - Po zwól jej trochę pomarudzić, zamiast biec na każde zawo łanie. - Ma pięć tygodni - rzuciła Libby ostro. - Nie bądź ta kim zrzędą. - A co z tym kontrolowanym płaczem, o którym mó wią? Mama twierdzi, że pozwalała mi płakać i w ciągu kil ku tygodni oduczyłem się tego. - Tak. I zobacz, co z ciebie wyrosło! Miną wieki, nim zaufasz drugiej osobie. - Libby pożałowała tych słów już w chwili, gdy je wypowiedziała, ale ujęła się honorem. Nie przeprosi. Niech się wypcha! - Przynajmniej nie jestem rozpieszczony - warknął, a potem obrócił się na drugi bok i zasnął. Libby ułożyła Daniellę w ich łóżku i pozwoliła jej ssać, póki mała nie zapadła w sen. Potem odwróciła się plecami do Darrena i również zasnęła, zbyt zmęczona, by czuć się nieszczęśliwa. ***
209
W ciągu dnia Libby chodziła po domu niczym zombie. Czuła się gruba i rozlazła. Widok dziewczyn w krótkich spodenkach i obcisłych bluzeczkach przybijał ją. Dla niej takie koszulki były już niedostępne. Jej brzuch przypomi nał worek na ziemniaki, a piersi nie mieściły się w niemal żadną ze starych bluzek. Dni Darrena wyglądały zgoła inaczej. Uwielbiał swoje życie. Słuchanie opowieści o uniwerku wzbudzało w Lib by zazdrość, ale nie mogła się powstrzymać od śmiechu, gdy parodiował dziwaczne zachowanie wykładowców. Po całym dniu spędzonym z Daniella z niecierpliwością wy czekiwała wieści z wielkiego świata. Jakichkolwiek. Darren najbardziej lubił wykłady z filozofii. Zaczął no sić czarne ubrania i wracał do domu z głową pełną ter minów takich jak „egzystencjalizm" czy „moralność nie wolnicza". Słowa, które Libby musiała wyszukać w słow niku. - O co chodzi z tą czernią? - spytała któregoś ranka. - Wiesz, że ten kolor ci nie pasuje, prawda? - Darren nie przestał zawiązywać butów, a Libby podsunęła mu koszu lę, którą kupiła w sklepie z używaną odzieżą. - Proszę. Na wet ją wyprasowałam. - W zielonym nie jest mi dobrze. - Ależ tak. Masz zielone oczy, więc jak może ci nie być w nim dobrze? Wiedziała, że zrzędzi, ale nie potrafiła się powstrzy mać. Musiała gadać. O czymkolwiek. Musiała mówić, za nim Darren zostawi ją samą z Daniella. 210
- Nie zostałbyś dzisiaj rano w domu? Nie mam z kim porozmawiać. - Rozmawiaj z Daniella. Nie mogę opuścić kolejnych wykładów. - Chcę porozmawiać z tobą. - J e s t e m spóźniony... - A l e , Darren... - Czy musisz zawsze rozmawiać ze mną? Przyłącz się do jakiejś grupy młodych matek - rzucił oschle. - Nie chcę gadać o pieluchach i wymiotowaniu. Chcę mówić o innych rzeczach. Z tobą. Tak jak kiedyś. - Rozmawiamy co wieczór. Nie ma nic więcej do po wiedzenia. -Ale... - Dajże już spokój! - krzyknął. - Mówiłem ci, że jestem spóźniony! Libby pociągnęła nosem. - Próbowałam tylko pomóc. Ktoś musi ci zwrócić uwa gę, kiedy wyglądasz śmiesznie. - Znów się zaczyna. Nie koszule miałem na myśli, ale nim znów zaczniesz jęczeć, powiem, że podobają mi się moje ubrania, jasne? - To z powodu tej dziewczyny z filozofii, prawda? Tej bladej, którą spotkaliśmy w bibliotece. Ona zawsze ubiera się na czarno. - Zamknij się! Libby wiedziała, że wygrała potyczkę, ale było to nie wielkie pocieszenie, kiedy patrzyła na drzwi, które Darren 211
zatrzasnął za sobą z hukiem. Potem usłyszała płacz Da nielli. Obudził ją. Spojrzała na zegarek. Dziecko spało za ledwie dwadzieścia minut, cały rozkład ich dnia został za burzony. Dzień minie powoli, jak zwykle - kolejne godziny wypełnione zmianą pieluch, sprzątaniem i krzykiem. Libby wstawiła wodę i spróbowała zignorować płacz dziecka. Potrzebowała kawy.
*** Kiedy Darren wrócił do domu, ponownie się pokłócili. Libby nie kładła dziecka spać, żeby mógł ją wykąpać, ale Darren się spóźnił. Znowu. - Czy córka nic dla ciebie nie znaczy? - Nie dramatyzuj. - Ustaliliśmy, że to ty będziesz ją kąpał. Mówiłeś, że chcesz z nią spędzać czas. - Świat się nie zawali, jeśli raz tego nie zrobię! - Mogłeś przynajmniej zadzwonić. Czekałam... - Więc chodzi o ciebie, a nie o Daniellę. - O nas obie... - Dziewczynka zaczęła krzyczeć i prze rwała kłótnię rodziców. Libby włożyła ją Darrenowi w ra miona. - Proszę. Twoja córka ma brudną pieluchę. Zmień
ją. Wycierając spomiędzy nóg Danielli kupkę w kolorze banana, chłopak przypomniał sobie słowa rodziców. Skąd wiesz, że jest twoje? Celowo zaszła w ciążę, prawda? Zda nia te krążyły mu po głowie niczym obrotowa zabawka na łóżeczku córki.
212
W drugim pokoju Libby włączyła telewizor. Był piąt kowy wieczór. Darren zastanawiał się, czy jego koledzy są właśnie na plaży. Szturchnął nosem brzuszek córki, a po tem założył jej czyste śpioszki. Wreszcie ułożył ją w łó żeczku i głaskał po główce, aż zasnęła. Libby zarzuciła oglądanie teleturnieju i czekała na nie go w kuchni, gotowa na rundę drugą. Darren jednak skie rował się do drzwi. - Danni powinna przespać kilka godzin - rzucił, się gając po kurtkę. - Wrócę przed dziewiątą. Jeśli odessiesz mleko, to mogę ją w nocy nakarmić. - Mówisz, jakbym była krową. - Libby, nie chcę się kłócić. Potrzebuję trochę prze strzeni. - A co ze mną? Co, jeśli ja też chcę gdzieś wyjść? - A chcesz? - Może. Spojrzał na jej splątane włosy i niechlujne ubranie. Trud no uwierzyć, że kiedyś uważał ją za atrakcyjną. - Dobrze. Wrócę za godzinę. Wciąż będzie na tyle wcześ nie, żebyś gdzieś poszła. Trzasnął drzwiami. - Drań - mruknęła Libby. Zamknęła drzwi na klucz i zaczęła nerwowo chodzić po kuchni. Potem chwyciła jeden z kijów golfowych Darre na i spojrzała na jego trofea piłkarskie. Jeśli zamachnie się dość mocno, zbije je, ale wówczas obudzi Daniellę. Wzięła
213
więc z lodówki puszkę coli, upiła spory łyk, a potem bez silnie opadła na podłogę. -
To nie w porządku - jęknęła, wbijając paznokcie w ra
miona, by powstrzymać łzy. Myślała o swojej rodzinie i o wie rze. Zmusiła się, by wstać. W drodze do łazienki spojrzała na swoje odbicie w lustrze. Nie mogła uwierzyć, że jej życie zmieniło się w jedną wielką katastrofę. Próbowała rozsądnie myśleć, ale miała wrażenie, że błądzi we mgle. - Skup się - powtarzała sobie, ale wciąż wracały do niej ich awantury. „Tobie to dobrze. Ja nie mogę ot tak sobie wyjść i zapomnieć jej nakarmić!". „Przecież to ty chciałaś ją zatrzymać, pamiętasz?". Ochlapała twarz zimną wodą i ponownie zerknęła w lu stro. W świetle jarzeniówki wyglądała okropnie. Zamknęła oczy. Gdy po chwili je otworzyła, pod powiekami zamajaczy ły jej czarne plamki. Złapała się umywalki i czując zawroty głowy, zapatrzyła się na swoje odbicie. Po kilku sekundach mgła się rozwiała. Libby nabrała powietrza, spojrzała sobie w oczy i w tej chwili już wiedziała. Ich związek dobiegł koń ca. Nie winiła Darrena. To ona była w rozsypce. Życie obojga biegło innym rytmem i w zupełnie różnym kierunku. Miała dosyć prób dostosowania się. Po prostu da sobie spokój. Tak jak zalecała Shanti podczas jogi. Rutynowe czynności zazwyczaj odrywały jej myśli od przykrych tematów, Libby postanowiła więc posprzątać kuchnię. Wyszorowała zlewozmywak i wyczyściła lodów kę. Gdy już wszystko lśniło, zostawiła na stole liścik. Tak, aby Darren na pewno go znalazł. 214
Przepraszam! Czy mogę dalej winić hormony? Nie ważne. Jestem zbyt zmęczona,
by gdziekolwiek iść.
Poszłam spać. W lodówce jest butelka z mlekiem. Je śli w nocy wstaniesz do Danielli, to obiecuję być rano uprzejma. Dzięki, L. ***
Libby wpatrywała się w sufit, gdy usłyszała, że Darren wchodzi do domu. Zapanowała długa cisza, kiedy czytał jej liścik. Pół godziny później, kiedy położył się do łóżka, Lib by oddychała miarowo, udając, że śpi. Wiedziała, że następ nego dnia miał wstać wcześnie, by spotkać się z ojcem. Rano, po wyjściu Darrena, Libby spakowała jego rzeczy i postawiła je na zewnątrz przed drzwiami razem z innym liścikiem: Zeszłej nocy wiele przemyślałam i zrozumiałam, że zmierzamy w innych kierunkach. Dziękuję za pomoc przy porodzie i podczas tych pierwszych tygodni.
Sta
raliśmy się, ale nie wyszło. Przepraszam, jeśli byłam jędzą. Jestem pewna, że gdy przemyślisz sprawę, przy znasz mi rację. Zadzwoń do mnie za kilka tygodni, jeśli zechcesz umówić się na spotkania z córką. W prze ciwnym wypadku zapomnijmy o wszystkim. Powodze nia na uniwerku i w życiu. Mam nadzieję, że wszystko ułoży się po twojej myśli. Libby ***
Wieczorem usłyszała, jak Darren przystaje przed drzwia mi. Wstrzymała oddech, licząc, że zapuka, że zależy mu dość
mocno, by przekonać ją, aby spróbowali jeszcze raz. Obawia ła się konfrontacji, ale chciała, żeby to on podjął ostateczną decyzję. W ten sposób, w razie czego, to jemu mogłaby przy pisać winę za pomyłkę. Wiedziała, że jeśli Darren zapuka, padnie mu prosto w ramiona. Może udałoby się im znaleźć sposób, żeby przetrwać ten kryzys. Jednak Darren nie zapu kał. Libby słuchała, jak podnosi torby i odchodzi. Wówczas znów się rozpłakała.
TYDZIEŃ
6.
BETH
Beth przeprowadziła się do Sally tydzień przed rozpo częciem zajęć na uniwerku. Jej pokój był mały, za to wycho dził na wąską werandę. Wieczorami dziewczyna ćwiczyła grę na wiolonczeli i spotykała się z przyjaciółmi, z którymi obserwowała łodzie sunące leniwie po rzece Swan. W cią gu dnia chadzała na spacery i poznawała okolicę, która stanowiła przedziwną mieszankę wystawnych rezydencji i architektonicznie upośledzonych bloków. Beth wędro wała wzdłuż nadbrzeża, obserwując niezdarne lądowa nia pelikanów i słuchając dźwięków jachtowego osprzętu. W godzinach szczytu piloci hobbyści walczyli o przestrzeń powietrzną z reporterami relacjonującymi z helikopterów nasilenie korków ulicznych. To przedmieście tętniło życiem w przeciwieństwie do spokojnego sąsiedztwa, w którym do rastała. Nim się zorientowała, nadszedł początek roku akade mickiego. Pierwsze dni na uniwerku były pasmem imprez, spotkań i poszukiwania informacji. Beth odczuwała zdener wowanie, kiedy stawała sama na placu przed uczelnią lub 217
przysiadała na chwilę w kafeterii. Zmuszała się, by wyglądać na spokojną i pewną siebie i zagadywać do innych studen tów, jednak w głębi serca żałowała, że Ashleigh nie wybrała tej samej uczelni. Albo Britt lub Tran. Ale dziewczyny przyjęto na inne uniwerki. Któregoś razu zobaczyła w oddali Darrena, lecz go nie zawołała. Podczas lunchu zorganizowanego przy okazji koncertu zapoznawczego poznała Jacintę. Obie siedziały samotnie. Próbując przecisnąć się obok Beth, Jacinta rozlała swój kok tajl mleczny na jej spodnie. - Oj! Przepraszam - jęknęła i spróbowała usunąć czeko ladową plamę. - Nic się nie stało. - Beth ruszyła do toalety, a Jacinta poszła za nią, wycierając jej spodnie chusteczkami. - Naprawdę nic się nie stało. - Beth rozpięła dżinsy i zwil żyła je pod kranem. - Przynajmniej się trochę schłodzę. Już zaczęłam się tam gotować. - Ja też. Czy ty nie chodzisz aby na historię muzyki? Beth przytaknęła. - Ja też. W środy rano. Ostatnio miałaś na sobie kolorowe legginsy. - To prawda. - Są świetne. Gdzie je kupiłaś? - Uszyłam w wakacje. Lubię szyć. - Chciałabym tak umieć. Ale potrafię co najwyżej przy szyć guziki. - Co sądzisz o koncercie? - spytała Beth. - Podobała mi dziewczyna, która grała na harfie. - Robisz dyplom z muzyki?
218
- Nie. Muzykę wzięłam dodatkowo - odparła Jacinta. Studiuję równocześnie sztukę i prawo. Muzyka wynagradza mi godziny spędzone na czytaniu. W liceum grałam trochę na flecie, ale nie jestem dość dobra, by z tego wyżyć. A ty? - Muzyka na pełny etat. Od sześciu lat uczę się gry na wiolonczeli, a teraz zaczynam flet. Może trafimy na tego sa mego wykładowcę? - Beth strzepała nadmiar wody ze spod ni. - Powinno wystarczyć. - Mam nadzieję, że nie zostanie plama. Mogę w ramach rekompensaty zaprosić cię na jakąś kanapkę? - Już jadłam - rzekła Beth. - Ale ten koktajl mleczny wy glądał całkiem nieźle. Kupimy jeszcze jeden na spółkę?
*** Gdy jej głowy nie zaprzątały inne rzeczy, Beth wracała myślami do Victora. Resztę imprezy u Nicoli przetańczyli ra zem z innymi i chociaż dziewczynie podobało się jego zain teresowanie, unikała przebywania z nim sam na sam. Mimo to była trochę zawiedziona, że już nie spróbował złapać jej na osobności. Kiedy odwozili ją do domu, Victor pocałował Beth w po liczek, podziękował za miły wieczór i poprosił, by zadzwo niła, jeśli będzie miała trochę wolnego czasu. Teraz leżała rozbudzona i odtwarzała w myślach tamten wieczór, próbu jąc dojść do ładu z własnymi uczuciami. Polubiła Victora, ale nie chciała się zbytnio angażować. Poza tym podejrze wała, że po prostu starał się być uprzejmy. Nie zadzwoniła i pod koniec tygodnia Victor wrócił do Sydney, by zostać le karzem. 219
*** Beth lubiła po zajęciach i ćwiczeniach muzycznych spa cerować po molo na końcu ulicy. Siadała na deskach i opusz czała nogi nad wodę, obserwując nakrapiane meduzy prze pływające pod jachtami. W takie spokojne popołudnia było ich tysiące. Maleńkie kupki wijących się macek płynęły ra zem z ogromnymi rodzicami. Każde przezroczyste ciało wy glądało niczym parasolka w kształcie serca. Najmniejsze przypominały jej o innym małym serduszku. Dobrze jej się mieszkało z Sally, ale zgodnie z umową w weekendy jeździła do rodziców. Lubiła kuchnię mamy i da wała się troszkę porozpieszczać. James też był dla niej miły. Tęsknił za siostrą, chociaż nawet na torturach by się do tego nie przyznał. Gdy Sally zostawała na noc u chłopaka, Beth miała ca łe mieszkanie dla siebie. W te dni przyjeżdżały do niej Ash leigh lub Jacinta i razem jadły kolację kupioną gdzieś na wy nos. Któregoś wieczoru Jacinta zadzwoniła z pytaniem, czy może do niej wpaść. Beth spojrzała na zegarek. Było już po dziesiątej. - Oczywiście. Wszystko w porządku? - Niezupełnie. Wiem, że jest późno, ale muszę się komuś wygadać... - Żaden problem. Przyjeżdżaj. Wstawię wodę. Gdy Jacinta dotarła na miejsce, Beth zauważyła, że pła kała. Zrobiła dzbanek kawy i wzięła go na werandę. - Co się stało? - spytała. - Dzwoniła moja matka - wyszeptała dziewczyna. 220
Beth rozlała kawę do kubków. Jacinta przyjechała z jed nego z miasteczek w regionie rolniczym. Beth próbowała sobie przypomnieć, co wie o jej mamie. - Jakiś problem na farmie? Jacinta patrzyła na nią przez jakiś czas bez słowa. Wresz cie zaczęła: - Nie, nie ta mama. Druga. Moja biologiczna matka. Nie mówiłam ci, ale zostałam adoptowana. Beth przełknęła kawę. Jak to możliwe, że ze wszystkich osób, które poznała na uniwerku, jej nową najlepszą przyja ciółką była dziewczyna, którą porzuciła matka? Czy to jakiś znak? - Wiedziałam, że pewnego dnia może zadzwonić - mó wiła dalej Jacinta. - Agencja adopcyjna skontaktowała się ze mną kilka miesięcy temu z pytaniem, czy chcę udostępnić swój numer telefonu. Rozmawiałam z mamą, tą adopcyjną, i uznałam, że jeśli biologiczna matka chciałaby mnie poznać, to powinnam jej pozwolić. Powiedziałam to ludziom w agencji, lecz nic się nie stało. Byłam rozczarowana, ale też mi ulżyło. - A teraz zadzwoniła... -
A h a . Dzisiaj wieczorem. Rozmawiając przez telefon,
byłam bardzo spokojna. To wszystko wydawało mi się snem. Ale gdy odłożyłam słuchawkę, spanikowałam. Przez godzinę wpatrywałam się w ścianę, dumając, czy napraw dę chcę ją spotkać. No bo... Właściwie po co? Nie jestem jej nic winna. To mama i tata mnie wychowali. Ale z drugiej strony o n a j e s t moją matką. Mamy te same geny. Miło by łoby się przekonać, czy jestem do niej podobna. - Jacinta 221
uniosła kubek. - Przepraszam. Wiem, że ten słowotok nie ma sensu, ale naprawdę muszę się wygadać. Nie chcę mó wić rodzicom, że dzwoniła. Jeszcze nie. A moi przyjaciele w Wagin uwielbiają mamę, więc nie byliby obiektywni. Nie gniewasz się, że przyszłam? - Nie. Cieszę się, że mi się zwierzyłaś. To miłe, że mi ufasz. - Beth się zawahała. - Skoro już dzielimy się sekreta mi, ja też mam pewien. Jacinta spojrzała na nią. -
W zeszłym roku... hm... poddałam się aborcji. Po
wszystkim zastanawiałam się, czy postąpiłam właściwie. Czy nie zachowałam się jak egoistka. Podobno lista rodziców oczekujących na adopcję jest długa, ale uważałam, że nie w porządku byłoby wydawać na ten świat niechciane dziec ko. Oj, wybacz. Nie chciałam, żeby to tak zabrzmiało... - Nic się nie stało. Często rozmyślałam nad tym samym. Mam szczęście, bo moi rodzice adopcyjni są wspaniali, ale gdybym mogła wybierać, to wolałabym nie dorastać jako je dynaczka na farmie. Czułam się tam odizolowana od świata. - Westchnęła. - Kiedy miałam dziesięć lat, przechodziłam bardzo trudny okres. Budziłam się w środku nocy przekona na, że woła mnie mama. Czułam się bardzo samotna. Po zbawiona korzeni. Bałam się, że nigdzie nie znajdę dla siebie miejsca. Biedna mama często znajdowała mnie zalaną łzami. To łamało jej serce. Ale kocham rodziców. Nie mogłabym marzyć o lepszych. - To naprawdę dziwne, jak układa się życie - stwierdziła Beth. - Byłam pewna, że postąpiłam właściwie, ale teraz,
222
gdy patrzę na ciebie... A gdyby twoja biologiczna matka nie dopuściła do twoich narodzin? Jacinta zaczęła się śmiać. - Nigdy bym się o tym nie dowiedziała. Moja dusza, czy coś tam innego, urodziłaby się w innym dziecku. - Sięgnęła i wzięła Beth za rękę. - Jeśli będzie to dla ciebie jakąś po ciechą, to powiem ci, że postąpiłabym tak samo. Mimo tego, że gdyby moja biologiczna matka dokonała takiego wyboru, to nie stałabym przed tobą. Na twarzy Beth pojawił się delikatny uśmiech. - Opowiedz mi o tym telefonie - rzekła. - Co mówiła? - Chwilę trwało, nim się odezwała. Myślałam, że to ja kiś głupi kawał, ale spytała, czy nazywam się Jacinta Turner. Przytaknęłam, a ona na to: „Mam na imię Jenny. Jestem two ją biologiczną matką". Nic nie odpowiedziałam, a ona stwier dziła, że ulżyło jej, gdy udostępniłam agencji adopcyjnej swój numer. Powiedziała, że przez te wszystkie lata myślała o mnie i że chciała zadzwonić, jak tylko go dostała, ale się bała. - Czego? - Nie powiedziała. Może sądziła, że się rozłączę. - Spotkasz się z nią? - Nie wiem. Ona tego chce, ale wyjaśniłam, że potrzebu ję czasu, aby to przemyśleć. - Co masz do stracenia? - Wszystko! Moją tożsamość, spokój ducha. Nie chcę przypominać sobie tego, co czułam jako dziecko. Po co wy wlekać to na światło dzienne? - Na pewno jesteś ciekawa. 223
- Oczywiście. Ale nie wiem, czy to spotkanie warte jest tych nerwów. - A co z twoim biologicznym ojcem? - Nie wspomniała o nim. Może o mnie nie wie. Beth pomyślała o Darrenie. Nawet jeśli wspierałby ją w czasie ciąży, to czy gdyby oddała malucha do adopcji, po święciłby mu potem chociaż jedną myśl? Może od czasu do czasu zastanowiłby się, co się z nim dzieje, ale czy myślałby o nim bez ustanku przez siedemnaście długich lat? - Chcesz jeszcze kawy? - Tak, dzięki. Rozmawiały o dzieciństwie, o matkach i córkach, o męż czyznach i związkach. Gdy zamknięto kawiarnię po drugiej stronie ulicy, Beth zerknęła na zegarek. Było po północy. - Może zostań? Sally nocuje dziś u chłopaka. Na pewno nie miałaby nic przeciwko, żebyś spała na jej łóżku. - Dzięki. - Jeśli będziesz czegoś potrzebować, zawołaj mnie. - Dobrze - odparła Jacinta. - I... Beth... dziękuję. Na prawdę to doceniam. Beth uściskała ją i poszła spać. Była wyczerpana. Pomi mo wypitej kawy szybko wpadła w objęcia Morfeusza. Obu dziła się na chwilę przed świtem. Wydało jej się, że słyszy stłumiony szloch, ale nim dotarł on do jej świadomości, znów usnęła. Nad ranem zastanawiała się, czy jej się nie przyśnił. - Dobrze spałaś? - spytała Jacintę. Dziewczyna przytaknęła, ale była blada. - Postanowiłam się z nią spotkać - wyszeptała.
224
- Myślę, że postąpiłabym tak samo - odparła Beth. Kiedy się do niej odezwiesz? - Dzisiaj, nim zmienię zdanie. - Teraz? - Nie, trochę później. Dzięki za wszystko. Dam ci znać, jak poszło. - Dobrze. Muszę zacząć się szykować. Dzisiaj wcześnie zaczynam wykłady. - Wracam do akademika. Wezmę prysznic i zadzwonię do niej. - Powodzenia. - Dzięki. Przyda mi się.
TYDZIEŃ 7. LIBBY
Libby nie zapamiętała wiele z tygodnia, w którym od szedł Darren. Zadzwoniła do mamy, by powiedzieć, że bę dzie zajęta, a potem siedziała w domu całymi godzinami i chlipała po kątach. Któregoś ranka przyszły jej koleżanki z liceum. Gdy usłyszała pukanie do drzwi, schowała się za zasłoną, płacząc w swoją poplamioną mlekiem bluzę. Nie chciała, żeby widziały ją w tym stanie. Pukały, dopóki Daniella się nie obudziła i nie zaczę ła płakać. Mimo to Libby nie otworzyła drzwi. Wreszcie dziewczyny odeszły, szepcząc coś do siebie. Libby opuś ciła swoją kryjówkę i poszła utulić córkę. Połaskotała ją po brzuszku i troszkę z nią pochichotała, ale był to śmiech wymuszony. Potem zaczęła drżeć na całym ciele. W miesz kaniu panowała cisza. Potworna cisza. To ją przerażało. Ułożyła Daniellę na kocu na podłodze i wybiegła na ulicę, ale było już za późno. Koleżanki zniknęły. Każdy dzień stanowił nowe wyzwanie. Libby zastana wiała się, czy nie traci zmysłów. Małej najwyraźniej było wszystko jedno. Jadła, rosła i brudziła swoje pieluchy. Libby 226
śpiewała, gdy dziecko płakało, i niekiedy sama roniła łzę. Kiedy dostrzegła ogłoszenie, zapraszające młode mamy na spotkanie, westchnęła z ulgą. Do świeżo upieczonych mam Co powiecie na wspólne wyjście na kawę i odrobinę moralnego wsparcia? Grupa powstała dla mam noworodków, ale starsze rodzeństwo również jest mile widziane. Dzwońcie do Ronnie.
Numer telefonu poniżej.
Grupa spotykała się dwa razy w tygodniu w domach członkiń. Libby zdziwiła się, jak dojrzałe są te „świeżo upieczone" mamy. Większość z nich porzuciła pracę, aby założyć rodzinę, więc dziewczyna czuła skrępowanie z po wodu swojego wieku. Kobiety były miłe, ale nie czuła, żeby w pełni ją zaakceptowały. Jedyne, co miały wspólnego, to małe dzieci. Ronnie, przewodnicząca grupy, wykładała na uniwerku i wydawała się najbardziej zdystansowana. Prze bywanie w jej towarzystwie wywoływało w Libby wraże nie, że wróciła do szkoły. - Może następnym razem spotkamy się u ciebie? - za sugerowała Ronnie któregoś ranka. - U mnie nie ma miejsca. - Gdzie mieszkasz? - Na końcu Broadwayu. - Myślałam, że tam są tylko bloki socjalne. - Bo tak jest. 227
-Aha. Usta kobiety zacisnęły się w cienką kreskę. Odwróciła wzrok, myśląc, co powiedzieć. W tym momencie zauważy ła, że jej syn je piasek. - Och, Joshie, nie rób tego! - zawołała i skorzystała z okazji, by zakończyć rozmowę. Libby wysoko trzymała głowę, ale w środku aż się go towała. Po przeciwnej stronie pokoju inne mamy popijały kawę i kartkowały magazyny. - Posłuchajcie tego - rzekła Jacquie i zaczęła czytać z nie najnowszego już numeru artykuł o kradzieżach. - Ko bieta nie wyraziła skruchy i powiedziała, że aby chronić dziecko, zrobiłaby to ponownie. - Co racja, to racja - dodała Irene. - Dla moich chłop ców zrobiłabym wszystko. - Ale chyba nie złamałabyś prawa? - Miłość rodzica jest bezwarunkowa. - To prawda. Odkąd mam własne dzieci, zaczęłam do ceniać swoich rodziców. -
W przypadku mojego ojca to nieprawda - przerwała
Libby. Kobiety odwróciły się i spojrzały na nią. - Przepra szam - dodała - ale uważam, że to bzdura. To o bezwarun kowej miłości. Żadna z pań się nie odezwała. Nawet maluchy umilkły. Przez nanosekundę nikt nie kopał, nie bekał, nie gaworzył, nie ślinił się i nie pluł. Zapanowała idealna cisza. A potem starsze dzieci znów zaczęły się sprzeczać. Gdy przewod nicząca grupy zmieniła temat, Libby poczuła, jakby wokół 228
niej rozciągała się niewidzialna pustynia. Tonęła w piasku uprzejmie usuwającym się spod jej stóp. Dopiła kawę i uło żyła Daniellę w wózku. - Pójdę już. Dziękuję za kawę. Starsze matki powiedziały, że zapraszają ją za tydzień, i obdarzyły dziewczynę sztucznymi uśmiechami. Jednak gdy już w progu Libby dostrzegła pierwszą wyrażającą na ganę minę, zrozumiała, że do nich nie wróci. „Cóż one mogą wiedzieć o bezwarunkowej miłości? - myślała, mija jąc ich zaprojektowane przez architektów domy w drodze na przystanek. - Miłość może być bezwarunkowa, kiedy ktoś za ciebie płaci. Pewnie zabawnie jest planować popo łudniowe zajęcia, kiedy mąż ma stałą posadę". Libby sta nęła przed oczami twarz przewodniczącej grupy. Nawet jeśli jej mąż zostałby zwolniony, Ronnie zawsze mogłaby wrócić do zawodu, gdyby tylko zechciała. Libby pchała wózek po otoczonej drzewami alejce i sta rała się powstrzymać łzy. Wyobrażała sobie, jak pozostałe kobiety ją obgadują. Niczym rekiny. A jednak jeszcze dzie sięć miesięcy temu planowała być taka jak one. Rozumiała je. Ich wartości były jej wartościami. Gdyby dokonała in nego wyboru, pewnego dnia mogłaby stać się ich lustrza nym odbiciem. Odniosłaby sukces, byłaby szczęśliwa u bo ku oddanego męża. Nierówna ścieżka i telepanie obudziły Daniellę. Mała zaczęła płakać. - Oj, nie zaczynaj! - rzuciła Libby i z miejsca tego poża łowała. Może jej matka miała rację. Może powinna oddać 229
Daniellę do adopcji. Starsza para mogłaby jej dać znacz nie więcej. Nie tylko ładne ubrania, lecz także równowagę emocjonalną. Libby usiadła, by zaczekać na autobus. Nie chciała poddać się łzom.
*** James dumał kilka dni nad tym, czy powiedzieć rodzi com o odejściu Darrena. Nie chciał wyjść na paplę - siostra powiedziała mu to w sekrecie - ale martwił się o nią. - Zrobiła się dziwna - wyznał wreszcie mamie. - Chyba zaczyna jej odbijać. - Kiedy odszedł? James wzruszył ramionami. - Chyba w ostatni weekend. - Radzi sobie? - Nie całkiem. Nie wiem. Zmieniła się. Gail spakowała do koszyka trochę owoców, kawałek szarlotki i pojechała do córki. Kiedy zapukała do drzwi, usłyszała pojękiwania Danielli, ale Libby nie otwierała. Gail nacisnęła klamkę - drzwi nie były zamknięte, więc weszła. W mieszkaniu panował bałagan. - Dzień dobry! - zawołała. - Poczekaj! - odkrzyknęła Libby i po chwili wyłoniła się z sypialni z Daniella na ramieniu. Dziewczynka miała gołą pupę. - Próbuję zmienić jej pieluchę, ale nie przestaje piszczeć i kopać. - Daj mi ją. - Gail wzięła wnuczkę na ręce. - Wstaw wodę na herbatę. Ja spróbuję ją przewinąć.
230
Libby uległa bez protestów. Nim się odwróciła, Gail spostrzegła, że córka płakała. - J a m e s powiedział, że Darren odszedł. - Aha. Tak sądziłam, że cię to ucieszy. - Gdzie trzymasz puder? - zapytała Gail, ignorując sar kastyczną uwagę. - Skończył się. - Ma czerwoną pupę. Nie zostało ci coś innego? Na przykład wazelina? - Może być trochę w szafce w łazience. - Libby, nie cieszę się, że Darren odszedł - rzekła, prze glądając zawartość półek. - Wiem, że bardzo się starałaś, by wam się udało. Myślisz, że wróci? Dziewczyna pokręciła głową, gwałtownie mrugając, aby powstrzymać łzy. Była wściekła, że hormony nadal czynią ją taką emocjonalnie rozchwianą. - Nie układało nam się - przyznała. - Chyba oboje wie dzieliśmy, że to nie wypali. - Zagryzła wargę, by się nie rozpłakać. - Lepiej dla wszystkich, że stąd zniknął. Gail zapięła pieluszkę i podrzuciła Daniellę w powie trzu. - Może przyjedziesz do domu na kilka dni? Libby pokręciła głową. Widziała, że dla mamy było to bardzo trudne. - To nie najlepszy pomysł. - Mimo wszystko starała się okazać Gail wdzięczność. - Po prostu jestem zmęczona. Jej głos się załamał. - Daniella wymaga mojej pełnej uwagi. Nie wiem, ile tak pociągnę... 231
- W domu mogłabym ci pomóc - szepnęła matka. - Dopiero się tu zadomowiłam. Jeśli wrócę, będzie to jak przyznanie się do porażki. - To nie musisz wracać na zawsze... Libby spojrzała uważnie na Gail. - Sądzisz, że sobie nie radzę, prawda? - Skądże znowu. Po prostu... - Nie chcę tego słuchać. Nie potrafię trzeźwo myśleć, kiedy mnie pouczasz. Drzwi są otwarte. Idź sobie, proszę. - Skarbie... -
W y n o ś się! - krzyknęła Libby. Wstając, zrzuciła na
podłogę spodeczek, potrącone filiżanki spadły z głośnym brzdękiem, a Daniella zaczęła płakać. - Libby... - Idź! - Dziewczyna chwyciła dziecko i pobiegła do sy pialni. Gail postawiła owoce i szarlotkę na blacie w kuchni. Była przy drzwiach, gdy dopadły ją wątpliwości. Libby pła kała w swoim pokoju, ale marudzenie Danielli ustało. Gail wzięła długopis, który znalazła przy telefonie, i napisała liścik. Skarbie, wiesz, że nie jestem dobra w mówieniu pewnych rzeczy, ale kocham ciebie i Daniellę - z całego serca. Po prostu chcę, żebyś była szczęśliwa. Z początku liczyłam, że oddasz ją do adopcji, ale stała się już częścią naszej ro dziny. Porozmawiam jeszcze raz z twoim tatą. Może
232
zaopiekujemy się małą,
dopóki nie nabierzesz sił...
Wrócę później sprawdzić, jak się masz. Bądź dzielna. Kocham was obie. Mama Libby opadła na łóżko cała we łzach. Wzięła Daniellę w ramiona i naciągnęła na nie przykrycie. Dziewczynka przez kilka minut ssała jej pierś, a potem usnęła spokoj nie. Libby patrzyła na sufit i zastanawiała się, czy zaczyna wariować. Słuchając kroków wychodzącej matki, próbowa ła zrozumieć, czemu się tak rozzłościła. Czyżby Gail trafiła zbyt celnie? Libby bardzo chciałaby umieć przyznać się do porażki. Stwierdzić, że była zbyt młoda na macierzyństwo, że Danielli byłoby lepiej u obcych ludzi. U normalnych ro dziców. Może nawet miałaby rodzeństwo. Libby głaskała córkę po rzadkich blond włoskach, słu chając jej cichutkiego pociągania noskiem. Wiedziała, że nie umiałaby jej oddać. Zamknęła oczy i zagłębiła się w sie bie, starając się odszukać iskierkę wiary. Potem wzięła trzy oczyszczające oddechy, tak jak nauczyła się na jodze, i po wiedziała modlitwę z dzieciństwa. Czuła, jak jej umysł po woli się oczyszcza i wraca jej zdrowy rozsądek. - Dziękuję - wyszeptała. - Proszę, obdarz mnie cierp liwością. - Zamknęła oczy i zasnęła. Kiedy godzinę później przyszła Gail z kwiatami i świe żym pudełeczkiem pudru dla małej, zastała córkę i wnucz kę spokojnie śpiące. Do napisanego wcześniej liściku do dała post scriptum. 233
Wróciłam o 15:00. Jeśli będziesz czegoś potrzebować, proszę, zadzwoń. Jeśli nie, odezwę się do ciebie rano. Całuję i ściskam. Mama * * *
Płacz Danielli obudził Libby o zmierzchu. Wyczuła, że dziecko ma brudną pieluszkę, ale nie była gotowa stawić temu czoło. Bolała ją głowa. Sięgnęła do stolika nocnego i zażyła panadol. Daniella przyssała się do jej piersi zale dwie na chwilę, nim znów zaczęła się drzeć wniebogłosy. Libby potrzebowała chwili, żeby się obudzić, ułożyła więc córkę w kołysce i wyszła na balkon. Daniella płakała dalej. Zamknęła drzwi, ale łkanie stało się jeszcze głośniej sze. Zaciskając zęby, weszła do środka, zdjęła małej pielu chę i wytarła lepką kupę. Wysypka na pupie dziewczyn ki zawstydziła Libby, ale to nie wystarczyło, by przestała użalać się nad sobą. Wzięła córkę na ręce i zastanowiła się, jak zaradzić czerwonym wypryskom. Chwilę później do strzegła liścik od mamy oraz owoce i ciasto. Znów zaczęła płakać. Tata miał rację. Mama na to nie zasłużyła. Libby zaczerpnęła powietrza, rozsmarowała krem na odparzenia na pupie Danielli i założyła jej świeżą pieluszkę. Dziew czynka wciąż płakała, ale teraz bardziej przypominało to pojękiwanie niż wycie. Libby przypięła ją w nosidełku i zaczęła huśtać. Zazwy czaj dziewczynka to uwielbiała, ale kwilenie nie ustawało. Libby klepała małą po pleckach, szybko jednak się zorien234
towała, że robi to zbyt mocno. Podała córce pierś. Daniella się przyssała, a Libby w duchu podziękowała Bogu, że cho ciaż w ten sposób potrafi przynieść dziecku ukojenie. Po głaskała Daniellę po główce. Mała miała gorące czoło. Lib by sięgnęła po termometr i podczas gdy dziewczynka ssała łapczywie, wsunęła go jej pod pachę. Trzydzieści dziewięć stopni! Libby nakazała sobie opanowanie. Jeśli tempera tura dojdzie do czterdziestu stopni, u małych dzieci mogą wystąpić drgawki gorączkowe. Zmoczyła flanelową ściereczkę w zimnej wodzie i przy łożyła małej do buzi. Potem zwilżyła jej nóżki i rączki. Daniella krzyczała i wierzgała, ale Libby zignorowała jej protesty. Po pięciu minutach ponownie zmierzyła dziecku temperaturę. Trzydzieści osiem. - Dzięki ci, Boże - wyszeptała, choć Daniella najwy raźniej nie odczuwała wdzięczności. Zdjęła córce koszulkę i gąbką obmyła jej ciało. Tempe ratura wciąż była wysoka. Zdenerwowana Libby zadzwo niła do szpitala pediatrycznego. - Proszę ją dalej chłodzić - rzekła recepcjonistka - i po dać jej panadol. Jeśli temperatura znów się podniesie, pro szę ją tu przywieźć. W przeciwnym razie nie ma powodu do obaw. Dobrze sobie pani radzi. Ma pani samochód? - Nie, ale w razie czego wezwę taksówkę - wydukała Libby. - Dobrze. Wobec tego proszę zachować spokój i w razie potrzeby zadzwonić jeszcze raz. A jeśli gorączka znów sko czy, proszę wezwać karetkę. 235
Libby odłożyła słuchawkę i jeszcze raz zwilżyła gąbkę. Przecież Bóg chyba nie odbierze jej teraz dziecka? Nie po tym wszystkim, przez co przeszła. Ból porodu i wstyd cią ży. Jaki byłby sens w narażaniu jej na to wszystko? Straciła młodość, rozbiła swoją rodzinę. Pozwolenie na to, by Da niella teraz umarła, byłoby zbyt niesprawiedliwe. - Błagam, pomóż jej - szeptała. - Kocham ją. Zrobię wszystko... Noc mijała, a Libby składała całe mnóstwo obietnic i za wierała setki umów z Bogiem. We wczesnych godzinach po rannych przypomniała sobie reakcję babci na śmierć dziad ka. - Bóg wie najlepiej - powiedziała babcia do Libby. Chciał mieć twojego dziadka przy sobie, więc musimy po radzić sobie z tą stratą. Chłodząc ciało córki, Libby śpiewała kołysanki. Liczy ła, że to uspokoi małą. Myślała o zadzwonieniu do Gail, ale matka nie zdołałaby pomóc i tylko by się zmartwiła. Dar ren? Albo Ashleigh. Przyjaciółka przyjechałaby w okamgnie niu. Libby sięgnęła po komórkę i dopiero wtedy dostrzegła, która jest godzina. Piętnaście po trzeciej. Co takiego mogła by zrobić Ashleigh, czego nie robiła już ona sama? Libby od łożyła telefon. Nie wpadnie w panikę. Może Bóg wystawia ją na próbę? Tak, na pewno. Wiedziała, że jej myśleniu brak logiki, ale po wielu godzinach z gorączkującym dzieckiem, które w dodatku dostało biegunki, nic jej to nie obchodziło. O czwartej trzydzieści Libby położyła się na chwilę i spa ła, dopóki Daniella znów nie zaczęła płakać. Wtedy pobiegła 236
ponownie zwilżyć flanelę. Gdy tak podnosiła córkę, pokle pywała i kołysała, czerń nieba na horyzoncie przeszła w sza rość. Libby położyła dziewczynkę na stole i wsunęła jej ter mometr pod pachę. Dziecko zaczęło krzyczeć. - Przestań! - wrzasnęła. Nieważne, co pomyślą sąsie dzi. - Dlaczego się wreszcie nie zamkniesz?! Daniella zawyła, a Libby się rozszlochała. - Przepraszam - jęknęła. - Przepraszam, córeczko. Zaniosła ją do sypialni, gdzie leżały razem, aż zasnęły niespokojnym snem. ***
Darren siedział na ławce przed blokiem. Była dopiero siódma trzydzieści, ale Daniella zapewne nie spała już od kilku godzin. Wystarczyłoby podejść do drzwi Libby i za pukać. Powiedziała, że będzie mógł ją odwiedzać, spędzać czas z córką sam na sam, czego tylko zapragnie. Czekał. Nadeszła kolej na jego ruch. Zatem dlaczego wciąż tkwił na ławce? Wiedział, że jeśli nie pójdzie tam teraz, nie zrobi tego nigdy. Darren przypomniał sobie wesołe oczy Danielli, jej dużą głowę, pulchny brzuszek i chude, kopiące nóżki. Pamię tał noc, gdy się urodziła. Wyślizgnęła się na dłonie położ nej i gdy w tamtej chwili spojrzał w oczy Libby, dostrzegł w nich jej duszę. Nigdy wcześniej nie przeżył czegoś takie go. To była chwila bez udawania. Przerażająca. Połączyło ich coś ważnego, coś, na co nie był gotów. Jeśli teraz odejdzie, straci do tego prawo. Zrzeknie się wszelkich praw do Libby i dziecka. Kompromisy tu nie wystarczą. Nie mógł widywać 237
Danielli od czasu do czasu. To nie byłoby w porządku wo bec nich. Darren westchnął. Z drugiej strony czekała wolność. To powinno być łatwe. Libby wielokrotnie podawała mu ją na złotej tacy. Czemu więc jej nie chwytał? Pomyślał o Lib by, o wiele od niego silniejszej. Szanował ją i podziwiał, ale jej nie kochał. Nie „na zawsze". Do jego myśli ponow nie wkradła się Daniella. To, jak marudziła wtulona w jego pierś. Przynęta była słodka, ale pragnienie wolności - sil niejsze. Darren zrobił krok w stronę mieszkania i w tej sa mej chwili przypomniał sobie kolegów na plaży i uniwersy tet. - Przepraszam, Daniello - wyszeptał, spoglądając w górę na okno. Potem odszedł. Libby widziała Darrena przed blokiem. Mimo nieprze spanej nocy domyśliła się, jaką decyzję próbował podjąć. Najdziwniejsze było jednak to, że zabrakło jej energii, by się tym przejąć. Jakiekolwiek romantyczne uczucia, które żywiła do Darrena, umarły. Przeminęły bezpowrotnie. Daniella zaczęła marudzić, chociaż jej temperatura wróciła do normy. Libby chciała ją zignorować, ale okaza ło się to niemożliwe. Zmieniła córce pieluszkę, a gdy ja kiś czas później podeszła z małą do okna, Darrena już nie było. Spodziewała się tego, ale i tak poczuła ucisk w piersi. Przypomniała sobie dłonie chłopaka gładzące ją po wło sach i zapach jego ciała, gdy tulił ją w ramionach. Nie wini ła go. Może zbytnio mu to ułatwiła, ale to ona zdecydowa ła, że zatrzyma dziecko, nie on. 238
Wreszcie pomyślała o szczupłej studentce filozofii, któ ra lubiła ubierać się na czarno, i coś w niej pękło. Osunęła się na podłogę. Płakała, kołysząc się w przód i w tył, a jej łzy padały na pulchne ramionka Danielli. Potrzeba krzyku była wszechogarniająca, ale Libby zacisnęła zęby. Bała się, że jeśli zacznie, to już nie przestanie.
TYDZIEŃ
8.
BETH
Beth bardzo lubiła okolice swego wydziału. Znajdował się w budynku stojącym nieopodal rzeki Swan. Aby się tam do stać, szła przez zielone tereny uniwersyteckie lub jechała ro werem wzdłuż brzegu. Najbardziej jednak ukochała dźwięki muzyki dobiegające z budynku, w miarę jak się zbliżała. W liceum Beth była główną śpiewaczką w chórze i jedną z dwóch wiolonczelistek. Teraz otaczali ją ludzie pełni pasji do muzyki. Ich oddanie motywowało Beth do ciężkiej pracy. Potrafiła już wykonać kilka łatwych utworów na flecie, a jej gra na wiolonczeli poprawiła się tak bardzo, że Frau Schmidt nie mogła się jej nachwalić. Jednym z pierwszych zadań Beth było przygotowanie z trojgiem innych studentów utworu niemieckiego kompozy tora Johanna Pachelbela. Jej grupie przypisano kanon D-dur. Wszyscy słyszeli ten kawałek w kawiarenkach i księgarniach, więc pierwsza próba poszła im sprawnie. Beth nadawała rytm i zatopiła się w spokojnej melodii, podczas gdy skrzypaczka czarowała wyższymi dźwiękami. Poddanie się muzyce było ni240
czym spacer w ciepłym letnim deszczu. Po kilku próbach ich instrumenty zlały się w jedno. Beth odczuwała ogromne zado wolenie. Nigdy się tak nie czuła, gdy grała sama. Lubiła też zajęcia z filozofii. Jeden z wykładów nosił ty tuł Myślenie krytyczne, a profesor lubił zaczynać zajęcia od wspólnej medytacji. Uważał, że to otwiera umysł. Gdy ich ro zumy były już oczyszczone, rozważali, w co wierzą, i przedsta wiali różne argumenty. Zadawanie pytań innym uczestnikom kursu oraz obserwowanie, jak męczą się, by na nie odpowie dzieć, uświadomiło Beth, jak mało wie o sobie. W ciągu ostat niego roku tak wiele się zmieniło. Pamiętała czasy przed Darrenem. Potem, po aborcji, karała się aż do tego popołudnia w domku na drzewie. Czy teraz, po rozmowie z Jacinta, nadal uważa, że powinna cierpieć? Czy nie może stać się mądrzej sza, przezwyciężyć swoje lęki? Nie była pewna. Poza tym za stanawiała się, jak ma pogodzić swoją wiarę z nową, odrodzo ną Beth. Jedną z części składowych oceny z filozofii było prowa dzenie dziennika. - Zapisywanie myśli pomoże wam zrozumieć sens ży cia. Uczy to ciągłego dążenia do poznania swego miejsca w świecie - mówił wykładowca. - Szukajcie schematów. Naginajcie swój umysł, ale przede wszystkim bądźcie szcze rzy przynajmniej wobec siebie. Pokażecie mi swoje dzienni ki, ale nie będę ich czytał, chyba że mnie o to poprosicie. Siedząc nad pierwszą pustą kartką, Beth się wahała. Wreszcie wzięła długopis i kilka pierwszych stron zapisała pytaniami: 241
Kim
jestem?
W co wierzę? Jaką
osobą pragnę
Jak mam maskami,
być?
nauczyć się
które
dostrzegać prawdziwych
ludzi pod
noszą?
Lista nie miała końca. Czy liczy się to, co inni o mnie myślą? Co
cenię
Czego
najbardziej?
oczekuję
Czy miłość jest
w związku? ważniejsza
niż zaufanie?
Im bardziej się starała, tym bardziej nieswojo się czuła. Pytania prowadziły ją do kolejnych pytań, ale nie umiała zna leźć odpowiedzi. Wżyciu nic nie było całkiem czarne ani cał kiem białe. Po jakimś czasie zaczęła zapisywać wszystko, co przyszło jej do głowy, w nadziei, że dostrzeże w tym jakiś wzór. Spisywała też nocne majaki. Od tamtego wieczoru, gdy Jacinta została u niej na noc, Beth miała dziwne sny o zagu bionym bagażu i spóźnieniach na pociąg. Kiedy ćwiczyła me dytację, jej umysł wędrował do domku na drzewie w ogródku Ashleigh. Czuła promienie słońca na twarzy i zapach liści drzewa kawakawa. Było tak spokojnie. Zbyt spokojnie. Wie działa, że aby znaleźć odpowiedzi, musi jeszcze bardziej za głębić się w siebie. Gdy jej myśli stawały się zbyt chaotyczne, rzucała dzien nik i robiła sobie przerwę. Grała wtedy utwory Pachelbela. Kompozytor nie mógł pomóc Beth w uchwyceniu ulotnych myśli, ale jego muzyka ją wyciszała.
TYDZIEŃ 9. LIBBY
Kiedy Libby czuła, że staje się więźniem w ścianach swego mieszkania, zmuszała się, by iść na spacer. Często widziała inną matkę spacerującą z wózkiem wzdłuż brzegu rzeki. Któregoś ranka, gdy jej dziecko krzyczało, Libby po deszła bliżej. Kobieta wyglądała na wyczerpaną. Bujała wó zek w przód i w tył, ale płacz stawał się coraz głośniejszy. Libby się uśmiechnęła. Pocieszające, że inni także mają takie kłopoty. - Cześć - zagaiła, zatrzymując się. Kobieta skinęła jej głową. - Judy? - spytała Libby. Tamta wyglądała na za skoczoną. - Pamiętasz mnie? Byłyśmy razem na lekcjach jogi. - Oczywiście. Linda, prawda? Musisz mi wybaczyć. Je stem tak zmęczona, że ledwie widzę na oczy. - W porządku. Libby. - Słucham? - Nazywam się Libby. - Oczywiście, Libby z ciekawymi ubraniami. Jak idzie szycie? 243
-
A jak myślisz? - Obie zaczęty się śmiać. - A co u cie
bie? Wysypiasz się choć trochę? - Raczej nie. Libby pokazała zęby w uśmiechu. - Znam to. Masz syna czy córkę? - Syna. - Judy odwróciła wózek tak, żeby Libby mogła zajrzeć do środka. - Jest głośny, zupełnie jak tata. A ty? - Dziewczynka. Nazywa się Daniella. Judy zerknęła do wózka. - Ładnie. Kto wybrał imię? - Hm. W sumie to ja. - Libby nie chciała się rozwodzić na temat Darrena. - Kiedy się urodziła? - Dwudziestego drugiego stycznia. Kilka dni przed ter minem. - Szczęściara. Zac był przenoszony. Miał się urodzić dwu dziestego szóstego stycznia, a przyszedł na świat pierwsze go lutego. - J a k poród? Judy uniosła brwi. - Nie tego się spodziewałam, ale efekt wart był wysił ku. A u ciebie? - Tak samo. Opowiedziały sobie o doświadczeniach z porodówek, a Judy spytała, czy Libby ma kontakt z innymi paniami z jogi. Dziewczyna zaprzeczyła. - Chodzisz do Shanti na sesje poporodowe? - Nie wiedziałam, że prowadzi coś takiego. 244
- Poszłam na jedną w zeszłym tygodniu. Odbywają się w ośrodku kultury. Mają tam fantastyczny żłobek. No i była też Chelsea. Urodziła dziewczynkę. Chyba nazwała ją Geor gia. Rozmawiały bez końca, aż Libby podniosła się niechęt nie. - Wspaniale było cię spotkać - rzekła - ale jestem umó wiona na dziesiątą. Mama popilnuje Danielli, a ja pójdę pod ciąć włosy. - Szkoda. Właśnie w chwili, gdy udało mi się uspokoić Zaca. - Judi kiwnęła głową w stronę wózka. - Bywam tu niemal każdego ranka - powiedziała Lib by. - Chciałabyś się spotkać jutro? - Byłoby cudownie. Czasami myślę, że oszaleję, jeśli spędzę w domu jeszcze jeden dzień. „Więc nie tylko ja tak mam" - pomyślała Libby. - Może około dziewiątej? - spytała z uśmiechem. - Doskonale. Spróbuję nie dać Zacowi zasnąć aż do ostatniej chwili, żebyśmy miały szansę porozmawiać. - Dobrze. Zatem do jutra. - Cześć. Libby nuciła pod nosem, kiedy pchała swój śliczny wó zek do domu. Po doświadczeniu z grupą matek ulgą było spotkanie kogoś podobnego do niej. Teraz miała już dwie rzeczy, na które mogła czekać z niecierpliwością. Pół go dziny spokoju u fryzjerki i spotkanie z Judy.
245
Fryzjerka spojrzała na Libby zza swojej platynowej grzywy. - Tylko podcięcie? Libby uniosła pukle z przodu głowy. - Może pani zrobić grzywkę? Kosmyki z boków wpada ją mi do oczu. To mnie doprowadza do szału. - Dobrze. Libby patrzyła na swoje odbicie w lustrze, gdy dziew czyna zaczęła ciąć. W świetle jarzeniówek wyglądała bla do. - Wystarczy? - spytała fryzjerka. Libby skinęła. Nie zależało jej na estetyce. Najważ niejsze, żeby fryzura była praktyczna. Fryzjerka mówiła coś o najnowszych trendach, ale Libby ją zignorowała. Nie chciała wyglądać jak niechluj, ale podążanie za modą nie wydawało się już istotne. -
C h w i l e c z k ę - przerwała kobiecie. W jednej chwili
podjęła decyzję. - Proszę je wszystkie ściąć. - Słucham? - Na krótko. Może pani? Nie tylko grzywkę. W oczach fryzjerki pojawiły się iskierki radości. Ścięcie długich włosów na krótko to rzadka przyjemność w salo nie, którego klientelę przeważnie stanowią przychodzące na płukanki emerytki. - Na pewno? - zapytała. Libby przytaknęła. Nikt nie czekał w kolejce, więc razem przejrzały magazyny z wyzy wającymi modelkami.
246
- Może zrobię pani miękkiego boba wokół ramion? Zmiana nie byłaby taka radykalna i miałaby pani szansę przywyknąć do krótszej fryzury. - Nie - odparła Libby. - Nie mam czasu na podkręca nie końcówek. Chcę na krótko. O tak. - Pokazała bardzo chłopięcą fryzurę. Fryzjerka uśmiechnęła się radośnie. Gdy skończyła cię cie, Libby pokręciła głową i przebiegła dłonią przez swo jego jeża. Miała wrażenie, że dotyka świeżo skoszonego trawnika. - Wow! - stwierdziła jej mama, kiedy tylko Libby pod jechała po córkę. - To niesamowite. - Podoba ci się? - Nie jestem pewna. Z pewnością wyglądasz inaczej. Przywykłam, że masz długie włosy. - Czuję się w nich świetnie. I nie będą mi wpadać do pojemnika na brudne pieluchy! - Obie zaczęły się śmiać. Daniella kopała w powietrzu grubiutkimi nóżkami.
*** Następnego dnia Libby spotkała się z Judy. Dzień póź niej również. Mieszkały tak blisko, że łatwo im było wpa dać do siebie na herbatę. Rodzice Judy mieszkali w Anglii, a jej przyjaciele pracowali. Obie mamy siedziały całymi dniami w domu, więc spędzanie czasu razem miało sens. Dla Libby możliwość porozmawiania o zmartwieniach do tyczących Danielli stanowiła dużą ulgę. Opowiedziała Ju dy o grupie „świeżo upieczonych" matek.
247
- Dlaczego nie zbierzemy własnej? - zasugerowała Judy. - Dla młodszych mam, takich jak my. Mogłybyśmy spoty kać się raz w tygodniu. -
A jeśli nie polubimy osób, które się pojawią?
- To zacznijmy od pikniku w parku. Jeśli nie będziemy czuć się dobrze, nie spotkamy się po raz kolejny. - W porządku. Możemy powiesić ogłoszenie na tablicy w sklepie ze zdrową żywnością. - Dobry pomysł. Masz długopis? Spiszmy, co tam umieścimy. - Bez zbytniego komplikowania sprawy. Może... Do mam (<25 lat), które chcą poznać inne młode mamy: dzwońcie do Libby lub Judy. Numery poniżej. - I co sądzisz? - Brzmi dobrze, ale potrzebuje jakiegoś hasła. Może... Wzywamy wszystkie młode mamy! Jeśli masz mniej niż 25 lat i chciałabyś poznać inne młode mamy, to zadzwoń do Libby lub Judy na
numery podane poniżej.
- Tak. Zdecydowanie lepiej - stwierdziła Libby. - Cie kawe, ile dziewczyn zadzwoni. Czekały tydzień, ale odezwała się tylko jedna. Nazy wała się Tess, miała dziewiętnaście lat i niedawno urodzi248
ła córeczkę. Mieszkała w jednym z domów tuż za rogiem i starała się wrócić do formy. - Nikt mi nie powiedział, że brzuch nie chowa się po tem sam z siebie - narzekała. - Po urodzeniu Hannah wciąż wyglądam, jakbym była w piątym miesiącu ciąży. Dziewczyna zasugerowała, aby rozmawiając, pchały wózki wzdłuż ścieżek rowerowych, a nie siedziały na ław kach. Libby i Judy spodobał się ten pomysł, więc dwa razy w tygodniu spotykały się, by dla zdrowia chodzić brzegiem rzeki.
TYDZIEŃ
10.
BETH
Beth wysunęła stopy spod koca i podrapała się po ple cach. Była spocona i rozpalona. Starała się pochwycić ulot ny nastrój swego snu. Coś o pędzeniu na pociąg, zostawieniu bagażu i szukaniu czegoś, co zgubiła. Dziewczyna usiadła i spojrzała na zegarek. Trzecia piętnaście. Ze ścian dobywa ły się dziwne odgłosy skrobania. Czy ktoś był w mieszkaniu? Może Sally znów nie wzięła kluczy? Nie, dzisiaj nocowała u swojego chłopaka. Beth wpatrywała się w cienie i nasłu chiwała. Docierały do niej dźwięki przywodzące na myśl gry zonie. Gdzieś kapało z kranu. Może na górze? Płakało dziecko. Czy jej? Rozejrzała się w poszukiwaniu kołyski. Płacz ustał i Beth zdała sobie sprawę, że to nie była jawa. Czy znów zasnęła? A może sama wydawała te dziwne odgłosy? Wieczorem odebrała telefon od Jacinty. Dziewczyna opo wiedziała jej o spotkaniu z biologiczną matką i Beth podej rzewała, że znów najdą ją myśli o aborcji. Odsuwała je od siebie, ale czaiły się w zakamarkach umysłu, z każdą chwi lą bliższe wypłynięcia na powierzchnię. Przypominały roze250
drgane cienie sunące po niebie. Od czasu do czasu za ok nem przejechał samochód, poza tym jednak ulica była cał kiem cicha. Beth znów się położyła. Nadeszła pora, aby roz prawić się ze wspomnieniami. Przypomniała sobie tę noc, kiedy twarz Mariny unosiła się nad jej posłaniem, i zastanowiła się, czy z dziewczyną wszystko w porządku. Potem spróbowała wyobrazić sobie siebie tulącą dziecko, wdychającą jego delikatny, mleczny zapach. Przez jedną krótką chwilę coś ujrzała. Pulchną rącz kę i maleńkie stopki. Niemowlę z oczami błękitnymi niczym Ocean Indyjski i zaczesanymi loczkami. Nagle znikło. Fru strujące, nie do końca jasne uczucie z domku na drzewie po nownie ją ogarnęło i Beth zaczęła płakać. Nie było dziecka. Już nie. Szloch targał jej szczupłym ciałem, ale łzy przyno siły ulgę. Beth wiedziała, że kiedyś musiały nadejść. To było jak sen - ten o fali, wielkiej i zielonej, która miała ją pochło nąć. Jednak tym razem Beth nie mogła uciec. Fala wyrzuciła ją na piasek. Zapaliła nocną lampkę i spojrzała na swoje odbicie w lu strze. Skupiła wzrok na brązowych tęczówkach i bezbrzeż nej czerni źrenic. - To była moja decyzja. Dokonałam dobrego wyboru szepnęła, zastanawiając się, czemu tak trudno jest patrzeć sobie w oczy. Powlokła się do kuchni, by zrobić sobie kubek kawy. Gdy woda w czajniku wrzała, Beth myślała o Jacincie i jej biolo gicznej matce. To był dziwny telefon. Jacinta powiedziała, że nie poczuła nic do tej kobiety. Nie było dramatu, łez ani uści251
sków. Jej biologiczna matka miała na sobie bardzo konser watywną spódnicę i żakiet. Okazała się drobniejsza, niż Ja cinta podejrzewała, i wciąż powtarzała, jaka jest szczęśliwa, że nareszcie mogły się spotkać. Cały czas wyglądała jednak na smutną. Przyjaciółka powiedziała Beth, że to przypomina ło spotkanie ze starym przyjacielem rodziny. Były sobie ob ce, ale czuła, że zna tę kobietę. Zawiodła się, ale też zaczęła rozmyślać nad ich podobieństwem. - Nie wyglądała jak ja - mówiła. - Ale to było dziwne. Mamy identyczne dłonie i poruszamy nimi w ten sam spo sób. Wiesz, jak bawię się włosami, gdy jestem podenerwo wana? - Beth nie wiedziała, lecz mimo to przytaknęła. - Ona robi dokładnie tak samo. - Spotkasz się z nią jeszcze? - Hm. Chce, żebym w przyszłym tygodniu odwiedziła ją w domu. Zadzwoniłam do rodziców. Tata nie jest zachwyco ny, jednak mama zachowała się wspaniale. Powiedziała, że są ze mnie dumni i wesprą mnie we wszystkim, co postano wię. - Jacinta na chwilę zamilkła. - Zawsze będą moimi ro dzicami, ale może po kilku spotkaniach Jenny i ja staniemy się sobie bliższe. - Pamiętasz, o czym rozmawiałyśmy tamtego wieczoru na werandzie? - spytała Beth. - Nadal myślisz tak samo? Poddałabyś się aborcji, gdybyś zaszłą w niechcianą ciążę? Jacinta przez moment milczała. - Tak - odparła wreszcie. - Spotkanie z biologiczną mat ką nie zmieniło moich poglądów. Nie zrozum mnie źle. Cie szę się, że mnie urodziła. Lubię swoje życie, ale gdybym ni-
252
gdy się nie narodziła, to skąd miałabym to wiedzieć? Nadal myślę tak jak ty. Mnie się poszczęściło, ale dla wielu dziecia ków los nie jest tak łaskawy. Świadomość, że było się nie chcianym, to straszna rzecz. Gdy miałam dziesięć lat, niemal mnie to zabiło. Beth włożyła szlafrok i nalała sobie kawy. Upiła łyk i zdała sobie sprawę, że ma dość ciągłego karania się. - Koniec z poczuciem winy! - wymamrotała. W jednej z szafek znalazła czekoladę i wyszła na weran dę. Wysysając karmelowe nadzienie i pijąc kawę, patrzyła na przesłaniające księżyc chmury. Może gdyby w końcu skupi ła uwagę na zjawie Danni, potrafiłaby o tym zapomnieć. Beth zamknęła oczy i pomyślała o różowym serduszku, które zobaczyła w domku na drzewie. Biło szybko, kiedy tu liła je w dłoniach. - Może okazałam się samolubna - wyszeptała - ale nie byłam gotowa, by zostać twoją mamą. Jestem za młoda. Nie sprawdziłabym się w tej roli, a tego bym nie ścierpiała. Nie teraz, kiedy moje relacje z mamą są takie dobre. A druga ewentualność, oddanie dziecka do adopcji, też była nie dla mnie. Dzieci potrzebują bezwarunkowej miłości. Moje ma leństwo oznaczałoby moją odpowiedzialność. Nie umiała bym przerzucić jej na kogoś obcego. Przykro mi, Danni. Nie mogłam pozwolić, abyś się urodziła. Mam nadzieję, że zro zumiesz i że... wybaczysz. Beth obserwowała, jak maleńkie serduszko rozpływa się w powietrzu. A potem zobaczyła Danni przeobrażającą się w miękkie białe skrzydła i ulatującą ku niebu. 253
Dziewczyna przyłożyła ciepły kubek z kawą do twarzy. Łzy płynęły jej po policzkach. Poczucie winy zastąpiła ogromna ulga. Danni odeszła. Beth westchnęła i poczuła, jak ogarnia ją dawno nieodczuwany spokój.
TYDZIEŃ 1 1 . LIBBY
Libby nałożyła na usta czerwoną szminkę. Zrobiła krok do tyłu i uśmiechnęła się. Kolor. Właśnie tego chciała. Ubra ła Daniellę i wyszła do parku na spotkanie z Judy i Tess. - Postanowiłam ochrzcić Daniellę - zakomunikowała, gdy szły wzdłuż brzegu rzeki. - Jesteś pewna? Mówiłaś przecież, że wolisz rozmawiać z Bogiem, siedząc na brzegu rzeki. Bez fikuśnej otoczki, jak to ujęłaś. Libby przytaknęła. - Owszem, ale Kościół był bardzo ważną częścią moje go życia. Chcę, żeby Daniella również tego doświadczyła. - Więc zamierzasz znów zacząć chodzić na msze? - Zapewne. Pomyślałam o tym w nocy, kiedy ją kar miłam. Może to boska interwencja. - Libby się roześmia ła. - Ale naprawdę chcę, żeby Daniella została członkiem naszego Kościoła. Jeśli dorośnie i wybierze modlitwę nad rzeką, to i tak niczego nie zmieni. - Twoja mama się ucieszy. -Aha. 255
- A tata? - Kto wie? Kusi mnie, by nic mu nie mówić. - To nie byłoby w porządku. - Słucham? - W z g l ę d e m Danielli. Jeśli ma zostać ochrzczona, to po winien tam być. - Nie wspierał mnie. - Wiem, ale to spór między tobą a nim. To nie jest wal ka Danielli. Dziadkowie są dla dziecka zbyt ważni, by ich pominąć. Wiem coś o tym. Nie było mi dane zaznać ich miłości, bo moi rodzice nie rozmawiali ze swoimi. - Pomyślę o tym. Tak czy inaczej, postanowiłam uszyć Danielli piękną sukienkę do chrztu. - Aha. Więc oto powód tego wszystkiego. Libby zaczęła się śmiać. - Może po prostu potrzebuję wymówki, żeby ją wystro ić i urządzić przyjęcie. - Usiadły na ławce pod drzewem, a Judy zmieniła pieluchę Zacowi. - Pewnie żadna z was nie zna kogoś, kto ma maszynę do szycia z funkcją marszcze nia? - zapytała Libby. Dziewczyny pokręciły głowami. - Nie masz w domu maszyny? - zdziwiła się Tess. - Babcia zostawiła mi swoją, ale na niej nie zrobię tego, co bym chciała. Wymyśliłam sobie bardzo wyszukany krój. Mogłabym co prawda uszyć sukienkę ręcznie, ale zajęłoby mi to dwa razy więcej czasu. - Jeśli wygram w lotka, to ci taką kupię. Po ile są? - Czasami można dostać używane. Nowe kosztują for tunę. 256
- Cześć, Libby. W Cash Converters mają maszynę do szycia - rzekła Tess, dysząc głośno. Libby otworzyła jej drzwi po tym, jak dziewczyna dobijała się dość mocno. Spytałam sprzedawcę, czy ma funkcję marszczenia. Odpo wiedział, że chyba tak, ale musi zajrzeć do instrukcji, żeby sprawdzić. - Za ile? - Dwieście pięćdziesiąt. -
T a n i o , ale i tak o dwieście pięćdziesiąt więcej, niż
mam. - Mogłabyś na to spojrzeć jak na inwestycję w interes. Opowiadałam kuzynce o tej sukience do chrztu. Chce wiedzieć, za ile uszyłabyś taką dla jej dziecka. - Może po chrzcie pożyczyć ubranko Danielli. - Zwariowałaś? Martina wyszła za dermatologa. Oni śpią na pieniądzach i planują dużą rodzinę. Potrzebuje ciuszka, który będzie mogła ponownie wykorzystać. - Nie wiedziałabym, ile policzyć. - Widziałam takie w sklepach za ponad dwieście. Ale na pewno nie są tak ładne jak sukienka, którą zamierzasz uszyć dla Danielli. - Sama kupi materiał? - Nie. Jest zbyt zajęta dzieckiem. Chce, żeby ktoś to za nią zrobił. Jeśli ma wolną chwilę, pomaga mężowi w kli nice. - Kiedy będzie chrzest? - Za trzy tygodnie. 257
- Nie wyrobię się. Najpierw muszę skończyć sukienkę Danielli. - Gdybyś kupiła maszynę, spokojnie byś zdążyła. Jeśli chcesz, popilnuję Danielli przez kilka godzin. Libby się uśmiechnęła. -
To miłe, ale wciąż nie mam dwustu pięćdziesięciu
dolarów. - Mogłabyś poprosić mamę. Libby uniosła brwi. - Nie sądzę. - No to mogłybyśmy zapłacić moją kartą. Oddałabyś mi, jak już moja kuzynka ci zapłaci. - Nie, wykluczone. - Dlaczego nie? - Nie chcę być ci winna pieniędzy. - To tylko na krótki okres. W ramach spłaty mogłabyś uszyć coś dla Hannah. Kilka rat i miałabyś mnie z głowy. - Tess widziała, że Libby kusi ta propozycja. - Idź i zobacz tę maszynę. Może wcale się nie nadaje. - Pewnie i tak już ją sprzedali. Była tania jak na maszy nę z taką funkcją. - Nie. Poprosiłam sprzedawcę, żeby zatrzymał ją do ju tra. - Nie przyjmujesz odmowy, prawda? - Nieczęsto. - Tess uśmiechnęła się promiennie, a po tem powąchała pupę Hannah. - Trzeba cię przewinąć powiedziała do córki.
258
- Jeśli chcesz szyć, to oczywiście pożyczę ci pieniądze na maszynę - powiedziała mama Libby, kiedy po pracy wpadła do córki i przyniosła jej cytryny. - Skąd o tym wiesz? - spytała Libby. - Spotkałam w delikatesach twoją koleżankę, Tess. Wiesz, że babcia zostawiła mi pieniądze. Chciałabym ci je dać, ale jeśli wolałabyś myśleć o nich jak o pożyczce i kie dyś je zwrócić, to w porządku. - Ale dlaczego? Sądziłam, że pragniesz, bym wróciła do muzyki. - Wolałabym, żebyś znów grała na wiolonczeli, ale jeśli zamiast tego wolisz szyć... - Gail wyjęła wino i korkociąg, otworzyła butelkę i nalała obu po lampce. - Nigdy nie spy tałaś, czemu zarzuciłam muzykę. - Pytałam. Powiedziałaś, że spotkałaś tatę i zdecydo waliście się założyć rodzinę. - Libby niełatwo było zama skować dezaprobatę w głosie. - To było coś więcej. Urodziłaś się w tym samym roku, w którym wzięliśmy ślub. Nigdy się nad tym nie zastana wiałaś? Libby spojrzała na nią ze zdumieniem. - Nie rozumiem. Gail westchnęła. - Rzucałam aluzje, ale jakoś wolno kojarzysz fakty. Wy szłam za twojego ojca, bo byłam w ciąży. Z tobą. -
A l e . . . Nie! - Libby krzyknęła, bo nagle to do niej do
tarło. Na jej twarzy pojawił się grymas. - Więc to przeze mnie porzuciłaś muzykę - wyszeptała. 259
Gail przytaknęła. - W tamtych czasach kobiety nie miały wielkiego wy boru. Urodziłaś się przed epoką zasiłków dla samotnych mam. - Ale dlaczego później nie wróciłaś do muzyki? - Po twoich narodzinach grałam na pianinie, ale wkrót ce na świecie pojawił się James. - Gail wzruszyła ramio nami. - To okazało się zbyt trudne. Kiedy on spał, ty dopraszałaś się o uwagę, a gdy oboje byliście rozbudzeni, nie mogłam grać. Nie miałam czasu na ćwiczenia. Wiesz, jak to jest. Jeśli zaniechasz ćwiczeń... - Dlaczego wcześniej mi tego nie powiedziałaś? Gail sączyła wino. - Pora nigdy nie była właściwa - rzekła. ***
Libby obudziła się wcześnie. W nocy prawie nie zmru żyła oka - przez cały czas myślała o matce. Jakże źle ją oceniała! Daniella pomiaukiwała radośnie w kołysce. Libby po całowała córkę i zachwyciła się wspaniałym zapachem niemowlęcia. Był piękny poranek. Liśćmi kołysała cie pła jesienna bryza. Libby postanowiła zabrać Daniellę na wczesny spacer. - Popatrz. Drzewa zrzucają nasiona! - zawołała, wska zując jedną z palm. Daniella spojrzała w górę z poważnym wyrazem twarzy, a potem włożyła sobie kciuk do ust. Tak, masz rację - mruknęła Libby. - Mamusia potrzebuje
260
towarzystwa dorosłych. Mogłabym zadzwonić do Ashleigh i spytać, czy znajdzie czas na wizytę. Wędrowała wzdłuż brzegu i wsłuchiwała się w chlupot wody o wapienne skały. Grupa ludzi ćwiczyła t a i - Chi na trawniku. Okrywając nóżki Danielli kocykiem, Libby po zazdrościła im spokoju. Szła, jak się wydawało, bez koń ca. W jej głowie wirowały setki myśli, czuła się lepiej niż w przeciągu ostatnich kilku tygodni. Mała zasnęła, ale Lib by szła dalej. To przypominało deja vu. Podążała ścieżką wy deptaną przez własną matkę. Ale nie było tak samo. Libby miała wybór. Minęła ulicę Mounts Bay i wjechała do Kings Park. Od czasu jej narodzin świat obrócił się tysiąc razy. Wiele się zmieniło. Kobiety walczyły. Teraz dysponowały różnymi możliwościami. To przykre, że Daniella nie będzie miała taty, ale może ojciec zmięknie? Libby nadal może iść na uniwersytet. Gail zaproponowała, że będzie pilnować ma łej, a jeśli studia muzyczne okażą się zbyt ciężkie, na kilka lat mogłaby poświęcić się szyciu ubranek do chrztu. Roz winąć niewielki biznes i prowadzić go, aż Daniella trochę podrośnie. Libby kroczyła energicznie za wózkiem, aż dotarła do kafejki przy kortach tenisowych. Zamówiła kawę i usiadła przy jednym ze stolików. Obserwowała, jak mewy fruwa ją w przestworzach, a miękkie obłoki przesłaniają słońce. Trudno patrzyło się na nie w tym blasku, ale Libby wie działa, że gdzieś tam, hen za horyzontem, czeka lepsze ju tro. Po prostu bywają dni, kiedy trzeba wytężyć wzrok. 261
Gdy wracała do domu, zobaczyła dwóch chłopców pusz czających latawce na brzegu rzeki. - Daniello, popatrz - powiedziała, gdy wiatr szarpnął plastikowymi smokami. Mała zagaworzyła, a Libby wspo mniała ubiegły październik, kiedy kierowała na niebie ol brzymią meduzą. Ta chwila wydawała się bardzo odległa. Wszystko się ułoży. Ona się o to postara. Spojrzała na rodzinę, która urządziła sobie piknik przy placu zabaw. Trzy pokolenia usadowiły się na trawie, a nad ich głowa mi krzyczały mewy. Wiedziała, że to ważne, by jej cór ka miała wszystko to, co ona kiedyś - takie same szanse i możliwości. Chrzest to pierwszy krok w tym kierunku. Dziewczynka będzie potrzebować rodziców chrzestnych. Libby zastanawiała się, czy jej rodzice zgodzą się pełnić tę funkcję. Mama z pewnością nie przegapi okazji, by po prowadzić kolejną duszę ścieżką Prawdy. Mogłaby nawet tym razem nie popełnić błędów, które przydarzyły jej się przy Libby. Trudniej będzie przekonać tatę. Najpierw trzeba coś zrobić, żeby znów się do niej odzywał. Zawróciła w stronę domu. James jest zapewne na obozie piłkarskim. Rodzice będą w domu sami. Pora wziąć byka za rogi. Najgorsze, co się może zdarzyć, to że odmówią. Libby wystukała numer. Odebrał ojciec. - Cześć, tato - rzekła. - Zastanawiałam się, czy nie przyszlibyście dzisiaj na obiad? Postanowiłam ochrzcić Da niellę, ale najpierw chciałabym z wami porozmawiać. Do wiedzieć się, co o tym sądzicie. - Dziewczyna wyczuła wa hanie Jima, więc pospiesznie mówiła dalej. - Zamierzałam 262
zrobić pieczeń jagnięcą. - Libby wiedziała, że to ulubione danie ojca. Wstrzymała oddech, niepewna, czy pojmuje, ja kie to dla niej trudne. - Bardzo bym chciała, żebyście obo je przyszli. - Hm. - Jim był skrępowany. - Zapytam mamę, ale to brzmi... dobrze. O której mielibyśmy przyjść? Ściskając w dłoni komórkę, Libby starała się zrozumieć, jakie emocje obudził w niej głos ojca. To on niepotrzebnie trwał w uporze. Lecz chociaż czuła, że ma rację, wiedziała, że jej tacie też nie jest łatwo. Macierzyństwo zmieniło jej spojrzenie na wiele spraw. Tak bardzo pragnęła znów z nim rozmawiać. Zawsze byli do siebie bardzo podobni.
TYDZIEŃ
12.
BETH
Beth zmierzała do biblioteki, kiedy go ujrzała. Szedł z in nym chłopakiem. Zawahała się, przypomniawszy sobie ostat nią rozmowę podczas rozdania dyplomów w liceum. Darren odwrócił się i również ją zobaczył. - Beth. Miałem nadzieję, że kiedyś na ciebie wpadnę. - Cześć, Darren. Jak nauki ścisłe? - Na razie nudne. A co u ciebie? Oczywiście dostałaś się na muzykę? - bardziej stwierdził niż zapytał, kiwając głową w stronę futerału na instrument. - Jak ci idzie? - Dobrze - odparła. - Jeszcze dwie inne osoby studiują wiolonczelę. No i zaczęłam flet. - Świetnie. - A ty? Z czego będziesz robił dyplom? - Z biologii morskiej. Pierwsze wykłady nie są najciekaw sze, ale podobno potem robi się dużo lepiej. Drugi chłopak uśmiechnął się i podał Beth dłoń. - Cześć. Jestem Rhett. - Oj, przepraszam - zmitygował się Darren. - Rhett, to Beth. Byliśmy... razem w liceum. 264
- Też studiujesz nauki ścisłe? Rhett przytaknął. - Podstawy te same co u Darrena, ale specjalizację zro bię z ochrony wybrzeża. - Brzmi ciekawie. Uwielbiam plażę. Chodzę tam, żeby po myśleć - odparła Beth, a potem zwróciła się do Darrena. Zdecydowałeś się na filozofię? - spytała. - Tak, to mój ulubiony przedmiot. Zastanawiam się na wet, czy nie z niego robić dyplom. - Twój tata byłby zachwycony! Co u Sashy? - Słowa wy mknęły jej się same, ale czekając na odpowiedź Darrena, Beth zrozumiała, że już nie jest zazdrosna. Co więcej, liczy ła, że są szczęśliwi. Przypomniała sobie obraz białych skrzy deł ulatujących ku niebu i uśmiechnęła się lekko. Dziewczy na, która śledziła ich w zeszłym roku, znikła. To było dziwne uczucie. - Wszystko w porządku, chociaż klasa maturalna daje się jej we znaki - zaśmiał się. - Też się cieszysz, że mamy to już z głowy? Beth skinęła. Czuła, że Rhett ją obserwuje. - Do ilu drużyn sportowych się zapisałeś? - Tylko do wodnego polo i kajakarskiej, ale może za kilka tygodni zgłoszę się też na hokej. A ty? - Myślę o czymś innym. Chętnie przyłączyłabym się do grupy buddyjskiej. W pierwszym tygodniu poszłam na ich spotkanie i było naprawdę ciekawie. - Twoi rodzice już wiedzą? Beth pokręciła głową. 265
- Nim zrzucę na nich tę bombę, chcę się przekonać, czy to naprawdę dla mnie. - We Fremantle byłem na kilku spotkaniach - wtrącił Rhett. - Siostra bardzo w to wsiąkła. Moglibyśmy spotkać się któregoś popołudnia na kawę. Przedstawiłbym was so bie. Darren nie wyglądał na zachwyconego pomysłem, ale Beth uśmiechnęła się z wdzięcznością. - Dzięki - rzekła.
TYDZIEŃ 1 3 . LIBBY
Po błogosławieństwie Jim wziął małą w ramiona. - Teraz jesteś częścią naszego Kościoła - powiedział. Daniella mu się przyglądała. Przytulił ją mocniej. Ta kruszynka wiedziała, że jest jej dziadkiem. Dziewczynka uśmiechnęła się, beknęła cichutko i znów zasnęła. Gail patrzyła, jak opór męża topnieje. - Jest urocza, prawda? - szepnęła. Jim się zawahał. Nie chciał poddać się tak łatwo. Ktoś musiał wyznaczać reguły. Problem był poważny, a on miał rację, nie sprzeniewierzając się swoim zasadom. Później jednak spojrzał na twarz córki. Libby dobrze skrywała zde nerwowanie. Przez ułamek sekundy Jim zauważył w niej znów swoją małą księżniczkę. Szybko jednak znikła, a na jej miejscu pojawiła się dziewczyna, która odkryła już, czym jest macierzyństwo. Obserwował, jak Libby dziękuje ojcu Patrickowi, i zastanawiał się, czy dobrze postąpił, od pychając ją. Ale cóż innego mógł zrobić? Nie miała pojęcia, jaką od powiedzialność niesie ze sobą rodzicielstwo. Może nadal 267
tego nie wiedziała. Jego zadaniem było ją chronić. Starać się ją przekonać, by oddała dziecko, by nie porzucała swych marzeń i aspiracji. By nie musiała wychodzić za Darrena. Ale jego plan się nie powiódł i gdy patrzył teraz na twarz Danielli, zrozumiał, że mógł się pomylić. Libby jest matką, ale gdzieś w głębi duszy na zawsze pozostanie jego małą dziewczynką. Gdy ujrzał ją z dzieckiem na ręku, ku swe mu zdumieniu poczuł dumę. Libby nie brakuje odwagi. Zawsze taka była, ale była też wrażliwa. A teraz pojawiło się to maleństwo. Płynęła w nim jego krew. To oczywiste, że będzie im potrzebny, szczególnie teraz, kiedy Darren uchylił się od odpowiedzialności. - Nie tak jak ja - mruknął pod nosem. Ucałował głów kę wnuczki. Biedna kruszynka. Dziadek pomoże się nią zaopiekować. - Nie martw się - szepnął. - Będę się o cie bie troszczył. Libby podeszła, by zapytać, czy ma wziąć od niego córkę. - Dobrze jej u mnie - burknął. - Poznajemy się trochę lepiej. Na twarzy młodej mamy pojawił się uśmiech. - Chyba jest zadowolona - powiedziała niepewnie. -
A h a . Nadal wiem, jak się obchodzić z dziećmi.
Gail poprawiła kocyk z króliczkami. - Jest cudowna, prawda? Jim skinął. - Owszem - przyznał. - To zesłany przez Boga maleńki aniołek, który dołączył do naszej rodziny. 268
Daniella rozbudziła się, zmarszczyła brwi i - na znak zgody - rozpłakała się. - Mały aniołek domaga się karmienia - stwierdziła Libby. Gail uścisnęła jej dłoń. Jej córka stała się kobietą. Zdarza ły się potknięcia, ale razem, jako rodzina, uczyli się ostroż nie stawiać kolejne kroki. Przetrwali najgorsze. To było naj ważniejsze. Jakoś sobie poradzą. James obserwował wszystko z rozbawieniem. Wszyscy rozpływali się nad dzieckiem, ale nie miał nic przeciwko temu. Dziewczynka była urocza i, po raz pierwszy, odkąd Libby zaszła w ciążę, zachowywali się jak normalna rodzi na. Śmiesznie było patrzeć, jak cudaczni są dorośli - nawet Libby. Przynajmniej nikt nie krzyczał. W każdym razie nikt prócz Danielli.
TYDZIEŃ
14.
BETH
Beth patrzyła na telefon, zastanawiając się, czy powinna oddzwonić do Rhetta. Trzeci raz odsłuchiwała jego wiado mość. „Cześć, Beth. Mówi Rhett. Pomyślałem, że zadzwonię i spytam, czy miałabyś ochotę spotkać się ze mną we Freo. W następny weekend będzie tam premiera nowego filmu. Bardzo głębokiego, więc powinien dobrze zgrać się z twoi mi zajęciami z filozofii. Po pokazie moglibyśmy pójść do mo jej siostry. Opowiedziałaby ci o zajęciach z buddyzmu. Mam nadzieję, że w przyszłym tygodniu wpadniemy na siebie ja koś na uczelni. Jeśli nie, to może oddzwoń? Chętnie poga dam". Beth się uśmiechnęła. Miał miły głos. Usiadła. Rozmyślała o Rhetcie, ale cały czas przed oczami miała twarz Darrena. - Odejdź. Skończyłam z tobą - powiedziała. - Jesteś pewna? - Na jego twarzy malowała się zaduma, jaką często widywała. Na przykład wówczas, gdy ostatniego dnia liceum czekał na nią pod drzewem. - Czy nie mogliby śmy spróbować jeszcze raz? - wyszeptał. 270
- Nie! To, co było między nami, było wspaniałe, ale nie przetrwałoby próby czasu. - Skąd wiesz? - Po prostu wiem. Jesteśmy zbyt różni. - Przeciwieństwa się przyciągają. - Nie w naszym przypadku. Zmarszczył brwi. - Jesteś pewna, że to była dobra decyzja? Nie spróbo wać. - Już o tym rozmawialiśmy. Nie wytrzymałbyś ze mną i z dzieckiem. Ja też nie zniosłabym takiej sytuacji. Kłóciliby śmy się. - Beth wzruszyła ramionami. Wiedziała, że tylko by się unieszczęśliwili. Sprowadzenie dziecka na świat w takim chaosie nie byłoby dobre dla nikogo. - Tak jest lepiej - do dała. - A co z twoją wiarą? - spytał Darren. - Chciałem z tobą o tym porozmawiać, ale nie odbierałaś telefonów i unikałaś mnie. Beth pomyślała o ojcu Patricku i o tym, w co wierzy. - Nauki Kościoła sprawdzają się w idealnym świecie szepnęła. - Ale temu światu daleko do ideału. Wciąż my ślę o tych wszystkich niechcianych maluchach. O sierotach i dzieciach porzuconych w przepełnionych sierocińcach, no worodkach umierających na AIDS w krajach Trzeciego Świa ta. Tam śmierć jest częścią życia. Oni nie mają czasu na po czucie winy. - Ale my nie żyjemy w takim państwie. Beth przygryzła wargę. 271
- Nie, lecz mimo to uważam, że urodzenie niechcianego dziecka jest nieodpowiedzialne. Twarz Darrena wyrażała sceptycyzm, jednak gdy zaczę ła się rozpływać, Beth poczuła spokój. Nareszcie pogodziła się z własną decyzją. Życie, które postanowiła przerwać, by ło jedynie rozwijającym się zlepkiem komórek, potencjalnym dzieckiem, ale jednak jeszcze nie dzieckiem. Jeśli Kościół, do którego należała, nazywał to morderstwem, to trudno. Będzie musiała z tym żyć. Przypomniała sobie noc na weran dzie. Czy jedynie wyobraziła sobie te skrzydła, by uciszyć sumienie? Zamknęła oczy, a wizja wróciła. Ciepło rozlało się po jej ciele. Wiedziała, że dusza maleństwa jej wybaczyła. Pora zamknąć ten rozdział i żyć dalej. Beth odetchnęła głęboko i sięgnęła po telefon. - Halo? - Rhett odebrał niemal od razu. - Cześć - zaczęła. - Film to świetny pomysł. O której chcesz się spotkać?
TYDZIEŃ 1 5 . LIBBY
Libby patrzyła na swoje odbicie. Po ubiegłotygodniowych zajęciach z jogi Shanti zasugerowała, by w spokojnej chwili przyjrzały się w lustrze swoim oczom. - Zaakceptujcie to, co w nich ujrzycie - mówiła. - Ak ceptacja to pierwszy krok na drodze do zmian. Jeśli ze chcecie podzielić się z nami swoimi uczuciami, możemy porozmawiać o tym na przyszłych zajęciach. Okazało się to trudniejsze, niż sądziła. Libby czuła się głupio. Była zażenowana. Zastanawiała się dlaczego. Nikt jej nie obserwował. Na chwilę odwróciła wzrok, a potem spróbowała ponownie. Co tam ujrzała? Nie była pewna. Za maską odważnej dziewczyny ktoś się chował. Nie wiedzia ła kto. Rozległ się dzwonek do drzwi. Libby zerknęła na zega rek. Tata jak zawsze punktualny. Zabierał je na lunch do swojego klubu. Dziewczyna wiedziała, że publiczne wyj ście musi być dla niego niełatwe. - Mogę wejść?! - zawołał Jim, uchylając drzwi. Podał Libby bukiet kwiatów i po cichutku podszedł do wózka Danielli. - Jak się miewa moja księżniczka? - zapytał. 273
- Śpi. - Pytałem o tę drugą. Libby odwróciła się zdumiona, a na jej twarzy wykwitł uśmiech. - W porządku. Dzięki, tato - powiedziała po cichu. - Dobrze. Chodźmy. Reszta czeka w samochodzie. Le piej się pospiesz, bo się spóźnimy. - Jeśli weźmiesz wózek, to pozamykam i za minutę bę dę na dole. Po wyjściu Jima Libby jeszcze raz spojrzała w lustro, poprawiła włosy i nałożyła na usta błyszczyk. Słowa ojca ucieszyły ją i już wiedziała, że podjęła właściwą decyzję. Jej droga nie będzie łatwa, ale księżniczka umiała już co nieco. Chwyciła torebkę, zamknęła drzwi i zastanowiła się, którą koronę dzisiaj włożyć.
TYDZIEŃ
16.
BETH
Beth patrzyła na swoje odbicie w lustrze. Ashleigh gdzieś przeczytała o ćwiczeniu, w którym trzeba spojrzeć sobie w oczy. - Lustra odzwierciedlają to, co o sobie myślimy - powie działa. - Przypatrz się sobie i spróbuj powiedzieć coś miłe go. To dziwne uczucie, ale podobno dobrze robi. Okazało się to dziwne i trudniejsze, niż sądziła. Beth czu ła się głupio. Była zażenowana. Zastanawiała się dlaczego. Nikt jej nie obserwował. Na chwilę odwróciła wzrok, a potem spróbowała ponownie. Co tam ujrzała? Nie była pewna. Po mimo pytań stawianych w dzienniku wciąż musiała się wie le nauczyć, ale może właśnie na tym polega życie. Rozległ się dzwonek do drzwi. Beth zerknęła na zega rek. Rhett przyszedł wcześniej. Postanowili pójść do jego siostry przed filmem, a po pokazie wybrać się na kawę. Beth odwróciła się od lustra i zawahała. Rhett był miły, ale po przygodzie z Victorem chciała działać powoli. Potrzebo wała oddechu, nim rozpocznie kolejną rundę popełniania błędów. 275
- Mogę wejść?! - zawołał Rhett, uchylając drzwi. Lekko pocałował ją w policzek. - Powinnaś zamykać je na zamek - powiedział. - Mogą się tu wedrzeć jacyś obcy. Droczył się z nią czy flirtował? Nie wiedziała, ale na po liczku poczuła mrowienie. - Chcesz kawy? - spytała. - Nie, postawiłem samochód obok drugiego, niemal na środku ulicy. - Dobrze. Pozamykam i za minutę będę na dole. Po jego wyjściu Beth jeszcze raz przejrzała się w lu strze. Nuciła kanon Pachelbela. Poprawiając włosy i nano sząc na usta czerwony błyszczyk, uśmiechała się do siebie. Idąc w stronę auta, spojrzała na siebie obiektywnie. Myślała o matkach odrzuconych i rozwiedzionych, o matkach, któ rych dzieci urodziły się martwe. W porównaniu z ich proble mami jej smutek wydawał się wręcz trywialny. Wiedziała, że wybrała najlepszą dla siebie ścieżkę. Danni jej wybaczyła. To wszystko. Pora zapomnieć. Beth odetchnęła głęboko i obdarzyła Rhetta uśmie chem. - Możemy ruszać - rzekła, otwierając drzwi.
PODZIĘKOWANIA
Chciałabym podziękować Moirze Brodie i członkom ka lejdoskopu (grupy przy magazynie „SWW") za wsparcie i rady udzielane od najwcześniejszych etapów powstawania tej książki. Wskazówki Shelly Hayes dotyczące niechcia nych dzieci były bezcenne, tak samo jak pomoc Geoffa Havela podczas rozmów na temat postaci Jacinty. Dziękuję Lil i Becky Dore za czytanie pierwszych wersji, Anne Peachey, Tracey Lawrie i przyjaciółkom, które podzieliły się ze mną własnymi historiami ciąż i porodów. To sprawiło, że opisanie trzydziestu dziewięciu tygodni było pełne radości! Dziękuję wszystkim z wydawnictwa Fremantle Press, szczególnie Alwyn Evans za jej rady, cierpliwość i wspa niałą redakcję. Mam nadzieję, że ta opowieść pomoże młodym męż czyznom i kobietom dokonać właściwych dla nich wybo rów. Dianne Wolfer