ANNE MARIE DUQUETTE Kowboj i dziewczyna Tytuł oryginału: On the Line ROZDZIAŁ PIERWSZY -To znów on. - Znów? - Deanna Leighton, doktor nauk weterynaryj...
11 downloads
24 Views
606KB Size
ANNE MARIE DUQUETTE Kowboj i dziewczyna Tytuł oryginału: On the Line
ROZDZIAŁ PIERWSZY
R
S
-To znów on. - Znów? - Deanna Leighton, doktor nauk weterynaryjnych, odgarnęła z czoła niesforne czarne loki. - Już piąty telefon tego ranka! - Powiedzieć mu, że jesteś zajęta? - Przecież już to mówiłaś, mamo. Mówiłaś też, że przeżywamy tu niespodziewanie prawdziwe oblężenie. Deanna z przerażeniem rozejrzała się po zatłoczonej poczekalni pełnej zwierzaków i ich właścicieli. Panowała epidemia psiej grypy. Wielu czworonogów ze swoimi panami stało na zewnątrz. Wzdychając, Deanna wyjrzała przez okno. Na podwórzu czekały na badanie konie, przywiezione przyczepami. Gdyby tak dobrze nie znała okolicy, przysięgłaby, że zgłosiły się do niej wszystkie zwierzęta z Cactus Gulch, miasteczka w stanie Arizona. Helen Leighton, matka Deanny i jej sekretarka, spojrzała na córkę pytająco. - Co właściwie mam powiedzieć? - szepnęła. - Odbiorę. Nie będę się bawić w grzeczności. O co chodzi? - zwróciła się oschle do rozmówcy. - Pani doktor Leighton? - odezwał się niski, ochrypły głos. -Tak jest. Ta sama doktor Leighton, na którą czeka tłum pacjentów. Moja sekretarka dwa razy tłumaczyła, że nie mogę z panem dzisiaj rozmawiać, panie Vaughn. - Proszę mnie nazywać J.D. Nie zajmę pani dużo czasu. Kupuję od pani konia. Chciałbym omówić szczegóły transakcji. Wystarczy na to pięć minut, pani doktor. Już i tak pani i ta ostra jak pirania sekretarka zmarnowałyście więcej czasu, żeby mnie spławić - rzekł bez ogródek.
R
S
- Pirania! - W ciemnobrązowych oczach Deanny zapłonął gniew. - Ta pirania to moja matka. Mężczyzna zamilkł na chwilę. - Przepraszam, nie chciałem... - Niech pan sobie daruje, panie Vaughn. – Deanna podniosła głos. Ucichł gwar w poczekalni. – Nie sprzedałabym panu nawet szufli gnoju z mojej stajni, a co dopiero żywego zwierzęcia! Jeśli ośmieli się pan jeszcze raz oderwać mnie od pracy, przysięgam, że... - Deanna, kochanie... Deanna zerknęła na zaniepokojoną matkę. Nagle zdała sobie sprawę, że wszyscy słyszą ich rozmowę. Zaczerwieniła się. - Do widzenia, panie Vaughn. Wściekła i zakłopotana zarazem, trzasnęła słuchawką. - Wprowadź następnego pacjenta - poleciła, z trudem odzyskując panowanie nad sobą. Jednak zamiast pacjenta do gabinetu wkroczyła jej matka. - Deanna, dobrze się czujesz? - spytała i usiadła. Pełna obaw wpatrywała się w twarz córki. – Nerwy nigdy cię nie zawodzą, a przynajmniej nie podczas pracy. To zupełnie do ciebie niepodobne. Helen, której przodkowie byli hiszpańskimi osadnikami, od urodzenia mieszkała w Arizonie. Późno wyszła za mąż, za Carla, pochodzącego ze wschodniej części USA. Deanna odziedziczyła wygląd po matce, lecz swym gwałtownym temperamentem nie przypominała żadnego z rodziców. Seria dokuczliwych telefonów dolała jeszcze oliwy do ognia. Zwykle w poniedziałki nie miała takiego nawału zajęć. - Wiem, mamo, ale ten człowiek doprowadza mnie do szału! Tłumaczyłam mu milion razy, że nie chcę sprzedać konia. - Pan Vaughn proponuje pokaźną sumę. Na pewno przyda-
R
S
łyby ci się te pieniądze. Deanna energicznie potrząsnęła głową. - Rustler to mój ulubieniec. Nie sprzedam go za żadną cenę. - Ależ, Deanna, tu nie chodzi o kanarka czy kota, do którego jesteś przywiązana. Rustler jest wspaniałym ogierem o znakomitym rodowodzie. A J.D. należy do najlepszych hodowców i ujeżdżaczy. Logiczne więc, że interesuje się tym koniem. - Mamo, on hoduje jakieś mieszańce ćwierćkrwi, a Rustler to rasowy okaz! Helen westchnęła. - Racja, ale pan Vaughn zamierza rozwinąć stado. Zaczął się tym zajmować przed siedmiu laty i od razu postawił sobie za cel hodowlę wierzchowców czystej krwi. - Tak, tak, mówi mi to za każdym razem, kiedy dzwoni burknęła Deanna. - Jego konie ćwierćkrwi odnoszą sukcesy. Również jedyna rasowa klacz, jaką posiada - ciągnęła niezrażona. - Miejscowi hodowcy nie sprzedadzą mu rasowego ogiera, bo uważają go za konkurenta. Sprzymierzyli się przeciwko niemu. - To jego problem, nie mój - oświadczyła Deanna bezlitośnie. - Sama znalazłam Rustlera i uchroniłam go przed schroniskiem dla zwierząt. Przez kilka miesięcy pielęgnowałam go. To była skóra i kości! Mogłam mu policzyć żebra. - Pamiętam. Towarzyszyłam ci, Deanna. - A zatem powinnaś zrozumieć, że nigdy, przenigdy nie sprzedam mojego konia jakiemuś biznesmenowi bez serca, któremu zależy tylko na powiększeniu konta w banku. J.D. Vaughn potrzebuje Rustlera, żeby mieć większe dochody. - Ja ci wcale nie każę sprzedawać konia! Mieszkamy w małym miasteczku i trudno tu cokolwiek zachować w sekre-
R
S
cie. Prędzej czy później zaczną się problemy. Pan Vaughn dowie się o Rustlerze. Inni też. Deanna jęknęła w duchu. Nie brała pod uwagę takiej możliwości, kiedy po raz pierwszy usłyszała o koniu maltretowanym przez właściciela i zajęła się nim w imieniu Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami. - Powinnaś spojrzeć na tę sprawę z punktu widzenia pana Vaughna. Deanna zamarła. - Z jego punktu widzenia? Jak możesz mi coś takiego sugerować? Siedem lat temu tatuś wydał wszystkie nasze pieniądze na konia wyścigowego czystej krwi, którego sprzedał mu J.D. Vaughn. Poświęcił dla niego wszystko. Mamo, straciliśmy ranczo, dom, oszczędności całego życia! Wzburzona Deanna musiała przerwać. Niestety, na początku swej działalności J.D. Vaughn nie odnosił w zakresie hodowli wierzchowców czystej krwi sukcesów porównywalnych z jego osiągnięciami na polu hodowli mieszańców. Musiał więc zrezygnować z ambicji, zaś Carl Leighton był jedną z ofiar tych niepowodzeń. - Gdybym nie dostała stypendium na studia, harowałabym pewnie teraz w jakimś podrzędnym barze! Zresztą spójrz na siebie, mamo! Twarz Helen pokrywały zmarszczki, zaś kruczoczarne niegdyś włosy poprzetykane były siwymi pasmami. - Przez dwa lata nie kupiłaś sobie ani jednej sukienki, bo tatuś nic ci nie zostawił. Przez cały dzień odbierasz telefony i piszesz na maszynie, a potem w nocy pomagasz mi sprzątać gabinet i szorować klatki zwierząt. Moja własna matka! Co to za życie! Głos Deanny załamał się. Wiele razy nie pozwalała, aby
R
S
matka towarzyszyła jej w sprzątaniu, lecz Helen zawsze stawiała na swoim. Potrafiła być uparta jak osioł. - Wcale mi to nie przeszkadza - oznajmiła. - Ale mi przeszkadza! Powinnaś teraz odpoczywać na emeryturze, cieszyć się życiem, a nie pracować bez wytchnienia i mieszkać ze mną w wynajętym mieszkaniu! Dzięki długom taty, które po sobie zostawił, nie stać mnie nawet na płacenie ci pensji – oświadczyła gniewnie zawstydzona Deanna. - Sobie też nic nie płacisz - przypomniała Helen łagodnie. Lubię pracować z tobą. Naprawdę, lubię moją pracę. I nie przeraża mnie nawet kontakt z brudem. Niepokoję się jednak, że śmierć ojca miała na ciebie tak wielki wpływ. Carl zmarł przed sześciu laty, a ty nadal mówisz o tym z goryczą. Nie umiesz mu przebaczyć? Ja to zrobiłam. Deanna zerknęła na znoszone ubranie matki, na brudne, odrapane ściany gabinetu, na popękane linoleum na podłodze. Jej oczy przybrały nieustępliwy wyraz. -Wiem, że go kochałaś, Deanna. Obie go kochałyśmy. - Tak, kochałam go, ale nie potrafię mu wybaczyć tego co ci zrobił. Co nam zrobił. J.D. miał w tym swój udział. Przyczynił się do zrujnowania mojego ojca, jakże więc teraz mogłabym prowadzić z nim interesy? -A więc po co ratowałaś życie zdychającemu koniowi o świetnym rodowodzie? - Ależ, mamo, ja naprawdę o niczym nie wiedziałam! Dokumenty Rustlera dostałam dopiero po kilku tygodniach. Nie przypuszczałam, że ktoś inny też chce się zaopiekować zwierzęciem, a już na pewno nie J.D. Vaughn! Poza tym, nigdy nie wyobrażałam sobie, że zgodzisz się na ponowne wkroczenie tego człowieka w nasze życie. Helen sztywno podniosła się z miejsca.
R
S
- Jeśli zamierzasz zatrzymać konia, będziesz miała do czynienia z panem Vaughnem, a być może również z innymi hodowcami, którzy chcieliby przejąć to zwierzę. Deanna potarła skronie drżącymi dłońmi. Carl Leighton pozostawił po sobie nie tylko zobowiązania finansowe. Jego śmierć wbiła klin między matkę i córkę i zniszczyła ich harmonijne układy. Ten ponury wniosek oraz ból głowy nie wróżyły Deannie miłego dnia. Zagrypione psy i ich dokuczliwi właściciele wchodzili jeden po drugim. Helen i Deanna musiały zrezygnować z obiadu. Zwykle we dwie nieźle sobie radziły z kolejką pacjentów, tym razem jednak były przeciążone ponad siły. Kiedy Deanna pomyślała, że już nie może być gorzej, zadzwonił znów J.D. Vaughn z informacją, że właśnie się do niej wybiera. - Nie ma mowy! Nie sprzedaję mojego... Halo? Halo? Czy ten człowiek w ogóle rozumie, co znaczy słowo „nie"? mruknęła Deanna. -Widocznie nie. Następny pacjent czeka na zewnątrz, w klatce. Szykuje się zszywanie rany. -Tylko niech to nie będzie... - Ten marudny wałach pani Foley? Ten, który wciąż się kaleczy o ogrodzenie z drutu kolczastego? Niestety, to on. Deanna jęknęła. Pani Foley należała do najczęstszych i najniechętniej witanych klientów. Zdjęła przybrudzony biały kitel i znoszone kowbojskie buty. Założyła podkute sznurowane kamasze. Zerknęła na zegar i syknęła zirytowana. Marnowała czas na mozolne zawiązywanie sznurowadeł, podczas gdy w poczekalni kłębił się tłum pacjentów.
R
S
Nagle rozległ się krzyk. - A cóż to? - Deanna podbiegła do okna. - O Boże, nie! Wałach pani Foley wyrwał się z klatki na parking i wierzgał, wzbijając tumany kurzu wśród samochodów, niczym gwiazda rodeo. Foley usiłowała chwycić go za uzdę, lecz jej okrzyki tylko rozwścieczyły konia. - Mamo! Daj moje lasso! - zawołała Deanna, zaś matka, zawsze w pogotowiu, już przygotowała potrzebną rzecz i rzuciła córce. Deanna popędziła na podwórze. - Pani Foley, proszę się uciszyć - syknęła, rozwijając sznur. - Jeśli będzie pani tak wrzeszczała, koń nigdy się nie uspokoi! Jak gdyby na potwierdzenie jej słów, wałach wierzgnął tylną nogą i walnął podkową w drzwi najbliższego samochodu, zostawiając wgniecenie. - Jeśli nam ucieknie, nie zdołam go złapać. Niech pani coś zrobi! - szlochała Foley, uczepiona kurczowo ramienia Deanny. - Jeśli mnie pani nie puści, nie będę mogła założyć mu tej pętli na szyję. - Odepchnęła kobietę. Nie spuszczała wzroku z poruszających się nerwowo kopyt. - Proszę teraz zejść mi z drogi. Powoli podeszła do konia, który natychmiast cofnął się spłoszony. Ciasno ustawione samochody odcinały mu drogę ucieczki. - Czy zastanawiała się pani nad kupieniem sobie nowego konia? - spytała, kiedy koń znów uskoczył. - Ten sprawia pani zbyt wiele kłopotów. - Nie mogłabym. Traktuję go jak własne dziecko. Pani Foley załamała ręce i, na widok nacierającego konia, schowała się za samochodem.
R
S
Deanna ruszyła w stronę zwierzęcia i zarzuciła pętlę, lecz nie trafiła i również musiała ze względów bezpieczeństwa przykucnąć za samochodem. Wzięła głęboki oddech i właśnie szykowała się do kolejnego podejścia, kiedy poczuła czyjąś rękę ściskającą ją za łokieć. - O co chodzi? - Odwróciła się i napotkała wzrok ciemnoniebieskich oczu. - Proszę mi dać lasso. Słysząc rozkazujący ton, zmrużyła oczy. - Kim pan jest? - spytała, mierząc spojrzeniem opaloną twarz, gęste brązowe włosy i smutno zarysowany podbródek. -Po prostu celnie rzucam. Mam doświadczenie w występach na rodeo. Deanna patrzyła z niedowierzaniem. Mężczyzna był ubrany niezwykle starannie, ze smakiem. Miał jedwabną, szytą na miarę koszulę, płócienną kamizelkę i dżinsy, ale drogie dżinsy, kupione w ekskluzywnym domu mody oraz wysadzaną turkusami klamrę paska. Żaden szalony kowboj nie nosiłby takiego stroju, mając na co dzień kontakt z bydłem i końmi. - Potrafię pomóc - nie rezygnował. Deanna postanowiła zachować się uprzejmie. - Oczywiście, że pan potrafi. Ten koń jest jednak moim pacjentem i ponoszę za niego odpowiedzialność. Wzrok mężczyzny zdradzał poirytowanie, lecz jego głos zabrzmiał żartobliwie. - Albo jest pani bardzo zdolna, albo zarozumiała. A jak wygląda prawda? - Już to nieraz robiłam. Ten koń należy do moich najniesforniejszych pacjentów. Ma ogromny talent do uciekania. Mężczyzna uśmiechnął się. - Naprawdę? Lubię, kiedy los rzuca mi wyzwanie. Deanna potrząsnęła głową.
R
S
- Nie powinien pan ryzykować. Zauważyła, że mężczyzna jest bardzo atrakcyjny. - Chyba będę musiał udowodnić pani, że nie przesadzam. Ściągnął marynarkę i beztrosko cisnął ją na zakurzoną maskę samochodu. Deanna wzdrygnęła się widząc taki brak poszanowania dla kosztownego ubrania. Mężczyzna rozpiął mankiety jedwabnej koszuli i podwinął rękawy powyżej łokci. - Proszę mi dać lasso. Zdumiona Deanna patrzyła szeroko otwartymi oczami na muskularne ramiona, szerokie bary i tors. Od dziecka obracała się wśród mężczyzn ciężko pracujących fizycznie, zorientowała się więc natychmiast, że nie ma do czynienia z żadnym gogusiem. Wyraz oczu nieznajomego wzbudził nagle jej zaufanie. Po chwili wahania podała mu linę. - Niech pan uważa - ostrzegła. - To złośliwe zwierzę. Wałach pogrzebał kopytem w ziemi i znów wierzgnął energicznie. Tym razem wgniótł bok nowiutkiej półdężarówki. Deanna skrzywiła się. Pomyślała z zadowoleniem, że pani Foley zapłaci, jak wielokrotnie przedtem, za wszelkie szkody wyrządzone przez jej konia. - Mam nadzieję, że to nie pański samochód - rzekła. - Zgadza się. Mężczyzna wyprostował się i podniósł lasso. Ważył sznur w dłoniach. Zmarszczył brwi na widok pętli zawiązanej przez Deannę. Odwinął odpowiedni odcinek liny. - Nie zrobi mu pan krzywdy, prawda? – zawołała pani Foley. - Muszę pana uprzedzić, że mój mąż jest prawnikiem i jeśli tylko... Mężczyzna zmierzył ją surowym wzrokiem i, ku zdumieniu Deanny, kobieta zamilkła.
R
S
- Gdyby mnie tak słuchała... - rozmarzyła się Deanna. Serce zabiło jej żywiej, kiedy nieznajomy wyszczerzył zęby w uśmiechu. Lasso śmignęło w powietrzu i w mgnieniu oka znalazło się na szyi konia. - Dobry rzut! Deanna klasnęła w dłonie. Mężczyzną bez trudu przyciągnął konia. Sądząc z wyrazu twarzy pani Foley, na niej również zrobiła wrażenie ta błyskawiczna akcja. - Ma tu paskudną ranę. Drut kolczasty? - Tak. Przygotowywałam się do zszycia, ale uciekł z klatki. -Ja przytrzymam konia, a pani niech się nim zajmie. - Przyniosę torbę z przyborami. Zaraz wrócę. I ba- rdzo dziękuję, panie... -Vaughn. Deanna znieruchomiała. - Vaughn? J.D. Vaughn? Nigdy w życiu nie poznała osobiście człowieka, który przysporzył jej rodzinie tylu trosk. Zwykle zajęty był ujeżdżaniem swych wierzchowców lub jeździł do innych miast na aukcje koni. - Do usług. Sprawiał wrażenie mężczyzny bardzo zadowolonego z siebie. W Deannie zawrzała krew. Wściekła poszła po torbę z przyborami. Dzięki pomocy J.D. Vaughha wałach zachowywał się wręcz wzorowo, kiedy zszywała ranę. Z niesmakiem zauważyła, że koń spokojnie dał się zaprowadzić nowemu opiekunowi do przyczepy pani Foley. J.D. wszedł za nią do poczekalni, gdzie powitał go aplauz zgromadzonych, którzy obserwowali całą scenę przez okno. Gniew Deanny osiągnął szczyt. - Dobra robota, młody człowieku – pochwalił staruszek z
R
S
chorym owczarkiem alzackim. -Wziąłbym cię do pilnowania mojego bydła. - Dzięki, ale mam dosyć bydła na ranczo moich rodziców odparł J.D. Strzepnął kurz z kamizelki i przewiesił ją przez ramię. Zapewne nie przyjął takiej pozy z rozmysłem, lecz i tak zrobił wrażenie na obecnych w poczekalni kobietach, zwłaszcza młodszych. Spojrzały na niego z nie skrywanym podziwem. Deanna musiała przyznać w duchu, że pojawienie się Vaughna ożywiło senną atmosferę poczekalni. - Nie hodujesz bydła? - dopytywał się właściciel wilczura. - Kiedyś hodowałem. Teraz zajmuję się końmi ćwierćkrwi. A także czystej krwi - dodał, patrząc na Deannę. - Może porozmawiamy o tym później – odezwała się z niechęcią. - Przepraszam, ale sam pan widzi. - Pokazała czekających pacjentów. - Zdaje się, że przydałaby się pani para dodatkowych rąk do pomocy. A ja akurat jestem wolny. - Rzucił kurtkę na kontuar, oddzielający biurko Helen od reszty pomieszczenia, i obdarzył ją szerokim uśmiechem. - Przecież nie powie pani na mnie złego słowa, pani Leighton, prawda? Jest pani najpiękniejszą piranią, jaką w życiu widziałem. Przepraszam, że poniosły mnie nerwy. Deanna nachmurzyła się widząc, że matka odwzajemnia uśmiech jej osobistemu wrogowi. - Nic się nie stało, panie Vaughn. Wiem coś o ludziach z temperamentem. - Helen zerknęła znacząco na córkę. - Chętnie skorzystamy z pana pomocy. Od dwóch lat, czyli odkąd Deanna zrobiła dyplom i otworzyła gabinet, nie miałyśmy jeszcze takiego dnia. - Mamo! Sama dam sobie radę! - Ależ ten pan jest obyty ze zwierzętami – rzekła Helen
R
S
roztropnie. - A poza tym ominął nas obiad. Nie chciałabym zrezygnować również z kolacji. Deanna przeniosła wzrok z matki na J.D. Vaughna, a potem na zatłoczoną poczekalnię. Nie miała wyboru. - Zgoda, panie Vaughn. - W jej głosie zabrzmiała nuta, którą tylko J.D. mógł usłyszeć. - Ale odłóżmy na razie naszą sprawę. Ani słowa o koniach czystej krwi, dopóki nie załatwimy ostatniego pacjenta. A wobec właścicieli zwierzaków prószę mnie tytułować doktor Leighton, zaś moją matkę pani Leighton. Zrozumiano? - Tak, proszę pani. Mężczyzna wsunął kciuki w szlufki, co wywołało rozmarzone westchnienia obserwujących go kobiet. - Na litość boską, niech pan przestanie przybierać te pozy mruknęła - bo nigdy stąd nie wyjdziemy. - Deanna! - zbeształa ją matka. Zignorowała tę nietypową dla Helen wymówkę. Miała dwadzieścia osiem lat i była lekarzem, a nie małą dziewczynką. - Proszę wprowadzić następnego pacjenta - poleciła. Zanim wkroczyła do gabinetu, do jej uszu dobiegły słowa Helen świadczące, że matka przeszła na stronę Vaughna. - Niech pan nie zwraca na nią uwagi, panie Vaughn. Wiem, że nie jest pan pozerem. - Tak, ale pani urocza córka przywiązała się do tej opinii. Skoro w ten sposób zwracam jej uwagę, to proszę bardzo odparł niezrażony. Roześmieli się oboje, a wraz z nimi paru właścicieli zwierząt, podsłuchujących ich rozmowę. Kipiąca złością Deanna nie wiedziała, czy zdoła przetrwać ten dzień. Ale jakoś się udało. Troskliwe dłonie J.D., jego kojący głos i stanowczość pomogły niejednemu klientowi zachować
R
S
panowanie nad sobą. Deanna celowo unikała odzywania się do mężczyzny, co okazało się nietrudne, ponieważ opiekunowie zwierząt gawędzili z nim przez cały czas. Vaughn nie był zwykłym uczestnikiem rodeo ujeżdżającym konie. Był kiedyś gwiazdą rodeo. Starsi klienci Deanny świetnie go pamiętali i bez żenady zadawali pytania. Postanowiła z uwagą śledzić przebieg rozmów w gabinecie. Przekonywała sama siebie, że w ten sposób przygotuje się na odparcie ataku Vaughna. - Pamiętam, jak cztery razy pod rząd zdobywałeś mistrzostwo kraju w ujeżdżaniu mustangów, J.D. -powiedział jeden z wielbicieli kowboja, podczas gdy Deanna badała jego kota. Nosiłeś wtedy przydomek „Dallas" Vaughn, prawda? - Zgadza się. Tak mam na drugie imię. - Jesteś z Dallas? - Nie, z Kolorado, ale moi rodzice wybrali się do Dallas po zakup inwentarza i wtedy właśnie zostałem... Cóż, powiedzmy, że rodzice połączyli interesy z przyjemnością! - Napotkał spojrzenie Deanny. W jego oczach zamigotały łobuzerskie ogniki. Odwróciła wzrok. - Jonathan to moje pierwsze, imię. - Rzeczywiście, nie pasuje do ujeżdżacza mustangów. - Dlatego występując w rodeo używałem imienia Dallas. Ale przyjaciele zawsze nazywali mnie J.D. Rozmówca pokiwał głową. - Dlaczego zakończyłeś karierę? Byłeś u szczytu sławy. - Miałem dwadzieścia trzy lata. Od siedemnastego roku życia brałem udział w rodeo i zdecydowałem się z tym skończyć, póki nie złamałem karku – odrzekł J.D. Deanna bandażowała chorą łapę kota. - A poza tym zająłem się tym, co zawsze chciałem robić. -Mianowicie? - wymknęło się Deannie mimowolnie.
R
S
J.D. trzymał zwierzę, lecz nie spuszczał wzroku z twarzy lekarki. - Zrezygnowałem z hodowli bydła na rzecz koni. Hodowla i ujeżdżanie koni to jednak kosztowne przedsięwzięcie. Pieniądze zarobione na rodeo wystarczyły mi na studia rolnicze i założenie rancza. Deanna otworzyła szeroko oczy. - Musiał pan być naprawdę dobrym jeźdźcem - oświadczyła. Zrobiła szybkie obliczenia. Hodował konie od siedmiu lat, a jeśli jego studia trwały cztery lata, to znaczy że miał trzydzieści cztery. - O tak, pani doktor - wtrącił się właściciel kota. - Wygrywał nie tylko ujeżdżanie mustangów. Zdobył mistrzostwo w chwytaniu cieląt na lasso dwa razy pod rząd. A może trzy? - Trzy - potwierdził J.D. i ostrożnie przekazał opatrzone zwierzę opiekunowi. - Raz wygrałeś chyba także ujeżdżanie byków? - Szczęśliwym trafem - wyznał szczerze Vaughn. - Rzadko ujeżdżałem byki, a wtedy akurat najlepsi zawodnicy w tej konkurencji leczyli kontuzje. Wykorzystałem okazję. Opłaciło się. To ostatnie zwycięstwo umożliwiło mi odejście na emeryturę. Kupiłem ranczo „Rocking J". Słyszała pani tę nazwę? - spytał z zainteresowaniem. Oczywiście, że słyszała. Jej ojciec stracił tam wszystkie pieniądze, a nawet więcej, niż posiadał. O ironio losu! J.D. znów zawitał w jej życiu, jak gdyby nie dość było pierwszego spotkania. -Konie ćwierćkrwi dostarczane przez „Rocking J" należą do najlepszych w Arizonie - wyjaśnił z podziwem rozmówca Vaughna. - To zaledwie godzina jazdy samochodem stąd.
R
S
- Nie jestem miłośniczką ujeżdżania koni — oznajmiła Deanna chłodno i, zmieniając temat, zaczęła udzielać wskazówek na temat pielęgnacji łapki kota. J.D. przyjrzał jej się badawczo bez słowa. Przez resztę długiego popołudnia pilnowała się, aby nie zabrać głosu w rozmowie dotyczącej życia J.D. Vaughna. Wreszcie wyszedł ostatni pacjent. Zostali tylko Deanna, Helen i J.D. Helen zajęła się porządkowaniem dokumentów i kartoteki. Deanna zaplombowała drzwi szafki z narkotykami, a potem zdjęła poplamiony fartuch i wrzuciła do kosza z brudną bielizną. J.D. rozejrzał się bezradnie. - W czym jeszcze mogę paniom pomóc? - Już w niczym - pospieszyła Helen z odpowiedzią. - Nie musimy dzisiaj karmić nocujących pacjentów. Zaraz skończę rachunki. Pan i Deanna jesteście wolni. - Mamo, nie pozwolę ci sprzątać – zaprotestowała Deanna. - Nie waż się niczego tknąć beze mnie! -Dobrze. Posprzątamy później, wieczorem. Pracowałyśmy bez przerwy od śniadania. Trzeba coś zjeść. - Ja zapraszam - zgłosił się natychmiast J.D. - Dziękuję panu, ale wolałabym zjeść kolację sama, w ciszy i spokoju - podkreśliła znacząco Helen. - Idźcie sami. Deanna, zostaw mi samochód. Pan Vaughn cię odwiezie. Zanim Deanna zdążyła się sprzeciwić, J.D. już otworzył przed nią drzwi. Rzuciła matce nachmurzone spojrzenie i ruszyła do wyjścia. - Tam stoi mój samochód. Otworzę pani drzwi. Potrząsnęła głową. - Nie. - Nie? Z pewną satysfakcją spostrzegła, że zirytowany mężczyzna
R
S
zmrużył oczy. - Nie chcę, żeby stawiał mi pan kolację ani kupował mojego konia. Dzięki temu zaoszczędzi pan tylko. Oparła dłonie na biodrach i spojrzała wyzywająco. -Jeśli ma pan mi coś do powiedzenia, proszę powiedzieć to tu i teraz.
ROZDZIAŁ DRUGI
R
S
J.D. oparł się o maskę samochodu. Jedną stopę trzymał na zderzaku. - Przypomina mi pani pewnego konia - zagaił. - Co takiego? - Konia. Klacz imieniem Appaloosa. - Czy pan potrafi mówić jedynie o koniach? Deanna, ku swemu zdziwieniu, poczuła się lekko urażona. J.D. puścił jej uwagę mimo uszu. - To była świetna sztuka. Wspaniała sylwetka, błyszcząca sierść i najłagodniejsze, najpiękniejsze oczy, jakie w życiu widziałem. Była też najkrnąbrniejszą, najbardziej buntowniczo nastawioną klaczą, jaką, niestety, przyszło mi ujeżdżać. Nie umiem zliczyć, ile razy wylądowałem na grzbiecie w błocie. Deanna z uśmiechem wyobraziła sobie tę scenę i natychmiast spochmurniała. - Cóż się stało temu biednemu stworzeniu? Zmusił pan je do uległości, czy też sprzedał fabryce kleju? J.D. potrząsnął głową. - Ani to, ani to. Poświęciłem każdą wolną chwilę na zyskanie zaufania i przyjaźni klaczy. Zajęło mi to lata i nadal nad tym pracuję. -Nie pozbył jej się pan? - spytała zdumiona Deanna. - Nie. Widzi pani - uśmiechnął się powoli, uwodzicielsko lubię istoty płci żeńskiej z tak zwanym charakterem. Zrozumiawszy sens jego słów, Deanna zaczerwieniła się. Czuła się, jak gdyby wzrok Vaughna przeszywał ją na wskroś. Szybko jednak się opanowała.
R
S
Przynajmniej tak sądziła. - Nie jestem nastolatką, którą można poderwać na takie dowcipy. Określenie „charakterek" brzmi obraźliwie. - Posłała mu spojrzenie mówiące, że nie da sobą dyrygować. - Nadaremnie się pan wysila. I tak nie zdobędzie pan Rustlera. - A jednak umówię się z panią na kolację. Deanna aż otwarła usta ze zdumienia. Cóż za bezczelność! - Nie daje pan łatwo za wygraną? - Nawet jeśli koń zrzuca mnie z siodła – przyznał J.D., szczerząc zęby w uśmiechu - zaraz znów go dosiadam. - Liczne upadki nie pozostały bez wpływu na pański mózg. Proszę się uważnie wsłuchać. Nie! Nie! Idę do domu. - Nie sądzę. Zauważyłem, że matka wyjęła klucze z pani torebki. A ja zatrzasnąłem za nami drzwi gabinetu. Ale skoro chce pani się dobijać i błagać matkę o wpuszczenie do środka... A tak przy okazji, czy ona jest równie uparta jak pani? Deanna była zszokowana zdradzieckim postępkiem matki. Helen miała przecież własny komplet kluczyków od półciężarówki. - Z pewnością nie zamierza pani wracać piechotą po tak męczącym dniu. Jak daleko pani mieszka? - Ponad dziesięć mil stąd - odparła ze ściśniętym gardłem. Obejrzała się przez ramię. Helen właśnie wywiesiła napis „Zamknięte" i opuściła żaluzje. - Za gorąco jak na długi spacer. W maju w Arizonie nawet wieczorem temperatura nie spada poniżej trzydziestu stopni. Uchylił drzwi samochodu od strony pasażera. - Proszę, niech pani spróbuje zawołać matkę, jeśli się pani upiera, a ja i tak zaczekam. Na twarzy Vaughna malowało się zdecydowanie. Deanna wiedziała, że mężczyzna nie ustąpi. Będzie siedział w swoim eleganckim samochodzie aż ziemia pochłonie ich oboje albo
R
S
Helen otworzy drzwi. Pierwsze rozwiązanie było bardziej prawdopodobne. Pewne natomiast było to, że Deanna się skompromituje. Pomyślała o tym, jak wiele zawdzięcza Vaughnowi. Pomógł jej uspokoić wałacha, a potem asystował przy badaniu zwierząt. Odmawiając mu, wystawiłaby świadectwo swego grubiaństwa. - Będę wdzięczna za podwiezienie do domu. - A kolacja? Przełknęła ślinę. - Jest pan wspaniałomyślny - usiłowała zdobyć się na nutę wdzięczności w głosie. - Dziękuję za zaproszenie, panie Vaughn. Spojrzał z podziwem. - Proszę bardzo. I dajmy sobie spokój z tym panem Vaughnem. Wszyscy mówią do mnie J.D. Deanna nie posunęłaby się do takiej poufałości. Na szczęście J.D. nie nalegał. Kiedy wsiadła, zamknął za nią drzwi samochodu i zajął miejsce za kierownicą. - Dokąd, madam? -Wolałabym, żeby mnie pan tak nie tytułował. Czuję się jak szacowna matrona. - A więc dokąd, Deanna? - Jesteś bardzo pewny siebie, prawda? Odpowiedział uśmiechem. - Niewiele mamy do wyboru miejsc, gdzie można coś zjeść - odezwała się po chwili. - To małe miasto. Budka z hamburgerami, bar szybkiej obsługi i restauracja meksykańska. - Podają tam autentyczne potrawy meksykańskie, czy tylko ich amerykańską wersję, czyli dziesiątą wodę po kisielu? - Serwują wspaniałe, oryginalne dania. Ale bardzo ostro przyprawione - ostrzegła.
R
S
- Zdaję się na ciebie. Wytłumaczyła, którędy trzeba jechać do miasteczka Cactus Gulch, które swoją nazwę zawdzięczało ogromnej różnorodności odmian kaktusów rosnących w okolicy. - Zamierzasz pewnie spytać o mojego konia? - zagadnęła, kiedy Vaughn nie kwapił się z rozpoczęciem rozmowy. - Pomówmy lepiej o tobie. Parsknęła śmiechem, ale tylko w myślach. Nie brały ją takie wyświechtane frazesy podrywaczy. - Nieciekawy temat. - Wręcz przeciwnie. Trochę już wiem, ale na pewno wiele jest tu jeszcze do poznania. - A co właściwie wiesz? Nie zdejmując dłoni z kierownicy, wzruszył ramionami. - Masz dwadzieścia osiem lat, urodziłaś się w Arizonie, jesteś jedynaczką, ukończyłaś wydział weterynarii na stanowym uniwersytecie i działasz w Towarzystwie Opieki nad Zwierzętami. - W kilku oddziałach - uzupełniła. Weterynarze z Arizony i spoza granic stanu pracowali społecznie, aby ratować zwierzęta maltretowane przez właścicieli. Niestety, z braku funduszy nie wszystkie zwierzęta znajdowały opiekę. - Specjalizujesz się w leczeniu koni - ciągnął J.D. - Tutejsi mieszkańcy boją się, że ze swoimi umiejętnościami wkrótce poszukasz sobie lepszej pracy, w atrakcyjniejszym miejscu. - A to mnie wybadałeś! - Zmieszana Deanna nie wiedziała, co o tym wszystkim sądzić. - Właściwie sam dotarłem do tych informacji - oświadczył spokojnie. Zapadła pełna napięcia cisza. Dopiero kiedy znaleźli
R
S
się w restauracji „Julia" i przyniesiono im zamówione potrawy, Deanna odprężyła się nieco. Podjęli rozmowę. - Dlaczego zostałaś weterynarzem? - spytał J.D. i ugryzł kęs meksykańskiego befsztyka enchilada. - Moi rodzice prowadzili stadninę koni. Przebywałam stale wśród koni i lubiłam się nimi zajmować. Zawód weterynarza wydawał mi się naturalnym przedłużeniem moich zainteresowań. J.D. pokiwał głową ze zrozumieniem. - W podobny sposób zainteresowałem się końmi ćwierćkrwi. Znieruchomiała. -Nie sądzę, aby można było porównać twoją sytuację do mojej. - Czemu nie? Wychowałem się na ranczo hodowlanym w Kolorado. Spędzałem więcej czasu w siodle niż na nogach. - Zgoda, ale ja nigdy nie wyobrażałam sobie, że nasze konie biegają w kółko po torze jeździeckim - powiedziała nie kryjąc goryczy. J.D. zatrzymał rękę niosącą widelec do ust, - Odnoszę wrażenie, że nie aprobujesz tego co robię, aby zarobić na życie. -Masz rację - przyznała bez ogródek. – Nie aprobuję. - Gdyby nie istniały gonitwy na torze, nie byłoby sensu hodować coraz szlachetniejszych wierzchowców. Zakłady przyciągają publiczność i kapitał niezbędny do utrzymania stada. Gdyby nie wyścigi, konie czystej krwi i ćwierćkrwi spotykałoby się tylko na kartach książek. - Wpatrywał się badawczo w twarz Deanny. - Czy tego pragniesz? -Pozwól, że wyrażę się jaśniej. Nie mam nic przeciwko wyścigom. Nie aprobuję ciebie. - Mnie? Dlaczego?
R
S
- Chodzi o mojego ojca. - Twoja matka jest wdową. Bodajże od pięciu lat? - Od sześciu. - Deannie wydawało się wciąż, że ojciec zmarł wczoraj. - Ojciec kochał konie - oznajmiła opanowanym głosem. - Prowadził stadninę na przedmieściach Phoenix. Jednak największą jego miłością były wierzchowce wyścigowe. Przez całe lata oglądał gonitwy na miejscowym torze Paradise. Oklaskiwał swoich faworytów. Mama i ja wiedziałyśmy o tym, lecz ojciec przysięgał, że nie jest hazardzistą. Nigdy nie wspomniał też, że w tajemnicy przed wszystkimi kupił konia i umieścił go na twoim ranczo. - Na moim ranczo? - Nie udawaj Greka! Tatuś pożyczył pieniądze i sprzedał swoje udziały w firmie, żeby słono zapłacić za żywienie i trenowanie konia. A kiedy wierzchowiec parę razy z rzędu przegrał, wierzyciele zażądali zwrotu pieniędzy. Tata utonął po uszy w długach. -Uśmiechnęła się ironicznie. - Co gorsza, ojciec nie tylko pożyczał, błagał i ukrywał brak akcji. Wypisywał też czeki bez pokrycia, obstawiając w zakładach własnego konia. Oczywiście pech go nie opuszczał. Szczęściem można nazwać fakt, że tuż przed aresztowaniem dostał śmiertelnego zawału serca. - Bardzo mi przykro. J.D. chciał ją wziąć za rękę, lecz Deanna cofnęła się błyskawicznie. Nie potrzebowała fałszywego, jej zdaniem, współczucia. - Dopiero wtedy zorientowałyśmy się, jak dalece zabrnął w długi. Jak gdyby jego śmierć nie była wystarczającym dla nas nieszczęściem. Dowiedziałyśmy się i o koniu, i o czekach bez pokrycia... Musiałyśmy sprzedać stadninę i przenieść się na północ, do Cactus Gulch. Mama znalazła mieszkanie i pracę kasjerki w sklepie spożywczym. Nienawidziła tego zajęcia.
R
S
- Przeżyłyście wstrząs. - To było coś strasznego, zwłaszcza dla mamy. Przez długi czas przypisywała winę sobie. Twierdziła, że gdyby wcześniej się zorientowała, tatuś nie umarłby. - Oczywiście myliła się? - Tak. Nie zapobiegłaby ani zawałowi serca, ani hazardowi, ani kradzieżom. Ojciec po prostu nie znał się na hodowli koni wyścigowych. Przecież konie ze swojej stadniny wypożyczał jedynie na krótkie przejażdżki po okolicy. - Deanna, naprawdę mi przykro. Podniosła dumnie podbródek. Nie chciała litości. - Jakoś przetrwałyśmy. Mama jest twarda. Nie pozwoliła mi rzucić szkoły. Nalegała, żebym skończyła studia weterynaryjne. - Dostałaś stypendium. - Tak, ale wciąż miałyśmy trudności finansowe. J.D. zmierzył wzrokiem jej znoszoną sukienkę i wysłużone buty. - I nadal je macie? - Świetnie sobie radzimy - odparła. - Tata był chciwy, lecz o mnie i mamie nie da się tego powiedzieć. Nie mogła wyjawić mu bolesnej prawdy. Dalej spłacały długi ojca. Sprzedaż stadniny nie wystarczyła na ich pokrycie. Na niektórych czekach zmarły podrobił podpis żony. Policja aresztowała Helen. Przerażona Deanna błagała sędziego, aby wydał wyrok w zawieszeniu. Pogrążona we wspomnieniach, poczuła na sobie wzrok Vaughna. - Rozumiem teraz, dlaczego nie chcesz dojść ze mną do porozumienia - odezwał się cicho. – Kłopoty ojca sprawiły, że nie znosisz wyścigów i wszystkiego co z tym związane. ■- A konkretnie ciebie! - wypaliła. - To ty sprzedałeś mo-
R
S
jemu ojcu nieszczęsnego wierzchowca. Ty się nim opiekowałeś i ujeżdżałeś go. Słuchaj, czy zawsze wciskałeś naiwnym amatorom swoje najgorsze konie? - Nie mam zwyczaju niczego wciskać ludziom, Deanna. Rzeczywiście, przed paru laty miałem kilka koni pełnej krwi, ale nie spisywały się tak dobrze jak wierzchowce ćwierćkrwi, w których się specjalizowałem. - Tak więc postanowiłeś je sprzedać nic nie podejrzewającym klientom - rzuciła gorzkie oskarżenie. - Nie. Dopiero rozkręcałem hodowlę i musiałem sie zdecydować na jakąś dziedzinę. Sprzedałem rasowe wierzchowce, ale uczciwie przedstawiłem ich wady i zażądałem niewygórowanych cen. Deanna zerknęła z niedowierzaniem. - Przysięgam, nie wiedziałem o tej sprawie! Przyznała w duchu, że nieźle udawał zdumienie, wręcz zaszokowanie. Nie mogła pozwolić, aby ją nabrał na aktorskie sztuczki. - Dobrze. W takim razie jestem królową angielską. Wstała i chciała odejść od stolika, lecz silna dłoń chwyciła ją za ramię. Zrozumiała, że Vaughn nie puści jej tak łatwo. Usiadła. - Obiecuję, że zajrzę do dokumentów. -I co z tego? Przywrócisz dobre imię naszej rodzinie? Spłacisz nasze długi? Wyciągniesz mojego ojca z grobu? Szarpnęła się i uwolniła ramię. - Mój ojciec jest winny temu co się stało, ale ty również ponosisz odpowiedzialność. Trafiła ci się okazja i wykorzystałeś ludzką słabość. - Nigdy nie sprzedałbym konia nie ujawniając kupcowi wszelkich jego wad. - Może teraz tak jest. A przed siedmiu laty, kiedy dopiero co założyłeś ranczo? Liczyłeś pewnie każdy grosz, panie
R
S
Vaughn. Do jakiego świństwa byłeś wtedy zdolny? Wybuch Deanny zwrócił uwagę innych gości. Momentalnie zniżyła głos. Tylko tego jeszcze brakowało, żeby mieszkańcy Cactus Gulch zaczęli plotkować na temat Helen Leighton i jej córki. - Masz teraz czelność grać przede mną niewiniątko? Chcesz kupić mojego konia? Po co? Dręczy cię sumienie? Za późno! Wyrzuciwszy z siebie potok słów, Deanna zamilkła. Dlaczego mu to wszystko mówiła? Była przekonana, że J.D. orientuje się w jej sytuacji. Już zamierzała wyjść, kiedy mężczyzna odezwał się. -Jest mi naprawdę przykro z powodu twojego ojca. - Jasne. O ile go w ogóle pamiętasz. - W ciągu ostatnich siedmiu lat sprzedałem wiele koni, Deanna. Jeśli twoją rodzinę spotkała jakaś niesprawiedliwość z mojej strony, przyrzekam zadośćuczynienie. - Szkoda twojego czasu - powiedziała przygnębiona. - Postąpiłeś zgodnie z prawem, choć niezupełnie zgodnie z zasadami uczciwości. Ani matka, ani ja nie potrzebujemy litości. - Widzę, że ta rozmowa sprawia ci ból –powiedział J.D. po chwili wahania. - Dokończymy ją później, kiedy przejrzę dokumenty. - A może lepiej skończyć naszą dyskusję tu i teraz? - Nie. Pozostaje jeszcze kwestia Rustlera. Z pewnością przyszło ci do głowy, że sprzedaż tego konia rozwiązałaby twoje problemy finansowe. Ten dwulatek ma fantastyczny rodowód. - Rustler nie jest jedynym ogierem czystej krwi w okolicy. Czemu się nim tak interesujesz? – spytała podejrzliwie. -Kupiłem na raty klacz, która wyglądała nieszczególnie, lecz przeczucie mnie nie myliło. W ciągu dwóch sezonów
R
S
zawsze zajmowała miejsce w czołówce. Rustler to jedyny potomek tej klaczy. - A więc dlatego ci na nim zależy. Sądzisz, że to pewniak. Dzięki niemu powiększyłbyś majątek. - Zacząłbym własną hodowlę rasowych koni - sprostował. - Przemyśl to, Deanna. Taki ogier wart jest tysiące dolarów. I tyle mogę zaoferować. - Nigdy nie uważałam Rustlera za rozwiązanie moich kłopotów finansowych. Deanna walczyła z pokusą. Chociaż jako weterynarz nieźle zarabiała, lwia część dochodów szła na spłatę długów ojca i grzywny sądowej. - Czemu nie? Do przejażdżek nie potrzeba świetnego konia wyścigowego. - Możliwej ale bardzo go lubię. Nie chcę go sprzedawać. Jeśli ma rzeczywiście taki dobry rodowód, sama mogę go hodować. - Nie. Rustler powinien biegać i wygrywać. Musi trenować. Nie jesteś na to przygotowana. - Wracamy do punktu wyjścia. Widzisz, Rustler jest kulawy. Tak więc twoja propozycja okazuje się nieaktualna. -Kulawy? - Owszem. Nastąpiła duża poprawa w porównaniu ze stanem, w jakim go wzięłam do siebie. Lekko powłóczy nogą. Nigdy nie będzie się ścigał. Poirytowana Deanna nie spostrzegła rozczarowania na twarzy Vaughna. - Może w Phoenix znajdziesz odpowiedniego konia. Spojrzał na nią z uwagą. -Szukam nie tylko ogiera czystej krwi. Rozglądam się też za weterynarzem znającym się na koniach. -Mam w pracy cały etat. Poza tym, nie mam doświadcze-
R
S
nia w leczeniu kontuzji odniesionych na torze - ucięła dalszą dyskusję. - Dasz sobie radę z urazami ścięgien, wiązadeł i kości. Nadzorowałabyś również konie przejęte przeze mnie w ramach programu pomocy dla zwierząt. - Zaangażowałeś się w działalność społeczną? Deanna znała ten program. Rządowa agencja rolnictwa przeznaczała pewne kwoty dla hodowców chętnych zaopiekować się dzikimi mustangami. - Właściwie nie, ale wspieram tę akcję i przyjmuję konie na swoje ranczo. - A cóż hodowca wierzchowców ćwierćkrwi ma wspólnego z mustangami bez rodowodu? - Cóż, to i owo. Deanna zmrużyła oczy. J.D. z rozmysłem wyrażał się tajemniczo. -Będę z tobą szczera. Przystąpiłabym do tego interesu, ale lubię jasne sytuacje. Muszę wiedzieć dokładnie, co to za konie i do jakich celów ich używasz. Za późno ugryzła się w język. Nie zamierzała przecież wchodzić w jakiekolwiek układy z bezwzględnym hodowcą, zaś mimowolnie wypowiedziane słowa zaprzeczały myślom. Oszołomiona potrząsnęła głową, niczym jeździec wyrzucony z siodła. - Zapewniam, że traktuję je po ludzku - odpowiedział i uśmiechnął się zachęcająco. - Przykro mi, ale muszę odmówić przez wzgląd na pamięć ojca i jego kontaktów z tobą. Rozumiesz mnie chyba - powiedziała stanowczo. Vaughn wydał jej się rozczarowany. W każdym razie w tej chwili nie jestem w stanie obsłużyć nowych klientów. W piątek wyjeżdżam z miasta. Znalazłam już kogoś na zastępstwo.
R
S
- Dlaczego? Kiedy wrócisz? Teraz była jej kolej na tajemniczość. -Wyjeżdżam w interesach. Nie wiem, na jak długo. Deanna skuliła się na krześle, czując na sobie badawczy wzrok Vaughna. W napięciu oczekiwała jego reakcji. -Jeśli skończyłaś jeść, odwiozę cię do domu -oświadczył krótko. Westchnęła z ulgą. Nareszcie się go pozbyła! Chociaż wiodła spokojne, wręcz nudne życie, nie życzyła sobie ekscytującego urozmaicenia w rodzaju znajomości z J.D. Vaughnem. Wynajmowały z matką mieszkanie na farmie owiec. Było to pomieszczenie nad stodołą, do którego prowadziły zewnętrzne schodki. - Właściciel pozwala mi trzymać tu konia za darmo, w zamian za usługi weterynaryjne. Taki handel wymienny. Miły zwyczaj, który wciąż istnieje w małych miejscowościach. Po co się wdała w tę pogawędkę? I to z osobistym wrogiem! - Czy dosiadałaś kiedyś świeżo ujeżdżonego konia? - spytał nagle mężczyzna. Deanna zamrugała powiekami. - Staram się jeździć tylko na porządnie wytrenowanych wierzchowcach - odrzekła szczerze. J.D. pokiwał głową i zaparkował na skraju długiego błotnistego podjazdu. -Taki koń to zabawna sprawa. Wielka zagadka. W jednej chwili jest posłuszny, a w następnej stara się posłać jeźdźca do wszystkich diabłów. Tylko od ciebie zależy, czy rozszyfrujesz w porę jego zamiary. Zwykle jestem w tym dobry. Potrząsnął głową z niedowierzaniem. - Ale ty, Deanna, zbiłaś mnie z tropu.
R
S
Jęknęła. Na litość boską! Ten człowiek przyczynił się przecież do ruiny i śmierci jej ojca. Przystojny, męski, atrakcyjny... Owszem, robił wrażenie, ale ona, jako lekarz, nie mogła dać się zwieść jego czarowi i pięknym słówkom. -Zawsze mnie interesowały rzeczy zaskakujące, nieoczekiwane. Od dawna nie spotkałem nikogo tak nieprzewidywalnego jak ty. I na pewno jeszcze się tu pojawię. Do widzenia. Na razie! Deanna otworzyła szeroko oczy. Nie mogła wydusić z siebie głosu. J.D. spokojnie wytrzymał spojrzenie kobiety. Nie czekała, aż otworzy jej drzwi. Pobiegła do mieszkania. Vaughn odprowadził ją wzrokiem.
ROZDZIAŁ TRZECI
R
S
- Odrzuciłaś jego propozycję? - Helen Leighton podniosła głos. - Odrzuciłaś ofertę jednego z najbogatszych hodowców koni ćwierćkrwi w Arizonie? - To handlarz pozbawiony skrupułów, mamo. Nie możemy mu ufać. Dobrze o tym wiesz. -A jeśli mówi prawdę? Może rzeczywiście uprzedził ojca, że z tego konia nie będzie gwiazdy wyścigów? - Baju, baju, będziesz w raju! Helen westchnęła i bezradnie pokręciła głową. - Deanna, pomyśl rozsądnie. Twój ojciec wbił sobie do głowy, że musi kupić konia, ale to stara historia. Ja troszczę się o teraźniejszość. Pan Vaughn chce cię zatrudnić jako weterynarza. Sądzę, że powinnaś przyjąć tę ofertę. -Chcesz, żebym pracowała dla tego człowieka? - Deanna nie wierzyła własnym uszom. – Kiedyś rozmyślnie sprzedał ojcu niepełnowartościowego wierzchowca, a teraz ma czelność prosić, żebym mu sprzedała Rustlera! Pojawia się po siedmiu latach, jak gdyby nic się nie stało. - Deanna, to małe miasteczko i mamy niewielu klientów. Wiesz, że potrzebujemy pieniędzy. -Tak, ale czy taki bogaty hodowca jak J.D. Vaughn naprawdę musi mieć drugiego weterynarza?
R
S
Nie proponował mi zajęcia, dopóki nie wspomniałam, że Rustler kuleje. Pachnie mi to litością albo wyrzutami sumienia. W każdym razie, nie jestem zainteresowana. - Postępujesz głupio. Helen wzięła ze stosu upranej bielizny ręcznik i złożyła go energicznie. - Mamo, mam swoją dumę i nie przyjmę jakiejś wyssanej z palca posady. - Mimo dezaprobaty malującej się na twarzy matki, Deanna nie zamierzała ustąpić. - Są też inne powody. Helen upuściła ręcznik i zapomniawszy o praniu, oparła ręce na biodrach. - Mianowicie? - Wiesz, że na tydzień wyjeżdżam na rajd szlakiem dawnych osadników. Związek weterynarzy jest jednym ze sponsorów imprezy. Nie nadążam z robotą papierkową. Gdzie mi tam w głowie nowe plany! Deanna szukała ofiarodawców gotowych wesprzeć fundusz opieki nad zwierzętami i organizatorów rajdu. Każdy dyliżans, kryty wóz lub wóz drabiniasty, który przebył arizońską część legendarnego szlaku Butterfield Trail, miał otrzymać nagrodę pieniężną. Część dawnej trasy nie istniała w pierwotnym kształcie. Cywilizacja zrobiła swoje. Ocalały jednak miejsca, gdzie dzika przyroda wyglądała tak jak przed stu laty. Trasę tegorocznego rajdu Deanna chciała przemierzyć na Rustlerze, a wygrane pieniądze przeznaczyć na potrzeby lokalnego oddziału Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami. Jako weterynarz miała doglądać koni uczestniczących w imprezie. - Mamo, nawet jeśli zmieniłabym zdanie, nie mogłabym żądać, aby Silas zajął się jeszcze jednym klientem - rzekła Deanna stanowczo, usiłując zakończyć ich spór. Silas Parker, emerytowany weterynarz, zgodził się poprowadzić praktykę
R
S
Deanny podczas jej nieobecności. - Przecież nawet nie zbadałam zwierząt Vaughna. Zlecanie tego osobie trzeciej to łamanie reguł etyki zawodowej. - Powiedziałaś panu Vaughnowi, że zaczniesz pracę po powrocie. Na litość boską, Deanna, nie będzie cię tylko tydzień! - Mam i inne wątpliwości - ciągnęła Deanna, składając upraną bieliznę. - Kiedy spytałam, po co on, jako hodowca wyścigowych wierzchowców, przyjmuje pod swój dach bezdomne konie bez rodowodu, zrobił się bardzo tajemniczy. Nie zdziwiłabym się, gdyby sprzedawał je do fabryki konserw. -Nie wygląda mi na takiego człowieka. Jestem pewna, że pan Vaughn zarabia tyle, że nie musi ryzykować naruszania prawa - naskoczyła na nią matka. - Sama sprawdź. Zadzwoń do Towarzystwa. Masz tam przyjaciół. Deanna spojrzała na nią nie kryjąc zaskoczenia. - Nie wiedziałam, że tak się tym przejmiesz. - A jakżeby inaczej! Własna córka poświęca życie, aby spłacić moje długi... - Długi ojca. - A potem marnuje szansę odzyskania wolności. - Nie odgrywaj tragedii, mamo! - Deanna zachichotała. Nie marnuję żadnej szansy. - Spostrzegła łzy w oczach matki i spoważniała. - Co się stało? - Nic nie rozumiesz? Zrujnowałaś sobie życie z mojego powodu. Mieszkasz w mieścinie, która nie proponuje nic sensownego kobiecie w twoim wieku. Harujesz jak wół, a cały zarobek idzie na spłatę grzywny. Z nikim się nie umawiasz! Deanna wzruszyła ramionami. - Po pewnych doświadczeniach stwierdziłam, że nie interesują mnie przypadkowe randki. Chcę mieć kiedyś męża i
R
S
dzieci, ale na razie byłoby nieuczciwie, gdybym zaangażowała jakiegoś mężczyznę w swoje kłopoty. Kiedy spłacę długi, powrócę do życia towarzyskiego. Obiecuję. -Będziesz wtedy starą kobietą - odezwała się Helen ze smutkiem. - Masz dwadzieścia osiem lat, a jeszcze tyle długu pozostało do spłacenia! Gdybym wiedziała, że do tego dojdzie, poszłabym do więzienia. -Nie mów tak! Nigdy nie waż się tak mówić! - krzyknęła przerażona. - Mówię świętą prawdę - szlochała Helen. - Najpierw zawiódł cię ojciec, teraz ja. Oboje zrujnowaliśmy ci życie. Deanna mocno przytuliła się do matki i pogłaskała ją po ramieniu. Powstrzymywała łzy. - Mamo, przestań. Jutro rano zadzwonię do Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami i sprawdzę, jaką opinią cieszy się J.D. Vaughn. Jeśli wszystko będzie w porządku, z całą powagą rozważę jego propozycję. Helen ukryła twarz w dłoniach i wciąż płakała. Deanna w duchu przeklinała Vaughna. Mimowolnie przysporzył zmartwień osobie, która za nic nie ponosiła winy. - Mamo, jeśli przestaniesz, zadzwonię od razu - wpadła Deanna na szalony pomysł. - W tej sekundzie. Umowa stoi? Helen z trudem doszła do siebie. Pociągając nosem, kiwnęła głową. Deanna pospiesznie przyniosła jej chusteczkę i otworzyła książkę telefoniczną. Wykręciła numer. - Halo, mówi doktor Deanna Leighton. Czy mogę prosić Kathy Tomlinson? Dziękuję, zaczekam. Zakryła słuchawkę ręką. - Mamo, pamiętasz Kathy, prawda? Ona też wybiera się na rajd. Helen skinęła głową potakująco. - Kathy? Mówi Deanna Leighton.
R
S
- Cześć, Deanna! Wyruszamy w weekend? Zabieram twój bagaż do dyliżansu, zgadza się? -Tak, wszystko bez zmian. Ale nie dzwonię w związku z naszą wyprawą. Chcę zasięgnąć opinii na temat pewnego ranczera. Nazywa się J.D. Vaughn. - A, masz na myśli Dallasa Vaughna, byłego gwiazdora rodeo? Świetny facet. Nie ukrywam, że mi się podoba. Deanna nie mogła wyjść z podziwu. Kathy, szczęśliwa mężatka i matka piętnastoletniego syna, wzdychała niczym nastolatka. - Kathy, nie interesuje mnie jego wygląd. Widziałam go. A to, że był mistrzem rodeo nie robi na mnie wrażenia. Wręcz przeciwnie. Nieraz wzywano weterynarzy na rodeo. Do Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami wpływały skargi na właścicieli za złe traktowanie koni i bydła. Deanna nie potrafiła zrozumieć, dlaczego rodeo cieszy się taką popularnością. Uważała je za rozrywkę równie anachroniczną jak corrida. - Muszę wiedzieć, co J.D. robi z końmi, które przyjmuje pod swój dach. Co wytrawny hodowca ma wspólnego z wierzchowcami bez rodowodu? - Jak to, nie wiesz? - Nie. - Deanna nie traciła cierpliwości. – Dlatego właśnie dzwonię do ciebie. - No cóż, J.D. pochodzi z rodziny rolników z Kolorado. O ile się nie mylę, był piątym dzieckiem spośród sześciorga. - Sześciorga? - Tak. Pięciu chłopców i jedna dziewczynka imieniem Sierra. Nawiasem mówiąc, mieszka w południowej Arizonie. Z tego powodu J.D. osiedlił się w naszym stanie. Utrzymuje z siostrą bliskie kontakty. Kiedy Sierra wyszła za mąż za rodowitego Arizończyka, J.D. postanowił iść na studia do Pho-
R
S
enix. Wreszcie został na stałe. -Kathy, to... pasjonująca historia, ale mnie chodzi o zaangażowanie Vaughna w ratowanie mustangów. - Ależ to idealny kandydat dla ciebie! - Kathy nie dawała za wygraną. - Nie chcesz nawet wiedzieć, czy jest żonaty? Owszem, Deanna ze zdumieniem spostrzegła, że ten problem budzi jej ciekawość. - Uznałam za oczywiste, że jest. Przypuszczam, że kobietom wydaje się atrakcyjny. - Wszystkim kobietom - powiedziała Kathy z naciskiem. Ale uwierz mi, nie jest żonaty. - Naprawdę? - Deanna nie zdołała stłumić radości. Kathy natychmiast podchwyciła tę nutę. - Deanna, interesujesz się nim? -Nie - odrzekła oschle. Kathy zachowywała się jak natrętna swatka. Subtelność nie należała do jej najmocniejszych stron. - Poza tym, to ty zaczęłaś rozmowę o stanie cywilnym Vaughna. Ja pytałam tylko o mustangi. Jej słowa nie zabrzmiały chyba zbyt przekonująco, ponieważ Kathy wcale nie dawała za wygraną. - J.D. miał dziewczynę, z którą wiązał poważne plany. Poznał ją jeszcze podczas występów na rodeo. Parę lat temu zerwali. Jak sądzę, obyło się bez awantur i tragedii. Wszystko mi opowiedział. - Założę się, że sama go naciągnęłaś na zwierzenia odparła Deanna, zakłopotana hałaśliwą szczerością przyjaciółki. Kathy nie siliła się nawet na protesty. - Od tej pory przez jego życie przewinęło się kilka kobiet, ale z żadną nie spotykał się długo. Deannie aż cisnęło się na usta pytanie, dlaczego tak się stało, lecz oczywiście ukryła ciekawość. Na szczęście Kathy sama pospieszyła z odpowiedzią.
R
S
- Wiesz, on nie lubi kobiet z tupetem, lubiących się popisywać, a pełno takich kręci się w środowisku związanym z wyścigami konnymi. - Więc jakie kobiety lubi? - Te, które mocno stoją na ziemi. Rozsądne, szczere. Takie jak ty. Szkoda, że nie jesteś nim zainteresowana - oświadczyła Kathy przebiegle. - J.D. ceni w kobietach inteligencję. Serce spłatało Deannie niemiłego figla. Zabiło żywiej! Natychmiast odzyskała panowanie nad sobą. - Nie chcę się z nim umawiać. Chcę tylko wiedzieć, co robi z mustangami. Kathy wybuchnęła śmiechem. - Gdybym cię tak nie szanowała, nazwałabym cię obrzydliwą kłamczucha. - Kathy, ostrzegam cię... - zgromiła ją. - W porządku. Twój J.D. ... - Tylko nie mój. - J.D. właściwie sprowadza te konie dla swojego przyjaciela. - Czy ten przyjaciel nie może sam tego zrobić? - Mógłby, ale Matt Caldwell nie zna się na koniach. Umie jeździć, ale nie potrafi ocenić wartości danego zwierzęcia. Deanna zaczynała się denerwować. Matka słyszała całą ich rozmowę, a Kathy nie zamierzała się streszczać. - A czym się zajmuje? - Jest psychologiem, terapeutą. Pracuje z młodzieżą, która ma problemy ze zdrowiem psychicznym i fizycznym. Prowadzi ranczo letniskowe w Kolorado. Kiedy potrzebuje konia, dzwoni do J.D. Przyjaźnili się w liceum - wyjaśniła Kathy. J.D. wyszukuje zwierzęta o najłagodniejszym usposobieniu, wnosi stosowną opłatę i ujeżdża je dla Matta. A wszystko to za darmo.
R
S
- Za darmo? - powtórzyła Deanna zdumiona. Wiedziała, ile żądają dobrzy trenerzy. Ujeżdżanie kosztowało ciężkie pieniądze, zwłaszcza jeśli klient miał specjalne życzenia. - Otóż to. J.D. nie wziąłby ani centa od Matta. Mówi, że nie będzie zarabiał na nieszczęśliwych dzieciakach. Twierdzi, że cieszy się, mogąc im w czymś pomóc. Drze na strzępy czeki, które wysyła mu Matt. I tak już od lat. Jeden wysyła, drugi drze. Obaj uparci jak osły. Pewnie dlatego tak długo trwa ich przyjaźń, bo wcale nie są do siebie podobni. - Dobry Boże! - odezwała się Deanna z szacunkiem i podziwem. Helen spojrzała pytająco, lecz córka uspokoiła ją. ruchem ręki. Z trudem docierał do Deanny sens informacji podawanych przez Kathy. Jej opinia na temat J.D. Vaughna zdawała się nie odpowiadać rzeczywistości. Ten człowiek miał chyba jednak pozytywne cechy. - J.D. księguje koszta wyżywienia i ujeżdżania mustangów razem z finansami hodowli koni ćwierćkrwi - ciągnęła Kathy. - Pomyśl tylko! Deanna pokręciła głową. Jeśli Kathy mówiła prawdę i jeśli J.D. nie ponosił odpowiedzialności za zrujnowanie jej ojca, jego propozycja pracy okazałaby się bardzo kusząca. Pragnęła tego podświadomie... - W każdym razie, J.D. dostaje od naszego Towarzystwa wszystkie konie, o które prosi. On i Matt zapewniają zwierzętom wspaniałą opiekę. Gdyby to zależało ode mnie, Deanna, ogłosiłabym go świętym za życia. No, albo przynajmniej wyswatałabym mu odpowiednią żonę. Jest wrażliwy, inteligentny, hojny, przystojny. Czegóż chcieć więcej? Deanna nie wiedziała, co odpowiedzieć. - Masz jeszcze jakieś pytania? - zagadnęła Kathy.
R
S
- Raczej nie. To mi wystarczy. Pomyślała, że plotkarska natura Kathy ma swoje dobre strony. - Mogę przygotować zaświadczenie pisemne, jeśli potrzebujesz. - To nie będzie konieczne. - Deanna odetchnęła głęboko. Dzięki, Kathy. - Zobaczymy się podczas weekendu. Cześć, Deanna. - Cześć. Zamyślona Deanna odłożyła słuchawkę. Napotkała pytający wzrok matki. - I co? Jaki wynik? - Rano skontaktuję się z panem Vaughnem i umówię na wizytę. Obejrzę jego ranczo. Niczego nie obiecuję, ale sprawdzę dokładnie, czy rzeczywiście trzeba tam zatrudnić weterynarza na stałe. - A więc wywiad wypadł pomyślnie? - Tak. To aż niewiarygodne - powiedziała Deanna ironicznie. - Mamy szczęście. Helen uśmiechnęła się i powróciła do składania upranej bielizny. - Najwyższy czas, żeby nam też coś się udało. Deanna nie chciała psuć radosnego nastroju matki. Z własnych przykrych doświadczeń wiedziała, że z pozoru korzystny rozwój sytuacji prowadzi do późniejszych kłopotów. A tego nie brakowało ani jej, ani Helen. Deanna wzięła głęboki oddech i powoli podjechała swoją półciężarówką do bramy rancza „Rocking J". Odległość pięćdziesięciu mil, dzielącą ją od Cactus Gulch, przebyła jadąc grubo poniżej dozwolonej prędkości. Nie spieszyło jej się.
R
S
Zmartwiła ją burzliwa rozmowa z matką poprzedniego wieczora. Od śmierci Carla Leightona minęło sześć lat, ale, jak pokazały wydarzenia, obie kobiety nie pogodziły się jeszcze z tym faktem. Strażnik sprawdził dokumenty Deanny. Długim, brukowanym podjazdem wjechała na teren posiadłości. W powietrzu unosił się charakterystyczny zapach koni i świeżo ściętej lucerny. Zaparkowała przed schludnym budynkiem mieszczącym biuro. Jeden z pracowników zaprowadził ją do stajni, w której właśnie znajdował się J.D. Deanna zdążyła jeszcze po drodze rzucić pełne podziwu spojrzenie na źrebaki hasające po pastwisku. - Dzień dobry. - J.D. zauważył ją od razu. - Widzę, że z ciebie także ranny ptaszek. – Popatrzył wesoło i uśmiechnął się szeroko. - Wejdź. Deanna zawahała się. Jej wzrok przykuł nagi tors mężczyzny i źrebaczek u jego boku. - Nie przeszkadzam? Nie chciałabym cię odrywać od pracy, ale muszę szybko wracać, żeby otworzyć gabinet o zwykłej porze. Zerknęła na płaski, muskularny brzuch Vaughna i przełknęła ślinę. Kathy miała rację. Trudno było się oprzeć tak atrakcyjnemu mężczyźnie. - Lepiej zaczekam na ciebie w biurze - zaproponowała. -Nonsens. Zjawiłaś się w samą porę. Ten malec zranił się podczas zabawy z większymi źrebakami. Zobacz jako ekspert, czy trzeba będzie założyć kilka szwów. Dopiero teraz Deanna spostrzegła krew na sierści konika i na rękach Vaughna. - Muszę przynieść torbę z samochodu. - To nie będzie konieczne. Mam tu zestaw przyborów. Deanna doszła w duchu do gorzkiego wniosku, że matka
R
S
wcale nie przesadzała. Odwykła od życia towarzyskiego na tyle, że ekscytował ją nagi męski tors. Jeszcze chwila, a zaczną jej się pocić dłonie, niczym uczennicy na szkolnym balu! - Chętnie ci pomogę, J.D. - Inicjały Vaughna zadziwiająco gładko przeszły jej przez gardło. -Potrzymaj tego źrebaczka, żeby nie wierzgał podczas badania. J.D. poklepał zwierzę po brązowej szyi. - Jest dość spokojny. Kiwnęła głową. Przygotowała potrzebne instrumenty i delikatnie zaczęła czyścić ranę. -Wystarczy antybiotyk o działaniu miejscowym - obwieściła po kilku minutach. - Nie trzeba szyć? - Nie. Rozcięcie jest długie, lecz płytkie. Powstało chyba wskutek uderzenia nie podkutym kopytem. Natomiast na stłuczenie nic nie poradzimy. Pilnuj, żeby rana się nie zabrudziła. Smaruj tą maścią trzy razy dziennie, aż zużyjesz całą tubkę. Wkrótce się zagoi. - Deanna uśmiechnęła się i poklepała źrebaka po chrapach. -I trzymaj go z dala od innych, dopóki rana się nie zabliźni. - Tak zrobię. Dzięki, Deanna. J.D. odwrócił się, aby odprowadzić zwierzę do boksu. Na widok paskudnych blizn na jego plecach Deanna aż jęknęła. - Nie wygląda to ładnie, co? - spytał zdawkowym tonem. Spojrzał na nią przez ramię. - Boże, co ci się stało? Deanna nie mogła oderwać przerażonego wzroku od poszarpanych bruzd. -To dowody przyjaźni pewnego głodnego niedźwiedzia grizzly, którego spotkałem w młodości w Kolorado. Zaczaił się na nasze bydło, a ja wszedłem mu w drogę. - Zdjął uzdę z
R
S
konia i zamknął boks. - Moja siostra zastrzeliła go, ale zdążył zabić konia i poharatać mi plecy. Miałem wtedy trzynaście lat. - Tylko trzynaście? Wzruszył ramionami. - Życie na ranczo to nie zabawa. Zmył pod kranem krew źrebaka i wytarł ręce. Starannie powiesił ręcznik nad zlewem. Z jego gestów Deanna wyczytała, że jest człowiekiem porządnym i dobrze zorganizowanym. Ludzie korzystający ze stajennego zlewu zwykle ciskali ręcznik gdzie popadnie. Sięgnął po koszulę, leżącą na stogu siana. Jedwabną koszulę. - Dostałem niezłą nauczkę. Sierra miała dwanaście lat, a to ona oddała celny strzał. Kiedy wyszedłem ze szpitala, przez długie godziny ćwiczyłem strzelanie. -No i...? Strzepnął z koszuli źdźbła lucerny. - Teraz tęgi ze mnie strzelec. Nie znaczy to, że na wyścigach konnych napotykam wiele niedźwiedzi grizzly. - Wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Chociaż... Nigdy nic nie wiadomo. - Chyba tak - przyznała i zmieniła temat. – Nosisz na co dzień takie eleganckie koszule? - Masz na myśli to, że są niepraktyczne? - sprostował bez urazy. - Owszem. Ale wychowałem się przy bydle. Nosiłem na okrągło flanelowe koszule robocze. Kiedy opuściłem dom rodzinny, przyrzekłem sobie, że nigdy już czegoś takiego na siebie nie włożę. I dotrzymuję słowa. - Tak bardzo nienawidziłeś tych koszul? - Nie. Nienawidziłem pracy przy bydle, a koszule flanelo-
R
S
we przypominają mi o tępych krowach. Zawsze wolałem konie. Podwinął rękawy. Deanna z zazdrością patrzyła na kosztowną tkaninę. - Kiedy ujeżdżasz konie, na pewno ubierasz się w coś innego. - Nigdy. Od kiedy przestałem występować na rodeo noszę tylko jedwab. To mój jedyny kaprys. Deanna zamrugała oczami, rozbrojona jego szczerością. - Musisz zużywać mnóstwo koszul. - Ciężko pracowałem, żeby zasłużyć na ten przywilej. Zapiął na nadgarstku zegarek. Szeroka, srebrna bransoleta ozdobiona była maleńkimi turkusami, tak jak sprzączka paska do spodni. Deanna wyraziła podziw dla kunsztu rzemieślnika. - To prawdziwe dzieło sztuki! - Dziękuję. Przyjaciel mojej siostry, Indianin, zrobił dla mnie trzyczęściowy komplet na gwiazdkę przed paru laty. Klamra, bransoleta i spinka do krawata, którą rzadko zakładam, bo nie przepadam za krawatami. Zakładam je tylko na czyjeś śluby i niedzielne msze. Lubisz turkusy? - Uwielbiam. Urodziłam się pod znakiem Strzelca i turkus mam wpisany do horoskopu. J.D. kiwnął głową. - Masz jakąś biżuterię z turkusami? - Nie. - Poza tanim zegarkiem Deanna nie miała żadnej biżuterii. Cokolwiek przedstawiało wartość już dawno zastawiły z matką w lombardzie, aby zyskać pieniądze na spłatę długów. - Bałabym się zresztą nosić cenną biżuterię przy pracy. Nie wyjawiła Vaughnowi całej prawdy, chociaż czuła, że zrozumiałby jej sytuację. J.D. zmrużył oczy i powstrzymał się od komentarza. Odło-
R
S
żył przybory medyczne i jeszcze raz zajrzał do rannego źrebaka. Potem wyszli ze stajni na pastwisko dla młodych koni. W oddali widać było tor wyścigowy, gdzie ćwiczyły wierzchowce ćwierćkrwi. Deanna przystanęła. Nawet z dużej odległości obraz pędzących jak wicher koni robił wrażenie. Przeniosła wzrok na źrebaki i ich wesołe igraszki. J.D. czekał cierpliwie. - Porozmawiamy o interesach? - odezwał się wreszcie. - O pracy, którą mi proponujesz? Cóż, jeśli chcesz mnie zatrudnić na stałe jako weterynarza opiekującego się końmi... Spostrzegła w oczach Yaughna dziwny błysk. Satysfakcja? Nie, triumf. - Chcę. - A więc mogę zostać twoim pracownikiem. Spojrzał na nią badawczo. W Deannie zawrzała krew. Zarumieniła się jak wstydliwa panienka. -Nie zdecydowałam się jeszcze na sto procent. Chciałabym najpierw zorientować się, na czym będzie polegała moja praca, zanim dam ostateczną odpowiedź. - Trzeba kuć żelazo póki gorące. Zarezerwowałem sobie wolny ranek, żeby cię oprowadzić. – Pokazał rozległe zagrody, stajnie. - Możemy poświęcić na to tyle czasu, ile zechcesz. -Niestety, nie mogę przedłużać wizyty. Muszę wracać do pracy, J.D. - W porządku. Zobaczysz, ile się da. Jeśli zabraknie nam czasu, umówimy się za, powiedzmy, półtora tygodnia. Akurat zdążysz odpocząć po rajdzie. - Przecież nic ci nie mówiłam o rajdzie! Skąd wiesz? Wzruszył ramionami. - Nie wykręcaj się! - poleciła zirytowana. – Nikt w miasteczku nie wie, że wyjeżdżam, oprócz lekarza, który mnie
R
S
zastąpi i mojej... Deanna urwała przerażona. Własna matka! Jak mogła! Bez wątpienia to ona. Zwykle dyskretna Helen Leighton zdradziła tajemnicę córki. Deanna nie życzyła sobie, aby Vaughn poznał historię upadku jej rodziny. Kiedy przed laty Helen podzieliła się swym nieszczęściem z sąsiadką, miało to katastrofalne skutki. W ciągu jednego wieczora zostały obwołane wyrzutkami społecznymi i musiały się wyprowadzić do innej miejscowości. Z trudem odzyskała panowanie nad sobą. - Co jeszcze powiedziała ci moja matka?
ROZDZIAŁ CZWARTY
R
S
J.D, powoli zdjął stopę z ogrodzenia i obrócił się w jej stronę. Deanna wiedziała, że gra na zwłokę. - No więc? Odpowiesz mi w końcu? -ponagliła go. - Niewiele mam do powiedzenia. Twoja matka zadzwoniła i uprzedziła, że przyjedziesz rano. To wszystko. J.D. przybrał nieprzenikniony wyraz twarzy. Istne pokerowe oblicze! Deanna postanowiła wobec tego sama wypytać matkę po powrocie. - Twoja matka to prawdziwa dama. Jesteś dla niej całym światem. Mam nadzieję, że nie poddasz jej torturom, aby wydobyć zeznania. Deanna omal nie podskoczyła z wrażenia. Czyżby czytał w jej myślach? - Nic podobnego nie zamierzałam. - Cieszę się. Nie zniósłbym, gdybyś okazała się córką, która odmawia matce prawa do własnego życia. Ostatecznie, to dorosła kobieta. - Przywykłam do troszczenia się o nią. Na tym polega rola dobrej córki. -Tylko wtedy, jeśli matka tego chce. Albo potrzebuje. -Oczywiście, że potrzebuje! Gdybyś wiedział... - wybuchnęła i raptownie zamilkła. - Gdybym wiedział co? O długach matki? O obowiązku meldowania się przez Helen co miesiąc na policji? O groźbie więzienia wciąż nad nią wiszącej? Nadszedł czas sprawdzenia, co J.D. już wie. - Powiedziałeś, że poszukasz w dokumentach zapisów dotyczących mojego ojca. Zrobiłeś to?
R
S
-Tak. Deanna starała się mówić spokojnie. -I co odkryłeś? - Twój ojciec kupił ode mnie wierzchowca czystej krwi, kiedy dopiero zakładałem hodowlę w „Rocking J". Moje konie ćwierćkrwi dawały dochód, lecz rasowe rumaki stanowiły ryzykowny interes. Nie miałem jeszcze wystarczającego zabezpieczenia finansowego, więc sprzedałem je. -I tak się złożyło, że trafiłeś między innymi na mojego ojca - westchnęła Deanna. Cóż za niefortunny zbieg okoliczności. Carl Leighton za wszelką cenę chciał kupić konia, zaś Vaughn - za wszelką cenę sprzedać. -Sprzedawałem dobre konie. Zdrowe, mądre. Nie należały jednak do zwycięzców na torach wyścigowych i nie miały na to szans. Podkreślałem to w rozmowach z kupcami, Deanna. Zabrzmiało to szczerze, ale Deanna broniła się przed uwierzeniem w tę wersję, chociaż J.D. spojrzał jej prosto w oczy. Zapadło kłopotliwe milczenie. - To było dawno i teraz chyba przestało mieć znaczenie powiedziała wreszcie. - Dla mnie to ma znaczenie. I sądzę, że dla ciebie również. Nie mylił się oczywiście, ale Deanna nie chciała mu przyznać racji. - Co jeszcze odkryłeś? Musiała zapytać. Jeśli J.D. wiedział o procesie jej matki, oferta pracy dla Deanny wypływała z litości. - Do czego zmierzasz? - Zerknął na nią badawczo. - Ja... zastanawiałam się, czy ojciec był coś dłużny. No wiesz, koszta wyżywienia i treningu konia. -Ach, o to ci chodzi. - Z jego twarzy znikło zaciekawienie. - Nie, zapłacił za wszystko. A po jego śmierci wierzyciele
R
S
polecili mi sprzedanie wierzchowca. Te pieniądze pokryły wszelkie należności. Deanna odetchnęła z ulgą. Vaughn nie słyszał na szczęście o procesie matki, choć pisały o tym gazety. Skoro J.D. nie znał prawdy, prawdopodobnie nikt w Cactus Gulch jej nie znał. - Deanna, a co do posady weterynarza... naprawdę kogoś potrzebuję. Wciąż kupuję konie, a mój dotychczasowy lekarz nie daje już sobie rady z robotą. - Przykro mi, ale nie potrafię podjąć decyzji od razu. Nie mogła wciąż uwierzyć w absolutną niewinność Vaughna. Chciała w spokoju rozważyć wszystkie za i przeciw. - Przez wzgląd na ojca. Słowa mężczyzny zabrzmiały jak stwierdzenie faktu, nie pytanie. - Właśnie tak. Zadziwiająca ironia losu. Ty i ojciec spotkaliście się przy okazji sprzedaży konia czystej krwi, a my poznaliśmy się dzięki Rustlerowi... -Wyobrażam sobie, jak boleśnie to przeżywasz. Powtarzam jednak: naprawdę potrzebuję drugiego weterynarza. -Przemyślę sprawę i dam ci odpowiedź natychmiast po powrocie z rajdu. Zgadzasz się? -Tak. Deanna sięgnęła do kieszeni po kluczyki od samochodu. Brzęknęła nimi znacząco. - Muszę jechać do pracy. - Ruszyła ścieżką w stronę parkingu. - Będziemy w kontakcie. - Jeśli nie odezwiesz się, Deanna, ja i tak do ciebie zadzwonię. - Nie wątpię - odparła oschle. W duchu musiała jednak przyznać, że słowa Vaughna sprawiły jej przyjemność. Zachowała w pamięci obraz jego
R
S
pokrytych bliznami pleców i szerokich, silnych ramion. Wkroczyła do gabinetu zła jak osa. Dokuczała matce na każdym kroku. -Mamo, parę dni temu obiecałaś zamówić tę szczepionkę! przypomniała z wyrzutem. – Zostało tylko kilka fiolek. Co powiem pacjentom, kiedy zapas się skończy? - Dostawca się spóźnił. Przyrzekł, że dostaniemy lekarstwa jutro. Wczoraj ci o tym wspomniałam. Nie pamiętasz? - Nie. Jesteś pewna, że się nie mylisz? Helen zmarszczyła brwi. - Chyba tak.., - Gdybyś się skupiła na rozmowach ze mną, a nie z panem Vaughnem, byłabym lepiej poinformowana. - Ach, o to chodzi! To dlatego jesteś taka wściekła i traktujesz mnie z dystansem. Deanna nie zaprzeczyła. -Wystarczył już twój pomysł z wyjęciem kluczy z mojej torebki. Musiałam zjeść kolację z tym człowiekiem- Przemilczałam to, lecz nie zaakceptowałam tej sztuczki. Ale kiedy zaczynasz zaznajamiać obcego mężczyznę z moim życiem prywatnym, stanowczo protestuję! - Ja tylko zadzwoniłam i uprzedziłam go o twojej wizycie oświadczyła Helen z godnością. - Nie ma to nic wspólnego z sekretami twego prywatnego życia. Zresztą prowadzisz tak jednostajne życie, że brak w nim jakichkolwiek sekretów. Założę się, że zakonnice w klasztorze lepiej się bawią. Deanna jęknęła, lecz szybko odzyskała panowanie nad sobą. - Sama wybrałam taki tryb życia. Nie potrzebuję, żeby Kathy, ty albo ktoś inny bawił się w swata. Zwłaszcza mając w pamięci przykre doświadczenia taty z Vaughnem. Zapomniałaś?
R
S
- Nie zapomniałam. Nie pozwoliłabyś na to, De- anno odparła Helen z naganą w głosie. – Chciałam ci pomóc. Chyba podobasz się Vaughnowi, a z drugiej strony, dobrze byłoby zyskać takiego klienta. -Nie rób tego więcej. Zostaw w spokoju moją pracę i życie osobiste. Jestem dorosła. - Jak sobie życzysz. Nie chciałam cię zdenerwować. A teraz, jeśli nie masz nic przeciwko temu, poproszę następnego pacjenta i zadzwonię do hurtowni leków. - Mamo, nie obrażaj się - błagała Deanna, żałując, że zachowała się tak grubiańsko. - Ja tylko... Za późno! Helen wyszła z gabinetu. Przez resztę dnia, a nawet tygodnia, w kontaktach córki z matką utrzymywało się napięcie. Nadszedł ranek wyjazdu na rajd. Spakowana Deanna czekała na Kathy. Helen, wciąż chłodna i oficjalna, przyszła się pożegnać. - Wiesz, jak mnie szukać w nagłych wypadkach? - spytała Deanna. Organizatorzy wyprawy zabierali radiostację, aby umożliwić łączność z uczestnikami rajdu. -Tak. - Pokażesz Silasowi, gdzie co leży? Zastępca Deanny bywał roztargniony. -Tak. - Dasz sobie radę beze mnie? -Tak. Deanna westchnęła, słysząc lakoniczne odpowiedzi matki. Helen stała się nie do wytrzymania. Pośrednio dzięki J.D. Vaughnowi. Cóż, przez tydzień obie od niego odpoczną. Może J.D. znajdzie innego weterynarza i przestanie zawracać głowę Deannie, a Helen odzyska dobry humor? Rustler niecierpliwił się. Jego orzechowa skóra błyszczała
R
S
w słońcu. Deanna odruchowo sprawdziła, czy uzda konia jest mocno przywiązana do palika. - A oto i Kathy. Na podjeździe, wzbijając tumany kurzu, pojawiła się półciężarówka przyjaciółki. Helen nie odezwała się. Deanna wprowadziła Rustlera do przyczepy. Spłoszył się nieco, czując woń innych koni, które tam przed nim przebywały. Szybko uspokoiła wierzchowca. Załadowała siodło i torby do bagażnika i zakłopotana zwróciła się do matki: - Lepiej już pójdę. Przytulisz mnie na do widzenia? Przez chwilę myślała, że matka odmówi jej tego gestu, lecz opiekuńcze ramiona wzięły ją w objęcia. - Dbaj o siebie, Deanna - szepnęła Helen. -Ty też, mamo. Przepraszam, że nie potrafię trzymać nerwów na wodzy. Nie chciałam sprawić ci przykrości. - Wiem. Ja też nie chciałam. Deanna, rozumiesz, że naprawdę cię kocham? Deanna cofnęła się zaskoczona. - Oczywiście, mamo. Tylko czasem mnie ponosi. Helen potrząsnęła głową. - Wtedy przebrałaś miarę. - Łzy napłynęły jej do oczu. Bez względu na to, co się stanie, chcę, żebyś zawsze pamiętała. - O czym? - Że cię kocham. - Ależ, mamusiu - powiedziała Deanna zmieszana i zmartwiona. - Obiecaj. -Obiecuję, że będę pamiętać. Czy... dobrze się czujesz? Helen energicznie kiwnęła głową i poklepała córkę po ramieniu.
R
S
- Idź już. Niech Kathy nie czeka za długo. Miłej podróży! - Dziękuję. - Deanna jeszcze raz przytuliła matkę i pocałowała ją w policzek. - Nie przepracowuj się. Wynajęłam człowieka do pomocy przy sprzątaniu psiarni i gabinetu. Pozwól mu wykonywać najcięższą pracę, dobrze? - Dobrze. A ty uważaj dosiadając Rustlera. - Będę uważać. -Zwłaszcza w pobliżu klaczy. Pamiętaj, że to ogier. Deanna roześmiała się zadowolona, że w matkę wstępuje dawna werwa. - Wiem, mamo. -Wsiadła do kabiny, gdzie czekała Kathy i jej piętnastoletni syn, Shawn. - Zadzwonię, jeśli nadarzy się okazja. Do widzenia! Helen podniosła rękę w pożegnalnym geście. Nie uśmiechała się. Deannę ogarnęły złe przeczucia, ale cóż mogła zrobić? Tylko modlić się, żeby wszystko przebiegło pomyślnie. Kathy spojrzała pytająco. - W porządku? - Mam nadzieję. Ostatnio nie poznaję mojej matki. Kathy zerknęła w lusterko wsteczne. - Wygląda na zmęczoną. Obie harujecie od świtu do nocy. Deanna bezradnie potrząsnęła głową. - Chyba tak. -Hej, otrząśnij się z trosk! Helen to dorosła kobieta. Dojdzie do siebie. - Jesteś drugą osobą, która mi to ostatnio mówi. - No właśnie. Obie powinnyście od siebie odpocząć. Niełatwo matce i córce mieszkać pod jednym dachem i pracować razem. - Może i tak. Deanna nie czuła się w pełni przekonana, lecz optymizm Kathy wprawił ją w lepszy nastrój. Kathy pasowała raczej na
R
S
przyjaciółkę Helen niż Deanny (jeśli wziąć pod uwagę jej wiek). Zachowaniem przypominała podlotka, nie zaś szacowną matronę. Była chorobliwie wręcz uczciwa i zwariowana na punkcie koni, a bezpośredni sposób bycia zyskiwał jej powszechną sympatię. Mąż, makler giełdowy, surowy, lecz kochający człowiek, cierpliwie znosił żywy temperament żony. Shawn, chłopiec o spokojnym usposobieniu, w przeciwieństwie do większości nastolatków, uwielbiał matkę i nie krył się z tym. Deanna lubiła ich towarzystwo, więc z entuzjazmem przyjęła propozycję, aby złożyć swój bagaż w dyliżansie, któremu patronowało Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami. - Czeka nas długa droga do granicy Arizony z Nowym Meksykiem - westchnęła Kathy po chwili. -Tam właśnie zaczyna się szlak osadników. W Stein's Peak Station. -Przynajmniej przesiądę się do dyliżansu. Nie znoszę prowadzić ciężarówki, a już szczególnie, kiedy holuję przyczepę z koniem. - Mogę cię zastąpić, jeśli chcesz - zaofiarowała się Deanna. Z kieszeni dżinsów wyjęła klamrę i spięła czarne loki. - Zamienimy się miejscami na najbliższej stacji benzynowej. - Naprawdę nie masz nic przeciwko temu? - Oczywiście, że nie. Przecież oddajesz mi przysługę, transportując Rustlera. Nie mam własnej przyczepy do przewożenia koni. - Dzięki. Będę o tym pamiętała. - Kathy uśmiechnęła się szeroko. - Shawn dostanie prawo jazdy dopiero jesienią. On na pewno będzie dobrym kierowcą. Shawn wyprostował się dumnie na tylnym siedzeniu. Deanna stłumiła śmiech. - Wątpię, czy wiele matek nastoletnich dzieci podziela
R
S
twoje zdanie. Kathy zerknęła na nią rozbawiona. - Czy to ważne? Raz się żyje! Shawn kiwnął głową. Był z natury małomówny. - A więc pozyskałaś nowych sponsorów programu pomocy dla bezdomnych koni? - Deanna zmieniła temat rozmowy. -Tak, kilku zamożnych klientów biura mojego męża. Shawn dostał okrągłą sumkę od swojego nauczyciela. Jego koledzy z klasy przeprowadzili akcję wśród rodziców. Chłopak świetnie się spisał - pochwaliła syna rozpromieniona. Deanna pogratulowała jej sukcesu. - Ile pieniędzy zebrałaś ogółem? Kathy wymieniła kwotę, która wywołała zachwyt Deanny. - Owszem, nieźle, ale to prawie nic w porównaniu z tym, co ty zebrałaś, Deanna. Znalazłaś sponsorów dla programu opieki nad bezdomnymi psami. Wyścigi chartów spotykały się z krytycznymi opiniami społeczeństwa. Młode, zdrowe psy, które nie wygrywały w zawodach, były maltretowane lub wyrzucane przez właścicieli. Deanna, jako weterynarz i miłośnik zwierząt, bolała nad okrutnym losem psów. Jej udział w rajdzie miał głównie na celu zdobycie środków na umieszczenie bezdomnych zwierząt w domach prywatnych. - Kathy, wiesz, że nie ma wielu chętnych do wspomagania psów. Arizona to stan hodowców koni. - Wielka szkoda. - Zgadzam się. I tak udało mi się zgromadzić pewien fundusz. - I to nawet większy niż mój. Milczący Shawn zdecydował się zabrać głos. - To prawda, pani doktor. Mama widziała liczby.
R
S
Oszołomiona Deanna gwałtownie uniosła głowę. - Ile dokładnie wpłynęło na konto? - Zgodnie z ostatnimi obliczeniami... Kathy podała zaskakująco wysoką sumę. Deanna otwarła usta z wrażenia. - Ależ tu musiała zajść jakaś pomyłka! Porozmawiam z prezesem, żeby skorygował błąd. Prawdopodobnie sekretarka źle wprowadziła dane do komputera, dostawiając dodatkowe zero. - Och. - Twarz Kathy spochmurniała. – Shawn i ja tak się cieszyliśmy... - Nagle znów się rozpromieniła. - Chyba sami weźmiemy jednego z tych biednych psów, co, Shawn? W domu mamy tylko konie. Przyda nam się chart, a przy okazji wspomożemy szlachetną akcję. - Weźmy dwa - zaproponował Shawn. – Jednego dla mnie, a drugiego dla ciebie i tatusia. Będę się opiekował obydwoma - zapowiedział wspaniałomyślnie. - Umowa stoi, synu. Deanna przysłuchiwała się wesołej kłótni na temat imion ewentualnych przybyszów. Ogarnął ją smutek. Czy i ona kiedyś będzie miała męża, rodzinę? Czy nadejdzie dzień, w którym przestanie zazdrościć przyjaciółce szczęścia rodzinnego? Nieoczekiwanie przyszedł jej na myśl J.D. Vaughn. Obserwowała go, kiedy pomagał w gabinecie. Umiał postępować i ze zwierzętami, i z ludźmi. Przypuszczała, że z dziećmi również. Ale to nie miało znaczenia. Nawet gdyby zakochała się w nim do szaleństwa, do czego zresztą na pewno nigdy nie dojdzie, w jej życiu nie było miejsca dla mężczyzny. Ani dla J.D., ani dla żadnego innego. W każdym razie, Vaughn nie był w jej typie. Gdyby cierpiała na samotność, nie zwróciłaby na niego uwagi. Powinna wziąć psa. Liczyła się z każdym groszem, lecz utrzymanie
R
S
małego charta nie kosztowałoby wiele, a miałaby wiernego towarzysza. Jechali bez niespodzianek. Deanna usiadła za kierownicą i starała się skupić myśli na prowadzeniu samochodu zamiast na Vaughnie. Było to tym trudniejsze, że Kathy i Shawn zdrzemnęli się, straciła więc rozmówców. Późnym popołudniem dotarli wreszcie na miejsce startu rajdu. - No, jesteśmy - oznajmiła Deanna towarzyszom podróży. - Obudźcie się. Kathy zamrugała powiekami i przeciągnęła się. - Która godzina? - Po czwartej. Przez tę przyczepę z koniem musiałam dość wolno jechać przez wzgórza. Gdzie chcesz zaparkować? - Gdziekolwiek znajdziesz wolne miejsce. Przed wyładowaniem bagaży musimy się wpisać na listę. Zostanę tu, a ty się tym zajmij, dobrze? - Zaczekacie? To może potrwać. Muszę porozmawiać z prezesem na temat błędu w danych finansowych. - W porządku. Tymczasem Shawn i ja otrząśniemy się ze snu. Spojrzała czule na nieprzytomnego syna. -Cóż, jeśli ci to nie przeszkadza... Obiecuję, że wrócę jak najszybciej. Deanna wysiadła z samochodu. Pustynne słońce grzało wciąż mocno. Jego promienie odbijały się od skał. Jak okiem sięgnąć widać było konie, ludzi, dyliżanse i kryte wozy. Stanęła w kolejce do namiotu organizatorów, gdzie wszyscy potwierdzali swoją obecność. Przyjaciele i znajomi wołali ją po imieniu. Pomachała im, lecz nie zatrzymała się. Musiała załatwić formalności dopóki było jasno. Szła szybko, wzbijając tumany pyłu. Nagle zawahała się.
R
S
Pomyślała, że bezpieczniej i wygodniej będzie wybrać drogę okrężną. Konie stłoczone na niewielkiej powierzchni i tak zachowywały się nerwowo. Jej przejście wzmagało niepokój zwierząt. Wtem rozległ się krzyk. Podniosła wzrok. Dwa konie zaprzęgnięte do bryczki stanęły dęba jak oszalałe. Jakiś staruszek rozpaczliwie próbował nad nimi zapanować. Ludzie rozbiegli się na wszystkie strony. - Hamulec! - zawołała Deanna do woźnicy. - Za- ciągnij hamulec! Nie zdołała przekrzyczeć wrzawy. Wyobraziła sobie, że zaprzęg tratuje wszystko na swojej drodze i śmiało ruszyła w stronę koni. Z niedowierzaniem patrzyła na tłoczących się ludzi. Gdzież ich doświadczenie w powożeniu i ujeżdżaniu koni? Dlaczego nie spieszyli z pomocą? Z trudem przedzierała się przez tłum. Kiedy zbliżała się do spłoszonych koni, gniadoszy o czarnych grzywach i ogonach, spostrzegła, że ich skóra pokryła się obfitym potem, a chrapy drżą nerwowo. Zauważyła też nie zaciągnięty hamulec. Nagle została brutalnie odepchnięta przez uciekającego mężczyznę. Straciła równowagę i upadła. Zaklęła nie z bólu, lecz z bezsilnej wściekłości. Wszyscy ci właściciele koni zachowywali się tak głupio! Wtem jakiś mężczyzna podbiegł do koni z drugiej strony bryczki. Deanna odetchnęła z ulgą. Podkute kopyta znalazły się niebezpiecznie blisko jego głowy. Zdążył błyskawicznie uskoczyć. Kowbojski kapelusz wzleciał w powietrze. Deanna jęknęła. To był J.D. Vaughn! Chwycił chomąto jednego konia, potem drugiego. Stanął na wprost zaprzęgu. - Zaciągnij hamulec! - kazał staremu woźnicy. - Zaciągnąłem, ale konie i tak się wyrwały!
R
S
Konie próbowały się uwolnić. J.D. zaparł się butami mocno w ziemię. Zebrani wokół ludzie na wszelki wypadek wznosili prowizoryczne przeszkody. J.D. nie mógłby utrzymać koni przez dłuższy czas, lecz nikt nie kwapił się z pomocą, Wkrótce zrozumiała, dlaczego. Tuż obok koni, na piasku, wił się grzechotnik. W każdej chwili mógł zaatakować. Ciasny krąg wozów i uczestników rajdu uniemożliwiał ucieczkę. Było tylko jedno rozwiązanie. Deanna zacisnęła pięści i ostrożnie podeszła do węża. Konie szarpnęły się energicznie, omal nie zwalając Vaughna z nóg. Deanna zaczekała, aż odzyska równowagę. Teraz mogła się zająć grzechotnikiem. Jako weterynarz nieraz miała do czynienia z wężami. Pozyskiwała jad do produkcji surowicy. Sama nawet złapała kilka gadów. Wtedy jednak dysponowała odpowiednimi przyborami. Długą, rozwidloną na końcu laską przygważdżała głowę gada do ziemi, a na szyi zaciskała mu pętlę. Miała też grube rękawice, torbę z juty i ampułkę z surowicą na wypadek ukąszenia. Tu, na pustyni, w nieoczekiwanej sytuacji, mogła liczyć tylko na swoje dwie ręce i to, że J.D. zdoła przynajmniej przez chwilę powstrzymać konie. Poczuła na sobie wzrok Vaughna. Spojrzeli sobie prosto w oczy. J.D. skinął głową zachęcająco. I to pomogło Deannie podjąć decyzję. Odetchnęła głęboko. Zdjęła klamrę spinającą wło- sy i rzuciła przed siebie, aby zwrócić uwagę grzechotnika. Wąż rzucił się jak błyskawica, lecz Deanna była szybsza. Złapała go tuż poniżej głowy. Ciało gada wiło się w powietrzu. Grzechotki wydawały gniewny odgłos. Tłum jęknął z przerażeniem, które szybko przeszło w zachwyt. Deanna nie zważała na zachowanie ludzi. Oddaliła
R
S
się od koni. Był to sygnał do rozejścia się. Paru mężczyzn pomogło Vaughnowi. Jakaś życzliwa kobieta przyniosła Deannie aluminiową puszkę z pokrywką. Ostrożnie, a zarazem w błyskawicznym tempie, umieściła węża w środku i zatrzasnęła wieczko. - Zaopiekuję się tym gadem - zaproponował spocony, czerwony na twarzy mężczyzna, dzierżący w dłoniach strzelbę. - Jeden celny strzał, a będziesz miała piękny pasek do sukienki, kochaneczko. - Chyba pan zwariował? - Głos Deanny załamał się w dramatyczny sposób. Myślała, że zemdleje. Zacisnęła ręce na puszce, usiłując odzyskać panowanie nad sobą. Nagle poczuła, że obejmuje ją silne męskie ramię. - Ta dama już ma pasek - odezwał się J.D. - Od przybytku głowa nie boli. A grzechotnik, to paskudne zwierzę! - Nieprawda. Ten rajd ma przebiegać pod hasłem dobroci dla zwierząt, nie zaś strzelania do nich. Nie pozwolę na to. - Nie bądź śmieszna. - Nie zauważyłem, żeby wcześniej spieszył pan z pomocą oświadczył J.D. zaczepnie. Spojrzał na nieznajomego z taką odrazą, że Deanna aż się wzdrygneła. - Ta pani unieszkodliwiła węża, zatem w jej rękach leży los grzechotnika. Zgadza się? Wyraz twarzy Vaughna przestraszył Deannę prawie tak samo, jak widok atakującego węża. J.D. zaczekał, aż mężczyzna odejdzie, a potem zwrócił się do Deanny, obejmując ją. - Nic ci się nie stało? - spytał zatroskany. Skinęła głową. Kiedy ją obejmował, czuła się pewnie, bezpiecznie i... przyjemnie. - Wypuścimy tego grzechotnika na wolność?
R
S
- Tak - odrzekła. - Zaniesiemy go na skały, z dala od ludzi, i otworzymy puszkę. - W porządku. J.D. nie przestawał jej obejmować. - Możesz mnie już nie podtrzymywać. Już nie zemdleję zapewniła. Wreszcie uwolnił ją z uścisku. - Mam nadzieję. - Wyszczerzył zęby w uśmiechu i nacisnął kapelusz na głowę. - Niektórzy ludzie sądzą, że dobry wąż to martwy wąż, zwłaszcza jeśli chodzi o węże jadowite. - Ja tak nie uważam. Węże są ważnym składnikiem pustynnej przyrody. - Zadrżała. - Chyba jednak nieprędko poważę się na podobny wyczyn. Złapała jeden z uchwytów puszki. Podniosła zdumiony wzrok. J.D. nie poszedł w jej ślady. Puszka nie była ciężka, lecz nieporęczna. Deanna spodziewała się, że Vaughn pomoże ją nieść, zwłaszcza ze względu na niebezpieczną zawartość. - Zaczekaj chwilkę. Pobiegł na miejsce, gdzie spotkali grzechotnika i pochylił się. Podniósł coś z piasku. Wyczyścił przedmiot połą swej jedwabnej koszuli. Poprawił starannie ubranie i podał Deannie znalezioną rzecz. - Proszę. Nie zapomnij o tym. Deanna spojrzała na klamrę do włosów i na przybrudzony materiał koszuli mężczyzny. Vaughn przed chwilą pokonał parę spłoszonych koni, wygrał potyczkę słowną z bezmyślnym tępicielem węży, a teraz popisał się rycerską uprzejmością. Ogarnęło ją miłe uczucie. Nie oczekiwała takiej wspaniałomyślności. - Dzięki - wydusiła z siebie.
R
S
Zdobyła się nawet na uśmiech. Upięła długie loki na karku. J.D. obserwował każdy jej ruch. Wspólnie chwycili blaszankę. - To była dobra robota, Deanna - odezwał się, kiedy oddalili się od hałaśliwego tłuniu. - Musiałam przecież coś zrobić! Bałam się, że konie urwą się z zaprzęgu. Pomyśl, jakie wyrządziłyby szkody! Gdyby nie ty... -I ty - przerwał jej. - Dziękuję za pomoc. Dałaś mi niezłą nauczkę, nie ma co! Nie zwykłem unieszkodliwiać grzechotników gołymi rękami. - Już wcześniej miałam z nimi do czynienia. - Ale nie bez odpowiednich przyborów – odrzekł nie kryjąc podziwu. -To prawda. - Pochwały Vaughna sprawiły jej niekłamaną przyjemność. - Dzięki Bogu, wszystko już za nami. - Westchnęła i rozejrzała się po okolicy. - Tu możemy się zatrzymać. To chyba odpowiednie miejsce. Wokoło rosły kępki kaktusów między ostrymi skałkami. Żadnej ludzkiej istocie nie przyszłoby do głowy zapuszczanie się w te strony. Położyli puszkę na boku. J.D. kopnięciem strącił pokrywkę. Wycofali się na bezpieczną odległość. Grzechotnik wypełzł i zniknął wśród skał. - No i uciekł. - J.D. podniósł blaszankę i zamknął wieczko. - Chociaż jeden wąż miał szczęście. Ja natomiast miałem jeszcze większe szczęście, że znalazłaś się przy mnie i ocaliłaś moją skórę. Jestem ci bardzo wdzięczny, Deanna. Przycisnął ją do siebie i nieoczekiwanie pocałował - delikatnie, niespiesznie. Zaszokowana Deanna zrozumiała od razu, że ten pocałunek wyrażał coś więcej niż tylko wdzięcz-
R
S
ność. Zanim jednak zdążyła zareagować czy chociażby pomyśleć o tym, jak się zachować, J.D. uwolnił ją z uścisku. - Powinniśmy wracać - oświadczył i wziął puszkę pod pachę, jak gdyby nic się nie stało. – Musimy wpisać się na listę. - My? - spytała oszołomiona. Ciąg zaskakujących wypadków sprawił, że nie zastanowiła się nad oczywistą kwestią. A właściwie, co ty tu robisz? W jego oczach zamigotały wesołe ogniki. - Trafiłaś w samo sedno. Zawsze lubiłem dobrych strzelców. Sądzę, że hojnemu sponsorowi rajdu należy się trochę uprzejmości. - Hojnemu sponsorowi? - Tak. Nagle poczułem w sobie miłość do bezdomnych chartów. Deanna zamarła. - To ty przekazałeś sporą kwotę na fundusz dobroczynny? - Szlachetny cel. Byłem zbulwersowany losem biednych zwierząt. Twoja matka otworzyła mi oczy i za to jej dziękuję. Deanna omal nie zemdlała. - Moja matka z tobą rozmawiała? Znów? Kiwnął głową. - Helen opowiedziała mi, ile pracy poświęcasz programowi opieki nad bezdomnymi psami. Wydawała się rozczarowana, że niewiele osób zasiliło fundusz, A ja nie znoszę, kiedy jesteś przygnębiona, więc... - Więc ofiarowałeś okrągłą sumkę – dokończyła za niego. Nagle wyjaśniła się przyczyna dziwnego zachowania Helen. Po raz kolejny matka odegrała rolę swatki. Ale Deanna nie potrafiła się na nią gniewać. Swoją drogą, jej zabiegi przyniosły korzyść funduszowi opieki nad zwierzętami. Nieważne, że przy okazji znów spotkała na swej drodze Vaughna.
R
S
-Jestem wdzięczna za twój wkład – powiedziała szczerze. Każdego sponsora witam z otwartymi ramionami. Ale nie odpowiedziałeś jeszcze na moje pytanie. Co tu robisz? J.D. uniósł brwi. - Czyżby Kathy ci nie powiedziała? - Czego? - Biorę udział w rajdzie.
ROZDZIAŁ PIĄTY
R
S
-Kathy, mogłaś mi powiedzieć! - odezwała się Deanna z wyrzutem następnego ranka, zerkając spod oka na stojącego w pobliżu Vaughna. Po ceremonii otwarcia rajdu ruszyli w drogę. J.D. dosiadał swego wierzchowca. Shawn zajął miejsce z tyłu wozu i pilnował uwiązanego Rustlera. Deanna, chwilowo bezczynna, usiadła obok Kathy, aby omówić najnowsze wydarzenia. -Ależ, Deanna, powtarzam, nie wiedziałam, że pan Vaughn jedzie z nami! To znaczy wiedziałam, że ktoś jedzie, ale nie wiedziałam, że to on! -Pozwoliłaś nieznajomemu mężczyźnie, żeby ci towarzyszył? - zadrwiła Deanna. - A Shawn? Tak się o niego troszczysz? Kathy kiwnęła energicznie głową. - Troszczę się! Ale mój szef z Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami zadzwonił do mnie do domu i zapowiedział, że nowy sponsor, który przekazał pokaźną sumę, chciałby do nas dołączyć. To było tuż przed wyjściem z domu. Mieliśmy jechać po ciebie. Spieszyłam się, więc nie zawracałam sobie głowy szczegółami. Mój szef poręczył za nieznajomego i to mi wystarczyło, zwłaszcza że kwota była naprawdę pokaźna... - Równa tej, którą przekazał na rzecz bezdomnych psów? - Prawie. Poza tym, o co ta kłótnia? Nie znalazłabyś lepszego sponsora ani towarzysza podróży niż J.D. Gdyby się
R
S
nie pojawił, kto wie, czy bryczka nie spowodowałaby wypadku? Jeszcze nie widziałam, żeby tylu ludzi oszalało na widok węża - parsknęła. - Dzięki Bogu, ty i J.D. przybyliście na czas. - Chyba masz rację. A jednak wolałabym, żeby został w domu. Kathy czuła się wyraźnie zakłopotana. - Z własnych kontaktów z J.D. wiem, że to miły facet. Co masz mu do zarzucenia? Każdej kobiecie przy zdrowych zmysłach imponowałoby jego zainteresowanie. Deanna pomyślała, że to zainteresowanie objawia się dość osobliwie, między innymi pocałunkiem. Znów spojrzała ukradkiem na mężczyznę. Dotknął dłonią ronda kapelusza, przesyłając milczące pozdrowienie. Deanna w odpowiedzi uprzejmie skinęła głową, lecz szybko odwróciła wzrok. Nie zamierzała też opowiedzieć Kathy historii pechowej znajomości swojego ojca z Vaughnem. - W obecności tego człowieka trzeba uważać na każdy krok - oznajmiła tajemniczo. - Uwierz mi, wiem coś o tym. - Ależ, Deanna - odezwała się przyjaciółka z wahaniem. On musi cię naprawdę lubić. Przekazał na konto naszej akcji sporą sumę, kiedy twoja matka powiedziała mu, że nie pozyskałaś zbyt wielu sponsorów dla bezdomnych chartów. - Nie o charty mu chodzi, lecz o Rustlera. - O Rustlera? - Teraz Kathy zerknęła w stronę J.D. - Mówiłaś mi, że Rustler jest kulawy. - Lekko kulawy. Ma jednak świetny rodowód. Nie może uczestniczyć w wyścigach, ale jego potomstwo będzie mogło. J.D. odłożył na cztery lata swoje plany wystawiania wierzchowców czystej krwi w gonitwach, ale założę się, że zrobi to dla Rustlera. - Cztery lata?
R
S
Deanna potwierdziła kiwnięciem głowy. - Jedenaście miesięcy ciąży i dwa lata czekania, aż źrebaki podrosną na tyle, aby startować w pomniejszych zawodach. I jeszcze rok, zanim zaczną biegać w najsłynniejszych gonitwach, do których dopuszcza się tylko trzylatki. - Nie zdawałam sobie sprawy, że tyle wiesz o wyścigach konnych - wyraziła zaskoczenie Kathy. - Wiem wystarczająco wiele, aby się orientować, że J.D. bardzo potrzebuje ogiera czystej krwi. - Tak bardzo, że przeznacza duże kwoty na cele dobroczynne? Sądząc z wysokości datków, stać go z pewnością na kupno innego ogiera. - Owszem, ale uparł się na Rustlera. Ma już jego matkę. Ta klacz to świetna lokata kapitału. -I Vaughn przypuszcza, że z Rustlerem historia się powtórzy? - Mniej więcej. Wolałabym, żeby ograniczył hodowlę do koni cwierckrwi albo przynajmniej nie włączał mnie i Rustlera do swych ambitnych planów - mruknęła Deanna. - Sądziłem, że konie ćwierćkrwi dobre są do pracy na ranczo i do występów na rodeo. - Shawn wynurzył się nagle z tylnej części wozu. - Nie wiedziałem, że dobrze sobie radzą w wyścigach. - Rzeczywiście, nie ustępują szybkością koniom czystej krwi - wyjaśniła Deanna. - Używa się ich do pilnowania bydła. Koń ćwierćkrwi potrafi przebiec bez wytchnienia galopem pół kilometra, aby pasterz zdążył złapać na lasso sztukę, która odłączyła się ód stada. Wierzchowce czystej krwi są lepsze na długich dystansach. I ich hodowcy cieszą się większym uznaniem. - Deanna zmarszczyła brwi. - Oto dlaczego J.D. Vaughn wyruszył na rajd. Dyliżans podskakiwał na wyboistej ścieżce. Przez chwilę
R
S
kobiety jechały w milczeniu. - Cóż, nie mogę się przed nim ukrywać przez cały dzień. I tak nie zmienię zdania w sprawie Rustlera, bez względu na to co powie Vaughn. - Uparta jesteś, Deanna. Pomyśl, będziemy razem na szlaku przez cały tydzień. Przez cały tydzień na szlaku z J.D. Vaughnem... Deanna obiecała sobie, że zachowa zimną krew, a jednak zadrżała. Przeczuwała, że ten mężczyzna stanowi groźbę nie tylko dla Rustlera. Dla niej również. - Wkrótce urządzimy postój. Potem dosiądę Rustlera, a Shawn znów zajmie miejsce z przodu, przy tobie. - Deanna uśmiechnęła się ponuro. - Jestem pewna, że w jego towarzystwie czas upłynie ci o wiele przyjemniej niż w moim. - Słuchaj, gdybym wczoraj spotkała się oko w oko z grzechotnikiem, też czułabym się wciąż podminowana. Co do J.D. chyba jednak się mylisz – powiedziała Kathy wzruszając ramionami. - Może zwariował na twoim punkcie i przeżyjesz najbardziej romantyczny tydzień swego życia? - A Rustlerowi wyrosną skrzydła i wzięci w niebo niczym Pegaz. Obiecuję mimo wszystko, że nie będę się skarżyć i zawracać ci gilowy. - Czas wziąć byka za rogi? - Coś w tym rodzaju. Czy wiesz, że zaproponował mi pracę weterynarza na swoim ranczo? Sama widzisz, jak bardzo mu zależy na Rustlerze! - Na Rustlerze albo na tobie. - Nie przesadzaj! Zaraz przesiądę się na konia. Deanna tylko udawała wściekłość. Już po chwili jechała na Rustlerze między wozem Kathy a wierzchowcem Vaughna. - Dzień dobry, Deanna - powitał ją J.D. – Mam nadzieję, że dobrze spałaś.
R
S
-Dosyć dobrze - odparła, chroniąc twarz przed słońcem Arizony, które mimo wczesnej pory grzało bezlitośnie. - Uciąłem sobie pogawędkę z Shawnem. Zrobiłem mu wieczorem mały wykład o gwiazdozbiorach. J.D. zbliżył się do niej. Ozdobna klamra paska pobłyskiwała w promieniach słonecznych. -Tak, słyszałam - wyrwało się Deannie mimowolnie. - Myślałem, że będziesz chciała odpocząć po dramatycznych przejściach. Doskwierał ci brak towarzystwa? -Ani trochę. Ale w nocnej ciszy dobrze słychać głosy. Spali we czwórkę pod gołym niebem. Kathy i Deanna po jednej stronie wozu, Shawn i J.D. po drugiej. W ciasnym wnętrzu dyliżansu byłoby im niewygodnie, a deszcz wiosną padał bardzo rzadko, więc nawet nie rozbili namiotów. - Nie ośmieliłbym się zakłócać twojego snu. Rzuciła mu ukradkowe spojrzenie i postanowiła nie odpowiadać.Już i tak obecność Vaughna sprawiła, że w nocy prawie nie zmrużyła oka. W świetle dnia magia wciąż trwała. Z trudem opierała się urokowi mężczyzny. Był ubrany tak jak zwykle: w drogie dżinsy, jedwabną koszulę (tym razem jasnozieloną) i modne buty. Uzupełnienie stroju stanowił kowbojski kapelusz. Deanna wolała rozmowę na tematy mniej drażliwe niż jej spokojny sen. - Dosiadasz pięknego konia - odezwała się po chwili. Blask złotej sierści wałacha, kremowej grzywy i ogona świadczył o częstym szczotkowaniu. - Dzięki. Pistol Pete bije na głowę wszystkie konie, na których jeździłem tym szlakiem. Kupiłem go na aukcji za śmieszne pieniądze. Najlepszy zakup w mojej karierze. - Co z nim było nie tak? Deanna nie zauważyła żadnych wad w budowie konia i
R
S
sposobie poruszania się. -Po prostu brak dyscypliny. Ponosił jeźdźców. Potrzebował tylko trochę cierpliwości, marchewki na przynętę i dobrze dopasowanego wędzidła. Zadziałało cudownie. Deanna obserwowała krok wierzchowca. - Idzie dość swobodnie. - Dzięki dobrej uździe. W przeciwieństwie do twojego konia. - J.D. wskazał Rustlera, który trochę się szarpał w uprzęży. - Rozbolą cię ramiona. -Doskonale sobie z nim radzę – oświadczyła Deanna z zapałem. J.D. uśmiechnął się pobłażliwie. - Cóż, jesteś weterynarzem, a ja tylko tępym kowbojem. Wolałbym jednak wydać parę dolarów więcej na porządne wędzidło, niż pozwolić, żeby jeździec lub koń odniósł rany. Zwłaszcza, jeśli to mój koń i sam jestem jeźdźcem. -Względy bezpieczeństwa są bardzo ważne, ale nie sądzę, aby Rustler potrzebował ostrzejszego traktowania. -To młody koń. Wciąż rośnie. - J.D. zmierzył wierzchowca uważnym spojrzeniem. Podziwiał szlachetną głowę, potężną klatkę piersiową, silne orzechowe boki. - Nie chciałbym, Deanna, żebyś skończyła jak stara pani Foley, której wałach wciąż kaleczy się drutem kolczastym. Deanna zjeżyła się, słysząc taką reprymendę, lecz powstrzymała nerwy na wodzy. -Nie widzę związku z moją osobą – odparła chłodno, co wcale nie zraziło Vaughna. -Jako weterynarz rzeczywiście wiesz wszystko o fizjologii koni i leczeniu ich dolegliwości. Nie znaczy to bynajmniej, że wiesz wszystko o ujeżdżaniu i hodowli. Widzę, że nie znasz się na rodzajach wędzideł. Zapewniam cię, że powinnaś zmienić uzdę Rustlerowi.
R
S
- Nie sądzę. A w sprawach dotyczących Rustlera sama podejmuję decyzje. J.D. wzruszeniem ramion skwitował zgryźliwe słowa. - Jak sobie życzysz. A przecież jesteś odważna, doktor Leighton. Szkoda, że miłość do koni przesłania ci prawdę o tych zwierzętach. Nachmurzona Deanna przypomniała sobie scenę poskromienia grzechotnika, a także hojną dotację Vaughna na rzecz bezdomnych psów. Potem powoli policzyła do dziesięciu. Wreszcie odzyskała panowanie nad sobą. - Pozostanę przy swoim zdaniu i na tym zakończmy dyskusję. Poranek dłużył się niemiłosiernie. Szlak rajdu wiódł teraz w dół, przez Dobtful Canyon do doliny San Simon. I wierzchowce, i zaprzęgi z łatwością przystosowały się do spadku terenu. Zmienił się również krajobraz. Nagie spiczaste skały ustąpiły miejsca kamienistym równinom, pokrytym tu i ówdzie rachityczną roślinnością. Nastrój Deanny wcale się jednak nie poprawił. Co gorsza, zaczęły ją boleć ramiona. Tak jak przewidywał J.D., źle dopasowana uzda okazała się niewygodna. Absorbująca praktyka lekarska nie pozwalała na częste przejażdżki konne, więc Deanna nie zauważyła tego wcześniej. Rustler zachowywał się nerwowo. Widział okolicę, czuł obce konie w pobliżu. Deanna napinała wszystkie mięśnie w walce z rozbrykanym młodym ogierem. Wreszcie grupa dwudziestu pięciu wozów i jeźdźców indywidualnych zatrzymała się na obiad. Sztywna, obolała Deanna z trudem zsiadła z konia i zaprowadziła go do punktu wydawania paszy. - Dobrze się czujesz? - spytał J.D., kiedy Kathy i Shawn
R
S
zajęci byli rozmową z innymi uczestnikami rajdu. - Nieco zesztywniały mi mięśnie - przyznała i spróbowała się uśmiechnąć. - Nie jestem przyzwyczajona do siedzenia przez tyle godzin w siodle. - Należysz zatem do tego typu ludzi, którzy przeznaczają cały swój czas na pracę, a odpoczynkiem gardzą? - J.D. pokręcił głową. - Poczekaj tu. Przyniosę ci aspirynę. - Wziąłeś aspirynę na rajd? - Nigdy nie wiadomo, co się zdarzy. Nie udaję twardego faceta, który ma stalowy pancerz zamiast ciała. Nie wolno kusić losu. - J.D. wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Zaraz wrócę. Pospiesznie przyniósł z dyliżansu dwie tabletki i własną manierkę. - Proszę. Zażyj to. Deanna z wdzięcznością przyjęła lekarstwo. - Dzięki. Powinnam sama pomyśleć o lekach na wszelki wypadek. Chyba jednak podświadomie sądzę, że lekarz nie może zachorować. Nie wyobrażałam też sobie, że kiedykolwiek zsiądę z konia cała obolała. Każdy ruch kobiety zdradzał cierpienie. Vaughn przyglądał jej się badawczo. - Czeka nas dziś długa jazda. I jeszcze tydzień drogi przed nami. Chciałabyś się zamienić ze mną wierzchowcem? Deanna jęknęła w duchu. J.D. rzucił swoją propozycję zdawkowym tonem, chociaż wiedział, czego się spodziewać po Rustlerze. Nie zdołała go oszukać co do swego stanu. Schyliła głowę i skupiła uwagę na zawartości manierki. -Wiem, że niektórzy ludzie nie lubią, kiedy ktoś nieznajomy dosiada ich konia. Jeśli chcesz – ciągnął obojętnym tonem - zawsze możemy wymienić się uzdami. Deanna zamknęła oczy. Pragnęła, żeby ziemia rozstąpiła
R
S
się i pochłonęła ją natychmiast. Spodziewała się, że lada moment Vaughn wypowie upokarzające ją słowa: „A nie mówiłem!". Dlaczego rodzina Leightonów musiała doświadczać dobroci Vaughna na własnej skórze? Nie otworzyła oczu. Nie musiała błagać o karę niebios. Utrata własnej godności była wystarczającą pokutą. Nagle poczuła na ramionach dłonie mężczyzny. Zdumiona uniosła powieki. Cofnęła się odruchowo. Od razu spostrzegła, że mięśnie rozluźniają się pod dotykiem ciepłych rąk. Poczuła się cudownie. - Lepiej? - spytał zadowolony J.D. po paru minutach. Deanna z westchnieniem wyprostowała ręce. Ramiona wciąż bolały, ale przynajmniej mogła nimi poruszać. - O wiele lepiej. Dziękuję. -Moją siostrę często bolały ramiona od łapania bydła na lasso. Sierra wolałaby umrzeć, niż przyznać się do bólu czy prosić o pomoc. Była najtwardsza z nas wszystkich. Taka jak ty. J.D. podniósł się z klęczek i pomógł wstać Deannie. - Przypominam ci siostrę? Omiótł ją pełnym podziwu, niemal zalotnym wzrokiem. Zwlekał z odpowiedzią. - No cóż... niezupełnie. Wyszarpnęła rękę z jego dłoni. Nie mogła mu puścić płazem bezwstydnego tupetu. - Lubisz kuć żelazo póki gorące, co? W oczach Vaughna zamigotały iskierki. - Tak mnie uczono. - Nie lubię, kiedy ktoś mi się narzuca. Potrafię natomiast przyznać się do błędu. Miałeś rację co do Rustlera. Nigdy wcześniej nie odbywałam takich długich przejażdżek, więc nie zdawałam sobie sprawy z problemu.
R
S
J.D. spojrzał z aprobatą. - Wobec tego zamieńmy się końmi na resztę dnia. Wieczorem wprowadzę ulepszenia w twojej uździe, a już jutro wsiądziesz na Rustlera. Będziesz zaskoczona różnicą. - Dziękuję za propozycję. Jestem ci wdzięczna. Zabrzmiał sygnał trąbki przewodnika rajdu..J.D. podniósł wzrok. - Pora jechać. Przyprowadzę wierzchowca. Niech twoje ramiona odpoczną jeszcze trochę. - Na litość boską, przecież nie umieram! – odparła ostro. Pójdę z tobą. - Chętnie na to przystanę. Musnął palcem jej wargi. Z jego oczu zniknął wyraz rozbawienia. Patrzył teraz inaczej, tak jak wtedy, gdy wspólnie wypuścili węża i gdy ją pocałował. Odwaga opuściła Deannę. Znów usiadła na trawie. - Rozmyśliłam się - powiedziała. Vaughn nie nalegał, więc poczuła się rozczarowana, wręcz znieważona. Widać jej kobiece wdzięki nie były wystarczająco atrakcyjne. Nie zależało jej na wzbudzeniu zainteresowania Vaughna, ale... - Cieszę się, że wam dwojgu lepiej się układa. Na dźwięk głosu Kathy, Deanna podskoczyła jak oparzona. - Znów na mnie naskakujesz? -A gdzieżbym śmiała! Skaczące siedemdziesiąt kilo żywej wagi, cha, cha! - Kathy zerknęła na Vaughna prowadzącego oba konie. -Wiesz, Deanna, on na pewno smali do ciebie cholewki. - Raczej do Rustlera. - Nie, do ciebie. Na milę umiem rozpoznać, kiedy facet jest zainteresowany kobietą.
R
S
Deanna w skrytości ducha pragnęła, aby Kathy mówiła prawdę, nie mogła się jednak zdradzić przed przyjaciółką. - Jakbym słyszała moją matkę! - Bo może obie mamy rację? - Ho, ho! Jeśli to prawda, to dlaczego Vaughn zamierza przez resztę dnia jechać na Rustlerze? Na twarzy Kathy malowało się bezbrzeżne zdumienie. - Chodzi mu tylko o przejażdżkę na Rustlerze?... Prysł cały romantyzm sytuacji. - Już ci mówiłam, że on się mną nie interesuje powiedziała Deanna, czując się trochę winna, że nie opowiedziała Kathy wszystkiego. Musiałaby wyznać, że J.D. dał jej aspirynę, aby złagodzić ból mięśni, zrobił masaż ramion, a potem zaproponował zamianę koni i naprawę wadliwej uzdy. Kto wie, do jakich szalonych wniosków doszłaby romantyczna przyjaciółka? Półprawda była zdecydowanie lepszym rozwiązaniem, przynajmniej na razie. - Nie przejmuj się - pocieszyła zawiedzioną Kathy. -Nie wszyscy mają takie szczęście do mężczyzn jak ty. - To nie kwestia szczęścia. Po prostu byłam bystra na tyle, aby odpowiedzieć na zainteresowanie mojego przyszłego męża. Ty postępujesz wręcz odwrotnie. Odrzucasz taką świetną partię jak J.D. Czysty obłęd! -Jestem dla niego bardzo uprzejma – odrzekła Deanna obojętnym tonem. - Z pewnością Vaughn nie skarży się na moje towarzystwo. Proszę cię jednak: nie odgrywaj roli swatki. Wystarczy mi atmosfera w domu. - Przepraszam. To się więcej nie powtórzy. W nie lepszym nastroju dosiadła wierzchowca Vaughna. Pistol Pete był tak spokojnym koniem, że Deanna mogłaby bezpiecznie zdrzemnąć się w siodle.
R
S
Uderzający kontrast między wałachem a jej ogierem uświadomił Deannie, jak wiele Rustler powinien się jeszcze nauczyć i jak wielka praca ją czeka. Popisała się głupotą sądząc, że wiedza podręcznikowa uczyni z niej dobrego jeźdźca. J.D. natomiast był wspaniałym jeźdźcem. Rustler spróbował wszystkich swoich sztuczek i zorientował się, że trafiła kosa na kamień. J.D. prowadził go delikatnie, lecz stanowczo. Ogier zirytował się, następnie rozzłościł, a wreszcie poddał się. Odzyskał dobry humor, a do nowego pana nabrał szacunku. Im dłużej Deanna obserwowała tę parę, tym gorszy ogarniał ją nastrój. Biblia nie myliła się. Duma zapowiada zawsze upadek. Jej duma poniosła tego dnia sromotną klęskę. Zbeształa życzliwą jej, Bogu ducha winną przyjaciółkę, a w dodatku musiała przyznać, że marny z niej trener koni. - Dobrze się czujesz? - spytał J.D. -W porządku - odparła wyrwana z niewesołych myśli. - Chyba nie bardzo. Wyglądasz na... smutną. Deanna zmrużyła oczy i wyprostowała się w siodle. - Czuję się świetnie. Naprawdę. - Na pewno? - Jestem trochę zmęczona, to wszystko. - O czwartej zatrzymamy się. Rozbijemy obóz zjemy coś. To już niedługo. Deanna kiwnęła głową i odwróciła wzrok. Monotonny krajobraz, tumany kurzu wzbijane przez wozy i oślepiający blask słońca odbitego od skał – wszystko to wpływało na nią przygnębiająco. - Słuchaj, mam jeszcze aspirynę, jeśli dręczy cię ból ramion - zaproponował J.D. -To żaden kłopot. Pete niesie torbę z lekami. Deanna spojrzała na mężczyznę, zaskoczona troską w jego
R
S
głosie. Twarz Vaughna również wyrażała zaniepokojenie. Czy naprawdę martwił się o nią? - Nie musisz się mną tak opiekować, skoro chodzi ci o Rustlera - odezwała się cicho, starannie dobierając słowa. - Uważasz, że to mam na względzie? - A czy jest inaczej? Najpierw oferujesz kupno mojego konia. Odmawiam, więc proponujesz mi pracę. Jak przypuszczam, żeby mnie udobruchać. Kiedy to nie daje rezultatu, zjawiasz się wśród uczestników rajdu i obchodzisz się ze mną jak z jajkiem. Pochlebstwa, nadskakiwanie, nawet pocałunek na pustyni. Powiedziałam ci już i powtarzam raz jeszcze: nawet gdybyś mi dawał złote góry, nie sprzedam Rustlera, więc... -Więc co, Deanna? - spytał zaczepnie, lecz nie przestraszył kobiety. -Więc wracaj na swoje ranczo i oszczędź sobie kłopotu. J.D. zaklął pod nosem. Deanna wzdrygnęła się, kiedy ściągnął cugle Pete'a i zatrzymał wałacha. Zeskoczył z siodła z uzdami obu koni w dłoniach. Przez chwilę Deanna poważnie zastanawiała się, czy nie posunęła się za daleko. Vaughn gwałtownie rozpiął torbę przytroczoną do siodła Pete'a, wyjął dwie tabletki aspiryny i podał bez słowa Deannie. Zaczekał, aż przełknęła lekarstwo i popiła wodą z jego manierki. Wskoczył na konia, lecz nie wypuścił z rąk cugli Pete'a. Wściekłość nie zniknęła z jego twarzy. - Szanowna doktor Leighton, niech mi będzie wolno wyrazić się jasno. Biorąc pod uwagę twoje fatalne samopoczucie, niemiłą historię z twoim ojcem oraz konieczność zatrudnienia przeze mnie nowego weterynarza, staram się brać za dobrą monetę zniewagi, jakie od ciebie znoszę. - Spojrzał posępnie. –Ale moja cierpliwość jest bliska wyczerpania. Zapewniam
R
S
cię, że wrócę na ranczo, kiedy załatwię to, co sobie zamierzyłem! - Czyli kiedy zrozumiesz, że nie dostaniesz Rustlera. I nie masz co marzyć o tym, że zostanę twoim weterynarzem. - Odrzucasz tę propozycję? - spytał z niedowierzaniem. - Zgadza się. Znajdź sobie kogoś innego. Serce ścisnęło jej się z żalu na myśl o pieniądzach, które mogła zarobić, ale szybko doszła do siebie. Nawet gdyby zajęła się końmi Vaughna, skróciłaby okres spłaty długów zaledwie o kilka miesięcy. J.D. zsunął kapelusz z czoła. - Jesteś jeszcze głupsza niż twój ojciec! Napotkała jego stalowe spojrzenie. - Nie sądzę. Mam jeszcze w sobie tyle sprytu, żeby uciec, kiedy widzę niebezpieczeństwo. Dla udowodnienia swych słów, popędziła konia. Niestety, J.D. natychmiast zrobił to samo. Nagle Deanna poczuła się zmęczona kłamstwami Vaughna, uciążliwą podróżą i wieczną gonitwą myśli. Postanowiła puścić się galopem przez dość płaski teren. Pete rozprostowałby nogi, a ona zyskałaby szansę ucieczki. Spięła Pete'a ostrogami, Wierzchowiec pomknął do przodu, zostawiając za sobą J.D. na Rustlerze. -Jeszcze nie skończyłem rozmowy z tobą! — za- wołał mężczyzna za Deanną, lecz puściła te słowa mimo uszu. Wiatr rozwiewał jej włosy, a ona rozkoszowała się pędem i swobodą. Słyszała zbliżający się tętent kopyt Rustlera. Popędziła Pete'a. Zgubiła kapelusz. Nie śmiała obejrzeć się za siebie. Nagle Rustler zrównał się z jej koniem. Cztery wozy dzieliły ją od czoła rajdu, lecz już wiedziała, że nie zdoła utrzymać prowadzenia. Chociaż J.D. nie poganiał Rustlera, wierz-
R
S
chowiec pędził jak na skrzydłach. Jeździec i koń śmignęli obok Deanny, wygrywając wyścig o dwie długości. Jak na komendę Deanna i Vaughn zwolnili, dostosowując krok do tempa karawany. Przed nimi przez puste równiny ciągnął się stary szlak osadników. - Wygrałeś - odezwała się kobieta, natychmiast zapominając o wcześniejszej kłótni. –Wystartowałam pierwsza, ale ty i Rustler wygraliście. - Ja się nie ścigałem - odrzekł J.D. - Chciałem cię tylko dogonić. -Dokonałeś tego, a nawet więcej. Jeszcze nie widziałam Rustlera w takiej formie. A przecież jesteś o wiele cięższy ode mnie. Rustler potrafi biegać mimo kulawej nogi! - powiedziała z zachwytem. - Jak go do tego skłoniłeś? - Nie musiałem. Biegł swobodnie. Sprawiało mu to radość. Dla ciebie zrobiłby to samo. Sądzę jednak, że nigdy nie dałaś mu do tego okazji. - Chyba tak - Deanna zdjęła apaszkę i otarła kurz z twarzy. - Kto by pomyślał, że potrafi gnać tak szybko? Zamilkła, rozumiejąc bezsens tak postawionego pytania. Oczywiście J.D. od początku podejrzewał Rustlera o niezwykłe możliwości. Przez chwilę słychać było tylko szum pustynnego wiatru i lekkie posapywanie zziajanych koni. Wreszcie Deanna podniosła wzrok. J.D. obserwował ją. Miał twarz brudną od pyłu. - Proszę. - Podała mu apaszkę. Przynajmniej tym gestem mogła mu się zrewanżować za aspirynę. - Dzięki. J.D. otarł twarz i zawiązał chustkę wokół własnej szyi. - Hej, co ty?
R
S
-Jestem pewien, że masz jeszcze jedną apaszkę. Traktuj to jako moją nagrodę za wygrany wyścig. Deanna zerknęła niepewnie. - Sam wyznaczasz sobie nagrodę? - W dawnych czasach rycerz, który wygrał turniej, dostawał wstążkę od damy swego serca. W takim razie muszę zatrzymać twoją chustkę. Popatrzyła krytycznie na kolorowy skrawek materiału zdobiący szyję Vaughna. - Nie bądź śmieszny. Trzeba ją najpierw porządnie uprać. Zresztą, wcale nie jestem twoją damą. A poza tym - wskazała palcem jedwabną koszulę mężczyzny - ta apaszka nie pasuje do twojego stylu. J.D. rzucił jej płomienne spojrzenie. Serce Deanny zabiło żywiej. Konie szły łeb w łeb, a uda jeźdźców niemal się stykały. - Nieszczęsna Deanno Leighton, przegrałaś. Łupy należą do zwycięzcy - obwieścił, starannie rozprostowując trójkąt chusty na piersiach. Jego wypowiedź podziałała na Deannę niczym płachta na byka. -Wygrałeś dosiadając mojego konia! - przypomniała. - A jeśli brudną chustkę uważasz za cenny łup, następnym razem wyznacz sobie cel bardziej wart zachodu. Wyzywająco uniosła podbródek. - Może skorzystam z rady. Objął ją mocno za szyję i przyciągnął do siebie, a potem całował długo i namiętnie na oczach wszystkich uczestników rajdu. -Miałaś rację - oświadczył, kiedy ją wreszcie puścił. Dziękuję za wskazówkę. Zawrócił Rustlera i pojechał w stronę dyliżansu Kathy.
R
S
Osłupiała Deanna bez słowa patrzyła w ślad za nim. Dobry Boże, w co ona się wdała?...
ROZDZIAŁ SZÓSTY
R
S
- Czy ty i J.D. macie jakieś problemy? – zawołała Kathy ze swojego miejsca na kozie. - Przez cały ranek zachowujecie okropne milczenie. - Jesteśmy na szlaku dopiero pół godziny – odparła Deanna. Dosiadała Rustlera, który dzięki ulepszonej przez Vaughna uździe szedł bardzo posłusznie. - Jeszcze się nie obudziłam na dobre. Nie kłamała. Minionej nocy źle spała. Tłumaczyła sobie w duchu, że winę ponosi zmiana klimatu i warunków, lecz tu mijała się z prawdą. To J.D. stanowił przyczynę jej niepokoju. Na twarzy Kathy pojawiło się zrozumienie. - Chyba jednak nie o to chodzi, Deanna. Nie sądziłam, że trzydziestoletnia kobieta... - Mam dopiero dwadzieścia osiem lat! -Nieważne. Nie sądziłam, że tak cię przestraszy pocałunek. Na litość boską, tylko jeden pocałunek! - Wcale nie jeden. -To znaczy... Och! - Tak. Przy pierwszym pocałunku przynajmniej byliśmy sami. Wczoraj zaś patrzyła na nas cała karawana. Wygląda na to, że nigdzie nie mogę się czuć bezpieczna. Zachwycona Kathy obejrzała się przez ramię na Vaughna, który jechał tuż obok i powróciła do rozmowy z przyjaciółką. - A któż by chciał być bezpieczny od takich rzeczy? - Na przykład ja! Nie ma większej obrazy, niż zdobycie upragnionego konia pod pretekstem zalotów. Gdybym tak nie lubiła Rustlera, sprzedałabym go, żeby tylko się pozbyć tego
R
S
człowieka. Jesteś pewna, że J.D. interesuje się jedynie twoim koniem? - A czym jeszcze? - Tobą, oczywiście. Deanna potrząsnęła głową, rozdrażniona tonem przekonania, brzmiącym w głosie Kathy. - Chyba nie. Nie mogę mu ufać. - Dlaczego? - Bo nie. - To nie jest odpowiedź. Nie możesz o tym mówić? Nagle Deanna poczuła wielką potrzebę zwierzenia się komuś życzliwemu i bezstronnemu (a jej matkę trudno było nazwać osobą bezstronną). Nie mogła jednak rozmawiać o problemach rodzinnych w obecności Shawna. Kathy natychmiast domyśliła się powodów jej wahania i odpowiednio zareagowała. - Shawn, zejdź z kozła i utnij sobie pogawędkę z panem Vaughnem, dobrze? Kiedy chłopiec odszedł, Deanna wzięła głęboki oddech i wyrzuciła z siebie długo skrywaną tajemnicę. Opowiedziała o kupnie wierzchowca od J.D. Vaughna i o zrujnowaniu rodziny przez Carla Leightona, o wymuszonej przeprowadzce do Cactus Gulch i koniecz- ności spłacania długów przez wiele lat. Wyjaśniła też w końcu, dlaczego nie chce mieć do czynienia z hodowcą koni, który kojarzył jej się ze śmiercią ojca. Kathy siedziała z twarzą białą jak kreda. - Bardzo mi przykro, Deanna! Nie miałam pojęcia! - No cóż, nie afiszuję się z takimi sprawami. Dziękuję, że mnie wysłuchałaś. Teraz rozumiesz, dlaczego jestem taka drażliwa na punkcie Vaughna. Muszę wybadać, jakie motywy nim kierują. - J.D. wie o wszystkim?
R
S
- Zna wydarzenia do śmierci ojca włącznie. Nie chcę, żeby poznał prawdę o aresztowaniu mojej matki i o tym, co się stało potem. Matka i ja nie potrzebujemy jego litości. Wystarczy, że wymyślił dla mnie posadę weterynarza na swoim ranczo. Matka i ja świetnie dajemy sobie radę. Nie opływamy w dostatki, ale również nie żyjemy w przytułku dla ubogich. Kathy, obiecaj, że nic mu nie powtórzysz. - Oczywiście, że nie. Nie obraź się jednak, Deanna, jeśli ci coś powiem. - Mów. - Od dziesięciu lat zajmuję się bezdomnymi końmi. Od siedmiu lat Vaughn kupuje konie od Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami. Zawsze cechowała go uczciwość, i na początku, kiedy zakładał hodowlę, i teraz, kiedy prowadzi interesy na wielką skalę. Nie sądzę, że oszukał twojego ojca, Deanna. Wypowiedź Kathy przyniosła Deannie lekką ulgę. -Może i nie. A praca dla weterynarza? To nie przejaw litości? Kathy przygryzła wargę. - Cóż, to do niego podobne. Ale zarobiłabyś te pieniądze solidną pracą - nalegała Kathy. - To nie żadne miłosierdzie. - A co powiesz na zainteresowanie Vaughna Rustlerem? Na romantyczną grę, którą zaczął nagle prowadzić wokół mojej osoby? Przecież sama twierdziłaś, że niezły był z niego bawidamek. Czy możesz szczerze osądzić, że nie są to jedynie czułe słówka obliczone na zdobycie Rustlera? - Nie wiem - odezwała się Kathy po chwili. – Sama musisz to sprawdzić. Nie dokonasz tego, siedząc przy mnie i unikając towarzystwa Vaughna. - Co mam zrobić? Podejść do niego i spytać: „J.D., na ile twoje zaloty związane są z chęcią kupienia mojego ogiera
R
S
czystej krwi?". - Nie bądź śmieszna. Po prostu staraj się go lepiej poznać. Porozmawiaj z nim normalnie. - Normalnie? - Deanna podniosła głos. - Dotychczas nie znaleźliśmy żadnego tematu, co do którego mielibyśmy zgodny pogląd. - Zacznij rozmowę o historii stanu Arizona. To twoje hobby. J.D. też coś wie o czasach dyliżansów. Powiedział Shawnowi, że pisał o tym referat na studiach. Deanna zerknęła zamyślona na przyjaciółkę. - Rzeczywiście, to dla nas obojga bezpieczny temat. -I o to chodzi. Nie chciej, żeby uważał, że się kryjesz. -Dopóki mam Rustlera, wątpię, czy zdołam się ukryć gdziekolwiek w Arizonie. J.D. jest najbardziej upartym mężczyzną, jakiego spotkałam. -Cóż, trafiła kosa na kamień. Przyślij mi tu Shawna, jeśli chcesz. Deanna, i... - Tak? - Nie wydawaj z góry wyroku na Vaughna, dobrze? - Niczego nie obiecuję. Deanna odetchnęła głęboko i poprowadziła Rustlera dookoła wozu. J.D. spostrzegł ją i dotknął ronda kapelusza w znajomym geście pozdrowienia. Zaczekał, aż koń Deanny zrówna się z jego wierzchowcem. W tej samej chwili koledzy Shawna zawołali chłopca, aby do nich dołączył. - Cześć, Deanna. Cieszę się, że znów dotrzymujesz mi towarzystwa - odezwał się Vaughn, kiedy zostali sami. - Cześć, J.D. Deanna zauważyła, że mężczyzna ma zawiązaną wokół szyi jej niebieską apaszkę, świetnie pasującą do świeżej bladobłękitnej koszuli. Założyłaby się o ostatni grosz, że wypa-
R
S
trywał jej niecierpliwie przez cały ranek. Nie zamierzała dawać mu satysfakcji, więc ani słowem nie wspomniała na temat chustki. - Proszę, to twój kapelusz. - Sięgnął do torby przy siodle. Wróciłem po niego w nocy. - Dziękuję. Deanna zbliżyła się, aby chwycić kapelusz, pilnowała jednak, aby zachować bezpieczną odległość od Vaugchna. J.D. odczytał jej intencje i uśmiechnął się ironicznie. - Boisz się, Deanna? Odpowiedziała słodkim uśmiechem. - A powinnam? Nic nie odrzekł. Przez długą chwilę jechali w milczeniu. Deanna doszła jednak do wniosku, że nie może pozwolić, by cały dzień upłynął w okropnej ciszy. Gorączkowo szukała zdania odpowiedniego do rozpoczęcia rozmowy. -Teraz szlak prowadzi przez o wiele ładniejszą okolicę niż wczoraj - zagaiła. J.D. z entuzjazmem podjął konwersację. - Wkrótce będziemy się wspinać na przełęcz Apache w górach Chiricahua. Wędrówka przez lasy pełne dębów i jałowców będzie z pewnością miłą odmianą. Deanna skinęła głową. - Znajdziemy się blisko Cave Creek. Cieszę się, że wreszcie zobaczymy prawdziwe drzewa, które rzucają prawdziwy cień. - Którędy przebiega dalsza trasa? Deanna pomyślała, że J.D. nie zna wszystkich szczegółów marszruty i pospieszyła z wyjaśnieniami. -Przetniemy dolinę Sulphur Springs i ruszymy w stronę Dragoon Springs. Tam urządzimy nocleg. Roślinność nie jest tam niestety tak wspaniała jak nad Cave Creek. Potem znów
R
S
wjedziemy na pustynię. - Góry Chiricahua były jedną z twierdz Apaczów. - Tak, ponieważ wiedzieli, że karawany osadników uzupełniają zapasy wody nad Cave Creek. - Apacze napadali na wozy osadników także przy innych wodopojach - dodał natychmiast J.D. - Zależało im na zdobyciu koni, więc wpuszczali białych na swoje terytorium. - Zgadza się. Kathy mówiła, że interesujesz się historią osadnictwa. J.D. wzruszył ramionami. -Trochę się w tym orientuję. Ale ja pochodzę z Kolorado. Ty urodziłaś się w Arizonie. Mogłabyś opowiedzieć mi to i owo o arizońskim odcinku szlaku osadników. - Chyba tak - odrzekła Deanna. W gruncie rzeczy wątpiła, czy jest coś takiego, czego mogłaby nauczyć Vaughna. - Po prostu powiedz, co już wiesz, a ja tylko uzupełnię szczegóły. - Zgoda. Pociągnął łyk wody z manierki, poklepał Pistol Pete'a po karku i zaczął streszczać historię białego osadnictwa na Dzikim Zachodzie. Zaskoczył Deannę wiadomością, że jednym z pierwszych woźniców dyliżansów była kobieta. - Widzę, że szukasz elementów sensacyjnych w historii Ameryki. J.D. roześmiał się. - Ależ, Deanna, upokarzasz mnie! Moja siostra zawsze twierdziła, że potrzeba mi kobiety, której nie zaimponuje ani mój wygląd, ani urok, ani umysł. Przeżyje szok, kiedy się dowie, że w końcu znalazłem taką osobę. - Nie wiem, czy twoje słowa traktować jako komplement, czy jako zniewagę. W głębi duszy wmawiała sobie, że i tak nic to dla niej nić znaczy.
R
S
- Zdecydowanie jako komplement. - Naprawdę? - spytała zdumiona i zachwycona zarazem, patrząc badawczo na mężczyznę. Jeszcze nigdy nie widziała u niego tak poważnego wyrazu twarzy. Z jego głosu również zniknął swawolny ton. - Niewiele spotkałem w życiu kobiet, które potrafiły dostrzec w człowieku coś więcej niż wygląd zewnętrzny. Kiedy startowałem w rodeo, dziewczynom imponowały moje zwycięstwa. Teraz zwracają uwagę jedynie na moje konie, szybkie samochody i jedwabne ubrania. Postawił kołnierzyk jedwabnej koszuli i zaraz opuścił go pogardliwie. - Są pod wrażeniem! Tylko nieliczne zadają sobie trud, by dotrzeć do mojego wnętrza. Ty właśnie należysz do tej garstki, Deanna. Nie odrywała od niego oczu. Słowa Vaughna sprawiły jej przyjemność, lecz nie wiedziała, co odpowiedzieć. Odwróciła więc wzrok udając, że podziwia krajobraz. Kiedy znów odważyła się spojrzeć na mężczyznę, na jego twarzy malowało się uwielbienie. Cieszyła się też, że w ich rozmowie nie pojawił się temat Rustlera. - Jesteś prawdziwą damą, Deanna. -Damą, o której plotkuje cała nasza karawana! - Aha... To moja wina. Przepraszam. - Przepraszasz, że mnie pocałowałeś? Deanna z trudem panowała nad głosem. - Ależ nie, do diabła! Przepraszam, że pocałowałem cię w obecności tylu plotkarzy. Nawet się nad tym nie zastanowiłem. Następnym razem pocałuję cię za ostatnim wozem, gdzie nikt nas nie będzie widział. - Za ostatnim...? - Oszołomiona, nie mogła dokończyć zdania. J.D. niewinnie kiwnął głową. Podniósł rękę w geście przy-
S
sięgi. - Za ostatnim wozem, z dala od ciekawskich oczu. Obiecuję. Deanna usiłowała zmarszczyć brwi, a tym samym wyrazić swoją dezaprobatę, lecz tylko się zaczerwieniła. J.D. wygrywał kolejną rundę, i to bez kiwnięcia palcem. -Zobaczę, co robi Shawn - obwieściła, zmieniając temat. - Ale wrócisz? - spytał z nadzieją w oczach. Ta nadzieja wpłynęła na decyzję Deanny. - Wrócę - powiedziała z przekonaniem. Popędziła Rustlera i odjechała czym prędzej, obawiając się, że gdyby została dłużej, zapomniałaby, że przecież wcale nie ufa Vaughnowi.
R
- Widzę, że ty i J.D. jesteście teraz w dobrej komitywie powiedziała Kathy z zadowoleniem wieczorem. - Cieszysz się, że skorzystałaś z mojej rady? Karawana zatrzymała się w pobliżu sporego lasku. Przepływający tam strumień zamienił okolicę w zieloną oazę. Słońce chowało się za czerwonawą linią horyzontu. Panował przyjemny chłód. - Tak, bardzo. Dzięki twojej sugestii miło nam się rozmawiało - odparła Deanna, przemilczając pochlebstwa Vaughna. - A co najważniejsze, ani razu nie wspomniał dziś o kupnie Rustlera. - A zatem wszystko jest na najlepszej drodze - rzekła Kathy wesoło. - Mówiłam, że to świetny facet. Przyrzekłam, że nie będę odgrywać swatki, ale przypominam ci, że niedługo rozpocznie się ognisko uczestników rajdu. Będzie wspólne śpiewanie. Może pójdziesz ze mną? Shawn i J.D. już tam są. Usiadłabyś obok niego. - Za chwilkę, dobrze? Muszę zajrzeć do Rustlera.
R
S
-Niebawem zdecydujesz, kto jest dla ciebie ważniejszy skomentowała Kathy, ironicznie kręcąc głową. Deanna wzruszyła tylko ramionami i odprowadziła przyjaciółkę wzrokiem. Wszystkie wozy tworzyły zamknięty krąg, tak jak w tradycyjnym obozowisku osadników. Nikomu nie zagrażali już Indianie, lecz krąg wozów sprawiał, że uczestników rajdu łączyła ciepła, przyjacielska atmosfera, którą Deanna bardzo lubiła. Zastanawiała się, czy iść na ognisko. Jakie motywy kierowały zachowaniem Vaughna? Przestała go obwiniać o umyślne sprzedanie ojcu niepełnowartościowego konia, pozostawała jednak kwestia Rustlera. Czy J.D. dążył do zdobycia wierzchowca za wszelką cenę? Wzięła kilka jabłek z dyliżansu i wyszła poza obozowisko, tam, gdzie stały konie. Najpierw nakarmiła wałacha Vaughna, potem zajęła się Rustlerem. Koń zarżał cicho na jej widok i otarł głowę o ramię kobiety. Poczuł zapach jabłek i poruszył niespokojnie chrapami. - Jesteś bardzo niecierpliwy - zbeształa go, podając jabłko. - Tak jak każdy samiec. - Reprezentujesz bardzo biologiczny punkt widzenia na sprawy płci. A tak się oburzyłaś, kiedy cię nazwałem kobietą z charakterkiem. Deanna obróciła się na pięcie. J.D. szczerzył zęby w uśmiechu. - Podtrzymuję to co powiedziałam - oświadczyła, nie kryjąc radości z powodu nieoczekiwanego spotkania. J.D. przysiadł na płaskim kamieniu. - Sądziłem, że jesteś na ognisku. Szukałem cię. -Wybieram się tam. Chciałam tylko sprawdzić konie. Kiwnął głową. Deanna poklepała Rustlera po karku, zado-
R
S
wolona, że Vaughn niepokoił się o nią. Była ciekawa, o czym myśli J.D. - Właściwie cieszę się, że mam cię tu tylko dla siebie rzekł jak na zawołanie. Deanna natychmiast stała się czujna. - Naprawdę? - Tak. Chodź, usiądź przy mnie. Na tym kamieniu jest dużo miejsca. Deanna przysiadła ostrożnie, starając się zachować odstęp paru cali od ud mężczyzny. - Proszę, jestem gotowa poświęcić ci całą swą uwagę. - Uwierzę, jeśli przestaniesz wciąż zerkać na konie - skomentował ironicznie. - Nie męczy cię wieczne granie roli weterynarza? Deannę przestraszyła nuta niecierpliwości w jego głosie. Wyraz oczu Vaughna sprawił, że wstrzymała oddech. Nie mogło być wątpliwości co do jego intencji. Nie miała szans na uniknięcie pocałunku. Nie pragnęła tego nawet. Objął ją mocno w pasie. Ich wargi zetknęły się. Po raz pierwszy całą sobą poddała się pocałunkowi. - Obiecałeś, że pocałujesz mnie dopiero wtedy, gdy znajdziemy się na końcu karawany - przypomniała. - No tak, ale wozy tworzą okrąg, więc z technicznego punktu widzenia siedzimy za nimi, a co za tym idzie, nie poczuję się winny, jeśli pocałuję cię jeszcze raz. - Cmoknął ją leciutko w kącik oka. - I jeszcze raz. Cmoknął w drugie oko. - I jeszcze raz. Znów złożył pocałunek na jej wargach. Aż do utraty tchu. Deanna stwierdziła w duchu, że całowanie się z Vaughnem było bez wątpienia przyjemniejsze niż udział w obozowym ognisku. -Nic nie mówisz - odezwał się po chwili, nie przestając jej
R
S
obejmować w talii. - Zastanawiasz się co zrobię na bis? - Nie przewiduję żadnych bisów - oświadczyła, nie ruszając się z miejsca. J.D. uśmiechnął się łobuzersko. - Jesteś pewna, że sobie tego nie życzysz? - Absolutnie - skłamała. Westchnął żartobliwie. - Zatem zaproponuję ci coś innego. - Coś innego? - jak. Powiem ci coś, co cię rozweseli. -Mianowicie? - spytała zaciekawiona Deanna, zdecydowana nie iść na ognisko. - Chodzi o Rustlera. Deanna zamarła. W mgnieniu oka prysł przyjemny nastrój. -O Rustlera? - Obserwowałem go, kiedy na nim jechałem i kiedy ty go dosiadałaś. Kiedy Rustler biegnie galopem, nie kuleje. I kiedy ma założoną uzdę, którą przerobiłem, też nie kuleje. Zauważyłaś? - Ja... doszłam do podobnych wniosków. Rustler porusza się o wiele płynniej. - Nie bez powodu. Wiesz, jak czasem ciągnie się za człowiekiem paskudne przeziębienie. Tak samo jest z Rustlerem. Noga została wyleczona, lecz przyzwyczaiła się do kuśtykania. Deanna przygryzła wargę. Czyżby J.D miał rację? Jego hipoteza znajdowała medyczne uzasadnienie. Liczyło się też wielkie doświadczenie Vaughna w kontaktach z końmi. - Co przez to rozumiesz? - Z punktu widzenia fizjologii Rustler jest zupełnie zdro-
R
S
wy. Kiedy mu się nudzi, z przyzwyczajenia kuleje. Spotkałem się już z takimi przypadkami. Deanna kiwnęła głową w milczeniu. - Jesteś zbyt zapracowana, Deanna, aby poświęcić Rustlerowi dużo uwagi. Stawiam swoją reputację, że się nie mylę. Jeśli prześwietlenie nie wykaże zniekształceń... - Nie wykazało - oznajmiła Deanna z ciężkim sercem. - Wszystko jasne! - Czyli że... - bała się dokończyć. - Twój ogier nie jest kulawy! - obwieścił triumfalnie J.D. To znakomity materiał na konia wyścigowego. Dobra nowina?
ROZDZIAŁ SIÓDMY
R
S
Słowa Vaughna rozbrzmiewały w głowie Deanny jak echo. - Dobra nowina? - wydusiła z siebie. - Dla kogo? Dla mnie czy dla ciebie? - Sądziłem, że będziesz szczęśliwa. - Szczęśliwa? Byłam głupia uważając, że ci się podobam! Zerwała się z kamienia i spojrzała gniewnie. - Interesujesz się tylko Rustlerem, a ja mam być szczęśliwa? - Deanna, nie bądź śmieszna. J.D. chwycił ją za ramię, lecz wyszarpnęła rękę. -I wcale się tego nie wypierasz! - wrzasnęła. - Rzeczywiście, znakomity materiał na konia wyścigowego! A ja to świetny materiał na idiotkę. Całowali mnie już mężczyźni, lecz nigdy nie czułam się kimś mniej ważnym od konia. Nie pozwolę na to! I nie zamierzam ci sprzedać Rustlera! Deanna czuła się, jak gdyby kopnięto ją w głowę, a może w serce? - Ależ to wszystko nie ma nic wspólnego z kupnem Rustlera! Po prostu koń jest zdrowy. Sądziłem, że ta wiadomość cię uskrzydli i że chcesz poznać prawdę. -Ale nie przy okazji pocałunków! – Deanna wściekała się na Vaughna i na samą siebie. – Nie zalecałeś się przecież na serio? J.D. przybrał nieprzenikniony wyraz twarzy. - Wykorzystałeś mnie jako narzędzie do zdobycia Rustlera.
R
S
Musisz w takim razie mocno udoskonalić swoją technikę podrywania. Twarz mu stężała. Deanna obraziła go. - Nie słyszałem, żebyś się skarżyła. - Ale teraz się skarżę! - Ruszyła w stronę obozowiska. -I z pewnością nie pragnę powtórzenia moich doświadczeń. Dobranoc! Nie była to, niestety, dobra noc. Po wschodzie słońca niewyspana, smutna, zgaszona Deanna dosiadła Rustlera i upewniła się, że po tej stronie dyliżansu, po której będzie jechała, nie spotka J.D. Vaughna. - Coś nie tak? - spytała Kathy. - Jest mi gorąco i niedobrze. Deanna miała powody, aby tak twierdzić. Karawana oddaliła się już od drzew rzucających chłodny cień i znów kroczyła po spękanej pustynnej ziemi. - Ja też czuję się fatalnie - przyznała Kathy, używając kapelusza jako wachlarza. - Dzięki Bogu po obiedzie odpoczniemy i skryjemy się przed upałem. Około południa rajd powinien dotrzeć do Tucson. Rozbudowujące się miasto i przedmieścia wchłonęły dawny szlak osadników. Organizatorzy zaplanowali więc objazd terenów zabudowanych. Wozy i konie miały zostać przetransportowane na północ od miasta. Następny etap rajdu zaczynał się tuż za Picacho Peak. - Wydobrzejesz do jutra? - zatroskała się Kathy o przyjaciółkę. Deanna uznała to w duchu za niemożliwe. Po wydarzeniach ubiegłej nocy! - Postaram się. - Zacisnęła zęby. – Radziłam sobie w cięższych warunkach. - Dzielna jesteś. Dlaczego nie utniesz sobie poga-wędki z
R
S
J.D.? Może poprawiłby ci się nastrój? - To właśnie on zepsuł mi nastrój - mruknęła. Nie chciała jednak, aby Vaughn uznał ją za tchórza, pojechała więc na drugą stronę wozu. - Zastanawiałem się, czy cię dziś zobaczę - powie- dział J.D., kiedy Rustler zrównał się z jego koniem. -Jesteś sponsorem rajdu, ja natomiast uczestniczę w imprezie jako weterynarz, nie widzę więc przyczyn, dla których nie moglibyśmy utrzymywać oficjalnych kontaktów niczym para dorosłych, cywilizowanych ludzi. - Rozumiem. Słowem: żadnych dąsów i cichych dni? - Na pewno nie z mojej strony, - Deanna postanowiła nie pokazywać, jak boleśnie przeżyła wypadki minionej nocy. Wolę grzeczną rozmowę, chociaż ty wolisz obrażać ludzi. Vaughn zmarszczył brwi. Deanna wiedziała, że go rozgniewała i ten fakt sprawił jej złośliwą satysfakcję. - Historia osadnictwa to bezpieczny temat. - Jak sobie życzysz. - Deanna wyniośle wyprostowała się w siodle. - Możemy porozmawiać o dyliżansie Kathy, prawdziwym mercedesie wśród wozów. - Świetnie. Na początek powiedz mi, skąd Kathy ma taką wierną kopię starego wozu. - Dyliżans należy do Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami. Używa się go do celów reklamowych. I Kathy, i Shawn potrafią powozić zaprzęgiem czworokonnym oraz sześciokonnym. Potrafią również uprzejmie traktować towarzyszy wędrówki. Deanna nie mogła się powstrzymać od dodania czytelnej aluzji. J.D. posłał jej ponure spojrzenie. -Takie dyliżanse wytwarza firma Abbott-Downing w New Hampshire, a Kathy i Shawn zachowują się po prostu normalnie - odrzekł.
R
S
Deannie aż zaparło dech z oburzenia. - Lewis Downing skopiował kształt starego angielskiego dyliżansu i wprowadził kilka innowacji. Wątpię, czy mąż Kathy pocałował ją kiedykolwiek kierując się nikczemnymi pobudkami. Twarz J.D. stężała. - To był najdroższy model dyliżansu na rynku. O wysokiej cenie decydowały solidne skórzane resory. Założę się, że Kathy skupia uwagę na całowaniu męża, nie zaś na poszukiwaniu nikczemnych pobudek. Deanna jęknęła. Ależ ten człowiek miał tupet! - Produkowano dyliżanse w trzech rozmiarach. Szczerze mówiąc, nie robiłeś tajemnicy ze swoich motywów już od pierwszego dnia, kiedy cię spotkałam. Subtelność nie należy do twoich mocnych stron. J.D. zacisnął palce na cuglach. - Te dyliżanse wysyłano statkami na cały świat, nawet do Afryki i Australii. Owszem, jestem zainteresowany Rustlerem, ale to żaden powód, abym nie interesował się również tobą! Zdenerwowana Deanna potrząsnęła głową. - Hodowcy bydła chętnie sprzedawali skóry wołowe firmie Abbott-Downing. Chyba oszalałeś sądząc, że pozwolę jakiemuś mężczyźnie traktować się na równi z koniem! Nie wchodzę w żadne transakcje wiązane! - Nigdy o czymś takim nie wspominałem! - A szkoda - wybuchnęła. - Przynajmniej odpłaciłabym ci pięknym za nadobne.. Dzięki Bogu zachowałam jeszcze tyle rozsądku, aby odrzucić posadę weterynarza, którą ofiarowałeś mi z litości. - Tak myślałaś? Z litości? - Albo w formie łapówki.
R
S
Zapadła głucha cisza. - Gdybyś była mężczyzną, Deanna, skręciłbym ci kark. - No dalej, spróbuj. Należy ci się taka okazja. Dałeś tyle pieniędzy na nasz fundusz. Ale i tak nie dostaniesz Rustlera. Przez Deannę przemawiała nie tylko gorycz i urażona duma. Nie chciała się przyznać przed samą sobą, jak wiele znaczy dla niej Vaughn. -Nie przywykłem do tego, aby ktoś podważał moją uczciwość - oświadczył tonem, od którego Deannie ciarki przebiegły po plecach. -I gdybym nie wiedział o tobie i twojej matce... Przerwał w pół zdania. Deanna spojrzała na niego oskarżającym wzrokiem. - Gdybyś czego nie wiedział? - Gdybym nie znał historii twojego ojca, nie siedziałbym tutaj słuchając twoich obelg. - Nie rób mi łaski! - Nie będę! Energicznie ściągnął cugle Pete'a. Deanna została sama. Pragnęła jechać za nim, wiedziała jednak, że to bezcelowe. Nie przeszłyby jej przez gardło słowa, które chciał usłyszeć J.D.: „Ufam ci". Nie była na to przygotowana. I nie chodziło o Rustlera. W grę wchodziło jej serce. Parę godzin później karawana stanęła pod Tucson. Deanna zsiadła z Rustlera i uwiązała go do palika. Starała się nie patrzeć w stronę J.D., co okazało się niemożliwe. Mężczyzna wyglądał na wściekłego i nieprzystępnego. Deanna zadrżała. Pomogła Kathy i Shawnowi załadować konie i dyliżans na ciężarówki podstawione przez Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami.
R
S
- Myślałam, że twój mąż przyjedzie tu ciężarówką z przyczepą i zabierze nas wszystkich. Nie widzę go jednak. Muszę załadować gdzieś Rustlera –martwiła się Deanna, kiedy w czekających samochodach zabrakło miejsca. -Zapomniałam ci powiedzieć, że mój mąż odwiózł przyczepę do domu. Ale możesz przecież przewieźć Rustlera w przyczepie Vaughna - zaproponowała Kathy. - Vaughna? - pisnęła przerażona Deanna. -Tak. On już się zgodził. Wiedziałam, że nie będzie miał nic przeciwko temu. - Ależ... - Deanna zerknęła ukradkiem na J.D., który właśnie załadował swojego wierzchowca i zaczął zdejmować siodło z Rustlera. - Aha, i jedziesz jego samochodem. - Z nim? Aż do Picacho Peak? Kathy skinęła głową. - Naprawdę lepiej na tym wyjdziesz. Koledzy Shawna zabiorą się z nami. Dotrzymasz towarzystwa Vaughnowi, a mnie czeka podróż z bandą hałaśliwych nastolatków. Musisz tylko pokazać mu drogę. -Kathy spojrzała na zegarek. - Muszę iść, Deanna. Chcę coś przegryźć w mieście i zatelefonować przed odjazdem. Do zobaczenia w Picacho Peak. - W porządku. Cześć. Przyjaciółka pomachała jej ręką na pożegnanie. Deanna śmiało ruszyła ku przyczepie Vaughna. - Mogę to zrobić - zaofiarowała się, widząc, że J.D. zdjął derki z grzbietu konia i prowadzi go do samochodu. - Już ja się tym zajmę. Jeśli chcesz pomóc, włóż uprząż do bagażnika. Jest otwarty. Deanna nie mogła znieść szorstkiego tonu w jego głosie, lecz posłusznie wykonała polecenie. Starannie ułożyła siodło, derki i uzdę. W tym czasie J.D. załadował Rustlera i zabez-
R
S
pieczył tylne drzwi. - Czy Kathy powiedziała ci, że jedziesz ze mną? - Tak. - No to w drogę. Nie mamy czasu do stracenia. Otworzył drzwi od strony pasażera i patrzył w milczeniu na wsiadającą kobietę. - Dziękuję. W odpowiedzi J.D. zatrzasnął drzwi. Deanna westchnęła. Czekała ich długa jazda do Picacho Peak. Po drugiej chwili ciszy spytał, czy chciałaby się zatrzymać w Tucson. - O tak, proszę. Zadzwonię do matki. Moglibyśmy też chyba coś zjeść. - Jak sobie życzysz - odparł tonem zimnym jak lód. Nieszczęsna Deanna liczyła minuty, dzielące ich od zjechania z autostrady na ruchliwe ulice miasta. - Koło tej stacji benzynowej jest automat telefoniczny. Może być? - Świetnie. Zahamował przy dystrybutorach paliwa i wysiadł. -Do pełna! I, proszę sprawdzić olej – polecił pracownikowi. - Kluczyki zostawiam w stacyjce. J.D. otworzył drzwi Deannie i ruchem ręki pokazał automat. - Spotkamy się przy ciężarówce. Wystarczy ci monet? spytał z przesadną uprzejmością. - Tak, dziękuję - odrzekła równie uprzejmie. Żyły na szyi mężczyzny pulsowały nerwowo. Pewnie wciąż miał ochotę udusić Deannę... Chciała pójść za nim, ale skierował się do toalety, więc zrezygnowała. Nakręciła numer gabinetu weterynaryjnego. Z niecierpliwością czekała, aż w słuchawce odezwie
R
S
się znajomy głos. Ale nikt nie odpowiadał. Zmarszczyła brwi, nacisnęła widełki i ponownie wrzuciła nie wykorzystaną monetę. Może źle nakręciła numer? I znów nikt nie odbierał. Odwiesiła słuchawkę. Zwykle Helen odpowiadała na telefony, nawet jeśli była oblężona przez tłum pacjentów, a przynajmniej włączała automatyczną sekretarkę. Podniosła monetę. Nagle usłyszała znajomy odgłos silnika ciężarówki Vaughna. Nie odjechałby bez niej! Odeszła od automatu i zamarła. Monety wypadły jej z rąk na betonowy podest. Ciężarówka odjeżdżała, ale to nie J.D. siedział za kierownicą. - J.D.! - wrzasnęła. - J.D,, chodź tu szybko! Zrozpaczona, pobiegła za ciężarówką. Oczywiście, na próżno. Samochód skręcił i zniknął jej z oczu. Deanna stanęła nieruchomo na zatłoczonym chodniku. Serce waliło jej jak młotem. Dyszała. Czuła, że zaraz zemdleje albo się rozpłacze. Usiłowała odzyskać panowanie nad sobą. Oddychała głęboko, nie zwracając uwagi na ciekawskie spojrzenia gapiów. Potrzebowała pomocy Vaughna. Musieli odnaleźć Rustlera i Pistol Pete'a. - Deanna, gdzie jesteś? J.D. zbliżał się pospiesznie, odpychając przechodniów. Głos uwiązł jej w gardle. Pomachała ręką. Natychmiast znalazł się przy niej, przytulił. - Boże, nic ci się nie stało? Zdumiona, zamrugała powiekami. Nie poznawała go! - Odpowiedz. Jesteś ranna? Potrząsnęła głową i kurczowo złapała go za koszulę. Zauważył, że kobieta drży i przygarnął ją jeszcze mocniej. -Co się stało?
R
S
Poruszyła bezgłośnie ustami. - Powtórz, kochanie. Nic nie słyszę. Czyżby powiedział do niej: kochanie? Chrząknęła i wreszcie wydobyła z siebie głos. - Złodzieje koni. W samym środku Tucson! - Ale tobie nic nie jest? - Czy ty w ogóle słyszysz? Konie zniknęły! Ukradli! - Nic... ci nie jest? - powtórzył powoli. Przestraszyła się na widok jego bladej jak kreda twarzy. - Opowiedz wszystko po kolei - nakazał. - Właśnie telefonowałam, kiedy usłyszałam włączony silnik twojej ciężarówki. - Przyjrzałaś się kierowcy? - Niestety, nie - odrzekła ponuro. - Mogę tylko powiedzieć, że był niższy od ciebie, a na głowie miał czapkę baseballową. Wołałam cię, ale... - Słyszałem - rzekł krótko. - Nie przyszedłeś, więc goniłam ciężarówkę i... - Idiotko! Złodziej mógł mieć broń! - J.D. potrząsnął kobietą. - Co zamierzałaś zrobić, gdybyś dogoniła samochód? Chwyciłabyś zderzak i zatrzymała wóz gołymi rękami? - Nie zastanawiałam się nad tym. - Do diabła, to widać! Z trudem powstrzymał się, by znów nią nie po- trząsnąć. -Ja... J.D., niedaleko jest granica meksykańska. Jeśli złodziej przemyci konie do Nogales, nigdy już nie zobaczymy ani ich, ani ciężarówki. -Wiem. Wrócimy na stację benzynową i zawiadomimy policję. Złodziej nie będzie mógł jechać szybko, ciągnąc przyczepę. I to przemawia na naszą korzyść. Złapałaś oddech? Możesz iść? - Tak, czuję się lepiej.
R
S
Objął ją w talii. Nie broniła się. Wezwany policjant zjawił się bardzo szybko. - Co za pech z tymi kluczykami, panie Vaughn. Szkoda, że sam pan nie nalewał paliwa. A najgorsze, że był pan w toalecie, kiedy nadszedł złodziej. -Przecież to nie wina J.D.! - Deanna stanęła w jego obronie. - Zamiast go oskarżać, proszę lepiej szukać ciężarówki! -Deanna, proszę - odezwał się Vaughn pod nosem i poklepał kobietę uspokajająco po ramieniu. - Pan ma rację. Po prostu pech! - Jak się można z państwem skontaktować? - spytał funkcjonariusz. - Nie mieszkają państwo w okolicy, prawda? - Podam panu numer telefonu mojej siostry w Apache Junction. To dość blisko. -A gdzie zatrzymają się państwo po złożeniu zeznań? - Pobędziemy trochę na posterunku, na wypadek, gdyby napłynęły jakieś informacje, a jeśli będzie trzeba, ja zanocuję w hotelu. - J.D. zwrócił się do Deanny. - Zamówić ci taksówkę? Dołączysz do Kathy i reszty karawany. Zaskoczona Deanna otworzyła usta z wrażenia. - Oszalałeś? - Kathy będzie się niepokoić, a nie możemy jej powiadomić telefonicznie. - Nie obchodzi mnie to! Rustler to mój koń! Zostaję z tobą. Policjant zerknął na nią współczująco. - Niech pani weźmie sobie do serca radę narzeczonego i wyjedzie stąd. Jeśli złodziej przekroczył granicę... cóż, wiecie, jak to jest, sprzedał konie pierwszemu lepszemu klientowi i szukaj wiatru w polu. Deanna momentalnie zbladła. - Nikt nie będzie pytał o dokumenty? - Obawiam się, że nie. Policja meksykańska nie kwapi się
S
do współpracy, jeśli chodzi o kradzież samochodu. Jeśli pojazd przekroczył granicę, można go spisać na straty. -Wyjadę tylko razem z J.D. Nie zmienię zdania. Policjant pokiwał głową. - Skoro pani chce... Podwiozę państwa na posterunek i spiszę zeznania. Proszę za mną. Deannie cudem udało się zachować spokój. Podpisała dokumenty, a nawet przyniosła Vaughnowi kubek kawy z automatu, nie uroniwszy ani kropli. Spróbowała też znów zadzwonić do matki. Zostawiła nagraną wiadomość, zakończoną nutą fałszywego optymizmu. W miarę jak zapadał zmrok, odwaga stopniowo ją opuszczała. - Nic tu po nas, Deanna. Poszukamy jakiegoś hotelu - zaproponował wreszcie J.D., a ona przyjęła to z ulgą.
R
- Zadzwonię do obsługi i poproszę o podanie kolacji na górę, dobrze? - spytał J.D., otwierając drzwi pokoju Deanny, sąsiadującego z jego numerem. - Nie jedliśmy nic od śniadania. -Proszę bardzo. - Deanna natychmiast padła wyczerpana na łóżko. - Nie jestem głodna. - Ja też nie. Zapomniałem o jedzeniu. - J JD. Usiadł w jedynym fotelu i przyglądał się kobiecie badawczo. - Nie będziesz chyba płakać, co? - Przemyślę tę sprawę. -Jeśli zaczniesz płakać, przebiję pięścią dziurę w ścianie ostrzegł. - Albo rozwalę kopniakiem drzwi. - Nie zrobisz tego! - Przemyślę tę sprawę - odparł jak echo. - Przysięgam. Mój koń przecież też zaginął. Zrozumiała, że J.D. mówi serio. - No to się nie rozpłaczę.
R
S
- Umowa stoi. Nie znoszę widoku płaczących kobiet. Vaughn zrezygnowany opadł na oparcie fotela. - Matka płakała, kiedy opuściłem dom. A moja siostra płakała, kiedy odwiedziła mnie w szpitalu po wypadku na rodeo. Nie mogłem znieść ich płaczu. - Powiedziałam, że się nie rozpłaczę - oświadczyła dobitnie. Nie podjął tematu. - Powinniśmy oboje wziąć prysznic. Nie kąpaliśmy się od początku rajdu. - Nie mamy czystych ubrań na zmianę. Zostały w bagażniku. Wzruszył ramionami. - W hotelu jest pralnia. Wystarczy zadzwonić po obsługę i wywiesić ubranie na klamce. Załatwię to w mgnieniu oka. Deanna potrząsnęła głową. - Nie skorzystam. Ty oczywiście rób jak uważasz. - Na litość boską, dlaczego? -J.D. nie krył irytacji. - Oboje śmierdzimy jak konie. - Moje ubranie przesiąknięte jest wonią Rustlera. - Deanna szybko spuściła wzrok. - Nie zamierzam wyprać swego życia z tego zapachu. - Nie słyszałem jeszcze nic równie głupiego. Vaughn przerwał, spostrzegłszy łzę spływającą po policzku Deanny. Usiadł przy niej na łóżku. - Do diabła, Deanna. - Przytulił ją i pogłaskał po plecach. Obiecałaś.
ROZDZIAŁ ÓSMY
R
S
W końcu Deanna zrobiła coś sensownego. Na usilne nalegania Vaughna weszła pod prysznic i pozwoliła zadzwonić po kogoś z hotelowej pralni. Później, kiedy się już odświeżyli, pozwoliła mu nawet zamówić kolację. Było już dobrze po północy, kiedy zasiedli do stołu, lecz nadal nie czuła głodu. Wolała jednak medytować nad talerzem, i to w towarzystwie J.D., niż położyć się spać. Sądziła, że nie będzie mogła zmrużyć oka i że Vaughn również nie zaśnie. - Dziękuję, że mi dziś pomogłeś - odezwała się, dziobiąc widelcem frytki. - Nie wiem, co bym zrobiła, gdybyś się nie zjawił. -Przecież wcale się nie zjawiłem - rzekł J.D. z niesmakiem. - Byłem w męskiej toalecie. - To nie twoja wina - upierała się Deanna. – Kiedy to się zdarzyło, próbowałam właśnie dodzwonić się do matki. Na niewiele się przydałam. - Dodzwoniłaś się przynajmniej? - Nie, ale zostawiłam nagraną wiadomość. Jeśli Kathy zatelefonuje do mamy, dowie się, co zaszło. J.D. podniósł się z krzesła.
R
S
-Powinniśmy się zdrzemnąć. Jeśli do rana nie dostaniemy nowych informacji, zadzwonię na moje ranczo i poproszę, żeby ktoś tu po nas przyjechał. Deanna odprowadziła go do drzwi. Vaughn zatrzymał się na progu i delikatnie dotknął jej policzka. - Głowa do góry. Jeszcze znajdą się nasze konie. Deanna pragnęła ze wszystkich sił, aby się nie mylił. - Wiesz, że musiałam go karmić z ręki. -Rustlera? - Tak. Kiedy go wzięłam do siebie, był tak słaby, że nie mógł jeść. Zaczęłam karmić go z ręki i udało się. Mam nadzieję, że teraz mimo wszystko ktoś się nim dobrze opiekuje. I twoim wałachem. – Przełknęła ślinę. - Jestem ci winna przeprosiny. Wiedziałeś, co robisz starając się zdobyć Rustlera. J.D. z nieprzeniknionym wyrazem twarzy oparł ramię o futrynę. - Innymi słowy, jestem łajdakiem, ale nie złodziejem koni? - Żadnym łajdakiem! - Spontanicznie cmoknęła go w policzek. Oboje byli zaskoczeni tym gestem. -Jeszcze raz dzięki, J.D. Śpij dobrze. - Ty też - odparł, lecz nie ruszył się z miejsca. Atmosfera zagęściła się. Deanna wiedziała, że J.D. pragnie zostać na noc. Wewnętrzny głos kusił ją, by zaprosiła mężczyznę, lecz czy mogli być razem nie mając do siebie zaufania? Westchnęła i położyła rękę na klamce. Dopiero wtedy J.D. wyszedł. W przyciemnionym świetle korytarza nie było widać jego twarzy. Deanna zamknęła drzwi i oparła o nie czoło. Po krótkim wahaniu zaryglowała zamek i ściągnęła buty. Zgasiła lampy i rzuciła się na łóżko. Zniknięcie Rustlera wprawiło ją w przy-
R
S
gnębienie, lecz odprawienie Vaughna z pokoju podziałało na nią jeszcze gorzej. Przecież tak jej pomógł, zwłaszcza na posterunku. Dzięki jego obecności łatwiej zniosła szok. Zamknęła oczy i przypomniała sobie chwilę, w której J.D. ją przytulił, pocieszył. Idealny mężczyzna na trudne sytuacje. A gdyby był przy niej zawsze?... Może powinna zacząć się nad tym zastanawiać? Jeśli tylko potrafiłaby mu zaufać... Po paru godzinach walenie do drzwi wyrwało ją z głębokiego snu. - Deanna! Wpuść mnie! - Co? Usiadła na łóżku oszołomiona. -To ja, J.D.! Zapaliła lampę i poczłapała do drzwi. - O co chodzi? Co się stało? -Znaleźli moją ciężarówkę. - Vaughn wszedł do pokoju i podniósł z podłogi buty Deanny. - Proszę, włóż je. Pod hotelem czeka radiowóz. - Co z końmi? - W porządku - obwieścił triumfalnie. – Złodziej nawet napoił je i nakarmił. - Nie złapali go? - Obawiam się, że nie. - J.D. chwycił ją za ramię i poprowadził w stronę windy. - Ja jednak wolę mieć konie niż koniokrada. Radość Deanny z powodu odzyskania Rustlera nieco przygasła. - Czy nie sądzisz, że złodziej może wrócić po Rustlera? Sam mówiłeś, że to cenny ogier. - On nie wróci. To wcale nie był koniokrad. Prawdziwy
R
S
złodziej koni lepiej zaplanowałby swoją akcję. - Nie rozumiem. - Prawdopodobnie był to po prostu złodziej samochodów, który skorzystał z okazji. A kiedy sprawy potoczyły się nie po jego myśli, wpadł w panikę. - Nie po jego myśli? - Tak. - J.D. uśmiechnął się. - Wiesz, dlaczego policja znalazła ciężarówkę? Bo zabrakło paliwa. Złodziej nie sprawdził, czy bak został napełniony. Był kiepskim amatorem. Uwierz mi, poznałbym zawodowego koniokrada, gdybym się na takiego natknął. Kiedy jechali radiowozem na miejsce postoju samochodu Vaughna, funkcjonariusz potwierdził jego słowa. - Nie martwiłbym się już o konie. Kradzież się nie powtórzy. Pewnie to głupi wybryk jakiegoś dzieciaka. Mimo wszystko mają państwo szczęście. Ktoś zauważył porzuconą na poboczu ciężarówkę z końmi w przyczepie i powiadomił nas. - Czy koniom naprawdę nic się nie stało? -Denerwowały się tak długim pobytem w zamknięciu, lecz wydały mi się zdrowe. Oczywiście nie jestem weterynarzem. - Ale ja jestem i zaraz sama sprawdzę. Mógłby pan jechać szybciej? J.D. wyszczerzył zęby w uśmiechu i wziął Deannę za rękę. -Proszę wybaczyć mojej, hm, narzeczonej, panie władzo. Nie należy do cierpliwych kobiet. Deanna nie zamierzała, z nim polemizować. Czekała, aż dojadą do odnalezionej ciężarówki. - W jakim stanie jest ciężarówka i przyczepa? - spytał policjant, gdy byli już na miejscu. Deanna wyjęła latarkę z bagażnika i wśliznęła się do przyczepy bocznymi drzwiami, tuż obok końskich głów.
R
S
- Chyba w świetnym - odparł J.D. - Trzeba nam tylko paliwa. - Wlejemy paręnaście litrów benzyny, co pozwoli wam dotrzeć do najbliższej stacji benzynowej. Proszę tu podpisać, a natychmiast dam panu kluczyki. Tkwiły w stacyjce. Nie ma na nich jednak odcisków palców, niestety. A co z przyczepą? - Deanna? - Konie czują się dobrze - oświadczyła z ulgą. Bała się, że przebywanie w jednej pozycji przez tyle godzin doprowadzi do obrzęku ścięgien, lecz do tego nie doszło. - Bogu dzięki. Pomógł jej wyskoczyć z przyczepy. - Cieszę się, że cała historia skończyła się tak pomyślnie dla państwa - powiedział policjant. - Ruszajmy w drogę. Dobranoc. Kiedy Deanna i J.D. wyrazili swoją wdzięczność i radiowóz zniknął w oddali, zostali sami przy ciężarówce. Kobieta westchnęła z zachwytem, wdychając zapach koni. - Co za noc - rzekł J.D., otwierając drzwi samochodu. - Masz rację - odparła i wskoczyła na siedzenie. - Cieszę się, że ten koszmar się wreszcie skończył. Nie przeżyłam podobnego dramatu od czasu... - urwała. - Od kiedy? - spytał J.D. włączając silnik. - Nie mogła mu powiedzieć o procesie matki. - Od bardzo dawna. - Deanna skupiła się nad zapięciem pasa bezpieczeństwa. - Co robimy? -Najpierw zatankujemy benzynę. A potem dogonimy naszą karawanę, o ile nie straciłaś ochoty na rajd. - Oczywiście, że nie. - Jeśli z powodu nieobecności musisz ponieść jakieś koszta, z chęcią je pokryję.
R
S
Deanna zamyśliła się. Jeszcze jedna cecha nie pasowała do obrazu Vaughna- nikczemnika. Od początku rajdu krok za krokiem dochodziła do wniosku, że miała fałszywe mniemanie o tym człowieku. Nie była gotowa obdarzyć go bezgranicznym zaufaniem, lecz przestała go potępiać. Coraz lepiej go poznawała. - To nie będzie konieczne, J.D. -W geście wdzięczności ścisnęła go za ramię. - Organizatorzy imprezy przewidzieli nagłe wypadki. Kathy mnie zastąpi. Ale dziękuję. - Mężczyzna pochylił się ku niej, jednak zatrzymała go ruchem dłoni. Teraz znajdźmy stację benzynową. Po zatankowaniu paliwa ruszyli na spotkanie karawany. - Po ciemku ich nie odszukamy – powiedziała Deanna. Powinniśmy wyprzedzić karawanę i czekać na nią w Maricopa Wells. Dotrą tam zapewne przed południem. W bagażniku są śpiwory. Prześpijmy się, a konie pohasają swobodnie na pastwisku. -To brzmi nieźle. Dokąd prowadzi trasa rajdu z Maricopa'Wells? - Przetniemy pustynię Fortymile i pokonamy góry Maricopa, aż znajdziemy się nad rzeką Gila. Będziemy posuwać się jej brzegiem na zachód, do rzeki Kolorado, gdzie przebiega granica stanu. Jeśli ktoś z twojego ranczo pomoże ci w transporcie ciężarówki i przyczepy, możesz dotrzeć do Fort Yuma. Tam kończy się szlak. - Zatrzymam się przy najbliższej stacji benzynowej i zadzwonię do pracowników. Poproszę też, żeby dostarczyli mi jeszcze jednego konia, zanim przyłączymy się do karawany. -Ależ... badałam twojego wałacha. Nic mu nie jest. - Zamierzam dosiąść Pete'a, nie martw się. Chodzi o Shawna. Sądzę, że chłopak czuje się zmęczony podróżą w dyliżansie.
R
S
- Jak możesz tak mówić? Shawn uwielbia swoją matkę! -To prawda, ale Shawn poznał pewną młodą damę w swoim wieku, która jedzie na własnym wierzchowcu. Tiffany wstydzi się wsiąść do wozu Kathy. Shawn wydaje się przygnębiony całą sytuacją. Deanną spojrzała na Vaughna zaskoczona. -Nigdy bym nie pomyślała, że jesteś romantykiem. -To dlatego, że sama nie jesteś romantyczką. Nie dostrzegasz zatem tej cechy u innych ludzi - odparł pewnym siebie tonem, nie spuszczając wzroku z szosy. - Nie przesadzaj, nie jestem ślepa. Zauważyłam, że wciąż nosisz moją apaszkę. J.D. uśmiechnął się szeroko niczym kot, który właśnie zjadł kanarka. -Owszem, ale czy noszę ją dlatego, że jestem romantykiem, czy dlatego, że wygrałem wyścig? Deanna nachmurzyła się. - Znając cię, sądzę, że z tego drugiego powodu. Zwyciężyłeś w nic nie znaczącej przejażdżce konnej, lecz nie znaczy to, że pokonałeś mnie jako Deannę Leighton. - Doprawdy? - Tak! - No cóż, jeśli kiedyś uznam, że poniosłem klęskę, zwrócę ci chustkę. A do tego czasu - dotknął błękitnego trójkąta pod szyją - jest moja. Deanna sapnęła zirytowana. Kiedy zniknął Rustler, J.D. był dla niej bardzo miły, a teraz, kiedy koniom nic już nie groziło, wrócili do punktu wyjścia. I nagle zdała sobie sprawę z tego, że gotowa jest włączyć Vaughna do swego życia. Może powinna zostać jego weterynarzem. A może kimś więcej?... Zmieniała swoją ocenę tego mężczyzny, wciąż jednak nie
R
S
wiedziała, kogo J.D. pragnie bardziej: jej czy Rustlera? - Miałaś rację - odezwał się. - Ten kto ukradł moją ciężarówkę musiał być znacznie niższy ode mnie. Deanna skrzyżowała ręce na piersiach. - Aż ciarki przechodzą mi po plecach na myśl, że siedział na twoim miejscu za kierownicą. J.D. nic nie odpowiedział. Chwycił tylko dłoń Deanny i mocno uścisnął. -Przestań się niepokoić. Zapewniam cię. Ten złodziej nigdy więcej nie waży zbliżyć się ani do naszych rzeczy, ani do ciebie. Głos Vaughna zabrzmiał groźnie, a zarazem uspokajająco. Deanna pomyślała, że nie chciałaby być jego wrogiem. Wręcz przeciwnie... Tuż przed wschodem słońca dotarli do Maricopa Wells i zatrzymali się, aby coś przekąsić. J.D. dodzwonił się na ranczo i polecił przysłać jeszcze jednego konia. Po śniadaniu ruszyli w dalszą drogę ku dawnemu szlakowi osadników, który przebiegał przez pobliskie góry. Były to wielkie bloki skalne o płaskich ścianach, gdzieniegdzie porośnięte kłującymi krzewami. Konie i ludzie mogli tam jednak znaleźć wodę i cień. J.D. i Deanna zajęli się wierzchowcami. J.D. nakarmił je zbożem, Deanna natomiast przygotowała paliki do przywiązania zwierząt. Dochodziła szósta rano, kiedy wreszcie rozwinęła śpiwór. - Nie będziesz tego potrzebowała - zauważył J.D. - Zapowiada się kolejny gorący dzień. Rozejrzała się. Wysoko pod pogodnym turkusowym niebem krążył jastrząb, wydający przenikliwe okrzyki. Rozpostarła śpiwór w cieniu przyczepy i położyła się na wierzchu. Rozkosznie westchnęła i zamknęła oczy.
R
S
- A ty nie odpoczniesz trochę? - spytała po chwili. - Nie. Uniosła powieki. - Dlaczego? J.D. siedział na rozkładanym krzesełku ze strzelbą w rękach. - Skąd masz broń? -Ze skrytki w przyczepie. Deanna usiadła i utkwiła wzrok w brązowej kolbie karabinu. - Co ty właściwie wyprawiasz? - Bronię swojej własności. - Ależ... nie bądź głupi! - A co mam robić? Podać złodziejom wszystko na talerzu? - Oczywiście, że nie! Ale przecież nikt się tu nie zjawi, na środku pustyni! A nawet gdyby, to czy warto zabijać dla ciężarówki? Nawet Rustler, na którym tak mi zależy, nie jest tego wart! Vaughn zmierzył ją spojrzeniem zimnym jak stal. -Nikt mi nie odbierze tego, co do mnie należy, Deanna. Kieruję się tą zasadą, odkąd skończyłem trzynaście lat. I nie zamierzam tego zmienić. Deanna przypomniała sobie historię o niedźwiedziu grizzly, który zabił konia Vaughna i pozostawił szkaradne blizny na jego ciele. Przeniosła wzrok ze strzelby na twarz mężczyzny. Nie widziała go jeszcze w takim stanie. - Twierdziłeś, że złodziej był amatorem i że się na niego już nie natkniemy. - Powiedziałem dokładnie, że złodziej nie zagrozi tobie. Byliśmy śledzeni. A ściśle, w tej chwili jesteśmy obserwowani. - Co takiego?
R
S
Deanna zaczęła się rozglądać nerwowo na wszystkie strony. -Na lewo, za załomem skalnym, spostrzegłem jeźdźca. Chcę, żebyś osiodłała mojego konia, Deanna. - Co wtedy zrobisz? - spytała podejrzliwie. J.D. z napięciem na twarzy czekał na pojawienie się samotnego jeźdźca. - Przeczeszę te skały. Poderwała się na nogi. - Beze mnie nigdzie nie pojedziesz! - Zostań tu, Deanna. - A co tu mam do roboty? - Zabarykadujesz się w ciężarówce, a ja będę gonił koniokrada. - Za żadne skarby! To nie twój koń jest poszukiwany. Wyciągnęła z bagażnika uprząż Rustlera. -Tu byłabyś o wiele bezpieczniejsza – nalegał J.D., nie odrywając wzroku od skał w oddali. - Na litość boską, czasy się zmieniły! Jestem nowoczesną kobietą i nie słucham rozkazów kowbojów. A poza tym, może tam czai się więcej bandytów? Może chcą, żebyśmy się rozdzielili? Kiedy pojedziesz, bez przeszkód zabiorą Rustlera. Nachmurzona twarz J.D. mówiła, że nie podoba mu się pomysł wspólnej pogoni za złodziejem. - Poważnie! - ciągnęła. -Apacze zasadzali się na dyliżanse na przełęczy Pima. - Gdzie jest ta przełęcz? - Między Maricopa Wells a zakrętem rzeki Gila. Ulubione miejsce zasadzek Apaczów. Jeśli złodziej przeprowadzi Rustlera przez rzekę, nigdy go nie złapiemy. - My? Ja na pewno go złapię.
R
S
- Sądziłam, że ty również jesteś nowoczesnym mężczyzną. Pamiętaj, że to twoja siostra zastrzeliła niedźwiedzia. Czy kazałbyś jej się zamknąć na cztery spusty w ciężarówce i wejść pod siedzenie?... - Do diabła, nie. - A więc mnie też tego nie każ. Zaczęła siodłać Rustlera. -W porządku, jedź ze mną, Deanna, ale pod warunkiem, że będziesz mnie słuchała. Nie chcę, żeby ci się coś stało. - Ja też. W parę minut osiodłali konie i dosiedli ich. J.D. wsunął strzelbę do specjalnej kabury. Ruszyli kłusem - szybko, ale nie za szybko, aby nie budzić podejrzeń przeciwnika. Gdybyż te skały były przezroczyste... - rozmarzyła się Deanna. - Widzielibyśmy wszystko jak na dłoni. Ale nie ma sensu podchodzenie do niego najkrótszą drogą. Spłoszyłby się. Nie zboczymy ze szlaku. Pojedziemy wyżej i stamtąd rozejrzymy się po okolicy. Deanna skinęła głową. Górsko-pustynny krajobraz nie zmienił się od wieków. Ludzie, samochód, strzelba - oto jedyne elementy cywilizacji, które wtargnęły w surową przestrzeń. Deanna cieszyła się, że nie jest sama. Obecność Vaughna bardzo podnosiła ją na duchu. - J.D., patrz! Jego wzrok podążył za palcem Deanny. W spokojnym powietrzu unosił się obłoczek kurzu. - Rzeczywiście, ktoś nas śledzi. - Na to wygląda. Zostań tu, Deanna. - Dokąd jedziesz? Od gniewnego spojrzenia mężczyzny aż ciarki przeszły
R
S
Deannie po plecach. - Teraz moja kolej, żeby go śledzić. - Ale... - Zaczekaj tu. Spiął Pete'a ostrogami i galopem zjechał ze szlaku. Rustler niespokojnie przebierał kopytami, wyczuwając zdenerwowanie swojej pani. Gdy J.D. zbliżał się do załomu, nieznajomy jeździec wynurzył się z drugiej strony skały i śmignął do przodu na oczach kobiety. Błyskawicznie podjęła decyzję. Popędziła za nim. Gniady wierzchowiec okazał się znakomity, lecz Deanna nie wpadła w panikę. Wiedziała, że koń ćwierćkrwi nie zdoła długo utrzymać takiej szybkości. Rustler zaś mknął coraz szybciej. Wiatr rozwiewał jej włosy. Nierówności terenu sprawiały, że musiała kurczowo ściskać łęk jedną ręką, aby nie wypaść z siodła. Czuła strach, ale i radość. Uciekający jeździec obejrzał się przez ramię. Z jego gwałtownych gestów wyczytać można było trwogę. Pochyliła się jeszcze niżej i spięła Rustlera ostrogami. Koń zareagował natychmiast. Wydłużył krok. Gnał jak na skrzydłach, aż Deannie zaparło dech. Z satysfakcją pomyślała, że teraz wściekły złodziej nie będzie wiedział, co robić. Nie mógł pokonać Rustlera. Dalsza gonitwa byłaby mordercza dla gniadego wierzchowca. Zdawało jej się, że z oddali ktoś woła jej imię, jednak miarowy stukot kopyt i sapanie konia zagłuszyły niewyraźny dźwięk. Upajała się szaleńczym pędem. W tym wyścigu wygrana miała należeć do niej i Rustlera. Nikt nie zdołałby jej zatrzymać. Nawet J.D., który nie przestawał wołać. Odległość między gniadoszem a jej rasowym ogierem raptownie się zmniejszyła. Koń złodzieja wyraźnie opadał z sił.
R
S
- Teraz ich weźmiemy - szepnęła. Kapelusz zsunął jej się z głowy i tylko rzemyk trzymał go pod szyją. Już, już doganiali uciekającą parę. Nagle gniady koń zboczył ze szlaku i śmignął na kamienistą pustynię. - Nie! - wrzasnęła Deanna z gniewem. Wygrana wymknęła jej się z rąk. Usiłowała skłonić konia do zwolnienia tempa, lecz zanim zapanowała nad podekscytowanym ogierem i puściła się w ślad za gniadoszem, koniokrad zyskał przewagę. Rustler nie miał doświadczenia w galopie po tak nierównym gruncie. Deanna jeździła na nim zawsze po ubitych ścieżkach lub w zagrodzie. Pod tym względem wierzchowiec ćwierćkrwi zdecydowanie nad nim górował. Z łatwością kluczył wśród skał i krzewów. Silne, muskularne nogi zwinnie pięły się pod górę i pokonywały spadki terenu. Brakowało mu wdzięku w poruszaniu się, lecz z pewnością nie wytrzymałości i determinacji. Deanna jęczała w duchu. Ostrożnie prowadziła Rustlera, tak by omijać przeszkody. Rustler zaś pragnął biegu, nie wspinaczki. Gniadosz znajdował się coraz dalej w przodzie. Deannie zbierało się na płacz. Straciła szansę na schwytanie złodzieja. Ale był jeszcze J.D. Za plecami Deanny rozległ się stukot kopyt Pete'a. Obejrzała się przez ramię. Vaughn, niczym w slalomie narciarskim, niemal ocierał się o kaktusy i otoczaki. Pędził jak wicher, co wzbudziło zachwyt Deanny. Wałach Pete nie ustępował gniadoszowi koniokrada. - Zaczekaj! - polecił jej w przelocie. - Sam to załatwię! - Nigdy w życiu - zawołała. Podążyła za nim, najszybciej i najostrożniej jak potrafiła.
Serce biło coraz głośniej. Koń złodzieja wyprzedzał Pete'a zaledwie o parę długości. - Łap ich, J.D.! - krzyknęła przenikliwie. – Oni już długo tak nie pociągną.
R
S
Gniadosz, a za nim wałach Vaughna biegł po żwirowym dnie wyschłej rzeki. Rustler dzielnie podążał za końmi ćwierćkrwi. J.D. był tak blisko schwytania złodzieja! Deanna i jej wierzchowiec dotarli na brzeg suchego koryta rzeki. Rustler zawahał się. - Spokojnie, mały. Schodź powolutku, a wszystko będzie dobrze. Rustler spostrzegł w oddali Pete'a. Instynkt podpowiedział mu, aby dołączyć do towarzystwa ze szlaku. Ruszył naprzód. Niestety, nie wiedział, w jaki sposób zsuwać się po stromym zboczu i zamiast tego szykował się do skoku. - Rustler, nie! - krzyknęła Deanna. Ściągnęła cugle, lecz było za późno. Koń rzucił się w dół. Żwir nie zapewnił mu pewnego lądowania. Kopyta nie wytrzymały obciążenia. Wierzchowiec napiął mięśnie i legł na boku. Deanna wydała okrzyk przerażenia. Bała się nie o siebie lecz o to, by Rustler nie połamał swych zwinnych nóg. Usiłowała osłabić siłę upadku przenosząc ciężar ciała na drugi bok konia. Bezskutecznie. - Deanna! - wrzasnął J.D. jak oszalały. Kobieta leżała bez ruchu ze stopami w strzemionach. Skurczona w siodle, czuła bicie serca Rustlera. Koń przygniótł ją tak, że nie mogła się ruszyć. Dopiero po paru straszliwych sekundach złapała oddech. Boże, co za pech! Znów nawarzyła piwa! - Deanna! Deanna!
R
S
J.D. dosiadający Pete'a, zsuwał się po zboczu wyschłego koryta rzeki. Kopyta konia wzbijały tumany gryzącego pyłu. Deanna musiała zamknąć oczy. - O mój Boże - usłyszała głos Vaughna, który pospiesznie zsiadł i znalazł się przy niej. – Otwórz oczy, cholera, natychmiast! - rozkazał, dotykając jej policzków. Deanna, wielce zdziwiona, uniosła powieki. Nawet podczas ich burzliwych kłótni J.D. nie używał przekleństw. A co dziwniejsze, nawet opalenizna nie ukryła faktu, że zbladł jak kreda. Zmrużyła oczy i zaczęła kaszleć. - Ty mała idiotko! Gdzie się zraniłaś? – spytał szorstko. Palce mężczyzny delikatnie strzepnęły odłamki kamieni z włosów Deanny. - Chyba nie jestem ranna - odparła, wciąż zdumiona zaszokowanym wyrazem twarzy Vaughna. - Odrętwienie? Mrowienie? Ból palców lub karku? - Nic takiego. Wyjątkowo niegroźny upadek. - Wszystko widziałem. Tylko mi nie mów, że to nic groźnego! - wrzasnął zirytowany. Deanna zadrżała. Cóż miała powiedzieć? Zbyt się cieszyła obecnością Vaughna, by się kłócić. - Co z Rustlerem? Pomożesz mu się podnieść? Jego nogi wyglądają na zdrowe. J.D. nie odpowiedział. Z nieprzeniknioną twarzą uwolnił stopę Deanny ze strzemienia. Sprawdził, czy kości łydki i podudzia są całe. - J.D., co z Rustlerem? - powtórzyła. – Nie zamierzasz go zbadać? - W pierwszej kolejności zajmę się tobą, a konia możesz zbadać sama. - Cóż, rozsądnie pomyślane. Przecież jestem weteryna-
R
S
rzem. - Przypuszczam, że uda mi się go podnieść, ale najpierw musisz wyciągnąć stopę uwięzioną w strzemieniu. - Chwycił lejce Rustlera. - Czy sądzisz... - głos mu się załamał. Zmierzył wzrokiem potężne ciało wierzchowca, przygniatające nogę kobiety. - Czy sądzisz, że zdołasz tego dokonać? Deanna zebrała wszystkie siły. Rustler poruszył się trochę, lecz J.D. go uspokoił. -Noga chyba nie jest złamana. Miękki piasek spowodował, że... Już! - obwieściła z satysfakcją. - Wyjęłam ją ze strzemienia. J.D. kiwnął głową. Jego twarz powoli odzyskiwała normalny kolor. - W porządku. Zrobię to sposobem. Pociągnę Rustlera za głowę. Chciałbym jednak, żebyś nie wykonywała żadnych ruchów. - Nic mi nie jest! - upierała się Deanna. - Nie spieraj się! Słowa Vaughna zabrzmiały jak trzask bicza. Deanna spojrzała zdezorientowana. Kim był ten człowiek? Gdzie podział się opanowany mężczyzna o nerwach jak postronki? - Gotowa? Start! J.D cmoknął na konia i ściągnął cugle. Rustler podniósł głowę i bez specjalnego popędzania zaczął się podnosić. Deanna przełożyła oswobodzoną nogę nad siedzeniem i odetchnęła z ulgą. Nareszcie przestała być skazana na osobliwe towarzystwo własnego wierzchowca. Jęknęła z bólu, kiedy krew raptownie dopłynęła do usztywnionej kończyny. -Deanna? J.D. natychmiast cisnął lejce na ziemię i klęknął przy niej.
R
S
Ostrożnie zsunął but i szukał jakichś zranień. -W porządku. Trochę tylko zdrętwiała mi ta noga. Nagle przypomniała sobie o złodzieju. Gwałtownie wyprostowała plecy. -Mówiłem, żebyś się nie ruszała! - krzyknął, - Mogłaś doznać urazu kręgosłupa! Próbował ułożyć kobietę plecami na piasku, lecz nie pozwoliła na to. - J.D., gdzie on jest? Zerknął oszołomiony. -Kto? - Złodziej. Co mu zrobiłeś? Związałeś go? Potrząsnął głową. Deanna podejrzewała najgorsze. Odepchnęła ręce Vaughna i pospiesznie włożyła buty. - Dałeś mu uciec? Ja z Rustlerem goniłam go do utraty tchu, a ty dałeś mu uciec? Jak mogłeś? - Myślałem, że jesteś ranna! A co według ciebie powinienem zrobić? -Złapać złodzieja, związać go i dopiero wtedy wrócić po mnie - powiedziała stanowczo. – Ani ja, ani Rustler nie byliśmy ranni. Po prostu potknęliśmy się. Ku zaskoczeniu Deanny J.D. spojrzał na nią tak, jakby chciał ją udusić. - A skąd miałem wiedzieć, do diabła? Po co gonisz konno po nieznanej okolicy? -A po co złodziej planował kradzież Rustlera? Zasługuje na więzienie. Omal go nie schwytaliśmy! - Omal się nie zabiłaś! - J.D. zmierzwił palcami włosy. To jest tak bezsensowne, jak twoja pogoń za ciężarówką skradzioną w Tucson! Jak na wykształconą kobietę, masz nierówno pod sufitem. - Sam go goniłeś! - odrzekła wściekła Deanna. - Poza tym,
R
S
jemu zależy na moim koniu, nie twoim. Nie zamierzam siedzieć na ławce rezerwowych, kiedy ktoś walczy o moje interesy. - Właśnie tam jest twoje miejsce! Wiedziałem, na co się decyduję, a ty - wymierzył palec w twarz Deanny - mogłaś zginąć! -Ale nie zginęłam. - Odepchnęła jego palec, wściekła i rozczarowana zarazem. - A nawet gdybym skręciła kark, wsadzilibyśmy przynajmniej tego rzezimieszka za kratki. Od razu wiedziała, że posunęła się za daleko. W oczach J.D. pojawił się dziki błysk. -Złodziej nie złodziej, ale nie pozwolę, żebyś skręciła kark, moja pani. Ten przywilej rezerwuję wyłącznie dla siebie. Gwałtownie wziął ją w ramiona. Złożył na jej wargach brutalny, karcący pocałunek - równie podniecający i dziki, jak jej szaleńcza jazda na Rustlerze. Nie broniła się przed tym atakiem. Poddała mu się bez reszty. Tłumione emocje znalazły wreszcie ujście. Natrafiła na osobowość równie silną jak ona, równie stanowczą i konsekwentną. Wypowiedzieli sobie wojnę. Zapowiadała się świetna zabawa, z której Deanna nie chciała zrezygnować.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
R
S
- Deanna, nie mogę uwierzyć, że goniłaś złodziei, którzy ukradli ciężarówkę Vaughna! - jęknęła Kathy. Była noc. Siedzieli we czwórkę (Kathy, Shawn, J.D. i Deanna) wokół niewielkiego obozowego ogniska. Deanna miała za sobą wyczerpujący dzień. Odpowiadała na pytania wszystkich uczestników rajdu oraz dziennikarzy, którzy słyszeli o uprowadzeniu samochodu z przyczepą i widzieli w tym temat na pierwszą stronę. Ku swemu niezadowoleniu nie znalazła wolnej chwili dla siebie. - Goniliśmy złodzieja. Widzieliśmy tylko jednego. - Mógł cię zabić! Cóż za szalony pomysł! - Kathy, nie znasz szczegółów sprawy – mruknął J.D. pod nosem. Deanna puściła tę uwagę mimo uszu. Opowiedziała co prawda przyjaciółce o kradzieży ciężarówki na stacji benzynowej, lecz w paru słowach zaledwie wspomniała o zwariowanym pościgu na pustyni i upadku. Po prostu nie chciała już o tym mówić. I tak miała liczne siniaki i skaleczenia, a J.D. raz po raz posyłał jej gromiące spojrzenia.
R
S
W myślach jeszcze raz przeżywała wydarzenia ostatnich dni, zwłaszcza zaś pocałunek na dnie suchego koryta rzeki. Niestety, J.D. wydawał się całkiem o tym zapomnieć. Był na nią wściekły. Urządził jej awanturę, jakiej świat nie widział. Kiedy Deanna badała Rustlera, Vaughn wypominał podniesionym głosem, że zachęcała konia do pokonania stromego zbocza i że w ogóle pojechała w ślad za nim. Co najmniej tuzin razy nazwał ją idiotką. I wcale na tym nie poprzestał. Kiedy wreszcie przybyli jego pracownicy, którzy dostarczyli konia dla Shawna i zabrali ciężarówkę z przyczepą, J.D. i Deanna kłócili się dalej. Vaughn chciał ją zawieźć do najbliższego szpitala. Broniła się rozpaczliwie. Musiałaby zostawić Rustlera, a co gorsza, rozstać się na pewien czas z J.D. Jakoś go przekonała. Pozwolił, żeby dosiadła Rustlera i dołączyła do karawany, nalegał jednak, żeby dała się obejrzeć dyżurnej pielęgniarce. Stwierdziła w duchu, że zareagował na jej upadek z przesadną troską. Przecież był doświadczonym zawodnikiem rodeo i wiedział, że zwykle upadki wyglądają poważniej niż są w rzeczywistości. Najbardziej zaś zdumiał ją fakt, że J.D. nie zainteresował się Rustlerem aż do chwili, gdy pielęgniarka potwierdziła dobry stan zdrowia Deanny. Targały nią sprzeczne uczucia. Im dłużej przebywała z Vaughnem, tym bardziej pragnęła z nim być. Potrzebowała czasu na przemyślenie wszystkiego, na uporządkowanie emocji. Niestety, zewsząd słyszała tylko pytania o przygodę w Tucson. -Jeden z reporterów powiedział mi – oznajmiła Kathy - że zatytułuje swój artykuł: „Koniokradzi zagrażają rajdowi obrońców zwierząt". Twierdził, że zrobi reklamę naszej imprezie. Nie sądzę jednak, by sponsorzy byli z tego zadowole-
ni.
R
S
Deanna jęknęła, nie tyle załamana sensacyjnie brzmiącym nagłówkiem, ile postawą Kathy, która znów poruszyła ten temat. W szeroko otwartych oczach Shawna odbijały się płomyki ognia. - Pani doktor, pacjenci będą o tym rozmawiać jeszcze długie tygodnie - zauważył chłopiec. Deanna zmarszczyła brwi. Nie wzięła tego pod uwagę. - Pani doktor, czy pani zdaniem złodzieje powrócą? - Shawn! Nie waż się o tym myśleć! - skarciła go Kathy. Jeszcze tego nam potrzeba! - Na pewno potrzeba nam snu. - J.D. podniósł się na nogi. Zeszłej nocy Deanna i ja prawie nie zmrużyliśmy oka. Zajrzę do koni i idę spać. - Ja też - odrzekła Deanna. - Rozłożę śpiwór przy głównym ognisku - obwieś- ciła Kathy. - Śpi tam dużo ludzi. Będzie przytulnie i bezpiecznie. Idziesz ze mną, Deanna? - Nie, dziękuję. Tam jest za głośno. Poza tym, chcę być blisko Rustlera. Zostaję tutaj. - Shawn i ja nie powinniśmy cię zostawiać samej. J.D. położył rękę na ramieniu Deanny. - Deanna nie będzie sama, Kathy. Idźcie. Przyjaciele Shawna się ucieszą. - A szczególnie chyba jedna dziewczyna? – spytała Kathy z matczyną ciekawością. - Ta, z którą rozmawiałeś wczoraj, Tiffany, zdaje się? Jak to miło, że J.D. sprowadził dla ciebie konia, żebyście mogli jechać razem. - Tak, mamo - odezwał się Shawn tak zakłopotanym tonem, że Deanna z trudem powstrzymała uśmiech. Kathy i jej syn oddalili się ku ognisku.
R
S
- W końcu porzuciła myśl o rywalizacji z dziew- czyną o syna - skomentował J.D. - Na pewno nie chodziło jej to po głowie, - Deanna chwyciła dłoń Vaughna i, cała obolała, wstała z ziemi. - Powinnam przywiązać Rustlera bliżej dyliżansu. - Już to zrobiłem - zapewnił J.D. - Przyprowadziłem też Pete'a. Będę dziś spał na zewnątrz kręgu obozowiska. Deanna skinęła głową. - Dobry pomysł. We dwójkę przypilnujemy Rustlera. - Nie. Kathy ma rację. Powinnaś spać przy głównym ognisku. - Dlaczego? Sadzisz, że słaba płeć nie nadaje się na strażniczkę? - Słaba płeć nadaje się, ale ty nie. W tym stanie nie możesz się w to bawić. Rano będziesz odrętwiała. Deanna wolałaby umrzeć, niż przyznać, że już zdrętwiały jej mięśnie. - Jestem w świetnej formie. - Utykasz! - Nie utykam. - Kłamiesz, Deanna. Zerknęła na niego badawczo, a potem dumnie uniosła głowę i rozłożyła śpiwór dokładnie w tym miejscu, gdzie chciała. Jednak ostatnie słowo w tej kwestii należało do Vaughna. Poszedł po Kathy i opowiedział jej o wypadku Deanny. Została zmuszona do kapitulacji. Wściekła przeniosła śpiwór. J.D. i Shawn mieli na zmianę pilnować koni. Noc ciągnęła się w nieskończoność. Minęła godzina, druga, a Deanna nie mogła zasnąć. Wreszcie zrezygnowała z daremnych prób. Nie potrafiła otrząsnąć się z myśli o J.D. Niepokoiła się o Rustlera. Wzięła latarkę i poszła do koni. J.D. obudził się i osłonił oczy przed snopem rażącego światła.
R
S
- Deanna? - Tak, to ja. Oparł się na łokciu. - Przepraszam, czy możesz nie świecić mi prosto w oczy? Tym reflektorem oświetliłabyś pół stadionu! Deanna posłusznie skierowała światło na nagi tors mężczyzny. - Dlaczego nie śpisz? - spytał ziewając. - Martwiłam się o konie. Nie dodała, że przede wszystkim myśli o Vaughnie spędzały jej sen z powiek. - Połóż się. Panuję nad sytuacją. - Naprawdę? - Oświetliła latarką pusty śpiwór Shawna. Nie powiedziałabym. Śpisz sobie, a Shawn zniknął. J.D. zaklął i natychmiast rozpiął śpiwór. - Rzuć mi dżinsy - polecił krótko. -I sprawdź, czy młoda klacz, którą pożyczyłem Shawnowi, jest wciąż przywiązana do wozu Kathy. Deanna znalazła spodnie przewieszone przez siodło. Policzyła konie. Brakowało jednego. - Nie ma klaczy - zameldowała. J.D. znów zaklął. - Dokąd Shawn pogalopował w środku nocy? Vaughn zmarszczył brwi. - Chłopiec poznał dziewczynę, chłopiec chce być sam na sam z dziewczyną. Ot co. -Ale nie Shawn! On nigdy... To znaczy, on nie jest taki! - Ma piętnaście lat - powiedział szorstko. — W tym wieku powinien mieć więcej oleju w głowie. - Shawn to dobry dzieciak! - upierała się Deanna. - Na pewno nie zaplanował z Tiffany nic zdrożnego. Przytulą się, pocałują. I tyle.
R
S
- Nie o tym mówię. Shawn obiecał, że jako pierwszy obejmie wartę przy koniach, żebym mógł się przespać. Okłamał mnie. - J.D. wstał i sięgnął po koszulę. - Nie ujdzie mu to płazem. - J.D.! Chyba nie zamierzasz ich szukać? Shawn poczułby się zakłopotany. - Zakłopotany? Dobre sobie! Nie będzie wiedział, gdzie oczy podziać ze wstydu! - obiecał Vaughn ponuro. -I pomyśleć tylko, że pożyczyłem mu swojego konia. - Nie ma nic złego w tym, że chłopiec i dziewczyna się lubią - odezwała się Deanna niepewnie, speszona wyrazem twarzy mężczyzny. - Nie ma też nic złego w wywiązywaniu się z obowiązków. Shawn podjął się pilnowania koni, a nie jeżdżenia po nocy nie wiadomo dokąd. A jeśli jemu albo Tiffany coś się stanie? Deanna otworzyła szeroko oczy, przerażona tym przypuszczeniem. - Powinien mieć więcej oleju w głowie - powtórzył. - To dotyczy ich obojga. - Co teraz zrobisz? - A jak sądzisz? - Strzelił palcami. — Muszę ich znaleźć. I chyba wiem, gdzie są. - Gdzie? - Zanim zatrzymaliśmy się na noc, minęliśmy niewielką grotę. Gdybym sam szukał ustronia, wybrałbym właśnie to miejsce. - Powiadomię Kathy i osiodłam Rustlera. - Nie, zostaniesz tu - powiedział tonem, który wykluczał wszelką dyskusję. - To sprawa między Shawnem i mną. Wyłącznie. Osiodłał Pete'a i odjechał. Podeszła do Rustlera, który czujnie nastawił uszu.
R
S
- Przykro mi, koniku. Nie poproszono nas o towarzystwo. Poklepała ogiera po szyi i westchnęła. - Cóż nam zostało? Tylko sen. Usiadła po turecku na śpiworze Vaughna. Z całego serca pragnęła być teraz z nim. Nie miała po co wracać do swojego śpiwora. Ktoś musiał pilnować Rustlera. - Deanna? Deanna! Usłyszała zaniepokojony głos Kathy. - Tu jestem. Zdyszana przyjaciółka wynurzyła się zza dyliżansu. - Czy Tiffany jest z tobą? Obudziłam się i... - Kathy urwała. - Gdzie są Shawn i J.D.? Deanna z przykrością wyjaśniła, co się stało. - Nie mogę uwierzyć, że Shawn wykradł się z obozowiska, nie mówiąc nikomu, dokąd się wybiera! - Kathy aż sapała z oburzenia. - Przecież zdaje sobie sprawę z niebezpieczeństwa. - J.D. ich znajdzie - zapewniła Deanna. - Chciał, żebyśmy siedziały tu spokojnie i czekały. Okazało się to niemożliwe. Po niecałym kwadran- sie Shawn przygalopował zdyszany na klaczy. Kobiety przeraziły się widokiem krwi na jego twarzy i wieściami, które przyniósł. Tuż przy jaskini zwietrzałe skały obsunęły się niespodziewanie. Tam Tiffany została ranna. - Ona nie może jechać konno - szlochał Shawn. - Pan Vaughn chce, żebym sprowadził pielęgniarkę i wóz medyczny. - Zostań ze mną. - Kathy chwyciła uzdę klaczy. - W tym stanie nie będziesz dosiadał konia. -Muszę pomóc Tiffany! - zawołał Shawn rozpaczliwie. Kathy była jednak nieugięta.
R
S
- Złaź z konia, Shawn. Nigdzie nie pojedziesz. - Twoja mama ma rację - rzekła Deanna. - Zaprowadzę pielęgniarkę do Tiffany. Jest w tej małej grocie parę mil stąd, prawda? Shawn zawahał się, skinął głową i wreszcie zsiadł z klaczy. Deanna wzięła lejce. Obejrzała skaleczenie na głowie chłopca. - Trzeba założyć szwy. Paskudn'e rozcięcie - orzekła. - Kathy, zabierz Shawna do pielęgniarki i zajmij się nim. Ja zaraz pojadę z apteczką do J.D. i sprawdzę, co się da zrobić. - Tiffany potrzebuje pielęgniarki bardziej niż ja! - upierał się Shawn. - Masz ranę głowy. Myślę, że pielęgniarka powinna ją zobaczyć, zanim pojedzie do dziewczyny. - Nic mi nie jest! - Niestety nie - odparła Kathy. - Nie znasz się! Nie jesteś lekarzem, mamo - zaprotestował Shawn, kiedy matka owijała mu chustką krwawiące czoło. -I pani Leighton też. - Owszem, nie leczę ludzi, ale napatrzyłam się w życiu na złamane kości i rany - odezwała się Deanna dosiadając klaczy. - Biorę apteczkę, a ty, Kathy, przywieź rodziców Tiffany z pielęgniarką. Shawn znów zaprotestował, lecz Deanna zignorowała go. Pospiesznie ruszyła w stronę wozu medycznego, a potem dalej, na pustynię. Księżyc w pełni i latarka oświetlały szlak. Bez trudu odnalazła drogę do groty. Przy wejściu spostrzegła rumowisko skalne. Słysząc odgłos kopyt klaczy, J.D. wynurzył się z wnętrza i pomachał Deannie ręką. Natychmiast zaprowadził ją do Tiffany. - No i jak? - spytał po chwili. Zalana łzami dziewczynka mimo bólu dzielnie znosiła ba-
R
S
danie. Szlochając, opowiedziała o obsuwającej się skale i o tym, jak Shawn wypchnął ją w ostatniej chwili spod kamiennej lawiny. - Musiał cię mocno pchnąć - zauważyła Deanna, obmacując kości Tiffany. - Masz zwichnięte ramię. - To się stało przy upadku. Shawn uratował mnie. Odłamki skalne spadły na niego. Był ranny! Jak się teraz czuje? Krwawiła mu głowa! - Parę szwów i będzie dobrze - powiedziała z przekonaniem Deanna. - Tobie też nic nie będzie. Nastawię ci tylko ramię. - A potrafi pani? -Jasne. Robiłam to już ze sto razy. – Deanna ukryła fakt, że nastawiała kości zwierzętom, nie zaś ludziom, ale zasada była ta sama. - J.D., weź Tiffany na kolana i trzymaj mocno. Tiffany, rozluźnij się. Muszę cię pociągnąć energicznie za ramię. Będzie bolało, ale kiedy kość trafi do stawu, ból zniknie. Gotowi? Dziewczynka kiwnęła głową. - W porządku. Zamknij oczy, odetchnij głęboko i policz głośno do trzech. Kiedy Tiffany zamknęła oczy, Deanna szepnęła do mężczyzny, aby skupił uwagę przy słowie „dwa". J.D. skinął głową na znak, że zrozumiał. -Raz... Deanna delikatnie podniosła zwichniętą rękę. -Dwa... Podniosła rękę jeszcze wyżej i jednocześnie szarpnęła. Trzask wskakującej na miejsce kości zdołał zagłuszyć nawet krzyk dziewczynki, która osunęła się w ramiona Vaughna. Przytulił ją ostrożnie. - Biedne dziecko. Zasłabła - powiedział, głaszcząc czoło
R
S
dziewczynki. - Nie chciałam jej sprawić bólu. Dzięki Bogu trafiłam za pierwszym razem. - Dobra robota, mój ty doktorku - pochwalił J.D. Deanna uśmiechnęła się szeroko. - Nieźle jak na weterynarza. - Wyjęła temblak z apteczki. Przynajmniej nie będzie cierpiała takiego bólu, kiedy się ocknie. - A co z Shawnem? - spytał, kiedy kobieta unieruchamiała nastawione ramię. - Pielęgniarka założyła mu szwy. Sądzę, że kamień trafił nie bezpośrednio, lecz rykoszetem. Chłopiec miał szczęście. A sądząc z wyglądu tych skał, mógł nieźle oberwać. Skończy się prawdopodobnie na krótkotrwałym bólu głowy. J.D. mruknął parę niemiłych słów na temat zachowania Shawna. Deannie nie przypadły do gustu przekleństwa, lecz zgadzała się z intencjami Vaughna. -Rodzice Tiffany zjawią się tu z wozem, kiedy tylko pielęgniarka skończy opatrywać chłopca. Nie sądzę, aby trzeba było jechać do szpitala. - Bogu dzięki. Deanna rzuciła mu surowe spojrzenie. - Dziwię się, że ty, przy swojej troskliwości, nie planowałeś odwieźć Shawna do szpitala. - Chciałem przywołać chłopaka do porządku. Nie powinnaś mnie za to winić. A to co się stało, tylko potwierdza mój punkt widzenia. - Cóż, oboje dostali niezłą nauczkę. Zwłaszcza Shawn. Był zdecydowany wrócić tu po Tiffany. Kathy dosłownie ściągnęła go z konia, żebym mogła obejrzeć jego głowę. - Deanna uporządkowała zawartość apteczki i zamknęła torbę. - Nie zaskoczyłoby mnie, gdyby pojawił się teraz z pielęgniarką.
R
S
Jej przypuszczenia okazały się słuszne. Shawn przyjechał wozem razem z pielęgniarką, Kathy i rodzicami Tiffany. Nastąpiło ogólne zamieszanie. Tiffany, która oprzytomniała, rozpłakała się, Shawn wszystkich przepraszał, rodzice pocieszali córkę. Rano Tiffany miała wrócić do domu. Pielęgniarka pozwoliła Shawnowi zostać do końca rajdu, lecz nalegała, aby dalszą podróż odbył w dyliżansie, a nie w siodle. Deanna i J.D. ruszyli konno za wozem. - Bardzo się cieszę, że nic im się nie stało - odezwała się cicho kobieta. - Nie mogę wprost uwierzyć, że Shawn popełnił takie głupstwo. J.D. gwałtownie obrócił się w siodle i spojrzał na nią. -I to mówi kobieta, która niedawno omal się nie zabiła? I ryzykowała, że jej koń odniesie obrażenia? -Wiedziałam co robię - rzekła cierpko. - Myślałam, że już skończyliśmy z tym tematem. Wystarczy tych wrażeń na jedną noc. - Dlaczego nie przyjechałaś na Rustlerze? – spytał J.D. po chwili. - Nie był osiodłany, w przeciwieństwie do klaczy. Spieszyłam się do rannej Tiffany. Wiem, że powinnam prosić cię o pozwolenie, ale... -przerwała, spostrzegłszy dziwny wyraz twarzy Vaughna. - Co? -Pewnie nikogo nie prosiłaś, aby przypilnował Rustlera podczas naszej nieobecności? Nerwowo przygryzła wargę. - Nie. Wszystko potoczyło się tak szybko, że nawet o tym nie pomyślałam. - Zdrętwiała, tknięta przeczuciem. - Ale chyba... Aż bała się dokończyć. - Powinniśmy do niego zajrzeć. J.D. spiął konia ostrogami i Pete pomknął przez mrok, wy-
R
S
przedzając wóz. Deanna nie pozostała daleko w tyle. Powrót do obozowiska wydawał jej się dłużyć w nieskończoność. Kiedy na horyzoncie zamajaczył krąg wozów, szukała wzrokiem znajomej sylwetki Rustlera. Jej oczy nie myliły się. Koń zniknął. - Nie pojedziesz za nim, Shawn, z takim guzem na głowie - oświadczyła Deanna. -Czuję się świetnie i pojadę - sprzeciwił się chłopiec. Był ranek. W nocy Deanna ,i J.D. spędzili ponad godzinę na konnych poszukiwaniach zaginionego Rustlera w najbliższej okolicy. Palik, do którego był uwiązany wierzchowiec, tkwił mocno w ziemi. -Nie, Shawn - odezwał się J.D., siodłając klacz. - Deanna dosiądzie teraz tego konia. - Mógłbym wziąć konia Tiffany. - Nie. Pielęgniarka powiedziała, że wolno ci podróżować tylko w dyliżansie. Żadnej jazdy konno, dopóki głowa nie przestanie boleć – przypomniała Kathy. - To moja wina, że Rustler zniknął! Gdybym go pilnował, zamiast urządzać potajemne wyprawy... - Shawn przełknął ślinę. - Chcę jechać z wami. - Zostaniesz z matką - rozkazał J.D. - A może tego polecenia również nie potrafisz wykonać? Shawn zbladł. Deannie ścisnęło się serce, lecz wiedziała, że J.D. ma rację. Shawn musiał przebywać w pobliżu pielęgniarki, a poza tym tak się przejął wypadkiem Tiffany, że nie byłoby z niego pożytku. Dołączył do nich szef rajdu. - Zawiadomiłem przez radio policję w Phoenix. Wyraz jego twarzy mówił jednak, że na niewiele to się zda. - Dziękujemy - wydusiła z siebie Deanna. - Z pewnością
R
S
skontaktują się z policją w Tucson. - Zdaje się, że złodziejowi chodziło przede wszystkim o pani konia, nie zaś o ciężarówkę pana Vaughna - doszedł do wniosku mężczyzna. - Obawiam się, że tak. Deanna tupnęła ze złości, wzbijając tuman kurzu. - Koniokradzi skorzystali z zamieszania w związku z wypadkiem dziewczynki. Natomiast to, co się stało w Tucson, musiało zostać wcześniej zaplanowane. - Szef rajdu pokręcił głową z niezadowoleniem. - Jeszcze nie prowadziłem tak zwariowanej imprezy. Z tym stwierdzeniem trudno byłoby Deannie polemizować. - Jesteś gotowa? Możemy jechać? - spytał J.D. - Tak. Kathy, przechowasz moje dokumenty? - Oczywiście. I uważajcie na siebie. Powodzenia. Pomachała im ręką na pożegnanie. Deanna i J.D. dosiedli wierzchowców i ruszyli przed siebie. - Szef rajdu powiedział, że około dwudziestu mil na południowy wschód stąd jest brukowana droga. Każdy koniokrad musiałby uciekać właśnie tamtędy - oznajmił J.D. - A na cóż nam szukać tej drogi? – westchnęła Deanna. Nie znajdziemy tam Rustlera. - Nie, ale możemy trafić na jakiś trop, który pomoże nam zidentyfikować złodzieja. - Na przykład co? Ślady opon? Zgubiony portfel? J.D., tak się dzieje jedynie w filmach. Nic nie znajdziemy odezwała się przygnębioną. - Przyznaj, że działamy na oślep. - Na pewno coś znajdziemy. - A jeśli nie? Dołączymy do karawany? - Nie. Dałem szefowi rajdu numer telefonu na ranczo. On powiadomi moich ludzi, a ci będą na nas czekać z ciężarówką i przyczepą przy drodze.
R
S
- A dlaczego nie jedziemy prosto do najbliższego miasteczka? To niedaleko. - Ponieważ chciałem pojechać w ślad za złodziejem i zobaczyć, czy trafimy na jakiś trop - wyjaśnił cierpliwie. -Poza tym, kiedy porozmawiamy, chyba stracisz chęć na powrót do karawany. Deanna spojrzała przenikliwie. - Powiesz mi dlaczego? - Tak, teraz jesteśmy już sami. Wokół aż po horyzont ciągnęła się pustynia. - Oczywiście. Mów śmiało. J.D. ściągnął cugle wałacha, aby zbliżyć się do klaczy. -Zastanawiałem się, komu przyniosłaby korzyść kradzież tego konia. -Każdemu hodowcy koni czystej krwi. Sam to mówiłeś odparła zirytowana Deanna. - Nie. Nawet gdyby złodzieje wiedzieli o rodowodzie Rustlera nie ryzykowaliby kradzieży konia, który nie sprawdził się na torze wyścigowym. Ja sam zainteresowałem się nim tylko dlatego, że mam jego matkę. Sądzę, że ten, kto porwał Rustlera musi znać ciebie i konia. Musi pochodzić z okolic Cactus Gulch. - Nie przychodzi mi do głowy nikt, kto byłby zdolny do takiej rzeczy. - Ale ja się nie mylę - utrzymywał J.D. —Ten ktoś musiał wiedzieć o rajdzie i znać dokładnie jego trasę. Deanna potrząsnęła głową. - Chwytasz się jakichś poszlak jak tonący brzytwy. Całe miasteczko wiedziało, dokąd jadę, kiedy wyruszam i że zabieram Rustlera. Każdy mógł mnie śledzić. Okoliczni mieszkańcy znają się na koniach. - Czy mówiłaś komuś, że masz dokument własności konia?
R
S
- Nie musiałam. Wszyscy o tym wiedzieli. J.D. zmarszczył brwi. - Krąg podejrzanych jest zatem szeroki. Nie ułatwia to nam zadania. Dokumenty można zmienić albo sfałszować. - Rustler ma specjalny znak wytatuowany na wardze przypomniała Deanna. - To pomoże w identyfikacji. - Tatuaż również można zmienić. A jeśli koń został sprzedany do stadniny za granicą, na przykład do Ameryki Południowej, złodzieje oszczędzą sobie nawet tego trudu. - Ale z pewnością nie jest na tyle cenny, aby warto było płacić za jego przewóz gdzieś za morze, prawda? - Wierz mi, jest tego wart, jeśli nie kuleje. Taki rozwój wydarzeń nie podobał się Deannie. Skoro wierzchowiec przedstawiał sobą wielką wartość, stanowił pokusę nie do odparcia. Choćby i dla Vaughna. - Może dawny właściciel zorientował się, jak wspaniały okaz stracił. - J.D. nacisnął kapelusz na czoło. - Powinniśmy to sprawdzić. - Już sprawdziłam. Odkąd przejęłam Rustlera i oskarżyłam jego właściciela o maltretowanie konia, Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami ma na niego oko. Zadzwoniłam do nich z hotelu w Tucson..Ich zdaniem ten człowiek nie jest zamieszany w kradzież. Stracił zainteresowanie, Uznał Rustlera za zły interes, zwłaszcza kiedy złożyłam na niego raport. - Zapłacił grzywnę? - Sąd potraktował go łagodnie. Ironia losu. Głodził i maltretował konia, a skończyło się na grzywnie, podczas gdy niewinni ludzie, jak moja matka... Urwała. W obecności Vaughna zawsze musiała uważać, żeby czegoś nie wypalić. - Słucham?
R
S
- Nic, nic. -Deanna, możesz mi powiedzieć. Nie zawiodę twojego zaufania. - To nic ważnego. W każdym razie nie sądzę, aby dawny właściciel interesował się Rustlerem - odrzekła, zmieniając temat. Następne kilka mil przebyli w milczeniu. Panował coraz większy upał. Deanna i J.D. wjechali między skały, aby znaleźć cień. Zsiedli z koni, rozprostowali nogi i napili się wody z manierki. J.D. zdjął z szyi apaszkę Deanny, zmoczył ją i podał kobiecie. -Dzięki. Zwilżyła twarz i oddała mu chustkę, która natychmiast wyschła na słońcu. Tania bawełniana apaszka z pewnością nie pasowała do kosztownych jedwabnych koszul Vaughna. J.D. także otarł twarz. - Przy takiej pogodzie zawsze marzę, żeby znaleźć się na moim ranczo. Pierwszą rzeczą, jaką zrobiłem po kupieniu ziemi, było posadzenie mnóstwa drzew dających cień. - To brzmi bosko... Chciałabym, żeby nasz gospodarz posadził kilka. W Arizonie można uprawiać wszystko, jeśli się tylko odpowiednio nawodni ziemię. Tam, gdzie mieszkałyśmy z mamą przedtem, miałyśmy olbrzymi ogród. Na pustyni woda jest droga, ale moja matka nie oszczędzała, jeśli chodzi o ogród. -Deanna uśmiechnęła się. -Wyhodowała największe pomidory, jakie w życiu widziałam. - Opowiedz mi o swojej matce. Deanna natychmiast stała się czujna. - Cóż, to dobra kobieta. Posmutniała po śmierci taty, to oczywiste po tak tragicznym wydarzeniu. - Widać, że jest ci oddana bez reszty. - O tak! Wciąż mam nadzieję, że mama znajdzie kogoś,
R
S
kto zastąpi jej tatę, ona jednak boi się zostawić mnie samą w gabinecie. - Deanna wzruszyła ramionami. - Doprawdy, to niedorzeczność. Jestem młoda i silna. Gdybym musiała, dałabym sobie sama radę ze wszystkim. Szczerze mówiąc, byłabym zadowolona, gdyby mama zajęła się czymś innym. Zasługuje na to. Schowała manierkę i usiadła. J.D. dołączył do niej. -Wyobrażam sobie, że twoja matka podobnie myśli o tobie. - O mnie? Ja nigdy nie wyjadę z Cactus Gulch, a przynajmniej nie na długo. - Chyba że matka zmusi cię do wyjazdu. Uważa chyba, że zasługujesz na to bardziej niż ona. Słysząc dziwny ton jego głosu, dostała gęsiej skórki. - Co ty mówisz, J.D.? Natychmiast przybrał nieprzenikniony wyraz twarzy. - J.D.? Odpowiedz! - Matka bardzo cię kocha, Deanna. A kiedy człowiek kogoś kocha, zdolny jest do szaleńczych czynów. Staraj się o tym nie zapominać. Pomógł oszołomionej Deannie podnieść się na nogi. Bez słowa wsiedli na konie. Kiedy ruszyli, zerwał się gorący pustynny wiatr, który w mig pozacierał wszelkie ślady. Deanna z trudem powstrzymała się od płaczu. Wprawdzie nie miała nadziei na to, że coś znajdą, ale w głębi duszy wierzyła w tę ostatnią deskę ratunku. Jechali powoli. Na szczęście wiatr wiał im w plecy. Wreszcie dotarli do brukowanej drogi. Szef rajdu zdążył już zawiadomić ranczo Vaughna, bo czekała tam na nich ciężarówka. Deannie ścisnęło się serce, kiedy klacz zajęła w przyczepie miejsce należące przedtem do Rustlera.
R
S
Potem załadowano Pete'a. Wynajęci ludzie usiedli razem z końmi, zostawiając kabinę ciężarówki dla Deanny i Vaughna. - Chodź, Deanna. Zabieram cię do domu. Podał jej rękę. Kobieta nie potrafiła mu zaufać. J.D. zawsze pragnął od niej tylko jednego: Rustlera. Rustler zniknął. Może w tej właśnie chwili płynął do Ameryki Południowej w towarzystwie któregoś z pracowników Vaughna? Może J.D. jedynie udawał troskliwość i zaniepokojenie, aby uwierzyła w jego niewinność? W całym swoim życiu Deanna musiała być silna. To ona opiekowała się matką, spłacała długi, prowadziła praktykę lekarską. Bardzo chciała choć raz mieć przy sobie kogoś, na kim mogłaby polegać. Gdybyż J.D. okazał się tą osobą... Zatrzymali się przy najbliższej budce telefonicznej. - Zadzwonię po jednego z ludzi, żeby wyjechał nam na spotkanie moim samochodem osobowym. Za gorąco dziś, żeby konie podróżowały najpierw do ciebie, a potem, do mnie. Deanna skinęła głową. Milczała przez następną godzinę, póki nie przesiedli się do eleganckiego auta Vaughna. Zapięła pas. - Powiedz mi prawdę - odezwała się odważnie. - Myślisz, że kiedykolwiek zobaczę Rustlera? Ku swemu zdumieniu spostrzegła, że J.D. patrzy wciąż przed siebie, jak gdyby bał się odwrócić wzrok. - Nie jestem dzieckiem. Możesz być szczery. J.D. zerknął na nią wreszcie. - Myślę, że znajdziemy twojego konia. Myślę nawet, że wiem, kto go zabrał. Zaszokowana Deanna otworzyła szeroko oczy. Chyba J.D. nie zamierzał się przyznać? A może chciał jej wynagrodzić straty? Czy przebaczyłaby mu?
R
S
- Kto? Mów! - Nie powiem, dopóki nie będę pewny. W mgnieniu oka rozwiały się nadzieje Deanny na powrót Rustlera i wspólną przyszłość z Vaughnem. - Odzyskasz go -powiedział J.D., jak gdyby czytał w jej myślach. Westchnęła ciężko. -Nie musisz mi robić złudnych nadziei. Jestem realistką. Poza tym, nie wydajesz się zadowolony, że wiesz, dokąd uprowadzono Rustlera. - Mam być zadowolony z kradzieży? – uciął rozmowę. Zatrzymali się przed domem Deanny. - Mama pewnie umiera z niepokoju. Kobieta niecierpliwie chwyciła za klamkę. J.D. powstrzymał ją stanowczym gestem. - Poczekaj. Chcę, żebyśmy weszli razem. - Oczywiście. - No to chodź. Załatwmy to wreszcie. Weszli na schody, prowadzące do mieszkania Deanny i jej matki. Helen powitała ich na ganku. Uściskała córkę. - Deanna! Cieszę się, że jesteś w domu. - Ja też się cieszę. Na pewno słyszałaś o Rustlerze? - Ach, kochanie, tak mi przykro. Wiem, ile znaczył dla ciebie, ale kiedyś będziesz miała inne konie i... - Pani Leighton, pani córka odzyska Rustlera. - Odzyska? - Tak. Wiem, kto go uprowadził. Ku zgrozie Deanny, jej matka zbladła jak kreda. Bała się, że Helen zemdleje. Ostrożnie posadziła ją na ławeczce. - Co się stało, mamo? Przynieść ci szklankę wody?
R
S
Może za ciężko pracowałaś, kiedy mnie nie było? Helen ukryła twarz w dłoniach. - Czy chce pani sama opowiedzieć o wszystkim córce, czy też ja mam to zrobić? Deanna wyprostowała się powoli. - O czym opowiedzieć? J.D. odetchnął głęboko. -Deanna, twoja matka ukradła Rustlera. Przypuszczam, że zamierza go sprzedać, o ile już nie sprzedała. Wzrok Deanny zapłonął oburzeniem. - Nie bądź śmieszny! Nie masz prawa obrażać kogokolwiek! Helen podniosła głowę, lecz nie spojrzała córce w oczy. - Mamo, powiedz, że to absurd! - On mówi prawdę. Zabrałam Rustlera - odpowiedziała Helen po chwili dłużącej się niczym wieczność. Deanna zamarła. -Ty? Ale... dlaczego? -Ach, Deanna! Bo warto było! Bo sprzedaż tego konia dałaby nam pieniądze na spłatę reszty długów. Wreszcie skończyłby się ten nonsens. Przerażona Deanna cofnęła się o krok i omal nie spadła ze stopni ganku. Na szczęście J.D. chwycił ją i mocno przygarnął do siebie. - Powiedz, że to żart - szepnęła. - No, proszę, mamo. To wcale nie jest śmieszne. - Żaden żart. Obudź się, Deanna - odparła gniewnie matka. - Miałaś w swoich rękach klucz do rozwiązania naszych problemów, lecz odmówiłaś skorzystania z niego. -Ale to był mój koń! Mój! Jak mogłaś go sprzedać? - Mimo wszystko cieszę się, że to zrobiłam. To cenny koń
R
S
czystej krwi. Wymaga specjalnego traktowania, a ty nie poświęcałaś mu za wiele uwagi. Byłaś zbyt zajęta harowaniem, aby spłacić długi ojca! Deanna zerknęła ukradkiem na Vaughna. - Mamo, nie mów ani słowa więcej! -Wiem o wyroku sądu, Deanna - odezwał się cicho J.D. Zorientowałem się zaraz po naszym pierwszym spotkaniu. - Kto ci powiedział? - Nikt. Sam ustaliłem fakty. Obiecałem ci przecież, że przejrzę dokumenty dotyczące twojego ojca. Oszołomiona Deanna nie wierzyła własnym uszom. - Mamo, nie miałaś prawa zabierać Rustlera. Należał do mnie. Ja go pielęgnowałam i otoczyłam opieką. - Ja natomiast byłam za słaba, żeby opiekować się tobą. Nie chciałam pójść do więzienia i pozwoliłam ci cierpieć za nie swoje winy. Nie masz pieniędzy, nie masz męża, nie masz dzieci, nie masz życia! Próbowałam cię przekonać, żebyś sprzedała Rustlera panu Vaughnowi, ale byłaś uparta jak osioł. Tak więc poczekałam, aż wyjechałaś na rajd i ułożyłam pewien plan. Za pierwszym razem, przy stacji benzynowej w Tucson, zapomniałam sprawdzić poziom paliwa. - Helen otarła łzy. - Za drugim razem pożyczyłam konia, ruszyłam na pustynię i zaczaiłam się. - Ty, mamo? Zupełnie sama? - Nie dziw się. Nie zapominaj, kto cię nauczył jeździć konno i poruszać się po pustyni. Kiedy szukaliście syna Kathy, zabrałam Rustlera. - Gdzie on jest? Helen wzruszyła ramionami. - Zniknął. Zostawiłaś mi przecież pełnomocnictwo. Deanna zawsze tak robiła, kiedy wyjeżdżała z miasta. 138
R
S
-Już go sprzedałaś? A gdzie pieniądze? Chcę znaleźć nowego właściciela i odzyskać Rustlera. Oszukańcza transakcja! - Nieprawda. I nic nie zdziałasz. Natychmiast spłaciłam co do centa należności sądowe. Oddam ci pieniądze, które wart był Rustler, nawet gdybym miała na to poświęcić resztę życia. Kupisz sobie nowego konia - obiecała Helen. - Nie chodzi tylko o konia, mamo. Ufałam ci, a ty mnie okłamałaś. - Deanna dyszała gniewnie. – Nie wierzę, że to zrobiłaś. Gdzie jest kopia aktu sprzedaży? - Nadejdzie pocztą za dzień lub dwa. Podobnie zaświadczenie z sądu. Wierz mi, nie da się tego cofnąć. Rustlera nie ma - powtórzyła twardo. - Jak mogłaś? - Wiem, że jesteś wściekła, Deanna i może nigdy mi nie przebaczysz. Ale nareszcie będę spała spokojnie. Powinnam to zrobić dawno temu i oddać ci młode życie. Wyciągnęła rękę do córki, lecz Deanna odsunęła się gwałtownie. Helen spochmurniała i wbiegła do mieszkania. Deanna zaczęła się trząść. Odepchnęła Vaughna. - Wiedziałeś przez cały czas, że moja matka ukradła Rustlera i nic nie powiedziałeś! -Nie byłem pewny, kochanie. Inne rozwiązanie nie przychodziło mi do głowy. Za pierwszym razem, pod Tucson, konie zostały nakarmione i napojone. Kiedy dzwoniłaś do domu, nigdy nie zastawałaś matki. Złodziej doskonale znał marszrutę. No, a poza tym, matka tak się o ciebie martwi... - Znałeś więc całą historię? - Spojrzała surowo, oskarżająco - Znałeś naszą sytuację i nie zdradziłeś się z tym? Nic dziwnego, że byłeś taki pewny swego - powiedziała gorzko. I tak się martwiłeś, kiedy ukradziono Rustlera. J.D. żachnął się.
R
S
-To nieprawda. Miałem nadzieję, że sama mi powiesz. W swojej głupocie sądziłem, że może poprosisz mnie o pomoc. Wiem, że jesteś zdenerwowana, ale uwierz, nie chciałem cię skrzywdzić. Jak właściwie miałem postąpić? Deanna podniosła wzrok. Twarz Vaughna wyrażała ból. Nie opierała się, kiedy ją objął. Powoli mijała wściekłość. Pozostała tylko zadra w sercu. Ufała matce, a ona ją oszukała. Nie ufała Vaughnowi i okazało się, że bezpodstawnie. - Co teraz zrobisz? - spytał J.D. - Rozpakuję się. Wezmę prysznic. Pójdę spać. Przemyślę wszystko. - Chcesz, żebym został? - Nie. To sprawa miedzy matką a mną. - Skoro jesteś pewna... Kiwnęła głową. - Przyniosę twoje siodło z bagażnika. Gdzie je zanieść? - Do stajni. - Zamierzam zostać na noc w Cactus Gulch - oznajmił. Gdybyś czegoś potrzebowała, zadzwoń do motelu, dobrze? Rano wpadnę do ciebie po drodze do domu. - Pochylił się i pocałował ją w policzek. - Pamiętaj, że matka cię kocha. Deanna milczała. J.D. dotknął jej ramienia. Położyła dłoń na ręce mężczyzny. - Lepiej idź już. Zaraz się ściemni. – Niezdarnie puściła jego rękę. Czuła się niezręcznie. – Chyba powinnam cię przeprosić za... - Nie martw się, Deanna. Po prostu się prześpij. - Spróbuję - obiecała bez przekonania. - J.D., dziękuję za wszystko. Kiedy odjechał, usiadła na ławeczce. Unikała spotkania z matką. Wiedziała jednak, że nie zostanie na ganku przez całą
R
S
noc. Co miały sobie do powiedzenia? Z nadzieją, że matka się położyła, Deanna w końcu wkroczyła do mieszkania. Zamarła. Helen czekała na nią. - Jesteś głodna? - Matka uśmiechnęła się niepewnie. - Zrobię kolację. - Po tym co się stało mówisz o jedzeniu? - A może najpierw się odświeżysz? Przygotuję ci kąpiel. - Ukradłaś mojego konia i chcesz mi przygotować kąpiel? -Deanna, przestań - błagała Helen. - Proszę, porozmawiajmy. - A co mam ci powiedzieć? Że wszystko w porządku? Że ci przebaczam? - Nie... nie oczekuję tego. Miałam tylko nadzieję, że zrozumiesz. - Rozumiem, oczywiście - rzekła Deanna gorzko. - Rozumiem, że cenisz sobie uczciwość podobnie jak tata. Natychmiast pożałowała wypowiedzianych słów. Niestety, było za późno. - Idę spać - oznajmiła, przerywając pełną napięcia ciszę. - Deanna, kocham cię - rozległ się głos zapłakanej matki. Deanna pokręciła głową i poszła do sypialni. Zatrzasnęła za sobą drzwi i po raz pierwszy w życiu zamknęła je na klucz.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY Kiedy Deanna obudziła się następnego ranka, od razu przypomniała sobie, że Rustler zniknął, a mama go sprzedała. Czuła się podle, ale zmusiła się, żeby wstać z łóżka. Zastanawiała się, czy kawa jej pomoże. Poczłapała do kuchni. Cieszyła się, że spędzi trochę czasu w samotności.
R
S
Helen była w gabinecie. Deanna wróciła z rajdu wcześniej, niż planowała i weterynarz Silas Parker nadal ją zastępował. Jako emeryt z zapałem zabrał się do pracy, a Deanna nie paliła się do spotkania z pacjentami, a zwłaszcza z matką. Jak mogła! Deanna pokręciła głową i poszła zaparzyć kawę. Na stole spostrzegła liścik. Po krótkim wahaniu otworzyła go. „Droga Deanno. Mam nadzieję, że dobrze spałaś. Wiem, że pewnie nie chcesz mnie widzieć, ale musimy porozmawiać. Opowiem ci o nowym właścicielu Rustlera. Wrócę do domu na obiad. Zaczekaj na mnie, proszę. Ucałowania. Matka". Zgniotła kartkę i cisnęła na podłogę, a potem, zawstydzona, podniosła i wrzuciła do kosza. Pragnęła, żeby J.D. już się zjawił. Dochodziła jedenasta. Biedaczek chyba jeszcze spał. Obie panie Leighton spędzały mu ostatnio sen z powiek. Mimo ponurego nastroju, Deanna uśmiechnęła się na myśl o Vaughnie. Wreszcie wiedziała, że może mu zaufać i pokochać go. Usłyszała warkot silnika samochodu. Uśmiechnięta zbiegła po schodach. Na widok nachmurzonej miny mężczyzny przestała się uśmiechać. - J.D., co się stało? Przeszedł od razu do sedna sprawy. - Chodzi o Rustlera. Wejdźmy do mieszkania i porozmawiajmy. - A nie możemy tutaj? Powiedz, co z moim koniem? Znalazłeś jego nowego właściciela? - Tak. Rustler ma się świetnie. Deanna odetchnęła z ulgą. Wspięli się po schodkach na ganek i usiedli na ławeczce.
R
S
- Gdzie on jest? - Jest...- zawahał się - na moim ranczu. Deanna wbiła wzrok w twarz Vaughna. Znieruchomiała. Czas stanął w miejscu. Wreszcie J.D. przerwał dłużącą się ciszę. - Wczoraj wieczorem twoja matka zaproponowała mi, żebym kupił Rustlera. - Nie rozumiem. Mama twierdziła przecież, że już go sprzedała. - Nie sprzedała, Deanna. Skłamała, bo bała się, że ją powstrzymasz. Kiedy zasnęłaś, przyjechała do motelu. Powiedziała, że jeśli ja nie kupię Rustlera, sprzeda go komuś innemu. Deanna wzbraniała się przed zadaniem następnego pytania. Czy J.D. kupił konia? Obawiała się odpowiedzi. - Kupiłem Rustlera, Deanna. Zapłaciłem twojej matce czekiem, a ona wręczyła mi akt sprzedaży. Deanna chciała wrzeszczeć, tupać, wściekać się, lecz nie mogła. Była jak sparaliżowana. Czuła się zdradzona przez matkę i, co więcej, oszukana przez Vaughna. Unikała jego wzroku. Milczeli. J.D. położył dłoń na jej ramieniu. -Deanna, twoja matka nie powiedziałaby, gdzie schowała pełnomocnictwo podpisane przez ciebie. Jest ważne jeszcze trzy dni. Teraz mamy weekend. Mogłabyś je unieważnić dopiero w poniedziałek. I gdybym ja nie kupił Rustlera, Helen sprzedałaby go piewszemu lepszemu kupcowi. - Jak zgrabnie to wszystko ująłeś. - Deanna zdołała wydobyć z siebie głos. Jakże była głupia, naiwna! Nabrała się na fałszywe słówka Vaughna, tak jak wcześniej jej ojciec. -Deanna! - Ochrypły głos mężczyzny zabrzmiał natarczywie. - Deanna — potrząsnął ją za ramię - powiedz, że to ro-
R
S
zumiesz! Kobieta wyrwała się z odrętwienia. - A co tu rozumieć? Wszystko widać jak na dłoni. Mogłeś wrócić tu wieczorem i powiadomić mnie o propozycji matki. Zadzwoniłabym wtedy do mojego adwokata i znalazła sposób na unieważnienie pełnomocnictwa. Ty natomiast po prostu kupiłeś Rustlera. Odsunęła się w kąt ławki. J.D. przysiadł się bliżej. - Ależ, Deanna, kupiłem Rustlera tylko dlatego, żeby zapewnić mu bezpieczeństwo. Twoja matka była zrozpaczona. Sprzedałaby konia komukolwiek. Nie chciałem, żeby trafił w niewłaściwe ręce. Miał już raz okrutnego właściciela, - Jakże szlachetnie z twojej strony! – powiedziała ironicznie i odwróciła się plecami. - Powinnam być wdzięczna! - Kupiłem go dla ciebie, nie dla siebie! Blada jak kreda Deanna spojrzała mu prosto w oczy. - Spodziewasz się, że w to uwierzę? Sądzisz, że jestem taka głupia? Pewnie pomyślałeś sobie: jaki ojciec, taka córka, prawda? My, Leightonowie, jesteśmy tacy łatwowierni. - Kochanie, przestań! Zrobiłem to dla nas. Chciał ją objąć, lecz odtrąciła jego rękę. - Dla nas? Nie rozśmieszaj mnie! – Wszystkie nadzieje i marzenia Deanny związane z Vaughnem prysły w jednej, chwili. - A ja ci zaufałam i nawet zaczynałam cię kochać! Kiepskie żarty! - Wcale nie żarty, Deanna. Ta sprawa wiele dla mnie znaczy. - O, nie wątpię! Założę się, że miałeś niezły ubaw przy każdym pocałunku. A zależało ci tylko na przeklętym koniu... - Mylisz się. - Nie mylę. - Zamrugała powiekami. Postanowiła nie pła-
R
S
kać w obecności Vaughna. - Cóż, życzę ci szczęścia w ujeżdżaniu Rustlera. Możesz wynająć moją matkę do pomocy. Tworzycie zgrany zespół. J.D. przygarnął ją i mocno objął. -Przysięgam, Deanna, kupiłem konia dla ciebie i tylko dla ciebie. Z żadnych innych względów. Chcę ci go oddać, kiedy tylko wygaśnie pełnomocnictwo. Deanna wyrwała się z jego objęć. - Mama na pewno wydała już pieniądze, a jeśli nie, nie da mi ich. Rozumiesz? Nie mogę ci zwrócić pieniędzy. - Do diabła z pieniędzmi! Nie potrzebuję ich. -Ja zaś nie potrzebuję miłosierdzia. I nie potrzebuję ciebie. J.D. momentalnie zbladł. - Chyba... tak nie myślisz? - Owszem, myślę. Masz Rustlera – oświadczyła chłodno. A więc, proszę, idź sobie. - Nie zależy mi ha Rustlerze. Zależy mi na tobie, Deanna! Kocham cię! Tęskniła do tych dwóch słów, lecz teraz nie znaczyły dla niej nic. - Nie wierzę ci, J.D., już nie. Patrzyli na siebie w milczeniu. Nagle rozległ się pisk hamulców ciężarówki. Helen wróciła na obiad. - Może matka przemówi ci do rozsądku - odezwał się gorzko J.D. - Powiedziałem jej, że kupuję konia dla ciebie. Jeśli nie wierzysz mi, może uwierzysz jej. - Rozmowa z matką to ostatnia rzecz, jakiej mi brakuje. J.D. stanowczo zastąpił jej drogę. Zmusił, żeby zaczekała na matkę. - Kochanie, właśnie wracam z sądu. Jesteśmy wolne. A twój koń znalazł wspaniały dom – oświadczyła Helen z entuzjazmem.
R
S
- Właśnie słyszałam. Helen nerwowo przeniosła wzrok na mężczyznę. - Ach, już wiesz. J.D. świetnie zaopiekuje się Rustlerem. I tobą także, jeśli mu pozwolisz. - Nie ufam ani jemu, ani tobie. Deanna zaczęła schodzić po schodach. - Dokąd idziesz? - spytała pani Leighton. Wsiadła do samochodu, którym przyjechała matka. - Deanna, wracaj! - zawołał J.D. Włączyła silnik. Pragnęła uciec stąd i nie słuchać więcej kłamstw. Nie obejrzała się, nawet gdy Vaughn ruszył za nią w pościg. Celowo wybrała boczną drogę, prowadzącą wprost na pustynię. Wiedziała, że elegancki samochód Vaughna tam nie dojedzie. Zatrzymała się na pustkowiu i, z głową opartą na kierownicy, zapłakała. Czuła się opuszczona i wypaloną wewnętrznie, lecz zdolna stawić czoło rzeczywistości i przyznać przed samą sobą, że popełniła błąd. J.D. zabrał jej konia i złamał serce. Matka działała w dobrej wierze, zaś wyrachowanemu Vaughnowi chodziło tylko o pieniądze. Kiedy po paru godzinach wróciła do domu, czekał na nią na ganku. Próbował tłumaczyć, błagać, lecz Deanna nie odpowiadała. - Dlaczego nie chcesz wszystkiego spokojnie rozważyć? wybuchnął. - Nie jestem draniem! - Osiągnąłeś to, do czego dążyłeś - odrzekła niewzruszona. - Nie chcę cię więcej widzieć. Poszedł i nie pokazywał się przez kilka tygodni.
R
S
- Od razu wiedziałam, że to zły człowiek - powiedziała Deanna do matki. -Mam nadzieję, że traktuje konie lepiej niż kobiety, bo w przeciwnym wypadku Rustler ma ciężkie życie. Matka i córka znów odzywały się do siebie. Wielką rolę w ich pojednaniu odegrała Kathy. - Deanna, czy nie potrafisz już zapomnieć o całej sprawie? - namawiała przyjaciółkę. - Czy mi wreszcie wybaczysz? Przestałaś się uśmiechać. Nie mogę na to patrzeć - mówiła matka. - Potrzeba trochę czasu. - Porozmawiaj z panem Vaughnem. On cię kocha. - Mamo, nie wspominaj przy mnie tego nazwiska! Zrozumiałaś? Monotonnie mijał dzień za dniem. Deanna była bardzo zajęta. Zarobione pieniądze przeznaczała teraz nie na spłaty długów, lecz na drobne ulepszenia w domu i w gabinecie. Kupiła matce nowe ubrania. Wymieniła podłogę w gabinecie. Odnowiła poczekalnię. Wynajęła też osobę do najcięższych prac porządkowych. - Deanna, musisz kupić coś sobie. Czuję się winna, że tyle wydałaś na mnie. - Niczego nie potrzebuję - odparła przygnębiona. W duchu dodała: Oprócz Vaughna. Niestety, tego właśnie nie mogła mieć. Matka obsypała ją prezentami. Wzięła nawet ze schroniska psa, charcicę imieniem Belle. - Dziękuję, mamo. - Suczka polizała ją po ręce. - Jest urocza. -Mam dla ciebie jeszcze jeden podarunek. Zastawiłaś w lombardzie całą biżuterię, więc przyjmij chociaż to. Turkus, twój ulubiony kamień.
R
S
W pudełeczku leżał srebrny naszyjnik z turkusami i dobrane do niego kolczyki. Łzy napłynęły do oczu Deanny. Przypomniał jej się J.D. i turkusowy komplet, który dostał od siostry. - Nie chcę tego, mamo. Oddaj do sklepu. Tak też zrobiła Helen. Na szczęście o nic nie pytała. A Deanna tęskniła. Próbowała wciąż na nowo przekonać samą siebie, że jego wina się nie liczy. Pragnęła, aby znów się pojawił. Ich krótka znajomość całkiem zmieniła życie samotnej kobiety. Pamiętała czułe, opiekuńcze gesty. Pamiętała wyraz rozpaczy na twarzy J,D., kiedy go wygoniła. I naglę zrobiło jej się wstyd. Zraniła niewinnego człowieka. Człowieka, którego kochała. Nie posłuchała głosu serca. Kiedyś zawiódł ją własny ojciec. Bała się zostać zdradzona po raz drugi. Oszukała samą siebie. Vaughnowi należały się przeprosiny. Gdyby tylko zebrała się na odwagę... Pewnego ranka matka, która zwykle otwierała korespondencję, podała jej dużą kopertę. - Deanna, lepiej sama otwórz. Przysłano to z rancza Vaughna. Zostawić cię samą? - Nie, nic mi nie jest. Serce Deanny waliło jak młotem. Brakło jej tchu. Drżącymi rękami rozdarła kopertę. - To nie list, mamo - stwierdziła z bólem. - A więc co?... Deanna pokręciła głową. J.D. przysłał jej błękitną apaszkę. Ostateczne pożegnanie... Nadszedł czas, aby udowodnić, że nie jest tchórzem i że potrafi walczyć. -Mamo, nie otwieramy na razie. Zadzwoń do Silasa Parkera i poproś, żeby mnie zastąpił. -Ależ, Deanna, mamy dziś mnóstwo pracy. Dokąd idziesz? Córka wyjęła z torebki matki kluczyki od samochodu.
R
S
- Idę na spotkanie z pewnym mężczyzną w sprawie pewnego konia!
ROZDZIAŁ JEDENASTY
R
S
Półciężarówka pędziła przez pustynię na pełnym gazie. Zwolniła dopiero przed ozdobną bramą posiadłości Vaughna. - Nie widzę pani nazwiska w księdze przepustek - powiedział strażnik. - Muszę skontaktować się z biurem. - Przepraszam, nie mogę czekać - oznajmiła Deanna i nacisnęła pedał gazu. Na końcu brukowanego podjazdu czekał na nią drugi strażnik. - Chciałabym się zobaczyć z panem Vaughnem - wyjaśniła, wysiadając z samochodu. – Proszę mu przekazać, że przyjechała doktor Leighton z Cactus Gulch. Błagała w duchu, aby Vaughn dał jej jeszcze jedną szansę. Nigdy w życiu niczego tak nie pragnęła. I nagle zjawił się. Schudł, zmizerniał na twarzy. Człowiek, którego kochała. Spojrzała mu prosto w oczy. Nie zraził jej nawet niechętny wyraz twarzy mężczyzny. - Czy moglibyśmy wejść do twojego gabinetu? - spytała. Musimy porozmawiać. Kiwnął tylko głową i zaprowadził ją do pokoju. Zajął miejsce za biurkiem. - Słucham? - odezwał się chłodno. Zapowiadała się niełatwa rozmowa, ale warto było walczyć. Deanna odważnie wyprostowała ramiona.
R
S
- Przyjechałam tu, żeby cię przeprosić. Nie powinnam cię oskarżać o... -Kłamstwa? Oszustwa? Kradzież? – zakończył gniewnie. Deanna zaczerwieniła się. - Niczego podobnego nie popełniłeś. Myliłam się. Wierzę teraz, że od pierwszego naszego spotkania byłeś szczery i uczciwy. Skrzyżował ramiona na piersiach i zmrużył oczy. - W jaki sposób doszłaś do tych rewelacyjnych wniosków? Czy matka kazała ci tu przyjechać? - Nie. To był mój pomysł. Minęło trochę czasu od rajdu i przemyślałam pewne sprawy. - No i co, doktor Leighton? - Przepraszam. Naprawdę, bardzo mi przykro. - Przeprosiny przyjęto. Coś jeszcze? - Nie, to chyba wszystko. - Jesteś pewna? Skinęła głową. - Nie chcesz zobaczyć Rustlera? Oczywiście, że chciała, lecz zwalczyła pokusę. - Lepiej nie. Nie będę mu przeszkadzać w przystosowaniu się do nowego otoczenia. -Nie chcesz zobaczyć własnego konia? – spytał z niedowierzaniem. - Ale... Rustler należy do ciebie. -Przecież mówiłem, że kupiłem go dla ciebie! Sądziłem, że przyjechałaś właśnie po niego. - Po niego? - A więc wciąż mi nie ufasz! Zerwał się z krzesła i zaczął wyglądać przez okno. - Wcale nie! J.D. odwrócił się gwałtownie.
R
S
- Czyżby? W takim razie czytaj! Wyjął z szuflady biurka arkusz papieru i podał jej. Był to akt sprzedaży Rustlera Deannie Leighton za sumę jednego dolara. Dokument nosił datę pierwszego dnia po wygaśnięciu pełnomocnictwa Helen. Tak jak obiecał. - Nie wierzyłaś mi, prawda? Myślałaś, że go zatrzymam. - Nie myślałam o odzyskaniu Rustlera. Myślałam o tobie. Tylko o tobie. -A więc to ty kłamałaś. Od dnia, w którym się poznaliśmy, zależało ci tylko na Rustlerze. - Muszę przyznać, że popełniłam błąd. Powinnam była skupić uwagę na nas obojgu. - Na nas? To jakiś żart. Jedyną parę tworzysz ty z Rustlerem. - Chcę, żebyśmy zaczęli wspólne życie. Ty i ja - oświadczyła spokojnie. J.D. potrząsnął głową. - Nie wiem, czy ci wierzyć. A nawet gdybym uwierzył, jest już za późno. - Kocham cię! Nigdy nie jest za późno. - Zważywszy fakt, że mówisz to dopiero po zobaczeniu aktu sprzedaży... Jest za późno. Deanna zachwiała się oszołomiona. Oparła się o biurko. Przeklinała swoją dumę i głupotę. Teraz musiała pokonać jego głupią dumę! -Do widzenia, Deanna. I nie zapomnij tego. - Rzucił jej akt sprzedaży. - Nie chcę być znów oskarżony o nieuczciwość. - Daj mi pióro. Przepiszę dokument na ciebie. - Jakież to wspaniałomyślne, Deanna, ale nie rób ze mnie głupca. - Twierdzisz, że kłamię? - jęknęła.
R
S
-Prędzej byś umarła, niż rozstała się ze swoim cennym koniem. - Mylisz się. Znaczysz dla mnie o wiele więcej niż Rustler. Podarła dokument i cisnęła mu kawałki papieru. - Jest twój, J.D. Co ty na to? Stał nieruchomo jak posąg. Odwróciła się na pięcie i wyszła. Nasłuchiwała jego kroków za sobą. Na próżno. Zmarnowali już tyle czasu. Z powodu dumy. Dean- na była przekonana, że J.D. ją kocha, lecz jest nie przygotowany, aby to wyznać. Nie poddawała się. Postanowiła wrócić na ranczo nazajutrz. Otarła łzy i ruszyła z powrotem. Nie wiedziała, czy Silas da sobie radę w gabinecie. Jechała dość wolno, aby nie płoszyć klaczy na pastwisku. Mimo to, konie zachowywały się niespokojnie. Zerknęła w lusterko wsteczne. Wzdłuż płotu oddzielającego drogę od pola galopował J.D. Serce kobiety zabiło żywiej. Czy to możliwe? - Deanna! Zaczekaj! Wyłączyła silnik i wysiadła z samochodu. - Deanna - powtórzył bez tchu, kiedy ją dogonił. - Nie odjeżdżaj. - Nie nienawidzisz mnie? - Ależ nie. Nawet gdy próbuję, nie potrafię. Deanna, proszę, nie opuszczaj mnie znów. Jego oczy nie kłamały. Twarz wyrażała miłość. - Nie opuszczę cię. Zsiadł z konia, przeskoczył przez płot i objął ją mocno. - Nie myślisz, że zalecałem się do ciebie tylko po to, żeby zdobyć Rustlera? -Nie. - Wierzysz, że kupiłem Rustlera, aby ci go oddać?
R
S
- Tak. Zachwycony, delikatnie ujął jej twarz w dłonie. - Nie żałujesz, że zniszczyłaś akt sprzedaży? - Ach nie, J.D.! Kocham cię! Skoro udało jej się przekonać surowego sędziego, aby nie skazywał matki na więzienie, z pewnością musiała przekonać dobrodusznego Vaughna, że mówi prawdę. - Byłam głupia, ale teraz powierzam ci mojego konia, moje serce i całe moje życie. Wierzysz mi? Westchnął i przytulił ją ze wszystkich sił do piersi. -Tak bardzo pragnąłem to usłyszeć - szepnął. - Kiedy podarłaś dokument, myślałem, że oszaleję. Tak długo na ciebie czekałem. - Dogoniłeś mnie. -I już mi nigdy nie uciekniesz. – Przypieczętował tę obietnicę pocałunkiem. - Kocham cię, Deanno Leighton. Wyjdziesz za mnie? -Tak. - I będziemy żyli szczęśliwie aż po życia kres? - Tak. - Mimo tego, co się zdarzyło twemu ojcu? - Tak. Wiem teraz, że sam ściągnął na swoją głowę kłopoty. Ty nie ponosisz za nic winy. Po prostu przedtem nie chciałam tego przyjąć do wiadomości. I znów ją pocałował na oczach ciekawskiej publiczności: robotników, strażników, klaczy, źrebaków i wierzchowca. - Powinieneś odprowadzić konia. A ja muszę zabrać ciężarówkę ze środka drogi. Stanowimy atrakcję dla gapiów mruknęła Deanna między pocałunkami. - Później. - Ale... - To moje ranczo, mój koń i moja droga. Mogą poczekać.
R
S
I znów ją pocałował, nie zważając na gwizdy i oklaski. Zakłopotana Deanna nie wytrzymała. -J.D. - szepnęła - patrzą na nas. Zrób coś! Cokolwiek! Rzeczywiście coś zrobił. Złożył na ustach Deanny namiętny pocałunek.
EPILOG
R
S
Wybrzmiały ostatnie nuty starej pieśni „My Old Kentucky Home". Tłum widzów cieszył się głośno z otwarcia dorocznych wyścigów konnych stanu Kentucky. Trąbka wezwała do parady koni. Państwo Deanna i J.D. Vaughn, właściciele faworyta gonitwy, obserwowali ze swych miejsc przemarsz reprezentacji rancza „Rocking J". - Rustler, biegnij po wygraną! - zawołała Deanna, kiedy koń i jeździec opuścili zagrodę i ruszyli na tor. J.D. roześmiał się. - Jesteś pewna, że Rustler słyszy cię w tym hałasie? - Oczywiście. Lubi mnie bardziej niż wszystkich dżokejów. J.D. pocałował żonę. - Rustler ma świetny gust -powiedział półgłosem. - Nie obchodzi mnie jego gust. Chcę tylko, żeby wygrał. Powiedziałeś, że dostanę połowę wygranej, jeśli przybiegnie pierwszy na metę. Wkrótce po ślubie Deanna zgodziła się, aby J.D. przygotowywał Rustlera do startu w wyścigach. Wygrane przez wierzchowca pieniądze pomogły jej otworzyć nowy gabinet lekarski w Phoenix. Zasiliły również fundusz ochrony zwierząt. - Zawsze dotrzymuję obietnic - zapewnił J.D. – Na cóż przeznaczysz pieniądze tym razem? Na maltretowane konie? Bezdomne psy? Bite motyle?
R
S
- Bardzo śmieszne. -Deanna żartobliwie trzepnęła go programem wyścigów. - Tym razem oddam pieniądze na nietypowy cel. Turkusowa bransoletka, podarunek od męża, błysnęła na jej ręce. J.D. miał na szyi starą błękitną apaszkę Deanny. Zażądał jej zwrotu tuż po zaręczynach. Przyznał wtedy, że odesłał chustkę, aby sprowokować wizytę kobiety. - Jeśli Rustler wygra, wpłacę sporą kwotę na konto domu dziecka w Phoenix. Biedne maleństwa... Nie tylko zwierzęta potrzebują naszej pomocy. - Wiem. Dlatego przekazałem pewną sumę Mattowi Caldwellowi i jego trudnej młodzieży. Przyjął pieniądze tylko dlatego, że sprytnie przedstawiłaś je jako dar przyszłej matki. Po prostu nie mógł odmówić. - Matt jest bardzo podobny do ciebie. Łatwo go wzruszyć. Nie wiem, czemu się wciąż spieracie. To chyba kwestia hormonów. J.D. wyszczerzył zęby w uśmiechu i pogładził pęczniejący brzuch żony. - Jakoś dotychczas nie skarżyłaś się na moje hormony, kochanie. - Nie rozpraszaj mnie! Chcę popatrzeć na Rustlera. - Chcesz raczej zobaczyć, jak Rustler wygrywa, moja zachłanna żono. Zaraz, coś mi się przypomniało. Powiedziałaś, że oddasz nagrodę na rzecz sierot. A co dasz matce w prezencie ślubnym? -Postanowiłam wysłać mamę i Silasa w podróż poślubną na Hawaje. - Silas postawił na swoim i Helen została jednak jego żoną. Wy, weterynarze, nie wiecie, kiedy zrezygnować. -I całe szczęście, bo w przeciwnym razie zamiast wziąć ślub, wciąż walczylibyśmy o Rustlera.
R
S
-Dopadłbym cię prędzej czy później. Umiem się poznać na cennych rzeczach. - J.D. pokręcił głową. - Że też Silas kupił twój dawny gabinet... Wiesz, dziwiłem się, dlaczego Helen nie zaproponowała ci pomocy w gabinecie w Phoenix. Sądziłem, że ona nie znosi Cactus Gulch. - Zaskoczyła nas wszystkich. Cieszę się, że mama znalazła kogoś, kto ją znów rozweseli. Jest szczęśliwa. Jak ja. Vaughn pochylił się, aby ją znów pocałować, lecz Deanna cofnęła się. Zapowiedziano start gonitwy trzylatków. - Nie widzę Rustlera! J.D., gdzie lornetka? - Do diabła z lornetką. Wziął Deannę w ramiona. - Chcę pocałować moją żonę. - Ale wyścig zaraz się zacznie! Tak wiele od tego zależy! Chcę wesprzeć dom dziecka i wysłać mamę w piękną podróż poślubną. Poza tym, zwycięstwo Rustlera przyniesie rozgłos twojej stadninie. J.D. uśmiechnął się z wyższością. - Ja nie zawsze stawiam sobie ambitne cele. Czasem, kochanie, opłaca się mierzyć niżej. Ale za to mieć pewność wygranej. Konie ruszyły. Usta małżonków spotkały się w pocałunku. Szczęśliwa Deanna w duchu przyznała mężowi rację.