JAMES LEE BURKE Elektryczna Mgła Rozdział 1 Nie miałem służby i byłem skonany, kompletnie zmarnowany po całodziennym poszukiwaniu w lesie dziewiętnast...
12 downloads
16 Views
1007KB Size
JAMES LEE BURKE
Elektryczna Mgła
Rozdział 1 Nie miałem służby i byłem skonany, kompletnie zmarnowany po całodziennym poszukiwaniu w lesie dziewiętnastoletniej dziewczyny, którą znalazłem wreszcie na dnie parowu — zakneblowaną i skrępowaną taśmą izolacyjną, martwą. Miałem już za sobą pierwsze próby, żeby przestać o tym myśleć. Lekarz sądowy był zacnym człowiekiem. Zapakował zwłoki w plastikowy wór, zanim na miejsce zdołali dotrzeć dziennikarze i członkowie rodziny. Nie lubię zatrzymywać pijanych kierowców. Nie lubię słuchać ich wyjaśnień, patrzeć na żałosne wysiłki udawania trzeźwych, a zwłaszcza nie lubię obserwować, jak w ich oczach pojawia się błysk zrozumienia, że wszystkim, na co mogą liczyć, jest cela dla nietrzeźwych i wzmianka w porannych gazetach. A prawda wygląda tak, że po prostu nie lubię w ich twarzach widzieć siebie. Mocno jednak powątpiewałem, czy akurat ten kierowca zdoła dotrzeć do następnej przecznicy, nie zahaczając o czyjeś auto lub nie lądując w czyimś ogródku. Podłączyłem przenośnego koguta do gniazda zapalniczki, wyrzuciłem go na dach furgonetki, do którego przylgnął swoimi magnesami, i zdołałem zatrzymać klienta przed Shadows, wielkim starym domiszczem z cegieł, zbudowanym nad Bayou Teche w 1831. Kiedy podchodziłem do cadillaca, trzymałem w dłoni otwartą odznakę funkcjonariusza Biura Szeryfa gminy Iberia. — Czy mógłbym zerknąć na pańskie prawo jazdy? Miał wyrazistą, przystojną twarz, kwadratowe bary i szerokie dłonie. Gdy się uśmiechnął, dostrzegłem, że na wszystkich zębach nosi koronki. Siedząca obok niego kobieta, blondynka z trwałą na głowie, była smagła, opalona i sprężysta gibkością wyczynowych pływaczek. Jej usta sprawiały wrażenie równie czerwonych i delikatnych jak płatki róży, ona sama zaś — osoby cierpiącej na chorobę morską. — Na co niby chce pan zerknąć? — odparł, usiłując skonce-trować na mej twarzy przytomne spojrzenie. W samochodzie wyczułem ciepły usypiający zapach, coś na kształt aromatu, jaki płonąc wydzielają wilgotne liście. — Na pańskie prawo jazdy — powtórzyłem. — Proszę je wyjąć z portfela i podać. — Ach tak, jasne, rozumiem — powiedział. — Jechałem przed chwilą trochę nieostrożnie i głupio mi z tego powodu. Naprawdę głupio. Wyłowił prawko z portfela, upuścił na kolana, podniósł je i wyciągnął w moją stronę, czyniąc wysiłki, by nie uciec spojrzeniem w bok. Jego oddech cuchnął jak zacier, przetrzymywany zbyt długo w kamionkowym dzbanie. Obejrzałem dokument w świetle latarni ulicznej. — Nazywa się pan Elrod T. Sykes? — zapytałem. — Tak, w rzeczy samej, panie władzo. — Czy nie zechciałby pan wyjść z samochodu, panie Sykes? — Jak pan sobie życzy, panie władzo. Miał może czterdziestkę, ale był w dobrej formie. Ubrany w błękitny golf, mokasyny i szare spodnie, fałdujące się na jego płaskim brzuchu i wąskich biodrach, chwiał się z lekka i aby odzyskać równowagę, chwycił jedną dłonią drzwiczki auta. — Otóż mamy problem, panie Sykes. Moim zdaniem palił pan w samochodzie marihuanę. — Marihuanę?.. Chłopie, to by była parszywa historia, nie? — Sądzę również, iż popalała pańska przyjaciółka. — Fatalna historia, psiakrew, fatalna historia. — Z głębokim ubolewaniem pokręcił głową. — Zapomnijmy chwilowo o skrętach. Obawiam się, że jest pan aresztowany za prowadzenie samochodu w stanie nietrzeźwym.
— Przykro mi to słyszeć. Zdecydowanie na dzisiejszy wieczór nie miałem tego w planach. — Oczy zrobiły mu się okrągłe, a potem otworzył i zamknął usta, jakby usiłował w ten sposób przetkać uszy. — Naprawdę mnie pan nie rozpoznaje? Chcę powiedzieć, że nie brak dziennikarzy, którzy z rozkoszą podłożyliby mi świnię. Proszę uwierzyć, panie władzo, to mi, najoględniej mówiąc, cholernie zaszkodzi. — Podrzucę pana do miejskiego aresztu, panie Sykes, a po tem przyślę samochód, żeby odwiózł pannę Drummond do miejsca jej zamieszkania. A pański cadillac zostanie odholowany na parking policyjny. Powoli wypuścił powietrze z płuc. Odwróciłem twarz. — Chyba chodzi pan czasem do kina, nie? — zapytał. — Tak i podobały mi się wszystkie pańskie filmy. Jak również filmy panny Drummond. Zechce pan wyjąć kluczyk ze stacyjki. — Jasne, jasne — odparł przygnębionym głosem. Wsunął rękę przez okno i wyjął kluczyk. — El, zróbże coś — powiedziała kobieta. Wyprostował się i popatrzył na mnie. — Naprawdę przykro mi w związku z tą historią — powie dział. — Czy nie mógłbym wpłacić datku na rzecz Matek przeciwko Pijanym Kierowcom albo coś w tym stylu? W świetle latarń parku miejskiego widziałem, jak krople deszczu nadają ospowaty wygląd powierzchni Bayou Teche. — Panie Sykes, jest pan aresztowany. Ma pan prawo zachować milczenie, bo wszystko, co pan powie, może zostać użyte przeciwko panu. Jako pański długoletni wielbiciel, sugeruję, żeby nie mówił pan już nic więcej, w szczególności o datkach. — Nie wygląda pan na faceta, który się obcyndala. Był pan może kiedyś strażnikiem? Bo oni też się nie obcyndalają. Człowiek im odpysknie i dostaje w łeb. — Cóż, tu nie stosujemy takich praktyk — odparłem. Ująłem go pod ramię, doprowadziłem do swojej furgonetki, otworzyłem drzwiczki i pomogłem mu wsiąść. — Chyba nie puści mi pan w środku pawia, co? — Nie, panie władzo, świetnie się czuję. — Doskonale. Zaraz wracam. Podszedłem do cadillaca i zastukałem w szybę od strony pasażera. Kobieta, która nazywała się Kelly Drummond, otworzyła okno. Uniosła twarz. Miała wyraziste ciemnozielone oczy. Oblizała wargi, a ja dostrzegłem ślad szminki na jej zębach. — Będzie pani musiała poczekać z dziesięć minut, potem ktoś odwiezie panią do domu — oświadczyłem. — Panie władzo, to stało się z mojej winy — powiedziała. — Kłóciliśmy się. Elrod jest dobrym kierowcą. Nie sądzę, iż powinien ponosić karę za to, że go zdenerwowałam. Czy mogę wysiąść z samochodu? Kompletnie zesztywniał mi kark. — Radziłbym zostać w środku i zablokować drzwi. Radziłbym również, aby przestudiowała pani regulacje prawne dotyczące posiadania narkotyków w stanie Luizjana. — Ale przecież nikomu nie zrobiliśmy krzywdy. Ta historia narazi Elroda na poważne nieprzyjemności ze strony Mikeya. Dlaczego nie chce pan okazać odrobiny wyrozumiałości? — Mikeya? — Naszego reżysera, gościa, który zasila to miasteczko mniej więcej dziesięcioma milionami dolarów. Czy teraz mogę już wysiąść z samochodu? Naprawdę wolałabym nie mieć pleców jak Quasimodo. — Może pani sobie iść, gdzie się pani żywnie podoba. Z automatu w sali bilardowej może pani wezwać poręczyciela. Na pani miejscu jednak przed pójściem na komisariat z odsieczą panu Sykesowi wypłukałbym z włosów ten zapaszek meksykańskiej marychy. — O rany, a są ponoć faceci, którym na widok kobiety sperma uderza na mózg. A na co panu uderza, panie władzo? Wróciłem do furgonetki i wsiadłem. — Niech pan posłucha, może moglibyśmy zawrzeć układ — powiedział Elrod Sykes. — Co?
— Nie tak to się nazywa? Chyba nie ma w tym nic złego, co? Człowieku, naprawdę potrzebna mi ta wpadka jak umarłemu kadzidło. — Mało kto, stając przed sędzią, spodziewał się, że przed nim stanie — odparłem i uruchomiłem silnik. Milczał, kiedy zawracałem i ruszałem w stronę komisariatu. Wydawało się, że głęboko nad czymś rozmyśla. W końcu rzekł: — Niech pan posłucha, wiem, gdzie są jedne zwłoki. Widziałem je. Nikt nie potraktował mnie poważnie, ale naprawdę widziałem cholernego truposza. To fakt. — Co pan widział? — Smolucha... Czarnego, chciałem powiedzieć... tak mi się wydawało. Właściwie worek z wyschniętej skóry, a w środku gnaty. Coś na kształt wielkiej szczurzej nory. — Gdzie to było? — Na moczarach Atchafalaya, chyba cztery dni temu. Kręciliśmy kilka scen obok indiańskiego rezerwatu, czy Bóg wie czego. Poszedłem się odlać pomiędzy wierzby i zobaczyłem to, sterczące na mieliźnie. — I aż do tej chwili nie zadał pan sobie trudu, by złożyć meldunek? — Powiedziałem Mikeyowi. Odrzekł, że to prawdopodobnie kości wymyte z indiańskiego kurhanu czy coś w tym stylu. Mikey bywa trudny. Powiedział, że ostatnie, czego nam potrzeba, to kłopoty z policją czy archeologami. — Porozmawiamy o tym jutro, panie Sykes. — Pan też mnie olewa. Nie ma sprawy. Opowiedziałem, co zobaczyłem. Niech pan sobie robi z tą informacją, co zechce. Wbił wzrok przed siebie, w krople wody osiadłe na szybie. Jego przystojna twarz była blada, znużona, trzeźwiejsza teraz i być może wyrażała pełną rezygnacji zgodę na scenariusz, który Sykes znał aż za dobrze: spowiedź przy biurku dyżurnego, a potem cela dla pijaków. Przypomniałem sobie dwie albo trzy historie na jego temat, nagłośnione w mediach podczas kilku ostatnich lat: bójka z patrolem policyjnym w Pallas czy też Fort Worth, dramatyczne skreślenie z listy członków jachtklubu w Los Angeles i proces o posiadanie narkotyków. Słyszałem, że w Hollywood zapanowała moda na kiełki, wodę mineralną i zdrowy tryb życia... Wszystko wskazywało na to, iż Elrod Sykes za nią nie nadąża. — Przepraszam, ale chyba nie dosłyszałem pańskiego nazwiska — powiedział. — Dave Robicheaux. — Bo rozumie pan, panie Robicheaux, mnóstwo ludzi mi nie wierzy, kiedy mówię, że widuję rozmaite rzeczy. Ale prawda jest taka, że rozmaite rzeczy, jak cienie poruszające się za firaną, widuję nieustannie. W mojej rodzinie mówi się o „nawiedzeniu”. Kiedy byłem szczeniakiem, dziadek mi powiedział: „Synu nawiedził cię Pan. Dał ci trzecie oko, byś widział rzeczy niewidzialne dla innych. Ale to dar od Boga i nie powinieneś wykorzystywać go wbrew Jego woli”. I jakkolwiek dopuściłem się wielu uczynków, które nie napawają mnie dumą, panie Robicheaux, nigdy tego daru nie nadużyłem. No więc pieprzę, czy ludzie zarzucają mi, że sfiksowałem od farmaceutyków, czy też nie. — Rozumiem. Zamilkł. Zbliżaliśmy się do aresztu. Wiatr strząsał krople deszczu z liści dębów, a blask księżyca retuszował srebrną metaliczną kreską burzowe chmury. Sykes do połowy opuścił szybę i jął wdychać chłodny aromat nocy. — Ale zastanawiam się, co znaczy ten łańcuch, którym go okręcono, skoro jest Indianinem wymytym z kurhanu — rzucił. Zwolniłem i zatrzymałem furgonetkę przy krawężniku. — Proszę powtórzyć — powiedziałem. — Jego tors spowijał zardzewiały łańcuch, którego ogniwa były rozmiaru mojej pięści. Badawczo wpatrywałem się w jego twarz. Blada w blasku księżyca, obrzmiewająca już z powodu kaca,
nie wyrażała żadnych uczuć. — Liczy pan na pobłażliwsze traktowanie w zamian za tę informację, panie Sykes? — Nie, panie władzo. Po prostu chciałem panu opowiedzieć o tym, co zobaczyłem. Nie powinienem był siadać za kierownicą. Może zapobiegł pan wypadkowi? — Cynik mógłby nazwać to skruchą poniewczasie. Jak pan sądzi? — Sądzę, że byłby z pana diablo twardy reżyser. — Potrafiłby pan odnaleźć tę mieliznę? — Tak, panie władzo, chybabym potrafił. — Gdzieście się, państwo, zatrzymali, pan i panna Drummond? — Wytwórnia wynajęła dla nas dom nad Jeziorem Hiszpańskim. — Z czegoś się panu zwierzę, panie Sykes. Pijani kierowcy to wyjątkowo upierdliwy interes. Poza tym odwalam w tej chwili robotę za policję miejską. Czy mogę mieć gwarancję, że jeśli odstawię teraz państwa do domu, nie zmyjecie się przed jutrzejszym przedpołudniem? — Tak jest, panie władzo, ma pan to jak w banku. — Ale musi się pan stawić w moim biurze o dziewiątej rano. — Dziewiąta. Na bank. Bezwzględnie. Naprawdę jestem wdzięczny. Zmiana wyrazu jego twarzy była natychmiastowa, jakby konającemu zaserwowano dożylnie ambrozję. I wtedy — gdy zawróciłem, aby zabrać aktorkę, która nazywała się Kelly Drummond — powiedział coś, co kazało mi się zastanowić nad jego zdrowiem psychicznym. — Czy ludzie z tych stron mówili cokolwiek o konfederackich żołnierzach pojawiających się nad jeziorem? — Nie rozumiem. — Mówię wyraźnie. Czy ktoś wspominał o facetach w szarych albo jasnobrązowych mundurach? Całej gromadzie takich facetów, pojawiających się nocą, we mgle? — Czy przypadkiem ten wasz film nie dotyczy wojny secesyjnej? Ma pan chyba na myśli aktorów? — Spojrzałem nań kątem oka. Patrzył przed siebie, koncentrując uwagę na czymś za szybą, widocznym tylko dla niego. — Nie, ci faceci nie byli aktorami — odparł. — Cholernie pokancerowani, sprawiali wrażenie głodnych. Miała miejsce w tych stronach, nie? — Co? — Bitwa. — Chyba nie bardzo pana rozumiem, panie Sykes. Dostrzegłem przed sobą pannę Drummond w szpilkach i levisach, która tupała w stronę sali bilardowej Tee Nega. — Wręcz przeciwnie — zaoponował. — Wierzy pan w to, czemu nie daje wiary większość ludzi, panie Robicheaux. Mocno pan wierzy i dobrze wiem, iż pojmuje pan, co mam na myśli, kiedy mówię, że pan wierzy. Z pogodną pewnością siebie prześwidrował mnie spojrzeniem, a potem porozumiewawczo zmrużył przekrwione oko.
Rozdział 2 Dzisiejszej jednak nocy wróciłem do swoich pierwszych studenckich wakacji: był lipiec 1967 roku, minęło niewiele czasu, odkąd huragan Audrey spustoszył południową Luizjanę, zabijając w jednej tylko gminie Cameron przeszło pięćset osób, a ja, pracując wtedy w pływającej ekipie sejsmograficznej, tkwiłem w głębi moczarów Atchafalaya. Barka wiertnicza wbiła właśnie swoje stalowe pale w płaskie dno długiej zatoki, mnie zaś wysadzono na archipelagu zarosłych wierzbiną wysepek z zadaniem zwinięcia kabla rejestrującego, który został uprzednio rozciągnięty pomiędzy drzewami, przez piaskowe jęzory i bagienka. Słońce na niebiosach było rozżarzone do białości, powietrze zaś temperaturą i konsystencją przypominało parę unoszącą się z garnka gotujących się jarzyn. Wystarczyło, bym stanął w cieniu drzew, a komary chmurą gęstą jak woal skupiły się w okolicach moich oczu i uszu. Zdołałem nawinąć ledwie kilka stóp przewodu na kołowrót, który na gurtowej uprzęży wisiał na mojej piersi, gdy broniąc się przed natarczywymi owadami, musiałem wejść do wody i jeszcze obficiej niż na początku wysmarować błockiem twarz i ramiona. To był piąty dzień naszej dziesięciodniowej fuchy, co oznaczało, że dziś wieczorem brygadzista pozwoli, by załoga szalupy dostarczyła kilku z nas na groblę w Charenton, skąd będziemy mogli pojechać do kina w którymś z miasteczek opodal Moran. Kiedy plaśnięciami dłoni rozgniatałem na krwawą miazgę komary obsiadające mi ramiona i brodziłem w zasysającym mnie po uda grząskim piasku, nieustannie rozmyślałem o chłodnym prysznicu, który wezmę po powrocie na barkę, o kurczaku, którego na kolację zjem w mesie, a wreszcie o rześkim wieczorze, kiedy pomiędzy polami trzciny cukrowej będę jechać do miasta. Gdy w pewnym momencie, na brzegu następnej zatoczki, wychynąłem z gęstwy, powitał mnie wietrzyk, blask słońca i na południu deszczowa mgiełka. Opuściłem na piasek ciężki kołowrót, uklęknąłem na płyciźnie i zmyłem błocko ze skóry. W odległości stu jardów od siebie, u wlotu wąskiej odnogi, dostrzegłem zakotwiczoną kabinową łódź. Z jej dziobu zszedł na brzeg jakiś Murzyn, a jego śladem podążyło dwóch białych. Dopiero po chwili zorientowałem się, że coś tu straszliwie nie gra: jeden z białych trzymał w ręku pistolet, a ramiona czarnego były przykrępowane do boków spowijającym pierś grubym łańcuchem. Patrzyłem z niedowierzaniem, kiedy Murzyn pobiegł wzdłuż krótkiej plaży, oglądając się przez ramię, biały natomiast uniósł broń, wycelował i strzelił. Pierwsza kula zapewne trafiła Murzyna w nogę, ta bowiem ugięła się, a potem złożyła, jakby przełamano ją młotem. Uciekinier dźwignął się niepewnie, zatoczył do wody i upadł na bok. Pociski dziurawiły powierzchnię zatoki, kiedy znikała pod nią kędzierzawa głowa. Mężczyzna z pistoletem wszedł do wody i strzelał teraz prawie z góry; jego kompan przyglądał się z brzegu. Tego Murzyna nie widziałem już nigdy więcej. Potem obaj biali podnieśli głowy i popatrzyli na mnie ponad gładzią wody. Tępo, z zakłopotaniem, jak ktoś, kto w nieodpowiednim momencie otworzył drzwi sypialni, odwzajemniłem spojrzenie. Bez niepokoju czy pośpiechu, jakbym był niegodnym uwagi elementem pejzażu, mężczyźni wrócili do łodzi. Później o wszystkim, co widziałem, opowiedziałem brygadziście, ludziom Biura Szeryfa i w końcu każdemu, kto chciał mnie słuchać. Zainteresowanie, jakie zdołałem obudzić swoją relacją, miało krótki żywot; w tamtych stronach nie znaleziono żadnych zwłok i nie zgłoszono zaginięcia żadnego Murzyna. W miarę upływu czasu z coraz większą mocą usiłowałem sobie wmówić, że mężczyzna w łańcuchu zdołał jednak umknąć prześladowcom — że wstrzymał oddech na niewyobrażalnie długą chwilę, a potem, gdzieś w dole nurtu, wyprysnął na powierzchnię ku nowemu życiu. W wieku dziewiętnastu lat nie chciałem przyjąć do wiadomości faktu, że morderstwo może być społeczeństwu równie obojętne jak obcinanie paznokci. Nazajutrz po dniu, kiedy zatrzymałem Elroda T Sykesa za prowadzenie wozu w stanie nietrzeźwym, dokładnie o dziewiątej, w moim biurze stawił się nie Elrod Sykes, lecz adwokat. Był wysoki i srebrnowłosy, nosił szary garnitur i spinki z rubinami. Przedstawił się, ale nie zapamiętałem jego nazwiska. W istocie nie byłem zainteresowany niczym, co mógłby mi mieć do powiedzenia.
— Oczywiście, pan Sykes jest do pańskiej dyspozycji — oświadczył — zarówno on, jak i ja, doceniamy uprzejmość, jaką zechciał mu pan wczoraj okazać. Rzecz jasna, pan Sykes czuje się ogromnie zakłopotany zajściem. Nie wiem, czy panu wspomniał, że zaczął ostatnio brać nowe leki przeciwko astmie, które wywołują nader gwałtowną reakcję jego organizmu. Wytwórnia docenia również... — Czy nie zechciałby pan powtórzyć swojego nazwiska? — 0liver Montrose. Jeszcze nie poprosiłem go, żeby usiadł. Wyjąłem z cynowej puszki kilka spinaczy i zacząłem jeden po drugim upuszczać je na leżący na moim biurku skoroszyt. — Gdzie jest w tej chwili pan Sykes, panie Montrose? Spojrzał na zegarek. — Na planie — odparł. Kiedy zaś nie doczekał się żadnej reakcji z mojej strony, przestąpił z nogi na nogę i dodał: — Nad Jeziorem Hiszpańskim. — A więc na planie nad Jeziorem Hiszpańskim? — Tak. — Pomyślmy... to mniej więcej pięć mil za miastem. Potrzeba najwyżej piętnastu minut, żeby tam dotrzeć. A zatem pół godziny wystarczy panu aż nadto, aby odnaleźć pana Sykesa i posadzić na krześle przy moim biurku. Spoglądał na mnie przez chwilę, a potem skinął głową. — Jestem pewien, że nie będzie z tym żadnego problemu — powiedział. — No chyba. Zresztą głównie w tym przekonaniu wysłał tu pana, zamiast dotrzymać słowa. To mu także proszę powtórzyć. Dziesięć minut później do mojego gabinetu wszedł szeryf i usiadł naprzeciwko mnie z otwartą teczką akt w dłoni. Zanim zaczął ubiegać się o urząd, był właścicielem pralni chemicznej i prezesem tutejszego Klubu Lwów. Nosił okulary bez oprawek i miał pocętkowane czerwonymi i błękitnymi żyłkami miękkie policzki. W swoim zielonym mundurze zawsze przywodził mi na myśl raczej kierownika przedszkola aniżeli funkcjonariusza prawa. Był jednak facetem uczciwym i wystarczająco skromnym, żeby słuchać bardziej doświadczonych od siebie. — Mam wyniki autopsji i zdjęcia tej dziewczyny, LeBlanc — oznajmił. Zdjął okulary i ścisnął palcami czerwoną plamę u nasady nosa. — Wie pan, wykonuję tę robotę od lat, ale coś takiego... — Będzie pan miał powody do niepokoju dopiero wtedy, kiedy pan zobojętnieje, szeryfie. — W każdym razie z raportu wynika, że przypuszczalnie to wszystko albo prawie wszystko zrobiono biedaczce już po jej śmierci. — Mógłbym zerknąć? — zapytałem, wyciągając rękę po akta. Patrząc na fotografie, musiałem przełknąć ślinę, chociaż to, co przedstawiały, widziałem w naturze zaledwie poprzedniego dnia. Morderca nie pokaleczył twarzy — w istocie przykrył ją bluzką albo w czasie gwałtu, albo też zanim szpikulcem do lodu zatrzymał pracę młodego serca. Niemniej jednak w ciągu całych czternastu lat przepracowanych w policji nowoorleańskiej i trzech przepracowanych — w mniejszym czy większym stopniu dorywczo — w Biurze Szeryfa gminy Iberia zaledwie kilka razy zetknąłem się z przypadkami, kiedy kobiece ciało padło ofiarą tak wyuzdanej przemocy. Następnie przebiłem się przez kliniczną prozę opisującą przebieg sekcji, naturę ran i seksualnej penetracji pochwy, konstatującą fakt, że pod paznokciami ofiary nie znaleziono żadnych próbek skóry napastnika i wreszcie zawierającą domysły patologa na temat czasu i bezpośredniej przyczyny śmierci oraz typu narzędzia, użytego prawdopodobnie przez zabójcę do zmasakrowania dziewczyny. — Jakkolwiek na to patrzeć, mamy chyba do czynienia albo z psychopatą, albo kimś nawalonym do wypęku koką czy kwasem — stwierdził szeryf. — Taa, możliwe — odparłem. — Sądzi pan, że ktoś inny mógłby wypatroszyć dziewiętnastoletnią dziewczynę z pomocą skalpela czy brzytwy?
— Może gość chce, żebyśmy go brali za psycha. Miał dość sprytu, żeby na miejscu zbrodni nie pozostawić nic prócz szpikulca. Wolnego zresztą od jakichkolwiek odcisków. Odcisków nie było też na taśmie, którą skrępował jej ręce i zakleił usta. O pierwszej w nocy wyszła sama z knajpy wciąż pełnej ludzi, a on zdołał uprowadzić ją lub też skłonić do pójścia z sobą gdzieś pomiędzy wejściem do lokalu, a jej zaparkowanym w odległości stu stóp samochodem. W oczach szeryfa malowała się zaduma. — Niech pan kontynuuje — powiedział. — Sądzę, że znała tego faceta. Szeryf założył okulary i paznokciem podrapał się w kącik ust. — Zostawiła na stoliku swoją torebkę — podjąłem. — Moim zdaniem, wyszła, żeby wziąć coś z samochodu i natknęła się na znajomego. Psychopaci nie biorą kobiet na huki przed barami pełnymi asfaltów i robociarzy z pól naftowych. — Co wiemy o tej dziewczynie? Wyjąłem z szuflady notes i zacząłem go kartkować. — Miała dwanaście lat, kiedy straciła matkę. Przerwała naukę w dziewiątej klasie i w Mamou parę razy zwiała od ojca. W wieku lat szesnastu została w Lafayette aresztowana za prostytucję. Przez mniej więcej ostatni rok mieszkała tu, na końcu West Main, z dziadkami. Jeszcze trzy tygodnie temu pracowała jako kelnerka w St. Marinville. Niewielu, jeśli w ogóle, bliskich przyjaciół, żadnych — przynajmniej zdaniem dziadków — aktualnych romansów. Nie bardzo miała okazję posmakować życia, co? Słyszałem jak szeryf kciukiem pociera szczękę. — Ano nie miała — odparł. Jego spojrzenie uciekło za okno, a potem ponownie skoncentrowało się na mojej twarzy. — Kupuje pan ten numer z celibatem? — Nie. — Ja też. Czy ma pan jakieś inne teorie poza tą, że przypuszczalnie znała mordercę? — Jedna. — Jak brzmi? — Że jeśli jestem w błędzie, mamy do czynienia z psychopatą lub seryjnym mordercą. Wstał, szykując się do wyjścia. Miał nadwagę i nieustannie się odchudzał, ale chociaż brzuch wylewał mu się ze spodni, szeryf, dzięki swojej wyprostowanej sylwetce, sprawiał wrażenie mężczyzny wyższego i sprawniejszego niż był w istocie. — Cieszę się, że funkcjonariusze naszego biura działają z takim poczuciem pewności, Dave — powiedział. — Chcę, żeby w tej sprawie wykorzystał pan wszystkie dostępne środki. Chcę przy gwoździć tego skurwysyna jak pluskwę. Przytaknąłem, nie do końca pewien, dlaczego konstatuje rzeczy oczywiste. — Dlatego właśnie będziemy prowadzić to śledztwo razem z FBI — oświadczył. Nawet nie mrugnąłem okiem, a moje dłonie wciąż spoczywały bezwładnie na skoroszycie. — Wezwał pan federalnych? — zapytałem. — Tak i to samo zrobił burmistrz. To również uprowadzenie, nie tylko gwałt i morderstwo. — Taa, tak to chyba wygląda. — Nie jest pan zachwycony perspektywą współpracy z tymi facetami, prawda? — Z federalnymi się nie współpracuje, szeryfie. Od nich się przyjmuje rozkazy. Jeśli człowiekowi dopisze szczęście, nie będą go przy ludziach traktować jak psie gówno. To bardzo skuteczny kurs pokory. — Dyplomacja nie jest z pewnością pańską najmocniejszą stroną, Dave. Kiedy niemal pół godziny po wyjściu z mojego gabinetu adwokata o nazwisku Oliver Montrose wyjrzałem przez okno, zobaczyłem, jak Elrod T. Sykes zajeżdża swoim lawendowym cadillakiem na miejsce, gdzie obowiązuje zakaz parkowania, ociera białe kołpaki o krawężnik, następnie zaś wysiada z
auta w jaskrawo rozsłoneczniony dzień. Sykes nosił brązowe spodnie w prążki, ciemne okulary i cytrynową koszulę z krótkim rękawem. Adwokat zaczął wysiadać od strony pasażera, Sykes jednak gestem polecił mu pozostać w aucie. Dyskutowali przez kilka chwil, a potem Sykes samotnie wkroczył do budynku. Gdy stanął w drzwiach mojego gabinetu, okulary przeciwsłoneczne trzymał w dłoni; miał wilgotne, niedawno zaczesane włosy i grymas zakłopotania w kącikach ust. — Zechce pan spocząć — powiedziałem. Skóra wokół jego oczu była trupioblada od kaca. Sykes usiadł i dotknął skroni w taki sposób, w jaki dotyka się sińca. — Przepraszam, że wysłałem najemnika. To zresztą nie był mój pomysł — powiedział. — A czyj? — Mikey kombinuje sobie, że to on podejmuje wszelkie decyzje mające związek z kręceniem filmu. — Ile ma pan lat, panie Sykes? — Czterdzieści. No, dokładnie mówiąc, czterdzieści trzy — odparł. — Czy prosił pan tego faceta o pozwolenie, żeby po pijaku siąść za kierownicą? Zamrugał oczyma, jakbym dał mu w pysk, zagulgotał, a potem otarł usta grzbietami palców. — Naprawdę nie wiem, co mam powiedzieć — bąknął. Miał ów szczególny, północnoteksański sposób mówienia, z lekka nosowy — jak gdyby trzymał pod policzkiem topniejącą kostkę lodu rozmiaru dziesięciocentówki. — Nie dotrzymałem słowa i jestem tego świadom. Ale nawalam także wobec innych, panie Robicheaux. Kiedy taki gość jak ja ładuje się w tarapaty, koszty utrzymywania w bezczynności stu osób sięgają dziesięciu tysięcy dolarów na godzinę. — Mam nadzieję, że wszystko się jakoś ułoży. — To chyba nie jest najlepsze miejsce, żeby apelować o aspirynę i współczucie, co? — Zastępca szeryfa z gminy St. Mary ma na nas czekać z łodzią koło indiańskiego rezerwatu Chitimacha, panie Sykes. Już zapewne czeka. — W gruncie rzeczy mam ochotę na ten wypad. Czy przypadkiem nie mówiłem panu wczoraj, że mój dziadek był teksańskim strażnikiem? — Nie, nie mówił pan. — Spojrzałem na zegarek. — Cóż, ale był, to fakt. Współpracował z Frankiem Hammerem, tym gościem, który właśnie tu, w Arkadii stan Luizjana, załatwił Bonnie i Clyde’a. — Posłał mi uśmiech. — Wie pan, co mi powtarzał, kiedy byłem szczeniakiem? „Synu, są dwa biegi — pełna rura albo dupa blada”. Daję słowo, był z niego pistolet. Na przykład... — Pragnąłbym coś panu wyjaśnić. I proszę się nie obrażać. — Tak, panie władzo? — Wczoraj, w południowej części gminy, ktoś zgwałcił i zamordował dziewiętnastoletnią dziewczynę. Odciął jej piersi, wyszarpał jelita, napchał do pochwy gałązek. Nie mam ochoty wyczekiwać w biurze, aż będzie pan miał wolną chwilę, nie interesują mnie uwikłania produkcyjne pańskiej wytwórni, co się zaś tyczy historyjek rodzinnych, to sugeruję, aby pozostawił je pan dla swoich facetów od reklamy. Usiłował wytrzymać moje spojrzenie, ale po chwili jego oczy zaczęły łzawić i odwrócił wzrok. — Pozwoli pan, że skorzystam z waszej toalety — powiedział. — Obawiam się, że puszczę pawia. — Będę na dworze. Do zobaczenia za dwie minuty, panie Sykes. Kiedyśmy jechali w stronę rzeki Atchafalaya, niebo było jasne i zasnute mgiełką, wiatr zaś gorący jak podmuch z pieca. Musiałem dwa razy zatrzymywać furgonetkę, żeby Elrod Sykes mógł się wyrzygać na poboczu. Powrót po latach do tej części Delty Atchafalaya był dziwnym doświadczeniem. W lipcu 1957, kiedy minął już huragan i ustały deszcze, zatopione gaje i wierzbowe wysepki, kanały tak mocno ocienione zwisającymi gałęziami drzew, że blask słońca rzadko muskał powierzchnię wody, a wreszcie piaszczyste
wybrzeża zatok całymi tygodniami cuchnęły śmiercią. Ów odór, przypominający ciężki, duszący i słony smród rozkładającego się szczurzego ścierwa, wisiał w powietrzu od rana do wieczora, a nocami wdzierał się przez siatki w oknach barki, by nazajutrz czekać na człowieka w mesie, do której wchodziło się przez kambuz. Wiele zwierząt uniknęło jednak utopienia i śmierci z głodu. Szopy wspinały się na pokład po linach cumowniczych i skrobały w drzwiczki kambuza, prosząc o żarcie, często też odwoziliśmy szalupą na groblę w Charenton króliki podebrane z wierzchołków drzew ledwie sterczących z nurtu. Czasem nocą wymyte wielkie drzewa z systemami korzeniowymi rozmiaru stodoły, spływając w dół rzeki, odrapywały gałęziami burty naszej barki od dziobu po rufę. Którejś nocy, kiedy żółty księżyc w pełni wisiał nisko nad wysepkami, usłyszałem, że coś wali w poszycie barki niczym wielki drewniany kułak. Usiadłem na koi, wyjrzałem przez okno i dostrzegłem wirującą w prądzie, przewróconą do góry dnem barkę mieszkalną; z jej okna wysączała się, jak ropa z oka, plątanina sieci rybackich. Pomyślałem wtedy o setkach osób z gminy Cameron, które — zmiażdżone falą przypływową bądź utopione później — zostały zniesione w głąb moczarów rzeki Calcasieu, i znów wciągnąłem w płuca gnany wiatrem ciężki duszący odór. Nie zdołałem już zasnąć tej nocy i leżąc na koi doczekałem chwili, gdy we mgle nad zatoką zamajaczyła rozjarzona czerwienią kula wschodzą cego słońca. Znalezienie wysepki, na której Elrod Sykes widział ponoć szkielet Indianina albo czarnego, nie zajęło nam wiele czasu. Napędzaną dwoma zaburtowymi silnikami służbową łodzią Biura Szeryfa przecięliśmy szerokie rozlewisko Atchafalaya, weszliśmy w kanał pomiędzy szeregiem mielizn, których szczytowe punkty sterczały z wody jak grzbiety skaczących grupowo delfinów, po wejściu wreszcie w długą zatokę osadziliśmy dziób motorówki na wąskim spłachetku plaży, ginącym w gęstwie wierzb, oczek wodnych i piaszczystych grzęzawisk. Elrod Sykes zszedł z dziobu na brzeg i spojrzał w stronę drzew. Zdjął koszulę i otarł nią pot ze swego opalonego torsu. — To tam — oznajmił, wyciągając ramię. — Zostawiłem te ślady, kiedy szedłem się odlać. Zastępca szeryfa z gminy St. Mary wcisnął czapkę na głowę, spryskał przeciwkomarowym płynem w sprayu twarz, szyję i ramiona, a następnie podał mi pojemnik. — Na pańskim miejscu nałożyłbym koszulę, panie Sykes — powiedziałem. — Kiedyś mieliśmy w tych stronach mnóstwo nietoperzy. Dopóki komary nie zeżarły ich do ostatniego. — Pójdę o zakład, że nie da mi pan wiary — dodał zastępca — ale bywały tu takie susze, że na własne oczy widziałem sumy, które z bidonami w płetwach szły po grobli. Skóra w kącikach oczu aktora zmarszczyła się z lekka, a zaraz potem Sykes, którego mokasyny głęboko pogrążały się w wilgotnym piasku, ruszył naprzód w cień drzew. — Chłopaczek musi czuć się nieswojo tak daleko od hollywoodzkiego kurwidołka, nie? — zapytał zza moich pleców zastępca szeryfa. — A może tak przystopowałby pan na chwilkę z tymi dowcipami? — odparłem. — Co? — Facet chował się na Południu. Okazuje mu pan protekcjonalizm. — Co niby mu oka... Przyspieszyłem kroku i pozostawiwszy z tyłu zastępcę szeryfa, zrównałem się z Sykesem akurat w chwili, kiedy ten, pokonawszy pas wierzbiny, dotarł do płytkiego zalanego wodą wgłębienia, które po przeciwległej stronie zamykał piaskowy jęzor. Nieruchoma ciepła woda roztaczała odór rozkładających się niszczuk*. * Niszczuka — drapieżna ryba słodkowodna sporadycznie zachodząca do wód słonawych. Występuje w Ameryce Północnej (przyp. red.). — To tu — powiedział Sykes. — Pod korzeniami tego uschniętego drzewa. Jak panu mówiłem. W poprzek garbu mielizny leżał wygładzony falami, pozbawiony kory i stoczony przez czerwie pień
cyprysu; w plątaninie korzeni, jak w uścisku artretycznej dłoni, spoczywał w embrionalnej pozycji szkielet, spowity całunem wyschniętych glonów i naniesionego prądem rzeki śmiecia. Widoczne fragmenty kości były wypolerowane i sczerniałe na heban, strzępy skóry zaś barwą i fakturą przypominały podartą raportówkę. I, jak mówił Sykes, przerdzewiały łańcuch, spięty kłódką rozmiaru mojej dłoni, spowijał barki i klatkę piersiową szkieletu. Odłamałem wierzbową gałązkę, ociosałem ją scyzorykiem i uklękłem przed kościotrupem. — Jak, pańskim zdaniem, dostał się pod te korzenie? — zapytał Sykes. — W 1957 przewalił się przez te strony potężny huragan — odparłem. — Drzewa podobnego rozmiaru wyrywał z ziemi jak marchewki. Zaryzykowałbym twierdzenie, że zwłoki tego faceta zaplątały się w gałęzie i korzenie spływającego drzewa, a potem, razem z nim, osiadły na mieliźnie i zostały przysypane piaskiem. Sykes przyklęknął obok mnie. — Nie rozumiem — powiedział. — Skąd pan wie, że to się stało w 57? Huragany pieklą się nad tym regionem kraju nieustannie, prawda? — Celne spostrzeżenie, podna — powiedziałem, oczyszczając kijkiem z glonów najpierw jedną goleń, a potem drugą. — Lewa jest rozwalona na pół — zauważył Sykes. — Nie, widziałem, jak to się stało. Z odległości plus minus mili. — Widział pan, jak to się stało? — powtórzył Sykes. — Ano tak. — Co tu jest grane? — zainteresował się zastępca szeryfa. — Chce pan powiedzieć, że jacyś biali zlinczowali tu kogoś czy coś w tym stylu? — Tak, to właśnie chcę powiedzieć. Po powrocie będę musiał pogadać z waszym szeryfem i ściągnąć tu patologa. — Nie wiem, jak tam stoją sprawy u was, w gminie Iberia, ale w naszych stronach jakieś historyjki z czarnuchem sprzed trzydziestu pięciu lat nie zainteresują nikogo — stwierdził zastępca szeryfa. Manipulując wierzbowym kijkiem, oczyściłem z glonów nogi szkieletu, miednicę i wreszcie sklepienie czaszki, którego wciąż trzymała się kępka posiwiałych włosów. Szturchnąłem raz czy drugi pomarszczone sczerniałe buty robocze i zwieszające się z bioder strzępy materiału. Potem odłożyłem kij i zacząłem obgryzać paznokieć kciuka. — Czego pan szuka, panie Robicheaux? — zapytał Sykes. — Nie tego, co tu jest, lecz tego, czego nie ma — odparłem. — Nie miał ani paska, ani sznurowadeł. — Sukinkot pewnie się zaopatrywał w lumpeksie. Wielkie mi, kurwa, mecyje — stwierdził zastępca, a następnie klapsem rozgniótł komara, który mu przysiadł na szyi, i z zadumą spojrzał na zdobiący dłoń czerwono-czarny kleksik. Później tego samego popołudnia wróciłem do sprawy zamordowanej dziewczyny, której pełne nazwisko brzmiało Cherry LeBlanc. Jej ojciec zniknął z Mamou, kiedy oskarżono go o seksualne napastowanie czarnego dzieciaka z sąsiedztwa, i nikt nie miał pojęcia o miejscu jego pobytu. Ponownie jednak przesłuchałem jej dziadków, właściciela baru w St. Martin-ville, gdzie ostatnio pracowała, dziewczyny, które towarzyszyły jej w tancbudzie w noc śmierci, i wreszcie kapitana policji z Lafayette, który wystąpił dla niej o zwolnienie warunkowe, gdy została aresztowana pod zarzutem uprawiania prostytucji. Ustaliłem niewiele — była niewykształconą, pozbawioną jakichkolwiek kwalifikacji zawodowych i fatalnie piękną dziewczyną, żyjącą złudzeniem, że może być pełnoprawnym uczestnikiem gry, w której jednak ktoś taki jak ona nie ma żadnych szans, bo partnerzy używają obciążonych kości. Oprócz tego dowiedziałem się tylko, że lubiła muzykę zy-deco i tej nocy poszła do tancbudy, żeby posłuchać bluesowej dwunastostrunowej gitary i harmonijki ustnej Sama „Świniopasa” Patina. Na moim biurku poniewierały się nabazgrane notatki, zdjęcia z kostnicy i miejsca zbrodni, kasety z
zapisami przesłuchań i kserokopie akt z opieki społecznej dotyczących rodziny LeBlanc, kiedy wpadł do mnie z wizytą szeryf. Na dworze niebo przybrało już lawendoworóżową barwę, a liście flankujących chodnik palm, przywiędłe w upale, kładły się czarnymi cieniami na de zachodzącego słońca. — Właśnie dzwonił szeryf z St. Mary — powiedział mój przełożony. — Tak? — Wyraził podziękowanie. Jest wdzięczny za dodatkową robotę, jaką pan sobie zadał. — Proszę mu powiedzieć, żeby zmienił zawód. — Oświadczył, że nie ma nic przeciwko temu, żeby wpadał pan w wolnych chwilach i prowadził śledztwo. — A co on robi w tej sprawie? — Kości trafiły do ich koronera. Ale z ręką na sercu, Dave, nie sądzę, żeby cokolwiek z tego wynikło. Opadłem na oparcie mego obrotowego fotela i zabębniłem palcami w blat biurka. Piekły mnie oczy i bolał kark. — Wygląda na to, że w tej sprawie wyszło na pańskie — powiedział szeryf. — Ale chwilowo dajmy temu pokój. — Pożyjemy, zobaczymy. — Wiem, że ma pan teraz roboty od metra, ale jest pewien problem, którym powinien się pan zająć przy najbliższej oka zji. Na przykład jutro z samego rana. Zmilczałem i posłałem mu pytające spojrzenie. — Stopka Balbino — wyjaśnił. — O co chodzi? — Jest w New Iberia; stanął w Holiday Inn z szóstką swo ich makaroniarskich przydupasów i ich aktualnymi dziwkami. Kierownik zadzwonił do mnie z budki na ulicy, bo się bał, że go podsłuchają. — Nie wiem, co mógłbym zrobić w tej sprawie — od parłem. — Musimy wiedzieć, czego szuka w mieście. — To jego rodzinne strony. — Proszę posłuchać, Dave, z tym facetem nie mogli się uporać nawet w Nowym Orleanie. Żeby zdobyć obecną pozycję, połknął połowę rodzin Giacano i Cardo. On tu nie wróci. Nie możemy do tego dopuścić. Potarłem twarz, miałem wrażenie, że zarost stanął mi dęba. — Chce pan, żebym zlecił to komuś innemu? — zapytał szeryf. — Nie, wszystko w porządku. — Przyjaźnił się pan z nim w ogólniaku, prawda? — Graliśmy razem w baseball, ot i wszystko. Spojrzałem przez okno na wydłużające się cienie, a szeryf uważnie analizował wyraz mojej twarzy. — O co chodzi, Dave? — O nic. — Gryzie się pan, bo chcemy wykopać z miasta pańskiego kumpla od baseballu? — Nie w tym rzecz. — Słyszał pan kiedyś historię o tym, co zrobił ze stryjecznym bratem Giacana? Ponoć powiesił go za śledzionę na haku rzeźnickim. — Słyszałem pół tuzina takich opowieści o gangsterach z gmin Orleana i Jefferson. To folklor tutejszego departamentu policji. — Po prostu nieżyczliwe pogłoski, co? — Zawsze starałem się postrzegać Julie jako w dziewięćdziesięciu procentach komedianta. — Taa, a gówno goryla smakuje tak samo jak lody czekoladowe. Dave, czasami cholerny z pana jajcarz.
Rozdział 3 Włosy na głowie Julia przypominały poskręcane czarne robaki, usta zaś, z powodu uszkodzenia nerwu, jakiego podczas porodu przypadkowo dokonał lekarz, miały skłonność do mimowolnego opadania w kącikach, co nadawało jego twarzy wyraz dla większości dziewczyn odpychająco wzgardliwy bądź lubieżny. Julie popierdywał w klasie, bekał na uroczystościach szkolnych, wyczesywał łupież na ławkę, do wszystkich zaś których nie lubił, zwracał się w ten sposób, że chwytał swoje genitalia w garść i zachęcał do wzięcia ich w usta. Na korytarzach i w szatniach obchodziliśmy go szerokim łukiem. Nauczyciele po cichu oddychali z ulgą, kiedy jego rodzice nie pojawiali się na wywiadówkach. Julie, jakkolwiek nikt nie zwracał się do niego w ten sposób, nosił również przydomek Stojak, ponieważ był stałym klientem murzyńskiego burdelu Mabel White w Crowley i — też murzyńskich — lupanarów przy Hopkins Avenue w New Iberia. Niemniej jednak Julie miał dwa niezaprzeczalne talenty: był doskonałym kick bokserem i świetnym łapaczem w baseballu. Jego kostki skręcały się zbyt łatwo, aby mógł grać w futbol amerykański, otyłość zaś nie pozwalała mu na uprawianie lekkiej atletyki; potrafił wszakże jednym wyrzutem grubej nogi skrwawić na ringu przeciwnika, na boisku zaś — dosłownie zdjąć piłkę z kija bądź wyłowić ją z piasku i niczym pocisk z działka posłać na trzecią bazę. Podczas mojego ostatniego występu rozpoczynałem jako miotacz drużyny naszego ogólniaka końcówkę meczu przeciwko Abbeville z czystym kontem i istniała spora szansa, że nie pozwolę zdobyć przeciwnikom ani jednego punktu. Był ciepły, zaróżowiony wieczór, powietrze przesycał zapach kwiatów i świeżo skoszonej trawy. Od zakończenia szkoły dzieliły nas zaledwie trzy tygodnie i czuliśmy się jak zaczarowani, jakby ta wiosna była pieśnią napisaną specjalnie dla nas. Niewinność, nadzieje na przyszłość, dreszczyk zwycięstwa w lędźwiach, obietnica smakującego truskawkami pocałunku dziewczyny w cieniu dębów — na to wszystko z pewnością sobie zasłużyliśmy. Akceptowaliśmy nawet Stopkę i czuli wobec niego rodzaj przyjaźni: rychłe otrzymanie świadectw i laury zwycięskiego sezonu zatarły różnice wynikłe z naszego pochodzenia i zakresu doświadczeń życiowych. Potem ich miotacz — facet, który z lubością celował piłką w głowę pałkarza, a w ślizgu używał łokci, kolan i kolców — stanął przy trzeciej bazie. Stopka zarządził przerwę, podbiegł do mnie i podał mi nową piłkę. — Rzuć w piach — powiedział. — Dam temu skurwysynowi szansę. — Nie wiem, czy to rozsądne, Stopka — zaoponowałem. — Źle wyszedłeś na tym, że mnie dotąd słuchałeś? Są na razie bez punktów. Rób, jak mówię. Przed następnym rzutem spojrzałem na przeciwnika, a potem posłałem piłkę nisko i na prawo, w piasek. Stopka podebrał ją z ziemi i wzniecając kłęby kurzawy niczym kłusujący słoń, ruszył do tyłu, jakby piłka go minęła. Biegacz wystartował z trzeciej bazy. Wtedy Stopka — wciąż w masce i z piłką w garści — nagle pojawił się przy bazie. Biegacz pojął, że został zrobiony w konia, i wszedł ślizgiem, kierując jeden opatrzony kolcami but w twarz Stopki. Stopka złapał kolce na maskę, przywalił biegaczowi piłką w głowę, a potem, choć w tym momencie było to zupełnie niepotrzebne, wbił swoje kolce w kostkę przeciwnika i wykręcił mu nogę. Gracze z pola, trenerzy i kibice gapili się na to wszystko w otępieniu. Stopka spokojnie oczyścił kolce z piasku, przyklęknął, dopiął ochraniacz goleni i z nonszalanckim, opanowanym wyrazem twarzy zerknął spode łba na flagę łopoczącą nad boiskiem. Nietrudno było go odnaleźć w Holiday Inn. Tylko on i członkowie jego orszaku okupowali basen i jego otoczenie. Opalone ciała lśniły tak, jakby wysmarowali je topionym masłem. Wszyscy mieli na nosach okulary przeciwsłoneczne, ciemne i nieprzeniknione jak szkła ślepców; jedni leniwie rozparci wyciągali się w leżakach, inni pływali na dmuchanych materacach; tropikalne drinki stały na podorędziu, genitalia
rozpierały tkaninę skąpych slipów, a z czubków palców dłoni i stóp emanował szklisty połysk olejku do opalania. Przez rozsuwane drzwi weszła ze swojego pokoju jakaś kobieta z dwójką dzieci, podprowadziła je do brodzika, a potem, najwyraźniej pojmując, w czyim się znalazła towarzystwie, „ z roztargnieniem jakby mając w uszach krakanie niewidzialnych wron, pospiesznie zrejterowała. Stojak Julie nie zmienił się zbytnio, odkąd go po raz ostatni, siedem lat temu, widziałem w Nowym Orleanie. Czarne kamyki jego oczu nieco głębiej schowały się w twarzy, w zmierzwionej czuprynie tu i ówdzie przebłyskiwała siwizna, ale beczkowata i pierś i cysternowate brzuszysko wciąż miały rozmiar i fakturę wielorybiego cielska. Kiedy człowiek patrzył na przecinające bary i plecy karby blizn, pozostałych po zafundowanym przez ojca laniu, na pozawęźlane pod skórą karku sploty ścięgien i żył, zaczynał dochodzić do wniosku, że tego faceta, gdyby zechciał rozbić w proch i pył wszystko w swoim najbliższym otoczeniu, mogłaby powstrzymać tylko zawieszona na bardzo długim łańcuchu kula do wyburzania murów. Na mój widok dźwignął się lekko na łokciu ze swojego leżaka, zsunął okulary na czoło i zmrużył oczy w słonecznej mgiełce. Dwóch jego ludzi siedziało obok przy szklanym stoliku osłoniętym markizą i grało w karty z utlenioną blondynką, której skóra była tak opalona, że wyglądała jak miękki ciemny zamsz. Obaj odłożyli karty i wstali, jeden zaś — sprawiał wrażenie prymitywnie wytłoczonego z blachy — zagrodził mi drogę. Miał pomarańczowosiwe włosy, przylegające do czaszki wilgotnymi pierścieniami, i krzyże wytatuowane na grzbietach dłoni. Rozchyliłem poły bawełnianej marynarki, żeby mógł zobaczyć odznakę, którą miałem przypiętą do paska, ale wcześniej wyczytałem z wyrazu jego twarzy, że mnie rozpoznaje. — Co nowego, Cholo? — zapytałem. — Hej, poruczniku, jak się pan miewa? — odparł i spojrzał na Stopkę. — Wiesz, Julie, to pan porucznik Robicheaux. Z Komisariatu Pierwszego w Nowym Orleanie. Pamiętasz? To właśnie on wtedy... — Taa, wiem, kto to jest, Cholo — przerwał mu Stopka, z uśmiechem kiwając głową w moją stronę. — Co kombinujesz, Dave? Ktoś przelobował przez mur i piłka wpadła do basenu? — Akurat przechodziłem niedaleko. Słyszałem, że wpadłeś do miasta z krótką wizytą. — Serio mówisz? — Tak to wygląda. — Pewnie siedziałeś u fryzjera, ktoś powiedział: „Stojak jest w mieście”, a ty pomyślałeś sobie: „O ranę, to bomba, muszę się przywitać ze staruszkiem Stopką”. — Jesteś sławnym facetem, Julie. Otacza cię fama. — I wpadłem tu tylko z krótką wizytą, nie? — Tak to właśnie wygląda. Jego oczy przesunęły się wzdłuż mojego ciała. Julie uśmiechnął się pod nosem i pociągnął łyk z owiniętej w serwetkę szklanki pełnej wiórków lodowych i owoców, a ponadto przyozdobionej małą papierową parasolką. — Obiło mi się o uszy, że jesteś teraz detektywem szeryfa. — Dorywczo. Pchnął stopą krzesło w moją stronę, potem chwycił je i ustawił w cieniu przed sobą. Zdjąłem marynarkę, przewiesiłem ją przez ramię i usiadłem. — Wszystkich was niepokoję, co, Dave? — Pewne osoby w New Iberia uważają, że trudno cię okiełznać. Bo w końcu ilu jest facetów zdolnych puścić z dymem nocny klub swojego ojca? Julie parsknął śmiechem. — Taa, staruszek od tego czasu stracił zainteresowanie dla szlauchów — powiedział. — Każdy lubi od czasu do czasu odwiedzić rodzinne strony. To najnaturalniejsza rzecz na świecie. I nikogo nie napawa niepokojem, Julie. — Popatrzyłem mu w oczy. Były pod zapoconymi brwiami lśniące i
świetliste jak obsydian. Wytrząsnął papierosa z paczki leżącej na betonie i zapalił. Wydmuchując dym w stronę słońca, rozejrzał się wkoło basenu. — Tyle tylko, że dajecie mi wizę okresową, nie? — zapytał. — Mam roztrwonić trochę forsy, nie włazić ludziom w oczyi powiedzieć swoim chłopakom, żeby nie pluli na chodniki, a w knajpach nie smarkali w serwetki? I to by cię urządziło, Dave? — To małe miasteczko z małomiasteczkowymi problemami. — Chrzanienie. — Głęboko zaczerpnął powietrza, a potem wykręcił szyję gestem człowieka, którego złapał heksenszus. — Margot... — powiedział do kobiety grającej pod markizą w karty. Wstała z krzesła, z nieodgadniona za ciemnymi okula rami wąską twarzą stanęła za Juliem i zaczęła palcami ugniatać mu kark. Julie napełnił usta cząstkami pomarańczy, lodem i wi śniami, i żując to wszystko, przypatrywał mi się badawczo. — Trochę mnie wkurza takie podejście, Dave. Zechciej wy baczyć — powiedział, kierując dłoń w stronę swojego mostka — ale chyba czasem zupełnie się nie liczy, co człowiek robi teraz. Ludziom zawsze leży na wątrobie, co zrobił wczoraj. Weźmy, na przykład, obecnego tu Cholo. Popełnił błąd piętnaście lat temu i ciągle się o tym gada. O co, u kurwy nędzy, w tym wszystkim biega? Myślisz, że to w porządku? — W ostatki zrzucił swojego szwagra z dachu browaru Jaxa na jadącą w paradzie platformę. Takiego numeru nawet w No wym Orleanie nikt dotąd nie wykręcił. — Hej, poruczniku — zaoponował Cholo — tu wchodziło w grę kilka spraw. Facet pobił moją żonę. Było z niego kurew-skie bydlę. — Posłuchaj, Dave, wyjechałeś z Nowego Orleanu kawał czasu temu — wtrącił Stopka. — Miasto nie jest już takie jak kiedyś. Czarne małolaty z gównem zamiast mózgu nie przepuszczają nikomu. Na rany boskie, ludzie giną teraz nawet w parku Audubon. Spróbuj wsiąść na St. Charles do tramwaju, a nie dostaniesz się do środka, bo z okien i drzwi wiszą winogrona smoluchów i żółtków. Kiedyś bez trudu dogadywaliśmy się z miastem. Wszyscy znali reguły, nikomu nie działa się krzywda. A teraz spróbuj przejść pieszo koło Desie czy St.Thomas, to zobaczysz, co cię spotka. — Do czego zmierzasz, Julie? — Zmierzam do tego, że, kurwa, nie mam pojęcia, komu na tym zależy. Jestem właścicielem wytwórni płytowej, tej samej, w której Jimmy Clanton nagrał swój pierwszy krążek. Działam w branży rozrywkowej. Codziennie dzwonię do Kalifornii, żeby pogadać z klientami, o których ty najwyżej czytujesz w magazynie „People”. Kiedy wracam w rodzinne strony, powinno tu być święto i transparenty z napisami „Julie Balboni, witaj!”. A zamiast tego mówi mi się, że śmierdzę jak bździna. Kapujesz, to mnie boli. Zatarłem dłonie. — Jestem tylko posłańcem — odparłem. — Od tego gościa z pralni, dla którego pracujesz, nie? — Leży mu na sercu to i owo. Julie gestem spławił kobietę i wyprostował się w leżaku. — Daj mi pięć minut na włożenie czegoś na grzbiet, dobra? Potem poproszę, żebyś mnie gdzieś podrzucił — rzekł. — Trochę cienko stoję z czasem. — Chcę, żebyś mi poświęcił góra piętnaście minut. Chyba możesz się wobec mnie zdobyć na taki gest, Dave? —Wstał i omijając mnie, ruszył do swojego pokoju. Z jego pośladków sterczały kępki przypominającego świńską szczecinę czarnego włosia. Wymierzył palec w moją stronę. — Tylko tu bądź, kiedy wrócę. Nie pożałujesz. Utleniona blondynka wróciła na swoje miejsce przy stoliku. Zdjęła okulary, na moment rozchyliła nogi i posłała mi krótkie spojrzenie — ani kokieteryjne, ani wrogie, po prostu martwe. Cholo zaczął mnie
zachęcać, żebym przyłączył się do partii remika. — Dzięki, nigdy się na to nie załapałem. — Ale załapał się pan na konie, poruczniku. — Ano tak. Na konie i gorzałę. To była ciekawa kombi nacja. — Hej, a pamięta pan, jak mi pożyczył dwadzieścia dolców, żebym miał za co wrócić do domciu z Jefferson Downs? Nigdy tego panu nie zapomniałem, poruczniku. To był ładny gest. Cholo Manelli został spłodzony wspólnym wysiłkiem meksykańskiej pomywaczki, która przypuszczalnie wolałaby wydać na świat kulę do kręgli — i ułomnego na umyśle sycylijskiego bukmachera — któremu w Irish Chanel policyjna pałka wgniotła czerep. Dorastał w Iberalle, w sierocińcu naprzeciwko starego cmentarza św. Ludwika, i w wieku lat jedenastu został wraz z braćmi zatrzymany za obrabianie i bicie trampów, sypiających w pustych grobowcach. Orężem chłopaków były woreczki nabite piaskiem. Miał szorstkie kwadratowe dłonie murarza i twarz równie wyrazistą jak patelnia. Zawsze podejrzewałem, że gdyby poddano go lobotomii*, człowiek nie zauważyłby jej skutków. Psychiatrzy z Mandeville zdiagnozowali go jako socjopatę i naładowali mu łeb elektrycznością. Najwyraźniej efekt tych zabiegów nie był lepszy niż próba ładowania akumulatora z trzema pustymi celami. Podczas pierwszej odsiadki w Angola umieszczono go z recydywą i szczególnie niebezpiecznymi, a działo się to w latach, kiedy stan w charakterze strażników wykorzystywał niektórych więźniów: konni i uzbrojeni w fuzje, musieli odsiadywać wyroki za tych kryminalistów, którzy umknęli, będąc pod ich pieczą. * Lobotomia, inaczej leukotomia — zabieg neurochirurgiczny polegający na przecięciu istoty białej mózgu z przedniej części płatów czołowych (przyp. red.). Kiedyś Cholo poszedł w krzaki i wrócił zbyt późno jak na gust takiego właśnie funkcyjnego. Funkcyjny władował Cholo w grzbiet cztery sztuki grubego śrutu. Dwa tygodnie później w celi funkcyjnego znaleziono słój z zacierem. Miesiąc później, kiedy zdegradowany funkcyjny znów trafił pomiędzy zwykłych więźniów, ktoś spuścił mu na głowę skrzynię wywrotki służącej do wywozu śmieci. Pełną skrzynię. — Julie mi opowiadał o tej historii, jak tamten wesołek omal nie zdmuchnął pana z trzydziestki ósemki — rzucił Cholo. — Kiedy to się niby zdarzyło? — Jak pan był posterunkowym. Na Dzielnicy. Julie powiada, że ocalił panu życie. — Tak powiada, co? Cholo wzruszył ramionami. — To jego własne słowa, poruczniku. Bo co ja mogę wie dzieć? — Zacznij wreszcie kapować, Cholo. Nasz detektyw nie jest rozmowny— powiedziała kobieta, nie odrywając wzroku od kart. Postukała w stół lakierowanymi paznokciami, a kiedy zaciągnęła się papierosem, jej usta wydały suche cmoknięcie. — Pracuje pan nad sprawą morderstwa? Tej dziewczyny? — zapytał Cholo. — Skąd o tym wiesz? Uciekł spojrzeniem w bok. — Było o tym w gazecie — odparł. — Rozmawialiśmy dziś rano z Juliem na ten temat. Obrzydliwa historia. Pęta się tu u was jakiś popierdzielony maniak. Ktoś go powinien wziąć do szpitala i skasować. W rozsuwanych przeszklonych drzwiach swojego pokoju stanął Julie w całym przepychu. Nosił biały garnitur w szare prążki, purpurową koszulę ozdobioną szarymi zawijasami kwiecia, z pół tuzina złotych łańcuchów i medalików na wytalko-wanej szyi, a wreszcie obszyte frędzlą mokasyny, które na jego stopach wydawały się maleńkie jak baletki. — Pięknie wyglądasz, Julie — zauważył Cholo. — Pierdzielisz — odparł Stopka, przypalając złotą zapalniczką tkwiącego w kąciku ust papierosa. — Mogę się z wami zabrać? — zapytał Cholo. — Zostań i miej wszystko na oku. — Hej, wczoraj wieczorem powiedziałeś, że mogę jechać. — Jesteś tu potrzebny, żeby odbierać telefony. — A Margot niby zapomniała, jak to się robi? — nie dawał za wygraną Cholo.
— Mój licznik leci, Julie — wtrąciłem. — Idziemy dzisiaj na kolację z kilkoma ciekawymi ludźmi — powiedział Stopka do Cholo. — Dobrze się zabawisz. Bądź cierpliwy. — Są cholernie podnieceni, że będą mieli okazję cię poznać — dodała kobieta. — Dzwonili, żeby mi to powiedzieć, Cholo. — Margot, jak to jest, że dorobiłaś się odcisków na ple cach? — zareplikował Cholo. — Ktoś ci wykrochmalił przeście radło czy jak? Ruszyłem w stronę furgonetki. Odbijający się od betonu blask słońca był oślepiający. Stopka zrównał ze mną krok. Któraś z pozostałych kobiet skoczyła z trampoliny, smagając moje plecy fontanną wody, zapachem chloru i olejku do opalania. — Cholera, żyję w pieprzonej menażerii — stwierdził Stopka, kiedyśmy wyszli na ulicę. — Nie odwracaj się ode mnie i nie rób min. Czy kiedykolwiek okazałem ci brak szacunku? Wsiadłem do furgonetki. — Dokąd jedziemy, Stopka? — Nad Jezioro Hiszpańskie. Posłuchaj, chcę, żebyś przekazał wiadomość temu facetowi, dla którego pracujesz. Nie jestem przyczyną żadnych problemów, jakie macie w tych stronach. Koka, która krąży w waszej gminie, nie jest mocniejsza niż zasypka dla niemowląt, bo tyle ją razy po drodze rozprowadzano. Gdyby pochodziła od pewnych osób, z którymi miałem układy w Nowym Orleanie, mówię tutaj o dawnych układach, uderzałaby z nosa do mózgu jak błyskawica. Skierowałem się ku starej dwupasmowej szosie, prowadzącej do osady Burkę i jeziora, nad którym w osiemnastym wieku hiszpańscy koloniści usiłowali założyć plantację, dając w ten sposób nazwę gminie Iberia. — Nie pracuję w narkotykach, Julie, i nie jestem specem od przekazywania kretyńskich wiadomości. W tej chwili obchodzi mnie przede wszystkim dziewczyna, którą znaleźliśmy na południe od miasta. — Taa? Co to za dziewczyna? — Zamordowana dziewczyna, niejaka Cherry LeBlanc. — Chyba o niej nie słyszałem. Odwróciłem głowę i popatrzyłem na niego przeciągle. Nonszalancko wyglądał przez okno na przedmiejskie dęby i jakiś stragan z melonami i truskawkami. — Nie czytujesz lokalnych gazet? — zapytałem. — Byłem zajęty. Wspominałeś coś, że opowiadam kretynizmy, Dave? — Ujmijmy to w ten sposób, Stopka. Jeśli masz coś do powiedzenia szeryfowi, zrób to osobiście. Ścisnął palcami nos, a potem wydmuchnął przez dziurki powietrze. — Kiedyś byliśmy przyjaciółmi, Dave. Może nawet raz od dałem ci małą przysługę. Więc wyłożę wszystko kawę na ławę, tak na twój użytek, jak i na użytek tych miejscowych, którzy mieliby ochotę wydłubać sobie wosk z uszu. Nafciarstwo wciąż jest w dołku i wasze miasteczko to kompletny bankrut. Szczerze mówiąc, w moim przekonaniu nie zasługuje na inny los. Ale ja i wszyscy ci ludzie, których widzisz nad jeziorem... — Pokazał za okno. Za pekanowym gajem, z migotliwą powierzchnią jeziora w tle, zobaczyłem kamery na wysięgnikach i aktorów w konfederackich mundurach, którzy w odwrocie przed wyimaginowanym federalnym wojskiem brodzili po mieliźnie. — ... Otóż zamie rzamy zostawić około dziesięciu milionów dolarów w gminach Iberia i Lafayette. Nie podoba wam się nazwisko Balboni? No to powiedz im, że całe jebane przedsięwzięcie możemy przenieść do Missisipi. Przekonamy się, co na to powiedzą te pieprzone czarne fajfusy z Izby Handlowej. — Chcesz mi dać do zrozumienia, że robisz w branży fil mowej? —Jestem drugim współproducentem obok Michaela Goldmana. I co o tym myślisz? — Jestem pewien, że wszyscy życzą ci powodzenia, Julie. — W następnej kolejności będę kręcił film o baseballu. Chcesz w nim dostać rolę? — Uśmiechnął się do mnie.
— Nie sądzę, żebym się sprawdził. — Hej, Dave, nie zrozum mnie źle. — Śmiał się teraz od ucha do ucha. — Ale mój główny aktor widuje umarlaków we mgle, o dziewiątej rano jest zwykle nawalony jak mały autobus trawą albo amfetaminą, a Mikey ma wrzody na żołądku i kręćka na punkcie holocaustu. Dave, nie robię cię w konia, ale bez urazy: ze swoim życiorysem idealnie byś się nadał. Zatrzymałem furgonetkę przy małej wartowni z drewna. Do okna mojego wozu podszedł żylasty mężczyzna ubrany w oliwkowy mundur i czapkę z daszkiem; na jego krtani widniała przypominająca kurzą łapkę biała blizna. — No to do zobaczenia, Stopka — powiedziałem. — Nie chcesz się rozejrzeć? — Adios, wspólniku — odparłem. Poczekałem, aż zatrzaśnie drzwiczki, a potem zawróciłem wśród zielsk i pomiędzy pekanowymi drzewami ruszyłem z powrotem do szosy. Słoneczny refleks tańcował nad maską wozu jak żółty balon. To się zdarzyło w drugim roku mojej służby w nowoorleań-skiej policji, kiedy byłem posterunkowym w Dzielnicy Francuskiej, a ktoś złożył meldunek o włamaniu na Dumanie. Żelazna furtka odskoczyła do tyłu, gdy wyłamano zardzewiały zamek. W głębi wąskiej ceglanej ścieżki dostrzegłem przypominające maleńkie szczurze zęby kawałki szkła — pozostałość po stłuczonej przez kogoś żarówce. Niemniej jednak podwórko rozciągające się nieco dalej było oświetlone i pełne chybotliwych cieni, rzucanych przez bananowce i strzępiaste liście palm; słyszałem, że gdzieś w radiu czy telewizji relacjonują mecz baseballowy. Wysunąłem rewolwer z kabury i po chłodnych cegłach, przechodząc nad miniaturową strużką, ruszyłem w stronę podwórka, którego zwykle strzegła otwarta teraz na oścież druga furtka z żelaznych zawijasów. Czułem w nozdrzach zapach wilgotnej ziemi na klombach, mięty rosnącej pod otynkowanym murem i purpurowej wisterii zwieszającej się z dachu gęstą frędzlą. Potem wyniuchałem go, zanim jeszcze zobaczyłem: był to zmieszany odór kopciu, taniego sikacza, zepsutych zębów i rzy-gowin. Roztaczał ów smród potężny Murzyn, ubrany w trykot z Kaczorem Donaldem, wyszmatławione tenisówki i czerwone spodnie, ciasno opinające grube uda. W lewym ręku trzymał siatkę, wypełnioną rzeczami z obrabowanego mieszkania. Całym ciężarem naparł na furtkę, ta zderzyła się z moją dłonią, rozległ się trzask jakby pękającego lizaka, a rewolwer poleciał po ścieżce. Usiłowałem sięgnąć po pałkę, ale cała inicjatywa należała teraz do włamywacza, który wyszarpnął z tylnej kieszeni wysłużoną trzydziestkę ósemkę o kolbie owiniętej taśmą izolacyjną i lufę wcisnął mi w ucho. W prawym oku miał ciemną grudkę zakrzepłej krwi, jego oddech zaś otarł mi policzek niczym brudna łapa. — Cofnij się na ścieżkę, skurwysynu — wyszeptał. Niezgrabnie odstąpiliśmy w mrok. Z ulicy słyszałem pijac kie hałasy i brzęk rzuconej na chodnik puszki po piwie. — Nie bądź głupcem — powiedziałem. — Zamknij pysk — odparł, a potem, jakby przypomniał sobie nagle ze złością o jakimś niedopełnionym obowiązku, pociągnął moją głowę w dół. Z bezużyteczną pałką, wykręconą przy pasie, opadłem na kolana w wodę. Miał rozszerzone oczy, włosy otoczone aureolą potu i szyję rozdymaną przyspieszonym pulsem. Był w tej sytuacji najgorszym z możliwych przeciwnikiem policjanta: spiętym, wystraszonym i na tyle głupim, żeby zabierać broń na zwykłe włamanie. — Dlaczegoś się tu przypałętał, człowieku? Dlaczego mu siałeś to zrobić? — zapytał. Jego kciuk przesunął się po karku i usłyszałem, jak bębenek się obraca, a komora zaskakuje na miejsce. — Po obu stronach ulicy są gliniarze — powiedziałem. — Nie wymkniesz się stąd. — Przestań już gadać, człowieku. To ci się na nic nie przyda. Wszystko schrzaniłeś. Otarł pot z oczu, przeciągle wypuścił powietrze i wymierzył broń w moją pierś. Kiedy Stopka pojawił się za czarnym na ceglanej ścieżce, miał na sobie tylko szlafrok, dynamówy i
mokasyny na gołych nogach. — Co ty tu, u kurwy nędzy, wyprawiasz? — zapytał. Czarny odstąpił o krok, a jego dłoń z rewolwerem opa dła. — Pan Julie? — upewnił się. — Taa. Co tu, kurwa, kombinujesz? Robisz mieszkanie w moim domu? — Nie miałem pojęcia, że pan tu mieszka, panie Julie. Stopka wyjął rewolwer z dłoni Murzyna i delikatnie opu ścił kurek. — Walter, gdybym zechciał, to tak bym cię załatwił, że przez pół roku szczałbyś krwią. — Tak, psze pana, wiem o tym. — Jestem rad, że podzielasz mój pogląd. Teraz zabieraj stąd swoje nędzne dupsko. — Pchnął Murzyna w stronę wyjścia. — No, idź. — Popychał go ścieżką, a potem, szybko i jadowicie jak atakujący wąż, kopnął między pośladki. — Powiedziałem: idź już! — Wymierzył jeszcze jednego kopniaka, przy czym spiczasty czubek jego buta głęboko zatonął w kroczu ofiary. Kiedy czarny odwrócił głowę, miał w oczach łzy. — Ruszaj się, Walter, chyba że chcesz mieć jajka rozmiaru orzechów kokosowych. Murzyn pokuśtykał ulicą. Stopka przystanął przed rozwartą furtką, wyrzucił kule z bębenka na chodnik, a potem cisnął trzydziestkę ósemkę w ślad za włamywaczem. — Chodź na górę, zrobimy ci na rękę kompres z lodu — po wiedział do mnie. Odnalazłem swoją czapkę i rewolwer. — Idę za tym facetem — odparłem. — Dostaniesz go jutro rano. Jest pucybutem w zakładzie fryzjerskim na rogu Calliope i St.Charles. Nie myślałeś przypadkiem, żeby zmienić robotę, Dave? Rozes’miał się, zapalił purpurowo-złotego papierosa i otoczył moje barki krągłym grubym ramieniem. Szeryf miał słuszność: Stopka może i został producentem, ale nie należało lekceważyć jego skłonności aktorskich.
Rozdział 4 Czy Stopka kłamał, czy też po prostu nie był zainteresowany rozmową o czymś, co nie miało związku z jego życiowymi sukcesami? A może terapeuci z Mandeville zbytnio podsmażyli elektrowstrząsami mózg Cholo? Z moich doświadczeń, zarówno z członkami mafii, jak i wszelkimi socjopatami, wynikało dowodnie, że kłamią odruchowo. Są przekonujący, ponieważ łżą nawet wtedy, kiedy nie ma po temu potrzeby. Zastosowanie jakiejś odmiany psychologii sądowej do próby zrekonstruowania ich procesów myślowych jest równie nieefektywne jak wsadzenie głowy do kuchenki mikrofalowej, żeby pojąć naturę elektryczności. Resztę dnia spędziłem, odtwarzając geografię ostatnich godzin Cherry LeBlanc, owego światka marginesu, w którym żyła i umarła. O trzeciej po południu zaparkowałem furgonetkę w cieniu starego drewnianego kościoła w St. Martinville i zerknąłem na kolorowe zdjęcie Cherry, które dostałem od jej dziadków. Miała czarne włosy o mahoniowym odcieniu, jaskrawo-czerwone, zbyt mocno uszminkowane wargi i miękką, nieco po dziecięcemu pucołowatą twarzyczkę; jej ciemne pogodne oczy nie maskowały żadnych ukrytych myśli; uśmiechała się. W szesnastym roku życia aresztowana za prostytucję, w dziewiętnastym — zamordowana, pomyślałem. Ale przecież nie urodziła się prostytutką, czy też dziewczyną przechodzącą z rąk do rąk aż do chwili, gdy ktoś otworzył przed nią drzwi auta, wywiózł do lasu i ujawnił, co ją czeka, a może nawet przekonał, że tę chwilę i ten los sama sobie wybrała. Inni pomogli jej dotrzeć do tego punktu. W pierwszej kolejności stawiałbym na ojca, gwałciciela dzieci z Mamou. Ale nasz system prawny jest zapatrzony w rzeczowniki, rzadko w przysłówki. Spoglądałem na rozłożyste dęby przykościelnego cmentarza, na którym pochowano Evangeline i jej kochanka Gabriela. Nagrobki były porosłe plamami mchu i — skąpane w cieniu — sprawiały wrażenie chłodnych i szarych. Za drzewami słońce odbijało się od Bayou Teche niczym żółty płomień. Gdzie w tym układzie było miejsce dla chłopaka? Dziewczyna tak urodziwa musiała albo mieć przyjaciela, albo też w jej życiu kręcił się ktoś, kto chciałby nim zostać. W szkole nie zawędrowała zbyt wysoko, życiowa konieczność jednak musiała obdarzyć ją instynktem obronnym wobec ludzi, szczególnie mężczyzn, z pewnością zaś wobec tych, którzy stanowili klientelę knajpy w południowej Luizjanie. Znała swojego zabójcę. Byłem co do tego przekonany. Wszedłem do baru, prymitywnego dziewiętnastowiecznego budynku z drewna o łuszczącej się farbie i obwisłej gałeryjce na piętrze. Wnętrze było ciemne, chłodne i prawie puste. Gruba Murzynka myła okna, posługując się szczotką, szmatami i wiaderkiem mydlin. Idąc wzdłuż szynkwasu, przeszedłem do małego kantorka na zapleczu, gdzie poprzednim razem zastałem właściciela. Nad barem, odbite w lustrze, stały niezliczone rzędy butelek — ciemnozielonych i smukłych, zamkniętych na-wilgłymi korkami; obsydianowoczarnych, z krwistoczerwonymi łąkowymi główkami; szroniściebiałych, przypominających odkute z zamarzniętego jeziora kawałki lodu; rozśpiewane gorącem i światłem miodowobrązowe butelki whisky. Zapach pokrywających podłogę zielonkawych trocin, drewniane rękojeści kurków do piwa, ściekającego przez aluminiową kratkę, shakery, wazy pełne wisien, kawałków cytryn i pomarańczy. .. to wszystko było teraz — powiedziałem sobie, przełykając ślinę — zaledwie materią moich wspomnień. Zawładnęła nimi siła wyższa. Są jak dawna dziewczyna, pomyślałem, która daremnie puszcza do ciebie oko przez ulicę. Bo już z niej zrezygnowałeś, nonszalancko przechodzisz mimo. Proste jak drut. Ale nie myślisz o tym, nie myślisz o tym, nie myślisz o tym. Właściciel był zaaferowanym mężczyzną, który zaczesywał włosy do tyłu na swej wąskiej czaszce i nieustannie nosił grzebyk w kieszeni koszuli. Spoczywające na biurku rachunki i faktury dostaw whisky przyciągały jego oczy jak magnes. Moje pytania nie interesowały go. Kiedy mówiłem, bez przerwy przeciągał językiem po wewnętrznej stronie zębów.
— A więc nie wie pan nic o jej znajomych? — zapytałem. — Nie, proszę pana. Pracowała tu zaledwie od trzech tygodni. Takie dziewczynki pojawiają się i znikają. Tak to wygląda. Nie wiem, co jeszcze mógłbym panu powiedzieć. — Czy wie pan coś o swoich barmanach?Skoncentrował spojrzenie na jakimś punkcie w środku ob łoczka dymu, który właśnie wypuścił z ust. — Nie rozumiem — odrzekł. — Czy zatrudnia pan barmana, który obraca się w kręgu kryminalistów albo ma znaczne długi? Przypuszczam, że nie. Bo tacy faceci stawiają kumplom podwójne drinki albo wydają resztę, nie wybijając na kasie przyjętej forsy, prawda? — Do czego pan zmierza? — Czy wiedział pan, że była aresztowana za prostytucję? — Nie wiedziałem. — Zatrudnił ją więc pan w przekonaniu, że jest wyróżniającą się absolwentką uniwersytetu stanowego? Kącik jego ust drgnął w nieśmiałym zaczątku uśmiechu. Koniuszkiem papierosa właściciel lokalu rozmieszał popiół w popielniczce. — Zostawię panu swoją wizytówkę i motyw do namysłu, panie Trajan. Tak czy inaczej, przyskrzynimy faceta, który ją zabił. Ale jeśli przedtem zamorduje kogoś jeszcze, ja zaś dowiem się, że zataił pan przede mną jakieś informacje, wrócę tu z nakazem aresztowania. — Nie podoba mi się sposób, w jaki pan ze mną rozmawia. Bez słowa wyszedłem z kantorka i przemierzyłem salę barową. Murzynka była teraz na zewnątrz, myjąc okno z drugiej strony. Odłożyła szczotkę, chlusnęła mydlinami na szybę, a potem zaczęła opłukiwać ją szlauchem. Miała skórę koloru przepalonej cegły, turkusowe oczy i wreszcie piersi, obwisłe pod perkalową sukienką jak napełnione wodą balony. Otworzyłem dłoń i pokazałem jej odznakę. — Czy znała pani białą dziewczynę o nazwisku Cherry LeBlanc? — zapytałem. — Pracowała tu, nie? — Zmrużyła oczy w obronie przed odbitą od szyby wodną mgiełką. — Wie pani może, czy miała chłopaka, tante*? — Jeżeli tak to sobie chce pan nazywać. * tante — franc. ciotka (przyp. red.). — Co ma pani na myśli? — spytałem, znając już odpowiedź, której nie chciałem usłyszeć. — Dawała. — Na pełny etat, tak poważnie? — Znaczy pyta pan, czy była w kursie? — Miał z tym jakiś związek pan Trajan? — Jego proszę spytać. — A więc nie miał, bo w przeciwnym razie nic by mi pani nie powiedziała, tante. — Obdarzyłem ją uśmiechem. Przystąpiła do napełniania wiaderka czystą wodą. Nagle zaczęła sprawiać wrażenie znużonej. — Biedna dziewczyna — powiedziała z westchnieniem. Otarła pot ze swojej okrągłej twarzy i przyjrzała się dłoni. — A powtarzałam, że nie pomogą żadne pieniądze, jak jej który mężczyzna zrobi krzywdę. Powtarzałam, że taka ładniutka biała dziewczyna jak ona może mieć, co zechce: szkołę, samochód, męża z pracą na platformie wiertniczej. Kiedy się odszykowała, wyglądała jak gwiazda filmowa. Mawiała: „Jennifer, ponoć niektórzy mogą mieć tylko to, co pozwalają im mieć inni". Boże wielki, taka młoda, biała i wierzyła w coś takiego. — Kto był jej alfonsem, Jennifer? — Tu po nią przychodzili. — Kto? — Mężczyźni. Jak na nią mieli ochotę. Przychodzili tu i zabierali ją do domu.
— Wie pani, kim byli, zna pani nazwiska? — Tacy jak oni nie mają nazwisk. Po prostu przyjeżdżali samochodami, kiedy kończyła pracę, i biedaczka wsiadała. — Rozumiem. W porządku, Jennifer, to moja wizytówka z numerem telefonu. Czy zadzwoni pani, jeśli przypomni sobie coś, co by mi mogło pomóc? — Nic sobie więcej nie przypomnę. Bo czy mogła podać starej Murzynce nazwisko jakiegoś bogatego białego mężczyzny? Przecież mówię, nie wiem. — Przepraszam, nie rozumiem, o czym pani mówi? — Nie rozumie pan po angielsku? Z jakiego pan świata? Mówiła, że może jeden bogaty biały facet pozwoli jej skończyć z handlowaniem cipką. To mi powiedziała, kiedyśmy się wi działy ostatni raz, tuż przedtem, jak ktoś jej zrobił te wszystkie okropieństwa. Panie, jak dziewczyna daje, to każdy ma dla niej słodkie słówka, jakiś specjalny sposób, żeby zatrzymać cipkę w łóżku, a dolca w kieszeni. Chlusnęła na szybę czystą wodą, opryskując przy okazji mnie i siebie, a potem ciężkim krokiem, niosąc swoje szczotki, szmaty i puste wiaderko, powędrowała do następnego baru. Deszcz przedzierał się już przez baldachim dębowych liści, kiedy gruntową drogą jechałem wzdłuż odnogi do swojego domu. Latem w naszych stronach po południu pada niemal codziennie. Około trzeciej można obserwować z mojej werandy, jak znad zatoki napływają chmury wielkie i ciemne, podobne do masywów górskich; potem, po kilku minutach barometr opada, powietrze, pachnące teraz ozonem, oksydowanym metalem i rybią ikrą, chłodnieje nagle, z południa nadciąga wiatr, który jeży mchy porastające zatopione w bagnisku martwe cyprysy, przygina pałkę szerokolistną w odnodze, rozpakowuje i mierzwi drzewa pekanowe na moim podwórku; wreszcie znad moczarów napływa szara kurtyna deszczu, okrywa pływające kępy purpurowych hiacyntów, należący do mnie sklep wędkarski i osłonięty brezentowym dachem pomost z łodziami do wynajęcia, by wreszcie zabębnić kroplami o werandę, niczym kamyki rzucane na arkusz blachy. Zaparkowałem furgonetkę pod pekanowcami, biegiem pokonałem lekkie wzniesienie i schody. Ten dom jeszcze w latach Wielkiego Kryzysu zbudował z dębiny i drewna cyprysowego mój ojciec, traper i robotnik z pól roponośnych, którego podniebne stanowisko pracy na dźwigu zwano „małpią huśtawką”. Bale ścian i podłóg, ponacinane i złączone drewnianymi kołkami, przylegały do siebie tak ściśle, że w spoinę nie dałoby się wcisnąć karty do gry. Z upływem lat drewno ściemniało, przybierając barwę niemal czarną. Sądzę, że karabinowa kula odskoczyłaby od niego jak piłka. Samochód mojej żony zniknął, ale przez siatkę w drzwiach poczułem zapach opiekanych krewetek. Rozejrzałem się za Alafair, moją przybraną córką, jej także jednak nie było nigdzie w polu widzenia. Wtedy spostrzegłem, że stajnia i padok są puste, a w stalowej klatce, stojącej na szeregu drewnianych klatek dla królików, nie ma Trójnoga, kalekiego szopa Alafair. Nie był także uwiązany na łańcuchu, który przesuwając się po lince do suszenia bielizny, pozwalał mu biegać pomiędzy dwoma drzewami. Otwierałem drzwi, kiedy usłyszałem za rogiem domu stąpnięcia kopyt końskich po opadłych liściach. — Alafair? Cisza. — Alf, mam przeczucie, że ktoś robi coś, czego robić nie powinien. — Co takiego, Dave? — Bądź tak dobra, podejdź tu ze swoimi przyjaciółmi. Na swoim koniu rasy appaloosa wyjechała zza rogu. Trykotowa koszulka i różowe szorty Alafair były dokładnie przemoczone, jej skóra lśniła od wody. Uśmiechała się szeroko spod ronda słomkowego kapelusza. — Alf, co się stało ostatnim razem, kiedy zabrałaś Trójno ga na przejażdżkę? Z zadumą popatrzyła na skapujące z drzew krople deszczu. Trójnóg wiercił się w jej dłoniach. Był pięknym srebrzystym szopem o czarnym pyszczku i czarnych pierścieniach na grubym ogonie. — Powiedziałam mu, żeby tego robił nie więcej, Dave. — Mówi się „nie robił więcej”.
— Nie robił więcej. On tego nie zrobi więcej, Dave. Znów uśmiechała się od ucha do ucha. Tex, jej wierzcho wiec, był stalowoszary, miał białe skarpetki, na zadzie zaś — mrowie czarnych i białych kropek. W zeszłym tygodniu Trójnóg zapuścił pazury pomiędzy owe kropki i Alafair, przeleciawszy nad końskim łbem, wylądowała w pomidorach. — Gdzie Bootsie? — Pojechała do sklepu. — Może byś tak wstawiła Texa do stajni i przyszła na loda? Sądzisz, że to się da zrobić, człowieczku? — To niekiepski pomysł, Dave — odparła takim tonem, jakbyśmy właśnie uporali się z poważnym dylematem. Wciąż wpatrywała się we mnie swymi świetlistymi ciemnymi oczyma. — A co z Trójnogiem? — Moim zdaniem też przydałaby mu się porcja lodów. Rozpromieniona posadziła Trójnoga na klatkach dla królików i zsunęła się z konia w sam środek kałuży. Patrzyłem, jak przyczepia szopa do łańcuszka i odprowadza Texa do stajni. Miała jedenaście lat, krągłe, twarde i naładowane energią ciało, włosy czarne jak Indianka i lśniące jak skrzydło kruka; kiedy uśmiechała się, jej oczy wyglądały jak wąziutkie szparki. Sześć lat temu wydobyłem ją z kieszeni powietrznej powstałej w kabinie dwusilnikowego samolotu, który runął do słonych rozlewisk. Łańcuchem przyczepiła Trójnoga do balustrady ganku od podwórza i poszła do swojej sypialni, żeby się przebrać. Nałożyłem po małej porcji lodów na dwa talerzyki i postawiłem je na stole. Na wiszącej nad kuchennym blatem małej tablicy, której używaliśmy do przekazywania sobie wiadomości, widniał jakiś numer telefoniczny. Kiedy Alafair pojawiła się w kuchni, miała na sobie pantofle, elastyczne dżinsy i za dużą trykotową koszulkę Uniwersytetu Południowo-Zachodniej Luizjany. Nieustannie zdmuchiwała grzywkę opadającą jej na oczy. — Obiecujesz, że grzecznie zjesz kolację? — zapytałem. — Oczywiście. Co za różnica, jeśli zjem lody przed kolacją zamiast po niej? Czasami straszny z ciebie głuptas, Dave. — Ach tak? — Miewasz śmieszne pomysły. — Jajo zaczyna być mądrzejsze od kury. — Co? — Nieważne. Przyniosła z werandy miseczkę Trójnoga, a ja włożyłem do niej kulkę lodów. Deszcz osłabł i nad trzciną cukrową rosnącą na tyłach mojej posesji dostrzegłem słońce, wyzierające z mgły niczym purpurowy wafel. — Ach, zapomniałam, dzwonił do ciebie jeden facet — oświadczyła Alafair. — Tu masz jego numer. — Jaki facet? — Powiedział, że jest twoim znajomym. Nie usłyszałam nazwiska, bo był straszny hałas. — Następnym razem każ sobie przeliterować nazwisko i zapisz je na tablicy z numerem, Alf. — Powiedział, że chce z tobą porozmawiać o pewnym jednorękim i jednonogim człowieku. — Co? — Powiedział, że o żołnierzu. Plątał mu się język, nie mogłam go zrozumieć. — Jakim żołnierzu? To się nie trzyma kupy, Alf. — On bez przerwy bekał. Powiedział, że jego dziadek był teksańskim strażnikiem. Kto to taki ten teksański strażnik? O rany, pomyślałem. — A nie nazywał się przypadkiem Elrod T. Sykes? — O, właśnie tak! — zakrzyknęła radośnie. Doszedłem do wniosku, że najwyższy czas załatwić sobie zastrzeżony numer. — O czym on właśnie mówił, Dave? — Był zapewne pijany. Nie zwracaj uwagi na to, co mówią pijani. Jeśli zatelefonuje jeszcze kiedyś pod
nieobecność Bootsie i moją, powiedz, że oddzwonię, i odłóż słuchawkę. — Czy go nie lubisz? — Człowiek pijany jest chory. Kiedy rozmawiasz z pijanym, w dziwny sposób stajesz się kimś takim jak on. Nie przejmuj się, porozmawiam z nim później. — On nie powiedział nic złego, Dave. — Ale nie powinien był dzwonić i zawracać głowy małym człowieczkom — odparłem, puszczając do Alafair oko. Na jej twarzy dostrzegłem zatroskanie. Kąciki ust były opuszczone, a oczy wpatrywały się w przestrzeń nad pustym talerzykiem. — Masz rację, człowieczku. Nie powinniśmy się złościć na ludzi. Elrod Sykes to pewnie równy gość. Czasami po prostu jednego dnia otwiera zbyt wiele butelek. Znowu się uśmiechnęła. Miała duże, szeroko rozstawione białe zęby i w tej chwili smugę po lodach na opalonym policzku. Uścisnąłem ją i pocałowałem w czubek głowy. — Idę teraz pobiegać. Uważaj na krewetki, dobra? — powiedziałem. — I koniec z wożeniem Trójnoga konno. Przyjęłaś do wiadomości, Al? — Przyjęłam, wodzu. Nałożyłem tenisówki i spodenki sportowe, a następnie gruntową drogą ruszyłem w stronę mostu zwodzonego na odnodze. Krople deszczu wyglądały teraz jak szklane paciorki, słońce zaś kładło się na wodzie krwistą czerwienią. Po mili biegu w dusznym powietrzu byłem kompletnie zlany potem, czułem jednak, że z mego ciała opada całodzienne zmęczenie, przez całą więc drogę do mostu nie zwalniałem tempa i przesadzałem kałuże jak jeleń. Wspierając stopy o przerdzewiałe dźwigary, rozciągałem mięśnie nóg i spoglądałem na świediki migocące wśród drzew i niszczuki krążące wśród cieni trzcinowiska. Zgiełk, czyniony na moczarach przez żaby drzewne i cykady, był niemal ogłuszający. O tej porze dnia, szczególnie latem, zawsze nachodziły mnie myśli ostateczne, myśli o własnej śmiertelności, których nigdy zadowalająco nie potrafiłem opisać bliźnim. Czasem miewałem wrażenie, iż zachodzące słońce spopieli się na węgiel za krajem świata i nigdy już nie wstanie. Ta myśl sprawiła, że strugi potu spływały po mych żebrach jak wilgotne węże. Może działo się tak dlatego, iż pragnąłem wierzyć, że lato jest pieśnią bez końca, że przechodzenie przez pięćdziesiąty trzeci rok swego żywota jest czymś niewiele tylko ważniejszym niż druga runda amatorskiej walki bokserskiej, kiedy człowiek ma pewność, że jego prawy jest w każdej chwili gotów do jadowitej kontry, a przeciwnik drży na myśl, że mógłby się na nią nadziać. Nie powinienem narzekać, gdyby to wszystko zakończyło się już nazajutrz — dochodziłem do wniosku. Mogłem uderzyć w kalendarz niejeden raz, i to wiele lat temu. Aby sobie o tym przypomnieć, wystarczyło dotknąć blizny od punji, skręconej na moim brzuchu jak płaski szary robak, błyszczących strzałko-watych bruzd pozostawionych na udzie przez minę czy wreszcie otoczonego zgrubieniem dołka pod obojczykiem, gdzie kula z trzydziestki ósemki przeszła przez ramię. Przy czym nie były to blizny zdobyte w sposób heroiczny. W każdym przypadku dorobiłem się ich, bo postąpiłem nieostrożnie lub impulsywnie. Poza tym czyniłem wytrwałe usiłowania, żeby się na raty unicestwić, kielonek po kielonku. Odrzuć te myśli, brachu, powiedziałem sobie. Pomachałem w stronę budki na przeciwległym brzegu, w której mieszkał człowiek obsługujący most, i ruszyłem do domu. Ociekając potem, przebiegłem ostatnie pół mili, potem zatrzymałem się koło przystani i na deskach pomostu, śmierdzących rybią łuską i wciąż emanujących nagromadzonym za dnia ciepłem, zrobiłem pięćdziesiąt przysiadów i tyleż skłonów tułowia. Szedłem między drzewami po zboczu w stronę oświetlonej werandy mojego domu, depcząc warstwę przegniłych liści i łupiny pekanowych orzeszków, kiedy usłyszałem za sobą warkot silnika; odwróciwszy się stwierdziłem, że obok skrzynki na listy zatrzymuje się taksówka. Wysiadła z niej kobieta w towarzystwie mężczyzny, który zapłacił taksówkarzowi i gestem polecił mu wracać do miasta. Przedramieniem otarłem sól z oczu i wbiłem spojrzenie w półmrok. Mężczyzna spił resztkę piany ze
smukłej butelki piwa, a potem pustą odstawił pod drzewo. Wtedy kobieta dotknęła jego ramienia i pokazała palcem w moją stronę. — O, jest pan — powiedział Elrod Sykes. — Co dobrego? Chybaśmy nie sprawili panu kłopotu, co? O rany, ma pan fan tastyczny dom. Zachwiał się z lekka. Kobieta, Kelly Drummond, przytrzymała go za ramię. Zszedłem do nich po stoku. — Obawiam się, że miałem właśnie zamiar wziąć prysznic i zjeść kolację — odparłem. — To my chcemy zabrać was na kolację — oznajmił Sykes. — W Breaux Briedge jest taki lokal zwany „U Mulata”, gdzie ro bią gumbo warte tego, żeby stać się obiektem czci religijnej. — Dziękuję, nie. Żona przyrządziła już posiłek. — Złą wybrałeś porę na składanie niezapowiedzianych wizyt, El — stwierdziła Kelly Drummond. Mówiąc to, patrzyła jednak prosto w moje oczy. Nosiła beżowe spodnie, pantofle na płaskim obcasie i rozpiętą u góry żółtą bluzkę, spod której wyzierał stanik. Kiedy uniosła dłoń, żeby odrzucić z czoła jasny kosmyk włosów, dostrzegłem pod jej pachą sierpowatą plamę wilgoci. — Nie mieliśmy zamiaru sprawiać kłopotu — rzekł Elrod. — Podejrzewam, niestety, że dziś po południu przeszedł przez te okolice front podwyższonego alkoholizmu. Hej, ale my byli śmy grzeczni. Przyjechaliśmy taksówką. Zauważył pan? No i co pan o tym powie? Wie pan co? Zaopatrzymy się w tym sklepiku w jakieś napitki na później i wezwiemy taryfę. — Powiedz mu, dlaczego przyjechałeś, El — zaproponowała Kelly Drummond. — Nie ma sprawy. Przypałętaliśmy się w nieodpowiednim momencie. Naprawdę przepraszam, panie Robicheaux. — Proszę mi mówić Dave. Jeśli nie macie nic przeciwko temu, zaczekajcie parę minut w sklepie, a ja szybciutko wezmę prysznic i odwiozę was do domu. — Prawdziwy z pana spec od przełamywania stereotypów, co? — powiedziała kobieta. — Słucham? — Trudno pana pobić w konkurencji okazywania tradycyjnej dla południowców gościnności — odparła. — Hej, nie ma sprawy — wtrącił Elrod, ujmując ją za ramię i popychając w stronę sklepu. Ledwie zdążyłem ruszyć ku domowi, gdy posłyszałem za sobą lekkie kroki. — Niechże pan chwilkę poczeka, Dicku Trący — powiedzia ła Kelly Drummond. W tle słyszałem, jak Elrod maszeruje pomostem do sklepu, gdzie Batist, pracujący u mnie Murzyn, zaciągnął na noc brezentową płachtę nad stolikami i krzesłami. — Przepraszam, panno Drummond, ale... — Nie musi nas pan zapraszać do swojego domu, nie musi pan wierzyć w historyjki, które opowiada Elrod na temat tego, co widział i słyszał, ale powinien pan zdawać sobie sprawę, że przychodząc tutaj, okazał cholerną ikrę. Gra w bambuko z Mi-keyem, gra w bambuko z tym filmem i być może tym razem załatwi się na dobre. — Zechce pani wybaczyć, ale nie jestem pewien, jaki to wszystko ma związek z działalnością Biura Szeryfa gminy Iberia. Wsparła na biodrze dłoń, w której trzymała skórzaną torebkę. Spojrzała na mnie przeciągle i oblizała dolną wargę. — Czy aż taki z pana tępak? — zapytała. — Sugeruje pani, że w waszym filmie macza palce jakiś gangster, na przykład Stopka Balboni? — Gangster? A to dobre. Pójdę o zakład, że ma pan już kilku takich na rozkładzie. — Skąd pani pochodzi, panno Drummond? — Ze wschodniego Kentucky. — Nie myślała pani przypadkiem, żeby swój następny film nakręcić właśnie tam? Znów ruszyłem w stronę domu.
— Jeszcze momencik, panie cwaniaczku — powiedziała. — Elrod pana szanuje. Czy słyszał pan kiedykolwiek o Kurzej Farmie w LaGrange, stan Teksas? — Tak. — I wie pan, co to było? — Kurwidół. — Jego matka była tam prostytutką. Oto dlaczego El nigdy nie opowiada o jakichkolwiek członkach swojej rodziny poza dziadkiem, tym teksańskim strażnikiem. Oto dlaczego pana lubi i do jasnej cholery lepiej, żeby zdawał pan sobie z tego sprawę. Odwróciła się na pięcie, przy czym skórzana torebka klepnęła ją w pośladek, a potem wyprostowana ruszyła w stronę sklepu, gdzie w świetle latarni nad drzwiami Elrod otwierał scyzorykiem butelkę piwa. Cóż, pomyślałem, miałeś dużo szczęścia, że trafił ci się taki sojusznik jak ona, Elrod. Wziąłem prysznic, wytarłem się i właśnie dopinałem w kuchni guziki czystej koszuli, kiedy zadzwonił telefon. Bootsie odstawiła patelnię na kuchenkę. — To Batist — powiedziała, oddając mi słuchawkę. — Qui t’as pr’estfair? — zapytałem. — Jakiś pijany biały wpadł do wody — odparł Batist. — Co teraz robi? — Siedzi na środku sklepu, a woda ścieka z niego na podłogę. — Będę za minutę. — Dave, ta pani, co z nim jest, pali na dworze papierosa, który wcale nie ma zapachu tytoniu. Na bank nie ma. — W porządku, podna. Dzięki. — Odwiesiłem słuchawkę. Bootsie miała wypisany na twarzy wielki znak zapytania. Jej rude włosy, malowniczo poupinane na głowie, skrzyły się miniaturowymi światełkami. — Jeden facet wpadł do odnogi. Muszę jego i jego dziewczynę odwieźć do domu — wyjaśniłem. — Gdzie mają samochód? — Przyjechali taksówką. — Taksówką? Kto przyjeżdża na ryby taksówką? — To zwariowany facet. — Dave... — powiedziała, przeciągając moje imię, co zawsze wyrażało jej poirytowanie. — To jeden z tych aktorów, którzy pracują nad Jeziorem Hiszpańskim. Chyba przyjechał, żeby mi o czymś opowiedzieć. — Jak się nazywa? — Elrod Sykes. — Elrod Sykes jest w sklepie? — Ano jest. — A ta kobieta? — Kelly Drummond. — Dave, nie wierzę własnym uszom. Zostawiłeś w sklepie Kelly Drummond i Elroda Sykesa? Nie zaprosiłeś ich do domu? — On jest nawalony, Boots. — Nic mnie to nie obchodzi. Przyjechali do ciebie z wizytą, a ty kazałeś im siedzieć w sklepie i spokojnie wziąłeś prysznic? — Bootsie, głowa tego faceta jarzy się w ciemnościach, nawet kiedy nie jest nafaszerowany chemikaliami. Wyszła z domu i zbiegła nad odnogę. Widziałem w szaro-fioletowym półmroku, jak przed wejściem do sklepu odruchowo poprawia włosy. Pięć minut później Kelly Drummond z filiżanką kawy wykwintnie
trzymaną w palcach i spowodowanym przez trawkę tęsknym wyrazem twarzy siedziała w kuchni, Elrod Sykes zaś przebierał się w naszej sypialni w suche ubranie. Wkroczył do kuchni w należących do mnie sandałach, oliwkowych spodniach i prezencie, który dostałem od Alafair na Dzień Ojca — bluzie drużyny RaginCajuns z wypisanym na plecach moim nazwiskiem. Miał na obliczu pijackie wypieki, a jego spojrzenie automatycznie powędrowało w stronę lodówki. — Może miałby pan ochotę na piwo? — zapytała Bootsie. — Tak, jeśli nie sprawię kłopotu — odparł. — Boots, chyba nie mamy żadnego piwa — wtrąciłem. — Ależ to drobiazg. W gruncie rzeczy wcale nie chce mi się pić — rzekł z kurtuazją Elrod. Oczy Bootsie gorzały zakłopotaniem; potem spostrzegłem, że jej twarz lekko się ściąga. — Jedno na pewno się znajdzie — powiedziała i z najniższej półki lodówki wyłowiła smukłoszyją flaszkę diwie, otworzyła ją i podała Sykesowi. Elrod zaczął popijać, nonszalancko, wyzierając przez drzwi na podwórko. — Muszę nakarmić króliki — powiedziałem. — Przejdziesz się ze mną, Elrod? — Ryż dojdzie za minutę — zaoponowała Bootsie. — I akurat tyle nam to zajmie — odrzekłem. Gdy znaleźliśmy się na dworze, pod pekanowcami, zielo-noczarnymi teraz w dogorywającym blasku dnia, spostrzegłem, iż Elrod wpatruje się z boku w moją twarz. — Jezu, naprawdę nie bardzo wiem, co powiedzieć, panie Robicheaux... to znaczy Dave... — Nic się nie przejmuj. Po prostu powiedz, co ci leży na wątrobie. — Chodzi o tych facetów znad jeziora. Już ci mówiłem. — Jakich facetów? Co ty gadasz? — O konfederackich piechocińcach. W szczególności jednym z nich, ze złotymi epoletami na kurtce. Ma kalekie ramię i chodzi o kuli. Przypuszczam, że to może być generał. — Będę z tobą szczery. Przypuszczam, że majaczysz. — Wielu tak sądzi. Ale po prostu nie sądziłem, że i ty skwitujesz to takim pierdoleniem w bambus. — Byłbym ci wdzięczny, gdybyś w moim domu nie rzucał mięsem. — Przepraszam. Ale ten konfederacie oficer powiedział coś, co wprawdzie dla mnie nie miało żadnego sensu, ale dla ciebie, jak uznałem, mogłoby mieć. Napełniłem jedną z króliczych miseczek lucerną i zamknąłem obite siatką drzwi klatki. Zerknąłem na Elroda Sykesa. W jego twarzy nie było śladu wyrachowania czy przewrotności; w istocie Sykes, na mój gust, wyglądał jak ktoś rażony przed chwilą piorunem. — Posłuchaj, Elrod. Wiele lat temu, kiedy byłem jeszcze w cugu, żywiłem święte przekonanie, że umarli rozmawiają ze mną przez telefon. Czasem ni stąd, ni zowąd słyszałem głos mo jej nieżyjącej żony czy też kolegów z plutonu. Byłem przeko nany, że te głosy są prawdziwe i że ja też mam wkrótce przejść na tamtą stronę. Wyjątkowo parszywe uczucie. Wysączył z butelki resztkę piany, kilka ostatnich kropli zaś strząsnął na pień pekanowca. — Nie byłem pijany — odparł. — Ten ranny w ramię i jednonogi gość powiedział do mnie: „Musisz wraz z przyjacielem, tym policjantem z miasta, dać im odpór”. Stał we mgle nad wodą, wsparty na kuli. Kiedy mówił, patrzył mi w oczy. — Rozumiem. — Co, twoim zdaniem, miał na myśli? — Obawiam się, że jestem głupi, brachu. — A wydawało mi się, że będziesz wiedział. — Nie chcę cię urazić, ale moim zdaniem roisz sobie to wszystko, w związku z czym nie mam zamiaru kontynuować tematu. Może zamiast tego wyjaśniłbyś mi coś, o czym wcześniej wspomniała panna Drummond?
— O czym takim? — Dlaczego twoja wizyta u mnie miałaby stanowić problem dla waszego reżysera? Tego faceta o imieniu Mikey? — Ona ci to powiedziała? — Nikt inny. — Ano, ujął to tak: „Trzymaj się z dala od tego gliniarza, El. Nie daj mu powodów, żeby mógł wleźć do naszego ogródka i zacząć sprawiać kłopoty. Powinniśmy pamiętać, że w tej części kraju zdarzyło się wiele rzeczy, w które nie należy wtykać nosa”. — Niepokoi go ten szkielet czarnego, który znalazłeś? — zapytałem. — Coś tu nie gra. — Nie dałbyś rady wytrzasnąć jeszcze jednej? — zapytał, unosząc pustą butelkę. — Dlaczego niepokoi go ten czarny? — Jedynym powodem niepokojów Mikeya jest forsa, panie Robicheaux. Czy też, ściśle rzecz biorąc, forsa potrzebna na robienie takich filmów, jakie pragnie robić. Nakręcił dla telewizji miniserial o holocauście. Stacja umoczyła w tym interesie dziesięć milionów. No więc chwilowo ludzie nie ustawiają się w kolejce, żeby wejść z gotówką w następne przedsięwzięcia Mikeya. — Wyjąwszy Julie Balboniego. — Słyszałeś kiedy o uniwerku, który odmówił przyjęcia dotacji od firmy zbrojeniowej tylko dlatego, że ta produkuje napalm? Otworzył i zamknął usta, jakby lecąc samolotem walczył ze skokami ciśnienia. Wzeszedł już księżyc i w jego przebijających przez gałęzie promieniach twarz Elroda wydawała się blada, ziarnista i ściągnięta. — Panie Robicheaux... Dave... mówię jak jest... potrze buję czegoś mocniejszego... — No to lepiej wróćmy do domu, rozejrzymy się za czymś takim. Zaproponuję ci jednak układ. Może rozważyłbyś myśl o pójściu ze mną na spotkanie? Wcale nie sądzę, że tam jest twoje miejsce. Ale są tacy, którzy uważają to rozwiązanie za zdecydowanie korzystniejsze niż poranki, które wita się z piłą łańcuchową w głowie. Powędrował spojrzeniem ku oświetlonemu jachtowi, kotwiczącemu na odnodze. — Ot, rzuciłem pomysł. Nie chcę być natarczywy — dodałem po chwili. — Wracajmy do domu. — Widujesz czasami po nocach światła wśród cyprysów? — To gaz błotny. Zapala się i toczy po powierzchni wody jak piorun kulisty. — O, co to, to nie, szanowny panie — zaoponował. — Do niektórych ambulansów były przyczepione latarnie. Konie grzęzły w bagnisku. Wielu żołnierzy miało robaki w ranach. To jedyny powód, dla którego przeżyli. Robaki wyjadły zakażone miejsce. Nie zamierzałem kontynuować rozmowy o tym osobliwym psychodelicznym świecie, który Elrod najwyraźniej wykreował jako zwierzyniec dla owych wszystkich proteuszowych bytów, istniejących tylko w jego podświadomości. Odłożyłem woreczek ze śrutą na dach króliczych klatek i odwróciłem się, żeby ruszyć do domu. — Ten generał powiedział coś jeszcze — oznajmił Elrod zza moich pleców. Lekceważąco machnąłem dłonią i szedłem dalej. — Cóż, nie mogę ci mieć za złe, że nie chcesz słuchać — stwierdził. — Może i byłem wtedy pijany. Ale jakim cudem rewolwer jego adiutanta mógł trafić do rąk twojego ojca? Przystanąłem jak wryty. — Co? — zapytałem. — Generał powiedział: „Ojciec twojego przyjaciela zabrał rewolwer mojego adiutanta, majora Mossa”. Hej, panie Robicheaux, niech pan da spokój, nie miałem zamiaru powiedzieć czegoś niewłaściwego! Przygryzłem wargę i odezwałem się dopiero po dłuższej chwili. — Elrod, nie mogę się oprzeć uczuciu, że mam w tej chwi li do czynienia z jakąś wystawianą po amatorsku psychodramą — powiedziałem. — Może jest to związane z promocją waszego filmu, a może po
prostu z facetem, który zbyt długo maryno wał w alkoholu swój mózg. Tak czy inaczej, nie życzę sobie, aby ktokolwiek, powtarzam: ktokolwiek, posługiwał się członkami mojej rodziny jako instrumentem manipulacji moją osobą. Bezradnie rozłożył dłonie, a jego długie rzęsy zatrzepotały jak motyle skrzydła. — Nie wiem, co powiedzieć — rzekł. — Proszę o wybaczenie. Potem wbił wzrok w nicość i dłonią ścisnął usta w taki sposób, w jaki wyciska się cytrynę. Cytrynę, w której nie zostało już ani kropli soku. O jedenastej rozebrałem się i ległem w łóżku obok Boot-sie. Wentylator nad oknem wydymał zasłony i wsysał z rozświetlonego księżycem świata zapach melonów i jaśminów. Drzwi garderoby były otwarte, gapiłem się więc na drewniany kuferek, stojący pod moimi schludnie zawieszonymi spodniami i koszulami. Bootsie odwróciła głowę na poduszce i musnęła palcami mój policzek. — Jesteś na mnie zły? — zapytała. — Nie, jasne, że nie jestem. — Wydawali się naprawdę sympatyczni. Głupio by ich było nie zaprosić. — Tak, są zupełnie przyzwoici. — Ale wydawałeś się poruszony, kiedy wróciłeś z Elrodem. Czy coś się stało? — Twierdził, że rozmawia ze zmarłymi. Może to wariat. Nie wiem, Boots, ja... — O co chodzi, Dave? — Uniosła się na łokciu i spojrzała mi w oczy. — Utrzymuje, iż zmarły konfederacki generał powiedział mu, że mój ojciec zabrał rewolwer jego adiutantowi. — Za dużo wypił, ot i wszystko. Wciąż wpatrywałem się w garderobę. Bootsie uśmiechnęła się i mocno mnie przytuliła. —Jesteś zmęczony. To był ciężki dzień — powiedziała. — Nie miał nic złego na myśli. Przypuszczalnie do jutra o wszystkim zapomni. — Nic nie rozumiesz, Boots — odparłem, siadając na krawędzi łóżka. — Czego nie rozumiem? — Położyła dłoń na moich nagich plecach. — Dave, mięśnie stężały ci jak żelazo! O co chodzi? — Chwileczkę. Nie chciałem paść ofiarą przesądów, własnej rozbuchanej wyobraźni czy też manipulacji Elroda Sykesa. Ale padłem. Włączyłem lampkę i wyciągnąłem z garderoby swój kufer. Na dnie, w pięciu — sześciu pudełkach po butach, kryły się pamiątki z mojego dzieciństwa, które w latach czterdziestych przeżyłem pod opieką ojca. Kolekcja kart baseballowych, kamienie z indiańskich kurhanów, krzemienne groty strzał, a wreszcie kule Minie’go, znajdowane po deszczu na świeżo zaoranym ściernisku trzciny cukrowej. Wyjąłem obwiązane szpagatem zgniecione pudło i trzymając je w dłoniach, przysiadłem na skraju łóżka. Zsunąłem szpagat, zdjąłem wieko i postawiłem pudło na szafce nocnej. — To najwspanialszy prezent, jaki kiedykolwiek dostałem od ojca — wyjaśniłem Bootsie. — Na moje i brata urodziny za wsze przyrządzał rano kaszę z kiełbaskami i zawsze obok tale rzy czekały na nas niezwykłe upominki. Na dwunaste urodzi ny dostałem to... Wyjąłem z pudła ciężki rewolwer i odwinąłem go z poczerniałej, nasączonej oliwą szmaty. — Kiedy zwolniono go z pracy na polach roponośnych, przyjął robotę, która polegała na rozbiórce domków dla niewol ników na plantacji trzciny cukrowej, odległej stąd o dziesięć mil w dół odnogi. Była tam, postawiona na fundamencie z cegieł, chata, która stała z dala od innych i ojciec doszedł do wniosku, że musiała należeć do nadzorcy. Tak czy inaczej, kiedy przystą pił do odrywania oszalowania, znalazł w balach ścian rozpłasz czone ołowiane kule. Odgadł, rzecz jasna, że miała w tamtych stronach miejsce potyczka pomiędzy wojskami federalnymi i konfederackimi. Potem zerwał resztki podłogi i pomiędzy legarami, w szczelinie podmurówki, znalazł rewolwer kalibru 44, spowity w kokon pajęczyn i pordzewiały.
Spust przywarł do metalowego szkieletu, okładziny kolby zostały stoczone przez mursz i robactwo, gdy jednak na tydzień zanurzyłem broń w benzynie, a potem oszlifowałem ją drobnym papierem ściernym i wypucowałem szmatami, zabłysła matowym blaskiem starej monety. —To po prostu zabytkowy rewolwer, który dostałeś od ojca — powiedziała Bootsie. — Może wspomniałeś o nim Elrodowi, a ten po pijaku włączył go do jakiejś swojej fantazji. — Nie, podał mi nazwisko tego oficera. — Wysunąłem szufladę sza i nocnej i wyjąłem niewielką lupę. — Oświadczył, że broń należała do majora Mossa. — No i co z tego? — Boots, na osłonie spustu jest wygrawerowane pewne nazwisko. Nie myślałem o nim od lat, o niczym więc nie mogłem wspomnieć Elrodowi. Położyłem rewolwer na udzie i spojrzałem przez lupę na roztaczającą miękki połysk osłonę spustu. Czułem śliskooleisty dotyk rewolweru. — Zerknij — powiedziałem, przekazując Bootsie broń i szkło powiększające. Podciągnęła kolana pod brodę i mrużąc oko, spojrzała przez lupę. — Tu jest napisane CSA* — stwierdziła. — Źle patrzysz, nie tam, gdzie trzeba. Wewnętrzna strona osłony spustu. Przybliżyła rewolwer do lupy, a kiedy chwilę później podniosła na mnie wzrok, miała na policzkach białe plamki. —J. Moss — powiedziała gardłowo. Potem powtórzyła: — Tu jest napisane J. Moss. — No jasne, że jest. Na powrót owinęła rewolwer w szmatę i położyła go na pudełku. Wzięła mnie za rękę i ścisnęła. — Dave? — Tak? — Moim zdaniem Elrod Sykes to miły i naprawdę przy jacielski facet, ale chyba byłoby dla wszystkich lepiej, żeby już do nas nie przychodził. Zgasiła światło, położyła się i wbiła wzrok w przewiercane blaskiem księżyca pekanowe drzewa. Przyjrzałem się jej twarzy rozjaśnionej srebrnym światłem i stwierdziłem z niepokojem, że dręczy ją jakaś bardzo osobista i skrzętnie ukrywana myśl, trzepocąca się w mózgu jak uwięziony w klatce ptak.
Rozdział 5 — Jest tu Gomez z FBI — oświadczył z wątłym uśmiechem w kącikach ust. — Gdzie? — W pańskim gabinecie. — No i? — Moim zdaniem to plus, że FBI pracuje z nami nad tą sprawą. — Już mi pan to mówił. — Ano mówiłem. — Jego wzrok pojaśniał, a potem szeryf uciekł spojrzeniem w bok i roześmiał się na głos. — Co w tym śmiesznego? — zapytałem. — Nic. — Potarł kułakiem usta, zaś w kącikach jego oczu wciąż powstawały drobne zmarszczki. — Pozwoli pan, że wtrącę w tę prywatną uciechę jedno pytanie — powiedziałem. — Dlaczego FBI włącza się do akcji tak wcześnie? Czy w Nowym Orleanie nie mają dość roboty ze swoją stałą kadrą bandziorów? — Celne pytanie, Dave. Może Gomez zdoła na nie udzielić odpowiedzi... potem mi ją pan przekaże. — Odszedł, uśmiecha jąc się pod nosem. Mundurowi zastępcy, których mijał w kory tarzu, też się uśmiechali. Zgarnąłem swoją korespondencję, wszedłem do gabinetu i zagapiłem się na kobietę, która siedząc na moim krześle, rozmawiała przez mój telefon. Prowadząc rozmowę, spoglądała przez okno na drozda, usadowionego na gałęzi drzewa. Odwróciła się zaledwie na chwilę dość długą, by pokazać mi krzesło, na którym, jeśli zechcę, mógłbym usiąść. Była niska i smagła, o gęstych czarnych włosach równo przyciętych na wysokości karku. Jej biały żakiet zwieszał się z oparcia mojego krzesła. Przyozdobiła bluzkę wielką jedwabną kokardą, z rodzaju tych, które zwykł nosić Królik Bugs. Znów strzeliła w moją stronę oczyma, potem odsunęła słuchawkę od ucha i zasłoniła mikrofon dłonią. — Niech pan spocznie. Za chwilę będę do dyspozycji — oznajmiła. — Dziękuję — odparłem. Usiadłem, zacząłem leniwie przeglądać listy i kilka chwil później usłyszałem, że odkłada słuchawkę na widełki. — Mogłabym czymś służyć? — zapytała. — Może. Nazywam się Dave Robicheaux. To mój gabinet. Poczerwieniała na twarzy. — Przepraszam — powiedziała. — Był do mnie telefon na pańskiej linii i odruchowo usiadłam za biurkiem. — Nie ma sprawy. Wstała i wyprężyła plecy. Jej piersi, jak na kobietę tak nikczemnego wzrostu, sprawiały wrażenie nienaturalnie wielkich. Wzięła torebkę i wyszła zza biurka. — Agentka specjalna Rosie Gomez — przedstawiła się i do piero potem wyciągnęła dłoń, jakby jej kontrola motoryczna nie była zsynchronizowana ze słowami. — Miło panią poznać. — Chyba zamierzają tu wstawić dla mnie biurko. — Czyżby? — Ma pan coś przeciwko temu? — Ależ skąd. Gościć panią to czysta przyjemność. Wciąż stała, z obiema dłońmi zaciśniętymi na torebce i ra mionami tak sztywnymi jak wieszak na ubranie. — Czemu pani nie siada, panno... agentko Gomez? — Proszę mi mówić Rosie. Wszyscy tak się do mnie zwracają.
Usiadłem przy biurku i zorientowałem się, że uporczywie spogląda na moją głowę. Mimowolnie przeczesałem palcami włosy. — Dawno pracujesz w FBI? — zapytałem. — Niezbyt. — A więc jesteś dość surowa? — Jeśli chodzi o taki rodzaj roboty. Wiesz, działania śledcze w terenie i tak dalej. —Jej dłonie spoczywające na dużej torbie wydawały się maleńkie. Doszedłem do wniosku, że mobilizuje całą siłę woli, żeby nerwowo nie zaciskać ich i rozkurczać. Potem jej oczy znowu spoczęły na boku mojej głowy. — Mam we włosach biały kosmyk — powiedziałem. Zakłopotana zamknęła i otworzyła oczy. — Ktoś mi kiedyś powiedział, że w moich żyłach płynie domieszka krwi skunksa — dodałem. — Chyba od samego rana zachowuję się jak słoń w składzie porcelany — stwierdziła. — Ależ gdzie tam. Ty nie, pomyślałem, ktoś jednak w Fajdaniu, Bżdżeniu, Irytowaniu — z całą pewnością tak. Następnie wyprostowała się w krześle i tak długo spoglądała w jakiś punkt za oknem, aż opanowanie znów zagościło na jej twarzy. — Szeryf twierdzi, że nie wierzysz, iż mamy do czynienia z mordercą seryjnym bądź też przypadkowym zabójstwem. — Nie ująłem tego dokładnie w taki sposób. Powiedziałem, że moim zdaniem znała mordercę. — Skąd to przekonanie? — jej ojciec dopuszczał się zapewne seksualnego napastowania dzieci. Ona też była nieźle oblatana. Jako szesnastolatka dostała wyrok za prostytucję. Wczoraj ustaliłem, że wciąż była w kursie — operowała z klubu St. Martinville. Otóż takie dziewczyny jak ona rzadko bywają wciągane przemocą do samochodów przed zatłoczonymi knajpami. — Może pojechała z klientem. — Bez torebki? Zostawiła ją na stoliku. Znaleźliśmy w niej... — Nieprzemakalne — wtrąciła Rosie. — Właśnie. A więc nie sądzę, żeby chodziło o klienta. W jej wozie był karton papierosów, nowiutka szczotka do włosów, a w bagażniku, w plastikowej torbie — pół tuzina skrętów. Sądzę, że wyszła po jedną z tych rzeczy — papierosy, szczotkę albo skręty — i spotkała kogoś znajomego. Potem wsiadła z nim do samochodu, żeby już nie wrócić. — Może to był jakiś klient, ktoś, komu ufała. Może oznajmił, że chce się z nią umówić na później. — To się nie trzyma kupy. Klient, który uczciwie płaci za pierwszym razem, nie zjawia się za drugim ze skalpelem albo brzytwą. Przygryzła kciuk. Jej oczy były ciemnopiwne i roziskrzone punkcikami światła. — A zatem sądzisz, że zabójca pochodzi z tych stron, dziewczyna go znała i ufała na tyle, aby wsiąść z nim do samochodu? — Tak to mniej więcej widzę. — My natomiast sądzimy, że to psychopata, być może morderca seryjny. — My? — Cóż, właściwie ja. Poleciłam sporządzić jego portret psychologiczny. Wszystko wskazuje na osobowość złaknioną władzy i dominacji. Podczas uprowadzenia, gwałtu, a wreszcie zabójstwa był całkowicie opanowany. Podnieca się seksualnie poczuciem przewagi, zdolnością budzenia w kobiecie strachu i obrzydzenia, tłamszeniem jej swym ciałem. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa ma w żyłach lód zamiast krwi. Skinąłem głową i przesunąłem po blacie biurka jakieś spinacze. — Chyba cię nie zwaliłam z nóg. — Jakie wnioski wyciągasz z faktu, że zakrył jej twarz bluzką?
— Oślepienie jest dla ofiary poniżające i budzi w niej jeszcze większy przestrach. — Tak, chyba masz słuszność. — Ale nie kupujesz mojego psychologicznego portretu sprawcy? — Nie jestem wielkim fanem psychoanalizy. Należę do bractwa dwunastu kroków, które hołduje teorii, że większość zachowań złych czy występnych jest powodowana czymś, co nazywamy wewnętrznym lękiem. Uważam, że nasz człowiek bał się Cherry LeBlanc. Myślę, że nie umiał patrzeć jej w oczy, kiedy ją gwałcił. Sięgnęła po teczkę na akta, którą położyła wcześniej w rogu mojego biurka. — Czy wiesz, ile podobnych nierozwiązanych spraw morderstw popełnionych na kobietach miało miejsce w stanie Lu-izjana w ciągu ostatnich dwudziestu lat? — Wczoraj wysłałem do Baton Rouge prośbę o kwerendę. — W kwestii sił i środków technicznych mamy nad wami nieuczciwą przewagę — odparła. Przekartkowała spięte wydruki. Dostrzegłem nad jej ramieniem, że dwóch mundurowych zastępców szczerzy zęby zza przeszklonych drzwi gabinetu. — Przepraszam na moment — powiedziałem. Podniosłem się z krzesła, zatrzasnąłem drzwi i ponownie usiadłem. — Czy w tej firmie pracują wyłącznie wesołki? — zapytała. — Chyba sprawiam frajdę masie facetów. — Dla niejednego z nich kontakt z wielkim światem jest nieczęstą atrakcją. — W każdym razie, zawężając obszar poszukiwań do ostat nich dziesięciu lat, mamy siedemnaście — wskazujących nieja kie podobieństwo do zabójstwa Cherry LeBlanc — morderstw popełnionych na kobietach. Chcesz zerknąć? — zapytała, pod suwając mi akta. — Muszę skoczyć do szeryfa po służbowe klu cze. Zaraz wracam. To była wyjątkowo posępna lektura, pozbawiona wszelkich zawiłości. Tekst — niczym banalnie prosty wykład naszych najgorszych koszmarów sennych — w sposób wolny od upiększeń, bezbarwny i brutalnie rutynowy opisywał bestialstwa, do których są zdolni członkowie człowieczej rodziny: nożownicze masakry, zwykle popełnione na prostytutkach; przypadki uduszenia pań domu, uprowadzonych w biały dzień sprzed supermarketów czy kręgielni; dziwki spalone żywcem przypuszczalnie przez ich alfonsów; sprawę dwóch Murzynek, przywiązanych drutem kolczastym do bloku silnika i utopionych. Niemal w każdym przypadku zbrodni towarzyszył gwałt, zwykły lub analny czy też jakiś rodzaj tortur. I co niepokoiło mnie najbardziej: sprawcy wciąż zapewne hasali na wolności — o ile nie odsiadywali kary za inne przestępstwa — tylko nie liczni znali swoje ofiary, w związku z czym jeszcze mniej liczni mieli szansę na wpadkę. Potem zauważyłem, że Rosie Gomez odfajkowała na marginesie sześć spraw mających większe niż inne podobieństwo do zabójstwa Cherry LeBlanc: w trzech przypadkach znaleziono w lesie opodal autostrad zakopane w ziemi zwłoki uciekinierek z domu, w jednym — licealistka została w ośrodku wędkarskim nad jeziorem Chichot zgwałcona, przywiązana do drzewa i zastrzelona z bezpośredniej odległości, w dwóch wreszcie — kelnerki, które bez usprawiedliwienia wyszły z pracy, zostały kilka godzin później zatłuczone na śmierć i ciśnięte do rowów melioracyjnych. Na wszystkich zwłokach dostrzeżono w takim czy innym miejscu ślady więzów, wszystkie ofiary pochodziły z niższych warstw społecznych, były młode i zapewne całkowicie zaskoczone w chwili, gdy w ich żywoty tak nagle i nieodwracalnie wtargnął zwyrodnialec, by w końcu zniknąć, nie pozostawiając żadnych śladów, mogących wskazać jego tożsamość. Mój szacunek dla kompetencji Rosie Gomez zaczynał rosnąć. Wracając do mojego gabinetu, przyczepiła do kółka dwa klucze. — Chcesz jeszcze pogadać po drodze nad Jezioro Hiszpańskie? — zapytałem. — A co jest nad Jeziorem Hiszpańskim? — Reżyser filmowy, którego chciałbym poznać. — Jaki ma związek z naszą sprawą?
— Przypuszczalnie żadnego. Ale chyba lepiej się przejechać, niż tkwić w zamkniętym pomieszczeniu. — Jasne. Zadzwonię tylko do Biura i jestem do dyspozycji. — Pozwól, że ci zadam pytanie nie a propos — powiedziałem. — Wal. — Jaką sformułowałabyś teorię, gdybyś znalazła zwłoki Mu rzyna, który nie miał paska i sznurowadeł? Popatrzyła na mnie badawczo. — Że był biedakiem? — zasugerowała. — Możliwe. W gruncie rzeczy ktoś już mi powiedział to samo, tylko znacznie brutalniej. — Nie — mruknęła, po chwili zaś, jak wiewiórka, wydęła najpierw jeden policzek, a potem drugi. — Nie, poszłabym o zakład, że siedział w więzieniu, areszcie gminnym lub miejskim, gdzie żywiono obawy, iż mógłby się targnąć na własne życie. — Nieźle — odrzekłem. Znakomicie, pomyślałem. — No to ruszajmy w drogę. Czekałem na nią w cieniu budynku. Pociłem się jak mysz, a odbijany przez cementową nawierzchnię parkingu słoneczny blask zasnuwał moje oczy mgiełką. Dwaj mundurowi zastępcy, którzy wcześniej szczerzyli do mnie zęby zza drzwi, wyszli teraz z clipbordami w dłoniach i przystanęli na mój widok. Wyższy z nich, facet o nazwisku Rufus Arcenaux, wyjął z ust wykałaczkę i uśmiechnął się pod ciemnymi okularami. — Hej, Dave — powiedział — czy ta dzidzia nosi firmowy pa ger na każdym cycku, czy też naprawdę ma takie płuca? Obaj rozciągali teraz pyski od ucha do ucha. Znad metalowej bramy dobiegało mnie brzęczenie much, kłębiących się w cieniu budynku. — Chłopaki, potraktujcie poważnie to, co wam powiem — odparłem. — Ale nie miejcie mi tego za złe tylko dlatego, że stoję od was wyżej i w ogóle. Dobra? — Człowiek musi awansować do stopnia detektywa, żeby załapać się na łaski federalnych? — zapytał Arcenaux, ponownie wtykając wykałaczkę w zęby. Nałożyłem okulary, przerzuciłem marynarkę przez ramię i pobiegłem spojrzeniem na drugą stronę ulicy, gdzie jakiś Murzyn sprzedawał melony z furgonetki. — Wasza broszka, jeśli chcecie zachowywać się jak bła zny — odparłem. — Tylko, że będzie lepiej, jeśli w obecności mojej partnerki darujecie sobie te kretyńskie miny. A jeśli usłyszę na jej temat jakieś głupie uwagi, adresowane do mnie bądź do kogokolwiek innego, żarty naprawdę się skończą. Łapiecie? Arcenaux zatoczył głową niewielki krąg, a potem, ująwszy koszulę czubkami palców, odkleił ją od spotniałej skóry. — Chłopie, ależ gorąc — oświadczył. — Chyba po służbie zafunduję sobie zimny prysznic. Ty też powinieneś o tym po myśleć, Dave. Zimny prysznic to najlepsze lekarstwo na brud ne myśli. Poskrzypując kaburami i pasami z amunicją, ozdobieni na plecach cętkami od potu, który zaczął przesączać się przez tkaninę koszul, odeszli w rozdygotaną słoneczną mgiełkę. Furgonetka wioząca Rosie Gomez i mnie zjechała z szosy i gruntową drogą, przez gaj pekanowców, potoczyła się w stronę Jeziora Hiszpańskiego; niebawem dostrzegliśmy obrysowane bijącymi z powierzchni wody słonecznymi refleksami platformy dla kamer i wysięgniki. W pewnym miejscu drogę przeciął nam łańcuch rozciągnięty pomiędzy słupem a budką strażniczą. Do okna wozu podszedł wartownik, żylasty mężczyzna z przypominającą kurzą łapkę blizną na gardle. Jego twarz wydawała się pod daszkiem czapki wyżęta i rozgrzana. Pokazałem mu swoją odznakę. — Taa, możecie wjechać — odparł. — Pamięta mnie pan, detektywie Robicheaux? Miał siwe, krótko ostrzyżone włosy, a jego ogorzała skóra barwą i szorstkością przypominała jaszczurcza. — Nazywa się pan Doucet, prawda? — Tak, proszę pana, Murphy Doucet. Ma pan dobrą pamięć. Pracowałem w Biurze Szeryfa gminy
Jefferson, kiedy pan wciąż służył w nowoorleańskiej policji. Jego brzuch był płaski jak deska. Doucet miał przypięte do paska walkie-talkie, na jego uzbrojenie zaś składał się chromowany rewolwer kaliber.357, pojemnik z gazem i gumowa pałka. — A teraz trafił pan do branży filmowej — stwierdziłem. — Chwilowo. Jestem współwłaścicielem agencji ochrony, żeby tak to ująć, tkwię w tym interesie obunóż. — To agentka specjalna Gomez z FBI. Chcielibyśmy porozmawiać kilka minut z panem Goldmanem, jeśli nie jest zbyt zajęty. — Są jakieś problemy? — Czy zastaliśmy pana Goldmana? — Tak poruczniku, znajdziecie go pod tamtymi drzewami. Przekażę mu, że jedziecie. — Zaczął odpinać od paska walkie-talkie. — Nie trzeba. Sami się zaanonsujemy. — Tak jest, poruczniku, jak pan sobie życzy. Opuścił łańcuch i pozwolił nam przejechać. W lusterku dostrzegłem, jak ponownie zagradza drogę. Rosie Gomez wpatrywała się w prawą stronę mojej twarzy. — O czym myślisz? — O związkach. Dlaczego hollywoodzka wytwórnia filmowa zjawia się na zacofanej prowincji i korzysta z usług związków zawodowych? Mogłaby tu znaleźć ludzi dosłownie za psie gówno. — Może zawsze prowadzą interesy ze związkami zawodowymi? — Gadanie, zwykle próbują swoje związki zostawić w Kalifornii. Coś mi mówi, że wiąże się to z obecnością Julie Balbo-niego na pokładzie arki. Usiłowałem wyczytać cokolwiek z wyrazu jej twarzy. Rosie spoglądała wprost przed siebie. — Chyba wiesz, kim jest Julie Balboni, co? — zapytałem. — Tak, pan Balboni jest osobistością dobrze nam znaną. — I zapewne wiesz także to, że akurat przebywa w New Iberia? Zwlekała chwilę z udzieleniem odpowiedzi. Jej drobne dłonie były mocno zaciśnięte na torebce. — Co usiłujesz zasugerować? — zapytała. — Że zapewne FBI ma niejeden powód do obecności w mieście. — Sądzisz, że zabójstwo dziewczyny jest dla mnie sprawą drugorzędną? — Nie, nie dla ciebie. — Ale dla moich przełożonych? — Sama wiesz najlepiej. — Nie jesteś o nas zbyt dobrego zdania, prawda? — Bo nigdy nie miałem z wami zbyt dobrych doświadczeń. Ale może wina za taki stan rzeczy leży po mojej stronie. Miałem skłonność do postrzegania spraw mroczniejszymi niż są. Głównie dlatego, że alkohol trochę przyćmiewał mi spojrzenie. — FBI się zmieniło. — Pewnie masz rację. Tak, pomyślałem, kiedy wreszcie wypłynęły na światło dzienne trwające latami nielegalne inwigilacje i skrytobójstwa popełniane na niewygodnych, federalni zdjęli podsłuchy z telefonów działaczy społecznych i zwerbowali przemocą trochę kobiet i przedstawicieli mniejszości rasowych. Zaparkowałem furgonetkę w cieniu omszałego dębu i wraz z Rosie ruszyłem w stronę jeziora, gdzie może pół tuzina osób słuchało z uwagą mężczyzny, który perorował, siedząc na leżaku. Gestykulował żywo, dźgał palcem w powietrze, aby zaakcentować taką czy inną kwestię, i wreszcie wzruszał potężnymi ramionami, jakby dawał wyraz rozpaczliwemu pragnieniu, by zrozumiano go właściwie. Przywiódł mi na myśl huragan zniewolony w białych szortach i granatowej koszulce polo. — ...najlepszy jebany montażysta w całej tej pierdolonej branży — mówił. — Gówno mnie obchodzi, co
mówią te faj fu sy, nawet dupy bym sobie nie chciał nimi podetrzeć. Kiedy ten kawałek zejdzie ze stołu, zmieni się w pieprzone czyste złoto. Wszyscy to kumają? Robimy rewelacyjny film. Cały świat posra się z wrażenia. Jego stężała twarz wyglądała jak balon, gotów eksplodować w każdej chwili. Jakkolwiek jednak dramatyzm oracji faceta sięgnął wysokiego C w skali aktorskiej ekspresji, budząc w słuchaczach niemy szacunek, jego spojrzenie powędrowało ku Rosie i mnie, w związku z czym nie potrafiłem odegnać od siebie wrażenia, iż koniec końców wartownik Murphy Doucet użył jednak swojego walkie-talkie. Gdy dopełniłem prezentacji i pokazałem mu swoje dokumenty, zapytał: — Są w pańskiej firmie jakieś telefony? — Przepraszam, nie bardzo rozumiem. — Czy pańska firma jest stelefonizowana? Czy macie tam ludzi, którzy mogliby się zająć uzgadnianiem spotkań? — Może pan tego nie rozumie, panie Goldman, ale podczas śledztwa w sprawie kryminalnej nie uzgadniamy spotkań, kiedy chcemy porozmawiać z ludźmi. Jego twarz rozprężyła się, jakby była odlana z lateksu. — Twierdzi pan, że prowadzi śledztwo w sprawie jakiegoś przestępstwa? — zapytał. — O jakim przestępstwie tu mówimy? Widzi pan jakieś przestępstwo? — Zatoczył głową łuk. — Bo ja żadnego. — Możemy porozmawiać w biurze szeryfa, jeśli pan sobie życzy — wtrąciła Rosie. Zagapił się na nią, jakby była przybyszem z innego wymiaru. — Czy zdajecie sobie sprawę, ile kosztuje utrzymywanie w bezczynności stu pięćdziesięciu osób, kiedy ja gram w bilard kieszonkowy z czyimś śledztwem w sprawie jakiegoś przestępstwa? — Słyszał pan, co powiedziała. No i jak będzie, brachu? — zapytałem. — Brachu? — Zapatrzył się w jezioro z rodzajem melancholijnego niedowierzania na twarzy. — Chyba namotałem co niemiara w swoim poprzednim wcieleniu. Przypuszczalnie miałem coś wspólnego z zatopieniem „Titanica” albo zabójstwem arcy-księcia Ferdynanda. Tak, to musiało być to. Wstał i stanął naprzeciwko mnie, mając martwe spojrzenie boksera, który czeka, aż arbiter skończy udzielanie pouczeń. — Wolicie się, państwo, przejść, czy pogadamy w mojej przyczepie? — zapytał. — Ale uprzedzam, że nawaliła tam klimatyzacja. Można smażyć jajecznicę na klapie od sedesu. No i? — Dla mnie to obojętne — odparłem. — Obojętne, hę? — powiedział takim tonem, jakby zwracał się do jakiejś tajemnej cynicznej cząstki swojej osobowości. — Co więc takiego chciałby mi pan powiedzieć, panie Robicheaux? Kiedy szedł brzegiem jeziora, dostrzegłem, że czarne włosy wypełzają spod jego koszulki polo jak skręcone czarne druty, a białe szorty omal nie rozłażą się w szwach na muskularnych pośladkach i udach. — Rozumiem, że ostrzegł pan niektórych swoich ludzi, żeby trzymali się ode mnie na dystans. Czy mam rację? — za pytałem. — Jakich ludzi? O czym pan gada? — Mam pewność, że wie pan, o czym mówię. — O Elrodzie i jego głosach we mgle? O Elrodzie i szkieletach pogrążonych w piasku mielizn? Sądzi pan, że takie banialuki leżą mi na wątrobie, kiedy kręcę film? — Przystanął i wymierzył w moją stronę gruby paluch. — O rany, niech pan próbuje cokolwiek skapować. Żyję z jajkami na patelni, ale właśnie na tym polega moje życie. Nie jestem zainteresowany problemami takiego czy innego zadupia i nie wtykam w nie nosa. Czy to grzech? Czy popełniam błąd, dzieląc się z moimi aktorami tym, co myślę? Czy nadal powinniśmy w naszych działaniach kierować się Pierwszą Poprawką? Minęła nas grupa aktorów w przepoconych mundurach barwy szarej i granatowej: jedli hamburgery ze styropianowych pudełek. Odwróciłem głowę i nagle uświadomiłem sobie, że Rosie nam nie towarzyszy. — Prawdopodobnie wpadła do kreciej nory — stwierdził Goldman. — Moim zdaniem, coś pana gryzie, panie Goldman. Moim zdaniem, obaj wiemy co.
Głęboko zaczerpnął powietrza. Nad jego głową słońce przesączało się przez gałęzie dębu i malowało na jego twarzy ruchome desenie. — Pozwoli pan, że coś mu wyjaśnię — powiedział. — Pra wie wszystko w świecie filmu to iluzja. Aktor to ktoś, kto ni gdy nie lubił prawdziwego siebie. Tworzy więc postać i staje się nią. Czy uważa pan, że John Wayne wyszedł z łona matki Johnem Wayne’em? O nie, po prostu do spółki ze scenarzystami stworzył postać będącą skrzyżowaniem kapitana Bly ze świętym Franciszkiem z Asyżu, postać, którą Duke grał, dopóki mógł utrzymać się na nogach... Elrod wmówił sobie, że ma nadprzyrodzoną moc. Dlaczego? Bo już pięć lat temu rozpuścił sobie ; mózg i miewa dni, kiedy bez instrukcji nie potrafi zawiązać sznurowadeł. Zamiast więc przyznać, że ma pomiędzy uszami puree z kartofli, głosi wszem i wobec, że jest mistykiem i prześladowanym prorokiem. — Skończmy te pierdoły, panie Goldman. Prowadzi pan interesy ze Stopką Balbionim i to one, nie zaś Elrod Sykes, są pańskim problemem. — Błąd. — Wie pan, kto to jest „kumpel od wpadki”? — Nie. — Facet, który zostaje związany ze wspólnikiem. — A więc? — Julie nie ma „kumpli od wpadki”. Jego dziwki siedzą za niego w kiciach gminnych, jego dealerzy trafiają za niego na odsiadkę do Angola, jego księgowi idą pokiblować do Atlanty albo Lewisburga. Nie sądzę, żeby przesiedział w pudle chociaż jeden dzień. — Ja też nie. Ponieważ jestem człowiekiem praworządnym. — Przypuszczam, że pana połknie. Uciekł spojrzeniem w bok; dostrzegłem, że kurczowo zaciska i otwiera dłonie, a żyły na jego szyi nabrzmiewają jak pijawki. — Niech pan posłucha — powiedział. — Pracowałem dzie więć lat nad miniserialem o zagładzie sześciu milionów ludzi. Pojechałem do Oświęcimia i ustawiłem kamery w tych samych miejscach, w których esesmani ustawiali aparaty fotograficzne, żeby robić zdjęcia ludziom wyprowadzanym z wagonów towa rowych i jak psy gnanym do gazu. Zgłaszali się do mnie ocaleli, mówiąc, że jako jedyny zdołałem oddać to wszystko przez co przeszli. Pieprzę oceny krytyków... ten serial przetrwa tysiąc lat. Niech pan sobie weźmie coś do serca, panie Robicheaux: można grać ze mną w czujki jako z człowiekiem, ale nie można jako z reżyserem. Ma pan na to bankową gwarancję. Jego oczy sterczały z czaszki niczym piłeczki do ping-pon-ga. W milczeniu przewiercałem go spojrzeniem. — Coś jeszcze? — zapytał. — Nie, w gruncie rzeczy nie. — No to czemu się pan gapi? Co jest grane? — Nic. Sądzę, że jest pan uczciwym człowiekiem. Ale, jak ktoś mi kiedyś powiedział, arogancja jest tą z wad, którą lepiej pozostawić autorom tragedii. Przycisnął dłonie do piersi. — Chce pan powiedzieć, że mam problemy z manią wielkości? — W moim przekonaniu Jimmy Hoffa był najtwardszym facetem, jaki wyłonił się z ruchu związkowego — odparłem. — W pewnym momencie najwyraźniej doszedł do wniosku, że jest dość mocny, aby wdać się do spółki z mafią w rozmaite przewalanki. Znałem jednego pistoleta z nowoorleańskiej organizacji, który mi powiedział, że poszatkowali Hoffę na tysiąc kawałków. — Pański przyjaciel powinien postawić tę sprawę przed sądem federalnym, tak przynajmniej sądzę. — Nie mógł. Trzy lata temu jeden z goryli Julie Balbonie-go, ot tak, dla uciechy, rozszczepił mu czerep dłutem od lodu. Teraz biedaczyna sprzedaje watę cukrową na St.Charles, przed drogerią. Do zobaczenia,
panie Goldman. Oddaliłem się, stąpając po uschłych liściach i grubych kablach, które w swej gumowej izolacji wyglądały jak skłębione węże. Mikey Goldman, kiedy zerknąłem nań przez ramię, nieobecnym wzrokiem gapił się w przestrzeń.
Rozdział 6 — Gdzie cię poniosło? — zapytałem. — Poszłam porozmawiać ze Świniopasem Patinem. — Gdzie on jest? — Tam, pod drzwiami, pośród tych czarnych. Gra w filmie ulicznego muzykanta. — Skąd ci przyszło do głowy, żeby wziąć go na spytki? — Umieściłeś jego nazwisko w aktach sprawy, a ja rozpoznałam go na podstawie zdjęcia z okładki płyty. — Niezła z ciebie policjantka, Rosie. — Ach, rozumiem. Nie spodziewałeś się tego po agencie, który jest latynoskim kurduplem, a w dodatku kobietą? — Chciałem zaserwować ci komplement. Może zachowałabyś te teksty dla właściwego adresata? No i co Świniopas miał do powiedzenia? Zamrugała oczyma, speszona moim ostrym tonem. — Wybacz — dodałem. — Nie chciałem, żeby tak to zabrzmiało. Wciąż chodzi mi po głowie ten Goldman. Sądzę, że ukrywa jakiś poważny problem i że źródłem tego problemu jest Julie Balboni. Poza tym jestem zdania, iż może istnieć związek pomiędzy Balbonim a Cherry LeBlanc. Zapatrzyła się w stojącą pod drzwiami grupę czarnych. — Nie pofatygowałeś się, żeby powiedzieć mi o tym wcześniej. — Bo nie miałem żadnej pewności. I wciąż nie mam. — Dave, będę z tobą szczera. Zanim tu przyjechałam, zapoznałam się z twoim dossier. Otóż wygląda na to, że zwykłeś postępować po swojemu. Może znalazłeś się w sytuacjach, kiedy nie miałeś innego wyjścia. Ale ja nie zamierzam współpracować z kimś, kto zataja przede mną informacje. — To nie są informacje, lecz spekulacje, Rosie, i właśnie je przed tobą odtajniłem. — W którym punkcie dopatrywałbyś się związku? — zapytała, mając znów rozjaśnioną twarz. — Nie jestem pewien. W każdym razie jeden z przydupa-sów Stopki, typ o nazwisku Cholo Manelli, powiedział mi, że rozmawiał z Julie o śmierci dziewczyny. Dziesięć minut później Julie oświadczył, że nie słyszał i nie czytał o całej historii. Jeden z nich zatem kłamał i przypuszczam, że tym kimś był Julie. — A dlaczego nie goryl... jak mu tam... Cholo? — Kiedy facet w rodzaju Cholo usiłuje wpuścić kogoś w maliny, zwykle nie powołuje się na szefa. Bo wie, jakie niesie to z sobą niebezpieczeństwo. A zmieniając temat, czego dowiedziałaś się od Świniopasa? — Prawie niczego. Pokazał cię tylko palcem i oznajmił: „Powiedz tamtemu, że nie każdy jest niewinny i rzadko który słucha, choć powinien”. Jak to rozumiesz? — Świniopas uwielbia tajemniczość. — A te jego sznyty na gablach...? — Ładnych kilka lat przekiblował w Angola za pewien nożowniczy wyczyn. W latach czterdziestych zamordował białego akwizytora polis ubezpieczeniowych na życie, który sypiał z jego żoną. Świniopas to rzadki egzemplarz, uwierz. Klawisze nie miały pojęcia, jak się do niego dobrać. Raz, w obozie A, wsadzono go do izolatki na osiemnaście dni. — W jaki sposób zabił tego białego? — Nożem do ścinania trzciny, na werandzie domu ofiary. W biały dzień. Ludziska w tych stronach długo o tym gadali. Dostrzegłem w jej oczach, że formułuje jakąś myśl. — Nie jest prawdopodobnym podejrzanym, Rosie. — Czemu nie?
— Świniopas to przyzwoity facet. Nie ufa zbytnio białym i jest odrobinę charakterny, ale nie skrzywdziłby dziewiętnastoletniej dziewczyny. — 1 to już wszystko? Przyzwoity facet? Chociaż ma na koncie karierę nożownika? Dobry Boże! — Poza tym właściciel klubu powiada, że przez całą noc Świniopas nie wyszedł z lokalu ani na chwilę. Wsiadła do furgonetki i zatrzasnęła drzwi. Jej ramiona były prawie niewidoczne przez szybę. Wsiadłem z drugiej strony i uruchomiłem silnik. — No więc sprawa wyjaśniona — stwierdziła. — Zapewne właściciel ani na chwilę nie spuścił z oka naszego klienta. Ciekawy macie tu sposób prowadzenia śledztwa. — Zawrzyjmy układ. Pogadam jeszcze ze Świniopasem, jeśli ty sprawdzisz Murphy’ego Douceta. — Bo działa w związkach? — Właśnie. Ustalamy, dlaczego tych facetów zainteresowała wojna secesyjna. — Wiesz co w psychologii oznacza termin „transfer”? — Do czego zmierzasz? —Wcześniej sugerowałeś, że być może mam prywatne plany wobec Julie Balboniego. Nie sądzisz przypadkiem, że to właśnie ty sprowadzasz śledztwo na peryferie? — Niewykluczone. Ale człowiek nigdy nie może być pewien, co spadnie z drzewa, dopóki nie ciśnie w nie kamieniem. Była to uwaga nonszalancka, wówczas jednak wydawała się całkiem niewinna i równie mało istotna jak ciepły wiatr, muskający pola trzciny cukrowej, i rozrastające się nad zatoką sztormowe chmury o kolorze śliwy. Sam Świniopas Patin mieszkał nad odnogą na południe od miasta w niemalowanym drewnianym domu, całkowicie skrytym wśród palm bananowych. Rynny jego sadyby były pozakry-wane opadłymi liśćmi, siatki w drzwiach i oknach pomarańczowe od rdzy, dach połatany tablicami reklamowymi, podwórko zaś — porosłe zielskiem i bluszczem oplatającym rumowisko ze świńskich gnatów, a także części pralek i samochodów. Ganek i jeden z rogów domu nieco osiadły, przez co budynek przywodził na myśl twarz skrzywioną w kwaśnym uśmiechu. Musiałem poczekać do popołudnia, żeby porozmawiać z Samem na jego własnych śmieciach — widziałem, że na planie filmowym, w obecności tłumu gapiów, nic mi nie powie, a zresztą nie miałem pewności, czy nawet teraz usłyszę od niego coś istotnego. Odsiedział w Angola siedemnaście lat, z czego cztery pierwsze w kompanii Czerwonych Kapeluszy, a więc morderców, psychopatów i niere rmowalnych. Nosili drelichy w czarno-białe pasy, słomkowe kapelusze, pomalowane czerwoną farbą. Pod okiem konnych strażników poruszali się biegiem i byli karani kładzeniem na mrowiskach, zamknięciem w żeliwnych izolatkach i chłostą, do której służyła Czarna Betty, rzemienny batog zdolny ludzkie plecy przemienić w marmoladę. Świniopas wciąż pewnie by siedział, gdyby nie ujrzał światła wiary, dzięki czemu duchowny kościoła baptystów w Baton Rouge załatwił mu przez legislaturę stanową zwolnienie warunkowe. Nieutwardzone podwórko Sama kąpało się w cieniu rzucanym przez dęby i łagodnie opadało w stronę odnogi, gdzie na płyciźnie leżała zmurszała, pokryta zielonymi glonami i na poły zatopiona piroga. Świniopas siedział w drewnianym fotelu o prostym oparciu, stojącym pod drzewem obwieszonym buteleczkami po wodorotlenku magnezu i krucyfiksami z owiniętych aluminiową folią kawałków drewna. Kiedy bryza z południa nabierała mocy, całe drzewo śpiewało srebrzystonie-bieskimi refleksami. Świniopas dostrajał założoną przed chwilą na swą gitarę nową strunę. Jego skóra była tak czarna, że połyskiwała purpurą; siwiejące włosy w zlepionych pierścieniach przylegały do czaszki. Miał bary jak szafa i bicepsy rozmiaru grejpfrutów. W całym jego ciele nie dałoby się znaleźć grama tłuszczu. Zastanawiałem się, jakie wrażenie wywierał na ludziach Świniopas Patin w owych dawnych czasach, kiedy zwykł nosić na szyi przywiązaną do rzemyka fryzjerską brzytwę. — Co mi takiego chcesz powiedzieć, Sam? — zapytałem. — To i owo mam na wątrobie. Weź krzesło z ganku. Napijesz się herbaty?
— Nie, dzięki. Wziąłem z ganku wiklinowe krzesełko i postawiłem je pod dębem. Sam nałożył na palce trzy metalowe pierścienie i sunąc nimi w górę gryfu wykonał sekwencję bluesowych akordów. Rozgniatał struny o progi, dźwięki więc długo wibrowały w ciemnym pudle instrumentu. Potem jeszcze trochę naprężył strunę i wsparł o udo wypuczone brzuszysko dwunastostruno-wej gitary. — Nie lubię pchać nosa w sprawy białych, ale wkurza mnie to, co ktoś zrobił tej dziewczynie. Diablo mnie wkurza. Podniósł z ziemi musztardówkę z mrożoną herbatą i pociągnął łyk. — Igrała z ogniem, nie chciała mnie słuchać, olewała na cacy. W tym wieku uparte są jak sto diabłów. — Z czym właściwie igrała? — Rozmawiałem z nią może dwie godziny przedtem, zanim wyszła z knajpy. Znałem tę dziewczynę kawał czasu. Lubiła zydeco i bluesa. „Świniopas — mawiała — w następnym życiu będziemy mężem i żoną”. Tak mówiła. A ja na to: „Kitek, nie dawaj się wykorzystywać facetom”. „Nikt mnie nie wykorzysta, Świniopas — odpowiadała. — Pojadę do Nowego Orleanu. Założę własny interes. Wtedy ja będę tą, która wykorzystuje. Będę mieć własny dom nad jeziorem Ponchartrain”. — Chwila moment, Sam. Powiedziała, że będą dla niej pracować inne dziewczyny? — Przecież mówię, nie? — Jasne. —To ja na to: „Przestań gadać głupoty. Zerwij z tymi alfonsami, Cherry. Te białe zasrańce nie dadzą ci żadnego domu. Wykorzystają cię, kopną w zadek, a potem znajdą sobie taką samą frajerkę jak ty... w pięć minut, ot, tak”. „W żadnym razie — mówi ona — bo faceta mam w garści, Świniopas. I on o tym wie”. I kapujesz, kiedy to mówiła, uśmiechała się do mnie i jej twarz wyglądała jak serduszko... przypominała małą dziewczynkę, co spłatała niewinnego figla... kiedy tymczasem miała zostać zamordowana. — Jakiego faceta miała na myśli? — Pewnie jakiś alfons zasunął jej zawijkę, że jest wyjątkowa, śliczna, że traktuje ją jak córkę. Takie same numery widywałem w Angola. Dokładnie takie same. Bandą rzucali jakiegoś chłop-tysia na podłogę, a kiedy z nim kończyli, był gotów przebierać się w damskie ciuszki, malować i robić za parówę jakiegoś ostro-jeba, który roztaczał nad nim opiekę i powtarzał mu, że szkoda, żeby go inni pod prysznicem przyłatwiali w kopiejkę. — Dlaczego mówisz mi o tym wszystkim? — Bo nigdy dotąd w tych stronach nie zdarzyło się coś takiego. Bo to mi się nie podoba. Ani trochę. — Rozumiem. Rozcapierzył swe długie palce na pudle gitary. Różowe paznokcie kontrastowały z czernią skóry. Jego oczy z zadumą powędrowały nad odnogę, gdzie nad zalaną gęstwą pałki wodnej jaśniały świetliki. Na koniec oświadczył: — Muszę ci powiedzieć coś jeszcze. — Zasuwaj, Sam. — Masz coś wspólnego z tym szkieletem znalezionym w At-chafalaya, nie? — Skąd o tym wiesz? — Kiedy ktoś znajduje zwłoki czarnego, czarni o tym wiedzą. Facet nie miał paska i sznurowadeł u butów, co? — O tym nie pisali w gazetach, podmą. — Duchowny, którego wezwali do pogrzebu, jest moim ciotecznym bratem. Przyniósł do kostnicy garnitur, żeby truposz jakoś wyglądał w ostatniej drodze. W kostnicy pracował jeden czarny, no to mój brat pyta: „Ten facet został zlinczowany, nie?” A tamten czarny na to: „Taa, pewnie wyciągnęli go z łóżka. Nie miał nawet czasu wciągnąć sznurowadeł i wziąć paska”. — Co chcesz mi powiedzieć, Sam? — Przypominam sobie coś, to było bardzo dawno temu, trzydzieści pięć lat temu. — Poklepał jedną
dłonią grzbiet drugiej, a jego oczy zmętniały. — Mów wreszcie, Sam. — Drozd nie wysiaduje jajek sójki. I o ludziach myślę sobie to samo. Nie bez powodu Pan dał im różne kolory. Potrząsnął głową, jakby usiłował pozbyć się trapiącej myśli. — Chyba nie mówisz o gwałcie, co? — Biali nazywają to gwałtem, kiedy im wygodnie — odparł. — Widzą to, co chcą widzieć. Czarni nie mogą być wybredni. Widzą to, co muszą widzieć. No więc był sobie czarny... nie, co ja gadam, smoluch... który kombinował z białą kobietą, żoną swojego szefa. Czarni o tym wiedzieli. Mówili mu, żeby przestał, zanim na dzielnicę zaczną zjeżdżać samochody i jakiś niewinny czarny skończy na drzewie. Myślę, że to jego kości wykopałeś z ławicy. — Jak się nazywał? — A kogo to obchodzi? Może dostał, o co się prosił. Aldous, przynosił jedzenie mojej matce. Zajmował się nią, kiedy zachorowała, kupował jej lekarstwa. Ja o tym nie zapomniałem. — Sam, jeśli masz jakieś informacje dotyczące morderstwa, wedle litery prawa powinieneś je ujawnić. — Czyjego prawa? Tego prawa, które rządzi tutejszym ki-ciem? Chcesz naznajdować trupów, to pokop na grobli, a odkryjesz kilku chłopaków zastrzelonych przez klawiszy z czystej wredności. Widziałem to. — Długim palcem dotknął kącika oka. — Klawisze zaprawiali się bimbrem, wybierali jakiegoś chłopaka od taczek, ryczeli: „Ty, smoluch, biegiem!” — a potem rozwalali go ze swoich czterdziestek piątek jak glinianą kaczkę. — Jak się nazywała ta biała kobieta? — Muszę brać się do kolacji. — Czy ten zabity siedział przedtem w więzieniu? — Wtedy nikogo to nie interesowało, no to nie powinno interesować i teraz. Jeszcze kilka lat i wszyscy będziemy martwi. Nic nie możesz zrobić dla czarnucha, który przeleżał w rzece trzydzieści lat. Chcesz zwojować coś z sensem — złap tego alfonsa, co zmasakrował dziewczynę. Bo pewne, jak Bóg w niebiesiech, że coś takiego zrobi znowu. Zmrużył oko w smudze słonecznego blasku, która przedarła się przez listowie i rozświetliła część jego twarzy, nadając jej pozór rytualnej hebanowej maski, posklejanej z niedopasowanych fragmentów drewna. Prawie zmierzchało, kiedy wróciłem do domu, ale zachodnia spłacheć nieba była wciąż błękitna jak jajko rudzika, odbijające się zaś od chmur ostatnie promienie słońca sprawiały wrażenie zgęstków ciemnoróżowego ognia. Po kolacji poszedłem do sklepu, żeby pomóc Batistowi zamknąć interes. Naciągałem na stoliki brezentową płachtę, kiedy zobaczyłem, że gruntową drogą nadjeżdża wóz szeryfa i zatrzymuje się pod drzewami. Szeryf ruszył pomostem w moją stronę. Miał twarz rozgrzaną upałem i podpuchniętą ze zmęczenia. — Jezu, ależ dzisiaj przygrzało — oświadczył, a następnie wszedł do sklepu, by wrócić po chwili z oszronioną butelką oranżady w garści. Usiadł przy stoliku i chusteczką otarł pot z karku. Po butelce oranżady spływały drobiny lodu. — Co się urodziło, szeryfie? — Czy widział pan Rosie dziś po południu? — Przechylił głowę i napił się z butelki. Usiadłem naprzeciwko niego. Fale spowodowane przez jakąś łódź chlupotały o pomost. — Byliśmy na planie filmowym, a potem Rosie pojechała do Lafayette, żeby sprawdzić parę rzeczy — odparłem. — No i właśnie dlatego tu jestem. — Co pan ma na myśli? — Odebrałem dziś po południu z pół tuzina telefonów. Nie jestem pewien, co wy właściwie kombinujecie, Dave.
— Prowadzimy śledztwo w sprawie morderstwa. — Ach tak? A co może mieć wspólnego ze śmiercią Cherry LeBlanc reżyser filmowy? — Goldman wlazł panu na głowę? — On nie. Ale wygląda na to, że nastąpiliście na odciski kilku facetom z tych stron. Policzmy: miałem telefony od dwóch członków Izby Handlowej... od adwokata Goldmana, który oświadczył, że okazuje pan niezdrowe zainteresowanie goszczącą u nas ekipą filmową... i od burmistrza, który zapytał co, do cholery, moim ludziom strzeliło do głów. A jakby tego było mało, zadzwonił do mnie jeszcze działacz związkowy z Lafayette i facet o nazwisku Twinky Hebert Lemoyne, który prowadzi tam rozlewnię. Chcecie namieszać w całym stanie czy co? Czego ona szukała w gminie Lafayette? — Proszę ją zapytać. — Mam przeczucie, że ktoś ją tam wysłał. — Sprawdzała zaangażowanie związków w przedsięwzięcie Goldmana i Balboniego. — A co to ma wspólnego z naszym dochodzeniem? — Nie jestem pewien. Może nic. W jakiej sprawie dzwonił ten Twinky Lemoyne? — Jest do spółki z gościem o nazwisku Murphy Doucet właścicielem firmy ochroniarskiej. Lemoyne oświadczył, że Rosie zjawiła się w jego rozlewni, zaczęła zadawać niestosowne pytania, a wreszcie poradziła mu, żeby się dobrze zastanowił, zanim zacznie robić interesy z mafią. Wie pan, kto to jest Twinky Lemoyne? — Nie bardzo. — Zamożny i powszechnie szanowany obywatel Lafayet-te. W gruncie rzeczy bardzo porządny facet. Co chcecie osiągnąć, Dave? — Wysłał mnie pan, żebym wyprosił z miasta Julie Balboniego. Ale oto dowiadujemy się, iż Balboni to w chwili obecnej niezmiernie ważne ogniwo naszej lokalnej gospodarki. I sądzę, że to właśnie stanowi problem, nie zaś ja i Rosie. Potarł skronie końcami palców. — Może ma pan rację — powiedział wreszcie szeryf— ale każdą sprawę da się załatwić na kilka różnych sposobów. — Co, pańskim zdaniem, powinniśmy załatwić inaczej? Z uwagą zapatrzył się na sępa, szybującego nad grzęzawiskiem w prądach rozgrzanego powietrza. — Skoncentrujcie się na przygwożdżeniu tego psychopaty. I chwilowo dajcie sobie spokój z Balbonim — odparł. Kiedy to mówił, nie spojrzał mi w oczy, lecz nadal śledził spojrzeniem ptaka. — Może Julie jest zamieszany w naszą sprawę? — Nie jest. Julie nie robi niczego, co nie przynosi mu forsy. — Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że Jezioro Hiszpańskie staje się dla nas terenem zakazanym. — Tego nie powiedziałem. Chodzi o priorytety. A te każą mi poruszyć inny temat... zwłoki czarnego, które znalazł pan na moczarach Atchafalaya. — Tak? — To jurysdykcja gminy St. Mary. Niech oni zajmą się sprawą. My i bez tego mamy dość na głowie. — Nie mają zamiaru zająć się sprawą. — Ich decyzja. Nie odzywałem się przez chwilę. Przedwieczór dobiegł końca. Powietrze było gęste, wilgotne i roiło się od owadów; zza cyprysów słyszałem łopot skrzydeł kaczek, sunących nad powierzchnią wody. — Napije się pan jeszcze? — zapytałem. — Dziękuję, wystarczy — odrzekł. — No to pomogę Batistowi zamknąć sklep. Do zobaczenia, szeryfie — powiedziałem i wszedłem do środka. Pozostałem tam aż do chwili, gdy posłyszałem warkot uruchamianego silnika. Sam Świniopas Patin był w błędzie. Zabójca Cherry LeBlanc nie tylko zamierzał poszukać sobie w
przyszłości następnej ofiary, lecz już ją sobie znalazł.
Rozdział 7 Mając po bokach całe mile zarosłych sitowiem płycizn sięgających wreszcie zatoki, przejechałem wiodącą grzbietem grobli wąską gruntową drogą. Przez żółtą plamę księżyca przepływały strzępy czarnych chmur, a w dali przed sobą dostrzegłem flotyllę wozów policyjnych, skąpanych w białym i żółtym blasku reflektorów, flar i obracających się kogutów. Zwłoki dziewczyny, zamknięte w plastikowym worku, wniesiono już do karetki. Koroner, którego znałem od lat, był roztaczającym okropny odór nikotynowy znużonym, cięż-kawym Żydem, chorym na rozedmę płuc. Miał pod oczyma ciężkie wory i nieustannie wcierał płyn przeciwko komarom w twarz i obrośnięte tłuszczem ramiona. Na samym brzegu detektyw z gminy Vermillion przesłuchiwał wędkarza, którego nieogolona twarz wydawała się w blasku reflektorów szara i bezkrwista. — Chcesz ją zobaczyć, Dave? — A powinienem? — Chyba tak. Wleźliśmy od tyłu do karetki. Mimo pracującej klimatyzacji cuchnęło tu stęchlizną i panowała duchota. — Zakładam, że leżała w wodzie zaledwie od kilku dni,ale prawdopodobnie zginęła wiele tygodni temu — powiedział. — Beczka zapewne leżała na zboczu grobli, a później stoczy ła się do wody. Bo inaczej kraby i ryby obrobiłyby ciało dużo staranniej. Pociągnął za suwak, odsłaniając zwłoki od głowy po palce stóp. Zaczerpnąłem powietrza i przełknąłem ślinę. — Powiedziałbym, że była tuż po dwudziestce, ale to tylko przypuszczenie — rzekł. — Jak widzisz, o odciskach palców mo żemy sobie tylko pomarzyć. Nie sądzę też, by rysownik zdołał zrekonstruować rysy jej twarzy. Przyczyna śmierci chyba nie stanowi zagadki: uduszenie spowodowane nałożoną na głowę i zaciśniętą taśmą izolacyjną plastikową torbą. Tej samej taśmy użyto do skrępowania jej rąk i nóg. Gwałt, zwykły lub analny, tortury seksualne i te rzeczy? Masz to jak w banku, kiedy ofia ra jest naga. — Żadnych pierścionków, bransolet, tatuaży? Pokręcił głową. — Tamci coś znaleźli? — Nic. — Ślady opon? — Po tych deszczach? — Mieliście jakiś zgadzający się w czasie meldunek o zaginięciu? — Żadnego. Z worka wysunął się długi kosmyk blond włosów. Nie wiedzieć czemu wytrącił mnie z równowagi. Ująłem go w palce i położyłem na czole dziewczyny. Koroner posłał mi osobliwe spojrzenie. — Dlaczego upchnął ją do beczki? — spytałem z zadumą. — Dave, w dniu, w którym będziesz potrafił utożsamić się z takim skurwysynem, władujesz sobie lufę w usta. Wycofałem się z karetki w wilgotną świetlistość reflektorów, a potem zszedłem po zboczu grobli na skraj wody. Ciemność pulsowała rechotaniem żab, a świetliki rozpalały koniuszki sitowia. Zielska na skraju grobli zostały zdeptane butami policjantów, świeże pety unosiły się na powierzchni wody. Zastępca szeryfa na całe gardło opowiadał dwóm swoim kumplom dowcip o Murzynach. Detektyw z Biura Szeryfa gminy Vermillion skończył przesłuchiwać wędkarza, wsunął notes do kieszonki koszuli i po zboczu wspiął się do swojego samochodu. Wędkarz, najwyraźniej nie mając pojęcia, co ma robić dalej, stał obok swojego czółna i drapał się w pokąsane przez komary ramiona. Pot wyciekał mu spod czapki i lśnił na policzkach. Kiedy mu się przedstawiłem, uścisnął mi dłoń w ów właściwy mieszkańcom krainy Cajun zniewieściały sposób. — Nigdy nie widziałem czegoś takiego — oświadczył — i ni gdy więcej czegoś takiego nie chciałbym
zobaczyć. Na dnie jego czółna kłębiły się sumy, których długie wąsy przylegały do żółtawych boków i rozdętych brzuchów. Na ławeczce łodzi leżała latarka umocowana do elastycznego paska. — Kiedy po raz pierwszy zauważył pan beczkę? — spytałem. — Dzisiaj. — Często pan tu łowi? — Niezbyt często, nie, panie władzo. — Niezły ma pan połów. — Taa, przy księżycu dobrze biorą. Wbiłem wzrok w dno jego czółna, w wilgotne lśnienie księżycowego blasku na grzbietach ryb, w plątaninę sznurów i korków, a wreszcie w spoczywający pod ławeczką podługowa-ty obiekt owinięty brezentem. Chwyciłem czółno za burtę i częściowo wyciągnąłem łódź na mulisty brzeg. — Pozwoli pan, że na to zerknę? — zapytałem, rozwijając brezentowy pakunek. Nic nie odpowiedział. Wyjąłem z kieszeni koszuli małą latarkę i oświetliłem nią dwulufowego remingtona. Oksydowanie było stare, kolba zaś owinięta miedzianym drutem. — Niech się pan ze mną przespaceruje — powiedziałem. Podążył za mną na skraj oświetlonego terenu, tam, gdzie zastępcy z Vermillion nie mogli nas usłyszeć. — Chcemy złapać faceta, który to zrobił — oświadczyłem. — Przypuszczam, że chciałby pan nam w tym pomóc, nieprawdaż? — Jasne, panie władzo, że bym chciał. — Ale jest tu pewien problem, nie? Coś, co przeszkadza panu otworzyć przede mną duszę? — Naprawdę nie bardzo wiem, do czego pan... — Sprzedaje pan ryby do restauracji? — Nie, panie władzo, to nie tak. — A dubeltówkę zabrał pan z sobą, żeby postrzelać do ropuch? Uśmiechnął się od ucha do ucha i pokręcił głową. Odwzajemniłem uśmiech. — Tyle że jakby się trafił jeden czy drugi aligator, to...? — rzuciłem. — Nie, panie władzo, nie mam żadnego aligatora. Może pan sprawdzić. Pozwoliłem, by moja twarz przybrała nieodgadniony wyraz. — Jasne, a więc nie ma pan powodów, by się bać — stwier dziłem. — Chcę tylko, żeby powiedział mi pan prawdę. Nikt nie będzie pana niepokoił w związku z fuzją czy też losem złowionych przez pana ryb. Dogadaliśmy się? — Tak, panie władzo. — Kiedy po raz pierwszy zauważył pan beczkę? — Może trzy, cztery tygodnie temu. Tkwiła wtedy na lądzie. Nie miałem żadnych powodów, żeby zwracać na nią uwagę, co to, to nie, ale później poczułem smród i pomyślałem sobie, że to zdechła nutria albo gnijące na brzegu ścierwo wielkiej ryby. W którymś momencie smród był jak cholera, ale trzy noce później czułem go tylko wtedy, kiedy wiatr wiał z jednego kierunku. Potem lało i następnej nocy nie czułem nic. Skąd mi mogło przyjść do głowy, że są tam zwłoki dziewczyny? — Widział pan kogoś na grobli? — Plus minus miesiąc temu widziałem samochód. Pamiętam, że pomyślałem sobie, iż to nowy wóz i niby dlacze go ktoś miałby zapuszczać się nim na taką pełną dziur grun tową drogę. — Jakiej marki? — Nie pamiętam, panie władzo. — A kolor pan pamięta? — Przykro mi, ale też nie.
Jego twarz sprawiała wrażenie strudzonej i pustej. — Głupia sprawa, że to ja ją znalazłem — powiedział. — Ni gdy nie zapomnę, jak spojrzałem do tej beczki. Wsunąłem mu swoją wizytówkę w kieszonkę koszuli. — Proszę zadzwonić, jeśli przypomni pan sobie coś jesz cze. Świetnie się pan spisał, podna — oświadczyłem, klepiąc go po ramieniu. Zawróciłem furgonetkę na środku grobli i ruszyłem w stronę New Iberia. W dali przede mną czerwononiebieskie światło koguta na dachu karetki gnało ponad wierzchołkami sitowia, pałki wodnej i kościanobiałych jęzorów piaskowych, gdzie czerwone mrówki żywym ukropem pokrywały ścierwa ryb. Co mi dała ta historia? Niewiele. Może jednak w swój cyniczny sposób mój kumpel koroner, skazany tej nocy na bezsenność, dotarł do sedna problemu: jak wejść w skórę sadystycznego mordercy, który krąży po okolicy niczym tygrys puszczony luzem na boisko szkolne? Widywałem filmy o detektywach, którzy usiłowali odtworzyć w swoich duszach szaleństwo przeciwników po to, aby poznać ich na szlaku zboczonych postępków. Rzecz interesująca fabularnie. Wcale niewykluczone, że nawet możliwa. Ale cztery lata temu musiałem pojechać do Huntsville w Teksasie, żeby przesłuchać pewnego faceta w celi śmierci, który przyznał się niemal do trzystu morderstw popełnionych w całych Stanach. Nagle do Huntsville, jak muchy do padliny, z wszystkich stron kraju zaczęli się zlatywać detektywi z nierozstrzygniętymi sprawami zabójstw. My nie stanowiliśmy wyjątku. Czarna mieszkanka New Iberia została uprowadzona z domu, uduszona i ciśnięta do rzeki Vermillion. Nie mieliśmy w polu widzenia żadnych podejrzanych, a ten facet z Huntsville, Jack Hatfield, wielokrotnie był w Luizjanie, kreśląc na mapie czerwone linie swych wędrówek. Nie okazał się ani wyrachowany, ani sprytny; w jego oczach nie migotały złowróżbne ognie, w jego zachowaniu nie było wrogości czy demonizmu. Mówił z przaśnym akcentem i zdecydowanie prezentował oblicze prostaczka. Opowiedział mi o swym nawróceniu i świetlistych zjawach nawiedzających go w celi; szybko stało się oczywiste, iż pragnie, abym go polubił, że powie mi wszystko, co pragnę usłyszeć. Wystarczyło, bym podsunął mu dostatecznie wiele szczegółów, a zapisze zbrodnię na swoje konto. (Później do zabójstwa przyznał się bezrobotny z pól ropo-nośnych, na którego w zamian za przysługę mąż ofiary przepisał swój dziesięcioletni samochód). Zapytałem Jacka Hatfielda, czy idąc na współpracę, usiłuje uzyskać złagodzenie kary. — Nie — odparł — legalne układy mnie nie rajcują. Z błogim wyrazem twarzy systematycznie dokonał przeglądu długiej listy swych przydrożnych zbrodni od stanu Maine do południowej Kalifornii. Takim tonem i w taki sposób mógłby rozprawiać o kolekcji pamiątkowych wytłaczanych talerzyków, pochodzących ze wszystkich stanów, które odwiedził. Skruchy — jeśli istotnie miał na sumieniu każdy relacjonowany mi postępek — nie było w nim za grosz. — Moje ofiary nie cierpiały — oświadczył. A potem zaczął mówić o swojej matce i dokonała się w nim niewiarygodna przemiana. Po jego prostackiej twarzy pociekły łzy, całym ciałem wstrząsnęło drżenie, a palce pozostawiły na ramionach białe ślady. Była nie tylko prostytutką, lecz także lubiła perwersję. W dzieciństwie zmuszała go, by stał przy łóżku i przyglądał się, jak kopuluje ze swoimi klientami. Gdy usiłował skryć się w lesie, stłukła go pejczem, na powrót zaciągnęła do domu i kazała patrzeć dalej. Za popełnione na niej morderstwo spędził piętnaście lat w więzieniu w Wisconsin. Urwał opowieść, otarł twarz dłonią, palcem zadarł na piersiach trykotową koszulkę i starannie się obwąchał. — Jak mnie wypuścili z kicia, jeszcze tego samego dnia za biłem trzy osoby. Powiedziałem, że to zrobię, i zrobiłem — za komunikował. Potem, traktując mnie jak powietrze, zaczął wy kałaczką wydłubywać brud
zza paznokci. Kiedy wyszedłem z celi w słońce i zapach wschodniotek-sańskich pinii, widząc na skraju pola biało ubranych więźniów, którzy palili odziomki drzew, zyskałem całkowite przekonanie, iż opowieść Jacka Hatfielda o jego matce jest prawdą, cała reszta jednak pozostanie czymś tak jawnie nieuchwytnym jak fantazja psychopaty. Może, pomyślałem, tajemnicy Jacka Hatfielda trzeba szukać u innych. Może powinniśmy zapytać tych, którzy w końcu w izbie straceń przypną go pasami do pryczy, wbiją mu w żyłę i pieczołowicie przykleją do skóry długą igłę, a potem będą patrzeć przez wizjer, jak zastrzyk przyćmiewa jego spojrzenie i wreszcie niczym młot wali w serce. Czy jego życie, jego tajemna i mroczna wiedza, stanie się wtedy ich własnością? Miałem za sobą niewiele snu, kiedy nazajutrz rano jechałem do pracy. Słońce wisiało nad drzewami jak rozżarzona czerwona kula, ponieważ zaś poprzedniego wieczoru nie zamknąłem szyb w furgonetce, kabina ociekała wilgocią i wypełniały ją roje komarów. Stałem na czerwonym świetle we wschodniej części miasta, gdy ujrzałem, jak purpurowy cadillac z przydymionymi szybami zwalnia pod restauracją za znakiem zakazu parkowania i przystaje dokładnie na wysokości hydrantu. Z samochodu po stronie kierowcy wysiadł Cholo Manel-li, przeciągnął się, kręcąc głową usunął sztywność karku, parę razy omiótł spojrzeniem całą ulicę, a następnie otworzył Julie Balboniemu tylne drzwiczki. W końcu na chodnik wysypała się reszta orszaku Stopki: trzech mężczyzn i kobieta o imieniu Margot; byli z powodu upału i wczesnej godziny skwaszeni i ponurzy. Cholo, jak na dobrego żołnierza i szefa ochrony przystało, nieznacznie kręcąc na boki głową ruszył przodem, przy czym jego małpie bary prężyły się pod kwiecistą tkaniną koszuli. Otworzył drzwi, przepuszczając Julie, który majestatycznie wkroczył do środka; za nim sznureczkiem podążyli inni. Nie zaplanowałem ani jednego ze zdarzeń, które nastąpiły potem. Minąłem skrzyżowanie, przejechałem jeszcze dwie przecznice, zawróciłem, cofnąłem się pod restaurację i zaparkowałem pod drzewem, naprzeciwko limuzyny. Z betonu unosił się już żar, a z rynsztoków zaś — smród gnijących żuków-pływaków. Oczy piekły mnie z niewyspania i chociaż niedawno się goliłem, policzek pod dotknięciem dłoni wydawał się posypany żwirem. Wysiadłem z furgonetki, przewiesiłem przez ramię marynarkę i podszedłem do limuzyny. Jej nawoskowana karoseria roztaczała miękki połysk landrynki, po ciemnych ekranach szyb przepływały odbicia kołysanych wiatrem dębów i azalii. Otworzyłem scyzoryk, okrążyłem wóz i jeden po drugim obciąłem wentyle wszystkich czterech kół. Limuzyna gwałtownie siadła na felgach; mogło się zdawać, że upuszczono ją z dźwigu. Czarny małolat, wsuwający w drzwi domów foldery reklamowe, przystanął i zagapił się na mnie tak, jakbym był zamkniętym w klatce fascynującym zwierzęciem. Ze stacji benzynowej na rogu zadzwoniłem do dyżurnego i poleciłem przyholować limuzynę na parking policyjny. Potem wszedłem do restauracji, lśniącej chromem, zastawą i laminowanymi blatami i nie zatrzymując się, minąłem długi stół, przy którym dwie kelnerki podawały śniadanie Julie Bal-boniemu i jego kompanii. Cholo dostrzegł mnie pierwszy i zaczął coś mówić, zignorowałem go jednak i pomaszerowałem wprost do męskiej toalety. Umyłem twarz zimną wodą, wytarłem się papierowym ręcznikiem i przed lustrem przyczesałem włosy. Jeszcze tydzień temu nie dostrzegłem białych smużek w mych wąsach i siatki zmarszczek wokół oczu. Raz jeszcze odkręciłem kran z zimną wodą i raz jeszcze opłukałem twarz, jakbym mógł jakimś cudem zmyć ze skóry wiek i upływ czasu. W końcu zgniotłem w kulę wilgotny ręcznik, cisnąłem go do kosza, poprawiłem krawat, nałożyłem okulary przeciwsłoneczne, marynarkę i wróciłem do sali restauracyjnej. Czas na igrzyska, Julie, pomyślałem. Nawet siedząc przy stole, przewyższał innych o głowę. Miał na sobie różową koszulę z krótkimi rękawami, szelki i czarne prążkowane spodnie; śmigło wentylatora mierzwiło mu na czole czarne kudły; z pełnymi ustami żądał od kelnerki, by przyniosła więcej kawy i odgrzała poranny stek Margot. Cholo, obnażając sztuczne zęby, martwe jak wielorybia kość, wciąż usiłował się do mnie uśmiechać. Pozostałe
zbiry Stopki popatrzyły na mnie, a potem na szefa; gdy niczego nie zdołały wyczytać z mej twarzy, wróciły do konsumpcji. — Hej, poruczniku, tak mi się zdawało, że to pan. Wpadł pan na śniadanie? — zaświergotał Cholo. — Akurat przechodziłem — odparłem. — O co chodzi, Dave? — zapytał Julie, nie przerywając przeżuwania. Przez cały czas wpatrywał się w stojący przed sobą wazon z kwiatami. — Wczoraj miałem bardzo długi wieczór. — Czyżby? — wyraził zdziwienie. — Na południowym skraju gminy Vermillion znaleźliśmy dziewczynę w beczce. Żuł dalej, potem napił się wody. Musnął serwetką wargi. — Siądziesz czy zaraz wychodzisz? — zapytał. Właśnie w tym momencie usłyszałem, jak o karoserię limuzyny stuknął hak półciężarówki pomocy drogowej; po chwili rozległ się zgrzyt lin nawijanych na bęben wciągarki. Cholo wykręcił głowę, aby przez frontowe okno zerknąć na ulicę. — Zawsze miałem cię za kosiora, Stopka — oświadczyłem. — Dzięki za komplement, ale to określenie z miejsca, w którym nigdy nie byłem. — Nieistotne. Zmieniłem zdanie. Już nie uważam cię za kosiora, Stopka. Wydął policzki. — Co mi chcesz powiedzieć, Dave? — Wczoraj mój zwierzchnik odebrał kupę telefonów. Wygląda na to, że ktoś napuścił na mnie całą tutejszą radę parafialną. — To nie jest towarzystwo, w którym mam wielkie wpływy. Jeśli masz takie problemy, pogadaj z Mikeyem Goldmanem. — Zawsze stosowałeś te metody, które były skuteczne. — Hej, bądź realistą, Dave. Kiedy chcę komuś przesłać wia domość, nie wykorzystuję małomiasteczkowych szyszek. Na dworze kierowca półciężarówki uruchomił silnik, odjechał od krawężnika i przeciągnął limuzynę przed oknem. Dwie wciąż spoczywające na asfalcie opony przednich kół były całkowicie pozbawione powietrza i zostały przez felgi pocięte na paski. Cholo szeroko rozdziawił usta, pełne nieprzeżutej jajecznicy. — Rany! Jakiś facet zwija nasz samochód! Jakiś gość odholowuje naszą pieprzoną limuzynę, Julie! — wymamrotał. Julie odprowadził spojrzeniem znikającą w głębi ulicy pomoc drogową i limuzynę. O cal odsunął od siebie kciukiem talerz z posiłkiem. Przytknął serwetkę do opadłego nagle kącika ust. — Siadaj — polecił. Wszyscy przestali jeść. Kelnerka, która podeszła do stołu, niosąc dzbanek wody z lodem, i zaczęła napełniać szklanki, wróciła za bar. Sięgnąłem po krzesło i usiadłem przy rogu stołu, o stopę od łokcia Julie. — Coś cię wkurwiło i kazałeś odholować mój jebany samochód? — zapytał Julie. — Nie parkuj przed hydrantami. — Hydrantami? — Właśnie. — Fundujesz mi ten cały syf z powodu zasranego hydrantu? — Nie, Julie, zastanawiam się, dlaczego ty i Cholo ucięliście sobie pogawędkę o małomiasteczkowej nieletniej kurewce. Mało macie takich w Nowym Orleanie? — Co? — Cherry LeBlanc — wyjaśniłem. — Kto to, u kurwy nędzy, ta Cherry LeBlanc?
— Odpuść i przestań zachowywać się tak, jakbyś dopiero co wykaraskał się na świat z łona mamuśki. Złożył serwetkę, pieczołowicie umieścił ją na stole tuż obok talerza, wyjął z wazy goździk i oberwał mu łodygę. — Nazywasz mnie alfonsem? — zapytał. — Próbujesz mnie publicznie skompromitować. Czy o to właśnie ci chodzi? — Nie słuchałeś tego, co mówiłem. Właśnie znaleźliśmy jeszcze jedną zamordowaną dziewczynę. Cholo wiedział o zabójstwie tej LeBlanc i mówił mi, że ty również wiedziałeś. Tyle że zełgałeś, kiedy wymieniłem jej nazwisko. Oczy Stopki leniwie powędrowały na twarz Cholo. Cholo zacisnął dłonie. — Nic nie kapuję. Ja... — zaczął. — Wiesz, na czym polega prawdziwy problem, Dave? — spytał Julie, obrywając płatki z goździka. — Nigdy nie rozumiałeś, jak funkcjonuje to miasto. Pamiętasz, by ktokolwiek pomstował na burdele przy Railroad i Hopkins? Albo na automaty do gry, które stały w każdym barze i każdej restauracji? Nikt się nie uskarżał, bo pod koniec miesiąca mój stary wręczał koperty pewnym osobom. Ci sami ludzie jednak traktowali naszą rodzinę jak psie gówno... No więc razem z tą dupcią z FBI ruszyłeś w kurs po mieście i pewnym typkom z rady parafialnej zacząłeś wpychać w kiszkę stolcową kij od szczotki, w związku z czym twój szef wziął cię na dywanik i oświecił co do pewnych oczywistych faktów. Ale to żadna frajda stwierdzić, że ludzie, dla których się pracuje, nie chcą dopuścić, żeby miastu wymknęło się kilka milionów dolców. No to zrobiłeś rozpierduchę z moim wozem i w miejscu publicznym wlazłeś mi na twarz. Myślę sobie, że chyba powinieneś wrócić do Nowego Orleanu. To zadupie chyba zaczyna cię wytrącać z równowagi. Ze swojego przeszklonego kantorka z kasą wyłonił się kierownik lokalu i teraz, w przekrzywionej przypinanej muszce, stał o trzy stopy ode mnie i Julie, nerwowo oblizując wargi. — Przepraszam ogromnie, ale czy nie moglibyście, pano wie, nieco ciszej... to jest, czy nie moglibyście wyrażać się o... — zaczął. — Spierdalaj — rzucił Julie. — Ależ... — odparł kierownik. — Już w porządku, panie Meaux — wtrąciłem. — Za chwilę wychodzę. — Och, jakże przykro nam to słyszeć — stwierdziła kobieta o imieniu Margot. Wszystkie zbiry z wyjątkiem Cholo skwitowały śmiechem jej żarcik. Nosiła letnią sukienkę i gładko zaczesane do tyłu włosy, które były utlenione tak bardzo, że posiadały niemal barwę popiołu. Paliła papierosa i miała piegowate ramiona. — Chcesz wpaść do biura i obejrzeć niektóre pośmiertne fotografie? — zapytałem. — Mógłbyś zabrać swoją panienkę. — Powiem tylko raz i nie będę powtarzał. Nie znam żadnej z tych dziewczyn i nie mam nic wspólnego z twoimi problemami, rozumiesz? Powiedziałeś mi parę brzydkich rzeczy, Dave, ale że jesteśmy starymi kumplami — puszczę je w niepamięć. Wezwę ze dwie taksówki, zapłacę mandat, kupię nowe opony i zapomnę o wszystkim, co mi powiedziałeś. Ale nigdy więcej nie próbuj mnie znieważać w miejscu publicznym. Jeden z jego przydupasów — zaczesując włosy do tyłu — wstawał, żeby pójść do toalety. Zdjąłem okulary, wsunąłem je do kieszonki koszuli, a potem masując oczy kciukiem i palcem wskazującym, żeby usunąć uczucie pieczenia, powiedziałem cicho: — Stopka, pieprzysz gorzej niż chory w kubeł. Przydupas położył mi dłoń na ramieniu. Miał dwadzieścia osiem, a może trzydzieści lat, sprężystą sylwetkę, oliwkową skórę i włosy zaczesane na karku w kaczy kuper. Po wewnętrznej stronie jednego z jego ramion biegła różowa blizna grubości słomki do napitków. — My zachowywaliśmy się wobec pana bardzo grzecznie — powiedział. Spojrzałem najpierw na jego dłoń, a potem twarz. Przez zapach dezodorantu czułem jego pot i bijący z palców odór nikotyny. — Ale pan ciągle nas znieważa — dodał. Lekko uniósł dłoń, po chwili zaś ponownie położył ją na mym ramieniu.
— Nie rób niczego, co mogłoby skomplikować ci dzień — ostrzegłem. — Najwyższy czas zostawić przyzwoitych ludzi w spokoju, panie Robicheaux — odparł i zaczął palcami ugniatać mi ramię jak przed rozpoczęciem rozgrywki jeden baseballista drugiemu. Poczułem, że z moich piersi rozrasta się ku czaszce czarno-czerwony balon, gdzieś pod oczodołami usłyszałem dźwięk przypominający odgłos, jaki wydaje rozdzierany wilgotny karton i Bóg raczy wiedzieć czemu ujrzałem kalejdoskopowy obraz płowowłosej dziewczyny w czarnym worku na zwłoki... długi kosmyk włosów blond, przyklejony do zszarzałej skóry na czole... Przywaliłem mu w brzuch tak mocno, że opluł obrus, a moja pięść aż po nadgarstek pogrążyła się w ciele poniżej mostka. Potem zerwałem się z krzesła i hakiem rozciąłem mu skórę pod okiem, natychmiast wytaczając z rany krew. Próbował odzyskać równowagę i przyłożyć mi cukierniczką w twarz, ale odrzuciłem go na bok i ciosem w nerki powaliłem między stolikami barowymi na kolana. Nie pamiętam, bym dawał mu w zęby, niemniej jednak z rozwalonej wargi krew pociekła mu na koszulę. Nie chciałem kończyć. Słyszałem zawodzenie wiatru w muszlach i zgrzyt zardzewiałych trybów. Potem dostrzegłem przed sobą Cholo Manellego, który pojednawczo unosił wielkie dłonie i bezgłośnie coś mówił. — Co? — zapytałem. — To nie w pańskim stylu, poruczniku — wychrypiał szeptem. — Niech pan odpuści, chłopak jest nowy, nie zna zasad, poruczniku. Niech pan już da spokój, to nikomu niepotrzebne. Miałem rozedrgane pięści i pościerane kostki. Jak człowiek przychodzący do siebie po omdleniu, usłyszałem pod stopą chrzęst gniecionego szkła, kiedy zaś tępo opuściłem wzrok na podłogę, ujrzałem na niej swoje rozbite okulary przeciwsłoneczne. Julie Balboni odjechał od stołu z krzesłem, wyjął z kieszeni spodni złoty portfelik i zaczął odliczać na obrus dziesięcio-dolarowe banknoty. Kiedy zaczął mówić, nawet na mnie nie spojrzał, wszyscy jednak w całej restauracji usłyszeli, co powiedział: — Moim zdaniem grunt usuwa ci się spod nóg, Dave. Przestań być najemnym kutasem dla tutejszych kmiotów albo rozejrzyj się za lepszymi środkami uspokajającymi.
Rozdział 8 Nie miałem ochoty choćby mimochodem myśleć o wydarzeniach poranka. Incydent w restauracji był jak obraz wyszarpnięty z pijackiego snu, w którym nigdy nad sobą nie panowałem, zachowując się w towarzystwie bliźnich nieskromnie, a nawet plugawie. Puszka z wodą sodową nagrzała się w mej dłoni. Południowa spłacheć nieba roztaczała miękki połysk jak błękitny jedwab. Miałem nadzieję, że przed wieczorem rozszaleje się burza, wy-chłosta deszczem odnogę i moczary, zahuczy granatnią salwą o dach mojego domu, spłynie rwącym strumieniem przez rowki odwadniające, wykopane w ziemi i martwych liściach peka-nowców na podwórku. Usłyszałem za sobą Bootsie. Siadła na plażowym krzesełku przy okrągłym stole i założyła nogę na nogę. Miała na sobie białe szorty, sandały i dżinsową koszulę z obciętymi rękawami, ściemniałą teraz pod pachami od plam potu. Górna część ud Bootsie była wyzłocona słońcem. Poznaliśmy się w 1957 na potańcówce nad Jeziorem Hiszpańskim i już niebawem rozprawiczyliśmy się wzajemnie na barce mieszkalnej jej ojca. Padający z bezchmurnego nieba deszcz skapywał wtedy do jeziora z okapów i liści wierzb, a wnętrze barki zdawało się drżeć w zielonożółtym świetle. Jednak już wtedy, jako małolat, zacząłem swój długotrwały romans z wysokoprocentowymi napitkami, spłukiwanymi piwkiem. Drogi moje i Bootsie się rozeszły, prowadząc nas daleko od Bayou Teche i prowincjonalnego światka krainy Cajun, w której dorastaliśmy. Ja w charakterze jednego z naszych nowych kolonialistów zawędrowałem do Wietnamu, aby wrócić ze złomowiskiem w biodrze i nocnymi majakami, których nie mogła zabić ani gorzała, ani morfina serwowana w szpitalu wojskowym. Ona poślubiła pilota z nafciarskiej firmy wydobywczej, który w jakiś czas potem zaczepił o łańcuch dźwigowy na platformie wiertniczej i wraz ze swoim śmigłowcem runął wprost na szalupę, zwieszającą się z żurawików. Potem Bootsie stwierdziła, że jej drugi mąż, absolwent wydziału księgowości na uniwersytecie w Tula-ne, prowadzi rachunki mafii, jakkolwiek jego kariera wśród gangsterów okazała się mieć krótki żywot, wnet bowiem, na parkingu przy torze wyścigów samochodowych Hialeah, pracodawcy naszpikowali grubym śrutem i swojego księgowego, i towarzyszącą mu kochankę. Bootsie miała toczeń trzewny, którego rozwój zdołano powstrzymać środkami farmakologicznymi, jednak wciąż żył w jej krwi jak uśpiony pasożyt, gotów w każdej chwili zaatakować nerki i unicestwić tkankę łączną. Powinna unikać mocnego słońca, wielokrotnie jednak po powrocie z pracy do domu zastawałem ją na podwórku, ubraną tylko w szorty i stanik, spoconą, umorusaną drobinami ziemi. — Coś się stało w biurze? — zapytała. : — Nie, u Dela — odparłem. — Co? — Dołożyłem jednemu z najemnych zbirów Stopki Bal-boniego. — W restauracji? — Tak, właśnie tam. — Co takiego zrobił? — Położył mi rękę na ramieniu. — Odstawiłem puszkę i wsparłem łokcie na udach. Spozierałem na refleksy krzesane przez słońce na powierzchni brązowej wody. — Byłeś w biurze? — spytała. — Jeszcze nie. Pewnie wpadnę tam później. Przez chwilę zachowywała milczenie. — A rozmawiałeś z szeryfem? — O czym rozmawiać? Facet mógłby namotać, ale tego niezrobi. Typki jego pokroju zwykle wolą nie ładować się w dzia łania prawne przeciwko policjantom. Rozprostowała nogi i z roztargnieniem zaczęła masować kolana czubkami palców. — Dave, czy dzieje się coś jeszcze, coś, o czym mi nie mówisz? — Facet położył mi dłoń na ramieniu, a ja miałem chęć rozerwać go na kawałki. I może bym to zrobił, gdyby nie przeszkodził mi egzemplarz o nazwisku Manelli.
Pod koszulą jej piersi uniosły się i opadły. Na odnodze Ba-tist holował zepsutą łódź, a fala spod dziobu jego motorówki spychała na brzeg liście grążeli. Bootsie podniosła się z krzesła, stanęła za mną i delikatnie wsparła palce na moich ramionach. Czułem na plecach dotknięcie jej uda. — New Iberia już nigdy nie będzie takim miastem, w jakim dorastaliśmy. Tak to już zawsze bywa — powiedziała. — Co nie znaczy, że muszę to akceptować. — Rodzina Balbonich była tu od dawna. Jakoś jednak wytrzymaliśmy, prawda? Skończą swój film i odjadą. — Jest zbyt wielu ludzi gotowych wszystko sprzedać choćby diabłu. — Co sprzedać? — Wszystko, z czego da się wycisnąć dolara. Ryby restauracjom, aligatory — Japończykom. Pozwolą firmom nafciarskim zanieczyścić ławice ostryg, potną kanałami grzęzawiska, żeby słona woda mogła się wedrzeć na wiele mil w głąb lądu. Padną na kolana przed każdym, kto dysponuje książeczką czekową. — Daj spokój, Dave. — Myślę, że trzydniowy sezon polowań na ludzi rozwiązałby wiele naszych problemów. — Powiedz szeryfowi, co się stało. Nie kwaś tego w sobie. — Obawia się pewnych facetów z Izby Handlowej, Bootsie. Na ogół przyzwoity z niego gość, ale mówimy tu o ludziach, wśród których spędził większą część życia. — Sądzę jednak, że powinieneś z nim porozmawiać. — W porządku, wezmę prysznic, a potem do niego zadzwonię. — Nie pojedziesz do biura? — Trudno powiedzieć. Może później. Batist wyłączył silnik, motorówka zdryfowała do pomostu i uderzyła burtą w pasy z opon, które poprzybijaliśmy do pali. Koszula Batista leżała na foteliku obok, czarne bary i tors mojego pomocnika kropliły się potem. Jego głowa wyglądała jak kula armatnia. Batist skrzywił w uśmiechu usta, w których tkwiło niezapalone cygaro. — Byłem po paliwo — oświadczył. — Jakiś gość mówił, że rozsmarowałeś na podłodze jednego z tych makaroniarzy. Dzięki, Batist, pomyślałem. Wziąłem prysznic tak zimny, że zaparło mi dech w piersiach, a potem pojechałem do położonej nad rzeką Vermillion rozlewni w Lafayette. Jednopiętrowy budynek był stary, wzniesiony z żółtej cegły i otoczony ogromnymi dębami. Z tyłu znajdował się parking, wypełniony ciężarówkami dostawczymi, i rampa, gdzie kilkunastu Murzynów ładowało do samochodów wynoszone z ciemnego wnętrza rozlewni skrzynki wody sodowej. Krzepa tych czarnych była niewiarygodna. Niektórzy potrafili dźwignąć i unieść na wysokość twarzy pół tuzina skrzynek za jednym razem. Ich muskuły sprawiały wrażenie wilgotnych złomów bazaltu. Zapytałem jednego z nich, gdzie mógłbym znaleźć Twinky’ego Heberta Lemoyne’a. — Pan Twinky jest tam, w biurze. Tylko musi się pan pospieszyć, bo zaraz rusza w trasę. — Jeździ z dostawami? — Pan Twinky robi wszystko, psze pana. Z hali magazynowej wszedłem do przeszklonego, zagraconego kantorka, którego drzwi były zresztą otwarte. Ściany i korkowe tablice pokrywała tapeta z faktur, starych kalendarzy kościelnych, a także nieoprawionych zdjęć pracowników firmy i wędkarzy, dzierżących oburącz tłustobrzuche bassy wielkogębowe. Twarz Lemoyne’a była różowa i kształtna, brwi — piaskowe, włosy zaś, choć siwe, wciąż lśniły tu i tam złotymi kosmykami. Sztywno wyprostowany w krześle, wpatrywał się przez okulary w plik dokumentów. Miał na sobie koszulę z krótkimi rękawami i rozluźniony ciemnopomarańczowy krawat; z kieszonki na piersi sterczał futerał na długopisy, marynarka z bawełny wisiała na oparciu krzesła, a paznokcie Twinky’ego Lemoyne’a były krótko obcięte i czyste. Poza tym właściciel rozlewni miał poczucie spokojnej, ciężko wypracowanej krzepy, której nie mógł zniweczyć ani wiek, ani nadwaga.
Biuro było pozbawione wentylacji i aby nie dopuścić do zdmuchnięcia papierzysk przez wiatr, wywołany wirującym śmigłem wentylatora, Lemoyne przyciskał je, czym się dało. Kiedy się przedstawiłem, zerknął przez okno na rampę, uniósł dłonie z bibularza i zaraz potem znów je opuścił, jakbyśmy osiągnęli w naszej rozmowie punkt, w którym już nic więcej nie zostaje do powiedzenia. — Czy mogę usiąść? — zapytałem. — Bez krępacji. Ale myślę, że tylko traci pan czas. — Nie mam dzisiaj szczególnie wiele roboty — odparłem z uśmiechem. — Panie Robicheaux, nie wiem, dlaczego pan i ta Meksy-kanka zainteresowaliście się moją osobą. Nie mógłby mi pan tego wyjaśnić? — W istocie aż do wczoraj nie wiedziałem o pańskim istnieniu. — Jaki powinienem z tego wyciągnąć wniosek? — Problem polega na tym, że pan i jeszcze kilku innych ludzi usiłowało mojemu szefowi zabić ćwieka. — Znów obdarzyłem go uśmiechem. — Proszę posłuchać, ta kobieta wpadła wczoraj do mojego biura i oskarżyła mnie o współpracę z mafią. — Skąd jej to przyszło do głowy? — To od pana chciałbym się tego dowiedzieć. — Jest pan do spółki z Murphym Doucetem właścicielem firmy ochroniarskiej? — Nie da się zaprzeczyć. Może mi pan powie, czego szukacie i dlaczego nachodzicie mnie w miejscu pracy? — Prowadząc interesy z człowiekiem pokroju Julie Balbo-niego, zaczyna pan budzić określoną ciekawość. — Nie prowadzę interesów z tym facetem i niczego o nim nie wiem. Kupiłem udziały w tym filmie, który tu kręcą. Postąpiło tak wielu miejscowych biznesmenów. Nie miałem okazji poznać Julie Balboniego i nie zamierzam zawierać z nim znajomości. Czy w tej sprawie rozumiemy się dobrze, panie władzo? — Mój szef powiada, że jest pan szanowanym człowiekiem. I ma pan kwitnący interes. Na pana miejscu bardzo bym uważał, z kim wchodzę w konszachty, panie Lemoyne. — Nie interesuje mnie dalsze drążenie tego tematu. — Poprawił okulary, lekko rozprostował ramiona i wziął z biurka kilka dokumentów. Zabębniłem palcami w oparcie fotelika. Z dworu dobiegał stuk zatrzaskiwanych drzwi i uruchamianych silników. — Chyba nie wyraziłem się dość precyzyjnie — rzekłem. — I wcale pan nie musi. — Zerknął na zegar ścienny. — Jest pan solidnym biznesmenem. Nie ma nic złego w zakupie udziałów wytwórni filmowej. Nie ma nic złego w gwarantowaniu tej wytwórni usług firmy ochroniarskiej. Ale kobietka niewiele większa niż wtyczka elektryczna zadaje panu kilka pytań, a pan ją próbuje wyciszyć. Coś tu w tym wszystkim nie gra, panie Lemoyne. — Pałętają się na wolności ludzie, którzy dokonują gwałtów, rabunków, sprzedają dzieciom narkotyki i kombinują Bóg wie co jeszcze, a pan i ta kobieta macie czelność przychodzić tu i wypytywać mnie o jakieś dalekie związki z wytwórnią filmową. Nie sądzi pan, że to dostateczny powód, żeby człowieka wkurzyć? Co wam odbija? — Czy pańscy pracownicy należą do związków zawodowych? — Nie, nie należą. — Ale pański wspólnik z firmy ochroniarskiej jest przedstawicielem centrali związkowej. Sądzę, że uwikłał się pan w osobliwe sprzeczności, panie Lemoyne. Wstał z krzesła i wyjął z szuflady biurka pęk kluczy. — Zaznajamiam dzisiaj z trasą nowego chłopaka. Muszę zamknąć interes. Chce pan się jeszcze pokręcić i pogadać z kimś innym? — zapytał.
— Nie, już wychodzę. Oto moja wizytówka na wypadek, gdyby chciał się pan skontaktować ze mną później. Zignorował kartonik, który mu podałem, położyłem go więc na biurku. — Dziękuję, że zechciał pan poświęcić mi czas — powiedziałem, a potem wymaszerowałem na rampę, w zgęstniałe od upału powietrze, w oślepiający blask słońca i kredowy zapach potłuczonych muszel ostryg, pokrywających nieutwardzony parking. Po drodze do furgonetki dostrzegłem i rozpoznałem starszawego Murzyna, który wiele lat temu pracował w lodowni w New Iberia. Zbierał śmieci, nadziewając je na laskę zakończoną kolcem. Aby obronić oczy przed potem, zawiązał na głowie chustę, zaś jego postrzępiony podkoszulek wyglądał na ciele jak gaza. — No i jak ci się tu pracuje, Pallas? — zapytałem. — Ano nieźle. — Jak was traktuje pan Twinky? Strzelił oczyma w stronę budynku, a potem uśmiechnął się od ucha do ucha. — Z kamienia by serwatkę wycisnął, jeśli pan wie, co mam na myśli. — Trzęsigabel? — I to taki, że musi brać na uspokojenie, jeśli chce wypić szklaneczkę piwa. — Poważnie? Stukając o pień drzewa, strząsnął z kolca kilka wyschniętych liści. — Ot, tak sobie żartowałem — odparł. — Pan Twinky płaci tyle, ile powinien, i robi to terminowo. I wobec czarnych jest w porządku, nie da się zaprzeczyć. Po powrocie do New Iberia nie pojechałem do biura. Zamiast tego zadzwoniłem z domu. Szeryfa nie było. — A gdzie się podział? — zapytałem. — Prawdopodobnie cię szuka, Dave — odrzekł dyżurny. — Co jest grane, Dave? — Nic szczególnego. — Powiedz to temu makaroniarzowi, którego rano wzią łeś pod obcasy. — Złożył skargę? — Nie, ale słyszałem, że właściciel restauracji śrubokrętem wydłubywał z szynkwasu zęby faceta. Nieźle znasz się na rzeczy, Dave. — Powiedz szeryfowi, że chcę to i owo sprawdzić w Nowym Orleanie. Zadzwonię do niego wieczorem albo osobiście pogadam z nim w biurze jutro rano. — Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że byłoby lepiej, gdybyś zameldował się jeszcze dzisiaj po południu. — Jest tam agentka Gomez? — Tak, poczekaj. Kilka sekund później Rosie podniosła słuchawkę. — Dave? — Jak się miewasz? — Ja? Wspaniale. A ty? — Rewelacyjnie. Właśnie rozmawiałem z tym twoim facetem, Twinkym Lemoyne’em. — Czyżby? — Wygląda na to, że przydepnęłaś mu nagniotek. — Po co tam pojechałeś? — Niech mają uczucie, że ani na chwilę im nie popusz czamy. — Poczekaj moment. Chcę zamknąć drzwi. — Kilka sekund później ponownie ujęła słuchawkę i powiedziała: — Dave, to, co się tutaj dzieje, w najmniejszym stopniu nie wpłynie na moją pozycję czy przebieg kariery. Ale może ty powinieneś zacząć dla odmiany myśleć o pilnowaniu własnego zadka? — Miałem paskudny wieczór i dzisiaj rano zachowałem się głupio. Bywa... — odparłem.
— Nie o tym mówię i chyba zdajesz sobie z tego sprawę. Kiedy pozbawiasz lokalną społeczność przypływu forsy, ludzie zaczynają zachowywać się nieobliczalnie. — Masz jakieś wieści o tej dziewczynie uduszonej w gminie Vermillion? — Właśnie wróciłam od koronera. Wciąż nie zdołał jej zidentyfikować. — Sądzisz, że mamy do czynienia z tym samym facetem? — Więzy, poniżenie ofiary, powolna śmierć, przypuszczalnie gwałt... uwierz, to robota tego samego psycha. — Wychwyciłem w tonie jej głosu tony tak ostre jak odłamki szkła. — Mam na podorędziu parę teorii — dodała. — Dwie swoje ostatnie ofiary pozostawił w miejscach, gdzie bez trudu mogliśmy je znaleźć. Może staje się coraz bardziej impulsywny, zdesperowany, może w coraz mniejszym stopniu panuje nad swoją techniką. Większość psychopatów wcześniej czy później zaczyna się zachowywać jak rekiny ogarnięte szałem żerowania. Nic nie zaspokaja ich obsesji. — A może to prowokacja wobec nas? — Trafiłeś w dziesiątkę. — Niewykluczone, że wszystko, co mówisz, jest prawdą, Rosie. Przypuszczam jednak, iż cała ta historia ma jakiś związek z prostytucją. Nie miałabyś ochoty przejechać się ze mną po południu do Nowego Orleanu? — Detektyw z Biura Szeryfa gminy Vermillion ma mnie zabrać na groblę, gdzie wczoraj zostały znalezione zwłoki dziewczyny. Czy wszyscy w tych stronach żują tytoń? — Wśród kobiet jest kilka wyjątków. Zachichotała do słuchawki. — Uważaj na siebie, spryciarzu. — Ty też na siebie uważaj, Rosie. W domu nie było Bootsie ani Alafair. Zostawiłem im wiadomość, do brezentowej torby wpakowałem zmianę odzieży na wypadek, gdybym musiał nocować w mieście, a potem — temperatura sięgała już stu stopni Fahrenheita, wierzby zaś nad odnogą bezsilnie zwiotczały w upale, jakby wyciśnięto z ich liści wszystkie soki — skierowałem się w stronę szosy do Nowego Orleanu. Jadąc biegnącą po nasypie międzystanówką, minąłem zbiornik Atchafalaya, którego zatoki, marszczone wiatrem, były upstrzone platformami wiertniczymi i suchymi szkieletami martwych cyprysów, potem całą sieć kanałów i odnóg, ławice piaskowe, wysepki porosłe wierzbiną, domy na palach, zatopione laski, a wreszcie spłachetki stałego lądu, gdzie komary kłębiły się szarymi chmurami wśród gęstwy zarośli i splecionych w walce drzew. Później, w Baton Rouge, przeciąłem żółty bezmiar Missisipi i już czterdzieści minut później wjeżdżałem przez obszar położonej na brzegach jeziora Pontchartrain gminy Jefferson do Nowego Orleanu. Jezioro było szarozielone i sfalowane, niebo — prawie białe od żaru, liście palm zaś szeleściły na gorącym wietrze. Przestrzenie wodne pomiędzy piaskowymi jęzorami, wybiegającymi na zachód od autostrady, roztaczały zapach soli i gnijącej roślinności; asfalt sprawiał takie wrażenie, jakby można się było na nim usmażyć. Na horyzoncie nie majaczyły żadne chmury, biała kula na nieboskłonie parzyła z nieubłaganym okrucieństwem, uwięziona w powietrzu wilgoć pełzała i przebiegała po skórze jak rój rozwścieczonych owadów. W nowoorleańskiej policji przesłużyłem czternaście lat, z początku jako posterunkowy, pod koniec zaś jako porucznik w wydziale zabójstw. Nigdy nie pracowałem w obyczajówce, niewiele jednak zdarza się w Nowym Orleanie przestępstw, które nie wiązałyby się z kompetencjami tej komórki. Bez swojej pogańskiej i dekadenckiej otoczki, bez swoich barów ze strip-te-asem, dziwek, naganiaczy do kabaretów, taksówkarzy-alfonsów, szwendających się po ulicach ćpunów ze zlasowanymi mózgami, miasto byłoby pod względem turystycznym równie atrakcyjne jak muzeum narzędzi rolniczych w południowej Nebrasce. Dzielnica Francuska ma dwie społeczności i bez mała dwa zmysłowe klimaty. Wczesnym rankiem czarne dzieci w mundurkach grzecznym sznureczkiem wchodzą do położonej przy parku katolickiej podstawówki, parafianie katedry św. Ludwika piją kawę au lait, jedzą beignets i czytają gazety przy ogrodowych stolikach Cafe du Monde, ulice są wciąż chłodne, dachówki i pastelowe tynki domów ociekają
wilgocią, gięte kratowania balkonów eksplodują kwiatami, przyjezdne rodziny pozują do ołówkowych portretów malarzom, którzy rozstawiają swe sztalugi wzdłuż metalowego ogrodzenia na Jackson Square, a w tle wietrzyk znad rzeki mierzwi gęstwę azalii, hibiskusów, magnolii o kwiatach wielkich jak pięść i kępę palm bananowych, rosnących pod konnym posągiem Andy’ego Jacksona. Kiedy tylko człowiek zapuści się dalej w głąb Dzielnicy, pod stalowe, wymalowane na zielono kolumnady, poczuje w nozdrzach zimny, czysty zapach świeżo złowionych ryb, przetrzymywanych w lodzie, a także spryskiwanych w skrzynkach wodą truskawek, melonów i śliwek. Jednak po południu Dzielnicę wypełnia inne towarzystwo, przeważnie zresztą nieszkodliwe; studenci, urzędnicy, turyści ze Środkowego Zachodu, usiłujący obok naganiaczy zapuścić żurawia do lokali ze stripteasem, dalej obwieszeni aparatami fotograficznymi japońscy biznesmeni w granatowych garniturach i farmerzy z rolniczych terenów stanu Missisipi. Poza tym są jednak ludzie innego pokroju: benklarze, hochsztaplerzy, kieszonkowcy z pomocnikami, dealerzy koki i hery, całe stajnie dziwek pracujących tylko w hotelach i striptizerki, które po drugiej w nocy łapią klientów z taksówek. Ci drudzy mają koncesję na postrzeganie świata z żabiej perspektywy. Są zwykle wyprani z radości życia, obojętni na refleksję o śmierci, znudzeni niemal wszystkimi rodzajami ludzkich doświadczeń. Prawie wszyscy dorywczo lub regularnie niu-chają kokę albo palą trawkę, często wyprowadzają się na czyste wody czarnym spidem. Traktują zwykłych ludzi — swoje ofiary — tak jak personel objazdowych wesołych miasteczek traktuje prowincjonalną widownię — ze wzgardą, czasem z obrzydzeniem. Przeważnie oscylują na krawędzi zidiocenia, ale precyzja ich wiedzy o rozmaitych poręczycielach, lokalnej hierarchii mafijnej, paragrafach kodeksu karnego, które ich dotyczą, gliniarzach i przekupnych sędziach — jest niewiarygodna. Ulice zaczynały się ochładzać i purpurowieć od coraz dłuższych cieni, a ja wędrowałem z jednego taniego klubu do drugiego, mając w uszach zgiełk czyniony przez kapele dixielandowe i grające rockabilly, przez czarnych małolatów, wykonujących dla turystów numery taneczne do muzyki z przypiętych magnetofonów i wreszcie przez naganiaczy w słomkowych kapeluszach i pasiastych cukierkowych kamizelkach, pokrzykujących do studenckiej młodzi: — Żadnych biletów, żadnej obowiązkowej konsumpcji, byczki, wchodźcie i podładujcie sobie akumulatory! Ryży wąs i jowialne oblicze Jimmyego Ryana przywodziły na myśl sztampowy wizerunek dziewiętnastowiecznego barmana. Ryan był jednak również znany jako Jimmy Cynk, co brało się stąd, że wystarczyła krótka przeprowadzona przezeń rozmowa telefoniczna, aby człowiek złapał kontakt z taką czy inną sferą nowoorleańskiego podziemia przestępczego. Blizny w zgięciach obu ramion Jimmiego przypominały kłębowiska rosówek. Zsunął z czoła słomkowy kapelusz i napił się piwa. Nad jego głową, na wybiegu, dziewczyna z gołym biustem, okryta w dolnych partiach tylko skrzącymi się od cekinów skąpymi majteczkami, tańczyła przy muzyce z szafy grającej. Jej biodra falowały jak woda, po jej skórze przebiegały stroboskopowe fale światła; szeroko otwierała usta, udając ekstazę. — Jak się miewasz, Kosmyk? — zapytał. — Nieźle, Jimmie. Jak tam układy? — odparłem. — Właściwie już w nich nie tkwię. Odkąd odstawiłem towar, trzymam się w mniejszym czy większym stopniu stałej roboty, jeśli łapiesz, o co mi chodzi. Fucha żywego dzwonka u drzwi dla żółtków i przaśniaków ma poważne minusy, rozumiesz, mówię tu o godności osobistej, ale to miasto jest pełne szajbusów, Kosmyk, no więc po co mi jeść tę żabę, kapujesz, co mam na myśli. — Kapuję. Posłuchaj, Jimmie, nie znasz może kogoś, kto próbuje werbować dziewczyny z prowincji? Wsparł łokcie o bar. Jego brzuch, jak rozpłaszczony u dołu balon z wodą, wylał się spod prążkowanej kamizelki. — To znaczy chce zorganizować własną stajnię? — Możliwe.
— Faceta szukającego dziewuszek z prowincji, takich, które czekają na księcia z bajki, albo takich, którym grunt zaczyna się palić pod nogami? — Niewykluczone. — To się nie trzyma kupy. — Dlaczego? — Nowy Orlean jest pełen takiego towaru. Po co zwiększać podaż i obniżać ceny? — Może ten facet to nie jest zwykły alfons? Może lubi robić im kuku? Znasz kogoś takiego, Jimmie? — No, to mówimy teraz o innym typie faceta, kimś z samej podstawy piramidy. Kiedy jeszcze robiłem w branży, ułatwiając różnym ludziom z miasta kontakty towarzyskie, brałem sobie za punkt honoru nie mieć nic wspólnego z takimi egzemplarzami i szczerze mówiąc jestem kapkę stropiony, że zakładasz, iż mógłbym jednak coś mieć. — Szanuję twoją wiedzę i przenikliwość, Jimmie. To dlate go zwróciłem się do ciebie, nie zaś do kogoś innego. Mój pro blem to dwie martwe dziewczyny w gminach Vermillion i Iberia. Ten sam gość mógł zabić jeszcze inne. Jimmy paznokciem małego palca wydłubał coś spomiędzy zębów trzonowych. — Miasto nie jest już takie jak kiedyś — stwierdził. — Robi się z niego szambo. — W porządku, ale... — Wiele lat temu pewne sprawy były oczywiste dla nowoor-leańskich gliniarzy. Facet dupnięty na brudnej robocie, a myślę tu o naprawdę brudnej robocie, jak napastowanie dzieciaków, rabunek i bicie starych ludzi... wiesz, coś w tym stylu, nie trafiał do pierdla. Na miejscu brali go pod glany, tak że mózg wyciekał mu nosem. A dzisiaj? Przejdź się po getcie, to zobaczysz, co cię spotka. Słuchaj, Kosmyk, nie wiem, czego szukasz, ale człowiekowi przychodzi do głowy nowy rodzaj skurwysyna i tak sobie myślę, dlaczego ktoś nie miałby go wziąć na stronę i solidnie sponiewierać, może na dobre, rozumiesz, o czym mówię? No więc jak pójdziesz na dworzec autobusowy, to się zastanów nad taką możliwością, bo, rozumiesz, jesteś spoza miasta i nikt, mówię: żywa dusza, nie będzie miał nic naprzeciw, kiedy ktoś patroszy takiego typa. — Dworzec autobusowy? — Właśnie. Jest tam ich trzech czy czterech. Jeden tak się rzuca w oczy jak gówno w wytwórni lodów. Nie żebym miał jakieś waty do kolorowych. Zapomniałem, jak niezwykłym doświadczeniem lingwistycznym może być rozmowa z Jimmiem Cynkiem. Opanował piwne beknięcie i zerknął na dziewczynę miotającą się po wybiegu. — Istnieje możliwość, że macza w tym palce Stopka Balboni? — zapytałem. Przetoczył zapałkę po języku i z ukosa spojrzał w jakiś punkt na suficie. — Chodźmy na dwór zaczerpnąć nocnego powietrza, cuch nie tu jak w popielniczce. Czasem miewam wrażenie, że ktoś mi nalał elektrolitu do płuc — odrzekł. Wyszedłem z nim na zewnątrz. Chodniki były zatłoczone turystami i ochlapusami, popijającymi piwo z papierowych kubków. Jimmie omiótł spojrzeniem ulicę, przedmuchał nos i ugiętym kciukiem przygładził wąsy. — Zacząłeś rzucać nazwiskami miejscowych znakomitości — powiedział. — To tylko do mojej wiadomości — odparłem. — Nikt inny się nie dowie. — Wszystko, co mógłbym powiedzieć o tym konkretnym obywatelu, jest i tak tajemnicą poliszynela, po co więc miałbym się wpędzać w tarapaty niepotrzebnymi komentarzami? — Nie dzieje się tu nic, co w taki czy inny sposób nie wiązałoby się z Balbonim. Dlaczego rekrutacja miałaby stanowić wyjątek? — Błąd. W getcie są piętnastoletnie szczyle obracające dosłownie wszystkim — koką, dziewczynami, bronią, herą, do wyboru, do koloru — z którymi nawet Włosi nie chcą mieć nic wspólnego, bo nie sposób nad nimi zapanować. Szukasz faceta, który wykańcza dziwki? Nie jest nim Stopka, poruczniku, bo
temperatura uczuć Stopki wobec ludzi jest niższa niż zero. Widziałem raz w Algiers, jak rozsmarował po ścianach baru trzech modeli z rodziny Giacano, którzy chcieli się popisać przed swoimi babeczkami. Na chwilę przerwał ładować jednemu z obcasa, żeby sobie solidnie pierdnąć. — Dzięki, że zechciałeś poświęcić mi czas, Jimmie. Skontaktujesz się jakby co, zgoda? — A czego ja się mogę dowiedzieć? Żyjemy w chorych czasach. Chcesz poznać moją opinię? Otwórzmy kilka kolonii karnych na biegunie północnym, gdzie mieszkają te pingwiny. Pozbądźmy się tych ścierw, przywróćmy trochę ładu, zanim miasto zamieni się w bardak. — Zakołysał się na piętach. W neonowym świetle baru jego usta wydawały się purpurowe, a twarz jadowicie czerwona, jakby przed chwilą przysmażyło ją słońce. Podałem mu wizytówkę. Kiedy oddaliłem się o przecznicę i spod markizy porno-kabaretu posłałem mu pożegnalne spojrzenie, dłubał nią w zębach. Za rzeką, w Algiers, wpadłem do dwóch barów dla motocyklistów, gdzie frymarczyło sobą kilka mamusiek, żeby ich starzy mieli szmal na broń i towarek. Niepojęte, dlaczego pozwalały się wykorzystywać w ten sposób. Ze sporą regularnością bijano je łańcuchami, brano pod kolejkę, przybijano im dłonie do drzew — a jednak zwykle wracały. Aż do chwili, gdy zamordowane kończyły w moczarach. Cóż, ta właśnie forma nieustannego, smętnego masochizmu ma tyle samo sensu co każda inna. Wszystkie z tych, które chciały ze mną rozmawiać, cuchnęły przepoconymi skórzanymi kurtkami, nikotyną, trawką, niemytymi włosami i wtartym w denim smarem silnikowym. Rzeczywistości — poza ich atawistycznym plemiennym światkiem — nie okazywały specjalnego zainteresowania i niewiele o niej wiedziały. Znalazłem mającego w „Magazine” swą bazę operacyjną Mulata-alfonsa, który prowadził również „strzelnicę”, wyspecjalizowaną w czarnej heroinie. Ten towarek, sprzedawany po dwadzieścia pięć dolarów strzał, znów był w modzie wśród dorosłych narkomanów, którzy nie chcieli dołączyć do armii zidiociałych degeneratów, rodzonych w gettach przez czystą kokę, Miał ksywkę Wielbłąd i jedno ślepe oko, przypominające bezbarwną kulkę do gry; nosił brylancik w nozdrzu i podgalał czuprynę w zęby. Przy ladzie barowej obracającego się w ruinę sklepu ogólnospożywczego, którego wnętrze chłodziły wirujące pod sufitem drewniane śmigła wentylatora, kciukiem obłuskiwał ze skorupki jajo na twardo. Skóra Wielbłąda miała jasno-miedziany połysk świeżo wypolerowanej centówki. Słuchał mnie przez chwilę, a potem odłożył jajko na papierową serwetkę i z zadumą splótł długie palce. — To moja dzielnica, mam tu przyjaciół i niechby się ktoś odważył skrzywdzić moje dziewczęta — odrzekł. — Nie twierdzę, że ktoś je zamierza skrzywdzić, Wielbłąd. Chcę po prostu, żebyś mi odpowiedział, czy słyszałeś o kimś, kto werbuje panienki z prowincji. Facet może być poważnie szurnięty. — Ostatnio trzymam się raczej swojego ogródka. Chyba wiek zaczyna mi się dawać we znaki. — Mieliśmy cholernie gorący dzień, brachu. Moja tolerancja na rozmaite kity spadła na łeb na szyję. Rozprowadzasz dla Julie Balboniego meksykańską herc i wiesz o wszystkim, co się dzieje w tym mieście. — Może pan powtórzyć nazwisko? Przez dłuższą chwilę przewiercałem go spojrzeniem. Zeskrobał paznokciem grudkę zaschniętej ropy z kącika martwego oka. — Wielbłąd, bystry z ciebie facet. Powiedz szczerze: li czysz, że będziesz sobie ze mną leciał w chujki, a ja po prostu zniknę? Odkręcił buteleczkę tabasco i zaczął strząsać na jajko krople ostrego sosu. — Słyszałem to i owo o białym gościu, cholernie dziwnym gościu, z którym normalni faceci z branży nie chcą mieć nic wspólnego — rzekł wreszcie. — No i? — Szuka pan w niewłaściwym miejscu. — Co masz na myśli?
— Gość nie mieszka w tych stronach. Ustawia dziewczyny wzdłuż autostrady Airline, w gminie Jefferson, z jednej robi szefową interesu i tylko wpada od czasu do czasu, żeby sprawdzić, jak wszystko leci. — Rozumiem, nowy system akwizycyjny. Co ty mi próbujesz sprzedać, Wielbłąd? — Pan mnie nie słucha. Normalni faceci unikają go nie bez powodu. Dzidzie, które próbują wykręcić mu jakiś numer, po prostu znikają. Mówię wyraźnie: znikają jak sen złoty, jak obraz z monitora. Dociera do pana wreszcie, o co chodzi? — Jak się nazywa? — Nie wiem i nie chcę wiedzieć. O coś pana spytam. Dlaczego zawsze, jak macie problem, zwracacie się do czarnuchów? U nas, w czarnej dzielnicy, takie numery się nie zdarzają. — No to do zobaczyska, Wielbłąd. Dzięki za pomoc. A tak nawiasem mówiąc, jak się nazywa ten czarny model, który pracuje na dworcu autobusowym? — Ja podróżuję samolotami, mój dobry człowieku. Jak wszyscy w dzisiejszych czasach — odparł. I zanim wsadził jajo do ust, oblizał z niego sos. Autostrada Airline była przez wiele lat główną szosą łączącą Baton Rouge z Nowym Orleanem. Kiedy zbudowano I-10, straciła na znaczeniu i rychło została wchłonięta przez pseu-dowiejską slumsową kulturę, tak zawsze charakterystyczną dla prowincjonalnego Południa: byle jakie kluby nocne, których parkingi są wysypane tłuczonymi skorupami ostryg, zaplu-skwione motele, wabiące klientów na dzień lub tydzień łożami wodnymi i filmikami porno, otwarte na okrągło kafejki, gdzie zapach smażonej strawy oblepia stołki i szynkwasy równie namacalnie jak brud. Odwiedziłem trzy kluby nocne i nic nie zwojowałem. Za każdym razem na mój widok barmani posyłali mi spojrzenie zarezerwowane dla gości, których oczekiwało się cały wieczór. Ledwie siadłem na stołku, dziewczyny znikały w toalecie lub ulatniały się tylnym wyjściem. Zgiełk czyniony przez kapele country był ogłuszający, a wzmocnione pogłosy z mikrofonów przypominały zgrzyt metalu o tablicę szkolną. Kiedy usiłowałem z kimś porozmawiać, ów ktoś uprzejmie kiwał wśród hałasu głową, jakbym miał do czynienia z człowiekiem pozbawionym strun głosowych, a potem znów skupiał całą uwagę na swoim drinku lub uciekał spojrzeniem w bok i zagapiał się w kłęby dymu tytoniowego. Dałem za wygraną i wróciłem do furgonetki zaparkowanej pomiędzy skleconą z dykty ścianą klubu nocnego a przysadzistym sześcioizbowym motelikiem, gdzie okienko recepcji otwierało się na podjazd, przed którym rozciągał się spłachetek zżółkłego trawnika i sterczała uschnięta palma. Powietrze przesycał smród kreozotu, dieslowskich spalin niesionych wiatrem z torów kolejowych nad rzeką, a poza tym kurz z parkingu i odór alkoholu bijący z butelek po piwie i gorzałce wypełniających pojemniki na śmieci. Nieboskłon nad zatoką wibrował od piorunów bezdeszczowej burzy. Nie usłyszałem jej za sobą. — Wszyscy w okolicy wiedzieli od dwóch godzin, że się zjawisz, przystojniaczku. Odwróciłem się i zmrużyłem oczy. Pociągnęła piwa z butelki, a potem sztachnęła się papierosem. Miała świńską twarz, krzywo nałożoną szminkę, pofarbowane zaś i wylakierowane włosy przypominały kłębowisko drutu. Z ręką wspartą o biodro czekała, aż ją rozpoznam. — Charlotte? — Co za pamięć. Zaszokowałam cię, nie? — Bzdura. Świetnie wyglądasz. Zachichotała pod nosem i wydmuchnęła w niebo dym. Trzydzieści lat temu była striptizerką i dziwką na Bourbon Street, potem kochanką lichwiarza, który wsadził sobie kulkę w łeb, następnie żoną alkoholika, eks-sierżanta policji, który wylądował w Angola za narkotyzowanie koni na torach Fair-grounds i wreszcie, wedle moich ostatnich informacji, szefową salonu masażu w Algiers. — Co porabiasz na Airline? — zapytałem. — Prowadzę to szambo — odparła, pokazując motel. — Hej, muszę usiąść. Naprawdę jestem dzisiaj zmarnowana. — Ze stosu rupieci piętrzącego się pod ścianą klubu nocnego wyłowiła krzesło, przysiadła, szeroko rozstawiając nogi, i napiła się piwa. Nad jej głową powarkiwał wentylator w sraczyku. — Już
słyszałam, czego szukasz, Kosmyk. Faceta ściągającego dziewczyny z prowincji, nie? — Znasz go? — Tacy pojawiają się i znikają. Jestem za stara, żeby trzymać rękę na pulsie. — Cholernie bym chciał porozmawiać z tym facetem, Charlotte. — Taa, ktoś go powinien powiesić za jajca na rzeźnickim haku, fakt, ale to się przypuszczalnie nie zdarzy. — Dlaczego? — Masz dojścia — jesteś kryty. — Czyli ma układy? — A jak sądzisz? — Z rodziną Balboni? — Może...A może z gliniarzami i politykami. Jest wiele sposobów, żeby utrzymać się w branży. — Tak czy inaczej większość z nich wpada. Mam słuszność? Przytknęła butelkę do ust i napiła się piwa. — Nie myślę, żeby ktoś rozgadał się o tym facecie — powiedziała. — Słyszy się to i owo, kapujesz, co mam na myśli? Że ten facet nie jest kimś, w kim chciałbyś mieć wroga, że potrafi być naprawdę ostry dla swych laluń. — To prawda? Odstawiła butelkę i zarzuciła dłonie na podołek. Na moment alkoholiczne lśnienie zniknęło z jej oczu, które zdawały się spoglądać w głąb duszy Charlotte, jak gdyby szukały w niej zapomnianego, głęboko skrytego obrazu. — Jak człowiek jest w kursie, to słyszy masę nieprzyjemnych historii, przystojniaczku — powiedziała. — A to dlatego, że przyjemnych jest niewiele. — Człowiek, którego szukam, może być seryjnym mordercą, Charlotte. — Taki facet nie jest alfonsem tylko jeleniem, Kosmyk. — Wsparła twarz na dłoniach i pociągając papierosa, zagapiła się w setki kapsli po piwie, wciśniętych w ziemię. Wylakiero-wane włosy Charlotte pławiły się w dymie. — Wracaj do domu. Nic tu nie zmienisz. Wszyscy na tym szlaku w większym czy mniejszym stopniu wiedzieli, na co się piszą. — Nikt się nie pisał na śmierć. Nie odpowiedziała. Podrapała kolano w miejscu, gdzie ukąsił ją komar, a potem popatrzyła na samochód podjeżdżający do okienka recepcji. — Kto jest ostatnimi czasy głównym macherem na dworcu autobusowym? — Miastowy Bobby Brown. Siedział raz za napastowanie dzieciaków. Teraz to zawodowiec i prawdziwy skurwiel. Wracaj do rodziny, Kosmyk, zanim rozmiłujesz się w tej robocie. Odrzuciła niedopałek za siebie, wstała, poprawiła sukienkę na słoniowatych biodrach, puściła do mnie oko jak aktoreczka schodząca z kabaretowej estrady, a potem, delikatnie stąpając po skorupach ostryg, ruszyła w stronę swojego motelu i parki wyczekującej jej ze zniecierpliwieniem w upale, kurzu i trzasku zamontowanej nad oknem recepcji elektrycznej pułapki na muchy. Ścierwojadów można na dworcu autobusowym napotkać o prawie każdej porze dnia i nocy. Najbardziej aktywne są jednak o późnej porze, a więc wtedy, kiedy giganciarom z Vidalii, De Ridder czy Wiggins zaczyna brakować pieniędzy, energii i nadziei na inne schronisko niż opuszczony dom albo przytułek dla nieletnich, gdzie zresztą natychmiast zostaną zdemaskowane jako uciekinierki z domu. Same giganciary też zresztą nietrudno namierzyć. Kąciki ich ust zwieszają się ku dołowi, a przetłuszczone, pozbawione życia włosy kładą się na karkach niczym plątanina wilgotnych nici. Często na dłoniach i ramionach mają tatuaże wydziergane własnym sumptem; w dworcowej toalecie szorują zęby i przemywają sobie pachy. Widziałem, jak z błyskiem w oku przemierza poczekalnię: miał założony na bakier nieprzemakalny kapelusz, białą tropikalną koszulę wyrzuconą na oliwkowe spodnie i skórzany torbaczek na ramieniu. Na torbaczku widniał krzyż wymalowany złotą farbą.
Obie dziewczyny były białymi blondynkami, nosiły bezkształtne dżinsy, tenisówki na bosych stopach i bluzki, które sprawiały wrażenie wyblakłych i sztywnych od słonego potu. Kiedy zaczął z nimi rozmawiać, jego rozradowana twarz przywiodła mi na myśl oblicze fauna, który w wiosennym lesie wabi nimfy. Potem wyłowił ze swego torbaczka tabliczki czekolady, kanapki z szynką, termos kawy, śliwki i jabłka, które nie zmieściłyby się w dłoni dziecka. Dziewczyny wgryzły się w kanapki, on zaś, uśmiechnięty od ucha do ucha, nawijał bez przerwy; jego oczy skrzyły się jak ślepka leśnego duszka, złoty krzyż na torbaczku słał refleksy spod czarnego ramienia. Byłem po długim dniu strudzony, zmarnowany, rozedrgany zbyt wieloma głosami ludzi z branży, którzy kupowali i sprzedawali innych albo unicestwiali samych siebie za pieniądze, jakie można by było zdobyć prowadząc domokrążny handel szczoteczkami do zębów. Ubranie drażniło mnie jak papier ścierny, miałem niesmak w ustach i czułem własny odór. Dworzec cuchnął papierosami i wpadającymi przez otwarte drzwi do poczekalni spalinami. Zdjąłem słuchawkę z automatu przy męskiej toalecie i pozwoliłem jej zawisnąć na przewodzie. Minutę później kasjer wytrzeszczył oczy na moją odznakę, którą podsunąłem mu pod nos. — To przyszło z góry. Umoczyłem, bo nie chciałem współ pracować. Niech pan to sprawdzi, człowieku. Wciąż mam szwy pod jajkami. Któregoś dnia mi odpadną. — Kim jest ten facet, Bobby? Zamknął oczy i przytknął dłoń do ust. — Po prostu podaj mi nazwisko i dajemy sobie spokój — powiedziałem. Otworzył oczy i spojrzał na mnie. — Mam mokro w nachach — odrzekł. — Ten facet krzywdzi ludzi. Podaj mi jego nazwisko, Bobby. — Jest taki biały gość, co handluje świństwami. Nosi broń. Nikt mu nie włazi w drogę. O nim pan mówi? — Ty mi powiedz. — To wszystko, co wiem. Niech pan posłucha, ja nie mam do czynienia z niebezpiecznymi typami. Nikomu nie robię kuku. Rany, człowieku, dlaczego mnie pan w to ładuje? Zrobiłem krok do tyłu i delikatnie opuściłem kurek swojej czterdziestki piątki. Bobby Brown wsparł dłonie o krawędź sedesu i ciężko wydźwignął się do pozycji stojącej. Z jego oliwkowych spodni ściekała woda. Zmiąłem w dłoni kilka papierowych ręczników, zwilżyłem je pod kranem i podałem Brownowi. — Wytrzyj sobie twarz — powiedziałem. Nieustannie pociągał nosem, jakby miał katar. — Przecież nie mogę tak wyjść. — Słusznie. — Skąpałem się w portkach, przez pana, człowieku. — Ty już tu nigdy nie wrócisz, Bobby. Od dziś traktujesz ten dworzec jak środek poligonu atomowego. — Mam metę... mieszkanie... dwie przecznice stąd, człowieku. Co pan... — Znasz może... — wymieniłem nazwisko słynącego ze swych rasistowskich poglądów posterunkowego z rewiru Irish Channel. Dłoń Bobby’ego zastygła w trakcie wycierania twarzy papierowymi ręcznikami. — A co mnie może obchodzić ten przaśniak? — Kiedyś’ jednemu alfonsowi zmiażdżył pałką tchawicę. Tak było, Bobby. Nieszczęśnik udusił się własną śliną. — Człowieku, o czym pan gada? Nawet nie wspomniałem o... Wiem do czego pan zmierza, człowieku, pan... — Jak cię jeszcze kiedyś dopadnę na tym dworcu i przyuwa-żę, że bajerujesz giganciarzy, dam cynk..., iż kombinujesz w jego dzielnicy, może nawet kręcisz się koło tutejszych szkół. — Kim pan jest, do kurwy nędzy? Czemu chce mnie pan załatwić? Nic panu nie zrobiłem. Odciągnąłem zasuwę w drzwiach.
— Czytałeś kiedy w Biblii o losie tych, co przywodzą dzia twę do grzechu? — zapytałem. Tępo spojrzał mi w oczy. — Zacznij myśleć o nagrobku albo zmień branżę — powie działem. Miałem w portfelu siedemnaście dolarów. Dwanaście z nich dałem giganciarom — razem z adresem kapłana, który należał do Anonimowych Alkoholików, prowadził schronisko i nie miał zwyczaju meldować policji o uciekinierach. Powietrze na zewnątrz smakowało metalem i sprawiało wrażenie przypalonego w piekarniku. Nawet wiatr odbijał się od chodnika jak żar od płyty kuchennej. Uruchomiłem wóz, rozpiąłem do pasa koszulę i skierowałem się w stronę I-10, w stronę domu. Kiedy mijałem jezioro Pontchartrain, księżyc stał już wysoko, a małe falki rozbijały się o skraj biegnącej wzdłuż autostrady szarej piaszczystej plaży. Naszła mnie ochota, żeby zatrzymać wóz, rozebrać się do gatek, dotrzeć na skraj głębi, a potem dać nura i tak długo przebijać coraz mniej ciepłe warstwy wody, aż chłodny przydenny nurt wymyje z porów mej skóry pięć ostatnich godzin. Jednak jezioro Pontchartrain było równie zwodnicze jak miasto Nowy Orlean. Pod jego zgniłozieloną sfalowaną powierzchnią, iskrzącą się teraz blaskiem księżyca i światłem latarń rozstawionych wzdłuż dwudziestoczteromilowego odcinka trasy szybkiego ruchu, czyhały w czarnym mule odpady wszelkiego rodzaju, a poziom skażenia wód był taki, że kąpiel w nich stanowiła przestępstwo. Aż do mostu przez Missisipi i Baton Rouge gnałem pełnym gazem, a plastikowa gałka wieńcząca drążek zmiany biegów dygotała w mojej dłoni. Potem zjechałem na szosę biegnącą po nasypie przez moczary Atchafalaya, gdzie powitało mnie rozgrzane nocne powietrze, przesycone zapachem zakwaszonego mułu i hiacyntów rozkwitających wśród drzew. Nad ołowianymi zatokami, na tle poświaty z gazu błotnego i zielono-czarnego bezmiaru trzcinowisk ze zgęstkami wierzbowych wysepek, rysowały się martwe odziomki cyprysów. Wielkie chmury burzowe nacierały na siebie jak gasnące żużle, a całą południkową połać nieba pokrywała koronka bezgłośnych błyskawic. Odniosłem wrażenie, że czuję w wietrze pierwsze krople deszczu, chłodne i czyste jak smakowana końcem języka schłodzona wódka.
Rozdział 9 Bootsie w swojej koszuli nocnej spała na boku: nadokienny wentylator lekko falował jej rozsypane na poduszce rude włosy, miała spokojną twarz, a do jej uda przylegała bruzda zgniecionego prześcieradła. Wczesnym rankiem skóra Bootsie zawsze roztaczała nikłą poświatę przypominającą ów różowawy blask, jaki widuje się pomiędzy płatkami róży. Przysunąłem się do niej i leciutko pocałowałem w usta. Nie otwierając oczu uśmiechnęła się sennie, zarzuciła mi ramiona na szyję, a potem rozchyliła nogi i przywarła do mnie brzuchem. Wydało mi się, że słyszę, jak na odnodze bass wyskakuje z wody, chlapiąc ogonem pogrąża się w niej ponownie i daje nura pomiędzy łodygi grzybieni. Bootsie wsunęła nogi pomiędzy moje... jej dłoń dotykała mojego karku, jej oddech muskał ciepłem mój policzek, jej pupa ocierała się o prześcieradło; potem poczułem, że narasta we mnie i wymyka się spod kontroli ten zapierający dech w piersiach moment i jest tak, jakby pękła zapora z bali długo stawiająca opór górskiemu strumieniowi. Ległem obok Bootsie, ująłem ją za rękę i pocałowałem cieniutką warstewkę potu na jej ramieniu. Jak człowiek po raz pierwszy badający coś osobliwego, powiodła palcami po mej twarzy i dotknęła białego pasemka w moich włosach. — Stary poczciwy Kosmyk — powiedziała. — Gliniarze miewają gorsze przezwiska. Milczała przez chwilę, potem zaś, jak miała to we zwyczaju, ilekroć zamierzała poruszyć jakiś trudny temat, wymówiła moje imię, opatrując je na końcu znakiem zapytania. — Tak? — Popatrzyłem na nią. — Kiedy byłeś w Nowym Orleanie, dzwonił Elrod Sykes. Chciał przeprosić, że przyszedł do nas po pijanemu. — W porządku. — I chce iść z tobą na spotkanie AA. — Dobra, porozmawiam z nim. Spojrzała na krążące cienie, rzucane na ścianę przez śmigło wentylatora. — Wynajął dużą łódź — dodała. — Chciałby powędrować na morzu. — Kiedy? — Pojutrze. — Co mu odpowiedziałaś? — Że muszę uzgodnić to z tobą. — Nie sądzisz, że powinniśmy przyjąć zaproszenie? — On mnie niepokoi, Dave. — Może facet jest psychiczny, ale to nie znaczy, że również niebezpieczny. — Żywię w związku z nim dziwne przeczucia. Jakby miał nam coś zrobić. — To praktykujący alkoholik, Boots. Człowiek chory. W jaki sposób mógłby nas skrzywdzić? — Nie wiem. Tak to po prostu czuję. Nie potrafię ci wytłumaczyć. — Uważasz, że próbuje mną manipulować? — Co masz na myśli? Uniosłem się na łokciu i spojrzałem jej w oczy. Próbowałem się uśmiechnąć. — Mam obowiązek pomagać innym alkoholikom — odparłem. — Może wygląda to tak, że Elrod próbuje mną kręcić i zamiast udzielić mu pomocy, sam znowu skończę w cugu. — Niechże sobie poszuka pomocy na własną rękę, Dave.
— Moim zdaniem jest nieszkodliwy. — Powinnam cię posłuchać. Nie trzeba ich było zapraszać do naszego domu. — Takie myślenie nie ma sensu, Boors. Zamartwiasz się nieistniejącymi problemami. — Interesuje się tobą. Nie bez powodu. Jestem pewna. — Zaproszę go na spotkanie, a z wyprawą wędkarską damy sobie spokój. — Obiecujesz, Dave? — Słowo. — Mówisz szczerze, nie będzie do tego powrotu? — Masz moje słowo. Ścisnęła w dłoni moje palce i położyła mi głowę na piersi. W szarym blasku przedświtu czułem, jak mocno bije jej serce. Zostawiłem samochód na parkingu za biurem i skierowałem się ku tylnemu wejściu. Dwaj mundurowi zastępcy wprowadzili właśnie do budynku skutego kajdankami Murzyna, czterej zaś inni, stojąc w cieniu pod ścianą, palili papierosy i popijali kawę z plastikowych kubków. Przechodząc obok, usłyszałem, jak jeden z nich wymienia moje imię, co dwóch innych kwituje śmiechem. Przystanąłem, a następnie podszedłem do nich. — Jak się miewacie? — zapytałem. — O co chodzi, Dave? — powiedział Rufus Arcenaux. Był sierżantem szefem w piechocie morskiej i swe spłowiałe od słońca włosy wciąż nosił ostrzyżone na zapałkę. Zdjął okulary i potarł nasadę nosa. — Chyba powinienem wracać do roboty — stwierdził jeden z zastępców. Pstryknięciem odrzucił niedopałek i pomaszerował w stronę swojego wozu patrolowego. — No więc co was tak rozbawiło, Rufus? — zapytałem. — Nic, co bym sam wymyślił, Dave. Po prostu cytowałem wodza — odrzekł Rufus. W jego zielonych oczach, kiedy zerknął na pozostałych zastępców, wciąż tliła się uciecha. — A więc co do powiedzenia miał szeryf? — Hej, Dave, bądź sprawiedliwy. Nie zwalaj tego na mnie — odrzekł. — Może byś tak przestał kręcić i powiedział wreszcie, o co chodzi? — Rany, daj spokój, człowieku. — Arcenaux zachichotał. — Kurna, to nic wielkiego, powiedz mu — zasugerował stojący obok niego zastępca. — Szeryf powiedział, że gdyby gubernator Luizjany zaprosił na kolację cały wydział, tylko Dave zdołałby napluć do wazy z ponczem. Wszyscy trzej zamilkli i usiłując powstrzymać uśmiechy, błądzili spojrzeniami po parkingu. — Wpadnij dzisiaj do mojego biura, Rufus — powiedziałem. — Byle przed piątą. Sądzisz, że się wyrobisz? — To był tylko żarcik. I nie ja go wymyśliłem. — W tym rzecz. Więc moje zaproszenie nie ma charakte ru prywatnego. Chcę, żebyśmy się wspólnie zastanowili nad twoją sytuacją. — Po co? — Służysz tu od ośmiu czy dziewięciu lat, prawda? — Ano tak. — Ciekawe, skąd bierze się we mnie to wrażenie, że znowu chciałbyś być trepem, że masz jakieś ambicje, o których nam nie mówisz? Mocno zacisnął usta, a w jego oku dostrzegłem żółty błysk. — Zastanów się nad tym i pogadamy później, Rufus — po wiedziałem, a następnie wszedłem do budynku, w chłodzony klimatyzacją smród dymu i przeżutego tytoniu. Zamknąłem za sobą drzwi. Dziesięć minut później do mojego gabinetu wkroczył szeryf i zasiadł przed moim biurkiem, sztywno opierając dłonie na kolanach. Z tym swoim skupieniem na poczerwieniałej twarzy przywodził mi na myśl
trenera drużyny futbolowej, który nie może usiedzieć na ławce. — Od czego, pańskim zdaniem, powinniśmy zacząć? — zapytał. — Od czego pan zechce. — Z tego, co słyszałem na temat zajścia w restauracji, jasno wynika, że chciał pan człowieka rozerwać na strzępy. — Ci faceci uważają, że są w swoich włościach i mogą robić, co im się żywnie podoba. Czasem trzeba sprowadzić ich na ziemię. — Tego celu najwyraźniej pan dopiął. Balboni musiał zabrać gościa do szpitala. Złamał mu pan ząb przy korzeniu. — Fatalny poranek. Pozwoliłem, żeby sprawy wymknęły mi się spod kontroli. To się już nie powtórzy. Nic nie odrzekł. Słyszałem, jak oddycha przez nos. — Napije się pan kawy? — zapytałem. — Nie. Wstałem i napełniłem kubek ze stojącego w rogu pokoju automatu do parzenia kawy. — Już miałem dwa telefony na temat pańskiej wyprawy do Nowego Orleanu — powiedział szeryf. — No i? Z kieszeni koszuli wyjął rozłożony notes i spojrzał na pierwszą stronicę. — Czy słyszał pan kiedykolwiek o czarnym facecie nazwiskiem Bobby Brown? — zapytał. — Tak, czyli o Miastowym Bobbym Brownie. — Usiłuje pana oskarżyć. Powiada, że na dworcu autobusowym rozwalił mu pan twarz o drzwi toalety. — Rozumiem. — Co pan u diabła wyprawia, Dave? — To alfons i deprawator nieletnich. Po odsiadce. Kiedy go znalazłem, bajerował dwie dziewczyny, które mogły mieć najwyżej po szesnaście lat. Zastanawiam się, czy składając skargę, przekazał również tę informację. — Pieprzę, co zrobił, czego nie. Natomiast niepokoi mnie mój podwładny, któremu wydało się, być może, iż jest Wyat-tem Earpem. — Skargi tego gościa pójdą do śmietnika i pan dobrze o tym wie. — Gdybym tak mógł podzielać pańską pewność. Poza tym chyba wzbudził pan zainteresowanie pewnych osób z gminy Jefferson. — Nie bardzo rozumiem. — Biuro Szeryfa gminy Jefferson zdaje się sądzić, że jeden z moich ludzi jest nieobliczalny. — Na czym polega ich problem? — Nie skontaktował się pan z nimi, nie uzgodnił swoich poczynań — po prostu na własną rękę przeleciał się pan wzdłuż Air-line, wypytując dziwki i barmanów o bezimiennego alfonsa. — No więc? Potarł dołek w swoim krągłym podbródku, a potem opuścił dłoń na kolano. — Powiadają, że rozpieprzył im pan śledztwo czy też jakąś prowokację policyjną — odparł. — Jakim cudem? — A bo ja wiem? — To mi wygląda na chrzanienie w bambus, szeryfie. To mi cuchnie przekupnymi gliniarzami, którzy nie chcą, żeby po ich podwórku pałętał się ktoś obcy. — Może to i prawda, Dave, niemniej jednak niepokoję się o pana. Uważam, że przekracza pan swoje kompetencje i nie słucha mnie, kiedy o tym wspominam. — Czyżby dzwonił Twinky Lemoyne? — Nie. Dlaczego miałby dzwonić?
— Wczoraj po południu pojechałem do Lafayette, żeby go przesłuchać. Zdjął szkła, wytarł je chusteczką jednorazową i ponownie nałożył na nos. Dopiero wtedy spojrzał mi w oczy. — I stało się to już po naszej rozmowie dotyczącej wciąga nia w krąg śledztwa osób, które nie mają dla niego pierwszo rzędnego znaczenia? — zapytał. — Jestem przekonany, że jakimś cudem Stopka Balboni maczał palce w sprawie Cherry LeBIanc, szeryfie. Szeryfie Twinky Lemoyne prowadzi wspólne interesy ze Stopką. To — jak sobie kombinuję — stawia go na celowniku. — Słucham tego z prawdziwą przykrością, Dave. — Śledztwo jednych ludzi oczyszcza, drugich — obciąża. Czarni pracownicy Lemoyne'a chyba są o nim dobrego zdania. Poza tym nie zadzwonił, żeby poskarżyć się w związku z moją wizytą. Może jest porządnym facetem. — Zlekceważył pan moje instrukcje, Dave. — Widziałem zwłoki obu tych dziewczyn, szeryfie. — W związku z czym... ? — Naprawdę nie obchodzi mnie, komu nadepnę na odcisk. Wstał z krzesła i kciukami jął upychać koszulę pod pas z kaburą, a jednocześnie jego oczy zdawały się analizować jakąś zawieszoną w powietrzu, niewypowiedzianą myśl. — Chyba najwyższy czas, żebym powiedział coś panu prywatnie — rzekł wreszcie. — Nie podoba mi się pański ton, szanowny panie. Wcale mi się nie podoba. Ująłem kubek z kawą i popijając, gapiłem się w pustkę, kiedy szeryf wychodził z mojego gabinetu. Rosie Gomez spędziła w gminie Vermiłlion prawie cały dzień. Kiedy późnym popołudniem wróciła do biura, jej twarz była zarumieniona od upału, a ciemne wilgotne włosy lepiły się do czaszki. Rzuciła torebkę na biurko i wsparła łokcie o klimatyzator, tak że strumień chłodnego powietrza wdzierał się pod jej bluzkę bez rękawów. — Uważałam dotąd, że najgorętszym miejscem na ziemi jest Teksas. Jak ludzie mogli tu żyć przed wynalezieniem wentylatorów? — zapytała. — Jak ci dzisiaj poszło? — Powiem za chwilę. Cholera, ależ było gorąco. Co się sta ło z deszczem? — Nie wiem. To niezwykłe. — Niezwykłe. Czułam się jak żywe nadzienie gołąbka. Następnym razem poproszę o skierowanie na Aleuty. — Obawiam się, że nie masz szans na karierę w naszych agencjach turystycznych, Rosie. Chłodząc twarz powietrzem wydmuchiwanym przez usta, podeszła do biurka i otworzyła torebkę. — A ty co dzisiaj robiłeś? — Próbowałem pójść tropem tych starych spraw, ale więk szość śladów już wystygła — ludzie poprzechodzili na emery turę albo nie pamiętają, akta się pogubiły, ot takie rzeczy. Jest jednak pewna interesująca rzecz... — Rozłożyłem na biurku rozcięty na tuzin arkuszy faks z Państwowego Centrum Infor macji o Przestępczości. — Jeśli ten gość popełnił kilka z tych niewyjaśnionych morderstw, to prawdopodobnie ograniczał swą działalność do naszego stanu. Innymi słowy: brak w tym samym okresie niewyjaśnionych morderstw popełnionych na kobietach w przyległych do Luizjany regionach Teksasu, Arkansas czy Missisipi. A zatem nasz zabójca może być nie tylko domowego chowu, lecz również ograniczać swe zbrodnie do stanu Luizjana. — I to by była nowość — stwierdziła. — Mordercy seryj ni zwykle podróżują, chyba że koncentrują się na konkretnej społeczności miejscowej, jak homoseksualiści czy uliczne pro stytutki. Tak czy inaczej, zobacz, co dzisiaj wyskoczyło nam z krzaków.
Uniosła plastikową torebkę na dowody, zawierającą scyzoryk o drewnianej rękojeści okutej na końcu miedzią. Pojedyncze ostrze było otwarte i pokreślone smugami rdzy. — Gdzie go znalazłaś? — Na grobli, pół mili przed miejscem, gdzie była beczka ze zwłokami. Mniej więcej trzy stopy poniżej grzbietu. — I cały ten teren spenetrowałaś samodzielnie? — W większym czy mniejszym stopniu. Wpatrywałem się w nią przez chwilę i dopiero potem od rzekłem: — Rosie, niezbyt dobrze znasz te strony... wędkarze i myśliwi nieustannie pałętają się po grobli. Czasem gubią to i owo. — I cała moja robota poszła na marne, co? — Uśmiechnęła się i odrzuciła z czoła kosmyk włosów. — Tego nie powiedziałem, ale... — A ja nie zdążyłam powiedzieć ci czegoś jeszcze. Natknęłam się na starszego Murzyna, który sprzedaje ze swej półcię-żarówki sumy i żabie udka. Oświadczył, że mniej więcej miesiąc temu spostrzegł na grobli białego, który zajechał nowym czarnym lub granatowym wozem, a potem szukał czegoś przy świetle latarki. I tak samo jak ten kłusownik aligatorów, którego przesłuchiwałeś, zadał sobie pytanie, co nocą robi na grobli facet w nowiutkim aucie. Nie ciągnął łodzi na przyczepie i nie miał z sobą kobiety. Najwyraźniej tylko te dwie możliwości uznawał mój informator za racjonalne powody czyjejkolwiek bytności w takim miejscu. — Zdołał opisać tego białego? — Nie. Powiedział, że był wtedy zajęty stawianiem sznura. Co to takiego ten sznur, nawiasem mówiąc? — Przeciąga się nad wodą kawałek stylonowej linki i przy wiązuje do dwóch kikutów zatopionych drzew. Potem mocuje się do linki dwunastocalowe obciążone przypony z przynę tami i spuszcza je do wody. Sumy dobrze żerują przy księ życu, a kiedy biorą — łykają przynętę z haczykiem i wiszą sobie spokojnie na sznurze aż do rana, kiedy przypływa po nie rybak. Przysiadłem na skraju biurka, podniosłem torebkę i obejrzałem nóż — był to wyrób pakistański lub tajwański, jaki za dwa dolary można kupić w każdym sklepie z drobiazgami. — Co się, twoim zdaniem, stało, jeśli to był nasz człowiek? — zapytałem. — Może tam właśnie skrępował ofiarę taśmą izolacyjną. Zabójca użył noża do przecięcia taśmy, a potem go zgubił. Po szukiwania prowadził albo jeszcze tej samej nocy, albo następ nej, kiedy stwierdził zgubę. — Nie chcę ci psuć dobrego nastroju, Rosie, ale nasz czło wiek chyba nie zostawia odcisków palców. Przynajmniej nie zna leźliśmy ich na taśmie izolacyjnej w dwóch poprzednich przy padkach morderstw, które mu przypisujemy. Dlaczego miałby się martwić zgubionym nożem? — Lubi dyrygować, być u steru. Nie znosi przypadków. — Ale zostawił szpikulec do lodu w ciele Cherry LeBlanc. — Bo taki miał zamiar. Oddał nam narzędzie zbrodni, które dzięki temu nigdy nie zostanie przy nim odnalezione. Ale nie planował przekazania nam noża. To go gryzie. — Niegłupia teoria. Chodzi mu o poczucie władzy, co? Postawiła torebkę pionowo i zaczęła ją zamykać. Coś twardego stuknęło o blat biurka. Sięgnęła do środka, wyjęła rewolwer magnum.357, który w jej maleńkiej dłoni wydawał się ogromny, a następnie wpakowała go z powrotem, starannie kładąc na portfelu. Zatrzasnęła zamek torebki. — Powiedziałem, że ma obsesję na punkcie władzy, zgadzasz się? — Tak jest zawsze, zawsze, zawsze — odparła. Z jej oczu zniknęło skupienie, tak jakby poczuła nagle wszystkie trudy dnia. — Rosie? — O co chodzi? — Dobrze się czujesz?
— Prawdopodobnie jestem trochę odwodniona. — Oddaj nóż facetowi od odcisków, a ja ci postawię so dową. — Innym razem. Chcę zobaczyć, co znajdzie. — O tej porze szykuje się zwykle do odwrotu. Do roboty przystąpi dopiero jutro. — Dzisiaj popracuje sobie trochę w nadgodzinach. Wyprostowała plecy, zarzuciła torebkę na ramię i wyszła na korytarz. Zastępca z brzuszyskiem rozmiaru świńskiego łba skinął Rosie z szacunkiem głową, a potem odstąpił na bok, żeby ją przepuścić. Kiedy wieczorem pomagałem Batistowi uprzątnąć sklep, przypomniałem sobie, że nie zadzwoniłem do Elroda Sykesa w związku z jego zaproszeniem na wyprawę wędkarską. A może świadomie odepchnąłem od siebie tę sprawę. Wiedziałem, że Bootsie prawdopodobnie ma co do Elroda słuszność. Był jednym z tych nieustannie skrzywdzonych, budzących współczucie i politowanie, którzy zawsze w końcu przyprawią człowieka o zgagę. Zadzwoniłem pod numer telefonu podany przez Elroda. Czekając, aż Elrod podniesie słuchawkę, spoglądałem przez okno na Alafair i małą Murzyneczkę, które na skraju pola kukurydzy bawiły się z Trójnogiem. Trójnóg, tarzając się w spalonym na popiół kurzu, wbijał pazury w sflaczałą piłkę futbolową. Chociaż korzenie roślin wciąż jeszcze sięgały wilgotnej warstwy, kukurydza w promieniach zachodzącego słońca sprawiała wrażenie wyżarzonej do czerwoności, a kiedy obudził się wietrzyk niecąc kłęby kurzawy — jej liście sucho zaskrzypiały wokół stracha na wróble, sterczącego nad głowami dziewczynek. Telefon odebrała Kelly Drummond, ale zaraz przywołała do aparatu Sykesa. — Nie możecie płynąć? — zapytał. — Obawiam się, że nie. — Przecież jutro sobota. Nie mógłby pan wziąć sobie wolnego? — W soboty mamy w sklepie największy obrót. — Panie Robicheaux... Dave... czy chodzi tu o coś jeszcze? Chyba byłem nieźle nawalony, kiedy złożyłem wam wizytę. — Ależ gościliśmy was z przyjemnością. Może zresztą pogadamy o tym później? Na przykład — jeśli nie masz nic przeciwko temu — jadąc na spotkanie? — Jasne — odparł bezbarwnie. — Sensowna propozycja. — I naprawdę szczerze dziękuję za zaproszenie. — Jasne. Nie ma sprawy. Będzie jeszcze okazja. — Na pewno i chętnie z niej skorzystam. — No to na razie, panie Robicheaux. Telefon umilkł, a ja pozostałem z osobliwym uczuciem, że zachowałem się nieuczciwie i uraziłem kogoś, kogo darzę sympatią. Razem z Batistem usunęliśmy popiół z grilla, służącego do opiekania kiełbasek i filetów drobiowych z sauce piąuante, które w porze lunchu sprzedawaliśmy wędkarzom po trzy dziewięćdziesiąt pięć porcja, następnie odłowiliśmy z sadzaka śnięte żywce, starliśmy lady, zamietli podłogę z lastryko, uzupełnili chłodziarki z wodą sodową i piwem, dosypaliśmy na butelki potłuczonego lodu, schowali do lodówki — na wypadek, gdyby Trójnóg znowu wdarł się do sklepu — paszteciki, jaja na twardo i marynowane żabie udka, złożyliśmy parasole nad stolikami, zastępując je brezentową osłoną rozciągniętą na drutach nad całym pomostem, wyczerpaliśmy wodę z łodzi do wynajęcia, przeciągnęli łańcuch zabezpieczający przez stalowe kółka przy-spawane do silników zaburtowych i w końcu pozamykaliśmy okiennice i przekręcili klucze w zamkach. Przeciąłem drogę i przystanąłem obok pola kukurydzy, gdzie Alafair bawiła się ze swoją czarną przyjaciółką. Po wybojach przetoczyła się półciężarówka i nad łodygami kukurydzy pożeglował kurz. Na grzęzawiskach zarechotała żaba i już po chwili cały nieboskłon zdawał się dygotać rechotem tysiąca innych żab.
— No i co dzisiaj zmalował Trójnóg? — zapytałem. — Trójnóg był grzeczny. Nic nie zmalował, Dave — odparła Alafair. Podniosła szopa i położyła go sobie na podołku jak niemowlę. Łapy Trójnoga wściekle młóciły powietrze. — Co tam masz, Poteet? — spytałem małą Murzynkę. Miała kucyki ściśnięte gumkami i szare od kurzu łokcie i kolana. — Znalazłam to na tej grządce — odparła, otwierając dłoń. — Co to jest, Dave? — Już ci mówiłam — wtrąciła Alafair. — Kula Miniego. — Wcale mi nie wygląda na kulę — stwierdziła Poteet. Wyjąłem pocisk z jej dłoni. Był gładki, chłodny, oksydowany, lecz zblakły do szarości, stożkowy z jednej strony, opatrzony zaś trzema karbami i wgłębieniem — z drugiej. Francuski wkład w sztukę zabijania ludzi na duże odległości. Sprawiał niemal falliczne wrażenie. — Takich pocisków używano podczas wojny secesyjnej, Poteet — powiedziałem, oddając małej kulkę. — Nad tą odnogą walczyli z sobą żołnierze konfederaccy i federalni. — To ta wojna, w której, jak mi mówiła Alafair, brał pan udział, panie Dave? — Czy wydaję się wam tak wiekowy? — Ile jest warta? — W Nowym Orleanie sprzedają je po dolarze sztuka. — Da mi pan za nią dolara? — zapytała Poteet. — Może jednak zatrzymałabyś ją dla siebie, Po? — odparłem, głaszcząc ją po głowie. — Nie chcę żadnych paskudnych pocisków. Ten prawdopodobnie w kogoś się wbił — odparła, ciskając kulę pomiędzy łodygi kukurydzy. — Co ty robisz? — zaoponowała Alafair. — Można nią strzelić z procy czy coś w tym rodzaju. — Na czworakach wpełzła pomiędzy grządki kukurydzy, znalazła pocisk i wsunęła do kieszeni dżinsów. Kiedy wróciła, znów wzięła Trójnoga na ręce. — Dave, kim był ten stary człowiek? — zapytała. — Jaki stary człowiek? — Miał kikut zamiast nogi i ramię jak wysuszona małpia łapka. — Kikut? — Właśnie, kikut zamiast nogi i ramię jak wysuszona małpia łapka. — O czym wy mówicie? — zapytałem. — Stał o kuli, Dave. Tam, w kukurydzy — dodała Alafair. Uklęknąłem obok nich. — Dziewczyny, chyba pleciecie od rzeczy — uznałem. — Ale naprawdę stał w kukurydzy. I gadał na wiatr — zaoponowała Poteet. — I chociaż gadał, to jego usta były jak dziura, z której nie wydobywał się żaden dźwięk. — Pójdę o zakład, żeście po prostu widziały stracha. — Jeśli strachy pachną potem — zgodziła się z ironią mała Murzynka. — Gdzie się podział ten stary? — zapytałem. — Nigdzie — odparła Alafair. — Zerwał się wiatr i stary po prostu zniknął. — Zniknął? — upewniłem się. — Właśnie — odrzekła Poteet. — Razem ze swoim zapachem potu. — Miał na sobie czarną kapotę, taką jak ten strach? — Próbowałem się uśmiechnąć, czując zarazem łomotanie serca. — O nie, szanowny panie, on nie miał żadnej kapoty — powiedziała Poteet. — To było takie szare coś — wtrąciła Alafair. — Jak twoja koszula, Dave. — Szare? — powtórzyłem drętwo. — Tyle że na ramionach było takie złote coś — dodała. Uśmiechnęła się, jakby podany przez nią szczegół miał zmienić wyraz, który dostrzegła na mojej twarzy. Moje kolana dygotały z lekka kiedy wstawałem.
— Chyba powinnaś już iść do domu na kolację, Alf— powiedziałem. — Jesteś na mnie zły, Dave? — zapytała Alafair. — Myśmy zrobiłyśmy coś nie tak? — Nie mów: „myśmy zrobiłyśmy”, człowieczku. Nie, jasne, że nie jestem zły. Po prostu mam za sobą ciężki dzień. Do zobaczenia, Poteet. Kiedyśmy szli pomiędzy pekanowcami ku oświetlonej werandzie naszego domu, Alafair — trzymając w dłoni smycz Trójnoga — poszarpywała moje ramię jak dry otwica. Pod naszymi stopami poskrzypywała i trzaskała ziemia zasłana przegniłymi liśćmi i murszejącymi łupinami orzeszków pekanowych. Rysujący się w tle domu zachodni nieboskłon był wciąż błękitny jak jajo rudzika i pocętkowany różnymi plamami niskich obłoków. — Naprawdę jesteś zmęczony, co? — zapytała Alafair. — Kapinkę. — Zdrzemnij się. — Dobra, człowieczku. — A potem machniemy się do Vezeya na lody — dodała z uśmiechem. — Czy to były epolety? — Co było? — To złoto, które widziałyście na jego ramionach. Czasem żołnierze na swoich kurtkach mundurowych noszą coś, co nazywamy epoletami. — Jakże mógł być żołnierzem? Chodził o kulach! Śmieszne rzeczy czasem mówisz, Dave! — Mam to po pewnym znajomym małym człowieczku. — Ale ten człowiek nie krzywdzi dzieci, co? — Mam pewność, że jest nieszkodliwy. Przestańmy się tym przejmować. — Dobra, duży. — Nakarmię Trójnoga, a ty idź umyć ręce przed kolacją. Kiedy zatrzasnęły się za nią drzwi, pod nawisem drzew, w szarówce zmierzchu, spojrzałem na poletko kukurydzy. Wiatr to przyginał, to prostował liście i wirującą kolumną kurzawy spowijał martwą, obdartą sylwetkę stracha. Gruntowa droga była pusta, sklep wędkarski — ciemny, a szare chmury owadów zawisłe nad przeciwległym brzegiem odnogi wyglądały w umierającym, przesyconym wilgocią półświetle dnia jak amorficzne, zmienne sylwety demonów. Pogapiłem się przez chwilę na kukurydziane łodygi i krążące po niebie podniecone ptaki, a potem, otarłszy z oczu wilgoć i sól, wszedłem do domu. Tropikalna burza, która wedle prognoz winna była spaść na wybrzeże Alabamy, zmieniła kierunek i uderzyła w Grand Isle, stan Luizjana. O przedświcie niebo było białe jak kość słoniowa, potem zaś czerwona poświata, niczym odległy niepowstrzymany pożar, rozpełzła się po wschodnim nieboskłonie. Barometr spadł; powietrze niespodziewanie się ochłodziło; leszcze zaczęły wyskakiwać nad mroczniejącą powierzchnię odnogi. Po niespełna godzinie ćwiartowane widelcami błyskawic ciemne chmury nadpełzały z południa i niczym monstrualna czarna powieka zamknęły się nad moczarami od horyzontu po horyzont. Deszcz zadudnił o drewniane pomosty i cynowy dach sklepu wędkarskiego, wypełnił wodą kokpity zacumowanych łodzi, minął brutalną pieszczotą liście grzybieni i uniósł szarą bezkształtną mgłą denne błocko odnogi. Wtedy spostrzegłem podchodzący z rozpędu do pomostu smukły jacht kabinowy. Staliśmy wtedy z Batistem pod plandeką, gotowi przenieść do sklepu grill. Batist, z którego ust zwieszał się dwucalowy wygasły kawałek cygara, zmrużył oczy w deszczu, kiedy łódź uderzyła o służące jako odboje stare opony. — Kto to może być? — rzucił pytającym tonem. — Wolę nie myśleć. — Macha do ciebie, Dave. Hej, to ten pijaczyna, co zwalił się z pomostu. Gość musi uwielbiać kąpiele. Postawiliśmy grill pod okapem i weszliśmy do budynku. Przez siatkę w drzwiach dostrzegłem Elroda i Kelly Drummond krzątających się w kabinie. — Jezu, Jezu, gość próbuje wykaraskać się na pokład, Dave. Ale tym razem nie zamierzam wyławiać go z
wody. Co to, to nie. Ktoś powinien zafundować facetowi lekcje pływania albo solidny głaz, żeby porządni ludzie mieli spokój. Plandeka, rozciągnięta na drutach, sięgała samej krawędzi pomostu i Elrod usiłował przeleźć przez reling tak, żeby znaleźć się pod jej osłoną. Był obnażony do pasa, jego białe przemię-kłe szorty przylegały do ud i pośladków, a tenisówki na grubych gumowych podeszwach przypominały gąbkę. Nie zdołał uchwycić pala i runął na wznak na pokład, łamiąc przy okazji wędzisko, które zmieniło się w coś podobnego do zdeformowanego wieszaka. Nałożyłem kapelusz rybacki i wyszedłem na pomost. Elrod osłonił dłonią oczy i spojrzał na mnie przez kurtynę deszczu. Na lewej piersi miał wytatuowaną purpurowo-zie-loną różę. — Chyba na razie marny ze mnie matron — stwierdził. — Wejdź pod dach — odparłem, zeskakując na pokład łodzi. — Wybieramy się na troć. Zawsze bierze przy deszczowej pogodzie. Przynajmniej u wybrzeży Teksasu. Deszcz był ulewny i kąśliwy jak sfora dobermanów. Z odległości dwóch stóp czułem agresywną falę piwnego oddechu Elroda. — Wchodzę — oświadczyłem, otwierając drzwi kabiny. — Jasne. O to mi właśnie chodziło. Zamierzałem zaprosić cię na kanapkę, wodę sodową, tonik czy coś w tym stylu — odparł, zamykając za nami drzwi kabiny. Kelly Drummond była ubrana w skórzane sandały, dżinsy i trykot drużyny RaginCajuns z wprasowanym na plecach moim nazwiskiem, który po upadku Elroda do wody dała mu Alafair. Złapała ręcznik i zaczęła wycierać nim włosy Elroda. Jej zielone oczy były czyste, a twarz — świeża, jakby ocknęła się właśnie z krzepiącej drzemki. — Chcesz z nami płynąć na ryby? — zapytała. — Odradzałbym wyprawę na morze — odparłem. — Prawdopodobnie zdrowo was porzuca. Zerknęła na Elroda. — Wiatr ucichnie lada chwila — stwierdził. — Na to bym nie liczył — zareplikowałem. — Facet, który wypożyczył nam łódź, oświadczył, że świetnie sprawuje się na dużej fali. No więc chyba nie powinniśmy przejmować się pogodą, co? — zapytał Elrod. Na podłodze stała skrzynka z lodem, wypełniona smukłymi butelkami piwa diwie, wody sodowej i toniku. — Mógłbym wypożyczyć wam wędziska muchowe i streamery — odparłem. — Poczekajmy, aż ustanie deszcz, a potem spróbujmy szczęścia z bassami i okoniami. — Kiedy ostatnim razem złowiłeś tuż po deszczu słodko wodną rybę? — zapytał z łotrowskim uśmiechem. — Twoja wola— odparłem, zerkając na Kelly. — Ale nie uważam, żebyś dobrze to sobie wymyślił. — El, przecież nie musimy dzisiaj wypływać — powiedziała Kelly. — Pojedźmy do Nowego Orleanu i pomantykujmy w Dzielnicy Francuskiej. — Planowałem tę wyprawę przez cały tydzień. — Daj spokój, El. Odpuść. Pogoda przypomina biblijny potop. — Przepraszam, ale musimy to zrobić. Rozumie pan, nie, panie Robicheaux? — Szczerze mówiąc, nie. Tak czy inaczej, uważaj na zakręcie kanału, jakieś trzy mile stąd na południe. Przy lewym są tam karpy, a woda ostatnio była niska. — Trzy mile na południe? Dobra, będę uważać — odrzekł, skupiając wzrok na jakimś punkcie w próżni. Jego opalony, twardy tors pokrywały kropelki wody. Chociaż łódź trwała w bezruchu, szeroko rozstawił nogi, aby utrzymać równowagę. — Na pewno nie masz ochoty na tonik? — Nie, dzięki. Powodzenia — odparłem.
Zanim wyszedłem z kabiny, Kelly posłała mi szybkie spojrzenie, ale zamknąłem za sobą drzwi i stanąwszy na relingu, zeskoczyłem na pomost. Zajęty spychaniem kijem od szczotki ciężkich kałuż wody, które potworzyły się na plandece, nie usłyszałem za sobą kroków Kelly. — Pan posłucha. Niech pan mu powie, żeby nie wypływał. — W górnej części prawego policzka miała zaczerwienione wklęśnięcie. — Uważam, że sama powinna mu to pani powiedzieć. — Niczego pan nie rozumie. Wczoraj okropnie pokłócił się z Mikeyem o scenariusz i zszedł z planu. Dzisiaj wynajmem łodzi obciążył kartę kredytową Mikeya. Może gdybyśmy zaraz odprowadzili łódź, facet anulowałby rachunek. Sądzi pan, że to możliwe? — Nie wiem. — El zostanie wylany, panie Robicheaux. — Proszę koniecznie powiedzieć Elrodowi, że pani nie płynie. To wszystko, co potrafię zasugerować. — On popłynie tak czy owak. — Żałuję, że nie mogę pani pomóc. — I to wszystko? Au revoir, pieprzcie się, wietnamscy ucie kinierzy. — W ciągu dwóch ostatnich dni Elrod oświadczył zarówno mnie, jak i mojej żonie, iż chciałby pójść ze mną na spotkanie Anonimowych Alkoholików. Teraz mamy dziesiątą rano i już jest podcięty. Co, pani zdaniem, stanowi zasadniczy problem: łódź, wasz reżyser, deszcz, a może coś innego? Odwróciła się, jakby zamierzała odejść, a potem odwróciła się jeszcze raz i spojrzała mi w oczy. Jej własne, zielone, emanowały owym pełnym bólu światłem, jakie zwykle poprzedza łzy. — Co mam robić? — zapytała. — Proszę wejść do sklepu, spróbuję jeszcze raz — odpar łem. Kiedy wszedłem do kabiny, jadł kanapkę z krewetkami, wsparty łokciami o deskę rozdzielczą i gapił się na deszcz, tańczący nad odnogą w żółtej mgiełce. Jego twarz — ze zmęczenia lub upojenia alkoholowego — stała się wyblakła, pozbawiona wszelkiego wyrazu, obojętna na zniewagi i groźby. Im dłużej mówiłem, tym częściej ziewał. — To wspaniała kobieta, El — powiedziałem. — Wielu facetów poobcinałoby sobie palce, byleby mieć kogoś takiego jak ona. — Tu mądrze gadasz. — No to dlaczego nie odpuścisz sobie tych kretynizmów choćby na jeden dzień, żeby dać jej odrobinę spokoju? Wtedy jego spojrzenie zogniskowało się na chłodziarce i sterczącej z lodu oszronionej, bursztynowej butelce piwa. — Dobra — odparł nonszalancko. — No to niech mi pan pożyczy te swoje muchówki, panie Robicheaux, będę się z nimi obchodził bardzo ostrożnie. — Ale nie wypłyniesz na morze? — Nie, i bez tego mam chorobę morską. — Chcesz może zostawić u mnie tę skrzynkę piwa? — Należy do wyposażenia łodzi. Facet może się spienić, jeśli ją gdzieś zostawię. Niemniej jednak dzięki za troskę. — Taa, jasne, jasne. Kiedy odpłynęli, doszedłem do wniosku, że Elrod Sykes ze swoimi problemami powinien borykać się sam. — Hej, Dave, ten facet to naprawdę słynny aktor filmowy? — zapytał Batist. — Jest w Hollywood wielkim tuzem, Batist. Przynajmniej był. — Bogaty? — Tak, chyba tak.
— A ta kobitka to jego stała, co? — Ano tak. — Dlaczego ten gość tak się gryzie? — Nie wiem, Batist. Pewnie dlatego, że jest pijakiem. — No to dlaczego nie przestanie chlać? — Nie wiem, brachu. — Zły jesteś, że cię pytam? — Ależ gdzie tam, Batist — odparłem i poszedłem do magazynku na tyłach sklepu, żeby poustawiać skrzynki z wodą sodową. — Ty też czasem miewasz humory — usłyszałem zza swoich pleców. Pół godziny później zadzwonił telefon. — Halo? — powiedziałem. — Mamy tu problem — odrzekł głos z drugiej strony. W słuchawce rozlegały się trzaski, a deszcz bębnił o cynowy dach sklepu. — Elrod? — Tak. Władowaliśmy się na pień, mieliznę czy Bóg wie co. — Gdzie jesteś? — Dzwonię z małego sklepiku. Przelazłem na brzeg. — A gdzie łódź? — Powiedziałem ci, udupiona. — Poczekaj, aż podniesie się poziom wody. Wtedy prawdopodobnie spłynie. — W śrubę zaplątało się masę gnoju. — O co mnie prosisz, Elrod? — Mógłbyś tu przypłynąć? Batist jadł przy ladzie barowej ryż i kurczaka. Spojrzał mi w oczy i roześmiał się pod nosem. — Jak daleko od sklepu ugrzęzła wasza łódź? — Mniej więcej trzy mile. Na tym zakręcie, o którym mi mówiłeś. — Na tym zakręcie, o którym ci mówiłem, hę? — Taa, miałeś rację. Są tu w wodzie pnie czy karpy. Władowaliśmy się na coś takiego. — Władowaliśmy się? — W tym rzecz. — Przypłynę do was, ale również wystawię rachunek. — Jasna sprawa, nie ma o czym gadać, Dave. To ładnie z twojej strony. Gdybym mógł... Odwiesiłem słuchawkę. — Powiedz Bootsie, że wrócę mniej więcej za godzinę — po wiedziałem do Batista. Batist skończył jeść lunch i obłuskiwał z celofanu nowe cygaro. Z jego twarzy zniknęła cała wesołość. — Dave, nie ja będę ci mówił, co masz robić — oświadczył. — Ale są ludzie, którzy zawsze o coś proszą, a jak masz do czy nienia z takimi typami, to bez względu na to, ile dasz, nigdy im nie będzie dość. Zapalił cygaro i wciągając do ust dym, patrzył mi w oczy. Nałożyłem sztormiaki i kapelusz, przymocowałem do haka holowniczego furgonetki przyczepę z łodzią i ruszyłem gruntową drogą pod baldachimem dębów w stronę sklepu, z którego dzwonił Elrod. Przyczepa mocno podskakiwała na zalanych wodą wykrotach i widziałem w lusterku, jak zaburtowy silnik łodzi dygoce w swych uchwytach. Zredukowałem do dwójki i na mijance pozwoliłem, by wyprzedził mnie jadący za mną wóz. Kierowca, facet w bezkształtnym kapeluszu, spoglądał podczas manewru na odnogę, odwracając ode mnie twarz. Elroda nie było już w sklepie, podjechałem zatem ćwierć mili dalej na południe, do miejsca, gdzie udało mu się osadzić łódź na mieliźnie, a jednocześnie wmanewrować ją pomiędzy zatopione drzewa. Wody
odnogi wezbrały, a szare kłębowiska rdestu, poruszane prądem jak wachlarz, przyczepiły się do rufy jachtu. Cofając się, wprowadziłem przyczepę na płyciznę, spuściłem łódź na wodę, uruchomiłem silnik i zwiększyłem obroty tak, że równy pulsujący jęk był wyraźnie słyszalny w chlupocie deszczu uderzającego o powierzchnię odnogi. Podszedłem do jachtu Elroda od rufy i zarzuciłem szplajs linki cumowniczej na knagę, umocowaną do relingu: moja motorówka zaczęła chodzić w lewo i prawo w kilwaterze większej łodzi. Prąd, pełen wirów, niecił z dna chmury mułu. Zdołałem jednak dostrzec, że śruba najwyraźniej jest zaklajstrowa-na. Ciągnęły się za nią wyrwane łodygi grzybieni i hiacyntów, przypony sznura z przynętami, kawałek żaka z ciężarkiem, a nawet pusta butelka po cloroxie, oznaczająca miejsce ustawienia sieci. Elrod wyszedł z kabiny, osłaniając gazetą głowę. — No i jak to wygląda? — zapytał. — Poodcinam trochę tych świństw i spróbujemy ściągnąć twoją łódź na głębszą wodę. Jakim cudem zahaczyłeś o żak? Nie widziałeś butelki? — A więc służyła jako bojka? Otworzyłem nóż, sięgnąłem pod wodę najgłębiej, jak mogłem, i zacząłem odcinać śmieci zaplątane w śrubę. — Chyba prawda wygląda tak, że dupa ze mnie nie mary narz — stwierdził Elrod. Cisnąłem w stronę brzegu kłębowisko ze sznura i łodyg grzybieni, a potem spojrzałem Elrodowi w oczy. Zniknęło z nich alkoholowe lśnienie. Były teraz po prostu puste, może lekko podbarwione ubolewaniem. — Chcesz, żebym wlazł do wody i to zrobił? — zapytał, uciekając spojrzeniem ku odległemu brzegowi. — Nie, nie ma potrzeby — odparłem. Przelazłem ze swojej motorówki na jacht. — Zobaczymy, jak nam pójdzie. Jeśli nie zejdzie o własnych siłach, spróbuję bokiem zholować was w nurt. Weszliśmy do suchej kabiny i zamknęliśmy za sobą drzwi. Kelly, z głową spoczywającą w zgięciu ramienia, spała na jakichś poduchach. Gdy się obudziła, mając na policzku odcisk ręki, powiodła dokoła sennym spojrzeniem; uświadomiła sobie, że w ponurym poranku jej i Elroda niewiele się zmieniło. Jęknęła: „Och!”, niemal jak dzieciak, dla którego przebudzenie jest z reguły momentem niezbyt przyjemnym. Uruchomiłem silnik, wrzuciłem wsteczny bieg i dodałem gazu. Kadłub zadygotał i dostrzegłem przez tylne okienko, jak za rufą kipi woda, unosząc z dna kłęby mułu i plątaninę martwej roślinności. Ale nie spłynęliśmy z mielizny. Spróbowałem ruszyć do przodu i rozkołysać łódź, w końcu wyłączyłem silnik. — Kiepska sytuacja, ale może zdołalibyśmy zejść, gdybyś pchnął dziób, Elrod — powiedziałem. — Chcesz to zrobić? — Taa, jasne. — Nie jest tam głęboko. Tylko stój na mieliźnie i trzymaj się blisko kadłuba. — Nałóż kamizelkę ratunkową, El — powiedziała Kelly. — Kiedyś przepłynąłem wpław rzekę Trinity. I to podczas powodzi, kiedy nurt znosił przewrócone domy — odparł. Kelly wyjęła z górnej skrytki kamizelkę ratunkową, złapała Elroda za rękę i wsunęła ją w jedną z szelek. Elrod wyszczerzył do mnie zęby. Potem mimo woli zerknął na daleki brzeg. — Co ten facet tam robi — zapytał. — Jaki facet? — No, ten, co się pałęta po krzakach. — Może byśmy jednak najpierw ściągnęli łódź? Później zaczniemy przejmować się bliźnimi. — Co prawda, to prawda — odrzekł. Zawiązał troki kamizelki ratunkowej i wyszedł na deszcz. Trzymając się relingu, biegnącego po dachu kabiny, powędrował na rufę. Kelly, przygryzając wargę, odprowadzała go spojrzeniem. — Przecież zdołał dobrnąć na brzeg — powiedziałem z uśmiechem. — Tu nic mu nie grozi. — Elowi przydarzają się różne wypadki. Nieustannie. — Psycholog mógłby zaryzykować twierdzenie, że są po temu powody.
Odwróciła się od okna i jej zielone oczy powędrowały po mojej twarzy. — Pan go nie zna, panie Robicheaux, i nie jest pan tą chodzącą dobrocią, za którą się pan uważa. Ocenia go pan zbyt surowo. — Nie mając takiego zamiaru. — Ale tak jest. Pan go osądza. — Chciałbym, żeby ktoś mu pomógł. Ale nie otrzyma żadnej pomocy, dopóki pije czy jest na prochach. — Szkoda, że ja nie potrafię wystawiać takich prostych recept. — Nie są proste. Wcale nie są. Elrod spuścił się z relingu, pogrążając w wodzie aż po pierś, a potem, stąpając ostrożnie, ruszył ku wznoszącemu się jęzorowi mielizny. — Mogłaby pani stanąć na rufie, żeby ją obciążyć? — zapy tałem Kelly. — Gdzie? — W tylnej części jachtu. — Jasne. — Proszę wziąć mój sztormiak. — I tak przemokłam do nitki. Ponownie uruchomiłem silnik. — Chwileczkę — powiedziałem i założyłem jej na głowę swój nieprzemakalny kapelusz. Jasne, mokre pukle włosów Kelly przykleiły się do czoła. — Wolałbym nie poruszać spraw oso bistych, ale jest pani wyjątkową kobietą, panno Drummond, człowiekiem o wielkim duchu. Oburącz naciągnęła na głowę kapelusz, mocno uchwyciwszy go za obwisłe rondo. Nic nie odrzekła, po raz pierwszy jednak, odkąd się poznaliśmy, spojrzała mi w oczy bez rezerwy, gniewu czy lęku, a wręcz z pewnym szacunkiem, na który, jak wyczuwałem, niełatwo było sobie u niej zasłużyć. Pomachałem przez szybę do Elroda, wrzuciłem wsteczny bieg i dodałem gazu. Rury wydechowe zadygotały i wyrzuciły chmury wodnej mgiełki wysoko nad powierzchnię odnogi, szyby w oknach zatrzęsły się, a przez deski pokładu przebiegła wibracja. Zerknąwszy przez ramię, dostrzegłem Kelly, która wychylona przez reling, odpychała się od dna długim gafem do podbierania tarponów. Potem nagle kadłub zaskrzypiał o piaszczyste dno, jacht zjechał koleiną, niecąc kłęby żółtego i brązowego mułu, i wreszcie zakołysał się na głębszym nurcie. Elrod stał na mieliźnie i w geście zwycięstwa unosił pięści do góry. Wyłączyłem silnik i ruszyłem ku drzwiom kabiny, żeby rzucić kotwicę. W tej samej chwili, kiedy deszcz zaczął kąsać moje oczy, a ja podniosłem głowę, żeby omieść spojrzeniem odnogę, dostrzegłem mężczyznę w niekształtnym kapeluszu: klęczał, wspierając się bokiem o pień dębu, i zwyczajem wojskowych saperów, owinąwszy wokół przedramienia pas broni, mierzył z karabinka samopowtarzalnego. Zdałem sobie sprawę, że znalazłem się w jednym z tych momentów w życiu, kiedy człowiek nieodmiennie się spóźnia... Zdałem sobie z tego sprawę, jeszcze zanim zdołałem krzyknąć, zamachać rękami, wrzasnąć, że osoba w trykocie drużyny RaginCajuns nie jest mną. Potem deszcz został przewiercony rozbłyskiem lufy, a echo wystrzału poniosło się nad odnogą i odbiło od wysepek. Pocisk, zostawiając ślad o kształcie płatka róży, wszedł w plecy Kelly i wyszedł przez gardło, dziura zaś, jaką pozostawił, przywiodła mi na myśl sforę wilków, gnających z rozdziawionymi pyskami wśród drzew.
Rozdział 10 Wielu z nich po prostu wykonywało swoje obowiązki, pojawili się jednak i inni: w ich oczach lśniły podglądackie błyski, a swoich prawdziwych motywów tudzież granic gruboskórności nie znali nawet oni sami. Załatwiłem sobie zastrzeżony telefon. Tak podczas snu, jak i za dnia, późnym popołudniem, kiedy słońce zaczynało wyżarzać ruiny stodoły na tyłach naszej posesji, dawał mi się we znaki smród. Po raz pierwszy zwróciłem na niego uwagę nazajutrz po śmierci Kelly; gdy Elrod pojechał ze zwłokami do Kentucky, na pogrzeb. Śmierdziało szczurzym ścierwem. Posypałem zielska i przegniłe deski wapnem; smród ustąpił. Następnego popołudnia jednak wrócił, mocniejszy niż przedtem, natrętny jak zapach podtykanej człowiekowi pod nos obcej brudnej dłoni. Przestawiłem wentylator na parapet bocznego okna, tak by do sypialni napędzał powietrze sprzed domu — wciąż jednak śnił mi się sęp krążący nad pofalowanym ryżowiskiem, kłujący piaskiem wiatr, który gdzieś na swej drodze przeleciał nad rozkładającym się ścierwem jakiegoś wielkiego zwierzęcia, kobiece włosy i paznokcie dotykające metalowych ścian trumny. Siódmego ranka wstałem wcześnie, w miękkiej błękitnej poświacie minąłem sadzawkę, polałem rumowisko benzyną i podpaliłem. Płomienie strzeliły w górę ogromnym czerwono-czarnym bukietem, a spomiędzy desek szurnął w zielska gruby jak mój nadgarstek wąż mokasyn; z pyska sterczały mu zadnie łapy i ogon nieprzetrawionego szczura. Strzelec nie pozostawił po sobie nic: ani łuski, ani żadnych śladów na drzewie, spod którego strzelał. Na scyzoryku, znalezionym przez Rosie na grobli, nie było żadnych linii papilarnych. Niemal cała nasza praca zdała się psu na buty. Nie mieliśmy podejrzanych; nasze teorie na temat motywów zabójcy mogły się teoretycznie mnożyć w nieskończoność, wprost proporcjonalnie do czasu, który poświęciliśmy, żeby je koncypować. Jeden wszakże fakt, przygnębiający i niezmienny, majaczył mi przed oczyma przez cały dzień — podczas rozmów z Rosie, szeryfem, a nawet zastępcami wstawiającymi głowy do gabinetu, żeby się ze mną przywitać: Kelly Drummond zginęła i to zginęła dlatego, że wzięto ją za mnie. Nawet nie zauważyłem, jak do mojego biura wszedł Mi-key Goldman; kiedy podniosłem głowę, już w nim był: stojąc na piętach, wodził po pokoju swymi wytrzeszczonymi bladymi oczyma, a jakaś chrząstka w jego szczęce podrygiwała jak puszczona moneta. — Mogę usiąść? — zapytał. — Proszę bardzo. — Co tam u pana? — Wszystko w porządku. A u pana? — Dziękuję, dobrze. — Omiótł mnie spojrzeniem, jakbym był przedmiotem, który widzi pierwszy raz. — W czym mógłbym panu pomóc? — zapytałem. — Kim jest ten skurwysyn, który to zrobił? — Siedziałby już w areszcie, gdybyśmy wiedzieli. — W areszcie? A może by mu tak zamiast tego rozwalić łeb? — O co chodzi, panie Goldman? — Jak pan sobie daje z tym radę? — Przepraszam? — Jak pan sobie daje z tym radę? Mówię o panu. Ja też mam to za sobą, przyjacielu. Pierwsza Dywizja Piechoty Morskiej, Zbiornik Chosin. Niech pan nie próbuje mydlić mi oczu. Odłożyłem pióro na notatnik, splotłem dłonie i przeciągle popatrzyłem na Goldmana. — Obawiam się, że nadajemy na różnych częstotliwościach— odparłem. — Tak? Facet stojący obok pana dostaje kulkę, a pan zaczyna się zastanawiać, czy nie odczuwa zadowolenia, że to padło na niego, nie zaś na pana. A może się mylę?
— Czego pan chce? Potarł przyprószone siwizną ciemne włosy na karku i znów potoczył spojrzeniem wokół siebie. Skóra koło jego ust była napięta, a marsowy kontur szczęk i podbródka przywodził człowiekowi na myśl instruktora musztry. — Elrod zaczyna świrować. Wiem, bo już byłem świadkiem czegoś takiego. To dobry chłopak, ale już dawno temu przehandlował za gorzałkę płaty czołowe. Lubi pana i będzie pana słuchał. Łapie pan? — Nie. — Niech go pan przetrzymuje u siebie, niech pan przesiaduje u niego, wisi mi, jak pan to zrobi. Zamierzam skończyć ten film. — Jest pan niewiarygodnym facetem, panie Goldman. — Co? — Zagiął palce na kształt szponów, jakby pragnął wyrwać mi słowa z piersi. — Słyszał pan pewnie, że nie mam ludzkich uczuć, nie troszczę się o swoich aktorów, a filmowcy to banda gruboskórnych dupków? — Zanim przyjechał pan do New Iberia, nawet nie wiedziałem o pańskim istnieniu. Odnoszę jednak wrażenie, że w głowie ma pan jedno — dopiąć celu. Poza tym nie jestem zainteresowany niańczeniem Elroda Sykesa. — Jeżeli dostanę w łapy skurwysyna, który zastrzelił Kelly, będzie go pan musiał zdrapywać ze ściany. — W końcu go dostaniemy, panie Goldman, tymczasem jednak pańskie wigilanckie błazenady nie wyglądają najlepiej w biurze szeryfa. I, szczerze mówiąc, niezbyt przekonująco. — Co? — Proszę sobie postawić pytanie: ilu zawodowych mor derców, a ten gość był zawodowym mordercą, może operować w takiej prowincjonalnej gminie jak nasza? Kto tworzy jedyną znaną grupę zawodowych przestępców, przebywającą obecnie w New Iberia? Odpowiedź: Julie Balboni z orszakiem najem nych kretynów. Następne pytanie: kto, zwłaszcza z branży fil mowej, jest w spółce z tymi typami? Rozparł się w krześle i lekko zabębnił nadgarstkami o oparcie, rozglądając się żywo po pokoju; jego oczy, najpierw nieomal rozbawione, później skoncentrowały się na jakiejś dręczącej Goldmana tajemnej trosce czy myśli. — Panie Goldman? — zagadnąłem. — Taa? Ma pan coś jeszcze do powiedzenia? — Nie, szanowny panie, nic a nic. — Dobrze. To bardzo dobrze. Niezły z pana facet, ale nie potrafi pan wyjść poza własne problemy. Jakże to ludzkie. — Rozumiem. Idę teraz na korytarz po kawę — powiedziałem. — Zapewne po powrocie już pana nie zastanę. Wstał i rozprostował plecy, a potem wrzucił do ust miętowego dropsa. — Chce pan jednego? — zapytał. — Dziękuję, nie. —Tylko niech pan nie udaje rotarianina. Sprawdziłem pańską przeszłość, zanim poprosiłem pana o opiekę nad Elrodem. Taki sam z pana wariat jak my wszyscy. Często tylko włos dzieli pana od rozdarcia kogoś na strzępy. Wymierzył we mnie palec, wydął wargi i powiedział: — Paf. Tej nocy śniło mi się, że usiłowałem uratować kobietę tonącą w Zatoce Meksykańskiej. Gdyśmy zjeżdżali w głęboką dolinę fali, kobieta zaciskała oczy w kobaltowym blasku nieba, a piana smagała jej jasne włosy i bezkrwistą twarz. Nasze głowy sterczały z wody, jakby zostały odcięte i ułożone na półmisku. Potem ciało kobiety zamieniło się w kamień cięższy od marmuru i żadnym cudem nie mogłem go dłużej utrzymać na powierzchni. Wysunęła się z mych ramion i jęła opadać w wir zielonego światła, ku odległemu o sto stóp podwodnemu kanionowi. Z białawej rany w jej gardle unosiła się ku górze fala bąbelków. Rosie weszła do mojego gabinetu, z rozmachem postawiła torebkę na biurku i zaczęła myszkować w
regale z segregatorami. Musiała wspiąć się na palce, żeby sięgnąć najwyższej półki. — Chcesz pójść dzisiaj ze mną na lunch? — zapytała. — Co? — Lunch... chcesz iść ze mną na lunch? Obudź się, człowieku. — Dzięki, chyba jednak pojadę do domu. — Potem, po krótkiej pauzie, dodałem: — Oczywiście, jesteś zaproszona. — To miłe, ale może innym razem. — Usiadła przy biurku, zaczęła wertować jakieś dokumenty w kartonowych teczkach, ale jej oczy nieustannie wędrowały ku mojej twarzy. — Coś cię gnębi? — zapytałem. — Tak, ty. — Musiałaś przez cały dzień nie mieć innych problemów. — Wczoraj długo się zasiedziałam, a potem piłam kawę z dyspozytorem. Zapytał, jak mi się pracuje, a ja, że naprawdę dobrze, nie ma powodów do narzekań. Wtedy on spytał, czy etatowi jajcarze z biura próbowali ze mną jakichś numerów. Odparłam, że zachowują się wobec mnie jak prawdziwi dżentelmeni. Pójdę o zakład, że nie zgadniesz, co mi na to powiedział. — Poddaję się. — „Jeśli te typki będą jeszcze panią niepokoić, panienko Rosie — powiedziała, imitując akcent z krainy Cajun — niech no pani tylko szepnie słówko Dave’owi. On ich już uprzedzał, co będzie, jeśli się nie uspokoją”. — Zapewne odrobinę przesadził. — Nie musiałeś dla mnie tego robić, Dave. — Przepraszam. — I ty też nie udawaj cwaniaka. — Rany, ale z ciebie pistolet. — Jak powinnam to potraktować? — A bo ja wiem? Może byś się trochę wyluzowała? Jedną małą dłoń położyła na drugiej. Za biurkiem prezentowała się równie dostojnie jak zakonnice, które zapamiętałem z podstawówki. — Wydajesz się zmęczony — stwierdziła. — Trochę dokucza mi bezsenność. — Chcesz pogadać o tym, co wydarzyło się nad odnogą? — Nie. — Czujesz się w związku z tym winny? — Jak twoim zdaniem powinienem się czuć? Jestem wściekły. — Dlaczego? — Co to za głupie pytanie? — Czujesz się wściekły, bo nie potrafiłeś zapanować nad tym, co się stało? Czy uważasz, że w jakiś sposób ponosisz winę za jej śmierć? — A co, jeśli na wszystkie powyższe pytania odpowiem „tak”? Co to zmieni? Kelly zginęła. — Uważam, że samobiczowanie ma równie mało sensu jak masturbacja. — Dobra z ciebie przyjaciółka, Rosie, ale daj już spokój. Zająłem się papierami i nie podniosłem głowy przez niemal minutę. Kiedy to wreszcie zrobiłem, Rosie wciąż wbijała we mnie wzrok. — Dostałam właśnie z Biura trochę interesujących infor macji na temat Julie Balboniego — oświadczyła. Zrobiła pauzę i dodała: — Czy ty mnie słuchasz? — Tak. — W tym roku nowojorska obyczajówka zamknęła pół tuzina jego kin pornograficznych i dwie agencje towarzyskie. Jego flota rybacka również zbankrutowała. — Kiedy nie odpowiedziałem, Rosie podjęła: — W
tych właśnie firmach prał większość swoich narkotykowych pieniędzy. Deklarował fiskusowi najrozmaitsze legalne zyski, których nigdy nie miał. — Tak postępują wszyscy gangsterzy, Rosie. W każdym mieście Stanów Zjednoczonych. — Tyle że inspektorzy z izby skarbowej powiadają, iż popełnił jeden ogromny błąd. Wyłożył wiele milionów dolarów na ten film o wojnie secesyjnej i niełatwo będzie mu wyjaśnić, skąd je wziął. — Na to nie licz. — Fiskus przygważdża ich za dupę do ściany, kiedy nikt inny nie potrafi tego dokonać. Zacząłem scyzorykiem ostrzyć ołówek nad koszem do śmieci. — Odnoszę wrażenie, że cię nudzę — stwierdziła. — Nie, po prostu wskrzeszasz niektóre z moich dawniejszych przeczuć. — Co? — Sądzę, że twoja agencja chce przede wszystkim udupić Julie. Sądzę, że te morderstwa mają drugorzędne znaczenie. — Tak naprawdę uważasz, co? — Tak to wygląda z mojej perspektywy. Wstała z miejsca, zamknęła drzwi gabinetu i podeszła do mojego biurka. Nosiła białą jedwabną bluzkę i czarne drewniane korale. Ugięte palce trzymała na brzuchu jak śpiewaczka operowa. — Julie od dawna wprawiał federalnych w zakłopotanie — podjąłem. — Ma związek z połową przestępstw popełnionych w Nowym Orleanie, w kiciu nie spędził ani dnia. — Kiedy miałam szesnaście lat, przydarzyło mi się coś, z czym, jak wtedy sądziłam, nigdy nie zdołam się uporać. — Na szyi Rosie wykwitł czerwony rumieniec. — I to nie tylko z powo du tego, co zrobili mi dwaj brygadziści w tyle autobusu dowo żącego do pracy imigranckich robotników. Potem słyszałam, jak naśmiewają się ze mnie dwaj zastępcy szeryfa. Uznali cały incy dent za zabawny, a jeden z nich wspomniał coś o meksykańskiej putanie. Nigdy nie zapomnę tej chwili. Do końca życia. Złożyłem scyzoryk i zagapiłem się na czubki swoich palców. Strzepnąłem z nich do kosza wiórki pozostałe po ostrzeniu ołówka. — Wybacz — powiedziałem. — Rozpoczynając pracę w Biurze, przysięgłam sobie, że stanę na uszach, aby inne kobiety nie były traktowane w taki sposób jak ja. Tak więc czuję się mocno dotknięta twoimi uwagami, Dave. Chciałabym załatwić Julie Balboniego, ale nie ma to żadnego związku z moimi uczuciami wobec człowieka, który zgwałcił i zamordował te kobiety. — Gdzie ci się to przytrafiło? — W obozie dla imigrantów opodal Bakersfield. To zresz tą dość pospolity wypadek. Spytaj jakąkolwiek kobietę, którą dowożono autobusem do pracy. — Jesteś doskonałym gliniarzem, Rosie, i myślę, że uziemisz każdego przestępcę, którego weźmiesz na celownik. — No więc, do cholery, zacznij zachowywać się inaczej. — Załatwione. Czekała, aż powiem coś więcej, ja jednak milczałem. Przygarbiła się i ruszyła w stronę swojego biurka. Potem odwróciła głowę. Miała wilgotne oczy. — Czy to wszystko, co masz mi do powiedzenia? — zapytała. — Nie, nie wszystko. — A więc co jeszcze? — Jestem dumny, że mogę z tobą pracować. Wspaniała z ciebie kobieta. Zaczęła wyjmować z torebki chusteczkę jednorazową, ale nagle zatrzasnęła zamek i głęboko nabrała powietrza. — Wychodzę na chwilę na korytarz — powiedziała.
— Dobra. — Czy mamy jasność, jeśli chodzi o priorytety w tym śledztwie, Dave? — Tak, chyba mamy. — Świetnie. Bo nie chcę, żebyśmy musieli powtarzać tę dyskusję. — Pozwól, że zanim wyjdziesz, wspomnę o czymś jeszcze. Kilka lat temu moja druga żona została zamordowana przez handlarzy narkotyków. Wiesz o tym, prawda? — Tak. — Wcześniej czy później wpadli wszyscy faceci i kobieta, którzy to zrobili. Niemniej jednak budzę się czasem w nocy i wraca to stare uczucie gniewu. Chociaż wszyscy ci ludzie dostali solidne wyroki, z dożywociem włącznie, mam chwilami wraże nie, że to za mało. Znasz uczucie, o którym teraz mówię? — Tak. — To dobrze. — A po chwili dodałem: — Naprawdę nie chcesz wpaść do nas na lunch? — To nie jest najlepszy dzień, Dave. Ale dziękuję. — Z twarzą po żołniersku nieodgadniona, z torebką mocno ściśniętą pod pachą wyszła na korytarz. Elrod Sykes zadzwonił do biura tuż po moim powrocie z lunchu. Miał teraz głębszy głos i wyraźniejszą wymowę. — Znasz te stare ruiny na plantacji położone na południe od twojej przystani? — zapytał. — Czemu pytasz? — Mógłbyś spotkać się tam ze mną za pół godziny? — Po co? — Chciałbym z tobą pogadać. Po to. — Pogadaj ze mną teraz, Elrod, albo przyjdź do biura. — W waszym biurze czuję się wytrącony z równowagi. Z jakiegoś powodu mundury policyjne zawsze sprawiają, że zaczynam myśleć o alkomacie. Nie wiem, skąd mi się to wzięło. — „Wygląda mi na to, że twoja łódka wcześnie dzisiaj wyszła w morze. — A bo to grzech? Chcę ci coś pokazać. Możesz tam być czy nie? — Chyba jednak nie. — Co się z tobą dzieje, do kurwy nędzy? Mam informacje na temat śmierci Kelly. Chcesz je poznać czy nie? — Może powinieneś się przez chwilę zastanowić, w jaki sposób rozmawiasz z ludźmi. — Zostawiłem całą swoją etykietę w Kentucky, przy trumnie Kelly. Spotkamy się za pół godziny. A jeśli nie jest pan zainteresowany, chuj panu w dupę, panie Robicheaux. Odłożył słuchawkę. Miałem uczucie, że zaczynam poznawać tę stronę osobowości Elroda, która wzbudziła zainteresowanie brukowców. Dwadzieścia minut później jechałem gruntową drogą pomiędzy polami trzciny do ruin domu zbudowanego przez plantatora w latach trzydziestych ubiegłego wieku. W 1863 roku federalne oddziały generała Banksa wywlekły na dwór pianino i rozbiły je w korycie strumienia, potem zaś, uznawszy widać, że to za mało, podłożyły ogień pod czworaki dla niewolników i puściły z dymem pierwsze piętro samej rezydencji. Dach i stropy z drewna cyprysowego zapadły się do środka ceglanej skorupy, zbiorniki na wodę i zabudowania gospodarcze przemieniły w kompost, kuźnia była tylko pomarańczowym maźnięciem na wilgotnej ziemi, wandale zaś powalili większość nagrobków na rodzinnym cmentarzysku i w poszukiwaniu złotych albo srebrnych monet powyrywali z kominków kamienne płyty. Czemu poświęcać czas grubiańskiemu pijaczynie i to w dodatku na warunkach przezeń dyktowanych? Bo trudno wyniośle lub pruderyjnie zachowywać się wobec człowieka, który prawdopodobnie przez całą resztę swojego życia będzie w środku nocy budzony przez powracające koszmary czy też któremu bezkres szarych poranków nie będzie dawać żadnej nadziei światła, lecz tylko ów ostry palący dreszcz, jaki płynie z pierwszej szklaneczki whisky.
Wsparty o błotnik furgonetki patrzyłem, jak z drogi gruntowej wyłania się lawendowy cadillac Elroda, a potem staje w cieniu dębów, rosnących przed frontem zrujnowanego domu. Prowadził ochroniarz z planu filmowego, Murphy Doucet, El-rod zaś, z łokciem w oknie wozu i puszką coca-coli w opalonej dłoni, siedział na miejscu pasażera. — Jak się pan dzisiaj miewa, detektywie Robicheaux? — zapytał Murphy Doucet. — Doskonale. A pan? — Jak to mawiają, każdy z nas w taki czy inny sposób zbiera bawełnę dla białego pana, nie? — odparł puszczając oko. Potarł widniejącą na gardle bliznę o kształcie kurzej łapki i rozłożył na kierownicy gazetę. Elrod — w niebieskich spodenkach, beżowej koszuli polo i nowiutkich butach sportowych nike, obszedł cadillaka. Popił coca-coli, postawił puszkę na masce i wrzucił do ust miętówkę. Jego oczy chwilę błądziły po podwórku, a potem bez przekonania skoncentrowały się na słońcu, migającym znad odnogi przez gałęzie wierzb. — Chciałbyś podjąć naszą rozmowę? — zapytałem. — Myślisz, że się wygłupiałem, czy co? — Co mi chciałeś powiedzieć, Elrod? — Przejdź się ze mną za te drzewa, to ci coś pokażę. — Stary cmentarz? — Nie o to chodzi. Coś, o czym pewnie nie wiesz. Przez gęstwę skarlałych dębów i wiśni, przez plątaninę wrzo-śców i martwych bluszczy dotarliśmy na cmentarzyk otoczony spiczastym, skorodowanym i chylącym się ogrodzeniem. Z grobów wyrastały sosny o długich ciemnozielonych igłach. Samotna ceglana krypta już dawno zawaliła się pod własnym ciężarem i teraz ginęła w dzikich różach i pełzających roślinach skalnych. Elrod stanął obok mnie, a ja poczułem z jego ust zapach bour-bona i miętówek. Spoglądał w oślepiający słoneczny blask, wcale nie mrużąc przy tym oczu. Miał w nich szczególny wyraz, coś, co w Wietnamie zwykliśmy nazywać tysiącjardowym spojrzeniem. — Tam — powiedział — w cieniu, na skraju tego wiśniowego zagajnika. Widzisz zagłębienia w ziemi? — Nie. Mocno ścisnął mnie za ramię i wyciągnął dłoń. — Dokładnie w tym miejscu, gdzie teren zaczyna się ob niżać w stronę odnogi — dodał i wyprzedzając mnie, ruszył na tyły posiadłości. Pokazał na ziemię. — Jest ich czterech. Popra cuj tu szpadlem, a wydobędziesz kości. Na zawilgoconym kawałku terenu, gdzie woda deszczowa spływała po zboczu do wąziutkiego parowu, dostrzegłem rządek porosłych grzybami wgłębień. — O co w tym wszystkim chodzi? — zapytałem. — Gotowali kaszę w żeliwnym kociołku i pocisk artyleryjski załatwił wszystkich czterech. Generał ustawił na ich grobach drewniane krzyże, które jednak zgniły już dawno. To był cholernie dobry oficer, panie Robicheaux. — Chyba już pójdę — odparłem. — Chciałbym ci pomóc, Elrod, ale sądzę, że wolisz postępować po swojemu. — Byłem z tymi chłopcami. Wiem, przez co przeszli. Na Boga, nie brakowało im odwagi. Robili zupę z butów i pociski ze stopionych gwoździ czy obręczy kół. Nic ich nie mogło zmusić do kapitulacji. Odwróciłem się i ruszyłem ku furgonetce. Słyszałem przez zieloną gęstwę, jak ochroniarz sika obok cadillaka. Elrod dogonił mnie i znów złapał za ramię. — Jeśli koniecznie chcesz spisać mnie na straty, uważając za odmóżdżonego pijaka, to twoja sprawa — powiedział. — Je śli nie obchodzi cię, przez co przeszli ci faceci — to oczywiście też wyłącznie twój interes. Ale nie ściągnąłem cię tu w związ ku z nimi.
— A więc w związku z czym? Odwrócił mnie twarzą do siebie. — Bo nie chcę, żeby ktoś dźwigał mój kanister — odrzekł. — Co? — To teksańskie wyrażenie. Chodzi o to, że nie chcę, aby ktoś płacił moje rachunki. Wmówiłeś sobie, że gość, który zabił Kelly, sądził, iż bierze na cel ciebie. Tak czy nie? — Może. — Niby dlaczego miałbyś być tak ważny? Podjąłem marsz w stronę furgonetki. Ponownie mnie dogonił. — Posłuchaj — powiedział. — Tuż przed jej śmiercią pożarłem się z Mikeyem. Oświadczyłem mu, że scenariusz jest do dupy, scenarzyści, których zatrudnił, nie potrafiliby sklecić hasła reklamowego dla podpasek, że on, Mikey, przez swoje gówno-zjadztwo spieprzy całą robotę i że jeśli wreszcie nie oprzytomnieje, zejdę z planu. Makaroniarze mnie słyszeli. — Jacy makaroniarze? — Ludzie Balboniego. Wszędzie ich pełno. Zabili Kelly, żeby dać mi po łapach. Skóra w górnych częściach jego policzków zmarszczyła się tak, że można było odnieść wrażenie, iż wpadła w wibrację. — Uspokój się, El. — Zafundowali mi lekcję poglądową, panie Robicheaux. Teraz ja położyłem mu dłoń na ramieniu. — Może Julie maczał w tym palce, a może nie — odparłem. — Jeśli jednak maczał, to nie z twojego powodu. Musisz mi za ufać, wiem, o czym mówię. Odwrócił głowę i przycisnął jedno oko grzbietem dłoni. — Kiedy ludzie pokroju Julie urządzają lekcję poglądową, uderzają w samo sedno problemu — powiedziałem. — Nie wybie rają osób postronnych, bo to powoduje zbyt wiele powikłań. Słyszałem, jak oddech świszczy mu w gardle. — Nie pozwoliłem otwierać trumny — mruknął Elrod. — Po wiedziałem przedsiębiorcy pogrzebowemu w Kentucky, że jeśli dopuści, by rodzice Kelly zobaczyli ją w takim stanie, wrócę i... Objąłem go ramieniem i poprowadziłem przez cmentarzyk. — Wracajmy do miasta i chodźmy coś zjeść — powiedzia łem. — Jak ktoś mnie dziś rano pouczył, rozstawianie samego siebie po kątach nie ma sensu. Jak sądzisz? — Ona umarła. I nie mogę jej zobaczyć. To niesprawiedliwe. — Przepraszam...? — Widuję tych żołnierzy, ale jej nie mogę zobaczyć. Dlaczego tak się dzieje? To nie ma sensu. — Będę z tobą szczery, brachu. Myślę, że balansujesz na krawędzi delirki. Przystopuj zanim ją przekroczysz, El. Uwierz, człowiek nie musi umrzeć, żeby trafić do piekła. — Uważasz, że jestem skończony i świruję, co? Nie mam ci tego za złe. Sam miewam wątpliwości, co mi się roi przed oczyma. — Może to nie jest zły znak. — Kiedy przejeżdżaliśmy przez pole trzciny cukrowej, powiedziałem do Murpha, tego ochroniarza: „Kto to tam stoi za panem Robicheaux?” Potem popatrzyłem jeszcze raz i go rozpoznałem. Po raz pierwszy pojawił się w biały dzień. Potem zaraz zniknął. A zwykle tak nie postępuje. — Idę dzisiaj na spotkanie AA. Zabierzesz się ze mną? — Taa, czemu nie? To nie może być gorsze niż kolacja z Mi-keyem i makaroniarzami. — W towarzystwie tych facetów powinieneś trochę uważać na swój język. — Chłopie, zastanawiam się, co by powiedział mój dziadek widząc, że pracuję z bandą takich grandziarzy. Mówiłem ci, że był teksańskim strażnikiem? — Jasne. — Wiesz co mi kiedyś powiedział o Bonnie Parker i Clyde Barrowie? Otóż powiedział... — Muszę wracać do biura. Może wpadnę po ciebie o wpół do ósmej?
— Dobra. Dzięki, że pan przyjechał, panie Robicheaux. Przepraszam za swoje chamstwo przez telefon. Zwykle tak nie bluzgam. Nie wiem, co mnie napadło. — Wziął z maski swo ją puszkę i zaczął popijać. — To tylko coca-cola, nie da się za przeczyć. — No to ją wypij. Obdarzył mnie uśmiechem. — Człowiekowi psują się od tego zęby — stwierdził i resztę zawartości puszki wylał na ziemię. Tego wieczoru, siedząc ze szklanką mrożonej herbaty w swoim sklepie wędkarskim, usiłowałem wytropić związek pomiędzy śmiercią Kelly a śledztwem w sprawie mordercy seryjnego, który mógł być również zaangażowany w prostytucję. Nic mi się nie zgadzało. Czy morderca seryjny był alfonsem? Dlaczego wszystkie zbrodnie, jakie popełnił, ograniczały się do stanu Luizjana? Jeśli istotnie wziął Kelly za mnie, cóż takiego ustaliłem w śledztwie, co mogło go pchnąć do próby zgładzenia funkcjonariusza policji? I o jaką stawkę grał w tym wszystkim Julie Bałboni? Trapiła mnie również myśl, że śmierć Kelly nie miała nic wspólnego z naszymi łowami na seryjnego mordercę. Może snajperem w kapeluszu powodowały inne motywy, związane na przykład ze szkieletem, paskami wyschłej skóry, strzępami przegniłej odzieży i kępkami przywartych do czerepu kędzierzawych włosów. Czyżby ktoś sądził, że rozwarte usta — nabite piaskiem i zielonymi glonami — mogą wyszeptać nazwiska dwóch zabójców, którzy sądzili dotąd, że swój mroczny postępek zdołali utopić w wodzie trzydzieści pięć lat temu? Żyjemy teraz w regionie, który jego mieszkańcy wolą nazywać Nowym Południem. Jednak urazy rasowe, a już z pewnością poczucie winy białych związane z niesprawiedliwością wobec Murzynów, mają twardy żywot. Świniopas Patin, człowiek nieodczuwający lęku prawie przed niczym, ostrzegał mnie w związku z odkryciem w Atchafalaya zwłok zlinczowanego Murzyna. Sugerował również, iż zabity utrzymywał stosunki z białą kobietą. Dla Świniopasa te wydarzenia sprzed lat wciąż były żywe, wciąż znamienne dla niezapomnianej i zbiorowej hańby, a poza tym — skoro chodzili po świecie niektórzy ich uczestnicy — zasługujące, jeśli już, na traktowanie pełne dystansu i dwuznaczności. Może, uznałem, nadszedł już czas, żeby odbyć ze Świniopasem następną rozmowę. Kiedy pojechałem do jego posesji nad odnogą, okna były ciemne i otwarte, a zawieszone w nich białe firanki wydymały się na wietrze. Z podwórka na tyłach budynku słyszałem stukot butelek i krzyży pozawieszanych przez gospodarza na gałęziach dębu. Gdzie się podziałeś, Świniopasie? — pomyślałem. Wetknąłem wizytówkę pomiędzy ościeżnicę a zaopatrzone w siatkę drzwi. Przez drzewa przeświecał żółty księżyc. Czułem jedyny w swoim rodzaju zapach przypalonych flaczków. Z szosy dobiegł warkot silnika samochodowego. Światła reflektorów zatańczyły na drzewach porastających pobocze i wóz zwolnił, jakby kierowca zamierzał wjechać w zagajnik rosnący na froncie posesji Świniopasa. Uznałem, że to nadjeżdża sam Świniopas, i ruszyłem w stronę drogi. Wtedy kierowca przyspieszył i światła śmignęły obok mnie. Nie zwracałbym uwagi na wóz i jego kierowcę, gdyby nie fakt, że kiedy skręciłem w stronę swojej furgonetki, wyłączył reflektory i naprawdę przycisnął gaz do dechy. Jeśli uczynił to z myślą, aby ukryć przed moim wzrokiem numer rejestracyjny— odniósł sukces. Niemniej jednak zapamiętałem dwa szczegóły: samochód wydawał się nowy i ciemnoniebieski bądź granatowy, przypominał zatem wóz, jaki świadkowie dostrzegli na grobli w gminie Vermillion, gdzie ktoś wepchnął do beczki nagą uduszoną dziewczynę. A może jechała nim po prostu para nastoletnich kochanków, szukających intymności w mrokach nocy. Byłem za bardzo zmęczony, żeby się dłużej nad tym zastanawiać. Uruchomiłem furgonetkę i ruszyłem do domu. Niebo było jasne, a na jego sklepieniu eksplodowały konstelacje. Nic nie zwiastowało deszczu, żadna zmiana temperatury nie obiecywała, że zegna mgłę znad wody. Ale oto dwieście jardów od domu Świniopasa szosa skryła się w tak gęstych kłębach mgły, że światła mojego wozu nie mogły ich przeniknąć. Zrazu sądziłem, że gdzieś na polu płonie ognisko i podmuch wiatru napędził nad drogę chmurę dymu,
powietrze jednak pachniało taką słodyczą i świeżością jak zaorana ziemia, a poza tym jego wilgotność była prawie namacalna. Mgła kłębami napływała znad odnogi, oblepiała pnie drzew, obłapiała mój wóz jak biała rękawica, smugami wdzierała się przez szyby. Nie wiedziałem, czy zatrzymuję furgonetkę świadomie, czy przyczyną jest zamilknięcie silnika... Tak czy inaczej przez co najmniej pół minuty reflektory to zapalały się, to gasły, rozrusznik nie chciał zaskoczyć, a z radia dobiegał wrzaskliwy zgiełk, raniący uszy niczym odgłos drapania paznokciami po tablicy. Potem mgła wyparowała z drogi i drzew równie gwałtownie, jak na nie spadła, uśpiona powierzchnia odnogi rozbłysła niedzielnym światłem, nocne powietrze zaś znów stało się tak czyste i nieskazitelne, jakby uwięziono je pod szklaną kopułą. Nazajutrz rano, przy blasku dnia, zająłem się mechanicznymi problemami mojej furgonetki: sodą do pieczenia, wodą i szczoteczką do zębów oczyściłem klemy akumulatora. Po południu z planu filmowego nad Jeziorem Hiszpańskim zadzwonił do mnie Świniopas. — Czego szukałeś w moim domu? — zapytał. — Muszę z tobą pogadać na temat tego zlinczowanego Murzyna. —Już ci powiedziałem, co wiem. Ten czarnuch zaczął kombinować, gdzie nie powinien. — To nie wystarczy. — Mnie tak. — Sam mówiłeś, że mój ojciec pomagał twojej matce, kiedy ty siedziałeś w pierdlu. Teraz ja proszę ciebie o pomoc. — Już ci jej udzieliłem. Ty po prostu nie słuchasz. — Czy ty się kogoś boisz, Sam? Może jakichś białych? — Boję się tylko Boga. A w ogóle co to za nawijka? — O której będziesz dzisiaj w domu? — Jak wrócę. Masz swoją furgonetkę? — Tak. — Mój wóz walnął wczoraj w drzewo. Jest do kitu. Wpadnij wieczorem na plan i podrzuć mnie do domu. O jakiejś ósmej albo dziewiątej. — No to do zobaczenia, brachu — powiedziałem, odkładając słuchawkę. Czerwone słońce skryło się do połowy za horyzontem, wśród drzew hałasowały cykady, kiedy przez gaj pekanowców jechałem aleją na plan filmowy nad Jeziorem Hiszpańskim. Na miejscu rychło się zorientowałem, że nie będzie mi łatwo dopaść Świniopasa Patina samego. Mikey Goldman miał urodziny i aktorzy do spółki z ekipą urządzili mu przyjęcie. Na pokrytym lnianymi obrusami stole piętrzyły się przekąski, stał wielki różowy tort, a na samym środku — waza ponczu z szampana. Pnie rosnących wzdłuż jeziora drzew były w całości spowite kolorowymi wstęgami papieru, do reżyserskiego zaś krzesełka Goldmana przywiązano co najmniej dwa tuziny baloników z helem. Tłum zachowywał się beztrosko. Popijano poncz z przezroczystych plastikowych kubeczków, jedzono gotowane krewetki i cienkie plastry boudin z papierowych talerzyków, a oblicze Mikeya Goldmana — wobec tak wszechobecnej życzliwości i oddania — po prostu promieniało. Dostrzegłem w ścisku Julie Balboniego z orszakiem, Elroda Sykesa, burmistrza New Iberia, prezesa Izby Handlowej, paru funkcjonariuszy związkowych, jednego członka kongresu stanowego i Twinkyego Lemoyne’a z Lafayette. W centrum tego wszystkiego, na odwróconej skrzyni, siedział Świniopas Patin ze swoją dwunastostrunową gitarą. Był ubrany jak dziewiętnastowieczny czarnoskóry muzyk uliczny, tyle że nosił również nasunięty na oczy biały kowbojski kapelusz słomkowy. Srebrne pierścienie nałożone na palce prawej dłoni przebiegały po strunach, kiedy śpiewał: Do domu wracam świtem skonany jak ten trup gorzałki litry spite w łeb walą mnie: łup, łup. — Powinien wziąć pan sobie talerz. To był Murphy Doucet, ochroniarz. Mówił do mnie, ale gapił się na blondynkę w szortach i staniku, stojącą obok wazy z ponczem. Zjadł nadziany na wykałaczkę plasterek boudin, potem samą wykałaczkę
wsunął w kącik ust i zaczął ssać. — Nie wygląda na to, żeby wszyscy byli podłamani śmiercią Kelly Drummond, prawda? — zapytałem. — Chyba kombinują sobie, że życie musi toczyć się dalej. — Prowadzi pan interesy z obecnym tu panem Lemoyne’em, Murph? — Jesteśmy współwłaścicielami agencji ochrony, jeśli to pan ma na myśli. Dla mnie to niezły układ, ale dla niego — betka. Jeśli jest w okolicy jakiś zyskowny biznes, Twinky prawdopodobnie ma w nim jakieś udziały. Dobry Boże, ten facet wie, jak się robi forsę. Lemoyne, ze szklaneczką pełną bourbona z lodowymi wiórkami i liśćmi mięty, usiadł w leżaku nad jeziorem. W ciągnącej znad wody bryzie sprawiał wrażenie człowieka opanowanego i rozluźnionego, a jego okulary bez oprawek były zaróżowione wspomnieniem zachodzącego słońca. Na moment skoncentrował spojrzenie na mej twarzy, potem zaś uciekł nim w stronę jeziora, gdzie jakieś małolaty jeździły na nartach wodnych. — Niech pan coś zje, Dave. Wszystko darmocha. Cholera, mam zamiar trochę zabrać do domu — powiedział Murphy Doucet. — Dzięki, już jadłem — odrzekłem i podszedłem do miejsca, gdzie w towarzystwie dwóch miejscowych Murzynek, zatrudnionych jako statystki, siedział Świniopas Patin. — Chcesz, żeby cię podrzucić do domu? — zapytałem. — Jeszcze się nie wybieram. Ludzie chcą, żebym grał. — To był twój pomysł, żebym tu przyjechał, Sam. — Pojedziemy prościutko do mnie. To chyba ustalone, nie? O, pan Goldman szykuje się do krojenia tortu. Potem zaczął śpiewać: „Szefie —pytam raz klawisza — Szefie Szefie —pytam raz klawisza — Szefie, powiedz, Szefie, co to prawo?” Walnął w szczękę z lewej, dał mi w prawą. Jak ten neptek na ziem padłem z jękiem. „Szefie — proszę raz klawisza — Szefie Szefie —proszę raz klawisza — Szefie daj poleżeć choć kapinę, potem z wszystkim się uwinę”. Ryknął: „Zaraz se poleżysz, obrzympalcu!” i mnie tryknął. W gęstniejącym zmierzchu odczekałem pół godziny: przyjęcie było coraz bardziej hałaśliwe. Wreszcie ktoś zapalił baterię reflektorów, które skąpały cały teren w nienaturalnej poświacie fosforowej flary. Waza ponczu została już dawno opróżniona i teraz zastąpiły ją wanienki pełne lodu i puszek z piwem, a także przenośny barek, przy którym dwaj barmani wychodzili ze skóry, przyrządzając martini i miętowy julep. — Muszę już zwijać żagle, Świniopas — powiedziałem do Sama. — Ale ta dama ma do mnie jedną prośbę. Daj mi jeszcze dziesięć minut — odparł. Podszedł kelner z tacą i podał Świniopasowi oraz towarzyszącej mu kobiecie dwa papierowe kubki pełne beczkowego piwa, mnie zaś oszronioną szklankę z wiórkami lodu, liśćmi mięty, plasterkami pomarańczy i koktajlowymi wisienkami. — Niczego nie zamawiałem — rzekłem do kelnera. — Pewien dżentelmen powiedział, że to właśnie pan pija i żeby panu podać. To Dr Pepper, psze pana. — Który dżentelmen? — Tak dokładnie nie pamiętam, psze pana. Ująłem szklankę i pociągnąłem łyk. Lód był tak zimny, że przyprawił mnie o ból gardła. Jezioro skryło się już pod całunem czerni i gdzieś w ciemnościach, ponad zgiełkiem czynionym przez balowiczów, usłyszałem, jak ktoś usiłuje uruchomić silnik motorówki. Dokończyłem napitek i odstawiłem szklankę na stół bufetowy. — Mam tego po uszy, Sam — powiedziałem. — Jedziesz czy nie? — Ta pani dowiezie mnie do domu — odparł. Jego zaczerwienione z przepicia oczy wpatrywały się w nicość spod ronda kowbojskiego kapelusza.
— Świniopas... — zacząłem. — Ta pani mieszka o parę kroków ode mnie. Jakieś czarne skurwiele sprawiały jej ostatnio kłopoty. Nie chce wracać do domu sama. Tak to wygląda. Jutro z rana przyjdę do twojego biura. Spróbowałem zajrzeć mu w oczy, ale zajął się dostrajaniem gitary. Odwróciłem się i przez smugi cienia pomaszerowałem do swojej furgonetki. Kiedy raz jeszcze, przez szybę wozu, spojrzałem na przyjęcie, blondynka w szortach i staniku, przy ogólnym aplauzie, wkładała Mikeyowi Goldmanowi do ust łyżeczkę tortu. Lało jak z cebra, gdy zbliżałem się do położonego na południe od miasteczka mostu zwodzonego nad zatoką. Dostrzegłem dozorcę w oświetlonym oknie, mokre lśnienie i plamy rdzy na stalowych dźwigarach, zielone i czerwone światła pozycyjne statku, przepływającego gdzieś we mgle. Od domu dzieliło mnie zaledwie kilka minut drogi. Wystarczyło przejechać przez most i ruszyć drogą gruntową w stronę mojej przystani. Nie postąpiłem tak jednak, stało się inaczej. Obok drogi białą kulą eksplodował piorun, ciskając przed moje reflektory czarny i dymiący pień drzewa. Przełknąłem ślinę, żeby udrożnić uszy, poczułem, jak mi się zdawało, smak wisien koktajlowych, mięty i pomarańczy. Potem już z pewnością szarpnął mną taki spazm, jakby ktoś o wnętrze mej czaszki usiłował zapalić sztormową zapałkę. Furgonetka stoczyła się z szosy na pobocze, a stąd, przez powaloną bramę z drutu kolczastego, na groblę przecinającą trzęsawisko. Pamiętam dzikie jaskry, nadbiegające ku mnie w światłach reflektorów, wizg opon po błocie i kamieniach, a potem mgłę, która napłynęła znad zatopionych drzew i wierzbowych wysepek, aby połknąć wóz i przesłonić całunem szyby. Gdzieś daleko na moczarach usłyszałem głuchy pomruk gromu, odbity od zatok echem jak salwa artyleryjska. Wiedziałem, że zjeżdżam z grobli, ale nie potrafiłem rozluźnić dłoni zaciśniętych na kierownicy ani też przełożyć stopy na pedał hamulca. Czułem, że dygocę, że trzewia zwiera mi kurcz, że zgrzytam zębami — jakby wszystkie końcówki moich nerwów posmarowano nagle palącą jodyną. Następnie piorun uderzył w groblę tuż przed furgonetką, opryskując jej przednią szybę fontanną błotnistej wody. Uciekaj, pomyślałem. Walnij łokciem w klamkę i wyskakuj. Ale nie potrafiłem się ruszyć. Czułem, że przednie koła wozu zsuwają się z krawędzi grobli i nabierają rozpędu, powstrzymywane jeszcze oporem tylnych... A potem na łeb na szyję zjeżdżałem po zboczu przez zielska, połamaną trzcinę, pędy wierzb i łodygi pałki wodnej, aż wreszcie przednie koła ugrzęzły po osie w wodzie i piasku. Nie wiem, jak długo tam siedziałem. Czułem przepływające przez mój mózg fale kolorów, co zdarza się w czasie mdłości albo wtedy, kiedy człowiek o krok od delirium tremens z gwałtownym dreszczem przełyka lufę marnego bourbona; potem to uczucie minęło i zdołałem dostrzec odbicia gwiazd w wodzie, zarysowane na tle księżyca wierzchołki martwych cyprysów i wreszcie ognisko płonące tam, gdzie nie powinno było płonąć — trzydzieści jardów w bok od grobli, na spłachetku suchego lądu, pośród drzew spowitych mgłą. I pojąłem, że tam właśnie powinienem pójść. Brodząc wśród grzybieni ku drzewom, dostrzegłem cienie mężczyzn poruszających się wśród drzew, usłyszałem ich ochrypłe głosy i przygłuszony zgrzyt łyżek o cynowe miski. Ociekający wodą, uwikłany w łodygi grzybieni, wyszedłem z płycizny na skraj polany. Mężczyźni wokół ogniska nie zwrócili na mnie szczególnej uwagi, jakbym był — czy ja wiem? — kimś oczekiwanym. Gotowali flaki w żelaznym kociołku; plecaki i drewniane manierki pozawieszali na gałęziach drzew, długie karabiny zaś ustawili w kozły po pięć sztuk. Ich szare i jasno-brązowe mundury były wypłowiałe i sztywne od soli; ich nieogolone twarze miały w sobie chudość i głód właściwy twarzom żołnierzy, którzy zbyt długo byli w polu. Potem, zza ogniska, spojrzał na mnie spod szarego kapelusza ze złotą wstążką brodaty mężczyzna o surowych oczach. Jego lewe ramię spoczywało na czarnym temblaku, prawa nogawka spodni zaś zwisała luźno wokół wystruganej z drewna protezy.
Ruszył w moją stronę, wspierając się na kuli. Czułem bijący z jego odzieży zapach tytoniu i potu. Potem uśmiechnął się sztywno, przy czym skóra jego twarzy omal nie popękała od wysiłku. Miał zęby żółte jak ziarna kukurydzy. —Jestem generał John Bell Hood. Pochodzę z Kentucky. Jak się pan miewa, sir? — powiedział i wyciągnął do mnie rękę.
Rozdział II — Wydaje się pan zbity z tropu — oświadczył. — Czy tak właśnie nadchodził Mam na myśli śmierć. — Niech pan ich zapyta. Niektórzy z jego ludzi mieli otwarte bezkrwiste rany, w które mógłbym wcisnąć pięść. Za ustawioną w kozły bronią, na samym skraju kręgu światła, stał furgon sanitarny. Ktoś zgrabił z klapy na ziemię plątaninę bandaży, sztywnych od zaschłej krwi. — Czy umarłem? — zapytałem generała. — Nie odnoszę takiego wrażenia. — Przedstawił się pan jako John Bell Hood. — W istocie. Miał wąską twarz o zapadłych policzkach, a w porach skóry osiadły drobiny sadzy. — Wiele o panu czytałem. — Mam nadzieję, że opinii o mnie pochlebnych. — Był pan pod Gettysburgiem i Atlantą. Dowodził pan Teksańską Brygadą. Nigdy nie potrafili zmusić pana do kapitulacji. — Moi polityczni wrogowie z rządu prezydenta Davisa niekiedy podkreślali ten fakt. —Jaką mamy datę?’ — zapytałem. — 21 kwietnia 1865. — Nie rozumiem. — Czego pan nie rozumie? — Lee już się poddał. Wojna skończona. Co pan tu robi? — Wojna nigdy nie jest skończona. Skłonny jestem sądzić, że pan o tym wie. Był pan porucznikiem w armii Stanów Zjednoczonych, nieprawdaż? — Tak, ale prowadzenie swojej wojny przekazałem ludziom, którzy ją wszczęli. Zrobiłem to już bardzo dawno temu. — Nie myli się pan. Ona trwa w nieskończoność. Z oczyma pojaśniałymi od bólu wsparł się mocniej na kuli i wyciągnął przed siebie drewnianą nogę. Dłoń wystająca z temblaka skurczyła się do rozmiaru małpiej łapki. Kapral wrzucił do ogniska kłodę, a iskry strzeliły ku nawisłym gałęziom drzew. — To my przeciwko nim, przyjacielu — powiedział. — W tym kraju nie brak podstępnych ludzi. — Machnął kulą, pokazując moczary. — Dobry Boże, człowieku, niechże pan nie będzie ślepy. — Federalni? — Czyżby pańskie oczy i uszy były zatkane ziemią? — Sądzę, że nie toczymy tej rozmowy naprawdę. Sądzę, że to wszystko przestanie istnieć, kiedy wstanie dzień. — Nie jest pan głupcem, panie Robicheawc, niechże pan zatem nie udaje głupca. — Widziałem w Nowym Orleanie pański grób. Nie, wMeta-irie. Zmarł pan na żółtą febrę. — Myli się pan. Umarłem, kiedy ogłoszono kapitulację, drogi panie. — Znów uniósł kulę i wymierzył ją we mnie jak oręż. Na jego żółtych zębach zamigotały płomienie. — Poddadząpróbie twoją duszę, synu. Ale ty się nie poddawaj. Trwaj na placówce i zmuś ich, by zdobywali teren we krwi i pocie, stopa za stopą. — Nie bardzo wiem, o czym pan mówi. — Na rany boskie, co się z panem dzieje? Ludzie sprzedajni i występni unicestwiają pański świat. Czy nie może pan tego zrozumieć? I dlaczego dostrzegam strach na pańskiej twarzy? — Myślę, że może znów jestem pijany. Miewałem psychotyczne epizody, kiedy wchodziłem w cug. Kiedy
lał deszcz, roiłem, że dzwonią do mnie polegli koledzy z mojego plutonu. — Nie jest pan większym psychotykiem niż Sykes, poruczniku. — Elrod ma rozmiękły mózg, panie generale. — Ten chłopak ma wielkie serce. Nie bojąc się kpin, obstaje przy swoich przekonaniach. Powinien pan brać z niego przykład. Liczę na pana. — Nie potrafię pojąć pańskich słów. — W tym miejscu spoczywają nasze kości. Czy sądzi pan, ze oddamy je zbrodniarzom, tym, którzy nasze zęby i szpik przerobią na nawóz? — Pójdę już, panie generale. — Ach, zatem odwraca się pan po prostu do szaleństwa plecami, prawda? Donkiszoteria panu nie odpowiada, co? — Ciągnie mnie jakaś siła. Czuję ją. —Zatruli pański organizm, synu. Ale wyjdzie pan z tego. Wychodził pan z gorszych opałów. Proszę sobie przypomnieć minę, na którą nastąpił, i podobne historie. — Zatruli? Wzruszył ramionami i wziął do ust cygaro; kapral przypalił je rozżarzonym kijkiem z ogniska. W mroku sierżant dokonywał odprawy patrolu, który miał zaraz wyruszyć. Twarze żołnierzy były z powodu wyczerpania i tropikalnego upału pomarszczone jak śliwki. — Niech pan tu jeszcze przyjdzie — powiedział generał. — Raczej nie. — A zatem dobrej nocy, sir. — Dobrej nocy, panie generale. I życzę dobrej nocy pańskim ludziom. Skinął głową i pociągnął cygaro. W jego policzkach powstały przy tym małe okrągłe dołki. — Panie generale? — Tak, sir? — To będzie paskudne, prawda? — Co? — To, o czym pan mówi, to, co mnie czeka w przyszłości. — Nie wiem. Z takiego czy innego powodu mój ogląd przeszłości jest znacznie wyraźniejszy niż przyszłości. — Zaśmiał się pod nosem. Potem znów przybrał wyraz powagi i starł z wargi okruch tytoniu. — Niech pan posłucha i zapamięta... To przypomina ostrzał, do którego nieprzyjaciel używa łańcuchów i podków. Człowiek zaczyna sądzić, że nigdy się nie skończy, a tu nagle zapada cisza donośniejsza niż huk ich dział. Niechże tylko pana nie zaniepokoi dramatyzm mojego porównania. Dobrej nocy, poruczniku. — Dobrej nocy, panie generale. Przez płyciznę, a potem głębszą wodę brodziłem w stronę grobli. Wiszące nad moczarami smugi mgły przypominały węże o grubych cielskach. Dostrzegłem piorun kulisty, który przemknął pomiędzy kikutami podtopionych drzew i rozszczepił się o wysepkę; był tak oślepiająco żółty jak surówka spuszczana z hutniczego pieca. Później, niczym powódź szklanych okruchów, z nieba spadł deszcz, a płomień ogniska za moimi plecami stał się czerwonawą plamą skrytą w ławicy mgły, która napłynęła znad moczarów, przetoczyła nad wodą i jeszcze raz oblepiła furgonetkę. Powietrze było tak przesycone ozonem, że niemal czułem na języku jego smak; słyszałem, jak w kałuży iskrzy i bulgoce zerwany przewód elektryczny; moje nozdrza wypełniał metaliczny odór spalenizny, jaki czasem roztacza podczas ulewy tramwaj z St. Charles. Do mych uszu dobiegło również piskliwe zawodzenie nutrii, która głosem rozhisteryzowanej kobiety przyzywała partnera. Zapamiętałem to wszystko. Zapamiętałem błocko w mych butach, łodygi grzybieni pętających mi nogi, szaro-zieloną mgiełkę glonów, która na kształt pajęczyny oblepiła moje oliwkowe spodnie. Kiedy rankiem zastępca szeryfa i dwaj felczerzy wynosili mnie z kabiny wozu, słońce było tak jasne jak płomień spawarki, dzień równie parny i zwykły jak poprzedni, moja odzież zaś — tak sucha, jakbym
dopiero co wyjął ją z szafy. Jedyną zmianą fizyczną, jaką dostrzegł we mnie felczer, był spory guz nad prawym okiem, zwieńczony rozcięciem skóry. No i była jeszcze ta ostrożna, prawie żartobliwa uwaga. — Dave, chyba wczoraj w nocy nie wypadłeś na głowę z fur gonetki? — powiedział. A zaraz dodał: — Wybacz. Tylko żarto wałem. Zapomnij o tym. Nasz lekarz domowy, doktor Landry siedząc na krawędzi mojego łóżka w szpitalu miejskim, w świetle małej latarki badał mi oko. Było już późne popołudnie, Bootsie i Alafair wróciły do domu, a z drzew rosnących za oknami skapywały krople deszczu. — Czy światło cię razi? — zapytał lekarz. — Trochę. Czemu pytasz? — Bo twoje źrenice są rozszerzone, chociaż nie powinny być. Powiedz mi raz jeszcze, co czułeś, zanim zboczyłeś z drogi. — Smak wisien, mięty i pomarańczy. Potem coś takiego, jakbym zgryzł w zębach kabel elektryczny pod napięciem. Wsunął latarkę do kieszeni koszuli, poprawił okulary i z zadumą spojrzał na mą twarz. Namiętnie grywał w golfa, łysiał, był mocno opalony, miał nadwagę i przedramiona porośnięte pierścieniami blond włosów. — Jak się teraz czujesz? — zapytał. — Jakby w mojej głowie coś rozdarto. Tak się musi czuć wilgotna rozrywana tektura. — Jadłeś coś? — Wszystko zwymiotowałem. — Chcesz posłuchać dobrej nowiny? Badania nie wykazały w twoim organizmie ani śladu alkoholu. — Skąd miałby się wziąć? Nie piłem żadnej gorzałki. — Ludzie czasem sobie spekulują, czy jest to czymkolwiek uzasadnione, czy nie. — Na to nic nie mogę poradzić. — Natomiast zła nowina jest taka, że nie mam pojęcia, co cię doprowadziło do takiego stanu. Niemniej jednak wedle felczerów mówiłeś rozmaite dziwne rzeczy, Dave. Odwróciłem od niego wzrok. — Powiedziałeś, że na moczarach biwakują żołnierze. Utrzy mywałeś z uporem, że są ranni. Wiatr zaczął tężeć, uderzając w okno liśćmi i kroplami deszczu. — Zrazu myśleli, że ktoś z tobą był. Przeszukali całą groblę — dodał. — Wysłali nawet łódź na te małe wysepki. — Przykro mi, że sprawiłem im tyle kłopotu. — Dave, oni twierdzą, że mówiłeś o konfederackich żoł nierzach! — To była niezwykła noc. Zaczerpnął powietrza i przygryzł wargi. — Cóż, nie byłeś pijany, nie jesteś wariatem, mam więc pewną teorię — oznajmił. — Kiedy w latach sześćdziesiątych odbywałem praktykę w nowoorleańskim Szpitalu Miłosierdzia, leczyłem małolaty, które zachowywały się tak, jakby ktoś upiekł na rożnie ich mózgi. Mówię tu o LSD, Dave. Czy sądzisz, że któryś z tych hollywoodzkich typów mógł nad Jeziorem Hiszpańskim lekko wzmocnić twojego Dr Peppera? — Nie wiem. Może. — Badania nic nie wykazały, ale to normalka. Żeby stwierdzić obecność LSD w organizmie, potrzeba chromatografu gazowego, a tylko niewiele szpitali dysponuje takim urządzeniem. My, w każdym razie, nie. Czy coś takiego zdarzyło ci się już przedtem? — Kiedy zginęła moja żona, znów zacząłem chlać i miewać chwile urojeń. — Może byśmy ten fakt zatrzymali tylko dla siebie? — Czy padły na mój temat jakieś uwagi, doktorze? Zamknął swoją czarną torbę i wstał, gotując się do wyjścia.
— Odkąd to się przejmujesz, co na twój temat mówią ludzie? — Dlaczego? — Bo efekty nie następowały stopniowo, lecz nagle, z całą mocą, to zaś rysuje niepokojącą ewentualność. Może ktoś na prawdę cię naszprycował? Martwi mnie możliwość powikłań, Dave, czegoś na kształt opóźnionej reakcji szokowej. — Muszę wracać do pracy. — Nie, nie musisz. — Porozmawiam z szeryfem. W gruncie rzeczy jestem za skoczony, że się dotąd nie pojawił. Doktor Landry potarł dłonią włochate przedramię i wbił wzrok w kara ę z wodą i szklankę, stojące na moim stoliku nocnym. — O co chodzi? — zapytałem. — Widziałem się z nim niedawno. Oświadczył, że dziś rano rozmawiał z tobą przez pół godziny. Zagapiłem się przez okno na poszarzałe niebo i deszcz skapujący z drzew. Na południu zahuczał grzmot, wprawiając szybę w drżenie, a ja, Bóg raczy wiedzieć czemu, wyobraziłem sobie żołnierzy w przemoczonych mundurach, którzy brodząc w błocku, krzątają się wokół działa, studzą dymiącą lufę, a później ładują do niej zwoje łańcucha i całe garście poskręcanych podków. Nie mogłem spać tej nocy, więc nazajutrz rano wypisałem się ze szpitala i wróciłem do domu. Kiedy doktor pytał mnie, jak się czuję, nie udzieliłem mu zbyt precyzyjnej odpowiedzi. Czułem się pusty, wyprany w środku, moja skóra była gumiasta i pozbawiona wrażliwości, moje oczy biegały za jakimś rozproszonym światłem, które zdawało się nie mieć źródła. Czułem się tak, jakbym po trzech dniach nieustannego gorzałkowania został nagle i całkowicie odcięty od wszystkich tych wewnętrznych ogni, które utrzymywałem przy życiu, podsycałem i na których polegałem z religijną miłością prawdziwego wyznawcy. Nie odczuwałem bólu, żadne połamane żyletki nie kaleczyły mojego sumienia; była tylko drętwota, jakby wiatr, wełniste chmury i przepływające nad polami trzciny cukrowej deszczowe szkwały stanowiły cząstkę osobliwego letniego zjawiska, które obserwuję przez szybę z dźwiękoszczelnej kabiny. Piłem słoną wodę, żeby wymiotować, garściami pochłaniałem witaminy, przyrządzałem sobie koktajle mleczne gęste od truskawek i bananów, na podwórku robiłem tuziny pompek j skłonów tułowia, w zapadającym zmierzchu gnałem ze wszystkich sił tak długo, aż moje płuca chrapliwie zaczęły domagać się powietrza, a przepocone spodenki przykleiły się do skóry. Wziąłem gorący prysznic, aż w bojlerze skończyła się ciepła woda, potem przez pięć minut trzymałem głowę pod zimną. W końcu nałożyłem czyste spodnie oraz dżinsową koszulę i wyszedłem na dwór, pod pekanowce. Moczary za drogą purpurowiały we mgle i skrzyły się od świetlików. Czarny chłopak w pirodze łowił na wędkę ryby tuż za pasem lilii wodnych. Jego skóra zdawała się świecić w ostatnich czerwonych promieniach słońca. Siedział nieruchomo i trzymał wędzisko, ani na chwilę nie spuszczając wzroku ze spławika. Wieczór był tak cichy i senny, chłopiec tak zapamiętały w swym skupieniu, że mogłem odnieść wrażenie, iż wszystko, co widzę, jest malowidłem. I wtedy z ukłuciem w sercu zdałem sobie sprawę, że coś tu nie gra — do mych uszu nie dobiegały żadne dźwięki. Drogą gruntową przejechał samochód, chłopak skrobnął pagajem o burtę pirogi, przepływając na inne miejsce... Ale nie słyszałem nic prócz suchego rezonansu swego własnego oddechu. Wróciłem do domu, gdzie w salonie Bootsie czytała przy świetle lampy. Z niepokojem właściwym ludziom, którzy pogwałcają ciszę świątyni, miałem właśnie coś powiedzieć — tylko po to, żeby się przekonać, czy słyszę własny głos — gdy trzaśniecie drzwi za mymi plecami smagnęło mnie w ucho jak bicz. I oto nagle usłyszałem program telewizyjny, cykady wśród drzew, spryskiwacz sąsiada zraszający zarośla mirtu, pomruk silnika motorówki, uruchomionego przez Batista na przystani. — Co się stało, Dave? — zapytała Bootsie. — Nic. — Dave? — Naprawdę nic. Chyba trochę wody dostało mi się do uszu. — Otworzyłem i zamknąłem usta.
— Twoja kolacja czeka na stole. Zjesz? — Tak, jasne — odparłem. Badawczo wpatrywała mi się w oczy. — Najpierw ją podgrzeję. — Dobry pomysł. Mijając mnie, raz jeszcze przestudiowała moją twarz. — Co jest grane, Boots? Czy wyglądam jak facet, który wszedł właśnie przez dziurę z innego wymiaru? — zapytałem, idąc za nią do kuchni. — Po prostu wyglądasz jak facet bardzo zmęczony, ot i wszystko. Kiedy przed włożeniem talerza do kuchenki mikrofalowej owijała go w folię, przez cały czas stała do mnie plecami. — Co się stało? — Ależ nic. Dzwonił szeryf. Chce, żebyś wziął tydzień wolnego. — Dlaczego nie powiedział tego mnie? — Skąd mogę wiedzieć? — Chyba coś przede mną ukrywasz. Wsunęła talerz do mikrofalówki i obróciła się w moją stronę. Nosiła złoty łańcuszek z krzyżykiem i w tej chwili ów krzyżyk wisiał ukośnie na jej różowej bluzce. Palce Bootsie powędrowały do mojego policzka, a później opuchlizny nad okiem. — Nie ogoliłeś się dzisiaj — powiedziała. — Co mówił szeryf, Boots? — Powtórzył to, co mówili inni. W biurze burmistrza. Twoi koledzy... — Co? — Że może przeżywasz załamanie psychiczne. — A wierzysz w to? — Nie. — No więc kogo to obchodzi? — Szeryfa. — Jego problem. — Dwaj zastępcy pojechali na plan filmowy i przesłuchali kilka osób, obecnych na przyjęciu urodzinowym pana Goldmana. — Po co? — Pytali o twoje zachowanie, ot takie rzeczy. — Czy jednym z tych zastępców był Rufus Arcenaux? — Tak, chyba tak. — Boots, to jest facet, który sprzedałby do burdelu własną matkę, byle tylko awansować o stopień. — Nie w tym rzecz. Jacyś aktorzy oświadczyli, że przez cały wieczór pałętałeś się z drinkiem w dłoni. Ludzie wierzą w to, co pragnęli usłyszeć. — Nazajutrz badano mi krew i mocz. Nie stwierdzono alkoholu w moim organizmie. Zostało to odnotowane w szpitalnych dokumentach. — W miejscu publicznym pobiłeś jednego ze zbirów Julie Balboniego, Dave. Nieustannie wysyłasz miejscowym biznesmenom sygnały, że możesz wyrugować z miasta duże pieniądze. Oświadczasz felczerom, że widziałeś na moczarach rannych konfederackich żołnierzy. No i co, twoim zdaniem, mają o tobie myśleć ludzie? Usiadłem przy stole i przez siatkę w drzwiach kuchni zagapiłem się na gęstniejący nad trawnikiem mrok. Oczy piekły mnie tak, jakbym miał piasek pod powiekami. — Nie mam wpływu na to, co mówią ludzie — odparłem. Stanęła za mną i położyła mi dłonie na ramionach.
— Zgódźmy się co do jednego — powiedziała. — Po prostu nie możemy pozwolić sobie na żaden uczynek, który ułatwi im wyrządzenie nam krzywdy. Dobra, Dave? Przycisnąłem jej dłonie swoimi. — Zgoda — odparłem. — Nie próbuj wyjaśniać, co, w swoim przekonaniu, słyszałeś albo widziałeś na moczarach. Nie opowiadaj o wypadku. Nie broń się. Pamiętasz, jak zwykłeś mawiać: „Po prostu z uśmiechem przejdź przez dym artyleryjski. To ich doprowadza do szaleństwa”. — W porządku, Boots. — Przyrzekasz? — Przyrzekam. Objęła mnie ramionami i wsparła brodę na czubku mojej głowy. Po chwili zapytała: — Cóż za człowiek mógłby spróbować zrobić nam coś takiego, Dave? — Ktoś, kto popełnił gruby błąd — odparłem. Była to jednak odpowiedź pompatyczna. Prawda wyglądała tak, że na przyjęciu nieostrożnie przyjąłem drinka i wszedłem wprost w scenariusz, który napisał dla mnie ktoś inny. Później, już w łóżku, gapiąc się w sufit, usiłowałem odtworzyć scenę, jaka rozegrała się pod dębami nad Jeziorem Hiszpańskim. Pragnąłem wierzyć, iż mogę sięgnąć w głąb swojej podświadomości i wyłowić z niej płytę fotograficzną, na której moje oko zarejestrowało, jak czyjaś dłoń przesuwa się nad szklanką Dr Peppera, którą ma mi właśnie podać kelner. Potrafiłem jednak ewokować tylko obraz grobli, roztopionej w szarych wodach, i naładowanej elektrycznością mgły, nadciągającej spomiędzy cyprysów. Bootsie przewróciła się na bok, położyła rękę na mojej piersi, przesunęła ją niżej, na brzuch, i jeszcze niżej... Gapiłem się w mrok. Za oknem trwały nieruchome drzewa. Gdzieś w moczarach przewalił się aligator. Bootsie cofnęła dłoń i usłyszałem, jak odwraca się do mnie plecami. Godzinę później ubrałem się w ciemnościach salonu, wsiadłem do furgonetki i nie włączając silnika, na luzie, bezgłośnie dotoczyłem się na przystań, gdzie do haka holowniczego zamocowałem przyczepę z łodzią. Łódź spuściłem na wodę w tym samym miejscu, gdzie furgonetka zjechała z grobli. Na wiosłach dotarłem poza pas lilii i pałki wodnej, ciągnący się wzdłuż brzegu, i dopiero tam, na głębinie, opuściłem silnik i włączyłem go pociągnięciem za sznurek rozrusznika. Kilwater wyglądał jak długi klinowany okop, w którym żółte błocko mieszało się z obumarłymi gałęziami. Potem spomiędzy chmur wyjrzał księżyc, liznął srebrem mech porastający pnie cyprysów, ja zaś dostrzegłem węże mokasyny owinięte wokół niższych konarów wierzb, nieforemny, zielonobrązowy łeb aligatora, sterczący z ruchomego materaca patyków i liści, sztywne, częściowo zżarte ścierwo szopa na piaskowym jęzorze i wreszcie pół tuzina dzikich kaczek, które pierzchały nad wodą opodal suchej zadrzewionej wyspy, gdzie spotkałem generała. Wyłączyłem silnik i sunąc rozpędem, osadziłem dziób łodzi na piaszczystym brzegu, następnie zaś niosąc sześciobateryjną latarkę i wojskową saperkę, ruszyłem w stronę drzew. Ziemia była miękka, wilgotna jak gąbka i usłana grubą warstwą liści oraz śmiecia, pozostawionego przez opadającą wodę. Wokół drzew wiły się plątaniny starych sznurów rybackich, z piasku wystawały — pogrążone w nim do połowy — butelki po cloroxie, służące do oznaczania sieci. Na środku polany znalazłem pozostałości po ognisku. W popiele leżał tuzin poczerniałych puszek po piwie, a tuż obok, tylko już na trawie — wdeptana w ziemię, zużyta prezerwatywa. Kopniakami rozrzuciłem niedopalone kawałki drewna, węgle i puszki, umocowałem latarkę w zaroślach, nadałem saperce kształt motyki, dokręciłem mutrę i zacząłem kopać ziemię. Osiemnaście cali poniżej poziomu gruntu natrafiłem na coś, co archeologowie nazywają „warstwą
palenisk” — pozostały po dawnych ogniskach osad czystego węgla drzewnego. Wysypując go ostrożnie, łopata za łopatą, znalazłem osmalony mosiężny guzik i grube zielone denko ręcznie wytworzonej butelki, w którym zastygły bąble powietrza. Czego to jednak dowodzi? — postawiłem sobie pytanie. Odpowiedź: że być może obozowali tu w dziewiętnastym wieku traperzy, drwale czy nawet niedobitki jakiegoś oddziału wojska. Potem przypomniałem sobie scenę z minionej nocy: karabiny poustawiane w kozły, plecaki zawieszone na gałęziach drzew, wyczerpanie żołnierzy, którzy mieli wyruszać na patrol, suche bezkrwiste rany sprawiające takie wrażenie, jakby były wyczyszczone przez larwy, furgon sanitarny i wygrabione z niego na ziemię pozasychane polowe opatrunki. Furgon sanitarny. Wziąłem latarkę i przeszedłem na drugi koniec polany. Na moczarach, pod listowiem podtopionych drzew, woda była czarna jak węgiel. Uklęknąłem i zacząłem kopać koleinę o rozmiarach dwie na cztery stopy. Poziom gruntu opadał w tym miejscu, ziemia więc, pomarszczona wąskimi rowkami erozji, była wilgotniej sza i bardziej miękka; sypałem ją na oba krańce wykopu. Kiedy zagłębiłem się na stopę, spod saperki zaczęła wypływać woda. Przerwałem pracę, żeby motykę przerobić na szpadel, i zacząłem kopać w stronę wyższej części stoku. Wtedy na obu kopczykach dostrzegłem płatki rdzy i kawałki metalu, które przywodziły na myśl małe czerwone zęby. Poświeciłem latarką w głąb dołu i oto z jednej jego ściany sterczał — skręcony niczym wąż — przerdzewiały pas metalu: mógł być obręczą koła. Pięć minut później natrafiłem na coś twardego, odłożyłem więc saperkę i gołymi rękoma wydobyłem piastę ze sterczącymi dokoła kikutami szprych długości mojej dłoni. W ciągu następnej pół godziny usypałem obok niej stos, na który składały się kwadratowe ćwieki, kawałki drewna nie cięższego niż balsa, metalowe zawiasy, ogniwa łańcucha, zardzewiały fragment kubka, a także piła. Wody gruntowe prawie do szczętu zeżarły rączkę i zęby, przysadzisty jednak, kanciasty, niemal brutalny kształt narzędzia nie pozostawił wątpliwości — była to piła chirurgiczna. Wszystkie znaleziska do taszczyłem do łodzi. Byłem umorusany jak nieboskie stworzenie, cuchnąłem potem i smarowidłem przeciw komarom. Całe dłonie miałem w piekących bąblach. Pragnąłem obudzić Bootsie, zadzwonić do Elroda, a może nawet do szeryfa; chciałem każdemu, kto miałby ochotę mnie słuchać, opowiedzieć o swoim odkryciu. Zaraz jednak musiałem skontrolować głupotę swojego myślenia. Jakim cudem może być naprawdę zdrowy psychicznie ktoś — przynajmniej w oczach innych — kto w środku nocy, na trzęsawisku, kopie w poszukiwaniu artefaktów z lat wojny secesyjnej tylko po to, żeby dowieść, iż nie jest wariatem? W istocie, podobnie zachowywałby się facet utrzymujący, że odbywa podróże międzygwiezdne i dowodzący tego faktu przez okazanie potwierdzonego biletu na przelot latającym spodkiem. Po powrocie do domu przykryłem łódź plandeką, wziąłem prysznic, w kuchni, przy wtórze rozśpiewanych pod księżycem w pełni nocnych ptaków, zjadłem kanapkę z szynką i cebulą, i w końcu doszedłem do wniosku, że ja i generał nie zdradzimy naszych sekretów tym, których żywot i punkty widzenia określa blask dnia i racjonalny światopogląd.
Rozdział 12 Następnego ranka trochę zaspałem, a kiedy się wreszcie A pobudziłem, znalazłem na lodówce wiadomość od Boot-sie, że pojechały z Alafair na zakupy do miasta. Przygotowałem kawę z cykorii, gorące mleko, muesli i truskawki, a potem to wszystko wyniosłem na tacy na podwórko za domem, gdzie mieliśmy stół ogrodowy z modrzewia. Nie było jeszcze upału i w plamistym cieniu polatywały sójki, a zraszacz sąsiada słał na mój trawnik opalizującą mgiełkę. W pewnej chwili zobaczyłem, że przy naszej skrzynce na listy zwalnia, a potem skręca w podjazd służbowy wóz Rosie Gomez. Rosie, aby dobrze widzieć znad kierownicy, dość wysoko zadzierała głowę. Wstałem od stołu i gestem zaprosiłem Rosie do siebie. — Jak się czujesz? — zapytała. — Nieźle. W gruncie rzeczy wspaniale. — Taa? — Jasne. — Wyglądasz po byku. — Bo czuję się po byku. Siadaj, przyniosę ci kawy. Kiedy wróciłem z dzbankiem, filiżanką i spodeczkiem, siedziała na ławce, spoglądając na moją sadzawkę i należące do sąsiada pole trzciny cukrowej. Jej twarz sprawiała wrażenie spokojnej i opanowanej. — Pięknie tutaj — westchnęła. — Szkoda, że nie zastałaś Bootsie i Alafair. Chciałbym cię im przedstawić. — Będzie jeszcze okazja. Wybacz, że nie odwiedziłam cię w szpitalu. Z samego rana pojechałam do Nowego Orleanu. Wróciłam dopiero teraz. — Co jest grane? — Mniej więcej trzy tygodnie temu stara prostytutka z Dzielnicy zadzwoniła do Biura i powiedziała, że chce nam wystawić Julie Balboniego. Była jednak napita albo naćpana i agent, który odebrał telefon, nie potraktował jej zbyt serio. — Co miała do zaoferowania? — Właściwie nic. Powtarzała tylko: „Krzywdzi dziewczyny. Ktoś powinien załatwić tego pieprzonego makaroniarza. Musi przestać krzywdzić dziewczyny”. — I co dalej? — Trzy dni temu w kamienicy czynszowej dla kobiet Ur-sulines nastąpiła awaria prądu. Kiedy zdechła klimatyzacja, nie trzeba było wiele czasu, żeby smród dotarł przez okna na podwórko. Patolog powiada, że to samobójstwo. Obserwowałem jej twarz. — Ale ty tak nie uważasz? — zapytałem. — Ile kobiet popełnia samobójstwo, strzelając sobie w głowę z trzydziestki ósemki? — Może była pijana i nie przejmowała się, jakim sposobem uderzy w kalendarz? — W jej lodówce i sza ach było pełno jedzenia. Mieszkanie wysprzątane, naczynia umyte. Na stole leżała torba z zakupami, których jeszcze nie zdążyła wyjąć. Czy twoim zdaniem można się w tym wszystkim dopatrywać samobójczego nastroju? — Co myśli policja nowoorleańska? — Nic. Ziewa. Ma taki sam współczynnik liczby zabójstw jak nowojorska. Sądzisz, że pali się, by z samobójstwa zrobić jeszcze jedno niewyjaśnione morderstwo? — Co zamierzasz? — Nie wiem. Chyba miałeś słuszność, mówiąc o powiązaniach z Balbonim. Wspólnym mianownikiem, czymś, co nieustannie wypływa w naszej sprawie, jest prostytucja w Nowym Orleanie i jego okolicach. Nie ma w gminach Jefferson czy Orlean alfonsa albo dziwki, którzy nie byliby w jakikolwiek sposób powiązani
z Balbonim. — Co wcale nie znaczy, że Julie maczał palce w jakimkolwiek zabójstwie, Rosie. — Bądź ze mną szczery. Czy jako przedstawicielka Fajda-nia, Bżdżenia, Irytowania wciąż budzę w tobie poczucie wyższości? — Chyba nie bardzo rozu... — Tak, tak, gadaj zdrów. Jak alfonsi nazywają swoje dziewczyny? „Forsa na winklu”, prawda? — Prawda. — Czy sądzisz, że ktoś mógłby bez wiedzy i aprobaty Bal-boniego bezkarnie zabić jedną z jego dziwek? — Tylko że jest tu małe „ale”. Facet, który zamordował Kelly Drummond, prawdopodobnie sądził, że strzela do mnie. A mafia nie zabija policjantów. Przynajmniej z premedytacją. — Może to kowboj działający na własną rękę. My, w policji, mamy swoich wyrodków. Gangsterzy mają swoich. Parsknąłem śmiechem. — Ależ z ciebie numer — stwierdziłem. — Skończ z tym protekcjonalnym tonem, Dave. — Wybacz — odparłem wciąż roześmiany. Posłała mi ponure spojrzenie. — Jestem tobą zaniepokojona. Ty po prostu musisz pod skakiwać. — Wszystko jest w najlepszym porządku, uwierz. — Jasne, jasne. — Wiesz o czymś, o czym ja nie wiem? — Tak, że ludzie i forsa to bardzo zła kombinacja — odparła. — Byłbym ci wdzięczny, gdybyś przestała mówić zagadkami. — Mało kto przejmuje się źródłem pieniędzy, Dave. Ludzie widzą na banknocie tylko portret prezydenta, nie zaś Julie Bal-boniego. — Wyrzuć to wreszcie z siebie, dobra? — Kilka tutejszych szyszek rozmawiało z szeryfem o ewentualności wysłania cię na dłuższy urlop. Tak przynajmniej słyszałam. — Szeryf nie jest zawodowym policjantem, ale to porządny facet. Nie ulegnie. — Jest urzędnikiem z wyboru. Prezesem Klubu Lwów. Raz w tygodniu jada lunch z Izbą Handlową. — Wie, że nie piłem. Wiedzą o tym również osoby z mojej grupy AA. Także pracownicy szpitala. Dr Landry sądzi, że ktoś nafaszerował mnie LSD. Cóż jeszcze mógłbym powiedzieć? Rosie, z melancholijnym wyrazem twarzy i roztargnieniem w oczach, spojrzała na rozsłonecznione pole. — Co cię gryzie? — zapytałem. — Wcale nie słuchasz, co do ciebie mówię. Twoja reputacja, może nawet praca, wiszą na włosku, a ty uważasz, że bezkarnie możesz opowiadać ludziom, jak ktoś nafaszerował cię kwasem. — Skądinąd nigdy nie podawałem się za faceta zbyt zrównoważonego psychicznie. Próbowałem się uśmiechać, kiedy to mówiłem, ale skóra wokół mych ust wydawała się sztywna i zdeformowana. — To wcale nie jest zabawne — stwierdziła Rosie. Wstała, szykując się do odejścia, przy czym torebka zawierająca ciężkie magnum opadła jej na udo. — Nie pozwolę, żeby ci to zrobili, Dave. — Chwileczkę, Rosie. Nie wysyłam zastępców na front. Obchodząc dom, ruszyła w stronę auta; jej wyprostowane kanciaste plecy przypominały niewielkie drzwi. — Rosie, słyszałaś? — zawołałem. — Rosie, wracaj, chcę z tobą porozmawiać! Jestem wdzięczny za to, co próbujesz... Wsiadła do samochodu, znad kierownicy pokazała mi wystawiony do góry kciuk, tyłem wyjechała na drogę i sunąc z niewielką prędkością, nie posławszy mi już ani jednego spojrzenia, ruszyła szpalerem
dębów. Troska Rosie o to, by nie stała mi się krzywda, była rzeczą wzruszającą, niemniej jednak wciąż nękało mnie pytanie, czy morderstwo na tle rasowym, którego byłem świadkiem w 1957, i znaleziony przez Elroda Sykesa w zbiorniku Atchafalaya worek kości nie mają przypadkiem jakiegoś związku z obecną sprawą. Jak się jednak zabrać za wyjaśnienie zagadki zbrodni popełnionej trzydzieści pięć lat temu i nawet niezgłoszonej? Jakkolwiek uprzedzenia i akty niesprawiedliwości rasowej w południowej Luizjanie, obszarze zdominowanym przez katolików pochodzenia francuskiego, mają długą i przygnębiającą historię, to jednak daleko im pod względem intensywności czy gwałtowności do podobnych zjawisk w północnej części stanu czy też w Missisipi, gdzie nawet morderstwo popełnione w 1955 na nieletnim Emmecie Tiulu przez dwóch członków Ku-Klux-Klanu nie dość, że uszło bezkarnie, to jeszcze zyskało poklask w mieście, gdzie go dokonano. Nie podlega kwestii, że ekonomiczny wyzysk czarnych w ogólności, seksualne zaś wykorzystywanie Murzynek w szczególności należały w naszym regionie do zjawisk powszechnych, lincze wszakże zdarzały się rzadko i ani ja — wyjąwszy mord, którego byłem świadkiem — ani też ktokolwiek, z kim na ten temat rozmawiałem, nie pamiętał, by po 1952 miały miejsce jakieś akty przemocy bądź poważniejsze konflikty na tle rasowym. Największa gazeta Luizjany to wydawany w Baton Ro-uge „Morning Advocate” i nowoorleański „LimesPicayune”. Obie redakcje dysponują najlepszymi archiwami roczników i wycinków. Swoją osobliwą odyseję po przeszłości zapisanej na mikrofilmach zacząłem jednak w archiwum gazety „Daily Iberian”. W istocie nie żywiłem przesadnych nadziei, że znajdę użyteczne informacje, w tamtych czasach bowiem o kolorowych nie pisywano w Luizjanie zbyt często; wyjątek stanowiły kroniki kryminalne lub wydzielone strony gazet, gdzie informowano o małżeństwach zawieranych przez Murzynów. Wciąż jednak miałem przed oczami pozbawione sznurowadeł buty umarlaka i w miejscu, gdzie powinien być pasek, spowijające biodra strzępy odzieży. Czy był aresztowany? A może eskortowany przez dwóch policjantów, którzy bez ceregieli postanowili wykonać na nim wyrok? Jeśli tak właśnie sprawy stały, to dlaczego nie miał na rękach kajdanek? Może owinęli go łańcuchem, żeby utopić zwłoki? — zadałem sobie pytanie. Nie, to się nie zgadza. Gdyby to policjanci eskortowali ofiarę, aż do końca trzymaliby ją w kajdankach; dopiero po zabójstwie zdjęliby kajdanki i owinęli zwłoki ciężkim łańcuchem. A w ogóle dlaczego mieliby topić ciało? Mogli po prostu oświadczyć, że kiedy zatrzymali samochód, żeby pozwolić więźniowi się odlać, facet nurknął pomiędzy drzewa i musieli go zastrzelić. Tę akurat wersję śmierci aresztantów niezmiernie rzadko podawano w wątpliwość. Znalazłem to w wydaniu z 27 lipca 1957 na stronie z wiadomościami lokalnymi. Dwudziestoośmioletni Murzyn o nazwisku DeWitt Prejean został aresztowany w położonej na południe od Lafayette gminie St. Landry za to, że włamał się do domu białych i groził pani tego domu nożem rzeźnickim. Nie było żadnej wzmianki o powodach czy celu przestępstwa. W istocie artykulik w równym stopniu dotyczył aresztowania co i ucieczki. Murzyn przesiedział zaledwie jedenaście godzin i nie został jeszcze nawet formalnie oskarżony, gdy o czwartej rano do więzienia gminnego wdarli się dwaj mężczyźni w rękawiczkach i halloweenowych maskach, którzy uwięzili strażnika w toalecie i zabrali Prejeana z położonego na parterze aresztu. Cały tekst zajmował na kolumnie najwyżej cztery cale. Przesuwałem mikrofilm w przeglądarce, szukając dalszego ciągu historii. Jeśli nawet był, nie zdołałem go odnaleźć. Przewertowałem zatem wszystkie wydania „Daily Iberian” aż do stycznia 1958. Każdy dobry policjant, który regularnie korzysta z archiwów prasowych, szczególnie na prowincjonalnym Południu, zna system eufemizmów, jakim posługiwali się dziennikarze, i wie, które zdarzenia relacjonowano, które zaś pomijano milczeniem. „Podejrzanego zdołano obezwładnić” — oznaczało zwykle, że facet dostał po głowie pałką albo „narkozą” i stracił przytomność. Przypadki napastowania nieletnich i kazirodztwa na ogół przemilczano. Informacje o podejrzanych, którzy zmarli w areszcie, miały rozmiar i charakter nekrologów, zaopatrzonych w przypis, że zostanie przeprowadzona autopsja. Kiedy jednak chodziło o gwałt popełniony przez Murzyna na białej kobiecie lub próbę takiego gwałtu, sprawa wyglądała zupełnie inaczej. Tożsamość ofiary była przez policjantów i prokuratorów chroniona do
tego stopnia, że gwałciciela oskarżano o zupełnie inne przestępstwo, karane jednak równie surowo jak gwałt. Skoro jednak odczuwane przez białych lęki i urazy były niezwykle intensywne, lokalne gazety czuły się w obowiązku zrelacjonować zdarzenie w taki sposób, żeby nikt nie miał wątpliwości, o co chodzi i jaki los spotka gwałciciela. Poza tym artykuł w „Iberian” wspomniał, że DeWitt Preje-an został zabrany z aresztu jedenaście godzin po zatrzymaniu. Otóż nie jest rzeczą praktykowaną, szczególnie w prowincjonalnych więzieniach, by przetrzymywano ludzi w areszcie przez jedenaście godzin; zwykle już po dwudziestu minutach są przenoszeni do normalnej celi. Zostawiłem Bootsie wiadomość i pojechałem do Lafayette; nie zatrzymałem się jednak w mieście — po ujechaniu dalszych dwudziestu mil na północ dotarłem do gminy St. Landry i starego więzienia w Opelousas. Opelousas było niegdyś rodzinnym miastem Jamesa Bo-wiego, zanim ten został w Nowym Orleanie wielkim handlarzem bawełny i niewolników. W latach pięćdziesiątych naszego wieku zyskało jednak rozgłos innego rodzaju: zasłynęło mianowicie z korupcji politycznej, cieszącego się złą sławą, działającego od wojny secesyjnej burdelu zwanego „U Margot”, a także swoich szulerni, które stanowiły własność szeryfa lub były przezeń kontrolowane i na które niekiedy policja stanowa dokonywała nalotów— zwłaszcza wtedy, gdy chodziło o to, aby przedstawicieli gminy w legislaturze stanowej w Baton Rouge zmusić do głosowania w taki czy inny sposób. Zaparkowałem w głębi placu magistrackiego, tuż obok ceglanej skorupy starego więzienia, którego dach zapadł się, a sam budynek przypominał żeliwny sześcian podziurkowany małymi prostokątnymi otworami — śladami po celach. Kiedy szedłem pod dębami w stronę wejścia do magistratu, zaglądając przez okna pozbawione szyb do wnętrza budynku więzienia, gdzie na podłodze piętrzyły się stosy zlasowanej cegły i kłębowiska przegniłego papieru, zadawałem sobie pytanie, w jaki sposób wdarli się do środka mężczyźni w maskach i jaki ponury los zgotowali czarnoskóremu więźniowi o nazwisku DeWitt Prejean. W siedzibie władz gminnych nie zwojowałem nic. Człowiek pełniący w latach pięćdziesiątych funkcję szeryfa nie żył i nikt z obecnych pracowników Biura Szeryfa nie pamiętał sprawy ani ucieczki. W istocie nie znalazłem nawet akt dotyczących aresztowania DeWitta Prejeana. — To się wydarzyło. Nic nie zmyśliłem — powiedziałem do liczącego niewiele ponad trzydziestkę szeryfa. — Znalazłem re lację w numerze „Daily Iberian” z 1957. — Możliwe — odparł. Miał na głowie króciutkiego jeżyka i był świeżo ogolony. Usiłował zachowywać się uprzejmie, ale błysk zainteresowania szybko gasł w jego oczach. — Tyle że w tamtych czasach nie zawsze starannie prowadzono dokumentację. A poza tym może wydarzyło się coś, o czym ludzie woleli zapomnieć... Rozumie pan, co mam na myśli? — Nie. Zakręcił ołówkiem spoczywającym na notatniku. — Proszę porozmawiać z panem Benem. Jeśli oczywiście pan chce — zasugerował. — Panem Benem Hebertem. Był tu przez trzydzieści lat dozorcą więziennym. — Czy pełnił tę funkcję już w 1957? — Zapewne tak. — Z pańskiego głosu nie przebija entuzjazm. — Ujmijmy to tak... — powiedział. — Jego jedyny syn skończył w Angola, żona, już na łożu śmierci, nie chciała go widzieć na oczy, a wciąż są tu czarni, którzy na jego widok przechodzą na drugą stronę ulicy. Czy teraz potrafi już pan wyrobić sobie o nim opinię? Po wyjściu z magistratu wpadłem do redakcji miejscowej gazety, żeby poszukać doniesień o następstwach ucieczki z więzienia. Nie było żadnych. Dwadzieścia minut później ujrzałem dozorcę na ganku jego starego drewnianego domu, stojącego przez ulicę od jadłodajni sieci Popeys. Podwórko, wysłane wilgotną matą z przegniłych liści, było tak zacienione, że nieomal mroczne, w chodniczkach — powybrzuszanych od skłębionych pod nimi korzeni — tkwiły metalowe pierścienie do wiązania koni.
Wiklinowy fotel, na którym siedział Hebert, nieomal eksplodował pod jego wielkim cielskiem. Musiałem przedstawić się dwukrotnie, zanim zareagował. Wtedy zapytał bez ogródek: — Czego pan chce? — Czy mogę usiąść, proszę pana? Miał po starczemu spurpurowiałe usta, a jego skórę pokrywały plamki rozmiaru dziesięciocentówek. Oddychał tak donośnie, jakby cierpiał na rozedmę płuc. — Pytam czego pan chce? — powtórzył. — Zastanawiam się, czy przypadkiem nie pamięta pan Murzyna o nazwisku DeWitt Prejean? Popatrzył na mnie z uwagą. Jego oczy były jasnoniebieskie, wodniste, wydłużone i otoczone czerwonymi obwódkami. — Smoluch, powiadasz pan? — Właśnie. — Tak, pamiętam tego skurwysyna. W czym rzecz? — Nie ma pan nic przeciwko temu, że usiądę, panie Hebert? — A czemu, do cholery, miałbym mieć? Przysiadłem na bujaku. Hebert włożył papierosa do ust i szukając zapałek w kieszonce koszuli, omiatał mnie spojrzeniem od stóp do głów. W nosie i na grubym karku rosły mu siwe włosy. — Czy pełnił pan służbę, kiedy ktoś uprowadził go z więzienia? — zapytałem. — Byłem dozorcą. Dozorca nie pracuje w nocy. Do tego zatrudnia się innych. — Czy pamięta pan, o co oskarżono tego faceta? — O nic go nie oskarżono. Nigdy do tego nie doszło. — Zastanawiam się, dlaczego jedenaście godzin po zatrzymaniu wciąż siedział w areszcie. — Uwolnili go z celi. — Gazeta utrzymuje inaczej. — I dlatego ludzie używają gazet do podcierania dupy. — Wdarł się z nożem do domu białej kobiety, prawda? — Znajdź pan tego smolucha i go zapytaj. — Zastanawia mnie, że jak się zdaje, nikt nie zna dalszych losów Prejeana i nikogo one nie obchodzą. Uważa pan, że to naturalne? Zaciągnął się papierosem, który był wilgotny i przypłaszczony, kiedy wyjął go z ust. Czekałem, aż Hebert powie coś jeszcze, ale się nie doczekałem. — Czyście po prostu zamknęli sprawę tej ucieczki, panie Hebert? — zapytałem. — Nie pamiętam, cośmy wtedy zrobili. — Czy DeWitt Prejean był gwałcicielem? — Nie potrafił utrzymać kutasa w portkach, jeśli o to panu chodzi. — Czy sądzi pan, że mógł go uprowadzić mąż ofiary? — Ano mógł. Patrzyłem mu w oczy i czekałem. — Tyle, że nie mógł — powiedział. — Był inwalidą, został postrzelony w czasie wojny. — Dałoby się z nim pogadać? Strząsnął papierosa do popielniczki i zagapił się w jaskrawą słoneczną poświatę na skraju swej posesji. Po drugiej stronie czarni wchodzili i wychodzili z baru szybkiej obsługi. — Gadaj pan sobie do usranej śmierci. Leży na cmentarzu... To przy torach, na wschód od miasta — odparł. — A kobieta? — Wyprowadziła się. Gdzieś na północ. A w ogóle czemu pana interesuje jakaś afera ze smoluchem
sprzed trzydziestu pięciu lat? — Chyba widziałem, jak go zabito. Gdzie znajdę człowieka, który w więzieniu pełnił służbę w noc, gdy uprowadzono Prejeana? — Zachlał się i wpadł pod pociąg. Chwileczkę, co pan powiedział? Coś pan widział? — Czasem rzeki zwracają zmarłych, panie Hebert. W tym przypadku troszeczkę to trwało. Odebraliście mu sznurowadła i pasek, prawda? — Tak się robi z każdym więźniem. — Robi się, kiedy facet jest już zarejestrowany i wędruje do celi. A jego pozostawiono w areszcie, żeby go mogli znaleźć ci dwaj uzbrojeni mężczyźni. Nawet nie daliście mu szansy popełnienia samobójstwa. Kiedy wpatrywał się we mnie tępym wzrokiem, jego twarz przypominała nieforemny tort. — Sądzę, że jeden z zabójców Prejeana usiłował wykończyć również mnie — dodałem. — Ale zamiast tego zamordował mło dą kobietę. Aktorkę filmową. Może pan to czytał. Podniósł się ociężale i przez balustradę wyrzucił niedopałek pomiędzy uschnięte krzaki. Roztaczał intensywny zapach maści VapoRub Vicka, nikotyny i zastałego starczego potu. Miał tak charczący oddech, że mogło się zdawać, iż jego płuca są dziurawe jak sito. — Spieprzaj pan z mojego ganku — powiedział. Ciężko wsparty na lasce wszedł do mrocznego wnętrza domu i zatrzasnął drzwi. Zatrzymałem się przy Popeye’u na Pinhook Road, gdzie zjadłem kurczaka z ryżem, a potem, jadąc ulicą Pinhook wzdłuż szpaleru potężnych dębów, zasadzonych jeszcze przez niewolników, skierowałem się w stronę mostu; nad rzeką Vermillion i starej szosy numer 90, prowadzącej przez małe, związane z cukrownictwem miasteczko Broussard do New Iberia. Tuż przed rzeką minąłem wiktoriański dom skryty w gaju drzew pekanowych. Pomiędzy szosą a okazałym kolumnowym portykiem grupa robotników ryła wykop pod rurę wodociągową czy kanalizacyjną. Wał świeżo usypanego czarnoziemu przebiegał równolegle do malowniczego dziewiętnastowiecznego furgonu, poobwieszanego koszami pełnymi kwitnących niecierpków. Sylwetki pracujących wydawały się w cieniu rzucanym przez gałęzie szare i niewyraźne, gdy jednak nagły poryw wiatru rozkołysał drzewa, a nad ziemią, niczym rybacka sieć, przesunął się plamisty deseń słonecznego blasku, spostrzegłem, że robotnicy rzucają narzędzia, prostują się, nakładają haftowane w złote żołędzie konfederackie czapki, chwytają karabiny poustawiane w kozły i formują szyk. Generał w kapeluszu zawadiacko nasuniętym na czoło, wsparłszy drewnianą protezę o żelazną obręcz koła, siedział na ławce furgonu, paląc cygaro; na mój widok obrócił całe ciało i w geście pozdrowienia zdjął kapelusz. Spod prawego błotnika mego samochodu z mocą salwy karabinowej strzelił żwir. Skontrowałem kierownicą, żeby wrócić z pobocza na drogę, a potem obejrzałem się na rozległy trawnik pod pekanowcami. Robotnicy opuszczali do wykopu długi odcinek elastycznej rury, która przypominała wielkiego białego robaka. * Po powrocie do New Iberia zaparkowałem za Biurem Szeryfa i wszedłem do budynku. W drzwiach minąłem się z dwoma zastępcami. — Hej, Dave, ponoć leżysz w szpitalu — powiedział jeden Z nich. — No i dobrze. Byczo wyglądasz. ; — Wódz jest? — Jasne. Naprawdę bombowo wyglądasz. Pokazał mi do góry wystawiony kciuk. Miał najwyraźniej dobre intencje, ale pamiętałem, jak traktowano mnie w Wietnamie, kiedy wlazłem na minę — z szacunkiem i życzliwością, które nie tylko oddzieliły mnie od świata zdrowych, lecz również przypominały, że stożek płomieni, ów rentgen przenikający mnie na wskroś, dał mi chociaż się o to nie ubiegałem, dożywotnie członkostwo w klubie nocnych koszmarów.
W drodze do gabinetu szeryfa zatrzymał mnie jeszcze dyspozytor. Ważył przeszło trzysta funtów, miał okrągłą czerwoną twarz i niewydolność serca. Lewa kieszonka jego koszuli pękała od cygar zawiniętych w celofan. Skończył właśnie zapisywać w różowym notesiku jakąś wiadomość. Wyrwał kartkę, złożył i podał mi ją. — Następny — powiedział szeptem, mając przy tym oczy przesłonięte konspiracyjną mgiełką. — Co następny? — Następny telefon od tej osoby, która nie daje mi spokoju. — Jakiej osoby? Jego brwi uniosły się jak dwa półksiężyce. — Hiszpanki. Albo Meksykanki. Albo Bóg wie kogo. Rozłożyłem kartkę. Wiadomość brzmiała: Dave, dlaczego nie oddzwaniasz? Wciąż czekam w tym samym miejscu. Czy coś zrobiłam nie tak? Amber. — Amber? — powiedziałem z zadumą. — Masz jeszcze osiem czy dziewięć w swojej skrzynce na listy — oznajmił dyspozytor. — Co to za babka? — A skąd mogę wiedzieć? Dzwoniła do ciebie. — No dobra, dzięki, Wally — odrzekłem. Wyjąłem korespondencję, a później przewertowałem wszystkie różowe kartki z wiadomościami. Te od „Amber” stanowiły najprawdziwszą zagadkę. Kilka przykładów: — Zrobiłam, o co prosiłeś, zadzwoń. — Dave, zostaw wiadomość na mojej automatycznej sekretarce. — To znowu ja. Mam paść trupem czy co? — Zaczynasz mnie wkurzać. Jeśli nie chcesz, żebym zawracała ci głowę — po prostu powiedz. Mam już dość tego syfa. — Wybacz, Dave. Powiedziałam to w gniewie. Daj mi jeszcze szansę. Wróciłem do kantorka dyspozytora. — Na żadnej kartce nie ma numeru telefonu — stwierdziłem. — Bo go nie podała. — A pytałeś? — Nie, miałem wrażenie, że jesteście skumplowani czy coś w tym stylu. Co to za kobieta? Kabel czy jak? — Nie mam pojęcia. — Ale brzmiała tak, jakby chciała kogoś ujebać albo zjebać. — Może byś tak przestał rzucać mięsem, Wally? — Przepraszam. — Jeśli zadzwoni jeszcze raz, weź od niej numer telefonu. Jeśli go nie da — powiedz, żeby przestała tu wydzwaniać. — Jak sobie życzysz. Zgniotłem kartki, wrzuciłem je do brązowej od tytoniu mosiężnej spluwaczki i wszedłem do gabinetu szeryfa. Na biurku leżała otwarta teczka z aktami. Szeryf czytał je, wsparty łokciami o blat. Jego palce leciutko dotykały skroni. Miał małe usta o opuszczonych kącikach. Ścianę za biurkiem zdobiło opatrzone autografem zdjęcie prezydenta Busha. — Co nowego? — zapytałem. — Ach, cześć, Dave — odparł, spoglądając na mnie zza okularów. — Jak zdrówko? — Doskonale, szeryfie. — Nie musiał pan przychodzić. Chciałem, żeby wziął pan sobie jakiś tydzień urlopu. Bootsie panu nie mówiła? — Dziś rano pojechałem do Opelousas. Chyba ustaliłem, do kogo należą te kości znalezione w Atchafalaya.
— Co? — W 1957 z więzienia gminy St. Landry dwaj uzbrojeni mężczyźni uprowadzili czarnego aresztanta o nazwisku DeWitt Prejean. Facet siedział za grożenie białej kobiecie nożem rzeźnickim, ale to mi raczej wygląda na usiłowanie gwałtu. A może wcale nie musiał uciekać się do gwałtu. Stary dozorca więzienny bąknął coś w tym stylu, że Prejean nie potrafił utrzymać arma tury w spodniach. Może ta kobieta i Prejean zostali przyłapani na gorącym uczynku, wskutek czego Prejeana aresztowano pod fałszywym zarzutem i wystawiono na lincz. Szeryf mrugnął oczyma i przesuwał wzdłuż zębów dolną wargę. — Nie rozumiem pana — powiedział wreszcie. — Przepraszam? — Powtarzałem panu, że ta sprawa leży w gestii gminy St. Mary. Dlaczego jest pan głuchy na wszystko, co mówię? — Śmierć Kelly Drummond nie jest sprawą gminy St. Mary, szeryfie. Myślę, że człowiek, który zabił Kelly, polował na mnie w związku z tamtym linczem. — Tego nie może pan wiedzieć na pewno. Wcale pan nie może wiedzieć. — Może nie. Ale w moich działaniach nie ma nic złego. — Podczas śledztwa chodzi o to, aby posadzić w więzieniu właściwych ludzi — odparł. — A pan i ta kobieta zarzucacie lasso na połowę mieszkańców trzech gmin. — Na tym więc polega problem? — Ma pan cholerną słuszność. Pół godziny temu agentka Gomez wmaszerowała do mojego gabinetu ze wszystkimi swoimi odkryciami. — Dotknął palcem krawędzi teczki. — Wedle agentki Gomez New Iberia przemieniła się jakimś cudem w nowe Imperium Zła. Skinąłem głową. — Nowoorleańska mafia pierze narkotykowe pieniądze przez wytwórnię filmową Bal-Gold Productions — powiedział. — Julie Balboni kieruje znad Jeziora Hiszpańskiego całym nierządem w naszym stanie, wykańcza prostytutki, w chwilach zaś, kiedy nie prowadzi ciemnych interesów ze związkami zawodowymi, dodaje LSD do pańskiego Dr Peppera. Zdawał pan sobie sprawę, że mamy w mieście te wszystkie problemy, Dave? — Julie to chmura, z której w każdej chwili może lunąć gówno. Kto wie, do czego jest zdolny? — Nazwała także kilku tutejszych biznesmenów kutasami bez moralności i matołami o zajęczych sercach. — Potrafi być elokwentna. — Przed wyjściem z gabinetu oświadczyła, że wprawdzie prywatnie darzy mnie sympatią, ale tak z ręką na sercu musi wyznać, że ma mnie za obszczymura. — Rozumiem — odrzekłem, wbijając wzrok w palmę za oknem. W gabinecie panowała cisza. Na dworze mruczała kosiarka — funkcyjny więzień ścinał trawę. Szeryf obrócił na palcu sygnet Uniwersytetu Południowo-Zachodniego. — Chcę, żeby coś pan zrozumiał, Dave — powiedział wreszcie. — To ja chciałem wyrugować z miasta tego tłustego skurwiela Balboniego, podczas gdy pan uważał, że jest nieszkodliwym wesołkiem. A teraz mamy go na karku i nic się z tym nie da zrobić. — Dlaczego? — Bo prowadzi tu legalne interesy. Bo nie popełnił w naszym mieście żadnego przestępstwa. Bo, w istocie, nigdzie nie jest poszukiwany. W więzieniu nie spędził ani chwili. — Powtarza pan jak papuga te same grepsy, które próbują sprzedawać jego adwokaci. Przeciągle wypuścił nosem powietrze. — Niech pan już idzie do domu. Ma pan tydzień zwolnie nia — powiedział. — Słyszałem, że mój urlop może nawet okazać się dłuższy. Przygryzł paznokieć. — Kto panu mówił? — zapytał.
— To prawda czy nie? — Chce pan prawdy? Prawda jest taka, że nie podobają mi się pańskie oczy. Napawają mnie niepokojem. Jakoś dziwnie błyszczą. Niech pan idzie do domu, Dave. — Kiedyś mówiono mi takie rzeczy w barach. Ale tu, gdzie pracuję, zgrzytają mi w uszach, szeryfie. — A cóż mógłbym panu powiedzieć? — Uniósł ręce i przyoblekł na twarz retoryczny znak zapytania. Idąc w stronę wyjścia, wsunąłem na powrót całą korespondencję do skrzynki i nawet nie spojrzałem na drzwi swojego pokoju. Kiedy dotarłem do domu, byłem spocony jak mysz. Zdjąłem koszulę, wrzuciłem ją do kosza na brudy, nałożyłem czysty trykot i ze szklanką mrożonej herbaty wyszedłem na podwórko, gdzie Bootsie podsypywała sztucznym nawozem rosnące nad strumieniem krzaki pomidorów. Na czworakach sunęła pomiędzy grządkami, a jej różowe szorty były brudne na pupie. Podniosła się na kolana i uśmiechnęła do mnie. — Jadłeś już? — zapytała. — Przekąsiłem coś w Lafayette. — Co tam robiłeś? — Pojechałem do Opelousas, żeby sprawdzić pewien trop dotyczący tego linczu z 57 roku. — Szeryf chyba mi mówił, że... — Mówił. Nie był zachwycony, że to zrobiłem. Usiadłem pod mimozą przy ogrodowym stole, na którym leżał notes w linie i trzy książki o Teksasie i historii stanów południowych. — Co to jest? — zapytałem. — Wypożyczone książki. Znalazłam kilka ciekawych in formacji. Otrzepała dłonie, wstała z grządki i usiadła naprzeciwko mnie. Miała na czole spotniałe i przyprószone ziemią włosy. Wzięła notes, przekartkowała, a w końcu odłożyła i popatrzyła na mnie niepewnie. — Wiesz, jak funkcjonują sny? — zapytała. — To jest, czy wiesz, w jaki sposób daty, ludzie i miejsca pojawiają się w tym imaginacyjnym obrazie, z którym budzisz się rano? Pozornie obraz nie ma żadnej podstawy w twych doświadczeniach, zarazem jednak jesteś niemal pewien, że przeżyłeś to, co pokazuje. Rozumiesz, co mam na myśli? — Tak, chyba tak. — Sprawdziłam pewne rzeczy, które... cóż, które, jak ci się zdaje, widziałeś we mgle. Popiłem herbaty i powędrowałem wzrokiem na spadzisty trawnik przy sadzawce i jasną wilgotną mgiełkę nad trzciną cukrową naszego sąsiada. — Bo rozumiesz, Dave, według tych książek John Bell Hood nigdy nie wojował w Luizjanie — podjęła Bootsie. — Walczył pod Gettysburgiem, a także w Tennessee i Georgii. — Miotał się po całym naszym stanie, Boots. — Mieszkał tu, ale nie walczył. Interesujące, Dave, że jeden element twojej wiedzy jest prawidłowy, pozostałe jednak stworzyłeś metodą skojarzeń. Popatrz tutaj... — Otworzyła notes, żebym mógł zerknąć na jej zapiski. — Masz słuszność, że dowodził Brygadą Teksańską— powiedziała. — Była to słynna formacja kawaleryjska. Ale tylko popatrz na tę datę. Kiedy spytałeś generała o dzień i rok, odparł, że jest 21 kwietnia 1865, prawda? — Prawda? — 21 kwietnia to teksańskie Święto Niepodległości, rocznica bitwy, jaką w 1836 Teksańczycy stoczyli z Meksykanami. Sam widzisz, że twoja wyobraźnia przemieszała z sobą dwie historyczne epoki. W tej mgle nic się nie stało, Dave. — Może i nie — odparłem. — Ale poczekaj chwilkę, dobra? Poszedłem na front domu, gdzie wciąż stała przyczepa z łódką, ściągnąłem plandekę powgniataną przez
kałuże wody deszczowej, sięgnąłem do kokpitu i wróciłem na podwórko. — Co się stało? — zapytała Bootsie. — Nic. — Czemu chodziłeś przed dom? — Chciałem ci pokazać trochę rupieci, które znalazłem na moczarach. — Jakich rupieci? — Pewnie pozostawionych w dawnych czasach przez drwali. Nic ważnego. Przez chwilę patrzyła na mnie stropiona, a potem, z pojaśniałym wzrokiem, położyła mi rękę na dłoni. — Chcesz wejść do domu? — zapytała. — Gdzie Alf? — Bawi się u Poteet. — Jasne, wejdę. — Jestem trochę umorusana. Daremnie czekała, aż coś powiem. Gapiłem się na szklankę z herbatą. — O co chodzi, kochanie? — spytała. — Może już najwyższy czas, żeby odpuścić sobie policję? — W jaki sposób? — Szybki i nieodwracalny. — Naprawdę tego chcesz? — Nie. — No to dlaczego trochę nie poczekasz? Nie podejmuj decyzji, kiedy jesteś zdołowany, cher. — Sądzę, że już mnie spuścili, Boots. Patrzą na mnie w taki sposób, jakbym miał na czole szwy po lobotomii. — Może rozumiesz to opacznie, Dave. Może chcą ci pomóc, ale nie wiedzą, jak się do tego zabrać. Nie odpowiedziałem. Później, gdyśmy się już pokochali w ciepłym popołudniowym półmroku naszej sypialni, oderwałem się od miękkiego ciała Bootsie i apatycznie usiadłem na krawędzi łóżka. Chwilę później poczułem na plecach lekkie łaskotanie. — Zapytaj szeryfa, czy chce, żebyś złożył rezygnację — powiedziała. — To nie rozwiąże problemu. — Dlaczego nie? Przekonajmy się, jak dadzą sobie radę bez ciebie. — Nie rozumiesz. Jestem pewien, że zabójca Kelly Drum-mond polował na mnie. Ma to jakiś związek ze zwłokami tego Murzyna. Tylko taka wersja trzyma się kupy. — Dlaczego? —W śledztwie dotyczącym naszego seryjnego zabójcy, psychopaty, czy Bóg wie kogo, nie zdołaliśmy ustalić praktycznie nic. Dlaczego zatem on właśnie miałby próbować mnie wykończyć? Ale zlinczowany czarny to zupełnie inna para kaloszy. Tylko ja wtykam kij w mrowisko. Tu jest powiązanie. Dlaczego szeryf tego nie widzi? Czułem, jak Bootsie przesuwa paznokciem po moim kręgosłupie. — Pragniesz wierzyć, że wszyscy ludzie są dobrzy, Dave — powiedziała. — Kiedy twoi przyjaciele nie postępują tak, jak powinni, zaczynasz odczuwać gniew, który w pewnym momencie obraca się przeciwko tobie. — Zamierzam przygwoździć tego faceta, Bootsie. Nawet gdybym miał to zrobić na własną rękę. Przez długą chwilę panowało milczenie. Potem poczułem, że Bootsie przekręca się na materacu, doszedłem więc do wniosku, że wstaje, aby się ubrać. Zamiast tego jednak uklękła, mocno przywarła do mych pleców i przyciągnęła moją głowę do piersi. — Zawsze będę cię kochać, Dave — powiedziała. — Obo jętne czy jesteś policjantem, czy zawodowym przewodnikiem wędkarskim, bez względu na to, czy dopadniesz i zabijesz tego faceta, zawsze cię będę
kochać. No i cóż miałem powiedzieć na takie dictum? Telefon zadzwonił o wpół do dziesiątej wieczorem. Odebrałem w kuchni. — Jesteś prawie nieuchwytny — rozległ się w słuchawce kobiecy głos. — Kto mówi? — Dama, która usiłuje się z tobą skontaktować, kitek. — A może by tak mała prezentacja? — Mówi Amber. A któżby inny, kochanie? — Jej głos był senny, bezwolny, rozlazły. — Ach, autorka tych tajemniczych wiadomości. — Nie pamiętasz mnie? Oj, bo się pogniewam! — Proszę wybaczyć, ale nie przypominam sobie pani. Czym mogę służyć? — To ja zamierzam wyrządzić ci ogromną przysługę, kochanie. Bo cię lubię. Bo cię pamiętam z dawnych nowoorle-ańskich czasów. — Bardzo mi to pochlebia, ale może przeszlibyśmy do rzeczy? — Zamierzam ci wystawić faceta, którego chcesz dostać, słodziutki. — O kim konkretnie mówimy? — O pewnym paskudnym alfonsie, który robi kuku swoim dziewuszkom. Widziałem przez okno, jak sąsiad wypala ściernisko. Wirujące iskry mknęły ku niebu. — Jak się nazywa, Amber? — Mam jednak przejściowe kłopoty. Chciałabym na jakiś czas machnąć się na Florydę. Łapiesz, o co chodzi? — Czego chcesz? — Biletu lotniczego i paru groszy na drobne wydatki. Trzystu — czterystu dolarów. To chyba nie są wygórowane żądania, prawda? — Może dałoby się załatwić. Chcesz wpaść do mojego biura? — Och, nie wiem, czy powinnam to robić. Ci wszyscy przystojni faceci wprawiają mnie w zakłopotanie. Wiesz, gdzie jest w Lafayette Bar Reda? — W północnej części miasta? — Dziesiątka. Może za godzinę? Będę w środku, na prawo od drzwi. — Ale nie zaczniesz się bawić ze mną w kotka i myszkę, co, Amber? — Tylko powiedz, że mnie nie rozpoznajesz, złamiesz mi serce. Łoo, łoo — powiedziała, odkładając słuchawkę. Kim była? Retoryka, impertynencki cynizm, afektacja, udawana dziewczęcość — to wszystko na milę pachniało dziwką, wiadomości zaś, które zostawiła dla mnie w biurze, miały najoczy-wiściej za cel stworzyć na innych wrażenie, iż łączą nas związki osobiste. Zanosiło się na nielichą przepalankę. Ton głosu wskazywał, że jest nawalona; mogła również — doszedłem do wniosku — być zwykłą wariatką. A może jest nawaloną wariatką, która po prostu chce niekonwencjonalnie złapać klienta? Dlaczego nie? Istnieją niezliczone możliwości, kiedy człowiek ma do czynienia z tą olbrzymią armią psychicznych mutantów, wobec której policjanci, spece od resocjalizacji i kuratorzy mają pełnić rolę dożywotnich aniołów stróżów. Znałem kiedyś młodego psychiatrę z Tulane, który chciał jako wolontariusz praktykować w kobiecym więzieniu St. Gabriel. Wytrzymał miesiąc. Atramentowe testy, jakim poddawał pierwsze pacjentki, nie tylko wpędziły go w depresję kliniczną, lecz również skłoniły do rezygnacji z członkostwa w Amerykańskim Związku Obrony Praw Obywatelskich i przystąpienia do Krajowego Towarzystwa Strzeleckiego. Zadzwoniłem pod domowy numer przyjaciela z AA, który nazywał się Lou Gerard i był sierżantem detektywem obycza-jówki komendy policji w Lafayette. Należał do tych, co orbitują wokół AA, nigdy do końca nie rezygnując z dawnego trybu życia. Ale był dobrym gliniarzem i pewnie już dawno dostałby
awans na porucznika, gdyby w sztabie demokratów nie boksował pewnego niesympatycznego polityka. — Powtórz nazwisko — poprosił. Powtórzyłem. — Taa, kręci się tu dziewczyna o imieniu Amber, ale jest Meksykanką. Powiadasz, że ta twoja sprawiała wrażenie tutejszej? — Tak. — Posłuchaj, Dave, te babki posługują się tuzinami ksywek: Imbir, Cukiereczek, Consuela, Chili... jest nawet tancerka Mulatka o pseudonimie Kawusia. W każdym razie w okolicach Reda działają trzy albo cztery dziwki, taniutkie zresztą. Ich klientela to głównie studenci i robole z pól roponośnych. — Przyjadę za kilka minut. Możesz mi dać małe wsparcie? — Żeby prześwietlić tę kablowe? Co z twoimi własnymi ludźmi? — Powinienem być w tej chwili na zwolnieniu lekarskim. — Dave, czy coś tam u was nie gra? — Mogłoby być lepiej. — W porządku. Spotkamy się za barem. Ale nie wysiądę z samochodu. Diabli wiedzą czemu, widok mojego oblicza jakoś dziwnie przerzedza klientelę. A może powinienem sobie kupić mocniejszy płyn do ust? — Dzięki, że się zgodziłeś. — Wolę machnąć się % tobą niż siedzieć w domu i słuchać, jak mi gnije wątroba. Bar Reda znajdował się w mieszanej rasowo dzielnicy, gdzie wzdłuż nieutwardzonych ulic ciągnęły się pokryte komarami i wypełnione stojącą wodą rowy ściekowe, za nimi zaś — puste parcele ze stosami śmieci i części samochodowych. Tory kolejowe przecinały podwórka pod wariackimi kątami, a wagony towarowe linii Southern Pacific często przetaczały się z hukiem zaledwie kilka stóp od sznurów do suszenia bielizny, wychodków i okien łazienek. Zaparkowałem furgonetkę w cieniu za barem. Wysypany tłuczonymi muszlami parking zaścielały setki puszek po piwie, krzaki zaś rosnące na granicy sąsiedniej posesji cuchnęły moczem dziesiątek obsikujących je co wieczór klientów knajpy. Właściciel baru stworzył swój przybytek w ten sposób, że rozbił fragment ściany frontowej drewnianego domu i prostopadle do niej przystawił oświetloną neonami przyczepę mieszkalną. Pierwotnie bar miał być dokładnie tym, na co wyglądał — tanią spelunką, której człowiek nie musi do niczego porównywać i gdzie bez troski o swoje takie czy inne ułomności załapie się na seks. Lokal jednak zyskał powodzenie, jakiego nie przewidział właściciel, który zatrudnił czarnych muzyków — ponieważ grali za grosze — i chcąc nie chcąc, dorobił się jednej z najlepszych nowych kapel zydeco w południowo-zachodniej Luizjanie. W sobotnie wieczory smażył frytki na tłuszczu z kurczaków i na gazetach podawał je za darmo olbrzymim tłumom wylewającym się z knajpy na parking. Dziś jednak nie była sobota i nie grała żadna kapela; z baru dobiegała tylko muzyka z szafy grającej, a kurz spod kół mojej furgonetki szybował nad krzakami przykurczonymi od wysikanego na nie piwa. Lou Gerard wysiadł z auta i podszedł do szyby furgonetki. Był wielkim facetem o głowie rozmiaru piłki do kosza, nosił do garniturów kowbojskie buty i przy pasku chromowane magnum.357 w kaburze ręcznej roboty. Nie rozstawał się również ze skórzaną plecioną pałką i kajdankami, przewieszonymi na plecach przez pasek. — Miło cię widzieć, Kosmyk — powiedział. — Ciebie też, Lou. Jak tam w domu? — Moja żona w końcu dała dyla. Ze swoją kosmetyczką. Chyba wreszcie rozumiem, dlaczego zawsze wydawała mi się w betach trochę nieobecna duchem. Co robimy? — Ja wejdę do środka i się rozejrzę. Ty zostań tutaj i obstawiaj tyły. Nic wielkiego. Popatrzył na drewnianą ścianę baru, powybijane okna i stosy śmieci, a następnie zahaczył kciuk za pasek. — Odkąd to potrzebujesz obstawy przy takich gównianych historiach? — Może robię się na nie za stary.
— Nie żartuj, przyjacielu. — Słyszałeś o zabójstwie Kelly Drummond? — Tej aktorki? Jasne. — Sądzę, że facet polował na mnie. Nie chcę władować się w pułapkę. — To kurewsko nieodpowiednie miejsce na pułapkę, Dave. Dlaczego ktoś miałby ściągać gliniarza do knajpy Lafayette? Żeby go skasować? — Dlaczego ktokolwiek robi to czy owo? — Masz pomysł, kim mógł być zabójca? — Może facetem, który trzydzieści pięć lat temu brał udział w linczu. Pokiwał głową, a w jego oczach pojawiła się zaduma. — Nie wydaje ci się to prawdopodobne? — A co jest w ogóle prawdopodobne? Usiłuję odstawić gorzałę i wątroba puchnie mi jak balon, moja żona okazuje się lesbijką, a ja dla jajec sterczę przy krzakach, które śmierdzą tak, jakby obszczał je gość z niewydolnością nerek. Wyciągnąłem ze spodni swoją obszerną koszulę, wsunąłem za pasek czterdziestkę piątkę i wszedłem do budynku przez tylne wejście. Wnętrze cuchnęło tytoniem i środkiem dezynfekującym do sedesów. Spaczone deski podłogi pokrywały — jak czarne owady — wypalone ślady papierosów. Przy ladzie barowej kilku studentów słuchało muzyki z szafy grającej i popijało beczkowe, w sąsiedniej zaś salce tańczyły trzy pary. Samotny motocyklista z lwią grzywą blond włosów i ramionami w więziennych tatuażach z taką mocą uderzył bilę, że ta odbiła się o ścianę szafy grającej. Był to jednak jak na Bar Reda senny wieczór; płeć piękną reprezentowała na sali jedynie starszawa niewiasta, która zanudzała ziewającego barmana długą i tragiczną historią swojego żywota. — Czego się pan napije? — zapytał barman. — Była dziś Amber? Pokręcił głową albo dając do zrozumienia, że nie, albo też, że nie ma pojęcia, o kogo pytam. — Znaczy nie była? — próbowałem się upewnić. — Czego się pan napije? — 7Up. Otworzył butelkę i przelał jej zawartość do szklanki napełnionej lodem, nie obsłużył mnie jednak — przeszedł na koniec długiego szynkwasu, postawił na nim szklankę i czekał. Gdy wsparł ramiona na ladzie, jego brązowe bicepsy wypiętrzyły się jak głazy. Podszedłem do niego i usiadłem na stołku. — Której Amber pan szuka? — Znam tylko jedną. — Nie bywa tu regularnie. Ale mógłbym zadzwonić do kogoś, kto wie, gdzie ją można złapać. To znaczy, jeśli mówimy o tej samej babce. — Meksykanka? — Ano właśnie. — Mówi jak Meksykanka? — Taa. A jak niby miałaby mówić Meksykanka? — Wobec tego szukam innej. — No to miłej zabawy — powiedział i odszedł. Odczekałem pół godziny. Motocyklista wyszedł i słyszałem, jak uruchamia maszynę, a potem ze słabnącym rykiem odjeżdża ulicą o gruntowej nawierzchni. Potem zniknęli również studenci i bar praktycznie opustoszał. Barman przyniósł mi następne 7Up. Sięgnąłem po portfel. — To na koszt firmy — odparł. — Mam dziś urodziny czy co? — zapytałem.
— Jest pan gliniarzem. — Jestem gliniarzem? — Mnie tam wszystko jedno. Lubię jak wpadają gliniarze. Mniej wtedy rozrób. — A dlaczego pan sądzi, że jestem policjantem, brachu? — Bo jak przed chwilą wyszedłem, żeby zaczerpnąć świeże go powietrza, to Lou Gerard podlewał naszą palmę bananową. Niech mu pan ode mnie podziękuje. Dałem za wygraną i wyszedłem w parny wieczór, kurz nad ulicą i nieme migotanie wyładowań elektrycznych nad zatoką. — Obawiam się, że to podpucha — powiedziałem do Lou przez otwartą szybę samochodu. — Wybacz, że ciągałem cię na darmo. — Nie ma sprawy. Chcesz coś przetrącić? — Nie, chyba zwinę żagle. — Ta dziwka Amber... Jej pełne nazwisko brzmi Amber Martinez. Słyszałem, że wychodzi z branży, ale mogę ją dla ciebie dostać. — Dzięki, ale chyba ktoś po prostu gra ze mną w bambuko. — No to daj znać, gdybym mógł ci się przydać. — W porządku. Jeszcze raz dzięki. Dobrej nocy, Lou. — Dobranoc, Dave. Odprowadziłem go spojrzeniem, kiedy objeżdżał bar i skręcił na ulicę. O kabinę mojej furgonetki zaczynały bębnić krople deszczu. Ale — pomyślałem — być może zbieram się za wcześnie. Skoro barman namierzył Lou Gerarda, może namierzyła go również kobieta. Wróciłem do środka. Wszystkie stołki przy szynkwasie były puste. Barman mył kufle w ocynkowanym zlewozmywaku. Podniósł na mnie wzrok. — Wciąż jej nie ma. Cóż innego mógłbym panu powie dzieć, bracie? — oświadczył. Wrzuciłem ćwiartkę do szafy, puściłem stary kawałek Cliftona Cheniera „Hey, Tite Filie”, a potem wyszedłem przed knajpę. Deszcz ciął ukośnie przez neonową reklamę piwa di-wie, chlupotał w rynsztoku i smagał parking. Po przeciwnej stronie ulicy stały dwa małe drewniane domki, obok których rozciągała się pusta parcela z ogródkiem warzywnym i kępą trzech ciemnych dębów pośrodku. Przed domami parkował biały buick. Ktoś włączył światło w domku bliższym pustego placu i wtedy spostrzegłem, że na tylnym miejscu w buic-ku ktoś siedzi. Dostrzegłem sylwetkę tak wyraźnie, jakby była wycięta z blachy i prawie w tej samej chwili zauważyłem coś jeszcze: świetlny refleks na jakiejś chromowanej lub niklowanej powierzchni. Wśród ulewy strzały zagrzmiały głucho: pop! pop! — jak sztuczne ognie eksplodujące w puszce — ale widziałem w ciemnym wnętrzu samochodu iskry tryskające z lufy. Strzelec prowadził ogień pod niewygodnym kątem nad oparciem fotela i przez tylną szybę, nie miałem jednak czasu na zastanawianie, dlaczego zdecydował się mierzyć do mnie z tak osobliwej pozycji. Wyszarpnąłem spod koszuli czterdziestkę piątkę, opadłem na kolana za zderzakiem furgonetki i trzymając pistolet oburącz, odpowiedziałem ogniem; oddałem osiem strzałów tak szybko, jak tylko potrafiłem naciskać spust. Huk był ogłuszający: miałem wrażenie, że ktoś jednocześnie z lewej i prawej wali mnie dłońmi w uszy. Moje pociski roztrzaskały szyby buicka, jak dłuta przebiły blachę drzwi, załomotały w kierownicę i deskę rozdzielczą i wreszcie uruchomiły klakson. Suwadło zamka zablokowało się w pozycji otwartej na pustym magazynku i ostatnia łuska brzęknęła o rozdeptane puszki po piwie u moich stóp. Wyprostowałem się za osłoną furgonetki, wysunąłem z kolby pusty magazynek, zastąpiłem go pełnym i wprowadziłem nabój do komory. Na ulicy panowała cisza zakłócana jedynie chlupotem deszczu w rynsztokach. Potem usłyszałem daleki skowyt syreny i skrzyp otwieranych za mymi plecami drzwi knajpy.
— Co się, kurwa, dzieje? — zapytał barman, którego sylwetka obrysowana była świetlnym nimbem. — Odbiło panu czy co? — Niech pan wraca do środka — odparłem. — Nigdy nie mieliśmy tu żadnych afer. Skąd się pan, kurwa, wziął? Ludzie tracili licencje z powodu takich przewalanek. — Chce pan zarobić kulkę? Zatrzasnął i zaryglował drzwi, potem zaciągnął zasłony. Ruszyłem przez ulicę dokładnie w chwili, kiedy zwarcie w instalacji elektrycznej buicka sprawiło, iż klakson zaczął wyć non stop. Trzymając w wyciągniętych rękach pistolet wymierzony w stronę auta, zaszedłem je od przodu. Przez okna nie widziałem nikogo, w środku nie było żadnego ruchu. Moje pociski wybiły w drzwiach po stronie pasażerskiej dziury wielkości półdolarówek. Zza rogu wyjechał radiowóz policji z Lafayette z wirującym na dachu kogutem; zatrzymał się dwadzieścia jardów od buicka. Drzwiczki po lewej i prawej stronie otworzyły się i zobaczyłem, jak gliniarz siedzący na miejscu pasażerskim zrywa swoją śru-tówkę z mechanizmem typu pompka z pionowego stelaża na desce rozdzielczej. Wyjąłem odznakę z tylnej kieszeni spodni i uniosłem ją wysoko nad głową. — Połóż broń na ziemi i odsuń się od auta — powiedział kierowca radiowozu, mierząc do mnie zza drzwi. Odrzuciłem ramię pod kątem dziewięćdziesięciu stopni w bok i lufę czterdziestki piątki skierowałem w niebo. — Jestem detektyw Dave Robicheaux z Biura Szeryfa gmi ny Iberia — odparłem. — Stosuję się do polecenia. Pochyliłem się i w świetle reflektorów radiowozu położyłem pistolet przed przednim kołem buicka. Potem powoli się wyprostowałem. — Cofnij się — rozkazał kierowca. Ludzie powychodzili na ganki swoich domów, a wielkie krople coraz większego deszczu zalewały mi oczy. Wciąż wysuwałem odznakę w stronę policjantów z Lafayette. — Wylegitymowałem się wam. Co byście powiedzieli, żeby kapkę spuścić z tonu? — zapytałem. Gliniarz ze śrutówką wyrwał mi z ręki odznakę i uważnie ją obejrzał. Potem nieco rozluźnił ramiona, prychnął i oddał odznakę. — Co się, do cholery, dzieje? — zapytał. — Ktoś strzelił do mnie dwa razy. Z tego buicka. Może wciąż tam jest. Popatrzyli po sobie. — Powiada pan, że gość tam jeszcze może być? — rzekł z nie dowierzaniem. Nie zdążyłem udzielić odpowiedzi, bo w tej właśnie chwili Lou Gerard zatrzymał swój samochód zderzak w zderzak z policyjnym i wyskoczył na deszcz. — Cholera, Dave, myślałem, że pojechałeś do domu. Co się stało? — Ktoś do mnie strzelił — odparłem. — Znasz tego faceta? — zapytał Lou Gerarda gliniarz ze strzelbą. — Do diabła, jasne, że znam. Odłóżcie broń. Powariowaliście, chłopcy, czy co? — odparł Lou. — Lou, oddano do mnie dwa strzały — powiedziałem. — Ja władowałem w buicka osiem pocisków. Sądzę, że gość wciąż tam jest. — Co? — wykrzyknął, wyrywając z kabury swoje magnum. Potem zapytał dwóch mundurowych: — Co wyście, skurwysyny, właściwie robili? — Hej, Lou, odpuść. Nie wiedzieliśmy, kim jest ten... — Zamknij twarz — powiedział Lou. Podszedł do buicka. Zajrzał przez okno i szarpnięciem otworzył drzwi. Zapaliła się lampka pod sufitem. — Co tam? — zapytał policjant ze strzelbą. Lou nie odpowiedział. Wsunął rewolwer do kabury, wyciągnął prawą rękę i zaczął coś obmacywać na
podłodze wozu. Ruszyłem w jego stronę. — Lou? — powiedziałem. Powiódł dłońmi wokół fotela, odstąpił do tyłu i wbił wzrok w ziemię i zielska u swoich stóp, jakby czegoś szukał. — Lou? — Ona nie żyje, Dave. Wygląda na to, że dostała raz pro sto w usta. — Ona? — powtórzyłem. Czułem, jak krew odpływa mi z serca. — Stuknąłeś Amber Martinez — rzekł Lou. Zrobiłem krok przed siebie, a Lou chwycił mnie za ramię. Reflektory radiowozu były w deszczu oślepiające. Lou pociągnął mnie za otwarte tylne drzwi i zobaczyłem zwiniętą w pozycji embrionalnej drobniutką kobietę: fragment białego uda w rozcięciu sukni koktajlowej, lepką gęstwę przywartych do podłogi kasztanowych włosów. Byliśmy odwróceni od obu mundurowych, a usta Lou dzielił od moich uszu najwyżej cal. Czułem odór papierosów, bourbona i miętówek. — Dave, nie ma żadnej jebanej spluwy — wyszeptał ochry ple Lou. — Widziałem błyski z lufy. Słyszałem huk. — Nie ma jej tutaj, ale mam w schowku podrzutka. Wystarczy, że powiesz. Patrzyłem tępo na dwóch mundurowych, którzy trwali w świetle reflektorów swojego wozu jak chimery czekające, aż ktoś tchnie życie w ich kamienne sylwety.
Rozdział 13 Dochodziła siódma i już panował parny skwar, gdyśmy z Rosie Gomez zajeżdżali przed Bar Reda. Po drugiej stronie ulicy wciąż parkował biały buick. Bar był zamknięty na siedem spustów, srebrzyste ścianki i przyczepy służącej jako wejście po-skrzypywały w upale. Kilkakrotnie przeszliśmy się wzdłuż frontonu budynku, obmacując wgłębienia w cynowej blasze, przeczesując prowizoryczne rynsztoki do odprowadzania wody deszczowej... Zbadaliśmy nawet drewno po wewnętrznej stronie drzwi. — Czy kule mogły trafić w samochód, za którym się chowałeś? — Możliwe. Ale ich nie słyszałem. Wzięła się pod boki, raz jeszcze omiatając spojrzeniem fronton baru. Potem oburącz podniosła włosy leżące na karku. Nad kołnierzykiem jej bluzki połyskiwał pot. — No to przyjrzyjmy się jeszcze buickowi, zanim go zho-lują — powiedziała. — Naprawdę jestem wdzięczny, że to robisz, Rosie. — Postąpiłbyś tak samo, gdyby chodziło o mnie, prawda? — A bo ja wiem? — Tak, tak, na pewno byś tak postąpił. — Wymierzyła mi kuksańca w ramię swoją małą piąstką. Przecięliśmy nieutwardzoną ulicę i podeszliśmy do buicka. Po drugiej stronie bezpańskiej parceli z hukiem uderzały o siebie zderzaki wagonów pociągu towarowego. Otworzyłem wszystkie drzwiczki auta i zacząłem wyrzucać na zewnątrz dywaniki, odrywać wykładzinę i wygrabiać śmieci spod foteli. W tym samym czasie Rosie myszkowała w trawie porastającej rów odwadniający. Nic. Przysiadłem na skraju tylnej kanapy i otarłem pot z oczu. Znużenie ogarnęło każdą cząstkę mojego ciała, tylko z najwyższym trudem mogłem zaciskać i rozprostowywać zesztywnia-łe dłonie. W istocie czułem się jak facet potężnie skacowany. Miałem kłopoty z porządkowaniem myśli, a przed mymi oczyma przepływały strzępiaste różnobarwne plamy. — Dave, posłuchaj — powiedziała Rosie. — Wydarzenia musiały wyglądać tak, jak mówisz, bo w przeciwnym wypadku skorzystałbyś z propozycji przyjaciela. — Może powinienem. — Nie jesteś i, skoro o tym mowa, nigdy nie będziesz gliniarzem tego pokroju. Zmilczałem. — Jak to nazywa twój przyjaciel? — zapytała. — „Podrzutkiem”. Czasem gliniarze używają terminu „zguba”. To zwykle dwudziestka dwójka albo inny kawałek złomu z wypiłowanym numerem. — Wstałem i otworzyłem bagażnik. Znalazłem w nim łapkę do zmiany opon. Płaskim końcem podważyłem wewnętrzny panel lewych tylnych drzwi. — Co robisz? — zainteresowała się Rosie. Oderwałem profil, odsłaniając mechanizm przesuwu szyby. — Coś ci chcę pokazać — powiedziałem i podobnemu jak przed chwilą zabiegowi poddałem przednie drzwi po stronie kierowcy. — Widzisz, obie szyby po tej stronie auta były opuszczone tylko częściowo. To dlatego moje pierwsze pociski zasypały wszystko stłuczonym szkłem. — Tak? — Dlaczego ktoś miałby strzelać znad lekko opuszczonej szyby? — Trafne pytanie. Zaszedłem buicka od prawej strony. Na wykładzinie widniała zaschnięta brązowa plama, a po zesztywniałych włóknach pełzał karaluch długości i grubości mojego palca.
— Ale to okno jest otwarte całkowicie — powiedziałem. — Zupełnie bez sensu. Zaczynało już padać. Dlaczego ta kobieta siedziała w deszczu przy otwartym oknie i to na tylnym fotelu swojego własnego wozu? — Jest zarejestrowany na Amber Martinez. —Tak. Wedle Lou Gerarda była prostytutką usiłującą wyjść z branży. Poza tym brała herc z koką i w przemoczonych ciuchach ważyła dziewięćdziesiąt funtów. Wygląda ci to na przekonujący rysopis zamachowca? — No to dlaczego siedziała w samochodzie? Co tu robiła? — Nie wiem. — Co miał wczoraj do powiedzenia detektyw z wydziału zabójstw? — Powiedział: „Czterdziestka piątka robi nielichą dziurę, co? . — A poza tym? — „Musiałeś jechać aż do Lafayette, żeby wpaść w szambo?” — Popatrz na mnie. — O co chodzi? — Jak długo spałeś tej nocy? — Dwie albo trzy godziny. Rzuciłem łapkę na przednie siedzenie buicka. — Co teraz czujesz? — zapytała. — Właściwie o co ci chodzi? — Byłem sam zdumiony natężeniem irytacji pobrzmiewającej w moim głosie. — Dobrze wiesz, o co mi chodzi. Oczy mnie piekły. Dęby na pustej parceli straciły wyrazistość konturów, jakbym spoglądał przez kroplę wody. — Wszyscy uważają, że zabiłem nieuzbrojoną kobietę. Jak, twoim zdaniem, powinienem się czuć? — odparłem. Musiałem przełknąć ślinę, zanim wydusiłem z siebie te słowa. — Zostałeś wrobiony, Dave. Oboje o tym wiemy. — Jeśli tak, to co stało się z bronią? Dlaczego nie znaleźliśmy na fasadzie baru żadnych śladów po kulach? — Bo facet, który za tym stoi, jest niezłym cwaniakiem. Skłonił kobietę, prawdopodobnie dziwkę, żeby podzwoniła do waszego dyspozytora, stwarzając wrażenie, że jest twoją informa-torką albo kochanicą, a potem wywabił cię poza granicę twojej jurysdykcji i wrobił w kolejne zabójstwo prostytutki. Ten gość to strateg najwyższej klasy. — Jakimś cudem wcale mi to nie poprawia samopoczucia, Rosie. Wpatrywałem się w plamę na podłodze buicka. Z ziemi zaczynał już bić żar i odnosiłem wrażenie, że czuję słona-wy zapach, przypominający odór gnijącej ryby. Zamknąłem tylne drzwi. — Władowałem się jak idiota, co? — powiedziałem. — Nie martw się, dopadniemy i przymkniemy tego klienta. — Rosie puściła do mnie oko. Przyniosłem z domu grabie; teraz wziąłem je od Rosie i wygrabiłem z rowu obok buicka stos błota i mokrych liści. Przerwałem pracę, kiedy Rosie zawołała: — Dave, chodź tu i popatrz. Stała przy ogródku warzywnym zajmującym część pustej parceli. Pokazywała ziemię. — Zerknij na te ślady — powiedziała. — Ktoś tędy przebiegł.Połamał paliki od pomidorów. Ślady wyciśnięte na miękkiej ziemi były głębokie i szeroko rozstawione. Człowiek, który je pozostawił, biegł od ulicy ku trzem dębom rosnącym na środku parceli. Niektóre krzaki pomidorów i bakłażanów zostały wdeptane w grządkę. Zza rogu wyłonił się i zatrzymał za buickiem wóz pomocy drogowej, z którego wysiadło dwóch mężczyzn: kierowca i zasuszony tajniak w średnim wieku z odznaką przypiętą do paska. Ten drugi
nazywał się Dobie Patout, był znany z rasistowskich poglądów i miał na ramionach wyblakłe niebieskie tatuaże; wedle pewnych opinii pełnił kiedyś w więzieniu Angola funkcję oficjalnego kata. Z początku nic nie powiedział i tylko przez rozedrgane od upału powietrze wpatrywał się we mnie i Rosie. — W czym rzecz, Dobie? — zagadnąłem. — Co tu robicie? — zapytał. — Szukamy narzędzia zbrodni. — Słyszałem, że jesteś zawieszony. — Ależ te wieści się roznoszą. — Nie powinieneś pałętać się na miejscu przestępstwa. — W gruncie rzeczy jestem tylko gapiem. — Kto to? — skierował palec w stronę Rosie. — Agentka specjalna Gomez — przedstawiła się Rosie. — Sprawa wiąże się ze śledztwem prowadzonym przez FBI. Ma pan jakieś zastrzeżenia? — Musi pani uzgadniać swoje działania z miastem. — Nie, nie muszę — odparła. Wciągarka wozu pomocy drogowej oderwała od ziemi tylne koła buicka. — Na twoim miejscu przestałbym się tu kręcić — powie dział do mnie Dobie. — A to dlaczego? — zapytała Rosie. — Bo to nie jego rejon. Bo popełnił błąd, którego prawdopodobnie nikt z naszych nie będzie mu mieć za złe. Po co wkurzać ludzi, Robicheaux? — Co mi próbujesz powiedzieć, Dobie? — No więc nie wykręcisz się przed swoim własnym wydziałem spraw wewnętrznych. Ale to wcale nie znaczy, że zostaniesz oskarżony tu, w gminie Lafayette. Po co nadziewać na kij psie gówienko i podtykać je komuś’ pod nos? Jakaś starsza Murzynka w perkalowej sukience wyszła na ganek swojego domu i zaczęła gestykulować w naszą stronę. Dobie Patout zerknął na nią, otworzył drzwi wozu pomocy drogowej, ale nie wsiadł od razu. — Możecie sobie wygrabiać z tego rowu szpinak do usranej śmierci — powiedział. — Wczoraj przeleciałem tędy z wykrywaczem metali. Nie ma tu żadnej broni. No więc nie rozprawiaj ludziom w New Iberia, że cię fatalnie potraktowaliśmy. — Wy tam, zrobicie coś w sprawie mojego ogrodu? — wrzasnęła z ganku kobieta. Furgonetka odjechała z podrygującym, przechylonym bu-ickiem. Skręciła za róg, a kołpak, który odpadł z koła buicka, potoczył się własną drogą. — Jezu, co za wredny człowieczek — westchnęła Rosie. Przyglądała się śladom w ogródku. Znikały w gęstej trawie. Schroniliśmy się w cieniu dębów i spojrzeliśmy na ulicę: na skrzące się w pyle odłamki szkła, na rozpalony słońcem parking wysypany tłuczonymi muszlami. Czułem znużenie trudne do opisania. — Porozmawiajmy jeszcze z sąsiadami i zwijajmy żagle — za proponowałem. Nie musieliśmy daleko szukać. Ignorowana przez nas dotąd starsza kobieta zeszła o lasce po schodkach i ruszyła w naszą stronę jak uparty krab. Miała krzywe nogi, sękate od żylaków, obrosłe tłuszczem, złociste bezwłose ciało i płonące oburzeniem turkusowe oczy. — Gdzie tamten? — zapytała. — Jaki tamten? — wyraziłem zainteresowanie. — Ten policjant, z którym rozmawialiście. — Wrócił na komisariat. — A kto zapłaci za mój ogródek? — powiedziała. — Co mam niby zrobić z połamanymi pomidorami? Co
mam niby zrobić z połamanymi bakłażanami? — Czy widziała pani coś wczoraj wieczorem, tantei — Pyta mnie pan, co widziałam? Niech pan popatrzy na mój ogródek. Ma pan oczy? — Chodziło mi o to, czy była pani świadkiem wczorajszej strzelaniny. — Byłam wtedy w łazience. — I nic pani nie widziała? — spytała Rosie. Kobieta dźgnęła laską rozdeptany krzak bakłażana. — To widziałam. Wygląda to panu na kacze jajka? Nie mówi się w waszych stronach po angielsku? — Czy widziała pani przed swoim domem kobietę w białym samochodzie? — spytałem. — Widziałam, jak ją wnosili do karetki. Była martwa. — Rozumiem. — Co zamierzacie zrobić w sprawie mojego ogródka? — spytała. — Obawiam się, że nic — odparłem. — To on mógł rozdeptać swoimi wielkimi kopytami moje roślinki, a wy nic nie możecie zrobić? — Jaki „on”? — zapytałem. — Facet co przeleciał obok mojej łazienki. Właśnie wam mówiłam. Jesteście tak samo głusi jak ślepi? Musiałam iść do łazienki. Kręciło mi się w głowie. — Niech pani posłucha, tante— powiedziałem. — To bardzo ważne. Czy utrzymuje pani, że widziała mężczyznę przebiega jącego obok pani okna? — Jakżeby inaczej? Widziałam, jak depce moje roślinki, ła mie tyczki od pomidorów, wpada między tamte drzewa i znika za torami. No i widziałam, jak błyszczał ten jego pistolecik. Popatrzyliśmy z Rosie po sobie. — Czy potrafiłaby pani opisać tego faceta, tantei — zapytałem. — Tak, to był biały, któremu wisiało, gdzie się ładuje ze swoimi zabłoconymi buciorami. — Czy jego broń była podobna do tej? — zapytała Rosie, wyjmując swoje magnum. — Nie, tamta była mniejsza. — Dlaczego wczoraj nie powiedziała pani o tym policji? — spytałem. — Ależ powiedziałam. Gadałam sobie, a oni zachowywali się tak, jakby mnie nie było. Nie, kochany panie, wszystko jest po staremu. — Co jest po staremu? — A kiedy to ostatnim razem biali pytali mnie o zdanie? Pytał mnie ktoś, czy chcę mieć mordownię naprzeciwko? Nie. Martwił się ktoś o mój ogródek? Czarni to czarni, niech sobie mieszkają na zadupiu, niech im nawiewa kurzu przez siatki. O, niech pan nie gada, że jest inaczej. — Ogromnie mi pani pomogła, tante. Pochyliła się wsparta o laskę, nawinęła na dłoń kłębowisko połamanych pomidorowych pnączy i odrzuciła je na trawę. Kiedy kuśtykała w stronę ganku, tłusta skóra na jej karku i ramionach marszczyła się jak miękki połeć sadła. — Będziemy mogli wpaść do pani jeszcze raz? — krzyknąłem za nią. — Żeby zabierać mi czas i udawać, że interesuje pana, co się w tych stronach dzieje? Po co pan pyta? I tak, jak pan zechce, to przyjdzie, nie? Kiedy wspinała się po schodkach, jej pośladki rozpierały perkal niczym słoniowy zad. Kiedyśmy wyjeżdżali z miasta, przystanąłem przy sklepie ogrodniczym, i płacąc gotówką, kupiłem pół tuzina sadzonek pomidorów, które poleciłem dostarczyć na jej adres. — Robienie prezentów potencjalnym świadkom nie jest najmądrzejszą rzeczą, bystrzaku — stwierdziła Rosie, kiedy wy jechaliśmy już na szosę. — Przywykłaś do funkcjonowania w normalnym świecie, Rosie — odparłem. — Słyszałaś, co mówił Dobie
Patout? Wydział zabójstw z Lafayette potraktował śmierć dziewczyny jak poła mane lawabo. Witamy w Nowym Południu. Po powrocie do domu włączyłem wentylator w oknie i w ubraniu ległem na zasłanym łóżku, przykrywając przedramieniem oczy. Zasłony w małe różowe kwiatki unosiły się i wydymały na wietrze, słyszałem z dworu, jak Trójnóg uwiązany do swego łańcucha przebiega po uschłym listowiu peka-nowców. Czułem przez sen, jak czterdziestka piątka podskakuje w mej dłoni, jak iglica uderza w spłonkę, a siła odrzutu przenika całe ramię. Potem — mając wrażenie, że oglądam zwolniony film — zobaczyłem destrukcję kobiecej twarzy; najpierw tuż pod ustami pojawiła się mała dziurka, później cała struktura kostna zapadła się niczym kauczukowa maska, a wreszcie potylica eksplodowała krwawą mgłą. Chciałem się przebudzić, zmusić swoje uśpione „ja” do uświadomienia sobie, że tylko śni, zamiast tego jednak nastąpiła zmiana scenerii. Usłyszałem huk karabinów, a potem zobaczyłem wyzłocony i rozpalony przez jesień liściasty las i wycofującą się do niego gromadę konfederackich piechurów. Nie, nie było tak, że ich po prostu widziałem; znajdowałem się pomiędzy nimi, cierpiałem to samo dojmujące pragnienie, tak samo drżały mi dłonie, gdy usiłowałem załadować broń... Moją skórę przebiegał taki dreszcz, jakbym za chwilę miał być z niej żywcem obdarty. Usłyszałem świst kuli, która przemknęła obok mego ucha i przepadła w lesie, widziałem na ściółce długie czerwone smugi w tych miejscach, gdzie wciągano rannych za pnie drzew... i byłem potajemnie rad, że to ktoś inny, nie ja, osunął się na kolana, krzykiem przyzywał matkę i podjął daremną próbę wciśnięcia do jamy brzusznej niebieskawego kłębowiska trzewi. W dymie własnych dział, pod sklepieniem z kul artyleryjskich, które wznosiły za naszymi plecami kolumny ziemi i ognia, nieprzyjaciel następował na nas z bagnetami na lufach karabinów. Powietrze na otwartym polu, które przemierzał, było po jesiennemu ciepłe i złociste, tu jednak, w lesie, wirowały w nim drobiny liści, przesycał je odór prochu, bandaży sczerniałych od gangreny i krwi. I wtedy, nawet się nie budząc, pojąłem znaczenie snu. Widziałem już twarze przeciwników, słyszałem postukiwanie ich ekwipunku i okrzyki oficerów: „Trzymać szyk, chłopcy! Trzymać szyk!” Byli młodzi, wystraszeni, ignoranccy w polityce i ekonomii, rozdygotani równie mocno jak ja: ściskali broń w spoconych dłoniach, a w ustach mieli tak sucho, że nawet nie byli w stanie szeptać słów modlitwy. Nic mnie jednak nie obchodziła ich niewinność, twarze bez zarostu, purpurowe kwiaty rozpełzające się na ich młodych piersiach. Chciałem tylko żyć. Pragnąłem, by każdy wystrzelony przez nas pocisk roztrzaskał kość, rozdarł płuca, przewiercił serce; pragnąłem, aby ich tyraliera roztopiła się w zgiełkliwej kakofonii rozpaczy. Poderwałem z poduszki głowę. Pokój był duszny, klaustro-fobiczny, pyłki kurzu wirowały w kolumnach przebijającego przez zasłony anemicznego światła. Miałem chrapliwy oddech, a cały mój tors był śliski od potu. Generał, z kapeluszem na kolanach, siedział na krześle u stóp mojego łóżka. Miał przystrzyżoną brodę, nosił wyczyszczoną szarą kurtkę ze sztywnym złotym kołnierzem. Spozierał przez okno na ruchome cienie, rzucane przez pekanowce i dęby. — To pan?!— powiedziałem. — Mam nadzieję, że nie ma mi pan za złe tej wizyty. — Nie... po prostu jestem zaskoczony. — Nie powinien pan wstydzić się uczuć, jakich przed chwilą pan doświadczył, panie Robicheawc. Pragnienie życia nie świadczy o utracie człowieczeństwa. —Zbyt wcześnie otworzyłem ogień w kierunku buicka. Opróżniłem cały magazynek, nie patrząc, do kogo strzelam. — Sądził pan, że grozi mu śmiertelne niebezpieczeństwo, sir. Cóż innego mógłby pan zrobić? — Mówią, że zabiłem nieuzbrojoną kobietę, panie generale. — Tak, pewnie i ja zadręczałbym się taką świadomością. — Obrócił leżący na kolanie kapelusz. — Odnoszę wrażenie, że był pan bardzo przywiązany do swego ojca, tego trapera.
— Zechce pan wybaczyć? — Czyż nie powiedział pewnego razu, że jeśli wszyscy zgadzają się w jakiejś kwestii, są prawdopodobnie w błędzie? —Jego własne słowa. — A zatem czemu nie podda ich pan rozwadze? — Generale, ktoś nader skutecznie zlasował mi mózg. Nie mogę już ufać świadectwu swoich zmysłów. — Przepraszam, co ten ktoś panu zrobił? — Doświadczyłem kiedyś podobnego uczucia w Pierwszym Kroku. Po gongu facet rąbnął mnie sierpowym tużza uchem.Przez dwa albo trzy dni czułem się tak, jakby coś odkleiło się od czaszki, jakby mój mózg pływał w słoiku. — Proszę być odważnym. — Widzę tę kobietę, jej potylicę... włosy przyklejone krwią do wykładziny. — Niechże zastanowi się pan nad tym, co pan przed chwilą powiedział. — Nad czym? — Jest pan dobrym funkcjonariuszem policji, inteligentnym człowiekiem. Co mówią panu oczy? — Potrzebuję pomocy, panie generale. — Należy pan do świata żywych, budzi się rankami, czując zapach kwiatów, ma przy sobie kobietę, która reaguje na dotyk pańskich palców... a mimo to szuka pan pomocy zmarłych? Wstał, wspierając się o kulę. — Nie chciałem pana urazić— powiedziałem. — Widział pan we śnie, jak cofamy się do lasu; widział pan, jak z dymu wyłania się i następuje na nas granatowa linia nieprzyjaciół, prawda? — Tak. — Czy pan się bał? — Tak. — Bo sądził pan, że już po wszystkim? — Byłem co do tego przekonany. — Powinniśmy byli tam polec, a jednak zdołaliśmy ich ode przeć. Dręczyło nas okrutne pragnienie. Piliśmy wodę deszczową z wgłębień po bydlęcych kopytach. Potem pewnej nocy zakne blowaliśmy naszych rannych, wciskając im patyki do ust, żeby nie mogli krzyczeć, wymknęliśmy się z lasu i dołączyli do resz ty naszych. Wiatr zaczął zawodzić w koronach drzew i smagał ściany domu opadłymi liśćmi. — Wyczuwam w panu niechęć— powiedział. — Spłaciłem już swoje długi. Nie chcę... — Czego pan nie chce? — Wydłubał brud zza paznokcia. — Pozostać jedynym, który broni straconej placówki. — Ach, nasze długi nigdy nie są spłacone do końca, przyjacielu. Muszę już iść. Wiatr wieje z południa. Przed wieczorem nadejdzie burza. Zazwyczaj trudno mi odróżnić grzmoty od huku jankeskich dział. Cmoknął, nałożył kapelusz, ujął kulę i przez śmigła wentylatora wszedł w wir złocistych i szkarłatnych liści. Kiedy — jak człowiek wyzwalający się z lepkich macek opiumowej fantazji — obudziłem się późnym popołudniem, spostrzegłem, że Alafair przypatruje mi się w otwartych drzwiach sypialni. Miała rozchylone usta i stropiony wyraz twarzy. Uwikłany w przepoconą skotłowaną pościel, spróbowałem się uśmiechnąć. — Dobrze się czujesz, Dave? — Tak, nieźle. — Coś ci się śniło. Wydawałeś rozmaite odgłosy.
— Prawdopodobnie spanie za dnia mi nie służy, człowieczku. — Znów masz malarię? — Nie, to już dawno minęło. Weszła do pokoju, położyła dłoń na kolumience łóżka i wbiła wzrok w podłogę. — O co chodzi, Alf? — zapytałem. — Poszłam z Bootsie do sklepu przy stacji benzynowej. Jeden facet miał gazetę rozłożoną na ladzie i głośno czytał. Zobaczyła nas jedna kobieta i szturchnęła tego faceta w ramię. Wtedy oboje się na nas zagapili, a Bootsie spiorunowała ich wzrokiem. — Co mówił ten facet? — Że została zastrzelona kobieta. — Alafair mocno zaciskała dłoń na gałce łóżka i uporczywie wpatrywała się w podłogę. Jej policzki pokrywały małe białe plamki. — I że to ty ją zastrzeliłeś. Zastrzeliłeś kobietę, Dave. Usiadłem na krawędzi łóżka. — Miałem wczoraj wieczorem pewne kłopoty. Ktoś do mnie strzelił, a ja odpowiedziałem ogniem. Nie wiem, kto strzelał i co robiła tam ta kobieta. Ale sytuacja jest bardziej skomplikowana niż wielu sądzi. Czasem jest bardzo trudno ustalić prawdę, człowieczku. — A zrobiłeś to, co mówią, że zrobiłeś, Dave? — Dostrzegłem lęk w jej ciemnopiwnych oczach. — Nie wiem, ale nigdy nie strzelałem do człowieka, który nie próbowałby wcześniej mnie skrzywdzić. Musisz mi w tej kwestii uwierzyć, Alf. Nie wiem zbyt dokładnie, co się wyda rzyło wczoraj, ale wcześniej czy później będę wiedzieć. Tym czasem ty, Bootsie i ja musimy być kozakami i wzajemnie wie rzyć w siebie. Odrzuciłem z jej czoła niesforne kosmyki włosów. Przez długą chwilę wpatrywała się w wirujące śmigła wentylatora i ruchome cienie, które rzucały na łóżko. — Nie mają żadnego prawa — stwierdziła wreszcie. — Kto? — Ci ludzie. Nie mają żadnego prawa mówić o tobie w taki sposób. — Ale mają prawo czytać to, co napisano w gazetach, prawda? — Ta pani przy ladzie powiedziała coś, zanim weszłyśmy do sklepu. Słyszałam przez siatkę w drzwiach. Powiedziała: „Jeśli zaczął znowu pić, to wcale nie jestem zaskoczona, że zrobił coś takiego”. I wtedy tamten mężczyzna przeczytał na głos gazetę. Chwyciłem ją w pasie, podniosłem i posadziłem na łóżku. Jej muskularne ciało wydawało się twarde jak drewniana rzeźba. — Posłuchaj, człowieczku — powiedziałem. — Picie nie jest już cząstką mojego życia. Oddałem je swojej Sile Wyższej. Pogłaskałem Alafair po głowie i dostrzegłem, jak w kącikach jej oczu i ust zaczyna rodzić się uśmiech. — Dave? — Słucham. — Co to znaczy, jak mówisz, że ktoś jest kozak? — Bez względu na to, co fundują ci przeciwnicy, maszerujesz z uśmiechem przez armatni dym. To ich doprowadza do szału. Uśmiechała się teraz od ucha do ucha, połyskując w półmroku pokoju bielą swoich szeroko rozstawionych zębów. — Gdzie jest Bootsie? — zapytałem. — Robi kolację. — A konkretnie? — Sac-a-lait z ryżem. — Wiesz, że kiedyś jeździły na tym w Luizjanie pociągi towarowe? Beztrosko kołysała się na krawędzi łóżka i moje słowa dotarły do niej dopiero po chwili.
— Co? Towarowe...? — zapytała. — Muszę się ubrać, człowieczku, a potem zbadamy sytuację na froncie żywieniowym. Wyjaśnienie przedstawione przeze mnie Alafair było najlepszym, na jakie potrafiłem się zdobyć, ale prawda wyglądała tak, że czułem potrzebę wzięcia udziału w spotkaniu AA. Po tamtej nocy, kiedy ujrzałem we mgle generała i jego żołnierzy, zadzwoniłem do swojego sponsora z AA, niemniej jednak nie poszedłem na spotkanie, co mi, w gruncie rzeczy, było najbardziej potrzebne. Rzeczy postrzegane przez niealko-holików jako irracjonalne, nienormalne, zboczone, śmieszne, nielogiczne, dziwaczne, schizofreniczne, są zwykle traktowane przez członków organizacji z wyrozumiałością zastrzeżoną dla zjawisk pospolitych. Istnieje powszechne przekonanie, że katoliccy spowiednicy zyskują dostęp do najmroczniejszych zakątków człowieczej duszy. Nic bardziej błędnego: każdy względnie uczciwy rzymskokatolicki kapłan powie wam, że większość spowiedzi przyprawia go o bezgraniczne poczucie nudy, a przeciętny w skali tygodnia grzesznik ma do wyznania zbrodnie tak straszne, jak niezapłacone mandaty za parkowanie za znakiem zakazu czy też przetrzymywanie poza regulaminowy termin książek z biblioteki. Jednak na spotkaniach AA słyszałem o wszystkim: szantażu, kradzieży, fałszerstwie, napadach z bronią w ręku, napastowaniu nieletnich, sodomii, podpaleniach, prostytucji, spowodowaniu wypadku, mordowaniu w Wietnamie cywilów i jeńców. Poszedłem na popołudniowe spotkanie, które odbywało się na piętrze kościoła episkopalnego. Znałem niemal wszystkich obecnych: kilka kobiet „przy mężu”, Murzyna, który prowadził lecznicę dla roślin, katolicką zakonnicę, barmana po odsiadce, który nazywał się Tee Neg i był moim sponsorem, eks-prosty-tutkę działającą niegdyś w barze hotelu Kolumn w Lafayette, psychologa, właściciela piekarni, maszynistę pociągów towarowych na linii South Pacific, a wreszcie faceta, który był kiedyś słynnym akrobatą w zespole braci Ringling. Bez przemilczeń opowiadałem im o swoich psychohistorycz-nych spotkaniach, wyładowaniach elektrycznych, które wdzierały się w mgłę jak języki wężów, o moich rozmowach z generałem, a nawet smrodzie, jaki roztaczała jego przepocona odzież, i wreszcie o żołnierskich ranach, wyżartych do cna przez czerwie. Jak zawsze, kiedy na spotkaniu AA ktoś występuje z rewelacjami natury dramatycznej lub surrealistycznej, reakcja była cokolwiek przyziemna. Słuchali z uwagą, współczuciem i życzliwością, niemniej jednak wielu z nich zdarzyło się już kiedyś stracić kontakt ze światem: wedle własnego przekonania trafili za życia do piekła, usiłowali popełnić samobójstwo bądź też znaleźli się o krok od lobotomii płatów czołowych. Kiedy skończyłem, przewodniczący spotkania, spawacz rurociągów, powiedział: — Niech to wszyscy diabli, Dave, nigdy nie słyszałem lepszej reklamy Dr Peppera. Powinieneś zgłosić się do tych sukin-synów-producentów i sprzedać swój numer telewizji. Wszyscy parsknęli śmiechem i koniec końców świat przestał wydawać się tak parszywy. Po wyjściu ze spotkania kupiłem sobie w parku nad Bay-ouTeche miętowego loda i skorzystałem z automatu telefonicznego centrum rekreacyjnego. Przez gałęzie dębów obrośnięte mchem widziałem opalone ciała dzieciaków skaczących do komunalnego basenu. Czekałem parę minut na połączenie z koronerem gminy Lafayette. Był to pyskaty choleryczny patolog o nazwisku Sollie Rothenberg; policjanci szybko się zorientowali, że należy go traktować dyplomatycznie. — Zastanawiałem się, co tam masz w sprawie Amber Martinez — powiedziałem. Słyszałem w słuchawce pomruk linii międzymiastowej. — Robicheaux? — zapytał. — We własnej osobie. — Po co do mnie dzwonisz? — Właśnie ci powiedziałem. — Jak rozumiem, zostałeś zawieszony.
— No i co z tego? Twoje medyczne ustalenia są z litery prawa ogólnodostępne, nie? — Jak będą ogólnodostępne, to będą. Chwilowo nie są. — Daj spokój, Sollie. Ktoś próbował przypiec na grillu moje cojones. Wyobraziłem sobie jak nonszalancko ciska spinacze do kosza na śmieci. — Na czym polega ta wielka tajemnica, którą mógłbym ci zdradzić? — zapytał. — Jakiego kalibru była broń, z której ją zabito? — Sądząc po wielkości rany wlotowej i sile rażenia, byłbym skłonny sądzić, że .45. — Co masz na myśli mówiąc o „wielkości”? — To, co powiedziałem. — A pocisk? — Przeszedł na wylot. Nie było czego wydłubywać. Czyściutki otwór wylotowy. — Sądzisz, że to był pocisk w miedzianym płaszczu? — Tak uważam. W istocie jestem pewien. Otwór wyjściowy nie był wiele większy niż wlotowy. Zamknąłem, a potem otworzyłem oczy. Czułem, jak w piersiach łomoce mi serce. — Jesteś tam? — zapytał. — Tak. — Coś się stało? — Nic, Sollie, ja używam pocisków z wydrążonym czub kiem. Słyszałem śpiew ptaków w gałęziach drzew, a powierzchnia basenu zdawała się tańczyć w turkusowej poświacie. — Coś jeszcze? — zapytał. — Tak, czas śmierci. — Nie masz za dużych wymagań? — Sollie, nieustannie widzę jej potylicę. Włosy przyklejone do wykładziny. Bo krew już zdążyła zaschnąć, prawda? — Nie potrafię ci powiedzieć, bo mnie tam nie było. — Daj spokój, wiesz, o co pytam. — Chcesz wiedzieć, czy umarła wcześniej? — Posłuchaj, brachu. Jesteś moim kołem ratunkowym. Nie baw się ze mną w kotka i myszkę. — A jak ja bym ciebie odgadł? Czy umarła w samochodzie, może byś chciał zapytać? Już dawno nauczyłem się nie kwestionować humorów Sol-liego, a także jego intencji i składni. — Chodzi o grawitację — oświadczył. — Ziemia zawsze nas przyciąga, próbuje wessać. — Co? — O tym strzelec nie pomyślał — odrzekł. — Krew zachowuje się tak samo jak wszystko inne. Spływa prosto w dół. Zatrzymujesz serce — w tym przypadku najpierw mózg, a później serce — i krew najkrótszym szlakiem spływa w stronę ziemi. Nadążasz za mną? — Niezupełnie. — Krew osiada w najniższych punktach ciała. Zdjęcia pokazują kobietę zwiniętą na boku. Z głową wyżej niż kolana. Ale autopsja wykazała, że w chwili śmierci była wyprostowana i leżała na wznak. Poza tym miała we krwi wysoki poziom zawartości kokainy i alkoholu. Podejrzewam, że mogła być nieprzytomna kiedy ją zabito. — Zastrzelono ją gdzie indziej i przetransportowano? — Chyba że w dzisiejszych czasach umarlaki poruszają się o własnych siłach. — Naprawdę jestem ci cholernie wdzięczny, Sollie. — Nosisz czasem przy sobie coś oprócz czterdziestki piątki? Dziewięć milimetrów albo .357?
— Nie, zawsze tylko tego kolta 45 automat, którego przywiozłem z Wietnamu. — Ile osób o tym wie? — Niewiele. Chyba głównie gliniarze. — I ta myśl nie daje mi spokoju. Na razie, Robicheaux. Nie była to jednak chwila sprzyjająca zadumie. Podszedłem do budki z hot-dogami i postawiłem lody piątce czy szóstce dzieciaków. Kiedy z boiska podkołowała do mnie piłeczka, chwyciłem ją oburącz, potarłem szorstką końską skórę, ująłem tak, żeby palce spoczywały na szwach i cisnąłem ją w rękawicę łapacza jak dziewiętnastolatek, przekonany, że bez trudu dorzuci na Alaskę. Wieczorem zadzwoniłem do Lou Gerarda pod jego domowy numer, opowiedziałem o swoich rozmowach z koronerem i grubą Mulatką mieszkającą naprzeciwko baru i wreszcie spytałem, czy ktoś dokładnie przetrząsnął kabinę buicka. — Dave, obawiam się, że ta sprawa nie jest w naszych stronach czymś, co spędza wszystkim sen z powiek. — A to dlaczego? — Prowadzący ją detektyw uważa, że jesteś upierdliwy i powinieneś się trzymać własnego ogródka. — Kiedy po raz ostatni ktokolwiek widział Amber Mar-tinez? — Trzy albo cztery dni temu. Była nałogową alkoholiczką i narkomanką. Ponoć zamierzała wyjść z obiegu, ale przypuszczam raczej, że próbowała znaleźć jelenia gotowego wejść z forsą na gorzałkę i towar, i końcu weszłaby w naprawdę ostry ciąg i wylądowała na tym czy innym odwyku. — Kto był jej alfonsem? — Mąż. Ale siedzi już od trzech tygodni za podrabianie czeków. Morderca prawdopodobnie wyprowadził ją z jakiegoś baru. — Tak, ale znali się j uż wcześniej. Wykorzystał inną kobietę do zostawienia mi wiadomości. — Czego mam szukać, gdybym doprowadził do przeczesania buicka? — Wiem, że widziałem we wnętrzu samochodu błyski wystrzałów. Ale na fasadzie baru nie znaleźliśmy żadnych dziur. Zobacz, na co uda ci się trafić. — Na przykład? — Nie mam pojęcia. — Dlaczego nie odpuścisz sobie tych proceduralnych idiotyzmów i nie skoncentrujesz się na tym, co ci podpowiada nos? — Do czego zmierzasz? — To nie jest robota jakiegoś pojebańca. Od początku do końca zajeżdża makaroniarską ręką. W szczególności ręką jednego wyjątkowo cwanego makaroniarza. — Myślisz, że to kombinacja w stylu Julie? — Pracowałem dwa lata w brygadzie specjalnej, która miała zadanie zebrać materiał na Stojaka. Kiedy Balboni pozbywa się osobistego wroga, za dupę wiesza na haku. Kiedy chce usunąć z drogi sędziego, policjanta albo związkowca, robi to w rękawiczkach, oddzielając się od celu całym łańcuszkiem przydupasów. — Fakt, to rzeczywiście wygląda na naszego faceta. — Mogę ci udzielić pewnej rady? — Zasuwaj. — Jeśli stoi za tym Balboni, nie trać czasu na szukanie dowodów. To po prostu nie zagra. Gość przez dwadzieścia lat smarował sędziów i przysięgłych, a jednocześnie terroryzował świadków. Poczekaj na odpowiednią chwilę, właściwą sytuację i wykopć mu w czapę. — Do zobaczenia, Lou. Dzięki za pomoc. Nazajutrz o szóstej rano usiadłem z kawą i gazetą na schodach wejściowych. Powietrze — chłodne i ciemnoniebieskie od cieni zgęstniałych ciągle pod drzewami — roztaczało zapach kwiatów i pekanowych łupin gnijących w wilgotnej ziemi.
Czytając gazetę, słyszałem, jak łodzie wypływają z mojej przystani i wędkarze pokrzykują do siebie na pokładach. Potem usłyszałem coś jeszcze — szeleszczące kroki na zboczu przed domem; opuściłem gazetę i ujrzałem Mikeya Goldmana, który maszerował w moją stronę jak człowiek szukający zwady. Nosił wypucowane czarne mokasyny z frędzlą, wyciągniętą na spodnie różową koszulkę polo, a do tego masywny złoty zegarek, który lśnił na jego nadgarstku jak roztopione masło. Miał mocno zaciśnięte i lekko w kącikach opuszczone usta, wysuniętą do przodu szczękę i omiatające mój dom z lewa na prawo dziwne, blade, wyłupiaste oczy. — Chcę z panem zamienić słówko — powiedział. — Jak się pan dzisiaj miewa, panie Goldman? — Jest szósta rano, przyszedłem do pana zamiast do pracy, spałem w nocy zaledwie cztery godziny. Niech pan zgaduje. — Czy mam coś wspólnego z pańskimi problemami? — Tak, ma pan. Wyskakuje pan jak diabeł z pudełka w samym środku moich problemów. Jak to się dzieje, panie Robi-cheaux? — Nie mam bladego pojęcia. — A ja mam. Bo Elrodowi coś odbiło na pańskim punkcie, w związku z czym lada chwila rozpierdoli mój film na dobre. — Byłbym wdzięczny, gdyby nie posługiwał się pan w moim domu takim językiem. — Język panu przeszkadza? To takie rzeczy pana gnębią? Ludzie, co się tu z wami dzieje? Komary wam mózgi powysy-sały czy jak? — Czego właściwie pan sobie życzy? — On mnie pyta, czego ja sobie życzę? — wykrzyknął Goldman, rozglądając się dokoła, jakby gdzieś w cieniu mogli być jeszcze jacyś słuchacze oprócz mnie. — Elrodowi nie podoba się, że próbują pana usrać. Szczerze mówiąc, mnie też. Może z innych powodów. Mianowicie nikt nie dźwiga za mnie ciężarów i nikt nie dostaje za mnie wycisku, rozumie pan, o czym mówię? — Nie. Kciukiem i palcem wskazującym poszukał czegoś w nosie. — Co się z panem dzieje? Każdego ranka wkłada pan łeb do wiadra z płynnym betonem czy jak? — Czy i ja mogę być z panem szczery, panie Goldman? — Bez krępacji. — Rozmowa z panem to przytłaczające doświadczenie i chyba nad siły przeciętnego człowieka. — No to spróbujmy ująć rzecz w prostych słowach, żeby i pan mógł zrozumieć — oświadczył. — Może pan o tym nie wiedzieć, ale staram się być uczciwy. A to znaczy, że nie lubię, kiedy komuś na moje konto wbija się korkociąg w dupę. Mówię teraz o panu. Pańscy krajanie chcą pana spuścić, bo sądzą, że może pan wyrugować z miasta dużą forsę. A ja skądś wyjeżdżam albo gdzieś zostaję, bo tego chcę. Ktoś mi włazi na odcisk — zajmuję się tym osobiście. Niech pan spyta kogokolwiek z branży. Nikomu nie podkładam świni. Odstawiłem kawę, złożyłem gazetę, ruszyłem w stronę zaparkowanego samochodu i poczekałem, aż dołączy do mnie Goldman. — Czy chciałby mi pan powiedzieć coś jeszcze? — zapytałem. — Nie, oczywiście, że nie. Wpadłem tylko, żeby się panu dokładniej przedstawić. Proszę posłuchać, zamierzam dokoń czyć ten film, a później moja noga nawet nie postanie na tym zadupiu. W gruncie rzeczy nawet nie zamierzam nad nim przelatywać. A tymczasem już żaden z moich ludzi nie trafi do szpitala. — Co? — Doskonale, nareszcie iluminacja. — Co się stało? — zapytałem. — Wczoraj wieczorem zwinęliśmy interes i wszyscy pojechali do domu. Tylko że Elrod nawalił się z takim jednym szczeniakiem, który odstawia kaskaderskie numery, i postanowił wygarnąć Balboniemu.
Złapał butelkę po coli i zaczął walić w przyczepę Julie. Julie otworzył ubrany w same gatki, a za jego plecami dwudziestoletnia tutejsza panienka próbowała czymś się zasłonić. No więc Elrod nazwał go tchórzem, makaroniarzem i workiem gówna, a potem oświadczył, że może go w LA ustawić z pewnymi dupami Charlie’go Masona, które mają włosy pod pachami, ale żadnych na głowie, no więc są bardziej w stylu Julie. Wreszcie powiedział, że albo Julie przestanie robić jego kumplowi Robicheaux świństwa, albo on, Elrod, rozwali mu pysk, a jeśli się dowie, że to Julie zabił Kelly — odstawi ten numer tak czy owak, tylko że na poważnie, grubym śrutem. Nie wiem, co Balboni robił z tą babką, ale miał kajdanki. Wyszedł, przykuł Elroda za rękę do słupka i powiedział: „Szczęściarz z ciebie, Elrod. Zbyt dużo jesteś dla mnie wart. Ale twojemu przyjacielowi szczęście nie dopisało wcale, a wcale”. Potem dosłownie rozdeptał tamtego kaskadera. „Rozdeptał” to właściwe słowo, panie Robicheaux, bo zrobił to nogami. Rozwalił chłopakowi nos, powgniatał żebra i oderwał ucho. — Dlaczego pan nie przeszkodził? — Bo mnie tam nie było. O wszystkim dowiedziałem się dopiero w szpitalu, od szczeniaka. To dlatego nie pospałem ubiegłej nocy. — Czy ten kaskader wniesie skargę? — Niechże pan będzie realistą. Dziś rano odleciał do Los Angeles nafaszerowany taką ilością narkotyków, że starczyłoby do uśpienia nosorożca. — Czego pan ode mnie oczekuje? — Że się pan zaopiekuje Elrodem. Nie chcę, żeby spotkała go jakaś krzywda. — Niech mi pan powie prawdę, panie Goldman. Czy obchodzi pana cokolwiek poza skończeniem filmu? — Tak, ludzie. A jeśli nie przyjmuje pan tego do wiadomości, to chuj panu w dupę. Jego pełne napięcia wyłupiaste oczy przywodziły mi na myśl jajka na twardo. Opuściłem wzrok, czując jak moja wyciągnięta wzdłuż boku dłoń zaciska się i prostuje. Słońce świeciło nad zatoką jak rozjarzona raca. — Nie pracuję w branży przedszkolnej, panie Goldman — odparłem. — Radzę opowiedzieć o tym wszystkim w Biurze Szeryfa. W tej chwili jestem zawieszony. Teraz wracam, by dopić kawę. Do zobaczenia. — To nierealne. Jestem w komiksie. Mówię, a nikt mnie nie słyszy. — Poklepał się po policzku. — Może umarłem i trafiłem do piekła? — Co jeszcze ma pan do powiedzenia? — Usłyszałem w swo im głosie narastającą wściekłość. — Oskarża mnie pan o brak ludzkich uczuć. Potem ja opowiadam panu, że Elrod zapala zapałki o jajka Balboniego, a pan mnie spławia. Chce pan, żeby Balboni wsadził Elrodowi kopyto w twarz? — To pański wspólnik. To pan go tu ściągnął. Nie przejmował się pan pochodzeniem forsy, dopóki... — Wszystko prawda, ale pytanie brzmi, co robimy teraz? — My? — Jasne. Zaczyna do pana docierać. W końcu nie wszyscy w tych stronach mają twaróg zamiast mózgu. — W tej sprawie nie ma żadnych „nas”. Pogadam z Elrodem, zabiorę go na spotkanie AA, ale nie będę jego niańką. — Dobrze. Niech pan pogada. Jadę do roboty. Niech go pan później wsadzi do taksówki. — Słucham? —Jest w sklepie wędkarskim. Pijany. Chyba ma pan poważne problemy ze słuchem. Niech się pan zwróci do lekarza. Wsadził w kącik ust miętowego lizaka, a kiedy schodził do samochodu, jego bary prężyły się pod koszulką polo, zęby miażdżyły lizaka, a w tężejącym wietrze profil przypominał oblicze gladiatora.
Rozdział 14 — Wrzuciłeś go do wody? Nie wierzę własnym uszom — oświadczyła. — Nic się nie przejmuj. Jest przyzwyczajony. — Pan Sykes zaczął się bić z Dave’em na pomoście, Bootsie — wtrąciła Alafair. — Był pijany i hałasował przy klientach. Nie chciał posłuchać Dave’a i przyjść do domu. Dzięki za odsiecz, Alf— pomyślałem. — Gdzie jest teraz? — zapytała Bootsie, ocierając serwetką usta i podnosząc się z krzesła. — Kiedy go ostatnio widziałem, obrzygiwał krzaki róż. — Dave, to niesmaczne — stwierdziła i ponownie usiadła. — Powiedz to Elrodowi. — Batist mówił, że wypił pięć piw i za żadne nie zapłacił — uzupełniła Alafair. — Co zamierzasz z nim zrobić? — spytała Bootsie. Potem odwróciła głowę i spojrzała przez siatkę w kuchennych drzwiach. — Dave, on właśnie przeszedł przez podwórko. — Chyba Elowi chwilowo nawaliły przyssawki, Boots. — Przyssawki? — zdziwiła się Alafair, zatrzymując łyżkę z owsianką w połowie drogi do ust. — Lezie na czworakach. Zrób coś — poprosiła Bootsie. — I to dotyka kwestii, którą chciałem z tobą poruszyć. Dostrzegłem w jej oczach błysk zrozumienia. —Ten facet z mojego powodu sprowokował Balboniego — powiedziałem. — Albo przynajmniej częściowo z mojego powodu. — Chcesz, żeby tu zamieszkał? Dave, to nasz dom — jęknęła. — Gość jest w kiepskim stanie. — Ale to wciąż nasz dom. Nie możemy otwierać jego drzwi przed każdym, kto ma problem. — El potrzebuje przyjaciela z AA albo się skończy. Tylko na niego popatrz. Jest żałosny. A może mam go przymknąć w areszcie? Bootsie wzięła się za głowę i wbiła wzrok w cukierniczkę. — Zawrę z nim układ — oświadczyłem. — Jeden drink i wraca ciupasem nad Jezioro Hiszpańskie. Dokłada się do jedzenia, nie wisi na telefonie, nie wraca późno. — Dlaczego leje sobie ze szlaucha do ust? — zainteresowała się Alafair. — Dobra, możemy popróbować przez kilka dni — zgodziła się Bootsie. — Ale, Dave, nie chcę, żeby wciąż opowiadał o swoich wizjach i przywidzeniach. — Sądzisz, że się od niego zaraziłem, co? — spytałem z uśmiechem. — Najkrócej mówiąc, tak. — Na trzeźwo jest zupełnie fajnym facetem. Po prostu postrzega świat nieco odmiennie niż inni. — Ach, to cudowne. Alafair wstała z krzesła i kątem oka wyjrzała na podwórko. — Łuuups — powiedziała, przykładając rękę do ust. — Pan Sykes właśnie strzelił pawika. — Co? — wykrzyknąłem. — Zwymiotował na stół ogrodowy — uściśliła Alafair. Zaczekałem, aż Bootsie i Alafair pojadą do miasta na zakupy i dopiero wtedy wyszedłem na podwórko. Przemoczona po kąpieli w odnodze odzież Elroda kleiła się do ciała i pokrywały ją plamy ziemistoczarne tudzież trawiastozielone. Spłukał szlauchem blat stołu i teraz siedział na ławce jak siedem nieszczęść; pochylony, z opadniętą szczęką i bezradnie opuszczonymi ramionami, które zwieszały się prawie do ziemi pomiędzy rozchylonymi kolanami. Jego nieogolona twarz miała w sobie szarość zepsutej wieprzowiny. Podałem mu filiżankę kawy. — Dzięki — powiedział.
Skrzywiłem się, kiedy musnął mnie jego oddech. — Czy sądzisz, że wytrzymasz bez picia, jeśli zamieszkasz w naszym domu? — zapytałem. — Nie mogę obiecać. Nie szanowny panie, tego z pewnością nie mogę obiecać. — A czy mógłbyś spróbować? Podniósł oczy do poziomu moich. Na tęczówce prawego widniał krwiak rozmiaru paznokcia. — Nie sprawdziło się nic, czego próbowałem — powiedział. — Antabus, psychiatrzy, odwyk w szpitalu marynarki wojennej, dwa dni pielenia grządek na farmie. Zawsze do tego wracałem, panie Robicheaux, wcześniej czy później. — Cóż, zasady obowiązują następujące — powiedziałem i omówiłem je szczegółowo jedna po drugiej. Przez cały czas tarł skronie i spluwał pomiędzy kolana. — Chyba wyglądam cholernie żałośnie, co? — zapytał. — Nie przejmuj się tym, co sądzą o tobie inni. Nie pij, nie myśl i chodź na spotkania. Jeśli będziesz to robić, robić dla siebie, wykaraskasz się z tego całego szamba. — Przeze mnie ten gówniarz dostał nielichy wycisk. Balboni skakał, obracał się i raz za razem walił chłopaka stopą w twarz. Było słychać, jak pęka skóra. Położył na uszach dłonie, a potem je odjął. — Trzymaj się od Balboniego na dystans — poradziłem. — Balboni to nie twój problem. Niech się nim zajmie prawo. — Żartujesz? Facet robi, co mu się żywnie podoba. Nawet wkręcił do filmu to swoje pornograficzne ścierwo. — Jakie pornograficzne ścierwo? — Ściągnął z Nowego Orleanu jednego typka, który uważa się za nowego Johnnyego Wadda, i wkręcił go do kilkunastu scen. Niech pan posłucha, panie Robicheaux, zaczyna mną rzucać. Może by mi pan kapkę pofolgował? Dwa surowe jajka z piwem i do tego lufa, więcej nie potrzebuję. Potem nawet nie spojrzę na gorzałę. — Obawiam się, że nic z tego, brachu. — Rany, człowieku, jestem naprawdę schorowany. W życiu nie byłem tak schorowany. Zaraz dostanę delirki. Położyłem mu dłoń na ramieniu. Miał stężałe i rozdygotane mięśnie, a jego włosy były polepione błockiem. Wtedy przykrył dłońmi oczy i rozpłakał się, przy czym zaczął dygotać jak człowiek, którego duszę trawi jakiś prywatny tajemny płomień. Pojechałem nad Jezioro Hiszpańskie, żeby odszukać Julie Balboniego. W domku ochrony nie było nikogo, własnoręcznie więc opuściłem łańcuch, wjechałem na plan i zaparkowałem w cieniu tuż nad jeziorem, obok dostawczej półciężarówki. Niebo mroczniało od brzemiennych deszczem chmur, wiatr zaś gnał po ziemi liście dębów. Przeszedłem przez grupę aktorów ubranych w mundury konfederackiej piechoty. Mantykowali i palili papierosy wokół świeżo wykopanych okopów, których przedmurze stanowiły rzędy napełnionych ziemią wielkich koszy. Tuż obok lufa działa godziła w puste jezioro. Czułem w powietrzu usypiający, ciepły zapaszek trawki. — Możecie mi powiedzieć gdzie znajdę Julie Balboniego? — zapytałem. Nie doczekałem się odpowiedzi. Popatrzyli na mnie z niechęcią. Powtórzyłem pytanie. — My tu tylko pracujemy — powiedział mężczyzna z sier-żanckimi winklami na mundurze. — Gdybyście go spotkali, powiedzcie mu, że szuka go Dave Robicheaux. — Lepiej niech pan sam mu to powie — rzekł inny aktor. — Gdzie jest pan Goldman? — Pojechał do miasta z jakimiś prawnikami. Wróci za kilka minut — odparł sierżant. — Dzięki — powiedziałem. Wróciłem do furgonetki i właśnie otwierałem drzwi, gdy usłyszałem za sobą czyjeś szeleszczące wśród liści kroki. — Czy mógłbym zająć panu jedną minutkę? — zapytał Twinky Lemoyne. Szedł szybkim krokiem,
przytrzymując dłonią długopisy tkwiące w kieszeni koszuli; miał zaczerwienioną twarz, a na jedno szkło okularów zsunął się kosmyk włosów. — Czym mogę służyć? — Chciałbym się dowiedzieć, co zdołał pan ustalić podczas śledztwa. — Czyżby? — Tak. Czego się pan dowiedział o tych morderstwach? Arogancja i bezpośredniość tego pytania nie powinna mnie zaskoczyć, dobrze bowiem prosperujący biznesmeni z każdego małego miasteczka mają skłonność, by postrzegać policję jako agendę ich merkantylnego bractwa, zorientowaną w jakiś trudny do określenia sposób na finansowy dobrobyt całej społeczności. Skoro jednak poprzednim razem odmówił mi udzielenia jakichkolwiek informacji, a nawet odnosił się do mnie z wyniosłą pogardą, było mi teraz trudno dostrzec w nim poczciwego rotarianina. — Może raczej powinien pan zwrócić się do Biura Szeryfa albo FBI, panie Lemoyne. Chwilowo zawieszono mnie w pełnieniu obowiązków służbowych. — Czy Balboni ma jakiś związek ze śmiercią tych kobiet? — A czy ktoś mówił panu, że ma? — Spytałem pana o coś bez ogródek, panie poruczniku. — A ja idę za pańskim przykładem, panie Lemoyne, i radzę żeby moje pytanie potraktował pan z całą powagą. Czy wie pan coś o związkach Balboniego z jakimkolwiek morderstwem? — Nie wiem. — Czyżby? — Oczywiście, że nie. W jaki sposób mógłbym wiedzieć? — A zatem skąd w panu ta nerwowość, panie Lemoyne? — Nie krążyłby pan nieustannie wokół niego, gdyby go pan nie podejrzewał. A może się mylę? — Czy miałoby to dla pana jakiekolwiek znaczenie? Miał plamiste i poczerwieniałe policzki, jego rzęsy zaś trze potały nerwowo. — Panie Robicheaux, sądzę... mam przekonanie... — Tak? — Uważam, że potraktowano pana niesprawiedliwie. — Czyżby? — Sam zresztą miałem w tym swój udział. Uskarżałem się publicznie na pana i tę kobietę z FBI. — Zaś w moim przekonaniu, panie Lemoyne, kryje się w tym zupełnie inny problem. Może ma związek z ceną, jaką trzeba zapłacić za współpracę z człowiekiem pokroju Julie Balboniego. — Próbowałem być z panem szczery. — I znakomicie. Niech pan zerwie z Balbonim. Niech za wszelką cenę pozbędzie się pan swoich udziałów. — A zatem być może miał jakiś związek ze śmiercią tych dziewczyn? — Jak hipnotyzer wbijał we mnie płomienne spojrzenie. — Proszę mi coś powiedzieć, panie Lemoyne. Czy chciałby pan mieć Julie Balboniego za najbliższego sąsiada? Czy chciałby pan, aby kręciła się przy nim pańska córka? Chciałby pan czegoś takiego? — Muszę uznać pańskie pytania za przesadnie agresywne. — Agresja ma miejsce wtedy, kiedy Bogu ducha winnemu młokosowi ktoś w ramach lekcji poglądowej łamie żebro, nos i urywa ucho. Dostrzegłem w jego oczach bezgraniczne poczucie urazy. Otworzył i zamknął usta. — Po co pan tu przyjechał, panie Lemoyne? — Żeby zobaczyć się z panem Goldmanem. I dowiedzieć się, o co w tym wszystkim chodzi. — Sądzę, że spóźnił się pan z wątpliwościami. — Nie mam panu nic więcej do powiedzenia. Miłego dnia. Wsiadł do swojego auta. Patrząc jak zawraca i
kieruje się w stronę wartowni, nie mogłem nie zdumieć się na nowo tą tak charakterystyczną dla ludzi jego pokroju udawaną naiwnością. Stanowiła cząstkę ich prezentowanego światu oblicza w takim samym stopniu, jak pliki noszonych w portfelach kart kredytowych; kiedy nadarzała się odpowiednia okazja, przywdziewali ją z brakiem fantazji godnym wyróżnień za dokonania aktorskie. Tak przynajmniej — być może w swojej naiwności — oceniłem wtedy Twinkyego Lemoyne’a. Kiedy podjechałem pod wartownię, łańcuch leżał na ziemi, ale ochroniarz, Murphy Doucet, wrócił już na stanowisko. Majstrował coś, pochylony nad stołem. Pomachał do mnie przez otwarte okno i wrócił do roboty. Zaparkowałem furgonetkę na trawie i wszedłem do środka. Było tam gorąco, a poza tym cuchnęło klejem modelarskim. Murphy Doucet podniósł wzrok znad wielkiego, skonstruowanego z balsy modelu Latającej Fortecy B-17, który właśnie szlifował papierem ściernym. Jego oczy za szkłami okularów o podwójnej ogniskowej były mocno rozbiegane. — Jak się pan miewa, Dave? — zapytał. — Nie najgorzej, Murph, nie najgorzej. Szukałem Julie Balboniego. — Gra. — Gra? — Tak, czasem bierze dwóch albo trzech facetów i jedzie do miasta, żeby strzelić kilka piłek. — Dokąd? — Chyba do swojego dawnego ogólniaka. Czym pan tak wkurzył Twinky’ego? — Skąd wniosek, że go wkurzyłem? — Widziałem, jak pan z nim rozmawiał, a zaraz potem Twinky się zmył, jakby go osa ukąsiła w zadek. — Może był spóźniony na lunch? —Taa, pewnie. Zresztą niewiele potrzeba, żeby go wyprowadzić z równowagi. Zawsze podejrzewałem, że byłoby mu w życiu lepiej, gdyby załapywał się na trochę więcej panienek. — Nie jest żonaty? — Był, dopóki żona nie puściła go w trąbę. A przedtem dokładnie wyczyściła jego konto bankowe i sejf. Myślałem, że Twinky tego nie przeżyje. Ale to było kawał czasu temu. Nożykiem segmentowym usunął nadmiar kleju z silnika swojego modelu, zdmuchnął ze skrzydła pył pozostały po szlifowaniu i uniósł fortecę do góry. — No i co pan o tym sądzi? — zapytał. — Nieźle się prezentuje. — Mam całą kolekcję. Wszystkie samoloty z czasów drugiej wojny światowej. Pokazałem Goldmanowi swoją siedemnastkę, a on powiedział, że ewentualnie mógłby wykorzystać mój zbiór w jednym ze swoich filmów. — To brzmi zachęcająco, Murph. — Żartuje pan? Miał na myśli, że powinienem dokonać darowizny. Wykombinowałem sobie, dlaczego ten żydowski gów-nozjad ma takiego wielkiego kinola. Powietrze jest za friko. — Na mnie wywarł wrażenie uczciwego faceta. — Niech pan spróbuje popracować dla typka jego pokroju. Przewierciłem Douceta wzrokiem. — Powiada pan, że Julie jest w starym ogólniaku? — zapy tałem. — Tak, z jakimś aktorem i facetem o imieniu Cholo. Położył okulary na stole i pogładził jasnopłowy model. Twarz Douceta była tak śniada i pomarszczona jak wysuszony liść tytoniu. — Dzięki za pański czas, Murph. — Niech pan wpada częściej, napijemy się kawy. Człowiekowi daje w kość samotne wysiadywanie w tej budzie. — A tak nawiasem mówiąc, wie pan może, dlaczego Goldman prowadza się ze stadem adwokatów?
— Któż może wiedzieć, dlaczego te hollywoodzkie sukinsyny robią to czy owo? Farciarz z pana, Dave. Żałuję, że nie jestem już prawdziwym gliniarzem. Tęsknię za tą robotą. Czułkami palców musnął sztywną i białą, jakby nakrochmaloną, bliznę na swoim gardle. Pół godziny później, kiedy na niebie zakłębiły się chmury, czarne i gęste jak dym z płonącej ropy naftowej, zaparkowałem wóz przy boisku do baseballa mojego dawnego, a w tej chwili z powodu wakacji pustego, ogólniaka. Na tym właśnie boisku grywaliśmy ze Stopką jako chłopcy. Stopka, tylko w kolcach i purpurowych spodenkach, stał przy homeplate, a czarna sierść pokrywająca jego olbrzymie cielsko lśniła od potu, mięśnie zaś prężyły się pod skórą, ilekroć potężnie wybijał piłeczkę połyskliwym aluminiowym kijem. Minąłem dęby, których korę kaleczyły wyryte imiona szkolnych zakochanych, wybrzuszające się ku ziemi niemalowane ławki, a potem, po wydeptanej trawie na środku pola, skierowałem się ku siatce ochronnej i miejscu, skąd mocarne uderzenia kija Stopki słały maleńkie punkciki piłeczek wysoko ponad głowy Cholo i przystojnego mężczyzny z obnażonym torsem; rytmiczne ruchy oraz gładkość i karnacja skóry tego drugiego faceta przywodziły mi na myśl łagodnie pofalowaną wodę. U nóg Julie leżała brezentowa torba pełna piłek, na jego grubych brwiach kroplił się pot, oczy jarzyły się skupieniem. Pochylił się mimo swej wielkiej masy bez najmniejszego wysiłku, uchwycił palcami piłeczkę i podrzucił ją do góry; wtedy dostrzegłem, że posłał w moją stronę szybkie spojrzenie. Postawił lewą stopę w barrer’s box, machnął aluminiową pałką i oto niska piłka jak rakieta przemknęła obok moich kostek. Odprowadziłem ją wzrokiem, gdy kozłowała pomiędzy dębami i wytaczała się na ulicę. — Zupełnie nieźle jak na faulową piłkę — stwierdziłem. — Mnie tam wydawała się prawidłowa. — Nigdy nie byłeś mocny w przepisach, Stopka. — Naprawdę liczy się tylko ostateczny wynik, mój dobry człowieku. Kolejna piłka poleciała nad pole. Cholo — z przylepionymi do czaszki siworudymi kędziorami i rękawicą wyciągniętą jak łapa żółwia — zataczał krąg, żeby się pod nią znaleźć. Piłka spadła dwie stopy za nim. — Słyszałem, że byłeś bardzo zajęty na planie filmowym — powiedziałem. — Czym takim? — Rozwalaniem w kawałki młokosa, który nie zrobił ci nic złego. — Każda historia ma dwie wersje. — Czyli jednak ten szczeniak jakoś ci się naraził? — Może przestaje w złym towarzystwie. — Ach, rozumiem. Elrod Sykes przydepnął ci nagniotek? To on jest tym złym towarzystwem? Przejmujesz się facetem, który przez dwadzieścia cztery godziny na dobę jest albo napity, albo skacowany? — Rozum to sobie, jak chcesz. — Wyrzucił piłkę w powietrze i posłał ją nad drugą bazę. — A właściwie, co cię to wszystko obchodzi, Dave? — Wygląda na to, że Elrod stanął w mojej obronie. Żałuję, że tak się stało. — No więc wszyscy mają powody do ubolewania. — Ale gnębi mnie świadomość, że być może z mojego powodu poważnie skrzywdziłeś człowieka. — Może sobie pochlebiasz. — Podniósł nogę i zaczął kijem ostukiwać kolce z ziemi. — Nie sądzę. Duma zawsze stanowiła twój ogromny problem, Julie. — I jest to związane z tobą? Jeśli nie zawodzi mnie pamięć, kilka lat temu pewien czarny pucybut przymierzał się zupełnie na serio, żeby cię skasować. Nie przypominam sobie, żebyś miał obiekcje w związku z tym faktem, że tamtej nocy uratowałem ci dupsko. — Było, minęło, Stopka. — No więc nie przyjmuj wszystkiego z taką śmiertelną powagą. W torbie jest jeszcze jedna rękawica. — Kaskader wyjechał. Nie będzie cię skarżyć. Ale chyba już o tym wiesz.
Potarł dłonią smukłą rękojeść pałki. — To był kretyński postępek — powiedziałem. — Może był. A może i ja miałem swoje racje. Może na przykład byłem z dupeczką, kiedy ten wściekły pojebaniec zaczął walić w moją przyczepę. — W tej chwili mieszka w moim domu, Julie. Chcę, żebyś dał mu spokój. I nic mnie nie obchodzi, czy ci się naraża, czy nie. Wyrzucił w górę następną piłkę i ze świstem posłał ją do półnagiego mężczyzny. Potem mocno wciągnął powietrze przez nos. — Dobra, nie mam zamiaru niepokoić tego faceta — odparł. — Ale nie dlatego, że mi każesz. Na cholerę mi problemy z gwiazdorem mojego własnego filmu? Myślisz, że chcę kłopotów z tymi egzemplarzami, sądzisz, że lubię wyrzucać forsę w błoto?.. No i jak, mamy już co do tego jasność?... Czemu się na mnie gapisz? — Jeden gliniarz z Lafayette jest zdania, że mnie wrobiłeś. — Myślisz o tej strzelaninie przed Barem Reda? Trochę powagi, chłopie, dobra? — Posłał piłkę aż na ulicę, a potem — przy czym jego brzuch zmarszczył się jak słoniowa skóra — znów pochylił się nad torbą. — To nie w twoim stylu, co? — zapytałem. — Nie, nie w moim. — Daj spokój, Julie, spójrzmy prawdzie w oczy... Tylko zastanów się nad własną przeszłością. Jeszcze jako małolat zawsze musiałeś wyrównać rachunki, nie puszczałeś płazem żadnej zniewagi, nie zapominałeś o urazach. Pamiętasz, jak załatwiłeś kolcami kostkę tego szczeniaka? — Tak, pamiętam. Ale pamiętam też, jak on swoimi kolcami próbował wydłubać mi oczy. Niebo prawie sczerniało, a wiatr pędził po boisku kłęby kurzawy. — Jesteś bogatym i potężnym facetem. Dlaczego wreszcie nie dasz z tym sobie spokoju? — Z czym? O czym ty, kurwa, mówisz? — O gniewie, który ci nieustannie towarzyszy, o ciągłych próbach, żeby dowieść, jakie z ciebie bóstwo, o tych potyczkach ze swoim starym, o tym, co w tobie siedzi... cokolwiek to jest. — Jak ci się zdaje, do czego doprowadzisz taką gadaniną? — Daj spokój, Julie. Znamy się od małego. Zachowaj obróbkę dla innych. — Racja. Może dlatego przymykam oczy na rzeczy, których komu innemu nie puściłbym płazem. — A na co niby miałbyś przymykać oczy? Ojciec bijał cię szlauchem. Ja sobie tego nie wymyśliłem. Ty spaliłeś jego klub. — Zaczyna padać. Chyba powinieneś już iść. — Wziął następną piłkę i podrzucił ją na dłoni. — Próbowałem, brachu. — Ach, tak? A co to ma znaczyć? — Nic. — Chcesz powiedzieć, że przyszedłeś tu, żeby mnie ostrzec. — Dlaczego sądzisz, że każda akcja jest zwodem, Julie? Spojrzał na boisko, a potem znowu na mnie. — Wygłaszałeś uwagi o mojej rodzinie. To mi się wcale nie podoba — powiedział. — Jestem dumny ze swojego włoskiego pochodzenia. Byłem nawet dumny z mojego starego. Faceci rządzący w tamtych czasach tym miastem nie byli nawet godni zlizywać mu potu z jajek. W New Iberia zawsze byliśmy „italiańcami” albo „makaroniarzami”, bo wy, prza-śniaki, mieliście we łbach za mało pieprzonego oleju, żeby wiedzieć o imperium rzymskim. No więc przestań zadzierać nosa, kiedy mówisz o mojej rodzinie, moich problemach albo czymkolwiek, co ma związek z moim życiem, rozumiesz, co mówię, Dave? — Ktoś zrobił z ciebie handlarza narkotyków? Czy to mi właśnie mówisz? — Mówię, żebyś się ode mnie na dobre odpierdolił. — W roli ofiary jesteś mało przekonujący, Julie. Do zobaczenia. I powiedz swojemu człowiekowi, żeby nie pluł na piłkę.
— Co? — To ten twój porno-gwiazdor? Na twoim miejscu bym uważał. Moim zdaniem AIDS przenosi się dużo łatwiej niż myśli ogół ludzi. Kiedy ruszyłem w stronę ławek za pierwszą bazą, deszcz zaczynał młócić pokrytą kurzem nawierzchnię boiska. Potem usłyszałem, jak piłka z łupnięciem odskakuje od aluminiowego kija i przedziera się przez gałęzie drzew. Odwróciłem się na czas, by zobaczyć, że Julie stojąc w rozkroku, półobrotem tułowia i potężnym ugięciem nadgarstków posyła następną piłeczkę prosto w moją twarz. Gdy otworzyłem oczy, dostrzegłem grubą powłokę czarnych chmur pokrywających niebo od samego południowego horyzontu po jedwabisty pas błękitu na północy. Deszcz miał ciepłą bursztynową barwę whisky, kiedy jednak jego krople uderzały w moją skórę, czyniły to równie bezgłośnie jak zrywane wichurą płatki kwiatów. Generał siedział bez kurtki na najniższej ławce: wiatr trzepotał jego koszulą, kapiszonowy rewolwer tkwił nonszalancko w opuszczonej prawej dłoni. Na szarym kapeluszu połyskiwały miękko mosiężne litery CSA. Czułem zapach koni, słyszałem na ulicy pokrzykiwania woźniców i skrzyp furgonów. Spomiędzy drzew wyszli dwaj szeregowi, postawili mnie na nogi, a potem posadzili obok generała. Wyciągnął kulę w stronę pierwszej bazy. Leżało tam na boku moje ciało; oczy uciekły mi pod czaszkę. Cholo i aktor filmów pornograficznych biegli z pola ku home plate, Julie zaś wkładał kij do brezentowej torby. Ruchy wszystkich były jednak spowolnione, jakby usiłowali się wyrwać z lepkich objęć niewidzialnej galaretowatej substancji. Generał wyjął z kieszeni spodni zegarek grubości precla, otworzył wieczko, sprawdził czas, a potem przekręcił się na ławce i spojrzał w kierunku żołnierzy stojących na ulicy w szyku. Przykręcali bagnety do luf karabinów, wsuwali w pasy naboje i papierowe gilzy, mocowali na grzbietach plecaki i zrolowane koce w taki sposób, aby nie ograniczały im swobody ruchów. Ujrzałem człowieka, który zwijał skarpety wkłąb i wsuwał je pod kurtkę na wysokości serca. Widziałem drugiego, który w tym samym miejscu położył Biblię. Najwyżej szesnastoletni chłopak w czapce mocno nasuniętej na małą głowę odwinął z drzewca sztandar konfederacki i uniósł go na wietrze. Potem na północy, gdzie błękitnego nieba nie zaczopowa-ły jeszcze chmury burzowe, zobaczyłem gejzery czarnego dymu przypominające ptaki o postrzępionych skrzydłach i usłyszałem grzmot, który poniósł się echem wśród drzew i drewnianych budynków po drugiej stronie ulicy. — Co to było? — zapytałem generała. — Nigdy pan dotąd tego nie słyszał? — To wyładowania atmosferyczne, prawda? — To artyleria generała Banksa prowadząca ogień znad Te-che. Ostrzeliwuje jednak niewłaściwy obszar. Pod kulami jest siedlisko czarnych. Był pan świadkiem podobnych sytuacji podczas swojej wojny? — Tak, nad Mekongiem. Jacyś wieśniacy usiłowali wymknąć się spod ostrzału. Ogień dopadł ich na środku ryżowiska. Gdyśmy ich grzebali, mieli takie twarze, jakby zdeformował je straszliwy wicher. — A zatem wie pan, że przedmiotem naszej największej troski muszą być niewinni? Zanim zdołałem odpowiedzieć, ujrzałem Cholo i mężczyznę o nagim torsie; z kroplami deszczu na twarzach gapili się na moje ciało. Julie zaciągnął sznur i zarzucił sobie brezentowy worek na ramię. — Wskakujcie do wozu, chłopaki — powiedział. — Co się stało, Julie? — zapytał Cholo. Nosił tenisówki nałożone na bose stopy, trykotową koszulkę z wymalowanym krawatem i mocno opinające krocze, pożółkłe od moczu slipy. Włosy wystawały spod nich jak kawałeczki miedzianego drutu. — Gość ma na głowie guza jak gęsie jajo — powiedział półnagi mężczyzna. — Może powinniśmy go odwieźć do szpitala albo co. — Odpuśćcie sobie — rzekł Julie. — To mamy go po prostu zostawić? — spytał Cholo. — Chyba że wolisz siedzieć przy nim na deszczu.
— Hej, daj spokój, Stopka. — Masz jakiś problem, Cholo? — Jak na psa, nie jest złym facetem. — Ale ma sraczkę z gęby. Może tym razem czegoś się nauczył — stwierdził Julie. — Tak, tylko to wcale nie znaczy, że nie możemy go podrzucić do szpitala. To znaczy nie jest w porządku zostawiać go na tym pieprzonym deszczu, Julie. — Chcesz sam sobie zacząć wypisywać czeki z wypłatą, Cholo? To mi właśnie próbujesz powiedzieć? — Nie, tego nie mówię. Po prostu usiłuję zachowywać się z sensem. Nie tak zawsze mówiłeś? Po co wkurzać miejscowych? — Nikogo nie wkurzamy. Nawet koleżkowie z policji uważają go za upierdliwego pijaczynę. Dostał, na co zasłużył. No to jedziecie, chłopaki, czy nie? — zapytał Julie. Otworzył bagażnik purpurowego cadillaca i wrzucił torbę. Aktor filmów pornograficznych podążył za nim, ocierając tors i przystojną twarz koszulą zwiniętą w kłąb. Cholo zawahał się, ruszył za nimi, potem zerwał osłonę pierwszej bazy i zakrył mi twarz przed deszczem. Dopiero wtedy dołączył do kompanów. Błękitny spłacheć nieba na północy wypełniały teraz strzępiaste smugi dymu. Ilekroć nad odległą linią drzew eksplodował pocisk artyleryjski, słyszałem donośny huk. — A więc co zamierzał mi pan powiedzieć? — zapytałem generała. — Że powinniśmy się troszczyć o niewinnych. I bez wahania stawać w ich obronie nawet pod piracką banderą. — Nie rozumiem. — Mam poczucie, ze być może wprowadziłem pana w błąd. —Jakim sposobem? — Być może dałem panu do zrozumienia, że został pan wybrany, aby wziąć udział w jakiejś rycerskiej misji. — Nie podzielam pańskiej opinii, generale. Miał na twarzy wyraz zakłopotania, jakby brakło mu odpowiedniego słownictwa, aby wyrazić, co myśli. Potem wbił w deszcz nagle melancholijne spojrzenie. — Prawdziwych strat nie poniosłem podczas wojny — powie dział. — One przyszły później. Odwrócił się powoli i spojrzał mi w oczy. — Żółta febra kosztowała życie nie tylko mnie, lecz również moją żonę i córkę, panie Robicheawc. Umilkł. Krople deszczu muskały mą twarz jak konfetti. Próbowałem wyczytać coś ze spojrzenia generała, a serce zaczęło mi łomotać w żebra. — Moja rodzina? — zapytałem. — Jeśli jest pan człowiekiem honorowym i dzielnym, a wrogowie nie zdołają zniszczyć pana osobiście, podejmą próbę, aby unicestwić to, co pan kocha. Machnięciem kuli przywołał sierżanta, ten zaś, obchodząc ławki, podprowadził siwego wałacha. — To tyle mogłem panu powiedzieć. — Wyprostowany siedział już w siodle, owinąwszy wodze na prawej dłoni okrytej rękawiczką. — Któż mógłby spróbować je skrzywdzić? Co miałby w ten sposób zyskać? — Nie wiem. Niech pan jednak trzyma przy sobie Sykesa. To dobry człowiek. Pamięta pan, że Robert Lee powiedział kiedyś: „Na Teksańczyków zawsze można liczyć”? Miłego dnia, panie poruczniku. Najwyższy czas zgotować dzielnemu Nateowi Banksowi serdeczne powitanie. — Dźgnął ostrogą lewego buta bok wierzchowca, podjechał galopem do kolumny swoich żołnierzy, stanął na jej czele i zakrzyknął beztrosko: — Hejże chłopcy!Piękny mamy dzionek do walki! Nawróćmy wszystkich na prawdziwą wiarę! Jakiś czas później usiadłem na trawie; byłem przemoczony na wylot, miałem na brzuchu osłonę bazy, trzy cale za uchem zaś — pulsującego bólem guza rozmiaru i twardości półdola-rówki. Z troską na twarzy pochylał się nade mną stary czarny dozorca. Na ulicy dostrzegłem karetkę pogotowia jadącą w naszą stronę.
— Nic panu nie jest? — zapytał Murzyn. — Chyba nie. — Jak pan tu leżał, to sobie pomyślałem, że jest pan pijany. Ale chyba ktoś przywalił panu w głowę. — Proszę pomóc mi wstać. — Jasna sprawa. Dobrze się pan czuje? — Tak, nie ma o czym gadać. Widział pan może człowieka na koniu? — Przejechał tędy lodziarz. Ma wóz z koniem. O nim pan mówi? Pomógł mi usiąść na dolnej ławce. Lało już teraz zupełnie solidnie, ale tuż obok mnie, w miejscu, gdzie siedział generał, drewno było jasne, suche i pod dotknięciem tak ciepłe jak żywa tkanka.
Rozdział 15 — Zadzwoniłem do biura i dowiedziałem się, że wciąż jesteś zawieszony — powiedział Lou Girard. — Co się tam u was dzieje? — Właśnie to. Wciąż jestem zawieszony. — Wygląda, że ktoś się na ciebie poważnie zawziął, Dave. Tak czy inaczej, rozmawiałem z tą agentką FBI... jak jej tam? Gomez... no i z twoim szefem. No więc przeczesaliśmy buic-ka. Zgadnij, cośmy znaleźli? — Nie mam pojęcia. — Papierową przybitkę. Taką, jakiej używa się do ślepaków. Ktoś puknął do ciebie z pistoletu startowego. Wychylił się przez szybę pasażerską, strzelił parę razy i dał nogę. — Co powiedział szeryf? — Niewiele. Odniosłem wrażenie, że chyba jest trochę zakłopotany. Nie wypada najlepiej, o nie, kiedy jednego z jego ludzi muszą oczyszczać z zarzutów gliniarz i patolog z innej gminy. Coś mi się zdawało, że słyszę w tle, jak Piłat odkręca kran. — Zawsze był porządnym facetem. Po prostu zanadto się zbliżył do kilku ćwoków z Izby Handlowej. — Ale też przyjaciele nie grają w bilard kieszonkowy, kiedy jakieś szuje robią gliniarzowi koło pióra. — W każdym razie to wspaniałe nowiny, Lou. Masz u mnie wyprawę wędkarską na wyspę Pecan. — Chwila moment, jeszcze nie skończyłem. Ta Gomez ma ciekawą teorię na temat morderców seryjnych. Powiada, że ci faceci łakną władzy i przewagi nad innymi. No więc zacząłem rozmyślać o Cherry LeBlanc. Jeśli twoja przyjaciółka z FBI ma rację i gość, który zabił LeBlanc, pochodzi z naszych stron, to czym może się zajmować? — Może być po prostu alfonsem, Lou. — Tak, ale dziewczyna została przymknięta za prostytucję, kiedy miała szesnaście lat. A to oznacza, że sąd przyznał komuś ogromną władzę nad jej życiem. No więc jeśli kurator czy ktoś taki zaczął ją wysyłać w miasto? — Widziałem zwłoki. Uważam, że facet, który ją zmasakrował, ma piec hutniczy zamiast mózgu. Uważam, że trudno by mu było funkcjonować w biurokratycznym środowisku. — To gryzipiórki zafundowały światu Oświęcim, Dave. Tak czy inaczej, za prostytucję zatrzymano ją w Lafayette. Ustalę, czy jej kurator albo opiekun społeczny wciąż jest w branży. — Dobra, ale ja nadal jestem przekonany, że naszym klientem jest alfons takiego czy innego pokroju. — Dave, jeśli ten facet to alfons, i na dodatek jest powiązany z gangami, to już dawno siedziałby w pudle. Alfonsi to tępaki i dlatego właśnie zajmują się tym, czym się zajmują. Większość z nich nie załapałaby się nawet na odklejanie gumy do żucia z foteli w kinie. — Może Balboni zatrudnił bystrego alfonsa? — Nie, ten facet zna układy i wie, co jest grane. W tej prze-walance pod Barem Reda zrobił w konia nas obu. Lou nigdy nie był z biurokratami w dobrych stosunkach, praktycznie miał niemal obsesję na ich punkcie, a ja w tej chwili nie chciałem podejmować z nim dyskusji. — Daj mi znać, jeśli coś ustalisz. Ale nie zamierzał łatwo zejść z tematu. — Jestem w policji od trzydziestu siedmiu lat — oznajmił. — Straciłem już rachubę, ilu bandziorów wsadziłem do pudła.I czy Luizjana jest dzięki temu lepsza? Sam znasz odpowiedź. Spójrz prawdzie w oczy. Prawdziwe skurwysyny są dla nas nie dosiężne. — Nie bądź takim pesymistą, Lou. — Opowiedziałem mu o tym, jak Julie przywalił mi w głowę piłką. A potem resztę. — Spytałem felczerów, kto ich powiadomił. Odparli, że jakiś ano nimowy facet. No więc poszedłem później na pogotowie i prze słuchałem 911 nagrań. To był niejaki Cholo Manelli. Jest...
— Wiem kim jest. Cholo to zrobił? — Złamany nos, akcent z Irish Channel... Co do tego nie można się pomylić. — Ma wobec ciebie jakieś zobowiązania czy jak? — Właściwie nie. Ale to mafijny żołnierz w starym stylu. Wie, że nie należy prowokować policjantów bez potrzeby. Może ^ Julie zaczyna tracić kontrolę nad swoimi ludźmi. — To jakaś myśl. Ale trzymaj się z daleka od Balboniego, dopóki nie odzyskasz odznaki. I jeszcze dalej od boisk. Jak na niepijącego faceta masz dziwną skłonność do wywoływania wilka z lasu. Po zakończeniu rozmowy wziąłem prysznic, nałożyłem bawełniane spodnie, brązowe mokasyny, czarną koszulę i krawat w szaro-czerwone paski, a potem, już w mieście, skorzystałem z usług pucybuta i fryzjera. Po czaszce przebiegały mi dreszcze, ilekroć nożyczki dotykały guza za moim uchem. Przez okno dostrzegłem jadącą po Main Street purpurową limuzyną Julie Balboniego. Fryzjer przestał strzyc. W zakładzie było tylko nas dwóch i pucybut. — Dave, jak to jest, że ten facet ciągle się tu pałęta? — zapytał fryzjer. Jego zaokrąglony brzuch lekko dotykał mego łokcia. — Nie rozzłościł jeszcze kogo należy. — To zaraza. Nie ma tu żadnego interesu. — Myślę, że masz rację, Sid. Znów zaczął pracować nożyczkami. Potem, jakby nagle przypomniał sobie coś istotnego, zapytał: — Przegonicie go z miasta? — Pewni biznesmeni zarabiają na Julie dużą forsę. Ci wolą, żeby jeszcze pomieszkał. Zastygł na chwilę, a potem obszedł fotel i stanął przede mną. — Ale pozostali z nas nie — powiedział. — Nie chcemy tego człowieka w New Iberia. Nie chcemy jego narkotyków, nie chcemy zbirów, których ściąga tu z Nowego Orleanu. Powiedz swojemu szefowi, że będziemy o wszystkim pamiętać, kiedy dojdzie do następnych wyborów. — Mógłbym ci postawić kawę i pączka, Sid? Chwilę później, wciąż jeszcze z wilgotnymi i przyliza-nymi włosami, wszedłem ze skwaru w klimatyzowany chłód biura, kierując się w stronę gabinetu szeryfa. Po drodze zajrzałem do swojego. Rosie nie było — był jednak Rufus Arcenaux: wyłuskany z munduru, w niebieskim garniturze, połyskującej jak cyna jedwabnej koszuli, pod krawatem. Siedział za moim biurkiem. Oparłem się o klamkę. — Ostrzałka do ołówków nie działa zbyt dobrze, ale w szufladzie znajdziesz scyzoryk — powiedziałem. — Nie pchałem się do detektywów. Stary mi sam zaproponował — odrzekł. — Jestem rad, że się wspinasz po szczebelkach, Rufę. — Posłuchaj, Dave, to nie ja narozrabiałem na tym planie filmowym. — Ale ponoć tam byłeś. Badając to i owo. Zapewne usiłowałeś oczyścić mnie z podejrzeń, że się nawaliłem. — Ja jestem tylko po przeszkoleniu. Ty jesteś absolwentem uniwerka. Byłeś w Nowym Orleanie porucznikiem w wydziale zabójstw. Chcesz mnie winić za swoje kłopoty? — Gdzie jest Rosie? — W gminie Vermillion. — Po co? — Skąd mogę wiedzieć? — Mówiła coś, że Balboni wdał się w jakąś prawną potyczkę z Mikeyem Goldmanem? — Prawną po... ? — Jego oczy przymgliły się jak woda, w której rozbełtano muł. — Poprosisz, żeby do mnie zadzwoniła, jak ją zobaczysz? — Zostaw wiadomość w jej skrzynce na korespondencję — odparł, po czym wsparł ręce na notesie,
wyprostował plecy i zagapił się w okno, jakbym był powietrzem. Szeryf, kiedy wszedłem do jego gabinetu, lał z aptekarskiej buteleczki do szklanki napełnionej wodą jakąś kredowomleczną zawiesinę. Na biurku poniewierało się około tuzina arkuszy papieru. Światełko na aparacie telefonicznym wskazywało, że ktoś jest na linii. Szeryf milczał. Wypił zawartość szklanki, nalał sobie wody i jeszcze”” raz opróżnił szklankę; jego grdyka pracowała tak intensywnie, jakby usiłował spłukać z gardła coś wstrętnego dla swego organizmu. — Jak się pan miewa, podnai — zapytał. — W tej chwili zupełnie dobrze. Odbyłem dziś rano rozmówkę z Lou Gerardem. — Ja też. Niech pan siada. — Podniósł słuchawkę i powiedział do kogoś: — Niezupełnie wiem, co się stało. Zadzwonię, kiedy będę wiedział. Tymczasem zawieszam Rufusa. Mam tylko nadzieję, że nie będziemy musieli wprowadzać VAT-u na nasze usługi, żeby się wypłacić w związku z tą historią. Odłożył słuchawkę i przycisnął dłoń do brzucha. Zrobił taką minę, jakby w jego tchawicy rozgorzał ogień. — Miał pan kiedyś wrzody? — zapytał. — Nigdy. — Ja mam jeden. Jeśli to lekarstwo nic nie pomoże, trzeba go będzie zoperować. — Przykro mi to słyszeć. — Rozmawiałem z biurem prokuratora. Zostaliśmy pozwani. — Z jakiego powodu? — Wczoraj wieczorem siedemdziesięcioletnia Murzynka śmiertelnie postrzeliła swojego męża, zabiła dwa swoje psy, i na końcu władowała sobie kulę w brzuch. Rufus przykuł ją kajdankami do noszy i wrócił do biura. Nie przyszło mu do głowy, żeby zostawić felczerom klucz od kajdanek. Stara umarła przed salą zabiegową. Nic nie powiedziałem. — Czy sądzi pan, że dostaliśmy to, na cośmy sobie zasłużyli? — Może postąpiłby tak samo, nawet gdyby nie awansował na detektywa, szeryfie. — Nie, bo wtedy nie prowadziłby śledztwa. Nie miałby okazji. — Jak dzisiejszego ranka wygląda mój status? Musnął nos kostką dłoni. — Nie wiem, jak to powiedzieć — odparł. — Spieprzyliśmy sprawę. Nie, to ja ją spieprzyłem. Milczałem. — Zrobiłem panu krzywdę, Dave — rzekł. — Ludzie popełniają błędy. Może w zaistniałych okolicznościach podjął pan najwłaściwszą decyzję. Gestem kapitulacji wyciągnął przed siebie dłonie. — Nie, nic z tych rzeczy — powiedział. — Nauczyłem się w Korei, że dobry oficer jest opiekunem swoich ludzi. Nie nabawiłem się tego wrzodu z powodu kretynizmu Rufusa Arce-naux. Nabawiłem się go, bo słucham kilku tutejszych mędrków, którym powinienem był powiedzieć, ieby nie pchali nosów w sprawy Biura Szeryfa. — Nikt nie jest nieomylny, szefie. — Chcę, żeby już dziś wrócił pan do pracy. Porozmawiam z Rufusem o jego nowej sytuacji. Odpowiadam częściowo za los tej starej Murzynki. Nie wiem, dlaczego zrobiłem tajniaka z tego faceta. Nie wysyła się dzikiej świni na konkurs piękności. Pożegnałem szeryfa uściskiem dłoni, poszedłem na drugą stronę ulicy do grilla skrytego w cieniu dębów, zjadłem porcję ryżu, żeberek wieprzowych i czerwonej fasoli i wreszcie niespiesznie wróciłem do biura, popijając Dr Peppera z lodowatej puszki. Rufus Arcenaux zniknął. Przypiąłem odznakę do paska, usiadłem za biurkiem w obrotowym fotelu, skierowałem sobie na twarz nawiew z klimatyzatora i zacząłem otwierać pocztę. Rosie była rozpromieniona, kiedy godzinę później pojawiła się w drzwiach pokoju.
— I co my tu widzimy? — powiedziała. — Ostrzyżony, w wy pucowanych butkach... — Jak się miewa moja ulubiona agentka federalna? — Dave, świetnie wyglądasz. — Dzięki, Rosie. — Nawet nie potrafię powiedzieć, jak bardzo się cieszę, że wróciłeś. Na jej twarzy malowała się taka szczera radość, że poczułem lekkie zakłopotanie. — Mam po tej historii wielki dług wdzięczności wobec ciebie i Lou Girarda. — Jadłeś już lunch? — Tak, jadłem. — Szkoda. Ale czuj się zaproszony na jutro. Dobra? — Cudownie. Usiadła przy swoim biurku. Miała zaczerwienioną szyję, a kiedy oddychała, jej piersi podnosiły się pod bluzką. — Dziś rano zadzwonił do mnie stary Francuz, który pro wadzi sklep wielobranżowy przy szosie 35 w gminie Vermillion. Wiesz, co powiedział? „Hej, złapiecie tego człowieka, co to wsadził tę dziewczynę do tej beczki?” Nalałem wody do szklanki i postawiłem ją na biurku Rosie. — Wie coś? — zapytałem. — Jeszcze lepiej. Myślę, że widział sprawcę. Pamięta, jak mniej więcej miesiąc temu w deszczową noc weszła do jego sklepu młoda blondynka. Powiedział, że zaniepokoił się o nią z powodu sposobu, w jaki obserwował dziewczynę obecny w sklepie mężczyzna. — Rosie otworzyła notes i zajrzała do notatek. — Oto słowa starego: „Wystarczyło zerknąć na twarz tego gościa, żeby skapować, że ma plugawą duszę”. Dziewczyna — miała z sobą plecak — wyszła na szosę, mężczyzna pospieszył za nią. Wrócił po kilku minutach i zapytał właściciela sklepu, czy ma na składzie czerwone balony. — Balony? — Jeśli uważasz, że to dziwaczne, posłuchaj dalej. Kiedy stary odrzekł, że nie ma, facet znalazł na jakiejś półce w głębi pudełko walentynkowych słodyczy i oświadczył, że je weźmie. — Nic z tego nie łapię — stwierdziłem. — Właściciel obserwował przez okno mężczyznę z pudełkiem. Powiada, że ledwo samochód wyjechał z parkingu, pudełko poleciało do rowu. Rankiem stary wyszedł i znalazł je w zielskach. Było całe, tylko zniknął z niego celofan. — Badawczo zajrzała mi w twarz. — No i co ty na to? — Czy widział, jak mężczyzna zabiera dziewczynę do samochodu? — Nie był pewien. Pamięta, że wóz był granatowy i pamięta, jak jego światła pozycyjne ginęły w deszczu. — Nadal patrzyła mi w oczy. — A oto reszta historii. Pomyszkowałam w sklepie i znalazłam takie same pudełko słodyczy, jakie — zdaniem właściciela — kupił tamten facet. Zgadnij, jaki kolor miał celofan? — Czerwony albo purpurowy? — Dziesiątka, bystrzaku. — Rosie opadła na oparcie krzesła. — Owinął go wokół szperacza, co? — Tak właśnie przypuszczam. — Czy właściciel sklepu potrafił opisać faceta? — I tu jest problem. — Postukała długopisem w leżący na biurku notatnik. — Stary pamięta tylko, że gość miał na głowie kaptur przeciwdeszczowy. — Kiepska sprawa. Dlaczego nie skontaktował się z nami wcześniej? — Oświadczył, że powiedział o wszystkim komuś — nie wie komu — z Biura Szeryfa gminy Vermillion. Kiedy znowu zadzwonił tam wczoraj, podano mu mój numer. Czy wasza współpraca międzywydziałowa zawsze przebiega tak sprawnie? — Zawsze. Ma jeszcze to pudełko słodyczy? — Cukierkami nakarmił psa, a pudełko wyrzucił do śmieci.
— No więc może mamy faceta podszywającego się pod policjanta? — zapytałem. — To by wiele wyjaśniało. Mimowolnie pomacałem krwiaka za uchem. — O co chodzi? — zainteresowała się Rosie. — O nic. Może nasz człowiek jest po prostu psychopatą albo mordercą seryjnym. Może nic go nie łączy z Julie Bal-bonim. — To by ci poprawiło czy pogorszyło samopoczucie? — Z ręką na sercu, nie potrafię powiedzieć, Rosie — odparłem. — Ależ możesz, możesz — zaoponowała. — Zawsze żywisz nadzieję, że nawet najgorsi z nich mają w sobie krztynę dobra. Ale wyłącz Balboniego z tej kategorii. Pod całym tym wielorybim tłuszczem jest prawdziwym sukinsynem, Dave. Na dworze ścinający trawę funkcyjny więzień odłamał kosiarką mosiężną końcówkę spryskiwacza: mocny strumień wody siknął na ścianę i smagał szybę. W zgiełku i w czasie, na jaki uwagę człowieka mogą zaprzątnąć wilgotne drobiny światła, pomyślałem o koniach przeprawiających się brodem przez strumień, o ogorzałych umundurowanych mężczyznach, którzy spoglądają za siebie ku bezpiecznej kryjówce w liściastym lesie, podczas gdy przed nimi z odległej linii drzew, rojącej się sylwetkami nieprzyjaciół, eksplodują brudne kłębuszki wystrzałów karabinowych. „Powinniśmy troszczyć się o niewinnych” — powiedział. — „I bez wahania stawać w ich obronie nawet pod piracką banderą”. — Dobrze się czujesz? — spytała Rosie. — Tak, i mamy piękny dzień. Chodź naprzeciwko, postawię ci Dr. Peppera. Tego dnia o zachodzie słońca podlewałem trawę i klomby kwiatów, Elrod zaś i Alafair bawili się z Trójnogiem na stole ogrodowym. Powietrze było chłodne, przesycone zapachem hortensji, wody ze szlaucha i sztucznego nawozu, który przed chwilą zmieszałem z ziemią pod krzakami róż. W domu zadzwonił telefon i chwilę później Bootsie podała mi słuchawkę przez kuchenne drzwi. Usiadłem na stopniu schodków. — Halo? — powiedziałem. Usłyszałem tylko czyjś oddech. — Halo? — Chcę z tobą pogadać dziś wieczorem. — Sam? — Tak. Gram w St. Martinville w tej knajpie dla czarnych. Wiesz, gdzie to jest? — Ostatnim razem, kiedyśmy się umówili, wpadłem w poważne tarapaty. — To było ostatnim razem. Wtedy chlałem. Kręciły się kobity i przez nie zapomniałem o wszystkim. — Wystawiłeś mnie do wiatru, brachu. Znów w słuchawce rozległ się tylko oddech. — Coś się stało? — Mam ci do powiedzenia coś, czego nie mówiłem żad nemu białemu. — No to mów. — Przyjdź do knajpy. — Spotkamy się jutro w moim biurze. — Mam ci do powiedzenia coś, co może mnie znów zaprowadzić do pierdla. No więc na pewno nie powiem tego w Biurze Szeryfa. Elrod trzymał Trójnoga jak niemowlę, a potem zaczął go pociągać za ogon. — Będę za jakąś godzinę — odparłem. — Tylko znowu nie zagraj ze mną w bambuko, Sam. — Możesz sobie być policjantem, możesz się nawet różnić od większości białych, ale wciąż jesteś biały i nie masz pojęcia, jakie życie zafundowaliście kolorowym. To fakt, szanowny panie. Na bank — rzekł Sam i odłożył słuchawkę. Powinienem był wiedzieć, że Świniopasa nie da się przegadać.
— Nie ciągnij go za ogon — usłyszałem słowa Alafair. — On to lubi. To mu poprawia krążenie — odparł Elrod. Westchnęła, jakby był niepoprawny, odebrała mu Trójno ga i zaniosła szopa do klatki. — Dałbyś radę sam wybrać się dzisiaj na spotkanie? — za pytałem Elroda. — Nie możesz jechać? — Nie. — No to może poczekamy, aż będziesz mógł? Wolałbym po jechać z tobą. — Tarł plecami blat stołu i nie podnosił głowy. — A jeśli bym cię podrzucił, a potem zabrał? — Posłuchaj, to będzie, jak to nazywacie, spotkanie któregoś tam kroku? — W rzeczy samej. — Mówiłeś, że dotyczy zadośćuczynienia, odkupienia wobec innych swoich złych postępków? — Coś w tym stylu. — Ale jak mam odpokutować za Kelly? Jak mogę to odkupić, Dave? — wpatrywał się w czerwone słońce nad polem trzciny cukrowej, żebym nie mógł widzieć jego oczu. — Wyrzuć te myśli z głowy. Kelly zginęła, bo pośród nas krąży psychopata. Jej śmierć nie miała z tobą nic wspólnego. — Mów sobie, co chcesz, ale ja i tak wiem swoje... — Ach, tak? — Tak. Widziałem, że zaciska zęby i ma w kąciku oka kroplę wilgoci. — Powiedz mi, szanowałeś Kelly? Gwałtownie obrócił się na ławce. — Co za pytanie! — Zamierzam trochę cię przycisnąć, El. Sądzę, że wykorzystujesz jej śmierć, żeby móc się nad sobą litować. — Co? — Jego twarz wyrażała niedowierzanie. — Kiedy straciłem żonę, przekonałem się, że litość wobec siebie i poczucie winy mogą człowieka nieźle podkręcić, zwłaszcza jeśli akurat nie odwala tej roboty Braciszek Jim Beam. — Pieprzysz jak chory w kubeł. — Mówię o sobie. Może ty się ode mnie różnisz. — Co jest, do cholery, grane? Uważasz, że poczucie utraty i rozpaczy po czyjejś śmierci jest czymś nienaturalnym? Próbowałem dłońmi zasłonić tę dziurę w jej gardle, krew spływała mi po palcach. Jeszcze żyła i patrzyła mi prosto w oczy. Było tak, jakby tonęła i żadne z nas nie mogło nic w tej sprawie zrobić. — Przycisnął pięść do czoła; jego stężałe udo dygotało pod tkaniną spodni. — Na szlaku w Wietnamie straciłem czterech swoich ludzi. Potem zalałem się w związku z tym. Wykorzystałem ich, nie szanowałem odwagi, którą okazywali. Tak właśnie funkcjonuje alkoholizm, El. — Byłbym ci wdzięczny, gdybyś na chwilę zostawił mnie samego. — Pójdziesz na spotkanie? Nie odpowiedział. Miał w oczach taki wyraz udręki, jakby ktoś ścisnął mu głowę drutem kolczastym. — Nie musisz nic mówić, po prostu słuchaj, co ci ludzie mają do powiedzenia na temat własnych doświadczeń. — Raczej dzisiaj sobie odpuszczę. — Twoja wola — odparłem. Powiedziałem Bootsie, gdzie się wybieram, i ruszyłem w stronę furgonetki. Pod śliwkowym sklepieniem nieba cykady hałasowały od horyzontu po horyzont. Po chwili usłyszałem za sobą szeleszczące wśród liści kroki Elroda. — Jeśli będę tu tkwić, wyląduję w jakiejś mordowni — po wiedział i otworzył drzwi furgonetki. — Ale
chcę cię o jedno po prosić, Dave. Nigdy więcej nie oskarżaj mnie, że wykorzystuję Kelly. No jeśli to jeszcze raz zrobisz, wbiję ci zęby do twojego cholernego gardła. Zapewne mogłem udzielić kilku rozmaitych odpowiedzi, ale nie odmawia się chwili narkotycznego znieczulenia komuś, kto zdąża na spotkanie w Ogrodzie Getsemani. Murzyńska tancbuda w St. Martinville tkwiła w zagajniku przy piaszczystej drodze nie opodal Bayou Teche. Był to jeden z tych lokali, które nawet rzucone przez tornado na środek pola kukurydzy w stanie Iowa nie mogłyby ukryć przed nikim, że pochodzą z głębokiego Południa. Od piątkowego popołudnia do późnej sobotniej nocy drewniane ściany i poklejone taśmami okna wirowały od zgiełku. Sznury lampek choinkowych obrzeżały drzwi i okna przez okrągły rok. W tej chwili ktoś na ocynkowanej beczce piekł żeberka zaledwie kilka stóp od dwóch częściowo zrujnowanych wychodków, z których okapów zwieszały się gniazda os, ludzie kopulowali na stojąco pośród drzew, na parkingu zaś bili się na noże, „tulipany” i brzytwy. W środku powietrze było gęste od zapachu taniego wina, dymu, opiekanej skórki wieprzowej, beczkowego piwa, kiepskiej whisky, pijackich plwocin, marynowanych nóżek, perfum, pudru, potu i trawki rodzimej uprawy. Sam Patin siedział na małej estradce, mając nad głową baldachim z czerwoną frędzlą obwieszony miniaturowymi buteleczkami whisky, które pobrzękiwały w podmuchu śmigieł ogromnego wentylatora. Biały garnitur Sama lśnił purpurowym blaskiem reflektorów osadzonych w podłodze, na wywoskowanym zaś czarnym pudle jego gitary tańczyły maleńkie światełka. Parkiet był nabity ludźmi. Kiedy Świniopas zagrał na harmonijce umocowanej do statywu i przebiegł palcami po strunach instrumentu w bluesowym pasażu, tłum chóralnie jęknął. Tancerze pokrzykiwali w stronę estrady, jakby potwierdzając, że przyjmują do wiadomości prawdę niemal biblijną, bezwstydnie ocierali się o siebie lędźwiami i ryczeli ze śmiechu, chociaż Świniopas śpiewał o facecie, który zaprzedał diabłu duszę za przegrany w kości wiśniowy kapelusz. Stagolee wyleciał z baru na gorący słońca blask, wpadł do domu i mówi: „Stara moją spluwę dawaj razraz!” Stagolee powiedział pannie Billy: „Jak nie wierzysz, że z twym chłopcem źle, skocz do baru, to już po chwili ujrzysz dziurę w jego łbie”. Stagolee stanął przed sądem, a pan sędzia, surowy człek, zrobił ze dwie miny mądre, stuknął młotkiem i „Czapa”— rzekł. — Trumna za dolców czterdzieści, dwa razy tyle wziął kat. I tak Stagolee, ten nieszczęśnik, na tamten przeniósł się świat. W odległości dwóch stóp ode mnie barman ustawiał na tacy szklanki z beczkowym piwem, traktując moją osobę jak powietrze. Był łysy, ale miał gęste, skośnie przycięte siwe baczki, które sprawiały wrażenie przyklejonych do policzków. W końcu wytarł dłonie w fartuch i zapalił cygaro. — Jest pan pewien, że trafił pan we właściwe miejsce? — zapytał. — Jestem kumplem Świniopasa — odparłem. — No i tu akurat przyszedł pan się z nim zobaczyć? — Jasne, czemu nie? — Co pan wypije szefuniu? — 7Up. Otworzył butelkę, postawił przede mną i nie dając mi szklanki odszedł. Butelka była ciepła i pokryta nalotem kurzu. Dwadzieścia minut później Świniopas jeszcze grał. — Chce pan drugą? — zapytał barman. — Chętnie. A może by tak tym razem w szklance i z lodem? — Szanowny pan życzy sobie zimną — rzucił barman w powietrze. Potem napełnił szklankę tłuczonym lodem i postawił ją na szynkwasie w towarzystwie drugiej zakurzonej butelki 7Up. — Dlaczego nie zostawicie go w spokoju? Odsiedział swoje, nie? — Wyglądam na gliniarza? — zapytałem. — Pan jest gliniarzem. Tak samo jak ten drugi, na dworze.
— Jaki drugi? O kim pan gada, brachu? — Tym białym, co siedział w granatowym mercurym. Zerwałem się ze stołka i wyjrzałem na parking przez żaluzje i spiralną neonową reklamę piwa diwie. — Nie widzę żadnego granatowego wozu — stwierdziłem. — Ponieważ już odjechał, szefuniu. Bo to klub dla czarnych i ten gość to sobie wykombinował, kapuje pan, co mam na myśli? — Jak wyglądał? — zapytałem. — Biało. Wyglądał biało. Daje to coś panu? — spytał. Cisnął ręcznik do zlewozmywaka i odszedł w przeciwległy koniec baru. W końcu Świniopas zdjął z szyi statyw do harmonijki i pas gitary, spojrzał wprost na mnie, a potem wszedł na zaplecze przez drzwi, w których wisiała zasłona. Podążyłem za nim. Siedział na drewnianym krześle wśród stosów puszek piwa i z cynowego talerza ustawionego na drugim krześle zaczynał już jeść kotlety wieprzowe, sałatę i chleb kukurydziany. — Nie miałem dzisiaj okazji nic przetrącić — powiedział. — To życie gwiazdy filmowej zaczyna mi dawać w kość. Poczęstujesz się? — Dzięki. — Oparłem się o górę kartonów piwa. — Kobitka, co mi zrobiła te kotlety, nie ma pojęcia o przyprawianiu, ale złe nie są. — Chcesz przejść do rzeczy, Sam? — Myślisz, że znowu z tobą lecę w chujki, co? Dobra, no to sprawa wygląda tak. Dawno temu w Angola miałem kłopoty w związku z jednym cwelem. Nie moim, kapujesz, nigdy nie odstawiałem tych nienaturalnych numerów, ale z chłopaczkiem jednego gościa, co się nazywał Wielki Melon. Wielki Melon uprawiał i sprzedawał trawę dla dwóch klawiszy. Na polu kukurydzy on i ten jego chłoptyś mieli tego całą plantację. — Świniopas, obawiam się, że to trochę abstrakcyjna historia. —Ty zawsze wiesz, zawsze masz coś mądrego do powiedzenia. To dlatego kręcisz się w kółko, ludzie mają z ciebie ubaw. — Jacy ludzie? — Ci, co zabili tego czarnucha, którego wygrzebałeś w At-chafalaya. No więc będziesz cierpliwy czy wolisz dalej działać po swojemu? — Słucham twojej opowieści, Świniopas. — Kapujesz, te dwa klawisze miały dobry biznes. Wielki Melon i parowa uprawiali trawę, suszyli ją, paczkowali, a klawisze sprzedawali towar w Lafayette. Czasem wozili go sami, czasem robił to kat, czasem jeden gliniarz. Nie dopuszczali nikogo do tego pola kukurydzy, ale ja byłem wtedy takim półfunkcyjnym, mieszkałem w Obozie I i często przez to pole chodziłem na skróty do chlewu. I tak się połapałem, że uprawiają tam trawę. No więc Wielki Melon powiedział klawiszowi, że wiem, co kombinują, i że ich pewnie zakapuję, a potem jego chłopaczek podłożył mi pod wyrko słoik bimbru, żebym stracił swoją robotę funkcyjnego i dobre życie. Powiedziałem klawiszowi, że to nie w porządku, że zapracowałem na swoją fuchę, a on na to: „Świniopas, wejdziesz w drogę nie temu, co potrzeba, to wylądujesz w karcerze i będziesz tam kiblować tak długo, aż ci skóra zbieleje”. Tak powiedział. A ja, że mogą mnie trzymać, jak długo chcą, ale to i tak nie będzie w porządku. No więc za pyskowanie przenieśli mnie do zbierania bawełny. Jak trafiłem na cienki kawałek i nie wyrabiałem normy, to kazali mi stać całą noc na beczułce po oleju, brudnemu, śmierdzącemu i bez kolacji. Poszedłem do nadzorcy z pola i mówię, że nic to mnie nie obchodzi, co robi Wielki Melon i co robią klawisze, to nie mój zasrany interes i tylko chcę wrócić do pracy w świniami. A on na to: „Lepiej trzymaj gębę na kłódkę, chłopcze, lepiej napełnij ten worek, lepiej przed wagą nie dorzucaj do niego brył ziemi, jak to próbowałeś zrobić wczoraj”. No więc pytam: „Szefie, co ja mam robić? Nie nakładłem do worka żadnej ziemi, nie sprawiam nikomu żadnych kłopotów, nic mnie nie będzie obchodzić, czy Wielki Melon uprawia trawę dla klawiszy, czy nie”. Przyłożył mi pejczem i wsadził na trzy dni do karceru w Obozie A, i to w sierpniu, gdy słońce rozpalało do czerwoności te żelazne ścianki, a zamiast sraczyka miałem kubełek między kolanami.
Przestał jeść; jego twarz wydawała się nieobecna i trochę rozbawiona, jakby przywołując pamięcią własne doświadczenia, widział w nich coś nowego i nieznanego. — Zawsze był z ciebie kozak, Świniopas, i zawsze podziwiałem twoją odwagę. — Przeciwnie, bałem się tych facetów, bo widziałem, że jak wyjdę z karceru, to strażnicy mnie zabiją. Widziałem wcześniej, jak to robili: na grobli, gdzie od nocy do nocy żyłowali chłopaków z Czerwonych Kapeluszy. Strzelali do nich, a potem ich zakopywali bez mrugnięcia okiem, jak facet,co przejeżdża ciężarówką psa i spokojnie zasuwa sobie dalej. Miałem dużą dwu-nastostrunową gitarę Stella, którą na Congress Street w Houston kupiłem dla jednego Meksykanina. Trzymałem ją zwykle w kan-ciapie kantynowego, żeby się nikt nią nie bawił, kiedy pracuję albo śpię. No więc jak już wyszedłem z karceru, wziąłem prysznic i wsunąłem wielki talerz ryżu z fasolą, od razu pytam kantynowego o swoją gitarę. A on powiada: „Głupia sprawa, Sam, ale jak siedziałeś, szef pozwolił Wielkiemu Melonowi ją zabrać”. Poczekałem do wieczora i poszedłem do „jebalni” Wielkiego Melona, jak nazywamy miejsce, gdzie pogromca cweli biwakuje ze swoim chłopaczkiem. No i na materacu siedzi tam na waleta wielki tłusty czarnuch, ogromna kupa flaków, a chłoptyś, umalowany, uróżowany, w różowych majtkach na dupci, gra na podłodze na moim instrumencie. Więc mówię: „Melon, jeszcze raz ty albo twój mały pedzio weźmiecie do ręki moją gitarę, to ci oderżnę twojego czarnego kutasa. Wisi mi, czy pójdę za to na krzesło, czy nie. Zaciukam cię pod prysznicem, w stołówce albo jak będziesz przyłatwiał tego swojego piździelca. I jeden gruby smoluch wyjdzie stąd w skrzynce”. Melon uśmiechnął się do mnie i mówi: „Tylkośmy ją sobie pożyczyli, Świniopas. Mieliśmy zamiar oddać. Chcę być twoim przyjacielem, może raz-drugi zanocuję u ciebie pod celą”. Jak opuściłem ręce, żeby podciągnąć portki, wyrwał z tylnej kieszeni sztylet i chciał mnie dźgnąć prosto w serce. Złapałem go za szyję, przegiąłem do tyłu, a potem przeginałem coraz bardziej i jednocześnie ściskałem za gardło, a on rzucał się jak ryba, dygotał na całym ciele, srał w nachy... wiem, bo poczułem... aż wreszcie rozległ się trzask, jakby człowiek złamał na kolanie suchą gałąź. Podnoszę głowę, a tu stoi przede mną jeden z tych klawiszy, co handlowali trawą, i mówi: „Świniopas, nie będziemy z tego robić żadnego problemu. Zakopie się tę kurewkę na grobli z innymi. Nikt się nie przejmie, wszystkim to będzie wisiało, nawet Wielkiemu Melonowi. Cała sprawa pozostanie naszą tajemnicą”. Od początku byli cwańsi niż ja. Wysłali Pookiego, żeby mnie zaciukał, ale było im wszystko jedno czy on mnie zabije, czy ja jego. Osiągnęli, co chcieli. Wiedzieli, że nie sprawię im żadnych problemów. I mieli rację. Nie pyskowałem, robiłem, co kazali, nawet parę razy pomagałem im okopywać trawę. — Nie pojmuję, Sam. Dajesz mi do zrozumienia, że zlinczo wany Murzyn został zabity przez jednego ze strażników? — Tego nie powiedziałem. Powiedziałem, że trawą obracało kilku facetów. Wywozili ją z pudła w radiowozie. Jak się nazywał ten czarnuch, którego znalazłeś na mieliźnie? — DeWitt Prejean. — Słuchaj, co ci powiem. Rżnął żonę białego. Dowiedz się, na czym polegała jego robota, to znajdziesz ludzi, którzy sprawiają ci kłopoty. — Kogo mam szukać? — Powiedziałem tyle, ile mogłem. — Posłuchaj, Sam, przestań się bać tych klawiszy i policjantów sprzed lat. Nic ci nie mogą teraz zrobić. Wsunął wykałaczkę w kącik ust, a potem z wewnętrznej kieszeni marynarki wyjął półlitrową butelkę rumu, odkręcił ją kciukiem i przytknął do ust. — Stan, w którym teraz mieszkamy, nazywa się Luizjana czy może jakoś inaczej? — spytał. Tej nocy nie mogłem spać. Nalałem sobie szklankę mleka i poszedłem pod rozgwieżdżonym niebem nad sadzawkę; spłoszyłem przy okazji parę dzikich gęsi, które drobiąc łapami po powierzchni, pomknęły na przeciwległy brzeg. Fragmenty łamigłówki nie chciały się ułożyć. Czy szukalis’my seryjnego mordercy, operującego w całym stanie, miejscowego psychopaty, alfonsa czy wręcz pracującego na zlecenie gangu najemnego mordercy? Czy w sprawie maczali palce jacyś policjanci? Świniopas tak myślał, żywiąc nawet przekonanie, że wciąż są władni wysłać go na powrót do pudła. Jego punkt widzenia podbarwiały
więzienne przeżycia. I co z tą ofiarą linczu. De-Wittem Prejeanem? Czy rozstrzygnięcie zagadki morderstwa z 1957 doprowadzi nas do zwyrodnialca, który zmasakrował Cherry LeBlanc? Nie, sprawa nie przedstawiała się tak prosto, jak w dobrej zresztą wierze chciał mi zasugerować Świniopas, chociaż jego lęk przed zemstą był z pewnością szczery. Nie uzyskałem żadnej odpowiedzi. Niestety, pojawiły się w sposób, jaki nie przyszedł mi na myśl ani przez chwilę. Zobaczyłem, jak z oświetlonej kuchni wychodzi i zmierza w moją stronę półnagi, bosy Elrod w nie-dopiętych spodniach. W prawej ręce ściskał kartkę wyrwaną z notesu. Popatrzył na mnie z wyrazem niepewności na twarzy, a jego usta zaczęły formułować słowa, których najwyraźniej nie chciał wypowiedzieć. — Co się stało? — zapytałem. — Telefon zadzwonił, kiedy byłem w kuchni. Odebrałem, żeby nikogo nie obudził. — Kto dzwonił? Co tam masz? — Szeryf... — Wyprostował kartkę, przebiegł ją wzrokiem, a potem spojrzał mi w oczy. — Chodzi o twojego przyjaciela, Lou Girarda. Szeryf mówił, że może powinieneś pojechać do Lafayette. Powiedział.. .przykro mi, stary... powiedział, że twój przyjaciel po pijanemu popełnił samobójstwo. Zerkając niepewnie na sadzawkę, Elrod podał mi kartkę. Blask księżyca malował jego dłoń na biało.
Rozdział 16 — Na suszarce do naczyń stoi opróżniona do połowy butelka Wild Turkey, a na stoliku do kawy leży buteleczka po va-lium i rozsypane proszki — powiedział Doobie. — Myślę, że Lou wpadł w taki dołek, że postanowił z sobą skończyć. Jednorurka leżała u podnóża fotela pokrytego beżową ta-picerką. Zagłówek fotela, ściana za nim i sufit były poznaczone smugami krwi. Jedna strona twarzy Lou wyglądała najzupełniej normalnie, a oko patrzyło wprost przed siebie, jak wciśnięta w ciasto niebieska kulka do gry. Z drugiej strony natomiast zniknęła szczęka, która spłynęła na dywan niczym rozgnieciony owoc granatu. Prawe ramię Lou godziło wprost w drewnianą podłogę, a tam gdzie kończyły się palce, widniało wymalowane czerwienią koślawe P i krzywa krecha. — Kwalifikujecie to, chłopcy, jako samobójstwo? — zapytałem. — Tak to na moje oko wygląda — odparł Doobie. Czubki jego odstających uszu łuszczyły się od opalenizny. — Był w kiepskim stanie. Materac pokrywają plamy od szczyn, w zlewozmywaku pełno śmieci. Idź do sypialni i powąchaj. — Dlaczego samobójca miałby usiłować napisać wiadomość własną krwią? — Sądzę, że często zmieniają zdanie, kiedy uświadamiają sobie, że jest już za późno. Prawdopodobnie chciał napisać imię żony. Nazywa się Pamela. — Gdzie jego kopyto? — Na szafie, w sypialni. — Jeśli Lou chciał z sobą skończyć, to dlaczego nie użył swojego magnum? — zapytałem, skrobiąc ołowianą śrucinę, która rozorała tapetę. — Dlaczego sfuszerował sprawę i walnął do siebie z pukawki dobrej na kuropatwy. — Był schlany w trupa. Taki stan przydarzał mu się regularnie. — Pomagał mi w dochodzeniu, Doobie.-No i? — Może ktoś nie chciał, żeby przekazał mi jakieś swoje ustalenia. Sanitariusze dźwignęli z dywanu zwłoki, włożyli je do otwartego wora, wyprostowali ramiona Lou wzdłuż boków i zaciągnęli suwak. — Posłuchaj, jego kariera dobiegała ostatniego gongu — po wiedział Doobie, przepuszczając sanitariuszy z noszami. — Żona puściła go w trąbę dla lesbijki, brał w łapę od dwóch dziwek z Underpass, każdego ranka, na oczach całego komisariatu, dy gotał jak liść i łykał tabletki. Możesz być innego zdania, ale to, co się tu stało dziś w nocy, nie stanowi żadnej wielkiej tajemnicy. — Lou miał problemy z gorzałą, ale łżesz o tych układach z dziwkami. Był dobrym gliniarzem. — Myśl sobie, co chcesz. Był pijakiem. I to jest fakt. Muszę teraz zaplombować mieszkanie. Chcesz obejrzeć coś jeszcze? — To prawda, że byłeś katem w Angola? — Nie twój zasrany interes. — Jeszcze się rozejrzę. A tymczasem chciałbym cię poprosić o przysługę, Doobie. Byłbym ci wdzięczny, gdybyś poczekał na dworze. W gruncie rzeczy byłbym ci wdzięczny, gdybyś trzymał się ode mnie jak najdalej. — Byłbyś mi... — Tak. Stokrotne dzięki. Miał nieświeży oddech, mętne i złe oczy. Potem zniknęło z nich wszelkie zainteresowanie i Doobie wyjrzał przez okno na bladą słoneczną poświatę na wschodzie. Wsunął papierosa w kącik ust, wyszedł na ganek i zaczął się przyglądać, jak sanitariusze wnoszą do karetki zwłoki Lou. Nie postąpił tak ze strachu przede mną czy też dlatego, że go poniżyłem; był po prostu jednym z tych funkcjonariuszy policji, dla
których gruboskórność, cynizm, okrucieństwo i obojętność wobec wszelkich zasad stają się w końcu postawami najzupełniej normalnymi i manifestowanymi alternatywnie — żadna nie jest lepsza czy gorsza od innej. W zlewozmywaku, na stosie brudnych naczyń, piętrzyły się śmieci: fusy po kawie, skórki od bananów, przypalone płatki owsiane, zgniecione puszki po piwie, niedopałki, stare gazety. Stojący obok kosz na śmieci był pusty i tylko po ściance biegła do samotnie leżącej na dnie skórki banana wilgotna strużka fusów. W sypialnianej komodzie jedna szuflada była wysunięta. Na blacie komody ujrzałem kłąb białych skarpet, oprawione w ramkę zdjęcie Lou i jego żony, zrobione w ślubnej kaplicy w Las Vegas, rewolwer w kaburze i mały notes z uszkiem na pióro, który Lou zawsze nosił w kieszonce koszuli. Osiem pierwszych stron wypełniały notatki dotyczące utonięcia i bójki na noże w murzyńskim klubie. Następne kartki zostały wyrwane; strzępy papieru wciąż tkwiły na metalowej spirali, a na pierwszej z czystych stronic nie zachowały się żadne ślady. W szufladzie ze skarpetkami znalazłem butelkę wódki i „podrzutka” Lou — stary kaliber .32 o startym oksydowaniu, owiniętej izolacją kolbie z drewnianymi okładzinami i wytrawionym przez kwas numerze seryjnym. Otworzyłem bębenek— pięć komór zawierało naboje, na jednej, pustej, opierał się kurek. Miałem już odłożyć rewolwer, gdy zmieniwszy zdanie, zamknąłem szufladę i wsunąłem broń do kieszeni. Wychodząc z mieszkania, spojrzałem na plamę krwi; Do-obie wlazł na jej skraj, a później pozostawił na podłodze czerwone ślady podeszew. Piękne zakończenie trzydziestosześcioletniej służby w policji — pomyślałem. — Zostałeś zamordowany w norze, która nie spełnia nawet najniższych norm budownictwa komunalnego, a potem twoi koledzy spisali cię na straty jako pijaka i wleźli buciorami w twoją krew. Wyszedłem na ganek. Doobie Patout zamknął za mną drzwi. Po wschodniej połaci nieba rozpełzła się czerwień. — Oto co się stało, Doobie — powiedziałem. — Możesz z tym sobie robić, co zechcesz. Ktoś znalazł Lou pogrążonego w pijackim śnie i przetrząsnął mieszkanie. Najpierw wyrwał z notesu kilka stron, a potem przyłożył Lou pod brodę lufę jego dwudziestki. — Jeśli najpierw zrobił kipisz, to musiał znaleźć magnum Lou, nie? Czemu go nie użył? To pierwsze, na co powinien wpaść, Robicheaux. — Bo musiałby je włożyć w rękę, Lou. A nie chciał go obudzić. Łatwiej mu było użyć strzelby. Wbił we mnie oczy, które jednak po chwili ściemniały, straciły wyraz i skoncentrowały się na jakimś punkcie odległym mniej więcej sześć cali na prawo od mojej twarzy. Uschnięta palma na maleńkim podwórku zachrzęściła na ciepłym wietrze jak szkielet. Była sobota i nie musiałem iść do biura, zadzwoniłem jednak do motelu, w którym mieszkała Rosie, i powiedziałem jej o śmierci Lou. W południe tego samego dnia, kiedy wybierałem się do domu na lunch, Cholo Manelli nadjechał gruntową drogą czerwonym jak wóz strażacki, obtłuczonym kabrioletem Cadillac i zaparkował obok przystani. Lewy przedni błotnik wozu został wycięty palnikiem acetylenowym i wyglądał jak pusty oczodół. Buda była opuszczona i całe tylne siedzenie jak również półotwarty bagażnik wypełniały żeliwne meble ogrodowe, wśród których nie brakowało nawet stolika ze szklanym blatem i złożonego parasola. Cholo nosił białe szorty i zieloną hawajską koszulę w różowe flamingi. Mrużąc oczy, popatrzył na mnie spod daszka założonej na bakier czapki golfowej. Gdy się uśmiechnął, zobaczyłem, że ma wyłamany dolny siekacz, a dziąsło ciągle wieńczy krwawa koronka. — Chciałem się pożegnać — powiedział. — I coś panu dać. — Gdzie się wybierasz, Cholo? — Kombinowałem, żeby najpierw machnąć się na Florydę, kapkę się odprężyć, może nawet założyć podobny interes jak pana. Łowienie marlinów i takie tam numery. Pan posłucha, możemy gdzieś minutkę
pogadać? — Jasne, chodź do sklepu. — Nie, jest kupa klientów, a ja mam niewyparzoną gębę. Ledwie ją otworzę, już rzucam kurwami. Niech się pan ze mną przejedzie, poruczniku. Wsiadłem do auta i podjechaliśmy pod stary sklep spożywczy na skrzyżowaniu. Na tylnej kanapie auta wibrowały i postukiwały o siebie wymalowane na biało meble. Na nodze jednego krzesła dostrzegłem zielony stempel hotelu Holiday Inn. Cholo zaparkował w cieniu wielkiego dębu, osłaniającego ganek sklepu. — Co to za meble? — zapytałem. — Właściciel chciał, żebym je zabrał, jak się wymeldowy-wałem. Powiedział, że potrzebuje nowych, te są już i tak skreślone z ewidencji, no więc jakbym mu zrobił przysługę. Mają tu kanapki? Stawiam. Zanim zdążyłem odpowiedzieć, wpadł do środka i wrócił niosąc dwie obficie obłożone majonezem, pietruszką oraz plastrami pomidora kanapki z krewetkami i smażonymi ostrygami. Rozwinął swoją z woskowanego papieru i zaczął ostrożnie żuć jedną stroną ust. — Co jest grane, Cholo? — zapytałem. — Jak mówiłem, czas sobie dać z tym spokój. — Miałeś jakieś problemy ze Stopką? — Może. — Bo wezwałeś do mnie karetkę? Przestał jeść, wyłuskał spomiędzy zębów kawałek pietruszki i pstryknięciem posłał go w bok. — Margot mu powiedziała. Słyszała, jak rozmawiam przez telefon — odparł. — No więc wczoraj wieczorem jemy kolację w tym szpanerskim lokalu przy szosie, są ludzie z filmu, wie pan, z tych, co to myślą, że gówno Stopki pachnie jak fiołki, no i Julie powiada w pewnym momencie: „Wiecie, że Cholo uważa się za Florence Nightingale? Że jego powołanie to opie ka nad kontuzjowanymi facetami, nawet jeśli oznacza to zdradę wobec przyjaciół?”. A ja na to: „O czym ty gadasz, Julie? Kim jest ta jebana Florence Nightingale czy jak jej tam?”. Nawet na mnie nie spojrzał i mówi do tamtych: „No więc załatwimy Cholo inną robotę, bo obecnej chyba nie lubi. Zacznie pracować w jednej z moich restauracji, parę kroków od tego osiedla w Iberville. Ponosi przez jakiś czas naczynia, obcyka się w branży, dopilnuje, żeby toalety były czyste, bo te lepiej ustawione smoluchy, które jadają w tamtym lokalu, nie lubią brudnych sraczy. No i co na to powiesz, Cholo?” Wszyscy przy stole chichoczą, a ja mówię: „Nie zrobiłem nic złego, Julie. Tylko, kurwa, zatelefonowałem. A jakby facet tam wyki to wał?”. A Julie powiada: „Jesteś niepoprawny, Cholo. Wciąż otwierasz jadaczkę, kiedy nie trzeba. Może powinieneś odejść od stołu. Masz wosk w uszach, pieprzysz od rzeczy, podkładasz kumplom świnię. Nie chcę cię więcej znać”. Kiedy wychodziłem, wszyscy w restauracji patrzyli na mnie jak na pluskwę, jakbym nie miał prawa przestawać z normalnymi ludźmi. Nikt nigdy tak mnie nie zmieszał z błotem. Jego twarz błyszczała od potu. Wytarł nos grzbietem dłoni. — Co się stało z twoim zębem, Cholo? — zapytałem. — Wczoraj wieczorem poszedłem do pokoju Julie. Powiedziałem, że jest szmata, że nie będę dla niego pracować, choćby mnie błagał na klęczkach, że dokładnie tak, jak mówiła Cherry LeBlanc, ma zajęczego fiutka i taka dupa jak Margot, przestaje z nim tyko dlatego, ża ma cipsko rozjeżdżone do rozmiaru Wielkiego Kanionu i jest jej wszystko jedno, co jej wsadzają. To wtedy ten skurwysyn przywalił mi w pysk wielką szklaną popielniczką... No więc chce pan wiedzieć, w czym kombinuje Julie, poruczniku? — Cholo wyciągnął ze schowka kasetę wideo i włożył mi ją w dłoń. — Niech pan idzie do kina. — Chwileczkę, o co chodzi z tą Cherry LeBlanc? Wyjął z kieszonki koszuli czarno-białe zdjęcie i podał mi je. Przedstawiało Stopkę i Cherry LeBlanc siedzących na dworze przy stoliku ocienionym parasolem. Byli w strojach kąpielowych, uśmiechnięci,
trzymali w dłoniach owinięte serwetkami drinki; w nieostrym i przysłoniętym mgiełką tle jakiś mężczyzna siedzący przy sąsiednim stoliku czytał gazetę; jego oczy sprawiały wrażenie osadzonych w twarzy brylantów. — Chcę, żebyś udzielił mi uczciwej odpowiedzi, Cholo. Czy Stopka ją zabił? — zapytałem. — Nie wiem, ale powiem panu, co się stało wieczorem tego dnia, kiedy zginęła. Mieli w motelu koszmarną awanturę. Słyszałem przez ścianę. Powiedziała, że nie jest czyjąkolwiek dziwką, że chce mieć własny interes, własne dziewczyny, dom nad jeziorem Pontchartrain, może rolę w jakimś filmie. A Julie na to: „Są babki, które dałyby wszystko, żeby się tylko znaleźć w jednym pokoju ze mną, Cherry. Może przestałabyś stawiać wygórowane żądania?”. Wtedy zaczęła sobie robić z niego jajca. Powiedziała, że wygląda jak kudłaty wieloryb z kutasikiem rozmiaru szprotki. Zaraz potem z hukiem wylatywała z pokoju, a Julie przez telefon wrzeszczał do kogoś, nie wiem do kogo, że Cherry to pierdzielony koszmar, że codziennie wyniuchu-je koki za sześćset dolców, że on już nie chce w swoim życiu żadnych koszmarów, a w szczególności skretyniałej nastolatki, która myśli, że może z nim lecieć w chujki, kiedy tylko przyjdzie jej na to ochota. — Kto ją zabił, Cholo? Cisnął niedojedzoną kanapkę do przerdzewiałego pojemnika na śmieci; chybił, a chleb, krewetki i ostrygi rozleciały się po ziemi. — Da pan spokój, poruczniku. Wie pan, jak to działa. Taki gość jak Julie nie wykonuje wyroków. Coś komuś mówi, a po tem zapomina o sprawie. Jeśli robota jest specjalna, może ktoś zwraca się do szajbusa, faceta z prawdziwym gnojem we łbie. Pamięta pan takiego jednego kieszonkowca z Nowego Orleanu o nazwisku Tony Pigorelli, co miał ksywki: Tony Pigwa, Tony Paluszki i Tony Piątka? Pracował też na pół etatu w sklepie mięsnym przy Luisiana Avenue. Wpadł w kłopoty z powodu czegoś innego niż szperanie ludziom w kieszeniach — zgwałcił dwie dziewczynki, ale okazało się, że jedna jest spokrewniona z rodziną Giacano. No więc poszedł hyr, że Tony jest do od strzału, ale że po tym, co zrobił, to nie może być zwykła czapa. Mówiłem panu, że kiedyś, podczas odsiadki w Angola, praco wałem w kuchni? Ano fakt. No więc jak przyszło na Tony’ego, zrobiło to trzech facetów i kiedy w poniedziałek rano otworzyli ten mięsny — to było, kapuje pan, w wigilię Bożego Narodzenia — Tony, sprawiony i zamrożony, wisiał w kawałkach na wszyst kich hakach jak choinkowe ozdoby. To wygląda na zboczone, nie, ale ci ludzie, co prowadzili sklep, nie chcieli mieć u siebie gwałciciela nieletnich, no i żeby pokazać, co sądzą o całej sprawie, zaprosili kilku chłopaków z rodziny Giacano, urządzili w sklepie przyjęcie z grzańcem, plackiem owocowym i muzyką, a Tony w kawałkach krążył pod sufitem na śmigłach wentylatora. Chcę panu powiedzieć, poruczniku, że nie mam zamiaru dać się zamknąć jako świadek oskarżenia, nie stanę przed żadną ławą przysięgłych, bo ja już przez to przeszedłem, wie pan, osiem miesięcy w nowoorleańskim kiciu miejskim, gdzie pół tuzina facetów próbowało mnie załatwić, chociaż milczałem jak grób i gotów byłem kiblować za paru klientów, na których bym nie naszczał, nawet gdyby zdychali w płomieniach. — Jesteś pewien, że Julie nie dopadł Cherry LeBlanc jeszcze tej samej nocy, ale później? — To nie w jego stylu. Ale w końcu... — wsunął język w miejsce po siekaczu — ...kto wie, co tam mu się kisi we łbie. Naprawdę potężnie napalał się na tę LeBlanc, a ona wiedziała, gdzie go ukąsić, żeby bolało. Niech pan idzie do kina, porucz niku, i sam wyciągnie wnioski. Hej, ale niech pan o czymś pa mięta, dobra? Ja nie miałem nic wspólnego z tym filmowym syfem. Widział pan moje akta. Kiedy ewentualnie coś komuś zrobiłem, a nie mówię, że nie, to facetowi się należało. Słowo — klucz w tym momencie brzmi „facet”, poruczniku, jeśli pan wie, co mam na myśli. Postukałem paznokciem w plastikową kasetę leżącą na mym udzie. — Dzisiejszej nocy został zamordowany detektyw z Lafayette o nazwisku Lou Girard. Słyszałeś coś o tej sprawie? — za pytałem. — Kto?
Powtórzyłem nazwisko, uważnie obserwując twarz Cholo. — W życiu o nim nie słyszałem. To pana przyjaciel czy jak? — Tak, był moim przyjacielem. Cholo ziewnął i spojrzał na dwójkę czarnych dzieciaków rzucających sobie frisbee na ganku sklepu. Potem, z błyskiem olśnienia w oczach, odwrócił się w moją stronę. — Hej, poruczniku — powiedział. — Stara jak świat lek cja z pańskich czasów w Rewirze Pierwszym. Nikt, ale to nikt z nowoorleańskich rodzin nie stuknie gliniarza, bo facet, któ ry wykręci taki numer, kończy jeszcze gorzej niż Tony Pigwa. Cwiartuje się go za życia. Skinął głową jak mędrzec, który wygłosił prawdę o wymiarze uniwersalnym, zagulgotał, utoczył w ustach glut z flegmy, śliny i krwi, a wreszcie wycharknął go na ulicę. Pół godziny później zamknąłem okiennice w pustym gabinecie i przejrzałem na magnetowidzie kasetę otrzymaną od Chola. Potem wyłączyłem wideo, poszedłem do łazienki, umyłem i wytarłem twarz. — Coś się stało, Dave? — zapytał stojący przy pisuarze mundurowy zastępca. — Właściwie nie — odparłem. — A wyglądam jakby się stało? — Krąży po ludziach jakiś katar żołądka czy co. Myślałem, że i ciebie zahaczył, ot i wszystko. — Nie, czuję się świetnie, Harry. — To dobrze — powiedział i odwrócił ode mnie wzrok. Wróciłem do gabinetu szeryfa, otworzyłem okiennicę i zacząłem się gapić na ruch uliczny, na gięte wiatrem wierzchołki mirtów, na czarnego małolata, który z wędką na kierownicy jechał rowerem po chodniku. Rozmyślałem o znajomych liberałach, którzy z taką dezyn-wolturą rozprawiali o pornografii, którzy bagatelizowali ją jako zjawisko błahe, którzy wreszcie w jakiś sposób wiązali jej istnienie z żywotnością Pierwszej Poprawki. Zastanawiałem się, co mieliby do powiedzenia na temat filmu, który właśnie obejrzałem. Zastanawiałem się, co by powiedzieli, gdyby kino wyświetlające takie kawałki mieściło się o przecznicę od ich domów. Zastanawiałem się, czy byliby zachwyceni faktem, że widzowie z tego kina mijają się na ulicy z ich dziećmi. W końcu zadzwoniłem do Rosie i powiedziałem jej, gdzie jestem. — Cholo Manelli dał mi film pornograficzny, o którym powinnaś wiedzieć — oznajmiłem. — Najwyraźniej Julie wszedł w dość ciemną tematykę. — Czyli jaką? Co masz na myśli? — W bardzo sadystyczne kawałki. I to takie, które sprawiają wrażenie autentyków. — Możemy powiązać je z Balbonim? — Wątpię, czy Cholo będzie kiedykolwiek zeznawać, ale może znajdziemy ludzi, którzy robili ten film. — Będę za kilka minut. — Rosie, ja... — Sądzisz, że nie nadaje się dla moich oczu? — Nie wiem, czy z tego, że go obejrzysz, wyniknie jakikolwiek pożytek. — Jeśli nie chcesz być przy tym obecny, Dave, włóż po prostu kasetę do mojej skrzynki na listy. Dwadzieścia minut później weszła do pokoju, ubrana w granatowe dżinsy, tenisówki i dżinsową bluzkę bez rękawów, haftowaną w purpurowe i białe kwiaty. Raz jeszcze zamknąłem okiennice i puściłem film, tyle że teraz często korzystałem z przyspieszenia, żeby jak najszybciej przejść przez co gwałtowniejsze sceny. Kiedy ekran zmatowiał, otwarłem okiennice i wpuściłem do pokoju słoneczny blask. Rosie, z dłońmi na podołku, siedziała sztywno i bardzo cicho. Podczas oddychania miała zwężone nozdrza. W końcu wstała i przez chwilę wyglądała przez okno. — Katowanie tych dziewczyn... nigdy nie widziałam czegoś podobnego — powiedziała. Zaczerpnęła powietrza, wypuściła je i odwróciła się w moją stronę.
— Oni nie grali, prawda? — zapytała. — Nie sądzę. To jest zbyt sugestywne jak na taką tandetną produkcję. — Dave, musimy dostać tych facetów. — 1 dostaniemy, w taki czy inny sposób. Wyjęła z torebki chusteczkę jednorazową i wysiąkała nos. Zamrugała, a jej oczy błyszczały. — Wybacz, mam dziś katar sienny — wyjaśniła. — Ta pogoda... Znów musiała odwrócić się do okna. Kiedy z powrotem na mnie spojrzała, miała w oczach nieco więcej opanowania. — Jaki zysk przynosi taki filmik? — zapytała. — Słyszałem, że zwykły pornos kosztuje pięć kawałków, a potrafi dać sześciocyfrowy zysk. Nie wiem, jak to wygląda w przypadku czegoś takiego. — Chciałabym przymknąć Cholo Manellego w charakterze świadka koronnego. — To będzie zwykła strata czasu, nawet jeśli zdołamy tego dokonać. Cholo ma intelekt melona, ale nie pójdzie na współpracę z policją. — Mówisz to niemal z podziwem. — Bywają faceci gorsi niż on. — Czasem mam kłopoty z podzieleniem twoich sympatii, Dave. — Posłuchaj, ten film nakręcono gdzieś w Nowym Orleanie. W tle było widać nabrzeża Algiers. Chciałbym zrobić kopię i wysłać ją do nowoorleańskiej obyczajówki. Może zdołają rozpoznać jakichś aktorów. A zresztą numery tego rodzaju to tak czy owak ich działka. — W porządku, ale sporządźmy jeszcze jedną kopię dla Biura. Może Balboni, robiąc takie numery, przekracza granice stanu. — Wzięła torebkę, a ja spostrzegłem, że znów mrocznieją jej oczy. — Postawię ci drinka — zaproponowałem. — Jakiego? — Jakiego sobie życzysz. — Nic mi nie jest, Dave. Nie musimy iść do żadnego baru. — Twoja wola. Co powiesz o sodowej naprzeciwko albo miętowych lodach w parku? — Brzmi zachęcająco. Pojechaliśmy moją furgonetką do parku. Niebo zaciągnęło się popołudniowymi chmurami deszczowymi, które miały jasnomatowy połysk pary. Rosie próbowała udawać, że słucha, co do niej mówię, jej oczy jednak nieustannie były utkwione w dalekim punkcie nad horyzontem, jakby przez odwrócony teleskop patrzyła na jakiś dawny koszmar, który w najmniej odpowiednim momencie odrodził się w jej duszy. Kilka razy w ciągu tego dnia próbowałem pójść śladem osobliwej aluzji Świniopasa do charakteru pracy wykonywanej przez DeWitta Prejeana, obwiązanego łańcuchem Murzyna, którego w 1957 zastrzelono na moich oczach wśród moczarów Atchafa-laya. Ani jednak komendant policji z Opelousas, ani szeryf z gminy St. Laudry nie wiedzieli o Prejeanie niczego użytecznego, kiedy zaś w końcu dorwałem telefonicznie starego dozorcę więziennego, ten odłożył słuchawkę, ledwie rozpoznał mój głos. Później, po południu, dała wreszcie o sobie znać miniona bezsenna noc i położyłem się w hamaku rozciągniętym nad strumieniem pomiędzy dwoma rozłożonymi drzewami. Zamknąwszy oczy, starałem się wsłuchać w szept wody na kamieniach i zapomnieć o scenach z mieszkania Lou, które żyły pod moimi powiekami jak strącone z pędzla krople czerwonej farby. Czułem zapach paproci porastającej parów, korzeni kołysanych nurtem, ziemnych wilgotnych głazów, ślimaków wodnych sunących wśród traw. Nigdy nie myślałem o swoim parowie jako o miejscu, gdzie w upalny dzień mogliby zaspokajać pragnienie żołnierze konfederackiego Korpusu Sygnałowego. Ujrzałem jednak, jak z deszczowych chmur, odoru siarki i migocących już na południu błyskawic spływa balon uszyty z wielobarwnych jedwabnych szmatek, w wiklinowym koszu zaś stoi generał w asyście dwóch młodszych oficerów. Pięciu szeregowych
zacumowało balon linami i pomogło generałowi wysiąść; potem jeden z nich podał mu kulę. Przy miejscu zacumowania stał stoi z krzesłem i klucz telegraficzny połączony długim drutem z koszem balonu. Balon napinał liny, kołysał się i dygotał na wietrze ciągnącym znad pola trzciny cukrowej. Jeden z adiutantów pomógł generałowi usiąść na brezentowym krzesełku ustawionym obok mojego hamaka i zaraz się oddalił. — Wspaniały, nieprawdaż? — zapytał generał. — Istotnie — odparłem. — Na ten balon damy z całej Luizjany oddały swoje jedwabne suknie. Kosz został upleciony przez włoskiego handlarza marynat z Nowego Orleanu. Niewiarygodny widok. W następnym życiu powrócę pod postacią ptaka. Czy miałby pan ochotę się wznieść? — Dziękuje, może innym razem. — Nieodpowiedni dzień? — Innym razem, panie generale. — Opłakuje pan swojego przyjaciela? — Tak. — I planuje pan zemstę? — Policjanci z Lafayette kwalifikują rzecz jako samobójstwo. — Chcę, żeby wysłuchał mnie pan bardzo uważnie, poruczniku. Bez względu na to, co wydarzy się w pańskim życiu, obojętne, jak niesprzyjające wydadzą się panu okoliczności, nie powinien pan pod żadnym pozorem traktować niehonorowego uczynku jako praktycznej alternatywy. — Pańskie czasy były zupełnie inne, panie generale. Dziś po południu obejrzałem film, którzy pokazywał młode kobiety: bite, torturowane, może nawet mordowane przez sadystów i degeneratów. Takie filmy są sprzedawane w sklepach i wyświetlane w kinach publicznych. Skurwysyny, które je produkują, rzadko trafiają do więzienia, chyba że uda się ich przyskrzynić metodą prowokacji. — Nie jestem do końca pewien, czy pojmuję wszystkie pańskie aluzje, pozwoli pan jednak, że mu opowiem o zdarzeniu, które miało miejsce trzy dni temu. Mój chorąży, szesnastoletni młokos, dostał się na rżysku trzciny cukrowej w krzyżowy ogień, a skoro nie miał pod ręką żadnej kryjówki — próbował się poddać, wymachując nad głową swoją koszulą. Zastrzelili go jednak, choć czy przypadkowo, czy z premedytacją — powiedzieć nie potrafię. Wieczorem odzyskaliśmy teren i znaleźliśmy zwłoki tak poszarpane kulami, jakby przeszły przez paszczęki zgrai dzikich psów. Chłopiec był chudy jak trzaska; mogłem palcem porachować jego kości. Miał w plecaku całodzienną rację: garść czarnej fasoli, trochę prażonych żołędzi i suszony batat. Tylko tyle strawy mogłem wydzielić podrostkowi, który podążając za mną, znalazł śmierć. Jak pan sądzi, co odczuwałem wobec jego zabójców? — Może pańskie uczucia były usprawiedliwione? — Tak, to właśnie powtarzałem sobie przez całą noc i we wszystkich tych chwilach, kiedy przypomniałem sobie bezkrwisty nimb bijący z jego skóry, gdyśmy przed pochówkiem spowijali go w całun. Potem przytrafiła się okazja do zemsty. Szybując balonem, spojrzałem w dół na skupisko drzew wiśniowych i oto nieopodal lazaretu polowego dostrzegłem tuzin federalnych, przykucniętych z opuszczonymi do kostek spodniami nad rowem latryny. Dwieście jardów w górę odnogi, niewidoczna dla nieprzyjaciół, stała jedna z naszych łodzi, wyposażona na dziobie w dwunastofuntowe działko. Wystarczyło, bym telegraficznie przekazał rozkaz, a nasi artyle-rzyści jednym szrapnelowym pociskiem zmieszaliby biedaków z ich własnym kałem. Ale my tak nie postępujemy, nieprawdaż? — Proszę mówić we własnym imieniu. — Pańska poza cynika jest mało przekonująca. — Pozwoli pan, że zadam mu pytanie, generale. Te kobiety, które poświęciły na pański balon suknie i halki... Co by się stało, gdyby zostały zgwałcone i splugawione, pan zaś pojmał winowajców? — Zostaliby aresztowani przez moich żandarmów, osądzeni przez sąd polowy i powieszeni. Na jego długiej pociągłej twarzy odmalowało się zakłopotanie.
— Dlaczego? — Nie wiem. Może jako społeczeństwo mamy tak wielkie poczucie zbiorowej winy, że boimy się karać jednostki. Zsunął kapelusz z czoła, założył zdrową nogę na sztuczną i poślinił koniuszek cygara. Kilku jego żołnierzy klęcząc nad moim strumykiem, napełniało manierki. Mieli zakurzone twarze i poczerniałe od prochu usta. Balon z jedwabnych kawałków drżał na wietrze i skrzył się srebrzystym blaskiem nadciągającej burzy. — Nie przypisuję sobie roli pańskiego sumienia — powiedział generał — jako jednak pański przyjaciel, który pragnie, by nie za szkodził pan sam sobie, radzę poddać poważnej rozwadze myśl o zatrzymaniu broni pańskiego zmarłego przyjaciela. — Już ją poddałem. — Sądzę, że popełnia pan gruby błąd, sir. Jestem panem roz czarowany. Zniecierpliwionym gestem przywołał adiutantów, ci zaś pomogli mu wstać. — Przykro mi, że tak to pan postrzega — odparłem. Generał jednak nie należał do tych, z którymi można dyskutować. Kiedy wsparty o kulę kuśtykał w stronę kosza balonu, ściśnięte między zębami cygaro godziło w niebo, a oczy omiatały chmury szarpane wiatrem i błyskawice, które drżały nad zatoką jak rozpalone do białości zygzakowate druty. Ledwie balon — z którego kosza zwieszał się na kształt pępowiny drut telegrafu — uniósł w górę generała i jego adiutantów, coraz bliższa burza zaczęła naganiać kłęby kurzawy znad pola trzciny cukrowej mojego sąsiada. A kiedy przebudziłem się ze snu, po szarym niebie sunął tuzin jedwabnych balonów na gorące powietrze, pomalowanych na jaskrawe kolory godne wozów cyrkowych; ich rozmaite cienie sunęły nad dębami, stodołami, wiejskimi drogami, domami z desek, sklepami, stadami krów, krętymi odnogami, aż wreszcie same balony przemieniły się w odległe punkciki nad zielonym letnim horyzontem opodal Lafayette.
Rozdział 17 Zanim pojechałem do biura, wpadłem do domu na lunch. W kuchni, pod sufitowym wentylatorem, panował miły chłód, a wietrzyk poruszał zwieszającymi się z okapu koszami niecierpków. Bootsie postawiła przede mną mrożoną herbatę z listkami mięty, ostrą siekankę z jajek oraz kanapki z szynką i cebulą. — Gdzie Alafair? — zapytałem. — Elrod zabrał ją i Trójnoga nad Jezioro Hiszpańskie — odparła Bootsie znad zlewozmywaka. — Na plan filmowy? — Chyba tak. Kiedy nic nie powiedziałem, odwróciła głowę i popatrzyła na mnie. — Zrobiłam coś nie tak? — zapytała. — Jest tam Julie Balboni, Boots. — On tu teraz mieszka, Dave. Bywa w wielu miejscach. Nie sądzę, że powinniśmy z jego powodu zastanawiać się, gdzie iść, a gdzie nie iść. — Nie chcę, żeby Alafair przebywała w pobliżu Balboniego. — Wybacz. Nie wiedziałam, że możesz mieć zastrzeżenia. — Boots, jest coś, o czym ci nie mówiłem. W sobotę bandzior o nazwisku Cholo Manelli dał mi kasetę z filmem pornograficznym nakręconym z pewnością przez Balboniego i jego ludzi. Nie można wyobrazić sobie czegoś bardziej koszmarnego. W jednej scenie wygląda na to, że kobieta zostaje rzeczywiście zakatowana na śmierć. Bootsie zamrugała oczyma, a potem powiedziała: — Pojadę nad jezioro i przywiozę ją do domu. Czemu nie kończysz lunchu? — Nic się nie przejmuj. Nie stało się nic złego. Pojadę po nią przed biurem. — Czy nie dałoby się zrobić czegoś z tym człowiekiem? — Kiedy ludzie zawierają układ z diabłem i dają mu do pracy klimatyzowany gabinet, nie mogą oczekiwać, że ochoczo wróci do piekła. — Gdzieś podłapał tę mądrość rodem z purytańskiej teologii? — To wcale nie jest zabawne. Kretyni z Izby Handlowej,którzy ściągnęli tu tego faceta, nie potrafiliby nawet przyrzą dzić wody z lodem. Roześmiała się, zaszła mnie od tyłu, a potem poczułem na ramionach jej dłonie, na czubku głowy zaś — pocałunek. — Dave, jesteś po prostu nieznośny — powiedziała, obej mując mój tors. W drodze nad Jezioro Hiszpańskie wysłuchałem wiadomości przez radio. Sztorm tropikalny szalejący u wybrzeży Kuby zyskał status huraganu, który wedle prognozy skręci na północny zachód, ku wybrzeżom zatoki. Zerknąłem na południe, ale niebo miało barwę mosiądzu, było rozgrzane i praktycznie bezchmurne. Kiedy mijałem mały kram z owocami na końcu West Main, z odbiornika rozległ się szum, a silnik zaczął się krztusić. Furgonetka szarpała i pokasływała przez całą dalszą drogę nad jezioro. Zjechałem z drogi na trawę przed budynkiem ochrony, w którym urzędował Murphy Douce, i otworzyłem maskę. Murphy, w swoim szarym mundurze i okularach o podwójnej ogniskowej, wyszedł na dwór. — Co się stało, Dave? — zapytał. W jego szkłach uwięzły dwa świetliste półksiężyce. Gdy na mnie patrzył, miał rozbiegany wzrok. — Wygląda na to, że rozluźnił się przewód na deklu. — Pomacałem się po kieszeniach. — Znalazłby się u pana jakiś nóż? — Taa, powinienem coś mieć. Poszedłem za nim do kantorka. Stół pokrywały wystrugane z balsy elementy samolotu-amfibii. Na
planach modelu leżał segmentowy nóż z ukrytym w aluminiowej rączce wysuwanym wieloczęściowym ostrzem. Ale dłoń Douceta nie powędrowała w jego kierunku, lecz wysunęła szufladę i wyjęła nóż sprężynowy z czarną rękojeścią. Murphy nacisnął guziczek i wystrzeliło ostrze. — Powinien się nadać — powiedział. — W Lakę Charles napadł mnie z nim jeden Meksykaniec. — Nie wiedziałem, że służył pan w Lakę Charles. — Bo nie służyłem. Byłem w drogówce policji stanowej. Aż do emerytury w zeszłym roku. — Dzięki za pożyczenie noża. Usunąłem izolację z końcówki poluzowanego przewodu, przymocowałem go do dekla, a potem zwróciłem Doucetowi nóż i pojechałem ku kępie dębów na brzegu jeziora. Kiedy zerknąłem w lusterko, zobaczyłem, że Doucet, z niezapalonym papierosem w zębach, odprowadza mnie wzrokiem. Ekipa zdjęciowa i aktorzy kończyli właśnie lunch; stoły, ustawione nad brzegiem jeziora, były pokryte obrusami w kratkę i uginały się od półmisków ze smażonymi kurczakami, ryżem, sałatką ziemniaczaną i z kapusty, a także oszronionych plastikowych dzbanków z mrożoną herbatą i lemoniadą. Alafair siedziała w cieniu obok Elroda, a za jej plecami skrzyło się jezioro. Była w stroju dziewiętnastowiecznego ulicznika. — Co się stało z ubraniem? — zapytałem. — Gram w filmie, Dave! — wykrzyknęła. — W tej scenie ze Świniopasem i Elrodem. Idziemy drogą, za nami płonie plantacja, a jankesi zaraz zdobędą miasto. — Mówię serio, Dave — wtrącił Elrod. Nosił szarą koszulę ze stójką, oficerskie spodnie z lampasami i czarne szelki. — Ma wrodzony talent. Mikey powiedział to samo. Wypada dobrze przy każdym ustawieniu kamery. Bez trudu wpasowaliśmy ją w scenę. — A co z Trójnogiem? — zapytałem. — On też gra — odparła Alafair. — Załatwimy mu członkostwo w Gildii Aktorów Filmo wych — dodał Elrod. Nalał mi mrożonej herbaty do papierowego kubeczka. Wiatr zdmuchiwał liście z drzew i trzepotał rogami kraciastych obrusów. Po raz pierwszy tego dnia poczułem w powietrzu słony zapach. — Czyli miłe i łatwe życie — stwierdziłem. — Nie wyrażaj pochopnych opinii — rzekł Elrod. — Zdrowy styl życia w południowej Kalifornii polega na tym, że rankiem przebiega się trzy mile po plaży, przez cały dzień wsuwa kiełbaski, a wieczorem ładuje do nosa koki za pięćset dolców. Aktorzy zaczęli wstawać od stołów i wracać do pracy. Pod drzewem Trójnóg na łańcuchu pożerał kurze udko. Obok niego stał na trawie model niemieckiego meserszmita — drewniany kadłub jaśniał srebrną farbą, a w jego obramowanych czerwienią żelaznych krzyżach i swastykach było tyle złowieszczej hipnotycznej siły co w ślepiach węża. — Dostała ode mnie. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu — powiedział Elrod. — Skąd go wziąłeś? — Od Murphyego, tego ochroniarza. Obawiam się, że liczy, iż załatwię mu u Mikeya robienie makiet czy coś w tym stylu. To chyba samotny facet, nie sądzisz? — Słabo go znam. — Alafair, mogłabyś poszukać Świniopasa i powiedzieć mu, że za kwadrans gramy scenę? — poprosił Elrod. — Jasne, El — Przerzuciła nogi przez ławkę, porwała Trójnoga na ramię i wbiegła pomiędzy drzewa. — Posłuchaj, El, jestem wdzięczny, że wkręciłeś Alafair do waszego filmu, ale szczerze mówiąc, nie chcę, żeby tu bywała, dopóki w pobliżu kręci się Julie Balboni. — Sądziłem, że już słyszałeś. — O czym? — Mikey zgłasza upadłość z paragrafu jedenastego. Roluje makaroniarzy ze spółki, a ostatnią rzeczą, na której zależy tym typkom to to, żeby sąd wsadzał nos w ich sprawy finansowe. Dziś rano spławił
Balboniego przed całą ekipą. — Co masz na myśli, mówiąc, że go spławił? — Powiedział, że Balboni już nigdy nie tknie któregoś z jego ludzi. I kazał mu zabierać zadek do Nowego Orleanu razem ze swoimi przydupasami, dziwkami i tym porno-gwiazdorem. Byłem naprawdę dumny z Mikeya... O co chodzi? — Co na to powiedział Julie? — Podłubał wykałaczką za paznokciami, potem poszedł nad brzeg jeziora, zaczął rozmawiać z kimś przez telefon komórkowy i ciskać kamieniami w kaczki. — Gdzie jest teraz? — Odjechał limuzyną z całym swoim orszakiem. — Chciałbym pogadać z panem Goldmanem. — Jest na drugim brzegu jeziora. — Poproś go, żeby do mnie zadzwonił, dobra? Jeśli nie złapie mnie w biurze, może dzwonić wieczorem do domu. — Wróci za kilka minut na tę scenę ze mną, Świniopasem i Alafair. — Tylko, że nas już wtedy tu nie będzie. — Nie pozwolisz jej zagrać w filmie? — Nikt bezkarnie nie poniża Julie Balboniego przy świadkach, El. Nie wiem, co Stopka zrobi, ale nie chcę, żeby Alafair tu była, kiedy to zrobi. Wiatr zmienił kierunek na południowy i kiedyśmy szli do furgonetki, wionął spomiędzy drzew gorącym oddechem. Powietrze pachniało jak rybia ikra, a chmury, poskręcane jak płatki rozkwitających róż, zbierały się nad południowym horyzontem w długą, nisko wygarbioną linię. Później, kiedy już odstawiłem Alafair do domu i zameldowałem się w biurze, pojechałem do Opelousas, żeby raz jeszcze porozmawiać ze starym dozorcą więziennym, Benem Heber-tem. Murzyn grabiący liście na podwórku Heberta powiedział mi, że znajdę go nad odnogą, tuż za miastem. Hebert siedział pod drzewem na odwróconym plastikowym wiaderku; jego wędzisko mierzyło w słońce, a czerwony spławik dryfował na pograniczu trzcin. Eks-klawisz nosił zsunięty na bakier pognieciony słomkowy kapelusz i palił wilgotnego od śliny skręta, nie wyjmując go z ust. Spomiędzy koszuli i oliwkowych spodni, niczym smalec wylewający się z miski, wyzierały wałki białego tłuszczu. Dziesięć stóp od niego Mulatka w średnim wieku — miała małą okrągłą głowę, a na kostce przewierconą dziesiątkę na rzemyku — również łowiła ryby, siedząc na odwróconym wiaderku. Ziemia wokół niej była zasłana opróżnionymi puszkami po piwie. Splunęła na bok, a potem poruszyła wędką w górę i w dół w oczku pomiędzy liliami wodnymi. Ben Hebert cisnął niedopałek w nurt; rozległo się syknięcie i pet zawirował na brązowej powierzchni wody. — Czemu mnie pan nachodzi? — zapytał Hebert. Jego oddech cuchnął piwem, ubranie zaś — zaschniętym potem i uryną. — Chcę wiedzieć, czym się zajmował DeWitt Prejean — odparłem. — Co pan chce? — Miał wargi tak purpurowe, jakby je uszminkował, zęby natomiast — żółte i małe jak ziarna kukurydzy. — Wyraźnie powiedziałem. — Daj mi pan spokój, do jasnej cholery. Usiadłem na trawie blisko skraju urwistego brzegu. — Nie jest moim zamiarem niepokojenie pana, panie Hebert — powiedziałem — ale odmawiając współpracy z policją, stwarza pan problemy dla nas obydwu. — Zajmował się... nie wiem, czym się zajmował. A co to ma za znaczenie? — Zerknął z ukosa na Mulatkę. — Wydaje się, że ma pan doskonałą pamięć do szczegółów. Dlaczego nie tych, które dotyczą DeWitta Prejeana? Kobieta wstała z wiaderka i poszła wzdłuż brzegu, ciągnąc po wodzie żyłkę i spławik. — Zajmował się
robotą czarnuchów — odparł Hebert. — Kosił trawniki, czyścił studzienki ściekowe, wyciągał spod domów zdechłe szczury. A jak się, kurwa, panu zdaje, co mógł robić? — Coś tu mi nie gra. Myślę, że robił jeszcze inne rzeczy. Miał rozszerzone nozdrza, jakby bił w nie jego własny smród. — Był w łóżku z jedną tutejszą kobietą. Tego się pan chciał dowiedzieć? — Jaką kobietą? — Już panu mówiłem. Żoną inwalidy wojennego. — Zgwałcił ją? — A kogo to obchodzi? — Ale to nie inwalida wojenny uprowadził Prejeana z więzienia, panie Hebert. — Nie pierwszy raz ten smoluch popadł w tarapaty z powodu białej kobiety. I dlatego niejeden biały facet chciał mu usmażyć jajka. — Kto go uprowadził? — Nie wiem i nic mnie to nie obchodzi. — Panie Hebert, zapewne nieźle zna się pan na ludziach. Czy wyglądam jak ktoś, kto właśnie odchodzi? Skóra na jego torsie była chorobliwie biała i przebijały spod niej pajęczyny zielonkawych żył. — W tamtych czasach było lepiej — powiedział. — Sam pan wie, że było. — Jaką wykonywał robotę, Ben? — Jeździł ciężarówką. — Dla kogo? — To było w Lafayette. Pracował dla jednego białego z La-fayette, dopóki się tu nie przeniósł. Nic nie wiem o tym białym, a jak pan wie, że wiem, to jest pan przeklętym kłamcą. — Pochylił się, aby przez moje ramię spojrzeć na Mulatkę, która łowiła teraz pod kępą wierzb. Potem gwałtownie zwrócił twarz w moją stronę. — Przywiozłem ją tutaj, bo u mnie pracuje. Sam nie daję rady wsiadać do wozu i z niego wysiadać. — Co woził ciężarówką? — Piwo. Nie, źle mówię. Wodę sodową. Skurwysyn miał dobrą pracę, kiedy biali zarabiali na polach ryżowych po cztery dolary dziennie. — Odłożył wędzisko i zaczął skręcać papierosa. W stosunku do białej cienkiej bibułki jego palce wydawały się grube i skostniałe jak skorupa żółwia. Drżały nieopanowanie, dając wyraz obecnym w duszy Heberta uczuciom gniewu i porażki. Pojechałem do Lafayette, ale rozlewnia Twinkyego Le-moyne’a była tego dnia zamknięta. Dwadzieścia minut później znalazłem Lemoyne’a zajętego w swoim ogrodzie. Niebo miało kolor ikry łososia, a wiatr smagał rosnące wokół domu palmy i drzewka cytrynowe. Lemoyne przestał przycinać pnące róże na pergoli i wsunął sekator do workowatej tylnej kieszeni wytartych spodni roboczych. — Wiele złych rzeczy wydarzyło się pomiędzy naszymi rasami w tamtej epoce. Ale nie jesteśmy już tymi samymi ludźmi co kiedyś, prawda? — powiedział. — Jestem innego zdania. — Chyba nie potrafi pan zostawić przeszłości w spokoju. — Wedle moich doświadczeń, panie Lemoyne, to panu przeszłość nie daje spokoju. — Nie wiedzieć czemu odnoszę wrażenie, że chce pan, abym potwierdził coś, co dotąd pozostaje tylko w sferze pańskich domniemań. — W jego zaczesanych włosach piaskowej barwy tkwiły drobiny ziemi, na okularach zaś — cieniutka warstewka pary i różanego pyłku. — Niech pan odnosi takie wrażenie, jakie pan chce. Ja kimś cudem jednak moje dochodzenie wciąż prowadzi mnie do pańskich drzwi. Znów zaczął ścinać róże, wkładając je do butelki pełnej zielonkawej wody. Jego zwieńczony stromym dachem dwukondygnacyjny dom, stojący w starym kwartale willowym
Lafayette opodal St. Mary Boulevard, otaczały malownicze, porosłe mchami dęby oraz ogrodzenie z bambusa i jasnoróżowej cegły. — Powinienem może wezwać swojego adwokata? Czy to pan właśnie sugeruje? — Może pan, jeśli chce. Nie sądzę jednak, by rozwiązało to pański problem. — Zechce pan wybaczyć...? — Jego sekator zawisł nieruchomo nad różą. — Jestem przekonany, że w 1957 popełnił pan morderstwo, ale wedle wszelkiego prawdopodobieństwa nie ma pan psychiki mordercy. A to oznacza, że zapewne dręczy pana okropne poczucie winy, panie Lemoyne. Idzie pan z nim do łóżka i budzi się w jego towarzystwie. Ciąga je pan za sobą jak pobrzękujący łańcuch. — Skąd się bierze ta pańska obsesja na moim punkcie? Najpierw oskarżył mnie pan o kontakty z nowoorleańskim gangsterem. Teraz ta historia mordu popełnionego na Murzynie. — Widziałem, jak go pan popełnia. Jego owalna twarz była całkowicie nieruchoma, ale pod skórę na policzkach podeszła krew. — Miałem wtedy zaledwie dziewiętnaście lat — podjąłem. — Obserwowałem was z drugiego brzegu zatoki. Czarny próbo wał uciekać, a wtedy jeden z was postrzelił go w nogę i strzelał dalej, kiedy ofiara leżała już w wodzie. Nie uznaliście mnie na wet za godnego uwagi, prawda? Mieliście słuszność. Nikt nigdy nie potraktował poważnie mojej opowieści i była to dla dzie więtnastolatka bolesna lekcja. Zamknął i zablokował sekator, położył go na szklanym blacie stołu ogrodowego, a potem nalał do szklanki dwa cale whisky i nie dodając lodu, wycisnął do niej cytrynę. Sprawiał wrażenie tak osamotnionego, jak ktoś, kto przez całe życie nie zaznał bliskości innych ludzi. — Ma pan ochotę się napić? — Nie, dziękuję. — Mam nadciśnienie i nie powinienem używać alkoholu, ale dodaję do niego cytrynę i wmawiam sobie, że jednocześnie z nim piję coś zdrowego. To taki mały figiel robiony na własny użytek. — Głęboko zaczerpnął powietrza. — Chce mi pan o tym opowiedzieć? — Chyba nie. Czy jestem aresztowany? — Jeszcze nie w tej chwili. Sądzę zresztą, że to najmniejszy z pańskich problemów. — Zaskakuje mnie pan. — Pańskim wspólnikiem w agencji ochrony jest Murphy Doucet. Facet takiego pokroju pasuje do pana jak pięść do nosa. — Jest emerytowanym funkcjonariuszem policji. Ma doświadczenie, którego mi brak. — Jest człowiekiem zakompleksionym i wrogim światu. Jak również antysemitą. Jeden z pańskich czarnych pracowników powiedział mi, że pan odnosi się dobrze do kolorowych. Dlaczego zatem ktoś taki jak pan wdał się w interesy z kołtunem i rasistą? — Jest niewykształcony, co wcale nie znaczy, że również zły. — Żywię przekonanie, że pana szantażuje, panie Lemoy-ne. Sądzę, że był drugim z widzianych przeze mnie zabójców DeWitta Prejeana. — Niechże pan sobie sądzi, co chce. — Wszelako wciąż jeszcze nie doszliśmy do tego, co pana naprawdę gryzie, zgoda? Chodzi o te młode kobiety, prawda? Zamknął i otworzył oczy, a potem uciekł nimi w stronę południa, gdzie błyskawice dźgały zatokę, a niebo wyglądało tak, jakby zasnuwał je dym z palonych chemikaliów. — Ja nie... ja nie... — zaczął, a potem dopił whisky i odstawił szklankę. Zaczął trzeć dłonią wilgotny krążek na szklanym blacie i mogło się zdawać, że lada chwila przetrze szkło na wylot. — Tego dnia, kiedy zaczepił mnie pan nad jeziorem — powiedziałem — pragnął pan, bym go zapewnił, że tym, kto zmasakrował i zamordował te dziewczyny, jest ktoś inny, ktoś, kogo pan nie zna, prawda? Nie chciał pan, aby oprócz zabójstwa Pre-jeana i ten grzech obciążał pańskie sumienie.
— Dobry Boże, człowieku, niechże pan waży słowa! Pan mi mówi, że ponoszę odpowiedzialność za arcyłotra, którzy szaleje pośród nas! — Proszę wezwać swojego adwokata, przyjść do biura i złożyć zeznanie. Niech pan skończy z tym teraz. W sprawie zabójstwa Prejeana dostanie pan zapewne minimalny wyrok. Cieszy się pan dobrą opinią i ma mnóstwo przyjaciół. Być może nawet nie zostanie pan skazany. — Proszę już iść. — To niczego nie zmieni. Odwrócił się do mnie plecami i wbił spojrzenie w nadciągającą burzę. Liście gwałtownie odrywały się od gałęzi drzew i szybowały nad ogrodzeniem. — Proszę zrobić to, co pan musi zrobić, w tej chwili jednak niechże pan nie pogwałca mojego prawa do samotności. — Już dawno temu zabłąkał się pan poza granice świata dżentelmeńskich zachowań. — Czy nie ma pan w sobie krzty litości? — Może jednak powinien pan przyjść do mnie do biura choćby po to, żeby obejrzeć pośmiertne zdjęcia Cherry LeBlanc i tej dziewczyny, którą w gminie Vermillion wyłuskaliśmy z beczki. Nie odpowiedział. Przechodząc przez furtkę ogrodową, zerknąłem na niego przez ramię. Jego policzki były zaczerwienione i wilgotne, jakby smagnął je lodowaty deszcz. Tego wieczoru podano w prognozie pogody, że huragan zatrzymał się dokładnie sto mil na południe od Mobile. Gdy nieco później zapadałem w sen przy otwartym oknie, przez które widziałem rozdzierane błyskawicami niebo, pomyślałem, że przepełniająca powietrze elektryczność z pewnością sprowadzi generała do moich snów. Zamiast tego jednak o trzeciej nad ranem pod dręczonymi przez wicher pekanowcami stanął Lou Girard; z wielkiej rany postrzałowej pod uchem, która przesunęła w bok całą szczękę, wyzierał biały fragment kości. Lou usiłował coś powiedzieć, ale tylko zagulgotał, ślina ściekła z jego obnażonych zębów i języka, i wreszcie spłynęła na brodę. O co chodzi Lou? Wiatr przylepiał do ciała jego bezkształtny brązowy garnitur. Lou podniósł strącony z drzewa długi kij i zaczął kreślić jakieś linie w grubej warstwie opadłych liści i pękano wy eh łupin. Napisał P, potem coś jak pochylone I, a wreszcie dodał do niego zakrętas. Powstała litera S. Upuścił kij na ziemię i z wyrazem wyczekiwania na zdeformowanej twarzy wbił we mnie wzrok.
Rozdział 18 — Kto ją aresztował pod zarzutem prostytucji? — zapytałem. Słyszałem, jak wertuje teczkę z dokumentami. — To nie był jeden funkcjonariusz. Policja stanowa urządziła nalot na bar i jakieś przyczepy mieszkalne przy szosie Bre-aux Bridge. PS. Tak, policja stanowa. Dzięki, Lou, stary druhu. — Kto podpisał meldunek o aresztowaniu? — Zobaczymy. Trudno odczytać. Ktoś postawił na podpisie kubek z kawą. — To naprawdę ważne, brachu. — Możliwe, że Doucet. Nie było przypadkiem policjanta ze stanówki o tym nazwisku? Tak, powiedziałbym, że najpierw inicjał M., a potem Doucet. — Czy mógłby pan sporządzić kopię akt? — O co chodzi? — Te akta mogą stać się dowodem. — Nie w tym rzecz, miałem na myśli, że w zeszłym tygodniu szperał w nich Lou Girard. Co tu jest grane? — Niech pan to dla mnie zrobi. A jeśli ktoś będzie próbował się do nich dobrać, proszę o telefon, zgoda? — Z pańskich słów wynika coś, co moim zdaniem powinien pan skonkretyzować. Na dworze niebo było szare, a wiatr gnał po ulicy kawałki papieru. — Może mamy do czynienia ze strażakiem podkładającymogień — odparłem. Milczał przez chwilę, a potem powiedział: — Zabezpieczę te akta, detektywie Robicheaux, i potraktu ję pański telefon jako poufny, skoro jednak rzecz może uwikłać w sprawę nasze biuro, liczę w ciągu najbliższych kilku dni na informacje nieco bardziej szczegółowej natury. Po zakończeniu rozmowy wyjąłem z szuflady otrzymane od Cholo Manellego czarno-białe zdjęcie, które przedstawiało Cherry LeBlanc i Julie Balboniego na plaży w Biloxi. Znów przyjrzałem się uważnie mężczyźnie czytającemu gazetę przy sąsiednim stoliku. Twarz była rozmyta, blask słońca jednak padł na jego okulary pod takim kątem, że wydawało się, iż facet ma dwa kryształy zamiast oczu; przypuszczałem, że nosił szkła o podwójnej ogniskowej. Jak podczas większości policyjnych dochodzeń, rodził się teraz problem luki czasowej pomiędzy coraz bliższym rozstrzygnięciem zagadki a faktycznym aresztowaniem podejrzanego. Policjanci i przestępcy poruszają się po osobliwej dwukierunkowej ulicy. W miarę jak gliniarz nabiera pewności i zaczyna składać do kupy dowody umożliwiające aresztowanie, w przestępcy narasta świadomość, iż wpadka jest nieuchronna, z tego zaś rodzi się wniosek, że koniec końców środek lata to nie jest taki zły, moment, żeby się machnąć do Afryki równikowej. Kierownik biura zwolnień warunkowych z Lafayette wiedział teraz — tak samo jak Twinky Lemoyne — o moich podejrzeniach wobec Douceta, było więc kwestią czasu, i to krótkiego, kiedy dowie się o nich sam Doucet. Drugi problem polegał na tym, że jak dotąd wszelkie dowody miały charakter poszlakowy. Gdy pojawiła się Rosie, opowiedziałem jej o wszystkim. — Czy sądzisz, że Lemoyne złoży zeznanie? — zapytała. — Może w końcu. Najwyraźniej strasznie się zadręcza. — Bo nie sądzę, by bez tego wchodził w grę wyrok skazujący za lincz. — Chcę uzyskać nakaz rewizji i przetrząsnąć wszystko, co należy do Douceta, a w pierwszej kolejności wartownię nad Jeziorem Hiszpańskim. — Dobra, Dave, ale pozwól, że będę z tobą szczera. Myślę, że dotąd nasze materiały są skromniutkie. — No to powiem ci coś jeszcze. Sprawdziłem w wydziale komunikacji w Baton Rouge, że Doucet jest
właścicielem granatowego wozu marki Mercury z 1989. Pójdę o zakład, że to ten samochód, który wypływał podczas całego dochodzenia. — Ale i tak nie mamy dość, żeby zacząć rozmowę z prokuratorem, prawda? — I dlatego właśnie potrzebujemy nakazu. — Miałam na myśli świadków, Dave. Będziemy potrzebować mocnych dowodów sądowych — narzędzia zbrodni, ubrania którejś z ofiar — czegoś, co nie pozostawi w duszach ławy przysięgłych cienia wątpliwości, że ten facet to potwór z najokropniejszego koszmaru. Mam tylko nadzieję, że Doucet nie rozmawiał jeszcze z Lemoyne’em i nie pozbył się wszystkiego, czego moglibyśmy użyć przeciwko niemu. Zakładając, że w ogóle cokolwiek jest. — Niebawem się dowiemy. Zmierzyła mnie badawczym spojrzeniem. — Wydajesz się pewniejszy niż powinieneś być — powiedziała. — Wszystko do siebie pasuje, Rosie. Czarny alfons z dworca autobusowego w Nowym Orleanie opowiedział mi o białym, który handluje świństwami. Myślałem, że mówi o zdjęciach albo pocztówkach. Czy nie rozumiesz? Doucet prawdopodobnie dostarczał dziewczyny do pornograficznych filmów Balboniego. — Jedynym bezpośrednim związkiem, jaki widzimy, jest fakt, że Doucet aresztował Cherry LeBlanc. — Właśnie. I chociaż wiedział, że prowadzę dochodzenie w sprawie jej śmierci, nigdy o tym fakcie nie wspomniał, prawda? Nie był nawet ciekaw, jak idzie śledztwo. Czy to wygląda sensownie z twojego punktu widzenia? — W porządku, zdobądźmy nakaz i przekonajmy się, co pan Doucet będzie miał nam do powiedzenia dzisiejszego ranka. Zdobyliśmy nakaz w ciągu trzydziestu minut i właśnie wychodziliśmy z pokoju, gdy zaterkotał telefon na moim biurku. Dzwoniła Bootsie. Powiedziała, że jedzie do miasta po świece i taśmę samoprzylepną do okien na wypadek, gdyby huragan skręcił w stronę wybrzeża, i że lunch dla mnie i Alafair znajdę w mikrofalówce. Potem zapytała: — Dave, czy dziś w nocy wychodziłeś z domu? — Chwileczkę — odparłem i odjąwszy słuchawkę od ucha, powiedziałem: — Rosie, dogonię cię za moment. Rosie wyszła z pokoju i pochyliła się nad stojącym w korytarzu pojemnikiem z zimną wodą. — Przepraszam, co mówiłaś? —W środku nocy wydawało mi się, że słyszę, jak uruchamiasz furgonetkę. Potem uznałam, że to był tylko sen. Był czy nie? — Musiałem się czymś zająć. Zostawiłem przy lampie wiadomość na wypadek, gdybyś się obudziła, ale spałaś jak kamień, kiedy wróciłem. — Co robiłeś, Dave? — Nic. Opowiem ci później. — Znów te zmiany na moczarach? — Nie, oczywiście, że nie. — Dave? — Nie masz się czym przejmować. Uwierz. — Przejmuję się, kiedy coś przede mną ukrywasz. — Wybierzmy się dzisiaj gdzieś na kolację. — Sądzę, że najpierw powinniśmy porozmawiać. — Rzecz sprowadza się do tego, że niebawem wpadnie bardzo zły facet. Wyjaśnię ci później. — Czy szeryf wie, co robisz? — Nie pytał. Daj spokój, Boots. Przestańmy z sobą rozmawiać w taki sposób.
— Jak sobie życzysz. Przepraszam, że zapytałam. Mężowie wychodzący z domu w środku nocy to najzwyczajniejsza historia na świecie. Do zobaczenia po południu. Odłożyła słuchawkę, zanim zdążyłem cokolwiek jeszcze powiedzieć; w istocie jednak nie miałem pojęcia, jak jej wyjaśnić uczucia, które miotały mną tego ranka. Jeśli Murphy Doucet był naszym seryjnym mordercą, a żywiłem takie przekonanie, to przy odrobinie szczęścia mieliśmy wnet zarzucić stalową sieć na jedno z tych patologicznych, zdegenerowanych indywiduów, które, niekiedy przez całe życie, przemykają pomiędzy nami jak szczury, pozostawiając za sobą szlak cierpień tak okrutnych, że mogą je ocenić tylko ci, co przez resztę swych dni daremnie szukają wyjaśnienia dla swoich tragedii. Straciłem swoją żonę, Annie, za sprawą dwóch takich ludzi. Psychoterapeuta powiedział mi, że zaznam spokoju duszy dopiero wtedy, kiedy zdołam jej śmierć wybaczyć nie tylko sobie, lecz również całej ludzkości, której winą jest wydanie ze swego łona jej zabójców. Zrozumiałem, co miał na myśli, dopiero kilka miesięcy później, kiedy przypomniałem sobie zdarzenie, które miało miejsce, gdy jako siedmiolatek pewnego zimowego popołudnia niespodziewanie wróciłem do domu wcześniej niż zwykle. Matka, chociaż powinna, nie poszła tego dnia do pracy w rozlewni sosu tabasco. Kiedy zajrzałem z korytarza do sypialni, zobaczyłem, że z oparcia łóżka zwiesza się pasiasta męska koszula, szelki, spodnie ze sztucznego jedwabiu i kapelusz panama, na podłodze zaś stoją dwubarwne buty z włożonymi w środek skarpetkami. Naga matka na czworakach klęczała na łóżku, a mężczyzna, który nosił imię Mack, miał w nią właśnie wejść. Pod moją stopą skrzypnęła cyprysowa deska podłogi, Mack odwrócił głowę — miał cienkie wąsiki przypominające ptasie skrzydła — popatrzył na mnie, a potem wszedł w moją matkę. Przez wiele miesięcy miewałem sny o białej wilczycy, która mieszkała na uschniętym drzewie sterczącym w bezkresnej białej równinie. W korzeniach drzewa było gniazdo z wilczętami. W moim śnie wilczyca, z wymionami ciężkimi od mleka, zeskakiwała na ziemię i jedno po drugim pożerała swoje małe. Po południu z premedytacją spóźniłem się na autobus szkolny i kręciłem po boisku tak długo, aż ostatnie dzieci zabrały swoje piłki czy latawce i w szarówce, depcząc uschłe liście, powędrowały do oświetlonych domów, z których przez siatki w drzwiach dobiegały dźwięki Jacka Armstronga albo Terrye-go i piratów. Kiedy ojciec wrócił z polowania na Marsh Island, nie powiedziałem mu, czego byłem świadkiem w ich sypialni. Gdy wieczorami do późna kłócili się z matką, siadywałem na schodach od podwórka i patrzyłem, jak płoną rżyska. Ognie przypominały tysiące skręcających się w dymie czerwonych chustek do nosa. Wiedziałem, że wilczyca czyha na mnie w snach. A potem, wracając późno do domu, mijałem otwarte drzwi na tyłach budynku szkoły. Była to sala muzyczna — z pianinem, gramofonem i wyfroterowaną dębową podłogą. Lecz dwie młode zakonnice, które miały woskować ową podłogę, odstawiły swoje szczotki i szmaty, włączyły radio i zaczęły na bosaka pląsać w parze; ich welony fruwały w powietrzu, a różańce wirowały wokół talii. Nie dostrzegły mnie, ja zaś przypatrywałem się obu siostrzyczkom przez pół kwadransa, zafascynowany ich zarumienionymi wśród bieli kwefów twarzami, i śmiechem, który tłumiły dłońmi, kiedy stawał się zbyt donośny. Nie potrafiłem sobie tego wyjaśnić, wiedziałem jednak, że od tej chwili wystarczy, bym przed snem pomyślał o tańczących zakonnicach, a mieszkająca na drzewie wilczyca wcale mi się nie przyśni. Zastanawiałem się, jakie sny miewał Murphy Doucet. Może kiedyś takie same jak moje. A może lepiej nie wiedzieć. Gdyśmy podjechali pod wartownię nad Jeziorem Hiszpańskim, nie miałem wątpliwości, że był przygotowany na naszą wizytę. Stał przed drzwiami w lekkim rozkroku, przypominającym wojskowe „spocznij”, zaczepiwszy kciuki o pas z bronią; jego brzuch był płaski jak deska, a w oczach migotały cyniczne iskierki. Rozłożyłem przed nim nakaz rewizji. — Chce pan przeczytać? — zapytałem. — A po co? Gówno mnie obchodzi, co tu robicie — odparł. — Byłbym zobowiązany, gdyby uważał pan na swój język powiedziałem. — Bo co? Zgrzyta jej w uszach?
— Proszę stać przy mojej furgonetce, dopóki nie skończymy — poleciłem. — Zdaje się panu, że co takiego znajdziecie? — spytał. — Któż może wiedzieć, Murph. Był pan policjantem. Ludzie bywają nieostrożni, potrafią coś namotać, czasem nawet zapominają, że zrobiono im zdjęcie w towarzystwie jednej z ofiar. Od kącików jego oczu rozbiegły się miniaturowe pajęczyny brązowych zmarszczek. — O czym pan mówi? — Na pańskim miejscu nie pozwoliłbym, żeby w Biloxi Cholo zrobił mi zdjęcie ze Stopką i Cherry LeBlanc. Raptownie zamrugał oczyma; jego źrenice wyglądały jak czarne łebki od szpilek. Oblizał nerwowo dolną wargę końcem języka. — Nie chcę, żeby ona grzebała w moich rzeczach — powiedział. — Czy chciałby mi pan przeszkodzić w dobraniu się do pańskich „rzeczy”, panie Doucet? — zapytała Rosie. — Czy ma pan ochotę narazić się z samego rana na zarzut utrudniania funkcjonariuszowi federalnemu wypełniania jego obowiązków? Nie spuszczając oczu z twarzy Rosie, Doucet oparł się o furgonetkę, dwoma palcami wyłowił z paczki tkwiącej w kieszeni lucky strike’a, wsunął go w kącik ust, osłaniając płomień dłonią przypalił zapalniczką, zaciągnął się, a następnie odbiegł spojrzeniem ku gnącym się i prostującym na wietrze drzewom pekanowym. Na stole roboczym zobaczyliśmy zestaw nożyków rzeźbiarskich, tuby z klejem, buteleczki farby, małe pędzelki, kawałki zużytego papieru ściernego, przypięte do planu miniaturowe rozporki skrzydeł z balsy. Na dworze Doucet palił papierosa, zerkał na nas przez drzwi i nie okazał żadnych emocji czy zainteresowania, kiedy wrzuciłem nożyczki rzeźbiarskie do plastikowego woreczka na dowody. Szuflady biurka zawierały kilka numerów „Playboya”, trochę papierków po cukierkach, karton lucky strike’ów, termos z zupą fasolową, spinacze do papierów, wkłady do korektorów, broszurę zapowiadającą zjazd związków zawodowych w Atlantic City, paczkę prezerwatyw. Wysunąłem szufladę stołu roboczego: następne arkusze szmergla, nieotwarty zestaw do samodzielnego wykonania modelu samolotu, nóż sprężynowy o czarnej rękojeści, który Doucet pożyczył mi do ściągnięcia izolacji z przewodu. Włożyłem go do drugiej torebki. Doucet ziewnął. — Rosie, może byś przewróciła ten kosz na śmieci, który stoi za biurkiem? — powiedziałem. — Nic w nim nie ma — odparła pochylona. Stałem plecami i do niej, i do Douceta, kiedy zasuwałem szufladę; odwróciłem się, trzymając w palcach nóż segmentowy z aluminiową rączką. Włożyłem go do trzeciej torebki. — No, to by chyba było na tyle — stwierdziłem. Widziałem przez drzwi, jak dłoń Douceta zastyga w po wietrzu, a jego oczy wbijają się w nóż. Ruszył w naszą stronę, gdy wychodziliśmy z wartowni. — Co pan, do cholery, kombinuje? — zapytał. — Ma pan zastrzeżenia do sposobu, w jaki przeprowadziliśmy rewizję? — odpowiedziałem pytaniem. — Podrzuciłeś to — stwierdził, pokazując torebkę z nożem segmentowym. — Podrzuciłeś to, skurwysynu, i sam o tym wiesz. — Jakże mógłbym podrzucić coś, co należy do pana? To jedno z narzędzi, których używa pan do wykonywania modeli, prawda? Rosie patrzyła na mnie dziwnym wzrokiem. — Ta kobieta jest świadkiem — powiedział. — Chce mnie pan wrobić. Tego noża tam nie było. — A ja mówię, że był. Twierdzę, że jest cały w pańskich odciskach palców. I trudno będzie udowodnić, że nie należy do pana, Murph. — Ta meksykańska kurwa idzie z panem ręka w rękę, co? — zapytał Doucet. Lekko poklepałem go po policzku:
— Jeszcze jedno słowo, a będzie pan miał wyjątkowo par szywy dzień. Błąd. Skoczył do mnie, godząc mi w oczy szponiastą dłonią, kolanem zaś — w krocze, walnął w głowę na odlew prawą pięścią... Straciłem równowagę, próbowałem się uchylić i osłonić twarz przedramieniem, a wtedy jego kułaki zabębniły o czubek mojej czaszki. Rosie wyrwała z torebki magnum i trzymając obiema dłońmi rewolwer w wyprostowanych rękach wbiła jego lufę w ucho Douceta. — Na ziemię, rozumiesz?! — wrzasnęła. — Na ziemię! Już! Nie odwracaj się! Twarzą do ziemi! Słyszysz? Nie odwracaj się! Ręce na głowę! Opadł na kolana, potem legł na ziemi, przywierając do trawy jednym policzkiem; jego mocno opalony kark ociekał potem, a w oku, jak w oku zwierzęcia uwięzionego pod kołem samochodu, gorzał bezrozumny strach. Zdjąłem z paska kajdanki, zatrzasnąłem je na nadgarstkach Douceta, odebrałem mu rewolwer i pojemnik z gazem, a wreszcie szarpnięciem postawiłem na nogi. Pod moją dłonią jego ramię przypominało wyschłą kość. — Jest pan aresztowany za czynną napaść na przedstawiciela prawa, Murph — powiedziałem. Zwrócił się w moją stronę. Miał oderwany górny guzik koszuli i widziałem na jego piersi białe wałki blizn przypominających połamane palce. — Nic z tego nie wyjdzie. Macie dęty dowód — powiedział. — To ten nóż, którego pan użył w przypadku Cherry Le-Blanc, co? — zapytałem. Rosie ominęła mnie, weszła do wartowni i przez telefon Douceta wezwała radiowóz. Doucet odprowadził ją wzrokiem, a potem spojrzał na mnie. Wydmuchnął z ust źdźbła trawy. — Dała panu dupy? — zapytał. Wprowadziliśmy go do budynku urzędu szeryfa tylnymi drzwiami, zdjęliśmy mu odciski palców, zarejestrowali, pozwolili zadzwonić do adwokata z Lafayette, w końcu zaś zabraliśmy go do pokoju przesłuchań. Ludzie ściągali z wszystkich zakątków gmachu, żeby popatrzeć na Murphy’ego Douceta. — Wracajcie do pracy — zawołał szeryf w korytarzu. — Facet został zatrzymany za napaść na funkcjonariusza. Nie ma innych zarzutów. Dotarło? — Przed pańskim gabinetem jest trzech dziennikarzy, szeryfie — poinformował jeden z zastępców. — Bardzo jestem ciekaw, kto ich tu ściągnął — westchnął szeryf. — Bóg raczy wiedzieć — odparł zastępca. — Zabierzcie się stąd wreszcie — krzyknął znów szeryf do tłumiku zgromadzonego w korytarzu, a potem przeczesał palcami włosy i zwrócił się do mnie i Rosie. — Muszę porozmawiać z tymi reporterami, zanim wypichcą nam jakąś historyjkę o Kubie Rozpruwaczu. Wyciśnijcie z tego faceta co się da, ja zaraz przyjdę. Kto jest jego adwokatem? — ]eb Bonin — odparłem. — Mamy Douceta aż do jutrzejszej rozprawy. Kiedy przeszukacie jego dom? — Dziś po południu — odpowiedziała Rosie. — Ale wysłaliśmy już zastępcę, żeby wszystko miał na oku. — Czy nad Jeziorem Hiszpańskim był ten granatowy mer-cury? — Nie, do pracy jeździ pikapem. Mercury jest pewnie w domu. — Dobra, no to do dzieła. I wszystko zgodnie z regulaminem. Nie możemy spieprzyć tej sprawy. Kiedy szeryf odszedł w stronę swojego gabinetu, Rosie lekko dotknęła mego ramienia. — Dave, słówko, zanim pójdziemy go przesłuchiwać. — Tak? W milczeniu weszła do naszego wspólnego biura i poczekała, aż podążę za nią. — Ten nożyk segmentowy, który wyjąłeś z szuflady... — zaczęła. — Doucet był kompletnie zaskoczony, kiedy go znalazłeś, a to budzi we mnie niepokojącą refleksję. — To jego nóż, Rosie, nie ma dwóch zdań.
— Dlaczego aż do tego momentu był tak pewny siebie? — Może po prostu zapomniał, że go tam zostawił. — Odwiedziłeś w nocy wartownię, zabrałeś nóż i podrzuciłeś go dziś rano prawda? — Czas zawsze sprzyja przestępcom, Rosie. My czekamy m nakazy, a oni dołują dowody. — Nie podoba mi się to, co słyszę, Dave. — To nasz człowiek. Chcesz, żeby się wykręcił? Bo bez noża wykręci się jak nic. — Widzę to nieco inaczej. Łamiąc prawo, dajesz oręż drugiej stronie. — Poczekaj, aż poznasz jego adwokata. Najlepszy w po-łudniowo-zachodniej Luizjanie. Najmimorda związków, mafii i trucicieli środowiska. W trymiga uczyni z Douceta ofiarę i sprawi, że przysięgli będą łkać w rękawy nad jego losem. Rosie z zadumą podniosła i opuściła wzrok, jakby sama sobie zadawała pytania i udzielała na nie odpowiedzi. Potem zaczepnie wystawiła podbródek. — Już nigdy nie rób czegoś takiego, Dave. Przynajmniej dopóki jesteśmy partnerami — powiedziała. Minęła mnie i pomaszerowała do pokoju przesłuchań, gdzie na krześle o prostym oparciu, otoczony białymi ścianami i dymem papierosowym, siedział Doucet, drapiąc się po bokobrodach, które sięgały aż do wyciśniętej na jego gardle blizny o kształcie kurzej łapki. — Gdzie mój adwokat? — zapytał Doucet. Wyjąłem mu z palców papierosa i rozdeptałem na podłodze. — Czy chce pan złożyć zeznanie w sprawie Cherry LeBlanc? — spytałem. — Tak. Zastanawiałem się nad tą historią. Pamiętam, że trzy lata temu aresztowałem kurwę o takim nazwisku. No więc powiedzcie mi teraz, dlaczego miałbym czekać trzy lata, żeby zabić kogoś, kogo miałem w ręku? — Sądzimy, że pracuje pan jako alfons u Julie Balboniego, panie Doucet — odparła Rosie. — Sądzimy również, iż dostarcza pan dziewczyny do jego filmów pornograficznych. Oczy Douceta omiotły ciało Rosie od stóp do głów. — Jakieś dowody? — zapytał. — Jest jeszcze coś, o czym pan nie wie, Murph — wtrąciłem. — Sprawdzamy wszystkie nierozwiązane sprawy morderstw po pełnionych na kobietach w pobliżu szos i to w czasie, gdy służył pan w policji stanowej. Nos mi mówi, że te stare akta postawią pana w zaskakującej bliskości zwłok, o których błędnie pan sądził, że nigdy nie zostaną z panem skojarzone. — Gadka-szmatka — stwierdził. — Myślę, że mamy pana w garści — rzekłem. — Podrzucił pan nóż. Ta dziewczyna też o tym wie. Niech pan tylko popatrzy na jej twarz. — Mamy nie tylko narzędzie zbrodni, lecz również zdjęcie, na którym widać pana obok ofiary. Wiemy, jak to się stało i dlaczego. — Co? — Cherry LeBlanc oświadczyła Balboniermu, że jest wiel kim nic, a następnie puściła go w trąbę. Tylko, że Balboniego nie puszcza się w trąbę bezkarnie. No więc Julie złapał za słuchaw kę i z motelu zadzwonił do pana, nieprawdaż, Murph? Pamięta pan tę rozmowę? A może mam ją panu zacytować? Ściągnął brwi, jego dłoń zaś odruchowo sięgnęła do kieszeni po papierosa. — Nie, tu pan nie może palić — powiedziałem. — Muszę skorzystać ze sracza. — Chwilowo zajęty. — Ona tu jest z innego powodu niż martwa dziwka — stwierdził. — Oboje jesteśmy tu z pańskiego powodu, Murph. Ciężko pan umoczył, brachu. Nawet nie zaczęliśmy
jeszcze mówić o Kelly Drummond. Odgryzł skórkę z opuszka kciuka. — Co dają zwykle alfonsowi? — zapytał. — Myśli pan, że da się rzecz sprowadzić do stręczycielstwa, kiedy stoi pan przed krzesłem elektrycznym? W jakim świecie pan żyje? — Niech ją pan zapyta. Ma ugotować Balboniego, a nie ochroniarza, no więc niech mi tu pan nie pieprzy jak chory w kubeł. Na co mogę liczyć? — Panie Doucet, może pan liczyć na kilka tysięcy wolt, które upieką panu kiszki. Czy to wyjaśnia sytuację? — odpar ła Rosie. Popatrzył jej w oczy. — Niech pani idzie i powie swojemu szefowi, że mogę wsa dzić tego makaroniarza na dwadzieścia siedem lat — zapropo nował. — Potem niech pani wróci i mi powie, że nie jesteście zainteresowani układem. Szeryf otworzył drzwi. — Jest tu jego adwokat — powiedział. Do pokoju wszedł prawnik Douceta. Był ostrzyżony prawie do gołej skóry, a kołnierzyk koszuli i krawat tkwiły tak wysoko na krótkiej szyi, że przywiódł mi na myśl jasnobrązowe jajko na twardo wepchnięte w oficjalny garnitur. — Niech pan nie mówi tym ludziom nic więcej, panie Do ucet — polecił. Przechyliłem się przez stół i wbiłem wzrok w twarz Mur-phyego Douceta. Gapiłem się na jego białe brwi, dygocące gałki oczne, miliardy zmarszczek na skórze, wąską szczelinę ust, bliznę na gardle, którą mogła pozostawić zębata szpachla. — Co? Na co się pan, kurwa, gapi? — warknął Doucet. — Pamięta mnie pan? — zapytałem. — Taa. Oczywiście. Z czasów jak pan był gliną w Nowym Orleanie. — Niech pan mi się dokładnie przyjrzy. I dobrze pomyśli. Doucet oderwał wzrok od mojej twarzy i spojrzał na ad wokata. — Nie mam pojęcia, o czym pan gada — oświadczył. — Czy pańskie działanie do czegoś zmierza, detektywie Ro-bicheaux? — zapytał adwokat. — Niech pan nie wciąga w to swojej papugi, Murph — powiedziałem. — Teraz to sprawa tylko pomiędzy mną a panem. Jest 1957, tuż po przejściu huraganu Audrey. Na całych moczarach cuchnie padliną. Pamięta pan? Kazaliście Prejeanowi biec z łańcuchem okręconym wokół piersi, potem pan przestrzelił mu nogę. Pamięta pan młokosa, który oglądał to wszystko z przeciwległego brzegu zatoki? Niech pan przypatrzy się mojej twarzy. Przygryzł wargę, wsparł podbródek na pięściach i tępo zagapił się w ścianę. — Wydał was stary dozorca więzienny, kiedy mi powiedział, że DeWitt Prejean rozwoził ciężarówką wodę sodową. Prejean pracował u Twinky'ego Lemoyne'a i miał romans z jego żoną, prawda? Chyba zawsze gdzieś po świecie pałęta się chociaż jeden facet, który pamięta więcej niż powinien. Ciągle się panu zdaje, że wystąpimy wobec pana w roli petentów, Murph? Ile, pańskim zdaniem, minie czasu, zanim ktoś taki, jak Twinky, pęknie i postanowi publicznie oczyścić się z grzechów? — Niech pan nic nie mówi, panie Doucet — ostrzegł adwokat. — Nie musi, panie Bonin — powiedziałem. — Ten gość zabijał ludzi przez trzydzieści pięć lat. Na pańskim miejscu dwa razy bym się zastanowił przed nawiązaniem z nim kontaktów. Chodźmy, Rosie. Na parkingu wiatr gnał pomiędzy samochodami wirujące obłoki żwiru i kurzawy, z południa zaś nadciągał deszcz. — To był numer godny Oskara — stwierdziła Rosie, kiedyśmy wsiadali do furgonetki. — Nie zaszkodzi od czasu do czasu przepłoszyć przeciwnika. — Osiągnąłeś więcej. Trzeba ci było widzieć twarz tego adwokata, kiedy zacząłeś mówić o linczu.
— Gość jego pokroju nie wejdzie w taki interes na dobre. Uruchomiłem wóz, kiedy nagły poryw wichru potoczył po chodniku kosz na śmieci i przeczesał skupisko dębów po drugiej stronie ulicy. Samotny snop słonecznego blasku wyrwał się spomiędzy chmur, przebił korony drzew i oto wydało mi się, że w kaskadzie złotych liści widzę pomiędzy drzewami jeźdźców ustawionych w szereg; ich ciała były szare jak kamień, powiewające zaś na plecach płaszcze opadały na końskie zady. Ściągnąłem na nos pot z oczu i spojrzałem jeszcze raz. Zagajnik był pusty i tylko jakiś Murzyn oblepiał taśmą okna swojej budki z grillem. — Dave? — powiedziała Rosie. — Tak? — Dobrze się czujesz? — Tylko jakiś pyłek wpadł mi do oka. Gdy wyjeżdżaliśmy na ulicę, zerknąłem w lusterko i zobaczyłem bardzo wyraźnie samotnego jeźdźca stojącego wśród drzew; miał kapelusz z piórem śliwkowego koloru i karabin wsparty o udo. Uniósł lufą rondo kapelusza i wtedy dostrzegłem, że jego twarz jest blada, wyprana z wszelkiej energii, czarny zaś temblak podtrzymujący lewe ramię nasiąka świeżą krwią. — Co sprawiło, że pańskie rany pootwierały się na nowo, panie generale? — Co powiedziałeś? — spytała Rosie. — Nic. Nic nie powiedziałem. — Niepokoi cię to, o czym wspomniał Doucet, prawda? — Nie bardzo łapię. — Uważasz, że Biuro może zawrzeć z nim układ? — Taka myśl przyszła mi do głowy. — Ten facet idzie na odstrzał, Dave. Obiecuję. — Moje priorytety nie zawsze są priorytetami ludzi, dla których pracuję, Rosie. Czasem ci najgorsi wykręcają się sianem, a policja im w tym pomaga. Wyjrzała przez boczną szybę i teraz jej twarz zatraciła się w natrętnym wspomnieniu czy też mrocznym strapieniu, którym Rosie być może nie zdoła się nigdy podzielić z innym człowiekiem. Murphy Doucet mieszkał w małym, świeżo pomalowanym na biało domku z gankiem i starannie wygrabionym, zacienionym trawnikiem; dom wznosił się w północnej części Lafayet-te, naprzeciwko pola golfowego. Na schodach siedzieli, grając w pikuty, znudzony zastępca szeryfa z gminy Iberia i policjant z Lafayette. Granatowy mercury stał na podjeździe w cieniu me-lii. Otworzyłem drzwi kluczykiem z zabranego Doucetowi pęczka, a następnie wyjęliśmy i starannie ułożyli na trawie wszystkie dywaniki, przeszukaliśmy miejsca pod fotelami i schowek. Nie było tam nic interesującego. Gdy dywaniki ponownie zostały ułożone na wykładzinie, otworzyłem bagażnik. W nasze nozdrza uderzył smród, Rosie cofnęła się i kaszlnęła w dłoń. — Och, Dave, to... — zaczęła. — Fekalia — dokończyłem za nią. W bagażniku było tylko koło zapasowe, lewarek i niewielkie tekturowe pudło w jednym kącie. Granatowa wykładzina — odkurzona lub wyszczotkowana — wydawała się czysta, w odległości jednak dwunastu cali od zamka widniała sucha plama herbacianej barwy; w tym miejscu do szorstkiej materii przywarły białe drobiny papierowego ręcznika. Wyjąłem pudło i otworzyłem je; znalazłem w środku przenośny szperacz z przewodem zasilającym, który można włączyć do gniazda zapalniczki. — To ten reflektorek owinął czerwonym celofanem, kiedy w gminie Vermillion uprowadził tę autostopowiczkę — powiedziałem. — Dave, popatrz tutaj. Rosie pokazywała boczną ściankę bagażnika, gdzie na jasnoniebieskim lakierze widniało pół tuzina czarnych zakrętasów. Pomacała jeden z nich dwoma palcami, a potem potarła kciukiem opuszki tych
palców. — Moim zdaniem to odcisk gumowej podeszwy — odrzekła. — Jakie buty nosiła Cherry LeBlanc? — Płaskie pantofle na skórzanej podeszwie. Ta dziewczyna z Yermillion nie miała na nogach nic. — Dobra, każmy go zholować pod Biuro Szeryfa i wracajmy do domu. Naprawdę potrzebujemy... — Czego? — Czegoś, o czym zapomniał i co zostawił. — Kontaktowałaś się już z Biurem? — Nie. Dlaczego pytasz? — Po prostu byłem ciekaw. — Do czego zmierzasz, Dave? — Jeśli potrzebujesz odcisku zakrwawionej ręki, żeby zmontować oskarżenie, to się przeliczysz. Chyba że na nożyku segmentowym pozostał jakiś osad, który pozwoli przeprowadzić porównawczy test DNA. Fotografia, przynajmniej jako materiał obciążający Douceta, to czysty blef, jak więc sama powiedziałaś wcześniej, nie dysponujemy żadnymi solidnymi dowodami. — A zatem? — Chyba już wiesz, co ci powie szef. — Może nie przejmuję się tym, co powie. — Nie chcę, żebyś ryzykowała swoją karierą w Fajdaniu, Bżdżeniu, Irytowaniu tylko dlatego, że uważasz, iż na mój bene-fis musisz być nieugięta, Rosie. Miejmy w tej sprawie jasność. — Pilnuj swojego zadka, a o mój się nie martw — odparła i wyjęła mi z dłoni pęk kluczy. Wyprzedziła mnie, weszła po schodach frontowych i otworzyła drzwi. W środku panował taki ład i porządek jak w koszarach wojskowych. Podłogi były nawoskowane, tapicerowane meble przykryte bieżnikami, rośliny w oknach — przycięte i podlane, zlew zaś i suszarka do naczyń — nieskazitelnie czyste; garnki i patelnie wisiały na haczykach, kosze na śmieci wyścielały świeże plastikowe worki, starannie odkurzone modele samolotów zwieszały się na drutach z sufitu sypialni, a kapa na łóżko była tak naciągnięta i poutykana, że można było na niej kręcić monetę. Żadne ze zdobiących ściany zdjęć nie przedstawiało ludzi i wyjątek stanowiła tylko barwna fotografia, na której uśmiechnięty Doucet ze strzelbą prezentował na schodach chaty myśliwskiej ustrzelonego jelenia szesnastaka. Przeszukiwaliśmy dom przez godzinę, później przetrząsnęliśmy garaż, potem jeszcze raz wróciliśmy do domu. Zastępca z gminy Iberia wkroczył do środka, trzymając w dłoni rożek z lodem. Był ciemnowłosym mężczyzną, wąskim w barach i szerokim w biodrach, który większą część ze swoich pięciu lat służby spędził na patrolowaniu okolic szkół podstawowych bądź doprowadzaniu winnych wykroczeń na poranne posiedzenia sądu. Zanim się odezwał, przestał lizać lody i nadgarstkiem otarł wąsy. — Jezu Chryste, Dave, rozwaliliście tę chałupę w kawałki. — Chcesz zostać dłużej i posprzątać? — zapytałem. — To wyście naświnili, nie ja. — Właśnie, no więc nie masz się czym przejmować. — Chłopie, ktoś się tu nie wyspał ostatniej nocy — mruknął. Kiedy nie odpowiedziałem, wszedł do pokoju. — Coście znaleźli w tym kufrze? Nadal milczałem, zajrzał mi więc przez ramię. — Rany, to chyba kupa dziewczęcej bielizny, nie? — zapytał. — Tak — odparłem. Zastępca odchrząknął. — Więc ten facet wykręcał i takie numery, Dave? — Na to wygląda. — Jezu — powiedział tylko. Potem wyraz jego twarzy uległ gwałtownej zmianie. — Może ktoś powinien
go przegonić na waleta przez naprawdę wysoki drut kolczasty. — Ja tego nie słyszałam — powiedziała Rosie. — Mnie tam wszystko jedno — odrzekł. — Jakby ludzie z naszych stron dorwali takiego faceta w swoje łapy, to byście nie musieli martwić się o dowody. Pani spyta Dave’a. W kufrze znaleźliśmy jedenaście sztuk małej dziewczęcej bielizny, skarpetki, trykot w groszki, koszulki gimnastyczne, jeden czarny plastikowy bucik z urwanym rzepem, książkę do kolorowania, przyklejony do kartonika kosmyk rudych włosów, przedarte bilety na poranek w tutejszym kinie, a wreszcie pół tuzina zdjęć przedstawiających Murphyego Douce-ta w mundurze zastępcy szeryfa gminy Jefferson — i zawsze pośród dzieci: na pikniku pod omszałymi dębami, na meczu Małej Ligi, na basenie... Wszystkie sztuki odzieży były wyprane, złożone i ułożone na dnie kufra w różowo-niebiesko-biały wzór. Po dłuższej chwili Rosie powiedziała: — To jego świątynia. — Na czyją cześć? — zapytałem. — Niewinności. Jest psychopatą, gwałcicielem, mordercą seryjnym, sadystą, może nekrofilem. Ale jest również pedofilem. I jak większość pedofilów szuka niewinności w ten sposób, że przebywa wśród dzieci lub je napastuje. Wstała z krzesła i pobiegła do łazienki; słyszałem, jak puszcza wodę z kranu, spluwa, chlapie. — Mógłbyś poczekać minutkę przed domem, Expidee? — zapytałem zastępcę. — Jasne — odparł. — Będziemy za chwilę. Dzięki za dzisiejszą pomoc. — Ten facet wyjdzie za kaucją, Dave? — Prawdopodobnie. — To nie w porządku — stwierdził. A potem, wychodząc już, powtórzył: — To nie w porządku. Zastukałem w otwarte na oścież drzwi łazienki. Woda ciągle płynęła z kranu, Rosie zaś, odwrócona do mnie tyłem, opierała się sztywno o umywalkę. Raz za razem próbowała odchrząknąć, jakby w gardle uwięzła jej cienka rybia ość. Kiedy otworzyłem drzwi szarki, wyjąłem czysty ręcznik i zacząłem wycierać Rosie twarz, obronnym gestem uniosła rękę. — Nie dotykaj mnie tym — powiedziała. Odłożyłem ręcznik na wannę, urwałem spory kawałek papieru toaletowego, wyrzuciłem go do kosza na śmieci, urwałem następny, nieco większy kawałek, zrolowałem go w dłoni i dotknąłem tym twarzy Rosie. Odepchnęła moją rękę. — Wybacz, straciłam panowanie — powiedziała. — Nie ma sprawy. — Te dzieci... ten smród w bagażniku. Żeby powstrzymać łzy, otwierała oczy najszerzej jak mogła, sztuczka zdawała się jednak psu na buty. Łzy podchodziły do ciem-nopiwnych oczu, potem strumieniami spływały po policzkach. — Już dobrze, Rosie — powiedziałem, biorąc ją w ramiona. Wcisnęła mi głowę pod brodę. Czułem jej całe ciało, czułem pod dłońmi, jak unoszą się i opadają jej plecy, czułem w jej wło sach aromat szamponu truskawkowego, na skórze zaś — ciepły zapach mydła. Okno było otwarte i wiatr wwiewał do wnętrza łazienki. Po drugiej stronie ulicy, na zielonym polu golfowym, łopotała pod kątem prostym do dygocącego w uchwycie drzewca czerwona flaga. Spadły pierwsze krople deszczu zacinającego niemal równolegle do ziemi i wtedy, nad zarosłą sadzawką, dostrzegłem postać z gęstwą mirtów w tle. Mimo wichury stał prosto, wsparty o kulę, miał rozwianą brodę i otwarte usta, słowa jednak zgubiły się w dalekim grzmocie. Kikut jego amputowanej prawej nogi spowijały świeże bandaże, które zdążyły się już zabarwić szkarłatem.
Przed czym usiłuje mnie pan ostrzec, generale? Dlaczego wróciło do pana to okropne cierpienie? Rosie oderwała głowę od mojej piersi, cofnęła się, wyszła z łazienki i porwała torebkę z krzesła, czyniąc to wszystko jednym płynnym ruchem — tak, abym nie mógł zobaczyć jej twarzy. Zatrzasnęły się za nią drzwi wejściowe. Całą zawartość kufra Douceta powkładałem do woreczków na dowody, zamknąłem dom na klucz i wsiadałem właśnie do furgonetki, gdy z nieba runął grad, zabębnił o dach kabiny i jak okiem sięgnąć, wzniecił tysiące miniaturowych gejzerów na pagórkach pola golfowego. Wedle prognozy pogody w wiadomościach o dziesiątej wieczorem huragan znów ruszył w kierunku północno-zachodnim i prawdopodobnie jutro późnym popołudniem dotrze do lądu gdzieś w okolicach zatoki Atchafalaya, trochę na wschód od nas. Wstrzymano pracę na wszystkich przybrzeżnych platformach wiertniczych i ewakuowano mieszkańców nisko położonych terenów nadmorskich od Grand Isle do Sabinę Pass. O jedenastej zadzwonił szeryf. — Ktoś właśnie podpalił przyczepę Mikeya Goldmana nad Jeziorem Hiszpańskim. Wrzucona przez okno galonowa butelka benzyny z racą w charakterze zapłonu — powiedział. — Chce pan wpaść, żeby popatrzeć? — Nie bardzo. Kto tam tak wrzeszczy? — Niech pan zgadnie. Nie potrafię go przekonać, iż miał szczęście, że go nie było w przyczepie. — Zgadnę jeszcze raz. Chce, żeby aresztować Balboniego. — Prawdziwy z pana telepata — stwierdził szeryf. Po krótkiej pauzie podjął: — Mam złe wieści. Wieczorem przyszedł raport z laboratorium. Nóż jest czysty. — Są tego pewni? — Możemy wykorzystać zeznanie patologa na temat charakteru ran. Możemy, jeśli to będzie konieczne, zdobyć zgodę na ekshumację. — Jest pan przemęczony. Nie powinienem był dzwonić. — Doucet to potwór, szeryfie. — Porozmawiajmy o tym jutro rano. Kurtyna szarego deszczu przemieszczała się od strony pola sąsiada ku naszemu domowi; za nią, w lesie, eksplodowały błyskawice. — Jest pan tam? — zapytał szeryf przez szum w słuchawce. — Musimy załatwić tego faceta raz na zawsze. — Porozmawiamy rano z prokuratorem. A teraz do łóżka, Dave. Jeszcze długo po zakończeniu rozmowy siedziałem na krześle, gapiąc się przez otwarte drzwi na sadzawkę i rosnące w niej trzciny. Na niebie jarzyły się elektryczne światła, a wiatr wibrował dziecięcymi głosami.
Rozdział 19 W mieście Bayou Teche przybrało tak bardzo, że woda zakryła prawie całe filary mostów zwodzonych i wystąpiła z brzegów, zalewając w parku miejskim rzędy krzewów magnolii, przejeżdżające zaś po East Main samochody słały brunatne, gęste od śmiecia fale aż pod progi domów. Ze studzienek odpływowych cuchnęło rybą i zgniłą roślinnością, powietrze było niemal zimne, a szalejące przed budynkiem sądu deszczowe wiry smagały szyje, twarze i przesycały wilgocią całą odzież bez względu na to, jak starannie człowiek pozapinał płaszcz. Murphy Doucet przyjechał karetką więzienną przykuty za nadgarstek do łańcucha razem z siedmioma innymi więźniami. Był z gołą głową, przez co jego siwe włosy przywarły do czaszki, mrużył oczy kłute kroplami deszczu, palił papierosa i donośnie się uskarżał, że metalowa obręcz wrzyna mu się w rękę. Obok niego przykuto do łańcucha Murzyna, który był debilem i epileptykiem, i stawał przed sądem co trzy, cztery tygodnie za pijaństwo lub zakłócanie porządku publicznego. W foyer, kiedy woźny sądowy miał już wprowadzić więźniów do sali rozpraw, czarny stanął jak wryty, szarpnął łańcuch i zagulgotał, przy czym z dolnej wargi pociekła mu ślina. — Co ci, do cholery, odbiło? — zapytał woźny. — Chcę być na końcu łańcucha. Chcę być na końcu szeregu — odparł czarny. — Ma na myśli, że nie jest przyzwyczajony jeździć na miejscach dla białych — wtrącił Doucet. — Ten facet ci dokucza, Ciro? — spytał woźny. — Nie, sir. Tylko chcę być na końcu. Żaden biały mi nie dokuczał. Wszyscy mnie dobrze traktują. — Skończcie już z tym pieprzeniem — powiedział Doucet, wycierając oczy rękawem. — Klient nasz pan. Taką mamy zasadę. — Woźny otworzył obręcz czarnego, przeprowadził go na koniec rzędu i tam ponownie przykuł do łańcucha. Młody fotoreporter z „Daily Iberian” skierował na Douce-ta obiektyw aparatu. — Lubisz tę swoją zabawkę, synu?... Tak myślałem. No towybierz się z nią gdzie indziej — warknął Doucet. Całość potrwała kwadrans. Prokurator, rosły żylasty mężczyzna, użył każdego możliwego argumentu, by wyznaczono Doucetowi jak najwyższą kaucję. Przy nieustannych wtrętach i sprzeciwach obrońcy nazwał Douceta pedofilem, psychopatą, zagrożeniem dla społeczeństwa i strzygą. Sędzia miał srebrną czuprynę i profil godny rzymskiego żołnierza. Podczas drugiej wojny światowej dostał Kongresowy Medal Zasługi i był w pewnym momencie demokratycznym kandydatem na urząd gubernatora. Z nieprzeniknionym wzrokiem, dłonią położoną na dłoni, słuchał cierpliwie, przechyliwszy na bok jak kapłan, który udaje najwyższą uwagę wobec słowotoku opętanego grzesznika. W końcu prokurator wymierzył w Douceta drżący palec i powiedział: — Wysoki Sądzie, jeśli wypuści pan tego człowieka na wolność — zabije kogoś jeszcze i, do jasnej cholery, ta krew splami pańskie ręce! — Czy przedstawiciele stron zechcieliby tu podejść? Pan również, detektywie Robicheaux — powiedział sędzia, a kiedy zadośćuczyniliśmy jego prośbie, zapytał cicho: — Mógłbym się od szanownych panów dowiedzieć, co wy, do ciężkiej cholery, wyprawiacie? — Śledztwo jest w toku, Wysoki Sądzie. Potrzebujemy więcej czasu — odparłem. — Nie o to mi chodziło — rzekł sędzia. — Protestuję w związku z traktowaniem mojego klienta, Wysoki Sądzie. Był przez dwóch obecnych tu panów zastraszany, poniżany publicznie i obrzucany potwarzami — powiedział obrońca Douceta. — Był... — Dość się już dzisiaj pana nasłuchałem, mecenasie. Zechce pan zamilknąć na chwilę — przerwał mu sędzia. — Czy biuro prokuratorskie jest w trakcie formułowania nowych zarzutów pod adresem oskarżonego?
— Wysoki Sądzie, przypuszczamy, że ten człowiek przez trzy dziesięciolecia z górą dopuszczał się gwałtów i zabójstw. Być może nawet w Lafayette zabił policjanta. Nie wiemy nawet, od czego zacząć — odrzekł prokurator. — Pańska szczerość jest uderzająca. Jak również brak samokontroli — stwierdził sędzia. — I żadna z tych cech nie rozwiązuje naszego wspólnego problemu. Musimy uporać się z zarzutami, które zostały przedstawione. Zarówno pan, jak i detektyw Robicheaux zdajecie sobie z tego sprawę. Wybaczcie, panowie, moje zniecierpliwienie, ale nie chcę, byśmy ugrzęźli tu w rozważaniach nad tym, „co być powinno”, zamiast ocenić to „co jest”. A teraz proszę wrócić na swoje miejsca. Następnie oznajmił: — Wyznacza się kaucję o wysokości dziesięciu tysięcy dolarów. Kolejna sprawa — i opuścił młotek. Kilka minut później, stojąc w portyku sądu, patrzyłem, jak mija mnie Murphy Doucet w towarzystwie swojego obrońcy; nie przerywając rozmowy, odnotowali moją obecność zaledwie krótkim spojrzeniem, wsiedli do nowego chryslera adwokata i odjechali w deszcz. Wróciłem do domu na lunch, ale nie potrafiłem się z nim uporać. W nieubłaganym deszczu trawnik, mimoza i rosnące nad strumieniem wierzby były ciemnozielone, powietrze zaś — ciężkie, chłodne i przesycone strzępami mgły. Alafair, trzymając w buzi nieprzeżuty kęs kanapki, przypatrywała mi się z drugiej strony stołu. Jej kędziory zostały przed chwilą przystrzyżone przez Bootsie, nosiła żółtą trykotową koszulkę ozdobioną na przedzie wielką czerwono-zieloną butelką tabasco. Bootsie wyciągnęła ramię i oderwała palce, którymi przyciskałem skroń. — Zrobiłeś wszystko, co mogłeś — powiedziała. — Niech trochę pomartwią się tym inni. — On się wykręci sianem. Mając trochę czasu, zdołamy zgarnąć kilka jego dziewczynek z Airline i do czynnej napaści na funkcjonariusza policji dorzucić stręczycielstwo. Ale on wykupi się zeznaniem przeciwko Julie Balboniemu. Pójdę o zakład, że trybiki już się kręcą. — A zatem to nie będzie twoja decyzja i twój wyrzut sumienia, Dave. — Ja widzę to inaczej — odparłem. — O co chodzi? — zapytała Alafair. — O nic, człowieczku. — Czy huragan tutaj przyjdzie? — Możliwe. Ale nie musimy się tym przejmować. Nie wiesz, że luizjańskie przaśniaki to w połowie kaczki? — Nasza pani powiedziała, że „przaśniak” to brzydkie słowo. — Czasem ludzie wstydzą się tego, kim są naprawdę, Alf. — Przestań, Dave — wtrąciła Bootsie. Do domu wdarł się poryw zimnego powietrza, gdy ktoś nagle otworzył frontowe drzwi. Z sieni wyszedł Elrod, zamykając parasol i dłonią ocierając wodę z twarzy. — Jezu! — powiedział. — Chyba widziałem na odnodze arkę Noego. To może być znaczące. — Arkę? Co to takiego arka? — zapytała Alafair. — El, twoja porcja jest w lodówce — powiedziała Bootsie. — Dzięki. — Miał przylepiony do twarzy uśmiech i perfekcyjnie dopracowaną beztroskę w oczach. — Co to takiego arka? — powtórzyła Alafair. — Takie coś z opowieści biblijnych, Alf — odparłem, nie spuszczając z oka Elroda, który siadał do stołu i stawiał na nim talerz pełen kanapek z tuńczykiem i sałatki ziemniaczanej. — Co tam nad jeziorem, El? — Wszystko pozamykane na siedem spustów aż do końca burzy — odparł. Wgryzł się w kanapkę, ale nie podniósł wzroku znad talerza. — To chyba rozsądne, nie? Podniósł wreszcie wzrok.
— Sądzę, że tak już zostanie — odparł. — Zostało nam jeszcze tylko kilka scen. Myślę, że Mikey będzie chciał je nakręcić w Kalifornii. — Rozumiem. Teraz z kolei Alafair wpatrywała się w twarz Elroda, który znowu opuścił głowę nad talerzem. — Wyjeżdżasz, Elrod? — Może za parę dni. Ale wrócę. No i naprawdę chcę, żebyście mnie odwiedzili. Wciąż się w niego wpatrywała, a jej okrągła twarzyczka nie wyrażała nic. — Możesz zabrać z sobą Trójnoga — podjął Elrod. — Mam czteroakrowe ranczo nad kanionem Topanga. I nad oceanem. — Ale mówiłeś, że będziesz tu całe lato — powiedziała Alafair. — Nie udało się. A szkoda. — Popatrzył na mnie. — Dave, może głupio gadam, ale jak przyjedziecie do LA, to w pięć minut załatwię rolę dla Alafair. To fakt. — Omówimy to — powiedziała Bootsie, posyłając mu uśmiech. — Mogłabym grać w filmach tam, gdzie mieszkasz? — zainteresowała się Alafair. — Jasne jak słońce — odrzekł Elrod, a potem, kiedy dostrzegł wyraz mej twarzy, dodał: — To znaczy, gdybyście wszyscy tego chcieli. — Dave? — Alafair popatrzyła na mnie pytająco. — Pożyjemy, zobaczymy— odrzekłem, przeczesując jej włosy dłonią. Elrod miał zamiar powiedzieć coś jeszcze, ale mu nie pozwoliłem. — Gdzie jest Balboni? — Chyba niczego nie przyjął do wiadomości. Wciąż ze swoimi makaroniarzami mantykuje w przyczepie. Pewnie będzie jeszcze siedział, kiedy wszyscy zwiniemy żagle. — Huragan może zepchnąć przyczepę do jeziora — powiedziałem. — Myślę, że ma więcej niż jeden powód, żeby tam przesiadywać — odparł Elrod. Daremnie czekałem na dalszy ciąg. Elrod milczał. Kilka minut później wstał i wyszedł powoli na werandę. Cyprysowe deski podłogi i schodów były ściemniałe od deszczu, który gwałtownie wdzierał się pod okap. Za odnogą trzęsawiska były w szarym powietrzu pocętkowane mgłą i niewyraźne. Obok pomostu Batist celowo zatapiał swoją pirogę na płytkiej wodzie, żeby wicher nie rzucił nią o pale. — Co mi sugerowałeś na temat Balboniego? — zapytałem. — Podrywa w mieście młode dziewczyny i obiecuje im, że je ustawi w filmie. Słyszałem, że w ciągu paru ostatnich dni za liczył dwie albo trzy. — To do Stopki podobne. — Tak? — W naszych szczenięcych latach nie wiedział, że żyje, do póki nie wyciągnął fajfusa z portek. Zagapiłem się w deszcz. — Może jest coś, co powinienem ci powiedzieć... choć niewykluczone, że sam o tym wiesz — zaczął Elrod. — Kiedy ludzie naszego pokroju, mam na myśli aktorów i tak dalej, pojawiają się w jakiejś społeczności, wszyscy wpadają w niebywałe podniecenie i myślą, że jakimś cudem odmienimy ich życie. Rozumiesz, romantyczne nadzieje, wielkie romanse z gwiazdami, te rzeczy... Potem pewnego dnia wyjeżdżamy, a ludziska zostają z problemami, których nie mieli wcześniej. Chcę powiedzieć, że zaczynają odczuwać wstyd, kiedy pojmują, jak bardzo umniejszali się zawsze w swoich własnych oczach. To przypomina włączenie świateł po seansie. — Nasze problemy są naszymi własnymi problemami, El. Nie przypisuj sobie zbyt wielkiej roli. — Odpuściłeś mi tę jazdę po pijaku, Dave, i odciągnąłeś mnie od gorzały albo przynajmniej stworzyłeś solidne podstawy, żebym mógł od niej odejść. I co z tego masz? Mnóstwo kłopotów, na które sobie nie zasłużyłeś. — Wyciągnij rękę do kogoś innego. W ten sposób odwdzię czysz się za przysługę — odparłem.
Położyłem mu dłoń na karku, czując szorstkość jego przystrzyżonych włosów. — Najczęściej myślę o Kelly, kiedy pada i jest tak, jakby została po prostu zmyta, jakby wszystko, co było nią, roztopiło się i wsiąkło w ziemię, jakby nigdy jej nie było — powiedział. — Jakże człowiek, który stanowił cząstkę twojego życia dwadzie ścia cztery godziny na dobę, może tak po prostu zniknąć? Nie mogę się do tego przyzwyczaić. — Może ludzie nadal żyją w nas El, aż wreszcie nadchodzi dzień, kiedy spotykamy się z nimi znowu? Oparł się ręką o drewniany słupek i uciekł spojrzeniem w deszcz. Jego twarz była wilgotna od mgły. — Wszystko się kończy — powiedział. — Wszystko, cośmy robili, wszystko, co się stało, zmierza ku końcowi. — Chyba nie wyrażasz swojej myśli nazbyt jasno, brachu. — Zeszłej nocy widziałem ich w tamtej trzcinie cukrowej. Ale tym razem było inaczej. Zwijali proporce i ładowali furgony. Opuszczają nas. Dlaczego teraz? — usłyszałem swój wewnętrzny głos. Zdjął rękę ze słupka i popatrzył na mnie. Jego twarz połyskiwała od wilgoci. — Nieuchronnie stanie się coś złego, Dave — oznajmił. — Czuję to jak skurcz serca. Postukał pięścią w drewniany słupek, jakby próbował się upewnić o jego istnieniu. Po południu szeryf zadzwonił do mojego pokoju. — Dave, jest mi potrzebna pańska pomoc. Czy zechciałby pan do mnie wpaść? — zapytał. Kiedy wszedłem do jego gabinetu, usadowiony w obrotowym krześle obserwował przez okno przyginane wichurą wierzchołki drzew i usztywnionymi palcami uciskał swój wydatny brzuch, jakby po raz pierwszy zdał sobie sprawę, że ma kłopoty z nadwagą. — Och, jest pan — powiedział. — W czym rzecz? — Proszę usiąść. — Mamy jakiś problem? Musnął grzbietem dłoni swój okrągły podbródek z dołkiem. — Chciałbym znać pańskie zdanie na temat czegoś, co bywa niekiedy nazywane rozwojem sytuacji. — Rozwojem sytuacji? — Na stanowym studiowałem tylko dwa lata, Dave, i może nie jestem najbardziej złotoustą osobą na świecie. Po prostu usiłuję stawić czoło realiom życia w miarę, jak się pojawiają. — Nos mi mówi, że szykujemy się do wywieszenia białej flagi. — To nie jest najlepszy ze światów. — Skąd idą naciski? — zapytałem. — Wielu ludzi chce, by Balboniego wyrugować z miasta. — Jakich ludzi? — Ludzi interesu. — Jeszcze niedawno świetnie się z nim dogadywali. — Mussolini też był obiektem uwielbienia, zanim nie powieszono go za zadnie łapy. — Do rzeczy, szeryfie. Kto jeszcze bierze udział w partyjce? — Federalni. Cholernie im na Balbonim zależy. Adwokat Douceta powiada, że jego klient może tak solidnie wkopać Julie, że trzeba go będzie wygrzebywać przed pochówkiem. — Co dostaje Doucet? — Przyzna się do oporu podczas aresztowania i stręczy-cielstwa. To rok w ośrodku wczasowym. Potem federalny program ochrony świadków koronnych, psychoterapia, ot, cały ten szajs. — Niech pan im powie, żeby się wypchali. — Dlaczego miałem przeczucie, że tak właśnie pan zareaguje? — Niech pan zwoła dziennikarzy. Niech
im pan opowie o szalbierstwach, jakie się tu wykręca. Niech im pan pokaże pośmiertne zdjęcia Cherry LeBlanc. —Trochę rozwagi. Nikt nie opublikuje takich zdjęć. Z tym, co mamy, nie zdołamy doprowadzić do skazania Douceta. A w ten sposób gość będzie pod stałym nadzorem. — Zabije znowu. To tylko kwestia czasu. — Cóż pan sugeruje? — Niech pan nie ustępuje na cal. Niech ich pan przyciśnie. — Czym? Jestem zaskoczony, że obrońca godzi się na strę-czycielstwo. — Sądzą, że mam zdjęcie przedstawiające Balboniego, Cherry LeBlanc i Douceta w Biloxi. — Sądzą? — Twarz Douceta jest rozmyta. Przypomina ciasto na chleb. — Wspaniale. — Powtarzam, że powinniśmy przeprowadzić ekshumację zwłok i spróbować przypasować nóż do ran ciętych. — Biegły sądowy będzie mógł najwyżej zaświadczyć, iż są to rany, jakie mogłyby powstać w wyniku użycia takiego samego noża. Tak przynajmniej twierdzi prokuratura. Doucet się wykręci i Balboni też. Moim zdaniem lepszy wróbel w garści niż gołąb na dachu. — To błąd. — Pan nie musi odpowiadać przed ludźmi, Dave, a ja tak. Chcą usunąć Balboniego z gminy i nic ich nie obchodzi, jak tego dokonamy. — Może przez chwilę pomyślałby pan o odpowiedzialności wobec rodziny następnej ofiary Douceta, szeryfie. Ujął łańcuszek ze spinaczy i przeciągnął nim po notesie. — Chyba kontynuowanie tej rozmowy nie ma wielkiego sensu, prawda? — zapytał. — Ja się nie mylę co do tego faceta. Niech pan nie pozwoli mu wyfrunąć. — Niechże się pan obudzi, Dave. Wyfrunął dziś rano. — Upuścił spinacze do pustej popielniczki i z filiżanką w ręku wyminął mnie, zmierzając w stronę ekspresu. — A dziś proszę się zabrać do domu nieco wcześniej. Ten huragan zapowiada się naprawdę fatalnie. Uderzył późnym wieczorem; gnając przed sobą falę pływową, jak wielki kułak rozgniótł domy na palach i barki mieszkalne w West Cote Blanche Bay. Niebo na południu najpierw przybrało barwę osmalonej cyny, a potem zasnuło się deszczem i rozjarzyło od piorunów. Było widać trąby powietrzne, które jak węże spadały z chmur, wysysały z moczarów wodę i połamane drzewa, by niespodziewanie pęknąć z trzaskiem i obrócić się w nicość. Słyszałem, jak na przystani łopoce i napiera na liny brezentowa płachta, potem wyrywa się na swobodę i zwinięta w rulon toczy po gęstwie pałki wodnej. Okna spływały wodą, z szarozielonej mgły trzęsawisk eksplodowały błyskawice, z daleka zaś, przez nieustanny huk wichury i grzmotów, który zamknął nas jak olbrzymia szklana kopuła, słyszałem rozpaczliwy ryk bydła, szukającego schronienia w głębi lasu, gdzie zresztą duże drzewa były wyrywane z miękkiej ziemi jak sadzonki. O północy nie mieliśmy już elektryczności i wody, korona zaś przełamanego na pół dębu zsunęła się z dachu domu i przesłoniła okna gęstwą gałęzi i listowia. Zapaliłem świecę, postawiłem ją na górnej półce regału wypełnionego kolekcją indiańskich książek i o Ciekawskim Jurku oraz Maleńkim Squanto, a następnie położyłem się obok małej. Miała na głowie baseballową czapkę i była aż po szyję przykryta prześcieradłem. Jej brązowe oczy biegały na wszystkie strony, jakby próbowała wytropić odgłosy burzy przenikające przez cyprysowe deski dachu. Falujące światło świecy padało na pamiątki, które albo Alafair przywiozła z wakacji, albo też my zachowaliśmy jako znaki przemian, które dokonały się w niej, odkąd opodal Southest Pass wyłowiłem ją z zatopionego i przewróconego samolotu: konchy i suszone rozgwiazdy z Key West, tenisówki opatrzone na napięt-kach
informacjami: Lewa i Prawa, czapkę Kaczora Donalda z kwaczącym daszkiem z Disneylandu, a wreszcie żółtą trykotową koszulkę z wymalowanym małym wielorybem i napisem „Dzidziuś Orka", w którą Alf ubrała jedną ze swoich zabawek — wielką żabę. — Dave, na polu za domem jest mnóstwo piorunów — powiedziała. — Grzmi, ale słyszę zwierzęta. — To krowy pana Broussarda. Nic im się nie stanie. Schowają się w parowie. — Boisz się? — Nie bardzo. Ale jeśli chcesz się trochę pobać, to nie ma w tym nic złego. — Jak się boisz, to nie możesz być kozak. — Ależ gdzie tam. Żaden prawdziwy kozak nie wstydzi się przyznać, że od czasu do czasu jest troszkę wystraszony. Wtedy dostrzegłem w nogach łóżka jakiś ruch. — Alf? — Słucham? — strzeliła oczyma po suficie, jakby śledziła wzrokiem ptaka przelatującego od ściany do ściany. — Zacząłem podciągać prześcieradło, aż moim oczom ukazał się srebrzysty zad Trójnoga i ozdobiony czarnymi pierścieniami puszysty ogon. — Zastanawiam się, jak ten facet trafił do twego łóżka, człowieczku — powiedziałem. — Pewnie wymknął się z klatki. —Tak, przypuszczalnie tak właśnie było. Prawdziwy z niego szpenio od otwierania zasuw, co? — Chyba nie powinien wracać na dwór, prawda, Dave? Boi się piorunów. — Dziś wyjątkowo damy mu dyspensę? — Dys... co? — Nieważne. Spij już, człowieczku. — Dobranoc. Człowieczysko. Dobranoc, Trójnogu. Dobranoc, Żaboniu. Dobranoc, Maleńki Sąuanto. Dobranoc, Ciekawski Jurku. Dobranoc, Dzidziusiu Orko. Dobranoc, muszelki... — Skończ z tym, Alf, i spać! — W porządku. Dobranoc, człowieczysko. — Dobranoc, człowieczku. Słyszałem przez sen jak burza przetacza się nad nami niczym walący z góry pociąg towarowy i oto nagle znaleźliśmy się w jej oku: powietrze całkowicie znieruchomiało, liście majestatycznie zaczęły spływać z drzew, a na niebie rozległ się pisk mew. Okna sypialni jarzą się bursztynowym światłem, które wygląda tak, jakby zostało wysezonowane w dębowej beczułce. Nakładam spodnie i mokasyny, wychodzę na chłodne powietrze, pachnące solą i wilgotnym lasem, i widzę przed sobą żołnierzy generała formujących kolumny marszowe, krętymi strumieniami wpadające do większych rzek innych kolumn, które pajęczyną pokrywają bezkresy i tylko coraz bardziej malejący pejzaż rozpalonych jesienną czerwienią liściastych lasów i parujących zbiorników wodnych. Jest tam purpurowy szczyt górski, dolina wypełniona kurzawą przez ciągnące furgony sanitarne, wozy z amunicją i działa, pole kukurydzy wdeptane w ziemię przez kopyta i buty, kręty mur ze skały wapiennej i wreszcie poryta koleinami droga, przy której dzikie świnie pożerają ciała poległych. Generał w otoczeniu szeregowców i adiutantów siedzi na cyprysowym odziomku w pobliżu mojego parowu. U jego stóp płonie ognisko, a w poczerniałym czajniku gotuje się kawa. Oficerowie i szeregowcy jedzą plastry miodu wydobyte z dziupli uschniętego dębu. Przed całą tą grupką jakiś cywil w sztyblefach, kraciastych spodniach, szelkach i słomianym kapeluszu ustawia na trójnogu wielkie pudło staroświeckiego aparatu fotograficznego. Generał zsuwa kapelusz z czoła i przywołuje mnie przyjaznym gestem. — Burza jak się patrzy, nieprawdaż’:’—powiada. — Dlaczego odchodzicie?
— Och, jeszcześmy nie odeszli. Otóż pragnę, by panu i nam zrobiono wspólne zdjęcie. Dżentelmen, którego pan tam widzi, jest korespondentem „Savannah Republican”. Pisuje znakomite artykuły, z pewnością równie dobre jak ów Meville, jeśli chce pan znać moje zdanie. — Nie rozumiem, co się dzieje. Dlaczego otworzyły się pańskie rany, przed czym usiłował mnie pan ostrzec? — Byłem niemądry, synu. Jak i pan ubolewam nad tym, czego nie mogę zmienić. Któż to mówił, że nie można pozwolić zabliźniać się ranom? Bacon? — Czego zmienić? — Naszego losu. Pańskiego, mojego. Niechże się pan zajmie swoim i nie podąża za moim przykładem. Niechże pan spojrzy czemu poświęciłem życie. Och, byliśmy zawsze ludźmi honoru — Robert Lee, Jackson, Albert Sidney Johns ton, A.P. Hill — ale służyliśmy sprzedajnym kreaturom i podłym celom. Ileż ocalałoby istnień, gdybyśmy nie oddali się w pacht obronie sprawy tak odrażającej jak niewolnictwo? — Nikt nie wybiera swojego czasu i miejsca w historii, panie generale. — Dobrze powiedziane. Ma pan całkowitą słuszność. — Mocno klepie mnie w ramię, a potem wstaje o kuli i wygładza kurtkę. — A teraz, panowie, wyjmijcie twarze z tych plastrów miodu i stawajcie do fotografii. Zdumiewają mnie twory, jakie płodzi nowoczesna nauka. Jest nas w grupie ośmiu. Szeregowi mówią z teksańskim akcentem, mają poczerniałe od prochu zęby, a ich brody przypominają kłębowiska węży. Czuję bijący z ich ubrań odór końskiego potu i węgla drzewnego. W chwili, gdy fotograf zdejmuje swój słomkowy kapelusz i daje nurka pod czarną płachtę, znów spozieram w głąb krętego korytarza z bursztynowego światła, widząc w nim tysięczne rzesze wojska maszerującego po dalekim polu — czerwone, niebieskie i białe proporce pochylają się w stronę, skąd idzie ostrzał, artylerzyści wściekle krzątają się przy paszczach swoich dymiących dział— i oto nagle, choć nie padło żadne słowo, znam nazwę tego miejsca — Gettysburg. Wtedy zrywa się chóralny krzyk i niesiony wiatrem gna nad wyschniętą ziemią, jedyny w swoim rodzaju na świecie. Fotograf kończy i zarzuca na ramię aparat z trójnogiem. Generał, unikając mojego wzroku, wystawia twarz na odświeżające podmuchy wiatru. — Nie powie mi pan, co się zdarzy, generale? —pytam. — A jakież to ma znaczenie, dopóki trzyma się pan swoich zasad? — Nawet święci mogliby się nie zgodzić z wyrażoną przez pana opinią, generale. — Zobaczymy się jeszcze, poruczniku. Proszę nie tracić ducha. — Niech się pan nie pozwoli okrążyć— mówię. — Ach, te przestrogi weteranów! — Z pomocą adiutantów dosiada konia, uchyla kapelusza i krzyczy: — Za mną, chłopcy! Ale w jego głosie nie ma uniesienia. Generał i jego ludzie zjeżdżają zboczem w stronę pól mojego sąsiada; światło, które mają nad głowami, jest takie jasne, rozgrzewające i pozałamywane, jak promień słońca przenikający przez uniesioną szklaneczkę whisky. Kiedy obudziłem się rano, deszcz padał miarowo na drzewa i stadko kaczek krzyżówek pluskających się w mojej sadzawce. Młoda trzcina cukrowa na sąsiedzkim polu leżała pokotem, jakby przeszło po niej stado bydła. Dostrzegłem ponad konarami drzew, że na północy odrywa się od niebios mała trąba powietrzna, wchłania z pola wodę i ziemię, a potem eksploduje i znika bez śladu. Tego dnia pracowałem niemal do ósmej wieczorem. Część gminy wciąż była pozbawiona elektryczności i wody; sygnalizacja świetlna na ulicach nie działała; w nocy dokonano włamania do wiejskiego sklepu z alkoholem; obrabowano z bronią w ręku dwa sklepy gospodarstwa domowego; na środku ulicy pijak podpalił własną furgonetkę; facet warunkowo zwolniony z Angola przed zaledwie dwoma dniami omal nie zatłukł na śmierć swojej żony; w studzience odpływowej utonęło dziecko. Rosie, która cały dzień spędziła w Nowym Orleanie na rozmowach ze swoimi przełożonymi, wróciła zła i
przygnębiona. Nie zadałem sobie nawet trudu, żeby ją spytać o powód. Rozrzuciła po całym biurku dokumentację naszej sprawy, jakby odczytywanie jej na nowo i przekładanie akt z teczki do teczki mogło w cudowny sposób przynieść jakiś rezultat, jakbyśmy mogli — innymi słowy — zatrzasnąć za Murphym Doucetem drzwi celi, nie musząc się przyznawać, że jesteśmy bezsilni wobec biurokratycznej machiny. Zamykałem właśnie szuflady biurka, szykując się do wyjścia, kiedy zadzwonił telefon. — Dave, chyba spieprzyłem sprawę. Lepiej wracaj do domu — powiedział Elrod. — Co się stało? — Bootsie pojechała do miasta i poprosiła, żebym uważał na Alafair. Potem Alafair powiedziała, że idzie do sklepu po coś na ząb. — Do rzeczy, Elrod. Co się stało? — Poczułem na sobie wzrok Rosie; miała nieruchomą twarz. — Zapomniałem, że Batist zamknął już interes. Powinienem był z nią pójść. Próbowałem zapanować nad gniewem, który podchodził mi do gardła. — Posłuchaj, Elrod... — Poszedłem tam, a jej nie było. Drzwi otwarte, klucz w drzwiach, a... — Kiedy to się stało? — Pół godziny temu. — Pół godziny temu? — Nie rozumiesz. Najpierw sprawdziłem u Poteet. Potem zobaczyłem Trójnoga, który ciągnąc kawałek łańcucha, biegł drogą. — W co była ubrana? — Żółty płaszcz nieprzemakalny i czapeczkę baseballową. — Gdzie Bootsie? — Wciąż w mieście. — Dobra, nie odchodź od telefonu, będę za pięć minut... — Dave, wybacz, nie wiem, jak to powiedzieć, ale ja... — To nie twoja wina. — Kiedy odkładałem słuchawkę na widełki, potwornie szumiało mi w uszach, a skóra na mej twarzy była napięta jak bęben.
Rozdział 20 Przez całą drogę do domu usiłowałem sam siebie przekonać, iż istnieje jakieś wyjaśnienie zniknięcia Alafair, inne niż to, na którym potrafiłem skoncentrować myśl najwyżej kilka sekund. Może Trójnóg jej uciekł, kiedy była w sklepie wędkarskim, i teraz wciąż jeszcze go szuka. A może poszła do supermarketu przy stacji benzynowej, zapomniała zamknąć drzwi i Trójnóg uwolnił się z linki do bielizny o własnych siłach. Tylko, że Alafair nigdy nie zapomniała zamknąć sklepu i nigdy nie zostawiłaby Trójnoga przypiętego do linki podczas deszczu. Wystarczyło kilka chwil od mego wejścia do sklepu, by wszystkie obrazy i lęki, które usiłowałem zepchnąć poza kraj świadomości, stały się realne i nieuniknione; w taki sposób człowiek budzący się rankiem z koszmarnego snu uświadamia sobie ze skurczem serca, iż w istocie owe koszmary nie są wytworem snu, lecz stanowią cząstkę rzeczywistości. Za ladą dostrzegłem baseballową czapeczkę Alafair, którą czyjś zabłocony but rozpłaszczył na podłodze. Elrod i Rosie przyglądali mi się w milczeniu, gdy podnosiłem ją i kładłem na ladzie. Miałem wrażenie, iż nurkując zszedłem pod wodę tak głęboko, że została przełamana granica odporności mojego organizmu, że w mojej głowie coś pęka jak patyczek i rozpada się na kawałki. Widziałem przez siatkę samochód Bootsie, który skręcił w podjazd i zaparkował koło domu. — Powinienem się domyślić, że zrobi coś takiego — powiedziałem. — Doucet? — zapytała Rosie. — Był gliniarzem. Boi się odsiadki. — Nie mamy pewności, że to Doucet — zaoponowała. — Wie, jak traktują policjantów współwięźniowie. Szczególnie takich, których rozgryzą jako zboczeńców. Idę porozmawiać z Bootsie. Nie odbierajcie telefonu, dobra? Zęby Rosie pozostawiły białe ślady na jej dolnej wardze. — Dave, chcę w to wciągnąć Biuro, kiedy tylko zdobędziemy dowody, że chodzi o uprowadzenie — powiedziała. — Na razie nie zagrało nic, co zafundowaliśmy temu facetowi na drodze oficjalnej. Najwyższy czas, żebyśmy oboje to sobie uświadomili, Rosie — odrzekłem i wyszedłem na pomost. Nie zdążyłem ujść dziesięciu jardów, kiedy za moimi plecami rozdzwonił się telefon. Zawróciłem, wpadłem do sklepu i zerwałem słuchawkę z widełek. — Wydajesz się zdyszany — stwierdził głos.Tylko spokojnie, spokojnie — pomyślałem. — Wypuść ją, Doucet. Przecież nie chcesz tego zrobić — odparłem. Spojrzałem na Rosie i skinąłem głową w stronę domu. — Nie będę nam obu komplikować sprawy. Wyjmiesz z szafy na dowody scyzoryk i zdjęcie. Włożysz je do zamykanej plastikowej torebki. Jutro o ósmej rano wrzucisz torebkę do pojemnika na śmieci na rogu Royal i St. Ann w Nowym Orleanie. Chyba nie powinieneś nastawiać się dzisiejszej nocy na solidne spanko. Rosie zamknęła za sobą drzwi i w szarzejącym świetle dnia szybkim krokiem szła po wzniesieniu w stronę mojego domu. — Zdjęcie to blef. Jest rozmazane — powiedziałem. — Nikt nie zdoła zidentyfikować cię na jego podstawie. — No to bez bólu się z nim rozstaniesz. — Jesteś praktycznie wolny, Doucet. Niczego nie zdołamy ci dowieść. — Ty kurewski krętaczu. Rozpieprzyłeś mi dom. Twój wóz obtarł moją gablotę. Nie spoczniesz, dopóki nie udupisz mnie na dobre. — Robisz to, ponieważ doznały uszczerbku twoje ruchomości?
— I powiem ci, co jeszcze zrobię, jeśli nie zmądrzejesz. Nie, źle mówię. To nie będę ja, ponieważ w życiu nie skrzywdziłem dziecka. Łapiesz? Umilkł, czekając na moją reakcję. Potem powtórzył: — Łapiesz? — Tak — odparłem. — Ale jest taki gość, który grał w filmach Balboniego i prze-kiblował jedenastkę w Parchman za zabójstwo jednej małej czarnuszki. Chcesz wiedzieć, jak to zrobił? Opowiedział mi. Przez siatkę w drzwiach wpatrywałem się w ciemnozielony trawnik mojego sąsiada i rozsiane po nim jak różowe łzy niewiarygodnie wielkie, rozkwitłe w deszczu kwiaty. Gdzieś zaszczekał pies, a potem przeraźliwie zawył, jakby smagnięto go łańcuchem po żebrach. — Doucet... —wtrąciłem głucho i niewyraźnie. Mogło się zdawać, że moje struny głosowe owinięto membraną. — Co, nie spodobał ci się mój opis? Myślisz, że próbuję cię wystraszyć? Rozejrzyj się za którymś z jego filmików, gdzie jest pokazane prawdziwe zabójstwo. Zgodzisz się wtedy, że ten facet to prawdziwy artysta. — Posłuchaj uważnie. Jeśli skrzywdzisz moją córkę, dopadnę cię w taki czy inny sposób... Możesz być w więzieniu czy poza nim, możesz być objęty programem ochrony świadków — to nie będzie miało żadnego znaczenia, wyszarpię z ciebie życie kawałek po kawałku, Doucet. — Powiedziałeś dzisiaj tylko jedną niegłupią rzecz. Wyjdę wolny i ty mi w tym pomożesz, jeśli oczywiście nie pozwolisz tej federalnej kurewce zrobić sobie wody z mózgu. A tak nawiasem mówiąc, daj sobie spokój z ustalaniem numeru. Dzwonię z budki i jesteście usrani. Telefon zamilkł. Dygotałem, idąc do domu. Rosie otworzyła drzwi i z Bootsie depczącą jej po piętach wyszła na ganek. Skóra na twarzy Bootsie była ściągnięta, jej szyja zaś pokryta chorobliwym rumieńcem. — Rozłączył się zbyt szybko. Nie zdołaliśmy go namierzyć — powiedziała Rosie. — Dave, mój Boże, co... — zaczęła Bootsie. W jej tętnicy szyjnej mocno pulsowała krew. — Wejdźmy do środka — powiedziałem, otaczając ją ramieniem. — Rosie, wracam za minutę. — Nie, powiedz tutaj — zażądała Bootsie. — Ma ją Murphy Doucet. Żąda w zamian dowodów, przez które mógłby trafić do więzienia. — Po co mu one? — zapytała. — Sam mi wczoraj mówiłeś, że prawdopodobnie się wykręci. — Ale on o tym nie wie i zapewne nikomu nie da się przekonać, że to prawda. — Gdzie ona jest? — Nie mam pojęcia, Boots. Ale odzyskamy ją. Jeśli zadzwoni szeryf nic mu nie mów. Przynajmniej w tej chwili. Czułem na twarzy spojrzenie Rosie. — Co zamierzasz zrobić, Dave? — zapytała Rosie. — Niedługo zadzwonię — odparłem. — Zostań tu z Elrodem, dobra? — A co będzie, jeśli ten człowiek zadzwoni jeszcze raz? — Nie zadzwoni. Domyśli się, że linia jest na podsłuchu. Zanim zdążyła powiedzieć coś jeszcze, wszedłem do domu i otworzyłem szafę sypialni. Spod leżących na górnej półce złożonych koców wyjąłem pudełko amunicji kaliber dwanaście i strzelbę Remingtona z mechanizmem typu pompka; wiele lat temu obciąłem jej lufę tuż przed czółenkiem i usunąłem celownik. Wysypałem amunicję na łóżko — była to mieszanina grubego śrutu i brenek — a potem zacząłem ładować magazynek, aż ostatni nabój ścisnął sprężynę do oporu. Resztę wrzuciłem do kieszeni płaszcza. — Wezwij FBI, Dave — powiedziała zza mych pleców Bootsie. — Nie — odparłem. — A więc ja to zrobię.
— Boots, jeśli federalni spieprzą sprawę, zabije ją. Nawet nigdy nie zdołamy odnaleźć jej zwłok. Była blada jak papier. Odłożyłem strzelbę i przytuliłem Bootsie. W moich ramionach wydawała się maleńka i przygarbiona. — Mamy do dyspozycji kilka godzin — stwierdziłem. — Jeśli nie uwolnimy jej w tym czasie, zrobię to, czego żąda, mając tylko nadzieję, że wypuści małą. Powiadomię również szeryfa i FBI. Bootsie odstąpiła o krok i spojrzała mi w oczy. — Mając tylko nadzieję, że... — powiedziała. — Nigdy dotąd Doucet nie pozostawiał świadków przy życiu. Chciała z nami jechać, ale zostawiłem ją z Elrodem na ganku. Odprowadzała nas wzrokiem, to zaciskając, to prostując dłonie wzdłuż boków. Było już prawie ciemno, kiedy ze starej dwupasmowej szosy skręciliśmy w wiodącą nad Jezioro Hiszpańskie drogę gruntową. Deszcz spadał na drzewa i powierzchnię jeziora, a w jednej z przyczep stojących na brzegu widziałem światło. Przez całą drogę Rosie mówiła niewiele siedziała z dłońmi złożonymi na swojej torbie, a cienie przepływały przez jej twarz niczym strumyki wody deszczowej. — Muszę być z tobą szczera, Dave. Nie wiem, jak długo będę mogła na to iść — powiedziała w pewnym momencie. — Wezwij swoich ludzi, a ja zacznę im mydlić oczy. — Masz o nas aż tak złe mniemanie? —Ty stanowisz wyjątek. Ale faceci, dla których pracujesz, to gryzipiórki. Będą działać asekurancko, regulaminowo i w końcu stracą Alafair. — Co zamierzasz zrobić, jeśli złapiesz Douceta? — To zależy od niego. — Nie kręcisz, Dave? Milczałem. — Widziałam, jak wkładasz coś do kieszeni płaszcza, kiedy wychodziłeś z sypialni — powiedziała. — Odniosłam wrażenie, iż starasz się ukryć to przed Bootsie. Może zresztą tak mi się tylko zdawało. — A może masz zbyt wiele złych myśli, Rosie. — Daj mi słowo, że to nie jest wyprawa partyzancka. —Jezu, ty się przejmujesz procedurą... kiedy mamy do czy nienia z takim człowiekiem? Co cię napadło? — Może zapominasz, kim są prawdziwi przyjaciele, Dave. Zatrzymałem furgonetkę przy domku ochrony, opuściłem szybę i pokazałem odznakę siedzącemu w dyżurce facetowi, który oglądał telewizję. Nałożył czapkę, wyszedł i opuścił łańcuch. Przez otwarte drzwi usłyszałem głosy świadczące, że leci film wojenny. — Zostawię opuszczony — powiedział ochroniarz. — Dzięki. Czy ta przyczepa, w której pali się światło, należy do Balboniego? — zapytałem. — Tak. — Kto z nim jest? Omijając mnie, oczy wartownika spoczęły na Rosie. — Chyba ci sami co zwykle — odparł. — Za bardzo na nich nie zwracam uwagi. — Kto jeszcze? — Sprowadza sobie gości z miasta. — Teraz mnie patrzył w oczy. Zasunąłem szybę, przetoczyłem się przez łańcuch i wjechałem w dębowy zagajnik nad jeziorem. Dwadzieścia jardów od oświetlonej przyczepy Balboniego stała druga, a właściwie zapadnięta i poczerniała skorupa przyczepy; w wybitych oknach hulał deszcz, z wybrzuszonej podłogi opadały do kałuży drobiny popiołu, liście zaś rosnącego nad nią dębu były pozwijane i osmalone. Z drugiej strony przyczepy Balboniego, pomiędzy dwoma drzewami parkował volkswagen i cadillac z przydymionymi szybami. Dostrzegłem, że ktoś w cadillaku zapala papierosa.
Trzymając swobodnie strzelbę w prawej dłoni, wysiadłem z furgonetki i zastukałem w szybę cadillaka od strony kierowcy. Facet opuścił szybę, a ja zobaczyłem długą różową bliznę na wewnętrznej stronie prawego przedramienia, czuprynę ufryzowaną w kaczy kuper i czarne obrzmienie na dolnej wardze dokładnie w tym miejscu, gdzie moja pięść złamała ząb. Drugi mężczyzna miał obrosłe szarawym dzikim mięsem oczy i przypłaszczone łuki brwiowe zawodowego pięściarza; pochylił się i wykręcił głowę, aby móc mi się dokładnie przyjrzeć. — Czego pan chce? — zapytał kierowca. — Niczego się nie nauczyłeś podczas naszego pierwszego spotkania? — Taa, że jesteś kutas, który napadł mnie znienacka, że mogę wytoczyć ci proces, że Julie ma adwokatów, którzy potrafią... Uniosłem strzelbę nad krawędź szyby i wcisnąłem lufę w policzek faceta. — Zrób sobie przysługę i odwiedź rodzinę w Nowym Or leanie — zasugerowałem. Kostki dłoni spoczywających na kierownicy mocno pobielały, kiedy usiłował uciec z głową pod naciskiem lufy. Przyparłem go mocniej. — Kurwa, zrób, co każe. Mówiłem, że gówno wyjdzie z tej roboty, kiedy Julie pogonił Cholo — powiedział drugi. — Hej, słyszysz mnie pan, człowieku, da pan już spokój. Nic nas nie obchodzą pana prywatne waty, kapuje pan, co mówię? I niech pan się tak przestanie napalać, wymoczy fajfusa czy co. Niech pan, kurwa, zacznie trochę nad sobą panować. Odstąpiłem i wyciągnąłem strzelbę z okna. Kierowca zagapił się na mój palec owinięty wokół spustu. — Szurnięty skurwysyn, broń była odbezpieczona — wyjąkał. — Szerokiej drogi — powiedziałem. Odczekałem, aż światła pozycyjne cadillaka znikną wśród drzew i dopiero wtedy podszedłem do przyczepy, przekręciłem gałkę klamki i z takim rozmachem otworzyłem drzwi, że rąbnęły w ścianę. Obok dwóch kojek zsuniętych na środku podłogi niespełna dziewiętnastoletnia dziewczyna w majteczkach i różowym staniku, wijąc się, naciągała obcisłe dżinsy. Jej nierówno utlenione długie włosy sprawiały wrażenie wijących się strumyków miodu na piegowatych ramionach. Bóg wie dlaczego krzywo nałożona na wargi szminka przywiodła mi na myśl czerwonego motyla. Julie Balboni — szpakowaty, rozczochrany, porosły na ciele czarną sierścią — stał w jedwabnych gatkach przy aluminiowym zlewozmywaku, unosząc kanciastą butlę szkockiej nad szklaneczką wypełnioną kruszonym lodem. Jego wzrok padł na strzelbę, którą trzymałem w prawej dłoni. — W końcu naprawdę ci odbiło, Dave? — zapytał. Podniosłem z łóżka bluzkę i podałem ją dziewczynie. — Pochodzisz z New Iberia? — zapytałem. — Tak, proszę pana — odparła. Wbijając stopy w pantofle, nie spuszczała ze mnie oka. — Trzymaj się z dala od tego gościa — powiedziałem. — Ko biety, które się z nim zadają, kończą martwe. Obróciła w stronę Balboniego przerażoną twarz, a potem znów spojrzała na mnie. Rosie objęła ją ramieniem i lekko pchnęła ku drzwiom. — Możesz już iść — powiedziała. — Posłuchaj rady detektywa Robicheaux. Ten człowiek nie załatwi ci kariery aktorskiej, chyba że chodzi o filmy pornograficzne. Dobrze się czujesz? — Tak, proszę pani. — Weź torebkę. I nie myśl o tym, co się tu dzieje. To nie ma z tobą żadnego związku. Tylko trzymaj się z daleka od tego mężczyzny. Wpadł w poważne tarapaty. Dziewczyna raz jeszcze zerknęła na Julie, a potem szybko wypadła przez drzwi, w ciemność. Julie, odwrócony do nas tyłem, nakładał spodnie. Ściany przyczepy zdobiły malunki przedstawiające tygrysy o rozdziawionych krwawych paszczach i węże boa, owinięte wokół wierzgających jednorożców. Przy drzwiach stała brezentowa torba zawierająca piłki do baseballu, rękawice i metalowe pałki. — Wygląda na to, że poddałeś przyczepę Mikeya Goldma na nielichej obróbce — stwierdziłem. Zaciągnął suwak rozporka.
— Mylisz się, jak zresztą wszyscy — powiedział. — Nie bawię się w podkładanie ognia na moim własnym planie filmowym. To robota Cholo Manellego. — Dlaczego chce dać w kość Mikeyowi Goldmanowi? — Nie chce. Myślał, że to moja przyczepa. Ma mi za złe jakąś wydumaną krzywdę, którą mu ponoć wyrządziłem. Cholo zaczyna każdy dzień od tego, że wsiada na byka, żeby mieć z czego spaść. Powinniście, chłopaki, trzymać się razem. — Dlaczego, twoim zdaniem, tu jestem, Julie? — A skąd, u kurwy nędzy, miałbym wiedzieć? Już od dawna twoje postępowanie nie ma dla mnie żadnego sensu. Chcesz zrobić kipisz, żeby sprawdzić, czy ta dzidzia nie zostawiła w pościeli paru tabletek amfy? — Myślisz, że przyjechałem tu bawić się z tobą w chujki, Julie? Palcami zgarnął z czoła swoje kędziory. Nad paskiem spodni jego pępek wyglądał jak włochata kula. — Sam siebie traktujesz zbyt serio — odrzekł. — Murphy Doucet ma moją córkę. — Obserwowałem jego twarz. Włożył palec do ust i wydłubał z zęba trzonowego resztkę strawy. — Słyszysz, co powiedziałem? Z powagą na obliczu, zerkając przez okno na daleką błyskawicę, nalał sobie sporą miarkę szkockiej i dorzucił do szklanki plasterek cytryny. — Kiepska sprawa — stwierdził. — Kiepska, hę? — Tak. Nie lubię słuchać o podobnych historiach. Irytują mnie. — Naprawdę irytują? — Fakt. To dlatego nigdy nie oglądam tego programu, wiesz „Nierozwiązane zagadki”. Bo mnie irytuje. Hej, może dałoby się umieścić jej zdjęcie na jakichś kartonach od mleka? Kiedy popijał whisky, dostrzegłem, że ma lekko opuszczony kącik ust i wesołość w oczach. Zdjął z oparcia krzesła kwiecistą koszulę i zaczął ją nakładać przed łazienkowym lustrem, jakby nas przy nim nie było. Oddałem Rosie strzelbę, wziąłem się pod boki i przez chwilę studiowałem czubki swoich butów. Potem wysunąłem z brezentowej torby jedną z aluminiowych pałek, mocno zacisnąłem ją w garści i zdzieliłem Stopkę przez kark i plecy. Jego głowa zderzyła się z lustrem, pokrywając je pajęczyną pęknięć i zaraz odskoczyła. Kiedy Julie odwrócił się do mnie, szeroko, z niedowierzaniem, otwierając oczy i usta, przywaliłem mu ponownie, tym razem w sam środek twarzy. Poleciał na umywalkę, bluzgając krwią z nosa; kącik jego warg opadł teraz tak nisko, że mogło się zdawać, iż został odcięty od wszystkich władających nim mięśni. Pochyliłem się, zarzuciłem ramiona Stopki wokół sedesu i skułem nadgarstki kajdankami. Blisko osadzone, świńskie oczy Julie uciekły w głąb czaszki i patrzyły w różne strony. Miska pod jego brodą powoli napełniała się ciemnawymi kroplami, co wyglądało tak, jakby ktoś wrzucał do wody kawałki kisielu. Kiedy pałką dźgnąłem go w ramię, poderwał głowę i skoncentrował spojrzenie na mojej twarzy. — Gdzie ona jest, Julie? — zapytałem. — Odpuściłem Douceta. Nie mam nic wspólnego z tym, co teraz robi. Odpierdol się ode mnie na dobre, Dave, albo się odkuję. Jesteś gliniarz czy nie — wydam na ciebie wyrok. Wykończę całą twoją jebaną rodzinę. Ja... Odwróciłem się i wziąłem obrzyn z dłoni Rosie. Zorientowałem się po ułożeniu jej ust, że formułuje jakieś słowo, ale nie czekałem, aż przemówi. Pochyliłem się tak, by Julie mógł mnie wyraźnie widzieć. — Twoje szanse wyboru maleją z każdą chwilą, Stopka. Wydmuchał powietrze z nosa i spróbował wytrzeć twarz o bark. — Mówię ci prawdę. Nie mam pojęcia, co wyrabia ten facet — powiedział. — To psych... a ja nie zatrudniam psychów, tylko gonię ich do stu diabłów... Mam i tak dość afer z tymi wszyst kimi wariatami, którzy dla mnie pracują.
— Znowu kłamiesz, Julie — stwierdziłem. Odstąpiłem o krok, wymierzyłem lufę nad głową Stopki i wystrzeliłem w umywalkę. Pocisk wytoczył wodę i obrzucił całą ścianę fon tanną ceramicznych odłamków. Wyrzuciłem łuskę na podło gę. Julie, jak zwierzę usiłujące wyjść z metalowej paści, szarpnął kajdankami o podstawę sedesu. Ciepłym końcem lufy dotknąłem jego czoła. — Ostatnia szansa, Stopka. Zamknął oczy; pierdnął; z jego włosów ściekła woda przemieszana z ceramicznym pyłem. — Ma chatę na południe od Bayou Vista — powiedział wreszcie. — Niemal przy zatoce Atchafalaya. Akt własności jest na inne nazwisko, nikt o tym nie wie, ale to właśnie tam wykręca te swoje zboczone numery. To prawie dokładnie to miejsce, gdzie droga gruntowa kończy się przy słonych trzęsawiskach. Widziałem je raz, kiedy pływaliśmy moją łodzią. — Czy tam jest moja córka? — zapytałem cicho, — Przecież powiedziałem, że tam właśnie świruje. Sam sobie wykombinuj. — Wrócimy tu później, Stopka. Możesz sobie hałasować do wypępku, ale twoje przydupasy się zmyły, a ochroniarz ogląda filmy wojenne. Jeśli odzyskam córkę, wyślę po ciebie któregoś z naszych. Możesz wtedy złożyć skargę albo zrobić, co ci się żywnie podoba. Ale jeśli mnie okłamałeś... no, to zupełnie inna broszka. Wtedy spostrzegłem, że z jego oczu zaczyna przebijać jakiś niepokój, obawa, nawet strach, nie mający nic wspólnego z bólem i poniżeniem, jakie mu zafundowałem. To był strach nieuchronnie pojawiający się w oczach ludzi pokroju Julie, kiedy uświadamiają sobie, że ironicznym zrządzeniem losu mają do czynienia z siłami równie brutalnymi i niekrępowanymi moralnością, jak te, które obruszali na świat każdego ranka swych żywotów. — Cholo... — zaczął. — Co takiego? — zapytałem. — Gdzieś tu się kręci. — Wątpię. — Ty go znasz. Nie rozstaje się z brzytwą. Miewa obsesje. Jest zacięty. Kiedyś kawałki jednego faceta poprzywiązywał do śmigieł wentylatora. W miarę jak oddychał, jego pierś to przybliżała tors do muszli klozetowej, to go od niej odpychała. Miał pobrudzone czoło, czerwony wilgotny kleks zamiast nosa i oczy emanujące chybotliwym światłem, które przypominało flegmę. Zakręciłem zawór, żeby roztrzaskana rura przestała wyrzy-giwać wodę, potem w szafce znalazłem kołdrę i stos ręczników, na koniec zaś podłożyłem ręczniki pod łokcie Stopki, kołdrę zaś wcisnąłem pomiędzy jego kolana. — To wszystko, co mogę dla ciebie zrobić, Stopka. Może ten mecz kończy się dla obydwu z nas — powiedziałem. Przednie koła furgonetki szumiały na betonie, kiedy ślimakiem wjeżdżaliśmy na szosę 90, położoną na południowy wschód od miasta. Przestało padać, rosnące na poboczu dęby i palmy spowijała mgła, na wschodzie zaś, niczym pocętkowany błękitem biały wafel, wstawał księżyc, ciągnąc za sobą strzępy uprowadzonych znad zatoki chmur. — Chyba przekroczyłam wszystkie swoje kompetencje, Dave — powiedziała Rosie. — A co zrobiłabyś inaczej? Bardzo bym to chciał od ciebie usłyszeć. — Sądzę, że powinniśmy aresztować Balboniego jako podejrzanego o udział w porwaniu. — I to moja córka byłaby trupem, kiedy tylko Doucet by o tym usłyszał. Spróbuj mi dowieść, że nie mam racji. — Nie jestem pewna, czy w tej chwili jeszcze nad sobą panujesz. Ta uwaga o końcówce meczu... — Co w niej złego? — Zamierzasz zabić Douceta, prawda? — Mogę cię wysadzić przy stacji benzynowej. Czy właśnie tego chcesz?
— Czy myślisz, że jesteś jedynym człowiekiem, który przejmuje się twoją córką? Czy myślisz, że zrobiłabym cokolwiek, co mogłoby zwiększyć zagrożenie, w jakim już się znajduje? — W wojsku dowiedziałem się, co to jest strefa swobodnego ostrzału. To miejsce, gdzie po zakończeniu bitwy prawa ustalają zwycięzcy. Każdy, kto myśli inaczej, nigdy nie zakosztował wojny. — Okropnie się mylisz, Dave. My nie robimy jednego: nie pozwalamy, aby tamci ukształtowali nas na swój obraz i podo bieństwo. Dostrzegłem w przodzie tynkowane, ocienione drzewami ściany całodobowej stacji paliw, zbudowanej jeszcze w latach trzydziestych. Zdjąłem nogę z gazu i spojrzałem na Rosie. — Jedź dalej — poleciła. — Nie powiem już nic więcej. Przez Jeanerette i Franklin dotarliśmy na skraj zbiornika Atchafalaya, gdzie trzęsawiska Luizjany łączą się z wodami Zatoki Meksykańskiej, i niedaleko do miejsca, gdzie w 1957 cała ta historia rozpoczęła się linczem na tle rasowym. Rosie oparła się o drzwi i zasnęła. Przy Bayou Vista znalazłem drogę gruntową wiodącą na południe, w stronę mokradeł i zatoki Atchafalaya. W blasku księżyca pola wyglądały jak jeziora z cyny, trzcina cukrowa zaś kładła się na wodzie niczym przydeptana trawa. Drewniane farmy i stodoły chyliły się na fundamentach, jakby ich dachy przygniatał gigantyczny kciuk; na półmilowym odcinku drogi wszystkie słupy sieci elektrycznej zostały ułamane równo z ziemią i ciśnięte pomiędzy odległe drzewa. Potem trakt zaczął biec szpalerem dębów i pomiędzy ich pniami dostrzegłem cztery siwki galopujące w kółko po zaścielonym mgłą pastwisku. Konie miały rozszerzone chrapy i przerażenie w ślepiach; ogrodzenie z drutu kolczastego uniemożliwiało im ucieczkę, rwąc ziemię kopytami, gnały więc po okręgu, a mięśnie pod ich skórą falowały jak woda płynąca po kamieniach. I wtedy — miałem co do tego pewność — na poboczu drogi ujrzałem postać w zapiętej pod szyję stalowoszarej kurtce mundurowej i naciągniętym na oczy nieforemnym kapeluszu polowym. Włączyłem długie światła i przez jedną chwilę widziałem pociągłą, mlecznobiałą twarz tak wyraźnie, jakby oświetlił ją flesz. — Co pan tu robi? — zapytałem. — Nie należy tych, których się kocha, wykorzystywać w haniebnej sprawie. — To czysta retoryka. — Takiej samej rady udzielił pan temu chłopcu, Sykesowi. — Ale to pan polecił mi prowadzić krucjatę pod piracką banderą. Nie pamięta pan? Tym razem dołożymy im, jak się patrzy, panie generale. — Zatem niech pan to zrobi na własną rękę, sir, bez mojego udziału. Przednie amortyzatory furgonetki rozkołysały się w wykrocie, a koła zarzuciły na szybę płachtę brudnej wody. Zaraz potem, pozostawiwszy za sobą pastwisko i galopujące siwki, wjechałem na ostatni lądowy przyczółek tego podmokłego regionu, mając po obu stronach podtopione drzewa. Z kanałów podrywały się do lotu czaple błękitne, a wilgotne powietrze smagało nozdrza zapachem soli i gazu ziemnego, napływającego z rozsianych po moczarach platform wiertniczych. Droga wywikłała się spomiędzy drzew i zobaczyłem wielkie połacie trzcinowisk i bagien, wchodzących jęzorami w zatokę, oraz wykopaną przez firmy wydobywcze sieć kanałów, które powoli zatruwały moczary słoną wodą. Rosie, której twarz była odrętwiała ze zmęczenia, obudziła się już i przecierała pięścią oczy. — Przepraszam, nie chciałam zasnąć — powiedziała. — Mieliśmy ciężki dzień. — Gdzie chata? — Tam, przy bagnisku, są jakieś szopy, ale wydają się opuszczone. Zjechałem na pobocze i wyłączyłem światła. Był odpływ, zatoka sprawiała wrażenie płaskiej i szarej, a ptaki morskie przy księżycu wydziobywały małże z mokrego piasku. Nagle południowy wiatr stężał i przygiął kępę wierzb rosnących na niewielkim cyplu pomiędzy bagniskiem a zatoką.
— Dave, widziałam światło pomiędzy tymi drzewami — po wiedziała Rosie. Zaraz potem ja także je dostrzegłem: na końcu dwóch piaszczystych kolein wijących się pomiędzy drzewami przez cały cypel. — W porządku, do roboty — powiedziałem, naciskając klamkę. — Dave, chcę, żebyś mnie wysłuchał, zanim tam pójdziemy. Jeśli stwierdzimy, że stało się coś złego, jeśli Alafair wyrządzono jakąś krzywdę... to nie z twojego powodu. Jest ważne, abyś już teraz przyjął to do wiadomości. Na twoim miejscu postępowałabym dokładnie tak samo jak ty. Ścisnąłem jej dłoń. — Żaden gliniarz nie mógłby mieć lepszej partnerki niż Rosie Gomez. Wysiedliśmy z furgonetki — pozostawiając, dla uniknięcia zbędnego hałasu, otwarte drzwi — i piaszczystym traktem ruszyliśmy w stronę drzew. Słyszałem pisk mew kołujących w górze, i pojedynczy wrzask nutrii gdzieś daleko na trzęsawiskach. Po obu stronach traktu piętrzyły się stosy śmiecia, jak się zaraz zorientowałem, szpitalnego — były tam bandaże, strzykawki, torebki skrzepłej żelatyny, prześcieradła sztywne od zaschniętych płynów. Z pobocza drogi zeszliśmy pomiędzy drzewa. Trzymałem obrzyn gotowy do strzału z biodra, czterdziestka piątka zaś obciągała prawą kieszeń mojego płaszcza. Rosie oburącz ściskała swoje chromowane magnum w taki sposób, że uniesiona do góry lufa nieomal dotykała jej prawego policzka. W pewnym momencie wiatr znów przygiął drzewa i nagnał liści na polanę, gdzie stał kryty cynkową blachą domek z niewielką werandą, zawaloną wę-dziskami, pułapkami na kraby i podrywkami rozmaitych rozmiarów. Na drewnianym stole w pokoju od frontu jarzyła się lampa naftowa. Od tyłu była dobudówka i piroga stojąca na koziołkach, dalej natomiast — granatowy mercury Murphyego Douceta. Przez okna przesunął się cień, a potem mężczyzna, zwrócony do nas plecami, usiadł przy stole, stawiając na nim dzbanek kawy i gruby biały kubek. Nawet przez zardzewiałą siatkę widziałem sterczącego sztywno siwego jeżyka i mocno opaloną skórę karku, której barwa i faktura przywodziła mi na myśl wysuszony liść tytoniu. Powinniśmy dopaść go bez problemu, ale oto spostrzegłem błysk księżyca na drucie, rozciągniętym w poprzek drogi trzy cale nad piaskiem. Oparłem strzelbę o drzewa, ukląkłem na mokrych liściach i sunąc palcami po drucie natrafiłem na dwie przywiązane do niego puszki, potem dwie następne i jeszcze dwie. Pochyliłem głowę i uważnie omiotłem spojrzeniem polanę; dzięki księżycowi zdołałem wypatrzeć całą sieć rozsnutą z żyłki wędkarskiej pomiędzy pniami i gałęziami drzew, korzeniami i krzakami. Sieć, z której zwieszały się festony puszek i foremek. Był nawet jeden dzwonek dla krowy. Pod swoim płaszczem ociekałem teraz potem. Dłonią otarłem oczy. Jeden ostry sprint przez polanę, pomyślałem. Jeden skok przez werandę, wyłamię drzwi, ładuję facetowi kulę w łeb i po wszystkim. Nie miałem jednak złudzeń. Zanim dotrę do ganku, narobię tyle zgiełku co wędrujące złomowisko i wedle wszelkiego prawdopodobieństwa Doucet będzie trzymał pistolet przy skroni Alafair, jeśli mała jeszcze żyje. — Musimy poczekać do rana albo dopóki Doucet nie wyjdzie z domu — wyszeptałem do Rosie. Przyklękliśmy pomiędzy drzewami na materacu wilgotnych liści — otaczało nas mokre powietrze i chmary komarów, które zrywały się zewsząd, by przysiadać na naszych twarzach, grzbietach dłoni i szyjach. Doucet raz wstał od stołu, wziął z półki jakiś magazyn i usiadł ponownie, i oddał się lekturze, pojadając krakersy. Nóg już nie czułem, a pas bólu, z którym nie potrafiłem się uporać, sunął teraz w górę moich pleców. Rosie przysiadła w kucki, wsparłszy dłoń z rewolwerem o rozwidlenie gałęzi. Jej różowa spódnica zsunęła się, odsłaniając prawie całe uda, na jej szyi zaś połyskiwał pot. Rosie pracowicie zgarniała komary z przedramion. Tuż po czwartej usłyszałem, jak z wody wyskakuje ryba, na moczarach aligator wali ogonem, na przeciwległym zaś końcu polany zaczyna śpiewać drozd. Zmieniła się pogoda; znad zatoki powiała bryza, przynosząc zapach ryb i krewetek. Potem, pod krawędzią ławy chmur wypiętrzonych nad wschodnim horyzontem, rozpełzła się blada poświata, kobaltowa, przypominająca wodniście zielony blask, jaki w lecie
można zobaczyć tuż przed deszczem — i już po kilku minutach zdołałem dostrzec czarne sylwetki pomostów wybiegających daleko w zatokę, małe spienione falki przypływu, rybaków taklujących odległy kuter do połowu krewetek. Końcówkę scenariusza napisał Murphy Doucet. Zgasił lampę, przeciągnął się, wziął coś ze stołu, wyszedł z domu i zniknął nam z pola widzenia gdzieś w okolicach dobudówki. Wychynęliśmy zza drzew, ostrożnie przestępując porozcią-gane żyłki. Pokonaliśmy polanę i rozdzieliliśmy się przy rogu werandy. Spod chaty poczułem ciężki odór, jakby w zastałej wodzie leżały tam ścierwa szczurów. Okna od tyłu były pozabijane deseczkami i nie zdołałem dostrzec w środku żadnego ruchu. Za chatą przycisnąłem strzelbę do piersi i wyjrzałem zza rogu. Murphy Doucet — w niezasz-nurowanych trzewikach, niosąc w dłoni jakiś srebrzysty przedmiot — był już prawie u drzwi dobudówki. Tuż za nią, prawie na skraju trzęsawisk, siedział w środku wianuszka ekskrementów przywiązany do pala pies. Wyszedłem spod okapu chaty, podrzuciłem kolbę broni do ramienia, wycelowałem w miejsce pomiędzy łopatkami i szyją Douceta, poczułem, że z gardła do ust niczym bąbelki we wrzącej wodzie podchodzą mi słowa: A kuku, niespodzianka, ty skurwysynu! Odrzuć to! Natychmiast! — gdy usłyszałem, jak Rosie potyka się o żyłkę, do której był przyczepiony wiszący na werandzie dzwonek. Doucet obejrzał się przez ramię, skoczył za przybudówkę i pognał w moczary długim, zarosłym jaskrami pasem suchego gruntu. Brakowało pięciu jardów, by wpadł pomiędzy sterczące z bagna wierzby i kikuty cyprysów — być może odbierając nam w ten sposób szansę oddania skutecznego strzału — gdy jego niezawiązane buty ugrzęzły w stosie medycznych odpadów, porosłych plątaniną bluszczu. Spod stopy Douceta skoczyła w górę i utkwiła mu pomiędzy nogami drewniana kula, która sprawiała wrażenie wystruganej ręcznie. Doucet, padając już na wznak z kulą z magnum w mostku, bezradnie odwrócił się w stronę Rosie; gorączkowo rzucał oczyma, wyciągając w jej stronę prawe ramię, jakby wciąż miała dość czasu, aby rozpoznać, że tym, co trzymał w dłoni, była puszka karmy dla psów, nie zaś pistolet. Na tym się jednak nie skończyło. Rosie, trzymając oburącz rewolwer, oddawała strzał za strzałem, a każdy pocisk odrzucał Douceta z siłą taranu i barwił jego koszulę szkarłatnym kwiatem; ostatni doszczętnie roztrzaskał klatkę piersiową i cisnął poszarpane ciało na sam brzeg. Doucet po prostu zwiądł do pozycji siedzącej, jakby chirurgicznie usunięto zeń wszystkie kości. Opuszczając lufę broni ku ziemi, Rosie miała krwistoczerwone wypieki na policzkach i szeroko otwarte nieruchome oczy; mogło się zdawać, że patrzy na szalejącą burzę, podczas której rozpasały się niewidoczne żywioły, słyszalne tylko dla niej. Nie miałem jednak czasu przejmować się granicą, którą przekroczyła Rosie ani też udręką i wiedzą, jakie może jej przynieść ten mroczny moment. Usłyszałem za sobą trzask drewna i zaraz potem z okna wyłoniły się cztery nogi metalowego krzesełka, a za nimi — pupa i różowe tenisówki gramolącej się przez parapet Alafair. Podbiegłem do niej, uchwyciłem w pasie i mocno przytuliłem. Wcisnęła mi główkę pod brodę, jak żaba owinęła moje biodro nogami, a ja poczułem twardą sprężystość jej mięśni, ciepło dłoni i przyspieszony oddech kogoś, kto dopływa z głębin na ciepłą mieliznę, gdzie wita go blask słońca i pisk mew. — Nie zrobił ci żadnej krzywdy, Żaboniu? — zapytałem, czując skurcz w sercu na sam dźwięk tych słów. — Powiedziałam mu, żeby nawet nie próbował. Powiedzia łam mu, co wtedy zrobisz. Powiedziałam mu, że powyrywasz mu jajka z korzeniami. Powiedziałam mu... — Gdzie ty się nauczyłaś takiego języka, Alf? Przez jej ciało przebiegał dreszcz, a potem Alafair mocno zacisnęła oczy i wybuchła płaczem. — Już w porządku, Żaboniu. Wracamy do domu — powie działem. Obejmowała mnie za szyję i przytulała do mojej koszuli wilgotną buzię, kiedy niosłem ją na biodrze do furgonetki. Usłyszałem za sobą Rosie, stąpającą po liściach. Wyrzuciła na dłoń łuski z bębenka swojego magnum, tępo na nie popatrzyła, a potem cisnęła je pomiędzy drzewa.
— Przestań się gryźć, Rosie. Facet dostał swoje karty już dawno temu. — Nie mogłam przestać. Dlaczego nie przestałam strzelać? Było już po wszystkim, a ja wciąż strzelałam i strzelałam. — Bo w takich chwilach mózg człowieka przestaje funkcjonować. — Nie, on zapłacił za coś, co przydarzyło mi się wiele lat temu, prawda? — Zostaw freudystom takie spekulacje. Oni rzadko trafiają na linię ognia. To minie. Uwierz, tak jest zawsze. — Mam świadomość, że oddałam cztery strzały do martwego człowieka, człowieka uzbrojonego tylko w puszkę pokarmu dla psów. Spojrzałem w blask rozpełzający się nad zatoką i mewy kołujące nad falami przypływu. —Ależ on miał przy sobie kopyto, Rosie. Po prostu w tej chwili o tym nie pamiętasz — powiedziałem, przekazując jej Alafair. Wróciłem pomiędzy drzewa, odnalazłem swój płaszcz i przerzuciwszy go przez ramię, podszedłem do miejsca, gdzie wśród jaskrów, wykrwawiając się do wody, siedział jak bezwładna kukła Murphy Doucet. Wyjąłem z kieszeni płaszcza trzydziestkę dwójkę Lou Girarda, starannie wytarłem chusteczką starte oksydowanie i kolbę owiniętą taśmą izolacyjną, następnie zaś włożyłem broń Doucetowi do ręki i zahaczyłem o spust sztywniejący palec. Na przedramieniu Douceta dostrzegłem ślady pozostawione przez małe dziecięce zęby. Następnym razem nie podskakuj Alafair Robicheaux i kon-federackiej armii, Murph — pomyślałem. W końcu podniosłem kulę, wciąż uwięzioną pomiędzy jego nogami. Była stara, zszarzała, miłośnie dopieszczona nożem; podpórkę pod ramię okręcono przegniłą teraz flanelą. Spomiędzy chmur wyjrzało słońce i oto pod zielonym listowiem porastających moczary wierzb dostrzegłem wiszący wśród wirujących kolumn światła, wytłoczony ze złota liść i szare sylwety dawno zmarłych wartowników. Jak człowiek, który nauczył się wreszcie nie myśleć rozsądnie w nierozsądnym świecie, zasalutowałem kulą w stronę sylwet pomiędzy drzewami i wśród zgiełku czynionego przez wodne stworzenia powiedziałem: — Czy nie chce pan tego zabrać z sobą, panie generale? Jeśli nawet udzielił mi odpowiedzi, nie zdołałem jej usłyszeć. Epilog W moim przekonaniu Julie i jego ojciec posiedli o nas wiedzę, której nie mieliśmy my sami. Wiedzieli, że można nas kupić. W końcu Julie wpadł w sposób, jakiego się nikt nie spodziewał — z powodu konfliktu z izbą skarbową. Nie, to też nie do końca prawda. Ta wszechobecna agencja federalna, bicz na gangsterów, była jedynie malutkim gwoździem do trumny Stopki. Ziarnem, z którego wyrósł upadek Julie, był on sam. Moim zdaniem, biorąc pod uwagę osobowość i rozmach Julie, nie mogło się stać inaczej. Odsiadkę powinien był odwalić z palcem w nosie — ot, trzyletni urlop w federalnym sanatorium na Florydzie, gdzie nie ma funkcyjnych i drutów, gdzie siedzi się nie w celach lecz dwuosobowych pokojach, gdzie są korty do tenisa i stałe przepustki na weekend. Jednak podczas pobytu w nowoorleańskim areszcie federalnym Julie napluł strażnikowi w twarz, wyrwał sedes ze ściany swojej celi i oświadczył dodanemu sobie dla towarzystwa kapusiowi, że wydaje wyrok na Cholo Manellego, który — w jego przekonaniu — przekazał w ręce fiskusa księgi rachunkowe całej firmy. (Co zresztą, jak słyszałem później, było prawdą.) Wsadzono więc Stopkę do kicia o najostrzejszym rygorze w Fort Leavenworth, stan Kansas, miejscu, które zimą przypomina pobojowisko pod Ypres, chłostane lodowatymi wiatrami, wiejącymi z wszystkich czterech stron świata jednocześnie. Mało kto wie, jacy ludzie składają się na społeczność więzień o najostrzejszym rygorze. Nieraz przypominają osoby pokroju Stopki, który jak na socjopatę jest inteligentny i względnie przytomny. Są to z reguły psychopaci za psychopatów nieuznani, gdyby tak bowiem było, trafiliby do szpitali psychiatrycznych, skąd wedle wszelkiego prawdopodobieństwa wypuszczono by ich nader szybko. Reprezentują na ogół poziom inteligencji wibratora, ale ich małe móżdżki mają do dyspozycji sześcioipółstopowe nienasycone cielska. Można tam również spotkać maminsynków; ci noszą okulary w
rogowych oprawkach, jak dziewczęta zaczesują długie pukle na wątłe ramiona, mordują całe rodziny i zawsze w charakterze wyjaśnienia ślą przesłuchującym lekko rozbawione, chłopięce uśmiechy. Przy Stopce jednak to były neptki. Julie, zawodowy gangster z układami tak w kiciu, jak i poza nim, więzienny King-Kong, który swoimi roztańczonymi stopami umiał wytoczyć krew z każdego otworu ludzkiego ciała, rychło podporządkował sobie biznes narkotykowy, pod prysznicem miażdżył głowy i genitalia, a wreszcie zapłacił, by jego rywala zakłuto na dziedzińcu, pewnego kabla zaś — utopiono w misce klozetowej. Zdobył również, jako samiec, wyjątkową pozycję w środowisku tamtejszych pedziów. Prasowali mu ubrania, myli włosy, manikiurowali paznokcie, pytali zawczasu, jakie mają nałożyć peruki i szczegóły damskiej bielizny, kiedy przyjdą na jego pryczę. Rozniecał ich wzajemną zazdrość i przyglądał się jak rozbawiony widz, kiedy spiskowali i żarli się pomiędzy sobą, walcząc o jego względy, a także trawę, pigułki i samogon, w które mógł zaopatrzyć swoich faworytów. Może znalazł nawet w więzieniu to uwielbienie i posłuszeństwo, jakiego nikt mu naprawdę nie okazywał od chwili, gdy jako młokos odwiedzał murzyński burdel Mabel White w Crowley, aż do momentu, kiedy kazał zamordować Cherry LeBlanc. Tak przynajmniej sądził psycholog z Fort Leavenworth, od którego wysłuchałem całej historii. Powiedział, że tej pierwszej i ostatniej wiosny Julie sprawiał wrażenie człowieka autentycznie szczęśliwego; kiedy z mocą i wdziękiem DiMaggia posyłał w pole piłki swoim chłopcom, gęsta czarna sierść lśniła na jego plecach od potu, a czarne jedwabne gatki falowały wokół bioder, które z samczą pewnością zdawały się mówić, że należą do triumfującego atlety i kochanka. Kiedy więc potężnym ruchem przegubów wybijał w błękitne niebo piłeczkę wyżej niż ktokolwiek przed nim w Leavenworth, zgromadzeni wokół niego współwięźniowie poklepywali się i z uznaniem kiwali głowami. Może wciąż o tym myślał owego niedzielnego wieczora, kiedy po powrocie z boiska i prysznicu poszedł do pustej celi swojego aktualnego kochanka, żeby naciągnąwszy koc na głowę zdrzemnąć się pod wirującymi śmigłami gumowego wentylatora. Może w swoich snach był znowu producentem filmowym o krok od oszałamiającego sukcesu, małomiasteczkowym chłopakiem, którego dzieje będą odtwarzane przez biografów i staną się kolejną z hollywoodzkich legend, dobrotliwym, lecz budzącym lęk nababem w tropikalnym garniturze za dwa tysiące dolarów i okularach przeciwsłonecznych, który z wdziękiem i elegancją, otoczony drzewami palmowymi, krzewami buogainvilli i brzękiem kieliszków do szampana, będzie kontynuować swą wędrówkę przez urządzane w Beverly Hills ogrodowe przyjęcia. A może, tylko przez krótki moment, gdy do jego świadomości wdarł się niczym rozpalony okruch szkła ból, jakiego istnienia nawet nie podejrzewał, Julie ujrzał wykrzywioną grymasem wściekłości twarz ojca, który trzyma go pod lufą i wali w rozdygotany grzbiet końcówką szlaucha. Butelka z koktajlem Mołotowa, ciśnięta przez jednego z ubiegających się o względy Stopki pedziów, rozbiła się o ścianę nad pryczą, pokrywając całe ciało Julie płonącą naftą i benzyną. Julie, w kocu, który rozpływał się na jego ciele, zerwał się z pryczy jak pchnięty sprężyną i wymachując rękami, wypadł na korytarz. Przemieniony w ogromną pochodnię próbował ocierać oczy i usta, a potem, z przeciągłym gromowym rykiem, przesadził balustradę i jak meteor runął na odległą o trzy kondygnacje betonową podłogę. Co stało się z Twinkym Hebertem Lemoyne’em? Nic. Z pozoru. Wciąż z nami jest — człowiek pokolenia, którego metamorfoza nigdy się do końca nie dokonała. Czasem widuję jego zdjęcie na gospodarczej stronie gazety wydawanej w Lafayette. Można na niego liczyć, że weźmie udział w każdym śniadaniu na rzecz takiej inicjatywy dobroczynnej, jaka jest akurat w modzie pośród biznesmenów. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa czyni to nawet z przekonaniem. Raz czy dwa razy natknąłem się nań w New Iberia, na festynach, których atrakcją były kraby czy smażone ryby. Niezbyt jednak dobrze radzi sobie w osobistych spotkaniach z przeszłością. Maniery ma oczywiście nienaganne, jego różowa cera, jajokształtna głowa i wyprasowany letni garnitur natychmiast kojarzą się z
wizerunkiem dobrze urodzonego i rozważnego adwokata z Południa, wystarczy jednak spróbować spojrzeć mu w oczy, a w konsekwencji i wprawy, z jaką ucieka wzrokiem, wyłania się zupełnie inny człowiek: ktoś, dla kogo poczucie własnej wartości było czynnikiem tak fundamentalnym, że zdecydował się na udział w linczu, ponieważ czarnoskóry pracownik przyprawił mu rogi. Nie, to nie całkiem uczciwe wobec niego. Może, tak samo jak Julie Balboni, Twinky Hebert jest jednym z nas. Brzydził się swoją przeszłością do tego stopnia, że nigdy nie przyjął jej do wiadomości, nigdy nie odkupił swego grzechu, ale też nigdy sobie nie przebaczył. Tak więc, niczym Proteusz zrodzony z morza i w nieskończoność zmieniający swą postać, Twinky Hebert Lemoyne zawarł sam z sobą zdradziecki pakt, skazując się w rezultacie na to, by każdego dnia na nowo przeżywać przeszłość. Podczas krabowego festynu nad BayouTeche przez nieuwagę usiadł przy drewnianym stole najwyżej trzy stopy ode mnie, Bootsie i Alafair. Zaczął kruszyć szczypce, gdy zorientował się, kto siedzi naprzeciwko niego. — Co pan tu robi? — zapytał, rozdziawiając usta. — Mieszkam w New Iberia. Zostałem zaproszony. — Więc wciąż próbuje mnie pan nękać? — Zamknąłem już akta sprawy z 1957, panie Lemoyne. Dlaczego nie pójdzie pan za moim przykładem? W jego oczach, niczym zapałka, rozpalił się płomyk udręki. Podjął próbę dobrania się do krabiego mięsa tak niezgrabnie, że ochlapał sobie sosem cały przód koszuli. — Niech pan opowie o tym duchownemu, niech pan opo wie policjantowi, niech pan wsiądzie do samolotu i opowie ko muś, kogo widzi pan po raz pierwszy w życiu — zaproponowałem. — Niech zrzuci pan to z siebie raz na zawsze i pozbędzie się tej rotariańskiej trzęsionki. Ale Lemoyne, wycierając dłonie serwetką, szedł już szybkim krokiem w stronę męskiej toalety: drobniaki pobrzękiwały mu w kieszeni, a on kręcił głową na boki, jakby krawat i sztywny kołnierzyk zamieniły się w stryczek na jego szyi. Tego roku spędziliśmy wakacje w Kalifornii i zamieszkali u Elroda na jego ranczu, zbudowanym na palach wysoko na urwisku wTopanga Canyon; rozpościerał się stąd widok na autostradę biegnącą wzdłuż wybrzeża Pacyfiku i sam ocean, pokryty każdego ranka biało-niebieskawą mgiełką. Słychać było, jak z lawinowym hukiem o plażę uderzają fale. Przez dwa tygodnie Alafair, razem z Mikeyem Goldmanem i Elrodem, jeździła do studia wytwórni TriStar, by grać w filmie, wieczorami zaś jadaliśmy ostrygi w plażowej restauracji Galdstone’a bądź też lataliśmy hydroplanem Mikeya na wyspę Catalina. Słońce, kiedy wieczorem zapadało za morski horyzont, zdawało się pociągać za sobą w wodną otchłań strzępiaste kawałki czarnych chmur. Spoglądając na wybrzeże skąpane w różowej poświacie, człowiek mógł dostrzec, jak z purpurowych szczytów gór Santa Monica spływają ku krętej, znaczonej warkoczem piany linii plaży wszystkie charakterystyczne dla kontynentu amerykańskiego formy geologiczne i botaniczne: suche wzgórza porosłe chaparralem, mesquitem i karłowatym dębem, kępy drzew eukaliptusowych i butelkowych, sterczące pomiędzy wyłożonymi niebieską glazurą domami sosny ponderosa i Torreya, koralowe ściany brzemienne bougaimdllą, tarasowe ogrody na zboczach pagórków pełne oleandrów, jukki i winorośli zwieszającej się z pergoli, a wreszcie gaje pomarańczowe, których rowy nawadniające skrzyły się w ostatnich promieniach słońca jak rtęć. W kaniony wlewały się miriady świateł, by sunąć potem przez bezmiar kotliny Los Angeles i było niemal tak, jakbyśmy mieli pod sobą ostatnią stację amerykańskiego snu, geograficzny poemat spleciony z końców wszystkich naszych autostrad, miasto iluzji założone przez konkwistadorów oraz misjonarzy i powierzone pieczy aniołów, miasto, w którym daleko pod brzuchem naszego hydroplanu, na obrzeżonych palmami ulicach Watts, czarne małolaty polują na siebie z bronią automatyczną. Myślałem, że może we mgle pnącej się rankami po ścianach kanionu dojrzę raz jeszcze szlachetnego i rycerskiego Johna Bella Hooda. Że raz jeszcze, chociaż przez moment, zobaczę, jak uchyla kapelusza, posyła mi dobrotliwy uśmiech, jak patrzy na mnie z owym skrywanym uczuciem, które zawsze dawało się
wyczytać z jego twarzy, W miarę, jak mijały dni, blakły również wspomnienia burzliwych wydarzeń tego lata i wreszcie musiałem pogodzić się z faktem, że generał, jak utrzymywała Bootsie, był istotnie tylko wytworem mojej fantazji, metaforyczną i mityczną postacią, do której powstania przyczyniły się na równi pióra Thomasa Makkoryego i Waltera Scotta, co LSD wrzucone przez kogoś do mojego kubeczka nad Jeziorem Hiszpańskim. I oto na dwa dni przed naszym powrotem do domu Alafair siedziała na koralowej ścianie okalającej werandę domu Elroda, kartkując jedną z bibliotecznych książek o wojnie secesyjnej, które wyszukała i wypożyczyła Bootsie. — Co ty tam robisz, Dave? — zapytała. — Gdzie? O czym ty mówisz, człowieczku? Wciąż wpatrywała się w stronicę książki. — Jesteś tu na zdjęciu. Z tym starym człowiekiem, które gośmy z Poteet widziały wśród kukurydzy. Tym, co śmierdział potem — odparła i przekręciła książkę, żebym ja też mógł zo baczyć. Na zdjęciu widniało kilku mężczyzn — sztywno upozowa-nych, zgodnie z kanonami dziewiętnastowiecznej sztuki fotograficznej: generał w otoczeniu siedmiu adiutantów i szeregowych. — Tam z tyłu. Ten bez broni. To ty, Dave — stwierdziła. Potem podniosła na mnie zmieszaną twarzyczkę, która była jednym wielkim znakiem zapytania: — Co nie? — Nie mów „co nie”, człowieczku. — Co ty robisz na tym zdjęciu? — To nie ja, Alf. To teksańscy żołnierze, którzy walczyli pod generałem Hoodem. Pójdę o zakład, że to byli chłopcy na schwał — powiedziałem, mierzwiąc jej włosy. Popatrzyła na fotografię, potem znów na mnie i na jej twarzy odmalowało się jeszcze większe zakłopotanie. — Chodźmy z Elrodem i Bootsie na lody — zaproponowałem. Wyjąłem jej książkę z dłoni, zamknąłem, a potem, niosąc Alafair na rękach, poszedłem pod baldachimem purpurowych bluszczy na patio za domem, gdzie Bootsie i Elrod zmywali po kolacji. Na dnie kanionu dym z ognisk żeglował pomiędzy drzewami i przymykając oczy, potrafiłem sobie wyobrazić, że tam, na wzgórzach, obozują hiszpańscy żołnierze w półpancerzach i grzebieniastych hełmach lub myśliwi z jakiegoś’ dawno wymarłego szczepu, może nawet moi dawni — po arturiańsku rycerscy — przodkowie? Ich postrzępione kulami sztandary powiewają w kłębach dymu... fatalistyczne błyski w ich oczach zdają się przypominać, że walka nigdy nie jest skończona, że pole bitwy nigdy nie jest do końca nasze. ----