STRÉGA Niniejszym przekazuję swe podziękowania i wyrazy szacunku Ir ze J. Hechlerowi, budowniczemu, który zawsze z radością pozwala innym wyryć ich na...
14 downloads
28 Views
710KB Size
STRÉGA Niniejszym przekazuję swe podziękowania i wyrazy szacunku Ir ze J. Hechlerowi, budowniczemu, który zawsze z radością pozwala innym wyryć ich nazwiska na kamieniach węgielnych swych osiągnięć . Wszystko zaczęło się od dzieciaka. Ruda kobieta szła powoli ścieżką, patrząc prosto przed siebie. Miała na sobie gruby dres, a w ręce niosła lekką sportową torbę. Jej ogniste włosy związane były z tyłu głowy szeroką żółtą wstążką. Właśnie tak miała wyglądać. Forest Park położony jest w Queens County, kilkanaście kilometrów od centrum. Jest to długi, wąski pas zieleni, ciągnący się od Forest Hills, gdzie Geraldine Ferraro sprzedaje Pepsi, aż do Richmond Hill, w którym handluje się koksem. Była dopiero szósta rano, więc w parku nie było jeszcze nikogo. Wkrótce jednak mieli się pojawić jego codzienni bywalcy. To właśnie tu tłumy yuppies * zaostrzają sobie apetyt na poranny jogurt, biegając między drzewami i marząc o tych wszystkich cudeńkach, które zamieszczają najnowsze katalogi. Siedziałem w gęstych krzakach przy ścieżce, ukryty bezpiecznie pod siatką maskującą. Ładnych kilka godzin zajęło mi wplatanie drobnych gałązek w oczka siatki, ale naprawdę opłaciło się... Byłem niewidzialny. Czułem się znowu jak w Biafrze, w czasie wojny, tyle że nad głową miałem jedynie gałęzie, a nie samoloty. Ruda zatrzymała się jakieś sześć metrów ode mnie. Ruszając się tak, jakby zesztywniały jej stawy w chłodzie wiosennego poranka, ściągnęła przez głowę bluzę, a następnie rozwiązała sznurek utrzy* W języku angielskim „yuppie" jest terminem pogardliwym 7 mujący spodnie i opuściła je na ziemię. Miała teraz na sobie tylk obcisłą koronkową koszulkę i kuse jedwabne majteczki. „Masz być bez stanika!" — zażądał zboczeniec przez telefon. Chcę widzieć, jak skaczą ci w biegu cycki i wychodzą włos spod majtek". Miała tak zrobić trzy okrążenia, po czym mógł pójść do domu. Nigdy przedtem nie widziałem tej kobiety. O wszystkim powie dział mi Julio, starszy facet, z którym kiedyś siedziałem. Zadzwoni do restauracji Mamy Wong i zostawił tam wiadomość, żebym się z nim spotkał na jego stacji benzynowej w Brooklynie. Prosił też, bym zabrał ze sobą mojego psa. Julio uwielbiał moją sukę — mastiffa neapolitańskiego wabiącego się Pansy. Pansy to ponad sześćdziesiąt kilogramów potężnych, sprężystych mięśni. Jeżeli natomiast chodziło ojej mózg, to niestety, choćby składał się z czystej kokainy najwyższej jakości, to za pieniądze uzyskane z jej sprzedaży nie kupiłbym nawet butelki piwa. Ale Pansy dobrze wiedziała, co należy do jej obowiązków i za co dostaje żreć, czego nie można powiedzieć o większości
palantów po Harvardzie. Gdy odsiadywałem ostatni wyrok, dziedziniec więzienny podzielony był na sektory. Każdy należał do innej grupy — Włochów, Czarnych, Latynosów... Ale przynależność do konkretnego sektora nie wynikała jedynie z tego, jakiej się było rasy czy narodowości; ci, którzy napadali na banki, trzymali się razem, oszuści mieli swoje własne miejsce, a mordercy nie zadawali się z kieszonkowcami... nawet kibice różnych drużyn baseballowych starali się nie mieszać między sobą. Wchodząc na nie swój teren ryzykowało się tyle samo, co pchając się do cudzej celi bez zaproszenia, za to z majchrem w ręce. Cóż, ludzie, którym zostało tak niewiele prywatnej własności, niechętnie dzielą się nią z innymi... Działka Julia była największa ze wszystkich. Rosły na niej pomidory, a obok grządek stało kilka zupełnie przyzwoitych krzeseł i duży stół, zrobione specjalnie dla niego w więziennej stolarni. Codziennie w tym samym miejscu przyjmował zakłady. Wszyscy złodzieje i oszuści to hazardziści; gdyby tak nie było, mieliby przecież dosyć pieniędzy na dostatnie życie. Każdego ranka Julio siedział na skrzynce otoczony tłumem barczystych facetów i przyjmował pieniądze. Już wtedy był stary, ale i tak wzbudzał wielki szacunek. 8 Któregoś dnia rozmawialiśmy o psach. Opowiedział mi wtedy o neapolitanach: „Gdy byłem młodym chłopakiem, mieli takie kurewsko wielkie psy w mojej wsi — mówił. — Mastiffy neapolitań-skie, Burkę... To właśnie one przeszły z Hannibalem przez Alpy. Kiedy stąd wyjdę, od razu sobie takiego sprawię". Julio lepiej umiał sprzedawać niż kupować. Nigdy nie zdecydował się na mastiffa, natomiast ja tak. Gdy kupiłem Pansy, była małym szczeniakiem. Teraz jest wielkim bydlęciem. Za każdym razem kiedy Julio ją widzi, ma w oczach łzy. Myślę, że to na myśl 0 zimnym, opanowanym mordercy, który nigdy nie zdradzi zleceniodawcy stary robi się sentymentalny. Zajechałem moim plymouthem na stację, pokazałem się obsługującemu ją facetowi i wjechałem do warsztatu. Stary wyłonił się z ciemności. Pansy warknęła. Zabrzmiało to jak silnik ciężarówki na niskich obrotach. Gdy rozpoznała Julia ucichła, ale w dalszym ciągu była gotowa do ataku. — Pansy! — krzyknął. — O Matko Boska! Przecież ona jest wielka jak szafa! Piękna,
Burkę! Naprawdę piękna! Pansy zamruczała, wiedząc, że najlepsze dopiero przed nią. 1 rzeczywiście, Julio sięgnął do kieszeni i wyciągnął kawał żółtego sera. — No, mała. Widzisz, co wujek Julio ma tutaj dla ciebie? Zanim wyciągnął rękę, syknąłem do Pansy: „Daj głos". Pozwoliła głaskać się po głowie, gdy potężny plaster sera znikał w jej gardle. Julio myślał, że mówiąc „Daj głos", kazałem Pansy szczekać. Tak naprawdę jednak, nauczyłem ją, że jest to pozwolenie na przyjęcie jedzenia. Julio był przekonany, że suka robiła sztuczki. Kluczem do przetrwania w tym świecie jest przekonanie innych, że robi się dla nich sztuczki... W każdym razie nikt nie otruje mojego psa. Warknęła ponownie. Chciała jeszcze. — Pansy, skacz! — rozkazałem, więc położyła się cicho na tylnym siedzeniu. Wysiadłem z samochodu i zapaliłem papierosa — Julio nie wzywałby mnie do Brooklynu po to tylko, by dać Pansy kawałek sera. — Burkę — zaczął — w zeszłym tygodniu przyszedł do mnie stary kumpel i powiedział, że jakieś bydlę robi coś jego córce, coś 9 bardzo złego; tak złego, że dziewczyna jest bliska obłędu, ale boi się powiedzieć, o co chodzi. Nie może z niej tego wyciągnąć. I on nie wie, co robić... A córka jest żoną porządnego obywatela... wiesz, o co mnie chodzi? To miły facet... I dobrzeją traktuje. Nieźle zarabia, tyle że nie jest jednym z nas. Nie możemy więc go w to wtajemniczyć. Patrzyłem na starego. Był tak przejęty, że aż drżał. A przecież na krótko przed odsiadką załatwił w strzelaninie dwóch rewolwerowców. Wtedy potrafił zachować zimną krew. A więc teraz musiała to być naprawdę poważna sprawa. Słuchałem dalej, nie przerywając. — No więc rozmawiam z tą dziewczyną. Ma na imię Gina. Mnie też nie chce nic powiedzieć, ale pewnego razu siedzieliśmy i rozmawialiśmy o starych czasach, kiedy była małą dziewczynką i przychodziła z ojcem do klubu, a ja dawałem jej łyk kawy z ekspresu. No więc, gdy tak rozmawialiśmy, nagle spostrzegłem, że Gina nie spuszcza swojej córki z oczu. Mała, rozumiesz, chce iść pobawić się do ogrodu, a Gina jej nie pozwala. Był piękny dzień, świeciło słońce, a ogród jest ogrodzony. Do tego z kuchni dobrze go widać. Ale Gina nie chce nawet na chwilę wypuścić małej. Zapytałem, czy chodzi o dziecko, a wtedy ona w płacz. Pokazała mi brązową kopertę, która przyszła pocztą. Były w niej wycinki z gazet, jakieś
historie o dzieciach zabitych przez pijanych kierowców, porwanych, zaginionych i tym podobne draństwa. Zapytałem, o co chodzi, co to wszystko ma wspólnego z jej dzieckiem, a ona na to, że takie przesyłki dostaje już od tygodni. I że ten animale zatelefonował do niej. Powiedziała, że część tych dzieci załatwił sam, rozumiesz, o co chodzi? Że porywa dzieciaki i zabija. I że jej córka będzie następna, jeśli Gina nie zrobi wszystkiego, co jej każe. Pytała go, ile chce, ale okazało się, że ten bydlak nie chce pieniędzy. Rozumiesz, Burkę? Facet kazał jej rozebrać się i przez telefon opowiadać mu, co właśnie zdejmuje. Oczy starego patrzyły gdzieś w bok. Mówił wprawdzie typowym więziennym szeptem, ale nienaturalnie piskliwym i słabym. Nie miałem nic do powiedzenia, pomoc społeczna to nie moja działka. — Gina zaczęła mu mówić, co z siebie ściąga, oczywiście nie rozbierając się, a wtedy ten skurwiel wrzasnął: „Miałaś zrobić strip-tease, a nie kłamać, ty dziwko!" i odłożył słuchawkę. Gina 10 wpadła w panikę i od tego czasu jest przekonana, że on ją obserwuje i czai się, aby porwać jej córkę. — Czemu zwracasz się z tym właśnie do mnie? — zapytałem. — Ty ich znasz, Burkę — odpowiedział. — Nawet jak byliśmy w pierdlu, przez cały czas obserwowałeś tych pieprzonych sadystów, pedofilów i innych zboczeńców. Pamiętasz? Pamiętasz, co odpowiedziałeś, gdy zapytałem, dlaczego w ogóle gadasz z tym ścierwem? Oczywiście, że pamiętałem. Powiedziałem mu wtedy, że przecież kiedyś stamtąd wyjdę i znów będę chodził po ulicach — a przecież, żeby żyć w dżungli, trzeba znać zwierzęta. — Tak — odpowiedziałem. — Pamiętam. — Więc co miałem, kurwa, robić? Zapytać psychiatrę? Ty ich znasz, więc powiedz mi, co robić? — Przecież wiesz, że nigdy nie mówię ludziom, co mają robić. — Ale przynajmniej powiedz, co się dzieje w tej jego zasranej głowie? O co mu chodzi? — On jej nie obserwuje, Julio — odpowiedziałem. — Domyślił się, że ona się nie rozbiera i tyle. Tak jak powiedziałeś, to zboczeniec, więc nie wiadomo, o co mu chodzi, ani dlaczego to robi. — Ale wiesz, co zrobi... co może zrobić... — Tak, tyle wiem... — była to prawda.
Przez chwilę paliliśmy w milczeniu. Znając Julia, wiedziałem, że jeszcze nie skończył. Wreszcie strzepnął żar ze swojego cienkiego, czarnego cygara i schował je do kieszeni. Spojrzał mi prosto w oczy i powiedział: — On znowu dzwonił... — I...? — Kazał jej przyjść do parku. Do Forest Park — niedaleko jej domu... No więc Gina ma tam przyjść w piątek rano i biegać w samych tylko jedwabnych majteczkach i koronkowej koszulce, czy czymś takim. Ten gnojek powiedział, że chce sobie popatrzeć, jak w biegu trzęsą się jej cycki... Obiecał, że jeżeli Gina zrobi, co jej każe, to da jej spokój. — Nie — powiedziałem. — Co, kurwa, nie?! — krzyknął stary. — Ona tego nie zrobi, czy on nie da jej spokoju?! — Nie da jej spokoju, Julio. To degenerat, rozumiesz? A tacy 11 jak raz zaczną, to nigdy nie przestają. Przeciwnie, chcą więcej i więcej. Wymyślają coraz bardziej wyuzdane zabawy. Jeśli ona tam pójdzie, on znowu zadzwoni. Tyle że tym razem* zażąda więcej. — Zgwałci ją? — Nie, tacy jak on nie gwałcą. To podglądacz. Nienawidzi kobiet i chce je poniżać. Chce, żeby tańczyły tak, jak im zagra. A dla tych, które tańczą, ma coraz szybszą muzykę. Julio z wrażenia aż usiadł na zderzaku. Nagle wydał mi się bardzo stary. Ale stare aligatory też potrafią gryźć... — To dobra dziewczyna, Burkę — powiedział. — Nie mam córki, ale gdybym miał, to chciałbym, żeby to była ona. Ma serce ze stali, ale ta jej mała, Mia, potrafi je zmiękczyć... Gina nie boi się o siebie... — Wiem — odpowiedziałem. — I nie może nawet powiedzieć o tym wszystkim mężowi. Od razu chciałby dzwonić na policję, czy coś w tym stylu. — Tak — przytaknąłem, podzielając jego głęboki szacunek dla porządnych obywateli. — Więc co zrobimy? — zapytał. — Jacy „my"? — Przecież bierzesz takie zlecenia, zgadza się? Wiem, że bierzesz sprawy, których zwykły prywatny detektyw nie ruszy... — No i co z tego? To sprawa zupełnie innego rodzaju. — A co w niej, kurwa, innego? Po prostu zdobądź nazwisko tego gnoja, jego adres i to wszystko... — Nie ma szans.
Spojrzał mi głęboko w oczy i spróbował z innej beczki: — Burkę, to rodzina.... — Tak — odpowiedziałem. — Twoja rodzina. — W więzieniu byliśmy jak rodzina — powiedział cicho. — Za dużo książek się naczytałeś, staruszku. Nigdy nie należałem do twojej pieprzonej rodziny... — Posłuchaj, Burkę. To, że nie jesteś Włochem, nic dla mnie nie znaczy — powiedział ze szczerością sprzedawcy nieruchomości. — Poszedłem do pierdla dlatego, że nie chciałem przez całe życie lizać komuś dupy — odpowiedziałem. — Nie mam też ochoty całować pierścienia na palcu żadnego szacownego starca. Szef to szef, a dla mnie najważniejsze w życiu jest to, że nie mam nad sobą żadnego szefa i nie muszę słuchać niczyich rozkazów. Rozumiesz? 12 Stary wytrzymał to bluźnierstwo; tylko jego jaszczurcze oczy zaczęły błyszczeć. Milczał, czekając aż skończę. Postanowiłem dać mu szansę uratowania twarzy: — Szanowałem cię, Julio i szanuję. Więc ty też przynajmniej mnie nie obrażaj opowiadaniem bzdur o rodzinie. — Chodzi ci o pieniądze? — zapytał. — Za co? Co miałbym zrobić? — Muszę zmusić tego bydlaka, żeby dał Ginie spokój. — Czy ona zrobi wszystko to, co jej każesz? Zacisnął pięść i uderzył nią tam, gdzie znajdowałoby się jego serce, gdyby coś takiego miał. To wystarczyło mi za odpowiedź. — Spróbuję — powiedziałem. — Niech przyjdzie w piątek do parku, tak jak zażądał. Będę w pobliżu. — Burkę, zrobisz to na pewno? — Tu nie ma żadnego „na pewno", Julio. Jeżeli tego nie zrobię, to po prostu mi nie zapłacisz, w porządku? — W porządku. Ile chcesz? — Dziesięć patoli. — Masz je! Wsiadłem do samochodu. Do piątku miałem tylko dwa dni, a musiałem przecież zorganizować sobie jakąś pomoc. W chwili gdy miałem ruszać, Julio chwycił mnie za ramię i proszącym tonem powiedział: — Załatw go, Burkę. — Nie zajmuję się tym, Julio. — Dam ci trzydzieści tysięcy. — Nie, Julio. Powiedziałem: dycha. Mokrej roboty nie biorę i już. Wyglądał na urażonego. — Myślisz, że tu jest podsłuch?
—
Nie staruszku, nie myślę. Ale powinieneś wiedzieć, że nie należy mnie prosić, abym
kogoś wykończył. Zrobię tylko to co obiecałem i nic więcej, rozumiesz? Mam brać tę robotę czy nie? — Tak — odpowiedział natychmiast, a ja wycofałem wóz z warsztatu i skierowałem się z powrotem do miasta. 2 rawie całą noc zajęły mi przygotowania. Tym razem nie mogłem wziąć ze sobą Pansy. Jest bardzo posłuszna, ale tylko do chwili, gdy zobaczy innego psa. Wtedy wstępuje w nią diabeł. Gdybym więc chciał ją trzymać w mojej kryjówce, a jakiś palant pozwoliłby swojemu psu podnieść nogę przy pobliskim drzewie, pogotowie miałoby pełne ręce roboty. Cichy Max siedział teraz gdzieś niedaleko w zaroślach. Max to mongolski wolny strzelec, pracujący tylko dla tych, dla których chce. Nazwać go mistrzem karate, to taki sam truizm, jak powiedzenie o polityku „zakłamany". Pewien mały dziwak, którego nazywamy Pror, próbował kiedyś opisać Maxa jakimś swoim młodym kolesiom. Jak zwykle zrobił to wyjątkowo celnie — tak już jest, że kiedy Pror mówi, wszyscy czują się jak w kościele — on mówi prawdę: „Cichy Max? Max — cichy powiew śmierci! Bracia! Lepiej napić się odpadów radioaktywnych, lepiej próbować dogadać się z grzechotnikiem, bezpieczniej włożyć nasączony benzyną płaszcz i wbiec w nim do płonącego domu, niż narazić się Maxowi. Jeśli macie zamiar zadrzeć z Maxem, to już zamawiajcie sobie miejsce na cmentarzu". Max ma przydomek „Cichy" nie dlatego, że porusza się bezszelestnie. Jest głuchoniemy. Możliwe, że umie czytać z ruchów warg — tego nikt nie wie na pewno — ale i tak doskonale potrafi 14 się porozumiewać. Pokazałem mu kilka wycinków, które ten gnojek przysłał rudej. Następnie wykonałem gest mający symbolizować zboczeńca: zwiniętą pięść położyłem na otwartej dłoni; była ona leżącym na ziemi głazem. Następnie odsunąłem „głaz" i wykrzywiłem się ze straszliwą odrazą na widok leżącego pod nim robala. Później pokazałem, że „robal" skorzystał z telefonu, a w końcu z przerażeniem na twarzy zacząłem rozpinać koszulę. Max wszystko zrozumiał i dał znak, że wchodzi w interes. Forsa do podziału. W mojej kryjówce było cicho i spokojnie. Znów pomyślałem o Biafrze — wygodnie, wcale nie
musi oznaczać, że jest bezpiecznie. Obserwowałem rudą, jak biegała, jej twarz była zimna i obojętna, ale jej ciało robiło dokładnie to, czego chciał szantażysta. Miała wytrzymać pełne trzy okrążenia, tak umówiłem się z Juliem. Facet musiał być gdzieś niedaleko. Nie wiedziałem, jak się nazywa, ani jak wygląda, ale wiedziałem, czego taki typ chce. Chce zobaczyć kobietę tańczącą tak, jak jej zagra. Siedziałem w ukryciu już od kilku godzin. Gdyby był gdzieś w pobliżu, wiedziałbym o tym. Jedno okrążenie miało około kilometra, mógł więc ukrywać się daleko ode mnie. Max także... Mijały minuty, a ja wciąż siedziałem bez ruchu. Cierpliwość to moja mocna strona. Nagle usłyszałem samochód jadący drogą równoległą do ścieżki. Jechał zbyt wolno, by mógł to być przypadek. Zamarłem, kiedy usłyszałem chrzęst żwiru pod jego kołami; zjechał z drogi i skierował się na prawo do mojego stanowiska. Wspaniale. Brązowy pontiac zatrzymał się w krzakach, jakieś piętnaście metrów ode mnie. Silnik umilkł. Boczne szyby samochodu były mocno przyciemnione. Nie było nawet widać, że w środku ktoś jest. Po chwili drzwi otworzyły się i kierowca ostrożnie wysiadł. Był chudy jak patyk i bardzo wysoki, grubo ponad metr osiemdziesiąt. Ubrany był w kompletny mundur polowy, jaki można kupić w każdym sklepie z militariami. Na nosie miał lustrzane okulary. Przy jego lewym udzie zwisał długi komandoski nóż. Ściął nim kilka gałęzi, którymi zamaskował przód samochodu. Jego ruchy były nerwowe i gwałtowne. Pewnie wyobrażał sobie, że jest żołnierzem przygotowującym stanowisko strzeleckie. Dla mnie wyglądał jak zboczeniec wiercący się niecierpliwie na krześle przed rozpoczęciem filmu porno. 15 Przez niewielką lunetę obserwowałem jego twarz. Nie mogłem dostrzec oczu, ale widziałem, że cały czas poruszał wargami. Nagle obaj usłyszeliśmy kroki nadbiegającej kobiety. Facet wskoczył do pontiaca. Opuścił szybę i wyjrzał. Nieustannie poruszał głową na swojej chudej szyi, ale wzrok bez przerwy miał utkwione w ścieżkę. Pojawiła się ruda. Biegła równym krokiem patrząc przed siebie. Obaj patrzyliśmy, jak zbliżyła się do nas, następnie oddaliła, a w końcu zniknęła za zakrętem. Widziałem tylko twarz zboczeńca, ale mimo że nie mogłem dostrzec jego rąk, dobrze wiedziałem, co nimi robi. Nawet się nie poruszył, kiedy Gina zniknęła. Boczna szyba auta pozostała opuszczona.
Musiałem cierpliwie zaczekać, co będzie dalej. Czy jedno okrążenie wystarczy, aby się zaspokoił? Czy zaraz odjedzie? Nie udało mi się odczytać jego numeru rejestracyjnego, więc jakby co, musiałbym działać bez Maxa. Ale nie ruszył się z miejsca, czekając aż ruda pojawi się ponownie. Powoli rozruszałem stawy, zastałe od kilkugodzinnego bezruchu. Ostrożnie rozejrzałem się na boki. Maxa wciąż ani śladu. Dopiero zwielokrotniony syk węża uświadomił mi, że jest w pobliżu. Następne pół minuty zajęło mi zlokalizowanie go. Siedział skulony, w całkowitym' bezruchu, niecałe trzy metry od mojej kryjówki. Wskazałem palcem w stronę zamaskowanego pontiaca zboczeńca. Max skinął głową, widział go. Podniosłem jeden palec, dając mu znak, żeby poczekał minutę, zanim wkroczy do akcji. Następnie tym samym palcem zakreśliłem półkole, później wykonałem taki ruch, jakbym chciał wstać, a w końcu chwyciłem prawą dłonią za lewy nadgarstek. Oznaczało to, że Max ma obejść pontiaca, poczekać, aż się pojawię, i wtedy gościa unieruchomić. Nie bez powodu chwyciłem się za nadgarstek, a nie za gardło. Chciałem, żeby facet został tam, gdzie był, żebym mógł z nim porozmawiać; nie chciałem zaś, żeby mój partner wyprawił go do innego świata. Max zniknął. W parku panowała niezmącona niczym cisza. Mieliśmy trochę czasu, chociaż niezbyt dużo. W końcu, ile czasu może zabrać przebiegnięcie niecałego kilometra kobiecie chcącej chronić swoje dziecko? Podobnie jak poprzednio, najpierw ją usłyszeliśmy, a dopiero później zobaczyliśmy. Wiedziałem, gdzie zostawiła torbę; wiedzia16 łem, też, że przebiega przed nami już po raz ostatni. Zboczeniec mógł o tym nie wiedzieć, bo przecież przyjechał trochę później. Była więc szansa, że będzie czekał na trzecie okrążenie. Ruda przebiegła tak samo jak poprzednio. Wyglądała bardziej na maszynę nie będącą w stanie pokonać popsutego programatora niż na żywą kobietę. Poczekałem, aż zniknęła za zakrętem. Facet wciąż nie włączał silnika. Byłem pewien, że Max dotarł już na miejsce, więc nie widziałem potrzeby skradania się. Poza tym, bezszelestne wydostanie się z mojej kryjówki zajęłoby przynajmniej dziesięć minut. Podciągnąłem kolana, położyłem się na plecach, a następnie, szybko prostując nogi,
odepchnąłem całą zasłonę. Narobiłem tym sporo hałasu, spłoszyłem ptaki i usłyszałem, że nasz ptaszek także chce się ulotnić. Uruchomił silnik i próbował wycofać. Tylne koła wirowały w szaleńczym tańcu, jednak bez skutku. Max w sobie tylko znany sposób umieścił pod przednimi kołami betonowe kliny. Zboczeniec zobaczył, że biegnę w jego stronę. Rozpaczliwie rozglądał się na boki, szukając drogi ucieczki. W tym momencie przy samochodzie jak zjawa pojawił się Max. Nie minęła nawet sekunda, a już wyciągał gościa z wozu, tak jak wyciąga się śledzia z beczki. Facet próbował coś powiedzieć, ale Max trochę mu wykręcił głowę, więc tylko przeraźliwie wrzasnął. Max wolną ręką uderzył go w brzuch i krzyk zamarł. Pontiac był dwudrzwiowy, więc obszedłem go i wsiadłem od strony pasażera. Odchyliłem siedzenie kierowcy do przodu, aby Max mógł wejść na tylne siedzenie. Nie potrzebował pomocy; jedną ręką trzymając swoją zdobycz bez problemu wsiadł. Musiałem tylko z powrotem postawić fotel, aby zrobić miejsce dla naszego „klienta". Max posadził go obok mnie, trzymając mu przez cały czas rękę na karku. Siedzieliśmy tak przez dłuższą chwilę. Nikt się nie odzywał... Gdy cisza stała się dla faceta zbyt męcząca, otworzył usta, ale lekki ruch ręki Maxa uświadomił mu, że mówienie będzie bolesne. Zdjąłem mu ze spoconej twarzy okulary — chciałem zobaczyć jego oczy. Latały w przerażeniu na wszystkie strony jak pijane myęhy. — Daj mi dokumenty — rozkazałem cichym głosem^^Mi^^ Pośpiesznie rozpiął kurtkę i wyciągnął portfel, /al jaje si^y1 spodziewałem, z jednej strony przyczepiona była miniaflHpca odzhaki * policyjnej. Wewnątrz znajdowało się prawie dwieście dolarów gotówką, honorowa legitymacja członkowska PBA *, karty kredytowe i tym podobne drobiazgi. Znalazłem też to, czego szukałem — prawo jazdy i dowód rejestracyjny samochodu. — Mark Monroe — przeczytałem na głos. — Ładne imię... Mark. To ładne imię, prawda? — zapytałem Maxa, który oczywiście nie odpowiedział. Zboczeniec milczał także. Z jednej kieszeni wyjąłem trzydziestkęósemkę, a z drugiej tłumik. Facet patrzył z przerażeniem, jak starannie nakręcam tłumik na lufę, tworząc w ten sposób ciche i skuteczne narzędzie do zabijania. Dałem Maxowi znak, aby zabrał rękę z jego karku. — Popełniłeś wielki błąd, Mark. Spojrzał na mnie i próbował coś powiedzieć, ale nie był w stanie wykrztusić ani słowa. — Spokojnie — poradziłem mu. — Nie denerwuj się, Mark.
— —
Cz... czego chcesz? Czego chcę, Mark? Chcę, żebyś dał ludziom spokój. Chcę, żebyś przestał grozić ich
dzieciom. Chcę, żebyś przestał się zaspokajać znęcając się nad ludźmi. Tak, jak zrobiłeś to dzisiaj. — Czy... czy mógłbym... czy mogę ci to wytłumaczyć? — Mark, jeżeli masz zamiar powiedzieć, że jesteś chory i że nie potrafisz sobie z tym poradzić, to szkoda czasu... — Nie, to nie to, ja tylko... — Chodzi ci o to, że ta dziwka sama się o to prosiła... Albo że sprawiało jej to rozkosz? O to ci chodzi, Mark? — Pozwól... — Bo jeżeli tak — powiedziałem, przystawiając mu pistolet do czoła — to zaraz rozwalę ci ten twój pieprzony łeb, rozumiesz? Nie próbował już nic powiedzieć. Wymieniłem jedyne wytłumaczenia, jakie udało mi się wymyślić, a nic innego nie przychodziło mu do głowy. Wyjąłem kluczyk ze stacyjki i wysiadłem z samochodu, zostawiając go z Maxem. W bagażniku znalazłem dwa kartonowe pudełka pełne gazetowych wycinków podobnych do tych, które dostała Gina, a także spory plik magazynów, przy których „Penthouse" wygląda jak „Dom i Ogród": „Związane Ślicznotki", * PBA — Patrolmen's Benevolent Association (ang.) — Ochotnicza Rezerwa Policji — Odpowiednik ORMO 18 „Kobiety w Dybach", „Skóra i Pejcz"... — wszelkie możliwe pomoce naukowe dla gwałcicieli na odległość. Wyjąłem to wszystko, ułożyłem na ziemi i wróciłem do auta. — Gdzie pracujesz, Mark? — zapytałem przyjaznym tonem. — W miejskiej elektrowni. Jestem inżynierem. Pracuję tam od... — Wystarczy, Mark — przerwałem, szturchając go tłumikiem w żebro. — Odpowiadaj wyłącznie na pytania, jasne? — Tak. Ja tylko... Tym razem dostał mocniej. — Słuchaj, Mark, każdy z nas ma problem, rozumiesz? Mój polega na zmuszeniu cię, żebyś dał spokój innym ludziom, natomiast twój na tym, jak wyjść z tego z życiem. Masz może jakieś propozycje? Słowa z ogromnym trudem przechodziły mu przez gardło. Myślę, że mówienie przez telefon szło mu znacznie lepiej. — Słuchaj... ja nigdy... to znaczy, nie musisz się martwić... — Muszę, Mark, muszę się martwić. Właśnie za to mi płacą — rozumiesz, o co mi chodzi?
— —
Tak... oczywiście... ale... nigdy więcej do niej nie zadzwonię. Przysięgam. Zgadza się, Mark, nie zadzwonisz — odpowiedziałem. — A teraz wysiądź z auta,
dobrze? Tylko powoli i bez żadnych sztuczek. Nawet nie próbował uciekać. Prowadziliśmy go w głąb lasu, aż wreszcie znalazłem to, czego szukałem — płaski pień po ogromnym klonie, ściętym z jakiegoś idiotycznego powodu. — Mark — powiedziałem. — Chcę, żebyś uklęknął i położył dłonie na pniu tak, żebym je widział. — Ja... — próbował się sprzeciwić, lecz bez skutku. Zaciśnięta dłoń Maxa zmusiła go do natychmiastowego wykonania polecenia. — Widzę Mark, że masz kompletny polowy mundur... To bardzo dobrze. Jak pojedziesz do szpitala, powiesz, że bawiłeś się w komandosa i zapierdalałeś po lesie... no i poturbowałeś się. Dobrze? — Po... poturbowałem się? — Tak, Mark, właśnie tak. Bo właśnie to dziś zrobiłeś — poturbowałeś się... Takie głupie zabawy, jak ta twoja, zawsze się tak kończą. — Błagam... nie... nie wytrzymam bólu... lekarz... 19 Dałem Maxowi znak. W porannym słońcu zobaczyłem błysk jego stopy i usłyszałem trzask. Teraz już tylko jedna kość udowa szantażysty była cała. Facet zrobił się trupioblady i zaczął rzygać. Ale nie ruszył rąk z pnia. Ciekawe, że nawet taki gnojek może się jednak czegoś nauczyć. — Ilekroć będziesz próbował iść prosto, Mark, chcę, żebyś myślał o całej tej rozkoszy, której dziś doświadczyłeś... Zgoda? Cierpienie wykrzywiło mu twarz, a przegryzione z bólu wargi krwawiły. — Tak — wysapał. — A za każdym razem, gdy będziesz korzystał z telefonu, chciałbym, abyś wspominał dzisiejszy poranek. Dobrze? — Tak, tak — wybełkotał. Max delikatnie zdjął jedną jego rękę z pnia. Kolejny trzask i była bezużyteczna. Nazywają to złamaniem spiralnym, nawet najlepsi lekarze nie potrafią go poskładać. Mark otworzył szeroko usta. Już miał wrzasnąć z bólu, kiedy zobaczył wymierzony w swoją głowę pistolet. Krzyk uwiązł mu w gardle... Najwyraźniej bardzo chciał żyć. — Słuchaj mnie uważnie, Mark — powiedziałem. — Znam twoje nazwisko, adres, numer polisy ubezpieczeniowej... Mam wszystko, co mi potrzebne, żeby cię odnaleźć. Więc jeżeli jeszcze raz to zrobisz, jeżeli przyjdzie ci do głowy choćby wycięcie czegoś z gazety, albo
zadzwonienie do kogoś z głupią propozycją, dorwę cię, wydłubię szczypcami oczy i zmuszę cię, żebyś je zeżarł. Zrozumiałeś? Spojrzał na mnie zbolałym wzrokiem. Chyba nie wszystko do niego docierało. — Proszę... — wystękał tylko. To było stanowczo za mało. — Mark, kiedy już będziesz w izbie przyjęć, lepiej powiedz, że sam się tak urządziłeś. Pamiętaj, piśniesz komuś słówko i jesteś martwy. Jasne? Za chwilę pójdziemy sobie. Będziesz mógł prowadzić, a ból minie. Ale jeśli kiedyś zapomnisz, co to ból i wpadniesz na jakiś idiotyczny pomysł, czekają cię znacznie mocniejsze wrażenia. Rozumiemy się? — —
Tak... I jeszcze jedno, Mark — powiedziałem. — Muszę mieć pewność, że nie zapomnisz... A
ból, jak już mówiłem, minie... Więc 20 chciałbym zostawić ci jakąś trwałą pamiątkę twojej dzisiejszej zabawy. Gdy spod kurtki wyjąłem wielki rzeźnicki nóż i wymownie spojrzałem na jego zdrową rękę, w oczach Marka pojawił się szał... — Nie ruszaj się — rozkazałem, ale on zerwał się do ucieczki. Jednak nie da się biegać ze złamaną nogą. Tym razem pozwoliliśmy mu krzyczeć... Max przywlókł go z powrotem i przycisnął jego rękę do pnia. — No i co ty wyprawiasz, Mark? — zapytałem ze współczuciem. — Miałeś ładne, proste złamanie, a teraz lekarz będzie się musiał męczyć... Jeśli będziesz się tak rzucał, to zamiast dłoni możesz stracić całą rękę. Poczułem smród moczu. Facet całkowicie stracił kontrolę nad swym ciałem. Wydawał jakieś dźwięki, ale nie były to słowa. Max chwycił go za końce placów i rozciągnął jego dłoń na pniu. Wzniosłem nóż nad głowę i zamachnąłem się. Facet jęknął i zemdlał. Zatrzymałem nóż tuż nad pniem i spojrzałem na Maxa. Natychmiast ułożył dłoń zboczeńca, bym bez problemów mógł trafić. Dałem mu znak, żeby puścił to ścierwo. Jeśli to, co zaszło do tej pory, niczego faceta nie nauczyło, to był przypadkiem beznadziejnym. Był już najwyższy czas, żeby się zbierać. Wróciliśmy do mojej kryjówki. Zwinąłem siatkę maskującą i zaniosłem ją do plymoutha. Dwie minuty później wyjechaliśmy z lasu na dróżkę z twardą nawierzchnią. Wysiadłem z auta i gałęziami zatarłem ślady opon. Po następnych pięciu minutach jechaliśmy już w stronę Brooklynu. 3 na tym cała sprawa miała się zakończyć. Pozostało jeszcze odebranie należności. Od ludzi
takich jak Julio nie żąda się zapłaty z góry, byłaby to obraza. Poza tym, ja wiedziałem, gdzie go szukać, natomiast on miał ze mną kontakt jedynie przez telefon w restauracji Mamy Wong. Po trzech tygodniach zadzwoniłem na stację benzynową. Musiałem dzwonić z automatu, bo z telefonu w moim biurze mogę korzystać tylko wcześnie rano; należy on bowiem do mieszkających pode mną hippiesów. Zazwyczaj przez pół nocy balują. Odlot miewają już dobrze po północy i prawie do południa śnią o raju pełnym marihuany, gdzie wszyscy ludzie są braćmi. Nie płacę czynszu za swoje poddasze i przypuszczalnie nigdy nie będę, no, chyba że właściciel zdecyduje się sprzedać dom. Jego syn zrobił kiedyś paru osobom coś bardzo głupiego, ale ja powiedziałem o tym tylko jego ojcu. Powiedziałem mu, że poddasze jest wystarczająco duże, by pomieścić tę i podobne wiadomości, ale gdybym przypadkiem musiał zamienić lokal na mniejszy... Cóż, różnie w życiu bywa. Staram się nie nadużywać gościnności — nigdy nie gadam przez telefon dłużej niż minutę; o rozmowach zamiejscowych w ogóle nie ma mowy... 22 Wrzuciłem żeton. W słuchawce odezwał się głos: — Tak? — Mówi Burkę. Powiedz szefowi, że spotkam się z nim dziś na trzeciej zmianie. — Nie mam żadnego szefa, facet. Musiał ci się popieprzyć numer — powiedział i rzucił słuchawkę. Pracujący „na czarno" Włosi są jednak strasznie nerwowi. „Trzecia zmiana" trwa od dziewiątej wieczorem do siódmej rano — tak, jak w więzieniu. Kiedy człowiek siedzi, szybko się uczy, że każda „zmiana" ma właściwe dla siebie cechy. Podczas pierwszej wszyscy starają się zachowywać poprawnie. Wtedy właśnie włóczą się po celach członkowie komisji zwolnień warunkowych, księża, terapeuci i inni maniacy; wtedy też odbywają się odwiedziny. Podczas drugiej zmiany załatwiane są wszelkie porachunki. Walka w więzieniu trwa tylko kilka sekund; jeden umiera, drugi żyje dalej. Jeśli facet z którym walczyłeś przeżyje, ma prawo do rewanżu. Podczas trzeciej zmiany, ci którym nie odpowiada pokój, wyprowadzają się z hotelu... Są to najczęściej nowi więźniowie, na ogół postępują w ten sam sposób — wieszają się w celi. Tak naprawdę więzienie przypomina świat za murami; życie w nim składa się z pierdoł, przemocy i śmierci. Ale za kratkami wszystko to jest
bardziej uporządkowane. To zresztą nie jedyne podobieństwo — i tu i tam człowiek albo stawia czoło wszelkim przeciwnościom, albo idzie na dno. Tyle tylko, że w więzieniu jak już raz pójdzie się na dno, to zostaje się tam do końca. Ruda należała do tych, którzy walczą z przeciwnościami. Nie podobało jej się to, co musiała zrobić w parku, ale zdecydowała się ze względu na córkę. To był słuszny wybór i w tej sytuacji także wszystko, co ja zrobiłem, było w porządku. Od tamtego czasu nie widziałem jej. Nie chciałem, bo cała ta sprawa zbyt przypominała mi Flood*. Poznałem ją w zbliżonych okolicznościach... Podobnie jak ja, wychowała się w domu dziecka. „Jesteśmy stworzeni dla siebie, Burkę" — powiedziała na lotnisku, minutę przed rozstaniem w hali odlotów. Cholera! Wszystko było dobrze, dopóki jej nie spotkałem. Wiedziałem, co mam robić i robiłem to. Nie tęskni się za czymś, czego się nigdy nie * Flood — tytułowa bohaterka poprzedniej powieści A. Vachssa 23 miało... Ale od naszego rozstania co jakiś czas wraca do mnie bolesne wspomnienie. Muszę wówczas coś zrobić, żeby zapomnieć... Wszystko to przypomina mi piosenkę, którą w więzieniu, późnymi wieczorami śpiewał Bones: Chciałbym mieć dolara, Lub chociaż dziesięć centów. Chciałbym mieć kobietę, A mam jedynie czas. Zatytułował go „Blues Oddziału Ścisłego Nadzoru". Bones nigdy nie przyzwyczaił się do życia w więzieniu w mieście. Wcześniej siedział w Missisipi, na Farmie Parchmana — więzieniu o powierzchni piętnastu tysięcy hektarów, w którym nie było ani krat, ani ścian. Nie były potrzebne, bo przecież nawet najlepszy biegacz nie prześcignie kuli. Stary opowiadał, że przezwano go Bones * dawno temu, kiedy grał zawodowo w kości. My jednak nazywaliśmy go tak ze względu na jego wygląd. Na oko mógł mieć ze sto lat i wydawało się, że składał się tylko ze skóry i kości. Zachowywał się w staroświecki sposób; mówił z akcentem Murzyna z Południa i był tak uprzejmy wobec strażników, że ci mieli go po prostu w dupie. Pewien młody Murzyn z dużego miasta także nie darzył go zbytnim szacunkiem. Któregoś dnia Bones siedział na skrzynce na jednej z naturalnych działek, grał na sponiewieranej gitarze i śpiewał, kiedy czarny wraz z kumplami podeszli do niego. Wszyscy byli tak zwanymi
więźniami politycznymi. Nie wiem, co ma naciąganie podstarzałych paniuś wspólnego z działalnością rewolucyjną, ale może się nie znam. W końcu jedyny Marx, który nie wydaje mi się kompletnym świrem, to Groucho. Murzyn żądał, aby nazwać go jego plemiennym imieniem. Jego kolesie oraz „postępowi" strażnicy godzili się na to. Teraz Bagoomi, czy jak go tam zwali, stał się Bonsem i obrażał go. Mówił, że stary jest tępym Wujem Tomem, głupim czarnuchem, gotowym lizać dupę każdemu, kto tego zażąda. Bones grał dalej, nie zwracając na niego uwagi. * bones (ang.) — dosł. kości 24 Słychać było jedynie stukanie kostek domina o drewno, głosy grających i gitarę Bonesa. Nagle instrument ucichł. Rozległy się natomiast groźne pomruki... Nad więziennym dziedzińcem uniósł się zapach śmierci, chociaż przechadzający się strażnicy jeszcze o tym nie wiedzieli. Coraz więcej osób gromadziło się wokół miejsca, gdzie nad Bonesem stał młody Murzyn trzymając wyrwany staruszkowi instrument. — Ta gitara służy ci tylko do grania niewolniczych kawałków, dziadygo — mówił Bagoomi. — Chyba powinienem ją połamać, jak myślisz? — Nie rób tego, synu — poprosił Bones. Facet obejrzał się do tyłu, szukając poparcia w oczach kumpli. Był tak pochłonięty swą dziejową misją, że nie zwrócił uwagi na otaczający go tłum. Rozejrzałem się. Do Bonesa zbliżał się Virgil, z którym dzieliłem celę. Co prawda nie bawiło go bronienie Murzynów przed Murzynami, ale dla mnie gotów był na wszystko, a domyślał się, co chciałem zrobić. Ja zaś szczerze nienawidziłem Bagoomiego, któremu „rewolucyjne" poglądy nie przeszkadzały gwałcić młodych chłopaków po raz pierwszy trafiających do celi. Jednak spóźniłem się. Stara gitara pękła na kolanie skurwiela jak wykałaczka. Trzymał teraz w dłoniach jej strzępy i szczerzył złote zęby do starego. Bones wykonał szybki ruch i Bagoomi przestał się uśmiechać. Przestał też żyć. Gdy wreszcie strażnikom udało się przecisnąć przez tłum, znaleźli po prostu kolejnego faceta, który z zaostrzonym pilnikiem sterczącym spomiędzy żeber był już w drodze do Ziemi... Obiecanej. Nawet nie zwrócili uwagi na Bonesa, trzymającego resztki gitary i cicho płaczącego. Dochodzenie wykazało, że ktoś „odebrał" od Bagoomiego dług karciany, co w więzieniu nie było w końcu niczym niezwykłym, a
gitara starego była przypadkową ofiarą wyrównywania rachunków. Nie znałem Flood, gdy siedziałem — nie wiedziałem, że takie kobiety w ogóle istnieją. Lecz powinienem był wiedzieć, że jeżeli kiedykolwiek przyjdzie do mnie miłość, to tylko z krótką wizytą. Gdy człowieka nachodzi smutek, nie chce się być zamkniętym... W więzieniu nie miałem wyboru, ale tam coś takiego nigdy mi się nie zdarzało. Nadszedł już czas, by wyjść z domu. 25 4 awołałem Pansy, która jak zwykle siedziała na dachu, zamknąłem drzwi na klucz i zszedłem do garażu. Czasami, kiedy mam chandrę, siadam i rozmawiam sobie z nią, ale ona — jak pech to pech — zachowywała się ostatnio jak najgorsza dziwka. No cóż, miała cieczkę... Ponieważ nie chcę, żeby się puściła, muszę ją wtedy trzymać cały czas w domu. Co prawda demoluje mi wówczas biuro, ale muszę uczciwie przyznać, że niewiele zmienia to w jego wyglądzie. Zresztą moim klientom chyba to nie przeszkadza. W dokach panowały spokój i cisza; kręciło się tylko kilka dziwek z grubą warstwą makijażu na twarzach, chłopiec na godziny, nie dość mądry, aby wiedzieć, że interes ewentualnie może ruszyć dopiero gdy się ściemni, oraz paru gości, którzy spóźnili się do pracy. Szukałem Michelle, ale tam jej nie było. Widocznie zrobiła sobie wolne. Wpadłem na pomysł, żeby pojechać do Bronxu i odwiedzić Kreta, ale nie miałem ochoty wysłuchiwać opowieści o Izraelu. Kret uwielbiał rozprawiać o Izraelu, choć nigdy tam nie był. Postanowiłem więc wpaść do Maxa na partyjkę remi-brydża. Graliśmy już od ponad dziesięciu lat, a on w dalszym ciągu przechowywał zapisy wszystkich partii. Obecnie byłem czterdzieści dolców do przodu. Niestety, Maxa nie było. Na skrzyżowaniu Bowery i Delancey zatrzymałem się na 26 światłach — wystarczyła chwila i już przy samochodzie stał jakiś koleś z brudną szmatą w jednej ręce i butelką jakiegoś płynu w drugiej. — Pomożesz mi? — zapytał. — Zbieram pieniądze na bilet do domu. — A gdzie jest ten twój dom? — Nie wiem. Kiedyś była nim Oklahoma. — Teraz tutaj jest twój dom, bracie — powiedziałem, dając dolara i patrząc, jak
rozjaśnia mu się twarz. Może nigdy nie będzie mnie stać na zafundowanie całemu światu kokainy, co usiłują właśnie zrobić Kolumbijczycy z Medellin, ale na pewno mogę postawić drinka nieznajomemu włóczędze. Jednak nawet to nie poprawiło mi humoru. Przy Czwartej Ulicy znów stanąłem na światłach. W radiu Paul Butterfield śpiewał /' ve got a mind to give up living. Zapaliłem papierosa i pogrążyłem się w rozmyślaniach, kiedy nagle usłyszałem jej głos: — Lubisz takie smutne, stare piosenki, hombrel Zobaczyłem Portorykankę. Miała długie, lśniące, kruczoczarne włosy, ciemnobrązowe oczy i usta tak czerwone, jak krew tuż przed krzepnięciem. Opierała się o barierkę przy krawężniku. Białą bluzkę związała tuż pod dużymi, ciężkimi piersiami. W tali była wąska jak osa, za to jej biodra sprawiały wrażenie, że zaraz rozsadzą obcisłe, różowe spodnie. Wysokim obcasem wystukiwała rytm o płyty chodnika. — Blues jest prawdą, maleńka — odpowiedziałem, a oria zbliżyła się, kręcąc niesamowitymi biodrami, aby wysłuchać, co ciekawego ma ten obcy do powiedzenia. Miała piętnaście lat... a może trzydzieści — nie potrafiłbym odgadnąć. W każdym razie była piękna. Oglądali się za nią dokładnie wszyscy. Spojrzałem w stronę barierki, przy której wcześniej stała, i zobaczyłem tam czterech młodych Latynosów. Obserwowali nas... Portorykanka nie była dziwką, była dziewczyną wypuszczaną na wabia. Przygryzła lekko dolną wargę i oparła się biodrem o plymoutha. Miałem tylko chwilę na podjęcie decyzji. Portorykanka była na sprzedaż, ale ceną miała być bójka przynajmniej z jednym z obser27 wujących nas osiłków. Taka transakcja mnie nie interesowała — młoda krew łatwo się burzy, a wzburzona krew zwykle się rozlewa. — Jak masz na imię, złotko? — zapytała, lecz nie było jej dane dowiedzieć się tego. Chwyciłem jej dłoń i pocałowałem. — „Oby dzisiejszy dzień trwał wiecznie", ślicznotko — odpowiedziałem i odjechałem. Czułem, że to nie będzie mój najszczęśliwszy dzień. Jeździłem bez celu, słuchałem muzyki i próbowałem zwalczyć zły nastrój. Przejechałem przez most i minąłem więzienie, wmawiając sobie, że zawsze to lepiej mieć chandrę na wolności niż za kratkami, lecz skutkowało to tylko przez chwilę. Zaparkowałem przy Nevins Avenue, kupiłem papierosy, usiadłem na masce wozu i zapaliłem. Nie miałem się dokąd spieszyć. Naprzeciw mnie siedzieli trzej starzy Murzyni. Mimo ciepłego dnia, mieli na sobie grube zimowe płaszcze. Siedzieli na skrzynkach po mleku, pili wino z
butelki i byli tak pochłonięci rozmową, że świat zewnętrzny zupełnie ich nie obchodził. Jak widać nie każdy klub musi mieć okna i drzwi... Nagle zza rogu wyszła grupa punków. Czterech białych chłopaków. Wszyscy mieli te idiotyczne fryzury — krótkie nastroszone włosy z przodu, długie z tyłu, no i oczywiście pozlepiane kosmyki pofarbowane na najbardziej zwariowane kolory. Ubrani byli w skórzane kurtki z obciętymi rękawami. Jeden z nich bawił się długą, czarną laską z orłem na rękojeści, prawdopodobnie z ukrytym w środku ostrzem. Drugi miał na szyi grubą obrożę, taką, jakie nakłada się buldogom. Wszyscy nosili czarne, skórzane rękawiczki bez palców. Szli całą szerokością chodnika, a ich prowodyr każdemu, kto wszedł im w drogę, zadawał cios pięścią. Bardzo ich bawiło, gdy ludzie, chcąc zejść im z drogi, potykali się i wpadali na siebie. Kiedy mijali staruszków, najwyższy punk z całej siły uderzył jednego z nich w klatkę piersiową, zrzucając go ze skrzynki. Zszedłem z maski plymoutha. Zanim zdążyłem ruszyć w ich kierunku, stary Murzyn już się podniósł i zaczerpnąwszy głęboko powietrza, zaatakował gówniarza serią celnych ciosów. Szczeniak próbował się zasłaniać, przybierając postawę, będącą nędzną imitacją bokserów, których naoglądał się w telewizji. Nie miał żadnych szans. Stary zapędził go pod zaparkowaną przy krawężniku 28 furgonetkę i obijał o nią, jak o liny ringu, na którym z pewnością spędził dużą część swej młodości. Walił smarkacza obiema rękami po nie osłoniętej twarzy i brzuchu; silne, fachowo zadawane ciosy padały zawsze z najmniej oczekiwanej strony. Po chwili chłopak leżał na ziemi. Stary odwrócił się i odszedł. Na ulicy panowała cisza, ale czuło się radość, wypełniającą okoliczne winiarnie i bary. Szczeniak leżał tam, gdzie upadł. Rozejrzałem się, lecz nie zobaczyłem nigdzie jego kumpli. Można się było tego spodziewać. Staruszek znów siedział na swojej skrzynce, rozmawiając z przyjaciółmi. Gdy rozejrzałem się ponownie, gówniarza już nie było. Mojego złego nastroju także. 5 łaśnie zaczynała się trzecia zmiana, kiedy wjechałem na stację Julia przy Flatbush Avenue. Podjechałem pod dystrybutor i kazałem zatankować do pełna. Obsługujący — facet 0 małych, chytrych oczkach — celowo wylał na ziemię benzynę za dwadzieścia osiem
centów, żeby nie mieć problemów z wydawaniem reszty. Kiedy skończył i podszedł do mnie, rzuciłem tylko: „Julio?", a on wskazał mi ruchem głowy, że mam zajechać od tyłu. Zanim zdążył upomnieć się o pieniądze, wrzuciłem bieg i ruszyłem. Kiedy za stacją zobaczyłem białe coupé de ville, od razu wiedziałem, że Julio wysłał z forsą któregoś ze swych chłopaków. Ot, taki starczy kaprys, mający świadczyć o jego pozycji. Szyba od strony kierowcy była opuszczona; koleś rozpoznał mnie i otworzył drzwi zanim zdążyłem się zatrzymać. Tego się mogłem spodziewać, typowy żółtodziób. Miał około dwudziestu pięciu lat, wymodelowaną fryzurę i oczywiście był opalony. Oczy miał ukryte za ciemnymi okularami, a rozpięta na piersiach koszula odsłaniała złote łańcuchy. Rękawy podwinął, prezentując muskularne ramiona. Na jednym z nadgarstków miał zegarek na grubej złotej bransolecie. Całości dopełniały ciemne, obcisłe spodnie 1 czarne, błyszczące półbuty. Był wystrojony, jakby wybierał się do agencji pośrednictwa dla artystów. Wysiadł z wozu i oczywiście trzasnął drzwiami. — Jesteś Burkę? 30 — Tak — odpowiedziałem krótko. Nie przyjechałem na pogawędki. — Mam coś dla ciebie, od pana C. Wyciągnąłem lewą rękę, trzymając prawą tak, aby nie mógł jej widzieć. — Mam tu dziesięć kawałków — powiedział, klepiąc się po kieszeni. Nic nie odpowiedziałem. Koleś z jakiegoś powodu czuł się nieszczęśliwy, lecz mnie to zupełnie nie interesowało. Zajrzał do samochodu i spojrzał mi w twarz. — Nie patrz tak na mnie, twardzielu — zaczął nagle. — Nie wiem, co zrobiłeś dla starego, ale równie dobrze to ja mogłem zrobić. — Daj mi ten pierdolony szmal — odpowiedziałem grzecznie. — Nie przyjechałem tu wysłuchiwać twoich melodrama-tycznych tekstów. — Kurwa! Ty mnie chyba nie chcesz słuchać! — Jasne, że nie. Chcę natomiast dostać swoje pieniądze, a im szybciej tak się stanie, tym lepiej dla ciebie, rozumiemy się? Chłopak zdjął okulary i zawiesił je na swym złotym łańcuchu. Zachowywał się tak, jakby myślał, czy w ogóle ma mi dać te pieniądze. Wreszcie się zdecydował. Bez słowa wręczył mi kopertę, wciąż nad czymś się zastanawiając. Rzuciłem pieniądze na tylne siedzenie i zdjąłem
nogę z hamulca. Plymouth powoli ruszył. — Hej! — krzyknął. — Zaczekaj! — Co jeszcze? — Hmm... słuchaj... gdybyś kiedyś potrzebował kogoś do jakiejś roboty, to... rozumiesz... Mógłbym zarobić parę groszy ekstra. Zgoda? — Nie — odpowiedziałem z kamienną twarzą. — Poczekaj chwileczkę! Mam doświadczenie, rozumiesz, o co mi chodzi? — Słuchaj chłopcze. Istnieją listy gończe, rozesłane za mną, które są starsze od ciebie — uciąłem i ponownie ruszyłem. Szczeniak sięgnął do kieszeni, wyjął rewolwer i wycelował we mnie. — Nawet się, kurwa, nie próbuj ruszyć! Jasne? Siedź tu i słuchaj, kiedy do ciebie mówię. Nie jestem jakimś pieprzonym czarnuchem, żebyś mógł mnie olać i po prostu odjechać! Mówię do ciebie! Patrzyłem na niego bez słowa. Zresztą, co miałbym powiedzieć? 31 Julio przysłał mi posłańca z jakimś niebezpiecznym nadmiernie rozbudzonym poczuciem własnej wartości. Co za czasy — ciężko nawet o porządną służbę... — Trochę więcej szacunku — warknął szczeniak. — Wcale, kurwa, nie jesteś lepszy ode mnie! — Owszem, jestem — odpowiedziałem spokojnie. — Bo zanim cokolwiek zrobię, to myślę... A teraz ty pomyśl. Pomyśl, czy to możliwe, że przyjechałem tu sam? Pomyśl, jak uda ci się opuścić tę uliczkę, jeżeli pociągniesz za spust. A jeżeli nawet ci się uda, to co powiesz staremu... Najpierw to wszystko rozważ, a potem zastanów się, co właściwie masz mi do powiedzenia... I powiedz mi to. Próbował jednocześnie myśleć i trzymać mnie na muszce. Jak na możliwości jego mózgu, był to stanowczo zbyt wielki wysiłek. Broń drżała mu w dłoniach i chłopak spojrzał na na nią tak, jakby zrobiła mu głupi kawał. Gdy ponownie skierował na mnie wzrok, mierzyłem do niego z obrzyna. — No, słucham — rzuciłem, ale nie miał mi nic do powiedzenia. — Umiesz załadować swojego gnata, czy ktoś ci w tym pomaga? — Umiem... — wyjąkał. — Więc szybko go rozładuj. Tylko spokojnie i powoli, bo inaczej przestrzelę te złote łańcuchy razem z twoimi płucami. Podniósł lufę do góry, odchylił bębenek i wyrzucił naboje. Prawie nie było słychać, jak uderzały o ziemię. Uliczka była tak zaśmiecona, że nawet pełny sejf zrzucony z dziesiątego
piętra nie narobiłby zbyt wiele hałasu. — Słuchaj — powiedziałem spokojnie jak właściciel zakładu pogrzebowego. — Popełniłeś błąd. Zanim wpadnie ci do głowy popełnić następny, lepiej spisz testament. Jasne? Skinął tylko głową. Robił postępy... Nacisnąłem pedał gazu i skierowałem się w stronę domu. Dopiero gdy dojechałem do Flatbush Avenue, przestały mi drżeć ręce. 6 b echałem w dół Atlantic Avenue. Nie jest to najkrótsza droga z Brooklynu, za to z pewnością najspokojniejsza. Patrzyłem na witryny sklepów z antykami, elegancko urządzone restauracje i winiarnie, które pojawiły się tu w ciągu ostatnich kilku miesięcy, oraz na fasady kościołów, w których nikt nigdy się nie modli. Cały ten nowy ciąg handlowy położony jest między Flatbush a więzieniem brooklyńskim. Nad małymi sklepikami, w których można kupić z pięćdziesiąt gatunków sera, zdążyli już zamieszkać pierwsi w tej okolicy yuppies. W niektórych sklepikach można kupić wino, ale już nie takie, jakie — ukryte w papierowej torbie — popijali wprost z butelki dotychczasowi mieszkańcy tej dzielnicy. Lecz nowinki tego miejskiego renesansu nie przeniknęły jeszcze do pobliskich ruder. W dalszym ciągu zatrzymywanie się tam na czerwonym świetle po zapadnięciu zmroku nie jest najszczęśliwszym pomysłem. Skręciłem w Adams Street, kierując się na Most Brooklyński. Pierwsze smugi szarego poranka właśnie pojawiły się na niebie. Po mojej prawej stronie miałem Sąd Rodzinny, zaś Najwyższy po lewej. Dobrze to wszystko pomyślane — gdy dzieciakiem przestaje się zajmować kurator, przejmują go władze więzienne. Przed wjazdem na most, między dwoma pasmami ruchu biegał od auta do auta chłopak ze sporym plikiem gazet pod pachą. Kierowcy znający ten system, dawali mu znak klaksonem i wy3 — Strega 33 stawiali rękę przez okno; chłopak podbiegał, podawał gazetę, chwytał pieniądze i biegł dalej. Co pewien czas podjeżdżał wóz policyjny i przeganiał go na inny róg, ale przeważnie gliniarze dawali mu spokój. Zjechałem na lewy pas. Nacisnąłem klakson i chłopak podszedł. Opuściłem szybę i spojrzałem na niego. Czarny, krępy, mniej więcej piętnastoletni, w wojskowej czapce. Kupiłem „Daily News" i zapytałem: — Roscoe pracuje?
— Tak. Tam gdzie zwykle. Ruszyłem powoli, czekając na czerwone światło, żeby chłopak miał czas zawiadomić Roscoe, że ma klienta. Rzuciłem okiem na gazetę — pisali coś o kolejnym zatłuczonym na śmierć dziecku, tym razem w Bronxie. Cholera, zdarza się to coraz częściej, a jedyna reakcja społeczeństwa to reportaż w prasie. Zapaliło się zielone światło. Ruszyłem i po chwili zauważyłem Roscoe. Stał z plikiem gazet pod pachą i przewieszoną przez ramię płócienną torbą na grubym pasku. Miał mniej więcej trzydzieści lat i był stanowczo za stary, jak na gazeciarza. Rozpoznał samochód — przyjrzał się dokładniej, aby upewnić się, że rozpoznał także kierowcę. — Gazetkę, proszę pana? — Tak. „Wall Street Journal", proszę — odpowiedziałem, pokazując mu jednocześnie dwadzieścia dolców. — Chwileczkę... Gdzieś tu mam — powiedział, grzebiąc w torbie. Rozejrzałem się po ulicy, wiedząc, że on robi to samo. Wszystko w porządku. Wyciągnąłem rękę po gazetę, którą trzymał nad otwartą torbą, szybko wręczyłem mu pieniądze, a jednocześnie, pod osłoną gazety, wrzuciłem do torby obrzyn. Prawo grawitacji to jedyne prawo, które jest czasami przydatne. Roscoe stanowczo zasługuje na swoje imię *; zresztą na dochody też. Rzuciłem gazetę na tylne siedzenie i odjechałem, kierując się do Chinatown. Nie chciałem pojawiać się tam z bronią. * roscoe (sl.) — pistolet 7 lillltllp 11111111111:11s a ulicach Chinatown panował już spory ruch. Młodzi mężczyźni pchali wózki załadowane świeżymi warzywami, starsze kobiety ociężale zmierzały w stronę ciasnych sklepików i warsztatów, w których miały spędzić cały dzień. Zauważyłem także Hobarta Chana, krążącego w czarnym bentleyu po Bowery, jak rekin szukający ofiary. Cholera, w Chinatown nawet gangsterzy wychodzą wcześnie do pracy. Mijając restaurację Mamy Wong rzuciłem okiem na frontowe okno. Wisiał w nim gobelin z białym smokiem, znak, że w środku wszystko w porządku. Wjechałem w wąską ślepą uliczkę i zaparkowałem tam gdzie zawsze, to znaczy pod chińskim napisem zabraniającym parkowania.
Mnie ten zakaz nie dotyczył — jego autorem był Max. Przeszedłem jak zwykle przez kuchnię na zaplecze. Otworzyłem drzwi, a wtedy jeden z rzekomych kucharzy włożył rękę pod swój biały fartuch. Gdy mnie rozpoznał, uspokojony, nie wyjął tego, po co sięgał. Wszedłem na salę i usiadłem przy swoim stoliku. Rozłożyłem gazetę, przejrzałem wyniki ostatnich gonitw w Yonkers i czekałem. Ponieważ nie podszedł do mnie żaden kelner, wiedziałem, że Mama jest w lokalu. Zauważyłem cień na gazecie i podniosłem głowę. Nade mną stała Mama — wyglądała, jakby przed chwilą opuściła jakiś salon mody z lat pięćdziesiątych. Lśniące, kruczoczarne włosy upięte były 35 w kok; miała.na sobie prostą, sięgającą prawie do ziemi jedwabną suknię z wysokim kołnierzem. Nefrytowy naszyjnik kontrastował z ciemnym kolorem jej szminki. Mogła mieć równie dobrze pięćdziesiąt, jak i dziewięćdziesiąt lat. — Witaj Burkę. Przyszedłeś coś zjeść? — Zjeść i spotkać się z Maxem, Mamo. Jest tutaj? — Przecież wiesz, że teraz nie bywa u mnie tak często jak dawniej. Od czasu jak poznał tamtą dziewczynę z baru, rzadko mnie odwiedza. Znasz tę Wietnamkę? — Tak, poznałem ją... — Ona nie jest dobra dla M axa. On zapomina przez nią o pracy. Nie można na nim polegać... — Wszystko jest z nim w porządku, Mamo. — Mylisz się, Burkę. Duże problemy... Problemy dla mnie, problemy dla Maxa, może problemy dla ciebie... — Porozmawiam z nim — powiedziałem, raczej po to, żeby dała spokój, niż żebym rzeczywiście miał zamiar wtrącać się w jego sprawy. — Tak, ty porozmawiaj z nim. Ja z nim rozmawiam — on nie słucha. — Dobrze. Czy mógłbym dostać trochę tej pysznej zupy? Lecz nawet zmiana tematu na jej ulubiony nie uspokoiła Mamy. Była prawdziwą kobietą interesu. Chciała, abym definitywnie załatwił sprawę Maxa i dziewczyny; tyle że nie było jej przy tym, jak się poznali. Ja byłem. Tamtej nocy pracowaliśmy jako posłańcy. Jechaliśmy metrem — ja, rozciągnięty na trzech miejscach, w ubraniu jak z opieki społecznej i zniszczonym kapeluszu; Max siedział naprzeciwko mnie, patrzył przed siebie i wyglądał na jadącego do pracy na pierwszą zmianę kucharza. Ubrany był w stary przeciwdeszczowy płaszcz. Kret siedział w drugim końcu wagonu — przez szkła grubości denka od butelki wpatrywał się w jakieś zapisane na zatłuszczonym
papierze „obliczenia". Papiery, które mieliśmy dostarczyć, miałem zaszyte pod podszewką marynarki. Do takiej roboty nigdy nie biorę broni, za to Kret ma zawsze tyle materiałów wybuchowych, że z łatwością mógłby zamienić kolejkę w rakietę 36 międzyplanetarną. Max ma tylko ręce i nogi, ale jest jeszcze niebezpieczniejszy niż Kret. Nie potrzebowałem przebrania; przybrać wygląd starego alkoholika to dla mnie żaden problem. Prezencja Kreta także nie zachęca do zawierania z nim znajomości. Max natomiast potrafi się tak przygarbić i tak ponapinać mięśnie twarzy, że wygląda jak starzec. Plan był taki: gdyby przypadkiem ktoś mnie zaczepił, miałem nie reagować dopóty, dopóki nie groziło to utratą przesyłki. Gdyby ktoś przyczepił się do Kreta, do akcji miał wejść Max, zaś ja miałem spokojnie siedzieć i nie wtrącać się; natomiast jeśli ktoś chciałby czegoś od Maxa, Kret i ja mieliśmy po prostu czekać i patrzeć — Max załatwia takie sprawy bardzo szybko... Tamtej nocy nie byliśmy w wagonie sami. Najpierw, przy Czternastej, dosiadła się ta Azjatka. Na białą jedwabną sukienkę miała zarzuconą czarną pelerynę z czerwoną podszewką. Co prawda sukienka była zapięta pod samą szyję, ale miała z boku rozcięcie do połowy uda. Poza tym trochę za mocny, jakby sceniczny makijaż i buty na wysokim obcasie. Patrzyła na mnie obojętnie — na Maxa ani Kreta nie rzuciła nawet okiem. Siedziała wyprostowana, ze złączonymi kolanami i rękami na podołku. Jechaliśmy w takim składzie przez dłuższy czas. Gdzieś w Brooklynie wsiadło trzech wyrostków — dwóch białych i Por-torykańczyk. Ubrani byli jak większość młodocianych bandytów wyruszających na łowy. Skórzane buciory, drelichowe kurtki z obciętymi rękawami, rękawiczki bez palców, „pieszczochy", nabijane pasy i łańcuchy. Jeden z nich niósł olbrzymie radio — reszta miała ręce wolne. Szybko zlustrowali wagon... Wyraźnie zwrócili uwagę na dziewczynę. Szukali jednak pieniędzy, a nie zabawy. Potrzebny był im jakiś niezdara, z którym nie musieliby się za bardzo szarpać. Wybrali Maxa...* Otoczyli go, zupełnie nie zwracając uwagi na mnie. Dwaj usiedli obok, zaś jeden stanął przed nim. — Ty, dziadku, daj dwie dychy na kawę... Żaden się nie roześmiał — to nie był żart.
Max nie odpowiedział. Po pierwsze, jest niemową. Po drugie, nie ma zwyczaju zwracać uwagi na robactwo. 37 Spod kapelusza zerknąłem w stronę Kreta. Żółtopomarańczowe wpadające przez okna wagonu światło odbijało się od okularów skierowanych na leżący na jego kolanach plik zatłuszczonych papierów. Nawet nie podniósł znad nich wzroku. Gówniarze kompletnie mnie ignorowali, koncentrując się na Maxie. Jeden z białych zaczął ciągnąć go za poły płaszcza, próbując zmusić, by wstał z miejsca, jednak bez rezultatu. Widziałem, jak napinają się mięśnie chłopaka... Lecz nic z tego — tak, jakby próbował rękami wyciągnąć kotwicę tankowca... Dwaj pozostali wstali. Portorykańczyk syknął: — Nie stawiaj się, dziadygo! Drugi biały zaczął chichotać. Wyjął z kieszeni kastet, taki jakie sprzedają w okolicach Times Square. Założył go, zacisnął pięść i zaczął nią rytmicznie uderzać w drugą dłoń. Na ten dźwięk Kret podniósł wzrok. Max nawet nie drgnął. Gówniarz z kastetem wciąż chichotał, podczas gdy drugi biały bezskutecznie próbował podnieść M axa, zaś Portorykańczyk rzucał groźbami... Nie śpieszyli się. Nagle dziewczyna zerwała się z miejsca. Usłyszałem stukot jej obcasów i zobaczyłem, jak podchodzi do bandziorów. Nie zwrócili na nią uwagi, aż do chwili, kiedy syknęła: — Zostawcie tego człowieka! Odwrócili się w jej stronę, wyraźnie zadowoleni, że pojawiła się nowa ofiara. Max przestał ich interesować. Pierwszy odezwał się Portorykańczyk: — Spierdalaj, dziwko! Nie twój zasrany interes! Nie przestraszyła się jednak. Podeszła jeszcze bliżej, trzymając ręce na biodrach. Teraz cała banda interesowała się już tylko nią. Biały w dalszym ciągu chichotał i rytmicznie uderzał kastetem 0 otwartą dłoń. Dziewczyna znalazła się w środku utworzonego przez nich trójkąta. Kiedy drugi biały wyciągnął rękę w stronę jej sukienki, wstałem 1 zatoczyłem się na niego. Momentalnie odwrócił się w moją stronę. Błysnął kastet. Wystawiłem rękę, aby sparować cios. Widziałem, jak Kret sięga do teczki. Lecz wtedy Max zrzucił płaszcz, jak wąż starą skórę. To co teraz nastąpiło, działo się zbyt szybko, abym mógł zauważyć szczegóły. Usłyszałem trzask i wiedziałem, że Portorykańczyk, żeby samodzielnie wziąć cokolwiek do ręki, będzie 38 »otrzebował poważnej pomocy chirurgicznej. Błyskawiczny ruch topy Maxa i wyższy biały
zawył, wydając dźwięk, jakby przeciągano nu przez płuca watę szklaną. Padł nieprzytomny na podłogę, jeszcze tylko jeden cios... Ten z kastetem upadł ze zmasakrowaną, akrwawioną twarzą. W wagonie zapadła martwa cisza, i trwała tak aż do następnej tacji. Kret wyjął dłoń z teczki i wrócił do swojej lektury. Trzej iłodzieńcy leżeli na ziemi i tylko Portorykańczyk wydawał z siebie łkieś ciche jęki. Z jego ust płynęła krew zmieszana ze spienioną liną. Kobieta stała zaszokowana, bez ruchu, z pobladłą twarzą. Ręce i dalszym ciągu trzymała na biodrach. Max spojrzał jej w oczy nisko się ukłonił. Wzięła głęboki oddech i również mu się ukłoniła, ¡tali tak i patrzyli na siebie. Wszystko inne przestało dla nich istnieć. Max zwrócił się w moją stronę. Wskazał na swoje usta, następnie na mnie. Oczy dziewczyny błysnęły, choć chyba nic już ie mogło jej zdziwić. Stała, kołysząc się lekko w rytm biegu pociągu, ez trudu utrzymując równowagę na wysokich obcasach. Patrzyła :raz na „alkoholika" zdejmującego z głowy kapelusz i wygładzające-o zmierzwione włosy. Jeśli oczekiwała kolejnej przemiany, musiała yć głęboko rozczarowana. Kontrast między Maxem prawdziwym udającym staruszka był ogromny, między „starym pijakiem" a mną nacznie mniejszy. Mimo to ja także ukłoniłem się dziewczynie. — Mój przyjaciel jest głuchoniemy. Potrafi jednak czytać ruchu warg, a jeżeli ktoś zna go dłużej, nie ma problemów, by się nim porozumieć. Chciałby porozmawiać z panią, oczywiście pod 'arunkiem, że nie ma pani nic przeciwko temu. Jeżeli pani się godzi, będę tłumaczył, co mówi mój przyjaciel. Uniosła brwi i bez słowa skinęła głową. Czekała cierpliwie. Od izu ją polubiłem. Max wskazał na nią, trzymając razem kciuk i dwa palce. Tą dmą ręką dotknął serca, skłonił się, następnie lewą ręką chwycił wój stary zniszczony płaszcz, zaś prawą dotknął najpierw jednego, później drugiego oka i ponownie dotknął serca. — Mój przyjaciel mowi, że zachowała się pani bardzo odważnie, tając w obronie, jak pani sądziła, starego człowieka. Chrząknęła cicho i leciutko się uśmiechnęła. Odpowiedziała lekkim francuskim akcentem: 39 — Wygląd pańskiego przyjaciela był trochę mylący. Max szturchnął czubkiem buta klatkę piersiową jednego z leżących oprychów. Usłyszałem trzask, jakby ktoś złamał patyk. Następnie znów dotknął oczu i pokręcił głową. Napiął tors.
Jego wzrok stał się twardy. — Mój przyjaciel mówi, że tacy jak ci tutaj, nie potrafią rozpoznać, z kim mają do czynienia. Wciąż się uśmiechając, odpowiedziała: — A czy potrafią rozpoznać prawdziwą kobietę? Max wyjął ciemne okulary z kieszeni mojego płaszcza, założył je i wykonał ruch, jakby laską badał przed sobą drogę. Potem zdjął okulary, wyciągnął obie ręce w stronę kobiety i uśmiechnął się. — Mój przyjaciel mówi, że nawet ślepiec poznałby się na kobiecie takiej, jak pani — przetłumaczyłem, a ona uśmiechnęła się, jeszcze zanim zdążyłem skończyć. W taki właśnie sposób Max poznał Immaculatę. 8 ama nazwała Immaculatę „dziewczyną z baru". Mogło to oznaczać wszystko, od barmaki po prostytutkę. Już sam fakt, że dziewczyna urodziła się w Wietnamie, był według Mamy wystarczająco podejrzany; to, że rodzice Immaculaty byli różnych narodowości, było zaś winą nie do odkupienia. Poza tym, Mama uważa, że prawdziwy wojownik nie potrzebuje kobiety. No, chyba że czasami i na krótko. Mama Wong sprawiała wrażenie, jakby nigdy nie opuszczała swojej restauracji, zawsze jednak wiedziała o wszystkim. Dowiedziała się więc, że Max co prawda w dalszym ciągu mieszka na tyłach magazynu przy Division Street, nad którym znajduje się jego świątynia, ale już nie sam. Nie podobało jej się to, ponieważ nie było związane z biznesem, a dla Mamy wszystko, co nie było biznesem, było godne potępienia. Immaculata rzeczywiście przez pewien czas pracowała w jakimś barze na Manhattanie. Z zawodu była, co prawda, psychoterapeut-ką, ale kurs ukończyła we Francji, więc w Stanach musiała zdać jakieś egzaminy i odbyć praktykę. Któregoś dnia, kiedy szukając Maxa przyjechałem do magazynu, miałem okazję zobaczyć, na czym polega jej praca. Zaparkowałem, jak zwykle, w dużym, pustym garażu. Wysiadłem, zamknąłem drzwi i czekałem. Jeżeli Max nie pojawiłby się, oznaczałoby to, że nie ma go w domu. W takim wypadku zostawiłbym mu wiadomość na ścianie. Kreda zawsze leżała obok niej na ziemi... 41 Usłyszałem jakiś dźwięk, obejrzałem się i dostrzegłem Maxa. Dał znak, że mam być cicho.
Następnie zaprowadził mnie na górę. Wąskim korytarzem poprowadził mnie obok wejścia do jego świątyni. Chwilę później zatrzymał się, sięgnął nad głowę i odsunął zasłonkę. Przez okno, od wewnątrz wyglądające jak lustro zobaczyłem coś, co wyglądało na pokój dziecinny: małe mebelki, ściany pomalowane na kolorowo i wszędzie zabawki. Przy niskim stoliku siedziała Immaculata, a naprzeciwko niej dziewczynka, na oko cztero-, może pięcioletnia. Wyglądało na to, że bawią się lalkami. Wzruszyłem ramionami, dając Maxowi znak, że nic z tego wszystkiego nie rozumiem. Kazał mi spokojnie czekać. Na stole leżały cztery lalki; dwie duże i dwie małe. Po ich ubraniach i fryzurach można było rozpoznać, że dwie są rodzaju męskiego, a dwie żeńskiego. Immaculata położyła je przed dzieckiem i spytała o coś. Dziewczynka wzięła jedną z małych lalek, a następnie, powoli i niechętnie, zaczęła ją rozbierać. Później podniosła lalkę-mężczyznę. Duża lalka pogłaskała małą po głowie, pomogła jej rozebrać się do naga i wtedy zaczęła rozpinać spodnie. Pod nimi miała białe majtki. Dziecko zdjęło je także. Ukazały się jądra i penis. Wtedy mała lalka została przyciągnięta do dużej. Dziewczynka próbowała wznieść penisa, lecz ten ciągle opadał. W końcu przystawiła do niego usta małej lalki. Minęło kilkanaście długich jak wieczność sekund. Wreszcie mała położyła lalkę-dziewczynkę twarzą do ziemi i ubrała dużą. Płakała. Immaculata nie poruszyła się. Coś jej tłumaczyła. Później wyciągnęła rękę, mała chwyciła ją, wstała, podeszła do kobiety i siadła jej na kolanach. Immaculata mówiła do niej, tak długo, aż mała kiwnięciem głowy wyraziła zgodę. Wtedy Immaculata sięgnęła po dużą lalkę i położyła ją przed dzieckiem. Dziewczynka chwyciła ją i zaczęła potrząsać, krzycząc coś. Na jej twarzy malowała się wściekłość. Nagle lalka upadła, a ręka, za którą dziewczynka ją trzymała, pozostała w dłoni dziecka. Mała spojrzała na nią, a później na Immaculatę. Ta tylko skinęła głową, więc mała wyrwała lalce drugą rękę. Następnie powiedziała coś do lalki, grożąc jej palcem. W końcu znowu się rozpłakała. Max polecił mi, abym poszedł za nim. Wskazał na drzwi do świątyni, pokazał dokąd mam iść i kazał mi tam zaczekać. 42 Przeszedłem przez świątynię, uważając, żeby nie nadepnąć na czarne linie namalowane na jasnej drewnianej podłodze. Tylnymi schodami dotarłem do niewielkiego pokoju, którego okno
wychodziło na wąską uliczkę za magazynem. Usiadłem przy zniszczonym stoliku i z szuflady wyjąłem kartkę z zapisem punktów z ostatniej partii naszej nie kończącej się gry. Usłyszałem pukanie do drzwi, później następne, wreszcie jeszcze trzy — dwa urywane, jedno mocne i głośne. Wstałem i otworzyłem. Trzy puknięcia na początku, zamiast na końcu, byłyby dla mnie sygnałem, że przed otwarciem drzwi powinienem odbezpieczyć broń. Wszedł Max z Immaculatą. Przywitała się ze mną w swój zwykły sposób lekko pochylając głowę i składając dłonie na wysokości klatki piersiowej. Jak zawsze z dystansem. Usiadła przy biurku naprzeciwko mnie. Max usadowił się tak, że mógł widzieć usta nas obojga. — O co chodziło w tym, co przed chwilą widziałem? — zapytałem. — Nazywamy to „potwierdzeniem". — Potwierdzeniem? — Tak, Burkę. Ta mała jest chora na rzeżączkę. Ja miałam się dowiedzieć, jak została nią zarażona. — I ona ci to pokazała? — Tak. Ta duża lalka to jej ojciec. Dzieci często nie potrafią opowiedzieć, co z nimi robiono... Przecież nie znają nawet odpowiednich słów. — Nigdy nie widziałem takich lalek. — No cóż, są „anatomicznie poprawne". Pod ubrankami mają proporcjonalne do wielkości ciała genitalia. Muszą być właśnie takie, szczególnie wtedy, gdy dzieci nie mówią. — To znaczy, jeśli są za małe? — Niekoniecznie. Dziewczynka, którą widziałeś, ma prawie sześć lat. Lecz ojciec powiedział jej, że „zabawa", w którą się z nią bawi, jest ich tajemnicą, o której nikomu nie wolno mówić. — Groził jej? — Nie. W większości tego rodzaju przypadków przestępcy nie stosują gróźb. No, chyba że ofiara jest znacznie starsza niż ta. Dziecko co prawda instynktownie wyczuwa, że w tym, co robi ojciec, jest coś złego, lecz strach połączony z poczuciem winy zazwyczaj wystarcza, by nie chciało mówić. 43 — A o co chodziło na końcu? Wiesz, z tym wyrywaniem lalce rąk... — Dokładnie o to, na co wyglądało. Złość. Wykorzystywane seksualnie dzieci są najczęściej dosłownie pożerane przez wściekłość na swoich prześladowców... A czasami także na osobę, która powinna była je obronić, a nie zrobiła tego. Znaczącą częścią procesu leczenia jest danie im możliwości powiedzenia „Nie!" Mają wtedy prawo do złości. Ręce lalek celowo są tak zamocowane, aby łatwo je było wyrwać. Można je także z łatwością zamocować z
powrotem, więc dziecko, jeżeli chce, może to zrobić. — Czy ta mała mieszka z ojcem? — Nie. Rodzice są rozwiedzeni. Ale ojciec ma prawo do spotkań z córką... Wtedy właśnie dochodzi do tego... — Czy może zostać pozbawiony możliwości kontaktów z dzieckiem? — To już zależy od sądu. Kiedy z małą zaczęło być coś nie tak, matka zaprowadziła ją do lekarza. Nie potrafiła powiedzieć, co dolega dziecku, ale czuła, że coś jest nie w porządku. Lekarz niczego nie stwierdził — w końcu trudno mu się dziwić, że nie wpadł na pomysł, aby zbadać dziecku WR. Coś takiego rzadko się przecież zdarza. Sprawa wyjaśniła się dopiero, kiedy pojawiły się upławy... Mała została poddana terapii, w trakcie której uczy się ją także samoobrony. Wysłano ją do ośrodka, w którym pracuję. Jak wiesz, żeby zdobyć prawo wykonywania mojego zawodu, muszę odbyć praktykę. Teraz przygotowywałam ją do nadzorowanego spotkania z ojcem. Ona musi wiedzieć, że może mu się sprzeciwić i że nic jej z tego powodu nie grozi. — A dlaczego w ogóle ma się spotykać z tym zboczeńcem? — To dobre pytanie — powiedziała. — Prawda jest taka, że mała sama musi sobie poradzić z tym, co się jej przydarzyło. Musi odzyskać poczucie kontroli nad swoim własnym życiem. Takie spotkania są częścią terapii dziecka. Chociaż jednocześnie mogą pomóc ojcu podjąć decyzję o poddaniu się leczeniu. — A jeżeli on wszystkiemu zaprzeczy? — Na początku zazwyczaj tak się właśnie dzieje. Lecz w końcu do ojca dociera świadomość, czego się dopuścił. Oczywiście towarzyszy temu cała gama usprawiedliwień. — Usprawiedliwień?! 44 — Tak... Że to córka go prowokowała... Że był to tylko szczególny sposób okazywania jej miłości... — Co za bzdury! Zbadają, czy ma rzeżączkę? — Tak, oczywiście. Ale jeżeli wcześniej rozpoczął leczenie, to już po dwudziestu czterech godzinach nic nie można mu udowodnić. Mimo to, sąd weźmie pod uwagę fakt, że dziecko jest zarażone, co w połączeniu z potwierdzeniem, którego byłeś świadkiem, będzie wystarczającym dowodem, aby... — Chcesz mi powiedzieć, że takich ludzi można wyleczyć? — Środowisko naukowe jest w tym względzie podzielone. Nie mamy jeszcze co do tego
pełnej jasności. — Prawdę mówiąc, nie słyszałem jeszcze, żeby pedofil przestał się uganiać za dzieciakami. — Może rzeczywiście to jest nieuleczalne, nie wiem... Zajmuję-się tylko ich ofiarami. Max stanął za Immaculatą. Potrząsnął pięścią, aby mi pokazać, jak bardzo jest z niej dumny. Spojrzała na niego i wtedy zdałem sobie sprawę, że tego dnia nie mam co liczyć nawet na jedną partyjkę. 9 Prawdopodobnie niechęć do Immacu-laty szybko by Mamie przeszła, gdyby któregoś wieczora Max nie wpadł na pomysł, aby przyprowadzić dziewczynę do restauracji. Z tej okazji zajęliśmy jeden z największych stołów w pobliżu zaplecza. W lokalu nie ma, co prawda, klimatyzacji, lecz i bez niej atmosfera była jak w zamrażarce. Mama nie była na tyle szalona, aby otwarcie obrazić Immaculatę, więc toczyły swą bitwę z zastosowaniem subtelnej broni, właściwej jedynie kobietom. Jeden ze zbirów Mamy podał wazę zupy ostro-kwaśnej. Mama skinęła na Immaculatę, dając jej do zrozumienia, że ma obsłużyć siedzących — przecież to jest właśnie rola „dziewczyny z baru". Ale ona, bez mrugnięcia okiem wzięła miseczkę Maxa i napełniła ją, zwracając przy tym uwagę, żeby znalazły się w niej wszystkie składniki zupy, nie tylko samo rzadkie. Mama uśmiechnęła się, był to uśmiech koronera nad zwłokami na chwilę przed autopsją. — Obsługujesz najpierw mężczyzn, nie kobiety. Robisz to zgodnie z chińskim zwyczajem, prawda? — Nie, to nie jest chiński zwyczaj, pani Wong, ale mój zwyczaj. Dla mnie Max zawsze będzie na pierwszym miejscu. — Aha, rozumiem... Mów do mnie Mamo, jak wszyscy. Dobrze? Immaculata skinęła głową, nic nie odpowiadając. Lecz Mama jeszcze nie skończyła. — Masz na imię Immaculata? Czy to wietnamskie imię? 46 — Nadały mi je zakonnice, gdy w moim kraju rządzili Francuzi. To katolickie imię. — Jesteś z Wietnamu, tak? — Tak — odparła dziewczyna, z groźnym błyskiem w oczach. — Oboje twoi rodzice byli z Wietnamu? — zapytała Mama z niewinną miną. — Nie wiem, kim był mój ojciec — odpowiedziała Immaculata ostro. — Ale wiem, co czego pani zmierza. Przy stole zapadła martwa cisza. Max patrzył na Mamę, nie mogąc się zdecydować... Kobieta
przeżyła dwie wojny, ale jeszcze nigdy w życiu nie była tak blisko śmierci... Max wskazał na mnie palcem, a następnie rozłożył ramiona, zadając pytanie. Wiedziałem, o co mu chodzi. — Nie. Ja także nie wiem, kim był mój ojciec — potwierdziłem. Potarł dłonią o dłoń. Znaczyło to, że dyskusję uważa za zakończoną. Ale Immaculata tym razem się z nim nie zgodziła. — Chce pani widzieć, jakiej narodowości był mój ojciec, tak? — zapytała. — Nie — odpowiedziała Mama. — Dlaczego miałoby mnie to interesować? — Ponieważ uważa pani, że w ten sposób dowie się o mnie czegoś więcej. — Wiem o tobie wystarczająco dużo — syknęła Mama. — To znaczy, co? — zapytała Immaculata. Atmosfera zrobiła się gęsta. Lecz Mama wycofała się. — Wiem, że kochasz Maxa i to mi wystarczy. Ja też go kocham — tak, jakby był moim synem. Także Burke'a traktuję jak syna... Mam dwóch synów — co z tego, że bardzo różnych? — Rozumiem — odpowiedziała Immaculata, a Mama skinęła jej głową na znak zgody. — Więc mów mi Mamo, dobrze? — Dobrze. A ja jestem Mac. — W porządku. W ten sposób zawarły rozejm; przynajmniej na czas, gdy Max był w pobliżu. 10 M axa nie było w restauracji, więc musiałem zostawić pieniądze Mamie. Nie było tego dużo, ale zawsze kiedy uda mi się coś zarobić, lokuję część u Maxa albo u Mamy. Nie wynika to bynajmniej z mojej oszczędności. Muszę jedynie brać pod uwagę fakt, że czasami przez dłuższy czas nie mam żadnej roboty... A żyć trzeba. Nie boję się pracować bez licencji, ale nie mam zamiaru robić tego bez żadnego zabezpieczenia. Ostatni pobyt w więzieniu bardzo dużo zmienił w moim życiu. Ktoś, kto wychowywał się w domu dziecka, myśli zupełnie inaczej niż zwykły człowiek... Prędzej czy później odkrywa, że czas to pieniądz; jeżeli nie ma się pieniędzy, jest się skazanym na marnowanie czasu w więzieniu. Większość tych, których tam poznałem, odsiadywała dożywocie na raty... Parę lat w pierdlu, kilka miesięcy na wolności... i tak w kółko. Po ostatniej wpadce doszedłem do wniosku, że nie ma sensu robienie interesów, których ofiarami mogą stać się zwykli ludzie. Ich po prostu obowiązują zupełnie inne zasady niż nas. Jeżeli zabije się faceta w więzieniu, to w najgorszym razie spędzi się parę miesięcy w karcerze; wystarczy jednak, iż na wolności wpadnie się na pomysł, by zrobić skok na sklep monopolowy i sterroryzować sprzedawcę, i trafia się do pudła na kilka lat. Zacząłem więc
zastanawiać się, kogo okraść tak, aby nie narazić się na odsiadkę. 48 Interes z heroiną prowadzili wtedy tylko Europejczycy, czarni co najwyżej sprzedawali na ulicach małe ilości towaru, natomiast Latynosi szykowali się dopiero do wkroczenia na rynek. Praktycznie cały biznes znajdował się w rękach Włochów, którzy z braku konkurencji nie dbali o szczególne środki ostrożności, nawet podczas transportu większych ilości narkotyków. Max proponował obrobienie gangsterów w momencie przeprowadzania transakcji, ale nie był to najlepszy plan. Tam pojawiała się już gotówka, a na punkcie jej „bezpieczeństwa" Włosi mieli totalnego fioła. Ja zaś chciałem czystej i szybkiej roboty, a nie rzeźni. W końcu wpadliśmy na genialny pomysł: mieliśmy „porwać" narkotyki w czasie transportu, a następnie „odsprzedać" je ich właścicielom za godziwą cenę. Początkowo wszystko szło jak po maśle. Przez kilka tygodni obserwowaliśmy z Maxem klub na King Street, aby zorientować się, jak dokładnie wygląda cała operacja przewozu towaru. Trzy, cztery razy w miesiącu przed klubem pojawiała się niebieska ciężarówka na numerach z Jersey. Kierowca wyładowywał z niego blachy z ciastami oraz metalowe pojemniki z tortami. Po paru godzinach pojawiał się ciemnoniebieski cadillac, z którego wysiadali dwaj, zawsze ci sami mężczyźni. Byli do siebie tak podobni, że mogli być bliźniakami; obaj niscy, krępi, o kruczoczarnych włosach. Mieli identyczne fryzury: włosy krótko ścięte z przodu i odrobinę za długie z tyłu. Obserwowaliśmy, jak podchodzą do wejścia. Jeśli ktoś starszy siedział przed klubem, kłaniali mu się — byli na razie tylko „fizycznymi", lecz przecież należeli do rodziny i marzyli o awansie. Wchodzili do środka i nie pojawiali się na zewnątrz przez długie godziny. Od razu wydało nam się to podejrzane. Tylko w wyjątkowych przypadkach także chłystki mogły wejść do klubu, ale na pewno nie pozwolono by im na kręcenie się po nim przez tyle czasu. Max i ja uczyliśmy się cierpliwości w innych miejscach, ale obaj nauczyliśmy się jej doskonale. Przez kilka następnych tygodni szukaliśmy takiego punktu, z którego moglibyśmy spokojnie obserwować co dzieje się z tyłu klubu, nie zauważeni przez kilka par oczu czujnej, profesjonalnej obstawy. W końcu znaleźliśmy odpowiednią kryjówkę i zgodnie z naszymi przewidywaniami okazało się, że
4 — Strega 49 chłopcy spędzają w klubie tylko parę minut. Następnie pojawiali się na tyłach budynku. Jeden niósł walizkę, a drugi odbezpieczony pistolet. Widzieliśmy, jak ten z towarem wsiada do czarnego chevroleta, wcześniej zamknąwszy walizkę w bagażniku. Siadał za kierownicą. Drugi w tym czasie bacznie obserwował teren. W końcu on także wsiadał do wozu i po chwili odjeżdżali. Nie miałem jeszcze wtedy plymoutha, więc musieliśmy ich śledzić pożyczoną taksówką. Siedziałem za kierownicą, gdyż — mimo że nie stroniłem od ryzyka, szczególnie jeśli w grę wchodziła możliwość zdobycia dużych pieniędzy — nie byłem na tyle szalony, aby pozwolić prowadzić Max owi. Goryle krążyli, wyraźnie się nie śpiesząc. Z Houston Street skręcili w East Side Drive. Kiedy wjechali do Bronxu mostem Triboro, popatrzyłem za zdziwieniem na Maxa. Ten jednak tylko wzruszył ramionami; było pewne, że prędzej czy później skierują się do Harlemu. Rzeczywiście, objechali stadion Yankees, zahaczyli o Major Deegan Expressway i skręcili na rozjazd prowadzący do mostu Willis Avenue. W końcu wyjechali w Sto Dwudziestą Piątą, prowadzącą do samego serca Harlemu. Po kilku minutach zaparkowali na tyłach przedsiębiorstwa pogrzebowego, my zaś pojechaliśmy do domu. Śledziliśmy ich jeszcze dwukrotnie — za każdym razem jechali tą samą trasą. Pozostało nam sprawdzić jeszcze tylko jeden drobiazg. A później do dzieła... Spotkaliśmy się w piwnicy restauracji Mamy Wong — ja, Max, Pror i Kret. — Musisz sprawdzić, jak przekazują towar — poleciłem Proro-wi. — Odbywa się to na zapleczu zakładu pogrzebowego przy Dwudziestej Pierwszej. — Spokojna głowa. Przy następnym transporcie. Pror będzie w pobliżu. — Krecie — powiedziałem. — Musimy zrobić trzy rzeczy. Po pierwsze — jak najszybciej unieszkodliwić kolesiów, po drugie — otworzyć bagażnik, po trzecie — zwiać. Masz jakieś propozycje? — Może tygrysia pułapka? — rzucił. Chodziło mu o jedną z jego bomb. Ukrywa się ją w studzience kanalizacyjnej. Jedno naciśnięcie guzika i jezdnia rozstępuje się, a samochód wpada w wyrwę, z tym, że ani wóz, ani jego pasażerowie nie nadają się nawet do remontu. Jednak nie całkiem o to mi chodziło.
50 —
Krecie, my ich nie chcemy zabić, jasne? Myślałem raczej > czymś takim: Pror na
chwilę przyciąga ich uwagę, ja i Max itakujemy z dwóch stron i unieszkodliwiamy gości, a ty otwierasz >agażnik, zabierasz walizkę i tniesz tylne opony. — Jakiego typu jest zamek bagażnika? — zapytał krótko. Spojrzałem na Prora; skinął głowa, że bierze to na siebie. — Jesteś w stanie załatwić jakąś starą furgonetkę? — zapytałem Creta. Zrobił minę, świadczącą, że to żaden problem, przecież mieszka la złomowisku. 11 K iedy konwojenci ruszyli z kolejnym transportem, sprawy potoczyły się zupełnie inaczej niż zwykle. W pewnej chwili zatrzymało ich czerwone światło. Przed nimi, blokując przejazd, stała wbita przodem w barierkę poobijana ciężarówka z wielkimi napisami Con Ed*. Czarny Chevrolet zatrzymał się łagodnie; łamanie przepisów z bagażnikiem pełnym białego proszku nie byłoby specjalnie mądrym pomysłem. Ubrany w kombinezon pracownika elektrowni, z przyklejonymi wąsami i w ciemnych okularach na nosie wyskoczyłem z kabiny, kierując się w stronę ich samochodu i pokazując na migi, że potrzebuję pomocy. Pror siedział na chodniku oparty o ścianę z pustą butelką po tanim winie. Sprawiał wrażenie, że nie docierają do niego odgłosy otaczającego go świata. Kierowca chevroleta nie zamierzał tracić czasu na rozmowę ze mną. Skręcił kierownicę, zamierzając wyminąć ciężarówkę. Miałem do wyboru: albo zejść mu z drogi, albo dać się przejechać. Wyraz twarzy osiłka wskazywał, że jemu nie robi to żadnej różnicy. Miał nade mną przewagę. Cały plan mogli wziąć diabli. Zostało mi tylko kilka sekund na podjęcie decyzji. Jednym ruchem rozpiąłem kurtkę i wydobyłem spod niej zawieszoną na skórzanym pasku dubeltówkę z obciętymi * Con Ed — Con Edison — elektrownia 52 lufami i kolbą. W tym samym momencie Kret wrzucił wsteczny i gwałtownie przycisnął pedał gazu. Ciężarówka uderzyła w chłodnicę chevroleta. Pror, z nożem w ręce, zerwał się spod ściany i rzucił w stronę tylnych opon samochodu. W tym czasie Max wywlókł już faceta siedzącego obok kierowcy, zanim ten zdążył się ruszyć. Nie mam pojęcia, czy kierowca
słyszał syk dochodzący z tyłu, natomiast wiem, że wszystko, co widział, to dwie lufy potężnego obrzyna, który trzymałem wycelowany w jego głowę. Nie próbował nawet zdejmować rąk z kierownicy. Po paru sekundach Kret otworzył bagażnik i Max złapał walizkę. Ruchem lufy dałem znak kierowcy, że ma się schować pod kierownicę. Gdy tylko trochę się schylił, wystrzeliłem z obu luf dokładnie w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą znajdowała się jego głowa, i szybko pobiegłem do czekającego samochodu. Za kierownicą siedział Max, obok niego Kret. Silnik już pracował. Rzuciłem broń siedzącemu z tyłu Prorowi i wskoczyłem na miejsce obok niego. Ruszyliśmy gwałtownie. Chociaż byliśmy pewni, że faceci jechali bez obstawy, Kret na wszelki wypadek trzymał rękę w torbie z ładunkami wybuchowymi, a Pror właśnie ładował moją spluwę. 53 12 alizkę zostawiliśmy u Kreta. Jego złomowisko wydawało nam się najbezpieczniejsze. Z dalszym działaniem postanowiliśmy poczekać przynajmniej przez kilka tygodni. Wiedzieliśmy, że przez pewien czas gangsterzy będą zbyt zajęci wzajemnym wyrzynaniem się, aby zechcieli prowadzić telefoniczne dyskusje z jakimiś anonimowymi rozmówcami. Nie mam pojęcia, czy posłali do piachu tych dwóch nieszczęśników. Prawdopodobnie trzymali ich przy życiu wystarczająco długo, aby się przekonać, że chłopcy mówili prawdę. Później zaczęli szukać. Lecz nie wpadli na pomysł, by szukać poza rodziną. Akurat siedzieliśmy z Maxem i Kretem w restauracji Mamy Wong, gdy przeczytaliśmy w „Daily News" nagłówek: „Płonący budynek grobem gangsterów!" Chyba ktoś wystrzelał całe zebranie syndykatu narkotykowego, a następnie podpalił budynek. Minęło parę dni, zanim strażacy dokopali się do ofiar, a przez następnych kilka męczono się nad ich identyfikacją. Nie sądziliśmy, żeby gangsterzy podjęli tak radykalne kroki na skutek naszego małego porwania, lecz nie wiedzieliśmy, kogo by o to zapytać. Pror podniósł głowę znad gazety i powiedział: — Wygląda mi to na robotę Wesleya. — Nawet nie wymawiaj tego imienia — syknąłem na niego. Siedziałem przez pewien czas z Wesleyem — gdybym się dowiedział, że działa w Nowym Jorku, natychmiast przeniósłbym się na drugi kraniec Stanów. 54 Zdawaliśmy sobie sprawę, że najgorsze dopiero przed nami. Zdobycie towaru było stosunkowo
łatwe — mafia nie spodziewała się tego ataku — lecz zanosiło się na to, że wymiana będzie znacznie trudniejsza. Wszystko byłoby w miarę proste, gdyby było nas więcej i niektórzy byliby skłonni poświęcić się za innych. Ale nasza grupa była na to za mała, i żadne ofiary nie wchodziły w grę. Postanowiliśmy poczekać jeszcze dwa tygodnie. Pror nie miał nic przeciwko temu, natomiast Max wyglądał na nieszczęśliwego. Rozłożyłem ręce, pytając: „O co chodzi?" Tylko pokręcił głową. Na razie nie chciał o tym rozmawiać. 13 iedzieliśmy w piwnicy pod restauracją, planując wymianę. Z pozoru wszystko było proste: miałem zatelefonować, wyjaśnić o co mi chodzi i czekać na propozycje. Prędzej czy później musieli zaproponować wysłanie któregoś z kurierów — „wolnych strzelców" — pracującego w naszych okolicach. Za ich pośrednictwem można przetransportować w dowolny punkt w mieście dosłownie wszystko: złoto, diamenty, plany, fałszywe pieniądze. Kurierzy nie są członkami rodziny, choć jeden z nich jest Włochem. Są ludźmi honoru, można na nich polegać. Nigdy nie było ich zbyt W każdym razie mój plan był następujący: po wysłuchaniu ich propozycji, której celem byłoby zlikwidowanie mnie, miałem udać przerażonego i zacząć się wycofywać z całej transakcji. Wreszcie musieliby zaproponować kuriera — a jednym z nich był Max. Zgodzilibyśmy się na niego i wszystko byłoby załatwione. Proste i bez większego ryzyka — my im heroinę, oni nam gotówkę. Przedstawiłem ten pomysł wspólnikom. Oceniałem, że możemy w ten sposób zarobić około pięćdziesięciu tysięcy na głowę. — Nie — powiedział Kret. Pror również był przeciw. — Burkę, przecież wiesz, że Max jeszcze nigdy nie zgodził się na transport prochów. Sam Max także kręcił głową. wielu. 56 Wiedziałem, o co chodzi Prorowi. Max zgadzał się na transport wszystkiego, oprócz narkotyków. Gdyby nagle się zdecydował, mafia musiałaby zacząć go podejrzewać. Nawet gdyby się jakoś wykręcił, byłby skończony jako kurier. Trzeba było obmyślić jakiś inny plan. — Pror, czy twój kuzyn w dalszym ciągu pracuje na poczcie? — zapytałem po chwili
milczenia. — A o co chodzi? — Przekazałby im przesyłkę od nas? Oczywiście nie za darmo... — Musiałbyś mu dobrze zapłacić... Melvin nie chciałby stracić pracy, więc sam rozumiesz... — Moglibyśmy po prostu przesłać im towar... Kret, ile jest w walizce? — Jakieś czterdzieści kilo. W plastikowych torebkach. Zgrzewanych. — Pror, ile to jest warte na ulicy? — Zależy od czystości. — Kret?... — Mniej więcej dziewięćdziesiąt, dziewięćdziesiąt pięć procent. — Pror?... — W takim razie jakieś dwadzieścia kawałków za kilogram... — Zapłacą nam po pięć? — To dałoby w sumie dwieście kawałków, zgadza się? Moglibyśmy im wysłać ze cztery kilo, żeby nie mieli wątpliwości. Następnie wysłaliby należność do skrytki pocztowej. Później znowu dostaliby cztery kilo i tak w kółko. Ryzykujemy w ten sposób utratę najwyżej czterech kilogramów proszku. Co wy na to? — Do niczego. Wyśledzą skrytkę i ktoś będzie na nas czekać... — Chyba że Melvin zająłby się przechwytywaniem przesyłek. To nie powinno być dla niego trudne... — Ale on nie pracuje przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Stracilibyśmy w ten sposób część pieniędzy... — Trudno. Możemy sobie na to pozwolić. I tak się opłaci. Nawet jeżeli Melvin przechwyciłby tylko połowę, nie byłoby najgorzej. — Za duże ryzyko. Nie podoba mi się to... Spojrzałem z nadzieją na Maxa, lecz on także był przeciw. W tej sytuacji pytanie Kreta o zdanie nie miało sensu. Wróciliśmy do 57 punktu wyjścia. Pror patrzył na mnie, jakbym był większym ładunkiem prochów niż ten, który porwaliśmy. Zapaliłem papierosa, próbując się skupić. Dalsze ukrywanie towaru nie było żadnym problemem. Złomowisko Kreta było pewne, jak reputacja Matki Teresy, a na dodatek heroina ma tę zaletę, że nie psuje się mimo długiego przechowywania. Tyle że było mi trochę szkoda czasu. Siedziałem bez słowa i obserwowałem płomień świecy, czekając na jakieś inne propozycje. Wreszcie odezwał się Kret: — Znam tunel.
— — — —
No i co z tego? Prowadzi z nieczynnej stacji metra na powierzchnię. Każdy zna takie tunele. W zimie sypiają w nich setki włóczęgów. Nie mówię o wejściu, tylko o wyjściu — odpowiedział, a ja powoli zaczynałem
rozumieć, o co mu chodzi. — Pokaż — poprosiłem. Wyjął z teczki jakieś wyblakłe plany, rozłożyłem je na podłodze i oświetliłem kieszonkową latarką. — Spójrz tutaj, zaraz na Canal Street. Do środka prowadzi każde z tych wejść. Ale jest jeszcze jeden niewielki tunel — ciągnie się od Canal Street aż do Spring Street... widzisz? — Grubym palcem wskazał na jakąś cienką kreskę. Jego mina miała świadczyć 0 tym, że nawet taki idiota jak ja powinien bez problemu zrozumieć, do czego zmierza. Kiedy zorientował się, iż w dalszym ciągu nie pojmuję tego genialnego planu, w jego oczach pojawił się złowrogi błysk. Przez ostatnie sześć miesięcy nie miał zbyt wielu okazji do rozmów i teraz mówienie po prostu go męczyło. Jednak nie poddawał się. — Umówimy się z nimi w tym tunelu. Będziemy tam czekać. Oni oczywiście zablokują wszystkie wyjścia. Damy im towar 1 zainkasujemy pieniądze. Oni skierują się na wschód, a my na zachód... Widzisz? Tutaj... Ale nie wyjdziemy tędy, tylko pójdziemy tym tunelem i dojdziemy aż do Spring Street. — A jeżeli pójdą za nami? Poczęstował mnie najbardziej pogardliwą miną, na jaką było go stać. Nie zamierzał strzępić sobie języka. Chwycił swoją teczkę i postawił tak, że znalazła się między nami. — Tik-tak — powiedział tylko. Teraz rozumiałem — nie pójdą. 58 — Ile czasu zajmie nam dojście do Spring Street? Wzruszył ramionami. — Jakieś dziesięć-piętnaście minut. To wąski tunel — trzeba iść pojedynczo. No i jest ciemno. Tak, to miało szansę powodzenia. Zanim cwaniaczki połapią się, że nie wyszliśmy na Canal Street, minie trochę czasu. Pewnie pomyślą, że czekamy na zmierzch, albo spróbujemy wymknąć się z tłumem w godzinach szczytu. A nawet, jeśli jakimś cudem wymyśliliby, co zrobiliśmy, będziemy mieli przewagę praktycznie pozbawiającą ich szans. — Wspaniały plan, Krecie! — wykrzyknąłem. Pror wyciągnął ręce, chcąc także wyrazić swoje uznanie. Kret myśląc, iż ma to oznaczać, że chce obejrzeć plany, rzucił mu je na kolana. Niektórzy ludzie są jednak kulturalnie upośledzeni.
Spojrzałem na Maxa. Jego mina w ogóle się nie zmieniła. — O co chodzi? — spytałem. Podszedł do mnie i pochylił się tak, że jego twarz znalazła się na wysokości mojej. Podciągnął rękaw, zdjął wyimaginowany krawat, zawiązał go wokół bicepsu i mocno zaciągnął. Następnie wycelował palcem w miejsce, w którym pojawiłaby się w takim wypadku żyła, i wywrócił oczami. Miało to symbolizować dzieciaka robiącego sobie szprycę. Max popatrzył mi w oczy. Następnie wykonał uniwersalny gest kołysania niemowlaka, a w końcu rozłożył ręce. „Dziecko" upadło. Jeszcze raz pokręcił głową. Cichy Max nie miał zamiaru handlować narkotykami. Rozłożyłem ręce, pytając, o co mu chodzi. Dwukrotnie uderzył w serce, kiwając głową na „tak". Później potarł palcem wskazującym o kciuk, wykonując gest oznajmiający pieniądze... Max jest wojownikiem, nie handlarzem. „Kurwa!" — rozłożyłem gwałtownie ręce ze zdegustowaną miną. Max przyglądał mi się z kamienną twarzą. Pokazałem mu kształt torebki z białym proszkiem, a później „ułożyłem" towar pomiędzy nami. Zrozumiał, o co mi chodzi — dzieliła nas heroina. Następnie, tak jak wcześniej on, potarłem palcem wskazującym o kciuk. Wtedy wykonałem gest oznaczający wymianę i zapytałem „jak?" Na jego twarzy pojawił się nieznaczny uśmiech. Max ukłonił się Kretowi, później Prorowi, a w końcu mnie. Wykonał gest 59 symbolizujący narkotyki, a po nim coś, co wyglądało na wyrzucanie ich. No dobrze, wyrzucić prochy, na przykład do rzeki, to żaden problem... Tylko co dalej? Max wskazał na plany i pokiwał głową na „tak". Mieliśmy pójść na to spotkanie, tyle że bez narkotyków. Znów rozłożyłem ręce —jak mieliśmy zdobyć pieniądze, nie tracąc życia? Max skinął głową i wycofał się poza wąski krąg światła rzucanego przez świeczkę. Zniknął. W piwnicy zapadła martwa cisza. Patrzyłem na świecę, jak spala się, wraz z moimi nadziejami na pierwszy w moim życiu niezły zarobek. — Słuchaj, Burkę — odezwał się Pror. — Gdy Max wróci, chciałbym, abyś powiedział mu coś ode mnie, zgoda? — Co? — spytałem. Byłem zbyt zdruzgotany, aby cokolwiek mnie obchodziło. — Znasz jakiś gest, którym można komuś pokazać, że jest frajerem? Pror był w tym mistrzem. W więzieniu nieraz udało mu się rozbawić nas w taki sposób. Tym razem jednak nikt się nawet nie uśmiechnął.
W piwnicy robiło się coraz ciemniej i panowała taka cisza, że słychać było kapiącą gdzieś wodę. Nagle Pror znalazł się w powietrzu, tak jakby uniósł go niewidzialny dźwig. — Postaw mnie, ty durniu! — warknął, bezradnie przebierając nogami. Max wszedł w krąg rzucanego przez świeczkę światła, trzymając go jedną ręką za kołnierz marynarki. Zwolnił uchwyt i Pror uderzył o podłogę. Wyjąłem z kieszeni nową świecę i zapaliłem ją. Na ścianie zamigotały cienie, a ciemność cofnęła się nieco. Teraz rozumiałem. — Już wiesz, o co mu chodzi, Kret? — Tak. — A ty, Prorok? — Aha. Spotkamy się z nimi w tunelu, Kret „zgasi" światło, a Max zrobi swoje, zgadza się? — Właśnie. Max skłonił się, czekając na pochwały i wyrazy uznania dla jego wyjątkowych umiejętności rozwiązywania trudnych problemów. Pror miał rację — straszny z niego naiwniak. — Do dupy — odezwałem się. — To zbyt ryzykowne. A nawet 60 jeśli uda nam się zwiać, nigdy nie przestaną nas szukać. Tego nie planowaliśmy. — Ty nie planowałeś, stary — zareplikował Pror. — Dużo ryzykowaliśmy, żeby zdobyć to świństwo. A teraz Max nie chce im zwrócić towaru, a ty zrezygnować z pieniędzy. Co zatem nam pozostaje? I właśnie wtedy wpadłem na pomysł, który uchronił mnie przed wyrokiem dwudziestu lat więzienia. — Kret — odezwałem się. — Mówiłeś, że ta heroina jest prawie stuprocentowo czysta. Nie odpowiedział. Nigdy nie mówił tego samego dwa razy. — Skąd to wiesz? — zapytałem. — Test. — Jaki test? — Morfinowy — wyjaśnił. — Heroina jest pochodną morfiny. Do próbki trzeba dodać dodać pewnej substancji. Jeżeli zabarwi się na właściwy kolor, to wszystko gra. — Dobrze. A teraz powiedz mi, czy jest możliwe, aby test wykazał, że narkotykiem jest coś, co nim w rzeczywistości nie jest? — Tego się nie da zrobić. Musi w tym czymś być choć trochę prawdziwej morfiny. No, chyba że uda się podłożyć im odpowiednią torebkę... — Na ile można rozrzedzić heroinę, aby test wypadł pozytywnie? — Trudno powiedzieć — odpowiedział. Wyjął ołówek i zaczął coś pisać na odwrocie planu. W końcu spojrzał na mnie i zapytał: — Jak dobierają torebki do sprawdzenia? — Skąd mam wiedzieć?
— —
W takim razie dwie paczki czystej, sześć rozrzedzonej, a reszta fałszywa. Może być? Może — odpowiedziałem. Uśmiech Prora niemal rozjaśnił ciemności. Trzeba było
jeszcze przekonać Maxa. Zanim cokolwiek „powiedział", wyjąłem z kieszeni talię kart i dałem mu znak, aby podszedł bliżej. Odliczyłem czterdzieści kart — po jednej na każdą torebkę. Następnie podzieliłem je na cztery równe części i ułożyłem przed każdym jego część. Chwyciłem karty Maxa, splunąłem na nie i rzuciłem za siebie. To samo zrobiłem z działką Kreta i Prora. Ze swojej kupki powoli odłożyłem najpierw dwie, a następnie jeszcze 61 sześć kart — ilość, zdaniem Kreta niezbędną, aby oszustwo się powiodło. Dwie pozostałe wyrzuciłem. Wziąłem sześć z ośmiu leżących teraz przede mną i podarłem je na drobne kawałki. W całości zostały tylko dwie karty. Ponownie zapadła martwa cisza. Max powoli skinął głową — umowa została zawarta. 14 ozmowa z gangsterami zajęła mi tylko kilka minut. Dwieście tysięcy gotówką, za czterdzieści kilo ich heroiny. Zwiedziałem gdzie i kiedy. Gość, który odebrał telefon, słuchał pokojnie, ale w jego głosie wyczuwałem chęć posiekania mnie na )lasterki. Trzymał jednak fason — mówił grzecznie i cicho. „Oczywiś-:ie... Oczywiście... To bardzo rozsądna propozycja... Nie ma sprawy..." Kazałem im zjawić się na miejscu spotkania o siedemnastej piętnaście w czwartek, czyli w godzinach największego szczytu. Vliało to zasugerować, że będziemy próbowali zgubić ich w tłumie. Vly przybyliśmy tam dużo wcześniej, bo już w środkę wieczorem. LJsadowiliśmy się wygodnie i rozpoczęliśmy długie oczekiwanie... \ w tym wszyscy byliśmy mistrzami. Siedzieliśmy u wylotu wąskiego tunelu do większego. Było pewne, że cwaniaki nadejdą od wschodu, a od zachodu umieszczą swoich ludzi. W tunelu było jednak wystarczająco dużo miejsca, ibyśmy mogli dać sobie radę bez względu na to, co wymyślą. Żeby zniknąć, potrzebowaliśmy tylko kilku minut, a w kieszeni miałem ;oś, co bez wątpienia zapewniłoby nam tyle czasu. Zwialibyśmy nawet wtedy, gdyby goniła nas Godzilla. Dokładnie o siedemnastej piętnaście Max strzelił placami i wskazał na wschód. Początkowo nic nie widziałem, ale po chwili zobaczyłem słaby snop światła zbliżający się od zachodu. Nie spodziewaliśmy się ich z tej strony! 63 Wtedy usłyszałem kroki, mnóstwo kroków. Kret postawił teczkę na ziemi i włożył do niej
dłonie. Pror odbezpieczył mój pistolet, a ja włożyłem rękę do kieszeni kurtki i wymacałem metalowy przedmiot wielkości baseballowej piłki. Wtedy właśnie rozległ się głos wzmocniony przez megafon. — Policja! Jesteście otoczeni! Rzućcie broń i wychodźcie z podniesionymi rękami! Co za cholerne skurwysyny z tych mafiosów! Po co mieli się wdawać w handel z jakimiś bubkami, gdy mogli odzyskać towar i jeszcze podarować swoim kumplom gliniarzom niezły kąsek... Musiałem zdobyć czas na zastanowienie się, co mamy robić! — Skąd mam wiedzieć, czy jesteście glinami? — Słuchaj facet! Mówi kapitan Johnson z Pierwszego Okręgu Policji w Nowym Jorku! Jesteście aresztowani! Macie dwie minuty! Albo zobaczę ręce w górze, albo krew na ziemi! To naprawdę były gliny i to bynajmniej nie z drogówki! Odwróciłem się do moich wspólników. Nie było właściwie 0 czym gadać; Kret nie wytrzymałby nawet jednego dnia w pierdlu, Pror, jako recydywista, miałby szanse na dożywocie, a Max, bez kogoś, kto by nad nim czuwał, prędzej czy później zabiłby któregoś strażnika. — Pror — szepnąłem. — Weźcie torebki z prawdziwą heroiną 1 spieprzajcie tunelem. Resztę zostawcie, jasne? Ty pójdziesz pierwszy i upewnisz się, że Spring Street jest czysta. Za tobą Kret, a na końcu Max, na wypadek gdyby udało im się mnie ominąć, albo załatwić. Wiecie, gdzie jest samochód. Jakieś pytania? — Burkę, zostanę z tobą i... — Nie pieprz, tylko właź do tunelu! Bez ciebie Kret nie da sobie rady. I pilnujcie, żeby Max nie zrobił czegoś głupiego. — Chodź z nami, Burkę — oponował jeszcze Mole, wskazując na swoję teczkę. — Nie dogonią nas. — Nie da rady, Mole. Nie mielibyśmy wystarczająco dużo czasu. To nie byle patałachy, chłopie. Fal radiowych nie przegonisz. — Co chcesz zrobić? — Dać się złapać. Pror odwrócił się raz jeszcze, uścisnął mi dłoń i ruszył. Za nim Kret. Max został. Pokazałem mu, że też ma iść. Dotknął klatki piersiowej, zrobił ruch, jakby wydzierał sobie serce i umieścił 64 aciśniętą pięść w mojej dłoni. Nie musiał nic mówić, dobrze o tym siedziałem. Odwróciłem się w stronę megafonu i krzyknąłem: — Nie mam, kurwa, zamiaru wracać do pierdla! Nie dostaniecie nnie, gnojki! — Daj sobie spokój, koleś! Nie masz dokąd uciec. — Był któryś z was w Wietnamie? — krzyknąłem w głąb unelu. Każda zdobyta sekunda była
cenna. Cisza. Słyszałem jakieś pomruki, ale nie rozróżniałem słów. W końcu rozległ się jakiś twardy głos: — Ja byłem! Osiemdziesiąta siódma Piechoty. Kompania Char-ie. Chcesz, żebym do ciebie podszedł? — Tak! — krzyknąłem. — Ale najpierw powiedz swoim ;umplom, co to jest! Wyjąłem z kieszeni metalowy kulisty przedmiot — granat ozpryskowy — i poturlałem go w ich stronę. Słyszałem, jak obija ię o ściany. Chyba zatrzymał się na torach. — Co to było, stary? — zapytał ten z Wietnamu. — Zapal reflektor i sam zobacz. Nie bój się, nie wyciągnąłem zawleczki! Zrobiło się cicho jak w grobie, ponieważ to, czego oczekiwali, >kazało się prawdą. Zobaczyłem reflektory ślizgające się po ocieka-ących wodą ścianach, a później usłyszałem okrzyk: — O ja pierdolę! — Widzieliście już kiedyś taką zabawkę? — zapytałem. — Tak — odpowiedział były piechur. — Naoglądałem się v życiu wystarczająco dużo tego cholernego gówna! — Jeśli chcesz zobaczyć więcej, to chodź tu do mnie. Pod yłkiem mam tego całą skrzynkę! Cisza. — Czego chcesz? — zawołał. — Żebyście się wynieśli z tego tunelu, jasne? I jeszcze przydałby ni się samochód z pełnym bakiem, zaparkowany przy Canal Street. wolna droga na Lotnisko Kennedy'ego! No i wreszcie samolot na •Cubę! Jasne? Bo jeżeli nie, to przez następne dziesięć lat linia numer sześć będzie jeździć okrężną trasą! Odezwał się inny gliniarz: — Chcę z tobą pogadać o twoich żądaniach! Pozwól mi podejść! — Strega 65 Będę trzymał ręce w górze. Nie mogę przez cały czas się drzeć. Zgoda? — Zaraz, muszę się zastanowić! — odpowiedziałem. — I bez sztuczek! — W porządku! Tylko spokojnie, nie denerwuj się. Nic nie odpowiedziałem, zastanawiając się, jak daleko doszedł Pror. Długo trzymałem ich w niepewności. Wreszcie drżącym głosem krzyknąłem: — Może podejść jeden, ale tylko jeden! I to ten z Wietnamu! Ma być sam! 1 żadnych fałszywych ruchów, rozumiesz? Usłyszałem kroki i po chwili go zobaczyłem. Wyszedł zza zakrętu z podniesionymi rękami. Był niski i krępy. W słabym świetle nic więcej nie udało mi się zauważyć. — Stój! — warknąłem. — W porządku, stary! Tylko spokojnie. Nie masz się czym przejmować. Tylko
porozmawiamy. — Zaraz! Najpierw coś ci pokażę! W dłoni trzymałem granat. Podniosłem rękę tak, żeby gliniarz go zobaczył. Następnie drugą dłonią chwyciłem przygotowaną wcześniej zawleczkę i udałem, że ją wyrywam. — Łap! — krzyknąłem i cisnąłem nią w stronę żołnierza. Patrzyłem, jak pochylony szukał jej tak długo, aż wreszcie znalazł. — O kurwa mać! — zaklął, niegłośno, ale wystarczająco wyraźnie. — Czy teraz wszystko jasne? Siedzę na paru tuzinach tego gówna, a z tego, który trzymam, wyciągnąłem zawleczkę. Jeśli jakiś twój koleś wpadnie na pomysł, żeby mnie ustrzelić, to cały ten pieprzony tunel natychmiast znajdzie się na orbicie. Więc jak będzie z moim samolotem? — To zajmie trochę czasu. Aby coś takiego załatwić, nie wystarczy jeden telefon. — Żeby załatwić tę imprezę wystarczył, prawda? — Słuchaj, stary, ja tylko wykonuję swoją pracę. Tak samo jak tam... I tak samo, jak robiłeś to ty. Zgadza się? Wiem, co czujesz... — Gówno wiesz! Czy ty w ogóle walczyłeś? — Słuchaj, stary. Z tego co wiem, byłem w pierdolonej Kam66 jodży. Wysłali nas do dżungli i niektórym udało się wrócić. Wiesz, ak tam było. — Tak. Ale odsiedziałem też swoje w pierdlu i nie mam namiaru do niego wrócić. Więc albo polecę na Kubę, albo wszyscy pójdziemy do piekła. — Poczekaj! — warknął. — Daj nam trochę czasu. Przecież nie powiedziałem, że nic się nie da zrobić... Ale nie w trzy minuty. Muszę przekazać to wszystko kapitanowi, wtedy on przez radio vyda odpowiednie polecenia... Sam rozumiesz... — Nie ma sprawy. Masz tyle czasu, ile chcesz — odpowiedzia-em i był to chyba pierwszy w moim życiu przypadek, że nie ¡kłamałem policjantowi. Patrzyłem, jak schodził w dół tunelu. Minęło kilka minut. W tym czasie rozejrzałem się dokładnie iookoła, aby upewnić się, że nie zostało nic, co mogłoby zwiększyć ni wyrok. Wreszcie ponownie usłyszałem głos gliny: — Mogę podejść? — W porządku, chodź! Kiedy stanął w tym samym miejscu co poprzednio, zaczął jrzemawiać do mnie spokojnym miękkim głosem, takim jakiego iżywa się w rozmowie z wariatem. „Dobrze jest..." — pomyślałem. — Słuchaj — powiedział. — Wszystko będzie tak jak chciałeś, iuż zaczęliśmy załatwiać samolot. Tyle że to trochę potrwa. — Nie ma sprawy — odparłem. — Ale to może być kwestia paru godzin. Chyba nie chcesz )rzez tyle czasu trzymać tej
zabawki bez zawleczki?... — Nie mam wyboru. — Masz — powiedział. — Możesz włożyć ją z powrotem. Przecież :anim ktokolwiek zdoła się do ciebie zbliżyć, zdążysz ją wyjąć. Milczałem. — Słuchaj stary. Rusz mózgownicą. Dostaniesz wszystko to, :zego żądasz. Chyba nie ma sensu wylatywać w powietrze, gdy się uż wygrało... — Ale przecież to ty masz zawleczkę — odpowiedziałem Irżącym głosem. — Oddam ci ją. Podejdę do ciebie powoli. Mam tu kawałek Irutu; przywiążę ją nim do pasa i rzucę. — Nie będziesz próbował żadnych głupich sztuczek? — zapy-ałem, starając się, aby mój głos był jak najbardziej nieufny. 67 — Myślisz, że jestem samobójcą? Nie po to przeszedłem przez tę cholerną dżunglę, żeby teraz dać się wysadzić w powietrze w jakimś pieprzonym tunelu metra. — Daj mi minutę — muszę się zastanowić. Dał mi prawie pięć. Siedział i bawił się kawałkiem drutu. Muszę przyznać, iż facet był kurewsko odważny. Gdyby coś nie wyszło, on i ja wylecielibyśmy w powietrze. — Naprawdę nie będziesz próbował żadnych sztuczek? — krzyknąłem w końcu. — Masz na to moje słowo — słowo żołnierza! Dałem się „przekonać". Przygotowania zajęły nam około dziesięciu minut, lecz w końcu zbliżył się i rzucił mi pas z przywiązaną zawleczką. Niepewnie sięgnąłem po niego, czując celownik snajpera wymierzony w moją twarz. „Pieprzyć ich! W razie czego pośmieję się z nich w piekle". Ale nikt nie strzelił. — Mam ją! — krzyknąłem, starając się, aby moje dłonie drżały, żeby wszystko wyglądało jak najbardziej autentycznie. Niemal słyszałem jak odetchnęli, gdy ponownie zniknąłem w ciemnościach. — Dobra! — odezwałem się. — Włożę teraz zawleczkę na miejsce, siądę i będę czekać. Ale jeżeli któryś spróbuje choćby się zbliżyć, to... — Spokojnie, nic się nie martw! — krzyknął gliniarz. — Czekaj cierpliwie! 15 Minęło kilka długich godzin. Co jakiś czas gliniarz podchodził, żeby ze mną pogadać, zapewnić, że wszystko jest la jak najlepszej drodze, zapytać, czy chcę papierosa, kawy, czy :zegokolwiek innego. Czekał, aż zrobię się śpiący. Miał przecież :zas. Ja także... Było już dobrze po północy. Pomyślałem, że jeżeli moi cumple mieli się wymknąć z łap policji, to już to zrobili... 'owieki same mi opadały i podskakiwałem przerażony, ilekroć
;liny robiły jakiś hałas. Zwykle nie pijam kawy, ale ponieważ lobrze wiedziałem, czego do niej dodali, w końcu się na nią ugodziłem. Gliniarz postawił w połowie drogi między nami tacę z dwoma ityropianowymi kubkami, odwrócił się i wycofał. Powiedziałem, że aca stoi za daleko, więc przestawił ją bliżej mnie. Wtedy zaczął starą, dobrze mi znaną śpiewkę: — Wybierz sobie kubek. Z drugiego ja wypiję. Wiedziałem, że nie ma znaczenia, który wezmę. Policjant był ak nafaszerowany stymulantami, że gdyby w ogóle zasnął, to i tak łopiero po mnie. Wypiłem duszkiem. Pamiętam, że na chwilę :anim „odjechałem", pomyślałem z radością, że nawet nie poczuję :ałego tego lania, które zaraz dostanę. 16 ak więc wróciłem do więzienia, jednak nie na długo, ponieważ prawo nie przewiduje wysokich wyroków za posiadanie materiałów wybuchowych, zaś cukier zmieszany z chininą wolno mieć w dowolnych ilościach. Co więcej, nawet Blumberg, mój adwokat, potrafił wykorzystać fakt, iż w momencie aresztowania znajdowałem się pod wpływem narkotyków. Byłem w kiciu może od tygodnia, gdy jeden z siedzących ze mną goryli Julia zaczął mnie wypytywać, co zrobiłem z heroiną. Powiedziałem mu, że o ile się orientuję, całość została zgarnięta przez policję. Dodałem też, że to nie ja porwałem towar. Po prostu przyjąłem robotę, za którą miałem dostać pięćdziesiąt tysięcy. Następny, który przyszedł wypytywać mnie o los narkotyków, wszedł do więzienia głównym wejściem. Kiedy klawisz powiedział mi, że chce się ze mną widzieć mój adwokat, pomyślałem, że coś musi być nie w porządku. Blumberg nie wybrałby się w podróż do Auburn, nawet gdybym mu zapłacił za to, żeby bronił mnie na rozprawie. Facet, który mnie odwiedził, ubrany był w garnitur w prążki i krawat w barwach szacownego uniwersytetu, w dłoni trzymał ładny skórzany neseser, a na ręce miał rolexa na grubej, złotej bransolecie. Nawet nie udawał, że ma zamiar mnie reprezentować, przyszedł, żeby być sędzią i ławą przysięgłych w jednej osobie. A stawką tego procesu miało być moje życie. W porządku, byłem na to przygotowany. 70 O każdy drobiazg pytał kilka razy. Usilnie starał się zagonić tiie w kozi róg, ale bez skutku. Zawsze wszystko się zgadzało. >zwoliłem mu jednak wydobyć ze mnie parę nowych
szczegółów. — No więc niech mi pan powie o tym gościu, który podszedł :edy do pana. — Przecież już opowiadałem. Miał około trzydziestu lat, długie osy, prawie takie jak hippiesi i brudną kurtkę wojskową. Nosił oń i nie starał się tego ukrywać. Twierdził, że nazywa się Smith. — I powiedział że... — Że ma ten towar i że należy on do tych, którzy pana iłacają. Zaproponował mi pięćdziesiąt kawałków za odsprzedanie i proszku. To znaczy, miałem zażądać dwustu tysięcy, a jemu Idać tylko sto pięćdziesiąt. Resztę mogłem zatrzymać. — Sądzi pan, że to on ukradł tę heroinę? — Nie zastanawiałem się nad tym. Prawdę mówiąc, nic mnie to 5 obchodziło. Pomyślałem, że pańscy pracodawcy ucieszą się możliwości odzyskania towaru, Smith zgarnie swoje, a ja nieźle robię. I tyle. — Widział pan później tego Smitha? — Nie pojawił się na moim procesie. Tego jestem pewien. — Panie Burkę, niech się pan teraz dobrze zastanowi. Czy jest ś, co mogłoby nam pomóc w odnalezieniu tego faceta? — Może ma pan jakieś zdjęcia, które mógłbym przejrzeć?... To śgł być ktoś od was... — Nie mógł — przerwał mi. — Tak, chyba rzeczywiście ma pan rację — zgodziłem się. — yślę, że to mógł być jakiś dupek, z tych co to udają gliniarza po iżbie. Wie pan, o co mi chodzi?... — Nie bardzo.... — No, taki z legitymacją PBA*... W jego oczach pojawił się dziwny błysk. — Dlaczego uważa pan, że mógł to być ktoś taki? — Z dwóch powodów — odpowiedziałem powoli. — Po pierwsze, osób, w jaki nosił broń. Już o tym mówiłem. A po drugie... Kiedy /jął portfel, żeby wyjąć z niego pieniądze na zaliczkę, zauważyłem )tą odznakę. Wyglądała na medal, taki jakie dają za współpracę... * zob. s. 18 71 „Adwokat" siedział jeszcze przez mniej więcej godzinę, ale jego pytania nie były już tak podchwytliwe. Dostał to, po co przyszedł. Trzy tygodnie później przeczytałem w „Daily News", że w Har-lemie zamordowano tajnego agenta wydziału do spraw walki z narkotykami. Cztery strzały z bliska w twarz. Nic nie zrabowano z wyjątkiem jego złotej odznaki... 17 A le to było już dawno temu. Dziś zostawiłem siedem kawałków u Mamy. Max będzie wiedział, że
pięć jest łla niego, a reszta miała trafić na moje „konto". Nie miałem czasu la wysłuchiwanie nonsensów opowiadanych przez Mamę, ale :nalazłem chwilę na zjedzenie czegoś, zanim pojechałem do biura, śeby się przebrać. Po południu miałem stawić się w sądzie i chciałem vyglądać jak najlepiej. Mimo że było to tylko wstępne przesłuchanie, normalnie nigdy lie zgodziłbym się zeznawać w sprawie kryminalnej. Nie mam icencji prywatnego detektywa, a nawet wyjątkowo nędzny adwokat jodważyłby każde moje zeznanie pytaniem, gdzie spędziłem dwanaś-;ie lat życia. Często zeznaję w Sądzie Cywilnym — w sprawach •ozwodowych i tym podobnym. I uważam się za znacznie uczciwszego od adwokatów. Za krzywoprzysięstwo pobieram stałą, niezbyt wysoką opłatę, a nie obdzieram ludzi ze skóry, tak jak oni. Tym razem zdecydowałem się zeznawać w sprawie kryminalnej. To był wyjątkowy przypadek. Tak naprawdę wszystko zaczęło się w Sądzie Rodzinnym, w którym kobieta, dla której wtedy pracowałem, złożyła wniosek o zakazanie swojemu mężowi kontaktów z ich córką. Kiedy w szkole pokazywano film o wykorzystywaniu seksualnym nieletnich, mała popłakała się i gdy wzięto ją na spytki, wszystko się wydało. Kobieta wywalczyła ten zakaz, facetowi polecono wyprowadzić się z domu, lecz zaraz po rozprawie zrobił 73 małej straszliwą awanturę, wrzeszcząc, że to wszystko jej wina i że teraz wezmą ją do domu dziecka. Córka — zaledwie dziesięcioletni dzieciak — nie wytrzymała tego. Umieszczono ją w szpitalu psychiatrycznym, gdzie przebywa do dzisiaj. Gnojek oczywiście zwiał, a matka małej wynajęła mnie, abym go odnalazł. Zajęło mi to tylko kilka dni. Zadzwoniłem gdzie trzeba i dorwali go. W większości tego typu przypadków Prokurator Okręgowy ani myśli kierować sprawy do sądu. Zawsze się znajdzie jakiś powód — na przykład, że facet jest jedynym żywicielem rodziny, albo że proces byłby zbyt bolesny dla dziecka... Prawda jest taka, że sądy nie chcą psuć sobie statystyki i zajmują się takimi przypadkami tylko wtedy, gdy sprawca przyzna się do zarzucanych mu czynów, a i w takim przypadku niezbyt się przepracowują. W końcu jedność
rodziny jest ostoją Ameryki. Na szczęście, niedawno powołano specjalne biuro mające zajmować się takimi właśnie sprawami. Ponieważ dowiedziałem się, że prokurator ma zamiar poważnie zająć się sprawą, do której zostałem wynajęty, zdecydowałem się składać zeznania. Postanowiłem sprawdzić, ile warte są jego obietnice oraz całe to nowe biuro. Zjawiłem się, ubrany w najlepszy garnitur, białą koszulę i starannie wypolerowane buty. Nie wziąłem broni. W Sądzie Najwyższym zainstalowano przy wejściu wykrywacze metali, ponieważ jacyś skorumpowani sędziowie obawiają się, że ktoś może napaść Wysoki Sąd przy pracy i wystrzelać wszystkich, łącznie ze strażnikami. Zdarza się coś takiego przeciętnie raz na dwieście lat, lecz ostrożności nigdy nie za wiele. Po przeciwnej stronie ulicy, w Sądzie Rodzinnym, nikt jakoś nie wpadł na pomysł zamontowania takiego urządzenia, mimo że tam akurat, na co drugą rozprawę wpada jakiś bandzior ze spluwą i próbuje zaprowadzić swoje porządki. No, ale taki właśnie jest Nowy Jork — nawet nazwy sądów są tu wierutną bzdurą. Sąd najniższej instancji nazywa się Sądem Najwyższym, a ten, w którym z wykorzystywanych seksualnie dzieci robi się potwory — Sądem Rodzinnym... Zastępca Prokuratora Okręgowego, występujący w charakterze oskarżyciela, okazał się wysoką brunetką, ubraną w szary jedwabny kostium. Miała śliczną twarz i lodowate spojrzenie. Nigdy wcześniej jej nie widziałem — nie była z Manhattanu, lecz przysłano ją dlatego, że prowadziła w Queens sprawę przeciwko temu samemu 74 facetowi. Ponieważ znali ją wszyscy pracownicy sądu, doszedłem do wniosku, iż babka musi być nieźle zaprawiona w bojach. Tylko takich się zapamiętuje. Usiadłem w pierwszym rzędzie, zarezerwowanym dla prawników. Jak zwykle nikt nawet mnie nie zapytał, kim jestem. Obrońca faceta okazał się wyjątkowym okazem. Za fryzjera zapłacił chyba więcej niż ja za swój garnitur, a do tego cały pobłyskiwał diamentami. Zachowywał się tak, jakby miało to być tylko przesłuchanie w sprawie zwolnienia jego klienta za kaucją, ale on miał już całą listę powodów, dla których oskarżony powinien zostać wypuszczony na wolność, takich jak na przykład to, że facet ma stałą pracę, jest jedynym żywicielem rodziny, czynnie udziela się w młodzieżowej lidze baseballa... i jeszcze kilka równie ważnych.
Dyskusja trwała już dosyć długo, gdy adwokat popełnił błąd. Wezwał oskarżonego, mając najwyraźniej nadzieję, że długa lista kontaktów i koneksji jego klienta skłoni sędziego do wydania oczekiwanego przezeń werdyktu. I pewnie tak właśnie by się stało, gdyby prokurator nie wykazała się wyjątkową wprost przebiegłością. Gdy przyszła jej kolej, wstała i łagodnym tonem zaczęła zadawać oskarżonemu proste, pozornie mało istotne pytania, dotyczące jego pracy, miejsca, w którym zamierza się zatrzymać do czasu procesu i tym podobnych drobiazgów. Następnie przejrzała jakieś papiery, podeszła do faceta i spytała: — Proszę pana, czy może pan potwierdzić fakt, że dwudziestego piątego kwietnia wszedł pan do domu swojej żony? — To mój dom — obruszył się palant. — Zapłaciłem za niego i w dalszym ciągu spłacam kredyt hipoteczny... — Sprzeciw, Wysoki Sądzie — zaoponował obrońca. — Pytanie nie ma żadnego związku ze sprawą zwolnienia za kaucją. — Ma za to wiele wspólnego z wiarygodnością oskarżonego — odparowała prokurator. Następnie zwróciła się do sędziego: — Zobowiązuję się, Wysoki Sądzie, dokonać logicznego powiązania pytań zadawanych oskarżonemu z rozpatrywaną dzisiaj sprawą. Jeżeli nie uda mi się tego dokonać, nie będę się sprzeciwiać wykreśleniu całego tego fragmentu z protokołu. Sędzia próbował przybrać minę osoby głęboko się nad czymś zastanawiającej. W tym czasie spojrzał na swego „asystenta" 75 nazywanego w Nowym Jorku „astystentem prawnym" (będącego przysłanym przez władze nominatem), odebrał znak i powiedział: — Oddalam sprzeciw. Proszę zadawać pytania. — Czy będzie pan łaskaw odpowiedzieć na moje pytanie? Facet ponownie zaczął swoją śpiewkę: — Tak, byłem w swoim domu, a drzwi otworzyłem za pomocą swojego klucza. Tak właśnie było. — Czy rozmawiał pan tam z pańską córką Marcy? — To nie była rozmowa. Po prostu powiedziałem, że swoimi kłamstwami wpędziła nas w wielkie kłopoty. Wie pani, to wszystko przez ten idiotyczny film, który pokazali jej w szkole... — Nie mam dalszych pytań, Wysoki Sądzie — powiedziała prokurator, wprowadzając
wszystkich obecnych na sali w osłupienie. Kiedy facet usiadł, sędzia zwrócił się do oskarżycielki: — Młoda damo. Muszę się przyznać, że nie bardzo rozumiem, do czego pani zmierza. Jeśli nie potrafi pani tego logicznie uzasadnić... — Nazywam się Wolfe. Proszę, by Wysoki Sąd zwracał się do mnie per Zastępca Prokuratora Okręgowego — odpowiedziała bardzo grzecznie i spokojnie. Sędzia uśmiechnął się, jakby chciał jej dodać odwagi, natomiast obrońca zatarł ręce. Nie słuchali wystarczająco uważnie; kobieta była grzeczna, ale bynajmniej nie miękka. Na pierwszy rzut oka było widać, że jest profesjonalistką. Wyraźnie jednak nie miała ochoty na marnowanie czasu i udowadnianie tego jedynie sędziemu i obrońcy, pod nieobecność przysięgłych. — A więc, pani prokurator Wolfe — powiedział sędzia, siląc się na drwiący ton — Wysoki Sąd w dalszym ciągu oczekuje na pani wyjaśnienia. — Wysoki Sądzie. — Jej głos był teraz nieco ostrzejszy. — Mam tutaj potwierdzoną kopię orzeczenia sądowego, podpisanego przez sędziego Berkowitza z Sądu Rodzinnego. Orzeczenie to zabrania oskarżonemu przebywania w domu, w którym zamieszkuje ofiara, i utrzymywania z nią jakichkolwiek kontaktów. — Proszę dostarczyć mi tę kopię — polecił sędzia jednemu z urzędników. Obejrzał druk i zrobił minę jeszcze bardziej zdziwioną niż przedtem. Nadal nie rozumiał, do czego zmierza ta kobieta. Podobnie zresztą obrońca. 76 — Jaki to ma związek ze sprawą, Wysoki Sądzie? — zapytał. Sędzia nic nie odpowiedział. Spojrzał na prokurator, czekając na dalsze wyjaśnienia. Już się nie uśmiechał. — Wysoki Sądzie, oskarżony zeznawał przed chwilą pod przysięgą, że pogwałcił orzeczenie Sądu Rodzinnego. Co więcej, potwierdził fakt, że dokonał tego z własnej woli, z pełną świadomością i bez żadnego konkretnego powodu. Jak wiadomo, taki czyn podlega karze pozbawienia wolności do sześciu miesięcy. Obrońca w końcu się obudził. — Wysoki Sądzie — zaprotestował. — To nie ma nic wspólnego ze sprawą zwolnienia za kaucją. Prokurator mówi o orzeczeniu Sądu Rodzinnego! Prokurator mówiła dalej, tak jakby w ogóle nie usłyszała wtrącenia. — Sąd wysłuchał już materiału dowodowego świadczącego o tym, że oskarżony ukrywał się po wstępnym uznaniu go za winnego przez Sąd Rodzinny. Nim został schwytany, przebywał pod fałszywym nazwiskiem w jednym z tutejszych hoteli. Celem poręczenia jest zapewnienie
obecności oskarżonego na rozprawie, natomiast dotychczasowe jego postępowanie, a także fakt, że w innym sądzie grozi mu wyrok więzienia, każą wątpić w to, czy oskarżony stawi się na procesie. Dlatego wnoszę o odrzucenie wniosku o zwolnienie za kaucją i utrzymanie aresztu do czasu rozprawy. Dupek miał minę, jakby dostał kopa w twarz. Nic dziwnego — groziło mu przecież spędzenie kilku miesięcy w więzieniu i to niezależnie od późniejszego wyniku rozprawy. Jednak jego obrońca jeszcze się nie poddał. — Wysoki Sądzie, prokurator wnosi o odesłanie oskarżonego do aresztu! Byłaby to przecież parodia sprawiedliwości! Zwracam uwagę, że mój klient nigdy dotąd nie był karany. A przecież na razie niczego mu nie udowodniono. Czy więc przypuszczenia mają wziąć górę nad faktami?! A przecież nie jest oskarżony o morderstwo! Zastępca prokuratora gwałtownie pokręciła głową — stara sztuczka prawników, mająca przyciągnąć uwagę całej sali. — Pański klient jest oskarżony o gwałt, kazirodztwo i seksualne molestowanie nieletnich. Wysoki Sądzie! Oskarżony ukrywał się 77 przed wymiarem sprawiedliwości! Zaś tu, przed tym sądem zaznał, że świadomie i celowo pogwałcił postanowienia sądu! — To był Sąd Rodzinny! — wykrzyknął obrońca. — Myślę — kontynuowała spokojnie Wolfe — że Wysoki Sąd nie uważa orzeczenia jednego sądu za mniej godne szacunku niż drugiego. Przecież ktoś, kto lekceważy prawomocne postanowienia jednej instytucji, będzie prawdopodobnie spluwał z pogardą na każde inne legalne zarządzenie. Należy też pamiętać, że obecny tu oskarżony został przez Sąd Rodzinny uznany za winnego, choć nie zapadł jeszcze wyrok skazujący. Tak więc w przypadku zwolnienia będzie miał bardzo poważny powód do ucieczki. Jeżeli Wysoki Sąd zwolni oskarżonego, a ten ucieknie — tu zrobiła pauzę — dziecko znajdzie się w poważnym niebezpieczeństwie. A do tego w żadnym wypadku nie wolno dopuścić. Dlatego jeszcze raz wnoszę o oddalenie wniosku o zwolnienie za kaucją. — Wysoki Sądzie, to śmieszne! — krzyknął adwokat. — Skąd prokurator Wolfe może wiedzieć, co mój klient planuje?! — Ja nie mam takiego obowiązku, prawda? — zapytała Wolfe. Podtekst był jasny.
Sędzia znalazł się w pułapce. Rozejrzał się po sali, wyraźnie szukając pomocy. Pomyślałem, że mogę mu ją zaofiarować. Wyjąłem z kieszeni dziennikarski notes i zacząłem robić notatki. Przyjrzał mi się dokładnie, próbując skojarzyć, kim jestem i dla jakiej gazety pracuję. W końcu zdecydował, że nie może ryzykować. — Odrzucam wniosek o zwolnienie za kaucją i nakazuję natychmiastowe dostarczenie oskarżonego przed Sąd Rodzinny. Jeżeli Sąd Rodzinny nie wyda wyroku skazującego, oskarżony stanie ponownie przede mną, w celu ponownego rozpatrzenia wniosku. Dupek był kompletnie załamany. Patrzył jeszcze z nadzieją na adwokata, ale szybko pozbył się złudzeń. Nogi zaczęły pod nim drżeć. Po chwili wyprowadzili go strażnicy sądowi. Obrońca podszedł do stolika zastępcy prokuratora. — Pani Wolfe? — Tak? — Hmm... Przypuszczam, że planuje pani teraz osobiście udać się do Sądu Rodzinnego?... 78 — Oczywiście. I to natychmiast. — Taak... Ja również. Może panią podwieźć? — Nie, dziękuję — odparła swoim grzecznym i spokojnym głosem, chowając papiery do nesesera. — Nie wygra pani tej sprawy — powiedział. — Chciał pan powiedzieć, że nie wygram tym razem, nieprawdaż? Ale ta walka będzie miała przynajmniej piętnaście rund, a pański klient musi wygrać każdą. Nawet jeżeli uda mu się tym razem, zrobi to ponownie. A wtedy znowu będzie mój ruch. Prędzej czy później wpadnie, a gdy już wpadnie, to na dobre. Adwokat otworzył usta, lecz nic nie odpowiedział. Minęła go, podeszła do drzwi, skinęła strażnikowi, który je przed nią otworzył, i wyszła. Jej ciało kołysało się w jedwabnym kostiumie, a wysokie obcasy rytmicznie stukały o podłogę. „Rzadki klejnot" — pomyślałem. „A najpiękniej wygląda wtedy, gdy wykonuje swą pracę. Zupełnie jak Flood". 18 yłem na dole przed Wolfe. Wiedziałem, gdzie zaparkowała, więc spokojnie czekałem. Na chwilę zanim pojawiła się w słońcu Baxter Street, rozległo się stukanie jej obcasów. Nie chciałem jej przestraszyć, więc zanim się odezwałem, stanąłem tak, żeby mnie zobaczyła.
— Pani Wolfe? — Tak — odpowiedziała tonem dokładnie takim samym jak przedtem. Nagle zdałem sobie sprawę, że nie wiem, co chcę jej powiedzieć. — Ja.... chciałbym pani pogratulować zachowania tam, na sali... — Dziękuję — odparła, kierując się w stronę samochodu. Chciałem z nią porozmawiać, nawiązać jakiś kontakt, pokazać, że jestem po jej stronie, ale nie wiedziałem co mówić. Nie mam zbyt wielu przyjaciół pracujących w instytucjach mających za zadanie zapewnienie poszanowania prawa. — Czy mogę odprowadzić panią do samochodu? — Chyba nie będzie takiej potrzeby — odpowiedziała, lekko się uśmiechając. — To niedaleko. — Ale ta okolica... — Och, to żaden problem — roześmiała się. Zauważyłem bransoletę na jej lewej ręce. Wiedziałem, co to było. Takiego sprzętu używają w fabrykach do cięcia szpagatu. Cholerstwo jest wyjątkowo ostre — przykłada się je klientowi do twarzy i odchodzi z jego nosem. 80 — Wydaje się pani, że odstraszy tym bandziorów? Przyjrzała mi się uważnie. Sprawiała wrażenie, że usilnie się nad czym zastanawia. — Doceniam pańską troskę, panie...? — Burkę — odpowiedziałem. — A tak, słyszałam o panu... — Czy coś pozytywnego? — Tak, dosyć... Toby Ringer uważa pana za dobrego specjalistę. Podobno pomógł mu pan kilkakrotnie. — Może mógłbym pomóc także pani... — Obawiam się, że nie, panie Burkę. Toby mówił mi także, że dosyć często pracuje pan po drugiej stronie... Zbyt często. — Nie w takich sprawach... — Wiem — odpowiedziała, uśmiechając się w sposób, który w każdej innej sytuacji nazwałbym czarującym. — To właśnie ja odnalazłem tego faceta, którego właśnie posłała pani do więzienia. Czy sądzi pani, że policja dałaby sobie z tym radę? — Nie, ale ta sprawa jest już zakończona. Powoli zbliżaliśmy się do jej samochodu, szaroniebieskiego audi. Parking był cały skąpany w słońcu, ale strażnicy byli na swoich miejscach. Żaden profesjonalista nie próbowałby załatwić nikogo tuż przed budynkiem sądu, lecz niestety, świat nie składa się z samych zawodowców. — To mój wóz — powiedziała Wolfe, wyjmując kluczyki. Wysunąłem się przed nią, chcąc przytrzymać drzwi, i nagle zobaczyłem coś potężnego, wyskakującego z tylnego siedzenia. To
coś miało olbrzymią paszczę, pełną śnieżnobiałych zębów, których nie powstydziłby się rekin ludojad. Cholera jasna! Rottweiler — wspaniały piesek salonowy, ale dla King Konga. Bydlę wygląda tak, jakby jakiś szalony naukowiec wziął dobermana, naszpikował go sterydami anabolicznymi, a następnie spłaszczył mu mordę za pomocą młota kowalskiego. Zamarłem na miejscu. Ta kobieta rzeczywiście nie potrzebowała eskorty. Wolfe otworzyła drzwi i pies chciał rzucić się w moim kierunku. — Bruiser*, leżeć — syknęła i bestia niechętnie cofnęła się, robiąc jej miejsce. Odwróciła się w moją stronę i powiedziała: * bruiser (ang.) — pięściarz 6 — Strega 81 — Jeżeli trafi się panu sprawa, która może mnie zainteresować, niech pan zadzwoni. Dobrze? To było pożegnanie. Ukłoniłem się kobiecie i rottweilerowi, musnąłem palcami rondo kapelusza i wróciłem do swojego świata. Bestia przeszywała mnie swymi morderczymi oczami, patrząc przez tylną szybę oddalającego się audi. 19 onownie przeszedłem przez brudne, marmurowe korytarze sądu. Wyszedłem na ulicę po przeciwnej stronie judynku. Wolfe przypomniał mi o Flood, zresztą jej rottweiler ównież. Frontowe schody sądu były nagrzane przez promienie słońca — może wreszcie będzie porządne lato. Sięgnąłem do kieszeni po papierosa, spoglądając na parking po drugiej stronie ulicy, gdzie zostawiłem swego plymotuha. Podszedł io mnie Murzyn z ogoloną głową, ubrany w jaskrawopomarań-:zową koszulkę i zapytał: — Masz papierosa, facet? Przynajmniej nie nazwał mnie „bratem". Kiedy pod koniec lat sześćdziesiątych wyszedłem z więzienia, na ulicach nie słyszało się lic innego, tylko te pierdoły o braterstwie. Papiery eks-skazańca ligdy nie były dobrą reklamą, lecz wtedy przynajmniej gwaran-;owały pewne zainteresowanie ze strony dziewcząt. Village było ich )ełne — pochłaniających, niczym napędzany marihuaną odkurzacz, cażdy strzęp rewolucyjnej retoryki. Nieźle mi się wtedy żyło. Wystarczyło tylko mieć kilku kumpli Dochodzących z Trzeciego Świata i już można było gromadzić "undusze w tempie szybszym niż wielebny Ike. Mówiło się hip-Diesom, że pieniądze przeznaczone są na jakiś rewolucyjny czyn — la przykład napad na
bank. Wierzyli w takie bajki, tak samo jak 83 w to, że gówniane bombki i listy z pogróżkami wysyłane do wydawców, przybliżają ostateczne zwycięstwo ich ideałów. Ponieważ byli tak zaabsorbowani jednoczeniem wyzyskiwanych, że nie mieli czasu na znalezienie kontaktu z jakimś sprzedawcą materiałów wybuchowych, często byłem ich dostawcą. Całe szczęście, że nigdy nie wpadli na pomysł, aby rozwalić Bank of America za pomocą sody oczyszczonej, którą im opychałem. Właśnie wtedy zacząłem zajmować się odnajdywaniem zaginionych dzieciaków. Na głównych alejach może i królowały Pokój i Miłość, ale w bocznych uliczkach grasowały stada wilków. A najgorsze z nich polowały nie po to, aby przetrwać, ale dla przyjemności. A więc odnajdywałem dzieciaki i odwoziłem je do domów, oczywiście za wynagrodzeniem. Czasami tylko jakiś wilk nie chciał oddać swojej ofiary... Zarobiłem wtedy sporo pieniędzy i narobiłem sobie trochę wrogów. Pieniądze dawno już wydałem... Kiedy rewolucja zmarła śmiercią naturalną — gdy miejsce jeepów zajęły lśniące BMW, a hippiesi zamienili tanie strychy na biura, za których kupno trzeba płacić sześciocyfrowe sumy, przestałem być potrzebny. Byłem na to przygotowany. Niektórzy moi kumple, szczególnie imigranci, nie potrafili pogodzić się z takim losem, zajęli więc moje miejsce w więzieniu. Ci, którzy tam nie trafili, szybko znaleźli się w Krainie Wiecznych Łowów. Gdy atmosfera w Nowym Jorku zrobiła się gęsta, mój wybór padł na Biafrę. Pomyślałem, że będę tam robił to samo co w Nowym Jorku — to znaczy ratował dzieci — tylko na większą skalę. Liczyłem nawet na zbicie małej fortuny. Nic z tego nie wyszło, ale za to udało mi się ujść z życiem. W tym jestem prawdziwym mistrzem. To było dawno. Teraz stał przede mną łysy Murzyn i pytał, czy mam papierosa. — Prowadzisz jakieś badania? — zapytałem. Nasze oczy spotkały się. Wzruszył ramionami, odwrócił się i wrócił do obserwowania ulicy. Pewnie nawet nie palił, starał się jedynie nie wyjść z wprawy. 20 P lymouth stał na parkingu po drugiej stronie. Nawet w gorący dzień jest tam chłodno. Otaczające plac trzy vysokie budynki sądu zapewniają przyzwoity cień. Świeża warstwa arby podkładowej sprawiła,^ mój wóz wyglądał jakby cały był pokryty rdzą. Po każdej robocie z wykorzystaniem samochodu
Cret przemalowywał go na nowy kolor. Auto wyglądało przez to ak kupa złomu, ale było to jedynie wrażenie. Z niezależnym tylnym :awieszeniem, pompą wtryskową, prawie dwustulitrowym bakiem, pecjalnym chłodzeniem, super amortyzatorami, wreszcie kulo->dpornymi szybami i potężnymi zderzakami, jest maszyną nie do darcia, z którą mało co może się równać. W pierwotnych zamie-zeniach miał być taksówką, ale na szczęście stało się inaczej. Zauważyłem stojącą przed plymouthem kobietę. Niecierpliwie tukała obcasem o asfalt, jakby ktoś, z kim były umówiona, spóźniał ię. Miała na sobie brązowy, letni płaszcz, ciemne spodnie, a na dowie czarną chustę, oczy ukryła za okularami z dużymi, ciemnymi zkłami. Nie znałem jej, ale na wszelki wypadek włożyłem dłoń do deszeni — nie wszyscy ludzie wyrównują rachunki osobiście... Obserwowała jak zbliżałem się do samochodu, więc przeszedłem >bok, jakby wóz nie należał do mnie. Ale kiedy usyszałem „Panie iurke?", zrozumiałem, że to nie ma sensu. Nie lubię problemów na ulicy, szczególnie gdy połowę widzów tanowią gliniarze. 85 — Co? — warknąłem. — Chcę z panem porozmawiać — powiedziała drżącym, lecz zdecydowanym głosem. To oznaczało kłopoty. — Musiała mnie pani z kimś pomylić. — Nie. Chcę z panem porozmawiać. — Niech mi pani poda nazwisko, albo zjeżdża — zażądałem. Jeśli nie zostałem jej polecony przez kogoś ze znajomych, tylko wypatrzyła mnie na sali sądowej, nie miałem zamiaru tracić czasu. — Julio Crunini — odpowiedziała, patrząc mi prosto w oczy. — Nie znam nikogo, kto ma na imię Julio, moja pani. Cokolwiek ma pani na sprzedaż, ja nie zamierzam tego kupić, jasne? Ominąłem ją i otworzyłem drzwi wozu, aby uciec do diabła przed nią i jej problemami. Pomyślałem, że Julio chyba zbyt długo nie oglądał więzienia od wewnątrz — zaczął zbyt wiele mówić. Położyła mi na ramieniu drżącą dłoń. Na palcu zobaczyłem obrączkę, a obok pierścionek z brylantem. — Pan mnie zna — powiedziała. Przyjrzałem jej się, lecz nadal nie kojarzyłem. Chcąc mi ułatwić zadanie, zdjęła okulary, jednak jej twarz była mi obca. Zsunęła chustę. Rude włosy zalśniły w słońcu. — Teraz pan poznaje? To była ruda z Forest Park.
21 i ic nie dałem po sobie poznać — wychowałem się w świecie, w którym lepiej nie pokazywać, co się myśli. — Nie znam pani — powiedziałem — i nie chcę znać. — Nie podobam się panu? — zaatakowała. Prawdziwa księżniczka mafii — nieraz musiała być już w podobnej sytuacji. — Nie podoba mi się pani zapach. Śmierdzi pani kłopotami, a ja mam dość swoich własnych. Chciałem ją odsunąć, lecz chwyciła mnie za rękę. Spojrzałem na nią w sposób mający dać jej do zrozumienia, że ma trzymać ręce przy sobie, lecz albo tego nie zrozumiała, albo nie miała zamiaru zwracać uwagi na takie drobiazgi. — Skoro nie chce pan porozmawiać ze mną tutaj, będę musiała odwiedzić pana na Murray Strett, panie Burkę. W pańskim hotelu. Myślała, że to celny strzał. Julio musiał otworzyć się przed nią jak Morze Czerwone. Tylko parę osób wie, że mieszkam w Hotelu Deacon. Oczywiście, są w błędzie. Recepcjonista z przyzwyczajenia przyjmuje adresowane do mnie wiadomości, ale nie sypiam tam od lat, a konkretnie od czasu, gdy zostałem warunkowo zwolniony. Nie miało to jednak teraz większego znaczenia. Babka wydawała jakieś dźwięki, lecz ja słyszałem tylko „tik-tak, tik-tak" — niby cykanie bomby zegarowej. Miała zadowoloną minę i sprawiała wrażenie, że ma jeszcze w rękawie niejednego asa. Najwyraźniej wujek Julio rozumiał słowo 87 „dyskrecja" w dość nowoczesny sposób — „milcz jak skała, dopóki ci dobrze nie zapłacą". — Niech pani wsiada — powiedziałem, otwierając przed nią drzwi plymoutha. — Mam niedaleko swoje BMW — odpowiedziała. — Jest wygodniejsze. Ma klimatyzację. — Może mieć nawet łóżko wodne — nic mnie to nie obchodzi. Niech pani albo wsiada, albo spływa. Zawahała się — jej plany były inne. Po chwili jednak na jej twarzy pojawił się znany mi z parku grymas — zdecydowała się. Na widok wnętrza plymoutha skrzywiła się z niesmakiem, jednak wsiadła bez słowa. Wyjechałem z parkingu i skręciłem w stronę West Side Highway. Koniecznie musiałem się zorientować, ile ruda wie, ale nie miałem zamiaru rozmawiać, dopóki nie byłbym całkowicie pewien, że nikt poza nią nie będzie słuchał tego, co mówię. Z Chambers Street wjechałem na autostradę i skierowałem się na północ. Obrońcy środowiska
przegrali batalię i w tej części miasta. Zrównano z ziemią starą zabudowę, w cieniu której spacerowały szukające klientów dziwki. Wiedziałem, że Michelle nie będzie o tej porze na nabrzeżu, a cholernie potrzebowałem jej pomocy. Nowy plac budowy przy Jedenastej Alei, kilka przecznic od Times Square, był chyba celniejszym strzałem. Ruda otworzyła torebkę i zaczęła w niej grzebać. — Mogę zapalić? — zapytała. — Jeżeli ma pani na myśli papierosa, to tak. — Czyżby jakieś religijne uprzedzenia wobec marihuany, panie Burkę? — Palenie marihuany jest sprzeczne z obowiązującym prawem, proszę pani — odpowiedziałem wystarczająco bezbarwnym tonem, aby ktoś, kto być może nas teraz słuchał, wyczuł sarkazm i nie miał jednocześnie żadnych dowodów. — Jeżeli ma pani przy sobie jakiekolwiek substancje lub przedmioty, których posiadanie jest zabronione, proszę opuścić ten pojazd. — Niech pan nie próbuje robić ze mnie idiotki! Po tym wszystkim co zrobił pan w... — Zamknij pysk, do kurwy nędzy! — warknąłem na nią. — Chcesz sobie pogadać, to będziesz miała swoje dziesięć minut! Ale 88 jeżeli chcesz nagrać jakieś taśmy dla federales, to rób to gdzie indziej! Kapujesz? Zrobiła taką minę, jakbym ją obraził, ale przynajmniej milczała. Na jej policzkach pojawiły się dwa wielkie, czerwone rumieńce — to nie był makijaż. Pierwszą grupę dziewcząt wypatrzyłem przy Trzydziestej Siódmej. Co prawda o tej porze dnia interes idzie kiepsko, ale panienki obsługujące kierowców ciężarówek i taksówkarzy muszą pracować więcej niż inne. Na Lexington Avenue dziewczyny noszą tylko szorty i obcisłe bluzeczki, w West Side natomiast pracują ubrane w kostiumy kąpielowe i buty na wysokim obcasie. Nawet taki strój jest jednak subtelniejszy niż ten, który króluje w innych częściach miasta, na przykład na Hunts Point jest to płaszcz i nic pod nim. Przy Trzydziestej Siódmej można spotkać jedynie dziwki hard--core — czarne, które przestały być dziewczynkami najpóźniej w wieku dwunastu lat i białe, które są zbyt stare lub zniszczone, aby pracować w lokalach. Młodsze dziewczyny pracują bardziej na wschód — tam, gdzie mogą liczyć na klientów z klasy średniej. Kompletne młódki natomiast, głównie te, które prysnęły z domu, są trzymane przez alfonsów w okolicach Delancey i Bowery, albo pracują tylko w burdelach.
Zatrzymałem wóz przy krawężniku. Do okna podeszła wysoka Murzynka w jedwabistej peruce, ubrana w obcisłą sukienkę z błyszczącego w słońcu syntetycznego materiału. — Potrzebujesz czegoś, maleńki? — Kogoś. Michelle. Jest gdzieś w pobliżu? — Jesteś jej opiekunem? — zapytała, spoglądając podejrzliwie na plymoutha. Nie jest to w końcu pojazd typowy dla alfonsa. — Tylko wtedy, gdy ktoś ją źle traktuje — odpowiedziałem. — Słuchaj, jestem tu po to, żeby zarabiać. Rozumiesz? — Jeśli ją tu sprowadzisz, zapłacę ci jak za numerek. Zgoda? — Nie pracuję w ciemno, koleś. — Powiedz jej, że Burkę chce z nią rozmawiać. Zastanawiała się, zaglądając jednocześnie do samochodu, przyglądając się rudowłosej księżniczce i kiwając głową, jakby rozumiała, o co chodzi. Ruch w interesie był żaden, a jej siostrzyczki kręciły się po chodniku, znudzone, ale czujne. Jeśli nie ona, to każda inna... W końcu podjęła decyzję. 89 — Za numer biorę pięć dych i taka też jest cena za sprowadzenie Michelle, zgoda? Nie wiem, co musiałaby zrobić, aby dostać pięćdziesiąt dolców, ale zależało mi na szybkim załatwieniu sprawy. — Dostaniesz swoją dolę, a twój alfons niech rozejrzy się za swoją gdzie indziej. Fifty-fifty, zgoda? Uśmiechnęła się do mnie. Żadna dziwka jej klasy nie dostaje od swojego opiekuna połowy, ale już samo to, że znalazł się ktoś, kto wierzył w ten mit, było dla niej warte takiej zniżki. Słodkie jest życie ulicznicy. Każda co jakiś czas trafia do kicia i jest to dla niej jedyny urlop. Zawróciłem i zaparkowałem przy wyjeździe z olbrzymiego placu budowy. Wyjąłem z paczki papierosa, zapaliłem i czekałem. 22 uda była znacznie mniej cierpliwa niż ja — jej życie też musiało być zupełnie inne. Moje oczy błądziły po okolicy — obserwowałem szukające klientów dziwki, a jednocześnie próbowałem się zorientować, czy rudej nie towarzyszył żaden „ogon". W mieście łatwo jest śledzić inny samochód, natomiast na otwartej przestrzeni pozostanie niezauważonym jest prawie niemożliwe. Ruda założyła nogę na nogę, a po chwili zaczęła się niecierpliwie wiercić. — Nigdy dotąd tu nie byłam — odezwała się. — Jak się nazywa to miejsce? — Najpierw rozmowa z moją znajomą, a dopiero później ze mną. Jasne? — Pytałam tylko... — Żadnych pytań. W ogóle ani słowa. Kiedy będę całkowicie pewien, że mówię tylko do
pani, wtedy pogadamy. I nie mam zamiaru powtarzać tego po raz kolejny. Kiedy to mówiłem, patrzyłem jej w oczy. Jeśli miała nadajnik i „ogon" gdzieś poza zasięgiem mojego wzroku, musiała dążyć do tego, aby informacja o miejscu, w którym się znajdowaliśmy, poszła w eter. Lecz wyraz jej twarzy nie powiedział mi nic, poza tym, że nie jest przyzwyczajona do takiego traktowania i że jej ono nie odpowiada. Cóż, mnie również nie podobała się cała ta sytuacja, 91 a najbardziej zachowanie Julia. Musiałem się dowiedzieć, dlaczego tak postąpił. Każdy ma zasady, które kierują jego życiem. Ja mam trzy: nie dać się zabić, działać tak, by nie wrócić do więzienia i wreszcie nigdy nie zarabiać na życie tak, jak „szary obywatel". W takiej właśnie kolejności. Dziwka pojawiła się wcześniej niż Michelle. Podeszła do wozu — chciała jak najszybciej odebrać pieniądze i wyruszyć na poszukiwania nowego klienta. — Będzie tu za chwilkę. Masz moje pieniądze? — Tak — odpowiedziałem, trzymając dwudziestkę i piątkę w widocznym miejscu. Nic nie powiedziała. Z jednej strony wierzyłem jej, bo musiałaby być szalona, żeby pozwolić sobie na głupie sztuczki, skoro wiedziałem, gdzie jej szukać. Z drugiej strony jednak, gdyby było całkiem normalna, nie pracowałaby w tym kurwidołku. Po chwili pojawiła się Michelle. Ubrana była jak zwykle dziwacznie: w jaskrawoczerwone spodnie do pół łydki, buty na wysokim obcasie z paskiem wokół kostki i białą jedwabną bluzkę z szerokimi rękawami falującymi w rytm jej ruchów. Na szyi miała sznur czarnych koralików. Męski filcowy kapelusz zsunęła na tył głowy. Każda inna wyglądałaby w tym stroju idiotycznie. Na tym właśnie, według niej, polegał cały dowcip. Wręczyłem dziwce pieniądze — uśmiechnęła się i natychmiast odeszła na swoje stanowisko. Ruda uważnie przyglądała się, ale posłusznie milczała. Wysiadłem z auta i podszedłem do Michelle, zasłaniając rudej widok. Mogłem sobie pozwolić na odwrócenie się tyłem do księżniczki — Michelle miała ją na oku. Michelle zawsze wiedziała, co robić. Położyła mi lewą dłoń na ramieniu i stanęła na palcach, aby mnie pocałować, a w tym samym czasie sięgnęła prawą ręką za pasek od strony pleców. Nic tam nie znalazła. Wiedziała, że jeżeli będzie tam broń, to znaczy, że mój pasażer sprawia jakieś kłopoty. Gdybym się odsunął, ten kto siedziałby wówczas w samochodzie, zobaczyłby wymierzony w siebie pistolet
w jej dłoni. Michelle poklepała mnie po plecach i spytała szeptem: — Co jest, kochanie? — Dokładnie nie wiem. Ta ruda w samochodzie przyczepiła się do mnie przed sądem. Ma coś wspólnego z Juliem. Czegoś ode 92 nnie chce —jeszcze nie wiem czego. Stary skurwiel powiedział jej, ak mnie znaleźć. Dała mi do zrozumienia, że się nie odczepi, lopóki z nią nie porozmawiam. — No to porozmawiaj. Chyba nie odciągnąłeś mnie od mojej ladzwyczaj dochodowej pracy po to, żebym była twoim tłumaczem? — Muszę sprawdzić, czy nie ma jakiegoś nadajnika. Gwałtownie zatrzepotała swymi niewiarygodnie długimi rzęsami; nocno zacisnęła usta. — Och — szepnęła tylko. Jej życie musiało przypominać piekło, gdy musiała być mężczyzną. — Zaparkuję za rogiem, między ciężarówkami. Wsiądziesz z nią na tylne siedzenie i sprawdzisz, czy jest czysta. Ja przeszukam jej torebkę. — I to wszystko? — Na razie. — Wiesz... Zaczęłam kurację... Ale to dopiero początek. Do tego raz w tygodniu muszę chodzić do psychiatry. To nie jest zbyt tanie. — Więc zdecydowałaś się? — Gdybym była pedałem, mogłabym tak żyć, ale jestem jaka jestem i muszę to zrobić. Sam wiesz... Wiedziałem. Nigdy nie wypytywaliśmy Michelle, ale stopniowo sama nam o wszystkim opowiadała. A Kret wyjaśnił nam, że transseksualista to kobieta uwięziona w ciele mężczyzny. Jeszcze zanim zaczęła przyjmować zastrzyki hormonalne i rozpoczęła przyjmowanie zastrzyków powiększających piersi, wyglądała jak kobieta — chodziła jak kobieta i mówiła jak kobieta. A co najważniejsze, miała serce kobiety. Kiedy lądujesz w pudle, jedynymi osobami, na których odwiedziny możesz liczyć, są matka i siostra. Ponieważ nie mam rodziny, gdy ostatni raz siedziałem, to właśnie Michelle jeździła dwanaście godzin autobusem, a później szła tymi cholernymi schodami, narażając się na złośliwe uwagi, po to tylko, żebym przez chwilę nie był sam. W dalszym ciągu żyje z tych samych numerów robionych w samochodzie; potrzebuje do nich tylko ust... W torebce ma zawsze małą butelkę koniaku, żeby móc później przepłukać gardło i
mały zbiornik z gazem łzawiącym, mającym zapewnić jej minimum bezpieczeństwa, który dostała od Kreta. — Jeszcze nie rozmawialiśmy o cenie za tę robotę, a może się 93 okazać, że jej w ogóle nie wezmę, ale jeżeli ma coś w torebce, pomyślimy o wynagrodzeniu. — W porządku — odpowiedziała Michelle — ale jeżeli ruda nie ma gotówki, weźmiesz mnie do Omegi na Toma Baxtera. Stoi? — Stoi — odpowiedziałem, a ona wsiadła na tylne siedzenie. Znalazłem wolne miejsce między jakimiś ciężarówkami i zaparkowałem. — Niech się pani przesiądzie do tylu — poleciłem rudej. — Dlaczego? — warknęła. — Dlatego, że się nie znamy i nie wiem, czego pani chce. Moja sekretarka przeszuka panią. Jeśli znajdzie nadajnik, wysiada pani. Jasne? Ona jest tu dlatego, że sam nie mogę pani sprawdzić. — W dalszym ciągu nie rozumiem, dla... — Twierdzisz, kobieto, że chcesz ze mną porozmawiać, zgadza się? Więc nie ma sprawy, ale najpierw muszę mieć pewność, że nikt inny nie będzie nas słuchał. A jeżeli ci się to nie podoba, to daj mi święty spokój. Długimi paznokciami drapała kolano i zastanawiała się. Nie miałem czasu, żeby czekać, aż podejmie decyzję. — Poza tym — dodałem — czy nie ma pani już dość doświadczeń z mężczyznami żądającymi, żeby się pani rozebrała? Jej oczy błysnęły wściekle, ale nic nie powiedziała. Patrzyłem przed siebie. Słyszałem jak otwiera drzwi, trzaska nimi, następnie otwiera tylne i zamyka je równie głośno. — Poproszę torebkę — poleciłem. — Co? — Mówię wyraźnie. Moja sekretarka sprawdzi panią, a ja zajmę się torebką. Torebka z jaszczurczej skóry przeleciała nad oparciem. Chwyciłem ją i odpiąłem złoty zatrzask. Znalazłem paczkę marlboro, złotą zapalniczkę dunhilla, opakowanie Valium, starannie złożoną czarną chusteczkę do nosa oraz portfel. W nim z kolei: karty kredytowe, książeczka czekowa — wspólna, jej i jej męża, oraz około trzystu dolarów. W bocznej przegródce odkryłem trzydzieści banknotów studolarowych. Wyglądały na zupełnie nowe, ale numery serii nie były ułożone w kolejności. Żadnego nadajnika, ani magnetofonu. Nawet ołówka... — Jest czysta — powiedziała Michelle. Ponownie usłyszałem trzaśnięcie drzwi i po
chwili ruda siedziała obok mnie. 94 — Jak? — zwróciła się do Michelle. — Wszystko najwyższej jakości. Bandel, Bergorf i tym podobne. Perły są prawdziwe, buty — bardzo ładne. Natomiast bielizna, delikatnie mówiąc, dość mierna. Tylko bywalczynie moteli noszą pasy do pończoch. A te perfumy... Moja droga, naprawdę potrzeba ;i kilku lekcji dobrego smaku i elegancji... Ruda odwróciła się gwałtownie. — I to niby ty miałabyś mi ich udzielić? — Oczywiście — odpowiedziała Michelle, szczerze zdziwiona głupotą tego pytania. — Ile się należy? — zapytała na to ruda. Takim tonem zwracała się zapewne do mechanika regulującego silnik jej BMW. — Za co? — Przecież jesteś prostytutką, prawda? Zdaję sobie sprawę, jak :enny jest twój czas. — Rozumiem. No więc tak, pani Bitch * — roboty fizyczne były na koszt firmy, natomiast porady dotyczące sposobu ubierania się będą panią kosztowały sto dolarów. Ruda sięgnęła po torebkę. Wyjęła setkę, oczywiście nie spomiędzy nowych banknotów. Rzuciła ją na tylne siedzenie. Michelle wysiadła i podeszła do jej okna. Mrugnęła mi na do widzenia i łagodnym głosem odezwała się do rudej: — Wiesz, kochanie, może jestem dziwką, ale na pewno nie jestem kurwą. Pomyśl nad tym. Powoli odeszła w swoją stronę. * bitch (ang.) — suka, dziwka 23 Co dalej? — zapytała ruda, tonem mającym świadczyć o tym, że jej cierpliwość jest na wyczerpaniu. — Teraz pojedziemy w inne miejsce i tam opowie mi pani swoją historię — odpowiedziałem wrzucając bieg. Jechaliśmy w milczeniu. Gdy dojechaliśmy do West Side High-way, skierowałem się na południe. Wreszcie znalazłem bezpieczne miejsce w okolicach opuszczonych przystani na rzece Hudson. To był dobry punkt obserwacyjny — jeżeli ruda miała „ogon", nie było możliwości, by ukrył się przed moim wzrokiem. Przycisnąłem guzik na desce rozdzielczej, opuszczając w ten sposób boczne szyby. Następny przełącznik i drzwi rudej były zablokowane — ot, na wszelki wypadek. Zapaliłem papierosa i odchyliłem oparcie swojego siedzenia tak, aby mieć na oku zarówno rudą, jak i okolicę. — O co chodzi? — spytałem. Ruda odwróciła do mnie twarz i odpowiedziała:
— — — —
Chcę, aby znalazł pan dla mnie zdjęcie. Zdjęcie? Tak, zdjęcie dziecka. Chwileczkę. Najlepiej będzie jeżeli opowie mi pani wszystko od początku, bo nie mam
czasu na wyciąganie z pani całej historii po kawałku. Jasne? — Niełatwo mi o tym mówić. 96 — W takim razie, niech pani nie mówi. To nie ja chciałem z panią rozmawiać. Wrócimy na parking, wsiądzie pani do swojego BMW i poszuka sobie kogoś innego. Dobrze? — Nie! Nie: „dobrze"! Czy nie może mi pan dać cholernej minuty, żebym mogła zebrać myśli? Dużo czasu zajęło mi znalezienie pana. — Tak... Ale w końcu udało się pani. Gdy spotkacie się z Juliem, proszę mu powiedzieć, że długo będę mu to pamiętał. — Niech pan nie wini Julia. Dał mi tylko numer telefonu. Ten, pod którym słuchawkę podnosi ta Chinka. — Mówiła mi, że ktoś mnie szukał. — Więc dlaczego pan nie zadzwonił? — Ponieważ nie znam pani, a nie mam zwyczaju rozmawiać z obcymi przez telefon. — I dlatego musiałam pana odnaleźć. Vinnie opisał mi pana i pański samochód. Dziś rano jeden z ludzi Julia zobaczył wóz na parkingu przed sądem i dał mi znać. — Vinnie? — zapytałem. Pomyślałem jednocześnie, że koniecznie trzeba będzie przemalować plymoutha i załatwić nowe numery. — Ten, przez którego Julio przesłał panu pieniądze. — Nie wiem, o czym pani mówi. — Wytłumaczyłam Juliowi, dlaczego muszę się z panem spotkać. Powiedział, że to nie jego sprawa. Widocznie wiedział, że nie odpowie pan na moje telefony. Więc kazałam Vinniemu zorganizować kontakt. — Nikt mi nic na ten temat nie mówił. — Wiem. Vinnie powiedział, że pan go spławił. — Nie wiem, co pani powiedział. I nic mnie to nie obchodzi. Cholernie nie lubię ludzi, którzy mi grożą. — Vinnie panu groził? — Nie znam żadnego Vinniego. Pani mi groziła! Na parkingu. Powiedziała pani, że nie da mi spokoju do czasu, aż zgodzę się na rozmowę.• — Nie o to mi chodziło... — Przez cały czas mi pani grozi. Czym innym są te opowieści o ludziach Julia, szukających mnie po całym mieście? Kurewsko miłe, nie ma co! — Julio nic o tym nie wie. Vinnie wyświadczył mi przysługę. Dziwi to pana? 7 — Strega 97
— — —
Jeżeli ten cały Vinnie jest dla pani ideałem mężczyzny, to nie. Nie cierpi pan nas wszystkich, prawda? Nas, to znaczy kogo? Starca, który za dużo mówi? Pieprz-niętego gówniarza? Kobiety,
która mi grozi? — Nas, Włochów. — Nie lubię ludzi, którzy mi źle życzą, i tyle. — W porządku — odpowiedziała cicho. — Ale teraz, skoro już udało mi się do pana dotrzeć, może najpierw mnie pan wysłucha, a później zadecyduje, czy interesuje pana ta sprawa, czy nie. — A jeżeli mnie nie zainteresuje? — Nie będę pana więcej nachodzić. — I daje mi pani na to słowo honoru, tak? Zmrużyła oczy. Wydawało mi się, że w każdym z nich widzę mały, czerwony punkcik. Musiało to być odbicie jej włosów. — Nie zna mnie pan — powiedziała. — I wcale nie chcę poznać. Sięgnęła do torebki, przez cały czas patrząc mi w oczy. — Zapłacę panu pięćset dolarów za samo wysłuchanie tego, co mam do powiedzenia. Jeśli zadecyduje pan, że nie chce dla mnie pracować, i tak zatrzyma pan te pieniądze. Zgoda? Przez chwilę się zastanawiałem. „Jeżeli zgodzę się na wysłuchanie jej, a później odmówię zajęcia się tą sprawą, jest przynajmniej szansa, że da mi spokój i poszuka sobie kogoś innego. A dziś wieczorem, w Yonkers, pewna klacz ma szanse przerwać długi ciąg swoich niepowodzeń... moich również". — Zgoda — powiedziałem. — Moja najlepsza przyjaciółka ma... — Spokojnie — przerwałem jej. — A gdzie pieniądze? — Najpierw mnie pan wysłucha. — Nic z tego. — Myślałam, że tylko adwokatom płaci się z góry. Pan jest prywatnym detektywem... — Nie ma pani zielonego pojęcia, kim jestem, ale dam pani wskazówkę — jestem człowiekiem, który wysłucha tego, co ma pani do powiedzenia, ale dopiero wtedy, gdy dostanie należność. Pięćset dolarów. Wyjęła z torebki pięć nowych setek. Podniosła je do góry. — Tego pan chce? — syknęła. 98 — To dopiero połowa. — To znaczy, że chce pan tysiąc dolarów? — To znaczy, że chcę, aby powiedziała pani co ma do powiedzenia i dała mi wreszcie święty spokój. Puściła banknoty; spadły na siedzenie między nami. Na ulicy wciąż panował spokój, choć ruch
powoli się zwiększał. Podniosłem pieniądze i schowałem do kieszeni. — Teraz słucham. — Moja najlepsza przyjaciółka, Ann-Marie, ma synka, starszego od mojej córki tylko o dwa lata. Codziennie po szkole mały chodził do świetlicy. Któregoś dnia ktoś mu tam zrobił coś, coś związanego z seksem. I w trakcie tego sfotografowali go. Nawet o tym nie wiedziałyśmy, dopiero psychoterapeuta to z niego wydobył. No i Scotty — tak ma na imię — przez cały czas teraz powtarza, że oni mają jego zdjęcie... Tak, jakby zabrali jego duszę. — To zdjęcie... Co on na nim robi? — Na pewno coś robi, ale nie chce nam powiedzieć co. Terapeuta nie zdołał się tego dowiedzieć. Myślę, że gdyby udało mi się zdobyć tę fotografię, gdybyśmy podarły ją przy nim i spaliły... może to by mu pomogło. — Tylko jedno zdjęcie? — Tak powiedział, widział błysk flesza. — Ta fotografia jest albo w prywatnej kolekcji jakiegoś zboczeńca, albo na ulicy... Na sprzedaż, rozumie pani? To, czego pani żąda, jest praktycznie niewykonalne. Nawet gdyby udało mi się zdobyć jedną odbitkę, to ci, którzy się tym zajmują, robią tysiące kopii. To lepszy interes niż kokaina — dopóki ma się negatyw, można robić nowe odbitki. — Potrzeba mi tylko jednej... Scotty jest za mały, żeby znać się na robieniu odbitek. Po prostu chcemy podrzeć ją na jego oczach. — Zdaje sobie pani sprawę, że to może długo potrwać? — Tak. Ale muszę mieć to zdjęcie. Spojrzałem na nią. Ta cholerna księżniczka gangsterów nie miała zamiaru przyjąć odmowy do wiadomości. Po prostu nie przywykła do czegoś takiego. — Dlaczego przyszła z tym pani do mnie? — Bo ma pan znajomych wśród nazistów. 24 atrzyłem wprost przed siebie, próbując się opanować. Jeśli wiedziała o nazistach, to musiała też wiedzieć o kilku innych sprawach z mojej przeszłości. Rodzimi naziści mogą się czasem bardzo przydać w więzieniu. To, że znała mój nieaktualny adres, specjalnie mi nie przeszkadzało. Ale to o nazistach zabrzmiało groźnie. Zimne ciarki przeszły mi po plecach. Ruda miała w rękawie lepsze karty, niż dotąd sądziłem. Nie dałem nic po sobie poznać. Zapaliłem papierosa i od niechcenia zapytałem: — O czym pani mówi? — Julio twierdzi, że pan się z nimi zadawał. W więzieniu. Sam widział. Kamień spadł mi z serca. Ci naziści to zupełnie inna sprawa. — Julio ma ostatnio poważne problemy ze zdrowiem, prawda?
— —
Ależ skąd. Czuje się wspaniale. Wprost tryska zdrowiem. Bzdura — odpowiedziałem spokojnie. — Coraz gorzej widzi, ma kłopoty z pamięcią, a
na domiar złego zbyt wiele mówi. Zrozumiała, o co mi chodzi. Jeżeli któryś z „braci" Julia dowiedziałby się, że stary spisuje wspomnienia, stary byłby skończony. — Powiedział to tylko mi — przekonywała ruda. — Nikomu innemu nie zdradziłby tego. — Tak, oczywiście... 100 — Naprawdę. Zmusiłam go, żeby mi powiedział. Byłam gotowa a wszystko. W porządku? Wcałe nie było w porządku. Przyjrzałem się jej dokładnie, omyślałem, że być może kiedyś będę musiał ją opisać, a wcale nie yłem pewien, czy umiałbym to zrobić. Rude włosy okalały małą warz w kształcie serca. Miała szeroko rozstawione, czarne jak ęgiel oczy. Makijaż był dziełem znawcy: usta pomalowane ciem-oczerwoną szminką, obramowane czarną konturówką; cień na wiekach, niebieski przy rzęsach, przechodził w czerń przy brwiach; liczki miała pokryte różem, urywającym się dokładnie na wysoko-ci kości policzkowych. Jej nos był mały i prosty, z lekka zadartym zubkiem. Zęby, jak na dorosłą kobietę, miała stanowczo za małe. "szystko to nie było może doskonałe, ale takie właśnie połączenie obiło duże wrażenie. Trudno było sobie wyobrazić, by te usta ogły kogokolwiek całować, bardziej nadawały się do kąsania. Miała drobne dłonie, z długimi palcami, zakończonymi paznokciami polakierowanymi tym samym odcieniem lakieru co szminka. Kiedy tak się jej przypatrywałem, jej wzrok podążał za moim. Najwyraźniej to co robiłem nie było dla niej niczym nowym. — I nadal jest pani gotowa? — Tak — odparła, jakby to miało wszystko załatwić. Lecz dla mnie nie załatwiało niczego. Przekręciłem kluczyk w stacyjce i wrzuciłem bieg. Ruszyłem w stronę sądów. — Dokąd jedziemy? — My? Donikąd. Wraca pani do swojego samochodu. — A jak z tą sprawą? — Obiecałem, że panią wysłucham. Wysłuchałem. Jesteśmy kwita. Przez kilka minut siedziała nic nie mówiąc. Czułem, że patrzy na mnie. Parę razy chrząknęła, lecz w dalszym ciągu milczała. Gdy znaleźliśmy się na Centre Street, w pobliżu parkingu, położyła mi dłoń na ramieniu. Spojrzałem na nią. Jej oczy były teraz jeszcze większe niż przedtem i wyglądały, jakby za chwilę miała się rozpłakać. To była dobra sztuczka.
— I wszystko to dla tego cholernego zdjęcia? — zapytałem. — Tak. — Nic z tego wszystkiego nie rozumiem. To nie ma sensu. Pociągnęła mnie za ramię tak, że musiałem na nią spojrzeć. 101 — Dałam słowo... Teraz wszystko było jasne. Ego rudej było zagrożone. Tylko co z tego? Bardziej zależało mnie na moim ciele niż na jej ego. Zaparkowałem obok BMW i czekałem, aż wysiądzie. Lecz ona nie zamierzała się poddać. Podciągnęła nogi pod siebie tak, że niemal klęczała na siedzeniu. — Co mogę zrobić, żeby pan zmienił zdanie? — Jeszcze nie podjąłem decyzji, jasne? Proszę zostawić mnie swój telefon. Zadzwonię, jak się zdecyduję. — Skąd mam wiedzieć, że pan zadzwoni? — Nic nie obiecuję. Poszarzała ze wściekłości. — Zadzwoni pan — odezwała się. — Wiem, co zrobił pan wtedy w parku. Jeden telefon... Urwała w pół zdania i wysiadła z samochodu. Zanim zdążyłem wycofać, obeszła wóz dookoła i stanęła przy moich drzwiach. Pochyliła się i wyszeptała: — Ja nie żartuję. Naprawdę. Spojrzałem jej w oczy i odpowiedziałem spokojnie: — Ja również. Nie lubię, gdy mnie się grozi. Mogę wtedy zrobić jakieś głupstwo. Nawet nie mrugnęła okiem. — Zawsze dostaję to, czego chcę. Jestem zepsuta — bardziej, niż pan sobie wyobraża. Płacę za to, czego chcę. Niech pan tylko poda cenę. — Nie na wszystko jest cena. — Prawi pan komunały — wyszeptała. Wsunęła głowę do środka, pocałowała mnie delikatnie w policzek i szybko odeszła. Obserwowałem, jak wślizguje się do BMW. Zanim ruszyłem, jeszcze raz się obejrzała. „Ty także, dziwko" — pomyślałem. Jak się później okazało, przynajmniej w części miałem rację. 25 Myślałem, że to koniec całej sprawy — mała księżniczka po raz pierwszy w życiu nie dostanie tego, czego chce iędzie musiała się z tym pogodzić. Ja zaś miałem pięćset dolców, ie było to wiele, ale na razie musiało wystarczyć. Zaparkowałem przy knajpie Mamy i wszedłem tylnym wejściem, rzwi nigdy nie były zamknięte, ale gdy się je otwierało, w kuchni Izywał się dzwonek. Kiedy wszedłem, niski, krępy Chińczyk, órego Mama nazywa kucharzem, był już gotów, by coś lub kogoś )ćwiartować.
Zorientowawszy się, że ów niespodziewany gość to , uśmiechnął się i zdecydował, że posieka jednak leżący na blacie iwał wołowiny. Nawet nie powiedziałem mu „cześć" — nigdy nie dpowiadał. Restauracja była wypełniona mniej więcej w połowie. Mama edziała na swoim zwykłym miejscu, to znaczy przy kasie, nie-aleko wejścia. Pokazałem jej, że muszę zadzwonić. Kiwnęła ową — nie ma problemu. Przeszedłem przez kuchnię, skręciłem korytarz po prawej stronie i podniosłem słuchawkę wiszącego a ścianie automatu. Wykręciłem numer klubu Julia. — Słucham — odezwał się głos recepcjonisty. — Daj mi Julia. — Kogo? — Dobrze wiesz kogo. Powiedz mu, że jest do niego telefon. 103 — Od kogo? — To prywatna sprawa. Po prostu zawołaj go. Jeżeli nie zechce podejść, jego strata. — Zaraz — odpowiedział i położył słuchawkę. Po chwili odezwał się Julio: — Kto mówi? — Ja. Poznajesz? — Tak — odpowiedział ze zdziwieniem, lecz bez wrogości. — Musimy porozmawiać. — Tak? — W cztery oczy. — O...? — O trzeciej po południu. Jutro. W Eastern District. Julio nie odpowiedział — po prostu odłożył słuchawkę. Gdyby ktoś nas podsłuchiwał, pomyślałby, że Eastern District to Sąd Federalny w Brooklynie. Dla Julia oznaczało to nabrzeże na końcu Jay Street, zaledwie kilka przecznic od sądu, lecz już w zupełnie innym świecie. Jutro, znaczyło za godzinę. Gdybym potrzebował dwóch godzin, powiedziałbym pojutrze. To dobre miejsce na tego typu spotkania. Z daleka widać, czy gość jest sam. Wykręciłem kolejny numer. Odebrał mój bukmacher Maurice. — Słucham — warknął do słuchawki. — To ja, Burkę. Yonkers, dziś wieczorem, w siódmym. Dwieście na Flower Jewel. — Flower Jewel, dwieście, siódma w Yonkers — zgadza się? — Tak. — Dostarcz gotówkę przed zamknięciem. — Co, jeśli wygram? — Spokojnie — zadrwił. — Już wyrobiłeś swoją normę na ten sezon. — Nie trafiłem jeszcze ani razu w tym cholernym roku. — Wiem — roześmiał się Maurice i odłożył słuchawkę. Wróciłem na salę i usiadłem tam gdzie zwykle. Na serwetce napisałem imię Julia, owinąłem nią pieniądze dla Maurice'a i czekałem. Wreszcie Mama zauważyła mnie, opuściła swoje stanowisko i podeszła. Wstałem i dopiero gdy już zajęła
miejsce, usiadłem ponownie. — Witaj Burkę. Chcesz zupy? — Tak, ale nie za dużo — mam robotę. 104 — Robota — dobra rzecz. Max pracuje z tobą? — Hmmm... Chyba nie tym razem. Ale niech Mama weźmie te eniądze i odda mu, dobrze? On ma je dostarczyć jutro Mauri-:'owi, gdybym przypadkiem się nie odezwał. Wręczyłem jej serwetkę owiniętą wokół dwóch setek i dwudzieści. Dwudziestka była dla Maxa. Gdybym nie wrócił, miał się pomnieć o mnie u Julia... Mama dała znak i natychmiast pojawił się jeden z jej tak wanych kelnerów. Wydała mu polecenie w języku kantońskim. zybko się oddalił, a po paru minutach wrócił z wazą zupy stro-kwaśnej. Mama, jak zwykle, najpierw napełniła moją miseczkę. — Może będę miał nową sprawę — powiedziałem. Mama uniosła brwi i zastygła w bezruchu. — Jeszcze się nie zdecydowałem — uprzedziłem jej pytanie. — Dobra sprawa? — Oczywiście. Sprawa dobra, tylko ludzie źli. — Ta kobieta, która dzwoniła w zeszłym tygodniu? — Tak. — Mówiłeś, że do niej nie zadzwonisz. — Znalazła mnie. — Aha. W twoim biurze? — Nie. Nie zna tego miejsca. Ale rozglądała się po mieście i trafiła. — Ta dziewczyna jest na kogoś wściekła. — Wściekła? Dlaczego? Na kogo? — Tego nie wiem. Ale jest wściekła. Słychać to w jej głosie. — Nie wydawała mi się wściekła, gdy z nią rozmawiałem. — Jest wściekła — upierała się Mama. — I bardzo niebezpieczna. — Dla mnie? — O, tak — odpowiedziała. Do końca posiłku Mama nie >dezwała się już ani słowem. Kiedy zacząłem się zbierać, spytała eszcze: — Bierzesz Maxa ze sobą? — Nie dzisiaj. — A gdy już będziesz dla niej pracował? — Jeszcze nie wiem, czy w ogóle wezmę tę robotę. — Owszem, wiesz — odparła z odrobiną smutku w głosie. Ikinęła mi głową na pożegnanie i wróciła do kasy. Ja natomiast dałem się na spotkanie z Juliem. 26 jechałem na Most Brooklyński od strony Manhattanu i przejechałem na drugą stronę. Skręciłem w pierwszy zjazd na prawo, a później jechałem cały czas prosto, tak długo aż po prawej stronie zobaczyłem budynek sądu. Wjechałem w Jay Street, minąłem John Street i wreszcie zatrzymałem wóz w cieniu Mostu Manhattańskiego. Ustawiłem auto równolegle do rzeki, opuściłem szybę i
zapaliłem papierosa. Byłem piętnaście minut przed umówionym terminem. Zdążyłem zaciągnąć się zaledwie kilka razy, gdy nadjechał biały cadillac. Zaparkował przodem do mojego plymoutha. Drzwi od strony pasażera otworzyły się i wysiadł Julio. Wysiadłem także i zacząłem oddalać się od samochodów. Usłyszałem odgłos kroków jednej osoby. Gdy doszedłem do balustrady odwróciłem się, patrząc czy Julio nie będzie próbował jakichś głupich sztuczek. Trzymał ręce w kieszeniach płaszcza, a kołnierz miał postawiony. Może było mu zimno. — O co chodzi? — zapytał. — O córkę twojego przyjaciela. Powiedziałeś jej, gdzie mnie szukać? — Tak. — Chce, żebym zrobił coś dla niej. — Więc zrób to. Zapłaci ci. W czym problem? — A jeśli ja nie chcę tej roboty? 106 Julio odwrócił się ode mnie i spojrzał w wodę. — Czasy się zmieniły, Burkę. Nic już nie jest takie, jak dawniej. Tam także jest już inaczej, wiesz? — Wiem — odpowiedziałem. I rzeczywiście wiedziałem. Kiedy byłem młody, w pierdlu obowiązywała tylko jedna zasada: „Rób, co należy". Nie można było wpaść w kłopoty, jeśli postępowało się właściwie. Dzisiaj, gdy więźniowie dorwą nowego dzieciaka w celi, to także mówią mu: „Rób, co należy" — tyle że teraz oznacza to: „Na kolana!" Nawet słowa mają dziś inne znaczenie niż dawniej. Stary, przyglądając mi się, skinął głową. — Powiedziałeś jej o nazistach? — zapytałem. Mówił dalej, tak jakby nie usłyszał pytania: — Pamiętasz, jak było? Jeśli ktoś był kapusiem, załatwiano go bez słowa. Wiedziałeś, na czym stoisz. A teraz?... Wychodzą i chwałą się, jak sprzedali kumpla z celi za złagodzenie wyroku. — Co to wszystko ma wspólnego ze mną, Julio? Stary powoli usychał. Jego płaszcz z kaszmiru wyglądał jakby był o trzy numery za duży. Nawet kapelusz opadał mu na uszy. Ale oczy miał wciąż te same, a przecież nawet facet na wózku inwalidzkim może kazać pociągnąć za spust komuś innemu. Spojrzał mi w oczy i powiedział: — Zawsze uważałem, że tamto porwanie narkotyków to była twoja robota. Przybliżyłem się do niego, trzymając prawą dłoń na rękojeści ukrytego w kieszeni płaszcza sztyletu. Czubek tkwił w kawałku korka, ale wystarczyło lekko pociągnąć... Julio więcej
czasu spędził w więzieniu niż na wolności i dobrze wiedział, czego można się spodziewać po kimś stojącym tak blisko. Ktoś, kto długo siedział, nie myśli o tym, że może zostać zastrzelony; przecież za kratkami nikt nie nosi spluwy. Żeby kogoś zasztyletować, trzeba się do niego zbliżyć, a wtedy się ryzykuje, że ten ktoś będzie szybszy... — Myliłeś się — powiedziałem, patrząc mu prosto w oczy. Spojrzał na mnie chłodno, jak ktoś, kto rozpatruje podanie o zwolnienie warunkowe. — To już teraz nie ma znaczenia... — Więc czemu znów do tego wracasz? — spytałem, wciąż trzymając dłoń na rękojeści, i rzucając okiem w stronę jego cadillaca. — Chcę, żebyś zrozumiał, że pewne długi zostają spłacone. 107 — Powiedziałeś jej o nazistach? — Tak. — Dlaczego? — Jest mi bardzo bliska. Nie potrafię jej niczego odmówić. — Zrobił bezradną minę. — Ale ja potrafię. Przez chwilę milczał. Zapalił cygaro i wypuścił w stronę rzeki chmurę szaroniebieskiego dymu. Czekałem. Wyraźnie miał mi coś do powiedzenia. — Kiedy byłem młody, najgorszym bagnem, w które można się było wpakować, było kapowanie. To praktycznie oznaczało koniec. Teraz wszystko się zmieniło, na nic nie można liczyć. — Już to mówiłeś. Pamiętam, że kiedyś mówiło się: „Nie bierz się do łamania prawa, jeżeli nie potrafisz wytrzymać w więzieniu". Teraz powinno to raczej brzmieć: „Nie bierz się do łamania prawa, jeżeli nie umiesz donosić". Tyle tylko, że w dalszym ciągu nie wiem, co to wszystko ma wspólnego ze mną. To twoja rodzina, Julio, nie moja. — Tak. To moja rodzina. — Wziął oddech i spojrzał na mnie. — Gina jest moją rodziną — powiedział, tak jakby to wszystko wyjaśniało. — Kto wpadł na pomysł, żeby podesłać mi z pieniędzmi tego clowna? — Wiem, to nie było w porządku. Ale ona tego chciała, bo liczyła, że uda jej się coś załatwić, a ja nie widziałem w tym nic złego. Nikt nie chciał cię urazić. Dostałeś pieniądze, prawda? Skinąłem głową. — Czy Vinnie zachował się głupio? — Vinnie jest głupi — odpowiedziałem. Julio nic nie odpowiedział. W końcu fakt, że Vinnie jest głupi, nie dyskwalifikował go jako pracownika.
— —
Dziewczyna mi groziła, że albo zajmę się tą sprawą, albo... Ona się tak czasami zachowuje... Gdy jej na czymś bardzo zależy, potrafi być
szalona. Porozmawiam z nią. — Będę ci wdzięczny. — W porządku. Sięgnął do kieszeni i wyjął spięty gumką zwitek banknotów. Wręczył mi go. Schowałem pieniądze i czekałem. 108 — To za twoje kłopoty. — Te które miałem, czy te, które dopiero będę miał? — Te które miałeś. Przepraszam. Nie przypuszczałem, że ona pójdzie na całość. — Wiesz o co jej chodzi? — Tak — odpowiedział po nieco zbyt długim namyśle. — To zdjęcie. Skinąłem tylko głową. Najważniejsze pytanie nadal pozostawało bez odpowiedzi. — Więc jeśli jej odmówię, nie będzie sprawy, tak? — Burkę, jeżeli odmówisz, to twoja rzecz... Ale jeżeli zrobisz to dla niej, będę ci wdzięczny... Wiesz, co oznacza moja wdzięczność? Ponownie skinąłem głową. Dwadzieścia metrów od nas stały nasze samochody. Wyglądały jak stojące naprzeciwko siebie psy, oceniające swoje siły. To było dobre pytanie... Stary ruszył w kierunku cadillaca. Nawet się nie obejrzał. Julio nigdy się nie oglądał. Wsiadł i wóz natychmiast ruszył. Zostałem sam. 27 eszcze przez minutę siedziałem, paliłem papierosa i rozglądałem się. Na nabrzeżu nie było żywego ducha. Tak, jak się spodziewałem. Julio wyraźnie nie widział potrzeby, aby kazać mnie śledzić. Nie ogłaszam się w wysokonakładowej prasie, ale jeżeli ktoś koniecznie potrzebuje skontaktować się ze mną, to jakoś mnie znajdzie. Jechałem powoli w stronę Manhattanu, próbując zebrać myśli do kupy. Akurat skręcałem w Allen Street, kiedy jakiś stary dureń wyskoczył na jezdnię, niemal pod koła mojego auta. Na szczęście udało mi się zahamować. Zamiast przeprosić, pieprzony skurwiel zrobił się czerwony na pysku i wrzasnął: — Nie masz klaksonu, idioto?! Typowy nowojorczyk. Tak się jednak składa, że ja także tu mieszkam, więc nie pozostałem mu dłużny: — Gdybym, kurwa, wiedział, że jesteś ślepy, trąbiłbym już od pół godziny! Wjechałem w wąską uliczkę za starym pofabrycznym budynkiem, w którym mam swoje biuro. Obecny właściciel przerobił go na dom mieszkalny i nieźle zarabiał na lokatorach. Na wszystkich, z wyjątkiem mnie. Otworzyłem bramę garażu i wprowadziłem wóz do środka. Tylne
schody prowadzą na samą górę. Tam właśnie znajduje się moje biuro. Zarówno na dole, jak i na górze klatkę schodową zamykają stalowe drzwi. 110 Co prawda, obok nich wiszą napisy, że powinny one być otwarte na wypadek pożaru, ale w budynku jest tak ciemno, że nie da się ich przeczytać. Na moje piętro można się dostać zarówno z klatki schodowej od frontu, jak i z drugiej, z tyłu budynku. Drzwi od tej drugiej są od lat nie używane. Kiedyś próbowałem je otworzyć, ale mi się nie udało. Drzwi od frontu mają dwa zamki. Jeden na pierwszy rzut oka zwyczajny, a drugi z ryglami wchodzącymi głęboko w ścianę i podłogę. Używam go tylko wtedy, gdy zabieram ze sobą Pansy. Zazwyczaj też nie noszę kluczy, zostawiam je w garażu. Włożyłem klucz w zamek i najpierw mocno przekręciłem go w lewo, a później w prawo. Rozległo się warczenie Pansy. — To ja, głupia — powiedziałem, przekraczając próg. Ktoś, kto otworzyłby zamek, nie przekręciwszy wcześniej klucza w lewo, w momencie wejścia do środka miałby Pansy uczepioną pachwiny i rząd reflektorów o mocy kilku tysięcy watów, skierowany prosto w oczy. Pansy jest tak wytresowana, że sygnałem do ataku są dla niej właśnie zapalające się reflektory. Pansy atakuje też wtedy, gdy zobaczy, że podnoszę obie ręce do góry. Kiedy wchodzę do mojego biura, Pansy zawsze jest w rozterce. Z jednej strony cieszy się, że mnie widzi, ale z drugiej żal jej, że znowu nie jest to ktoś, na kogo mogłaby się rzucić. W tylnej części biura znajdują się drzwi, które prowadziłyby do wyjścia ewakuacyjnego, gdyby w tym domu nadal były schody pożarowe. Ocalały ich fragment prowadził już tylko na dach, który jest królestwem Pansy, gdzie gromadzi wszystkie swoje „skarby". Zawsze obiecuję sobie, że któregoś dnia tam wejdę i zrobię porządek. Być może... któregoś dnia... Kiedyś dostanę też od gubernatora akt łaski. Biuro jest ciasne i ciemne, lecz czuję się w nim bezpiecznie. Znam wiele osób, które po odsiedzeniu długiego wyroku szukały sobie takiego mieszkania — najlepiej jednopokojowego — w którym czułyby się tak, jak w celi. Gdy pierwszy raz wyszedłem na wolność, zrobiłem podobnie, ale z bardziej prozaicznego powodu — nie było mnie stać na nic większego. Byłem wówczas na zwolnieniu warunkowym, co znacznie ograniczało moje dochody. Biuro wygląda tak, jakby składało się z dwóch pomieszczeń. Po lewej stronie, patrząc od
wejścia, znajdują się drzwi prowadzące do 111 pokoju sekretarki. Tak się jakoś składa, że są one jedynie atrapą. Nie mam sekretarki, więc nie potrzebuję dla niej osobnego pomieszczenia. Za to moim klientom wydaje się, że mają do czynienia z poważną, legalną firmą. Umocnieniu tego wrażenia służą taśmy, które specjalnie dla mnie nagrała Michelle. Dzięki nim klienci mogą czasami usłyszeć głos mojej pracownicy. Prawa ściana, dla odmiany, wydaje się zupełnie gładka. Znajduje się w niej jednak wejście do drugiego pomieszczenia. Są w nim: prysznic, ubikacja i łóżko. Gdyby nie ten prysznic, pokój wyglądałby jak cela. W zamierzeniach miałem tam sypiać tylko w czasie nawału roboty. Przestałem już się jednak łudzić, że tak kiedykolwiek będzie. Od dnia, gdy odeszła Flood, przestałem się oszukiwać — to naprawdę niebezpieczne, szczególnie gdy umie się kłamać tak dobrze jak ja. No więc mieszkam w biurze. Żyję w dobrych układach z moimi sąsiadami z dołu; ja nie wiem, z czego oni się utrzymują, a oni nie wiedzą, że korzystam z ich telefonu. Pod blatem biurka zainstalowałem przycisk, którym mogę zablokować drzwi, gdy ktoś zbyt szybko zechce zrezygnować z mojego towarzystwa. Stalowa krata w oknie ma za zadanie powstrzymać nieproszonych gości. Żeby ją pokonać, potrzebny byłby palnik acetylenowy. Michelle twierdzi, że całość przypomina jej więzienie. Michelle nigdy nie siedziała i ma prawo nie wiedzieć, że nie może być podobne do więzienia pomieszczenie, do którego ma się klucze. Pansy wróciła z dachu. Podeszła do mnie i warknęła. Była to prośba o jakiś kąsek, choć zabrzmiało to jak złowieszcza groźba. Cóż, nikt nigdy nie twierdził, że mastiffy są pieskami salonowymi. Sprawdziłem zawartość lodówki. Był w niej kawał wieprzowiny i parę grubych plastrów szwajcarskiego sera. Pokroiłem mięso, zawinąłem je w ser i przywołałem Pansy. Siadła przede mną i czekała. Wyglądała jak kamienny lew. Jej lodowate oczy nawet nie mrugnęły, za to z pyska płynęła potokami ślina. Dobrze wiedziała, że nie wolno jej tknąć jedzenia, dopóki nie usłyszy mojego przyzwolenia. Nie chciałem, aby jakiś gnojek załatwił ją kawałkiem mięsa naszpikowanego trucizną. Rzuciłem do góry plaster owiniętej serem wieprzowiny. Suka nawet nie drgnęła, kiedy kąsek przeleciał tuż przed jej nosem i spadł na
ziemię. Zadowolony, że na razie życiu Pansy nic nie zagraża, rzuciłem drugą porcję i powiedziałem: „Daj głos". Widziałem, jak żarcie błyskawicznie znika w jej gardle. 112 — Nie możesz tego chociaż pogryźć? — zapytałem, lecz dobrze wiedziałem, że jedynym sposobem zobaczenia takiego cudu jest danie jej czegoś, czego nie będzie w stanie połknąć w jednym kawałku. Przez kilka minut siedziałem, głaskałem sukę po olbrzymim łbie i karmiłem resztą przygotowanych porcji. Pansy, w przeciwieństwie do innych psów, nigdy nie nażera się do upadłego. Kiedy była szczeniakiem, kupiłem cztery dwudziestopięciokilogramowe wprki suchego pokarmu dla psów, którym ją żywiłem. Wysypałem ich zawartość na podłogę. Uwielbiała to jedzenie, ale niezależnie do tego ile zjadła, i tak zawsze zostawała go straszna ilość. Parę razy obżarła się tak, że nie mogła potem chodzić, aż w końcu zrozumiała, że jedzenia jej nie zabraknie i momentalnie straciła całe zainteresowanie dla góry żarcia leżącej w kącie. Teraz je tylko wtedy, kiedy jest głodna, choć nadal jest strasznie łasa na smakołyki, szczególnie na żółty ser. Zadzwonił telefon, lecz nie podniosłem słuchawki — to nie do mnie. Kret podłączył mój telefon do numeru hippiesów. Mogę z niego korzystać kiedy nikogo nie ma na linii, ale to wszystko. Dzwonka nie odłączyłem tylko dlatego, że dzięki niemu wiem, kiedy ci z dołu rozmawiają. Poza tym pokazuje on moim klientom, że utrzymuję stały kontakt ze światem. Przejrzałem korespondencję — nic ciekawego. Głównie odpowiedzi na moje ogłoszenia o możliwości zostania najemnikiem. Kiedy dostaję wartą uwagi odpowiedź, to znaczy taką, która zawiera czek na dziesięć dolarów i kopertę z adresem zwrotnym i znaczkiem, wysyłam to, co akurat mam pod ręką. Zwykle jest to kserokopia listy nazwisk i londyńskich czy lizbońskich numerów telefonów. Czasami wrzucam do koperty folder zachęcający do wstąpienia w szeregi armii rodezyjskiej, albo wyciętą z „National Geographic" mapę terenów, które były kiedyś Angolą. Nie robię tego tylko dla tych głupich dziesięciu dolców — mam spisaną długą listę tych, którzy odpowiedzieli na moje oferty. Robiłem już wiele rzeczy, ale z wiekiem staram się eliminować zbędne ryzyko. Może nie zbiję fortuny naciągając naiwnych palantów, ale z całą
pewnością ten biznes nie grozi przedwczesnym przeniesieniem się na tamten świat. W przeszłości handlowałem także bronią, ale dałem sobie z tym 8 — Strega 113 spokój. Za stary już jestem, aby ryzykować więzienie. Za napady trafiłem na kilka lat za kratki, a tamtego numeru z heroiną omal nie przypłaciłem życiem. Wilk, który jest już zbyt słaby i powolny, żeby polować z całym stadem, opuszcza je, żeby zdechnąć w samotności. Jeżeli ma szczęście, łapią go i trafia do klatki, dzięki czemu żyje jeszcze parę lat. Ja już miałem taką szansę, jednak stwierdziłem, że to nie dla mnie. Myślę, że długo jeszcze będę w stanie poradzić sobie sam — biorąc się jednak do coraz łatwiejszych i mniej ryzykownych, choć przez to mniej popłatnych spraw. Co z tego, że zarobię mniej niż dostaje przeciętny emeryt? Przynajmniej będę żył... 28 dalszym ciągu nie znałem odpowiedzi na najważniejsze pytania. Wyjąłem z kieszeni zwitek banknotów, który Julio wręczył mi podczas spotkania na nabrzeżu. Na wierzchu znajdowała się setka. Zajrzałem pod nią — same studolarówki... W sumie pięćdziesiąt, wszystkie używane. Pięć tysięcy dolców to stanowczo za dużo, jak na napiwek za robotę w parku, a zbyt mało, jak na zapłatę za to, czego chciała ode mnie ruda. Natomiast w sam raz na ostrzeżenie. Na wypadek, gdybym nie zrozumiał o co chodzi, w środku zwitka znajdowała się kartka z numerem telefonu i imieniem „Gina" — wykaligrafowanym typowym starczym, kostropatym charakterem pisma. Wróciłem do drugiego pokoju i wziąłem lustro z dużą, namalowaną na środku czerwoną kropką. Ustawiłem je, usiadłem wygodnie i wziąłem oddech tak głęboki, że aż poczułem go w żołądku. Starałem się, by każdy następny wdech był coraz głębszy. Przez cały czas wpatrywałem się w czerwony punkt. Dążyłem do osiągnięcia takiego stanu koncentracji, w którym mój umysł będzie w stanie rozwiązać problem, z którym się borykałem. Kropka stawała się coraz większa, aż wreszcie wypełniła całą powierzchnię lustra. Skupiłem się teraz na oddechu, wyobrażając sobie powietrze płynące wewnątrz mego ciała. Widziałem coraz to nowe obrazy — dziedziniec więzienny, jaszczurcze oczy Julia, sadzawkę pełną ciemnej wody, ulicę w strugach deszczu — wszystko szare i nieostre. Powoli
115 wyszedłem z transu, czując zimny punkt pomiędzy łopatkami. Moje dłonie drżały. Zapaliłem papierosa, wydmuchując dym w stronę sufitu. Stary próbował mi coś powiedzieć, coś więcej niż tylko to, że chciał, abym zajął się sprawą rudej. Ja, dla odmiany, nie potrzebowałem jego forsy. Dziewczyna nie miała zamiaru ustąpić, a Julio nawet nie myślał o jakiejkolwiek próbie skłonienia jej do tego. Cholera! Nie powinienem był nigdy przyjąć od niego żadnej roboty! Na ścianie w gabinecie mojego kuratora wisiał napis: „Dziś jest pierwszy dzień reszty twego życia!" Pewnie. Problem tylko w tym, jak zrobić, aby ten pierwszy dzień nie był zarazem ostatnim. Miałem ochotę położyć się na chwilę i zdrzemnąć, ale zbyt dobrze wiedziałem, co mi jest — to nie było zmęczenie, lecz przygnębienie i strach. W biurze czułem się bezpiecznie, dlatego nie miałem ochoty go opuszczać. Widziałem takich, którzy próbowali przespać cały pobyt w więzieniu. Nie było to w sumie trudne, ponieważ od konowała, zwanego tam lekarzem, można było wydębić wszelkie leki, a na dodatek regulamin więzienny zezwalał na posiadanie w celi telewizora. Jedyny problem polegał na tym, że gdy w końcu otwierała się brama i wychodziło się na wolność, samo spojrzenie w słońce mogło zabić. Dobrze siedziałem, że w takiej sytuacji należy wybrać trudniejsze wyjście. Dlatego pogłaskałem Pansy, obiecałem, że przyniosę jej coś smacznego, i ruszyłem w miasto. 29 W yprowadziłem wóz z garażu, zastanawiając się, co musiałbym zrobić, żeby całkowicie zatrzeć za sobą ślady. Plymouth był legalnie zarejestrowany na Juana Rodrigueza, zameldowanego w jednym z opuszczonych budynków w południowym Bronxie. Nie było szansy, żeby ktoś się w tym zorientował. Tak się akurat składa, że każdy opuszczony dom w tej dzielnicy ma dziesiątki mieszkańców, sumiennie biorących udział w każdych wyborach. Do czasów trzeba umieć się dostosować. Trzydzieści lat temu skorzystałbym raczej z nazwiska John Smith — teraz znacznie bezpieczniej było nazywać się Juan Rodriguez. Nazwisko Burkę jest także jak najbardziej legalne — kilka lat temu zarobiłem gdzieś piętnaście tysięcy i postanowiłem zainwestować je w znalezienie stałego miejsca pracy. Wybrałem złomowisko w Corona, zapadłej dziurze niedaleko Queens, w południowej części
zamieszkanej przez Włochów, w północnej — przez czarnych, a w rozrastającej się coraz szybciej środkowej przez Portorykań-czyków. „Pracuję" jako kierowca ciężarówki. Co dwa tygodnie właściciel złomowiska przesyła do mojej skrytki pocztowej czek. Realizuję go niedaleko złomowiska i całą sumę, z wyjątkiem pięćdziesięciu dolców, zwracam swojemu „pracodawcy". To dobry interes zarówno dla mnie, jak i dla niego — on zyskuje ulgi w opodatkowaniu, a ja legalne źródło dochodów, na wypadek, gdyby przypadkiem kogoś to zainteresowało. W recepcji hotelu, 117 w którym kiedyś mieszkałem, wpłacam co tydzień dziesięć dolarów. W ten sposób jestem kryty ze wszystkich stron. Jeśli zgarnie mnie policja, recepcjonista potwierdzi, że na stałe mieszkam w hotelu, zaś odcinki czeków załatwią resztę... Jestem praworządnym obywatelem. Podatek drogowy płacę, wysyłając należność przekazem pocztowym. Juan Rodriguez to bardzo porządny człowiek: wszelkie rachunki reguluje w wyznaczonym terminie, w życiu nie zdarzyło mu się zasłużyć na mandat, oczywiście nie miał też żadnego wypadku. Ubezpiecza swego plymoutha w jednej z firm w Bronxie. Zawsze też bierze udział w wyborach. A co najważniejsze, ilekroć potrzebuję jego wozu, pożycza mi go bez oporów i wcale nie domaga się szybkiego zwrotu. Jeżeli moja robota wymaga użycia plymoutha, proszę Kreta, aby zdarł zeń farbę. Gliniarze kompletnie nie zwracają uwagi na samochody będące w trakcie malowania — szczególnie w okolicach, w których przychodzi mi zwykle pracować. Czasami oklejam cały wóz folią samoprzylepną. Nie trzyma się ona, co prawda, zbyt długo, ale potrzebuję jej zwykle tylko na kilka godzin. Kret ma na swoim złomowisku tysiące tablic rejestracyjnych. Rozcina je na pół i tworzy z nich nowe numery — takie, których nie ma w żadnym komputerze. Julio nie był jedynym powodem, dla którego postanowiłem spotkać się z rudą. Koniecznie musiałem się zorientować, co ona 0 mnie wie. Wjechałem do Chinatown. Popołudnie z wolna przechodziło w wieczór. Na ulicach panował straszny ruch. Kobiety wracały właśnie do domów; zmęczone, przygarbione, ze spuszczonym wzrokiem. Ciężko pracowały, aby zapewnić swoim dzieciom lepsze jutro. A kiedy wreszcie poznikały za drzwiami swoich nędznych mieszkań, na ulice wylęgały ich dzieci... Młodzież
pozbawiona wszelkich złudzeń. Nazywają się Blood Shadows *, a nazwa ta pochodzi od konturu malowanego kredą wokół leżących zwłok. Ich znakiem firmowym są czarne skórzane płaszcze, jedwabne koszule 1 lśniące, czarne buty. Dziennikarze twierdzą, że są oni jednym z ulicznych gangów, ale to totalna bzdura. Blood Shadows nie mają nic wspólnego z gówniarzami rozbijającymi się po ulicach wschodniego Harlemu i południowego Bronxu. Z roku na rok z Hongkongu * Blood Shadows (ang.) — krwawe cienie 118 przybywa ich coraz więcej — nikt nie wie na pewno skąd się biorą, ale faktem jest, że są. Ameryka natomiast przyjmuje ich, jak każde inne trujące świństwo. I będzie przyjmować tak długo, jak długo komuś będzie się to opłacało. Blood Shadows gardzą zwykłymi ulicznymi zadymami, a do wyrównywania rachunków nie używają łańcuchów ani noży. Chinatown żyje z hazardu i narkotyków, a Blood Shadows wygrali wojnę o prawo do „opodatkowywania" tych, którzy zajmują się tą działalnością. Konkurencja albo połączyła się z nimi, albo została wycięta w pień. Zostali jeszcze tylko weterani — „stara gwardia". Staruszkowie początkowo próbowali zwerbować chłopaków z Hongkongu, lecz gdy nic z tego nie wyszło, zaczęli się wycofywać w głąb budowanych przez wiele lat struktur. W tej walce nie pomogły im nawet kontakty z wysoko postawionymi politykami, gdyż Blood Shadows nie przestrzegają żadnych reguł gry. Starzy nie mają więc szans. Młodzi są silni, a oni, chcąc walczyć, muszą ciągle zatrudniać nowych ludzi... Wjechałem w uliczkę za magazynem. Wszędzie pełno było suszącej się bielizny, między którą bawiły się gromadki dzieci, krzyczących na siebie w języku będącym mieszaniną angielskiego i kantońskiego. Dzieci są jak ptaki w dżungli — kiedy hałasują, wszystko jest w porządku; gdy milkną, jest to oznaka zbliżającego się niebezpieczeństwa. Wjechałem do garażu. Nie zgasiłem silnika, póki nie zamknąłem drzwi. Kret zaproponował kiedyś, że zamontuje lampkę, która będzie migać, gdy ktoś otworzy drzwi garażu, ale Max uznał, że jest to zbędne. Nie miałem zamiaru dzwonić do rudej z miejsca, które można byłoby zlokalizować. Wartość sprzedawanej w Chinatown kokainy sięga mniej więcej połowy rocznego budżetu Nowego Jorku. Z tego powodu przynajmniej połowa tamtejszych automatów telefonicznych musi być na podsłuchu.
Postanowiłem więc zaczekać. Ponieważ Max jeszcze się nie pojawił, zrobiłem sobie poduszkę z marynarki i ułożyłem się wygodnie na siedzeniu. Włączyłem kasetę Judy Henske i słuchając jej chropowatego głosu zapaliłem papierosa. Półmrok panujący w garażu działa na mnie kojąco. Max mógł zjawić się równie dobrze za pięć minut, jak i za pięć godzin. W moim życiu czas nie gra roli. No, chyba że akurat liczę, ile dni zostało mi do końca odsiadki. 30 oś spadło na maskę i obudziło mnie. Spojrzałem przez szybę. Była to nowa talia kart, jeszcze w oryginalnym opakowaniu. Max w ten sposób żądał rewanżu za ostatnią przegraną i jednocześnie radził, żebym nawet nie próbował oszukiwać. Schowałem karty do kieszeni i wszedłem na górę, do naszego pokoiku. Mamy w nim mały stolik i dwa krzesła. Na stoliku znajduje się ogromna szklana popielniczka, a obok stoi radiomagnetofon, który kiedyś ufundował Maxowi jakiś niedoszły bandzior. Jako prawdziwy liberał, Max nie wezwał policji, tym bardziej że po chwili facetowi znacznie potrzebniejsza była pomoc lekarza. Max wszedł do pokoju, ukłonił mi się i wykonał gest rozdawania kart. Otworzyłem opakowanie i przerzuciłem karty z ręki do ręki, próbując się do nich przyzwyczaić, zaś on sięgnął do szuflady i wyjął gruby notes, w którym zapisujemy wyniki. Przejrzałem kasety i spytałem Maxa, którą włączyć. Wskazał na Judy Henske. Wrzuciłem taśmę, ustawiając siłę głosu niemal na minimum. Chociaż wiem, że Max jest głuchy, ale kiedyś wydawało mi się, że być może odbiera niskie tony swoim ciałem i w taki sposób słucha muzyki, ale przecież głos Judy Henske wcale nie jest niski. Kiedyś włączyłem Marie Osmond. Po minucie Max skrzywił się i gestami spytał, czy naprawdę podoba mi się takie gówno. Wyjął kasetę, zgniótł ją w jednej ręce i wrzucił do kosza na śmieci. Następnie splótł ręce na piersiach i czekał, dając mi szansę wykazania się lepszym gustem. 120 Mimo to jestem przekonany, że Max naprawdę nie słyszy. Może wyczuwa moją reakcję na muzykę... Na szczęście w remiku nie da się blefować. Graliśmy już mniej więcej od godziny — tym razem wygrywał Max — gdy weszła Immaculata.
Długie czarne włosy miała upięte w pokaźnych rozmiarów kok, a ubrana była w biały sweter. Musiał należeć do Maxa, ponieważ zmieściłaby się w nim z powodzeniem przynajmniej jeszcze jedna osoba jej postury. Ukłoniła mi się na powitanie i położyła dłoń na ramieniu Maxa, on zaś dotknął jej reki, nie podnosząc jednak oczu znad kart. Gdy po raz pierwszy Immaculata. przekroczyła próg naszego klubu, poczułem w sercu lekkie ukłucie, które jednak szybko minęło. Ona miała prawo tu być. — Cześć Mac — powiedziałem. — Już kończymy. Max chwycił notes z punktacją. Jego punkty były pod „X", a moje pod „O" — zostało to jeszcze z czasów, kiedy graliśmy w kółko i krzyżyk. Max uparł się, by zachować takie same oznaczenia, dlatego że ostatnią partię w kółkowi krzyżyk on wygrał. Skośnoocy są jednak wyjątkowo przesądni. Podał notes Immaculacie, wyraźnie chcąc jej pokazać, kto kończy, a kto jest kończony. I rzeczywiście, po chwili zakończył zwycięsko całą partię. Skurwiel nie potrafił powstrzymać uśmiechu, gdy wręczał mi kartkę i ołówek, abym podliczył wyniki. Mac podeszła do kuchenki elektrycznej w rogu pokoju, żeby zrobić herbatę dla siebie i Maxa. Dla mnie stał w lodówce sok jabłkowy. Po tym ostatnim rozdaniu Max prawie mnie dogonił. Wykonałem ruch rzucania kośćmi, dając Maxowi do zrozumienia, że był to zwykły przypadek. On odpowiedział, udając że gra na skrzypcach, co oznaczało, że bardzo mi współczuje wyjątkowego wprost braku talentu. Posprzątał ze stołu i zapalił papierosa. Dawniej palił w trakcie gry, ale ponieważ szybko zorientował się, że robił to wtedy, gdy brakowało mu tylko jednej karty do skończenia partii, przestał i teraz zawsze czeka do czasu, aż skończymy. Immaculata przyniosła na tacy filiżanki z herbatą i sok. Pokazałem Maxowi, że muszę zadzwonić i poprosiłem go, aby podłączył aparat do linii architektów pracujących w sąsiednim budynku. Chciałem wstać, ale dał mi znak, że mam zaczekać i kazał Mac powiedzieć, o co jej chodzi. 121 — Burke — zaczęła — mam pewien problem w pracy. Max uważa, że będziesz w stanie mi pomóc. — Zrobię, co potrafię. — Prawdę mówiąc, wątpię czy w ogóle da się cokolwiek zrobić — powiedziała. Angielski miała opanowany doskonale, a mieszanka wietnamskiego i francuskiego akcentu w jej głosie
brzmiała nieco egzotycznie, ale nie obco. — Kiedy rozmawiam z wykorzystywanymi seksualnie dziećmi... o tym, co im zrobiono... Pamiętasz? Widziałeś wtedy... Kiwnąłem tylko głową, nie przerywając. — No więc, gdy rozmawiam z tymi, które mówią, nagrywam wszystko na taśmę. Nie można robić notatek, bo to rozprasza dzieci. Zawsze chcą wiedzieć, co piszesz. Poza tym, nagrania można użyć w sądzie. W każdym razie, ponieważ należy sprawić, aby te dzieci odzyskały wiarę, że panują nad swoim życiem, musimy dawać im prawo podejmowania decyzji. Chodzi o to, by w momencie konfrontacji ze swoim prześladowcą dziecko czuło się bezpiecznie. Muszą czuć, że to od nich wszystko zależy i nikt nie zrobi niczego wbrew ich woli. — A nie czują się tak? — Zaczekaj chwilkę. Chcę ci coś pokazać. — Dała Maxowi znak, że zaraz wraca, i wyszła z pokoju. Max usiadł wygodnie, spojrzał na mnie i palcami zaczął wykonywać ruchy naśladujące chód konia. Popatrzył pytająco. Skinąłem głową. Tak, jasne, dalej gram na wyścigach. Max wykonał gest, jakby otwierał gazetę i znów spojrzał pytająco. Skurwiel interesował się, jaki jest najnowszy obiekt mojego zainteresowania. Wzruszyłem ramionami na znak, że nie mam przy sobie gazety. Cholerny bydlak ułożył ręce tak, jakby trzymał je na kierownicy — czy przypadkiem nie mam jej w samochodzie? No dobrze. Zlazłem do auta i przyniosłem „Daily News". Usiadłem i otworzyłem gazetę na właściwej stronie, podczas gdy Max obszedł stół i stanął za moimi plecami. Przejechałem palcem w dół tabeli, aż do siódmego biegu, wskazałem na Flower Jewel i czekałem. Przy jej imieniu występowały liczby 8-4-3, co oznaczało, że w zeszłym tygodniu była ostatnia, dwa tygodnie temu czwarta, a jeszcze tydzień wcześniej trzecia. Max wskazał na ósemkę, ustawił cztery palce na stole i zaczął poruszać nimi w taki sposób, w jaki porusza się inochodziec: najpierw obie zewnętrzne nogi do przodu, a następnie obie wewnętrzne. Pokonał tak mniej więcej pół stołu, a następnie przeszedł w galop. Spojrzał na mnie pytająco. Miał 122 rację — rzeczywiście, w ostatnim wyścigu Flower Jewel złamała krok. Podniosłem prawą pięść — to była „moja" klacz — i zacząłem przesuwać nią po wyimaginowanym torze. Następnie lewą pięścią zagrodziłem jej drogę. Tak, Flower Jewel została zdyskwalifikowana *, lecz nie ze
swojej winy — inny koń zagrodził jej drogę. Max uśmiechnął się chytrze. Potarł dwoma palcami o kciuk, wzruszył ramionami i rozłożył ręce — pytał, ile zainwestowałem. Pokazałem mu dwa palce. Wyciągnął dłoń i chwycił jeden z nich, co znaczyło, że chciał przejąć połowę moich akcji. Już tak kiedyś zrobił — to był pierwszy raz w jego życiu, gdy zagrał na wyścigach — i wygraliśmy. Od tego czasu ani razu nie udało mi się trafić. Przypuszczam, że tym razem robił to z litości. Wiedział, że mam chandrę, a jego radość z poznania Immaculaty sprawiała, że współczuł mi jeszcze bardziej. Kiedy wyszedłem po odsiedzeniu wyroku za sprawę z heroiną, Max zawiózł mnie do siebie i wręczył mi starą torbę lotniczą. Była wypchana pieniędzmi — prawie czterdzieści tysięcy dolców. Wyjął z kieszeni papierową torbę cukru i wyspał zawartość na stół. Następnie podzielił cukier na pół. Zgarnął do ręki jedną część, a później wskazał na drugą i na mnie. Zrozumiałem — od chwili, gdy mnie zgarnęli, odkładał połowę tego, co udało mu się zarobić, żebym po wyjściu z pierdla nie musiał zaczynać od zera. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Max zrobił z jednej ręki coś jakby kopiec, a dwoma palcami drugiej wydrążył w niej norę. Wszystko jasne — chodziło mu o Mole'a. Następnie jedną rękę położył na klatce piersiowej, a drugą rozłożył w geście charakterystycznym dla roznamiętnionego mówcy. Pror. W torbie znajdowała się połowa tego, co zarobili, gdy ja siedziałem. W końcu Max dotknął zaciśniętą pięścią serca, a w moim kierunku wysunął otwartą dłoń. Znaczyło to, że pieniądze nie wyrównują długu i zawsze będę mógł na niego liczyć. Przez te wszystkie lata, spędzone w więzieniu, zetknąłem się z wieloma gangsterami. Śmietanką pośród nich, prawdziwą elitą, byli ci, którzy krwią podpisali ślubowanie na wierność swemu szefowi. Trzymali więc gęby na kłódkę i grzecznie odsiadywali swoje wyroki. A gdy w końcu wychodzili, szef całował ich w oba policzki i wręczał im jakąś nędzną sumkę. A nazywali ich cwanymi! * Chodzi tu o bardzo popularne w USA wyścigi inochodźców 31 o chwili wróciła Immaculata. Przyniosła stertę jakichś papierów. — Spójrz na to — powiedziała, siadając obok Maxa. Były to dziecięce rysunki. Na jednych widniały jakieś nieproporcjonalne postacie, inne były
wyraźnie niedokończone... Nic mi to nie mówiło. — I...? — spytałem. — Przyjrzyj się im jeszcze raz, Burkę... Jeszcze raz, ale uważnie. Zapaliłem papierosa i ponownie wziąłem się do przeglądania rysunków. — Dlaczego dzieci na tych obrazkach nie mają rąk? — zapytałem. — No właśnie, teraz widzisz. Dzieci nie mają rąk. I zobacz, jak są nieproporcjonalnie małe w stosunku do dorosłych. Spójrz na ten... Był to rysunek przedstawiający pozbawioną kończyn dziewczynkę wpatrzoną w potężnego penisa, skierowanego prosto w jej twarz. Usta dziecka były jedną cienką linią. — Ona jest w potrzasku. Nie może uciec — powiedziałem. — Tak. Jest bezsilna. Jest mała, a jej prześladowca olbrzymi. Rozumiesz? Całym jej światem jest ten ogromny penis. Mała nie ma rąk, którymi mogłaby go odsunąć. Nie ma też nóg, więc nie może uciec. Jest w pułapce. — Jak można ją z niej wyrwać? 124 Immaculata wzięła głęboki oddech. — Często nic się nie daje zrobić. Musimy przywrócić im wiarę we własne siły, w to, że mogą same podejmować decyzje. Jeżeli zaczynamy zbyt późno, to część szuka siły w narkotykach, część próbuje popełnić samobójstwo, a niektóre ulegają. — Ulegają? — Tak. Popędowi. U dzieci także występuje popęd płciowy. Jeżeli zostanie on zbyt wcześnie rozbudzony, może wymknąć się spod kontroli. Wtedy dla tych dzieciaków seks staje się wszystkim. Szukają go, bo myślą, że to jest właśnie prawdziwa miłość. — Co za cholerne skurwysyny! Immaculata nic nie odpowiedziała. Max wziął w palce dwie zapałki. Złamał jedną tak, że stanowiła mniej więcej jedną trzecią tej drugiej. Położył je na chwilę jedną obok drugiej. Następnie chwycił całą i odłamał jej część. Była teraz krótsza niż ta poprzednio złamana. Spojrzał na Immaculatę. — To nic nie da. Dla dziecka jego prześladowca i tak pozostanie wszechmocny. Nie można go „zmniejszyć". Trzeba „powiększyć" dziecko. Wziąłem drewienko będące „rodzicem" i przytknąłem do niego zapaloną zapałkę. „Rodzic" spłonął. — To także nie odniesie żadnego skutku, Burkę. Prześladowca może zniknąć z życia dziecka, ale nie z jego pamięci. Nic nie powiedziałem. Twarz Immaculaty była spokojna, tylko oczy miała czujne. Spojrzałem na Maxa — siedział z kamienną twarzą. Rozumiał chyba nie więcej niż ja.
—
No dobrze, Mac — odezwałem się w końcu. — Ale co to wszystko ma wspólnego z
magnetofonem? — W czasie rozmowy ze mną dziecko musi nie tylko być bezpieczne. Przede wszystkim musi czuć się bezpiecznie. Musi wiedzieć, że w każdej chwili może powiedzieć „Nie!" Rozumiesz? — Nie do końca... — Prawie wszystkie ofiary zostały zmuszone do złożenia obietnicy, że nic nikomu nie powiedzą. Część z nich jest przekonana, że jeśli zdradzą komuś tę tajemnicę, to stanie się coś niedobrego. Dlatego mówię im, że jeżeli nie chcą, by coś się nagrało, to mogą w każdej chwili wyłączyć magnetofon. W ten sposób dzieci wiedzą, że to one kontrolują sytuację. 125 — I wyłączają go, kiedy zaczynają mówią o rzeczach, o których powinien usłyszeć sąd? — Czasami. Zapaliłem kolejnego papierosa, starając się coś wymyślić. Pomysł, na który wpadłem, wydał mi się tak prosty, że byłem przekonany, że już musieli go wcześniej rozważać. Jednak zaryzykowałem: — Używaj dwóch magnetofonów. — Dwóch magnetofonów? — Oczywiście. Jeden postaw na stole i niech dziecko wyłącza go kiedy chce. Drugi ukryj gdzieś, tak żeby nie było go widać. I ten niech nagrywa przez cały czas. W ten sposób, nawet jeżeli dzieciak wyłączy magnetofon, i tak będziesz miała wszystko na taśmie. — Ale to byłoby nieuczciwe — odpowiedziała Mac po chwili namysłu. — Uważasz, że lepiej aby jakiemuś skurwielowi uszło na sucho? — Nie... Chyba rzeczywiście będę musiała tak zrobić. — Na jej twarzy pojawił się uśmiech. Max wykonał gest oznaczający „A nie mówiłem?" i także się uśmiechnął. Mac uścisnęła mi dłoń. Immaculata jest pierwszą kobietą, która przekroczyła próg naszego klubu. I pozostanie jedyną. Jak wszystkie naprawdę niebezpieczne bestie, Max wybrał sobie jedną partnerkę na całe życie. Zostawiłem ich i poszedłem zatelefonować. 32 Robiło się już ciemno, kiedy wszedłem do podziemia pod magazynem. Można nim dojść aż do najbliższej przecznicy. Kilka lat temu kupiłem komplet dość dokładnych planów. Kret obejrzał je i stwierdził, że po wybiciu zaledwie kilku dziur można połączyć wszystkie
piwnice przy tej ulicy. Zajęło nam to prawie miesiąc, ale teraz wchodząc do piwnicy pod magazynem możemy skorzystać z któregokolwiek spośród kilkunastu wyjść. Głównym naszym celem było zapewnienie sobie bezpiecznej drogi ucieczki z magazynu, ale później Kret pokazał mi, jak można podłączyć się pod numer należący do każdego kto mieszka, czy ma biuro w którymkolwiek z budynków znajdujących się pod „naszą" piwnicą. Właścicielem magazynu było jakieś przedsiębiorstwo założone przez Mamę Wong. Tak naprawdę należał on jednak do Maxa. Na górze znajdowała się jego świątynia; pozostałe pomieszczenia były zawsze do naszej dyspozycji. Dla Mamy był to magazyn, a dla mnie poczta. Odnalazłem małą szafkę, w której trzymamy wszystko to, co może być przydatne w naszej pracy, i wyjąłem z niej niewielki aparat telefoniczny oraz pęk przewodów. Przeszedłem do piwnicy pod sąsiednim domem. Mieszczą się w nim biura firmy chińskich architektów, nie mających zwyczaju pracować po godzinach. Podłączyłem telefon tak, jak nauczył mnie Kret i natychmiast usłyszałem ciągły sygnał. Wystukałem numer, który zapisał mi Julio, zapaliłem papierosa i czekałem. 127 Odebrała prawie natychmiast — chyba musiała warować przy telefonie. — Słucham? — Czołem, maleńka — rzuciłem w słuchawkę. — Jesteś wolna jutro wieczorem? Natychmiast zrozumiała. — Pewnie — odpowiedziała. — O której? — Pracuję do późna. Czekaj na mnie, zgoda? — Gdzie? — Tam gdzie ostatnio. O dziewiątej — powiedziałem i odłączyłem aparat. Odłożyłem wszystko na miejsce i wróciłem na górę. W „klubie" nie było już nikogo. Wcisnąłem guzik otwierający drzwi garażu, zszedłem do plymoutha i wyjechałem na ulicę. Chciałem wysiąść z auta i zamknąć garaż, ale zobaczyłem, że drzwi się zasuwają. Max czuwał. Pojechałem do Mamy. Potrzebowałem żarcia dla Pansy i alibi na jutrzejszy wieczór. 33 anim załatwiłem wszystkie sprawy i mogłem wrócić do biura, było już dobrze po północy. Gdybym do końca następnego dnia nie dał znaku życia, oznaczałoby to, że spotkanie przebiegło nie po mojej myśli. W takim wypadku Mama dałaby znać Maxowi i zadzwoniłaby do Blumberga, by zajął się wydobyciem mnie z pudła. Gdyby przypadkiem nie było mnie w areszcie, Max miał udać się
po wyjaśnienie do Julia. Jeszcze tylko jeden telefon i mogłem wieźć Pansy kolację. Znalazłem automat niedaleko Atlantic Avenue. Odebrała młoda kobieta z miłym hinduskim akcentem: — A. i R. Wholesalers. Czynne całą dobę. Czym mogę służyć? — Czy jest tam gdzieś Jacques? — Proszę chwileczkę zaczekać. — Czym mogę służyć, przyjacielu? — odezwał się po chwili ciepły głos. — Wie pan, Jacques, pogoda staje się nie do zniesienia. Myślę, że mógłbym pchnąć kilka tych przenośnych grzejników. Oczywiście, jeżeli cena nie będzie zbyt wygórowana. — Mamy ich trochę na stanie — musiałbym tylko sprawdzić, ile i jakich. Natomiast cena... zależy od tego, jakich pan sobie życzy. — Jeżeli mógłbym odebrać je jeszcze dzisiaj w nocy, wziąłbym dwanaście na próbę. 9 — Strega 129 — To nie jest duże zamówienie, przyjacielu. Im więcej pan weźmie, tym niższa będzie cena. — Rozumiem, ale wolę nie ryzykować. Najpierw chciałbym się zorientować, czy znajdę na nie nabywców. — Oczywiście, przyjacielu. W końcu klient to nasz pan. Zna pan zasady sprzedaży, prawda? — Pewnie. Aha, najważniejsza sprawa — interesuje mnie tylko zupełnie nowy towar w oryginalnych opakowaniach. — Nie ma sprawy. Ale zdaje pan sobie sprawę, że będzie to miało wpływ na cenę? — Oczywiście. — Mamy bardzo dobry, nowy model. Wyłącza się sam, jeżeli przypadkiem się przewróci... — Nie, nie... Wolę te starsze modele. Lepiej grzeją. — Tak, to prawda, przyjacielu — odpowiedział Jacques. — Ale wielu klientów woli modele z zabezpieczeniem. — Dla mnie są one zbyt skomplikowane. Chcę mieć towar, któremu mogę zaufać. — Mamy coś, co z pewnością pana zadowoli — zapewnił mnie. — Czy interesuje pana model z przełącznikami mocy? Do wyboru — tysiąc dwieście i tysiąc pięćset watów? — Tak, to by mi odpowiadało. Czy mogę odebrać je jeszcze dziś w nocy? — Oczywiście, przyjacielu. Czynne całą dobę. Rozłączyliśmy się. Pojechałem Atlantic Avenue w stronę Qeens. Wkrótce znalazłem się w dzielnicy zamieszkanej przez Hindusów. Skręciłem w lewo, w Buffalo Avenue, minąłem nieczynny od lat bar i znalazłem się pod restauracją. Stały przed nią dwa czarne cadillaki. Podjechałem od tyłu, ustawiłem wóz światłami w stronę drzwi i trzykrotnie mignąłem długimi. Drzwi otworzyły się i z budynku wyszedł facet. Ręce trzymał w kieszeniach skórzanego
fartucha. Dłonie trzymałem cały czas na kierownicy, tak aby facet je widział. — Jacques mnie oczekuje — powiedziałem. Nic nie mówiąc wycofał się, nie spuszczając mnie z oczu. Gdy zniknął, zapaliłem papierosa i spokojnie czekałem dalej. Zapalając drugiego zobaczyłem, że drzwi ponownie się ot130 worzyły. Pierwszy wyszedł facet w skórzanym fartuchu. Kiedy był już przy mnie, pojawił się drugi mężczyzna — wysoki, w małym kapeluszu. W jednej ręce trzymał torbę na zakupy. Nie spuszczałem wzroku ze skórzanego fartucha. Drugi facet zniknął z pola widzenia. Usłyszałem, jak drzwi auta otwierają się i ktoś wsiada. — To ty, Burkę? — zapytał Jacques. — Ja — odpowiedziałem i odwróciłem się twarzą do niego, a plecami do fartucha, tak jak było umówione. Jacques wręczył mi torbę. W środku było niebieskie pudełko, a w nim smith and wesson magnum 357 z krótką lufą. Niebieskawa stal pachniała jeszcze nowością. Wypchnąłem bębenek i obejrzałem broń od środka — wszystko fabrycznie nowe. Nie znam lepszej broni na krótki dystans. Można do niej stosować dwa rodzaje naboi — 38 spécial lub 357 magnum. Broń nie ma bezpiecznika. Automatyczny, dziewięciomilimetrowy pistolet, który Jacques próbował mi wcisnąć, był bez porównania gorszy. Skinąłem głową, a Jacques pokazał mi pięć palców. Uniosłem brwi, na co on tylko wzruszył ramionami. Lubię pracować z zawodowcami. Nawet gdybym cały był obwieszony aparatami podsłuchowymi i magnetofonami, na taśmach nie znalazłoby się nic interesującego. Wręczyłem Jacquesowi pieniądze i schowałem spluwę do kieszeni. Pudełko, w którym się znajdowała, włożyłem z powrotem do torby. Jacques wyjął z kieszeni opakowanie naboi. Pokręciłem przecząco głową. Miałem tyle amunicji, ile potrzebowałem. Dotknął brwi palcem wskazującym. Odwróciłem się twarzą do faceta w fartuchu. Słyszałem odgłos otwieranych, a następnie zamykanych drzwi, lecz nie ruszałam się do czasu, aż zobaczyłem, że goryl wycofuje się w stronę restauracji. Wtedy odjechałem. Ponownie jechałem Atlantic Avenue. Jedną ręką trzymałem kierownicę, a drugą manipulowałem w okolicach kanału nad wałem napędowym. Odpiąłem spinki mocujące gumową podłogę, odgiąłem ją i ukryłem pod spodem rewolwer. Jeżeli jakiś glina wpadłby na pomysł, żeby mnie zatrzymać,
wolałem, by nie znalazł przy mnie broni. Magnum to straszliwa spluwa. Już sam widok potężnej lufy jest w stanie przestraszyć większość ludzi. Ale rewolwery nie są do straszenia — są dla ludzi, którzy się boją. A ja się bałem, choć dokładnie nie wiedziałem czego. 131 34 racałem ostrożnie, starając się wmieszać między inne pojazdy. Na ulicach panował spokój, ale wystarczyło przyjrzeć się nieco dokładniej, by zobaczyć wiele interesujących rzeczy. Pod ścianą nieoświetlonej stacji benzynowej stali jacyś dwaj faceci. Na głowach mieli wełniane czapki, które wystarczyło tylko pociągnąć w dół, by stały się maskami. Ręce trzymali w kieszeniach. Przy krawężniku kręciła się jakaś samotna kurwa w sztucznym futrze, szukająca chętnego na ostatni tej nocy numer. Obok niej przejeżdżała powoli furgonetka z ciemnymi szybami. Pasażerowie wyraźnie przyglądali się dziwce. Ich z kolei obserwowali jacyś dwaj goście, czający się w ciemnościach. Nowy Jork jest miastem, w którym sępy latają tuż nad ziemią. Wjechałem do garażu i wyjąłem magnum ze skrytki. Trzeba było je sprawdzić, ale nie miałem czasu, żeby jechać do Bronxu i prosić o to Kreta. Wypchnąłem bębenek na bok i załadowałem kilkoma nabojami typu 38 special, które trzymam w pudełku na śruby. Do piwnicy wchodzi się z garażu. Otworzyłem coś, co wygląda jak luk czołgu i zapaliłem światło. Ale jeszcze zanim udało mi się odnaleźć w ciemnościach wyłącznik, usłyszałem tupot uciekających szczurów. Kilka odważniej szych zostało i patrzyło teraz na mnie. To w końcu ich królestwo, nie moje. Ściany piwnicy wyłożone były po sam sufit workami z piaskiem. Ponieważ poza tunelami, z których korzystają szczury, z tego 132 pomieszczenia nie ma innego wyjścia, korzystałem z piwnicy zawsze wtedy, gdy musiałem sprawdzić wartość nowo nabytej pukawki — musiałbym chyba wystrzelić z armaty, aby na ulicy było cokolwiek słychać. Na środku stał solidny stół, z przytwierdzonym do niego olbrzymim imadłem. Wkręciłem w nie kolbę rewolweru. Wyjąłem z szuflady żyłkę wędkarską, jeden jej koniec owinąłem wokół spustu i trzymając w dłoni drugi, odciągnąłem kurek i cofnąłem się aż do połowy schodów. Wtedy mocno pociągnąłem. Rozległ się huk i z jednego z worków zaczął sypać się piasek. Podszedłem
do ściany — piękna, okrągła dziura w tkaninie. Wiedziałem, że z drugiej strony worek jest kompletnie podarty, ale nie chciało mi się wyszarpywać go spod sterty innych tylko po to, żeby sobie na to popatrzeć. Wyjąłem magnum z imadła, ująłem je w obie dłonie, wycelowałem w ścianę i opróżniłem cały magazynek. Jak każda spluwa z krótką lufą, magnum „kopało" dość mocno. Mnie jednak niespecjalnie to przeszkadzało. Obejrzałem łuski — bez zarzutu. Jacques sprzedaje broń najwyższej jakości. Nie zdążyłem jeszcze zamknąć za sobą luku, a szczury już wróciły do swoich zajęć. 35 budziłem się dosyć wcześnie. Nie chciało mi się jeszcze wstawać, więc leżałem i patrzyłem, jak Pansy warczy przez sen na padający na jej pysk promień słońca. Tej nocy znowu śniła mi się Flood — od dnia, gdy odeszła, zdarza mi się to co jakiś czas. Kiedy byłem gówniarzem, moje sny dotyczyły raczej przyszłości — byłem w nich „kimś", na przykład szefem słynnego gangu. Teraz natomiast odtwarzałem taśmy z przeszłości — nie potrafię ich wymazać, lecz na szczęście nie puszczam ich na tyle często, by doprowadziło mnie to do szaleństwa. Leżałem i przygotowywałem się psychicznie do wstania z łóżka i pójścia do sklepu. Nie śpieszyło mi się zbytnio, żeby poznać rezultaty sobotnich wyścigów. Kilka przecznic od mojego biura jest piekarnia. Od lat znajduje się w tym samym miejscu — przetrwała nawet inwazję yuppies. Dziennikarze, którzy chyba nigdy nie jechali metrem po zapadnięciu zmroku, wciąż utrzymują, że te okolice są niebezpieczne. Ale dziś jedynym realnym niebezpieczeństwem jest tu możliwość dostania w twarz rzuconym przez kogoś krakersem. W piekarni obsłużyła mnie nowa, mniej więcej szesnastoletnia sprzedawczyni. Sądząc po sposobie, w jaki patrzył na nia właściciel sklepu, była jego córką. Starałem się nie kupować tam zbyt często — facet był przekonany, że dojeżdżam z Brooklynu specjalnie 134 o jego chleb. Jeżeli zbyt wiele osób wie gdzie się mieszka, prędzej zy później jest się narażonym na niespodziewanych gości. Poprosiłem o bochen chleba dla Pansy i kilka bułek dla siebie, delikatesach obok kupiłem sok ananasowy, wodę sodową i spory awał topionego sera. Większość tych, z którymi siedziałem, lanowała, że po wyjściu każdy dzień będą zaczynać wystawnym śniadaniem. Ja
takich planów nigdy nie snułem — ważniejsze wydawało mi się to, z kim jem. Gazeciarz, u którego kupuję „Daily News", jest niewidomy. Wręczyłem mu pięć dolarów i wziąłem gazetę. Włożyłem banknot do maszynki, która prześwietliła go i mechanicznym głosem powiedziała: „Pięć dolarów". Gazeta kosztuje obecnie trzydzieści pięć centów. Ostatnio wszystko, z wyjątkiem ludzkiego życia, strasznie w Nowym Jorku podrożało. Po przyjściu do domu rozciąłem wzdłuż bochenek i usunąłem część miąższu. Zastąpiłem go dużą ilością sera. Spojrzałem na Pansy. Siedziała nieruchoma jak kamień, tylko z pyska ciekła jej ślina. Rzuciłem jej bochen, mówiąc przy tym magiczne słowa. Jak zwykle wgryzła się w środek. Na ziemię upadły dwa spore kawałki, których nie była w stanie połknąć za jednym razem. Zanim zdążyłem zrobić sobie śniadanie, ona po swoim nie zostawiła nawet śladu. — Ty jednak masz maniery zwierzęcia — powiedziałem. Nawet na mnie nie spojrzała. Nikt nie przejmuje się moją krytyką. Zmieszałem wodę sodową z sokiem, przekroiłem bułki i posmarowałem je resztą sera. Wreszcie zdecydowałem się otworzyć gazetę. Flower Jewel była pierwszym koniem wymienionym w tabeli siódmego biegu. Lecz zanim zdążyłem się z tego ucieszyć, zobaczyłem literę „d" umieszczoną przy jej imieniu. Zdyskwalifikowana. Przejrzałem tabelę, żeby się zorientować, w jaki sposób zdołali mnie ograbić tym razem. Znów przeszła w galop! Ojcem Flower Jewel był Armbro Nesbit, zaś dziadkiem Flower Child. Cholera jasna! Moja ulubienica odziedziczyła po dziadku wolę wygrywania, natomiast nie ma chyba we krwi dyscypliny ojca! Biedne zwierzę przypuszczalnie nawet nie wie, że nie wygrało! Mój stosunek do Flower Jewel nie uległ zmianie — zrobiła to, co należało — lepiej 135 trochę oszukać i dobiec na metę na pierwszym miejscu, niż zgodnie z przepisami skończyć wyścig na szarym końcu. Trudno. Zobaczymy, jak będzie w przyszłym tygodniu. Było jeszcze tak wcześnie, że hippiesi z dołu na pewno jeszcze spali. Podniosłem słuchawkę i wykręciłem numer restauracji. Odebrała Mama Wong. — To ja — powiedziałem. — Dzwonił ktoś? — Ta sama dziewczyna. Mówi, że masz tam być. — Co? — Zadzwoniła. Powiedziałam, że cię nie ma. A ona, że mam ci powiedzieć, żebyś tam był. —
Aha. Dziękuję. — Odłożyłem słuchawkę.
Zawołałem Pansy z dachu i wszedłem do drugiego pokoju. Włączyłem telewizor. Spytałem sukę, co chce oglądać, ale nie odpowiedziała. Lubi tylko programy o psach i wrestling. Przeleciałem wszystkie programy w tę i z powrotem. W końcu włączyłem jakiś film i położyłem się na łóżku. Jeszcze nie zdążyłem się zorientować, o co chodzi, a już spałem. 36 Gdy się obudziłem, leciał jakiś western. Dwaj faceci właśnie skończyli tłuc się po pyskach i zaczynali się godzić. Zupełnie jak politycy, ale u nich to normalne — są szakalami z jednego miotu. Wypuściłem Pansy na dach i rozpocząłem przygotowania do wieczornej randki z rudą. Gdyby była to zwykła sprawa, kazałbym jej przyjechać do mojego biura, gdzie czuję się najbezpieczniej. Jednak dziewczyna była zbyt uparta. Dlatego nie chciałem, by dowiedziała się o mnie niczego nowego. Magnum odłożyłem po długim namyśle na bok; miałem nadzieję, że obejdzie się bez strzelaniny. Pomyślałem, że dziewczyna nie pracuje dla Julia — przecież gdyby stary chciał mnie wykończyć, to miał już dobrą okazję. Naciskał na mnie w podobny sposób jak ruda, ale nie z tego samego powodu. Licząc się z tym, że mogę zostać aresztowany, włożyłem starą skórzaną kurtkę, białą bawełnianą koszulę i czarny krawat. Taki kamuflaż nie mógł, co prawda, zapobiec ewentualnemu zwinięciu mnie, ale dawał przynajmniej szansę, że gliny nie będą zbyt agresywne. Jeśli zostałbym tylko zatrzymany, pewnie udałoby mi się szybko wyjść; w przypadku aresztowania nie miałem na to szans — zdradziłyby mnie odciski palców. Odzyskanie wolności kosztowałoby sporo czasu. Przewidując najgorsze, upewniłem się, że nie mam przy sobie nic, co mogłoby mnie wpędzić w większe 137 kłopoty. Starannie złożyłem pięć dziesięciodolarowych banknotów i ukryłem je w wydrążonym obcasie buta. Pieniądze są w więzieniu potrzebne nie mniej niż na wolności. Za dziesięć dolców można załatwić sobie przeniesienie na inne piętro. Za następne dziesięć — pokaźny zapas papierosów. Prawo do dodatkowej rozmowy telefonicznej kosztuje zwykle dwadzieścia papierów. Na szczęście w areszcie można zostać we własnych ciuchach. Zabierają je dopiero po wydaniu wyroku skazującego. Wziąłem prysznic i dokładnie się ogoliłem. Mam dobry zegarek — złotego rolexa — lecz
zdecydowałem się nie zakładać go. Czasy się zmieniły. Pamiętam, jak kiedyś, gdy byłem młody, zgarnęli mnie i zawieźli na posterunek. Siedziałem w celi, wciąż jeszcze w kajdankach. Na szczęście skuli mnie z przodu, więc przynajmniej mogłem palić. Właśnie dzieliłem na pół jedną z ostatnich zapałek — nie jest to łatwe, gdy ma się ręce spięte bransoletkami — kiedy młody Portorykańczyk, który mi w tym pomagał, szturchnął mnie, żebym zobaczył, co się dzieje. Przy biurku stał alfons, drąc mordę, że gliny mają się delikatnie obchodzić z jego wyjątkowo cenną biżuterią. Siedzący za biurkiem gruby, starszy sierżant zachowywał się tak, jakby w ogóle faceta nie zauważał. Po kolei podnosił wszystkie błyskotki, mówił głośno, co trzyma w ręce i odhaczał w spisie. Alfons miał to wszystko odzyskać po zapłaceniu grzywny. Sierżant zachowywał się tak, jakby przeprowadzał inwentaryzację w sklepie jubilera: — Bransoletka diamentowa, ze złotym zapięciem — sztuk: jedna; złoty sygnet z onyksem — sztuk: jedna; złoty łańcuch... Alfons w tym czasie wywrzaskiwał, ile dana rzecz jest warta. Chyba wtedy po raz pierwszy pomyślałem, że bez sensu jest okradać uczciwych ludzi... Sierżant wziął złoty zegarek, cienki jak dziesięciocentówka, z ciemnoniebieską tarczą i malutkimi diamencikami w miejscach godzin. Alfons krzyknął: — Hej! Niech pan uważa! Ten zegarek wart jest więcej niż pan zarabia przez cały rok! Gliniarz spojrzał na to cudeńko tak, jakby zastanawiał się, co w tym drobiazgu może być warte taką kupę pieniędzy, a następnie pieprzną! nim o biurko. Kryształowe szkiełko rozprysło się po całym pomieszczeniu. 138 — Co pan...?! — wrzasnął alfons. — Zegarek męski, uszkodzony — sztuk: jedna — powiedział policjant, patrząc na faceta jakby nic się nie stało. Nie bałem się, że podobny los może spotkać mojego rolexa. Czasy się zmieniły. Dziś prawdopodobnie ukradliby go. Gdy wreszcie skończyłem przygotowania, dochodziła szósta. Umówiłem się z rudą na dziewiątą, był więc najwyższy czas, aby wychodzić. Zawołałem Pansy i na wszelki wypadek wysypałem tyle żarcia, że mogło jej starczyć na dwa tygodnie. Uruchomiłem też własnego pomysłu automat zapewniający Pansy ciągły dopływ wody. Tylne drzwi zostawiłem otwarte, aby suka mogła
wychodzić na dach. To i tak w niczym nie mogło pomóc ewentualnemu włamywaczowi. Wejść do środka mógłby tylko człowiek-mucha, wyjść zaś — czarodziej. Tankowałem na czterech różnych stacjach przy Atlantic Avenue. Gdybym napełnił potężny bak plymoutha w jednym miejscu, z pewnością zwróciłbym czyjąś uwagę. Dojazd do Forest Park zajął mi niecałe pół godziny. Było jeszcze dość jasno, więc kręciło się tam sporo ludzi. Przejechałem cały park w tę i z powrotem, szukając odpowiedniego miejsca do zaparkowania i obserwując, czy ktoś się mną nie interesuje. W końcu postawiłem auto tuż przy drodze, otworzyłem bagażnik i włożyłem stary płaszcz przeciwdeszczowy i skórzane rękawiczki, które zawsze tam trzymam. Następnie wymieniłem tylne koło od strony drogi. Zajęło mi to sporo czasu. Wreszcie schowałem do bagażnika wszystko oprócz rękawiczek i lewarka, które wrzuciłem na tylne siedzenie. Pozostało mi już tylko czekać. 37 statnie, słabe promienie słońca przedostawały się pomiędzy gałęziami, rzucając ruchome cienie na maskę plymoutha. Jeszcze zanim zapadł zmrok, znudziło mi się słuchanie muzyki. Co jakiś czas migały światła przejeżdżających samochodów. Czasami pojawiali się pojedynczy rowerzyści albo biegacze z przyczepioną do dresów folią odblaskową. Siedziałem i paliłem, chowając pety do plastikowej torebki. Nie chciałem, by w razie czego policja dowiedziała się, jak długo czekałem. Tuż przed dziewiątą usłyszałem wycie silnika trzymanego na niskim biegu. Zza zakrętu wyjechało małe BMW i skierowało się w moją stronę. Ruda jechała z włączonymi dodatkowymi światłami drogowymi. Na wysokości plymoutha zahamowała tak gwałtownie, że aż ją zarzuciło. Gdy usłyszałem, że wyłącza silnik, przekręciłem kluczyk w stacyjce plymoutha. Silnik zaskoczył od razu. Usłyszałem trzaśnięcie drzwiami i zobaczyłem idącą w moją stronę rudą. Wyglądało to dosyć zabawnie, ponieważ miała buty na wysokim obcasie, a ścieżka była nierówna. Wrzuciłem bieg i powoli ruszyłem. Dziewczyna stała z szeroko rozstawionymi nogami, próbując wyrwać uwięziony między jakimiś kamieniami obcas. Otworzyła usta, chcąc coś powiedzieć, ale przejechałem obok niej i zatrzymałem się kawałek dalej. Gdy ponownie ruszyła w moją stronę, odjechałem jeszcze dalej.
W końcu zrozumiała. Wróciła do BMW i ruszyła za mną. 140 Skierowałem się w stronę lepszego miejsca, które wcześniej wypatrzyłem. Jechałem powoli, a ruda trzymała się tak blisko mnie, że gdybym gwałtownie zahamował, jej BMW zaparkowałoby w bagażniku plymoutha. Na dodatek te cholerne dodatkowe światła odbijały się w moim lusterku wstecznym i oślepiały mnie. W końcu musiałem odwrócić lusterko. Odnalazłem miejsce, którego szukałem, i tak zaparkowałem, że w każdej chwili mogłem zeń wyjechać. Ruda nie miała takiej możliwości. I o to właśnie mi chodziło. Wyłączyłem silnik. Trzasnęła drzwiami i wyraźnie wściekła podeszła do plymoutha. — Skończyłeś już te swoje zabawy? — zapytała. Wyjąłem ze skrytki latarkę i wysiadłem z auta. Zbliżyłem się do BMW, otworzyłem drzwi i sprawdziłem wnętrze. Puste. — Otwórz bagażnik — poleciłem. Syknęła i skrzywiła się, lecz posłusznie odwróciła się i sięgnęła po tkwiące w stacyjce kluczyki. Skierowałem na nią światło latarki, chcąc jej ułatwić zadanie. Ubrana była w coś, co wyglądało jak pół normalnej spódnicy i nie zakrywało jej nawet połowy uda. Miała na sobie pończochy z grubym ciemnym szwem. Pochylona, z tułowiem wewnątrz auta, manipulowała przy stacyjce. Trwało to zbyt długo. — Jakieś problemy? — zapytałem zniecierpliwiony. Spojrzała na mnie przez ramię. — Chciałam mieć pewność, że sobie wszystko obejrzysz — odpowiedziała z szerokim uśmiechem. — Pośpiesz się — poleciłem ostro. Zakręciła lekko biodrami i odwróciła się, z kluczykami w dłoni. Podeszła do bagażnika, otworzyła go i stanęła z boku. Zajrzałem — był zawalony rozmaitymi rupieciami, ale nikt w nim nie siedział. — Jedź za mną — rozkazałem. — Zostawimy twój wóz w jakimś spokojnym miejscu i dalej pojedziemy moim. — Niby dokąd? — oburzyła się. — Gdzieś, gdzie można spokojnie porozmawiać. — Nic z tego! Równie dobrze możemy pogadać tutaj. — Ty możesz. Ale jeżeli chcsz, abym wziął udział w tej rozmowie, pojedziesz ze mną. — A jeżeli nie? 141 — To się pożegnamy. — Julio... — zaczęła, ale przerwałem jej. — Julia tutaj nie ma. Obdarzyła mnie spojrzeniem mówiącym: „Ty sobie gnojku na zbyt wiele nie pozwalaj". Nie
miała jednak wyboru. Wsiadła do BMW i uruchomiła silnik. Zrobiłem to samo i po chwili wyjechaliśmy z parku. 38 Znalazłem wolne miejsce przy Metropolitan Avenue i zatrzymałem się. Ruda zaparkowała, włożyła jakąś kartkę za szybę i wysiadła. Podszedłem, żeby zobaczyć, co to za kartka. Na kawałku tektury widniała odręcznie wypisana informacja: „Nie ma radia". Dziewczyna wsiadła do plymoutha i z całej siły trzasnęła drzwiami. Zawróciłem i ruszyłem w stronę Inter-Boro. Wjechałem na autostradę i pojechałem w kierunku Triboro. — Jedziemy do city? — zapytała ruda. — Nie odzywaj się — poleciłem. — Porozmawiamy na miejscu. Ustawiłem lusterko. To prawdziwa ulga nie dostawać po oczach odbiciem świateł jadącego z tyłu auta. Tuż przed zjazdem na Long Island Expressway skręciłem do parku Flushing Meadow. Ruda chciała coś powiedzieć, więc przyłożyłem palec do ust. Poskutkowało. Co prawda nikt nas nie śledził, ale nie chciałem, żeby mówiła gdzie jesteśmy. Po poprzednim przeszukaniu mogła wpaść na jakiś pomysł. — Dlaczego używasz tych cholernych świateł drogowych, nawet gdy ktoś przed tobą jedzie? — zapytałem. — Ładnie wyglądają — odpowiedziała tak, jakby to wszystko wyjaśniało. Okrążyłem park i wjechałem na parking po jego wschodniej 143 stronie. Stało tam już kilka aut — wszystkie z wygaszonymi światłami i zwrócone w stronę ścieku nazywającego się Flushing Bay. Kiedyś gliny patrolowały to miejsce i świeciły do wnętrza parkujących wozów. Jeżeli zobaczyli dwie głowy w oknie, jechali dalej. Kiedy jednak handlowcy z Main Street zaczęli się skarżyć na niedostateczną ochronę sklepów, policja przestała tracić czas na patrolowanie parku. Kiedyś pary zaszywały się także w krzakach w głębi parku, jednak uzbrojony gwałciciel położył temu kres. Złapali go po jakimś czasie — sprawę wzięła w swoje ręce Wolfe. Załatwiła facetowi odsiadkę, ale mimo to, od tamtej pory kochankowie wolą trzymać się blisko wody. Zaparkowałem między starym chevroletem z zadartym tyłem a białym Seville z ażurowymi felgami. Światła samolotów, podchodzących do lądowania na lotnisku LaGuardia odbijały się od ciemnego lustra wody. Opuściłem szybę i zapaliłem papierosa. Gdy odwróciłem się do rudej, właśnie rozpinała
bluzkę. 39 o ty do cholery wyprawiasz? — warknąłem na nią, głośniej niż powinienem. — A jak myślisz? — zapytała. — Zamierzam ci pokazać, że nie mam podsłuchu. Uśmiechnęła się. W ciemnościach zalśniły jej zęby. Były tak białe, że wyglądały jak sztuczne. — No, chyba że z tyłu siedzi ta twoja znajoma kurewka... — dodała, spoglądając przez ramię. — Nie ma tam nikogo — powiedziałem. Odpinała bluzkę, jakby w ogóle mnie nie słyszała. Pod spodem miała biustonosz tak skąpy, że ledwo zakrywał jej sutki. Zapięcie było z przodu. Odpięła stanik i uwolniła piersi. Były małe i jędrne jak u młodej dziewczyny. Ciemne sutki sterczały wyprężone od chłodu. Patrzyłem na nią nic nie mówiąc. Kiedy poczułem, że papieros parzy mi palce, wyrzuciłem go przez okno, nawet się nie oglądając. Ruda sięgnęła do tyłu i odpięła guzik spódnicy. — Muszę rozpiąć zamek, bez tego spódnica nie przejdzie... Jak na taką małą dziewczynkę, mam wielki tyłek. Na pewno to zauważyłeś. Chciałem przerwać to przedstawienie, jednak pomyślałem, że to może być blef... Milczałem... Słyszałem, jak ruda odpina zamek. Wierciła się na siedzeniu, aż 10 — Strega 145 udało jej się opuścić spódnicę poniżej kolan. Majtki miała równie skromne jak biustonosz... Pończochy trzymały się na podwiązkach. Jeżeli miała podsłuch, to tylko wewnątrz... — Tak? — zapytała. Skinąłem głową, co miało oznaczać, że wystarczy. Ona jednak zrozumiała mnie zupełnie inaczej. Jednym ruchem zdjęła majtki. Było zbyt ciemno, bym mógł się zorientować, czy kolor jej włosów jest naturalny. — Zapal jeszcze jednego — syknęła — i pooglądaj sobie widoki przez okno... Słyszałem, jak szarpie się z ubraniem, mrucząc coś do siebie. Wreszcie klepnęła mnie w ramię. — Już — powiedziała, a ja odwróciłem się. — Masz papierosa? Poczęstowałem ją i podałem jej ogień. Przybliżyła twarz, patrząc mi prosto w oczy. Sięgnąłem po jej torebkę — nie protestowała. Sprawdziłem zawartość — miała własne papierosy, zapałki, kilkaset dolarów w gotówce i karty kredytowe. Znalazłem też coś, co wyglądało jak szminka. Spojrzałem pytająco. — Perfumy — odpowiedziała dziewczyna. Zdjąłem nasadkę, wystawiłem pojemnik za okno i przycisnąłem dyszę. Usłyszałem cichy syk i poczułem zapach lilii. W porządku. — A teraz słucham — odezwałem się.
Założyła nogę na nogę i oparła się o drzwi tak, żeby mnie widzieć. — Już ci mówiłam, o co chodzi. Chcę, żebyś zrobił coś dla mnie. Co cię jeszcze interesuje? — Żartujesz sobie? Nic dla mnie nie znaczysz, ani nic ci nie jestem dłużny. — Nie żartuję. — Zaciągnęła się mocno. — Mnie rzeczywiście nic nie jesteś dłużny, ale masz u Julia dług, prawda? — Nic podobnego. — No to dlaczego zrobiłeś tamto? — Co? — To w parku... — Chyba coś ci się popieprzyło. Nic nie wiem o żadnym parku. — A dlaczego spotkałeś się dzisiaj ze mną? — Bo się do mnie przyczepiłaś. A ja mam dość tych twoich głupich zabaw. Chciałem ci wyraźnie i po raz ostatni powiedzieć, żebyś mi dała wreszcie święty spokój. Dotarło? 146 — Nie dotarło i nie dotrze! Pracujesz dła pieniędzy jak wszyscy — a ja je mam. I chcę, żebyś się tą sprawą zajął! — Znajdź sobie kogoś innego. — Nie! I nie mów mi, co mam robić! Chcę, żebyś się tym zajął, bo Julio powiedział, że masz kontakty z nazistami. — O co chodzi z tymi nazistami? Juliowi chyba się przyśniło. — Nie przyśniło mu się, i ty dobrze o tym wiesz! Musisz się tą sprawą zająć! — Ze względu na nazistów? — Tak. Są jedynym punktem zaczepienia. Zapaliłem kolejnego papierosa, wysiadłem z auta i nie oglądając się ruszyłem w stronę wody. Zdążyłem odejść na odległość zaledwie dwóch metrów, gdy usłyszałem trzaśnięcie drzwi i stukanie obcasów o chodnik. Po chwili poczułem jej dłoń na ramieniu. — Dokąd idziesz? — spytała, próbując obrócić mnie w swoją stronę. — Nad wodę — odparłem, jakby to miało wszystko wyjaśnić. Szła obok mnie, chwiejąc się na obcasach, kiedy weszliśmy na trawę, lecz wciąż dotrzymując mi kroku. — Chcę z tobą porozmawiać — burknęła. Świecił księżyc — była prawie pełnia. Może dlatego zachowywała się w taki sposób. A może po prostu nie wiedziała, co robić. Chwyciłem jej podbródek i przez chwilę trzymałem tak, że nie mogła się ruszyć. Spojrzałem jej prosto w oczy i powiedziałem: — Gówno mnie obchodzi, czego chcesz, rozumiesz? Nie jesteś moim szefem. Julio także nie. Jeżeli wydaje ci się, że jestem takim samym zgrzybiałym starcem jak Julio, to się mylisz. — Patrzyła na mnie w milczeniu z nienawiścią. — A jeśli myślisz, że jestem tak ograniczonym półgłówkiem jak ten cały Vinnie, to jesteś jeszcze głupsza, niż można by
sądzić po twoim zachowaniu. W jej oczach pojawił się wściekły błysk. Wiedziałem, że to nie był pomysł Julia, aby wysłać z pieniędzmi tego gówniarza. — Puść. Mnie. Do. Cholery — wyszeptała, akcentując każde słowo jak osobne zdanie. Odepchnąłem jej twarz. Z całej siły. Zatoczyła się, straciła równowagę i upadła. Odszedłem kawałek i usiadłem na połamanej ławce. Patrząc na wodę, starałem się znaleźć wyjście z sytuacji. 147 Dopiero po paru minutach ruda usiadła obok mnie, szukając w torebce papierosa. Tym razem nie podałem jej ognia. — Bawi cię popychanie kobiet? — Ja cię nie popchnąłem, księżniczko, ale odepchnąłem. — Nie rób tego — wyszeptała. — Proszę cię, nie rób. Daj mi szansę. Jeżeli pójdę do jakiejś prywatnej agencji detektywistycznej, spławią mnie. To zbyt trudna sprawa. Przez cały czas patrzyłem na wodę, nic nie mówiąc. — Pozwól mi posiedzieć tu z tobą. Tak, jakbym była twoją dziewczyną... I opowiedzieć ci wszystko od początku. Jeżeli po tym zdecydujesz, że nie chcesz mi pomóc, to trudno. Zawieziesz mnie do mojego auta i dam ci spokój. Zapaliłem kolejnego papierosa, ciągle milcząc. Położyła mi dłoń na ramieniu — potężny diament błysnął w świetle księżyca. Zimny ogień. — Przysięgasz? — zapytałem. — Przysięgam — odparła. Po jej oczach widziałem, że kłamie. Spojrzałem na diament. — No dobra, mów. 40 Wstała, obeszła ławkę i stanęła za mną. Przytuliła się do moich pleców, oparła łokcie na mych ramionach i zbliżyła mi usta do ucha. Tak jakby robiła to przez całe życie. Lekko dyszała. Nie starała się być sexy, chciała jedynie wszystko z siebie wyrzucić. — Jak już ci mówiłam, Scott jest synem mojej najbliższej przyjaciółki. To najśliczniejszy dzieciak pod słońcem. I bardzo miły. Do każdego się uśmiecha. Wszystkich kocha, a najbardziej moją Mię. Przyjaciółka wzięła go któregoś dnia na plac zabaw, na jakąś imprezę dla dzieci. Wszystko było w porządku, dopóki nie podszedł do niego jakiś clown. Wtedy mały rozpłakał się i zaczął uciekać — matka ledwo go złapała. Nie powiedział jej o co chodzi, uparł się, że chce wracać do domu. Później znów wszystko było w porządku — wydawało się, że Scotty musiał mieć wtedy po prostu
zły dzień. Lecz kilka dni później jeden z przyjaciół jego ojca przyszedł do nich z polaroidem. Chciał zrobić trochę zdjęć. Scotty zszedł na dół, zobaczył aparat i dosłownie zamarł. Wzięli go na górę i po jakimś czasie znów wydawało się, że wszystko jest w porządku. Jednak tym razem moja przyjaciółka zorientowała się, że z małym jest coś nie tak i zaprowadziła go do psychoterapeuty. Ale Scott z nim także nie chciał rozmawiać. To znaczy trochę 149 powiedział, ale nie zdradził, czego się boi. A sprawa jest poważna. Mały niby zachowuje się normalnie, ale widać, że coś go gryzie. Nie bawi się tak jak dawniej, nie chce oglądać telewizji... nic. I jest taki smutny. Więc moja przyjaciółka przyszła z nim do mnie. Pomyślała, że skoro tak lubi moją Mię, to może zechce się z nią pobawić... Ale nic z tego. Na dodatek Mia bardzo się przejęła. Zaczęła mnie prosić, żebym coś na to poradziła... Musiałam więc zająć się tą sprawą. Ruda pocałowała mnie w policzek, jakby chciała mi powiedzieć: „Nie ruszaj się". Ponownie obeszła ławkę i usiadła mi na kolanach. Wtuliła się we mnie, szukając ochrony przed chłodem. Zupełnie jakbym był meblem... Oparła głowę o moją klatkę piersiową, ale słyszałem, co mówi. — Kazałam przyjaciółce poczekać u mnie w domu, a sama wzięłam Mię i pojechałyśmy kupić polaroida. Gdy wróciłyśmy, przyniosłam z garażu olbrzymi młotek. Zabrałam to wszystko na werandę, a następnie przyprowadziłam tam Scotta. Otworzyłam pudełko i wyjęłam aparat — mały rzucił się do ucieczki. Wzięłam młotek i rozwaliłam polaroida w drobny mak. Zachowywałam się jak szalona... Wrzeszczałam coś na aparat, nawet nie wiem co. Scott podszedł do mnie, wziął młotek i także kilka razy uderzył. Ale później zaczął płakać. Kiedy wreszcie przestał, spytałam go, czy już wszystko dobrze, a on odpowiedział: „Zia Peppina! Oni nadal mają to zdjęcie!" Znów zaczął płakać i uspokoił się dopiero po tym, jak obiecałam mu, że im je odbiorę. Obiecałam mu. Przyrzekłam na miłość do mojej córki. Przyrzekłam, że zdobędę to zdjęcie! Wtedy się uspokoił i od tego czasu jest z nim trochę lepiej. Scott wie, że jeśli coś obiecałam, to dotrzymuję słowa. Ufa mi. Siedziała cicho, z głową opartą o mój tors. Sięgnąłem do kieszeni, wyjąłem papierosa i zapaliłem. Ruda wcisnęła głowę między moją rękę i usta i zaciągnęła się nim. Czekała.
— Wiesz, co jest na tym zdjęciu? — zapytałem. — Tak. — Powiedział ci, czy...? — Po prostu wiem. — Robiłaś coś na własną rękę, tak? Skinęła głową. 150 — Co? — Scott chodził do świetlicy na Fresh Meadows. Któregoś dnia ktoś go stamtąd zabrał — powiedział, że na wieś. Był tam facet ubrany w strój clowna. Kazał Scottowi rozebrać się i coś zrobić — mały nie chciał mi powiedzieć co. I sfotografował go. — Gdzie jest to miejsce? — Nie wiem! — odpowiedziała, starając się powstrzymać łzy i przygryzając dolną wargę. Poczekałem, aż się uspokoi. — Czego się jeszcze dowiedziałaś? — Przyszła tam kobieta. Scott powiedział, że stara. Było z nią dwóch mężczyzn. Jeden z nich niósł torbę, chyba taką, jakie noszą lekarze. Były w niej pieniądze. Stara zabrała zdjęcie i wręczyła clownowi pieniądze. — I...? — Scott nie potrafił opisać tych facetów, ale zapamiętał, że ten, który trzymał torbę z pieniędzmi, miał na wierzchu dłoni jakiś ciemnoniebieski znak. Narysował go... Sięgnęła do torebki i wyjęła pokrytą dziecięcymi rysunkami kartkę papieru. W prawym dolnym rogu zobaczyłem coś niebieskiego, otoczonego czerwonym kółkiem. Przysunąłem bliżej zapałkę — swastyka. — Facet miał to na ręce? — Tak. — Na grzbiecie dłoni? — Tak. — I co zrobiłaś? Ruda wzięła głęboki oddech i powiedziała: — Pokazałam ten rysunek Juliowi. Spojrzał i powiedział: „To więzienny tatuaż". Zapytałam, czy spotkał w więzieniu nazistów, ale twierdził, że się z nimi nie zadawał. Naciskałam. Wtedy właśnie powiedział mi o tobie. 41 robiło mi się zimno. Dotrzymałem umowy — wysłuchałem tego, co ruda miała do powiedzenia i mogłem odejść. Najpierw jednak postanowiłem się zabezpieczyć — przekonać ją, że nie nadaję się do tej roboty. — Julio pieprzy bzdury — powiedziałem. — Wiem. — Jej głos był cichy i miękki. — Chodzi mi o tych nazistów. Nie znam ich — byli w więzieniu razem z nami wszystkimi
— ale nikt nic o nich nie wiedział. Trzymali się z dala od innych, rozumiesz? Odwróciła się, żeby widzieć moją twarz. Chwyciła mnie za podbródek, dokładnie tak, jak ja wcześniej ją. — Kłamiesz — powiedziała, patrząc mi prosto w oczy. — Znam się na mężczyznach lepiej niż przypuszczasz. Wiem o was wszystko. I nie uda ci się mnie okłamać. Mimo że księżyc odbijał się w szalonych oczach dziewczyny, nie miałem problemów z wytrzymaniem jej spojrzenia. — Mówię prawdę — odpowiedziałem stanowczo. Pochyliła się w moją stronę i przywarła do moich ust. Poczułem jej zęby. Później język. Trwało to dobrą minutę — jej dłonie błądziły po moim torsie. — Proszę — wyszeptała, odwracając twarz. — Nie. 152 Próbowałem wstać, lecz ona w dalszym ciągu siedziała mi na kolanach. Ponownie zbliżyła swe usta do moich. Nagle z całej siły wgryzła się w moją dolną wargę. Zabolało, jakby kopnął mnie prąd. Dwoma palcami i kciukiem rąbnąłem ją między żebra. Chrząknęła z bólu i mocno szarpnęła. Na ustach miała krew. Odskoczyła i zgięła się wpół. Myślałem, że rzuci się na mnie, ale nie zrobiła tego. Podniosła głowę — coś żuła. Był to kawałek mojej wargi. — Mmmm... Jakie dobre — powiedziała i na moich oczach połknęła go. Wstałem i poszedłem do plymoutha. Nie ruszyła się, dopóki silnik nie zaskoczył. Dopiero wtedy, nie śpiesząc się, podeszła i wsiadła do wozu. Opuściła szybę i wyjrzała przez okno. W czasie jazdy nie odezwała się ani słowem. 42 a Metropolitan Avenue było cicho i spokojnie. BMW stało całe i nienaruszone. Ruda odwróciła głowę w moją stronę i zapytała: — Czy zanim odjedziesz, mogę ci jeszcze coś powiedzieć? Skinąłem głową, napinając mięśnie prawego ramienia, na wypadek, gdyby się okazało, że nadal jest głodna. — Sto tysięcy dolarów. Gotówką. Dla ciebie. Słuchałem, nie odzywając się. — Sto tysięcy dolarów — powtórzyła tonem takim, jakby obiecywała mi właśnie najbardziej wyuzdane przyjemności. Może zresztą tak było. — Gdzie? — U mnie. Dostaniesz je, jeżeli zdobędziesz dla mnie to zdjęcie. — A jeżeli nie? To znaczy, jeżeli poszukiwania okażą się bezskuteczne? — Ile czasu ci to zajmie? — Jeżeli się zdecyduję — cztery, pięć tygodni. Później to już nie będzie miało sensu, ponieważ szanse na odnalezienie zdjęcia spadną wtedy praktycznie do zera. — Skąd będę wiedziała, że szukasz naprawdę? — Nie będziesz wiedziała. Na to, niestety, nic nie poradzisz.
— — 154 — —
Pięć tysięcy tygodniowo — zaproponowała. Plus wydatki. Za sto kawałków sam możesz pokrywać swoje wydatki. Jeżeli znajdę zdjęcie, wydatki wliczysz w te sto tysięcy. Ale jeżeli nie znajdę,
zapłacisz mi pięć kawałków za tydzień, plus wydatki. Ruda zastanawiała się przez chwilę. W końcu zaproponowała: — Dziesięć tysięcy z góry i zaczynasz od dzisiaj. — Dwadzieścia pięć z góry i zaczynam natychmiast — odpaliłem. — Piętnaście. — W takim razie nie ma o czym mówić. — Jedziemy do mnie. Tam dostaniesz te swoje dwadzieścia pięć tysięcy. — I zdjęcie dzieciaka? — Tak. I wszystko, co ci się może przydać. — I nie będziesz się mieszać? Będę robił swoje i zawiadomię cię o wynikach. Zgoda? — Zgoda. — A później zapomnisz, że mnie kiedykolwiek spotkałaś? — Ja tak. Ale ty nie zapomnisz mnie nigdy. — Masz tyle pieniędzy w domu? Czy twój mąż... — O to się nie martw. Nie będzie go. Więc umowa stoi? — Żadnych obietnic — odpowiedziałem. — Zrobię, co potrafię. Ale jeżeli nic z tego nie wyjdzie... żadnych problemów? — Żadnych — obiecała. — Jedź za mną. Przesiadła się do BMW. Ruszyła, a ja za nią. 43 rowadziła fatalnie, zbyt długo trzymając auto na niskich biegach i prawie tracąc nad nim panowanie na zakrętach, które pokonywała ze straszliwym piskiem opon. Jechałem swoim niezmiennym tempem — plymouth to nie samochód formuły 1. Rozglądałem się, czy ruda nie zwraca uwagi swą wariacką jazdą. BMW zanurkowało we wjazd do Forest Park. Straciłem je z oczu, lecz ciągle słyszałem pisk opon. Wyjechaliśmy z parku i po chwili znaleźliśmy się w dzielnicy willowej. Działki co prawda nie były tu zbyt duże, za to stojące na nich domy — ogromne. Większość z nich była dosyć stara. Po kilku ostrych zakrętach, ruda wreszcie zahamowała przed ogrodzeniem z kutego żelaza. Wysiadła i nie oglądając się podeszła do bramy. Otworzyła ją zabranym z auta pilotem. Dała mi znak, żebym wjechał. Następnie zrobiła to samo. Nie wysiadając z auta zamknęła bramę, minęła mój wóz i podjechała pod garaż, w którym natychmiast zapaliło się światło. Jego drzwi również się otworzyły. Zobaczyłem, że zajęte jest tylko jedno miejsce —
stał na nim mercedes. Ruda ustawiła BMW na środkowym stanowisku i dała mi znak, bym także wjechał. Pokręciłem przecząco głową i zaparkowałem przodem do bramy wjazdowej. Uśmiechnęła się z politowaniem i wzruszyła ramionami. Wysiadłem z auta i wszedłem do garażu. Ruda przycisnęła guzik na ścianie i potężne drzwi powoli opadły. Dziewczyna otworzyła drzwi, machnęła na mnie, bym szedł za nią, i zaczęła wchodzić po schodach. 156 Schody pięły się lekkim łukiem. Było na nich jasno — jednak źródło światła pozostawało niewidoczne. Biodra idącej przed mną kobiety kołysały się niemal od ściany do ściany wąskiego korytarza. Pomyślałem o zostawionym w samochodzie magnum. Weszliśmy do długiego, wąskiego pokoju. Jedna jego ściana była cała ze szkła — wychodziła na ogród. Reflektory oświetlały otaczający patio ogródek skalny. Reszta ogrodu tonęła w mroku. — Zaczekaj tu — poleciła ruda, przechodząc do drugiego pokoju. Usiadłem na krześle i zapaliłem papierosa. Przy pierwszym pociągnięciu zapiekła mnie warga. Zgasiłem go. Na filtrze zobaczyłem ślady krwi. Wytarłem chusteczką usta. Siedziałem i czekałem. Wreszcie usłyszałem stukanie obcasów o posadzkę. Odwróciłem się i zobaczyłem ją. Była teraz ubrana w czarny jedwabny komplet — spodnie i kamizelkę. Koszulka trzymała się na cienkich ramiącz-kach — dwóch kreskach odcinających się od bladych ramion. Na stopach miała czarne lakierki — chyba zdjęła pończochy... Sama czerń i biel, zupełnie jak pokój, w którym czekałem. — Napijesz się? — Nie. — Zupełnie nic? — Nie piję — odpowiedziałem. — Jointa? Kokainę? — Nie, nic. Przeszła przede mną jak debiutująca modelka — zdenerwowana, lecz próżna. Usiadła na kanapie i założyła nogę na nogę. — Więc umowa stoi? — zapytała. — Gdzie pieniądze? — odpowiedziałem pytaniem. — Tak — powiedziała nieobecnym głosem. — Gdzie pieniądze? Wstała z kanapy i ponownie wyszła, zostawiając mnie sam na sam z moimi myślami. Zastanawiałem się, gdzie jest jej dziecko. Po chwili wróciła, niosąc skórzaną teczkę. Wyglądała, jakby wychodziła do pracy. Chyba w burdelu. Przyklękła przede mną, krzyżując za sobą kostki i położyła mi teczkę na kolanach. — Przelicz — poleciła.
Same setki i pięćdziesiątki — banknoty szeleszczące, ale używane. Numery nie po kolei. — W porządku — powiedziałem. 157 Wstała. — Poczekaj chwilę, przyniosę ci zdjęcia. Pobaw się swoimi pieniędzmi. Gdy tylko wyszła, wstałem i zdjąłem kurtkę. Do jej kieszeni włożyłem pieniądze, a następnie rzuciłem ją na kanapę. Zapaliłem papierosa. Po chwili ruda wróciła niosąc jakiś papiery. Ponownie uklękła przede mną i zaczęła kłaść mi je po kolei na kolanach, tak jakby rozdawała karty. — Tak Scotty wygląda obecnie — tłumaczyła. — Zrobiłam to zdjęcie w zeszłym tygodniu. A tak wyglądał kilka miesięcy temu — wtedy, gdy to się stało. To jest ten rysunek — widzisz swastykę? A to on i ja razem. Wystarczy? — Tak. Podała mi kartkę zapisaną rzędami cyfr. — To numery telefonów, pod którymi możesz mnie zastać, i godziny, kiedy możesz dzwonić. Nie musisz się przedstawiać. — Automatyczne sekretarki? — Nie, nic z tych rzeczy — żywi ludzie. Zaciągnąłem się po raz ostatni i wychyliłem, aby dosięgnąć popielniczki. Ruda przysunęła swą twarz do mojej i szepnęła: — Pewnie myślisz, że chcę się z tobą drażnić, prawda? Jej głos brzmiał bardzo dziecięco. Nie odpowiedziałem, rozgniatając papierosa w popielniczce. — Uważasz, że chcę cię podniecić i odejść? Że po to się tak ubieram...? — Robisz, co chcesz — odpowiedziałem, odchylając się do tyłu. — Zrobię to, co chcę, jeżeli zamkniesz oczy — szepnęła. — Zamknij oczy! Powiedziała to tonem dziewczynki, żądającej, aby się z nią bawić. Było mi zimno — może działał tak na mnie ten pokój? Zamknąłem oczy i oparłem się wygodnie. Ruda zaczęła mnie pieścić, mamrocząc coś do siebie. Poczułem jej dłonie na pasku, a następnie usłyszałem, jak odpina zamek. Jej dotyk sprawił, że zacząłem sztywnieć. Otworzyłem oczy — jej głowa przytulona była do moich złączonych ud. — Obiecałeś — powiedziała tym swoim dziecięcym głosikiem. Posłusznie zamknąłem oczy. Walczyła z gumką moich majtek, 158 ja jednak nawet nie drgnąłem. Szło jej to powoli i niezgrabnie. Przez cały czas coś mruczała — zupełnie jak dziecko w trakcie zabawy. Poczułem dotyk jej ust, a później małych, ostrych ząbków — delikatnie wbijających się we mnie. Położyłem dłonie na jej głowie, głaszcząc rude włosy. Szarpnęła się gwałtownie, raniąc mnie zębami. — Nie dotykaj mnie — szepnęła. Ułożyłem ręce za głową, aby móc nad nimi panować. Ponownie poczułem dotyk jej ust — teraz
ssała mnie już mocniej, ruszając głową w górę i w dół, aż cały byłem w jej ślinie. Znów otworzyłem oczy — nie potrafiłem się powstrzymać. Tym razem nic nie powiedziała. Jej ruchy stawały się coraz szybsze. Poczułem, że to już zaraz, zamknąłem oczy. Odsunąłem się trochę do tyłu, aby w odpowiedniej chwili mogła cofnąć usta, ale ona jakby się do mnie przykleiła. — Właśnie tak! — wymamrotała niewyraźnie. Mała, uparta dziewczynka, która coś sobie postanowiła i nie miała zamiaru ustąpić. Pomyślałem o dziewczynie, którą poznałem, kiedy byłem w poprawczaku. Tamta robiła ze mną to samo. Na nic więcej nie mogłem liczyć — bała się ciąży. Czułem jednak, że tym razem chodzi o coś zupełnie innego. Sama chciała. Szarpała głową we wszystkie strony, stale trzymając mnie w ustach. Czułem, jak eksploduję. Moje ciało wyprężyło się, lecz ona nie cofnęła twarzy. Mięśnie jej policzków pracowały, wysysając ze mnie wszystko, do ostatniej kropli. Opadłem na fotel. Wypuściła mnie z ust, w dalszym ciągu trzymając głowę na moich kolanach. — Jestem grzeczną dziewczynką — wyszeptała tym samym dziecinnym głosem. — Pogłaszcz mnie. Pogłaszcz mnie po głowie. Otworzyłem oczy i wyciągnąłem rękę, by zrobić to, o co prosiła. Przez chwilę pieściłem jej rude włosy. Uniosła głowę i oblizała wargi. Jej oczy lśniły. Wzięła moje papierosy, wyjęła jednego i zapaliła, podczas gdy ja doprowadziłem się do porządku. Gdy skończyłem, podała mi go. — To dla ciebie — powiedziała. Zaciągnąłem się mocno. Znów poczułem smak krwi. — Teraz mam cię w sobie — mówiła już normalnym tonem. — Zdobądź to zdjęcie. 159 Był już najwyższy czas, żebym sobie stamtąd poszedł. Ruda także o tym wiedziała. Włożyłem kurtkę, a zdjęcia i inne papiery schowałem do kieszeni. — Chodź — poleciła i odprowadziła mnie do garażu. Zwróciłem uwagę, że mercedes ma zwykły numer rejestracyjny, natomiast BMW — tabliczkę z napisem „JINA". — Czy tak się pisze twoje imię? — zapytałem. — Byłem pewien, że powinno być Gina — G-I-N-A. — Rzeczywiście. Dali mi na imię Gina — przez „G", ale nie podobało mi się. A kiedy coś mi się nie podoba, zmieniam to. — A Zia Peppina? Kto to? — Ja. Ciocia Papryczka, rozumiesz? Jako dziecko byłam pucołowata, zawsze wesoła. Przez cały czas psociłam. Ponieważ miałam rude włosy, wołali na mnie Peppina, czyli
Papryczka. Oczywiście, kiedy dorosłam, przestali mnie tak nazywać. Tylko Scotty tak się do mnie zwraca. Pozwalam mu na to, bo dzieciak naprawdę dużo dla mnie znaczy. — Teraz mówią na ciebie Jina, tak? — Nie — odparła. — Teraz nazywają mnie Strega. Zatrzasnęła drzwi i zostałem sam. Gnałem na złamanie karku, chcąc jak najszybciej opuścić te okolice. Czułem zimny dreszcz biegnący wzdłuż kręgosłupa i rozchodzący się jak kokaina po całym ciele. Nawet dwadzieścia pięć tysięcy w kieszeni nie wystarczało, by go aagłuszyć. Wiedziałem, co znaczy to słowo... Ma się do wyboru dwie możliwości — albo jej pożądać, albo przed nią uciekać. Nawet na rozgrzanej pustyni jej cień sprawi, że człowieka przechodzi śmiertelny chłód. A ja przyjąłem od niej pieniądze. 44 iedy wjechałem na Inter-Boro, zwolniłem. Jest to kiepsko oświetlona, pełna dziur dwupasmówka. Jej pobocza są zapchane rozlatującymi się wrakami. Zapaliłem i patrzyłem w czerwony punkt na szybie. Czułem, że ręce mi drżą — nie wiedziałem, czy to smutek, czy strach. Bluesy są jak koc, który dostaje się w sierocińcu — choć szorstkie, to chronią przed chłodem. Włożyłem pierwszą lepszą kasetę do odtwarzacza. Musiałem jak najszybciej wziąć się w garść. Już przy pierwszych dźwiękach gitary poznałem piosenkę. Był to „Blues zakochanego w mężatce". Czy zdarzyło ci się kiedyś kochać mężatkę? Taką, która zawsze będzie wierna? Czy zdarzyło ci się kiedyś kochać mężatkę? Taką, która zawsze będzie wierna? To znaczy wierna swojemu mężowi. A dla ciebie nie zostanie już nic. Nie, to nie Strega. Ona nie jest ani dobra, ani wierna — przynajmniej nie swojemu mężowi. Wyjąłem kasetę i włączyłem radio. Nastawiałem je na stację nadającą stare przeboje — akurat leciało Love You So Rona Holdena. Nienawidziłem tej piosenki od zawsze. Kiedyś w poprawczaku, od dziewczyny na której mi zależało 11 — Strega 161 i o której myślałem, że ją znam, dostałem list z wierszem. Twierdziła, że napisała go specjalnie dla mnie. Spaliłem ten list, żeby nikt go nie zobaczył, ale wiersza nauczyłem się na pamięć. Pewnego razu, na dziedzińcu, usłyszałem w radio piosenkę z tym tekstem i poznałem prawdę. Nigdy nie musiałem tłumaczyć takich rzeczy Flood. Rozumiała je — ona także wychowywała się
w domu dziecka. W tej sprawie za dużo było wspomnień... I za bardzo kojarzyła mi się ona z więzieniem. Włączyłem inną kasetę — z głośników dobiegło mnie Hellhound on My Trail Roberta Johnsona. Dodałem gazu. 45 anim nastał świt, cała forsa, oprócz pięciu kawałków, była u Maxa. Opowiedziałem mu większość wydarzeń ostatniej nocy — w każdym razie wystarczająco dużo, aby był w stanie odnaleźć rudą, gdyby mi się coś stało. Na tę wycieczkę nie mogłem wziąć go ze sobą — dyskwalifikował go kolor skóry. Skręciłem w Atlantic Avenue i wjechałem do Brooklynu. Tym razem ominąłem wjazd na InterBoro, przejechałem przez City Line i w końcu znalazłem się w South Ozone Park. Ta część Queens podzielona była na strefy znajdujące się pod kontrolą różnych gangów. Gangsterzy mieli tu swe kluby, Haitańczycy — restauracje, a nielegalni imigranci — sutereny. Bliżej lotniska Kennedy'ego jakiekolwiek podziały przestawały obowiązywać — tereny te były zbyt dobrym źródłem dochodów, aby komuś udało się opanować je w całości. Dlatego była to strefa „wolnej konkurencji". Zatrzymałem się przed szerokim wjazdem do warsztatu samochodowego. Nas drzwiami umieszczona była tablica, zbyt wyblakła, by dało się odczytać napis. Przed frontem, na pustej beczce po oleju, siedział gruby facet, z czasopismem na kolanach. Sądząc po długości włosów, należał do gangu motocyklistów. Na głowie miał opaskę z czerwonej chusty. Ubrany był w kurtkę z obciętymi rękawami, jeansy i ciężkie buciory. Miał potężne ramiona. W przeszłości musiał być kulturystą, ale teraz zszedł nieco na psy. 163 Po jego lewej stronie stał czerwony camaro. Miał potężne tylne opony. Warsztat specjalizował się w obsłudze wozów biorących udział w zakazanych oficjalnie wyścigach ulicznych. W warsztacie było kompletnie ciemno. — Jest Bobby? — zapytałem grubasa. — Czego ci potrzeba, chłopie? — odpowiedział pytaniem z obojętnością w głosie. — Butlę gazu rozweselającego. Bobby obiecał, że mi ją załatwi. — Do tego? — rzucił, patrząc podejrzliwie na dwie pary drzwi plymoutha. Faceci, którzy ścigają się po ulicach, używają tego gazu do zwiększenia mocy pojazdów. Potrzebny
jest do tego specjalny pojemnik i odpowiedni wyłącznik. Nie jest to sprzeczne z regułami gry, ale każdy stara się, aby przeciwnik nic o tym nie wiedział — w końcu, po co informować rywala, że ma się tych parę koni więcej pod maską. W opinii grubasa, plymouth zapewnie nie bardzo nadawał się do takich wyścigów... A może chodziło o kierowcę...? Otworzyłem maskę, ciągnąc za ukrytą pod deską rozdzielczą dźwignię. Gruby podszedł do wozu, podniósł maskę i zajrzał do środka. To, co zobaczył, trochę go uspokoiło. Nie podobało mu się jedynie, że na tyle cylindrów plymouth ma tylko jeden gaźnik. Gdy zobaczył tylne zawieszenie, skrzywił się z niesmakiem. — To mi wygląda na niezależne gówno — powiedział. — Samoróbka — odparłem. Niezależne tylne zawieszenie sprawia, że auto znacznie lepiej się prowadzi, nie nadaje się jednak do ostrych startów. Dlatego uczestnicy tych wyścigów nie używają go. — Ścigasz się tym w wyścigach ze startu lotnego? Są dwa rodzaje wyścigów ulicznych — ze startu stojącego oraz z lotnego. Przy starcie lotnym jedzie się z pasażerem. Oba wozy rozpędzają się do prędkości pięćdziesięciu kilometrów i jadą łeb w łeb. W pewnej chwili pasażer auta jadącego po prawej stronie krzyczy „Start!" Ten, który pierwszy minie linie mety, zwycięża. — Tak — odpowiedziałem. — Przy pięćdziesięciu kilometrach nie ma już żadnych problemów z tym zawieszeniem. — Bańkę z gazem chcesz umieścić w bagażniku? — A niby gdzie? Otworzyłem bagażnik, by mógł do niego zajrzeć. — O kurwa mać! — wrzasnął. — To bak?! 164 — Tak, sto osiemdziesiąt litrów i dwie pompy paliwowe. To rozwiało wszelkie podejrzenia grubasa. Był w siódmym niebie. — Facet! Gdzie ty znajdujesz klientów, którzy chcą się z tobą ścigać! Przecież tej maszynie nic nie da rady! — Znajdują się tacy. Tylko muszą być wypłacalni. — O jakie stawki się ścigasz? — Minimum tysiąc. Gruby podrapał się po głowie. Dotąd spotykał głównie gości, którzy najpierw wydawali kupę szmalu na budowę swoich maszyn, a później ścigali się nimi o pięćdziesiąt, maksimum sto dolców. Klientów, którzy wydawali straszne pieniądze, by ich wozy miały odpowiedni wygląd — tak jak na przykład ten czerwony camaro przed warsztatem. Słyszał, co prawda, o takich, którzy traktowali tę zabawę jako biznes — żadnej ideologii, tylko pieniądze — ale nigdy
jeszcze kogoś takiego nie spotkał. — Poczekaj tu — powiedział. — Sprowadzę Bobby'ego. Zapaliłem papierosa i oparłem się o plymoutha. Lustrowałem okolicę wzrokiem, ale nie ruszałem się z miejsca. Wiedziałem, co jest na tyłach warsztatu. 46 rzasnęły jakieś drzwi i Bobby, trzymając ręce w kieszeniach, wyłonił się z ciemności. Wysoki, barczysty, długowłosy facet — wyglądał na byłego zawodnika drużyny footbal-lowej. Stawiał kroki powoli i ostrożnie, ale pewnie. Grubas z przejęciem opisywał mu plymoutha, lecz Bobby nie słuchał. Kiedy mnie poznał, wrzasnął: — Burkę! To ty? — To ja — odpowiedziałem cicho. Uściskał mnie tak, że moje stopy straciły na chwilę kontakt z ziemią. — Bracie! Mój bracie z piekła! Mimo że nie cierpię takich pieprzonych ceremonii, także go uściskałem i mruknąłem coś, aby nie poczuł się urażony. — Burkę, poznaj mojego pracownika, to Cannonball*. — Już się znamy. — Aha... Co cię sprowadza? — Chce gazu rozweselającego... — odezwał się gruby. — Mój brat nie chce żadnego gazu, prawda Burkę? — przerwał mu Bobby, uśmiechając się z wyższością. — Prawda — odpowiedziałem, patrząc na grubego. Bobby spojrzał na moją prawą rękę. Była zaciśnięta w pięść, * cannonball (ang.) — kula armatnia 166 natomiast kciuk sterczał wyprostowany i kreślił małe kółko na błotniku plymoutha. Więzienny znak, że należy kogoś spławić. — Idź się przejść, Cannonball — polecił Bobby. — Weź jednak ten gaz, chłopie. — W ten sposób gruby pożegnał się ze mną. Zniknął w ciemnościach warsztatu. Bobby sięgnął do mojej kurtki, dotykając kieszeni tak, jakby robił przeszukanie. Nie ruszyłem się. Wyjął moje papierosy i zapalił jednego. Takie więzienne zagranie, mające świadczyć o tym, że nadal jesteśmy przyjaciółmi. — Masz jakieś bryki na sprzedaż? — zapytał Bobby. Za warsztatem znajdował się skład części z kradzionych samochodów. Bobby kupował kradzione auta i w ciągu paru godzin rozbierał je na części. To dochodowy interes, pod warunkiem, że ma się odpowiednią liczbę pracowników. — Szukam kilku twoich braci, Bobby — odpowiedziałem.
Bobby spochmurniał. — Masz z nimi jakieś porachunki? — Nie. Szukam faceta, dla którego prawdopodobnie pracowali. Tylko tyle. — Nie chodzi o nich? — Nie. Do nich nic nie mam. — A o co w ogóle chodzi? — O pieniądze. — Jak zwykle — powiedział, uśmiechając się. Nie odzywałem się. Czekałem. — Znasz ich imiona? — zapytał w końcu. — Nie. Wiem tylko tyle, że jeden z nich miał tatuaż — dwie skrzyżowane błyskawice. Wyglądały jak swastyka. Potężny gość. I pracowali dla jakiejś kobiety. Starej. Przewozili pieniądze. — Byli z nią? — Tak. Jako obstawa. — Rzeczywiście... Czasami robimy coś takiego — powiedział Bobby. Zamyślił się. Przez chwilę nic nie mówił — stał i drapał się w głowę. Spojrzałem na wierzch jego dłoni. Miał tam wytatuowane dwie błyskawice, tworzące swastykę. Bobby zauważył, na co patrzę. — Nigdy się do nas nie przyłączyłeś — powiedział, ale w jego głosie nie było pretensji — po prostu stwierdził fakt. — Przyłączyłem się do ciebie, Bobby — przypomniałem mu. 47 Kiedy Bobby pierwszy raz pojawił się na spacerniaku, był świeżo po „oddziale dla debiutantów". Mimo wyroku zachowywał się jak szczęśliwy dzieciak. Ponieważ nie wychowywał się w domu dziecka, w ogóle nie znał reguł gry panujących w zakładach zamkniętych. Staliśmy z Virgilem w cieniu muru i odbieraliśmy należność od tych, którym nie udało się przewidzieć wyników World Series*. Bobby szedł w naszym kierunku, lecz drogę zagrodziła mu grupa Murzynów. Zaczęli rozmowę — mimo że jej nie słyszeliśmy, dobrze wiedzieliśmy, o co chodzi. Virgil pokręcił ze smutkiem głową — chłopak był na tyle głupi, że dał się otoczyć. Był to problem każdego debiutanta — sprawdzają go szybko, a prawidłowa odpowiedź jest tylko jedna. Bobby miał do wyboru — albo na następny spacer wyjść z kosą, albo pozostałą część wyroku spędzić na kolanach. Wszyscy przyglądali się tej scenie, choć chłopak nie mógł o tym wiedzieć. — Osłaniaj mnie od tyłu — powiedział Virgil i ruszył w stronę grupy. Był kompletnym głupcem — zupełnie nie nadawał się do więzienia. Zbliżył się do nich powoli, nie śpiesząc się i trzymając dłonie tak, aby je było widać.
Szedłem dwa kroki za nim — był moim partnerem. * World Series — finałowa runda rozgrywek baseballowych w USA 168 — Hej, chłopcze! — krzyknął. Czarni odwrócili się w naszą stronę. Z oczu wyzierała im chęć do bójki, ale na szczęście nie mieli noży. Chłopak — zdezorientowany i przerażony — spojrzał na Virgila. Ten zaś wszedł w krąg utworzony przez Murzynów, położył rękę na ramieniu chłopaka i ruszył, chcąc go wyprowadzić. Jeden z bandy zagrodził mu drogę. — To twój człowiek? — zapytał. — Pewnie — odpowiedział Virgil. — Twój też? — czarny z drwiącym uśmiechem skierował pytanie do mnie. Zrobiło się zupełnie cicho. Wszyscy nasłuchiwaliśmy szczęku repetowanej broni. Jednak strażnicy na razie tylko się przyglądali. — To mój partner — odpowiedziałem wskazując na Virgila. — Partner? — zadrwił czarnuch. — A może twój dżokej? — Chodź i sprawdź — zaproponowałem i cofnąłem się. Usłyszałem za sobą kroki. Nie mogłem się jednak odwrócić, więc nie wiedziałem kto to. Za to czarny wiedział. — Nie dziś — powiedział i wycofał się, a za nim jego banda. Rzuciłem okiem za siebie — gang białych wojowników, fanatycznych rasistów. Moja osoba gówno ich obchodziła, ale rajcowała ich sama myśl o dołożeniu czarnym. Zobaczyli, że Murzyni się wycofują i stanęli z założonymi rękami. Zaprowadziliśmy Bobby'ego pod ścianę i natychmiast rozpoczęliśmy edukację. 48 Bobby usiadł na masce plymoutha. — Pamiętam — powiedział. — Żądasz rewanżu? — Dobrze wiesz, że nie. Po prostu proszę starego przyjaciela 0 przysługę. — Czy wiesz, kim są ci, z którymi chcesz się spotkać? — Tak. — Więc. Powiedz. — Prawdziwe Braterstwo — odpowiedziałem cicho. — Źle to wymówiłeś, Burkę. To Prawdziwe Braterstwo. — Zaakcentował pierwszy wyraz. — Ty tak to wymawiasz, Bobby. — Bo tak ma być. — Powiedziałem ci, że nic do nich nie mam. Chcę tylko pogadać. Dałem spokój... Bobby ponownie sięgnął po moje papierosy 1 wziął sobie jednego. W kieszeni jego bluzy zobaczyłem paczkę Marlboro — w porządku, dalej byliśmy kumplami. Podałem mu zapaloną zapałkę. Przypalił fajkę, ześliznął się z maski i usiadł na ziemi, opierając się plecami o zderzak. Tak siada się w więzieniu. Wypuścił dym
do góry i czekał. Kucnąłem obok niego i też zapaliłem. Zaczął mówić, a jego głos brzmiał cicho jak w kościele. — Wyszedłem wcześniej niż wy. Pamiętasz? Zostawiłem wam wszystko. Dostałem pracę w warsztacie samochodowym. Musiałem 170 uważać — byłem przecież na warunkowym. Później pojechałem z kilkoma kumplami na Wybrzeże. Wiesz, obejrzeć kawałek świata, przelecieć parę tych ekstra-blondynek. Pojeździć na motorach. Wszyscy tam handlowali trawką — zupełnie, jakby to było legalne. No i zostałem z tymi hippiejami. Fajni ludzie — wyluzowani, nie robili problemów. No i muzyczka. Dobrze mi tam było — dużo lepiej niż w tym gnoju. Rozumiesz, Burkę? — Tak — odpowiedziałem i była to prawda. — No i dupnęli mnie z furgonetką pełną trawki. Dwieście kilo. Hawajskiej. I do tego z bronią. Jechałem do Los Angeles i gliny zatrzymały mnie z powodu jakiegoś gówna... Chyba nie miałem tylnego światła. Kurewski pech... Zaciągnął się głęboko i mówił dalej: — Odmówiłem składania zeznań. Nikogo nie sypnąłem. Hip-piesi załatwili mi dobrego adwokata, ale nic nie dało się zrobić — uznali mnie za winnego. Posiadanie z zamiarem. Eks-więzień z bronią. No i na dodatek nie chciałem sypać. Dostałem wyrok. Kiedy po raz pierwszy wyszedłem na spacerniak, wiedziałem już co robić nie tak, jak wtedy. Zapamiętałem, czego mnie uczyliście. Kiedy przyczepiły się do mnie czarnuchy, zachowywałem się tak, jakbym nie rozumiał, o co im chodzi, i udawałem, że się ich boję. Kazali mi następnego dnia oddać im moje żarcie. Bobby uśmiechnął się. Ten uśmiech przestraszyłby każdego glinę... — Oddać im żarcie!? Równie dobrze mogłem nastawić tyłek i dać się im zabawić. Za dwa kartony fajek zdobyłem kosę... Ja pierdolę, ale to był złom! Zwykły pilnik, z jednej strony owinięty jakąś taśmą, żeby się go lepiej trzymało. A tępy był jak skurwysyn. Przez całą noc ostrzyłem ten szmelc. Rano odebrałem żarcie. Do pełnej torby włożyłem kosę — taśmą do góry. Wyszedłem na dziedziniec, przyciskając torbę mocno do siebie — musiałem wyglądać jak dziwka z zakupami. Podeszły do mnie te same czarnuchy — kazały mi oddać jedzenie. Wyciągnąłem kosę i wbiłem w bebech tego, który stał najbliżej — to był dobry cios z dołu. Wyrwałem pilnik i odskoczyłem, żeby się bronić przed pozostałymi. Odwróciłem się i zobaczyłem, że jestem sam.
Czarnuchy zwiały... Usłyszałem strzał. Rzuciłem kosę, a po chwili klawisze już przy mnie byli. 171 — Powinieneś był zostawić kosę... — Teraz już wiem — wtedy nie wiedziałem. Zamknęli mnie w norze... Bobby wyjął z kieszeni papierosa i zapalił. — Był tam taki sam tłum, jak w zwykłym pierdlu. Niektórzy siedzieli tam całe lata. Nazywa się to gówno „ośrodkiem przystosowawczym". Fajna nazwa... Po każdej stronie korytarza po trzy cele. Małe, ciasne, ciemne. Do tego cholerny hałas. Przez cały czas darli mordy — nie do wytrzymania. Siedziałem w tej swojej klatce i zastanawiałem się, ile czasu tam spędzę — kiedy to się zaczęło. Pierdolone czarnuchy! Chcieli mnie wystraszyć. „Jesteś martwy, biały skurwielu!" wrzeszczeli. „Będziesz obciągał wszystkie czarne fiuty w tym pierdlu. Masz to jak w banku!" Początkowo coś im odkrzykiwałem, ale te gnoje chyba darły te swoje brudne mordy na zmianę. Któryś wrzasnął, że ten koleś, którego załatwiłem, był jego przyjacielem, i obiecał, że utnie mi jaja i każe mi je zeżreć. Zwierzęta, Burkę, rozumiesz? Pieprzone zwierzęta. Przez cały czas się darli — dzień i noc. Ani chwili przerwy. Mówili mi, co ze mną zrobią... podpalą żywcem... zaruchają na śmierć... Bobby na chwilę umilkł. Głos miał spokojny, ale jego ręce drżały. Zauważył to, więc zacisnął dłonie w pięści. — Po kilku dniach nie miałem już sił, żeby im odpowiadać. Zdawało mi się, że są ich setki. Nawet gość, który roznosił kawę... Skurwiel napluł mi do kubka i powiedział, że mogę iść na skargę do starego. Wreszcie wzięli mnie przed komisję dyscyplinarną. Oni wiedzieli, co jest grane. Pytali nawet, czy czarnuchy coś do mnie mają. Nie pisnąłem ani słówka. Porucznik powiedział, że zasztyletowanie tego Murzyna to nic wielkiego, ale resztę wyroku będę musiał spędzić w areszcie ochronnym. Wiesz, co to oznacza? — Tak —- odpowiedziałem — wiem. To miejsce, w którym, trzymają tych, którzy nie mogą się pokazać na spacemiaku — kapusiów, pedałów, tych, którzy nie pospłacali długów i tych, którzy mieli wyrok śmierci od innych więźniów. W pierdlu mówią na to „miasto cweli". Jeśli raz się tam trafi, to już nigdy nie będzie można pokazać się na dziedzińcu. Będzie się nosić to znamię do końca życia.
— Siedziałem w norze przez dwa tygodnie — bez fajek, niczego 172 do czytania, bez radia... I wciąż te pierdolone czarnuchy. Nigdy się nie zmęczyli, ani na chwilę nie zamilkli... Podobała im się ta pieprzona zabawa. Któregoś dnia nagle się zamknęli. Nie wiedziałem, o co chodzi. Wtedy przyszedł ten z kawą. Powiedział, że ma dla mnie przesyłkę, i dał mi złożoną kartkę. W środku było coś białego — sperma czarnucha. Chciało mi się rzygać, ale bałem się, że usłyszą. Wtedy któryś z nich krzyknął: „Zliż to chłoptasiu! Zliż, koteczku! Jutro mamy spacer, cwelu! Wszyscy, rozumiesz? Zliż to natychmiast i powiedz, jak ci smakowało!" Kiedy to mówił, myślałem tylko o tym, że w tej zasranej celi nie ma żadnego sposobu, żeby ze sobą skończyć. Chciałem umrzeć. Ze strachu zeszczałem się. Bobby trząsł się teraz cały. Położyłem mu rękę na ramieniu, ale nawet nie zareagował. — Padłem na kolana. Modliłem się. Pierwszy raz, od czasu gdy byłem dzieckiem. Wiedziałem, że jeśli się nie odezwę, to jestem martwy. Gorzej niż martwy. Spojrzałem na ten papier. Zacząłem się zastanawiać, jak to będzie. I wtedy pomyślałem, że jeżeli mam zdechnąć, to jak człowiek. Tylko na tym mi zależało. Wstałem i odezwałem się tak spokojnie, jak tylko umiałem: „Powiedz, jak się nazywasz, ty jebany czarny gnoju, bo nie chcę zabić niewłaściwego czarnucha. A dla mnie wszyscy wyglądacie tak samo. Jak małpy". Zaczęli się drzeć, jakby oszaleli. Zupełnie jak stado pawianów. Ale to już były inne wrzaski. A przez harmider, jaki robiły czarnuchy, przebijało się coś, jakby pieśń. Śpiewana niskimi głosami. Początkowo nie wiedziałem, co to jest — prawie nie było tego słychać. Ale w końcu czarnuchy trochę ucichły i zrozumiałem: „P.B.! P.B.! P.B.!" Bobby śpiewał teraz, naśladując tych z celi, tak jak oni akcentując drugą literę: — P.B.! P.B.! Powoli wracał do siebie... — Nie widziałem ich — kontynuował. — Ale wiedziałem, że tam byli. I że byli ze mną! Zacząłem powtarzać za nimi — najpierw cicho, sam do siebie, później coraz głośniej. Wreszcie głośno, naprawdę głośno. Jak słowa modlitwy. Kiedy następnego dnia otworzyli cele i zaczęli wypuszczać nas 173 na dziedziniec — wyszedłem. Oślepiło mnie słońce — prawie nic nic widziałem. Nagle usłyszałem głos:
„Chodź do nas, bracie". Bobby spojrzał na mnie. Oczy miał wciąż wilgotne, ale już udało mu się opanować. — Od tego czasu jestem jednym z nich, Burkę — powiedział. — Więc jeżeli masz z nimi jakieś porachunki, masz je także ze mną. 49 stałem. Bobby nawet nie drgnął. — Powiedziałem ci już, że do twoich braci nic nie mam. Po prostu chcę zadać im kilka pytań i to wszystko. Powoli podniósł się z ziemi. — Czy potrafiłbyś odnaleźć Braterstwo bez mojej pomocy? — Myślę, że tak. I gdyby było tak, jak sądzisz, na pewno nie przyszedłbym z tym do ciebie. Zastanawiał się przez chwilę. Musiał to przemyśleć i podjąć decyzję. Obszedł plymoutha dookoła, zajrzał pod maskę, pobujał nim, jakby sprawdzał amortyzatory, a następnie zapytał: — Kiedy ta twoja gablota była ostatni raz regulowana? — Rok temu, może półtora, już nie pamiętam. — Wiesz co? — powiedział miękkim, przyjaznym tonem. — Zostawisz wóz u mnie, a ja doprowadzę go do porządku — włożę nowe świece, wyreguluję silnik, wymienię olej, płyn hamulcowy i filtry. Ustawię zbieżność kół... To zajmie około tygodnia... Za darmo. — Nie mogę funkcjonować bez samochodu, Bobby — odpowiedziałem tak samo przyjaźnie. — No to ci jakiś pożyczę. Przyjedziesz za kilka dni, najwyżej tydzień — twój wóz będzie jak nowy. Nic nie mówiłem, obserwując go. — A kiedy będę się nim zajmował, zadzwonię w parę miejsc, sprawdzę parę rzeczy, dowiem się, co słychać u moich braci... 175 Zrozumiałem. Cholernie ciekawe. Mój plymouth służył już do wielu celów, ale jeszcze nigdy nie był zakładnikiem. — Masz coś na czystych numerach? — Pewnie — uśmiechnął się. — W stu procentach legalne. Chcesz tego camaro? — Nie, Bobby, ten się nie nadaje. Nie zajmuję się objeżdżaniem kin dla kierowców. Masz może coś, co robi mniej hałasu? — Chodźmy — powiedział, kierując się na tył warsztatu. Ruszyłem za nim. Bobby podszedł do tylnych drzwi i trzykrotnie zadzwonił. Otworzyły się i weszliśmy do tej części, która przynosiła najwięcej dochodów. Przy jednej ścianie stały zderzaki i chłodnice, przy drugiej silniki. Trzech facetów uwijało się z palnikami, czwarty z elektrycznym kluczem do śrub. Wszystkie te części miały w przyszłości złożyć się na nowe auta — zupełnie jak w
opowieści o Frankensteinie, tyle że efekty zabiegów Bobby'ego były znacznie bardziej zadowalające — montowane przez niego auta wyglądały jak nowe... Bobby otworzył kolejne drzwi i znaleźliśmy się na podwórzu za warsztatem. Było ono otoczone wysokim płotem, zwieńczonym ostrą jak brzytwa stalową taśmą. Jakieś pół metra nad nią rozciągnięty był dodatkowo drut kolczasty. — Poczułeś się jak w domu? — zaśmiał się Bobby. Na podwórzu stały trzy auta — ciemnoniebieski czterodrzwiowy cadillac, biały mustang coupe i czarny lincoln continental. Bobby uśmiechnął się zachęcająco i powiedział: — Wybieraj. Cadillaca minąłem nawet mu się nie przyglądając. Zajrzałem do wnętrza mustanga — dźwignia zmiany biegów grubości męskiego nadgarstka, zakończona gałką wielkości piłki baseballowej... Jeszcze jeden wóz wyścigowy. Lincoln prezentował się najlepiej — wskazałem na niego. Bobby otworzył drzwi, sięgnął do schowka i wyjął papiery. Wręczył mi je — wóz zarejestrowany był na jego nazwisko. — Jeśli cię zatrzymają, powiesz, że pożyczyłeś go ode mnie. Potwierdzę to. Dowód rejestracyjny jest aktualny, ubezpieczenie opłacone — nikt nie może ci nic zrobić. Pewnie... Pod warunkiem, iż Bobby powie glinom, że pożyczył mi tę brykę. Bo jeśli zeznałby coś innego, to... — Zatem umowa stoi? 176 — Tydzień. Podzwonię trochę — wtedy zobaczymy... — odpowiedział. — Ile teraz dają za kradzież auta? — zapytałem jeszcze. — To zależy... Rok, dwa... — Taaak... — Miał mnie w garści, ale nie na długo. — Chodź, pokażę ci, jak wyłączać alarm. — Nie poznasz swego auta, kiedy przyjedziesz je odebrać — powiedział Bobby, kładąc mi dłoń na ramieniu i ruszając w stronę wyjścia. — Zawsze poznaję swoją własność — przypomniałem mu. Zawarliśmy więc układ. 12 — Strega 50 r" z incoln okazał się potężną gablotą. Żeby nim kierować, trzeba było posługiwać się jedynie wzrokiem — kółka nie dało się wyczuć — zupełnie jakby do smarowania układu kierowniczego użyto wazeliny.
Licznik wskazywał przebieg niecałych dziesięciu tysięcy kilometrów. Nawet tapicerka pachniała jeszcze jak nowa. Zatrzymałem się przy budce z żarciem i kupiłem hot-dogi na lunch. Ukrywanie auta nie miało sensu, ponieważ nawet jeżeli Bobby zgłosił kradzież, nie wypatrzyliby mnie — chyba że zostałbym zatrzymany z jakiegoś innego powodu. Byłem w rękach Bob-by'ego — chwilowo... Mógł bez trudu usunąć plymoutha, lecz gdyby się na to zdecydował, ryzykowałby, że ja zechcę usunąć jego. Bardzo się denerwuję, gdy ktoś, z kim prowadzę uczciwą grę, zaczyna stosować chwyty poniżej pasa. Jednak przy moim trybie życia nie zdarza się to zbyt często. Gdy Pansy zeszła na dół, dałem jej cztery z sześciu kupionych hot-dogów. Sam zjadłem dwa pozostałe, popijając wodą sodową. Musiałem uporządkować myśli — odnalezienie zdjęcia było zadaniem o takim samym stopniu trudności jak znalezienie właściciela kamienicy, który w zimie za bardzo grzeje. Bobby był moją największą, a może nawet jedyną szansą. Wszystkie akta trzymam w małym pokoju obok biura. Sześć blaszanych szaf, po cztery szuflady w każdej. Bez zamków. Nie ma 178 tam nic, co mogłoby wpędzić mnie w poważniejsze kłopoty — żadnych adresów ani nazwisk klientów. Są to głównie informacje zdobyte w trakcie pracy i takie, które mogą mi w niej pomóc. Są tam nazwiska handlarzy bronią, najemników (łub frajerów, którzy chcieliby nimi zostać), wysokoobrotowych alfonsów, hurtowników pornosów z dzieciakami, płatnych morderców oraz skorumpowanych ministrów. Skorumpowanych polityków w niższej randze musiałem usunąć z akt — mam w biurze zbyt mało miejsca. Trzymam jednak akta sutenerów; ci nie mogą pójść na policję, gdy ktoś im zrobi krzywdę. Sprzedają towar dwojakiego rodzaju: ludzi i zdjęcia. Przejrzałem jakieś świerszczyki ze zdjęciami nieletnich — wszystkie te fotki są do siebie podobne — dzieci robiące coś innym dzieciom, uśmiechające się do obiektywu; igrające z ogniem, który pochłonie ich dusze. Czasami, dla wzmożenia rozkoszy zboczeńców kupujących to gówno, na planie pojawia się ktoś dorosły —jakiś anonimowy fiut w ustach dzieciaka, czy ręka przyciskająca małą główkę do owłosionego podbrzusza. Te same zdjęcia powtarzają się w różnych pisemkach, zmieniają się
tylko okładki. Dzieci, występujące na nich, są obecnie co najmniej nastolatkami... I wprowadzają w „interes" inne dzieci... Wszystkie te świerszczyki są zakazane, ale mimo to zadziwia wysoka jakość techniczna zamieszczonych w nich zdjęć. Jest tam też sporo fotografii niby-artystycznej: nagie dzieci pozujące, grające na plaży w siatkówkę, czy siłujące się. Można też znaleźć mnóstwo adresów kontaktowych — głównie numerów skrytek pocztowych. Mógłbym próbować zdobyć zdjęcie tą drogą, ale ponieważ praktycznie każdy egzemplarz takiego pisemka znajduje się w rękach policji, handlarze są bardzo ostrożni i dokładnie sprawdzają nowych klientów. A ja nie miałem czasu. Przejrzałem listę adresów zagranicznych. Dawniej prawie wszystkie pornosy dla pedofilów pochodziły z Europy — głównie z Brukseli i Amsterdamu. Państwa europejskie są w dalszym ciągu bezpieczną przystanią dla zboczeńców, jednak obecnie przeważająca większość materiałów, i to tych najostrzejszych, pochodzi z wytwórni amerykańskich. Pornografia dziecięca jest interesem „domowym", nie wymaga bowiem wielkich nakładów. Wystarczy pójść do pierwszego lepszego sklepu ze sprzętem elektronicznym i już ma się 179 urządzone domowe studio filmowe. Do zwykłych zdjęć trzeba jeszcze mniej — wystarczy polaroid. Profesjonaliści w tym interesie dysponują technologią, dzięki której mogą wyprodukować taką ilość tego świństwa, na jaką będzie zapotrzebowanie. Jednak zawodowcy byli dla mnie celem nieosiągalnym. Zresztą oni zajmują się tym dla pieniędzy — jeżeli chciałem odnaleźć gównianą fotkę zrobioną polaroidem, musiałem dotrzeć do kogoś, kto kochał tę zabawę... 51 M inęło dopiero południe, więc na dobrą sprawę mogłem zaryzykować skorzystanie z telefonu hippisów, dałem sobie jednak spokój, ponieważ i tak wychodziłem. Pansy leżała rozciągnięta na podłodze. Po wyrazie jej pyska było widać, że ma nadzieję na spacer... — Później, Pansy — powiedziałem. Musiałem skontaktować się z Kretem, a nie chciałem ryzykować pokazywania się z Pansy na jego złomowisku. Jeśli nawet nie wdałaby się w śmiertelną walkę z którymś z psów trzymanych przez Kreta, mogłaby zechcieć tam zostać.
Zatelefonowałem z budki telefonicznej stojącej kilka przecznic od mojego biura. Chciałem się upewnić, że Kret jest u siebie. Odebrał już po pierwszym dzwonku. Swoim zwyczajem podniósł słuchawkę, ale nie odezwał się ani słowem. — Mam do ciebie sprawę. Mogę wpaść? — zapytałem. — W porządku — odpowiedział krótko i odłożył słuchawkę. Z prędkością osiemdziesięciu kilometrów na godzinę ruszyłem East Side Drive na północ; zwolniłem dopiero na Triboro Bridge. Byłem ubrany w porządny garnitur, spluwę zostawiłem w domu, a w kieszeni miałem legalne papiery pożyczonego samochodu — tak porządnym obywatelem nie byłem chyba odkąd skończyłem dziesięć lat. Po raz pierwszy spotkałem Kreta, gdy pracowałem dla jednego 181 Izraelczyka, ale dobrze poznaliśmy się parę lat później, kiedy w moim biurze pojawił się następny Izraelczyk. Nie był to ten sam facet, co przy pierwszej robocie, która polegała na odnalezieniu pewnego eks-nazisty. Skurwiel był w czasie wojny oprawcą w jednym z obozów koncentracyjnych. Udało mi się go wyśledzić; ten drugi Izraelczyk poszukiwał handlarza bronią. Powiedział mi, że chce kupić dobry towar i poprosił mnie, żebym zorganizował spotkanie. Wydało mi się to dziwne — handlarz sprzedawał większy kaliber... działa przeciwpancerne, granatniki ręczne i tym podobne. I sprzedawał je Libijczykom... Powiedziałem Izraelczykowi, że nie spotkam się osobiście z tamtym handlarzem, ponieważ nie robiłem i nie miałem zamiaru robić z nim interesów. Wtedy on zapytał, czy jestem Żydem. To jedyny facet, który kiedykolwiek mnie o to pytał. To właśnie ten Izraelczyk zabrał mnie po raz pierwszy na złomowisko. Zostałem wówczas w samochodzie sam. W ciemnościach widziałem psy krążące dookoła jak rekiny wokół gumowego pontonu. Nie wiem, o czym rozmawiali, w każdym razie Izraelczyk wrócił niosąc niewielką walizkę. Kreta nie interesuje polityka — gdy rozwala nazistów, nie robi tego z pobudek politycznych. Po drugiej robocie uznano mnie za przyjaciela Izraela — wiele lat później zostałem też przyjacielem Kreta. Zaś od czasu tej sprawy w tunelu jestem jego bratem. Wjechałem do dzielnicy magazynów i odnalazłem boczną drogę prowadzącą na złomowisko. Hunts Point — jeśli nie jest to konieczne, lepiej się tu nie pojawiać... Dziwki zbyt sprośne, by mogły pokazać się na Manhattanie, stoją na chodniku i rozchylają poły płaszczy, oferując
swoje nagie ciała... Bary z obsługą topless, podejrzane stacje benzynowe... Usłyszałem strzały i zobaczyłem faceta, strzelającego w stojący na poboczu wrak samochodu. Szkło rozprysnęło się na wszystkie strony... To nie morderstwo — po prostu handlarz bronią demonstrował towar klientowi. Policja nie pojawia się w Hunts Point. Zwykli obywatele także nie. Jeszcze jeden zakręt i znalazłem się na terenie należącym do Kreta. Jechałem teraz powoli, rozglądając się na wszystkie strony. Usłyszałem klakson. Głowa Kreta wychyliła się ze stojącego przy drodze wypalonego volvo. Wylazł z niego. Ubrany był w brudno182 szary kombinezon. Podszedł do lincolna i wsiadł. Z tym swoim pasem na narzędzia wyglądał jak jeszcze jedna zepsuta część któregoś z wraków. Przywitaliśmy się i ponownie ruszyłem. Podjechaliśmy do starej i zardzewiałej bocznej bramy, zamkniętej na byle jaką kłódkę. Kret wysiadł, wybrał klucz —jeden z kilkudziesięciu znajdujących się na kółku wielkości spodka — otworzył bramę, a gdy tylko wjechałem, natychmiast ją zamknął. Kłódkę zostawił jednak otwartą, żebym mógł wyjechać. Nie widziałem ich, lecz wiedziałem, że są. Spojrzałem we wsteczne lusterko — przy bramie kłębiło się już kilkanaście. Następne zbliżały się ze wszystkich stron... Brama nie jest może wystarczająco mocna, by powstrzymać złodzieja przed wejściem na złomowisko, ale żadna siła na ziemi nie byłaby w stanie go stamtąd wyciągnąć. Zbliżające się psy były różnej maści i wielkości. Rozpoznałem olbrzymiego doga arlekina; nie miał jednego ucha. Od przodu podchodziła para bokserów, a za nimi coś, co trochę przypominało collie. Ale te najniebezpieczniejsze nadciągały z boku. Miały pyski jak wilki i bardziej były do nich podobne niż owczarki niemieckie. To cholernie inteligentne bestie, czujne i odważne. Ich sierść jest szarobrązowa, wyglądają więc, jakby zostały właśnie wyciągnięte ze starego oleju. Za to zęby miały wyjątkowo czyste; widziałem, jak pobłyskują bielą w słońcu... Całe to stado mieszka i rozmnaża się na złomowiskach Bronxu od tak dawna, że powstała już z niego osobna rasa — „amerykański pies śmietniskowy". Nigdy nie widziały puszki z pokarmem dla psów ani weterynarza. Tylko najsilniejsze mają szansę przeżycia, reszta nie... Efekt był taki, że chyba nawet w Libanie w okresie największego nasilenia walk było bezpieczniej niż na złomowisku u Kreta.
Kret wyskoczył z lincolna i dał mi znak, żebym zrobił to samo. Powoli wysiadłem i podszedłem do niego. Przeciskał się przez tę zgraję, jak rolnik przez stado krów. Szedłem tuż za nim. Psy obwąchiwały mnie, chcąc pewnie wyczuć, czy nadawałbym się na obiad. Któryś warknął, ale Kret zignorował to, tak samo zresztą jak wszystko, co robiły. Jego podziemny bunkier znajdował się na drugim końcu złomowiska — musiał więc prowadzić mnie w inne miejsce. 183 Podeszliśmy do czerwonego forda kombi, stojącego w słońcu, dokładnie na wprost nas. Miał zniszczony cały przód po zderzeniu czołowym. Tylne siedzenie było wyjęte i oparte o zderzak. Obok stała przepołowiona beczka po oleju, a na niej leżała gruba książka z niebieską okładką... Czytelnia Kreta. Na kanapie spał pies. Był podobny do pozostałych, ale znacznie masywniejszy. Istna góra mięśni. Usłyszał nas i obudził się, jednak nawet nie drgął. Jedynym dowodem, że żyje, był gruby ogon, którym merdał na boki. — Simba-witz! — zawołałem. — Jak się masz? Bydlak podniósł łeb i spojrzał na mnie. Postawił uszy i dalej machał ogonem, jak siedzący na drzewie lampart. Z jego gardła wydobył się mrożący krew w żyłach warkot. Nie był on jednak przeznaczony dla nas. Stado zatrzymało się.Kret zbliżył się do kanapy i usiadł, przygniatając Simbę-witza. Zwierzę niechętnie, lecz posłusznie, zeskoczyło na ziemię. Usiadłem obok Kreta, szczęśliwy, że „spacer" dobiegł końca, i sięgnąłem po papierosa. Kret wyjął z kieszeni kawał tłustego mięsa i rzucił go psu. Simba-witz złapał ochłap w powietrzu i pobiegł gdzieś trzymając go w pysku. Stado ruszyło za nim, piszcząc jak gromada szczeniaków. Milczeliśmy do czasu, aż psy zniknęły — wiedzieliśmy jednak, że nie odeszły daleko. — Kret — zacząłem — potrzebuję twojej pomocy. Umilkłem na moment, dając mu możliwość zapytania o co chodzi; była to jednak strata czasu. Mówiłem więc dalej: — Mam robotę... Pewien mały chłopiec chodził do świetlicy, czy czegoś w tym rodzaju, i pewnego dnia ktoś zrobił mu tam zdjęcie. Polaroidem. Muszę je odzyskać. — Kto je ma? — zapytał. — Nie wiem. Kret wzruszył ramionami. Jego specjalnością jest załatwianie konkretnych spraw, a szczególnie wysadzanie w powietrze. Ale nie szukanie...
— — —
To zdjęcie pornograficzne, Kret. Co? — zapytał. Nie był w stanie wyobrazić sobie czegoś takiego. Zdjęcie pornograficzne. Kazali dzieciakowi robić coś z dorosłym facetem i zrobili
zdjęcie. Na sprzedaż. 184 Zamrugał powiekami, być może z powodu słońca. — Kto się takim czymś zajmuje? Naziści? Zdaniem Kreta całe zło na tej planecie jest robotą nazistów... Wiedziałem, że jeśli Bobby załatwi mi spotkanie z Prawdziwym Braterstwem, będę musiał pójść na nie bez Kreta. — Niekoniecznie oni, ale ktoś w ich stylu. W każdym razie sytuacja jest taka, że dopóki mają to zdjęcie, mają duszę dzieciaka. — Jeżeli znajdziesz tych ludzi... — Wiem, Kret, ale nie to jest w tej chwili najważniejsze. Muszę zdobyć tę fotkę. Ponownie wzruszył ramionami — nie rozumiał, co czego może się przydać. — Poszukuję zdjęcia. To jakby problem naukowy, zgadza się? — zapytałem, szukając przełącznika, który uruchomiłby megawaty jego mózgu. — Problem naukowy? — Mówiłeś mi kiedyś, że aby rozwiązać problem naukowy, bierze się wszystkie dane i na ich podstawie wypracowuje możliwe rezultaty. I sprawdza się tak długo, aż udowodni się... no... ten... — Hipotezę. Udowadnia się prawdziwość hipotezy. O to ci chodzi? — Tak, właśnie. Hipotezę. Kret oparł się wygodnie i obserwował wydychane przeze mnie kłęby dymu. Przez dłuższą chwilę milczał jak głaz. — Potrzebny jest scenariusz — odezwał się w końcu. — O czym ty mówisz, Kret? — Sposób, w jaki mogło do czegoś dojść. Bierzesz rezultat — czyli to, co w tym wypadku jest wiadomą — i przeprowadzasz rozumowanie wstecz. Odrzucasz te wersje, które okazują się nieprawdopodobne i zostaje ci to, co musiało się zdarzyć. Wziął głęboki oddech — jak na niego była to wyjątkowo długa mowa. — Nic nie rozumiem, Kret. Chodzi ci o to, że rozumujesz do tyłu, aby zorientować się w jaki sposób do czegoś doszło? — Tak. — Czy jesteś więc w stanie odpowiedzieć, skąd wziął się na przykład rak. — Tak. — No skąd? 185 — To zbyt skomplikowane, żeby ci to tłumaczyć. — Jestem za głupi, tak? — Nie, nie o to chodzi. Po prostu brakuje ci wiedzy naukowej. To nie należy do twojego świata. Gdyby należało, nie byłoby problemu.
— Ale zdjęcie, o którym ci mówiłem, należy do mojego świata. — Wiem. Zapaliłem następnego papierosa, rozglądając się po złomowisku. — Naucz mnie, jak to robić, Kret. — Taak — westchnął. — Tyle że to działa tylko wtedy, gdy ma się wystarczająco dużo danych. Rozumiesz? Skinąłem głową. — Znasz metodę Sokratesa? — Tę, w której zadaje się pytania, aby dojść do prawdy? — Tak. — Mówiąc to Kret nie potrafił ukryć zdziwienia. Cóż, tak się składa, że w więzieniu czytałem nie tylko komiksy. Miałem przecież sporo czasu. — Możemy ją wypróbować? — zapytałem. — Tak, ale nie na przykładzie raka. Poczekaj, muszę się zastanowić. Zgasiłem papierosa i czekałem. — Wiesz coś o AIDS? — Tak. Supermorderca. — Skąd się wziął? — Tego nikt nie wie. — Ja wiem — oznajmił. Wyprostowałem się. Jeżeli Kret rzeczywiście zna pochodzenie AIDS, moglibyśmy na tym nieźle zarobić. — No mów! — Punkt pierwszy — zaczął. — Czy AIDS pochodzi od Boga? Czy jest karą zesłaną na nas za jakieś grzechy? — Nie — odpowiedziałem. — Skąd wiesz? — Bóg od ponad pięćdziesięciu lat nie pokazuje się w Nowym Jorku. Spróbuj dodzwonić się do „Modlitwy na Telefon". Ciągle zajęte... Kret nie odezwał się, czekając na mądrzejszą odpowiedź, taką w stylu Sokratesa. — No dobra — powiedziałem. — AIDS nie jest karą boską, bo 186 chorują także małe dzieci. Jeżeli przyjęlibyśmy, że Bóg karze śmiercią dzieciaki, to musielibyśmy zastanowić się nad znalezieniem sobie nowego opiekuna. Skinął głową — ta odpowiedź była wystarczająco dobra. Kret nienawidzi nazistów nie z powodu jakichś religijnych przekonań... Czci tego samego Boga co ja — zemstę. — W jaki sposób dochodzi do zakażenia? — Przez kontakty seksualne, transfuzję krwi i zakażone igły. — W porządku. Ale skoro źródłem AIDS jest seks, to w jaki sposób zaraziła się nim pierwsza osoba? — To coś z krwią... Giną w niej komórki obronne... — Tak! — potwierdził. — Do pierwszych przypadków doszło w wyniku aberracji chromosomów. Ale jak to się stało? — Próby broni nuklearnej?
—
Nie. Gdyby tak było, chorowałoby znacznie więcej osób. Głównie w rejonach
znajdujących się w pobliżu poligonów. — A jeżeli niektórzy ludzie są wrażliwsi na promieniowanie? Wiesz... jeśli działa ono na nich inaczej niż na innych? — To znacznie lepsza hipoteza. Ale jest zbyt ogólna, a przez to słaba. Pomyśl o czymś innym — na przykład o eksperymentach na ludziach. — Takich, jakie przeprowadzali na więźniach? Malaria... Żółta febra...? — Właśnie! — Na przykład to, co robili hitlerowcy w obozach koncentracyjnych? Oczy Kreta zmieniły kształt — jego reaktor przerzucił się na inne paliwo. — Eksperymentowali na nas, jak na szczurach laboratoryjnych... Chcieli produkować bliźniaki z jednego jaja... wyeliminować to, co nazywali wadami genetycznymi... Najpierw postanowili wypróbować to wszystko na nas. — Więc AIDS jest wynikiem eksperymentów hitlerowców? — Ależ skąd! Brakowało im wiedzy. To byli amatorzy-sadyści. Ich po prostu bawiło torturowanie ludzi. A gdy lekarze pomagają oprawcom... Musiałem koniecznie zmienić temat. Kiedy Kret myśli o nazistach, krew zaczyna wrzeć w jego żyłach, a komputer w głowie przegrzewa się. 187 — Jakieś inne eksperymenty? — przerwałem mu. — Coś, co ma miejsce obecnie? — Może... — Z więźniami już tego nie robią. Nawet z ochotnikami. Kiedy ostatni raz siedziałem, dawali nam do testowania jakiś środek na porost włosów... Ale nic poważnego. — A więc jak myślisz, gdzie mogą eksperymentować firmy farmaceutyczne? — Pewnie w Ameryce Łacińskiej... Tak jak było z tym cholernym świństwem, .które matki miały podawać niemowlętom zamiast pokarmu... — Właśnie. Wreszcie chwytasz. Co jeszcze wiemy o AIDS? — Haitańczycy, heroiniści, hemofilicy i homoseksualiści... Klub Czterech „H". — A dlaczego producenci lekarstw prowadzą eksperymenty za granicą? — W Stanach jest to nielegalne. Ale niektóre państwa zezwolą na wszystko, pod warunkiem że ma się dolce. — Państwa demokratyczne? — W porządku, Kret, rozumiem. Najlepiej załapać się w kraju, w którym rządzi jakiś krwawy tyran. Tam ludzie robią, co się każe, albo idą do piachu. — Gdzie, na przykład? — Bo ja wiem...? Iran, Kuba, Rosja... — Haiti? — zapytał Kret. — Tak, do diabła, masz rację! Haiti! Siedziałem z Haitań-czykiem. Mówił, że ten ich Papa Doc to istny szatan. A jego syn jest chyba jeszcze gorszy. — Blisko Stanów?
— — — — — —
Tak. Potrzebują pieniędzy? No pewnie. Dyktatura? Tak. Czy dyktator miałby coś przeciwko, gdyby część mieszkańców jego kraju została
poddana eksperymentom, mogącym zagrozić ich życiu? — Szczerze w to, kurwa, wątpię. 188 Haitańczycy, którzy decydują się na próbę przepłynięcia oceanu na tratwach, nie robią tego dla lepszych zarobków. — Kto trafia do haitańskich więzień? — ciągnął Kret. — Każdy, którego pośle tam Baby Doc. Na przykład narkomani. — A homoseksualiści? — O kurwa, Krecie! Na jego twarzy pojawił się uśmiech, który raczej nie zauroczyłby małego dziecka. — Firmy farmaceutyczne próbują wynaleźć lekarstwo na raka... albo jakąkolwiek inną śmiertelną chorobę. Sukces zapewniłby im niewyobrażalne wprost zyski. Więc chcą je osiągnąć i to jak najszybciej. Brak im cierpliwości, by testować leki na szczurach. Tym bardziej że szczury to przecież nie ludzie. Zapaliłem. Nie odzywałem się — Kret był w transie. — Więc wykupują sobie poligon doświadczalny na Haiti. Oczywiście najlepszym materiałem są więźniowie, a wielu z nich to narkomani albo homoseksualiści. W wyniku tych eksperymentów dochodzi do zmiany kodu genetycznego składników krwi. Homoseksualiści robią w więzieniu to, co robią... Gdy zaczynają chorować, rząd pozbywa się części z nich. Lecz firmy prowadzące badania nie chcą, aby wszystkich chorych usunięto. Chcą poznać skutki choroby. Już tak kiedyś było, gdy chorzy na syfilis Murzyni przez całe lata nie byli leczeni. Tak więc część zarażonych Haitańczyków trafia do Stanów. No i kiedy rozpoczynają życie seksualne, cała sprawa wymyka się spod kontroli. — I mamy AIDS? — To tylko jeden z możliwych scenariuszy. — Kurwa — powiedziałem cicho. Simba-witz pojawił się w polu widzenia — znak, że siedzieliśmy już dosyć długo... Zobaczył nas, zamerdał ogonem i znów zniknął. — Krecie — zacząłem — mam pewien scenariusz dotyczący zdjęcia, którego szukam. Wiem, że zrobiono je na sprzedaż... Jeżeli znajdzie się w obiegu, już nic nie da się zrobić. Ale
prawdę mówiąc, raczej wątpię, żeby było ono przeznaczone do masowego rozpowszechniania — gdyby umieścili je w świerszczyku, mogliby mieć z tego powodu poważne kłopoty... Dlatego uważam, że to raczej prywatna sprawa, rozumiesz? Zamówienie złożone przez kogoś, kogo rajcują takie rzeczy. 189 Kret pokiwał głową — na razie wszystko było logiczne. — Muszę więc złapać kontakt z jakimś kolekcjonerem — napalonym pedofilem, którego stać na takie hobby. Wiesz, to jest nielegalne... — Nie znam nikogo takiego — powiedział Kret. — Ale masz przyjaciół... współpracowników... wiesz — tych, dla których pracowałem, kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy. — No i? — odpowiedział pytaniem. Mówiłem teraz szybko, chcąc to z siebie wyrzucić i przekonać go, by się zgodził. — Oni na pewno zbierają informacje o tego typu facetach. Wiesz, co się wyprawia na scenie międzynarodowej — kim naprawdę są gracze. Wiem, że nie zajmują się ściganiem zboczeńców, ale na pewno mają informacje... to przecież zawsze się może przydać... — I...? — Krecie, chcę żebyś popytał... Otworzył usta, chcąc coś powiedzieć, ale nie dałem mu dojść do głosu. — ...tylko popytał — może coś wiedzą. Zgoda? Nazwisko i adres — nic więcej. Muszę pogadać z kimś takim. Mało prawdopodobne, żebym trafił właśnie na tego, kogo szukam, ale może za jego pośrednictwem uda mi się odnaleźć to cholerne zdjęcie. Skończyłem. Kret wstał z kanapy i trzymając ręce w kieszeniach ruszył w stronę lincolna. Poszedłem za nim. Odprowadzały nas psy, których coraz więcej wyłaniało się z cienia. — Czy mały jest Żydem? — zapytał Kret. — Chce odzyskać swoją duszę — odpowiedziałem krótko. Otworzyłem drzwi auta i wsiadłem. Spojrzałem pytająco na Kreta. — Postaram się — powiedział — ale niczego nie obiecuję. Zadzwonię do restauracji. Odwrócił się i odszedł w stronę bramy. 52 rzejechalem most i wjechałem na Manhattan. Nad miastem zapadał już zmrok. Zjechałem z Dziewięćdziesiątej Szóstej i znalazłem się w Central Parku. Skierowałem się w stronę West Side. Było zbyt wcześnie, by yuppies zaczęli swoje gody, ale kiedy wjechałem w West Fifties, neony przybytków rozkoszy już świeciły. Nic dziwnego — przecież ludzie, którzy kupują seks w Nowym Jorku, oczekują całodobowej obsługi.
Jechałem Broadwayem, trzymając się .blisko krawężnika. W blasku neonów olbrzymiego salonu gier komputerowych kręciły się grupki dzieciaków. Istniał wyraźny podział — z jednej strony czarni, z drugiej biali. Ci pierwsi mieli po kilkanaście lat i czekali na okazję zarobienia na kilka kolejnych gier. Ci drudzy byli młodsi — stali na chodniku i uważnie przyglądali się przejeżdżającym samochodom. Obydwie grupy nigdy się nie mieszały — czarni dobrze wiedzieli, że nie warto ryzykować konfliktu. Dzieciak handlujący swym nieletnim tyłkiem, w kółko powtarzający sobie, że nie jest pedałem, z radością może komuś wbić nóż w serce, żeby to udowodnić. Dziwki nie kręcą się raczej po zapadnięciu zmroku po ulicach — siedzą w „salonach masażu". Klienci znają adresy. Wjechałem w Dziewiątą Aleję, w dalszym ciągu kierując się w stronę centrum. Bar szybkiej obsługi, którego szukałem, mieści się obok kina wyświetlającego filmy z Bruce'em Lee i inny tego 191 typu chłam. Przystanąłem za wielkim mercedesem i czekałem na swą kolejkę. Nie trwało to długo. Do okna po stronie pasażera podeszło trzech chłopców. Zmusili się do uśmiechu. Mały Latynos pracował z partnerem — blondynem, trochę wyższym i szczuplejszym. Oczy miał wielkie jak spodki, a jego ciemne, kręcone włosy lśniły w świetle neonu. Pewnie mówił klientom, że na imię ma Angel*. Ubrany był w czerwoną koszulkę i jeansy. Na tylnej kieszeni spodni miał dużą naszywkę. Nie widziałem, co jest na niej napisane, ale domyślałem się, jaka jest treść: „Do wynajęcia"... Blondyn trzymał dłonie w kieszeniach, a wzrok miał spuszczony. Długa grzywka wpadała mu do oczu. Obaj wyglądali na mniej więcej dwanaście lat. Opuściłem szybę i przesiadłem się na miejsce pasażera, aby z nimi pogadać. Trzeci dzieciak był rudy i piegowaty. Miał na sobie białą bluzę z dużym napisem „Terry" i czarne spodnie. Mimo młodego wieku, jego cera była ziemista — prawdopodobnie z powodu złego odżywiania, którego głównymi składnikami były hot--dogi, hamburgery i sperma klientów. Skinąłem głową w jego stronę; dwaj pozostali natychmiast odeszli pod frontową ścianę baru. Nie byli tu po to, żeby rozmawiać. — Chcesz się przejechać, Terry? — zapytałem. Nawet nie mrugnął. Spojrzał na tylne siedzenie, a następnie na mnie, zastanawiając się, czy nie grożą mu jakieś kłopoty. Przez cały czas sztucznie się uśmiechał.
Dobrze znał szyfr. — Muszę zapytać wujka — odpowiedział. — A kupi mi pan coś dobrego, jeżeli z panem pojadę? — Pewnie — odpowiedziałem. — A gdzie jest twój wujek? — Zaraz go przyprowadzę. Tylko niech pan w tym czasie nie rozmawia z żadnym innym chłopakiem, dobrze? — Dobrze, Terry. Zapaliłem papierosa, szykując się na dłuższe oczekiwanie. Chłopak zniknął za drzwiami baru, a po minucie wyszedł, prowadząc faceta. Gość miał może ze dwadzieścia parę lat. Ubrany był w białą sportową kurtkę z rękawami podwiniętymi tak, by było * angel (ang.) — anioł 192 widać potężne przedramiona i złoty zegarek, wysadzany drogimi kamieniami. Pod kurtką miał pomarańczową jedwabną koszulę. Poza tym, szerokie, lejące się, białe jedwabne spodnie z mankietami niemal całkowicie przykrywającymi buty... Najnowsza moda wśród stręczycieli nieletnich — tak zwany Miami Lice Style *. Po bokach włosy miał ścięte tuż przy skórze, a bardzo długie u góry i z tyłu. Gdy podszedł do lincolna, chwycił małego za spodnie i jedną ręką posadził na masce. Wsunął kciuki za pasek i naprężył mięśnie rąk i klatki piersiowej. Facet nigdy nie był kulturystą — mimo wszystko nie te wymiary. Nahodował sobie trochę mięsa — ot tyle, żeby być w stanie podnieść dzieciaka jedną ręką, ale nie więcej... Alfons pochylił się i przez okno wsadził głowę do lincolna. — Terry mówi, że chcesz zabrać go na pizzę. Czy to prawda? Postarałem się, by zarówno na mojej twarzy jak i w głosie dało się wyczuć strach. — No... Tak... Chciałbym tylko... — zacząłem się jąkać. — Wiem, czego chcesz — przerwał mi. — Jestem odpowiedzialny za chłopca, rozumiesz? Więc musisz mi dać zastaw — po to, żebym miał pewność, że przyprowadzisz go z powrotem na czas — i wtedy możecie sobie jechać na tę pizzę. — Zastaw? — Sto dolców — powiedział alfons. Nie miał zamiaru wdawać się w żadne dyskusje. Sięgnąłem do kieszeni po portfel. Spojrzałem facetowi w oczy, zawahałem się i wreszcie wydusiłem z siebie: — Tak naprawdę, to interesują mnie... — Nie moja sprawa — przerwał mi, rozglądając się czujnie na wszystkie strony. Spuściłem wzrok i cicho dokończyłem: — ...zdjęcia. Facet zaczynał się niecierpliwić.
— —
Jak chcesz zdjęcia, to je sobie zrób. Jasne? Chcę kupić zdjęcia... Jestem kolekcjonerem — powiedziałem, tak jakby to wszystko
wyjaśniało... I rzeczywiście tak było. * gra słów: Miami Vice — Miami Lice; lice (ang.) — wesz, „Miami Vice" — oryginalny tytuł serialu „Policjanci z Miami" 13 — Strega 193 — Mam zdjęcia Terry'ego. Słodkie. Terry jest ślicznym chłopcem. — Ile ma lat? — Dziesięć — skłamał po chwili namysłu. Musiał zauważyć moją minę, bo dodał: — Jest bardzo wyrośnięty jak na swój wiek. — Masz zdjęcia... młodszych chłopców? — Słuchaj — powiedział. — Weź małego na pizzę i zrób mu parę zdjęć... Jakich tylko chcesz. — Ale ja nie umiem robić zdjęć... A bardzo mi zależy... Facet wywrócił oczami, cicho przeklinając uciążliwość swej pracy. — Może uda mi się coś dla ciebie zdobyć. Ale to cholernie trudna sprawa... będzie sporo kosztować... — Cena nie ma znaczenia — zapewniłem. — Wiesz co? Weź Terry'ego na pizzę, a później zawieź na West Side Highway. Wiesz, gdzie to jest? Cumują tam okręty wojenne, które można zwiedzać. Skinąłem głową. — Mam czerwoną corvettę. Nowiutką. Podjedź do nabrzeża, powiedzmy o północy. Znajdź mój wóz. Będę miał dla ciebie te fotki. — Ile? — zapytałem. — A ile chcesz, przyjacielu? Ale musisz się liczyć z tym, że są drogie. — Ile mógłbym kupić za... powiedzmy, tysiąc dolarów? Na chwilę w jego oczach pojawił się błysk. Tylko wyjątkowy frajer mógł negocjować cenę w taki sposób... — Chcesz akty, czy coś mocniejszego? — zapytał. — Coś mocniejszego. — W takim razie cztery za tysiąc. — Czterech różnych dzieciaków? — Tak. I kolorowe. — Muszę pojechać do domu po pieniądze. — Weź ze sobą Terry'ego. Ale najpierw zawieź go na pizzę. Skinąłem głową, poruszając grdyką, jakbym to wszystko przełykał. Facet chwycił małego za szyję. Twarz dziecka wykrzywiła się z bólu. 194 — Bądź grzeczny — rozkazał alfons grobowym głosem. Mały tylko kiwnął głową. Fagas otworzył drzwi i dosłownie wrzucił dzieciaka do wozu, a następnie wyciągnął rękę po swoje sto dolców.
— Jaką mam pewność, że tam będziesz? — zapytałem, zanim mu je wręczyłem. — Masz przecież mój towar — odpowiedział alfons. 53 uszyłem. Rzuciłem okiem na siedzącego obok mnie chłopca. Wtulił się w oparcie i spuścił wzrok. Zegar na desce rozdzielczej wskazywał siódmą pięćdziesiąt sześć — do ponownego spotkania z alfonsem miałem więc cztery godziny. Wcisnąłem przełącznik zamykający drzwi od strony pasażera — mały aż podskoczył, gdy usłyszał ten trzask. Położył ręce na kolanach i spojrzał na mnie. — Będziesz mnie bić? — zapytał spokojnie. Było to zwykle pytanie, a nie błaganie o litość. — Nie, nic ci nie zrobię. — Jesteś gliną? — Jego głos od razu zrobił się podejrzliwy. — Nie. Wykonuję swoją robotę i potrzebuję twojej pomocy. Przyglądał mi się, starając się odczytać prawdę z mojej twarzy. — Pomocy? — zapytał zdziwiony. — Tak, Terry. Muszę kogoś znaleźć... Tu, w pobliżu... Będę się rozglądał po okolicy i chcę, żebyś robiło to samo. — Naprawdę? — Naprawdę. — Kogo szukasz? — Znasz takiego Murzyna bez nóg? Jeździ na deskorolce odpychając się rękami. Twarz chłopca rozjaśnił uśmiech. — Tak! Tak! Znam go. Kiedyś z nim rozmawiałem. Pytał, czy nie chcę uciec. 196 — I co mu odpowiedziałeś? — Kiedy gadaliśmy, podszedł Rod. — Rod to ten twój „wujek"? — Tak, to on. Kopnął Murzyna, aż ten spadł ze swojej deskorolki. On ma nogi, wiesz? — spytał mały z poważną miną. — Wiem — odpowiedziałem. — Rozglądaj się teraz, musimy go znaleźć. — Po co? — Jego pomocy też potrzebuję. — Nie będziesz mnie bił? — Nie, mały. Nie będę — obiecałem ponownie. Kilkakrotnie objechaliśmy całe to gniazdo rozpusty, wjeżdżając we wszystkie boczne uliczki. Minął nas wóz patrolowy — na twarzach siedzących w nim gliniarzy malowało się znużenie. Nic dziwnego — po ulicach kręcili się niemal wyłącznie mężczyźni... Ćpuny szukały handlarzy, bandziory — ofiar... Piekło pożera tych, którzy je odwiedzają. Wjechałem w Trzydziestą Szóstą. Właśnie minęliśmy skrzyżowanie z Czterdziestą Czwartą, kiedy chłopiec krzyknął:
— Widzę go! Wskazał palcem w kierunku wejścia do kina dla pedałów. Pror siedział na swoim wózku na kółkach i żebrał. Mógł wszystko obserwować z poziomu ziemi. Policja nie ma takich moż!; vości... Wjechałem na chodnik, wyjąłem kluczyk ze stacyjki, wysiadłem i zamknąłem drzwi, zostawiając Terry'ego w samochodzie. Pror usłyszał moje szybkie kroki. Podniósł wzrok, włożywszy wcześniej rękę do kieszeni. Gdy zobaczył, że to ja, podniósł jakieś kamyki i rzucił nimi w moją stronę. W świecie, w którym żyjemy, kiedy ktoś idzie szybko, oznacza to, że za nim zbliżają się kłopoty. — Chodź, Pror — powiedziałem. — Mamy robotę. Chwyciłem jego wyciągniętą dłoń i podholowałem go w stronę lincolna. Otworzyłem bagażnik. Pror wstał i wrzucił tam swój wózek, po czym usiadł obok Terry'ego i zamknął drzwi. Chwilę później jechaliśmy w stronę centrum. — Poznajcie się — powiedziałem. — To jest Terry, a to Pror. — Pror? — zdziwił się mały. — Tak — łaskawie odpowiedział Murzyn, zdejmując z głowy swój zniszczony kapelusz i ukazując bezładną szopę kręconych 197 włosów. — Nigdy nie upadam, bo patrzę, nawet gdy gadam — dodał rytmicznie, na dodatek rymując. Często tak robi. Chłopiec wytrzeszczył oczy, ale nie ze strachu... Dobrze. — Co jest grane? — zapytał Pror. — Zaraz ci wszystko wyjaśnię, ale najpierw musimy znaleźć Michelle. Wiesz, gdzie może dziś pracować? — Aleja „Ce" to miejsce złe. — Miało to znaczyć, że Lower East Side jest zbyt niebezpiecznym miejscem, by Michelle zaryzykowała. — Więc jeśli sćks, to tylko na Lex. Skręciłem na wschód — teraz znaleźliśmy się na Czterdziestej Ósmej. Nie było pośpiechu, więc jadąc spokojnym tempem zapaliłem papierosa. — Mogę jednego? — zapytał Terry. Podałem mu paczkę. — Ile on ma lat? — Pror był wyraźnie zgorszony moim podejściem do kwestii wychowania młodzieży. — Sam paliłem, gdy miałem tyle lat co on — odpowiedziałem. — I sam widzisz, co z ciebie wyrosło! Na twarzy małego pojawił się nieśmiały uśmiech. Oddał mi fajki. Dolny odcinek Lexington był tak zatłoczony przez kurwy, że musiałem zwolnić i ostrożnie przeciskać się przez ich tłumy. Wiedziałem, że szukanie Michelle w tej okolicy nie ma sensu. Pror też był tego zdania.
— Wyścigowe klacze nie ścigają się z mułami — powiedział. „Wyścigowe klacze" to był w jego ustach komplement zrezerwowany wyłącznie dla dziwek najwyższej klasy. Znalezienie Michelle zajęło nam ponad pół godziny. Stała, opierając się o latarnię. Wyglądała jak dziwka z lat czterdziestych. — Ubrana była w maleńki kapelusik z woalką, płaszcz w czarno-białą kratę, czarną, wąską spódniczkę i buty na wysokich obcasach. Podjechałem do niej, ale Michelle nawet nie drgnęła. Przypalała właśnie papierosa i przysunęła zapalniczkę blisko twarzy, oświetlając swój nienaganny profil. Jeżeli ktoś by tu szukał zdziry za dziesięć papierów, to zdecydowanie pomyliłby adres. Opuściłem szybę. — Michelle! — Czy to... — zaczęła, zbliżając się do lincolna. — Tylko bez nazwisk — przerwałem jej. — Nie jestem sam. 198 Podeszła jeszcze bliżej, przez okno cmoknęła mnie w policzek i rozejrzała się po wnętrzu wozu. — Cześć Pror — powiedziała. — A to kto? — To mój przyjaciel, Terry — uśmiechnął się Murzyn. Mały zrobił wielkie oczy. Nawet jak dla niego ta noc nie była normalna. — Wskakuj na tył — poleciłem Michelle. — Mamy robotę. Wysiadłem, wyprowadziłem Terry'ego, na wszelki wypadek trzymając go za nadgarstek, a następnie odchyliłem siedzenie kierowcy, wpuściłem go do tyłu i zrobiłem gest, jakbym przepuszczał we wrotach pałacu księżniczkę. — Cześć, mały — powiedziała ciepło Michelle. — Cześć. — Po raz pierwszy tej nocy w głosie Terry'ego nie było strachu. Nie wiem, jak Michelle to robi i pewnie nigdy się nie dowiem. Jeszcze nie pokonaliśmy połowy drogi do tej części miasta, w której mieszkam, a ci dwoje już o czymś szeptali w doskonałej komitywie, jakby byli w aucie sami. 54 hciałem mieć czas na przygotowanie wszystkiego na później. Michelle była jedyną opiekunką do dzieci, której mogłem zaufać. Ktoś musiał przypilnować małego, a chciałem uniknąć pokazania mu swojego biura. Podjechałem do nabrzeża, znajdującego się tuż przed Battery Tunnel. Korzystaliśmy z niego, gdy potrzebowaliśmy miejsca na spokojną rozmowę. Jakaś dziwka oderwała się od grupy i ruszyła w naszą stronę, lecz zawróciła, gdy zobaczyła mnie i Prora. Kimkolwiek byśmy byli, z pewością nie wyglądaliśmy na jej wymarzonych klientów. — Zaraz wracamy — powiedziałem Michelle, dając Prorowi znak, żeby poszedł ze mną. Zapaliłem, poczęstowałem Prora i spojrzałem w stronę rzeki. Pomyślałem o ścieku w parku
Flushign Meadow. Pomyślałem o Stredze... Musiałem wziąć się w garść. — Co jest grane? — spytał Pror. — Szukam zdjęcia pewnego dzieciaka... Pornografia. Moja klientka chce, żebym je odnalazł. — A dlaczego nie poszukasz ryby w tym ścieku? — odparł wskazując na rzekę. — Wiem, że sprawa jest trudna. Ale obiecałem, że się rozejrzę. — A co ja miałbym robić? — Byłem na Square... Ten dzieciak w samochodzie jest... No, 200 wiesz... Gadałem z jego alfonsem. Powiedziałem, że chcę kupić zdjęcia. Umówiliśmy się przy okrętach. O północy. Kazał mi przywieźć tysiąc papierów — mam za nie dostać cztery fotki. — Czyje? — Chuj wie. Szmaciarz ma pewnie sporo tego towaru. Jeżeli wziął mnie za klienta, kupię te cztery zdjęcia i zamówię następne. Powiem mu, o jakie mi chodzi. — A jeśli nie dał się nabrać? — Wtedy ty wkroczysz do akcji. Lincoln ma bagażnik otwierany od wewnątrz. Michelle będzie siedziała z małym na przednim siedzeniu, skulona, tak żeby jej nie było widać. Gdy wysiądę, prześlizgnie się na moje miejsce. Jeżeli będą jakieś kłopoty, otworzy bagażnik... Dam ci na wszelki wypadek spluwę. — Nie mam zamiaru nikogo zabijać — zaoponował Pror, próbując przekonać sam siebie, że to prawda. — A kto ci powiedział, że masz kogokolwiek zabić? Masz go tylko uspokoić. Pokazać mu spluwę... najwyżej strzelić pod nogi. To wszystko. Pror zaciągnął się głęboko i zapytał: — Masz zamiar grać uczciwie z tym alfonsem? — Jeśli przywiezie zdjęcia, zapłacę mu i zadam kilka pytań. Ale jeżeli wpadnie mu do głowy coś głupiego, zobaczymy, co ma przy sobie. Zgoda? — A jeżeli będzie z obstawą? — Facet jeździ corvettą. Czerwoną. Rzuca się w oczy. Michelle będzie miała na wszystko oko. — To mi wygląda na robotę dla Maxa. — To robota dla nas, Pror. Wchodzisz czy nie? — To, że mam pewne wątpliwości, nie znaczy, że tchórzę — odpowiedział urażony. Poklepałem go po plecach. — Michelle wysadzi nas w pobliżu mojego biura. Weźmiemy wszystko, co będzie nam potrzebne, i trochę posiedzimy. Dobra? — Tak... Ale jeżeli ten twój pies... — Pansy jest spokojna — przerwałem mu. — Musisz się tylko do niej przyzwyczaić. 201 Nie wyglądał na przekonanego, ale nic nie powiedział. Wróciliśmy do lincolna — Michelle i
mały przez cały czas o czymś rozmawiali. — Słuchaj, Michelle. Pror i ja wysiądziemy gdzieś w mieście. Weźmiesz brykę i spotkamy się koło jedenastej. — Musimy pojechać coś zjeść — odpowiedziała. — Daj mi jakieś pieniądze. Wręczyłem jej dwie pięćdziesiątki — znając sposób, w jaki się odżywia, nie liczyłem na jakąkolwiek resztę. Zatrzymałem wóz kilka przecznic od biura. Wysiadłem, a za mną Michelle. Pror z Terrym zostali w środku. — Przespacerujemy się kawałek, zgoda? — zaproponowałem. Wzięła mnie pod rękę i ruszyliśmy. — Dzieciak... Wiesz, czym się zajmuje? — Tak, przecież z nim rozmawiałam. — Mam go odwieźć około północy. Załatwiam pewną sprawę z jego alfonsem. Facet może zechcieć zrobić coś głupiego, więc Pror przejedzie się w bagażniku. Zajmij się Terrym przez te parę godzin, a później przyjedźcie po nas. — Burkę — syknęła. — Nie oddasz małego temu alfonsowi! — Słuchaj, Michelle, nie mam zamiaru nikomu go oddać. Niezależnie od tego, co się dziś wydarzy, Terry zostanie z tobą... Zaprowadź go na policję. Pomóż mu odnaleźć dom. — Jedyny glina, z którym się zadaję, to McGowan. — To już twoja sprawa, dziecino. Ja tylko chcę, żebyś dopilnowała, by ten smarkacz nie nawiał, kiedy będzie pod twoją opieką. Dzięki niemu mam pewność, że alfons się zjawi... — Będą z tego jakieś pieniądze? — Jeżeli palant nie będzie próbował głupich sztuczek, zapłacę mu i to wszystko. Ale jeżeli wpadnie mu coś do głowy, obrobimy go i podzielimy się po równo. — Słuchaj, Burkę, czy wydaje ci się, że stałam pod tamtą latarnią dlatego, że coś zgubiłam? Machnąłem ręką z rezygnacją i sięgnąłem do kieszeni. — Robaczku! — odezwała się Michelle. — Ile razy ci tłumaczyłam, że pieniądze w kieszeni koszuli noszą tylko nędzni hazardziści?! Wystarczy, że ubierasz się jak szmaciarz. — Zaraz, zaraz! To porządny garnitur. 202 — Burkę, on był porządny — wieki temu. To samo dotyczy twojej fryzury. — Nie każdy musi wyglądać, jakby właśnie wyszedł z salonu mody, Michelle. — Już dobrze... — powiedziała, chwytając zwitek banknotów i odliczając kilka pięćdziesiątek. Gdybym płacił podatki, dzięki Michelle miałbym cholerne zniżki. — Dzięki, kochanie. To mnie przybliża o jeden krok do Danii. — Pewnie — odpowiedziałem. Słyszałem to już setki razy. Michelle usiadła za kierownicą a Pror wysiadł. Odwróciła się do tyłu i powiedziała coś do chłopca. Przesunął się tak, że siedział teraz za nią. Kiedy
ruszali, coś mu tłumaczyła — pewnie żeby nie trzymał butów na tapicerce. 55 zekałem już od kilku chwil, kiedy zza rogu wyjechał lincoln. Terry siedział na przednim siedzeniu i jadł loda. Wsiadłem, a Michelle zamieniła się z chłopcem miejscami, tak że znalazł się teraz między nami. Otworzyłem bagażnik i czekałem na moment, gdy na ulicy nie będzie nikogo. Wtedy wysiadłem. — W porządku — powiedziałem cicho. Pror wyłonił się z ciemności, ubrany w waciak, niosąc starą kurtkę, pod którą miał ukrytą spluwę. Obejrzał wnętrze — było czyste i nowe, wyłożone dywanikiem. Nawet koło zapasowe było w specjalnym pokrowcu. — Mieszkałem już w gorszych miejscach — powiedział i wskoczył do środka. Zawróciłem i wjechałem na West Side Highway. Zacząłem wtajemniczać Michelle w szczegóły planu. — Mały ma siedzieć. Ty położysz się tak, żeby alfons cię nie zobaczył. Wysiądę, a ty prześlizgniesz się na moje miejsce i położysz dłoń na tej dźwigni. Jeżeli podniosę głos — wszystko jedno, co będę mówił — pociągniesz za nią. — Terry wraca z nami — powiedziała Michelle spokojnie. Po prostu stwierdziła fakt. Spojrzałem na dzieciaka — jeżeli nawet coś mu się nie podobało, to cholernie dobrze się z tym krył. — Nie bójcie się, nie będzie żadych problemów. Jeżeli facet nie będzie próbował się na mnie rzucić, nic mu się nie stanie. 204 — Mam nadzieję, że spróbuje — odparła Michełle miękkim tonem. Posłałem jej piorunujące spojrzenie, ale nie zwróciła na nie uwagi. — Wiesz, co on robił Terry'emu? Wiesz, co ro... — Wiem — przerwałem jej. Kiedy wjechaliśmy w Czternastą, Michelle schowała się. — Pamiętaj, Terry, cokolwiek by się działo, nie ruszaj się z miejsca... — On wie, co ma robić — wpadła mi w słowo Michelle, układając się na siedzeniu. Chłopiec trzymał ją za rękę. Zaparkowałem auto w cieniu rzucanym przez okręty. Alfonsa ani śladu. Opuściłem szybę i czekałem. Nie czekałem zbyt długo. Zobaczyłem światła zbliżającego się samochodu — to była czerwona corvetta. Wysiadłem i stanąłem przy bagażniku lincolna. Alfons zatrzymał chevroleta tak, że zablokował mój wóz. Mocno przegazował silnik, zanim go zgasił. Wysiadł. Wyglądało na to, że w samochodzie oprócz niego nie było nikogo. Zrobiłem
krok w stronę fagasa, by móc go lepiej widzieć. Stał z zaciśniętymi pięściami koło swej corvetty. Podszedłem do niego. Spuściłem głowę, udając przerażonego. Wnętrze chevroleta było faktycznie puste. W porządku. — Masz zdjęcia? — zapytałem. Sięgnął do kieszeni koszuli i wyjął okulary przeciwsłoneczne. Założył je, nie śpiesząc się z odpowiedzią. — Jest forsa? — odezwał się w końcu. Wyjąłem z kieszeni kurtki tysiąc dolców i podałem mu. Włożyłem ponownie dłoń do kieszeni tak, jakbym chronił pozostałe pieniądze. Upewniłem się, że magnum jest na swoim miejscu. Wręczył mi cztery fotki. Odwróciłem się tyłem do niego, aby złapać choć odrobinę światła. Na wszystkich zdjęciach był ten sam chłopiec. Terry. Trzy z nich przedstawiały go w akcji z innym chłopakiem, a na czwartym dorosły mężczyzna brał go od tyłu. Zatrzęsły mi się ręce. — Masz zdjęcia tylko swoich dzieciaków? — zapytałem. — Tak jest najlepiej. Żadnych problemów, żadnych skarg. Wyjął z kieszeni oprawiony w skórę notes. Otworzył go i wyciągnął złote pióro. Zaczął coś pisać. 205 — Co robisz? — Zapisuję numery twojego wozu. Może będę chciał się z tobą skontaktować... Nie widziałem jego oczu — były ukryte za ciemnymi szkłami. Szybko się rozejrzałem — wokół nie było żywego ducha. — Nie rób tego! — krzyknąłem. Bagażnik lincolna natychmiast się otworzył. Alfons chwycił mnie za poły kurtki, biorąc potężny zamach drugą ręką. Wbiłem mu lufę magnum w brzuch, z taką siłą, jakbym chciał przebić go na wylot i porysować czerwony lakier corvetty. Jęknął, zgiął się wpół i zainkasował w szczękę potężnego kopa metalowym czubkiem mojego buta. Jego okulary upadły na ziemię. Właśnie sięgał po coś do kieszeni kurtki, gdy Pror przyłożył mu spluwę do skroni. Alfons leżał grzecznie, a ja sprawdzałem, co ma przy sobie. Mała, chromowana trzydziestkadwójka, złoty sygnet z diamentem, cienki, drogi zegarek. Poza tym notes, brelok z kluczami i wypchany pieniędzmi portfel. Żadnych dokumentów. Schowałem to wszystko do kieszeni. Przyglądał mi się ze zdziwieniem. Zupełnie nie rozumiał, o co chodzi. Podszedłem do corvetty, otworzyłem drzwi i wrzuciłem luz. Następnie przepchnąłem ją jakieś dwa metry do tyłu — tylko tyle, żeby lincoln bez zbędnych akrobacji mógł przejechać obok. Wyjąłem kluczyki ze stacyjki, podszedłem do alfonsa i zamachałem mu nimi przed nosem. — Będą leżały na jezdni. W okolicach tamtych świateł — powiedziałem, wskazując na
skrzyżowanie oddalone o jakieś sto metrów. Nie odpowiedział. Spluwa, a właściwie jej lufa, którą miał przystawioną do skroni, była teraz całym jego światem. — Trafiłeś na nieodpowiedniego dzieciaka, gnojku — poinformowałem go, a następnie wsiadłem do lincolna i podjechałem tak, aby prawe drzwi znalazły się tuż za plecami Prora. Gdy Michelle otworzyła je od wewnątrz, wsiadł i ruszyliśmy. Podjechałem pod skrzyżowanie i gwałtownie zahamowałem. — On w dalszym ciągu leży — roześmiał się Pror. Jeżeli nawet dupek zapamiętał numer rejestracyjny lincolna, może zażądać zwrotu kluczyków od Prawdziwego Braterstwa. 56 echałem bocznymi ulicami, obawiając się, że alfons mógł wezwać pomoc przez telefon. — Możesz zadzwonić od siebie do McGowana? — zapytałem Michelle. — Zajmę się tym — odpowiedziała. Chłopiec milczał. Spojrzałem w lusterko — drżał na całym ciele, a twarz wtulił w piersi Michelle. Rzuciłem portfel alfonsa na tylne siedzenie. — Reszty śmieci trzeba się będzie pozbyć — powiedziałem. — Prawie sześć tysięcy — odezwała się Michelle z nutą zadowolenia w głosie. Portfel przeleciał nad oparciem i wylądował na desce rozdzielczej. — Weź swoją dolę, Pror — poleciłem. Kiwnął potakująco głową i odliczył pieniądze. Następnie włożył białe bawełniane rękawiczki i zajął się bronią alfonsa. Najpierw usunął z niej wszystkie odciski palców, następnie wyjął magazynek i nabój z lufy. — Był w komorze nabojowej — powiedział, pokazując mi go. — Koleś miał spluwę gotową do strzału. — Dobrze. Pamiętaj, pojedynczo. Pror skinął głową, opuścił szybę, a później wyrzucił po kolei naboje, magazynek, a na końcu pistolet. Wreszcie wręczył mi moją dolę, wyrzucił portfel i zakręcił szybę. Wysadziłem go przy Drugiej 207 Alei. Otworzyłem bagażnik, żeby mógł wyjąć swą deskę i włożyć tam waciak. Zarzucił wózek na plecy, jakby to był tornister. — Uważaj na siebie, Pror. — Spokojna twoja głowa, Pror się tu wychował — zrymował znowu. Chyba nie było powodów do obaw — alfons mógł zobaczyć Prora gdzieś na ulicy, ale było raczej mało prawdopodobne, żeby go rozpoznał. Przycisnąłem dłoń do jego dłoni, w taki sam
sposób, w jaki więzień żegna odwiedzającego... przez grubą, kuloodporną szybę. Podwiozłem Michelle pod jej hotel. Wysiadłem i otworzyłem przed nią drzwi lincolna, jakbym był jej szoferem. Terry trzymał ją kurczowo za rękę. Michelle pocałowała mnie w policzek. — Reszty nie trzeba, kochanie — powiedziała i ruszyła po schodach. Po mniej więcej piętnastu minutach lincoln stał już w garażu. 57 egarek alfonsa miał wygrawerowany napis: „Od L. dla R. Na zawsze". Prawdopodobnie od świra, który wprowadził go w interes. Dedykacja dyskwalifikowała zegarek jako towar na sprzedaż. Otworzyłem go i wyjąłem mechanizm — Kretowi przydają się czasem takie rzeczy. Resztę odłożyłem na bok. Następnie zabrałem się za sygnet. Przyjrzałem mu się przez lupę — dwukaratowy diament najwyższej jakości, osadzony w białym złocie. Wyjąłem kamień, a złoto rzuciłem tam, gdzie leżały już resztki zegarka. Brelok z kluczami do niczego nie mógł mi się przydać, zająłem się więc notesem. Były w nim same imiona lub inicjały, a przy nich numery telefonów. Po prawej stronie, obok każdego imienia, znajdowała się pojedyncza cyfra. Czyżby kod oznaczający preferencje klientów? Przepisałem całą listą, a notes schowałem. Wszedłem na górę po metalowych schodach i zawołałem Pansy. Zapaliłem papierosa i przez chwilę stałem obserwując księżyc. Lubię to robić — a w więzieniu nigdy go nie widać. Pansy podeszła do mnie i oparła łapy o balustradę. Jej pysk znalazł się na wysokości mojej twarzy. Drapałem ją za uchem, starając się jednocześnie zebrać myśli. Na rano zaplanowałem spotkanie z kimś, kto mógł mi pomóc w zdobyciu bliższych informacji o osobach zapisanych w notesie alfonsa. 14 — Strega 209 Nie liczyłem jednak, że przyniesie to większy postęp w poszukiwaniach zdjęcia. Musiałem czekać na wiadomości od Kreta i Bobby'ego. Jedyną szansą ruszenia z miejsca była rozmowa ze Scottym. W tej sprawie musiałem poprosić o pomoc Immaculatę. I Stregę. 58 N — To ja — powiedziałem, kiedy podniosła słuchawkę. — Masz to, czego chcę? — Pracuję nad tym. Muszę z tobą pogadać. Potrzebuję pewnych informacji. — Jakich informacji? — To nie jest rozmowa na telefon. Znasz posąg przy Queens Boulevard? Przed sądem...
— Tak. — Dziś wieczorem, o szóstej trzydzieści. Zgoda? — Tak — odpowiedziała bezbarwnym głosem i odłożyła słuchawkę. Wróciłem na salę. Mama podeszła do mojego stolika. — O tej godzinie nie podajemy już śniadania — powiedziała z uśmiechem. Musiałem zrobić smutną minę, gdyż dodała: — Ale zbliża się pora lunchu. Jeden z rzekomych kelnerów pojawił się przy stole i ukłonił się Mamie. Wydała mu polecenie po kantońsku. Skinął głową i zniknął na zapleczu. — Zupa ostro-kwaśna? — zapytałem. — Nauczyłeś się chińskiego, Burkę? Gratuluję. 211 astępnego ranka wziąłem się ostro do roboty. Najpierw pojechałem do Mamy, skąd zadzwoniłem do Stregi. Nie odpowiedziałem. Mama była złośliwa tylko wtedy, gdy coś ją zdenerwowało. — Chcesz, żebym coś dla ciebie zrobiła, tak? Mam sprowadzić Maxa? — Tak, Mamo, muszę się z nim zobaczyć, ale sam mógłbym go znaleźć. Przyszedłem tu, bo mam coś dla Mamy. Spojrzała pytająco. Położyłem na stole diament, który zabrałem alfonsowi. Mama wzięła go w palce i obejrzała pod światło. — To dowód mojego głębokiego szacunku — powiedziałem. Jej twarz rozjaśnił uśmiech. — Przepiękny kamień. Dziękuję. Ukłoniłem się. — Opowiedz mi o tej nowej sprawie — poprosiła. — Szukam zdjęcia — zacząłem, a następnie wyjaśniłem jej, co to za zdjęcie i czemu go szukam. Mama wysypała na stół szczyptę cukru i starannie utworzyła z niej dość długą linię. Nastepnie zrobiła palcem kreskę w miejscu, gdzie się zaczynała. — Każdy coś robi — powiedziała — a niektórzy robią więcej. Mówiąc to ponownie pociągnęła palcem po stole, tym razem w połowie kreski z cukru, zgarniając resztę na podłogę. — Hazard, fałszywe pieniądze... — ciągnęła, zgarniając kolejny odcinek linii. — ...handel bronią, kradzież... — na stole było coraz mniej cukru — ...szantaż, morderstwo... — został już tylko jeden biały kryształek — ...narkotyki — po cukrze nie został nawet ślad. Zrozumiałem. Każdy stara się zarobić na życie. I każdy ma taką linię — granicę, której nie chce przekroczyć. Ale ci, którzy handlują dziecięcą pornografią, nie znają żadych granic. — Wiem — powiedziałem. — Business is business — odezwała się Mama po chwili, cytując swoje ulubione powiedzenie. — Wszędzie jednak obowiązują jakieś zasady. I te zasady muszą być niezmienne i
stałe. Zgadza się? — Tak — odpowiedziałem. — Nawet na wojnie — ciągnęła. Tego akurat wcale nie byłem taki pewien — w jednej brałem udział... Jednak nie przerywałem. — Ci ludzie... — Mama wzruszyła ramionami. 212 Kelner postawił wazę z zupą. Mama nalała najpierw mi, a następnie sobie. Pochyliła się nad talerzami tak, jakby odmawiała modlitwę dziękczynną. Wreszcie podniosła wzrok. — Żadnych reguł — zakończyła. — Żadnych — potwierdziłem. 59 drzwiach restauracji pojawiła się Immaculata. Gdy zauważyła nas przy stoliku, ruszyła w naszą stronę. — Dzień dobry, Mamo — powiedziała. Mama uśmiechnęła się do niej — był to prawdziwy, szczery uśmiech, a nie grymas, którym zazwyczaj raczyła dziewczynę. — Usiądź z nami, Mac. Zjesz trochę zupy? — Chętnie. Podobno zupa Mamy jest najwspanialsza na świecie. — Pomożesz Burke'owi w tej sprawie, prawda? To bardzo ważna sprawa — powiedziała Mama, wskazując Mac miejsce obok siebie. Dosłownie w ułamku sekundy Immaculata zajęła wskazane miejsce. Chyba ćwiczyła z Maxem. Kiedyś przez długi czas próbował uczyć mnie karate — miałem nadzieję, że Mac okaże się zdolniejszą uczennicą. Mama napełniła miseczkę zupą i z aprobatą patrzyła, jak Mac pochyliła głowę, zanim zaczęła jeść. — Przyjdzie Max? — zapytała. — Tak — odpowiedziała Immaculata. — Max to dobry człowiek. I wojownik. — Tak — potwierdziła krótko Mac, nie bardzo wiedząc, o co — Dobry człowiek. I będzie dobrym ojcem, prawda? Oczy Immaculaty pozostały spokojnie, ale na jej twarzy pojawił się rumieniec. chodzi. 214 — Przecież jeszcze nawet Max nie wie. Skąd... — Ja wiem — powiedziała Mama uśmiechając się szeroko. Mac spojrzała jej w oczy i także się uśmiechnęła. Choć nie padło na ten temat ani jedno słowo, wiedziała, że przestała być dla Mamy „tą dziewczyną z baru". 60 Max wyszedł z kuchni, ukłonił się wszystkim siedzącym przy stole i siadł obok mnie. Wyciągnął strzępy „Daily News", rozłożył je na stole i wskazał palcem na wyniki wyścigów, a
dokładniej — na literę „d" przy imieniu Flower Jewel. Rozłożył ręce — nie rozumiał, w jaki sposób mogło do tego dojść. Za pomocą cukierniczki i pojemników z przyprawami pokazałem mu, jak to się stało. Max skinął głową i wykonał gest, który gracze w Black Jacka wykonują żądając kolejnej karty. Mieliśmy jej dać jeszcze jedną szansę. Wręczyłem Maxowi sto papierów, nie zwracając uwagi na złośliwy uśmiech Mamy, ani pełne życzliwej ciekawości spojrzenie Mac. Max zrobił znak galopującego konia i upewnił się, że oczy wszystkich są na niego zwrócone. Wtedy kilkakrotnie uderzył się pięścią w klatkę piersiową na wysokości serca, a następnie położył zaciśniętą dłoń na stole, grzbietem do góry. Żyły wyszły mu na wierzch. Dotknął jednej, później serca, a wreszcie powtórzył gest oznaczający konia. Zrozumiałem. Ponieważ w jego żyłach płynęła mongolska krew, uważał, że istnieje naturalne pokrewieństwo między końmi i nim. Mama skinęła twierdząco głową. — Dobra krew — powiedziała. Mac ponownie się zaczerwieniła, ale Max był zbyt zajęty udowadnianiem, że zna się na koniach lepiej niż ja, aby to zauważyć. 216 Immaculata wstała z miejsca, aby przepuścić Mamę, która ujęła delikatnie jej rękę i odwróciła ją tak, by było widać żyły. — To także dobra krew — powiedziała i pocałowała dziewczynę w policzek. Max spojrzał na mnie ze zdziwieniem, ale udałem, że nie wiem, o co chodzi. Mac powie mu sama we właściwym czasie. Gdy kelner zebrał puste naczynia, zapaliłem papierosa i zacząłem wyjaśniać, dlaczego potrzebna mi jest pomoc Immaculaty. 61 anim skończyłem, minęła piętnasta. — Myślisz, że będziesz w stanie to zrobić? — zapytałem Mac. — Burkę, to nie jest przesłuchanie. Chłopiec wie, co mu się przydarzyło, ale nie jest mu łatwo mówić. Przecież ma poczucie winy... boi się... wreszcie, podnieca go to... — Podnieca?! — Oczywiście. Dzieci także reagują na bodźce seksualne... Dlatego, jeżeli dziecko, które zostało wykorzystane seksualnie, nie zostanie poddanie leczeniu, istnieje wysokie prawdopodobieństwo, że będzie dążyć do ponownego przeżycia czegoś takiego. — Nawet, jeżeli to było bolesne? — Nawet wtedy — potwierdziła. — Jak można skłonić małego, żeby zaczął mówić?
—
Tu nie chodzi o to, by go skłonić. On chce „mówić'; pragnie to z siebie wyrzucić...
ale najpierw musi poczuć się bezpiecznie. — Musi mieć pewność, że nikt już nie zrobi mu krzywdy, tak? — Właśnie o to chodzi. — A więc jest to łatwiejsze, jeżeli napastnikiem był ktoś obcy? — Tak, wtedy jest łatwiej. Jeżeli ktoś, komu ufasz, na przykład członek rodziny robi ci krzywdę, wali się cały twój świat... — Tak, wiem... Gdzie mam przyprowadzić małego?... Oczywiście pod warunkiem, że uda mi się to załatwić... 218 — Przyprowadź go do mnie do ośrodka. Opowiadałam ci o nim, pamiętasz? To najlepsze miejsce na takie spotkania — jest tam wiele innych dzieci, a poza tym wiemy jak postępować w takich przypadkach. Chłopiec szybko uwierzy, że jest bezpieczny. — Jak myślisz, zgodzi się tam ze mną pójść? — Może — nie wiem. Byłoby dobrze, gdyby ktoś, komu mały ufa, wytłumaczył mu, że powinien iść i obiecał, że wszystko będzie dobrze. A najlepiej będzie, jeśli przyprowadzisz rodzica albo krewnego chłopca. Kogokolwiek, komu ufa. Zazwyczaj współpracujemy z rodzinami poszkodowanych. — Z jego rodziną nie chciałabyś współpracować. Max wskazał na siebie i skrzyżował ręce na piersiach. Mówił, że z nim dzieciak byłby absolutnie bezpieczny. Podziękowałem mu, ukłoniłem się Immaculacie, wyszedłem przez kuchnię i wsiadłem do lincolna Bobby'ego. 62 prowadziłem auto do garażu. Wystarczy, że Strega widziała plymoutha. Pansy rzuciła się na kości, które przyniosłem od Mamy Wong. Ilekroć zęby suki napotykały najmniejszy opór, z jej gardła wydobywał się groźny pomruk. Byłaby w pełni szczęśliwa, gdyby jeszcze mogła sobie pooglądać w telewizji wrestling, lecz niestety, o tej porze można go oglądać tylko w kablówce... Mieszkający pode mną hippisi z pewnością mają podłączony kabel — przecież bez MTV ich życie straciłoby sens... Pomyślałem, że będę musiał poprosić Kreta, żeby sprawdził, czy da się coś z tym zrobić. Spojrzałem na zegarek — niedługo trzeba się będzie zbierać. Istnieją właściwie tylko dwa sposoby podróżowania nowojorskim metrem: trzeba albo przebrać się za hydraulika, stolarza lub kogokolwiek, kto zawsze nosi przy sobie narzędzia, albo
wziąć ze sobą spluwę. Narzędzi nie umiałbym nosić tak, żeby wyglądało to naturalnie, natomiast zabranie broni w ogóle nie wchodziło w grę. Po namyśle włożyłem ciemny garnitur, niebieską koszulę i granatowy krawat — wyglądałem jak zapracowany architekt. Narzuciłem płaszcz. Spod łóżka wyciągnąłem nową teczkę. Jest ona bardzo pojemna, ale nie to było głównym powodem, dla którego zdecydowałem się właśnie na nią. Jej zasadniczą zaletą był materiał, z którego ją wykonano — kewlar. Z niego właśnie są zrobione używane przez policję kamizelki kuloodporne. Wygląda jak zwykły nylon, ale każdy nóż się na nim stępi, a kula rozpłaszczy... Wrzuciłem do teczki kilka arkuszy kalki technicznej, ołówki, 220 stare plany jakichś urządzeń kanalizacyjnych oraz kalkulator. Do tego dodałem jeszcze teleskopowy wskaźnik — bardzo przydatny w utrzymywaniu napastnika w bezpiecznej odległości. Następnie poszperałem trochę w rupieciach i odnalazłem dużą linijkę z wysuwanym, ukrytym w jej wnętrzu ostrzem, zrobioną specjalnie dla mnie przez Kreta. Wyglądała niepozornie, ale mogła być użyta jako bardzo skuteczny sztylet... Podobnego sprzętu używa CIA. A jej posiadanie jest w stu procentach legalne. Lincolnem dojechałem na Chambers Street, gdzie zostawiłem wóz na parkingu. Pod World Trade Center wsiadłem do kolejki linii E. Jest to jej pierwsza stacja, więc wagon był prawie pusty. Bardzo odpowiadał mi fakt, że na miejsce spotkania ze Stregą dojadę bez przesiadki. Usiadłem, otworzyłem teczkę i wyjąłem z niej plany i linijkę. Teczkę położyłem na kolanach, robiąc z niej biurko. Rozejrzałem się po wagonie. W godzinach szczytu pasażerami są głównie zwykli, szarzy, wracający z pracy ludzie. Zanim pociąg dojechał do centrum, wagon był już przepełniony. Jakiś Chińczyk, ubrany w garnitur błyszczący od wielokrotnego czyszczenia, siedział ze spuszczoną głową, zagłębiony w lekturze książki o komputerach; młoda dziewczyna, wyglądająca na businesswoman, czytała jakieś oprawione w skórę dokumenty; dwie zwrócone do siebie twarzami podstarzałe kobiety kłóciły się o to, której szef jest większym gnojem. Po następnych kilku stacjach wnętrze wagonu wyglądało jak dżungla teczek i gazet. Twarze pasażerów były ukryte za krzyżówkami albo romansami. Na Queens Plaza wsiadł jakiś gliniarz; zlustrował pasażerów, i zaczął coś pisać w notesie. Wagon był pełen ludzi, ale
nie było wśród nich nikogo podejrzanego. Nikt nie palił trawki ani nie trzymał na ramieniu grającego głośno radia... Zwykli ludzie, wracający do domów... Poczułem się jak turysta. Na następnym przystanku — była to Roosevelt Avenue — gliniarz wysiadł. Roosevelt Avenue to taki mniejszy Times Square. Jedyną rzeczą, jaką można tam mieć za darmo, są kłopoty. Kolejnym przystankiem była Continental Avenue. Wysiedli na niej prawie wszyscy yuppies. W miarę zbliżania się do stacji końcowej liczba białych w kolejce stale się zmniejszała. Wysiadłem na Union Turnpike. Schowałem linijkę do teczki i spojrzałem na zegarek. Do spotkania ze Stregą miałem jeszcze prawie kwadrans. 63 łońce już zachodziło, kiedy szedłem Queens Boulevard w stronę posągu. Minąłem gmach sądu — przysadzisty budynek, brzydki jak mało który w mieście. Za nim znajduje się areszt — sześć pięter stalowych krat... Gdzieś w tym kompleksie miała swoje biuro prokurator Wolfe, zaś za kratami siedzieli ci, którym uniemożliwiała uzyskanie zwolnienia za kaucją. Usiadłem na ławce pod umówionym posągiem. To był jakiś grecki bóg, pokryty oznakami hołdu przelatujących nad nim gołębi. Zapaliłem papierosa. Przechodnie mijali mnie nie zauważając — nie dlatego, że ich zdaniem wtrącanie się w cudze sprawy było niegrzeczne, ale dlatego, że śpieszyli się, by obejrzeć, jakie to arcydzieła zarejestrowały ich magnetowidy. Posąg usytuowany był obok przystanku autobusowego, zaraz przy skrzyżowaniu z Union Turnpike. Tłum był tak gęsty, że nie widziałem ulicy, jednak byłem pewien, że usłyszę nadjeżdżającą Stregę. Byłem w połowie trzeciego papierosa, gdy poczułem coś, jakby zimny powiew w duszny dzień. Przez uliczny zgiełk przebijało się wycie klaksonu, głośniejsze i bardziej natarczywe od innych. BMW stało na samym środku przystanku, trąbiąc i mrugając światłami. Podszedłem do auta. Nic nie widziałem przez jego przyciemnione szyby. Ująłem klamkę — nie była zablokowana. Otworzyłem drzwi i wsiadłem. Ruszyła, zanim zdążyłem je za sobą zatrzasnąć. Silnik zawył przeraźliwie, gdy wcisnęła sprzęgło i wrzuciła drugi bieg. 222 Zjechaliśmy na lewy pas wśród protestujących klaksonami kierowców. — Spóźniłeś się — warknęła, patrząc przed siebie. — Czekałem tam, gdzie byliśmy umówieni — odpowiedziałem, próbując zapiąć pas bezpieczeństwa.
—
Następnym razem czekaj przy krawężniku — rozkazała takim tonem, jakby beształa
sprzątaczkę, że niedokładnie starła kurze. Ubrana była w zieloną jedwabną sukienkę i zarzuconą na ramiona krótką kurtkę z norek. Cienki, czarny łańcuszek opasywał jej talię — wyglądał na zrobiony z kutego żelaza. Miała zawziętą i niezadowoloną minę. Rozparłem się wygodnie. Sukienka Stregi sięgała do połowy uda, odsłaniając ciemne pończochy w delikatny wzorek. Kolor butów był dokładnie taki sam jak sukienki. — Dokąd jedziemy? — spytałem. — Do mnie. Masz coś przeciwko temu? — Tylko w wypadku, jeżeli ktoś tam jest. — Nie, jestem sama — odpowiedziała. Zapewne chodziło jej o to, że dom jest pusty. Jechała w stronę domu, walcząc z kierownicą i bezlitośnie zarzynając sprzęgło. Gdy ruszając spod świateł na którymś skrzyżowaniu dała za mało gazu, silnik zgasł. — Pierdolone sprzęgło! — syknęła, wściekle przekręcając kluczyk w stacyjce. — Dlaczego nie kupisz sobie auta z automatyczną skrzynią biegów? — Bo kiedy zmieniam biegi, moje nogi wyglądają wspaniale — odpowiedziała. — Nieprawdaż? Nic nie powiedziałem. — Popatrz na moje nogi! — warknęła. — Czy nie są zgrabne? — Przy kupnie samochodu nie kierowałbym się raczej tym, czy pasuje on do mojego wyglądu. — Ja również — gdybym wyglądała tak jak ty. Poza tym, nie odpowiedziałeś na moje pytanie. — Jakie pytanie? — Czy mam ładne nogi? — To nie jest pytanie — odciąłem się. Skutecznie. 64 odjechała pod drzwi garażu i przycisnąwszy guzik pilota, przypiętego do osłony przeciwsłonecznej, otworzyła garaż. Szedłem po schodach, obserwując jej poruszające się pod zielonym jedwabiem biodra. Kurtkę z norek trzymała w ręce w taki sposób, jakby to była ścierka do naczyń. Gdy weszliśmy do pokoju, niedbale cisnęła ją w stronę białej kanapy. Bez słowa przeszła przez pokój i zaczęła wchodzić po następnych schodach. Weszliśmy do sypialni, tak dużej, że można by ją podzielić na trzy średniej wielkości. Ciemnoróżowe ściany, na podłodze czerwona wykładzina, a na samym środku pokoju wielkie łoże z baldachimem. Także różowe. Na przykrywającej je narzucie leżały olbrzymie pluszowe zwierzęta — panda, dwa misie i baset. Duża szmaciana lalka siedziała oparta o poduszki, a
jej oczy patrzyły na mnie wzrokiem psychopaty. Przez otwarte drzwi łazienki zobaczyłem różowy, włochaty dywan i zajmujący ponad pół pomieszczenia przezroczysty, plastikowy brodzik. Na ścianie wisiało olbrzymie lustro otoczone rzędem żarówek. Całość była skrzyżowaniem szczytu marzeń yuppies i pokoju małej dziewczynki. Nie bardzo mogłem sobie wyobrazić, by ktokolwiek mógł spać tam ze Stregą. — Jego sypialnia znajduje się w drugiej części domu — powiedziała, czytając w moich myślach. — Ta jest tylko moja. 224 — Twój mąż pracuje do późna? — Mój mąż robi, co mu każę. Ja daję mu to, czego pragnie, a on robi to, czego od niego oczekuję. Rozumiesz? — Nie. — Nieważne — powiedziała. Sprawa zamknięta. Poklepałem się po kieszeniach płaszcza, dając jej do zrozumienia, że mam ochotę na papierosa. Nie widziałem popielniczki. — Nie palę tutaj — powiedziała. — Więc przejdźmy gdzie indziej. — Nie podoba ci się mój pokój? — To twój pokój — odpowiedziałem. Zsunęła ramiączka sukienki i jednym ruchem ściągnąła ją aż do pasa. Rozległ się trzask dartego jedwabiu. W różowym świetle jej małe piersi wydawały się twarde jak kamień. — Czy teraz mój pokój podoba ci się bardziej? — Pokój jest taki sam. Wzięła głęboki oddech, jakby się nad czymś zastanawiając. — Usiądź tam — poleciła, wskazując na okrągłe krzesło obciągnięte zamszem. Wyglądało jak wrośnięte w podłogę. Zrzuciłem płaszcz, rozglądając się za miejscem, gdzie mógłbym go położyć. — Podłoga jest czysta — rzuciła Strega przez ramię, wychodząc z pokoju. Wróciła, dźwigając jakiś ogromny kryształ. Uklękła stawiając go przede mną na podłodze. Była równie zażenowana swą nagością, co psy kopulujące na ulicy. Masz ochotę patrzeć? Twoja sprawa. — Chcesz coś oprócz papierosa? — Nie. Zaczęła przygotowywać sobie skręta, napychając białą bibułkę mieszanką tytoniu i małych, brązowych kuleczek. — Crack — powiedziała. Dokładnie oczyszczona i przefilt-rowana kokaina. Zbyt mocna, by ją wąchać. Zaciągnęła się głęboko, patrząc na mnie. Powinna była unieść się po tym w powietrze, ale znudzona wypuściła tylko dym.
— Mówiłeś, że chcesz ze mną porozmawiać? Patrzyłem, jak chodzi przede mną w tę i z powrotem, w sukience zamienionej teraz w spódnicę. Długie obcasy ginęły w puszystej wykładzinie. Moje krzesło miało zaokrąglone oparcie, zmuszające do siedzenia w pozycji wyprostowanej. 15 — Strega 225 — Będzie mi potrzebny Scotty — powiedziałem. — Chcę, żeby porozmawiał z pewnymi osobami. To fachowcy. Mały wie więcej, niż ci powiedział, i prawdopodobnie może bardzo pomóc w odnalezieniu zdjęcia. Strega skinęła głową. — Nie użyjesz żadnych prochów? — Chodzi ci o amytal sodowy — serum prawdy? Nie, to zbyt niebezpieczne. — Hipnoza? — Także nie. Ci ludzie po prostu potrafią rozmawiać z dziećmi, które padły ofiarą czegoś takiego... Taka rozmowa niczym nie grozi, za to może mu bardzo pomóc. — Ale z nim jest już wszystko w porządku. Potrzebne jest tylko to zdjęcie. — Nikt go nie leczy? — To nie jest konieczne! — Owszem, jest. A decyzję powinien podjąć ktoś, kto się na tym za. — Nikt w tej sprawie nie będzie podejmował żadnych decyzji — zaprotestowała. — Posłuchaj, mówiłem ci, że się na tym nie znasz. Leczenie mogłoby mu bardzo pomóc. — Znam się na tym wystarczająco dobrze — ucięła. Następna sprawa zamknięta. Zaciągnąłem się głęboko. — Muszę zabrać chłopca na rozmowę. — Chcę przy niej być. — Nie będziesz. To po prostu niemożliwe. Wciągnęła w płuca kolejną porcję narkotyku. W jej oczach pojawiły się dziwne ogniki. — On ci nie zaufa. — Owszem, jeżeli mu powiesz, że wszystko gra. — Tak. To prawda. — Umówimy się w jakimś miejscu. Przyprowadzisz tam chłopca. Będzie ze mną terapeutka. Powiesz mu, żeby się nie bał. Po paru godzinach odwiozę go. — I to wszystko? — Tak. 226 Strega przetarła oczy, jakby nie podobało się jej to, co zobaczyła. — A jeśli się nie zgodzę? — Postąpisz jak zechcesz — wyjaśniłem. — Ale płacisz mi, żebym coś zrobił. Jeżeli nie przyprowadzisz chłopca, będzie to jeszcze trudniejsze, niż jest w tej chwili. A jest już bardzo trudne. Zdecyduj sama. Zaciągnęła się po raz ostatni, podeszła i siadła na moich kolanach. Zarzuciła mi jedną rękę na szyję i odchyliła się, aby zgasić skręta. — Zastanowię się — powiedziała, mocno przyciskając tyłek do mojego podbrzusza.
Poczułem nagły przypływ gorąca poniżej pasa, ale moje ręce nie drgnęły. — Kiedy wraca twój mąż? — Nie może wrócić przed północą. — Nie może? — zapytałem zdziwiony. Ukryła twarz w moim torsie, szepcąc tak cicho, że ledwo słyszałem: — Zawarliśmy układ. Ja go zaspokajam. Jestem tym, czego potrzebuje... Wiem, czego pragnie. Na ostatnie urodziny sprowadziłam mu swoją przyjaciółkę i zabawiliśmy się we trójkę... Wiła się teraz dziko, mówiąc głosem małej dziewczynki: — Wszyscy mężczyźni są tacy sami. — Sięgnęła do mego rozporka i rozpięła zamek. Jej dłoń wcisnęła się pod moje slipy i rozpoczęła gwałtowne pieszczoty. Wbiła we mnie swoje długie paznokcie. — Twardy fiut rozmiękcza mózg — powiedziała. W olbrzymim domu panowała grobowa cisza. — Przyprowadzisz chłopca? — Podciągnij mi sukienkę — poleciła, podnosząc się na chwilę. Materiał podjechał do góry, jak nasmarowany. Dziewczyna miała teraz na sobie tylko jedwabny pas podtrzymujący pończochy. Wzięła mnie w siebie, niemal nie zmieniając pozycji, wciąż przyciskając twarz do mojego torsu. Zacisnęła się, cofając jednocześnie biodra. — Moje imię! — Jakie imię? — Powiedz! — Strega — powiedziałem, chwytając delikatnie jej małą pierś. 227 Wytrysnąłem. Wiła się teraz i rzucała gwałtownie, jęcząc tak, jakbym ją ranił. Po kilkunastu sekundach zamilkła. Wciąż ze mną złączona, odchyliła się mocno do tyłu i westchnęła. Pogłaskałem ją delikatnie po twarzy. Wzięła mój palec w usta i moco przygryzła. Nie cofnąłem ręki. Uniosła biodra — z mokrym mlaśnięciem wysunąłem się z niej. Ponownie usiadła mi na kolanach i przytuliwszy się mocno, powiedziała: — Jestem najlepszą dziewczynką na świecie. Pogłaskałem ją po głowie, zastanawiając się, dlaczego w tym pokoju jest tak zimno. 65 rzez dłuższą chwilę siedzieliśmy w milczeniu. — Zapal sobie — odezwała się wreszcie Strega, wstała i poszła w kierunku łazienki. Zamknęła drzwi. Usłyszałem szum lejącej się wody. Wyszła owinięta w białe prześcieradło, ze zmierzwionymi włosami. Wyglądała na trzynaście
lat. — Teraz ty — poleciła. Gdy wyszedłem z łazienki, sypialnia była pusta. Usłyszałem dochodzącą z dołu muzykę. Barbra Streisand. Fatalnie. Strega siedziała na białej kanapie, ubrana w czarną plisowaną spódnicę i białą bluzkę. Minąłem ją, kierując się ku schodom. Wstała i chwyciła mnie za ramię. Wolną ręką zgarnęła z podłogi kurtkę z norek. Po schodach schodziłem pierwszy, czując za sobą jej obecność. Nie podobało mi się to uczucie. Bez słowa wsiedliśmy do BMW. Zatrzymała się koło przystanku autobusowego, jak zwykle hamując zbyt gwałtownie. — Jak będzie z chłopcem? — zapytałem po raz kolejny. — Przyprowadzę ci go — odpowiedziała. — Daj mi znać dzień wcześniej. Po jej oczach było widać, że myślami jest gdzie indziej. — To dobrze — powiedziałem, wysiadając z auta i odwracając się w jej stronę. Pożegnała mnie ruchem ust, takim jak przy pocałunku. Wyglądało to jak szyderstwo. 229 66 o północy zostało jeszcze pół godziny, kiedy złapałem kolejkę jadącą w stronę Manhattanu. Gdy wysiadłem na przystanku pod World Trade Center, przejściem podziemnym udałem się na parking, na którym zostawiłem lincolna. Stamtąd pojechałem prosto do biura. Wypuściłem Pansy na dach, a sam otworzyłem lodówkę, szukając czegoś do jedzenia. Znalazłem jednak tylko słoik z musztardą, drugi z majonezem i zamrożoną bułkę. Nalałem sobie szklankę zimnej wody, rozmyślając, jak w więzieniu robiliśmy sobie kanapki z majonezem. Niekiedy trudno mi zapanować nad wspomnieniami z tamtych czasów. Za to bardzo dobrze panuję nad swoim żołądkiem. Zaspokojenie głodu postanowiłem odłożyć do rana. Na biurku leżały zdjęcia Scotty'ego. Mały, szczęśliwy dzieciak... Tak, jak podobno kiedyś ona. Przypiąłem fotografie do korkowej tablicy zawieszonej nad biurkiem. Musiałem utrwalić sobie w pamięci wygląd chłopca. Zapaliłem. Patrzyłem to na twarz Scotty'ego, to na żarzącego się papierosa. Próbowałem rozwiązać tę zagadkę. Bez rezultatu. Rozległo się walenie do tylnych drzwi — Pansy znudziło się czekanie na mnie na dachu. Wpuściłem ją, włączyłem radio i przygotowując dla niej żarcie, słuchałem wiadomości. Później położyłem się. W radiu leciało „Jesteś tysiąc mil stąd" The 230 Heartbeats. Piosenka z innych czasów — mówiła o facecie służącym w wojsku, na którego
czekała w domu dziewczyna. Pamiętam, że w więzieniu wielu moich kumpli bardzo lubiło ten kawałek. Pomyślałem o Flood znajdującej się teraz w jakiejś świątyni w Japonii i zasnąłem. 67 budził mnie zapach żarcia dla psów. Niechętnie otworzyłem oczy i zobaczyłem oddalony zaledwie o kilka centymetrów olbrzymi pysk Pansy. Coś chodziło mi po głowie — coś, co miało związek ze zdjęciami. Leżałem, nie zwracając uwagi na Pansy, i próbowałem sobie przypomieć, co to było... Bez skutku. Większość snów nie daje się po przebudzeniu odtworzyć... Wziąłem prysznic i poszedłem kupić coś na śniadanie, wciąż usiłując przypomieć sobie ten sen. Nic z tego. Pansy zjadła swoją część babeczek, które przyniosłem. Dopiero gdy odłożyłem gazetę, zdałem sobie sprawę, że nawet nie sprawdziłem rezultatów sobotniej gonitwy. Depresja... Powinienem skontaktować się z Immaculatą, by ją zawiadomić, że przyprowadzę chłopca na rozmowę. A później musiałem jedynie cierpliwie czekać. Na skrzyżowaniu Bowery i Delancey zatrzymało mnie czerwone światło. Potężny Murzyn z głową owiniętą brudnym badażem podszedł i zaproponował, że umyje mi przednią szybę za ćwierć dolca. Jakaś zniszczona, stara kobieta zaoferowała mi inną usługę za jedyne dziesięć papierów. Skorzystałem tylko z pierwszej propozycji. Uliczka za restauracją Mamy była pusta. Jak zawsze. Opadłem na krzesło przy swoim stoliku i rozejrzałem się, wypatrując Mamy. Podszedł do mnie kelner z wazą zupy. Dałem mu znak, że nie jestem głodny. On jednak postawił przede 232 mną wazę, ukłonił się i oddalił. Skoro Mama kazała mu podać zupę, zrobił to. Po kilku minutach pojawiła się Mama, trzymając ręce w kieszeniach długiej sukni. — Nie obsłużył cię? — spytała zdziwiona. — Nie jestem głodny, Mamo. — Zupa nie jest na głód. Zupa to lekarstwo — powiedziała, siadając naprzeciwko mnie. Nalała mi solidną porcję. Sobie również. Kobiety nigdy mnie nie słuchają... — Muszę zadzwonić do Mac — powiedziałem. — Ja to zrobię. Chcesz, żeby tu przyszła? Skinąłem głową. — Dobrze. Chcę porozmawiać z jej dzieckiem. — Mamo. Ono urodzi się dopiero za kilka miesięcy. — Wtedy będzie za późno. Teraz z nim porozmawiam i przygotuję je na wszystko. — Skoro tak musi być — mruknąłem pod nosem. Nie miałem nastroju na jej voodoo. Zjadłem zupę i nie zaprotestowałem, gdy Mama, uśmiechając się z aporobatą, nalała mi jeszcze jedną porcję. Zapaliłem papierosa i zapytałem, kiedy zadzwoni do Mac. — Niedługo — odpowiedziała. — Był do ciebie telefon. Wczoraj wieczorem.
Patrzyłem na nią i czekałem na szczegóły. — Mężczyzna. Mówił, że ma dla ciebie nazwisko i żebyś zadzwonił do Bronxu. Kret. — Dziękuję, Mamo — rzuciłem przez ramię, kierując się na zaplecze. Wykręciłem numer złomowiska — odebrał prawie natychmiast. — Masz dla mnie to nazwisko? — Tak. — Mam przyjechać? — Spotkamy się na lądowisku. — Kiedy? — Pojutrze — powiedział i odłożył słuchawkę. Wróciłem na salę. Kret miał czekać na lądowisku helikopterów w pobliżu East Side Drive. Za dwie godziny. Z nazwiskiem. To 233 idiotyczne miejsce na spotkania, ale nie było sensu się z nim kłócić. Kret uwielbia helikoptery. Mama nadal siedziała przy stole. — Zadzwonić po Immaculatę? — spytała. — Jasne. Dzięki. — Czujesz się lepiej, Burkę? — Tak — odpowiedziałem. I była to prawda. 68 dążyłem poradzić sobie z połową porcji pieczonej kaczki, żeberek i ryżu, gdy do restauracji weszła Immacułata. Wstałem, ukłoniłem się jej i pokazałem, żeby usiadła i coś zjadła. Nakładałem właśnie na jej talerz ryż, gdy podeszła Mama. Usiadła obok niej i krzyknęła coś po chińsku. Natychmiast pojawił się kelner. Szybko zebrał ze stołu wszystko oprócz mojego talerza. Po chwili wrócił, niosąc kilka półmisków przykrytych srebrnymi pokrywkami. Mama uroczyście obsłużyła Mac, starannie układając jedzenie na jej talerzu. — Czy jest coś nie tak z tym, co ja jem? — zapytałem. — Dla ciebie jest ono dobre, ale ty nie jesteś matką. Immaculata uśmiechnęła się. — Dziękuję, Mamo — powiedziała. — Jedz tylko najlepsze potrawy. Zdrowe dla dziecka. Żeby było silne. Żadnego cukru, a dużo mleka. Skończyłem jeść, odstawiłem talerz i zapaliłem papierosa. — Dym także szkodzi dziecku — powiedziała Mama, patrząc na mnie z dezaprobatą. — Mamo, przecież ono się jeszcze nie urodziło. — Ale już żyje, prawda, maleństwo? — powiedziała, głaszcząc płaski brzuch Immaculaty. Zgasiłem papierosa. — A czy dziecko nie będzie miało nic przeciwko temu, żebym porozmawiał z Mac? 235 — Mów łagodnym głosem — poleciła Mama — i najpierw przywitaj się z dzieckiem.
— —
Co? Porozmawiasz z matką, ale najpierw powiedz dziecku dzień dobry. Jak skończysz —
pożegnaj się. Bardzo proste, nawet dla ciebie, Burkę. Wywróciłem oczami, szukając współczucia u Immaculaty. Ona jednak siedziała z kamienną twarzą. Najwyraźniej także była zdania, że to wszystko miało sens. Ukłoniłem się Mac. — Dzień dobry, szanowne dzieciątko — zacząłem. — Chciałbym porozmawiać z twoją piękną mamą, która, mam nadzieję, pomoże mi w pewnej bardzo ważnej sprawie. Jesteś najszczęśliwszym z dzieci, mając tak kochających rodziców. Jestem przekonany, że odziedziczysz urodę i inteligencję swojej matki, oraz siłę i odwagę ojca. Niech wszystkie twoje dni na tym świecie będą błogosławione miłością. Nazywam się Burkę. Jestem bratem twego ojca. Mama skinęła głową z aprobatą. Immaculata ukłoniła mi się, a na jej ustach pojawił się delikatny uśmiech. — Mac, pamiętasz tego chłopca, o którym ci opowiadałem? Przypuszczam, że sporo widział, gdy robili mu to zdjęcie. Jeśli z nim porozmawiasz, może powie ci coś, czego nikomu jeszcze nie powiedział. — Może. Ale czasami potrzeba na to czasu. Im większe poczucie bezpieczeństwa ma dziecko, tym więcej szczegółów zdradzi. Najłatwiejsze zadanie miałby jego terapeuta. — On nie ma terapeuty. — Dlaczego? — Jego matka... inni krewni... uważają, że będzie najlepiej, jeżeli o tym wszystkim zapomni. — To się na nic nie zda. Dziecko musi pokonać poczucie winy, strach, złość... zwłaszcza złość. Trzeba pozwolić mu ją wyładować... Pomyślałem o więzieniu. Gdyby dzieciaka tam zgwałcono, miałby do wyboru tylko parę możliwości: nadstawiać dupę każdemu, kto by tego zażądał; poprosić o areszt ochronny; zabić się; zabić tego, kto mu to zrobił. Tylko ta ostatnia możliwość miałaby jakikolwiek sens — dawałaby pewność, że będzie się znów traktowanym jak człowiek. I byłaby to terapia odnosząca natychmiastowy skutek. 236 — Czy zajęłabyś się tym dzieckiem? — Wywiad, o który prosisz, jest początkiem leczenia. Byłoby z mojej strony nieetyczne, gdybym poprzestała na wyciągnięciu od chłopca informacji. Niekoniecznie ja
muszę być osobą prowadzącą dalsze leczenie, ale ktoś powinien się tym zająć. — Postaram się to załatwić — obiecałem. Spojrzałem na zegarek. Musiałem już iść na spotkanie z Kretem. — Kiedy będziesz miała czas? — Jutro po południu jestem wolna. Mógłbyś przyprowadzić dziecko około trzeciej? — Czy nie moglibyśmy tego przełożyć na pojutrze? Jego opiekunowie prosili, żeby zawiadomić ich przynajmniej dzień wcześniej. — W porządku. A więc w czwartek. Ale w takim razie o czwartej. — Dobrze. Wstałem, ukłoniłem się i chciałem odejść, ale Mama spojrzała na mnie groźnie. — Do widzenia, dziecko — powiedziałem. — Było mi bardzo miło cię poznać. Mam nadzieję, że wkrótce znów się spotkamy. Mama uśmiechnęła się. Byłem dopiero w połowie drogi do kuchni, a one już prowadziły gorączkową dyskusję na temat kołyski. Żałowałem, że nie mogę zaczekać, aż przyjdzie Max — chciałbym widzieć jego minę, gdy Mama zażąda, aby zaczął odkładać w banku pieniądze na przyszłą edukację dziecka. 69 J echałem East Side Drive. Dzięki nowemu rozporządzeniu Mamy Wong, papieros smakował mi bardziej niż zwykle. Facet w radiu pieprzył coś o kolejnym skandalu politycznym w Queens. Korupcja wśród władz Nowego Jorku jest chyba starsza niż samo miasto, ale te dupki w radiu mówią o niej jak o czym niesłychanym. Cóż, ludzie lubią dowiadywać się o tym, na co nie mają żadnego wpływu... Wjechałem na wielki strzeżony parking w pobliżu lądowiska. Podszedł do mnie cieć o lisiej twarzy. — Potrzebujesz pan kwitek? — zapytał. — Nie wiem. A co pan o tym myśli? — Daj pan piątkę i postaw brykę w tamtym rogu. Kluczyków nie musisz pan oddawać. Tablica nad wjazdem informowała, że za pierwsze pół godziny opłata wynosi siedem papierów. Typowa nowojorska transakcja — trochę dla ciebie, trochę dla mnie, a ten, kto miał zarobić, niech idzie się pieprzyć. Podszedłem do skraju lądowiska. Stał na nim niebiesko-biały helikopter i czekał na pasażerów — głównie turystów, którzy chcieliby poznać Manhattan ze wszystkich możliwych stron. Właśnie zapaliłem drugiego papierosa, gdy Kret wyszedł zza samochodów. Miał na sobie biały kombinezon i pas na narzędzia, a w ręce niósł nieodłączną teczkę. Nie wyglądał
groźnie. 238 — Cześć, Kret — powiedziałem na powitanie. Nic nie odpowiedział, więc zapytałem: — Masz dla mnie to nazwisko i adres? Kret wskazał głową w stronę dwupasmówki, odwrócił się i ruszył w jej kierunku. Poszedłem za nim, zastanawiając się, dlaczego nie chce rozmawiać na lądowisku. Doszliśmy do legendy południowego Bronxu — starego, zdezelowanego forda, którego karoseria składała się głównie z rdzy zmieszanej z farbą podkładową. Wóz nie miał już amortyzatorów; resory owszem miał, ale popękane; po tapicerce pozostało jedynie wspomnienie, a w pokrywie bagażnika była ogromna dziura — pozostałość po ostatnim włamaniu. Kret wsiadł do środka, a ja za nim. Silnik, o dziwo, zaskoczył już za pierwszym razem. Kret wrzucił bieg i ruszył. — Uważasz, że tu nie jest wystarczająco bezpiecznie, żebyś mógł mówić? — zapytałem. — Muszę jechać z tobą. — Dlaczego. — Temu człowiekowi włos nie ma prawa spaść z głowy. Zażądali tego moi przyjaciele — ci, którzy dali mi jego namiary. Nie wolno ci zrobić mu krzywdy, a ja muszę tego dopilnować. — Czy on zechce ze mną rozmawiać? — Wszystko jest załatwione. Będzie z tobą rozmawiał, ale tylko o sprawach ogólnych, rozumiesz? Nie o tym, co on robi, tylko o tym, co robią oni wszyscy. — Świetnie. Czy mogę go nastraszyć? — On wie, że nie wolno ci go tknąć, więc nic to nie da. W milczeniu zapaliłem papierosa. Lecz Kret czytał w moich myślach. — Będziesz znał jego adres. Facet zażądał, żebyście spotkali się u niego w domu. Ale jeśli coś mu się stanie, moi przyjaciele będą za to winić ciebie. Facet jest dla nas ważny. — Takie ścierwo może być dla kogoś ważne? Oczy Kreta błysnęły za grubymi szkłami okularów. — Mamy takie powiedzenie: „Drzewo, które daje owoce, nie pyta, z czego składa się nawóz". Jasne? — Jasne — odpowiedziałem. Nie miałem wyboru. Kret jechał tak samo, jak chodzi po swym złomowisku — pozornie na nic nie zwracał uwagi, po prostu jechał przed siebie. Ale 239 prowadził z dużą wprawą, wykorzystując wszystkie nadarzające się okazje i nie zwracając uwagi na wściekłe trąbienie, gdy zajeżdżał komuś drogę. Zaparkowaliśmy przy Dziewiątej w West Side. Kret wyłączył silnik i spojrzał na mnie.
— Masz coś przy sobie? — spytał. — Jestem czysty. — A zapalniczka, którą dla ciebie zrobiłem? Nie odpowiedziałem. Chodziło mu o jednorazówkę, którą napełnił napalmem. — Zostaw ją tutaj — polecił. Otworzyłem schowek i wrzuciłem tam zapalniczkę. — A ty zostawisz swoją teczkę? — spytałem. Spojrzał na mnie jak na idiotę. 70 S tanęliśmy przed domem przy Piątej Alei. Był to trzypiętrowy budynek, podobny do innych w tej okolicy, 0 elewacji z wapienia. Dom miał jakieś jedenaście metrów szerokości, a jego wartość można by zapisać liczbą siedmiocyfrową. Przed niepożądanymi gośćmi chroniły masywne drzwi z tekowego drewna 1 potężna krata z kutego żelaza. Kret nacisnął przycisk dzwonka z macicy perłowej. Nie czekaliśmy długo. Drzwi otworzyły się i stanął w nich wysoki, szczupły facet. Ręce trzymał w kieszeniach jedwabnego szlafroka. — Słucham? — Moisze — powiedział Kret. — Niech się panowie trochę cofną — polecił gospodarz. Miał brytyjski akcent. Stanęliśmy tak, aby mógł otworzyć kratę. Wszedłszy do środka, czekaliśmy, aż zamknie kratę i drzwi. Znaleźliśmy się w bardzo długim i wąskim pomieszczeniu. Na błyszczącej podłodze z ciemnego drewna stały meble w stylu wiktoriańskim, obciągnięte materiałem w białoniebieskie kwiaty. Paliła się tylko jedna lampa — najprawdopodobniej gazowa, ponieważ jej niebieskawe światło migotało. — Czy mogę prosić o panów okrycia? — spytał facet, otwierając szafę znajdującą się obok drzwi wejściowych. Przecząco pokręciłem głową. Kret nie miał na sobie nic oprócz kombinezonu. 16 — Strega 241 — Proszę... — omdlewającym ruchem wskazał na schody, puszczając nas przodem. Poszedłem pierwszy, za mną Kret. Dla tego cholernego dupka łamaliśmy wszelkie zasady. — Proszę na prawo. Weszliśmy do wielkiego pokoju, wyglądającego na znacznie mniejszy, ze względu na ilość znajdujących się w nim mebli. Centralnym punktem było w nim biurko na grubych, rzeźbionych nogach. Na podłodze leżał niebieski perski dywan w czerwono-białe wzory. Jedną ze ścian zajmował marmurowy kominek. Okna zasłonięte były ciężkimi, aksamitnymi zasłonami, w takim samym odcieniu co dywan. Wszystko było zabytkowe — z wyjątkiem stojącego na drewnianym
stoliku monitora. — Proszę, niech panowie usiądą — powiedział facet, i sam zajął miejsce za biurkiem. Wybrałem ciężki, skórzany fotel, obok którego stała popielniczka z brązu i szkła. Kret stanął przy drzwiach, rozglądając się po pokoju. Następnie usiadł na podłodze, opierając się o drzwi i stawiając obok siebie teczkę. Spojrzał na mnie znacząco, przypominając mi o warunkach umowy, a następnie wyjął z teczki jakieś papiery i pogrążył się w lekturze. — Może życzą sobie panowie coś do picia? Kawę? Coś zimnego? A może sherry? Pokręciłem głową. Kret chyba nawet nie usłyszał pytania. — W takim razie może piwa? — Nie — odpowiedziałem. Zgodnie z umową nie wolno mi było mu grozić, co wcale nie znaczyło, że mam udawać jego kumpla. Sięgnął po stojącą na biurku kryształową karafkę. Z jej szyjki zwisało na srebrnym łańcuszku coś, co wyglądało jak liść. Facet nalał sobie szklaneczkę sherry, patrząc pod światło ocenił przejrzystość płynu i pociągnął mały łyk. Był zupełnie spokojny. W przyćmionym świetle trudno było przyjrzeć się rysom jego twarzy. Był bardzo chudy, z łysiną na czubku głowy, a jego twarz miała kształt trójkąta — szeroka u góry, zwężała się ku dołowi. Miał tak bujne brwi, że niemal przesłaniały mu oczy. Usta wąskie i blade, palce długie, z polakierowanymi paznokciami. — A więc — zaczął — w czym mogę panu pomóc, panie...? — Szukam zdjęcia — odparłem, ignorując pytanie o nazwisko. — Zdjęcia dziecka. 242 — I myśli pan, że ja je mam? Wzruszyłem ramionami. Chciałbym bardzo, żeby tak było. — Niekoniecznie. Ale może potrafi pan udzielić mi jakichś informacji... Podsunąć pomysł, gdzie mam szukać. — Rozumiem. Niech pan powie, co to za zdjęcie? — Jest na nim chłopiec. Mały, pucołowaty blondyn. Mniej więcej sześcioletni. Facet siedział spokojnie za biurkiem i czekał cierpliwie. Nie powiedziałem mu jeszcze wystarczająco dużo. — To jest zdjęcie pornograficzne — dodałem. — Hmm... — wymamrotał. — Używa pan ostrych słów. A przecież zakochani chłopcy często pozwalają się fotografować... Krew we mnie zawrzała. Poczułem wzrok Kreta i zapanowałem nad sobą, zaciągając się głęboko papierosem. — Kto może mieć takie zdjęcie? — Och, praktycznie każdy. To zależy od tego, w jakim celu je zrobiono. — Dlaczego? — Jeżeli zrobił je jego mentor, raczej nie znajdzie się w obiegu. Rozumie pan?
— —
Mentor? Mentor, proszę pana, to człowiek, który uczy kogoś, wychowuje i przygotowuje do
życia. Pomaga rozwiązywać problemy... Tego typu rzeczy. Patrzyłem na tego gnojka, wyobrażając sobie małe, czerwone ogniska rakowe w jego płucach, życzyłem mu tego z całego serca. Uniosłem brwi — czekałem na dalsze wyjaśnienia. — Mężczyźni, którzy kochają chłopców, nie są tacy jak inni — tłumaczył dalej tonem pełnym czci. — Podobnie jak chłopcy, którzy kochają dorosłych mężczyzn. To wyjątkowe związki. Niestety, społeczeństwo tego nie rozumie. — Proszę mi o tym opowiedzieć. — Chłopiec, który czuje pociąg seksualny do dorosłych mężczyzn, staje w obliczu wielkiego zagrożenia. Świat go nie zrozumie, wiele drzwi za trzaśnie mu się przed nosem. Zadaniem jego oddanego mentora jest doprowadzenie do tego, by obiecujący pąk rozwinął się w piękny kwiat. Musi pomóc chłopcu stać się mężczyzną. 243 — Czy właśnie temu ma służyć robienie dzieciom zdjęć pornograficznych? — Niech pan, przyjacielu, nie sądzi zbyt pochopnie. Prawdziwy mentor nigdy nie zrobiłby takiego zdjęcia w celu osiągnięcia korzyści materialnych. Robi się je, aby ocalić przed zapomnieniem te wspaniałe chwile. Dzieci dorastają, mój drogi. — W jego głosie pojawił się szczery smutek. — Czyż kochający rodzice nie fotografują swych pociech, aby w przyszłości móc powspominać dawne czasy? Nie odpowiedziałem. Nie wiem, co robią kochający rodzice. Ci, którzy mieli mi ich zastąpić, rzeczywiście fotografowali mnie bardzo często. Z profilu i en face. — W ten sposób można na zawsze zatrzymać najwspanialsze chwile. Nawet gdy ukochana osoba już odejdzie. — Więc twierdzi pan, że ludzie... ludzie tacy jak pan robią te zdjęcia tylko na pamiątkę? Że ich nie sprzedają? — Ludzie tacy jak ja... Czy pan w ogóle wie cokolwiek o „ludziach takich jak ja"? — Nie — oparłem. Zgodnie z umową nie mogłem mu nic zrobić. Nikt jednak nie powiedział, że mam mu mówić prawdę. — Jestem pedofilem — powiedział tonem tak dumnym, jak imigrant, który po wielu latach dostał kartę stałego pobytu i mówi: „Jestem obywatelem". — Mój popęd seksualny skierowany jest ku dzieciom, a konkretnie chłopcom. Patrzyłem na niego, czekając na dalszy ciąg opowieści. — Nie gwałcę dzieci. Nie jestem zboczeńcem. To, co robię, jest sprzeczne z waszym
prawem. Przynajmniej na razie. Lecz moje związki z chłopcami są czyste. Kocham tych, którzy mnie kochają. Czy jest w tym coś złego? Nie miałem zamiaru odpowiadać na to pytanie, więc zapaliłem sobie kolejnego papierosa. — Panu pewnie to wszystko wydaje się bardzo proste. — Na jego twarzy pojawił się wyraz pogardy dla mojego prostactwa. — Kocham chłopców, więc dla pana jestem homoseksualistą, prawda? — Nie — zapewniłem go. Tym razem nie skłamałem. Homoseksualiści to dorośli mężczyźni, którzy uprawiają seks z innymi dorosłymi mężczyznami; niektórzy z nich to bardzo porządni goście, a niektórzy to gnojki. Zupełnie jak wśród pozostałych mężczyzn. Ale ten zboczeniec nie należał do żadnej z tych grup. 244 Przyglądał mi się, szukając jakiejś wskazówki. — Pewnie pan sądzi, że takich jak ja jest niewielu...? Muszę jednak panu powiedzieć, że wiele znanych i szanowanych w tym mieście osobistości podziela moje zainteresowania. Przecież gdybym nie miał znajomych wśród wysoko postawionych osób, nie byłbym teraz chroniony przez pańskiego człowieka. Kret obrzucił go spojrzeniem bez wyrazu. — Każdy chłopiec, którego kocham... i który odwzajemnia to uczucie... odnosi korzyści, których pan nigdy nie potrafi zrozumieć. Dorasta pod moimi skrzydłami... Dorośleje. Otrzymuje wykształcenie zarówno intelektualne, jak i duchowe... Jestem siłą zupełnie odmieniającą jego życie. Rozumie pan? — Tak. — To akurat rozumiałem. — Rzeczywiście, robię zdjęcia swoich chłopców... W późniejszych latach z przyjemnością oglądamy je razem... To jakby ikony naszej miłości. Chłopiec tak krótko jest chłopcem — dodał ze smutkiem. — I nie sprzedaje pan zdjęć? — Oczywiście, że nie. Nie potrzebuję pieniędzy, ale nie o to tutaj chodzi. Sprzedaż zdjęć zdegradowałaby naszą miłość... Byłaby pogwałceniem naszego związku... Nie, nigdy bym tego nie zrobił — Więc nikt nigdy nie widział zdjęć, które pan zrobił? — Nikt spoza naszego kręgu. Czasami, choć bardzo rzadko, wymieniamy się zdjęciami. Jednak odbywa się to tylko w wąskim kręgu przyjaciół. I nigdy nie wchodzą w grę pieniądze. — Po prostu wymieniacie się zdjęciami...? Jak dzieci modelami samochodów? — Używa pan dosyć nieodpowiednich porównań. Wiem, że nie chce pan nikogo obrazić... Skinąłem głową. Chciałem, żeby mówił dalej. Kret nie podniósł wzroku sponad swych papierów,
ale czułem, że chciałby dać mi znak, żebym uważał na słowa. — Moi chłopcy cieszą się, sprawiając mi przyjemność. A mnie sprawia przyjemność pokazywanie ich miłości do mnie osobom, które mają takie same poglądy na życie jak ja. Pociągnął łyk sherry. — Może jest odrobina egotyzmu w tym wymienianiu się fotografiami... Jestem dumny ze swoich sukcesów. Oczywiście 245 wszyscy staramy się zachować wszelkie środki ostrożności. Rozumie pan? Oczywiście, to także rozumiałem. Skinąłem głową. — Są tacy, którzy robią zdjęcia w celach handlowych. Ale to zupełnie inni ludzie... Oni nie należą do naszego towarzystwa. Żaden prawdziwy pedofil nigdy nie kupi czegoś takiego. Te zdjęcia są zupełnie anonimowe. Nic nie wiadomo o chłopcach, którzy się na nich znajdują. A przecież seks jest tylko częścią prawdziwej miłości. Czy pan to rozumie? — Tak, rozumiem — odpowiedziałem. Pror miał rację mówiąc, że nawet diabeł może cytować Pismo Święte. — Czy zdecydowałby się pan zniszczyć zdjęcia? Na przykład z obawy przed rewizją? — zapytałem. — Prawdziwy pedofil nigdy by czegoś takiego nie zrobił, przyjacielu. Mogę pana zapewnić, że nawet gdyby w tej chwili policja dobijała się do moich drzwi, nie wrzuciłbym swych wspomnień do tego kominka. — Ale te zdjęcia są przecież dowodem... — Tak, dowodem miłości. — Z powodu takiego dowodu miłości można wylądować w więzieniu. Na jego ustach pojawił się uśmiech. — Więzienie jest czymś, co grozi nam przez cały czas — powiedział. — Lecz prawdziwy pedofil jest na nie przygotowany. Fakt, że coś jest niezgodne z prawem, nie oznacza, iż jest ono niemoralne. — Więc uważa pan, że warto dla tego iść do więzienia? — Tak. Dla tego warto poświęcić o wiele więcej. — Ludzie, którzy... wymieniają się zdjęciami... Czy potrafiłby się pan z nimi skontaktować? — Mamy swoją sieć — odparł. — Oczywiście ograniczoną. Widzi pan komputer? Kiwnąłem twierdząco głową. — A to urządzenie obok...? To modem. Jest to dosyć skomplikowane urządzenie... Ale krótko mówiąc, porozumiewamy się za jego pomocą. Należy wprowadzić odpowiedni numer; dzięki niemu wchodzi się do sieci... Następnie wpisuje się hasło... W ten sposób możemy się
porozumiewać, nie ujawniając swoich nazwisk. Spojrzałem na niego ze zdziwieniem. 246 — Jak już mówiłem, sprawa jest bardzo skomplikowana. — Facet był wyraźnie z siebie zadowolony. Kret spojrzał na niego z pobłażaniem. — Czy mógłby mi pan to zademonstrować? — Oczywiście. Wstał i podszedł do komputera. Włączył modem, wystukał na klawiaturze jakiś numer i niecierpliwie czekał. Gdy z ekranu zniknęły wszystkie napisy, wprowadził hasło. Po chwili na ekranie pojawiła się odpowiedź: „Pozdrowienia od Świętego Mikołaja". — Święty Mikołaj to jeden z nas — poinformował mnie, a następnie wpisał: „Czy masz dla nas jakieś nowe prezenty?" Wcisnął jakiś klawisz i napis zniknął. Po jakimś czasie pojawiła się odpowiedź: „Siedem pełnych worków". — Jego nowy chłopiec ma siedem lat — wyjaśnił mi gospodarz. — Rozumie pan? — Tak — odpowiedziałem. Ładny Święty Mikołaj. Facet odwrócił się do klawiatury. „Tu Nauczyciel. Czy uważasz, że jest zbyt wcześnie, aby wymienić prezenty?" — zapytał. „Na prezenty miłosne nigdy nie jest za wcześnie" — padła odpowiedź. Facet spojrzał na mnie przez ramię. Ponownie skinąłem głową. Wszystko jasne. „Później" — wpisał. — Czy coś jeszcze? — zapytał mnie. — Jeżeli zdjęcie, którego szukam... zostało zrobione na sprzedaż... nie przez pedofila... czy istnieje szansa, żebym je zdobył? — Nigdy w życiu. Oni sprzedają te fotografie praktycznie każdemu... Poza tym są to kopie, a nie oryginały. Istnieją setki, a nawet tysiące odbitek. Oryginalne zdjęcie można odnaleźć jedynie w prywatnej kolekcji. — Załóżmy, że nie zależy mi, aby to był oryginał. Czy, jeżeli pokażę panu zdjęcie chłopca, popyta pan... dowie się, czy ktoś z grona pańskich znajomych ma fotografię, której szukam? — Nie — odpowiedział. — Nie mogę zawieść zaufania moich przyjaciół. 247 Spojrzał w stronę Kreta, przypominając o gwarancji bezpieczeństwa. — Nie ma pan również kontaktu ze sprzedawcami zdjęć? — Nie. Ten palant nie mógł mi pomóc. — Rozumiem — rzuciłem, wstając z fotela i kierując się w stronę drzwi. Spojrzał na mnie obojętnie i powiedział: — Wybaczą panowie, że nie odprowadzę ich do wyjścia? Kret wstał i puścił mnie przodem. — I jeszcze coś — odezwał się nasz gospodarz. — Mam szczerą nadzieję, że pan się tu
czegoś nauczył. Pewnej tolerancji w stosunku do nas i do naszej miłości. Ufam, że możemy znaleźć jakąś płaszczyznę porozumienia. Nie drgnąłem nawet, starając się zapanować nad dłońmi zaciskającymi się w pięści. — Jestem prawdziwym pedofilem — dodał. — 1 jeśli będzie trzeba, gótów jestem zginąć za swoje przekonania. — To może być nasza platforma porozumienia — powiedziałem i ruszyłem na dół. 71 Zatrzymałem się przy budce telefonicznej, by zadzwonić do Stregi i zawiadomić ją, że będę potrzebował Scot-ty'ego za dwa dni. Jej numer był zajęty. Wyjąłem papierosa, zapaliłem, a po chwili spróbowałem ponownie. Odebrała prawie natychmiast. — To ja — powiedziałem. — Czwartek po południu. Tak jak się umówiliśmy. Przywieź go na parking przed sądem na Manhattanie, tam gdzie spotkaliśmy się pierwszy raz. — O której? — Czwarta po południu. Jeżeli na parkingu będzie tłok, stanę przed budynkiem Sądu Rodzinnego. Stary budynek na Lafayette. Wiesz, który to jest? — Znajdę. — Przygotuj małego, żeby nie bał się ze mną jechać. — Załatwione — odpowiedziała mechanicznie. — A więc do zobaczenia w czwartek. — A może dziś? — To za wcześnie. Muszę najpierw wszystko załatwić. — A ja? — Co ty? — Jestem dziś wieczorem sama. Zupełnie sama. Może masz ochotę wpaść do mnie i pogadać? — Nie mogę... Pracuję. 249 — Może jednak masz na to ochotę? — szepnęła. Wyobraziłem sobie jej drwiący uśmiech. — Innym razem. — Tego nigdy nie możesz być pewien. — Rzuciła słuchawkę. Wróciłem do biura, zastanawiając się, gdzie też przez cały czas podziewa się jej ukochana córeczka. 72 N astępny dzień spędziłem nadrabiając zaległości w interesach. American Express zagroził mi zablokowaniem kilku kart kredytowych, jeżeli natychmiast nie wyrównam niedoboru. Jedyną logiczną odpowiedzią na tak słuszną prośbę było wypisanie kilku nowych podań. Dokładnie sprawdziłem na mojej liście, czy przypadkiem nie użyłem nazwiska już raz wykorzystanego. Następnie dałem kilka ogłoszeń — moja nowa firma wysyłkowa oferowała oryginalny wielofunkcyjny nóż
wojskowy. I to za jedyne dwadzieścia pięć dolców. Czeków nie przyjmowałem — na świecie jest przecież tylu nieuczciwych ludzi... Później zająłem się świadectwami urodzenia dzieci, które zmarły przed ukończeniem pierwszego roku życia. Część z nich złożyła podania o przyznanie numeru ubezpieczenia społecznego, a część o tymczasowe prawa jazdy. Na podstawie tych dokumentów będę się później starał o paszporty, renty, zasiłki dla bezrobotnych i tym podobne. Dopóki człowiek nie jest zbyt zachłanny, można z tego żyć. Nikt się nie zorientuje. W końcu sprawdziłem, jak wyglądają sprawy mieszkań. Mam ich w mieście kilka. Kiedy umiera ktoś wynajmujący mieszkanie, pewien mój znajomy daje mi o tym znać. Pieniążki przechodzą z rączki do rączki i staję się nowym lokatorem. Następnie za grube pieniądze odnajmuję lokal yuppies. Prędzej czy później właściciel domu orientuje się, co jest grane, i zarządza eksmisję lokatora. 251 Wtedy przestaję pobierać opłaty od yuppies. Nie zwracam im jednak kaucji, wpłaconej przy zawieraniu umowy o wynajem. Po południu zabrałem Pansy na spacer nad Hudson. Tam spuściłem ją ze smyczy i upewniłem się, że jeszcze nie zapomniała, co oznacza bezwzględne posłuszeństwo. Potem wziąłem ją ze sobą do sali bilardowej i pozwoliłem patrzeć na mnie z potępieniem, kiedy rzuciłem pięćdziesiąt dolców na stół stojący tuż pod tabliczką „Hazard surowo wzbroniony". Zabijałem czas. Na wolności jest to jednak dużo łatwiejsze niż w więzieniu. 73 Nazajutrz, punktualnie o szesnastej, zaparkowałem przed sądem. Obok mnie siedziała Immaculata, a z tyłu, trzymając ręce za głową, rozpierał się Max, zatopiony w swych myślach. — Chcesz to jeszcze raz omówić? — zapytałem Mac. — Nie trzeba, Burkę. Wiem, czego oczekujesz. Ale, tak jak ci mówiłam, to może zająć sporo czasu. Nie jestem w stanie ci obiecać, że mały powie mi wszystko już podczas pierwszej rozmowy. — Jak długo to może potrwać? — Zależy od dziecka... i od głębokości urazu. Z niektórych dzieci nigdy nie udaje się wydobyć całej prawdy. — A czy nie da się zastosować jakiejś formy nacisku. Oczy Mac zwęziły się.
—
Oczywiście, że się da. Ale nie robi się tego. Pierwsze spotkanie — to, na którym
dokonujemy potwierdzenia, że dziecko padło ofiarą napaści seksualnej — nie służy wyłącznie zdobyciu informacji... Pamiętaj, że jest ono częścią terapii, której nadrzędnym celem jest dobro dziecka. — Tak, oczywiście — odpowiedziałem, zapalając papierosa. — I taka jest nasza umowa. — Mac nie miała zamiaru ponownie o tym dyskutować. — Wytłumaczyłaś Maxowi, co ma robić? 253 Immaculata uśmiechnęła się. — Nie musiałam. On wszystko wiedział. Na parkingu przed sądem panowała równość. Porsche stoją obok chevroletow — i prawie każdy wóz zajmuje dwa razy więcej miejsca, niż powinien. Podszedł do mnie jakiś Latynos. — Fajki? — zapytał. Nie odpowiedziałem, więc ruszył dalej, kontynuując obchód. Jeżeli ma się gotówkę, to w okolicach sądu można kupić dosłownie wszystko. Immaculata i ja wysiedliśmy z auta i poszliśmy w stronę Sądu Rodzinnego. Nieustannie wypływał z niego strumień ludzi. Gruba Portorykanka ze zmęczoną twarzą wyszła, prowadząc za rękę może dwunastoletniego chłopca, ubranego w skórzaną kurtkę i czarny beret. — Słyszałeś, co powiedział sędzia? — zapytała matka. — Pierdolę sędziego — odpowiedział smarkacz, zręcznie uchylając się przed jej uderzeniem i uśmiechając się promiennie. Facet ubrany w firmowy kombinezon przedsiębiorstwa telekomunikacyjnego wisiał na ramieniu swego adwokata, bełkocąc coś o „kolejnym cholernym odroczeniu". Prawnik wzruszył tylko ramionami. Inny facet wybiegł z budynku, goniony przez kobietę bezskutecznie próbującą złapać go za ramię i zatrzymać. Rozglądałem się za BMW Stregi i nie zwróciłem uwagi na beżowego mercedesa jeżdżącego w tę i z powrotem po parkingu. Spojrzałem na niego dopiero wtedy, gdy rozległo się trzaśnięcie drzwiami. Stała po drugiej stronie ulicy, w czarnej chuście i długim płaszczu, także czarnym. Nie wyglądała na więcej niż szesnaście lat. Za jedną rękę trzymał ją chłopiec, a za drugą dziewczynka. Strega pochyliła się ku małej i coś do niej powiedziała. Mała pomachała wesoło w moją stronę i wszyscy ruszyli przez ulicę. Nie było zimno, ale policzki rudej były zaczerwienione. — Cześć — odezwała się tonem, którego nigdy dotąd nie słyszałem, i wyciągnęła do mnie dłoń w czarnej rękawiczce. Kiedy podałem jej swoją, dziewczynka ścisnęła ją mocno. — To jest Scotty — powiedziała, przytulając go. — A to moja Mia.
Mała uśmiechnęła się. Ubrana była dokładnie tak samo jak 254 matka. Spod czarnej chusty sterczały rude kosmyki, otaczając jej szczęśliwą małą buzię. — Jak się nazywasz? — zapytała. — Burkę. — Ale śmieszne imię! — powiedziała. — Tak samo jak Mia. — Mia to specjalne imię. — Zrobiła kwaśną minę. — To śliczne imię — odezwała się Immaculata, ratując sytuację. — To moja przyjaciółka, Immaculata — przedstawiłem ją. Mac kucnęła. Jej oczy znajdowały się teraz na wysokości oczu dzieci. — Cześć Scotty, cześć Mia — powiedziała, wyciągając ręce. Mia bez namysłu chwyciła jej dłoń — zupełnie jakby znały się od dawna. Scotty zrobił krok do tyłu. — W porządku — odpowiedziała Strega, na co mały z wahaniem zbliżył się do Mac. — Ładnie pachniesz — odezwał się po chwili. Strega spojrzała na mnie dziwnie. — To twoja przyjaciółka? — zapytała. — Immaculata porozmawia z małym — tak, jak się umówiliśmy — powiedziałem obojętnym tonem. Ruda przez cały czas patrzyła mi w oczy. — Ufam ci — powiedziała. Ja także na nią patrzyłem. Nasze myśli błądziły o tysiące kilometrów od Immaculaty i dzieci. — Ile mamy czasu? — zapytałem. — Powiedz mi tylko, gdzie mam czekać. — Może tutaj? Między siódmą trzydzieści a ósmą? — Jak sobie życzysz. Zapaliłem papierosa. W tym czasie Strega wytłumaczyła Scot-ty'emu, że ma jechać ze mną i Mac, i że przyjadą po niego z Mią; wtedy wszyscy razem pojadą do McDonalda, a później na lody. —
Dobrze Zia Peppina — zgodził się mały, chwytając Imma-culatę za rękę. Po jego
oczach było widać, że w dalszym ciągu sytuacja go przerażała. Postanowił jednak stawić jej czoło. — Powiedz jeszcze raz, jak masz na imię — poprosiła Mia Immaculatę. — Immaculata. Ale przyjaciele mówią do mnie Mac. 255 — Tak jest łatwiej — zauważyła Mia. — Przyjaciołom zawsze jest łatwiej — powiedziała Mac poważnie. — Wiem — odparła mała. Był już czas, żeby jechać. — Miło mi było panią poznać — powiedziała Strega do Mac. — Mnie również. — Mac skłoniła się lekko. — Ma pani uroczą córkę. Twarz Stregi pojaśniała. Zanim zdała sobie sprawę co robi, odkłoniła się. Mac robi jednak
na ludziach duże wrażenie... — Chodźmy, Scotty — powiedziała Mac, chwytając chłopca za rekę i kierując się w stronę lincolna. — Czy jesteś przyjacielem mamusi? — zapytała mnie Mia. — A pytałaś ją o to? — Tak. — I co powiedziała? — Że jesteś. — A czy mama kiedykolwiek cię okłamała? — Nie. — Na twarzy dziecka pojawiło się zdziwienie. — A więc znasz odpowiedź. Wyciągnąłem dłoń do Stregi. Ścisnęła ją, próbując pogruchotać mi kości. Przez cały czas uśmiechała się. — No to na razie — powiedziała, odwracając się do mnie tyłem i ciągnąc za sobą Mię. Zapaliłem papierosa, patrząc jak przechodzą przez ulicę i wsiadają do mercedesa. Ruszyłem w stronę lincolna. 74 K — Zrób to jeszcze raz! — krzyknął, klaszcząc w dłonie. — Co ma zrobić? — spytałem. — Max będzie mnie bronił — powiedział Scotty. — Jest tu po to, aby nikt mi nic nie zrobił. — Zgadza się — odpowiedziałem, widząc jak Immaculata z aprobatą kiwa głową. — Max jest najsilniejszym człowiekiem na świecie! — krzyczał Scotty z podziwem. — Zrób to jeszcze raz! Proszę! Nie mam pojęcia, jakim ojcem będzie Max, ale jestem przekonany, że hałas, jaki robią dzieci, nie jest w stanie wyprowadzić go z równowagi. Scotty wymachiwał starą, żelazną podkową. Max sięgnął nad oparciem i wziął ją od chłopca. Chwycił za oba końce, wziął głęboki oddech i całkowicie ją wyprostował, tak że stała się prostym kawałkiem metalu. — Widzisz? — zapytał Scotty. — To wspaniałe — odpowiedziałem. — Max mógłby podnieść samochód, gdyby tylko chciał. Prawda, Max? Max napiął wszystkie mięśnie i wykonał taki ruch, jakby kołysał dziecko na rękach. Uśmiechnął się. Następnie ponownie iedy wsiadałem do auta, Scotty stał na przednim siedzeniu i patrzył na Maxa. 17 — Strega 257 napiął mięśnie — tym razem w pozie kulturysty — zrobił dumną minę i pokręcił przecząco głową. — Co on mówi? — zapytał Scott Immaculatę.
— Powiedział, że siła powinna służyć ochronie ludzi, a nie popisywaniu się. — Aha. Po chwili namysłu mały zapytał: — W takim razie po co wyprostował tę podkowę? Cokolwiek te gnojki zrobiły Scotty'emu, nie udało im się go ogłupić. — Powiedziałam ci, że Max będzie twoim obrońcą, prawda? Chłopiec skinął głową. — Musiałam więc ci pokazać, że jest dobrym obrońcą. Ty i ja jesteśmy przyjaciółmi. Ale nie powinieneś ufać nowym znajomym, dopóki nie masz pewności, że mówią prawdę. Zgadza Się? — —
Tak. — Na twarzy chłopca pojawił się smutek. Wiem... — powiedziała Immaculata, klepiąc go po ramieniu. — Teraz jesteś już
bezpieczny. Nic ci nie grozi. I zrobimy wszystko, żebyś poczuł się jeszcze lepiej. Zgoda? Pokiwał głową, ale po wyrazie jego twarzy było widać, że nie jest o tym do końca przekonany. Max położył dłoń na ramieniu chłopca i trzymał ją tam przez całą drogę. Po chwili Scotty uśmiechnął się... 75 A FE * mieści się w Village, niedaleko od sądu. Udało mi się zaparkować prawie przy samym wejściu. Wysiedliśmy wszyscy razem. Immaculata szła pierwsza, trzymając Scot-ty'ego za rękę. Za nimi Max i ja. Murzyn siedzący przy stoliku tuż za szklanymi podwójnymi drzwiami, zobaczywszy Maxa i mnie idących za Mac, zerwał się na równe nogi. — Oni są ze mną — uspokoiła go Immaculata, uśmiechając się. Facet usiadł. Weszliśmy na pierwsze piętro. Kiedyś w tym budynku była jakaś fabryka. Mac wprowadziła nas do dużej sali — mniej więcej piętnaście na trzydzieści metrów. W jednym kącie leżały materace gimnastyczne. Grupa dzieci trenowała na nich jakąś odmianę karate. Młodsze dzieciaki bawiły się w piaskownicy, w drugim końcu sali. Grupa dziewcząt malowała coś, a jeden chłopiec robił na drutach. Była tam chyba ponad setka niezwykle aktywnych dzieciaków. Hałas panował taki, jak na stacji metra w godzinach szczytu. Jakaś kobieta odłączyła się od jednej z grup i ruszyła w naszą stronę. Miała może metr pięćdziesiąt wzrostu. Ciemne włosy. Włoszka, a jednak zupełne przeciwieństwo Stregi. — Szefowa — szepnęła mi do ucha Mac. — Lily. — Witaj, Mac — odezwała się kobieta. — A ty jesteś Scotty, * SAFE — Safe and Fitness Exchange — nazwa programu i ośrodków zajmujących się rehabilitacją dzieci — ofiar przestępstw seksualnych
259 prawda? — dodała, kucając, tak samo jak zrobiła to Mac przed sądem. — Mam na imię Lily. Wyciągnęła ramiona w stronę chłopca. Mały podał jej ręce, jednak przez cały czas z zainteresowaniem rozglądał się po sali. — Później będziesz mógł się pobawić z innymi dziećmi — obiecała Lily, czytając w jego myślach. — Ale najpierw pójdziemy do innego pokoju. Jest zarezerwowany specjalnie dla ciebie. Powiedziała to takim tonem, że Scotty nagle poczuł się bardzo ważny. Na jego usta powrócił uśmiech. Lily wzięła Scotty'ego za jedną rękę, Mac za drugą. Podniosły go, a on wywijał w powietrzu nogami i chichotał uszczęśliwiony, jakby znalazł się nagle w siódmym niebie. Stanęliśmy w progu niewielkiego pokoju. Był dosłownie zawalony zabawkami — wszystkim, o czym dziecko może zamarzyć. Stały w nim wyłącznie dziecięce mebelki. — Tutaj porozmawiacie sobie z Immaculatą — powiedziała Lily. — O złych rzeczach? — Jeżeli zechcesz, Scotty. Nikt nie będzie cię tu zmuszał do robienia czegoś, na co nie będziesz miał ochoty. Mały skinął głową. — Wejdziecie z Immaculatą do środka, a my wszyscy zaczekamy tutaj. — Max też! — powiedział mały, ciągnąc Mongoła za rękę. Ten chwycił go za pasek i podrzucił wysoko w górę. Scotty zapiszczał radośnie, nawet przez chwilę nie wątpiąc, że Max zdąży go złapać. Weszli obaj do pokoju, a Mac — ukłoniwszy się Lily oraz mnie — zaraz za nimi. Zamknęła za sobą drzwi. Na jednej ścianie pokoju znajdowało się długie okno, od wewnątrz wyglądające jak lustro. Scotty siedział Maxowi na kolanach, a Immaculata coś do niego mówiła. — Po co jest to okno? — zapytałem Lily. — Przez cały czas są u nas praktykanci. Muszą mieć możliwość obserwowania, jak należy postępować. — Nie używacie kamer wideo? — Nie mamy możliwości, żeby je ukryć. A wiele dzieci bardzo źle na nie reaguje. Rozumie pan? — Oczywiście — odpowiedziałem. Dzieci, z których zrobiono 260 gwiazdy filmów porno, mogą dostać szału na widok wymierzonego w siebie obiektywu. Scotty coś rysował, co chwila pokazując rysunek Mac i Maxowi. — Nazywam się Burkę — przedstawiłem się. — Wiem, kim pan jest — odpowiedziała. W jej tonu wywnioskowałem, że budzę w niej mieszane uczucia. — Moja osoba krępuje panią? — Nie... nie o to chodzi. Kilka starszych dziewcząt opowiadało mi, że wyciągnął je
pan z bagna. Także McGowan uważa pana za porządnego człowieka. — A więc...? — Panie Burkę, czy zna pan Babette? Skinąłem głową. Unieszkodliwiłem jej alfonsa i zabrał ją McGowan. Trafiła do SAFE — z całą pewnością nie mogła wrócić do ojczyma, który zlecił mi odnalezienie jej. — W grupie Babette opowiedziała nam, w jaki sposób uwolnił ją pan od alfonsa. Podobno postrzelił go pan. — Myślałem, że sięga po pistolet. — Babette powiedziała, że pańska broń w ogóle nie narobiła hałasu. Nie odpowiedziałem. Gdybym nie użył tłumika, do hotelu zamiast McGowana mógł przyjść jakiś umundurowany gliniarz. Kurwa! Strzelanie do alfonsów powinno być traktowane najwyżej jako wykroczenie, podobnie jak polowanie bez zezwolenia... — Proszę się nie obawiać. Nikt nie ma zamiaru świadczyć przeciwko panu. — Nie obawiam się — odpowiedziałem. Pror odwiedził już alfonsa w szpitalu. Porozmawiał z nim. — Do SAFE nie wolno wnosić broni. — Chce mnie pani przeszukać? — zapytałem, uśmiechając się i rozchylając poły kurtki. — Nie. Chcę tylko pańskiego słowa. — Ma je pani. Zajrzeliśmy przez okno do pokoju. Scotty trzymał ręce na biodrach i krzyczał coś do Immaculaty. Nagle uderzył ją w ramię. Max nawet nie drgnął. — Wszystko w porządku — uspokoiła mnie Lily. — To prawdopodobnie odtworzenie wydarzeń. 261 Spojrzałem na nią pytająco. — Czasami dzieciom łatwiej jest demonstrować, co im zrobiono, niż o tym mówić. Chociaż... możliwe, że już to skończyli... Może już zdradził sekret... Niektóre dzieci dostają krótkiego ataku szału podczas opowiadania, co je spotkało... Jest w nich tyle złości... — Ale dlaczego on bije Immaculatę? — Zachęcamy dzieci do tego. Na początku. Później zaczynają chodzić na lekcje samoobrony. Taka jest kolejność — najpierw sekret, później złość. — Sekret to to, co dziecku zrobiono? — Nie. Na to najczęściej mówią „złe" albo „straszne rzeczy". Sekret polega na tym, że napastnik zabrania ofierze mówić komukolwiek o tym, co się stało. Zwykle straszy ją, że jeśli zdradzi tajemnicę, stanie się coś strasznego. — Dziecku? — Zazwyczaj nie. Raczej rodzicom... pieskowi... czasami nawet ulubionemu bohaterowi
telewizyjnego serialu... — I dzieci w to wierzą? — Gdy byłem w wieku Scotty'ego, nie wierzyłem już w nic. — Oczywiście. W ich przekonaniu napastnik jest wszechmocny. Może zrobić wszystko, co zechce. Poza tym dochodzi jeszcze poczucie winy. — Dlaczego dzieci czują się winne? — Dlatego, że do pewnego stopnia sprawia im to przyjemność... Budzą się w nich nowe uczucia. Poza tym dziecko często wierzy, że osoba, która mu to robi, naprawdę je kocha. Rodzic mówi na przykład, że jeżeli sekret wyjdzie na jaw, pójdzie do więzienia i że będzie to wina dziecka. Rozumie pan? — Tak... Przerzucają cały ciężar na dzieciaka... Scotty płakał. Twarz ukrył w dłoniach. Immaculata pochylała się nad nim, coś mówiła i głaskała go po plecach. — Zna pani prokurator Wolfe? Zajmuje się tego typu sprawami. — Pewnie, że znam. Jest najlepsza. Często z nią współpracuję. — Czy mogłaby pani porozmawiać z nią na mój temat? Wstawić się za mną...? — Chce się pan u niej zatrudnić? — Nie. Chcę tylko porozmawiać z nią o tej sprawie. Może 262 będzie mogła mi pomóc. A nie znam zbyt wielu osób pracujących po jej stronie płotu.... — Mogę jej powiedzieć o panu tyle, ile wiem. To wszystko. — Przecież sprowadziłem tu małego. I to bezpiecznie. — Tak, ale pańskie metody działania pozostawiają sporo do życzenia, nieprawdaż? — Nie wiem. Niech pani spyta Babette. Lily uśmiechnęła się. — Dobrze, porozmawiam z Wolfe — powiedziała i podała mi rękę. Scotty już się uspokoił. Mokrą od łez twarz zwrócił w stronę Maxa. Podał mu jakiś rysunek. Max zdjął z jednego ze stołów okrągły, drewniany blat i oparł go o ścianę. Następnie przyczepił do niego rysunek. Ukłonił się Scotty'emu i dał mu znak, żeby się odsunął. Lily patrzyła na to wszystko zdziwiona nie mniej niż ja. — Czegoś takiego jeszcze nigdy nie widziałam — powiedziała. Max wyskoczył w powietrze, wykonując obrót w momencie, gdy jego lewa noga stykała się z podłogą. Prawą zaś zatoczył łuk, tak szybko, że dostrzegłem tylko zamazany cień. Blat rozprysnął się jak stłuczone szkło. Max wrócił do kąta i podniósł z ziemi porozdzierany rysunek. Odwrócił się do Scotty'ego, pokazał mu strzępy, a następnie rzucił je na podłogę. Na twarzy chłopca pojawił się szeroki uśmiech. Drzwi otworzyły się. Pierwszy wyszedł Max i wskazując na mnie potarł kciukiem o palec wskazujący. — Ile się należy za stół? — zapytałem Lily. — To na koszt firmy — roześmiała się. Z pokoju wyszła Immaculata z trzymającym ją za rękę Scottym. — Wyrzuciłem z siebie złe rzeczy — pochwalił się mały. — To wspaniale! — ucieszyła się Lily. — Chcesz się teraz pobawić z innymi dziećmi?
— A Max może iść ze mną? Nikt nie odpowiedział. — Chodź, Max — poprosił chłopiec, ciągnąc potężnego Mongoła za rękę. Immaculata niemal niezauważalnie skinęła głową. Max i Scotty ruszyli w stronę sali. 76 ily zaprowadziła nas do swojego biura, mieszczącego się na samym końcu korytarza. Wyglądało ono jak pokój dziecinny, tyle tylko, że na jednym ze stolików stał komputer. Spojrzałem na klawiaturę — nie było na niej żadnego zabezpieczenia, żadnego urządzenia kodującego... — W jaki sposób zabezpieczacie dane przed ewentualnymi intruzami? — zapytałem, wskazując na komputer. Lily roześmiała się i wcisnęła kilka klawiszy. — Czy ma pan ochotę pograć sobie, zanim przejdziemy do omawiania naszych spraw? — Tylko do tego go używacie? — Pewnie — odpowiedziała, patrząc na Immaculatę takim wzrokiem, jakby pytała ją, skąd wytrzasnęła takiego idiotę jak ja. Zapaliłem papierosa, rozglądając się za popielniczką. — Proszę użyć tego. — Lily podała mi pustą szklankę. Immaculata usiadła za biurkiem, Lily na jego rogu, zaś ja stanąłem pod ścianą i uważnie słuchałem. — Scotty codziennie po szkole chodził do prywatnej świetlicy. Był tam zawsze mniej więcej od pierwszej do szóstej. O tej porze matka odbierała go stamtąd, wracając z pracy do domu. Któregoś dnia w świetlicy zjawiła się kobieta. Scotty twierdzi, że była stara, ale to oznacza tylko tyle, że była starsza od jego matki. Przyjechała mikrobusem — takim jakie mają w szkołach. Był z nią kierowca — 264 gruby, wysoki mężczyzna z brodą. Powiedziała dzieciom, że zabiorą je na spotkanie z clownami. Zapytała, kto chce jechać. Zgłosił się Scotty i jeszcze kilkoro dzieci. Podobno jechali bardzo długo, zanim wreszcie zatrzymali się przed wielkim domem, otoczonym wysokim płotem. Faktycznie był tam clown — gruby, potężny facet. Miał pomalowaną twarz i kolorowy strój. Wszystkim dzieciom rozdał prezenty. W pewnym momencie clown i kobieta zaprowadzili Scotty'ego do piwnicy. Pokazali mu tam małego pieska i obiecali, że go dostanie, jeżeli będzie „grzecznym małym chłopcem". Aby być „grzecznym małym chłopcem", musiał zdjąć spodnie i majtki. Scotty został w koszuli w czarno-czerwone paski. Ma ją w domu, w szafie — powiedziała Mac patrząc w moją stronę.
Przed rozmową prosiłem ją, aby się dowiedziała, czy, i w co mały był ubrany, gdy mu robiono zdjęcia. — Clown także się rozebrał — kontynuowała. — Jego członek był tak wielki, że chłopiec się przeraził. Zapytali małego, czy ma ochotę na loda, a następnie posmarowali lodem członek clowna i kazali chłopcu go lizać. Scotty rozpłakał się. Kobieta zagroziła, że jeżeli nie będzie robił tego, co mu kazali, zrobią pieskowi krzywdę. Kiedy Scotty w dalszym ciągu odmawiał, clown na jego oczach udusił pieska. Mały nie chciał na to patrzeć, ale zmusili go. Teraz często śni mu się ta scena. Papieros parzył mi palce. Upuściłem go i rozdeptałem na podłodze. Na twarzy Immaculaty nie było widać żadnych emocji — wykonywała swą pracę. — Mężczyzna włożył członek do ust Scotty'ego i kazał mu ssać tak mocno, jak tylko potrafi. Kobieta zrobiła zdjęcie polaroidem. Z członka wypłynęła biała substancja i Scotty ponownie się rozpłakał. Kobieta zagroziła mu, że jeżeli komukolwiek powie, co się zdarzyło, to jego mama zachoruje i umrze. Wreszcie zaprowadzili go z powrotem na górę. Inne dzieci wspaniale się tam bawiły. — Skąd Scotty wie, że zrobili mu zdjęcie polaroidem? — Nie zna nazwy, ale mówił, że to taki aparat, który od razu wykonuje odbitkę. — Czy widział to zdjęcie? — Chyba tak. Ale na pewno widział, jak zdjęcie wysuwa się z aparatu... Scotty nikomu nic nie powiedział — bał się, że stanie się coś złego. Ale matka zaprowadziła go do psychoterapeuty 265 i mały opowiedział o swoich snach. Tylko tyle. Bardzo się bał tego lekarza, bo facet miał brodę, tak samo jak clown. Później opowiedział trochę o tym, co się zdarzyło, tej rudej kobiecie, która go dziś przywiozła. Nazywa się „Zia". Powiedział jej, że tamta stara kobieta przyjechała do świetlicy z jakimś wysokim, potężnym facetem, który niósł skórzaną torbę. Wyjął z niej pieniądze i wręczył je kierowniczce świetlicy. Scotty zauważył na jego ręce dziwny znak. I to tyle. — Trzeba zająć się snami małego — powiedziała Lily. — Wiem — odparła Mac. — Czy teraz Scotty nie boi się, że jego mamie stanie się coś złego? — zapytałem. Na ustach Mac pojawił się delikatny uśmiech. — Nie — odpowiedziała. — Max obiecał mu, że ją ochroni. — A o co chodziło z tym stołem? — zapytała Lily.
—
Scotty narysował tego clowna. Max powiedział, że go odnajdzie i ukarze. Pokazał
Scotty'emu, jak to będzie wyglądać. Zapaliłem następnego papierosa. — Czy mały wie, gdzie jest tamten dom? Czy są jakiekolwiek szanse, że uda mu się odtworzyć trasę, którą jechali? — Nie. Jadąc w tamtą stronę, Scotty nie zwracał na to uwagi, natomiast w drodze powrotnej był zbyt przerażony. — Jeżeli ta kobieta prowadzi interes na większą skalę, to może Wolfe wie coś na jej temat — powiedziałem, patrząc w stronę Lily. — Porozmawiam z nią — obiecała. Poczułem czyjąś dłoń na ramieniu. Max. Podniósł ręce ku twarzy, jakby trzymał w nich aparat. Następnie wskazał na mnie i przyłożył dłonie do oczu. Wyglądał tak, jakby patrzył przez lornetkę. — Tak, szukam tego zdjęcia — odpowiedziałem. Max pokazał, że przyłącza się do mnie. Wyszliśmy wszyscy z biura i poszliśmy po Scotty'ego. 77 S cotty bawił się z innymi dziećmi olbrzymią piłką. — Musimy już iść — powiedziała Immaculata. Nie był z tego zbyt zadowolony. — Przyjdziemy tu znowu, Scotty. Pobawimy się i jeszcze trochę porozmawiamy. Dobrze? — A Max przyjdzie z nami? Mac wzięła go za rękę. — Max czasami musi pracować, Scotty. Ale zawsze jest w pobliżu... Jego praca jest przecież bardzo ważna... — Na przykład chronienie mamy? — Właśnie. Scotty uśmiechnął się. Max również — lecz był to uśmiech grabarza. Mały pożegnał się z dziećmi. Lily przytuliła go. Wyszliśmy. Przez całą drogę powrotną Scotty uśmiechał się. Gdy zatrzymałem wóz przed budynkiem Sądu Rodzinnego, była prawie ósma. Przed sądem stał już mercedes. Wysiadła z niego Strega, a za nią Mia. Ruszyła w naszą stronę. Wyszedłem im na spotkanie. — Muszę z tobą porozmawiać — powiedziałem. — Mia, kochanie, weź Scotty'ego i zaczekajcie na mnie w samochodzie. Za chwileczkę przyjdę. Mała spojrzała na mnie. 267 — Nie jesteś zbyt przystojny — powiedziała poważnie. — Mój tatuś jest ładniejszy. — To dobrze — uśmiechnąłem się do niej.
— Idźcie do samochodu, Mia — poleciła Strega. Mała chwyciła Scotty'ego za rękę i odeszła, Immaculata siedziała w lincolnie, patrząc przed siebie. — Co się stało? — zapytała ruda. — Wszystko poszło dobrze — odpowiedziałem, starannie dobierając słowa. — Zdobyliśmy sporo informacji. Ale im bardziej mały oswoi się z pracownikami tego ośrodka, tym więcej się dowiemy. Dlatego przez następne kilka tygodni powinien tam chodzić. Przynajmniej raz w tygodniu. — Nie na leczenie? — zapytała. — W celu zdobycia informacji — skłamałem bez zająknięcia. — Jeżeli chcesz dostać to zdjęcie... — W porządku — przerwała mi. — Chcę z nią porozmawiać. Pomachałem Immaculacie, żeby do nas podeszła. Wolałem, by Strega nie widziała Maxa. Tym razem nie przywitały się. — Czy z małym będzie wszystko w porządku? — zapytała Strega. — Tak. Ale to było dla niego straszne doświadczenie... Przyprowadzi go pani? — Raz w tygodniu, tak? — Tak — odpowiedziała Mac. Przyglądała się twarzy Stregi, jakby nie mogąc się na coś zdecydować. Jednak w końcu powiedziała: — Niech pani nie wypytuje chłopca. — Nie wypytuje? O co? — O to, o czym rozmawialiśmy. Teraz i tak nic pani nie powie. To przyjdzie samo... za jakiś czas. Natomiast teraz jakikolwiek nacisk może tylko skomplikować całą sprawę. — Skoro pani tak twierdzi... — To bardzo ważne. Scotty jest normalnym dzieckiem, ale to, co mu się przytrafiło, spowodowało bardzo silny uraz. Pani, jako jego matka... — Nie jestem jego matką — przerwała Strega. — To ciotka Scotty'ego — wyjaśniłem. — Zia. 268 Immaculata uśmiechnęła się. — Musi pani być mu bardzo bliska, skoro powiedział pani tak dużo. Kocha panią i darzy pełnym zaufaniem. Gdy nadejdzie pora, będzie nam potrzebna pani pomoc. Ale to dopiero w ostatnim stadium terapii. Czy możemy na to liczyć? — Zrobię wszystko, co tylko będzie konieczne, żeby pomóc Scotty'emu — odparła Strega. Na jej ustach pojawił się uśmiech. Zareagowała na pochwałę zupełnie jak dziecko. Wziąłem Mac za rękę, kierując się w stronę lincolna. Strega przytrzymała ją za rękaw i zapytała: — Czy Burkę jest pani mężczyzną?
Immaculata uśmiechnęła się szeroko — ma naprawdę piękny uśmiech... — Dobry Boże, nie — odpowiedziała i ukłoniła się Stredze. Patrzyliśmy oboje, jak wsiada do mercedesa i powoli rusza. 78 W ysadziłem Immaculatę i Maxa przed magazynem, a sam wyruszyłem na poszukiwanie Michelle. Nie było jej w żadnym ze zwykłych miejsc. Prora również nie udało mi się nigdzie znaleźć. Zupełnie jakby mieli na tyle dużo rozumu, by schować się przed nadciągającą burzą. Zegar na tablicy rozdzielczej wskazywał piętnaście po dziesiątej. Minęło już parę godzin... Pomyślałem o Flood — to tak, jakby przygryźć sobie wargę, by sprawdzić, czy się ma zęby w porządku. Kiedy zacząłem myśleć o Stredze, zdałem sobie sprawę, że muszę z kimś porozmawiać. Wiedziałem, że klinika doktora Pabla Cintrone'a będzie otwarta przynajmniej do północy. Pablo to psychiatra — absolwent Har-vardu. Jest Portorykańczykiem, któremu udało się przebić przez kamienny mur uprzedzeń otaczający dzielnice slumsów, nazywane powszechnie el barrio. Pablo nie miał żadnych złudzeń — zdawał sobie sprawę, że papiery, które zdobył w Harvardzie, mogłyby mu pomóc w wydostaniu się z tej dzielnicy, ale że zostałby wtedy zupełnie sam. Tutaj natomiast ludzie mówili o nim z szacunkiem el doctor. A jeżeli nawet wiedzieli, że prowadzi organizację o nazwie Una Gente Librę, to nie chwalili się tą wiedzą przed przedstawicielami wymiaru sprawiedliwości. Una Gente Librę, czyli Wolny Lud, to organizacja niezbyt znana w środowisku terrorystów. UGL nie zajmował się rabunkiem 270 broni, napadami na banki ani wysyłaniem idiotycznych ,.communiqués" do rozmaitych gazet. Nie interesował się także pokazowym podkładaniem bomb. Ta organizacja po prostu „zdejmowała" pewne osoby, nie pozostawiając po sobie żadnych śladów ani kartek z politycznymi sloganami obok zwłok. A jednak ludzie wiedzieli, kiedy morderstwo jest dziełem UGL, choć federales nigdy nie byli tego pewni. Gliny wiedziały, że grupa istnieje, ale nigdy nie udało im się wprowadzić do niej swojej wtyczki. A bez informatorów byli bezsilni. Kilka lat temu jeden z członków UGL został aresztowany pod zarzutem sprzątnięcia handlarza narkotyków, prowadzącego swój interes zbyt blisko szkoły. Federales proponowali zabójcy
wycofanie oskarżenia, pod warunkiem że udzieli im informacji na temat swoich współpracowników. Nic z tego nie wyszło. Rozprawa nie stała się procesem pokazowym. Facet po prostu wnosił o uniewinnienie, twierdząc, że zastrzelił handlarza w obronie własnej. Pablo był jednym z głównych świadków. Obyło się bez bzdurnych haseł wzywających do rewolucji, pikiet, zaciśniętych pięści unoszonych nad głowami i całego tego cyrku. Obrońca okazał się wyjątkowym twardzielem. Wykazał, jakim szubrawcem był handlarz, nie poszedł na żaden kompromis, walcząc z oskarżycielem o każdy drobiazg. Ława przysięgłych po trzech dniach obrad uznała go za winnego nie morderstwa, ale zabójstwa. Sędzia wydał wyrok pięciu lat więzienia. Wszyscy rzucili się z gratulacjami do adwokata. Wykonał przecież kawał dobrej roboty. Gdyby przysięgli uznali jego klienta za winnego morderstwa, groziłoby mu od dwudziestu pięciu lat do dożywocia. Prawnik jednak miał łzy w oczach i był dosłownie wściekły, że nie udało mu się wygrać sprawy... Zabójca poszedł do więzienia, gdzie zachowywał się poprawnie. Gdy wyszedł, odbyło się na jego cześć huczne przyjęcie. Trwało cztery dni... Facet nadal jest na zwolnieniu warunkowym i pracuje jako kierowca karetki w klinice Pabla. Dla glin jest zwykłym eks-skazańcem; dla przyjaciół i znajomych — jeńcem, który wrócił z niewoli. Gdyby chodziło o interesy, najpierw bym zatelefonował. Oczywiście z bezpiecznego aparatu. Ale chciałem tylko porozmawiać. Zaparkowałem na wolnym jak zwykle miejscu przed kliniką. Nie 271 zdążyłem nawet przekręcić kluczyka w stacyjce, a już ktoś pukał w okno. Opuściłem szybę. Facet nie był zbyt wysoki, niemniej jednak szerokość jego barów nadrabiała niedobory wzrostu. Z potężnego karku wyrastała ogromna głowa. Nie zauważyłem, żeby miał coś takiego jak szyja. Pół jego twarzy pokrywały blizny — a była to ta lepsza połowa. Gość był tak ohydny, że przyszło mi na myśl, iż przydałby się egzorcysta. — Tu się nie parkuje, hombre — warknął. — Przyjechałem do Pabla... el doctorl — Kim jesteś? — Burkę. Potwór wyciągnął dłoń. Wyjąłem kluczyki ze stacyjki i podałem mu. Coś zawarczał i odszedł. Po paru minutach wrócił. Usta miał wykrzywione — prawdopodobnie w jego mniemaniu miał to
być uśmiech. Wszystkie zęby miał popsute — zobaczyłem same czarne pieńki. Machnął ręką, więc wysiadłem. Pojawił się jakiś młody chłopak. Jaskrawo-czerwona koszula wychodziła mu ze spodni. Potwór wręczył mu kluczyki — chłopak miał przestawić mojego lincolna na inne miejsce. Facet delikatnie popychał mnie przed sobą, prowadząc przez labirynt korytarzy kliniki. W recepcji siedziała Portorykanka w fartuchu pielęgniarki. Miała ładną, choć bardzo zniszczoną twarz. Gdy przechodziliśmy obok, potwór skinął tylko głową w jej stronę. W ogóle nie zwracał uwagi na to, co działo się wokół. Dzwoniły telefony, trzaskały drzwi, ludzie krzyczeli na siebie... Pacjenci w poczekalni siedzieli spokojnie, ale nie sprawiali wrażenia martwych, jak to zwykle bywa w szpitalach miejskich. Biuro Pabla znajdowało się na samym tyle kliniki. Kiedy weszliśmy, akurat pisał coś na przestarzałym IBM. Spojrzał zza okrągłych okularów i zerwał się, by mnie powitać. Cholera! Był mniej więcej w moim wieku, a wyglądał jak młodzieniaszek! Z brązową skórą i zadbaną fryzurą mógł z powodzeniem starać się o wdzięki każdej Portorykanki. Miał czwórkę dzieci — przynajmniej o tylu wiedziałem. Natomiast aborcji sfinansował chyba więcej niż Planned Parenthood *. — Hermano\ — zawołał chwytając moją dłoń i potrząsając nią radośnie. * Planned Parenthood (ang.) — Towarzystwo Rozwoju Rodziny 272 Potwór ponownie się uśmiechnął. — Gracias, chico — powiedział Pablo i facet wyszedł. — Muszę z tobą porozmawiać, Pablito. — Interesy? — Nie. Wskazał na stojącą w rogu kozetkę, sam zaś usiadł za biurkiem. — Mów — polecił. — Strega 79 Z aczęło się od zdjęcia — rozpocząłem swoją opowieść. Pablo spojrzał na mnie pytająco. — Dziecięca pornografia — odpowiedziałem. Nie każdego psychiatrę charakteryzuje twarz pokerzysty. W oczach Pabla dostrzegłem wzburzenie. — Tak... Właśnie tak. Mały dzieciak, ma sześć lat. Wykorzystali go tylko raz, ale mały widział, jak robili mu zdjęcie. Miało to straszny wpływ na jego psychikę.
— —
Zabrałeś go do SAFE? No jasne. Jest z nim już dużo lepiej. Ale żeby wszystko wróciło do normy, mały musi
zobaczyć, jak fotografia zostaje zniszczona. Rozumiesz? Pablo skinął głową. — Tak czy inaczej zająłem się poszukiwaniami tego zdjęcia. Trafiłem do pewnego pedofila. Kolekcjonera. Zapytałem go, dlaczego to robi. Miałem nadzieję, że w ten sposób dowiem się, gdzie szukać. — Nie bał się z tobą rozmawiać? — Nie. Gnojek był chroniony. Nawet nie wiem, jak się nazywa. — Fatalnie. — Jego czas się kończy... — pocieszyłem Pabla. — Załatwią go ci sami, którzy dziś go chronią. Ale nie o to mi chodzi. Facet powiedział, że wcale nie ma się zamiaru zmienić. Że będzie to robić zawsze. Twierdzi, że kocha te dzieci. 274 — I ty tego nie rozumiesz? — A ty? — Tak... To znaczy rozumiem uzasadnienie, a nie sam popęd. Medycyna wie już bardzo dużo o ludzkim ciele, ale badania mózgu są w dalszym ciągu sprawą wyłącznie polityczną. Uniosłem brwi — dla Pabla nawet zakaz parkowania był sprawą polityczną. — To prawda, hermano. Sam przyznaj: do leczenia zwykłych chorób nie używa się już pijawek, ale zaburzenia psychiczne traktuje się tak, jakby istniały w próżni. Skoro mówi się, że choroba umysłowa jest sprawą biochemiczną, to ludzie wierzą, że odpowiednie leki rozwiążą wszystkie problemy. — Na przykład metadon? — No właśnie. Oczywiście, heroinizm to wypadkowa wielu, wielu przyczyn... ale heroina po raz pierwszy została sprowadzona do tego kraju przez rząd. Mnóstwo żołnierzy wróciło z pierwszej wojny światowej uzależnionych od morfiny. Heroina miała ich z tego wyleczyć. Miała być dla nich cudownym lekiem. A pamiętasz, jak ten nałóg rozpełzł się po naszych środowiskach, zamieniając młodych ludzi w żywe trupy? To wszystko dlatego, że uliczne gangi zaczynały wykazywać się coraz większą świadomością społeczną. — Świadomością społeczną? Przyjechałem tu w latach pięćdziesiątych. Wszystko, czego wtedy chcieliśmy, to żeby inne gangi trzymały się z dala od naszego terenu, żeby napić się wina i zabawić z dziewczętami. Polityka w ogóle nas nie interesowała. — Wtedy jeszcze nie — odpowiedział Pablo — ale niedługo zaczęła. Gangi istniały dosłownie w każdej części miasta. Były od siebie niezależne, zgadza się? Ale gdyby tak
nagle zaczęły się jednoczyć.... — Nie było na to szans, Pablo. Przecież dopóki nie wyszedłem z poprawczaka, nie potrafiłem inaczej określić Murzyna jak „czarnuch". — Rasizm jest jak heroina, Burkę, oddala ludzi od prawdziwych potrzeb, ogłupia ich, obiecując drobiazgi. Uniosłem rękę, niczym policjant regulujący ruch. — Powoli, Pablo. Czy możesz mi wyjaśnić, co to wszystko ma wspólnego z pedofilią? — To dokładnie to samo. Polityka kontroluje rzeczywistość, 275 która trafia do publicznej wiadomości. Popatrz... Freud uczył, że stosunki seksualne dorosłych z dziećmi są czystą fantazją, czymś, co powstaje w umysłach dzieci jako reakcja na popęd seksualny, który czują do swoich rodziców. Dzisiaj już wiemy, że takie uczucia rzeczywiście istnieją — na przykład kompleks Edypa. Ale fakt, że takie uczucia istnieją, nie oznacza, że wszelkie informacje o przypadkach kazirodztwa są fałszywe. Dużo czasu zajęło nam poznanie tej prawdy. Z punktu widzenia polityków, lepszym wyjściem byłoby utrzymywanie, że kazirodztwo w ogóle nie istnieje. W ten sposób ofiary byłyby poddawane leczeniu psychiatrycznemu. Ale w rzeczywistości całe to leczenie jest jednym wielkim oszustwem, które doprowdza do tego, że te dzieciaki przestają ufać swoim zmysłom. — Przecież to może je doprowadzić do... — Szaleństwa. Tak właśnie było. A te dzieciaki, które doprowadzano w ten sposób do szaleństwa, były pokazywane jako dowód na to, że od samego początku były umysłowo chore. Comprendel — Ale dlaczego? Komu mogło zależeć na tym, by chronić ludzi, którzy gwałcą własne dzieci? Pablo westchnął, zdegustowany jak zwykle moją polityczną ignorancją. — Spróbujmy inaczej. Wyobraź sobie, że z Południa ucieka niewolnik i pojawia się w Nowym Jorku. Przypuśćmy, że poddajemy go psychoterapii i przekonujemy, że wszystko, czego doświadczył, było tylko urojeniem, złym snem. Widzisz już, jakie płynęłyby z tego korzyści polityczne? Nie musielibyśmy występować przeciwko właścicielom niewolników, moglibyśmy spokojnie dalej z nimi handlować... Rozumiesz już? — Ale niewolnicy... — powiedziałem, szukając logicznego argumentu, obalającego teorię Pabla. — Przecież taki niewolnik miałby rany, blizny, ślady swojego niewolnictwa... — A zgwałcone dzieci ich nie mają?
Zapaliłem papierosa, myśląc o Flood i ranach, które sama sobie zadała po to, żeby usunąć znak firmowy gwałciciela... Oblała benzyną tatuaż, który zrobili jej członkowie gangu, i przyłożyła zapaloną zapałkę... — Ale jakie korzyści można odnieść oszukując w ten sposób dzieciaka? — zapytałem. 276 — Dzieci nie głosują. — I Freud twierdził, że kazirodztwo nie istnieje? — Freud nie podjął świadomej decyzji — miał na niego wpływ ówczesny klimat polityczny. — Ale my przecież wiemy, że kazirodztwo i pedofilia istnieją. — Teraz już wiemy. Lecz wtedy, aby się o tym dowiedzieć, trzeba było przeżyć samemu. — A jeśli się wierzyło, to całe to doświadczenie było jedynie wytworem fantazji... — Tak — powiedział Pablo, szczęśliwy, że w końcu zacząłem rozumieć coś, co dla niego było oczywiste od początku. Wstałem i zacząłem nerwowo przechadzać się po gabinecie. — Dajmy na razie spokój polityce — powiedziałem. — Wiemy, że ludzie robią coś takiego, zgadza się? Czy wiemy dlaczego? Pablo odchylił głowę i patrząc w sufit powiedział: — Powiem ci wszystko, co wiemy na ten temat — nie zajmie to wiele czasu. Wiadomo, że niektórzy dorośli ludzie zmuszają dzieci — obce, albo swoje własne — do współżycia płciowego. Wiadomo, że ma to coś wspólnego z władzą — władzą, którą dorośli mają nad dziećmi. Tak naprawdę, seks z dziećmi nie ma nic wspólnego z tym, co ty rozumiesz pod tym pojęciem. Nie jest tym samym, co na przykład stosunki, do których dochodzi między mężczyznami z braku kobiet... Na przykład w więzieniu. To zupełnie inny wymiar. Pedofil często jest w stanie utrzymywać stosunki seksualne z dorosłymi kobietami czy mężczyznami. Ale on woli to robić z dziećmi. Im inteligentniejszy pedofil, tym lepsze wynajduje wytłumaczenia, ale prawda jest prosta — on wie, że to co robi jest złe, ale robi to dalej. — Byłem pewien, że pedofile nie potrafią sobie z tym poradzić. — Nie! W każdej chwili mogliby przestać, ale nie chcą. — Kto, do kurwy nędzy, może woleć pieprzyć dziecko niż dorosłą babkę? — To coś jest w każdym z nas, Burkę. Gdyby każdy facet, który ma ochotę zgwałcić kobietę, robił to, Nowy Jork nie byłby miastem — byłby cmentarzem. — A nie jest? — Zawsze żartujesz, kiedy czegoś nie rozumiesz. To, że są wśród nas bestie, wcale nie oznacza, że żyjemy w dżungli. Przynajmniej tak długo, jak długo z nimi walczymy. 277 Pablo wziął z półki ciemną butelkę i nalał sobie szklankę świństwa, które ciągle popija.
— — —
Za rehabilitację! — powiedział i wlał w siebie pół szklanki. Próbowałeś kiedyś rehabilitować jakiegoś pedofila? Raz. Jeden, jedyny raz... Moi ludzie przywieźli kiedyś faceta. Napastował wszystkie
dzieciaki w okolicy, więc ktoś wpadł na pomysł, aby przyprowadzić go do mnie, do kliniki. — A czemu nie na policję? — Moi ludzie chcieli sprawiedliwości, Burkę. A wiedzieli, że facet najprawdopodobniej nie zostałby postawiony przed sądem. Jego ofiary nie były dziećmi kogoś ważnego. — Co miałeś zrobić? — Facet zgodził się na leczenie. Zawarliśmy umowę, że na czas kuracji zrezygnuje za swoich praktyk. My zaś mieliśmy postarać się zmienić jego nawyki. — Nawyki? — Tylko to co robił było niebezpieczne dla otoczenia. Natomiast motywacje jego czynów tkwiły w nim tak głęboko, że wydostanie ich na zewnątrz musiałoby trwać całe lata. A i tak prawdopodobnie nie bylibyśmy w stanie nic z nimi zrobić. Poprosiliśmy więc tylko, żeby przestał. — I przestał? — Nie. Nie wiemy, dlaczego dokonał takiego wyboru, jakie rządziły nim siły. Przypuszczamy tylko, że próbował balansować na linie. Któregoś dnia stracił równowagę i spadł. — — — —
I co wtedy zrobiliście? Nic. W tym momencie była to już sprawa policji. Przecież mówiłeś, że policja nie mogła nic zrobić...? Wtedy już mogła, compadre. Kiedy facet stracił równowagę i spadł, był na dużej
wysokości... — Pablo uniósł szklankę w niemym toaście za jedyny skuteczny rodzaj rehabilitacji pedofilów. Przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu. Pablo wziął kolejny łyk swojej lury. — Tak naprawdę, hermano, to, o czym rozmawiamy, jest przestępstwem, a nie chorobą. A na tym ty znasz się znaczenie lepiej niż ja. Wielokrotnie zwracałem się do ciebie z prośbą o informacje, jaki może być następny krok takiego bandyty... Przecież to właśnie w takich okolicznościach spotkaliśmy się po raz pierwszy, pamiętasz? 278 Skinąłem głową — tak właśnie było. — I zostałeś moim bratem, prawda? Czy myślisz, że nazywam swoim bratem człowieka, którego nie rozumiem? — Nie, wiem, że rozumiesz. — Więc, może byś mi wreszcie powiedział, o czym tak naprawdę przyszedłeś porozmawiać...?
Zaciągnąłem się po raz ostatni. Czułem zimny wiatr wirujący w kątach gabinetu i wyjący tak, że tylko ja go słyszałem. Zacząłem swoją opowieść o Stredze. 80 owiedziałem mu wszystko. Nie zajęło mi to wcale tak dużo czasu, jak początkowo sądziłem — może więc nie było o czym mówić? Pablo zdjął okulary, wytarł je dokładnie rogiem fartucha i czekał przez chwilę, chcąc się upewnić, czy już skończyłem. — I co cię tak bardzo dziwi, przyjacielu? Osoba, która ma coś do zrobienia, używa takich środków, jakimi dysponuje. Ta kobieta chce, żebyś coś dla niej zrobił. Prawdopodobnie obawia się, że pieniądze mogą okazać się niewystarczającym argumentem. Seks jest tu po prostu łańcuchem, który zakłada ci na szyję — tak, jak niebezpiecznemu psu zakłada się obrożę i smycz. — Tu nie o to chodzi. Gdyby chciała zmusić mnie do posłuszeństwa w tej sprawie, seks byłby jedynie obietnicą, nagrodą. Czymś, co miałbym dostać po wykonaniu zadania. — Obietnicą? — Właśnie. — A ona niczego nie obiecuje? — Niczego. Pablo przez chwilę się zastanawiał. — Zapłaciła już część piehiędzy, tak? Czy mogłaby ci coś zrobić, jeżelibyś się teraz wycofał? — Nic. Może jej się wydaje, że tak, ale... nic. Pablo wzruszył ramionami. 280 — Może ona chce być pewna, że będziesz się starał dobrze wywiązać ze zlecenia, że będziesz przychodził do niej po więcej. Pamiętasz, gdy byliśmy młodzi... ile byliśmy gotowi zaryzykować, aby spędzić noc z kobietą? — Ale ja już nie jestem młody — odpowiedziałem. Tak naprawdę nawet nie pamiętam, na co byłem gotowy w młodości... — Słuchaj, Burkę. To nie rzeczywistość kieruje naszym życiem, ale sposób, w jaki ją odbieramy. — Znowu polityka? — Nie zagłuszysz prawdy, kpiąc z niej — powiedział Pablo. — Ignorujesz swoje zmysły. Nie chcesz się wsłuchać w to, czego się dotąd nauczyłeś w życiu. — Wsłuchuję się, Pablo. Powiedziałem ci wszystko. — Nic mi nie powiedziałeś. Opowiedziałeś tylko o tym, co widziałeś, byłeś w tym drobiazgowy, jak sędzia śledczy. Ale nie powiedziałeś ani słowa o tym, co czujesz.
Comprende? — Nie — skłamałem. — To, jakie uczucia wzbudza w tobie ta kobieta, jest ważniejsze niż wszystko inne. Zamknij oczy, Burkę. Pomyśl o jej imieniu. Poczuj je... Zamknąłem oczy. Zacząłem o niej myśleć... Wiedziałem, że Pablo w dalszym ciągu jest w gabinecie, ale nie byliśmy już sami. — I co? — zapytał. — Zimny wiatr — odparłem. — Chłód... — Seks bez ognia...? — Żadnego... To mroczny seks. Niby wszystko jest tak, jak powinno... ale nikt się nie uśmiecha. Tylko jej część jest ze mną... tak, jakby była gdzie indziej... Kiedy tylko zechce, staje się kimś zupełnie innym. Pablo czekał na dalszy ciąg, aleja nie miałem już nic do dodania. — Burkę, czy kiedy się z nią kochasz, myślisz o tym, że moglibyście mieć dziecko? — To niemożliwe. Nie potrafię powiedzieć, dlaczego... ale jestem pewien, że nie możemy mieć dziecka... Ona ma jedyne dziecko, którego chce... Każde inne zabiłaby w sobie jeszcze przed urodzeniem... Pablo obserwował, jak zapalam papierosa; co chwilę spoglądał na stojące na biurku zdjęcia swoich dzieci. 281 — Wiesz, przyjacielu, że Portorykańczycy są szczególnym plemieniem? Nie jesteśmy Latynosami — wbrew temu, co sądzą niektórzy gringos... i jak chcieliby niektórzy z nas. Portorykańczycy są Afrykanami, Indianami, Hiszpanami... Nasze korzenie znajdują się na wielu kontynentach, a wiedzą naszego ludu jest ta mieszanka krwi. Nazywamy ją „wiedzą rasową" i jest ona głębsza, niż możesz sobie wyobrazić. Spojrzałem na Pabla — na jego ciemną skórę i mocno kręcone włosy. Myślami wróciłem do czasów, gdy gliny próbowały rozbić walczące ze sobą gangi. Ciemnoskórzy Portorykańczycy w ogóle nie mówili po angielsku — nie chcieli, by brano ich za Murzynów. Przypomniał mi się także czarnoskóry żołnierz, z którym gadałem w barze na Sâo Tomé, tuż przed wyjazdem do Biafry. Przez cały czas się uśmiechał. Pokazał mi zdjęcie swojej żony. Mówił „Muy blanco, no?", aby mi się przypodobać... — Kiedy po raz pierwszy usłyszałem o tej kobiecie, pomyślałem, że to kapłanka Santeria. Znasz je — mieszają voodoo i chrześcijaństwo, tak jak aptekarz miesza
poszczególne składniki lekarstwa. Ale ona jest zupełnie inna. Sama stworzyła swoje rytuały. — Tak. Ale... — Jak ona się nazywa, przyjacielu? — To zabawne — na imię ma Gina — takie imię dali jej na chrzcie; ale później nazwali ją Strega. Wiesz, co to znaczy? — Si, compadre. Ale to oznacza nic... albo wszystko. Zależy, kto to mówi. Jakim tonem. Jaki jest jego stosunek do tej kobiety. W hiszpańskim jest podobne słowo. Bruja. Oznacza ono... wiedźmę, czarownicę. Kobietę, posiadającą wielką moc, ale mogącą mieć złe serce... Dziwkę z ogniem w oczach i diabłem w lędźwiach. — Czarownica. Dziwka. Nic z tego wszystkiego nie rozumiem. — Kobieta, która jest czarownicą, może stać się wszystkim, czym zechce. Staruchą albo dzieckiem, świętą albo diabłem. I zawsze zależy to tylko od niej samej. Nigdy nie zobaczysz jej prawdziwej, a jedynie tę jej postać, którą sama pozwoli ci zobaczyć. Patrząc na nią, różni mężczyźni widzą różne kobiety. I każdy wierzy, że ta, którą widział, jest tą prawdziwą. Ale mężczyzna nigdy nie zobaczy czarownicy. — Pablo, daj spokój. Wierzysz w te bzdury? — Wierzę w to, co jest prawdą — odpowiedział poważnym 282 tonem. — Wierzę, że mądrość, którą nam przekazano, nie bez powodu przetrwała całe wieki. Jeśli ktoś ignoruje prawdę, nigdy nie zrozumie, dlaczego przetrwała. — Czego ona chce? — spytałem. — Tylko ona to wie. Bruja to ogień — potrzebuje paliwa... — Najlepsze, co mogę zrobić, to się zwinąć, tak? Pablo pokiwał głową. — Ale mam tę robotę — powiedziałem. — Nie zawsze będziesz w takiej niepewności, Burkę. Gdy Bruja ci się objawi, wszystko stanie się jasne. Poznasz prawdę. Nie będzie próbowała cię oszukiwać — Bruja pogardza metodami zwykłych kobiet. Każdy jej niewolnik musi chcieć nim być. — Kto może chcieć być niewolnikiem? — Ten, kto się boi wolności — odparł Pablo i wstał, by mnie uściskać. Było to pożegnanie. 81 incoln stal przed wejściem do kliniki. Drzwi po stronie kierowcy były otwarte, a silnik pracował. Zrozumiałem. Po kilku sekundach już mnie tam nie było. Dawno minęła północ, chociaż była to niezła pora na wizytę w restauracji Mamy Wong, ale nie byłem głodny. Jechałem w stronę Triboro. Chciałem pokręcić się jeszcze trochę po mieście, a
później wrócić do biura. W końcu wjechałem na most prowadzący do Queens. Panowała na nim absolutna cisza. Minąłem Brooklyn--Queens Expressway — ostatnią szansę, by skierować się na południe... ale lincoln w dalszym ciągu jechał prosto... Wreszcie zdałem sobie sprawę, dokąd jadę... Kiedy się zatrzymałem, w domu Stregi panowały ciemności — możliwe, że mąż i córka dostali już pozwolenie powrotu do jej twierdzy. Opuściłem szybę. Nie wyłączając silnika zapaliłem papierosa i siedziałem wsłuchując się w odgłosy nocy. Minęła mnie taksówka — pewnie pasażer przylatującego o tej porze samolotu wracał do domu, do żony i dzieci. Wyrzuciłem papierosa na ulicę, w dalszym ciągu obserwując dom. W oknie na piętrze pojawiło się przyćmione światło, prawie niewidoczne za ciemną zasłoną. Wpatrywałem się w nie, próbując zorientować się, skąd dokładnie dochodzi. Zgasło... Wcisnąłem pedał gazu, pozwalając maszynie zabrać mnie w bezpieczne miejsce. Miałem wrażenie, że Strega bawi się mną — pozwalając mi odejść... Tym razem. 284 82 R ankiem nie było lepiej. Dziwne dni. W mieście, w którym mieszkam, żeby utrzymać się na nogach, trzeba umieć cierpliwie czekać. Gdy padnie się na ziemię, nikt nie da tych kilku sekund na zebranie się do kupy. Zawsze potrafiłem uchronić się przed upadkiem, ale ta sprawa była dla mnie niezrozumiała. W kieszeni miałem pieniądze, nikt mnie nie ścigał — powinienem więc być zadowolony. Nieśmiałe groźby Julia nie były mnie w stanie przestraszyć. Mogłem przez kilka tygodni poczekać w ukryciu, a później zadzwonić do Stregi i powiedzieć jej, że poszukiwania nie dały żadnych rezultatów. I najzwyczajniej w świecie odejść. Ale jeżeli człowiek całe życie spędza na okłamywaniu innych, to dobrze wie, że okłamywanie samego siebie jest zadawaniem sobie ran. Podjechałem na pocztę, by sprawdzić zawartość skrytki, której numer podaję zamawiając dziecięcą pornografię. Nie znalazłem tam nic interesującego. W gazetkach jak zwykle było jedynie kilka aktów i wielka masa narzekań na „to represyjne społeczeństwo". W jednej całą kolumnę zajmował napisany rzekomo przez samo dziecko list, wychwalający korzyści moralne, jakie dało mu „wspaniałe współżycie" z dorosłym mężczyzną. Temu gnojkowi, do którego
zaprowadził mnie Kret, na pewno by się to spodobało. Większość tych gazetek przypominała mi pisemka wydawane przez Ku-Klux-Klan — informowały, kto został ostatnio aresztowany (i dlaczego jest niewinny), którzy politycy próbują zrobić karierę 285 walcząc ze wspaniałą miłością dorosłych do dzieci... i inne tego typu bzdury. Znalazłem też długą historię o jakimś księdzu z Luizjany, skazanym za deprawowanie ministrantów. Autor twierdził, że tak naprawdę chodziło o swobodę religijną. Wizyta na poczcie nie przyniosła nic nowego. Prawdę mówiąc, właśnie tego się spodziewałem. Pojechałem West Side Highway i zatrzymałem się w pobliżu Dziewięćdziesiątej Szóstej. Panował tam spokój — kilku facetów myło samochody, jeden wariat usiłował łowić ryby w oleistym ścieku, a młoda dziewczyna rzucała swojemu psu patyk. To był seter irlandzki — jego ruda sierść błyszczała w słońcu, kiedy wskakiwał do wody. Dziewczyna zawołała psa. Seter zatrzymał się i otrząsnął. Właśnie to powinienem zrobić — otrząsnąć się z wpływu tej rudej wiedźmy i ponownie stać się sobą. W ciągu następnych dwóch dni próbowałem w kilku miejscach dowiedzieć się o pewne drobiazgi. Starałem się nie marnować czasu, który został mi do dnia, gdy będę mógł zwrócić Bobby'emu jego lincolna. Zadzwoniłem do niego z budki telefonicznej na Dwunastej Alei. — Mówi Burkę. Czy mój wóz jest już gotowy? — Tak. Chodzi jak zegarek. Kiedy był po raz ostatni regulowany? — Nie pamiętam, nie wiedziałem, że trzeba... Bobby dosłownie zawarczał — brak szacunku dla maszyn doprowadzał go do szału. — Udało ci się załatwić coś w tej drugiej sprawie? — zapytałem, nie dając mu wygłosić wykładu na temat właściwego obchodzenia się z samochodami. — Pewnie. Nie ma problemu. Zgłoś się po auto dziś po południu. Około czwartej. Wtedy pogadamy. — Dobra, będę. — Bądź sam — upomniał mnie. Obiecałem mu, że będę jedyną osobą w samochodzie. Nie kłamałem. Nie powiedziałem mu tylko, że mam zamiar wziąć ze sobą Pansy. 286 83 ansy potraktowała lincolna, jakby był psem. Obeszła go kilkakrotnie, obwąchała wszystkie opony, a w końcu nieufnie zajrzała do wnętrza. — W porządku, Pansy — powiedziałem, ale minęła jeszcze chwila, zanim suka oswoiła się
z autem. Wreszcie wskoczyła na tylne siedzenie, warknęła i w końcu położyła się. Zanim dojechałem na Atlantic Avenue, zasnęła. Punktualnie o czwartej podjechałem pod warsztat. Tym razem siedział przed nim sam Bobby. Machnął mi na powitanie ręką i przycisnął guzik, otwierając szerzej drzwi, żebym mógł wjechać. Mój plymouth stał w warsztacie, ustawiony przodem w stronę ulicy. — Zastanawiałem się, czy go nie pomalować, ale pomyślałem sobie, że może wolisz, żeby został w takim stanie — powiedział Bobby. — Bardzo dobrze — odpowiedziałem. Ale Bobby nie zamierzał pozwolić mi wykręcić się od wysłuchania wykładu na temat tego, co zrobił z autem. — Wszystko jest dokładnie sprawdzone i ustawione, Burkę. Zawory, zapłon, świece... gaźnik przeczyszczony i wyregulowany... ustawiłem zbieżność kół i je wyważyłem... wymieniłem wszystkie płyny... uszczelniłem też przewody hamulcowe, bo ciekły. Aha, jeszcze skrzynia biegów — chodzi teraz jak nowa. — Ile się należy, Bobby? — spytałem. 287 W odpowiedzi machnął tylko ręką. — Zobaczmy, jak chodzi — powiedziałem, udając entuzjazm. Bobby przekręcił kluczyk — rzeczywiście, silnik pracował równo i cicho. Pansy rozpoznała ten dźwięk i jej łeb pojawił się w oknie lincolna. Warknęła. Bobby usłyszał ją i zaniepokojony rozejrzał się wokół. — Co to? — zapytał. — Spokojnie Bobby, to tylko moja suka. Podszedłem do wozu, otworzyłem drzwi i klepnąłem się w biodro, dając Pansy znak, że ma iść ze mną. — Jezu Chryste, ja pierdolę! — odezwał się Bobby z wielkim szacunkiem. — Ile ona waży? — Nie wiem, jakieś sześćdziesiąt kilo. Bobby obszedł Pansy dookoła, oglądając ją ze wszystkich stron. Nie obwąchał jednak jej opon. — Mogę ją pogłaskać? — zapytał. — Pansy, skacz! — poleciłem. Posłusznie położyła się i tylko jej mordercze oczy podążały za każdym ruchem Bobby'ego. Patrzyła na niego łakomie, jak na żarcie. — Nie bój się, teraz nic ci nie zrobi. Bobby miał wystarczająco dużo oleju w głowie, by kucnąć. Dzięki temu Pansy była pewna, że nie będzie próbował nad nią zapanować. Zaczął ją drapać za uszami. — Cholera, do tej pory takie bestie widywałem tylko w zoo. Z gardła Pansy wydobył się
niski bulgot, jakby metro wyjeżdżało na stację. — Jest zła? — zapytał Bobby, nie przerywając drapania. — Nie — odparłem. — Mruczy tak, gdy jest zadowolona. Po chwili Bobby wstał. — Moi bracia czekają na tyłach warsztatu, Burkę. — W porządku, Bobby. Mam ją tu zostawić? — zapytałem, wskazując na Pansy. — Kurwa, nie! Jeszcze by mi zżarła któryś samochód! Bobby szedł pierwszy, ja za nim, a przy mojej lewej nodze, pól kroku z przodu — Pansy. Wiedziała, co ma robić — była teraz w pracy. Tym razem na podwórku za warsztatem stał tylko jeden samochód — ford mustang. Było też trzech mężczyzn — dwóch 288 może trochę starszych od Bobby'ego, a jeden mniej więcej w moim wieku. Wszyscy mieli gęby kryminalistów. Najstarszy z nich miał krótko obcięte włosy, a ubrany był w białą koszulę i ciemną sportową kurtkę. Oczy ukrywał za ciemnymi okularami. Młodzi byli potężnie umięśnieni i stali po obu jego stronach, jak rasowi goryle. Jeden był blondynem, drugi brunetem. Obaj długowłosi, ubrani w koszulki z krótkimi rękawami, jeansy i wysokie buty. Blondyn miał tatuaże na obu rękach, na wypadek, gdyby ktoś nie wiedział, jaką przeszedł szkołę, na obu nadgarstkach miał wytatuowane łańcuchy. Całości dopełniały czarne skórzane rękawice. Brunet miał spokojne, zimne spojrzenie; lewy nadgarstek trzymał prawą dłonią. Na jej grzbiecie zauważyłem dwie skrzyżowane błyskawice — symbol Prawdziwego Braterstwa. Zatrzymałem się jakieś dwa metry od nich. Pansy natychmiast usiadła tuż przede mną, wpatrując się w stojących naprzeciwko facetów. Bobby wszedł między nas i odezwał się do najstarszego: — To jest Burkę, o którym ci mówiłem. Facet skinął mi głową. Odpowiedziałem mu tym samym. Dał mi znak, żebym się zbliżył. Podszedłem, a Pansy razem ze mną. — Mój brat mówi, że jesteś w porządku. Pomożemy ci, jeśli to będzie możliwe. — Dziękuję — odpowiedziałem. — Odwdzięczę się wam tak, jak potrafię. — Fajnie. A więc, o co chodzi? — Ja cię znam — blondyn prawie wrzasnął. Przyjrzałem mu się — nigdy przedtem go nie widziałem. — Ja ciebie nie — odpowiedziałem spokojnie. — Siedziałeś w Auburn, zgadza się? W siedemdziesiątym piątym. Skinąłem głową. — Ja też. Widziałem cię tam. Wzruszyłem ramionami. Auburn nie jest, bynajmniej, żadnym ekskluzywnym klubem. — Zadawałeś się z czarnuchami — powiedział blondyn. To nie było pytanie. — Zadawałem się ze swoimi przyjaciółmi — powiedziałem cicho. — Tak samo jak ty.
— Powiedziałem: „z czarnuchami"! 19 — Strega 289 — Słyszałem, co mówiłeś. A ty? Blondyn zacisnął pięści. — B.T. — wtrącił Bobby spokojnie. — Powiedziałem ci, co Burkę dla mnie zrobił. Blondyn spojrzał na mnie. — Może miałeś jakieś układy z tymi czarnuchami? — Może. I co z tego? — A może lubisz czarnuchów? — To również nie było pytanie. Raczej oskarżenie. Dalsza rozmowa spokojnym tonem nie miała sensu — koleś mógłby to odebrać jako oznakę strachu. — O co ci chodzi? — To także nie było pytanie. Blondyn spojrzał mi prosto w oczy. — Straciłem przez ciebie pieniądze — powiedział. — Co? — Straciłem, kurwa, pieniądze. Teraz sobie przypominam. Boksowałeś, zgadza się? Walczyłeś z takim czarnuchem... nie pamiętam, jak się nazywał. Był zawodowcem w półciężkiej. Do dziś pamiętam tamtą walkę. Tamten Murzyn był naprawdę kurewsko dobrym zawodnikiem. Trafił do więzienia, bo zabił kogoś w wypadku drogowym. Nie pamiętam, jak to się zaczęło, ale skończyło się zakładem, że nie wytrzymam z nim trzech rund. Przed walką siedziałem na stołku w swoim narożniku i czekałem na pierwszy dzwonek. Pror szeptał mi do ucha: „Wyślij go z powrotem do szkoły, Burkę" i przypominał, co mam robić. Byłem lżejszy od Murzyna o dobre dziesięć kilo i znacznie szybszy. Wszyscy, którzy na mnie postawili, spodziewali się, że będę się starał najpierw trafić czarnego w szczękę, a następnie uciec w drugi koniec ringu, zmuszając go, by mnie gonił. On także tego oczekiwał. Kiedy rozległ się gong, Murzyn zerwał się ze swego stołka, jakby miał napęd odrzutowy. Zadałem jakiś lekki cios w jego kierunku i zacząłem się wycofywać w stronę lin. Murzyn nie miał zamiaru marnować czasu na osłanianie się i kontrowanie moich lekkich uderzeń. Trzymał prawą pięść na wysokości biodra i tylko czekał na okazję zadania jednego, morderczego ciosu. Nagle zrobiłem krok do przodu i uderzyłem lewym sierpowym. Murzyn upadł. Lecz wtedy cały plan diabli wzięli. Sędzia zaczął liczyć, ale 290 Murzyn tylko potrząsnął głową i natychmiast wstał. Wiedziałem, że mój cios tak naprawdę nic mu nie zrobił. Ponownie zaatakowałem, przypierając go do lin. Ale on nie był zwyczajnym
twardzielem — był profesjonalistą. Blokował łokciami wszystkie moje ciosy. W pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że tracę siły. Oparłem się 0 niego, żeby złapać oddech, a on schował głowę w mojej klatce piersiowej, broniąc się przed sierpowymi. Dosłownie zawisłem na jego szyi, depcząc mu po palcach i starając się uniemożliwić zadawanie ciosów. Sędzia ogłosił koniec rundy o dobrych parę sekund za wcześnie — on także na mnie postawił... W czasie drugiej rundy zmuszałem Murzyna, żeby gonił za mną po całym ringu — mimo wszystko nadal byłem trochę szybszy. Przestał już próbować powalić mnie jednym ciosem. Zaczął mnie systematycznie walić, tak mocno, że ręce bolały mnie od ciągłego blokowania. Na początku trzeciej rundy wreszcie udało mu się mnie dorwać. Walnął tak, że poczułem, jak pęka mi żebro. Następny cios trafił w mój nos. Udało mi się unieruchomić jego ręce pod swymi pachami. Trzymałem go w ten sposób tak długo, aż sędzia nas rozdzielił. Czarny stuknął mnie w złamane żebro, a później próbował znowu przyłożyć mi w nos. Zatoczyłem się, pochyliłem 1 czekałem, aż się zbliży. Wtedy walnąłem meksykańskim lewym sierpowym — trafiłem go w fiuta. Opadły mu ręce. Zamierzyłem się, chcąc trafić hakiem w jego odsłoniętą głowę. Niestety, chybiłem o niemal pół metra i upadłem z wysiłku. Sędzia wytarł mi rękawice, nazywając mój upadek zwykłym poślizgnięciem. Liczyła się teraz każda sekunda. Murzyn ponownie zaatakował. Nie mogłem oddychać przez nos, więc wyplułem gumowy ochraniacz na zęby. Natychmiast zainkasowałem prawy prosty w szczękę. Usłyszałem, jak Pror krzyczy „Trzydzieści sekund!" akurat w chwili, gdy kolejny cios powalił mnie na deski. Zanim sędzia doliczył do sześciu, stałem już na nogach. Starczyło mi jeszcze sił na uchylenie się przed kolejnym wściekłym atakiem Murzyna. Facet przeleciał obok mnie i zatrzymał się na linach. Stuknąłem go w kark i klinczując starałem się przytrzymać go jak najdłużej przy linach. Przywarłem do jego pleców. W pewnej chwili wbił łokieć w mój żołądek i szybko odwrócił się twarzą do mnie, chcąc jak najszybciej zakończyć walkę. Obejmowałem jego tułów, 291 wytrzymując wściekłe uderzenia w żebra. Przycisnąłem czoło do jego czoła, żeby nie mógł mi zadać ostatecznego ciosu. Byłem wykończony, gdybym teraz go puścił, zwaliłbym się ze
zmęczenia na ziemię. Gdy rozległ się gong, wciąż stałem na nogach. Potrzeba było czterech facetów, żeby oderwać ode mnie Murzyna... Wygraliśmy wtedy prawie sześćset kartonów fajek. Na dodatek więźniowie złożyli się na mostek, który musiałem sobie wstawić na miejsce wybitych zębów. — Jeżeli wtedy przegrałeś, to znaczy, że postawiłeś na tamtego Murzyna — odezwałem się do blondyna. — Zakład był przecież taki, że nie wytrzymam trzech rund. — Postawiłem na ciebie. Że wygrasz — odparł blondyn. Wzruszyłem ramionami. Przecież to nie moja wina, że fanatyzm całkowicie pozbawił go obiektywizmu. — Nawet nie próbowałeś go pokonać — powiedział blondyn w taki sposób, jakby mnie oskarżał o zdradę. — Próbowałem przeżyć — odpowiedziałem spokojnie, a po chwili dodałem: — Słuchaj, nie widzę problemu. Ile wtedy straciłeś? — Trzy pieprzone kartony — powiedział lodowatym tonem. — Więc zróbmy tak... To było parę lat temu, zgadza się? Załóżmy, że ceny poszły przez ten czas w górę... W takim razi^, proponuję pięć dych za karton, czyli w sumie sto pięćdziesiąt dolców i zapominamy o całej sprawie. Blondyn gapił się na mnie. Wyraźnie nie był pewien, czy z niego nie kpię. — Mówisz poważnie? — Oczywiście — odpowiedziałem, sięgając do kieszeni. Blondyn nie mógł się zdecydować — patrzył to na Pansy, to na mnie. W końcu facet w okularach postanowił zakończyć całą sprawę. — Niech tak będzie, B.T. — powiedział. — W porządku — zgodził się blondyn. Ruszył w moją stronę, aby odebrać pieniądze. Pansy nastroszyła sierść i zgrzytnęła zębami. Podobny odgłos wydaje uruchamiana betoniarka... — Dostaniesz je, jak będę wychodził — powiedziałem blondynowi. Nawet taki geniusz jak on zrozumiał. Wrócił pod płot ciągle napinając bicepsy. Musiał tym zrobić ogromne wrażenie na Pansy... 292 — Czy możemy przejść do sprawy? — spytałem faceta w okularach. Dał mi znak, żebym poszedł za nim. Poklepałem Pansy po nosie, co oznaczało, że ma zostać na miejscu, i ruszyłem. Za mną szedł Bobby. Zatrzymaliśmy się obok mustanga, jakieś trzy metry od młodych osiłków. Zapaliłem papierosa i powiedziałem: — Jeden z waszych ludzi pracował niedawno jako obstawa. Dostarczał pieniądze do pewnej świetlicy... Forsę miał w niewielkiej teczce, wyglądającej jak torba lekarska. Nie widziałem oczu faceta — w dalszym ciągu ukrywał je za ciemnymi szkłami. Ręce trzymał w kieszeniach. Czekał, aż skończę.
— — —
Była z nim kobieta. Nie wiem, czy ochraniał ją, czy pieniądze... Coś jeszcze? Ta kobieta nie jest już młoda... Może być w moim wieku albo starsza. Ma dom na
przedmieściu. Duży budynek z ogrodem. Pracuje z nią wysoki, gruby facet. Prawdopodobnie ma także mikrobus, podobny do tych, jakich używają szkoły. — I to wszystko? — Tak. — Co chcesz wiedzieć? — Tylko to, kim jest ta kobieta i gdzie jej szukać. — Masz do niej jakieś pretensje? Zastanowiłem się. Nie wiedziałem, czy tamten goryl robił to tylko raz, czy też Braterstwo miało z nią stały kontrakt. — Ona ma coś, co jest mi potrzebne — odpowiedziałem. Facet milczał. — Jeśli macie z nią kontrakt... to chciałbym, żebyście wzięli od niej tę rzecz... Zapłacę za to. — A jeśli nie mamy? — To chciałbym tylko, żebyście podali mi jej nazwisko i adres. Uśmiechnął się. Normalny człowiek na taki widok odprężyłby się, natomiast ja włożyłem ręce do kieszeni. — I żebyśmy ci nie wchodzili w drogę, tak? — Tak — odpowiedziałem. — Właśnie tak.
* Blondyn ruszył w naszą stronę. Pansy
śledziła każdy jego ruch, jakby byli dwiema częściami jednego mechanizmu. — B.T.! — ostrzegł go Bobby. Blondyn zatrzymał się — kiepski z niego uczeń... 293 — Czego od niej chcesz? — zapytał facet w okularach. — To znaczy, że macie z nią kontrakt? — Nie. I nie wiem, gdzie trzyma towar. — Nie chodzi o prochy. Facet zdjął okulary i spojrzał na nie, jakby spodziewał się znaleźć w nich odpowiedź na jakieś ważne pytanie. Następnie podniósł wzrok na mnie. — Jesteś porywaczem, tak? Tym się zajmujesz? Postanowiłem zagrać w otwarte karty. — Szukam zdjęcia. — Kto na nim jest? — Dzieciak — odpowiedziałem. Spojrzał na mnie, wyraźnie zdziwiony. — Mały chłopiec... To zdjęcie pornograficzne. Facet spojrzał na bruneta i powiedział: — Byłem pewien, że chodziło o prochy. — Nigdy nie pytałem — odparł tamten. Szef pokiwał głową, zamyślony. — Tak... Kto by o to pytał? Zapaliłem kolejnego papierosa i spojrzałem na niego kątem oka. Jednym palcem drapał się po
twarzy; oczy ponownie ukrył za okularami. — Bobby — powiedział — czy mógłbyś na chwilę zabrać swojego przyjaciela do środka? Musimy coś przedyskutować. Bobby położył mi dłoń na ramieniu i pociągnął w stronę warsztatu. Klepnąłem się w lewe biodro, dając Pansy znak, że ma iść za nami. Nie drgnęła — wciąż obserwowała blondyna. — Pansy! — krzyknąłem na nią. Posłusznie wstała z miejsca i podbiegła do mojej lewej nogi. W warsztacie otworzyłem drzwi plymoutha i wpuściłem Pansy do środka. — B.T. jest w porządku, Burkę — odezwał się Bobby. — Po prostu ma pierdolca na punkcie czarnuchów, rozumiesz? — Rozumiem. Nie ma sprawy. Czekaliśmy w milczeniu. Tylne drzwi otworzyły się i naziści weszli. Ich szef podszedł do nas i usiadł na masce plymoutha. Młodzi stanęli z boku. — Kobieta powiedziała nam, że musi dostarczyć pieniądze 294 w kilka miejsc. Potrzebowała kogoś, kto ochraniałby forsę. Victor — wskazał na bruneta — dostawał tysiąc za każdą dostawę. Nosił gotówkę. Byliśmy pewni, że kobieta spłaca raty za towar, bo z żadnego miejsca nic nie brała... tylko zostawiała forsę. Nie odzywałem się — miałem wiele pytań, ale teraz oni mówili. — Powiedziała Victorowi, żeby nie brał broni. Gdyby zaatakował ich ktoś z bronią, miał bez oporów oddać teczkę. Jego zadaniem była jedynie ochrona przed jakimiś przypadkowymi napastnikami. Skinąłem głową. Kobieta nie bała się utraty gotówki — wykorzystywała Victora do zastraszania osób dostarczających jej dzieci, do czego wystarczała sama jego obecność. — Jesteś pewien, że ona ma to zdjęcie? — zapytał szef. — Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. — To znaczy, że ma także inne? — Tak, ona z tego żyje. Nawet w warsztacie nie zdjął okularów, a jednak czułem jego spojrzenie zza ciemnych szkieł. — Jestem złodziejem — powiedział. — Tak jak ty... My nie gwałcimy dzieci. — Wiem. — Niektórzy nasi ludzie... mają trochę nasrane... na przykład B.T. On zarżnąłby czarnucha tylko po to, by nie wyjść z wprawy. Rozumiesz? — Tak. — Ale nikt z nas nie zrobiłby dziecku czegoś takiego. Nasze Braterstwo... Skinąłem lekko głową. — Wszyscy o tym dobrze wiedzą — powiedziałem. — Dobra... ale jeżeli ktokolwiek się dowie, że braliśmy udział w tej sprawie... — Nikt się nie dowie — przerwałem mu. Mówił dalej, jakby mnie nie usłyszał: — ...nasze dobre imię byłoby zagrożone.
Tym razem już mu nie przerywałem. — Jeżeli udzielimy ci informacji, o które prosiłeś — spróbujesz kupić od niej to zdjęcie? — Jeżeli zechce je sprzedać. 295 — A jeśli nie zechce? Wzruszyłem ramionami. — Victor pracował dla niej parę razy. Był w kilku świetlicach, prywatnych domach... nawet w kościele. Ona musi mieć cholernie dużo takich zdjęć. — Mówiłem ci już, ona z tego żyje. — Nazywa się Bonnie. Ma dom przy Cheshire Drive w Little Neck. Wielki biały budynek na końcu ślepej uliczki. Otoczony wysokim białym murem. Brama otwiera się elektronicznie. Podwórze jest olbrzymie, porośnięte drzewami i krzakami. Dwa piętra, piwnica, na strychu najprawdopodobniej sa także jakieś pokoje. — Coś jeszcze? — Ma też mikrobus — może na dwanaście miejsc. Kierowcą jest ten wysoki, gruby facet, o którym mówiłeś. — Są tam jacyś goryle? — Nie mam pojęcia. Graliśmy z nią uczciwie. Nawet nam na myśl nie przyszło, żeby próbować ją załatwić. Wręczyłem mu dwa tysiące, w samych setkach. — Jesteśmy kwita? Uśmiechnął się. — Tak. Te sto pięćdziesiąt papierów dam B.T. z tego. Wyciągnąłem do niego rękę. Uścisnął ją pewnie i mocno. — Załatwię to szybko — powiedziałem. — Rób, co chcesz. Nie śpiesz się. Ona naraziła na szwank nasze dobre imię. Skinąłem głową. Byłem pewien, że B.T. wkrótce dojdzie do wniosku, że ta kobieta to działaczka NAACP*. Wsiadłem do plymoutha, zatrzasnąłem drzwi, kiwnąłem na pożegnanie Bobby'emu i wyjechałem z warsztatu. * NAACP (ang.) — Krajowe Stowarzyszenie Podniesienia Poziomu Kulturalnego Kolorowych 84 awet Pansy wyczuła różnicę w pracy plymoutha — Bobby rzeczywiście odwalił kawał dobrej roboty. Zatrzymałem się na czerwonym świetle na Atlantic Avenue, mniej więcej za granicą Brooklynu i Queens. Obok mnie zahamował z piskiem hamulców pomarańczowy sportowy samochód. Nie rozpoznałem marki. Jechało w nim dwóch wyrostków. Chłopak siedzący obok kierowcy opuścił szybę, uśmiechając się do mnie, a w tym czasie jego kumpel przegazował silnik. Uniosłem
brwi na dowód uznania dla ich maszyny. Gdy tylko światło się zmieniło, wcisnąłem gaz do dechy. Usłyszałem pisk opon ich auta, jednak plymouth wyskoczył do przodu w takim tempie, że wydawało się jakby tamten nie ruszył się z miejsca. Zanim stanąłem na następnych światłach, wskazówka prędkościomierza doszła do stu dwudziestu kilometrów. Usłyszałem za sobą ryk ich wozu. Chłoptaś trzymał nogę na gazie jeszcze przez dłuższą chwilę po wciśnięciu sprzęgła. Bardzo imponujące. Znowu stanęli obok mnie. Opuściłem szybę. — Co pan masz pod maską? — wrzasnął kierowca. Nie zdążyłem mu odpowiedzieć, gdyż na widok szczekającej Pansy koleś wcisnął gaz i ruszył z piskiem opon, mimo że nadal paliło się czerwone światło. Zaczęło się ściemniać. Był już najwyższy czas, by zadzwonić w kilka miejsc. Chciałem zostawić Pansy w biurze, ale było za późno, żeby do niego wstąpić. Szef Prawdziwego Braterstwa 297 wyglądał na cierpliwego gościa, ale przecież wychował się w takich samych miejscach jak ja — a tam, jeżeli czyjeś dobre imię zostało pogrzebane, to był to znak, że w niedługim czasie nadejdzie pora na pogrzebanie ciała. Podjechałem pod restaurację Mamy i otworzywszy drzwi wozu, wypuściłem Pansy. Zaczęła myszkować po całej uliczce, ocierając się o obie ściany stojących przy niej budynków. W końcu dwukrotnie się załatwiła. Przez cały czas wszystko obwąchiwała groźnie powarkując. Mpże było to spowodowane zapachami dochodzącymi z kuchni, a może suka tęskniła za swoim najnowszym kumplem — B.T. Wpuściłem ją z powrotem do auta i wszedłem przez kuchnię do restauracji. Mój stolik był jak zwykle wolny. Nawet w czasie największego ruchu zajęta była najwyżej połowa miejsc. Mama celowo utrzymywała wysokie ceny i nędzny wystrój, żeby odstraszyć yuppies. — Kłopoty? — zapytała Mama stając przy moim stoliku. — Nie, Mamo. Ale muszę zadzwonić w kilka miejsc, a wziąłem ze sobą Pansy. Siedzi w samochodzie. — To ten twój nowy szczeniak? — Pamiętała mojego poprzedniego psa — dobermana. — To już nie jest szczeniak, Mamo. — To duży pies? — Duży — zapewniłem. — To może zaprowadziłbyś ją do piwnicy? — Dobrze, Mamo. Tylko na chwilkę. — Pewnie — odrzekła, wyraźnie w to nie wierząc. — Uprzedzę kucharzy.
Poszedłem za nią do kuchni. Krzyknęła coś po kantońsku do swojej bandy zbójów. — Idź po szczeniaka — poleciła. Wziąłem Pansy na smycz. Suka podniosła głowę, zastanawiając się, co jest grane. Używam smyczy tylko wtedy, gdy zabieram ją między ludzi. Kiedy pojawiliśmy się w drzwiach, któryś z kucharzy aż jęknął z podziwu i wycofał się pod sam piec. Nagle zaczęli gadać wszyscy naraz — wyraźnie o coś się kłócili. Pansy usiadła przy mojej nodze, a z jej gardła wydobył się groźny pomruk. Kucharze nie mogli mieć 298 żadnej pewności, że chodziło jej o żarcie. Wskazywali na głowę suki i strasznie się darli. Nie rozumiałem z tego wszystkiego ani słowa. Ruszyłem z Pansy w stronę piwnicy, gdy Mama podniosła rękę. — Burkę, z jakiego kraju pochodzi pies? Tylko nie wymawiaj jego nazwy! Powinienem był się tego domyślić. Wrzaski Chińczyków spowodowane były jakimś idiotycznym zakładem. Ci pseudokucharze gotowi byli wbić komuś nóż w brzuch, a później robić zakłady o to, jak długo gość będzie konać. — Pizza — szepnąłem. Mama włączyła się do kłótni, dodając do ogłuszającego jazgotu jeszcze swój głos. W końcu wskazała palcem na jednego z kucharzy. Powiedział coś, a ona przetłumaczyła: — Niemcy? — Nie — odparłem. Wskazała na następnego. — Anglia? — Nie — powtórzyłem, obserwując twarze rzeźników. — Chiny? — zapytała Mama, wskazując na stojącego w kącie młodego chłopaka. — Nie — powiedziałem. — Pies pochodzi z Włoch. Na ustach Mamy pojawił się uśmiech. Kazała mi powtórzyć to jeszcze raz, żeby każdy z nich mógł przekonać się o jej mądrości. Wszyscy głęboko się jej ukłonili. Nie zauważyłem gotówki, ale domyśliłem się, że efekt tych zakładów będzie widoczny w kopertach z ich tygodniowymi zarobkami. Przez całą drogę do piwnicy Pansy warczała, strasząc ciemność. Mama zapaliła światło. Pomieszczenie okazało się dosłownie zawalone pudłami i skrzynkami. Przy jednej ścianie stały pojemniki z ryżem. — Szczeniak chce jeść, Burkę? — No pewnie. Zje wszystko, co najlepsze, Mamo. Skinęła głową. — Zaraz wracam — powiedziała i weszła po schodach na górę, gdzie natychmiast rozległy się wrzaski. Prawdopodobnie kucharze żądali rewanżu. Po chwili Mama wróciła z
najodważniejszym z nich; facet niósł ogromny gar ze stali nierdzewnej. Takich garnków używa się w restauracjach do utrzymywania ryżu w od299 powiedniej temperaturze. Postawił go na ziemi, nieufnie przyglądając się Pansy. — To pies obronny, Burkę? — zapytała Mama. — Jest w tym najlepsza. — To... suczka? — Tak. — Kobiety to najlepsi wojownicy — stwierdziła Mama, po czym przetłumaczyła wszystko na chiński. Kucharz z powątpiewaniem pokiwał głową. — Niech kucharz trzyma ręce tak, żeby Pansy mogła je widzieć — powiedziałem. Mama skinęła głową. Zaprowadziłem sukę do kąta i ustawiłem przed nią ścianę z kartonów, sięgającą mniej więcej do wysokości jej szyi. Wiedziałem, co najbardziej spodoba się Mamie. — Pansy! — powiedziałem głośno. — Swój! — Niech Mama podejdzie i ją pogłaszcze — poleciłem. Mama nie zaszłaby tak daleko, gdyby kiedykolwiek poddała się strachowi. Bez namysłu zbliżyła się do Pansy, pogłaskała ją i kilka razy powtórzyła: — Dobry szczeniak, dobry szczeniak... Pansy nawet nie drgnęła — jej wzrok utkwiony był w kucharzu. — W porządku. Teraz niech się Mama cofnie — powiedziałem, a gdy odeszła, krzyknąłem do Pansy: — Pilnuj! Po chwili ponownie odezwałem się do Mamy: — A teraz niech kucharz podejdzie do niej. Ale niech nie wyciąga rąk za tę barierkę. Mama wytłumaczyła mu, co ma zrobić. Pokiwał głową, ale było widać, że się cholernie boi. Znajdował się mniej więcej o dwa metry od ustawionej przeze mnie ścianki, gdy Pansy rzuciła się na niego z mrożącym krew w żyłach warczeniem. Biedak skoczył do tyłu, pokonując jednym susem całą szerokość piwnicy. — Zostaw, Pansy — krzyknąłem i suka usiadła, uważnie rozglądając się po pomieszczeniu. Mama aż zaklaskała. — Wspaniała sztuczka, Burkę! — powiedziała z uznaniem. Kucharz wrócił na górę. Podstawiłem gar parującego jedzenia pod nos Pansy. 300 — Co w tym jest? — zapytałem. Wyglądała na urażoną. — Wołowina, wieprzowina, homary, krewetki, świeżutkie rzywa i dużo ryżu. Same najlepsze rzeczy. — Będzie jej to smakowało — zapewniłem Mamę. — W takim razie, dlaczego nie je? — Pansy je tylko wtedy, gdy jest ze mną sama. — W porządku, Burkę — powiedziała Mama i wyszła. Poczekałem parę minut i odezwałem
się do Pansy: — Daj głos! 85 ajpierw zatelefonowałem do SAFE. Lily była zajęta z jakimś dzieckiem i nie mogła podejść do aparatu. Osoba, która odebrała telefon, zaproponowała, żebym zostawił swój numer. Powiedziałem, że zadzwonię później. Nie wzbudziłem tym żadnego zdziwienia. Z McGowanem miałem więcej szczęścia. — Poznajesz, kto mówi? — zapytałem. — Pewnie, koleś — odpowiedział. McGowan ma głęboki irlandzki baryton. Używał go często do przekonywania młodych dziewcząt, żeby porzuciły swoich alfonsów. — Potrzebuję twojej pomocy. Znasz może prokurator Wolfe? — No jasne! Zajmuje się sprawami, których nie ruszy żaden inny prokurator. Lepiej z nią nie zadzieraj. — Nie o to chodzi. Chciałem tylko, żebyś jej szepnął o mnie dobre słowo. Muszę z nią porozmawiać, więc byłoby dobrze, gdybyś mógł jej powiedzieć, że jestem w porządku. Rozumiesz? — Stary, jeżeli masz coś do Wolfe, to znaczy że nie jesteś w porządku. — Daj spokój, McGowan. Przecież wiesz, czym się zajmuję. Ta sprawa jest tego częścią. — Którą częścią? Wziąłem głęboki oddech, zastanawiając się co powiedzieć. '302 McGowan dobrze wiedział, że jego telefon może być na podsłuchu. Jak każdy porządny gliniarz, zawsze się tego obawiał. — Słuchaj, chcę tylko, żebyś jej powiedział, że gram uczciwie. Wyjaśnię jej, o co mi chodzi, a ona podejmie taką decyzję, jaką uzna za słuszną. Kolejna chwila ciszy... — Załatwione — powiedział w końcu. Zacząłem prosić, żeby zrobił to następnego dnia, ale on odłożył słuchawkę. Strega odebrała po pierwszym sygnale. — Skąd wiedziałaś, że zadzwonię? — Wiedziałam. Przecież już ci mówiłam, że zawsze wiem. — Jest pewien postęp. — Mów. — Nie przez telefon. — Wiem, czego chcesz — powiedziała gardłowym, lekko dyszącym głosem, bawiąc się słowami. — Wiem... Chcesz przyjść do mnie... być u mnie... późno... po północy... przyjdź — będę miała dla ciebie to, czego chcesz. — Chcę tylko... — zacząłem, ale ona już nie słuchała. Wróciłem na salę i przez chwilę czekałem, aż będę mógł ponownie zadzwonić do Lily. Kelner podał mi zupę i talerz wieprzowiny z ryżem i zielonym groszkiem. Obok przeszła Mama uśmiechając się. Położyła na stole „News". Przejrzałem
nagłówki. Już połowa Queens County została postawiona w stan oskarżenia. Politycy łapali swoich adwokatów w jedną rękę, a spodnie w drugą i na wyścigi biegli do sądu, gotowi sprzedać każdego ze wspólników, za cenę uwolnienia się od zarzutów. Mówi się na to wyścig szczurów... Wiadomości sportowe wyglądały tak samo jak strony poświęcone polityce. Jedna gwiazda okazała się kokainistą, inna właśnie postanowiła leczyć się z alkoholizmu, jeszcze inna przyznała, że sprzedała walkę... Na stronie poświęconej wyścigom ponownie znalazł się „mój" koń. Flower Jewel miała biec w ósmym wyścigu, przeciwko takiemu samemu zestawowi, jak w poprzednim tygodniu. Spojrzałem na zegarek — nie było jeszcze nawet wpół do dziesiątej. Maurice odebrał dopiero po szóstym sygnale. 303 — Mówi Burkę. — Poważnie? — Maurice nie miał manier świni, ale pobierał lekcje i niedługo miał zamiar ją dogonić. — Ósma już zamknięta? — zapytałem. — Nie... Gdzie ty, kurwa, byłeś? W jebanym Idaho? — Flower Jewel — powiedziałem. — Trzy na wygraną. — Flower Jewel, ósmy wyścig. Trzy na wygraną — powtórzył. — Zgadza się. — Wyślij rano swojego człowieka z pieniędzmi — polecił Maurice i odłożył słuchawkę. Wróciłem do jedzenia, zastanawiając się, czy nawet taki potwór jak Pansy da radę pochłonąć tyle żarcia, ile zaserwowała jej Mama. Gdy puste talerze zniknęły, zapaliłem. W kłębach dymu zobaczyłem twarz Flood. Szybko zgasiłem papierosa, ale to nie pomogło. Kiedy ponownie zatelefonowałem do SAFE, Lily odebrała osobiście. — Mówi Burkę. Rozmawiała pani z Wolfe? — Tak. — I...? — Dała mi numer telefonu, pod który może pan dzwonić codziennie między ósmą i dziewiątą rano. — Zgodziła się na rozmowę ze mną? — Dała mi tylko ten numer. Nie spodziewałem się, że Lily uda się tak łatwo przekonać Wolfe. McGowan miał być dodatkowym zabezpieczeniem. Pomyślałem, że jeżeli zadzwoni następnego dnia, nic złego się nie stanie. Zresztą i tak nie miałem zamiaru dzwonić teraz do niego i tłumaczyć, że ma dać
sobie spokój — nie uwierzyłby, że nie mam żadnych złych zamiarów. — W porządku. Dziękuję... Czy mały przychodzi na leczenie? — Tak. Ale jego matka nie chce brać udziału w kuracji. — Ta ruda? — Tak. — To nie jest jego matka. — Aha. A czy jego matka... — Nie wiem. Postaram się dowiedzieć. Jeszcze raz dziękuję. — Niech pan będzie ostrożny — powiedziała, odkładając słuchawkę. '304 Pożegnałem się z Mamą i poszedłem do piwnicy po Pansy. W dalszym ciągu siedziała za barierką z kartonów, ale garnek był już dokładnie wyczyszczony — na jego brzegach zobaczyłem ślady zębów. Pansy była szczęśliwa, że jest już w domu. Natychmiast zażądała, abym wypuścił ją na dach. Do spotkania ze Stregą zostało mi kilka godzin. Kiedy suka wróciła z dachu, włączyłem telewizor. Nadawano wrestling. Pansy zamruczała z zadowolenia. Gdybym jeszcze pozwolił jej zabawić się z B.T., byłby to jeden z najszczęśliwszych dni w jej życiu. 20 — Strega 86 lade światło księżyca ani trochę nie rozjaśniło ciemności panujących na ulicy, ale czułem, że przenika mnie do głębi, gdy jechałem w stronę domu Stregi. W radiu podano, że Marcos osiedlił się na Hawajach. Zwiał z Filipin kilka tygodni temu; nie wziął ze sobą wiele — paru najwierniejszych ludzi i większość dochodów państwa z ostatnich kilkudziesięciu lat. Wysokiej klasy złodziej. Wyłączyłem silnik i siłą rozpędu podjechałem pod drzwi garażu otwarte, podobnie jak brama wjazdowa. Wewnątrz stało tylko BMW. Wprowadziłem plymoutha do środka i czekałem w ciemnościach. W pewnej chwili drzwi prowadzące do wnętrza domu otworzyły się. Zobaczyłem jej podświetloną od tyłu sylwetkę — migotała, niczym płomień świecy na delikatnym wietrze. Wysiadłem z plymoutha. Gdy ponownie spojrzałem w stronę drzwi, już jej tam nie było. Ruszyłem po schodach — Strega była niemal na samej górze. Ciało miała owinięte w jakąś czarną tkaninę. Zanim wszedłem do góry, ponownie zniknęła mi z oczu. Światła w całym domu były pogaszone. Znalazłem drogę do białego pokoju i zdjąłem kurtkę. Wyjąłem papierosa i zapaliłem zapałkę. Kiedy przytknąłem płomień do papierosa, usłyszałem jej głos:
— Mnie też... '306 Weszła do ciemnego pokoju i zwróciła twarz w stronę płomienia. Z jej ust sterczał skręt z marhiuaną. Podałem jej ogień. Patrzyłem, jak ciągnie, by joint się zapalił. Następnie głęboko wciągnęła dym i przeszła obok mnie w stronę kanapy. Widziałem teraz jedynie żarzący się punkt w drugim końcu pokoju. — To jakiś seans? — zapytałem? — Boisz się ciemności? — odpowiedziała pytaniem. — Boję się wielu rzeczy. — Wiem — powiedziała. Ponownie głęboko się zaciągnęła. Wstrzymała na chwilę oddech, a wreszcie z sykiem wypuściła powietrze. — Niedługo zakończę sprawę. Jestem coraz bliżej. — Zdjęcia? — Tego, kto je zrobił. — Nie jestem pewien, czy ten ktoś ma je nadal. Ale niedługo powinienem poznać odpowiedzi na kilka pytań. — Chcesz, żebym to zrobiła? — Chcę, żebyś mi odpowiedziała na jedno pytanie... Muszę załatwić jeszcze parę spraw, a później pójdę do tego, kto zrobił to zdjęcie. Ale może się ono znajdować wśród wielu, wielu innych... Mogę nie mieć czasu na przejrzenie ich wszystkich. — A więc? — A więc chcę wiedzieć, co ty na to, żebym zniszczył wszystkie fotografie i zadbał, żeby żadna nie ocalała? Znowu zaciągnęła się głęboko. — Chcę zobaczyć to zdjęcie. — Zrobię, co się da. Ale nie będę tam siedział, jeżeli coś pójdzie nie tak. Scotty nie był jedyny — tego jestem pewien już teraz. Ci, którzy zrobili mu to zdjęcie, żyją z tego... Rozumiesz? — Tak. — Nie wiem, ile będę miał czasu, gdy już wejdę do środka. Zaciągnęła się po raz ostatni i joint zgasł; może strzepnęła żar na podłogę. — Chcesz we mnie wejść? — zapytała, wstając z kanapy i podchodząc do mnie. — Nie — odpowiedziałem. — Owszem, chcesz — powiedziała, stając blisko mnie. Uklęk307 ła — czarny materiał powiewał teraz za mną jak skrzydła nietoperza. Rozpięła mi spodnie. Położyłem dłonie na jej plecach — poczułem materiał i... chłód. — Nie dotykaj mnie — szepnęła.
Zacisnąłem ręce na poręczach fotela. Od pasa w dół byłem w zupełnie innym świecie. W myślach zaś widziałem drogę do domu kobiety, która skrzywdziła Scotty'ego. Eksplodowałem, ale usta rudej jeszcze długo mnie nie puszczały. Sięgnęła dłonią do tyłu i rozwiązała cienki materiał — jej ciało zajaśniało w mroku. Puściła mnie wreszcie, owinęła się czarną tkaniną i wytarła. Następnie rzuciła materiał na podłogę. — Nawet nie musiałeś prosić; wiem, co mam robić — wyszeptała przytulając się do mnie. Głaskałem ją po plecach. Były zbyt gładkie, by mogły należeć do istoty ludzkiej. — Jestem dobrą dziewczynką — stwierdziła pewnym siebie tonem, takim, jakiego używają czasami dzieci. W dalszym ciągu ją głaskałem. — Prawda? — zapytała szeptem. — Tak — odpowiedziałem. Trwaliśmy tak przez dłuższą chwilę. — Zaraz wracam — odezwała się nagle, wstając. — Muszę ci coś przynieść. W łazience na dole znajdowały się dwie identyczne umywalki. We wnęce w pobliżu brodzika stał telefon. Spojrzałem na swoje odbicie w lustrze — wyglądało jak zdjęcie frajera. Gdy Strega zeszła na dół, stałem przy olbrzymim oknie i patrzyłem na światła w ogrodzie. Ubrana była w białą aksamitną szatę. Miała mokre włosy. — To dla ciebie — powiedziała, otwierając dłoń, żebym zobaczył, co w niej trzymała. Był to gruby, złoty łańcuch na rękę — każde ogniwo z pewnością ważyło ponad sto gramów. Wziąłem go do ręki — był wystarczająco solidny, by mógł służyć jako obroża dla Pansy. — Jest piękny — powiedziałem, chowając łańcuch do kieszeni. — Załóż — zażądała Strega, sięgając do mojej kieszeni i wyjmując go. '308 Pomyślałem o tatuażach na nadgarstkach B.T. — Nie noszę łańcuchów. — Mój będziesz nosił. — W jej oczach pojawiły się ogniki. — Nie. Nie będę. Stanęła na palcach i zarzuciła mi ręce na szyję — była teraz zbyt blisko, bym mógł wyraźnie widzieć jej oczy. — Będę go dla ciebie przechowywać. Będę z nim spać. A gdy do mnie wrócisz, gdy wrócisz ze zdjęciem, założysz go. Próbowałem ją pocałować, ale się odsunęła. — Przynieś mi to zdjęcie — powiedziała, odwracając się twarzą do okna. Zostawiłem ją tak — stojącą w oknie — jak małą dziewczynkę, czekającą na powrót ojca z pracy. 87 róciłem do biura. Za kilka godzin miałem zadzwonić do Wolfe, nie było więc sensu kłaść się spać. Położyłem nogi na biurko, wyjąłem notes i zacząłem robić notatki. Wmawiałem sobie, że
próbuję poukładać wszystko w logiczną całość. Kiedy otworzyłem oczy, była już prawie ósma rano. Na leżącej przede mną kartce napisany był wyraz Bruja, kilkakrotnie później przekreślony. Wziąłem prysznic i zaczekałem, aż Pansy zejdzie z dachu. Sprawdziłem telefon — linia była wolna. Wykręciłem numer, który dała mi Lily. — Słucham? — Z panią Wolfe, proszę. — Przy telefonie. — Mówi Burkę. Chciałbym z panią porozmawiać. — Słucham. — Wolałbym u pani w biurze... Oczywiście, jeżeli nie ma pani nic przeciwko temu. Wyczułem, że się waha, więc dodałem: — Mam dla pani coś, co może być przydatne w pani pracy. — Co to takiego? — Wolałbym to pani pokazać. Ponownie się zawahała. — Wie pan, gdzie jest moje biuro? '310 — Tak. — W takim razie umówmy się na dziewiątą. Niech pan przy wejściu poda swoje nazwisko. — Daje mi pani bardzo mało czasu — odpowiedziałem. — Mieszkam w Westchester County, rozumie pani... — O dziewiątej wieczorem, panie Burkę. Odłożyła słuchawkę. Po chwili byłem już w łóżku. 88 P ogoda była fatalna — zachmurzone niebo i przeraźliwie zimny wiatr. Próbowałem o tym nie myśleć, starając się zaplanować działania na najbliższą przyszłość. Siedziałem spokojnie przy biurku — kiedy nad czymś myślę, nigdy nie spaceruję. Nauczyłem się tego w więzieniu. Tam chodzenie po celi w tę i z powrotem przypominało tylko, że jest się w klatce. Zrozumiałem, że przez cały czas źle to wszystko rozgrywałem. Nie zwracałem uwagi na to, czego nauczyłem się przez lata spędzone w więzieniach i szpitalach. Coś mnie w tej sprawie przerażało, ale nie to było takie dziwne. Boję się prawie przez cały czas — dzięki temu nie głupieję. Przywykłem jednak do tego, że boję się zwykłych rzeczy, a nie jakichś nonsensów o brui, których naopowiadał mi Dopiero późnym popołudniem zacząłem się przygotowywać do spotkania. Przejrzałem zawartość szafy, szukając czegoś, w czym nie wzbudziłbym podejrzliwości współpracowników Wolfe.
Znalazłem czarny wełniany garnitur w delikatne prążki. Był praktycznie nie używany, tyle że pogniótł się trochę od wożenia w samochodzie i wiszenia w ciasnej szafie. Włożyłem do tego białą koszulę i prosty czarny krawat. Umyłem włosy i uczesałem je najstaranniej jak tylko potrafiłem. Ogoliłem się. Dokładnie wyczyściłem buty... Spojrzałem w lustro — zamiast jak bandzior z przedmieścia, wyglądałem jak drobna płotka z otoczenia grubej ryby przestępczego świata. Pablo. '312 Włożyłem do kieszeni trochę drobnych, zgarnąłem z biurka kilka niezbędnych drobiazgów i opuściłem biuro. Pansy otworzyła tylko jedno oko, wciąż bliska śpiączki z przeżarcia. Powiedziałem jej, że późno wrócę, zamknąłem drzwi i zszedłem do garażu. Spojrzałem na zegarek — minęła szósta. Miałem wystarczająco dużo czasu, żeby pojechać do Mamy Wong, by coś przekąsić. Kiedy znalazłem się przed restauracją, zobaczyłem wiszący w oknie niebieski gobelin ze smokiem. Znaczyło to, że w lokalu są gliny. Pokręciłem się trochę po mieście. Gdy ponownie podjechałem pod restaurację, wszystko już było w porządku. Dwóch kucharzy przyglądało mi się podejrzliwie — może byli to ci, którzy przegrali zakład o to, skąd pochodziła Pansy. Usiadłem przy swoim stoliku. Po chwili zjawiła się Mama, usiadła obok mnie i wręczyła mi „News". — Miała tu Mama gliny? — Tak. Policja bardzo się niepokoi o mój lokal. Podobno gangi wymuszają na sklepach i restauracjach haracz za „ochronę". Pytali, czy zdarzyło mi się coś takiego. Po twarzy Mamy było widać, że już sam taki pomysł uważa za zupełnie idiotyczny. W końcu gangi próbują swych sztuczek jedynie z praworządnymi lokalami... — I co im Mama powiedziała? — Powiedziałam prawdę. Nikt niczego ode mnie nie żądał. Chcesz zupy? — Pewnie. Gdy Mama odeszła, otworzyłem gazetę. Prawie zapomniałem 0 Flower Jewel. Znalazłem wyniki, ale nie dały mi one powodu do radości. Znów ta sama historia... Co za pech! Skończyłem zupę, wypaliłem kilka papierosów, a następnie podszedłem do Mamy. Wręczyłem jej trzysta dolców dla Maurice'a 1 trzydzieści dla Maxa. — Niezbyt dobry z ciebie hazardzista, Burkę — powiedziała z uśmiechem Mama. — Nie mam zbyt wielu okazji, by stawiać na pewniaki, na przykład, skąd pochodzi
pies... Mama nie wyglądała na urażoną. — Tylko taki zakład ma sens. Robiło się późno, musiałem już jechać do Wolfe. 313 89 Ulice nie były już zatłoczone, więc szybko dotarłem na miejsce. Zjechałem z Queens Boulevard i minąłem parking przed prokuraturą. Tuż przy wejściu stało audi należące do Wolfe. Zdecydowałem się jednak na parking miejski, znajdujący się za następną przecznicą. Wyglądał jak cmentarzysko — ciemny i opuszczony. Stało na nim tylko kilka aut. Istny raj dla rabusiów. Wcisnąłem przycisk unieruchamiający zapłon. Nie bałem się, że ktokolwiek mógł wpaść na pomysł włamania się do plymoutha — wygląd absolutnie go dyskwalifikował. Nie używałem auto-alarmu — uważałem go za mało skuteczny; no, chyba że byłoby się w pobliżu. Gdy mijałem szklane drzwi w budynku prokuratury, była dokładnie ósma czterdzieści pięć. Facet pilnujący wejścia podniósł głowę znad krzyżówki. — Więzienie jest obok — powiedział nie spojrzawszy mi nawet w twarz. — Wiem — odparłem. — Jestem umówiony z prokurator Wolfe. W dalszym ciągu nie patrząc na mnie, podniósł słuchawkę stojącego na stoliku telefonu i wcisnął kilka klawiszy. — Jest tu jakiś prawnik — odezwał się po chwili. — Twierdzi, że jest umówiony z Wolfe. Pańskie nazwisko — zwrócił się do mnie. — Burkę — odpowiedziałem. Przekazał je swojemu rozmówcy i odłożył słuchawkę. '314 — Pierwszy korytarz w prawo i do końca. — Dzięki — powiedziałem do czubka jego głowy. Wolfe siedziała za biurkiem. Stało na nim jedynie naczynko, w którym pływała orchidea. Za to na półce, za jej plecami, leżały dwie wielkie sterty papierów. Chyba każdy prokurator wie, że prawie wszyscy więźniowie potrafią czytać do góry nogami. Wolfe miała na sobie pomarańczową sukienkę, na którą narzuciła białą wełnianą marynarkę. Paznokcie i usta czerwone — z tym że paznokcie nieco ciemniejsze. Twarz blada, ale od razu było widać, że to naturalny kolor, a nie efekt strachu czy przemęczenia. Kiedy wszedłem do pokoju, wstała i podała mi rękę. — Dziękuję, że zgodziła się pani na to spotkanie. — Nie jestem, niestety, w stanie zagwarantować panu w pełni komfortowych warunków rozmowy, ponieważ przez cały czas ktoś się tutaj kręci. Rozumie pan — praca...
Nie byłem pewien, czy mam to rozumieć jako ostrzeżenie, ale nie miało to większego znaczenia. — Od jakiegoś czasu pracuję nad pewną sprawą — zacząłem — i natknąłem się na coś, co mogłoby panią zainteresować. Tanią, plastikową zapalniczką przypaliła sobie papierosa, pchnęła w moim kierunku popielniczkę i cierpliwie czekała. — Tak czy owak — mówiłem dalej — doszedłem do miejsca, w którym potrzebny mi jest kolejny element całej układanki. — I sądzi pan, że ja go mam? — Jestem tego pewien. Do biura weszła wysoka Murzynka. Miała ponurą minę. Ignorując mnie, jakbym był jednym z mebli, zwróciła się do Wolfe: — Uniewinnili go. Wyraz twarzy Wolfe nie zmienił się. — Tak przypuszczałam. Jak zareagowałaś? — Jak to, jak? Wiedziałem, o co chodziło Wolfe. Pedofile zwykle uśmiechają się głupawo podczas odczytywania wyroku uniewinniającego. Dobry oskarżyciel patrzy wtedy takiemu draniowi prosto w oczy i zapamiętuje jego twarz. — Co zrobiłaś po odczytaniu wyroku? — powtórzyła Wolfe. — Podeszłam do oskarżonego i powiedziałam, że jeszcze się spotkamy. 315 — To dobrze. Pierwsza runda — pamiętasz? — Pamiętam — odpowiedziała Murzynka. — On wróci... a ja będę na niego czekała. — Chcesz jutro wolny dzień? — spytała Wolfe. — Wezmę go dopiero wtedy, gdy Jefferson pójdzie siedzieć. — Wszyscy wtedy weźmiemy wolne. — Wolfe uśmiechnęła się do niej na pożegnanie. Zapaliłem kolejnego papierosa. Wolfe nie siedziała tu tylko po to, by się ze mną spotkać. Czas przejść do rzeczy. — Lily mówiła pani, że gram uczciwie? — Tak, mówiła. McGowan także dzwonił. — I...? — I w dalszym ciągu nie wiem, czego pan chce, panie Burkę. — Chciałbym... — zacząłem, ale do gabinetu wszedł facet o posturze kafara. Miał bardzo krótko ścięte włosy, a ubrany był w szare spodnie i czarną koszulę. Trzydziestkaósemka wisząca w futerale na jego potężnej klatce piersiowej wyglądała jak mała zabawka. Miał wygląd byłego zapaśnika albo bramkarza z portowego baru, ale oczy gliniarza. — Co nowego? — zapytał. — Jefferson został uniewinniony. — Co za pierdolony, nędzny skurwiel z tego Jeffersona! Wolfe uśmiechnęła się.
— Ale, niestety, nie z jego adwokata. Facet wzruszył ramionami, co wyglądało jak niewielkie trzęsienie ziemi. — Mam przyprowadzić bydlaka? — zapytał. — Pewnie. Wyszedł lekkim krokiem. Może nie był zapaśnikiem, ale bokserem... Wolfe zapaliła następnego papierosa i uniosła dłoń, dając mi znak, żebym jeszcze zaczekał. Po chwili olbrzym wrócił, prowadząc na krótkiej smyczy rottweilera. — Cześć, Bruiser! — odezwała się Wolfe. Bydlę minęło mnie, oparło się łapami o biurko i próbowało polizać ją po twarzy. Poklepała go po pysku. — Bruiser, na miejsce — rozkazała. '316 Facet odpiął smycz. Rottweiler pomaszerował do kąta i położył się na dywanie. — Będę w pobliżu — powiedział olbrzym. Zrozumiałem... Tak jakby rottweiler nie wystarczył. — Teraz słucham pana — odezwała się wreszcie Wolfe. — Szukam zdjęcia dziecka. Pornografia. Rozmawiałem z różnymi ludźmi, byłem w wielu miejscach. Chyba wiem, gdzie jest to zdjęcie. I wydaje mi się, że pani zna osobę, która je ma. Potrzebne mi jej nazwisko i adres. — Powiedział pan, że ma coś dla mnie? — Wystarczyło na nią popatrzeć, by stało się jasne, że nie chodzi jej o pieniądze. Położyłem na stole notes w skórzanej okładce zabrany alfonsowi. Wolfe nie drgnęła. — Mam go od faceta, który sprzedaje małych chłopców. Przy Times Square. Sa tu imiona, inicjały, numery telefonów. I jeszcze jakiś kod. — W jaki sposób pan go zdobył? — To prezent od tego alfonsa. Wolfe zaciągnęła się, położyła papierosa na popielniczce i wzięła notes do ręki. Powoli przerzucała kartki kiwając głową ze zrozumieniem. — Czy bardzo się poturbował, dając go panu? — Nie. Jeśli ma pani ochotę spytać go o to osobiście, to nazywa się Rodney. Pracuje w barze szybkiej obsługi na Czterdziestej Szóstej, przy skrzyżowaniu z Ósmą. Wolfe skinęła głową. — I chce pan wymienić ten notes na informację? Postanowiłem zaryzykować. — Notes jest pani, niezależnie od tego, co pani postanowi. — Ma pan kopię? — Nie — skłamałem. Wolfe stukała palcami o blat biurka. Nie był to nerwowy odruch — nad czymś się zastanawiała. Gdzieś w korytarzu zadzwonił telefon. Po dwóch sygnałach umilkł. Do biura wbiegła drobna kobieta, czerwona na twarzy, wymachując plikiem papierów. — Mamy wydruki! — krzyknęła, jednak słowa zamarły jej w gardle, gdy zorientowała się, że Wolfe ma gościa. Rottweiler
317 zawarczał na jej widok. Kobieta miała włosy spięte na czubku głowy, a na jej palcu błyszczał ogromny brylant. Oparła dłonie na biodrach. — Bruiser, proszę! Pies opadł leniwie na ziemię. Wolfe roześmiała się. — Obejrzę je później — powiedziała. — Dobra! — krzyknęła kobieta wybiegając. — Wszyscy wasi ludzie są tak zapracowani? — zapytałem. — Nie zatrudniamy tu nowicjuszy. — A pies? — On także nim nie jest... A więc, o co chodzi? — Wiem, że kobieta, której szukam, ma pseudonim Bonnie. Wiem też, że mieszka na Cheshire Drive w Little Neck. Prawdopodobnie z grubym facetem. — To wszystko? — Tak. Żyje z dziecięcej pornografii. Przypuszczam, że macie ją na oku. Wolfe milczała, czekając na dalszy ciąg. — A jeżeli jej nie obserwujecie, to dostarczyłem pani po prostu jeszcze jedną informację. Wolfe wzięła głęboki oddech. — Czego pan tak naprawdę chce, panie Burkę? Przecież pan dobrze wie, jak znaleźć tę kobietę. Zapaliłem papierosa — nadszedł czas, by jej powiedzieć. — Muszę się tam dostać i zdobyć to zdjęcie. Jeżeli uda mi się je kupić, to je kupię. — A jeśli nie... Wzruszyłem ramionami. Wolfe sięgnęła za siebie i położyła na biurku plik papierów. Niektóre kartki były długie i żółte — dobrze wiedziałem, co to takiego. — Panie Burke, Lily rzeczywiście do mnie telefonowała. Ale postanowiłam sama sprawdzić co nieco, zanim zgodziłam się na to spotkanie. — I? — Okazuje się, że nie jest pan zupełnie nie znany aparatowi ścigania. Przejechała palcem po jednej z żółtych kartek i zaczęła czytać: '318 — Rozbój z bronią w ręku, pobicie, rozbój z bronią i pobicie, próba morderstwa, nielegalne posiadanie broni... Czy mam czytać dalej? — Jeżeli pani chce — odpowiedziałem. — Byłem wtedy młodszy. Wolfe uśmiechnęła się. — Poprawił się pan? — spytała. — Po prostu jestem tchórzem. — Mamy tu dwadzieścia siedem aresztowań, dwa wyroki, trzy pobyty w ośrodkach dla młodocianych przestępców... — Mniej więcej się zgadza. — Niech mi pan tylko powie, w jaki sposób udało się panu wybronić z zarzutu próby
morderstwa? Został pan uniewinniony, prawda? — To była strzelanina — wyjaśniłem. — Gliny aresztowały zwycięzcę. Ci, których postrzeliłem, zeznali, że to nie ja do nich strzelałem, lecz ktoś inny. — Rozumiem. — A czy jest w tych papierach coś, co świadczy o tym, że nie dotrzymuję słowa? Wolfe ponownie się uśmiechnęła. — Papiery nie mogą powiedzieć o człowieku wszystkiego. Niech pan spojrzy choćby na ten — nie ma na nim nawet pańskiego imienia. — Na pewno jest. — Panie Burkę, za każdym razem, gdy był pan aresztowany, miał pan inne imię. Maxwell Burkę, John Burkę, Samuel Burkę, Leonard Burkę, Juan Burkę... — urwała i ponownie się uśmiechnęła. — Juan? — Dónde esta al diner o? — odrzekłem. Tym razem się roześmiała. Był to śmiech miły dla ucha, do jakiego są zdolne jedynie dojrzałe kobiety. Wzbudził we mnie tęsknotę za Flood. — Czy ma pan prawdziwe imię, panie Burkę? — Nie. Teraz, dla odmiany, uśmiech Wolfe stał się ironiczny. — A co na ten temat mówi pański akt urodzenia? — „Chłopiec, Burkę" — odpowiedziałem spokojnie. — Och. — Wolfe zetknęła się z tyloma podobnymi przypad319 kami, by od razu zrozumieć, że nigdy nie musiałem kupować kwiatów na Dzień Matki. Ponownie wzruszyłem ramionami, by jej pokazać, że nie ma to dla mnie żadnego znaczenia. Przynajmniej teraz. Wolfe wzięła inną kartkę — ta nie była żółta. — FBI też wie co nieco na pański temat. — Nigdy nie miałem z nimi do czynienia. — Wiem. Ale figuruje pan w ich papierach jako podejrzany o udział w handlu bronią. A CIA twierdzi, że przebywał pan przez dłuższy czas za granicą. — Po prostu lubię podróżować. — Nie ma pan paszportu. — Nie przyszedłem tu po to, by się pani oświadczyć. Nie mam też zamiaru składać podania o pracę. Podziwiam to, co pani robi. Miałem nadzieję, że będziemy mogli pomóc sobie nawzajem. — A jeżeli okaże się to niemożliwe? — Wejdę do tego domu — odpowiedziałem, patrząc jej prosto w oczy z cynizmem wrednego skurwiela, jakiego zrobiła ze mnie ta sprawa. Wolfe podniosła słuchawkę. Wystukała jakiś numer. — Wszystko w porządku — powiedziała. — Przyjdź tu na chwilę... Muszę mieć pewność, że
nikt nas nie podsłuchuje — zwróciła się do mnie. — Mój człowiek pana sprawdzi. Wtedy porozmawiamy. — Nie ma sprawy. Facet wpadł do gabinetu z trzydziestkąósemką w dłoni. — Przecież mówiłam ci, że wszystko w porządku. — To było kilka sekund temu. Rottweiler warknął na niego. — Dobry Bruiser — powiedział osiłek. — Czy mógłbyś wziąć ze sobą tego pana i sprawdzić, czy nie ma przy sobie czegoś, czego nie powinien mieć? — poprosiła Wolfe. Olbrzym położył mi dłoń na ramieniu — była ciężka jak kowadło. Wyszliśmy na korytarz. Po drodze zobaczyłem wysoką Murzynkę, czytającą coś i robiącą notatki; ta z upiętymi włosami wykrzykiwała do słuchawki telefonicznej mniej więcej tysiąc słów na minutę; jakiś przystojny Murzyn studiował potężny wykres wiszący na ścianie. Rozległ się stukot teleksu — dla kogoś zła wiadomość... '320 — Czy nikt z was nigdy nie wraca do domu? — zapytałem osiłka. — Niektórzy wracają, a niektórzy w ogóle nie powinni z niego wychodzić. Nie próbowałem więcej go zagadywać. Weszliśmy do skromnego pokoju i zaczął przeszukanie. Był przy tym tak dokładny, jak klawisz, którego zapomniało się przekupić. Wreszcie zaprowadził mnie z powrotem do Wolfe. — Nic — powiedział z rozczarowaniem w głosie, po czym zostawił nas samych. Rottweiler siedział obok Wolfe i patrzył w stronę drzwi. Pokazała mu, że ma wrócić na swoje miejsce w kącie. Niechętnie i z ociąganiem wykonał polecenie. — Panie Burkę, sytuacja jest następująca. Kobieta, którą zamierza pan odwiedzić, nazywa się Bonnie Browne, z „e" na końcu. Czasami używa także swego panieńskiego nazwiska — Young. Mężczyzna, z którym mieszka, nazywa się George Browne i jest jej mężem. Był dwukrotnie aresztowany za napastowanie nieletnich. Raz się wykręcił, a raz dostał wyrok dziewięciu miesięcy więzienia. Ona nigdy nie była nawet aresztowana. Włożyłem dłoń do kieszeni, sięgając po papierosa. — Niech pan nic nie notuje — upomniała mnie. — Proszę się nie obawiać. Nie mam zamiaru — odparłem, zapalając papierosa. — Jesteśmy przekonani, że Browne prowadzi interes na bardzo szeroką skalę. Jest to swego rodzaju holding, ale działa zupełnie inaczej niż inni producenci dziecięcej pornografii. Rozumie pan, o co mi chodzi? — Tak. Jeżeli kogoś interesują zdjęcia, filmy... cokolwiek — wysyła przekaz pieniężny
do skrytki pocztowej w Brukseli. Kiedy pieniądze docierają na miejsce, otrzymuje przesyłkę z Danii, Anglii, czy innego miejsca, w którym ma swoją filię firma... Wtedy pieniądze wysyłane są do jakiegoś zagranicznego banku — na przykład na Kajmanach — który z kolei udziela pożyczki jakiejś lewej firmie w Stanach. Wolfe spojrzała na mnie z uznaniem. — Nieźle się pan na tym zna. — Sporo pracuję, miałem więc okazję poznać te mechanizmy. 21 — Strega 321 — Browne działa jednak w nieco inny sposób. Jej towar jest wyjątkowy. Klient ma pewność, że posiada jedyny egzemplarz. — Jaką Browne ma gwarancję, że jakiś pedofil nie zrobi kopii? — Na każdym zdjęciu znajduje się jej znak firmowy. Tak wygląda. — Pokazała mi malutki niebieski rysunek przedstawiający dorosłego mężczyznę trzymającego rękę na ramieniu chłopca. — Znaczek jest robiony ręcznie specjalnym tuszem. W przypadku wykonania kopii zniknie. — Po co to wszystko? — Są dwa powody, panie Burkę. Po pierwsze, za takie zdjęcie dostaje minimum pięć tysięcy dolarów, więc jest w stanie osiągnąć duży dochód bez potrzeby wielkiej produkcji. Zaciągnąłem się i czekałem. — Drugi powód jest znacznie ważniejszy. Browne robi zdjęcia na zamówienie. — To znaczy, że zgłasza się do niej jakiś bydlak i mówi, że chce, żeby na zdjęciu było... — Właśnie tak. — Zamierzacie dobrać się jej do skóry? — Zamierzamy, lecz obawiam się, że jeszcze nieprędko. Dopiero zaczynamy szukać śladów prowadzących od zdjęć do niej... Tak czy owak, w tej chwili nie ma nawet co modlić się o nakaz rewizji. — Czyżbyście się bali, że Browne usłyszy modlitwę? Wolfe uniosła brwi. — Ależ pan jest cyniczny, panie Burkę. Po chwili dodała: — Czy orientuje się pan w przepisach dotyczących przeszukań? Wreszcie zrozumiałem, dlaczego musiała się upewnić, że nie mam przy sobie nadajnika czy magnetofonu. — Wiem, że jeżeli policja zostanie wezwana w jakiekolwiek miejsce — na przykład z powodu włamania — i znajdzie tam coś, czego posiadanie jest zabronione, to może to zabrać. — I użyć jako dowodu przed sądem — dodała Wolfe. — Zgadza się.
— Ta kobieta nie zgłosi włamania — powiedziała ponuro. Zapaliłem ostatniego papierosa. — Czy obserwujecie jej dom? — W każdej chwili możemy zacząć... Choćby od jutra. '322 — Dzień i noc? — Nie ma problemu. Zaciągnąłem się głęboko. — Każdy obywatel ma obowiązek ratowania ludzi w przypadku pożaru. Wyciągnęła do mnie przez biurko rękę. Ująłem jej dłoń, zanim zdążyła zareagować, podniosłem do ust i pocałowałem, po czym odwróciłem się i wyszedłem. 90 rzygotowania zajęły mi kilka dni. Wmawiałem sobie, że nie powinienem uderzać na fabrykę Bonnie Browne już w dzień po wzięciu jej pod obserwację przez ludzi Wolfe. Prawda była taka, że musiałem dojść do siebie i przeanalizować wszystkie możliwości, by wybrać najmniej ryzykowną. Tyle że wszystko mieszało mi się w głowie. Zacząłem zastanawiać się nad możliwością dostania się do środka. Pomyślałem, że Kret mógłby uszkodzić jakoś telefony, przebrać się za montera, wejść i trochę rozejrzeć się po wnętrzu. Wpadło mi też do głowy małe włamanie pod nieobecność gospodarzy. Jednak po namyśle odrzuciłem te plany. Byłoby bardzo trudno tak prostymi metodami oszukać kogoś, kto zawodowo zajmuje się dziecięcą pornografią. Zastanawiałem się, jak cała ta sprawa wymyka mi się spod kontroli. O kobiecie takiej jak Wolfe nie miałem nawet co marzyć. Wiedziałem dobrze, że Flood nie wróci. Mogłem żyć bez kobiety, której pragnąłem — miałem w tym dużą wprawę. Ale nie mogłem żyć ze Stregą. Wiedziałem, że muszę wyrzucić tę bruję ze swojego umysłu, zanim zdoła mnie całkowicie opanować. Zgłosił się Pror. Trochę się pokręcił w okolicach interesującego nas domu. Zadzwonił nawet do drzwi, aby zapytać, czy nie potrzebują kogoś do pracy w ogrodzie. Otworzyła sama właścicielka. Kazała mu się wynosić. Ani śladu obstawy. '324 Zdobyłem plan budynku. Sprawdziłem też wszelkie możliwe dokumenty — dom był wspólną własnością jej i męża. Kupili go prawie cztery lata temu za 345 000 dolarów. Zwykły kredyt hipoteczny. Także do tych dokumentów udało mi się dostać, co kosztowało mnie jedyne pięćdziesiąt dolców. Małżonkowie Browne wpłacili trochę ponad sto tysięcy. Jako swój zawód,
pani Browne wpisała „prywatny inwestor". Dochód roczny — prawie 250 000 dolarów. Pracownicy firmy telekomunikacyjnej okazali się dość kosztowni — w dalszym ciągu im się wydaje, że są monopolistami. Dowiedziałem się, że w domu zarejestrowane są dwa numery — oba zastrzeżone. Średnie miesięczne rachunki wynoszą pięćset dolarów i składają się na nie głównie rozmowy zamiejscowe. Na wszelki wypadek porównałem numery, pod które dzwonili, z przepisanymi z notesu alfonsa. Zgodnie z przewidywaniami ani jeden się nie pokrył. Nadszedł czas, bym ponownie stał się sobą. 91 ez żadnych problemów odnalazłem większość ekipy — nie udało mi się tylko spotkać Michelle w żadnym z jej stałych miejsc. W końcu wpadłem na pomysł, by pojechać do baru The Very Idea, gdzie przychodzą transseksualiści, i gdzie czasami bywała Michelle. — Akurat poszła do fryzjera — poinformowała mnie jej przyjaciółka Kathy. Skrzywiłem się — ich ulubiony „salon" przypominał mi klatkę papugi — fruwające pióra, hałas, a na podłodze wszędzie gówna. — Och, Burkę, nie rób takich min. Daniel ma wspaniały, nowy zakład przy Piątej... Proszę, masz tu jego wizytówkę. — Dzięki, Kathy — powiedziałem, kładąc na ladzie dwadzieścia dolców, co z nawiązką pokryło jej rachunek. — Do zobaczenia, przystojniaku — odpowiedziała. Nie przypuszczam, by było to odpowiedzią na te dwie dychy. Transseksualiści są po prostu bardziej uczuciowi. Okazało się, że La Dolce Vita mieścił się na ostatnim piętrze. Była tam mała winda, wybrałem jednak schody. Nie dlatego, żebym się bał, ale jeżeli miałem dojść do siebie, to należało zacząć jak najprędzej. Lokal był utrzymany w pastelowych kolorach. W poczekalni siedziało kilkanaście osób — czytali włoskie wydanie „Vogue" i popijali kawę. Gdy tylko wszedłem, podeszła do mnie dziewczyna z recepcji. 326 — Czym mogę służyć? — Jest Daniel? — W tej chwili ma klientkę. — Właśnie jej szukam. Jak do nich trafić? Wskazała mi drogę. Wszedłem do pokoju z oknami wychodzącymi wprost na Piątą Aleję. Szczupły facet, w jeansach i białym swetrze, czesał właśnie Michelle, która pochłonięta była gorącą
dyskusją z klientką siedzącą na fotelu obok. — Kochanie, proszę cię, nie opowiadaj mi bzdur na temat Zachodniego Wybrzeża! Jedyna rzecz, którą Los Angeles wniosło do kultury, to zabójstwa popełniane z pędzących samochodów! Stanąłem między nimi. — Burkę! — krzyknęła Michelle. — Przyszedłeś w samą porę! — W samą porę? Na co? Michelle spojrzała na mnie tak, jakby zobaczyła przybysza z innej planety. — Na strzyżenie! Jeden z klientów Daniela właśnie odwołał wizytę. Podaliśmy sobie z Danielem ręce — miał mocny uścisk. Uśmiechnął się ironicznie. — Burkę, jak ma pan na imię? — To nie ma znaczenia, nie płacę czekiem — odpowiedziałem. — Przestańcie — przerwała Michelle. — To nie podrzędne kasyno. — Czy możemy pogadać? — zwróciłem się do niej. — Mów. — Nie tutaj. Michelle westchnęła. — Zawsze to samo... Dobra, daj mi tylko kilka minut. Usiądź — powiedziała, wskazując na sąsiedni fotel, zwolniony właśnie przez jej rozmówczynię. — Tak czy owak, musisz z tym posiedzieć przez parę minut — stwierdził Daniel, kończąc układanie jej fryzury. — Nie śpiesz się. I tak musisz się zająć włosami mojego przyjaciela. Daniel spojrzał na mnie pytająco. Wzruszył ramionami — w końcu, co za różnica... — Najpierw muszę umyć pańskie włosy — powiedział. 327 — Nie może ich pan tylko skrócić? — Muszą być mokre — odparł, spoglądając znacząco w stronę Michelle. — Burkę wychował się w chlewie — westchnęła. Jakaś drobna dziewczyna zaprowadziła mnie do innego pokoju i dwukrotnie umyła mi włosy. Gdy wróciliśmy, Daniel poprawiał jeszcze coś we fryzurze Michelle. — Jak mam pana ostrzyc? — spytał. — Jak pan chce — odparłem. Znów wymownie spojrzał w stronę Michelle. — Niech pan sobie nie pozwala na zbyt wiele — ostrzegłem go. Wyszedł na chwilę, a ja odezwałem się do Michelle: — Mamy dzisiaj w nocy robotę. — Dla mnie, jak zwykle, robota z telefonem, tak? — Tak. I jeszcze z Kretem — odpowiedziałem. Chociaż raz nie buntowała się przeciwko pracy z Kretem. — O której? — Spotkamy się między piątą a piątą trzydzieści. W piwnicy Mamy. — W porządku, będę — powiedziała, pocałowała mnie w policzek i wyszła. Daniel kończył strzyżenie. Bez nieznośnego jazgotu klientek lokal wyglądał na prawdziwy zakład fryzjerski. Okazało się także, że Daniel zna się nawet na zawodowym boksie. Kiedy
już skończył, popatrzyłem w lustro. Prawdę mówiąc, nie widziałem żadnej różnicy, za on to twierdził, że jest to prawdziwe dzieło sztuki. Podszedłem do kasy i spytałem o Michelle. — Wyszła parę minut temu. Powiedziała, że ureguluje pan jej rachunek. Nie miałem wyboru. — Ile płacę? — Chwileczkę... Razem z podatkiem... sto siedemdziesiąt dolarów i pięćdziesiąt sześć centów. — Ile?! — Michelle zamówiła u nas farbowanie, układanie, a dodatkowo manicure i pedicure — odparła kasjerka. Nie zostawiłem Danielowi ani centa napiwku. 92 ie ruszaj się — rozkazała Michelle. Siedziała obok mnie i na grzbiecie mojej prawej dłoni, opartej o leżącą na jej kolanach deskę, rysowała rapidografem symbol Prawdziwego Braterstwa. Pror zza mojego ramienia przyglądał się jej pracy — wiedział lepiej niż ktokolwiek inny, jak wygląda oryginał. — Powinnaś była zostać artystką — powiedziałem z uznaniem. — Kochanie, ja jestem artystką, a określeniu „zadowolony klient" nadaję zupełnie nowe znaczenie. Max siedział pod ścianą piwnicy w pozycji lotosu. Był ubrany na czarno, ale nie w jedwabny strój wkładany do walki na macie, lecz w coś z matowego materiału. Na głowie miał kaptur z tej samej tkaniny. W dłonie wcierał czarną pastę maskującą. — Krecie, masz samochód? Skinął głową. Nie chcieliśmy podjeżdżać pod tamten dom plymouthem. Michelle miała za zadanie zaparkować go kilka przecznic dalej. Gdyby ktoś nas gonił, mieliśmy się szybko do niego przenieść, porzucając wóz zmontowany z części przez Kreta. — Telefony siądą o dziesiątej trzydzieści, tak? Ponownie skinął głową. W budynku nie było alarmu ani bezpośredniego połączenia z posterunkiem policji. Nie musieliśmy ponownie omawiać planu. A był on następujący: Michelle miała zatelefonować, poprosić Browne'a i jak najdłużej 329 zatrzymać go przy aparacie. W tym czasie ja miałem zadzwonić do drzwi wejściowych. Zadaniem Maxa było dostanie się przez tylne ogrodzenie i przeszukanie domu. Każdy, kto starałby się mu przeszkodzić, miał zostać usunięty. Z wyjątkiem kobiety — z nią musiałem porozmawiać.
Ustaliliśmy, że jeżeli właśnie ona otworzy drzwi, to wejdę z nią do domu i odbędziemy krótką pogawędkę, jeżeli zaś otworzy ktoś inny, to przytrzymam go do czasu, aż dołączy do mnie Max. W przypadku gdyby nie spodobał mi się front domu, miałem znaleźć się w środku w inny sposób. Kret załatwił małe krótkofalówki — dla mnie i dla Prora. W momencie naciśnięcia przeze mnie przycisku zadaniem Prora było natychmiastowe uruchomienie silnika i przygotowanie wozu do ucieczki. W tym czasie Kret miał zamienić dom w krematorium, a Max wycofać się przez płot do czekającej na niego Michelle. Zanim nastałaby północ, miało już być po wszystkim. Michelle skończyła pracować nad moją ręką i zajęła się twarzą. Gruba warstwa pudru przyciemniła mi cerę, a czarne wąsy zdecydowanie zmieniały kształt twarzy. Miałem jeszcze założyć kapelusz i ciemne okulary. — Co powiedział McGowan, gdy przyprowadziłaś mu tego dzieciaka... Terry'ego? — spytałem. Nie odpowiedziała, ale w wyrazie jej twarzy zauważyłem jakąś dziwną determinację. — Michelle? — Nie zaprowadziłam go do McGowana — przyznała się w końcu. — To co z nim zrobiłaś? — Burke, on nie mógł wrócić do domu. Jego ojciec to wredne bydlę... To właśnie on pierwszy go zgwałcił. — Dlatego mały uciekł? — Nie uciekł, ojciec sprzedał go temu alfonsowi. A ludziom się wydaje, że to zanieczyszczenie środowiska będzie tym, co w końcu doprowadzi nas wszystkich do zagłady... — Co z nim zrobiłaś? — Jest teraz moim dzieckiem — opiekuję się nim. — Michelle — powiedziałem. Mój głos był spokojny, choć coś '330 we mnie krzyczało: „Kłopoty!" — nie możesz trzymać tego dzieciaka u siebie w hotelu. Prędzej czy później ktoś... — On jest u mnie — odezwał się Kret. — Na złomowisku? — Zadbałem o odpowiedni kącik dla niego. — Kret był wyraźnie urażony. — Kret uczy Terry'ego, Burke. Nawet nie wiesz, jaki ten chłopak jest zdolny. Wie już sporo o elektronice... — Jezu Chryste! — Burke, to mój chłopak, jasne? Chodzimy z nim do SAFE. Lily się nim zajmuje. Wkrótce
wszystko powinno być w porządku. — A jeżeli ktoś będzie go szukać? — To co? — Michelle, posłuchaj przez chwilę... Zastanów się, jaką będziesz matką, prowadząc takie życie jak dotąd? — Na pewno lepszą niż twoja — odparła cicho. Zapaliłem papierosa. Może mały nigdy nie pójdzie do szkoły, ale chyba rzeczywiście państwo jest najgorszą matką na świecie... — On jest jednym z nas — powiedział Kret, patrząc na Michelle. Poddałem się. — Tylko nie oczekujcie, że będę jego pieprzonym wujkiem. Michelle cmoknęła mnie w policzek. — Po operacji zaadoptuję go. Pójdzie do szkoły, a później do college'u... Przecież dasz chyba radę załatwić mu jakieś lewe dokumenty... Zaczęłam już odkładać pieniądze... — Wiem — przerwałem jej. — A Kret kupi mu pieska, zgadza się? — Ma ich wystarczająco dużo — odpowiedział Kret poważnie. Chciałem pokazać Maxowi, że wszystko w porządku, ale gdy spojrzałem w stronę ściany, okazało się, że już go tam nie było. Patrzyłem w ciemny kąt, w którym jeszcze przed chwilą siedział, i zastanawiałem się, jak on to zrobił. Dopiero po chwili dostrzegłem go — był nadal w tym samym miejscu, tyle że czarny materiał i pasta maskująca tak skutecznie pochłaniały światło, iż Max stał się praktycznie niewidoczny. Teraz miałem już całkowitą pewność, że nikt nie zobaczy, jak nadchodzi... Pror podszedł do mnie. — Burkę — zapytał. — A jeżeli ta kobieta nie będzie chciała mówić? 331 Przypomniała mi się rozmowa z Mamą. Żadnych reguł. — Wyjdę stamtąd z tym zdjęciem, Pror — odpowiedziałem. — A tę babę czeka albo więzienie, albo cmentarz. Jeśli coś będzie szło nie tak, rób, co masz robić. — Wiem, co mam robić. Rozejrzałem się po raz ostatni. — No to bierzmy się do roboty. 93 asz konwój, składający się z dwóch pojazdów, jechał przez Manhattan. Ja prowadziłem złożonego przez Kreta kasztanowego cadillaca, a Michelle plymoutha. Pror siedział skulony pod deską rozdzielczą w moim wozie, przez cały czas gadając. Nie wyglądało na to, żeby było mu niewygodnie. Dla kogoś, kto spędził pół życia udając, że nie ma nóg, ukrycie się w takim miejscu nie jest żadnym problemem. Kret siedział obok Michelle. Max jechał w bagażniku. Z planu miasta wynikało, że Cheshire Drive jest ślepą uliczką, ale udałem się tam wcześniej
osobiście, aby sprawdzić, czy plan jest dokładny. Tył domu był odgrodzony od niewielkiego parku tym samym murem, który otaczał go ze wszystkich stron. Zatrzymałem cadillaca na tyłach posesji Browne'ow i spojrzałem w lusterko. Michelle stanęła tuż za mną, wysiadła i otworzyła maskę, udając że ma kłopoty z silnikiem. Wyjąłem kable służące do podłączenia innego wozu do mojego akumulatora i przygotowałem je do użycia na wypadek, gdyby jakiś przechodzień miał wątpliwości, co robimy naprawdę. Rozejrzałem się. Wszystko było w porządku. Otworzyłem bagażnik. Max natychmiast wyślizgnął się z niego. Przez moment był czarnym punktem na tle białej ściany, a po chwili zniknął. — Pamiętasz, gdzie jest budka telefoniczna? — zapytałem Michelle. 333 Jej zdegustowana mina była jedyną odpowiedzią, na jaką mogłem liczyć. Nad murem przeleciał koniec czarnej liny. Kret zawiesił sobie teczkę na ramieniu, złapał linę i podciągnął się. Pror chwycił jedną jego nogę, ja drugą, i mocno wypchnęliśmy go do góry. Kret nie jest specjalnie zwinny. Pomyślałem, że pewnie w drodze powrotnej Max będzie go musiał przerzucić przez mur. — Kiedy już skończysz rozmawiać przez telefon, powoli wróć tutaj i zaczekaj na Maxa i Kreta. Jeśli będą jakieś kłopoty, to raczej od frontu domu, nie tu. Pror i ja wsiedliśmy z powrotem do samochodu i ruszyliśmy, a tuż za nami Michelle. Jechałem powoli aż do momentu, gdy zobaczyłem, że zatrzymała się przy budce telefonicznej. Spojrzałem na zegarek — była jedenasta dwadzieścia pięć. Skręciłem w Cheshire Drive i minąłem forda z dwoma facetami siedzącymi w środku. Ludzie Wolfe... Przez chwilę zastanawiałem się, czy łatwo mogliby zablokować nam drogę odwrotu. Rozejrzałem się po przystrzyżonych trawnikach przed luksusowymi willami. Dużo miejsca... Zawróciłem na podjeździe przed wielkim domem. Ustawiłem cadillaca tak, żebyśmy w razie czego mogli szybko zwiać. — Już czas — szepnąłem do Prora. Delikatnie zatrzasnąłem drzwi wozu. Brama frontowa była zamknięta. Wyskoczyłem najwyżej jak mogłem, chwyciłem jej górną krawędź, podciągnąłem się i wylądowałem po drugiej stronie. Cicho podbiegłem do drzwi, nasłuchując czy przypadkiem nie zadziałała jakiś alarm. Drzwi były czarne — ostro kontrastowały z wyłożoną jasnymi płytami kamienia ścianą frontową. Nigdzie nie zauważyłem dzwonka ani kołatki. Z dużego okna sączyło się delikatne światło, ale w domu panowała cisza. Odszedłem od drzwi i zajrzałem przez okno. Pusty salon,
którego nikt nigdy nie używał — meble opakowane były w fabryczną folię, wszystko dokładnie poukładane, a w zasięgu wzroku ani jednej gazety czy popielniczki. Pomyślałem, że dzwonienie do drzwi byłoby błędem. Browne'owie zapewne już spali i być może nie obudził ich nawet telefon Michelle. Obszedłem budynek dookoła, zaglądając po kolei do wszystkich okien i sprawdzając, czy ktoś nie kręci się po domu. Nikogo nie 334 zauważyłem. Cisza jak podczas spotkania Ruchu Na Rzecz Praw Człowieka w Rosji. Szeroki podjazd ciągnął się przez całą długość domu. Z tyłu zakręcał w lewo i zakończony był wybetonowanym owalnym placem. Stał na nim mikrobus i jakaś limuzyna. Do budynku dobudowano coś, co wyglądało jak garaż, a najprawdopodobniej było wejściem do piwnicy. Jeszcze raz obszedłem cały teren i wróciłem do miejsca, które wydało mi się najdogodniejsze dla realizacji moich planów. Było to okno na tyłach willi. Panowały tam egipskie ciemności. Włożyłem rękawiczki i spróbowałem otworzyć okno. Drewno wyglądało na dosyć stare, a nie chciałem, żeby w dłonie powbijały mi się drzazgi. Niestety, było dobrze zamknięte. Wyjąłem z kieszeni rolkę taśmy klejącej i starannie okleiłem nią część szyby przy klamce. Koniec taśmy przykleiłem do ramy. Delikatnie stukając gumowym młotkiem, powoli potłukłem szkło na drobne kawałki. Serce biło mi szybko, jak zawsze gdy pracuję, ale starałem się je uspokoić, oddychając powoli przez nos. Jeżeli podczas tego typu roboty człowiek jest zbyt niecierpliwy, to ma później w więzieniu dużo czasu na przemyślenia. Przyłożyłem dłoń do potłuczonej szyby i ostrożnie odkleiłem końce taśmy od ramy. Szkło trochę zaskrzypiało, ale nie głośniej niż zmięty w dłoni celofan z paczki papierosów. Znalazłem klamkę. Zacząłem powoli przesuwać ramę do góry, co kilka centymetrów wstrzykując płynny silikon w szczelinę, aby szło bez oporów. Gdy skończyłem, wziąłem dla uspokojenia kilka głębokich oddechów. Wreszcie wsunąłem głowę do wnętrza. Postanowiłem zaryzykować jedno błyśnięcie latarką. Pokój był średniej wielkości. W jednym kącie stał duży skórzany fotel, w drugim telewizor. Także to pomieszczenie wyglądało jakby nikt nigdy go nie używał. Wspiąłem się na parapet i wszedłem do pokoju, sumując w myślach dokonane przestępstwa. Wtargnięcie na ogrodzony teren. Włamanie do zamieszkanego domu... Jak na razie nie
najgorzej. Założyłem na twarz maskę z pończochy. Wyjąłem z kieszeni pistolet — od tej chwili podpadałem pod znacznie surowsze paragrafy kodeksu karnego. Znalazłem się w długim korytarzu, ciągnącym się do przeciwległego krańca domu. Po prawej stronie zobaczyłem kuchnię i jadalnię, 335 a po lewej następny korytarz, prowadzący do nie używanego salonu, który obejrzałem wcześniej przez okno. W dalszym ciągu nie dostrzegłem ani śladu żywego człowieka. Na całym parterze podłoga była pokryta burobrązową wykładziną dywanową. Ruszyłem przed siebie, szukając schodów. Okazało się, że one także są wyłożone wykładziną, niemniej starałem się iść jak najostrożniej. Gdy byłem mniej więcej w połowie schodów, usłyszałem muzykę. Jakaś orkiestra — bardzo subtelna — same smyczki i flety. Na piętrze zatrzymałem się, nasłuchując uważnie. Muzyka dobiegała z pokoju na tyłach domu — jedynego, w którym paliło się światło. Ruszyłem w przeciwnym kierunku. Piętro było mniej przestronne niż parter. Najpierw zbadałem dwie sypialnie, których okna wychodziły na ulicę. Każda z nich miała własną łazienkę. Nie ryzykowałem użycia latarki; upewniłem się tylko, że nikogo w nich nie ma. Ruszyłem w stronę otwartych drzwi, światła, muzyki i nie wiedziałem czego jeszcze. Drzwi znajdowały się w prawym rogu pokoju. Wszystko inne było po lewej stronie. Ująłem pistolet w obie dłonie, uniosłem go nad głowę i oparłem się plecami 0 ścianę. Następnie obróciłem się na prawej pięcie i opuściwszy broń na wysokość klatki piersiowej wpadłem do pokoju. Niska, krępa kobieta siedziała na stołku przy stole kreślarskim 1 oglądała coś w świetle przykręconej do niego lampy. Ponieważ światło padało zza pleców kobiety, nie widziałem rysów jej twarzy. Ubrana była w różowy pikowany szlafrok, a na nogach miała buty ortopedyczne. Była czymś tak zajęta, że początkowo w ogóle mnie nie zauważyła. Dopiero gdy stanąłem tuż przy niej, podniosła głowę. — Nie krzycz — powiedziałem cichym, spokojnym głosem, pokazując jej pistolet. Otworzyła szeroko usta i wybałuszyła oczy. — O mój Boże — szepnęła takim tonem, jakby się czegoś podobnego spodziewała. — Siedź cicho, to nic ci się nie stanie — rozkazałem, wyciągająę rękę w jej stronę. — O co chodzi? — zapytała drżącym głosem. — O zdjęcie, suko — odparłem, chwytając ją za poły szlafroka. — O zdjęcie, które masz. Jasne? Próbowała się wyrwać, więc dostała lekko w policzek lufą pistoletu. Zbliżyłem swoją twarz
do jej twarzy i wycedziłem: '336 — Dostałem zadanie. Mam przynieść albo zdjęcie, albo twój pierdolony łeb! Kobieta wywróciła oczami i oparła się twarzą o moją klatkę piersiową. Chwyciłem ją mocno za podbródek, unosząc jej głowę do góry. Ciężko dyszała, ale nie wyglądało na to, by miała zemdleć. Chwyciłem babę za kark, przyłożyłem lufę do skroni, podniosłem ją ze stołka i poprowadziłem w stronę obciągniętego skórą krzesła z drewnianymi poręczami. Usiadła na nim, a ja cofnąłem się o krok. — Kim pan jest? — wysapała. — Kimś, kto ma do wykonania robotę, jasne? I nie mam zbyt wiele czasu... Na stojący przed nią stół rzuciłem zdjęcia Scotty'ego. Babsko spojrzało w ich stronę, ale nie ruszyło się z miejsca. — To ten dzieciak — powiedziałem. — Gdzieś w tym domu jest inne jego zdjęcie. Chcę je dostać. — Skąd niby miałabym je mieć? Podszedłem i uderzyłem ją grzbietem dłoni w twarz — nie za mocno, ot tak, żeby pomóc jej się skoncentrować. Zacząłem opróżniać kieszenie. Wyjąłem strunę fortepianową, buteleczkę z przezroczystym płynem, skórzany pasek i zwój sznurka. Do tego jeszcze brzytwę. Oczy kobiety robiły się coraz większe. Zrobiłem krok w jej stronę — skuliła się, zasłaniając twarz rękami. Była bez pierścionków na palcach, a paznokcie miała nierówno obcięte i nie polakierowane. Wsunąłem skórzany pasek pod zaciśnięte palce kobiety i zakneblowałem nim jej usta. Rzuciła się w moją stronę, więc wbiłem jej łokieć pod żebro, aż zgięła się wpół. Tylko chwilę zajęło mi przywiązanie jej nadgarstków do poręczy krzesła. — Masz do wyboru dwie możliwości — powiedziałem. — Widzisz tę buteleczkę? To eter. Jeżeli będę musiał cię uśpić, to zaraz potem obetnę ci wszystkie palce. Jeden po drugim. A kiedy się obudzisz, będziesz w stanie jedynie wrzeszczeć z bólu. Rozumiesz, stara kurwo? Zrobiła się bladozielona. — Pytałem, czy rozumiesz? Pokiwała głową tak mocno, że omal nie spadła jej z szyi. — Wyjmę ci teraz knebel — jeżeli nie powiesz mi tego, co chcę usłyszeć, to wykrwawisz się na śmierć, tu, na tym krześle. Przez dziury po twoich paluchach. 22 — Strega
337 Wyjąłem jej knebel. Przez chwilę ciężko dyszała, jakby przebiegła przynajmniej kilometr. Spojrzałem na nią. — Nie próbuj krzyczeć — ostrzegłem. Wyraźnie zdołała się już opanować. — Nie jestem tu sama — wysapała. — Owszem, jesteś — odpowiedziałem. — To ja nie jestem tu sam. Spojrzała na mnie, próbując zrozumieć, co mam na myśli. Miała matowe oczy lalki, a w nich żadnych uczuć... Bił od niej nieprzyjemny, kwaśny zapach. Jej oddech powoli się wyrównał. — Nie mam tu żadnych pieniędzy — odezwała się, jakby to wszystko rozwiązywało. Pochyliłem się nad nią, patrząc jej prosto w oczy. — Chcę dostać to zdjęcie — powiedziałem. — Masz ostatnią szansę. — Tylko to jedno zdjęcie? — Nie targuj się ze mną, ty stara ruro! Patrzyła na mnie, zastanawiając się. Bez sensu. Wziąłem do ręki skórzany knebel. — W sejfie — krzyknęła. — Proszę, nie... — Gdzie jest sejf? — W podłodze. Pod stołem. Po kilku pociągnięciach cztery kwadraty parkietu ustąpiły — pod nimi rzeczywiście znajdował się sejf. — Szyfr — odezwałem się. Nawet nie próbowała się stawiać. — Sześć w lewo, dwadzieścia cztery w prawo, dwanaście w lewo. Sejf miał prawie metr głębokości. Po prawej kasety wideo, w plastikowych pudełkach negatywy i setki zdjęć zrobionych polaroidem — każde w osobnej foliowej koszulce. — Masz spis? — zapytałem. — Nie. Byłem pewien, że kłamie, ale nie miałem czasu na wyciskanie z niej kolejnych informacji. Wiedziałem, czego szukam. Zajęło mi to tylko kilka minut. Kilka minut przeglądania najgorszego świństwa, jakie zdarzyło mi się zobaczyć na tym nędznym padole zwanym Ziemią. Spokojnie śpiące niemowlę, a w jego ustach, '338 zamiast smoczka, wyprężony członek... Dzieci w wieku od paru dni do mniej więcej dziesięciu lat, we wszystkich sytuacjach, jakie były w stanie wymyślić spaczone mózgi zboczeńców. Dzieci uśmiechnięte, zabawiające się ze sobą... Chłopiec, może sześcioletni, z wykrzywioną w cierpieniu twarzą — zdjęcie zrobione z miejsca, z którego widać, jak dzieciak jest gwałcony przez dorosłego faceta, a na jego klatce piersiowej krzyżuje się drut kolczasty tworząc krwawą literę „X". Wszystkie zdjęcia miały w rogu mały niebieski rysunek — znak firmowy.
Znalazłem zdjęcie Scotty'ego. Była na nim dokładnie taka scena, jaką chłopiec opisał Immaculacie. Mały miał na sobie koszulę w paski, a od pasa w dół był nagi. W jego ustach znajdował się sterczący członek faceta przebranego za clowna. Schowałem fotografię do kieszeni. Wróciłem do kobiety. — Masz to, czego szukałeś? — zapytała. — Tak, mam — odpowiedziałem. — I mam też coś dla ciebie. Przyłożyłem jej brzytwę do gardła. — Jesteś martwa, pierdolona ruro — szepnąłem jej do ucha. — Na twoim miejscu zadzwoniłbym na policję, a później grzecznie odpowiedział na wszelkie możliwe pytania. Tylko współpraca z policją może ci zapewnić dalsze życie w cichej bezpiecznej celi. Ale i tak lepiej będzie, jeśli weźmiesz ze sobą kogoś, kto będzie sprawdzał, czy twoje żarcie nie jest zatrute. Wylałem całą buteleczkę eteru na szmatkę — od samego zapachu zakręciło mi się w głowie. — Obiecałeś, że nic mi nie zrobisz! — wrzasnęła. — Ty obiecywałaś tym dzieciom dzień na wsi — odparłem, zakrywając nasączoną tkaniną jej usta i nos, i trzymałem tak do czasu, aż głowa kobiety opadła bezwładnie. Kret ostrzegał mnie, że zbyt duża dawka może być zabójcza. Cóż, wypadki czasem się zdarzają... Kiedy kobieta straciła na dobre przytomność, uwolniłem jej nadgarstki i natarłem je, aby nabrały normalnych barw. Potem za poły szlafroka zaciągnąłem ją do jednej z sypialni. Rzuciłem na łóżko i ułożyłem twarzą do góry. Wyglądała, jakby spała — nie miałem zamiaru zbliżać do niej twarzy, żeby sprawdzić, czy jeszcze żyje. Wiedziałem, że Max i Kret są gdzieś w budynku. Mieli mi dać 339 piętnaście minut, a później zwiewać, ale dobrze wiedziałem, że nigdzie się nie ruszą, póki nie będą pewni, że nic mi nie grozi. Tak samo byłem pewien tego, że Pror będzie siedział w gotowym do ucieczki samochodzie, choćby nawet zbliżały się brygady antyterrorystyczne. Zbiegłem po schodach. Każda sekunda zwłoki stanowiła teraz zbędne ryzyko. Na parterze nie było nikogo — nawet kuchnia wyglądała tak, jakby nikt nigdy nie przyrządzał w niej posiłku. Wszystko to dla sąsiadów, którzy przecież sami nie wpadliby na pomysł, by zajrzeć do piwnicy. Wszedłem do pomieszczenia, które wyglądało na garderobę — na wieszakach wisiały kurtki i płaszcze, w kącie zaś stał stojak na parasole. Rozejrzałem się — po chwili dostrzegłem
ukryte za płaszczami drzwi. Były zamknięte od środka. Wyjąłem kartę kredytową i wsunąłem ją między ich krawędź a framugę, zastanawiając się jednocześnie nad sposobem ich sforsowania, gdyby się okazało, że są zaryglowane. Na szczęście karta kredytowa okazała się wystarczająco dobrym kluczem. Przebiegłem kilka kroków i znalazłem się na żelaznych schodach prowadzących na dół. Kiedy delikatnie stanąłem na pierwszym stopniu, usłyszałem dochodzący gdzieś z dołu wysoki, drżący męski głos. Facet był wyraźnie przerażony. — Słuchajcie — mówił. — Popełniacie błąd... Nie ma sensu, byście siedzieli tu i patrzyli na mnie... Ruszyłem w stronę, z której dobiegał głos. W piwnicy paliło się światło. Zobaczyłem grubego faceta siedzącego na krześle. Trzymał dłonie na jego poręczach i gapił się w kąt piwnicy, jakby znajdowało się tam wyjaśnienie wszystkich tajemnic życia. Kret kucał, oparty o ścianę, i trzymał ręce w otwartej teczce. Jego duża głowa obracała się w obie strony, bacznie obserwując całe pomieszczenie. W naciągniętej na twarz masce z pończochy wyglądał jak wielka, złośliwa żaba. Gdy znalazłem się na dole, grubas spojrzał na mnie z wyraźną ulgą. — Hej, to ty jesteś szefem? Ci ludzie... — Zamknij się — rozkazałem mu. Nie odniosło to żadnego skutku. — A co za różnica? To pomieszczenie jest dźwiękoszczelne. Rozejrzyjcie się... '340 Rzeczywiście, ściany wyłożone były ciemnobrązowym korkiem, a sufit pokryty dźwiękochłonnymi płytkami. Nawet dywan sprawiał wrażenie, jakby leżał na jakiejś grubej macie. — Wszystko po to, żeby nikt nie słyszał krzyku dzieci, tak? — Słuchaj! — wrzasnął grubas, starając się nadać swemu głosowi groźne brzmienie. — O co wam chodzi? Odciągnąłem kurek pistoletu. Grubas aż podskoczył usłyszawszy ten dźwięk. Przystawiłem mu lufę do twarzy, mocno przyciskając skórę pod jego prawym okiem. — Nie. Mam. Czasu — wycedziłem. — Coo...? — jęknął. — Powiedz tylko, czego...? — Po pierwsze zdjęcia. Po drugie filmy. Po trzecie spisy. I po czwarte pieniądze. Grubas, w przeciwieństwie do żony, nie miał zamiaru próbować żadnych targów. — Wszystko jest na górze... wszystko... przysięgam... tutaj mam tylko trochę pieniędzy... w warsztacie... ale niedużo... cała reszta jest w banku... rano, po otwarciu banków... — Stul pysk — rozkazałem, cofając się. W szufladzie znalazłem trzy cienkie zwitki
banknotów. Rzuciłem pieniądze Kretowi, a on schował je do teczki. Piwnica wyglądała jak pokój dziecinny. Maskotki, lalki, koń na biegunach, a w kącie kolejka elektryczna. Otworzyłem drzwi prowadzące do przybudówki. Nie było w niej okien, a podłoga była wybetonowana, podobnie jak podjazd od strony ogrodu. Wszystko urządzone tak, by można wjechać do środka mikrobusem i tam rozładować „towar". A później spokojnie robić zdjęcia. Był już najwyższy czas, żeby się stamtąd wynosić. — Twoja żona jest na górze — odezwałem się do grubasa. — Nic jej nie jest. Uśpiłem ją. Z tobą za chwilę zrobię to samo. Kiedy się obudzicie, będzie tu policja. Mówcie, co chcecie — im chętniej będziecie z nimi współpracować, tym dla was lepiej. Ale jeżeli piśniecie choćby słówko o mnie i moich ludziach, prędzej czy później dorwiemy was... Jasne? Skinął głową i znów zaczął gadać. — Słuchaj... nie potrzebujesz mnie usypiać... Jestem chory na serce... Przyjmuję leki. Jutro mogę wam zapłacić tyle, ile tylko zechcecie... 341 Kret wyjął z teczki strzykawkę i sprawdził ją. Dał mi głową znak, że jest gotów. Z kąta podpłynął do grubasa cień, postawił go na nogi i chwycił tak, że jedno jego ramię sterczało do przodu. Wszystkie żyły na tłustej ręce stały się dokładnie widoczne. — Załatwimy to na górze — powiedziałem. Ruszyłem pierwszy, nasłuchując. Wszędzie panowała cisza. Za mną szedł Kret, a na końcu Max z grubasem. Zatrzymaliśmy się na piętrze. Gruby oparł się o ścianę, oddychając stanowczo za szybko. — Teraz przydałby się pożar — szepnąłem do Kreta. — Jakieś zwarcie w bojlerze... Skinął głową, wrzucił strzykawkę do teczki i zszedł na dół. Grubas w dalszym ciągu miał problemy z oddychaniem. Starał się złapać powietrze i jednocześnie gadać. Niby przypadkiem zsunąłem rękawiczkę tak, by mógł zobaczyć „tatuaż" na grzbiecie mojej dłoni. — Słuchajcie! Znam waszego szefa! On ze mną współpracuje! Zawsze wszystko było w porządku, więc... Poprawiłem niedbale rękawiczkę, udając że nie zauważyłem, co go tak pobudziło. — Stul pysk! — warknąłem niczym zaprogramowany automat. Grubas ani razu nie próbował się szarpać — walka najwyraźniej nie była jego mocną stroną. Ale wydawało się, że koniecznie chce się przekonać, czy w moim przypadku jest podobnie, gdyż usta prawie mu się nie zamykały. — O co wam właściwie chodzi? — sapnął. — Robimy, co do nas należy — odpowiedziałem takim samym mechanicznym tonem. — Posłuchaj mnie... Przecież nikomu nie zrobiłem krzywdy. Zrozum... dzieciakom nic
złego się nie dzieje... to po prostu biznes... jak każdy inny. Wyczułem, że Max powoli traci panowanie nad sobą. Mnie to w ogóle nie ruszało. Każdy tego typu gnojek ma swoją historyjkę do opowiedzenia, a ja już słyszałem chyba wszystkie możliwe. Wrócił Kret. Spokojny jak zwykle. Uniósł rozczapierzoną dłoń, pokazując, że do pożaru zostało pięć minut. Wyjąłem z kieszeni zdjęcie Scotty'ego i pokazałem grubasowi. Tak naprawdę, to chciałem dać Maxowi znak, że uratowaliśmy dzieciaka, ale gruby doszedł do wniosku, że oczekuję wyjaśnień. '342 — Hej, słuchaj! Pamiętam go! Nie wyobrażasz sobie nawet, jak mu się to podobało... Naprawdę, do niczego go nie zmuszałem... Tam, gdzie powinna znajdować się jego twarz, zobaczyłem dwa czerwone punkty. Ścisnąłem kolbę pistoletu tak mocno, że kości mojej dłoni zatrzeszczały. Już wyobrażałem sobie huk strzału, jednak zdołałem nad sobą zapanować. — Nie! — wrzasnął gruby składając dłonie jak do modlitwy. Z ciemności, w której stał Max, dobiegł najpierw ostry syk, a później odgłos, jaki wydaje wbijana w kość siekiera. Głową grubego szarpnęło gwałtownie w lewo i tak już została. Max puścił go. Grube cielsko zwaliło się na ziemię. Kret przyklęknął, by zbadać faceta, chociaż wszyscy dobrze wiedzieliśmy, że nie ma po co. — Nie żyje — potwierdził nasze przypuszczenia. — Więzienie albo cmentarz — powiedziałem do Prora. Teraz przestało mieć znaczenie, czy tamta stara na górze umarła, czy nie. Dałem Maxowi znak, że ma wziąć zwłoki. Weszliśmy na parter. Czułem tykający w mojej głowie zegar — do pożaru zostało już bardzo mało czasu. „Próbował uciekać przed ogniem. Biegł na górę. Poślizgnął się i spadł. Skręcił sobie kark" — mamrotałem do siebie. Zaciągnęliśmy trupa na schody do piwnicy i, przerzuciwszy je przez poręcz, puściliśmy. Wygłuszona piwnica pochłonęła odgłos upadku. — Zwiewajcie! — poleciłem Kretowi, wskazując w stronę tyłu domu. Wcisnąłem przycisk nadajnika, dając Prorowi znak, że za chwilę powinienem się pojawić przy bramie wjazdowej. Miałem jeszcze chwilę na dokończenie roboty. Wiedziałem, że nawet jeśli bojler już się pali, to minie jeszcze dłuższa chwila, zanim płomienie dosięgną parteru. Wróciłem na piętro, do pokoju z sejfem. Nabrałem pełne ręce znajdujących się w nim świństw
i zacząłem je rozrzucać po całym piętrze. Zostawiłem w sejfie kilka kaset i zatrzasnąłem go. Całe szczęście, że miałem rękawiczki — nie byłoby teraz czasu na zacieranie śladów. Zajrzałem do sypialni. Stara w dalszym ciągu leżała bez ruchu. Może tak już miała zostać na zawsze... Zbiegłem na dół, trzymając broń w pogotowiu. Usłyszałem dobiegające z piwnicy trzaski. 343 Uchyliłem delikatnie drzwi wejściowe i wystawiłem głowę. Na ulicy panował całkowity spokój. Upewniłem się, że wszystko zabrałem, i pobiegłem w stronę muru. Przesadziłem go jednym susem. Drzwi od strony kierowcy były otwarte. Zanurkowałem do auta. Było na biegu — Prorok przyciskał ręką pedał hamulca. Obejrzałem się przez ramię. Z okien piwnicy buchały płomienie. Usłyszałem nadjeżdżający samochód — to ekipa Wolfe ruszała na „ratunek". Jechałem powoli, dopiero za rogiem włączając światła. Plymouth czekał tam, gdzie miał czekać. Ponieważ nikt nas nie gonił, błysnąłem światłami i Michelle ruszyła za nami. Wjechaliśmy na most Throgs Neck prowadzący do Bronxu. Zjechaliśmy na nim na chodnik i na wszelki wypadek powtórzyliśmy numer z kablami do akumulatora. Stanęliśmy obok samochodów. — Mam to zdjęcie — powiedziałem do Michelle. — Czy ktoś odebrał twój telefon? — Tak — odpowiedziała. — Mężczyzna. — Niemożliwe. Tam nie było mężczyzny... Jakieś kłopoty? — zapytałem pozostałych. — Tylko ten mur — odparł Kret, rozcierając bok. On i Michelle wrócili do samochodów. Max w dalszym ciągu ubrany był w swój czarny strój. Pror, który dotąd stał przy autach, zwrócił się w naszą stronę. Max wykonał ruch, jakby robił zdjęcie, i dał mu znak, by do nas podszedł. Chciał, żeby Pror zobaczył zdjęcie. Wyjąłem je z kieszeni. Latarnie rzucały na nas pomarańczowe światło. Max trzymał fotografię w obu rękach, czekając aż Pror się jej dokładnie przyjrzy. Wreszcie wskazał palcem na clowna i gwałtownie szarpnął głową na bok. — Rozumiesz? — zapytałem Prora. Mały Murzyn tylko skinął głową. 94 Kret wsiadł za kierownicę cadillaca i pojechał do Bronxu, a Max ponownie wskoczył do bagażnika. Jego czarny strój mógłby wydać się podejrzany jakiemuś przypadkowemu gliniarzowi, któremu przyszłoby go głowy, żeby nas skontrolować. Zawróciłem i ruszyliśmy do domu. — Pieniądze powinienem mieć za kilka dni — odezwałem się do Prora. — Gdzie cię
szukać? — Jest zbyt późno na przytułek, ale może być Grand Central. — A ciebie, Michelle? — W domu, maleńki. Wjechałem do garażu w magazynie. Zanim zdążyłem otworzyć bagażnik i wypuścić Maxa, zjawiła się Immaculata. — Załatwione — odezwałem się do niej. Mac obejrzała Maxa centymetr, po centymetrze, tak jak sprawdza się wartość klejnotu, który ma się ochotę kupić. Dotknęła każdej części jego ciała. Max cierpiał w milczeniu, z kamienną twarzą, ale jego wzrok zrobił się miękki... Ukłoniłem się im obojgu i wsiadłem do plymoutha. Kiedy wycofywałem z garażu, zobaczyłem, jak Immaculata pokazuje na swój brzuch. Max, który do tej pory tylko pozbawiał życia, stał się także jego dawcą... 345 95 Następnego dnia rozpisywały się o tym wszystkie gazety. Najbardziej podobała mi się wersja w „Post". „POŻAR DEMASKUJE PRODUCENTÓW DZIECIĘCEJ PORNOGRAFII! Jak poinformowała nas policja, pożar, który ostatniej nocy spowodował śmierć jednego z mieszkańców Queens oraz umieszczenie w szpitalu jego żony, doprowadził do odkrycia dużej wytwórni dziecięcej pornografii. W ogniu poniósł śmierć George Browne, lat 44, który mieszkał ze swoją żoną Bonnie w willi przy Cheshire Drive 71. Pani Browne, lat 41, została z powodu zaczadzenia umieszczona w szpitalu Deepdale. Wezwani telefonicznie strażacy zjawili się na miejscu kilka minut po wybuchu pożaru, to jest tuż po godzinie dwudziestej czwartej, i opanowali ogień po około czterdziestu pięciu minutach. Kiedy badali wyrządzone przez pożar zniszczenia, które rzecznik prasowy straży pożarnej określiła jako umiarkowane, strażacy dokonali szokującego odkrycia setek zdjęć pornograficznych przedstawiających dzieci. «O odkryciu natychmiast powiadomiono policję» — dodała rzecznik prasowy. Kapitan Louis DeStefano ze Sto Jedenastego Okręgu poinformował nas, że oprócz zdjęć wykonanych aparatem typu polaroid znaleziono znaczną ilość nie wywołanych filmów oraz kaset wideo.
'346 «Jestem kompletnie zszokowana» — powiedziała Elsie Lipschitz, sąsiadka Browne'ów. — «Stronili raczej od towarzystwa, ale zawsze byli dla nas wyjątkowo mili. Tak samo odnosili się do innych sąsiadów. Wprost nie potrafię w to wszystko uwierzyć». Z miarodajnych źródeł udało nam się zdobyć informację, że wart 450 000 dolarów dom znajdował się od pewnego czasu pod obserwacją, a także, że George Browne był w przeszłości dwukrotnie aresztowany pod zarzutem nakłaniania nieletnich do czynów nierządnych. Ze źródeł policyjnych wynika, iż w roku 1978 George Browne, podający się za pracownika przemysłu rozrywkowego, został aresztowany, a następnie uniewinniony. Dwa lata później ponownie aresztowany, został uznany za winnego molestowania seksualnego pięcioletniego chłopca i skazany na dziewięć miesięcy aresztu. Zwęglone ciało Browne'a zostało znalezione w piwnicy. Stwierdzone złamanie kręgów szyjnych pozwala przypuszczać, że spadł ze schodów próbując uciekać przed ogniem, który najprawdopodobniej spowodowany został przez wybuch znajdującego się w piwnicy bojlera. Wyniki sekcji zwłok nie są jeszcze znane. Wśród pierwszych funkcjonariuszy organów ścigania, którzy pojawili się przy Cheshire Drive, byli pracownicy Biura Do Spraw Walki z Przestępstwami przeciwko Nieletnim. Zastępca Prokuratora Okręgowego Eva Wolfe, prowadząca to biuro, powiedziała jednie, że obserwacja domu była częścią prowadzonego śledztwa. Odmówiła natomiast odpowiedzi na pytanie, od jak dawna było ono prowadzone. Bonnie Browne nie została jeszcze aresztowana, ale prokurator Wolfe poinformowała nas, że wkrótce zostaną przedstawione jej zarzuty w tej sprawie. Rzecznik prasowy szpitala Deepdale stwierdził, że stan Bonnie Browne jest zadowalający". Pror czytał mi przez ramię. — Ktoś, kto nie chce się uczyć, ryzykuje, że się w końcu sparzy — powiedział. 347 96 astępnego ranka zatelefonowałem. — Masz dla mnie pieniądze? — zapytałem, gdy podniosła słuchawkę. — Czy to ty...? — Masz pieniądze? — przerwałem jej. — Będę miała dziś wieczorem. Czy masz...? — Dziś wieczorem. O północy. Tak? — Tak. Bę... Odłożyłem słuchawkę. Żadnych uczuć. 97
Zjawiłem się punktualnie. Czułem silny strach; nie potrafiłem go jednak zdefiniować. Nikt nie ma ochoty trafić na stół operacyjny, ale gdy choroba okazuje się śmiertelna, nawet skalpel wygląda dobrze. Dom pogrążony był w ciemnościach. Światło ulicznych latarń rzucało na ściany budynku tajemnicze cienie. Nie było jednak żadnej muzyki. „Teraz mam cię w sobie" — powiedziała kiedyś Strega. Przywołałem w swej pamięci Flood i zapewniłem ją, że ruda skłamała. Bardziej jednak starałem się zapewnić o tym siebie. W kieszeni miałem zdjęcie Scotty'ego — bilet do tego domu. Nie byłem jednak pewien, czy to wystarczy, by się z niego wydostać. Garaż był otwarty, a wolne miejsce czekało na mojego plymou-tha. Zostawiłem go na zewnątrz — przodem w stronę wyjazdu. Wszedłem po schodach do biało-czarnego pokoju. Był pusty. Zapaliłem zapałkę i poszukałem wyłącznika. Nie znalazłem — musiała mi wystarczyć stojąca obok białej kanapy lampa. Wyjąłem papierosa i przypaliłem go. Czekałem w ciemnościach. Weszła do pokoju, ubrana w czerwoną, obcisłą sukienkę. Była boso. Usiadła obok mnie na kanapie i podciągnęła nogi pod siebie. Wyglądała bardzo młodo. Wyjąłem z kieszeni zdjęcie, spojrzałem na nie i położyłem jej na 349 kolanach. Była to propozycja: zabierz je i idź polować na kogoś innego. Przejechała delikatnie palcami po fotografii. — To właśnie to zdjęcie — wyszeptała. Nie chciałem żadnych ceremonii. — Masz moje pieniądze? — zapytałem. — Spalę ją na oczach Scotty'ego — powiedziała, jakby nie usłyszała mojego pytania. — I wszystko minie. — Nie minie. Tylko ludzie z SAFE mogą tego dokonać. — Dobrze wiesz, o co mi chodzi. Ona miała swoje magiczne słowa, a ja swoje. — Gdzie są pieniądze? — zapytałem ponownie. — Na górze — odparła wstając. — Chodźmy. Na środku jej łóżka leżało pudło na kapelusze. Dostrzegłem je przez baldachim. Wskazała na nie, trzymając jedną rękę na biodrze. Sięgnąłem przez tkaninę i podniosłem pudło. Zdjęła pokrywę; wewnątrz były równo poukładane pliki banknotów, a na nich gruby, złoty łańcuch. — Dotknij go — szepnęła. — Jest ciepły. Tuż przed twoim przyjazdem zdrzemnęłam się. Spałam z nim w środku — to moje ciepło. — Nie chcę go. — Nie bój się... Weź.
— Nie chcę — odpowiedziałem bezbarwnym, pustym głosem. Pchnęła mnie w stronę krzesła. Stałem, nie ruszając się. — To musi być na krześle — powiedziała cicho. — Inaczej nie potrafię tego robić. Musisz siedzieć... — Przyjechałem tylko po pieniądze. Chwyciła mnie za poły kurtki i pociągnęła z całej siły. Jej diabelskie oczy wpatrywały się we mnie. — Jesteś mój. Wytrzymałem jej spojrzenie. — Wykonałem swoją pracę — odparłem. — I to wszystko. — Nie możesz ode mnie odejść — wyszeptała, nie puszczając mnie. — Daj spokój, Strega. — Wypowiadasz moje imię — wydaje ci się, że mnie znasz. Ale się mylisz... — Owszem, znam cię. I nie marnuj czasu na bieganie ze skargą do Julia. On nie jest w stanie ci pomóc. '350 Puściła moją kurtkę i stanęła tyłem do mnie, opierając się jedną reką o słupek podtrzymujący baldachim. — Tak, Julio — odezwała się po chwili. — Mój cudowny wujek Julio... Wspaniały przyjaciel mojego ojca. Ponownie odwróciła się twarzą do mnie. — Jak myślisz, kto mnie nauczył robić mu dobrze, kiedy siedział na krześle...? Być grzeczną dziewczynką? — Co? — Przez całe życie uczyłem się nie pokazywać, o czym myślę, ale ze Stregą mi się to nie udawało... Odpowiedziała na pytanie, którego jej nie zadałem. — Julio. Byłam wtedy Peppiną... wszystkich kochałam, a najbardziej Julia... Był dla mnie taki dobry... Gdy pierwszy raz mnie do tego zmusił, poskarżyłam się ojcu — znowu mówiła głosem małej dziewczynki. — I co on zrobił? — Co zrobił? Zbił mnie pasem za opowiadanie takich nieładnych rzeczy o Juliu. Świętym Juliu... Tak, on był święty dla mojego ojca. Z powodu pieniędzy i strachu. I wróciłam do Julia. Patrzyłem jej w oczy. Zimny ogień. Nienawiść. — Nauczyli mnie, że liczą się tylko pieniądze i strach. Dobrze mnie nauczyli... Pewnego dnia przestałam być małą, głupią Peppiną. Przypomniałem sobie, jak wyglądał Julio podczas naszego ostatniego spotkania. Teraz już wiedziałem dlaczego. — I dlatego Julio chciał, żebym się tym zajął...? Żebym odnalazł to zdjęcie? — Julio robi to, co mu każę. Teraz oni wszyscy robią to, co każę. Pieniądze i strach.
— — —
Jina... Strega. Dla ciebie Strega. I kiedy już do mnie wrócisz, także Strega. Nie wrócę — odparłem, chwytając pudło z pieniędzmi i starając się zasłonić nim
przed chłodem. Po jej policzku spłynęła jedna łza. — Mam swoją Mię — powiedziała głosem tak martwym, jak tamten clown w wielkim białym domu. — I mam siebie. Zawsze będę miała... „Ja mam więcej" — pomyślałem wychodząc. Za plecami czułem^ lodowaty wiatr. Strzegł swego dziecka. koniec
»