Czytelniczki o pierwszej książce Anny Ficner-Ogonowskiej Alibi na szczęście To historia pachnąca morzem i domowym ciastem. Pochłonęłam ją jak szarlotk...
Czytelniczki o pierwszej książce Anny Ficner-Ogonowskiej Alibi na szczęście To historia pachnąca morzem i domowym ciastem. Pochłonęłam ją jak szarlotkę mojej mamy – błyskawicznie i bez opamiętania. Śmiech miesza się tu ze łzami, smutek z czułością. Czy warto uciekać przed szczęściem czającym się tuż za rogiem? Gośka Marchwiana, 23 lata, Zamość Książka Pani Anny Ficner-Ogonowskiej to prawdziwe alibi dla niezapomnianych chwil sam na sam z książką. Kiedy ją czytałam, czas się zatrzymał. Niezachwiana miłość Mikołaja do Hanki pozwala mi wierzyć, że takie uczucie naprawdę istnieje. Szaleństwa Dominiki sprawiają, że zaczynam tęsknić za moimi przyjaciółmi. A rady Pani Irenki biorę sobie głęboko do serca. To książka bliska prawdziwemu życiu, a jednocześnie przenosząca nas w inny, piękny świat. Monika Wróblewska, 44 lata, Łapy koło Białegostoku Przepełniona pozytywną energią i prawdziwymi emocjami opowieść, która gwarantuje wiele chwil zadumy i wzruszeń oraz długotrwałą poprawę humoru. Monika Jędrzejewska, 31 lat, Łodygowice koło Żywca Książka pokazała mi, że mimo trudności, jakie napotykamy w życiu, nie warto się poddawać i trzeba walczyć o swoje marzenia. W życiu liczy się miłość i nie można mówić, że się nie ma na nią czasu. Patrycja Kondratiuk, 20 lat, Szczecin
– Wszelki duch Pana Boga chwali... Tak, nie myliła się. Z oddali usłyszała głos pani Irenki. Wesołe, optymistyczne słowa. Dokładnie te, których się spodziewała. Chabrowy płaszcz zbliżał się coraz szybciej, uśmiech pani Irenki był coraz szerszy, a dotyk dłoni Mikołaja z sekundy na sekundę bardziej gorący. Nie mogła zapanować ani nad radością, ani nad wzruszeniem. Po jej policzkach już lawirowały łzy, których nie zdążyła ukryć, ponieważ poczuła dotyk dobrych, pachnących różami ramion. Mikołaj wypuścił jej rękę i w milczeniu przyglądał się temu niememu przywitaniu. Nikt nic nie mówił, tymczasem głowa jej pękała w szwach, jakby została nieoczekiwanie narażona na harmider towarzyszący szkolnej przerwie. Na szyi czuła zaciskającą się metalową obręcz, której odpór dawała twarda gruszka. Po zatrzymanej w bezruchu chwili pani Irenka odkleiła się od niej powoli, z wyraźnie zauważalną niechęcią. Nic nie mówiąc, tylko patrząc, wysyłała czytelny sygnał, że nie czeka na żadne tłumaczenia, ponieważ wszystko rozumie. W tym anielskim spojrzeniu nie kryło się ani zdziwienie, ani zaskoczenie. To była cała pani Irenka. Taka właśnie była jej pani Irenka. Zawsze przygotowana na wszystko. Na śmiech, na płacz, na radość z nagłej i zupełnie nieoczekiwanej wizyty, a także na każdy, nawet największy, dramat przydarzający się człowiekowi. – Dobry wieczór, pani Irenko... – Udało się. Nareszcie coś wydukała. Skleciła zdanie. – Oj, dobry, moja Hanuś, dobry. Wyszłam z kościoła i poczułam, że mnie jeszcze coś dobrego dziś spotka. Zwłaszcza że całe rano Majorkowa mnie na spytki brała. – Pani Irenka przeniosła wzrok na Mikołaja, który natychmiast zareagował. – Dobry wieczór. – Skinął głową i ujął podaną przez panią Irenkę dłoń, dopełniając powitania jej szybkim pocałunkiem. Zapunktował. Zauważyła błysk w oku pani Irenki, która choć szła z duchem czasu, przywiązywała ogromną wagę do tradycji. – Rozumiem, że to nasz słynny Mister Karp – usłyszała miły głos, zanim zdążyła dokonać bardziej dyplomatycznej prezentacji. Mikołaj otworzył tylko szerzej oczy i nie dając po sobie nic poznać, uśmiechnął się do pani Irenki, po czym przeniósł wzrok na
Hankę. Nieśmiało tliła się w nim iskierka rozbawienia. Zupełnie nie wiedziała, co powiedzieć ani jak się zachować. – A co my tu tak stoimy? – zapytała głośno pani Irenka. – Wchodźcie, zapraszam. Pewnie jesteście głodni, przecież długa podróż za wami, a ja stoję jak jakaś glapa na środku chodnika, zamiast się gośćmi zająć, jak Pan Bóg przykazał. Przecież nakarmić was muszę i napoić. A zobaczcie, do sąsiadów też chyba goście przyjechali. – Pani Irenka, otwierając przed nimi furtkę, zerknęła w stronę samochodu Mikołaja zaparkowanego tuż za czarnym kolosem. – To jest samochód Mikołaja – powiedziała krótko. Nie chciała wdawać się w szczegóły. Jeszcze nie teraz. – Dzieci moje! To wy tu do mnie oddzielnie przyjechaliście? Taki szmat drogi na dwa samochody? – Tak się złożyło – szybko powiedział Mikołaj, wybawiając ją z kłopotu. Bała się teraz na niego spojrzeć. – Skoro tak! To tak! – skwitowała równie szybko pani Irenka. Gdy znaleźli się w korytarzu, pani Irenka w okamgnieniu pozbyła się płaszcza i dowodziła z kuchni. – Skoczcie tylko sobie ręce pomyć i przyjdźcie tu do mnie szybko, a nie pożałujecie. Mikołaj powoli odpinał suwak kurtki, podczas gdy ona przycupnęła w wiklinowym fotelu i nie wiedziała, co z sobą począć. Tyle się od wczoraj wydarzyło... zupełnie nie potrafiła się w tym wszystkim odnaleźć. Mikołaj oparł się o ścianę. Stał naprzeciwko niej. Czuła na sobie jego wzrok. Podniosła swój, ale tylko do wysokości jego założonych przed sobą rąk. Nie musiała spoglądać wyżej. Była pewna, że się uśmiechał i że wszystko między nimi będzie inne niż do tej pory. Inne niż do wczoraj. Miniona noc zakończyła coś, aby coś rozpocząć. – Mister Karp? – usłyszała coś w rodzaju pytania. Dzięki Bogu, było to pytanie uśmiechnięte. Spojrzała wyżej i zobaczyła roześmiany wzrok. – To ty mnie tak ochrzciłaś? – A jak myślisz? – Nie mam zielonego pojęcia. – Mikołaj włożył ręce do kieszeni spodni, nieznacznie unosząc przy tym ramiona. – Możesz być spokojny. To nie ja. Dominika tak cię nazwała.
– A to dlaczego? – Bo jak cię poznałam... – urwała. Mogła się nie przyznawać, ale podczas dzisiejszej podróży obiecała sobie solennie, że już zawsze będzie mówiła mu prawdę. Zdecydowała, że nie będzie przed nią już nigdy uciekać, dla ich wspólnego dobra. – Bo jak cię poznałam, to używanie twojego imienia w moim towarzystwie mogło źle się skończyć. – Ty też tak o mnie mówiłaś? Pod brodą poczuła palec Mikołaja. Jego miękki dotyk sprawił, że wstała z fotela. – Nie... Ja myślałam o tobie inaczej... Gdy cię poznałam, nie mówiłam o tobie. Ja o tobie wtedy tylko myślałam... – zawiesiła głos, ale napotkawszy pytający wzrok, musiała zareagować. Uśmiechnięty błękit nie pozostawiał jej wyboru. – Nazywałam cię Panem Spóźnionym. – Panem Spóźnionym? – Tak. Przecież spóźniłeś się wtedy na zebranie rodziców – uśmiechnęła się. – A teraz chodź już umyć ręce. Odwróciła się i zrobiła kilka kroków w stronę łazienki. Niestety Mikołaj się nie poruszył. – Czyżbyś chciał, żebym wzięła cię za rękę? – Zerknęła w jego kierunku i przez moment w tym ciemnym korytarzu odnalazła atmosferę mostu Karola. – Nie. Chciałbym, żebyś oddała mi swoją. Na zawsze. To jedno, wypowiedziane szeptem zdanie sprawiło, że zawirował świat. Straciła równowagę. – Nic ci nie jest? – Już był przy niej. Przyjemnie blisko. Może dlatego kręciło się jej w głowie coraz bardziej... – Dzieci? Gdzie wy jesteście? – Z kuchni dobiegał zniecierpliwiony głos pani Irenki. – Już idziemy, pani Irenko – odpowiedziała szybko i spojrzała w oczekujące na jej słowa oczy. – Proszę cię, idź teraz umyj rączki. Tamte drzwi z kolorową szybką – wskazała dłonią na drzwi łazienki – a ja idę do pani Irenki. Weszła do kuchni, rozejrzała się wokół i poczuła się tak, jakby nigdy z niej nie wychodziła. Na środku stołu stała piękna, z pewnością
poniemiecka kryształowa patera, na której wylegiwały się wypucowane na wysoki połysk jabłka. Sadem pachnące smakołyki. Uśmiechnęła się i od razu napotkała rozradowany wzrok pani Irenki. Upstrzone brązowymi plamkami zielone oczy patrzyły na nią przenikliwie i radośnie. Oczy pani Irenki błyszczały dużo bardziej niż wyglancowane jabłka. – Rączki umyłaś? – usłyszała pytanie. – Jeszcze nie... – odpowiedziała, wiedząc, że jej higiena jest tak naprawdę ostatnią rzeczą, która w tej chwili interesowała panią Irenkę. – Zawsze, Hanuś, powtarzałam ci, że jak tam, w tej twojej Warszawie będzie ci źle, to wsiadaj w samochód i do mnie przyjeżdżaj. Ale jak cię dzisiaj wypatrzyły moje oczy, to już z daleka zobaczyłam całkiem inną dziewczynę. Nie takiego smutasa jak zwykle ostatnio. Oho, pomyślałam sobie, widocznie w końcu Pan Bóg wziął sprawy w swoje święte ręce. I się chyba, Hanuś, ani trochę nie pomyliłam. Nadziało się chyba, Hanuś, w twoim życiu różności, oj, nadziało! – Trochę się nadziało... – przyznała z zakłopotanym westchnieniem. Opierała się o kuchenny parapet i przyglądała się sprawnej operacji nakrywania do stołu. – A czujesz, Hanuś, że to „trochę” ma jakiś związek z tym boskim planem, co to ci nim głowę napychałam latem? – Nie odpowiedziała. Zerknęła jedynie na panią Irenkę i mrugnęła twierdząco. – I bardzo dobrze! – Obserwowała, jak widelce i łyżki lądowały obok stojących już na stole talerzy. – A powiem ci, Hanuś, że ładny on taki, że mnie starej serduszko zapikało na jego widok. I rację Dominika miała, bo rzeczywiście patrzy na ciebie jak nasza Zuzanka na lizaka, zanim go odpakuje z papierka. A za tego Mister Karpia to ja cię, Hanuś, przepraszam. Tak mi się jakoś wymsknęło znienacka. – Mówiąc to, pani Irenka uśmiechnęła się co najmniej tak zalotnie jak nazbyt swawolna nastolatka. – Myślałam, Hanuś, że... – Ależ pani Irenko... Nic się nie stało. Naprawdę. Proszę się nie martwić, wszystko mu wytłumaczę. – Oj, wytłumacz mu, Hanuś, wytłumacz, bo mężczyźni to lubią, jak im się kobiety z różnych takich tłumaczą. A już ten twój Mikołaj to tak na ciebie patrzy, jakby niczego innego w życiu nie chciał robić, tylko
wysłuchiwać tych twoich tłumaczeń. – Pani Irenko! – Doskonale udało jej się udać świętoszkowate żachnięcie. – Hanuuuś... pamiętaj, dziecko, że mnie starej nie oszukasz. Przecież ślepa nie jestem. Widzę, jakie pioruny między wami przelatują. Gdybym cię nie znała, to może nawet bym się o ciebie martwiła. Ale że cię znam, to mogę spać spokojnie, bo wiem, że cię te pioruny ani nie oślepią, ani nie poparzą... – W drzwiach pojawił się Mikołaj, przerywając tym samym burzowy wywód pani Irenki. – Chodź, chodź, Mikołaj. Siadaj. Chyba mogę tak do ciebie mówić? – Oczywiście. Patrzyła, jak siadał przy stole, i rzeczywiście znów musiała przyznać rację pani Irence. Niby nie działo się nic szczególnego, bo przecież stała bez ruchu i zerkała na dłoń Mikołaja pieszczącą widelec leżący na patriotycznej serwetce w biało-czerwoną kratkę, lecz czuła, jakby w niej, gdzieś głęboko, gdzieś w środku, wzmagał się ulubiony przez żeglarzy szkwał. Trochę straszny, trochę śmieszny, ale pioruńsko potęgujący w niej chęć do dalszego życia. Budzący ciekawość następnych dni, które miały upływać według ustalonego gdzieś tam, gdzieś na górze, planu. – Hanuś! A ty co?! Zacichłaś i zasnęłaś? Śmigaj mi zaraz do łazienki, bo zupę już zagrzałam. Czujesz jaką? – Ogórkową... – wymruczała z zachwytem. Poczuła wilczy głód. – A po ogórkowej... – Pani Irenka zainicjowała ich ulubioną obiadową zabawę. – Naleśniki z jagodami? – Poddawała się jej całkowicie. – A po naleśnikach... – Ciasteczko i herbatka? – udawała niepewność. – Z cytrynką? – dodał spontanicznie Mikołaj. – Widziałaś go! – Pani Irenka wskazała palcem na Mikołaja. – Chyba nadaje się do naszego stołowego stowarzyszenia. Jak, Hanuś, myślisz? – Oj, nie wiem, nie wiem. – Pokręciła przekornie głową i natychmiast trafił w nią paraliżujący prąd gromu niesionego przez błękitny wzrok.
– To ty, Hanuś, goń teraz do łazienki, a ja tu zrobię naszemu kandydatowi taki egzamin, że jak wrócisz, to na pewno będę wiedziała, czy on nam się nada czy nie. – Tylko niech się pani nie da zwieść ani nabrać na żadne maślane spojrzenia – ostrzegła dowcipnie. – Już ty się, Hanuś, o mnie nie martw. Przecież ja się w życiu różnych, różnistych oczek naoglądałam! Nie wytrzymała, parsknęła śmiechem i wychodząc z kuchni, delikatnie pogładziła Mikołaja po ramieniu. Lubiła jego ramiona. Gest ten nie umknął uwagi pani Irenki. Zobaczyła radość w jej oczach. Lekkim krokiem przemierzyła korytarz. Weszła do łazienki i natknęła się na rozanielone spojrzenie w lustrze. Prawie siebie nie poznała. Po zapłakanych, niewyspanych, podpuchniętych oczach nie było ani śladu. „Płacz, płacz! Będziesz miała ładniejsze oczy!” Tato zawsze wytrąbiał to zdanie, gdy chciał wystawić na rodzinne pośmiewisko jej dziecięcą rozpacz. Patrzyła uważnie na swoje odbicie i chyba pierwszy raz w życiu pomyślała, że mówiąc to, tata miał rację. Widziała przed sobą błyszczące radością oczy zadowolonej z życia dziewczyny. Musiała z odwagą spożytkować ten dawno zapomniany stan. Musiała zacząć oswajać przeszłość, musiała zacząć do niej wracać. Powoli, małymi kroczkami, tak jak pacjent podczas żmudnej rehabilitacji mającej mu przywrócić władzę w nogach. Teraz jednak chciała skupić się na teraźniejszości, zwłaszcza że Mikołaj kolejny raz, bez wysiłku, udowodniał, że pasował do każdego bliskiego jej krajobrazu. W domu, na cmentarzu, na plaży, a nawet tutaj, w oazie pani Irenki, wyglądał tak, jakby te wszystkie bliskie jej sercu miejsca na niego czekały. Do tej pory nieobecny, pojawiał się w nich i wsiąkał w ich atmosferę zupełnie niezauważalnie. Identycznie jak w jej uczucia. Nie wiadomo kiedy... Patrzył, uśmiechał się, nawet nie musiał nic mówić. Po prostu był. Już dawno umyła ręce. Utkwiła wzrok w wodzie, która z cichym pluskiem znikała w niklowanym odpływie umywalki. Zakręciła kran. Długi, zaczynający się paraliżującym strachem dzień osiągał, właśnie w tej chwili, spokojne zakończenie. Paniczny poranek nie zapowiadał dobrego dnia. A jednak się udało... nadeszła pora kojącego zmierzchu. Małe łazienkowe okienko z misternie upiętą firaneczką wpuszczało do
środka coraz mniej światła, ale bez najmniejszego problemu odtwarzała w pamięci widziany dziś na plaży pomarańczowy kolor słońca. Otworzyła drzwi łazienki i wychodząc, wytarła dłonie w ręcznik, po którym wesoło cwałowały koniki morskie we wszystkich kolorach tęczy. Z kuchni do jej uszu dobiegały dwa ukochane przez nią głosy: aksamitny szelest i różany jedwab. – Opiekuj się nią, bo ta dziewczyna to najprawdziwszy skarb – usłyszała jedwabne słowa. – Może pani być spokojna, obiecuję, że... – Już jestem! – zaświergotała wesoło, przerywając aksamitną obietnicę. Znów zachowywał się jak uczniak – chyba tak miało już zostać. Uśmiechnął się do siebie. Od kilku minut wrastał w drzwi pokoju Hanki. Przyklejał do nich umęczone zbyt mocnym naciskiem ucho i wstrzymując oddech, nasłuchiwał. Rozmawiała przez telefon. Jak zwykle mówiła dość cicho, dlatego z trudem łowił i rozpoznawał jej słowa. Odnosił wrażenie, że się przed kimś gęsto tłumaczyła. Jeśli dobrze znał życie, musiała się teraz kajać przed warczącą do słuchawki Dominiką. Na myśl o Dominice przyszła mu do głowy dziwna refleksja. Od czasu dzisiejszej porannej rozmowy z wytrąconą z równowagi mamą przypuszczał, że w jego najbliższym otoczeniu pojawi się mały, pachnący mlekiem bobas. Teraz miał już pewność, że się pojawi. Na szczęście miał to być bobas nie Mateusza, lecz Przemka. Dosłownie przed momentem przekazał mamie wspaniałą wiadomość, że może przestać się zamartwiać. Mateusz właśnie świętował w towarzystwie Malwiny tak zwany fałszywy alarm. O dziecku Przemka i Dominiki w rozmowie z mamą nawet się nie zająknął. Dopuścił się świadomego przemilczenia, nie chcąc się wystawiać na matczyny atak. Chciał uniknąć modnego ostatnio prokreacyjnego nagabywania. Usłyszał przytłumiony śmiech Hanki i postanowił zakończyć szpiegowską działalność. Delikatnie zapukał. Zdziwił się, bo drzwi się otworzyły, zanim skończył uderzać w nie zgiętym palcem. Hanka patrzyła na niego z lekkim uśmiechem, wciąż trzymając przy uchu słuchawkę. Wszedł. Nie czekając na zaproszenie, usiadł na łóżku i wodził głodnym wzrokiem za nieustannie przemieszczającą się
ukochaną. Wyglądała tak pięknie jak wczoraj. Może trochę bardziej swojsko. Wczoraj, gdy dostrzegł ją stojącą tuż przy szybie własnej pracowni, o mało nie oszalał z radości. Wyglądała zjawiskowo. Teraz miała na sobie wczorajszy strój. Połyskującą niebiesko bluzkę i czarną spódnicę, spod której wyglądały małe, gołe stopy. Zasłuchana, wciąż kursowała pomiędzy nim a drzwiami. Gdy szła w kierunku drzwi, widział suwak spódnicy, z którego odpięciem miał wczoraj niemały kłopot. Natomiast gdy zbliżała się do niego, obejmował wzrokiem guziki bluzki, które poprzedniego wieczoru nie stawiły mu najmniejszego oporu. – Ale przecież ja nic nie mówię – usłyszał jej spokojny i zmęczony głos – oczywiście, że masz rację. – Hanka utkwiła w nim nieobecny wzrok. – Dobrze... Jak chcesz – tym razem usłyszał rezygnację – dobrze, jak tylko wejdę do domu, natychmiast zatelefonuję. Ale nie obiecuj sobie zbyt wiele i nie zapominaj, że teraz powinnaś na siebie bardzo uważać. – Hanka oparła się o drzwi i zamknęła oczy. – Zwariowałaś? – Szybko je otworzyła. – Żadnych prochów! Po prostu już się połóż. – Teraz był pewien, że rozmawiała z Dominiką. – Proszę cię, przestań już. Idź spać. Nic już nie słyszę! Pozdrowię! Dobranoc! – Podeszła do niego. Rzuciła telefon na łóżko i dotknęła swego ucha. – Boże... – sapnęła zabawnie – aż mnie rozbolało ucho od tych jej piszczących wrzasków. – Niedługo sama będzie musiała słuchać wrzasków – uśmiechnął się przekornie. – Wiesz już? – Twarz Hanki w momencie się rozpromieniła. – Wiem. Przed chwilą skończyłem rozmowę ze szczęśliwym tatusiem. – Nawet sobie nie wyobrażasz, jak się cieszę. Chociaż wiem, że przede mną ciężki czas. Zwłaszcza że wczoraj obiecałam Dominice, że będę na każde jej zawołanie. – Zobacz, a ja, naiwniak, myślałem, że to tylko mnie składasz obietnice. Chyba zacznę być zazdrosny. – Żartujesz? – Popatrzyła na niego w taki sposób, że miał ochotę znów zająć się guzikami jej bluzki. – Wcale nie żartuję. – Wstał i podszedł do niej wolnym krokiem. Jej uśmiech go obezwładniał.
– Możesz być spokojny. Dominika w żaden sposób ci nie zagraża. Powiem więcej, odkąd cię poznałam, zawsze stoi za tobą murem, złego słowa nie da na ciebie powiedzieć. – A ty chciałaś mówić o mnie złe słowa? – Szczerze? – zapytała wyraźnie onieśmielona. – Myślałem, że od wczoraj jest między nami tylko szczerość. – Była tak blisko, że nagle przestała go interesować rozmowa. Całkowicie stracił wątek. – Posłuchaj... – zaczęła powoli, ale zamilkła, gdy tylko dotknął jej ust. Cofnął rękę. – Kiedy siedziałam dziś na plaży, nawet przez myśl mi nie przeszło, że mnie znajdziesz, że cię zobaczę... Przyrzekłam sobie, że będę ci już zawsze mówiła tylko prawdę. To znaczy nie pomyśl, że do tej pory tak nie było. Tak było... tylko że... Widział, jak bardzo się starała. Czuł, że chciała, żeby wszystko między nimi było dobrze, ale nie był też ślepy i jego uwagi nie mogły umknąć jej coraz bardziej błyszczące oczy. Po stokroć wolał niedomówienia od tego błysku, ponieważ sprawiał on, że wariował, nie wiedząc, co robić, co mówić i co myśleć. Ten ostatni rodzaj niewiedzy był najstraszniejszy. – Nie. Hania. To ty mnie posłuchaj. Przyznaję, do tej pory wiele razy opadały mi ręce, gdy widziałem, co się między nami działo. Ale teraz będzie inaczej, bo na wiele spraw patrzę inaczej. Ja na wszystko teraz patrzę inaczej. I będę dawał ci wszystko, czego będziesz potrzebowała... – A jak będę potrzebowała samotności? – zapytała, nie czekając na to, co chciał jeszcze dodać. – Mam wyjść? – spytał i od razu zrozumiał, że akurat w tym momencie jego żart nie okazał się zbyt subtelną odpowiedzią na zadane pytanie. – Chyba nie do końca się rozumiemy – powiedziała, udając bezradność. Całe szczęście odebrała jego nieprzemyślany tekst jako żart. – Proszę cię, Hanka, nie denerwuj mnie – na moment zamienił się w Dominikę. – Pędziłem dziś do ciebie jak wariat. Nie byłem w stanie myśleć o niczym innym, tylko o tym, że znajdę cię na tej twojej plaży
i nie pozwolę, żeby coś się między nami popsuło. Nie potrafię bez ciebie żyć, dlatego będzie tak, jak ci obiecałem na plaży. Będzie dobrze. Nie biorę pod uwagę żadnych innych możliwości i dobrze ci radzę, zrób to samo co ja. – Wypowiedział te wszystkie słowa na jednym oddechu i wlepił w nią nieruchomy wzrok. Hanka ziewnęła. Masz ci los, nie zapanowała nad ziewnięciem. – Dajesz mi do zrozumienia, że przynudzam? – Nie... skądże... Po prostu padam na twarz. Jestem wykończona, a w dodatku za dużo zjadłam, jak zwykle tutaj. – Mam wyjść? – Tym razem zażartował naprawdę. – Jeżeli pozwolisz mi się położyć i zasnąć, to możesz zostać. – Zręcznie go wyminęła i padła jak betka na zaścielone łóżko. – I co ty sobie wyobrażasz? – zapytał ze śmiechem. – To ja ganiam za tobą po całej Polsce, odkąd cię poznałem, nie dosypiam, nie dojadam, a ty masz teraz zamiar tak po prostu zasnąć? – Udawał dotkniętego do żywego. – Gdybym miała szczoteczkę, to miałabym zamiar jeszcze przedtem umyć zęby. – Znowu ziewnęła, była przesłodka w takim sennym wydaniu. – A gdybym miała jakieś inne ubranie, to chętnie bym się przebrała, ale w obecnej sytuacji mogę tylko zasnąć. Smakowały ci naleśniki? – zapytała, otwierając oczy i odwracając się na bok. Już wiedział, że była to jej ulubiona pozycja podczas snu. Usiadł przy jej łóżku. Pomimo zmęczenia mógłby tak, wgapiając się w nią, przesiedzieć całą noc. – Nie patrz tak na mnie... – A jak mam patrzeć? – Sama nie wiem... ale na pewno inaczej niż teraz – uśmiechnęła się. – Ale ja inaczej nie potrafię. – A jeszcze przed chwilą obiecywałeś, że dasz mi wszystko, czego będę potrzebowała. – A czego teraz potrzebujesz? – Innego spojrzenia. – Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem. Proszę bardzo. – Wykorzystał wyćwiczoną w dzieciństwie do perfekcji umiejętność
i zrobił klasycznego zeza. Hanka parsknęła śmiechem. – Jesteś wariatem! – Bo kocham jak wariat! Popatrzyła mu w oczy tak skupionym wzrokiem, jakby miała bardzo poważny zamiar policzenia jego rzęs. Nic nie mówiła. Do tej pory za każdym razem gdy tak się zachowywała, był przekonany, że mu się wymyka, że ucieka, najdalej jak tylko się da. W tej chwili pierwszy raz poczuł, że było inaczej. Po prostu taka już była. Za dużo myślała i wciąż wszystko analizowała. Musiał pogodzić się z tym, że już zawsze będzie miał bardzo ograniczony dostęp do jej myśli. – Ja też cię kocham... mój Panie Spóźniony... – wyznała i uśmiechnęła się prawie niewidocznie, leciutko, jakby tylko jednym kącikiem ust, który natychmiast pocałował. – Mogę zostać? – zapytał, przenosząc rozchylone usta na jej pachnącą szyję. – Chyba żartujesz. Nie chcesz chyba, żeby pani Irenka przestała uważać mnie za porządną kobietę? – Jej głos był cudownie senny. – Ty się, mała, panią Irenką nie zasłaniaj, bo na pewno już smacznie chrapie. – Mylisz się. – Zobaczył przeczący ruch głowy. – Pani Irenka odbywa teraz codzienną boską konferencję życiową. – To jak tu kiedyś przyjedzie moja matka, szybko znajdą wspólny temat. To jak? Mogę zostać? – Tym razem zamruczał wprost do jej ciepłego ucha. – W żadnym wypadku. – Jej głos powoli tracił stanowczość. Podobało mu się to. – Może jednak? – postanowił drążyć temat. – Może mógłbym się przy tobie położyć, przynajmniej w nogach. Hania... nie bądź taka zasadnicza. Proszę cię... Hania... – Słyszał jej regularny oddech, ale był prawie pewien, że udawała sen. – A gdybym pojechał do Słupska i skombinował szczoteczkę do zębów? – Nic. – A gdybym pomasował ci plecy? – Nic. – A gdybym już zawsze bronił cię przed atakami Dominiki? Hania? Śpisz? – Wpatrywał się w nią nieprzerwanie. Nie marnował czasu na mruganie powiekami. Jeżeli udawała, że śpi, to
robiła to doskonale. Wstał, pocałował ją w policzek, pogładził rozrzucone na poduszce włosy, okrył ją tą częścią kołdry, na której nie leżała. Wyglądała teraz jak naleśnik, na którego widok ciekła mu ślinka. Jeszcze raz ją pocałował, tym razem w czoło. Podszedł do drzwi, odwrócił się i napotkał jej senne spojrzenie. – Pomysł ze szczoteczką odlotowy. – Ziewnęła. – Dobranoc. – Zamknęła oczy. – Jutro rano będziesz miała szczoteczkę. Śpij spokojnie, pa. – Nie doczekał się odpowiedzi. Cicho zamknął za sobą drzwi, usiadł na podłodze i oparł się o ścianę. Zastanawiał się, co teraz będzie. Jak to wszystko się teraz ułoży? Ale przede wszystkim, jak będzie? Mateusz cieszył się, że nie zostanie ojcem, a Przemek wprost przeciwnie. Rozentuzjazmowany przyjaciel powiedział mu dziś, że Dominika jest jak wolny elektron i doskonale zrobi jej przywiązanie do jądra. Chciał, marzył, żeby ta jedna noc spędzona z Hanką wystarczyła, aby on również miał powód do przeżywania męskiej radości. Wiedział jednak doskonale, że mogła nie wystarczyć. Chociaż... Usłyszał kroki na schodach, ale się nie poruszył. Nadal podpierał plecami ścianę obok zamkniętych drzwi sypialni Hanki. – O matko i córko! – powiedziała z przestrachem w głosie i oczach pani Irenka. – A co ty tu, Mikołaj, tak siedzisz po ciemku? – Musiał wyjątkowo głupio wyglądać, zwłaszcza że zdążył już rozpiąć koszulę. – Pilnujesz? Nie bój się, nikt ci jej nie ukradnie. Możesz spać spokojnie. – Myślałem tylko... – zaczął, wstając. – Lepiej zrobisz, jak położysz się spać, skoro chcecie wyjechać rano. Trochę mi to nie w smak, ale wiem, że droga daleka, to i marudzić nie zamierzam. A dzisiaj to się już zaczęłam nawet cieszyć, bo jak tak na was razem popatrzyłam, to i spokojniejsza o tę moją Hanuś będę. Widzę przecież, że już ona taką obstawę teraz ma, że jej w tej Warszawie na pewno nic nie grozi. – Nic a nic – uśmiechnął się i podszedł do drzwi swojego pokoju. – Dobranoc, pani Irenko. – Dobranoc, a pokój ci się podoba? – Bardzo przyjemny – odpowiedział, zakrywając dłonią ziewnięcie.
– To był pokój rodziców Hanusi... Ale idź już, idź... nie zatrzymuję cię. Idź, odpoczywaj. Wjechała do garażu. Podróż, podczas której nie musiała dbać o bagaż, dobiegła końca. Była nieżywa. Prowadzenia samochodu miała dość przynajmniej na miesiąc. Mikołaj z pewnością od dawna był już w domu, ponieważ jemu w podróży nie przeszkadzała Dominika. Natomiast jej podróż była regularnie, średnio co godzinę, przerywana przez szanowną siostrunię, która drążyła wciąż jeden i ten sam temat. Oczywiście bezowocnie. Dominika nie miała żadnych szans, ponieważ Hanka była zaprawiona w bojach, jeżeli chodzi o natrętne wścibstwo w wydaniu siostrzyczki. Radziła sobie z nim profesjonalnie. Skrajnie wykończona, pokonała garażowe schodki. W holu nie zerknęła nawet w lustro, nie chciała siebie oglądać. Weszła do salonu, spojrzała w stronę kuchni i zamarła. Ulubioną Mikołajową miejscówkę przy blacie zajmowała uśmiechnięta od ucha do ucha Dominika. – O Boże! – jęknęła. – Ale mnie przestraszyłaś... Jak tu weszłaś? – Jeszcze mi brzuch nie urósł, więc przecisnęłam się przez komin. – Dominika uśmiechała się dwuznacznie i nie spuszczała z niej pytającego wzroku. – Możesz przestać? – zasugerowała, nalewając wody do czajnika. Marzyła o herbacie. – Zupełnie nie rozumiem, o co ci chodzi. – O twoje molestujące spojrzenie. – O, widzę, że wszystko ci się jednoznacznie kojarzy. Z tego, co zdążyłam się zorientować, to... – Błagam cię – zdecydowanie przerwała siostrze, choć uczyniła to ostatkiem sił – przestań już! – Od sobotniego poranka nie mogła dojść z sobą do ładu, a ciekawska siostrunia najwyraźniej miała ogromną ochotę urządzić jej właśnie bezlitosne i dociekliwe przesłuchanie. Nie miała na nie ani sił, ani tym bardziej ochoty. – Od dawna tu jesteś? – zapytała, szukając w prawie pustej lodówce cytryny. Nie zrobiła standardowych weekendowych zakupów. Z przykrością stwierdziła, że jak mawiają warszawiacy, cytryny wyszły. – Jakieś dwie godziny. Zdążyłam ci posprzątać. Hanka spojrzała na Dominikę z politowaniem.
– Bbum ta rara! – Jej siostra, używając tego specyficznego, muzycznego, perkusyjnego przerywnika, uderzyła się w piersi tak mocno, że aż zadudniło. – Nawet kwiaty podlałam. – Chcesz herbaty? Bez cytryny. – A pogadamy przy herbacie? – A o czym? – Przecież wiesz o czym. Proszę cię, sama mi mówiłaś, że ciężarnej nie można niczego odmawiać, więc jak mi nic nie powiesz, to ci tu wszystko myszy opędzlują. – To lepiej ty powiedz, jak się czuje szczęśliwy tatuś. – Znakomicie. Już rozpoczął przygotowania do ślubu. – Naprawdę? – Hania uśmiechnęła się z zadowoleniem. – Mam tylko nadzieję, że zdajesz sobie sprawę, że ślub zobowiązuje do monogamii. – Weź, nie gadaj takich rzeczy, bo mi się dziecko w brzuchu zestresuje. – Nie mów tak. – Skrzywiła się z niesmakiem. – Jak? – Dominika doskonale zmałpowała jej grymas. – Nie mów „dziecko w brzuchu”. – Dlaczego? – Bo to brzmi trochę tak, jakbyś je zjadła. – A jak mam mówić? – Musisz mu wybrać jakieś imię. – Przecież nie wiem, czy to chłopiec, czy dziewczynka. – Oczywiście, że chłopiec. – A ty co? Masz w oczach USG i mikroskop, że takiego mikroptaszka wypatrzyłaś. – Nie, ale widzę, że ciąża ci służy. Z dnia na dzień wyładniałaś, a mądrość ludowa mówi, że chłopiec dodaje matce urody, a dziewczynka ją odbiera. – Co ty powiesz? Nie wiedziałam... W takim razie to chyba nawet lepiej, że to siusiaczek. – Ale ci zazdroszczę – rozanieliła się, przełykając gorącą herbatę. Tego jej było trzeba. Od razu poczuła się lepiej. – O kurczę! Ale ty też wyładniałaś! Może też masz już w sobie...
– Jeszcze jedno słowo i... – I co? – Jesteś głodna? – Właśnie nie. W ogóle nie mam apetytu. Wciąż mnie muli, a rano mam taką karuzelę, że sobie nawet nie wyobrażasz. Tylko do Rygi nie jeżdżę. – Musisz się teraz zdrowo odżywiać i dużo spać, wypoczywać. Umówiłaś się do lekarza? – A po jakiego grzyba będę latała po lekarzach, jak mam ciebie, a ty przecież wszystko zawsze wiesz najlepiej. Słysząc te słowa, stanęła przed tkwiącą wciąż przy blacie Dominiką i zastanawiała się, co zrobić. Czy jej przyłożyć, czy ją po prostu przytulić? Wybrała tę drugą możliwość i przeżyła szok, ponieważ jej siostra, która zwykle w takich momentach zachowywała się jak packa na muchy, wtuliła się w nią, co najmniej jak w swoją ulubioną dziecięcą poduszkę w kształcie serca. Przy uchu słyszała jej oddech, który po chwili zamienił się w szept. – Wiesz co? Chyba dobrze, że wpadliśmy, bo świadomie nigdy bym się nie zdecydowała. Poza tym ja się naprawdę starzeję. Widzisz, co się ze mną dzieje? – Właśnie o tym myślałam... Jesteś taka milusia w tym nabierającym mądrości wydaniu. – To teraz – ich siostrzana szeptanka trwała i podobała się jej coraz bardziej – opowiedz, jak tam nocka u Mikołaja? Czar prysł. Niestety. – Już rozumiem! Wszystko zrozumiałam! Twoja czułość i wylewność to elementy wyrachowanego planu. Dążysz do tego, żeby wyciągnąć ze mnie romantyczne szczegóły. – No pewnie! A co ty sobie wyobrażałaś? Teraz muszę poznać romantyczne, bo o pikantnych opowiedział mi już Przemek. – Przemek, mówisz?– Udała zdziwienie i wzmocniła uścisk. – A skąd Przemek ma wiedzę na ich temat, jeśli można wiedzieć? – Od Mikołaja. – Żartujesz?! – Tym razem zagrała zdziwienie i przerażenie jednocześnie, ponieważ blef Dominiki był wyczuwalny na kilometr.
– Nie. Przecież jak Mikołaj szukał cię wczoraj rano po całym mieście, to wszystko Przemkowi wyśpiewał. – Nie wierzę! – podkręcała zabawę. – Opowiedział wszystko. Nie pominął nawet różowych puchatych kajdanek. – A to ci dopiero papla – sapnęła Dominice wprost do ucha. – Możesz przestać?! Nie sap mi do ucha! Ale z ciebie jest jednak zboczuch, a ja, naiwna, nie chciałam uwierzyć w pejcz i kolczatkę. Ble! – Dominika zrobiła taką minę, jakby miała zwymiotować. – To może zakończmy już to obściskiwanie, bo jeszcze mnie znów poniesie i zrobię ci jakąś krzywdę. – Złożyła na policzku Dominiki siarczysty i całkowicie aseksualny pocałunek, po czym wypuściła ją z uścisku. – Masz coś do żarcia? – zapytała jednak niegłodna siostra, otwierając drzwi lodówki. – O ludzie, ale puchy! No tak, jak się żyje miłością i perwersją, to jeść się chyba specjalnie nie chce. – I tu cię zaskoczę, w zamrażarce mam pizzę. Chcesz? – Jaką? – Dobrą. – Tę co zwykle? – Skinęła głową. – Dobra, może być. Carbonara raz, poproszę. Za chwilę siedziały nad białymi, parującymi i pachnącymi bekonem trójkątami pizzy, którą Dominika pochłaniała z ogromnym apetytem, a ona rozsądnie przeżuwała. W przedpokoju jej torebeczka zaczęła wibrować melodią telefonu. – Siedź! Nie zdążyła wstać od stołu. Dominika popatrzyła na nią jakoś tak groźnie, spode łba. – Przecież... – Niech dzwoni. – Zobaczę tylko, kto to – wskazała wzrokiem na hol. – Na pewno Mikołaj. – Muszę odebrać. – Już drugi raz chciała wstać od stołu. – Siedź, jak ci mówię! – Ale dlaczego?
– Niech sobie nie myśli, że nic nie robisz, tylko czekasz na telefon od niego. – No wiesz co, Dominiko? Nie poznaję cię... Jeszcze niedawno byłaś lojalnym ambasadorem Mikołaja. Jestem już całkowicie pewna, że muszę cię jak najszybciej umówić do doktor Bożenki. Torebka tymczasem skończyła swój taniec. – Powinnaś wiedzieć, że tak to już w życiu bywa. Czasem role się odwracają. Do tej pory ty byłaś mądrą siostrą, a teraz ja nią będę. – Niezaprzeczalnie! A w Afryce rzekę Nil właśnie skuwa lód – podała w wątpliwość deklarację Dominiki, która głośno beknęła. – Co ty powiesz? – Boże! Jak ty się zachowujesz?! – To nie ja, to on. – Dominika wskazała wzrokiem na swój jeszcze całkiem płaski brzuch. – Przecież on z pewnością jest kulturalny. Po ojcu – wywnioskowała błyskotliwie. – Mój Alojzy? – zapytała ze zdziwieniem w głosie Dominika i bez żenady beknęła jeszcze raz, z tym że głośniej niż za pierwszym razem. – Alojzy? Zwariowałaś?! Nie mów tak o nim. – Imię jak każde inne. – Okropne! Nawet nie wiadomo, jak je zdrobnić. – Aż nią zatrzęsło. – Jak to jak? Alojzyk! – Dominika parsknęła śmiechem. – Powiem ci teraz coś, co często słyszę od ciebie... Alojzyk? – udawała Dominikę – chyba cię porąbało?! – Wyszło jej to perfekcyjnie. – A mnie się właśnie podoba Alojzyk! – Dominika szła w zaparte. – Skoro tak, to rób jak uważasz, ale nie zapomnij, że matki chrzestnej dla Alojzyka w tym domu nie znajdziesz. – No masz! – Dominika pacnęła się w czoło. – Przypomniało mi się! Jak już jesteśmy w kościele... – Jesteśmy w kuchni – stwierdziła półgębkiem. – Nie wcinaj się, tylko słuchaj! Jak już jesteśmy w kościele, to chciałam cię zapytać, czy zostaniesz moją druhną? – A kiedy ślub? – Jakoś za miesiąc, w wielkanocny poniedziałek.
– Co? – Miała wrażenie, że się przesłyszała. – Tak szybko? – I co się tak dziwisz? Przecież Alojzyk musi być dzieckiem z prawego łoża. – Przestań już z tym Alojzykiem! A kto będzie świadkiem? – To chyba jasne, że wujek Alojzyka! – Wujek? – Z wysiłkiem przełknęła ostatni kawałek pizzy. – Wujek Mikołaj, ojciec Perpetui. – Idę po telefon. Natychmiast potrzebujemy ambulansu. – Wstała, udając pośpiech. – Nigdzie nie idziesz! Siedź! Do porodu jeszcze czasu a czasu! Siadaj, mówię! Hanka usiadła posłusznie. – Wytłumacz mi jeszcze tylko, z łaski swojej, kto to jest ta Perpetua? – Przyszła żona Alojzyka. Dominika bawiła się setnie, natomiast ona zamrugała tylko oczami, zdając sobie sprawę, że istnieją takie momenty w życiu, w których z normalnego człowieka bardzo szybko i bez specjalnego wysiłku można zrobić wariata. – Wiesz co, Dominiko? Muszę się odświeżyć po podróży. – Nigdzie nie pójdziesz, dopóki mi nie powiesz, czy jest szansa na to, że masz w brzuchu małą Perpetuę. – Idę! – Wstała od stołu. – Zostań... – Dominika zmieniła ton z kpiarskiego na błagalny. – Zostanę, ale przestań robić durnia ze mnie, a przy okazji z siebie. – To jak? – Dominika patrzyła na nią pytająco. – Perpetułka zrobiona? – Nic ci nie powiem! Nie pisnę ani słówka! Ani pół słówka! – Pokaż się! – Dominika wstała i prawie położyła się na stole, aby z bliska zajrzeć jej w oczy. – I co? Zobaczyłaś coś? – zapytała zdegustowana zachowaniem siostry. Zaczynała tracić cierpliwość. Była zmęczona. Chciała się położyć, odpocząć, pomyśleć, zasnąć. – Kochałaś się z nim – odkrywczo stwierdziła Dominika. – Widzisz coś jeszcze? – zapytała, używając głosu wypranego
z emocji. – Oczywiście! Z tego, co widzę, to nieźle się bawiliście... Masz taką malinę na szyi, że jutro do pracy powinnaś się ubrać w jakiś gruby golf! Hanka przełknęła nerwowo, zerwała się z miejsca i pognała do lustra w holu. Zerknąwszy do niego, od razu zrozumiała swój błąd, a Dominika wyminęła ją z rysującą się na twarzy dziką satysfakcją. – Muszę już iść, Przemek na mnie czeka. A! Zapomniałabym! Pani Irenka nie mogła się do ciebie dodzwonić, chyba nie miałaś zasięgu. Zadzwoniła do mnie, żebym ci przekazała, że zostawiłaś u niej książkę. – Jaką książkę? – Ściągnęła brwi, nie rozumiejąc. – Romka i Julkę. A gdybyś zmieniła zdanie i chciała się ze mną podzielić jakimiś pikantnymi szczegółami z waszej piątkowej nocki, to mnie do siebie zaproś i ugotuj mi krem z brokułów, bo mi się go strasznie od dwóch dni chce. – Dominika przewiązała w pasie swój wiosenny trencz i wyszła bez słowa, nie domykając za sobą drzwi. Hanka patrzyła na swoje odbicie w lustrze. Zapomniała o książce. Tyle się wydarzyło w ostatnich dniach, że nie mogła uwierzyć, iż jutro znajdzie się w pracy i będzie się musiała tłumaczyć przed uczniami z niesprawdzonych w terminie prac. Takie niezdyscyplinowanie zdarzało się jej pierwszy raz, odkąd rozpoczęła pracę. Znów usłyszała śpiew telefonu. Tym razem odebrała. Mikołaj był zaniepokojony, ale udało się jej szybko go przekonać, że wszystko jest w porządku. Obiecała, że odezwie się jutro. Zapomniała o książce. Jak to się mogło stać? Przecież nigdy o niej nie zapominała. Zamknęła zmęczone oczy, myśląc, że to z pewnością jakiś znak. Może szekspirowska kuracja słowami dobiegała końca. Przecież trwała już blisko dwa lata. Może nadszedł czas na dalszy, inny etap leczenia duszy... Marzyła o ciepłej, relaksującej kąpieli. Powoli, nie gasząc świateł w salonie, wspinała się ku wannie. Stanęła w holu na górze i zamarła. Drzwi jej dawnej sypialni były otwarte. Dominika chyba rzeczywiście podlewała kwiaty, bo w piątkowy poranek, kiedy opuszczała dom, te drzwi z pewnością były zamknięte. Jak zwykle. Nawet pani Halinka sprzątała ten pokój przy zamkniętych
drzwiach, po prostu się w nim zamykała. Teraz były otwarte, i to w dodatku na oścież. Nie mogła zrobić kroku. Oświetlający schody żyrandol we wszystkich kierunkach rozsyłał jasność, która korzystała z tego otwartego zaproszenia i sprawiała, że Hanka dostrzegła ramę łóżka. Nie chciała patrzeć w tamtym kierunku, ale nie potrafiła oszukać własnego wzroku, który automatycznie kierował się w stronę kutego białego łóżka stojącego na środku tego kiedyś jej ulubionego pokoju. Nie wiedziała, co się z nią dzieje. Nie chciała patrzeć w tamtym kierunku, bała się, ale patrzyła. Nie chciała tam podchodzić, ale nogi podjęły inną decyzję i same ją prowadziły w do niedawna zabronionym kierunku. Na dole zaczęła śpiewać Holy Cole. Najwyraźniej chciała ją powstrzymać. Niestety, Hanka nie reagowała na jej coraz głośniejsze nawoływania. Podeszła do drewnianego progu i zatrzymała się dosłownie milimetr przed nim. Wpatrywała się w głęboką rysę dzielącą go na dwie równe części. Nie wiedziała, czy powinna się odważyć i podnieść wzrok. Pytała się w duchu, czy gdyby zrobiła teraz jeden niezbyt duży, jednak bardzo odważny krok do przodu, byłby to krok w stronę normalności czy wprost przeciwnie. Nie znała odpowiedzi na to zadane sobie w stanie uczuciowego rwetesu pytanie. Stała więc w miejscu, nie wiedząc, co począć. Brakowało jej odwagi, zwłaszcza że nie miała przy sobie książki. Jej osobisty zawór bezpieczeństwa leżał teraz pod poduszką w nadmorskim pokoju. Gdzieś tam... z dala od niej... zamknięta książka... Wpatrywała się w progową rysę, wiedząc, że gdyby postawiła teraz stopę na progu, ten zaskrzypiałby znajomo. Kiedyś to głębokie pęknięcie, na które właśnie patrzyła, za każdym razem, gdy wchodziła do swojego pokoju, witało ją śpiewnie. Jednak pewnego dnia skazała próg na milczenie. Nie mógł już śpiewać. Omijała go, bojąc się tego, co za nim zastanie, ale bała się jeszcze czegoś. Bała się charakterystycznego dźwięku, który dokładnie zapamiętała, a który do złudzenia przypominał odgłos zamykania wieka trumny... trumien... W jednej chwili zrobiło się jej zimno. Poczuła na sobie chłód kaplicy. Chciała uciec. Jednak stała w miejscu, wpatrując się w niemy próg. Ucieczka powiodła się jedynie jej myślom. Już nie widziała przed sobą dwóch długich zapalonych świec, których płomienie były
nieruchome, zupełnie jakby zostały namalowane. Przeniosła się do miejsca, w którym nawet dopiero co zapalona świeca zgasłaby natychmiast. Przypomniała sobie chwilę, podczas której podmuch rzymskiego kwietniowego wiatru zamknął otwartą księgę leżącą na skromnej trumnie. Najpierw przewracał kartki, wertował je, raz w jedną, raz w drugą stronę, zupełnie jakby nie mógł się zdecydować, które jej fragmenty interesowały go bardziej od innych. Aż w końcu, zupełnie nieoczekiwanie, księga się zamknęła. Gdy to zobaczyła, pomyślała, że to wcale nie sprawka wiatru. Była przekonana, że uczynił to Duch Święty, który z pewnością teraz, w tej trudnej chwili, pomógł jej odnaleźć w sobie to jakże ulotne wspomnienie i zrobił to, by odczytała zawartą w nim alegorię. Zamknięta książka... otwarte drzwi... Jej książka została u pani Irenki, a przestrzeń otwartych drzwi była tuż przed nią. Bała się, ale podniosła wzrok, który natychmiast zatrzymał się na okiennym parapecie. Zobaczyła swoje ulubione fiołki. Nie widziała ich od dawna. Zapomniała o nich. Nie, nie zapomniała, udawała tylko przed sobą, że niczego nie pamięta. Ich również. Ostatnio, gdy na nie patrzyła, miały tylko listki, a dziś z daleka dostrzegała zarys kwiatków. Zmrok nie pozwalał jej na dostrzeżenie ich koloru. Bała się przenieść wzrok. Bała się popatrzeć na łóżko. Wycofywała się powoli, małymi krokami. Nagle się zatrzymała. Pomyślała, że powinna tam wejść, pociągnąć za klamkę i zamknąć drzwi. Nie zrobiła tego. Odwróciła się i szybko ruszyła w kierunku sypialni rodziców. Zostawiła za sobą pokój białych fiołków, białego łóżka, biało-czarnych wspomnień i otwartych drzwi. Nie mogła go już zamykać. Musiała zacząć wpatrywać się w jego pustkę. Może nawet już od jutra? Musiała się do niej przyzwyczaić. Oswoiła już pustkę po rodzicach, teraz musiała oswoić tę drugą. Tę, którą do teraz, wśród męczarni, wypierała z własnej świadomości. Musiała zacząć wspominać. Musiała odszukiwać w sobie obrazy dobrych chwil spędzonych nie tylko w białym pokoju. Przecież tych chwil było dużo, bardzo dużo. Czarna była jedna, a wysyconych najpiękniejszymi barwami wiele. Tak bardzo wiele... – Chyba żartujesz. – Przemek stanął jak wryty. – Nie jestem w nastroju do żartów. Mówię ci, i to z pełną świadomością. Wydaje mi się, że wróciłem do punktu wyjścia.
– Stary! Co ty pleciesz?! Przecież to niemożliwe. – To dlaczego wczoraj nie chciała ze mną nawet porozmawiać? – Mikołaj był niewyspany i załamany. – Bo cały wczorajszy wieczór siedziała u niej Domi i myślę, że twoja laleczka nie miała warunków, żeby serwować ci czułe teksty. Przecież Domi na pewno robiła jej pranie mózgu. Poza tym coś ty się taki delikatny zrobił? Domi po twoim sobotnim telefonie wytłumaczyła mi krótko i bardzo dosadnie, o co chodzi, i przyznam ci się, że usiadłem z wrażenia. Przecież dowiedziałeś się w końcu wszystkiego o Hance, dosłownie wszystkiego! – Przemek się dobrze bawił, a jemu pękał łeb. – O to ci chodziło. Chyba że jest inaczej, to mnie po prostu oświeć! – Tak, wiem już wszystko. Ale to mi wcale nie pomaga. – A kto powiedział, że to ma ci pomagać?! Ogarnij się trochę! Co z tobą?! Przecież to nie tobie ma pomóc! Zacznij w końcu trzeźwo myśleć! Teraz to ty masz pomóc jej! Chyba że myślałeś, że zaciągniesz ją do łóżka, a ona będzie pod takim wrażeniem, że zapomni o wszystkim innym. – Daruj sobie! – Przestawał nad sobą panować. – Poza tym nie zaciągnąłem Hanki do łóżka – dodał już spokojniej. – Wszystkiego bym się spodziewał, tylko nie tego, że Domi jest niedoinformowana. W sobotę, po rozmowie z tobą dokładnie tak skwitowała waszą rozmowę. Zażartowała jeszcze, że lepszego prezentu urodzinowego nie mogłeś sobie zorganizować. – Nie rozumiem. Co skwitowała?! Tak? To znaczy jak?! – Znów był bliski furii. – Tak, to znaczy powiedziała mi, że zaciągnąłeś Hankę do łóżka, i dodała jeszcze, że teraz, o ile zna Hankę, to dopiero zacznie się kałabania. – No to się chyba nie pomyliła! – No to chyba zaciągnąłeś? – Nic ci nie powiem ponad to, że do piątku, do moich urodzin, myślałem, że muszę ją mieć, bo zwariuję, a dziś myślę, że zwariuję, jak jej znów nie będę miał. Nawet nie zauważył, kiedy się zatrzymali. Siedzieli z Przemkiem na schodach prowadzących do pracowni, budząc wielkie zdziwienie
wszystkich spieszących się do pracy. Zazwyczaj pierwszą rozmowę odbywali przy porannej kawie w firmowej kuchni. Dziś nie udało im się do niej dotrzeć. Rozmowa unieruchomiła ich tuż za drzwiami budynku, w którym pracowali. Był w strasznym stanie. Nie mógł się odnaleźć, odkąd w niedzielę, po porannej mszy i pożegnaniu z panią Irenką i z morzem, gdzieś na trasie stracił Hankę z oczu. Nie odbierał telefonów od mamy. Wieczorem Mateusz pocałował klamkę jego mieszkania. Udawał, że go nie ma w domu. Kiedy po północy zauważył nieodebrane połączenie od taty, wiedział już doskonale, że rodzina się o niego martwiła. – To co? Idziemy do roboty? – Przemek sugestywnie uderzył się otwartymi dłońmi w kolana. – Nie mam nastroju – przyznał szczerze i nie ruszył się z miejsca. – Wiem, nie jest łatwo, ale powiem ci, że myślałem, że jak mnie spotkasz, to mi przynajmniej pogratulujesz. – No masz ci los! – Wstał tak szybko, jakby na schodku, na którym siedział, wyrósł nagle wyjątkowo kolczasty kaktus. – Przepraszam cię, Przemek, gratuluję ci, jak jeszcze nigdy niczego wcześniej. A jeszcze bardziej ci zazdroszczę. – Mocno ścisnął rękę kumpla i szczerze poklepał jego ramię ugniatane jak zwykle przez pasek torby od laptopa. – To nie zazdrość, tylko się ogarnij, bo to nie jest wcale takie hop-siup. Ty wiesz, ile się trzeba napracować... A ty, facet, chciałbyś wszystko załatwić jedną gorącą nocką. Gościu, to konstrukcyjnie trudny temat. – Przemek pękał z dumy. – Nie ściemniaj! Przecież nawet dzieci w szkole uczą, że wystarczy jeden raz. – Przemek zatrzymał na nim świdrujące spojrzenie, więc natychmiast dodał: – Nie musisz robić z siebie bohatera. Obaj wiemy, że na dobrą sprawę jedna nocka wystarczy! – Teraz to on był pewniakiem w tej gonitwie słów i przypuszczeń. – Chcesz przez to powiedzieć, że sprawa była dobra? – To nie była sprawa, to była gra... uzależniająca jak hazard... – Zamyślił się, wlepiając wzrok w sznurówki swoich butów. – Już od pierwszego ruchu – wtrącił z rozmysłem Przemek. – Od każdego! – podkreślił głośno, dając kumplowi do zrozumienia, że to koniec tematu. – Chodź, idziemy, muszę się
natychmiast czymś zająć, żeby nie pognać do niej. Na schodach pojawiła się spóźniona kilkanaście minut Sylwia i ominęła ich, przywitawszy się dość mrukliwym „dzień dobry”. – Ty, widziałeś? – zapytał zdziwionym głosem Przemek. – Ale strzeliła focha. Nic, tylko musiała zauważyć malinkę na twojej szyi. Mikołaj, słysząc tekst kumpla, odruchowo dotknął szyi. – Zostałeś zdekonspirowany! – szepnął krzykliwie Przemek. – Puknij się! Nie mam nic na szyi! – Czekaj! Weź rękę! Mikołaj odruchowo spełnił polecenie i cofnął rękę. Przemek zbliżył swą twarz do jego szyi tak bardzo, że poczuł nie tylko zapach jego wody kolońskiej, ale również zapach pasty do zębów. – Mylisz się! Malina jak ta lala! – Niemożliwe! – Zrobił wielkie oczy. – No mówię ci! Malina jak ta lala, co ci ją zrobiła! – Gadasz? – Tym razem potarł skórę na szyi, a Przemek w tym samym momencie parsknął śmiechem. – Ta moja Domi to ma łeb! Jak sklep!!! Chodź, malinowy głąbie! Chodź! A lalą się nie martw, dasz radę. Chociaż z tego, co wiem, to Domi włożyła wczoraj kij w mrowisko. – Co zrobiła? – Podążał za kumplem, ale tylko krokami, bo niestety nie łapał, o co mu tym razem mogło chodzić. Przemek położył rękę na srebrnej klamce drzwi pracowni i nagle się zatrzymał. Mało brakowało, a Mikołaj nie zdążyłby wyhamować. – Wczoraj, jadąc do rodziców, podwiozłem ją do domu Hanki. Chciała tam być w momencie, gdy wróci Hanka, i wiesz, co zrobiła? – Co? – Wiesz, że ta sypialnia, w której śpi teraz Hanka, to dawna sypialnia jej rodziców? – Wiem, i co z tego? – Po przeciwnej stronie korytarza jest dawna sypialnia Hanki. Od czasu tamtego wypadku jej drzwi były zawsze zamknięte i Hanka tam nie wchodziła. A wczoraj Domi po prostu je otworzyła i tak je zostawiła, a żeby nie było za mało przeżyć, to położyła na łóżku kopertę ze zdjęciami ślubnymi Hanki, której Hanka do tej pory ani razu nie
dotknęła. – Przemek wyraźnie unikał jego wzroku. – Dlaczego to zrobiła? – zapytał Mikołaj, przypominając sobie wczorajszy głos Hanki. Teraz miał już pewność, że gdy z nim rozmawiała, zdążyła zauważyć zmiany we własnym domu. Wiedział też, że musi do niej pojechać. Musiał ją zobaczyć, musiał jej pomóc. Już się o nią martwił. – Uznała, że przyszedł czas na rozliczenie się z przeszłością – podsumował dość niemrawo Przemek. – Szkoda tylko, że nie pomyślała, że Hanka sama powinna dojść do takiego wniosku – zauważył uszczypliwie. – Też jej to powiedziałem... – I co? – Dostałem natychmiastowy objazd. Domi powiedziała, żebym się nie wcinał, bo to nie moja sprawa, i że ona wie najlepiej, co jest dla Hanki dobre i jak z nią postępować. Przemek otworzył drzwi pracowni dokładnie w momencie, w którym on zdał sobie sprawę, że czasami to, co dla jednych jest odruchem, dla innych jest walką z wiatrakami. Przecież Hanka kiedyś sama mu się przyznała, że walczy z wiatrakami. Usiadł za swoim biurkiem, z niechęcią zerknął na walające się na nim papiery. Bardzo ważne oraz te, które powinien już dawno wyrzucić do kosza, i jedyne, czego był teraz pewien, było to, że niczego mądrego dziś nie wymyśli. Z prostej i nieskomplikowanej przyczyny: myślał tylko o Hance. Był u kresu wytrzymałości. Cały dzień nie odbierała od niego telefonów. Nie odpowiedziała na żadnego SMS-a. Nie mógł się doczekać końca pracy. Jak na złość, miał kilka zaplanowanych spotkań, a żeby było bardziej beznadziejnie, pojawiło się kilku przygodnych klientów. Po prostu siła złego na jednego. Walczył z sobą, żeby to wszystko znieść i zakończyć dzień z twarzą. Gdy tylko z rozmachem walnął długopisem do kosza na śmieci, w ten sposób kończąc pracę, od razu wiedział, dokąd pojedzie w pierwszej kolejności. Nie miał najmniejszego zamiaru bujać się po szkołach i cmentarzach. Nie miał sił na bezsensowną, nerwową i zjadającą cenny czas bieganinę. Postanowił, że pojedzie wprost do jej domu. Zastanie ją, to dobrze, a nie zastanie, to będzie czekał, choćby to czekanie miało trwać wiecznie. Z firmy
wyszedł po angielsku, ominął nawet pożegnanie z Przemkiem, co zdarzało mu się bardzo rzadko. Usiadł za kółkiem i spokojnie przemierzał ulice dzielące go od Hanki. Nawet się specjalnie nie spieszył. Już w drodze przygotowywał się na cierpliwe czekanie. Dopiero gdy wjeżdżał w jej ulicę, poczuł nagły, przyduszający go niepokój. Zupełnie inny od tego, który towarzyszył mu w drodze nad morze. Wtedy martwił się o to, czy ją odnajdzie, teraz martwił się przede wszystkim o jej formę psychiczną. Już z daleka zauważył duży biały samochód zaparkowany przed domem Hanki. Zatrzymał się tuż za nim. „Zakładanie i pielęgnacja ogrodów”, przeczytał napis na białej, wyjątkowo czystej plandece. Wysiadł z samochodu. Zza domu Hanki dobiegał dźwięk jakiejś maszyny. Nacisnął przycisk domofonu i nie doczekał się odpowiedzi. Powtórzył próbę. Kolejny raz i kolejny. Bez rezultatu. Zerknął na zegarek. Dochodziła siedemnasta. Miał prawie pewność, że Hanka była w domu. Usiadł na krawężniku chodnika i milionowy dziś raz prosił samego siebie o cierpliwość i rozwagę. Jego słuch odnotowywał jednostajny hałas, który to zbliżał się do niego, to znów oddalał. W pewnej chwili nie mógł już odnaleźć swoich myśli i miał wrażenie, że hałaśliwa kosiarka jeździ mu po głowie. Odwrócił się. Zauważył mężczyznę pracującego kilka metrów od niego. Już raz go widział. To on udzielił mu informacji w sobotni poranek, że Hanka musiała gdzieś się wybrać, bo jej garaż świecił pustką. Wodził za nim wzrokiem, zastanawiając się, ile ów mężczyzna mógł mieć lat. Wyglądał nie najmłodziej, ale poruszał się z młodzieńczą sprężystością. Ogrodnik zauważył go dopiero po dłuższej chwili. Uśmiechnął się i nie wyłączając maszyny, podszedł do płotu. – Dzień dobry! – Mężczyźnie w ogrodniczkach udało się przekrzyczeć hałas. – Tym razem ma pan więcej szczęścia, bo pani Hania jest w domu. – Dzień dobry... – odpowiedział, nie wiedząc, co począć z rękami. Wystarczył ten jeden moment, aby stracił całą wcześniejszą pewność siebie. Była w domu, ale mu nie otworzyła. Czy to możliwe, że po tym wszystkim, co przeżyli, nie chciała go widzieć? – Dzwoniłem kilka razy... – Odruchowo przeczesał włosy z tyłu głowy.
– Pewnie nie słyszy, bo wertykulator robi straszny hałas. Jest pan znajomym pani Hani? – Tak – odpowiedział od razu. – To ja panu otworzę. Proszę, niech pan wejdzie. – Mężczyzna zamieszał w ogromnej kieszeni naszytej z przodu dżinsowych spodni zwanych potocznie ogrodniczkami. Wyjął z niej znajomy mały szary owalny przedmiocik i otworzył obie bramy oddzielające go od Hanki: wjazdową i garażową. – Proszę... proszę... – Drugi raz usłyszał bardzo serdeczne zaproszenie, ale wciąż nie był pewien, czy powinien z niego skorzystać. – Pani Hania jest w domu już dobrą godzinę, proszę... – Dziękuję. – Skinął głową i w końcu poczuł pod stopami znajome nierówności granitowej kostki poprzecinanej wąskimi, podłużnymi poletkami mchu. – Nie ma sprawy – odparł ogrodnik, wracając do swej maszyny wyczesującej z trawnika zeschłe po zimie źdźbła trawy, które wyglądały jak coś w rodzaju sfilcowanego siana. Gdy tylko wszedł do garażu, od razu zamknęły się za nim drzwi. Jednym krokiem pokonał trzy schodki prowadzące do domu. Cicho otworzył drzwi, rozebrał się, powiesił kurtkę na wieszaku, tuż obok ogromnego lustra. Wszedł do salonu, zatrzymał się przy schodach. Jego uwagę przykuł niecodzienny widok. Na stole w jadalni stały kubki i niesprzątnięte po posiłku naczynia. Między nimi, prawie na środku, leżała mała torebka Hanki. Na podłodze, tuż obok krzesła, stała torba, w której Hanka nosiła zeszyty uczniów. Rzeczywiście, do domu przez uchylone drzwi tarasowe oprócz wilgoci zapowiadającej chłodny wieczór wdzierał się jednostajny, głośny szum, na który dość symetrycznie nakładał się dochodzący gdzieś z głębi domu inny szum. Najprawdopodobniej był to odgłos piorącej pralki. Postanowił poszukać Hanki, choć nie był do końca pewien, czy może tak bezkarnie spacerować po jej domu. Był jednak przekonany, że musi ją znaleźć, zwłaszcza że mimowolnie zaczął się potwornie denerwować. Bezruch panujący w tym domu działał na niego przytłaczająco. Podskórnie wyczuwał, że dzieje się coś niedobrego. Wszedł na schody, z nadzieją że w sypialni znajdzie śpiącą Hankę. Przemierzył je szybko, przeskakując po dwa stopnie. Podszedł do szerokich drzwi sypialni i zobaczył puste,
niezaścielone łóżko, przy którym na podłodze leżała bluzka. Natychmiast przypomniał sobie jej chłodną i śliską fakturę. To wspomnienie spotęgowało jego obawy o Hankę. Był już pewien, że działo się z nią coś złego. Przecież nigdy nie rozrzucała swoich ubrań po podłodze, a jej łóżko było zwykle wzorowo zaścielone. Musiał szukać dalej. Z coraz szybciej bijącym sercem szedł wzdłuż okrągłego holu, za którego kształt odpowiedzialny był ślimak schodów. Jego dłoń ślizgała się po gładkiej, wygiętej poręczy balustrady. Minął otwarte drzwi pokoju, którego ścianę ozdabiał portret dwóch dziewczynek ściskających w małych rączkach ogromny bukiet bzu w kolorze biskupich szat. Zerknął w przestrzeń następnych, na wpół otwartych drzwi. Zobaczył sypialnię z wąskim łóżkiem, obok którego stało bardzo duże i okazałe biurko. Na środku jego ogromnego blatu leżała ludzka czaszka, której ktoś dorysował brwi nad oczodołami i wąsik Hitlera nad zębami. Nie musiał się długo zastanawiać, czyim pomysłem był ten artystyczny wyskok. Do dość sympatycznej czachy przytulała się biała świnka-skarbonka, na której boczku ten sam awangardowy twórca tym samym czarnym flamastrem wykaligrafował napis „Bogactwo to stan przejściowy”. Pokój z pewnością kiedyś należał do Dominiki, gdyż na regale obok biurka dostrzegał opasłe tomiska literatury medycznej poukładane w taki sposób, że wiedział, iż na pewno za porządek w tym pokoju nie była odpowiedzialna Hanka. Tuż za sypialnią Dominiki znajdowała się łazienka. Rzucił na nią okiem. Na śnieżnobiałej glazurze rysowały się żółte irysy, czyniąc bardzo sterylne wnętrze dość wesołym. Drzwi ostatniego pokoju były szeroko otwarte. Był to pokój położony najdalej od tego, w którym sypiała Hanka. Nie wiedział, czy dobrze robi, ale zamiast do niego zajrzeć, po prostu tam wszedł. Pomieszczenie poraziło go swoją jasnością pomimo późnego popołudnia. Wszystko tu było białe. Dotknął białego metalowego stelażu łóżka przykrytego piękną pikowaną narzutą. Leżała na niej duża, biała, wypchana koperta opisana niezbyt starannym pismem „p. Hania i p. Mikołaj”. Przeczytał przechylone nietypowo, bo w lewą stronę, kanciaste litery i przeszedł go zimny dreszcz. Ratując się, przeniósł szybko wzrok na marmurowy parapet, na którym w białych
identycznych doniczkach rosły kwitnące na biało, małe kwiatki. Zerknął wyżej i zobaczył artystycznie upiętą firankę wyglądającą prawie identycznie jak ulubiony obrus jego mamy zrobiony na szydełku jeszcze przez babcię Malwinę. Obok łóżka, przy ścianie, stała biała komoda dostawiona do również białej, dużej, trzydrzwiowej szafy. Na komodzie zobaczył wiklinowy koszyk, którego owalne ucho całkowicie porastał jaśniutki bluszczyk wyrastający z doniczki umieszczonej w koszyku. Już od pewnego czasu kątem oka zauważał dwie duże białe ramki stojące obok bluszczowej kompozycji. Spojrzał na nie niepewnie. Jedno ze zdjęć przedstawiało dwie identycznie ubrane dziewczynki na tle kwitnącego na biało rododendronu. Dziewczynki miały na sobie białe skromne, długie sukienki, a na głowach wianki z biało-żółtych kwiatów. Każda trzymała w jednej ręce torebeczkę w kształcie maleńkiego woreczka, a w drugiej długą białą świecę przyozdobioną identycznymi kwiatkami jak te w wiankach. Obie dziewczynki się uśmiechały. Sympatyczniejsza wydała mu się niższa szczerbulka. Uśmiechnął się. To była Hanka. Prawie wcale się nie zmieniła, podczas gdy Dominika zmieniła się nie do poznania. Przeniósł wzrok na drugie zdjęcie. Wcześniejszy uśmiech aż go zabolał. Boleśnie zastygł na jego ustach. Patrzył teraz na inną, nieznaną mu Hankę. To była nie jego Hanka. Ginęła w zachłannych objęciach bardzo przystojnego, ciemnowłosego, roześmianego mężczyzny. Zdjęcie zostało zrobione na tle ogromnego wodospadu. Poznał to miejsce, to była Niagara. Nigdy nie widział jej w rzeczywistości. Zawsze tylko tak jak w tej chwili, na zdjęciach. Ogrodnik chyba skończył pracę, bo nagle Mikołaj przestał słyszeć buczący dźwięk, do którego zdążył już przyzwyczaić się jego słuch. Skupił wzrok na Hance. Była cudownie uśmiechnięta, szczęśliwa, wtulona w równie szczęśliwego faceta. Mężczyzna był od niej dużo wyższy. Miał na sobie zwykły biały T-shirt i jasnobłękitne dżinsy. Biała zwiewna sukienka Hanki, uroczo odkrywająca jej opalone ramiona, zlewała się z bielą koszulki tamtego. Widział jego jedną dłoń spoczywającą na biodrze Hanki, druga zaś obejmowała białą barierkę. Zdjęcie zrobiono pogodnego, lecz wietrznego dnia, chyba że przy Niagarze zawsze wiało. Tego nie
wiedział. Powiew wiatru układał sukienkę Hanki na spodniach tamtego, który stał boso. Hanka miała na opalonych, smukłych nogach tylko kilka ledwo widocznych, cieniutkich białych rzemyków. Zauważył jej czerwone paznokcie. Oboje wyglądali tak świeżo i radośnie, jakby dosłownie przed chwilą skończyli się kochać. Poczuł szaleńczą, duszącą go zazdrość. Musiał odwrócić wzrok. Cisza, która zapadła na zewnątrz, sprawiła, że dokładnie usłyszał dochodzący z dołu hałas piorącej pralki. Wyszedł z pokoju. Nie dotykając otwartych drzwi, szybkim krokiem skierował się w stronę schodów. Jeżeli Hanka była w domu, nie chciał, by wiedziała, że wszedł do jej dawnej sypialni. Czuł się bardzo dziwnie, nienaturalnie. Nie był intruzem, ale też nie przyjacielem. Nie potrafił nazwać uczuć, które targały nim w tym momencie. To, co czuł, nie było chyba jednak zazdrością. To było zgoła inne uczucie. Niestety, nie potrafił go określić. Dziwne uczucie, ani dobre, ani w gruncie rzeczy złe, ale budzące w nim gigantyczny, wręcz niewyobrażalny niepokój. Był to niepokój o przyszłość. O wspólną przyszłość Hanki i jego. Do tej pory, do momentu gdy nie zobaczył tamtego, nie zdawał sobie sprawy, jak wielką prawdę skrywały używane często przez mamę słowa: „Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal”. Teraz zobaczył właśnie coś takiego, co sprawiło, że musiał zrozumieć wcale nie swój żal, choć było go w nim w tej chwili co niemiara. Musiał w końcu stanąć twarzą w twarz z żałobą Hanki. Musiał spróbować zrozumieć wszystko, przez co przeszła. To był chyba jego największy obowiązek wobec niej. To było jego najtrudniejsze zadanie. Musiał ogarnąć jej tragedię i zacząć się do niej przyzwyczajać. Musiał ogarnąć coś, czego nie da się do końca ogarnąć, zrozumieć ani pojąć. To było coś, o czym Hanka nie miała nigdy zapomnieć. Musiał się przyzwyczaić, że jej nieżyjący mąż w niej będzie żył już zawsze. Musiał się z tym pogodzić. Dla niego mógł być tylko facetem z trzydniowym zarostem, w białym podkoszulku, na tle białej wodnej piany spadającej z największego na świecie wodospadu. Z Hanką było inaczej. Musiał to rozumieć przez resztę życia. Tym razem nie pędził. Schodził po schodach powoli, nie omijając żadnego. Nie wiedział, ile czasu spędził na górze, ale tu, na dole, nic się nie zmieniło. Było pusto. Bez Hanki wszędzie było pusto. Postanowił, że poszuka pomieszczenia, z którego dochodził dobrze
mu znany odgłos pralki pobierającej wodę. Idąc w kierunku hałasu, bez trudu odnalazł jego epicentrum. Znajdowało się tuż za pokojem gościnnym, naprzeciwko małej łazienki. Pomieszczenie, z którego dobiegał odgłos lejącej się wody, nie miało drzwi, tylko zasłonę, którą tworzyły małe pozahaczane o siebie kółeczka w kolorze dojrzałych źdźbeł żyta. Powoli zbliżył się do tej mocno podziurawionej kotary i od razu zobaczył za nią Hankę. Jej widok go rozczulił i jednocześnie przeraził. Siedziała na podłodze w pozycji identycznej jak ta, w której znalazł ją kilka dni temu na plaży. Miała zamknięte oczy. Odchyloną do tyłu głowę opierała o kaloryfer. Rzucił okiem na pralkę, a ta, jakby przeląkłszy się tego spojrzenia, uciszyła się i dopiero po chwili zaczęła obracać metalowym bębnem. Pralka była pusta w środku, a policzki Hanki mokre od łez. Prześladujące go poczucie bezradności wracało po raz kolejny, w dodatku ze zdwojoną siłą. Znów tak bardzo chciał jej pomóc i znów nie wiedział, czy potrafi. Nie wiedział, jak się zachować. Co zrobić? Nie miał czasu na myślenie. Postanowił, że zachowa się tak jak na plaży. Usiądzie obok niej i powie, że chce być przy niej, żeby nie była z tym wszystkim sama. Odsunął drewniane kółka. Usiadł obok niej, czując chłód podłogi. Też oparł głowę o kaloryfer. – Co tu robisz? – odezwał się cicho, nie zważając na hałas pralki. – A ty? – zapytała, nie wykonując żadnego ruchu. – Musiałem tu przyjść, żeby nie zwariować – przyznał się natychmiast. – To identycznie jak ja – uśmiechnęła się, ale jakoś smutno i bezradnie. Położyła głowę na jego ramieniu. Od razu przykrył jej włosy swoim policzkiem. Pusta pralka wciąż pracowała. Nagle się uspokoiła. Zrobiło się całkiem cicho. Usłyszał tak regularny i spokojny oddech Hanki, że gdyby jej nie znał, pomyślałby, że śpi. – Śpisz? – Nie – odpowiedziała po przedłużającym się milczeniu. – Co się dzieje? – Nic. Nic się nie dzieje... nic... Powinnam zrobić zakupy, zacząć sprawdzać prace, zrobić prawdziwe pranie, ale nic się nie dzieje... bo nie mam już sił. Mikołaj, ja już na nic nie mam sił. Wszystko mnie
przerasta. Boję się nawet wejść na piętro własnego domu. Patrzę na schody i mam ochotę stąd uciec, tylko nie mam dokąd. Przytulił ją do siebie. Była przemarznięta. Nic nie powiedział. Zaczął się w duchu modlić, żeby się nie okazało, że Dominiki kij w mrowisko niepostrzeżenie zamienił się w gwóźdź do trumny. Zrobiło mu się słabo na samą myśl. Wycieczka do białego pokoju była dla niego ogromnym przeżyciem. Nie mógł sobie nawet wyobrazić, co mogła poczuć w nim Hanka. Miał tylko nadzieję, że jeszcze do niego nie weszła. Siedziała obok, wciąż regularnie oddychając, ale wiedział, że jej spokój jest pozorny. – Jeżeli tylko chcesz – szepnął jej wprost do ucha – mogę teraz wejść na górę i zamknąć tamte drzwi. Podniosła głowę, popatrzyła na niego czujnym i przerażonym wzrokiem. – Byłeś tam? – zapytała martwym głosem. – Szukałem cię... nie mogłem cię nigdzie znaleźć... – Był przerażony. – A skąd wiesz, czego się boję? – zapytała rzeczowo. Wiedział, że powinien jej powiedzieć, ale nie mógł wsypać Dominiki. Obiecał przecież. Nie mógł pisnąć ani słówka. – Po prostu wszedłem tam i domyśliłem się. Chodź! Wychodzimy stąd! Przemarzłaś. Zrobię ci herbaty z cytryną. – Za wszelką cenę chciał przeciągnąć myśli Hanki na swoją stronę. – Nie mam cytryny. – Podniosła głowę z jego ramienia tak gwałtownie, że uderzyła nią o zimny kaloryfer. Tak mocno, aż zadudniło. – Wychodzimy stąd! – powiedział stanowczo i podniósł się szybko. Niestety jego ton ani nagłe zerwanie się nie zrobiły na Hance najmniejszego wrażenia. Siedziała, jak poprzednio, z zamkniętymi oczami, przyklejając głowę do kaloryfera. – Chodź! – Co gorsza, zachowywała się tak, jakby jej uszy wypełniały zadziwiająco skuteczne zatyczki – Hania! Chodź! Proszę cię... – Złagodniał. – Podaj mi rękę. Wstań, proszę. Pojedziemy na zakupy. Chcesz? – zaproponował pogodnie. Niestety, nie reagowała. – Hania, przecież nie możesz tu siedzieć w nieskończoność. Przeziębisz
się. Wstań... proszę... Hania... – Znów usiadł na podłodze, ale tym razem oparł się o lekko bujającą się pralkę. Znów zamienił się w nieudacznika z rękoma i myślami związanymi niemocą. – Hania, proszę cię... Powiedz coś... Powiedz, jak mogę ci pomóc... Otworzyła oczy. Sukces! Popatrzyła na niego nieobecnym, obojętnym wzrokiem, po czym jej oczy odbyły beznamiętny spacer po białych ścianach pralni. – Proszę cię... Powiedz coś albo lepiej daj mi rękę i chodźmy już stąd – poprosił kolejny raz. Czuł, że za chwilę się udusi. – Mikołaj... – Odkleiła wzrok od ściany nad pralką i spojrzała mu głęboko w oczy. – Ja mogę tu siedzieć długo... To mój prywatny dom wariatów... mój psychiatryk. – Przestań! – Zdenerwowała go. – Nie mów tak! – Kolejny raz usłyszał głuchy odgłos towarzyszący uderzeniu głową w kaloryfer. – Nie mów tak o sobie! – Jeszcze bardziej podniósł głos, chyba niepotrzebnie. Ale zaczynało mu brakować argumentów. Nie chciał jej takiej oglądać. Nie po tym, co przeżyli w jego sypialni. – Hania... – Musiał zmienić śpiewkę. – Wyjdźmy stąd, pójdźmy na zakupy. Później zabiorę cię w jakieś piękne miejsce na kolację. Powinnaś coś zjeść. Jeżeli chcesz, to możemy pojechać na cmentarz. – Już tam dziś byłam. – Znów uderzyła głową o kaloryfer. – Chciałam opóźnić powrót do domu. Ale tam nie mogłam zostać na noc, a tu mogę siedzieć do jutra. – Nie będziesz tu siedzieć do jutra – mówił, z całych sił starając się zachować spokój. – Zrób coś dla mnie. Wstań, popatrz na mnie i obiecaj, że już nigdy cię tu nie znajdę. – Nigdy nie mów nigdy. – Popatrzyła nie na niego, lecz przed siebie. Zupełnie jakby ktoś przed nią stał, po czym znów zamknęła oczy. Był porażony jej obojętnością. Prawie usłyszał huk zimnej, metalowej zasuwy, którą właśnie uruchomiła, żeby się od niego odgrodzić. – Jeżeli myślisz, że mnie zniechęcisz swoim zachowaniem, to się grubo mylisz! – Przestał się kontrolować. Podniósł głos, a ona powieki, czyli decybele ponad normę się opłacały. Patrzyła na niego. – Nawet jeżeli mi teraz powiesz, żebym się wynosił, to nie posłucham i dalej będę
cię pilnował! A jeżeli wpadniesz na genialny pomysł, żeby tu spać, to będziesz musiała zasnąć w mojej obecności! Mam nadzieję, że się rozumiemy? – zapytał twardo, a ona uśmiechnęła się bardzo łagodnie. Ten uśmiech wykradł mu całą determinację i pewność. Odkleił się od pralki, uklęknął przed nią i przysiadł na piętach. Uwierzył, że teraz, kiedy się uśmiechała, pójdzie mu łatwiej. – To co? Idziemy? – Jej uśmiech okazał się złudny, bo nie zmieniając wyrazu twarzy, pokręciła przecząco głową. Dotknął jej dłoni. – Przemarzłaś. Chcesz się zaziębić? Chodź już. – Chwycił ją za rękę. – Znów był tam mały pękaty znicz z zielonego szkła. Nie zrozumiał. – Hania, o czym ty mówisz? – O grobie moich rodziców – odpowiedziała trzeźwo i rzeczowo. – Znów ktoś zapalił na nim ten mały zielony znicz. – Przecież to nic dziwnego. Na pewno wielu ludzi zapala znicze na ich grobie. – Mikołaj, o czym ty mówisz? – Mówię, że każdy znajomy twoich rodziców mógł to zrobić. – Prowadzili w tej chwili niezbyt racjonalną rozmowę, ale cieszyła go prawie tak, jakby dowcipkowali sobie w najlepsze. – To dlaczego ten znicz jest zawsze taki sam? Pękaty, zielony. Byłeś tam? – Nie, Haniu. To nie ja. – Ale ja nie pytam teraz o cmentarz. – A o co? – O moją sypialnię. – Byłem – odpowiedział, patrząc odważnie w jej oczy. – A ty? – zapytał jeszcze odważniej. – Chciałam... wczoraj... ale zabrakło mi odwagi – westchnęła bardzo ciężko. – To piękny pokój, taki jasny. – Uśmiechnął się do niej ciepło, najcieplej jak potrafił. – Wiem, kiedyś był moim ulubionym. – Rozpromieniła się. Na ułamek sekundy. – Przeczytałam w nim miliony pięknych książek. Tam
się doskonale czyta. Kładziesz się na łóżku, otacza cię biel i nic nie jest w stanie odwrócić twojej uwagi od bohaterów spacerujących po zadrukowanych, czasami pachnących jeszcze farbą drukarską kartkach. Czytasz i czytasz, nie czując, że mijają godziny. Tato zawsze mówił, że Telimena miała swoją świątynię dumania, a ja mam świątyńkę czytania. Wiedział doskonale, że nie znoszę, gdy mi ktoś przeszkadza. Podchodził więc na palcach do moich zwykle lekko uchylonych drzwi i podawał mi przez nie talerz z przygotowanymi przez mamę owocami, i nic nie mówiąc, odchodził. Po czym schodził również cichutko po schodach, a gdy znalazł się już na dole, darł się na całe gardło: „Kochanie, zaniosłem naszej córci owocki! Jest szansa, że nie umrze z głodu, zanim skończy książkę!”. A wtedy Dominika wydzierała się ze swojego pokoju: „Ja też chcę owocki! Tylko poproszę bez tego kartoflanego bananusa!”. A ja czytałam, bezwiednie pochłaniając cząstki obranego ze skórki jabłka, plasterki słabo dojrzałego banana, takie lubię najbardziej, kwaśne krążki kiwi, a na koniec zawsze zostawiałam słodziutkie, pomarańczowe półksiężyce mandarynek. To były czasy... – westchnęła z rozmarzeniem i uśmiechem będącym naturalnym następstwem tego owocowego wspomnienia. – Nigdy nie wrócą! – Powiało pesymizmem. Musiał reanimować nastrój. – Nigdy nie mów nigdy – powtórzył przekornie jej własne słowa. – To ulubione zdanie mojego taty. – Miał facet łeb! Haniu! Przecież teraz też tak może być. Jak wtedy. Możesz sobie całymi dniami czytać, a ja będę przygotowywał ci owoce. – Jesteś kochany... ale wiemy oboje, że tak naprawdę nie chodzi mi teraz o książki i owoce. Czy na komodzie stoją zdjęcia w białych ramkach? – Nieoczekiwanie nawiązała do jego wizyty w białej sypialni. – Stoją – odpowiedział najspokojniej, jak potrafił. – Widziałeś zdjęcia? – Popatrzyła na niego tak, że dałby się za jeszcze jedno takie spojrzenie pokroić na cienkie plasterki. – Tak. – Dotknął delikatnie jej policzka. – Na obu jesteś bardzo piękna. – Na jednym nie mam przedniego zęba. – Już trząsł się jej głos. – Za to na drugim masz już wszystkie. Bielusieńki komplet –
powiedział, chcąc ukryć wzruszenie. Odkleił ją od kaloryfera i przytulił do siebie. – Mikołaj... – Jej szept gubił się gdzieś w okolicach jego serca. – Nie wiem, co robić. Boję się, że jak go zobaczę, to zwariuję, a ja chcę być normalna. Chcę być normalna dla ciebie. – Kocham cię... przecież wiesz... Pomogę ci, ale niczego nie mogę zrobić bez ciebie. Ty też musisz mi pomóc. Musisz pozwolić sobie pomóc. Jak będziesz chciała tu następnym razem wejść, to po prostu do mnie zadzwoń. Ja będę tu zawsze razem z tobą. Nie chcę, żebyś siedziała tu sama. W ogóle nie chcę, żebyś tu przesiadywała... – Wiesz co – weszła mu w słowo – ale to nie jest złe miejsce. Wbrew pozorom, to tu udaje mi się odnajdywać normalność łatwiej niż gdzie indziej. – Każda metoda jest dobra – posłużył się sformułowaniem własnego ojca. – Tak w sumie – rozejrzał się po małym pomieszczeniu – gdyby nie ten chłód, byłoby tu całkiem przyjemnie. – A jak pralka nie ma pustego przebiegu, tylko taki prawdziwy, to nawet ładnie tu pachnie. Zobaczył normalny uśmiech. Całkiem normalny. Hanka uśmiechała się identycznie jak w sobotę rano na plaży, gdy żegnali się z morzem. Nie wypuszczając jej z objęć, wstał, ciągnąc ją za sobą. – Idziemy! Zabieram cię na kolację! – Nie jestem głodna – sapnęła, wspierając się na nim całkowicie. – Zupełnie mnie to teraz nie interesuje. Najważniejsze, żeby chciało ci się jeść. Natychmiast pojęła aluzję. – Jeść mi się też nie chce – dodała głośniej. – To cię nakarmię. Mam przecież wprawę. Byli już w holu, gdy usłyszeli nawoływanie ogrodnika. – Pani Haniu! To ja się odmeldowuję! Do zobaczenia w sobotę! System nawadniający sprawdzony! Do widzenia! – Do widzenia! Dziękuję! – odkrzyknęła wesołym głosem. Dotarło do niego, jak niewiele potrzebował, by poczuć się nieziemsko. Znów miał przy sobie swoją Hankę. Wesołą, beztroską, praską Hankę. Przeszli do jadalni, trzymając się za ręce.
– Widziałeś go? – zapytała tak cicho, że ledwie zrozumiał jej słowa. – Tak – odpowiedział, wiedząc doskonale, że nie chodziło jej o ogrodnika. – A teraz ubieramy się. Najpierw coś zjemy, a później zrobimy zakupy, bo u mnie w lodówce też bieda. – Napotkał jej poważne spojrzenie. – Niczym się nie martw – chciał uprzedzić jej słowa – we wszystkim ci pomogę. – Nie, Mikołaj – zaoponowała. Niestety, zaoponowała. – Mogę z tobą robić zakupy, mogę z tobą chodzić na kolacje, ale są sprawy, z którymi muszę poradzić sobie sama. Muszę się z nimi zmierzyć w pojedynkę. Inaczej się nie da. Po prostu inaczej to się nie uda. – Chodź już. – Otworzył przed nią drzwi, jakby w ogóle nie słysząc jej słów. – Pójdę, ale powiedz, że mnie rozumiesz. – Staram się. – Pocałował ją w czoło. – Bardzo się staram. – Popatrzył odważnie w jej oczy. Były przerażająco nieobecne. Był pewien, że myślała o tamtym. O Tamtym. Zwariowałaś? Przecież to Japończyk! Zepsuje nam zdjęcie! Ten gość ma zawężony kąt widzenia. Nas może obejmie, ale o wodospadzie zapomnij! Przytulaj się szybko! Ale pięknie pachniesz! Uwielbiam twój zapach... – Jak mawiają Amerykańcy: zapomnij!!! – Dominika wyciągnęła się na kanapie w salonie. – Nie ma szans! – Ciotka się obrazi – skwitowała spokojnym głosem i przestała wachlować przed nosem siostry zaproszeniami do Stanów. – Ciotka się nie obrazi! A ty włącz w końcu jakieś kumanie i się ogarnij! Przecież w wielkanocny poniedziałek jest ślub! Zaprosi się ciotkę i boskiego Stevenka na święta i wesele jednym lobem. Zresztą nawet dobrze się składa, będą robić za naszą jedyną rodzinę, oczywiście poza panią Irenką. Dobrze wyjdzie, bo ze strony Przemka szykuje się niezła czereda. A ja co? Jakaś gorsza? – Masz rację... – Odłożyła zaproszenia na stolik. – Rzeczywiście... Nie mogę się pozbierać. Odkąd wróciłam znad morza, dzieje się ze mną coś dziwnego. Dobrze, że muszę chodzić do pracy. Przynajmniej wiem, jaki jest dzień.
– Ale mnie muli – skrzywiła się Dominika. – Myślałam, że mdli cię tylko rano. Hanka wstała z kanapy i przeszła do kuchni, żeby posprzątać naczynia po obiedzie. Mocno spóźnionym obiedzie. Za oknami było już ciemno. Zjadły zamówiony przez Dominikę krem z brokułów i makaron z sosem serowym. W kończącym się właśnie tygodniu pracy dopadał ją taki brak formy, że nie chciało jej się nawet gotować. Na biurku taty zalegały hałdy niesprawdzanych od dwóch tygodni prac. Nie poznawała siebie. Taki „tumiwisizm” nie zdarzał się jej często i miała pewność, że nie wróżył niczego dobrego. Znała go doskonale. – Przyniesiesz mi koc? – usłyszała proszący głos Dominiki. Natychmiast przerwała nużące ją kuchenne porządki. Wchodziła po schodach, myśląc o tym, że okropnością z jej strony było notoryczne wymigiwanie się od spotkania z Mikołajem. Bała się, że jego wszystkowiedzące spojrzenie odkryje przed nią samą milimetry oddzielające ją od czającej się w pobliżu depresji. Na cmentarzu nie była od tygodnia. Lodówka świeciła głodną, zziębniętą pustką. W pralni wszystkie kosze wypełniły się nie wiadomo kiedy, a ona, zamiast wziąć się do pracy, lewitowała. Bezskutecznie uciekała przed niszczącymi ją myślami. Doganiały ją bez trudu. Wiedziała, co powinna zrobić w takiej sytuacji. Wiedziała, że musi wykonać mnóstwo codziennych czynności, ale nie potrafiła odnaleźć w sobie krzty chęci do zrobienia czegokolwiek. Bezczynność ją zabijała. Codziennie rano, jadąc do pracy, miała wrażenie, że następnego dnia nie znajdzie już w sobie sił na podobną podróż. Jednak jej stan musiał być na razie niewidoczny dla otoczenia. Zrozumiała to, gdy wczoraj, w czwartkowe popołudnie, pani Halinka ucieszyła się, zobaczywszy, że po powrocie z pracy nie zaczęła jak zwykle sprawdzać prac, tylko zaległa na kanapie w salonie. Bezmyślnie wgapiała się w telewizor. Ogłupiała nadwerężaną ostatnio pamięć wątpliwą dynamiką kanału pogodowego. Patrzyła na mapy opisane temperaturowymi cyferkami i strzałkami obrazującymi przebieg frontów atmosferycznych. Obserwowała słoneczka, chmurki, burzowe zygzaczki, deszczowe kropeczki i miała pustkę w głowie, podczas gdy pani Halinka, sprzątając, nie mogła się nachwalić, jaka to z niej się rozsądna dziewczyna zrobiła i w końcu nauczyła się, że po pracy powinien być
zawsze czas odpoczynku. Dzisiaj w szkole musiała się wyjątkowo starannie pilnować, bo nihilistyczny nastrój wdzierał się również w ten obszar jej życia. – Proszę, koc. Chciała podać Dominice zniesiony z góry koc. Musiała ją jednak okryć sama, bo Dominika nie zareagowała na jej słowa. Zasnęła. Brak reakcji zwykle nadpobudliwej Dominiki rozczulił ją do tego stopnia, że z przyjemnością opatuliła ją ogromnym jasnym kocem zakończonym granatowymi frędzlami. Położyła się na drugiej kanapie i cielęcym wzrokiem wpatrywała się w stopy Dominiki, które nie wiadomo kiedy zdążyły się wydostać spod koca. Bezmyślnie wpatrywała się w pokryte jasnym lakierem płytki małych, prostokątnych paznokci. – Mikołaj się o ciebie martwi – usłyszała spokojny głos siostry. Pomimo bezruchu zamarła tym razem gdzieś głęboko, gdzieś w środku. Głos Dominiki był zaspany, a twarz nie zdradzała żadnych emocji. – Myślałam, że śpisz – szepnęła. – Bo śpię – odpowiedziała, nie zmieniając tonu, Dominika. – A od kiedy to mówisz przez sen? – Od kiedy chcę, żebyś znów zaczęła normalne życie. Przecież już było tak blisko... Nienaturalnie spokojny głos Dominiki i powolny ton, do którego nie była przyzwyczajona, sprawiły, że zupełnie nie wiedziała, jak się zachować. Nie potrafiła rozszyfrować intencji i zamiarów siostry. – Jeżeli nie śpisz, to posłuchaj. Napiszę w tym tygodniu list do ciotki Anny i zaproszę ją na święta, a ty wyślij jak najszybciej zaproszenie na wesele i będziemy miały załatwiony temat. Tylko pamiętaj, żeby wysłać dwa zaproszenia. Oddzielne dla ciotki Anny i wujka Toma. – Zamyśliła się. – I oddzielne dla Stevena z osobą towarzyszącą. – Słuchała swojego wypranego z jakichkolwiek emocji głosu i zachciało się jej spać. Ziewnęła. – Tak sano zróbmy z panią Irenką i Iwonką. Ja biorę na siebie zaproszenie na święta, a ty resztę. Tylko pamiętaj, musimy to zrobić szybko, bo święta już lada moment. I tak dobrze się złożyło, że w tym roku wypadają jakoś później niż zwykle. – Panująca na drugiej kanapie cisza sprawiała, że nie była
pewna, czy Dominika usłyszała jej wszystkie świąteczno-weselne sugestie. – Dobrze, że nie za późno. – Dominika wydała z siebie błogi pomruk. – Zarejestrowałaś wszystko, o czym mówiłam? – zapytała, łowiąc wzrokiem grę cieni ukrywających się w licznych załamaniach koca. – Zarejestrowałam – Dominika wciąż używała grzecznych, zupełnie niepasujących do niej formułek – tylko wciąż nie mogę zrozumieć jednego. Dlaczego spuszczasz Mikołaja? Nic dziwnego, że od kilku minut wyczuwała jakiś podstęp w tak niestandardowym spokoju siostry. – Ja go nie spuszczam, cokolwiek miałoby to oznaczać. – Szkoda, że on tak nie uważa. – Dominika mówiła coraz szybciej. – Rozmawiał z tobą? – O ile można to nazwać rozmową... – Kiedy? – Wczoraj. – Ale jesteś rozmowna. Coś ci się stało? – Niedobrze mi jak cholera i jestem na ciebie wściekła. – Na mnie? – zdziwiła się, ponieważ Dominika chyba pierwszy raz w życiu mówiła o swej wściekłości, zupełnie jej nie demonstrując. – Tak. Na ciebie, przecież nie na niego. – Ale za co? – Bo się z nim przespałaś, a teraz go odstawiłaś. To ohydne! Nie mogła uwierzyć w to, co usłyszała. Zobaczyła nad sobą granat oczu Mikołaja, który za każdym razem, gdy sobie o nim przypominała, gdy odtwarzała w pamięci jego rzadko spotykany odcień, powodował u niej trudności z oddechem. Tym razem też tak było. Podniosła się, usiadła i wlepiła wzrok w Dominikę, która, leżąc na kanapie, udawała sen. Była bardzo blada. – Dobrze się czujesz? – zapytała z troską, która nie wypływała wcale z chęci zmiany tematu. – Nie. Wciąż mi niedobrze. Mam nadzieję, że to się kiedyś skończy. Muszę jak najszybciej skombinować zwolnienie z roboty. Strasznie mi w niej wszystko śmierdzi.
– Umówiłaś się do Bożenki? – Tak, mam jutro wizytę o osiemnastej. Idę razem z Przemkiem, bo będę miała pierwsze USG. – Pokażesz? – zapytała z uśmiechem, którego Dominika nie mogła dostrzec. – Nie! – Dlaczego nie? Żartujesz, prawda? – Już wiedziała na pewno, że Dominika grała z nią w jakąś grę, której zasady znała i ustalała tylko ona. – Nie! Wcale nie żartuję. Musisz się przekonać, jak to jest, kiedy cię ktoś odstawia na boczny tor. – Nie rozumiem, do czego zmierzasz, ale chcę, żebyś wiedziała, że nie czuję się jak wyeksploatowana lokomotywa – żartobliwie nawiązała do kolejowego rozumowania siostry. – Z byka spadłaś?! Przecież nie chodzi mi o ciebie, tylko o tego biednego Mikołaja. Hanka słuchała Dominiki i miała pewność, że poczułaby się dużo lepiej, gdyby ta, starym zwyczajem, darła się, krzyczała, awanturowała. Ten stoicki spokój absolutnie do niej nie pasował. Z pewnością to przez niego czuła się dziwnie zdenerwowana, jakby zagrożona czymś, przed czym nie ma ucieczki. Najchętniej wstałaby teraz i poszła na górę, aby się położyć w pustym łóżku. Żałowała tylko, że jej głowa nie mogła być tak pusta jak to łóżko. – Może byś się w końcu odezwała? Nie znoszę, kiedy tak się gapisz i nic nie mówisz! – A jednak! Dominika chyba zaczynała się rozkręcać. – A ja, kretynka, myślałam, że zaczniesz żyć normalnie! – A jak ja według ciebie żyję? – zapytała, męcząc się tym udawanym spokojem Dominiki dwa razy bardziej niż jej nieokiełznanym temperamentem. – Ty nie żyjesz. Byłaś blisko życia, ale wszystko spaprałaś. Wszystko! Mikołaj jest załamany. Powinnaś go teraz zobaczyć. Może zrozumiałabyś, że niszczysz już nie tylko siebie. Dlaczego taka jesteś? Zadzwoń do niego, przynajmniej z nim pogadaj. Czego ty się, do cholery, boisz? Bo chyba nie tego, że będzie znów chciał zaciągnąć cię do łóżka? O to możesz być spokojna. Jest teraz na takim zjeździe, że do
niczego się nie nadaje! Hanka usłyszała nagły odgłos ciężkich deszczowych kropli uderzających o szyby dachowych okien. Głuchy plusk przybierał na sile. Błysnęło. Nadchodziła pierwsza wiosenna burza w tym roku. Dominika udawała, że się nie awanturuje, więc miała to zrobić burza. – Dominika? – Jej cichy, pytający głos przebił się przez przeraźliwy skowyt wypełniający w tej chwili jej duszę. – Nie chce mi się z tobą gadać... – Dominika nie otworzyła oczu i demonstracyjnie odwróciła się do niej plecami. – Zostaniesz na noc? – zapytała, bojąc się samotności i odczuwając narastającą niechęć do samej siebie. Była teraz niczym sznur pereł, który chciała sama rozerwać. Chciała, żeby jej części rozsypały się z wielką siłą w różnych kierunkach, chciała się pogubić i już nigdy nie stworzyć całości, ponieważ ta całość była depresyjna, byle jaka i niewarta zachodu. – Nie! Zaraz przyjedzie po mnie Przemek. Jest z Mikołajem w pracowni, znów mają jakiś trudny temat, a później mają ambitny plan. Chcą się znieczulić. – Przecież Mikołaj będzie chory – zauważyła beznamiętnie. – Nie udawaj, że cię to obchodzi! – Obchodzi... – Przestań! Dominika chyba pękała. Zbliżała się do wrzasku. Hanka gołym okiem widziała, że spokój zaczynał ją zbyt dużo kosztować. Jej siostra marzyła o awanturze na miarę zaokiennej burzy. – Przestań... Już nie mogę słuchać tych pierdół. Przecież ciebie ostatnio nie interesują nawet te pieprzone zeszyciki. Widziałam, co się dzieje na biurku taty. I wiesz co?! Mam to wszystko gdzieś. Koniec z tym. Tym razem będziesz musiała poradzić sobie sama. Nie zamierzam nawet kiwnąć palcem, bo jestem już zmęczona i sama źle się czuję. Wiedziała, że udawanie łagodności męczyło Dominikę jak nic innego do tej pory. Naprawdę nie zamierzała jej stawiać do pionu, jak to zwykle dotychczas czyniła. Hanka nigdy nie przepadała za tym procesem, ale teraz poczuła się nieswojo. Czy to możliwe, że wszystko wokół niej się zmieniło przez te jedne, otwarte na górze drzwi?
Dominika zmieniła się nie do poznania, tak że pojęła, iż jej zachowanie nie było dziełem nieodgadnionego przypadku. Jej siostra rozpoczynała właśnie jakąś procedurę, grę. Może to była gra o jej normalność? – Dlaczego taka jesteś? – zapytała wprost. – Jaka? – Taka spokojna. – Bo obiecałam Mikołajowi, że nie będę się na ciebie wydzierać. – A co u niego? – usłyszała swój cichnący głos. – Jak zwykle – głos Dominiki znów stał się senny. – Czyli jak? – chciała potwierdzić własne domysły. – Czyli jest załamany, zdołowany, nie wie, co ma robić, i gdybyś się nie domyślała, to wszystko przez ciebie, więc mu powiedziałam, żeby sobie odpuścił i dał spokój, bo poboli, poboli i przestanie, i w końcu będzie mógł sobie ułożyć życie z kimś normalnym. – Jak mogłaś? – Nie mogła uwierzyć. Miała nadzieję, że Dominika nie mówi prawdy. Usłyszała straszne słowa, w które nie chciała wierzyć, nawet gdyby miały okazać się prawdziwe. – Ty możesz mu dokopać, to dlaczego ja miałabym tego nie robić? – Dominiko, o co ci chodzi? Powiedz mi... w co ty grasz? Przecież nie zachowujesz się normalnie. – Ja? Gram? Z tobą się nie da w nic grać. Ty nie jesteś w stanie dostosować się do żadnych reguł. – Nieprawda... – Chciała zaprotestować, ale jej nie wyszło. W poczuciu bezradności znów się położyła, ale oka z Dominiki spuścić nie mogła. – Prawda!!! – W końcu Dominika wydarła się jak zawsze. Może nawet bardziej i natychmiast usiadła. Przestała udawać śpiącą. Nerwowym ruchem odrzuciła koc na podłogę. Wstała z kanapy i szybkim krokiem skierowała się wprost do wyjścia. Hanka podążała za nią wzrokiem, a żołądek kurczył się jej coraz bardziej. Z każdym krokiem Dominiki wciąż bardziej i bardziej. Poczuła mdłości. – Dominiko, poczekaj... – Położyła rękę na ramieniu siostry dokładnie w momencie, gdy ta otwierała drzwi. – Masz zamiar tak po prostu wyjść? – zapytała, szukając oparcia w zimnej ścianie wiatrołapu.
– Nie! Zaraz włożę płetwy i stąd spłynę! – Dominika stała już za drzwiami, dlatego jej wrzask rozproszył się w oświetlonym ogrodzie. – Jutro wieczorem przywiozę ci zaproszenia. Cześć!!! Trzasnęły drzwi. Jak zwykle za mocno. Hanka zsunęła się po zimnej ścianie. Było jej niedobrze. Chciało się jej wymiotować. Rozumiała, że nawet Dominika miała jej dosyć. Zresztą cóż się dziwić? Sama miała siebie dosyć. Do tej pory w takich chwilach mogła liczyć na siostrę. Co prawda, darła się, ale zawsze pomagała. Dziś, pierwszy raz w życiu, poczuła, że Dominika albo rzeczywiście nie miała już sił, albo po prostu i najzwyczajniej – ochoty na prostowanie jej życiowych zakrętów. Jej młodsza starsza siostra zaczynała właśnie swoje życie i musiała się skupić tylko na nim, żeby niczego nie przegapić. Ona zaś nie miała już nic. Było dokładnie tak, jak ujęła to Dominika. Odstawała od rzeczywistości do tego stopnia, że nie potrafiła już nawet udawać. Powoli podniosła się z podłogi. Leżący na stole w jadalni telefon zaszumiał nową wiadomością. Nie interesowało jej, kto do niej napisał. Położyła się na kanapie, na której jeszcze przed momentem leżała Dominika, dość dobrze udając spokój. Sięgnęła po leżący na podłodze koc. Od razu poczuła zapach ulubionych perfum siostry. Nakryła się po szyję. To nie wystarczyło, by stworzyć ułudę bezpieczeństwa, więc naciągnęła koc na głowę. Telefon znów przypomniał o sobie. Słyszała kolejne słowa pierwszej zwrotki ulubionej piosenki, w końcu pani Cole dobrnęła do refrenu, a ona się nie poruszyła. Miała przed oczami miłą, pachnącą Dominiką ciemność. Nie musiała iść do sypialni. Mogła tu spędzić noc. Tutaj nie musiała patrzeć na światło przedostające się z otwartych drzwi. Jak na ironię, najwyższa lampa ogrodowa doskonale oświetlała wnętrze jej dawnej sypialni. Kiedyś uwielbiała ten jasny półmrok, a od blisko tygodnia przerażał ją. Widziała jasny prostokąt leżący na podłodze górnego holu i ilekroć zahaczała o niego wzrokiem, kołatało jej serce, które zachowywało się tak, jakby chciało opuścić jej ciało, ale po drodze trafiało na gruszkową zaporę rozpychającą jej gardło. Podczas gdy ono chciało ulecieć gdzieś wysoko i jak najdalej, gruszka tkwiła niewzruszenie na posterunku. Jakie to niesamowite. Kiedyś nie czuła serca. Wcale. Teraz przypominało o sobie dotkliwym
bólem. Bolało ją wszystko, ale serce bolało ją najdotkliwiej. Tęskniła za ukochaną książką, a Holy Cole znów się rozśpiewywała. Musiało być już bardzo późno. Przecież ona nie telefonowała do nikogo po dwudziestej drugiej. Dlaczego więc ktoś uciążliwie nie chciał uszanować jej wieczornej samotności i sprawiał, że koc przestawał wystarczać, nie stanowił żadnej bariery przed światem? Muszla była za wysoko, szalik został w bagażniku samochodu, a w uzdrawiającą moc ciepłego oranżu chyba przestawała wierzyć. Poza tym zawsze gdy go potrzebowała, był niedostępny. Wciąż padał deszcz, którego krople wybijały monotonny i spokojny rytm na tarasowej szybie. Może ten deszczyk chciał stać się dorosłym deszczem? Z nią było na odwrót. Chciała być znów niedorosłą osóbką. Niestety urosła, zupełnie niepostrzeżenie. Zakochała się pierwszy raz, później zrobiła to po raz drugi, za wcześnie. Nie chciała wyleczyć się z tej pierwszej miłości, a już się rzuciła w wir drugiej. Niestety ten wir namieszał jej w głowie. Na moment straciła równowagę i gdy osiągnęła stan bezruchu, zauważyła, że wszystko wokół zostało przewrócone, a między tym wszystkim walały się, dosłownie walały się, jej uczucia. Te, o których nie potrafiła zapomnieć, te, których nigdy nie pogrzebała, i te całkiem nowe. Wymieszały się. Były makiem wsypanym do popiołu. Wyobraziła sobie szare maleńkie ziarenka gubiące się w wypalonym popiele. Tych dwóch materii nie sposób było od siebie oddzielić. Znów usłyszała Holy Cole. Może powinna zmienić dzwonek? Chyba żartujesz. Nie pozwolę ci teraz odebrać. Zapomnij o tym. Nie wstawaj. Przecież dobrze wiesz, że to Dominika. Niech się w końcu nauczy, że nie jesteś na każde jej zawołanie. Ty też masz chłopaka. Przytul się i przestań się już wsłuchiwać w te smęty... – Myślałem, że mi pomożesz! – Nie zapanował nad zdenerwowaniem i podniósł głos. Wlepiał wkurzony wzrok w siedzącą na jego biurku Dominikę. Na całe szczęście, mogli porozmawiać bez świadków. W pracowni poza nimi i Przemkiem nie było już nikogo. – Przecież ci pomagam! – Jakoś nie zauważyłem! – To posłuchaj do końca, co mam ci do powiedzenia, a nie rzucaj się jak wesz na grzebieniu! – Bo to, co mówisz, nie trzyma się kupy! Poza tym obiecałem jej,
że będę jej pomagał. Nie mogę jej teraz tak po prostu zostawić! Nie teraz. – To proszę! Jedź do niej teraz! I wiesz, co usłyszysz? – Co?! – zapytał nerwowo, przerzucając wizytówki leżące na biurku. – Żebyś sobie poszedł do diabła! – Hanka tak nie powie! Ona tak nie potrafi. – Oczywiście, że nie potrafi. Ubierze to w piękne słówka, a pod nimi będzie zakopane hasło: idź w cholerę i nie waż się wracać! Więc jeżeli chcesz, żeby coś z tego wszystkiego wyszło, to musisz się grzecznie usunąć i dopiero wtedy zacznie myśleć logicznie, bo w tej chwili ma z tym kłopot. Zablokowała się na amen. – Gdyby chociaż odbierała telefon... – Zamyślił się na moment. – Nie odbiera, nie odpisuje na SMS-y. – Ode mnie też nie odbiera. – Dominika wzruszyła ramionami. – Udaje, że jej nie ma, nawet przed samą sobą. – To co masz zamiar zrobić? – zapytał, podpierając głowę na zaciśniętych pięściach. – Mam taki plan, że przez najbliższy tydzień nie robię nic. Dam jej spokój. Jeżeli po tym tygodniu nie będzie poprawy, to osobiście zaciągnę ją do tego cholernego pokoju i zmuszę do obejrzenia zdjęć. – To chore. – Determinacja Dominiki go przeraziła. – Nic nie rozumiesz! To jedyne rozwiązanie. Mikołaj, ja ją znam lepiej niż siebie. Musi tam w końcu wejść, obejrzeć i wyryczeć to wszystko od początku do końca, i się pozbiera. Zajmie jej to sporo czasu, ale po tym wszystkim zacznie normalnie funkcjonować, a nie tak jak teraz. Poza tym okoliczności są sprzyjające. Święta, ślub, wesele. Przyjadą ciotka Anna, pani Irenka, Iwonka, więc będzie się musiała spiąć. – A jak nie przyjadą? – Boże! – Dominika wlepiła w niego zdenerwowane spojrzenie. – Mikołaj! Skup się, bo mam wrażenie, że ja o niebie, a ty o chlebie! Już wszystko jest przegadane i załatwione! Hanka musi tylko pro forma napisać listy, a wszyscy będą mile zaskoczeni, ucieszą się, przyjadą i po zawodach. Nasza Hanusia ma dwa tygodnie na ogarnięcie się. A ty
w tym czasie masz być luźny jak guma w majtach i się usunąć. Jak chcesz, żeby coś z tego wyszło, to się nie napinaj, tylko grzecznie czekaj na rozwój wydarzeń. Po ślubie będzie musiała dalej trzymać pion, bo matura. Później dostanie w kość w robocie, bo koniec roku, a później będą wakacje i jak będziesz grzeczny, to jest szansa, że wyjedziecie sobie gdzieś razem. Tylko musisz mnie słuchać. Teraz musi być sama, choćbyś miał skisnąć. Najlepiej w ogóle nie pokazuj się jej na oczy. – Tylko powiedz, że się na nią nie wydzierałaś – powiedział bez pewności w głosie. – Bardzo się starałam... – usłyszał po chwili wymijającą odpowiedź. – Czyli się wydzierałaś – wywnioskował. – Pod koniec trochę mnie poniosło. Nerwy mi puściły, ale początek był super. Pełna kontrola. – Poradzi sobie? – zapytał bez przekonania, ponieważ nic a nic nie rozumiał zasadności rozgrywki reżyserowanej przez Dominikę. – Musi! Pewność w jej głosie pozwoliła mu nie zwariować. Ale żeby pozostać przy zdrowych zmysłach, musiał ją zobaczyć. – Muszę się z nią spotkać! Chociaż na chwilę. – Energicznie wstał od biurka. – Czy ty słuchasz, co ja do ciebie mówię?! Po co?! Daj jej spokój! – Nie! – zaprotestował kategorycznie. – Muszę ją zobaczyć, żeby wytrzymać. Pojadę do niej jutro na chwilę... Zrozum... – Bez sensu! – Ale... – Dobra! – Dominika zaczęła nerwowo obgryzać paznokcie. Nigdy wcześniej nie zauważył u niej podobnego zachowania. – Ale wpadasz i wypadasz! – Dzięki! – Puknij się! – Niespodziewanie wbił mu się kilka razy w czoło palec wskazujący Dominiki. – Opowiedz mi o nim – poprosił. Chciał wykorzystać moment pojawiającej się między nim komitywy. – Ja? – Zobaczył wybałuszone ze zdziwienia oczy Dominiki.
Do pracowni wszedł Przemek. – Co ty? – zapytał od razu zdziwiony przyjaciel. – Nic – odpaliła bardzo szybko Dominika. – Tylko mi nie mów, że macie przede mną jakieś tajemnice. – Podejrzliwie spojrzał na Mikołaja. – Nie mamy – uspokoił go Mikołaj. – Kochanie, może byś coś zjadła? – Przemek ucałował policzek ukochanej. – Nie mów przy mnie o jedzeniu. – Dominika skrzywiła się zabawnie. – A ty, Mikołaj? Może coś szybko dla ciebie ugotuję? Zwykle na takie pytania Przemka reagował entuzjastycznie. Nie dziś. Nawet się nie odezwał. Nie chciało mu się otwierać ust. – W porządku. – Twarz Przemka wykrzywił ironiczny uśmiech. – Skoro nikt nie jest głodny, zamówię coś dla siebie i dam wam tylko powąchać. – A co masz zamiar zamówić? – zainteresowała się jednak Dominika. – To zależy, co masz ochotę powąchać. Mikołaj słuchał tej prostej wymiany zdań i nie pierwszy raz opanowywało go wciąż tak samo dołujące uczucie zazdrości. Podczas gdy ta sympatyczna dwójeczka, a raczej już trójeczka, miała swą bliskość i miłość na wyciągnięcie ręki, on znów musiał katować się czekaniem. Bezsensownym, bezowocnym, beznadziejnym. – Może makaron sojowy z warzywami i kurczakiem – zaproponowała bez przekonania Dominika. – W takim razie gonię do Chińczyka po trzy makarony, a wy zróbcie coś do picia. – Przemek wyszedł, intensywnie szukając czegoś w kieszeniach kurtki. Znów zostali sami. – Chcesz herbaty? – zapytała Dominika, kierując się w stronę kuchni. Bez słowa podążał za nią. – To chcesz czy nie? – Dominika już buszowała w kuchennej szafce w poszukiwaniu kubków.
– Nie. Chcę, żebyś mi o nim opowiedziała. – Od dawna chciał się czegoś o nim dowiedzieć, a w obecnej sytuacji Dominika była jedyną osobą, którą mógł poprosić o choćby kilka słów o Tamtym. Tak go w myślach nazywał. Był dla niego Tamtym. – Jesteś pewien, że chcesz? Poczuł się zażenowany, ale mimo wszystko postanowił zapytać Dominikę o coś, co gryzło go od dawna. – Jak myślisz, czy ja mogę go Hance przypominać? – O nie! – odpowiedziała natychmiast Dominika. – Co to, to nie! O to akurat możesz być spokojny. Jesteś całkiem inny. – Jaki on był? – zapytał, stawiając na stole cukiernicę. Oparł się o ścianę, bojąc się tego, co miał za chwilę usłyszeć. Patrzył wyczekująco na Dominikę, która zdążyła już posłodzić herbatę i przysiadłszy na małym stoliku, przesuwała zielone kamyczki w swojej bransoletce. – To był odlotowy gość – powiedziała nad wyraz spokojnie. Nawet nie przypuszczał, że tak potrafiła. Zwykle słowa wydostawały się z niej nieprzerwanym potokiem. – Naprawdę, pełen odlot. Poczuł ukłucie zazdrości, jednak napotkawszy spojrzenie Dominiki, zrozumiał, że nie powinien być zazdrosny. Nie mógł stawać w szranki z kimś, kogo nie było, z kimś, kogo nie znał. Dominika położyła rękę na swoim brzuchu i popatrzyła na niego błyszczącymi oczami. Ucieszył się, że była taka spokojna. – Miał ciężkie zadanie – zaczęła opowiadać. – Było z niego niezłe ciacho i prawie cały rok Hanki do niego wzdychał. Wczuj się w atmosferę. Głodne wrażeń polonistki, co jedna, to lepsza mimoza... Każda chciała go dostać w swoje wypielęgnowane łapki. Oczywiście każda oprócz Hanki, jak się łatwo domyślić. Przyszłam kiedyś do niej na uniwerek, akurat po takim wykładzie, na który przychodzili obcinacze z polibudy. Nie zrozumiawszy użytego przez Dominikę określenia, uniósł pytająco brwi. Musiała to zauważyć, bo natychmiast wytłumaczyła: – Obcinacze, bo przychodzili tam nie w celach naukowych, tylko po to, żeby obcinać laski. Rozumiesz... A było na co popatrzeć. Stałam pod salą wykładową i czułam się jak w ulu. Wszystkie laski bzyczały
tylko o nim. Wszystkie o nim gadały, to też rzuciłam okiem, nie powiem... A Hanka powiedziała tylko, że nie wie, o kim one wszystkie mówią, że go do tej pory nie przyuważyła. Ja byłam wtedy z kimś, ale Mikołaj ściągnął wtedy mój wzrok prawie natychmiast. Był bardzo wysoki i wciąż się uśmiechał. Na pierwszy rzut oka robił wrażenie strasznego sztywniaka, ale luzak był z niego pierwszej wody. Potrafił z grobową miną robić takie jaja, że nieraz popuściłam w gatki, patrząc na to, co wyczyniał. To on zrobił z Hanki normalną, wesołą dziewczynę. Mikołaj, nawet sobie nie wyobrażasz, jaka z niej była kiedyś laluna, a w dodatku kujonka, sztywniara i nudziara. Ja wiecznie balowałam, a ona w kółko coś pisała i zakuwała całymi nocami, tak że nie mogłam spać przez ten stukot dochodzący z jej sypialni. Dopiero jak go poznała, to się trochę wyluzowała. Potrafił przychodzić nocą pod okna naszego domu i udawać marcujące koty. Hanka była uczulona na to jego miauczenie i zgadzała się na wszystkie jego odlotowe pomysły tylko po to, żeby nie robił z siebie błazna pod jej oknami. Kiedyś przebrał się za Cygankę i w metrze wróżył jej z ręki. Myślałam wtedy, że zejdę, a Hanka nawet go nie poznała. Zresztą gdyby mi się wcześniej nie ujawnił, też bym go nie poznała. Wyglądał wtedy jak jakiś babsko-męski Gipsy king. Mówię ci... Albo to... – Dominika rozkręciła się na dobre i nieoczekiwanie się roześmiała. – Hanka się kiedyś na niego obraziła, jak to ona, na śmierć i życie, bo zamiast pomóc jej z logiki, pojechał z pożeglować z kolesiami nad Zegrze. Miał chłop pecha, bo przez ponad dwa tygodnie nie chciała z nim gadać, zero kontaktu, czujesz klimat? Więc gościu nie wytrzymał presji, ubrał się w strój płetwonurka i zasuwał w nim, jakby nigdy nic, po Krakowskim Przedmieściu. Prawie od razu zgarnęli go policjanci, więc ich we wszystko wtajemniczył i ubłagał, żeby odstawili go pod eskortą pod uniwerek. Zawieźli go tam. A jakże! I oddali do rąk własnych zaszokowanej Hance, której powiedzieli, że zdjęli go z mostu Łazienkowskiego, bo chciał się utopić w Wiśle. Gdybyś zobaczył wtedy jej minę. One million dollar baby. Ale oni się uzupełniali... – Dominika rozpromieniała się coraz bardziej. Jemu natomiast musiała wyraźnie rzednąć mina, bo nagle wspomnieniowa taśma się zerwała. – O ludzie! Sorry, Mikołaj! Chyba się trochę zagalopowałam.
– Nie – zaprzeczył bez przekonania. – Uspokój się! – klepnęła go w ramię Dominika. – Gdybyś go znał, też byś go lubił. To był gość, którego nie dało się nie lubić. A na Hanki punkcie miał kręćka, fioła i szajbę. Zawsze jej go zazdrościłam. To był jej pierwszy facet i od razu trafiło się jej takie cacko. Ze mną było inaczej. Zawsze przyciągałam do siebie strasznych popaprańców... to znaczy do momentu, w którym poznałam Przemka... Uderz w stół, a nożyce się odezwą! – Dominika nagle zakończyła trudny dla niego temat, bo w drzwiach pracowni pojawił się Przemek przytrzymujący brodą trzy białe smakowicie pachnące pojemniki. – Jakie nożyce? – zapytał od niechcenia i z ulgą postawił kartoniki na stole. – Ale wiary u tego Chińczyka – sapnął – myślałem, że się nie doczekam. – Nie gadaj tyle, tatuśku, tylko dawaj żarcie, bo mi coraz bardziej niedobrze. Jem czy nie jem, to mi niedobrze, to może przynajmniej sobie zjem. A ty, Mikołaj, co się tak gapisz? Łap się za srebrną zastawę i wsuwamy! – Straciłem apetyt – powiedział zdołowanym głosem i od razu napotkał podejrzliwe spojrzenie Przemka. – Nie gadaj bzdur! – Podniesiony głos Dominiki podziałał na niego niczym kubeł zimnej wody. – Jedz i pomyśl sobie, że gdyby ktoś zapytał mnie o ciebie, to też mogłabym mu opowiedzieć parę fajnych historyjek. Poza tym w tobie zakochała się szybciej niż w Mikołaju. – Skąd wiesz? – zapytał, uchylając wieczko pojemnika mimo braku apetytu. – Bo ja wiem wszystko! – usłyszał natychmiast i pomyślał, że u Dominiki powinien zacząć pobierać lekcje pewności siebie. – Przemek, oddaj mi swoją porcję, bo masz więcej kurczaka! Choć miała przykrytą głowę, obudził ją dźwięk domofonu. Z niechęcią odrzuciła koc i otworzyła oczy, tylko po to, aby je natychmiast przymknąć. Była połamana, odczuwała grypowy ból mięśni, ale się wyspała. Znów otworzyła oczy i natychmiast poraziło ją poranne sobotnie słońce. Chciało się jej pić. Melodyjny ton domofonu powtarzał się kolejny już raz. Usiadła, przeciągnęła się i ziewnęła. Z jej kolan ześliznął się koc. Była kompletnie ubrana. Jej dzienno-nocny strój był
nieelegancko wymięty. Wstała, przeszła po leżącym na podłodze jeszcze ciepłym kocu i podeszła do okna w kuchni. Zamarła. Przed furtką stał Mikołaj. Musiał ją zauważyć, bo uniósł do góry rękę. Chyba ucieszył go jej widok. Zauważyła uśmiech. Na nerwowym bezdechu wycofała się w kierunku jadalni. Przestraszyła się, choć wiedziała, że ten stojący na zewnątrz mężczyzna jest ostatnią na świecie osobą, której mogłaby się obawiać. Znów usłyszała dźwięk domofonu. Krótki, pojedynczy. Musiała do niego podejść i odezwać się przynajmniej jednym słowem. Zrobiło się jej słabo. Mechanicznie oparła się o stół, na którym od kilku dni trwało zebranie brudnych talerzy i kubków z niedopitą herbatą. Wzięła do rąk pierwszy, który wpadł jej w ręce, i pociągnęła spory łyk zimnego płynu. Skrzywiła się, czując na języku gorycz starej cytryny. Podeszła do drzwi i trzęsącą się dłonią uniosła słuchawkę. Bojąc się spojrzeć na Mikołaja, utkwiła wzrok w klawiaturze alarmu, ale i tak dostrzegała zarys jego sylwetki w okienku kamery. – Tak? – zapytała, zdając sobie sprawę z idiotyczności swojego przywitania. – Dzień dobry! – usłyszała radosny głos. – Cześć, Mikołaj – nie wytrzymała napięcia – przepraszam cię, ale... – Daj mi minutę – nie pozwolił jej dokończyć – dosłownie minutę. Nie zajmę ci więcej czasu i sobie pójdę. Obiecuję. Nie mam zamiaru ci przeszkadzać. – Proszę – odpowiedziała bezradnie. Przycisnęła podłużny przycisk i odblokowała zamek w drzwiach wejściowych. Przez kolorowe witraże dostrzegała szybko zbliżającą się sylwetkę. Mechanicznie otworzyła drzwi. Zobaczyła go. Wchodził po schodach. Była nieprzygotowana na jego magnetyzujący uśmiech. Pewnie dlatego zadziałał na nią tak jak siarczysty policzek. Zakręciło się jej w głowie. – Cześć – usłyszała szept odświeżający praskie wspomnienia. Nie potrafiła się odezwać. Nieposłuszne spojrzenie bez pozwolenia spoczęło na bukiecie kolorowych tulipanów, przenosząc ją tym samym z Pragi do atmosfery ich pierwszej wspólnej kolacji. Te poranne kwiaty, na które teraz patrzyła, były identyczne jak tamte wieczorne. Nie
kontrolowała tego, co się działo. Poczuła w dłoniach chłód i ciężar mięsistych łodyg, „kocham cię”, usłyszała i oparła się o futrynę drzwi. Tuż przy ramieniu poczuła nie ciepłe drewno, lecz kamienny chłód mostu Karola. Zapatrzyła się w błękit, który w Pradze był radosny, a teraz bezbrzeżnie wypełniony niepokojem. – Wiem, że teraz potrzebujesz spokoju, dlatego przyszedłem, żeby się pożegnać i powiedzieć, że będę czekał. Będę cierpliwie czekał na moją Hankę. Jak ją spotkasz, to się po prostu odezwij. Pa. Poczuła miękki, subtelny dotyk na czole. Coraz mocniej ściskała kwiaty, ale nic już nie widziała. Usłyszała szczęk furtki i następujące zaraz po nim niezbyt głośne trzaśnięcie samochodowych drzwi. Po twardej futrynie osunęła się w dół i zatopiła wzrok w rozmytej plamie utworzonej z kolorowych płatków. Zamknęła oczy. Na delikatne płatki spadała słona rosa. Miała nadzieję, że nie zrobi im krzywdy. Chciała, żeby były bezpieczne, żeby jak najdłużej przypominały jej o Mikołaju, który odjechał zraniony jej obojętnością. Poczuła na twarzy powiew wiosennego wiatru. Przez moment chciała udawać, że to wiatr od morza, ale chyba na zawsze straciła umiejętność udawania. Zaświeciło słońce. To samo, które świeciło teraz nad jej plażą, lecz nie potrafiła dostrzec jego barwy. Z przestrachem otworzyła oczy. Na niebie nie było słońca. Przed chwilą też nie mogło go być, ponieważ sufit świata zasnuwały białe wysokie chmury. Tulipany były piękne. Dopiero teraz zauważyła, że na jednym z nich przysiadł uroczy motylek. Był wykonany z artystycznie przyciętego kolorowego piórka. Fruwał sobie na cieniutkim druciku okalającym łodyżkę jednego z tulipanów. Powiał silniejszy niż do tej pory wiatr, a motylek nic. Choć zrobiony z piór, nie miał szans na lot. Musiała wstać. Gdyby nie trzymane w dłoniach kwiaty, nie uwierzyłaby, że przed chwilą stał przed nią Mikołaj. Przyszedł i zajął jej mniej czasu, niż przypuszczał. Nie dał jej nawet sześćdziesięciu sekund, tak jak obiecał. Może pięćdziesiąt dziewięć, a może mniej? Przyszedł, przywitał się, pożegnał i poszedł. Podczas tej krótkiej wizyty dał jej wolną rękę. Pozwolił na wszystko. Na rozpacz, na siedzenie w pralni, na paniczne wędrówki po górnym holu kończące się za każdym razem w tym samym miejscu. Przed pękniętym progiem. Wiedziała doskonale,
że on go przekroczył. Zobaczył wszystko. Biel jej łóżka, biel niekomunijnej sukienki i biel koszulki Mikołaja. Zobaczył Mikołaja. Ona nie widziała go od dawna. Pamiątkowe zdjęcie już mamy! To wracajmy migiem do hotelu! Chyba czegoś nie skończyliśmy... Szczęście, chodź szybko, ale fajna mżawka... Wstała. Zerknęła na pustą ulicę i zamknęła drzwi. Powoli przeszła do spiżarni i sięgnęła po przezroczysty dzbanek. Nie wypuszczając kwiatów z dłoni, napełniła go zimną wodą. Zanurzyła w jej chłodzie tulipany. Podeszła do stołu i przedramieniem, niczym kelnerka w zapyziałej spelunie, odsunęła brudne naczynia. Nieprzyjemnie zabrzęczało szkło, ale dzbanek miał dobre miejsce. Mogła go postawić na małym stoliku w salonie. Jednak chciała, aby stanął tu gdzie wtedy, gdy Mikołaj miał ją za normalną dziewczynę. Teraz wszystko się zmieniło. Wiedział już o niej wszystko, dlatego nie potrafiła dłużej udawać normalnej. Z pewnością dlatego się z nią pożegnał. Miał dosyć. Usiadła przy stole. Już nie była kelnerką. Tym razem była pijakiem w spelunbarze. Położyła umęczoną głowę na brudnym talerzu i zamknęła oczy. Usłyszała dźwięk telefonu. Wiedziała już, że to nie Mikołaj. On miał już nie telefonować i nie przychodzić. Podniosła głowę i zerknęła na kwiaty, aby się upewnić, że był tu dziś. Ich widok uzmysłowił jej prawdę. Telefon wciąż śpiewał, a ona wiedziała, że nie jest odurzonym alkoholem pijakiem w brudnej spelunie. Była kimś zupełnie innym. Musiała wziąć się w garść. Sprawić, żeby tulipany pasowały do jej domu. Posprzątać, odgruzować kuchnię i jadalnię, zrobić zakupy, ogarnąć garderobę, nastawić prawdziwe pranie, przygotować się do najbliższego tygodnia pracy, pójść na cmentarz. Chciała, żeby kwiaty od niego stały w normalnym domu, w domu nieudawanym. Musiała mu jakoś za nie podziękować. Nastawiła wodę na herbatę i sięgnęła po leżący na stole telefon. Niewiele myśląc, wyszukała jego numer telefonu, po czym wybrała na klawiaturze kombinację literek tworzących słowo „dziękuję”. Pulsująca nad małą kopertą strzałka przesłała do niego ten krótki list. Lubiła do niego pisać, nawet wtedy gdy nie potrafiła przekazać mu nic więcej ponad jedno słowo. Musiała dziś napisać jeszcze dwa listy. Do pani Irenki i ciotki Anny. Święta i ślub Dominiki
były za pasem. Wiedziała, że powinna jak najszybciej wszystko zaplanować i ogarnąć, dopiąć na ostatni guzik. Podświadomie czekała na szum górskiego strumienia, ale wciąż go nie słyszała, za to woda w czajniku zaczęła domowo bulgotać. Podeszła do półki kuchennej, na której zamiast naczyń mama przechowywała swoje ulubione książki kucharskie. Przeczesywała uważnym wzrokiem zgromadzone tytuły i po chwili udało się jej odnaleźć to, czego szukała. Radosna i smaczna Wielkanoc. – Dziękuję ci, mamo – szepnęła, czule pogładziła okładkę książki i położyła ją na stole. Parząc herbatę, usłyszała szum górskiego strumienia. Podeszła do stołu i jedno spojrzenie wystarczyło, by dotarło do niej, że to niestety nie Mikołaj. Była to wiadomość od pani Halinki, która z powodów osobistych nie mogła przyjść do pracy w najbliższy czwartek. Hanka musiała się doskonale zorganizować, bo lista jej obowiązków się wydłużała. Mogła do niej dopisać sprzątanie domu i podlewanie kwiatów. Wszystkich kwiatów w domu... białych fiołków również. Zatrzymał się tuż za zakrętem. Nie był pewien, czy dobrze zrobił. Nie wiedział też, czy Dominika zdawała sobie sprawę ze złego stanu Hanki. Był przerażony tym, co zobaczył. Hanka nie była blada, była przezroczysta. Odkąd ją poznał, zawsze się o nią martwił. Dziś jednak obawiał się o nią jak nigdy dotąd. Nie wiedział, co robić. Od tygodnia nie odebrała ani jednego telefonu od niego. Gdzieś w głębi serca nawet ją rozumiał, ponieważ identycznie zachowywał się w stosunku do własnych rodziców. Było mu źle, nie odbierał telefonów, nie chciało mu się z nikim gadać. Pod koniec dnia rejestrował tylko, kto i ile razy próbował się z nim skontaktować. Pracował bardzo dużo, zabijał czas, jednak wciąż czuł przyczajoną z tyłu głowy myśl, że tym razem Hanka może sobie sama nie poradzić. Dominika była oczywiście innego zdania. Był ciekaw, skąd czerpała tak głęboką wiarę w to, że wszystko idzie w dobrym kierunku. Zazdrościł jej tego przekonania, ponieważ sam coraz częściej nie wiedział, co myśleć o tym wszystkim. Coś się porobiło z jego życiem. Każdego dnia po nadgodzinach w pracy wracał do pustego domu. Do teraz czekająca na niego pustka mu nie przeszkadzała. Wprost przeciwnie, nierzadko uważał ją za luksus. Teraz było inaczej.
Wszystko się zmieniło. Kładł się do zimnego i przeraźliwie pustego łóżka i coraz częściej nawiedzała go uporczywa myśl, że noc spędzona z Hanką była jedynie wymysłem jego chorej wyobraźni. Wydawało mu się, że sobie tę noc wymyślił, że ją sobie wyśnił, wymarzył. Było mu coraz trudniej wierzyć w to, że wszystko, co przeżył, trzymając Hankę w objęciach, wydarzyło się naprawdę. Znów była daleka. Nieosiągalna. Znów znajdowała się w innym wymiarze, do którego nie potrafił się nawet zbliżyć. Był pewien, że jej odcinanie się od tego, co przeżyli, że jej odcinanie się od niego było dowodem na to, iż zaczęła myśleć o Tamtym. Chyba przegrywał. Doczekał się na nią. Czy to możliwe, że dostał ją tylko na chwilę i tylko po to, by ją stracić? Spróbował jej, wiedział już, jak nieziemsko smakowała jej bliskość. Jedyne, co go teraz trzymało przy życiu, to pewność, jaką usłyszał wczoraj w głosie Dominiki. W rozmowie z nim użyła powiedzenia: „Przyjdzie koza do woza!”. Dokładnie tak się wyraziła. Nie był w stanie sobie tego wyobrazić. Zwłaszcza że jego wszystkie ostatnie, tęskne SMS-y zostawały bez odpowiedzi. Nie wiedział, jak długo jest jeszcze w stanie wytrzymać. Nie potrafił się nawet cieszyć z tego, że mu otworzyła, bo to, co powiedział, nie odzwierciedlało jego prawdziwych uczuć. Modlił się w duchu, żeby nie wyrzuciła kwiatów i żeby nie siedziała teraz na zimnej podłodze pralni. Wszystko, co teraz czuł, było bardzo nieracjonalne, ale najbardziej zależało mu na tym, by jak najszybciej znalazła w sobie odwagę i weszła do swojej dawnej sypialni. Chciał, żeby obejrzała zdjęcia z białej koperty. Dominika uważała, że taki ruch ze strony Hanki był niezbędny i wcześniej czy później musiała go wykonać. Skoro z Hanką nie było rozmowy, musiał uwierzyć Dominice. Wiedział, że chciała dla Hanki dobrze, chciała dla nich dobrze. Nieraz już to udowodniła. Musiał więc przeczekać, chociaż miał już po dziurki w nosie tego paskudnego czekania. Nie miał sił dłużej się nad tym wszystkim zastanawiać. Miał już dość męczącego myślenia, które choć odpychane, wciąż powracało. Musiał coś zrobić z dzisiejszym dniem, żeby skończył się choć trochę lepiej, niż się zaczął. Odpalił samochód i postanowił zahaczyć o dom rodziców. Był tak blisko, że grzechem byłoby do nich nie zajechać.
Przejechał dwie ulice i szybko się przekonał, że podjął dobrą decyzję. Jego staruszkowie pracowali w ogrodzie. Mógł więc bez trudu i z korzyścią dla wszystkich odpracować swoje tygodniowe milczenie. Tato przycinał krzewy, a mama z obciętych gałązek formowała stosiki, za których wywózkę był zwykle odpowiedzialny on albo Mateusz. Przynajmniej tak bywało kiedyś. Postanowił dziś odnowić tę ogrodową tradycję. Zatrzymał samochód tuż przed bramą. Mama podniosła głowę znad suchych badyli i zamarła. Popatrzyła na niego tak, jakby zobaczyła ducha. Miał pewność, że jej obrażony w tej chwili wzrok był tylko i wyłącznie jego winą. Zaniedbywał rodziców i musiał jak najszybciej to zmienić. – Dzień dobry! – krzyknął radośnie, wysiadając z samochodu. – Nawet bardzo dobry! – odpowiedziała przekornie mama, a ojciec tylko przeciągle zagwizdał. – Barbaro – odezwał się po chwili, gdy Mikołajzdążył podejść już całkiem blisko – przypomnij mi, proszę, kim jest ten znajomo wyglądający młodzieniec? – To nasz syn. Nie wiem, czy sobie przypominasz, ale jak się urodził, to się uparłeś, żeby dać mu na imię Mikołaj. I to, że widujemy go tak rzadko, jest twoją winą, bo przecież Mikołaj nie jest częstym gościem w domu, a jak mu się coś nie spodoba, to nie przychodzi wcale. – Ale za to wie, gdzie mieszkają wszystkie niegrzeczne dziewczynki – zauważył błyskotliwie ojciec, po czym zaniósł się duszącym śmiechem i rozprostował rękę najwidoczniej zmęczoną już operowaniem ciemnozielonym sekatorem. – Skończyliście już? – zapytał Mikołaj, udając luzaka, i oparł się o balustradę prowadzących do domu schodów. – Co to, to nie! – krzyknęła mama, nawet na niego nie zerknąwszy. – Mam zamiar uprzykrzać ci dziś cały dzień i w ogóle cię stąd nie wypuścić! A ty będziesz musiał nas czcić, ile wlezie! Ojca i mnie! Jeżeli masz dla nas tak mało czasu, to już nic na to nie poradzę, że muszę się napatrzeć i nacieszyć na zapas. Co tak stoisz? Może byś się chociaż pofatygował i przytulił matkę na dzień dobry. – Już idę. – Specjalnie szedł bardzo powoli, mrugnął porozumiewawczo do ojca i mocno objął mamę. Pachniała domem
i wiosennym, ogrodowym wiatrem. – Zgadnij, kto dziś u nas był na porannej kawce. – Święty Mikołaj – zażartował, czując, że mama już się nie gniewała. Cieszył się, że wpadł na pomysł, żeby przyjechać, bo tylko tutaj, z rodzicami, mógł uratować tę beznadziejnie rozpoczętą sobotę. – Nie, ten to przecież ma lepsze wykręty niż ty, jak każdy święty. – Mama popatrzyła na niego, wciąż nieudolnie udając zagniewanie. – Był u nas Przemek ze swoją narzeczoną. Powiem ci, że to bardzo miła i ładna dziewczyna. Przynieśli nam zaproszenie na ślub i wesele i wyobraź sobie, to od nich dowiedzieliśmy się, że ich świadkiem będzie nasz syn. – Dasz wiarę? – wtrącił od niechcenia ojciec, zerkając na niego znad wybujałych i uschłych krzaków. – Tak się jakoś złożyło – bąknął, rozmasowując sobie nieprzyjemnie zdrewniały kark. – To który raz już będziesz drużbował? – zapytała mama, z uwagą dokonując kontroli jakości pracy ojca. – Drugi – odpowiedział po krótkim namyśle. – Janusz, wróć tu z tym sekatorem, przecież tę wierzbę trzeba przyciąć jeszcze krócej. Przyjrzyj się, ileś tu pozostawiał suszek. Zacznij w końcu porządnie pracować! A ty – mama zrobiła srogą minę i wskazała na niego palcem – ani mi się waż jeszcze raz zgodzić się na jakieś drużbowanie. – Bo co? – zapytał, nie rozumiejąc. Podszedł do ojca i zaczął odbierać od niego suche gałęzie. – Bo kto trzy razy drużbuje, sam nigdy nie ślubuje! Boże! Janusz! Zobacz! Znowu nas atakuje ten paskudny skrzyp. Przecież jak to się rozpełznie po ogrodzie, to sobie nie poradzimy. Tego cholerstwa nie da się niczym wyplenić. – A ty, Baśka, myślisz, że my mamy szansę na jakiś ślub w rodzinie? – podjudzał ją ojciec. – Syna zapytaj! – odburknęła mama, nawet nie patrząc na ojca. – Mikołaj, jak myślisz? Mamy szansę na jakiś ślub w naszej rodzinie? – Ojciec uwielbiał robić z siebie kontrolowanego idiotę. – Kto to może wiedzieć... – odpowiedział wymijająco.
– A ten ślub Przemka – zaczęła z innej beczki mama – to jakiś taki trochę nagły, nieprawdaż? – Prawdaż – odpowiedział z uśmiechem. – A ty, synku, nie mógłbyś nam zrobić takiej podwójnej niespodzianki? – Mamo! – skrzywił się, udając niesmak. – Chyba się nie zrozumieliśmy. Ślub Przemka i Dominiki to efekt nagłego przypływu uczuć. Ojciec parsknął śmiechem. – Ja tam swoje wiem – mruknęła pod nosem mama – i widziałam biust narzeczonej Przemka... – Nie ty jedna... – teatralnie westchnął ojciec. – Chciałbym zauważyć, że, jakby nie było, jestem waszym dzieckiem i nie rozumiem, dlaczego rozmowa zeszła akurat na biust Dominiki. – Bo wystarczyło mi jedno spojrzenie, żebym wiedziała, że jest w ciąży. – Wiesz co, tato? Daj mi lepiej ten sekator. Ojciec z wyraźną ulgą oddał mu narzędzie i zaczął energicznie kręcić prawą dłonią, by rozruszać przepracowany i obolały nadgarstek. – Idę do domu. Przynieść komuś coś do picia? – zapytał, wchodząc na schody. – Poproszę kawę! – Mama podniosła wzrok znad maltretowanego skrzypu. – A ty, Mikołaj? Chcesz coś? – zapytał ojciec. – Nie, dziękuję. Nie chce mi się pić. – Szkoda – szepnęła mama, gdy ojciec zdążył już zniknąć za drzwiami domu. – Usłyszałem tę „szkodę”, mamo, i zupełnie nie wiem, o co ci tym razem może chodzić. – A wiesz, Mikołaj, dlaczego ludzie przestają się rozumieć? – Dlaczego? – zapytał, wiedząc, że zaraz mu się dostanie. – Bo spędzają z sobą za mało czasu... – Mamo, proszę cię, przecież przyjechałem. Rzuciła mu pełne politowania spojrzenie.
– Myślisz, że ja nie wiem, dlaczego przyjechałeś? – Żeby was odwiedzić – stwierdził odkrywczo i uśmiechnął się. Miał nadzieję, że zabójczo. – Widziałam, jak dziś rano do niej jechałeś, cwaniaku. – Ludzie! Przecież przed tobą niczego nie da się ukryć! Lata mijają, a ty, mamo, jesteś czujna jak dawniej. – Podszedł do następnego krzaka. – A to? Jak to przyciąć? – Na wysokości jednej trzeciej pędu. Nie było jej w domu? – usłyszał bardzo konkretną wskazówkę i zadane, jakby od niechcenia, konkretne pytanie. – Była – odpowiedział na odczepnego. – Kłótnia kochanków? – zapytała znów mama. – Mamo, nie uważasz, że za dużo chciałabyś wiedzieć? – Ja? Za dużo? Dziecko, co ty wygadujesz? – Mamo, wytrzymaj jeszcze trochę w tej niepewności, proszę cię. – A mam inne wyjście? – Powiem ci tylko, że jak wytrzymasz, to spotkamy się wszyscy na ślubie. – Naprawdę? Na waszym? – Nie. – Ręce mu opadły. – U Przemka, ale za to ze mną w parze. Jest druhną Dominiki. – To świetnie! Zawsze coś! Jedno spojrzenie i będę wszystko wiedziała. Mikołaj, czy ty wiesz, ile to jest jedna trzecia? Na schodach pojawił się tato z dwiema parującymi i pięknie pachnącymi filiżankami. – Janusz, chodź tu i złap się znów za sekator, bo Mikołaj nie ma zielonego pojęcia, jak przycinać te tawuły, i jeszcze mi tu wszystko zepsuje. – Daj spokój, Baśka, i chodź na kawę. Pozwól się chłopakowi wykazać. – O nie! – zaprotestowała od razu mama. – Mikołaj, oddawaj ten sekator! Nie zamierzał się sprzeciwiać i z ulgą oddał to ciężko pracujące żelastwo. – To co ja mam robić? – zapytał, udając zagubionego.
– Wsiadaj w samochód i jedź do centrum ogrodniczego po korę, bo od tygodnia czeka na odbiór. Jest już zapłacona. Powiedz, że jesteś od Starskiego. Rozumiesz? Chyba zaczął mu się udzielać dobry humor taty. – Nie. Powiem, że jestem od Bonda. Powiedz lepiej, do którego centrum. – Do burego – odpowiedziała z przekąsem mama, biorąc z rąk taty filiżankę i siadając na schodach. – Do tego z zielonym kwiatkiem – uściślił tato. Zrobił w tył zwrot i czując na plecach wzrok rodziców, wsiadł do samochodu. Ruszył z kopyta, dostrzegając załamanie mamy, skręcił bowiem w przeciwnym kierunku niż do centrum ogrodniczego. Chciał przejechać jeszcze raz obok domu Hanki. Chciał przynajmniej zerknąć w jej okna. Wcisnął gaz do dechy i jak mówił Mateusz, dał „pełną szpulę”. Zwolnił dopiero tuż przed jej domem. To, co zobaczył, sprawiło, że przypomniał sobie wesołe słowa Przemka, który powiedział mu wcale nie tak dawno, że Domi ma łeb jak sklep. Było dokładnie tak, jak przewidziała podczas ich ostatniej rozmowy. Uspokajała go wtedy, mówiąc, że musi przeczekać Hanki doła, a zobaczy, że jego ukochana najpierw weźmie się za porządki w domu. Dominika poprosiła panią Halinkę, żeby udawała obłożnie chorą. A później Hanusia będzie musiała zorganizować święta jak dla armii i cały cyrk związany z drużbowaniem, a na koniec zajmie się swoją pokręconą duszą. Zwolnił, zupełnie jakby chciał się zatrzymać. Niestety musiał posłuchać – jak się okazywało – bardzo mądrych rad Dominiki i pojechać dalej. Ale to, co zobaczył, dodało mu skrzydeł. Hanka stała tyłem do niego i zamiatała schody. Nie mogła go zobaczyć, dlatego przystanął. Na krótką chwilę. Sprzątała. Nie siedziała przy pustej i hałasującej pralce, tylko sprzątała. Zrozumiał, że Dominika rzeczywiście miała łeb nie jak sklep, tylko jak największe centrum handlowe świata. Ruszył powoli, nie mogąc oderwać wzroku od Hanki zamiatającej szerokie schody z piaskowca. Miała na sobie błękitne dżinsy i czarny sweter. Wyglądała szałowo. Jej ściągnięte gumką włosy bujały się wesoło... Siedziała nad pustą kartką i czuła, że powiedzenie „co cię nie
zabije, to cię wzmocni” doskonale odzwierciedlało sytuację, w której się znalazła. Miała za sobą bardzo pracowite dni, podczas których uporała się z wieloma zaniedbanymi sprawami. Gdy traciła siły i wiarę w sens tego, co robiła, jej wzrok nerwowo szukał tulipanów od Mikołaja. Dzięki Bogu, w przeciwieństwie do niej, trzymały się dzielnie. Kilkaset razy dziennie przypominały jej o Mikołaju, który milczał jak zaklęty. To milczenie ciążyło jej po stokroć bardziej niż cała, trudna do ogarnięcia, reszta życia. Była przekonana, że milczenie to było karą za jej chroniczne niedostosowanie do wymogów miłości. Dziś zapragnęła wszystko naprawić. Wzięła kartkę papieru i rozpoczęła duchowe przygotowania do sporządzenia czegoś w rodzaju planu naprawczego. Wtulanie się w ciepły granat szalika miało jej pomóc. Myślała o Mikołaju i o tym, co powinna zrobić, w dodatku już całkiem niedługo. Czas bowiem płynął nieubłaganie. Najpierw czekało ją przygotowanie świąt, ogarnięcie ślubu Dominiki, matura, koniec roku szkolnego, udział w pracach komisji rekrutacyjnej, do której została powołana przez pana dyrektora. Od pewnego czasu jego uśmiechy traktowała tylko i wyłącznie jako objaw szczerej sympatii, zwłaszcza że miała wrażenie, iż nie tylko kasztany przygotowywały się do majowego kwitnienia. Czujnym wzrokiem obserwowała bladobłękitne oczy Aldonki i dostrzegała, jak z dnia na dzień nabierają coraz intensywniejszej barwy. Radosny wyraz oczu Aldonki, którym się karmiła przez kilka ostatnich dni, sprawiał, że prawie udało się jej zapomnieć o własnym spadku formy. Wiedziała też, że ten pojawiający się w jej życiu dziki natłok spraw i obowiązków miał na nią zbawienny wpływ. Na nic nie miała czasu. Przestała nawet tęsknić za książką pozostawioną u pani Irenki. Najważniejsze i godne pochwały było to, że dziś udało jej się całkowicie zamknąć temat zaległości w sprawdzaniu prac. Na biurku taty znów zapanował ład i porządek. Poradziła sobie też z przejęciem cotygodniowych obowiązków pani Halinki. Znów była dziewczynką z porządnego domu, w którym wszystko działało jak w szwajcarskim zegarku. Wszystko zostało zrobione na czas. Prawie wszystko... Białe fiołki z pewnością błagały o wodę... Wczoraj, trzymając w ręku wypełnioną po same brzegi konewkę, patrzyła na nie i tkwiła bez ruchu przed progiem sypialni, zupełnie jakby w jego miejscu płynęła Orinoko
wypełniona piraniami czekającymi na choćby jedno jej potknięcie. Wczoraj się nie udało. Może dziś? Zwłaszcza że konewkę „ku pamięci” zostawiła w górnym holu, tuż przy pękniętym progu. Myślała o tym, co powinna zacząć zapisywać na pustej, leżącej przed nią kartce. Jednak jej dygresyjna natura sprawiała, że myślała o wszystkim, tylko nie o świątecznych sprawunkach. Cieszyła się, że przynajmniej ustaliła już świąteczne menu, zwłaszcza że ku jej ogromnej radości wszyscy przyjęli świąteczne zaproszenie. Mieli przyjechać ciotka Anna ze Stevenem, pani Irenka, Iwonka z Jurkiem i dziewczynkami, nawet Przemek został przekonany przez Dominikę i miał się pojawić podczas wielkanocnego śniadania. Został jej już tylko tydzień na przygotowania. W najbliższy czwartkowy wieczór jej pusty i cichy dom miał się wypełnić cudownym gwarem. Z optymizmem myślała również o dniu jutrzejszym, ponieważ święto szkoły było doskonałym pretekstem do zawieszenia działań edukacyjnych. W samo południe miała osiągnąć wolność trwającą aż do godziny siedemnastej, na którą to godzinę pan dyrektor zwołał nadzwyczajną radę pedagogiczną dotyczącą matury. Dlatego na pierwszą umówiła się na przymiarkę sukienki zaprojektowanej specjalnie na ślub Dominiki. To niezwykłe, jak w życiu odwracały się ich role. Jej i Dominiki. Kiedyś to ona miała być panną młodą, a jej siostra z wielkim zaangażowaniem i ogromną pompą weszła w temat uświetnienia tego najważniejszego w jej życiu dnia. Teraz nadszedł czas rewanżu. Musiała, pomimo wszystkiego, co się wydarzyło, odwdzięczyć się Dominice. Wciąż szukała w sobie odwagi, by móc poinformować Mikołaja o terminie wizyty w pracowni krawieckiej, w której miał zostać uszyty jego garnitur i dopracowane wszystkie niezbędne dodatki stroju drużby. Miała nadzieję, że ulubiona krawcowa jej mamy pani Marianna sprawi, iż Mikołaj bez uwag zgodzi się na wszystko, co wspólnie zaplanowały. Gdy odwiedziła ją w ubiegłe poniedziałkowe popołudnie, po chwili rozmowy uwierzyła, że mimo braku czasu z wszystkim zdążą się uporać. Ona i pani Marianna. Zwłaszcza że pani Mariannie wystarczyło powiedzieć kilka słów na temat tego, jak mają wyglądać kreacje, a ona kilkoma pociągnięciami ołówka na białej kartce natychmiast szkicowała to, co powstawało w wyobraźni klientek.
W dniu ślubu Dominiki Hanka miała mieć na sobie skromną błękitną sukienkę, tuż za kolanko, tak postanowiła krawcowa. Sukienkę skromną, ale łechcącą oko. Mikołajowi został przydzielony kremowy garnitur i koszula w kolorze sukienki. Zaś w najstrojniejszych i najsłodszych sukieneczkach miały wystąpić podążające krok w krok za parą młodą Ula i Zuza. Bufki zamiast prostych rękawków. Sztywne halki pokryte błękitnym muślinem. Kremowe różyczki na błękitnych gorsecikach i granatowe wstążki w pasie i we włosach, nawiązujące kolorem do krawata drużby i różyczek ozdabiających jej kok, miały sprawić, że wszyscy czworo będą stanowić doskonałe tło dla państwa młodych. Już wyobrażała sobie minę Dominiki, która, co prawda, zasugerowała jej, by na jej ślubie wyglądała jak różowa i nadmuchana beza, jednak jej siostra obecnie była tak zajęta czytaniem literatury dla kobiet ciężarnych, że istniała szansa na to, by zupełnie nie zauważyła tej kolorystycznej niesubordynacji. Przemka musiała jednak wtajemniczyć w paletę barw obowiązującą w dniu ślubu, aby jego garnitur był w kolorze granatowym, a muszka w błękitnym, podobnie jak bukiet panny młodej. W swym tajnym zadaniu sprawdził się doskonale. Po pierwsze, jak się okazało, dyskrecja była jego mocną stroną, po drugie, niezwykle zaimponował Hance wyczuciem stylu i piękna. Zamówiona przez niego wiązanka ślubna miała się składać z białych i granatowych różyczek otoczonych najprawdziwszymi niezapominajkami. Pragnęła, żeby dzień ślubu Dominiki był właśnie niezapomniany. Miał być cudowny, urzekający, jedyny w swoim rodzaju, ale przede wszystkim niezapomniany. To właśnie dla Dominiki, na przekór wszystkiemu, chciała przeżyć go z uśmiechem na ustach i z lekkim sercem, choć z przerażeniem myślała o podniosłej atmosferze, o zapachu kwiatów wypełniających chłód kościoła, o cichych szeptach podekscytowanych gości oczekujących na przybycie młodej pary. Doskonale pamiętała każdy, nawet najcichszy odgłos takiego ślubnego popołudnia. Do niedawna było inaczej, nie pamiętała niczego. Teraz jej pamięć ożywała i musiała sobie poradzić z tym wybudzonym z długiego snu życiem, bo to było jej życie. Realne, nieudawane, pragnące ciągłości, a nie białych plam. Znowu znała na pamięć słowa przysięgi małżeńskiej, które miał podczas mszy podpowiadać nowożeńcom
ksiądz. Widziała już obrączki, którymi z dumą pochwalił się jej Przemek, gdy odwiedził ją któregoś dnia w szkole, wzbudzając szum zazdrości wśród jej koleżanek nauczycielek. Nie pamiętała natomiast chwili, kiedy ze swojego palca zdjęła swoją, z wygrawerowanymi słowami, do których była bardzo przyzwyczajona. Przypomniała sobie jednak, gdzie ją schowała, by uniknąć codziennego bólu. Biała komoda, pierwsza szuflada, białe puzderko. To tam, pośród biżuterii, której wyglądu dziś nie pamiętała, schowała tamte wygrawerowane miłością słowa. W dniu ślubu usłyszała je kolejny raz... nad ranem ostatni... Kocham cię... moje Szczęście... Przygotowania do ślubu szły pełną parą. Był coraz bliżej. Chciała wejść do kościoła i zmierzyć się z dobrze jej znanymi dźwiękami, słowami, uczuciami. Musiała zrobić to wszystko pod czujnym wzrokiem Mikołaja. Musiała udowodnić mu swoją normalność. Musiała udowodnić ją sobie. Miała zmierzyć się ze słowami przysięgi, którą kiedyś złożyła i nie zdążyła zawalczyć o jej dochowanie. Musiała zrobić to wszystko już w wielkanocny poniedziałek. Otoczona błękitem sukienki i oczu, musiała postawić na normalność. Odwagi i jednocześnie wiary dodawała jej myśl, że tego dnia w zasięgu wzroku będzie miała panią Irenkę i ciotkę Annę. W takim towarzystwie nic nie mogło jej grozić, a nawet gdyby pojawiło się jakieś niebezpieczeństwo, emocjonalne i duchowe posiłki były zapewnione. Mogły nadejść w każdej chwili. Mając takie zaplecze, chyba mogła właśnie tego dnia udowodnić Mikołajowi, że rozliczyła się z marami przeszłości. Miała świadomość, że wyznaczyła sobie bardzo ambitny plan. Ale czy nie zbyt ambitny? Tego wciąż nie wiedziała. Miała się dopiero przekonać. Leżąca przed nią kartka wciąż świeciła pustką. Nie pojawił się na niej żaden świąteczny sprawunek. Nie zapisała na niej jeszcze ani jajek, ani farbek, ani czekoladowego baranka, ani maleńkiej babeczki do koszyczka udającej wielką babę wielkanocną. Nic to! Na razie musiała myśleć, myśleć, myśleć... Sprawunki, w przeciwieństwie do myśli, nie zając. Nie uciekną. Dziś miała przed sobą inne ważne zadania do wykonania. To właśnie je postanowiła zapisać na pustej kartce.
1. Uspokoić przeponę i siebie (kolejność przypadkowa).2. Zatelefonować do Mikołaja (krawcowa!).3. Podlać fiołki. – Kolejność nieprzypadkowa – szepnęła do siebie i zamyśliła się, tkwiąc nad już niepustą kartką. Szczęście, przestań robić jakieś listy. Pójdźmy na żywioł. Kupimy, co nam wpadnie w oko. Przecież to tylko zwykła imprezka. Zamiast marnować czas na pisanie, spożytkujmy go w przyjemniejszy sposób... Westchnęła. W głowie miała słowa. Na kartce wyrazy. Tworzyła wyzwania, którym musiała sprostać. Przypominała sobie głos, za którym tęskniła. Rozpoczęła niebezpieczny, ale nieunikniony proces odkodowywania zapomnianych, niezapomnianych słów. Zakodowanych bólem zdań. Do tej pory ukrywała je gdzieś na dnie duszy, choć były to dobre słowa... dobre zdania... Wszystkie wesołe. Były jak Mikołaj. Jej beztroski, żywiołowy, elastyczny, gotowy na wszystko, bezproblemowy Mikołaj. Przy nim nie musiała się martwić ani zaprzątać sobie głowy utrudnieniami, bo życie miało być proste, łatwe i przyjemne. Tego od życia wymagał jej Mikołaj. W każdej chwili, bo był odważny. Był odważniejszy od wszystkich. Dlatego uśmiechnęła się i odważnie dopisała kolejny punkt do stworzonej przed momentem listy wyzwań. 4. Obejrzeć zdjęcia (najpóźniej w Wielki Piątek!). Przeczytała bezkompromisową treść czwartego punktu. Serce o mało z niej nie wyfrunęło. Musiała coś zrobić. Natychmiast! Zaczęła uspokajać się zapisywanymi w nieładzie równoważnikami zdań. Boski plan.Wielkopiątkowe całowanie krzyża.Pożegnanie, przywitanie.Pożegnanie Mikołaja.Wiara w dobre duchy.Powitanie Mikołaja.Wiara w życie. Odłożyła długopis. Serce jeszcze kołatało, ale po chwilowych problemach odnalazło jamę osierdziową i zajęło swą życiową pozycję. Lista wytycznych, na którą patrzyła, miała ją wspierać. We wszystkim. W słowach odnajdywanych i tych całkiem nowych. Tych, na które wciąż czekał Mikołaj. Miała wspomagać każde jej działanie. Także to wykonane
z zieloną konewką w dłoni. Usłyszała znajomą piosenkę. Pierwszy raz od ponad tygodnia zrobiła na niej wrażenie. Wiedziała już, jak żyć? Co robić? Stworzyła plan normalności, nie na darmo, dlatego wstała i podeszła do stołu, na którym leżał telefon. Odebrała. – Zgadnij, na kogo teraz patrzę? – Dominika przywitała ją pytaniem. – Nie mam pojęcia – odpowiedziała nieprzytomnie. – Usiądź, to ci powiem! – Usiadłam – skłamała, bo stanęła przy oknie w kuchni i obserwowała zawiązki kwiatów hortensji. – Na Alojzyka! Mam jego fotkę! Jest odlotowy! – Pokażesz mi? – Serce znów opuściło jamę osierdziową. Tym razem z radości. – Wpadnę wieczorem! Cześć! A... – Dominika coś sobie przypomniała – ... proszę cię, usmaż mi schaboszczaka. Cześć! Trzymając telefon przy uchu, zastanawiała się, czy ma w zamrażarce schab. Alojzyk, jej maleńki siostrzeniec, na pewno był słodki i z pewnością dużo mniejszy od wróbelka, który przysiadł właśnie na trawniku tuż obok hortensji. Położyła telefon na parapecie, wróbelek odleciał. Stanęła przy kuchennym blacie, dokładnie na miejscu Mikołaja, i patrzyła na schody. Po dłuższej, nieruchomej, jakby zatrzymanej chwili zbliżyła się do jesionowych desek. Usiadła na pierwszym stopniu i uspokajała serce. Przypominała sobie zapiski na liście. Odtwarzała kształt liter i kolejność wyrazów. Wstała, znów miała w dłoni telefon. W kontaktach odszukała Mister Karpia. Uśmiechnęła się. Chciała, żeby usłyszał jej normalność. – Będzie dokładnie tak, jak państwo sobie życzą. Tym jednym nieskomplikowanym zdaniem podsumował bardzo skomplikowane spotkanie. Męczącą konsultację z najgorszą z możliwych odmianą klientów, których zaliczał do grupy pod wiele mówiącą nazwą „więcej kasy niż rozumu”. Jego pracownię opuszczali właśnie umęczony jazgotem współmałżonki mężczyzna oraz idąca krok za nim kobieta dotknięta nieuleczalnym przestrzennym kalectwem. Że też takie patologiczne typy trafiały zawsze do niego. Bał się spojrzeć na
notatki, które sporządzał spontanicznie podczas spotkania. Jednak się odważył. To był błąd! Basen, na drugim piętrze domu, a przezroczyste dno basenu sufitem pierwszego piętra. Dobre sobie! Miewał różnych klientów, takich z ułańską fantazją również, ale ci dzisiejsi bili wszystkich na łeb. Stylowość ich pomysłów porażała go i bawiła jednocześnie. Gdyby żył Antonio Gaudi, wiele mógłby się od nich nauczyć. A Przemkowi znów się upiekło. Nie było go dziś w pracy, ponieważ dopinał na ostatni guzik wszystkie sprawy związane ze ślubem i weselem. Ostatnio w życiu jego kumpla dużo się działo, natomiast u niego czas wlókł się niemiłosiernie. Warkot telefonu nie pozwolił mu na gorzkie żale, musiał wracać do rzeczywistości. Najchętniej wszystko rozegrałby inaczej, po swojemu, ale podskórnie czuł, że powinien trzymać się wytycznych Dominiki. Telefon wibrował pod notatkami, które przygotował podczas spotkania. Odrzucił je z niechęcią i od razu zauważył, że Dominika kolejny raz miała rację. Błogosławił ją w myślach za mądrość, a siebie za to, że jej posłuchał. Dzwoniła Hanka. Podduszony radością, odebrał od razu. – Słucham... – Nie przeszkadzam? Jej nieśmiałość była urocza. – Chyba żartujesz. – Masz zmieniony głos. Jesteś przeziębiony? – Tak... Nie mogę uwierzyć, że cię słyszę... – Przepraszam, że się nie odzywałam, ale miałam mnóstwo spraw na głowie – jej głos brzmiał podejrzanie wesoło – do tego stopnia, że zaczęłam sobie wszystko zapisywać. Rozmawiała z nim z wielką swobodą, jakby był jej dobrym kumplem. Niestety, tylko kumplem. Nie mógł tego znieść. – Co u ciebie? – zapytał wprost, a intymność zawarta w jego głosie sprawiła, iż musiała pojąć, że zupełnie nie interesował go teraz natłok jej zajęć. – Lepiej... – odpowiedziała prawie natychmiast i powróciła do poprzedniego tonu i wątku rozmowy. – Mam do ciebie ogromną prośbę. Czy mógłbyś pojawić się jutro koło pierwszej u mojej krawcowej? – Podała nazwę ulicy znajdującej się chyba gdzieś na tyłach hotelu
Marriott. – A będziesz tam? – Nie potrafił zachować zaleconego przez Dominikę dystansu. – Tak, też będę miała przymiarkę. Już ci wszystko tłumaczę... – Mówiła o garniturze i koszuli z takim zaangażowaniem, jakiego jeszcze u niej nie słyszał. – A pójdziemy później razem coś zjeść? – Kuł żelazo, póki gorące. – Chyba nam się to nie uda, bo stamtąd będę musiała gnać do szkoły. Mam radę na temat matury. Nie mogę się spóźnić. – Wobec tego kiedy znajdziesz dla mnie chwilę? – prosił jak sztubak. – Mikołaj, bardzo chciałabym, ale... – Nie wierzę ci – przerwał jej desperacko. Chyba coś do niej w końcu dotarło, bo zamilkła na chwilę, a potem zaczęła mówić całkiem innym, bliższym mu tonem. – Naprawdę. Mikołaj, proszę cię, uwierz mi. Mam na głowie tyle spraw, że na ich załatwienie potrzebuję dwóch tygodni, a został mi już tylko jeden. – To może mógłbym się na coś przydać? – zaproponował sprytnie. – Może... Uwielbiał, gdy była tak dwuznaczna. – Może porozmawiamy o tym jutro? – Rozmowa przez telefon jak zwykle mu nie wystarczała. – Mikołaj, ale to wszystko, co muszę załatwić, to bardzo przyziemne sprawy. Zakupy na święta, przygotowanie domu na odwiedziny niezliczonej ilości gości i takie tam. Chyba się uśmiechnęła, nie był pewien. – To może właśnie wezmę na siebie to takie tam? – Też się uśmiechnął. – Fajny jesteś... – Na pewno się uśmiechnęła. – Tęsknię za tobą. Bardzo – zaryzykował. W końcu nie miał nic do stracenia. – Ja też tęsknię – usłyszał normalny głos. Nie pierwszy raz ryzyko się opłacało. – Spotkaj się ze mną. Właśnie skończyłem pracę. Mogę być
u ciebie za niecałą godzinę. Proszę cię. Zwariuję bez ciebie. – Mikołaj, ja... mam na dziś bardzo ambitny plan... Nie mogę... A jeżeli przyjedziesz, to... Zdarzały się chwile, kiedy kochał te jej uruchamiające wyobraźnię niedomówienia. Teraz dzięki nim miał ją całkiem blisko. Tuż obok. – Sam rozumiesz... – dopowiedziała po chwili. – Nie rozumiem, ale nic na to nie poradzę. Nic na siłę. Niech ci będzie. Ze mną jak z dzieckiem. Nie dziś, to jutro. Tylko zapamiętaj sobie, jutro nie uda ci się mnie tak po prostu zbyć. – Będę pamiętać... – Powtórzyła jeszcze raz miejsce i godzinę jutrzejszego spotkania i nim zdążył się zorientować, rozłączyła się. W uszach brzmiało mu wciąż jej dosyć radosne „do jutra!”. Oparł głowę na złożonych z tyłu rękach, popatrzył z uśmiechem na sufit i poczuł przypływ tak dobrego humoru, że nawet gdyby jego ostatni dziś klienci sobie jeszcze o czymś przypomnieli i wrócili, to przyjąłby ich z otwartymi ramionami i obiecał zaprojektować cały dom ze szkła. Kto by pomyślał? Jeszcze tydzień temu, gdy Dominika kazała mu się usunąć z życia Hanki, był przekonany, że w jej słowach nie ma ani krzty logiki i sensu. Czas, który spędziła bez niego, nie okazał się stracony. Popatrzył na nieład panujący tuż pod jego nosem, na biurku, i natychmiast wyobraźnia przeniosła go do równie zaniedbanego mieszkania. Musiał się do jutra ogarnąć. Skoro miał jutro ją zobaczyć, musiał się zorganizować i zaprosić ją na kolację. Chciał mieć ją tylko dla siebie, dlatego odpadała nawet najlepsza knajpa. Chciał, żeby Hanka znów do niego przyszła. Przeniósł wzrok z sufitu niżej, na drzwi pracowni, za którymi zamajaczyła znienacka jakaś postać. „Nie! – zawył w duchu. – Tylko nie ona!”. Wstał i natychmiast usłyszał grobowy głos Sylwii, która przekazała mu wiadomość, iż pani, której zapach perfum wciąż mu towarzyszył, chciałaby omówić z nim jutro jeszcze jeden problem, ponieważ umknął im podczas dzisiejszego spotkania. – Jutro między dziewiątą a dziesiątą – powiedział, udając bardzo zajętego. Nie miał zamiaru nawet zerknąć w kierunku Sylwii. W zupełności wystarczyło mu słuchanie jej nie wiadomo dlaczego obrażonego głosu. – Umów mnie z nimi – powtórzył paskudnym głosem zatwardziałego służbisty. – Dziś już wychodzę.
– Przyjdzie tylko ona – fuknęła głośno Sylwia i wycofała się rakiem. „To super!”, pomyślał z niechęcią i z ogromną chęcią zaczął planować jutrzejszy wieczór. Musiał się do niego doskonale przygotować. Najlepiej jak to tylko możliwe. Powoli wchodziła po schodach. Kwiaty w całym domu były już podlane. W prawie całym domu. Uważnie stąpała po jasnych stopniach i modliła się, żeby w tym momencie przyjechała Dominika. Gdyby teraz usłyszała pisk opon, dźwięk domofonu lub podniesiony głos siostry, musiałaby wrócić na dół. W domu jednak panowała absolutna cisza, a ona była coraz bliżej górnego holu. Żaden dźwięk nie przerywał wykonywanej przez nią czynności, która męczyła ją coraz bardziej. Zostały jej do podlania cztery fiołki. Jej niepokój potęgowała nie tylko myśl o pustynnych warunkach panujących w białych doniczkach ustawionych w doskonale prostym rządku. Przed momentem podlewała kwiaty w sypialni rodziców, w tym najokazalszą paproć w całym domu, stojącą na regale z książkami. Wlewając do niej wodę, zauważyła brak dużej białej koperty w miejscu, w którym leżała od ponad roku. Oblał ją zimny pot. Kilka razy powracała wzrokiem do miejsca, które do tej pory rozmyślnie omijała. Było puste. Nie mogła uwierzyć. To nie mogła być sprawka pani Halinki. Ona podczas porządków nigdy niczego nie przestawiała... Była już w górnym holu, zaświeciła światło i utkwiła wzrok w plastikowej zieleni konewki. Z szarpiącym bólem serca podeszła do pękniętego progu. Stanęła na nim obiema stopami, a on lekkim skrzypnięciem ogłosił jej połowiczne zwycięstwo. Bardzo chciała świętować całkowite, jednak już brakowało jej tchu. Musiała dać sobie trochę czasu, dlatego utkwiła wzrok w falującej w konewce wodzie i postanowiła poczekać na jej całkowity bezruch. Chciała, by zamknięte w niej niespokojne morze zamieniło się w gładką taflę jeziora. Po chwili wiedziała już, że nie doczeka takiej zmiany, ponieważ trzęsła się jej ręka. Poczuła ból palców zaciśniętych kurczowo wokół zielonego uchwytu konewki. Przełożyła konewkę do drugiej, spokojniejszej ręki. Tej, po której stronie nie było serca. Może dlatego była spokojniejsza. Światło z holu przedostające się do jej dawnej sypialni spotykało się ze światłem
ogrodowym gdzieś w okolicy łóżka. Dwie ograniczone jasności łączyły się, tworząc szarość sprawiającą, że bardzo wyraźnie widziała doskonale zapamiętane zarysy swego dawnego życia. Nie zapalaj... w tym świetle jesteś najpiękniejsza... Zrobiła krok do przodu. Próg skrzypnął. Zrobiła następny, już w absolutnej ciszy. I jeszcze jeden. Zatrzymała się, bojąc się zerknąć w bok. Woda w konewce zaczęła niebezpiecznie chlupotać. Coraz głośniej. Bała się, że za chwilę zamieni się w wodospad. Chciała uspokoić emocje, skupiając wzrok na przeszyciach narzuty przykrywającej łóżko. Nie uspokoiła się ani trochę. Jasność pokoju wystarczyła, by zobaczyła kopertę, swoją starą dobrą znajomą. Wylegiwała się na jej łóżku, tworząc wokół siebie nieznaczne wgniecenia. Nie mogła udawać, że nie wie, co kryje koperta. Napis nie kłamał. Ale przecież nie przyszła tu dziś po to, aby zmierzyć się z jej zawartością. Miała to zrobić, ale nie dziś. Przestała liczyć kroki i prawie natychmiast znalazła się przy parapecie. Spokojnie nalewała wodę do białych podstawek. W jednej z nich zrobił się menisk wypukły, lecz woda się nie przelała. Ostatni kwiatek nie doczekał się wody. To niesamowite, konewka była już pusta, ręka przestała się trząść, a do jej uszu dobiegał odgłos spadającej z wysoka wody. Dopadał ją słuchowy omam mający swój początek w ramce, na którą bała się spojrzeć. To też nie dziś. Odwróciła wzrok od okna i skupiła go na liściach bluszczu, który na wodę też musiał poczekać do jutra. Wolnym krokiem podeszła do progu. Znajome skrzypnięcie zakończyło jej dzisiejszą misję specjalną. Podeszła do poręczy schodów, wsparła się na niej obiema rękami i poczuła, że sobie poradziła. Wyszła z pokoju, myśląc, że ktoś nad nią musi czuwać, bo nie miała metalowej obręczy na szyi i panika nie ogarniała jej myśli. Domową ciszę zakłócił odgłos wody. Tym razem nie był to plusk morza ograniczonego konewką, przez chwilę słyszała szemranie górskiego strumienia. Zeszła na dół, pustą konewkę zostawiła na pierwszym schodku, ku pamięci. Miała jej przypominać o tym, że z dnia na dzień przestawała być roztrzęsioną materią w obliczu powracających wspomnień. Usiadła w salonie i choć nie miała tego w zwyczaju, położyła nogi na niskim stoliku. Zerknęła na wyświetlacz znów milczącej komórki, otworzyła nową wiadomość i zobaczyła żółtą,
uśmiechniętą buźkę, którą poprzedzały słowa: Odpisała natychmiast: Zmęczonym krokiem przeszła do jadalni. Zerknęła na stół i uśmiechnęła się do bieli leżących na nim kartek. Usiadła i na jednej z nich zaczęła zapisywać sprawunki, od których zrobienia miała rozpocząć najbliższą sobotę. Pisząc, co chwila zerkała w stronę konewki, a pusta kartka dość szybko pokrywała się treściwym maczkiem. Spontanicznie notowała wszystko, co przychodziło jej na myśl. Ze szczególną radością myślała o spotkaniu z dwiema małymi dziewczynkami i o wielkanocnym stole. Miał uginać się pod ciężarem potraw sprawiających radość i dorosłym, i dzieciom. Miał być wesoły, tak jak wesołe powinno być świąteczne alleluja. Miał być zielono-żółty, miał dawać nadzieję i słońce. Znów zerknęła na konewkę i przypomniała sobie, że mama w czasie wielkanocnym ustawiała na parapetach w salonie piękne, małe, porcelanowe kurczaczki. Nie miała pojęcia, gdzie mogłaby je znaleźć. W jej domu było mnóstwo miejsc, w których mogły być ukryte. Miała do ogarnięcia wiele tematów, ale wizyta w białej sypialni sprawiła, że uwierzyła, iż z wszystkimi sobie poradzi. Jedynie w sprawie mazurków musiała zgłosić się do pani Halinki, ale przecież nawet mama robiła identycznie. Lista, nad którą właśnie siedziała, wciąż wydłużała się i pęczniała. Nawet nie zauważyła, kiedy obok nazw wiktuałów zaczęły tłumnie gromadzić się zapiski wypływające z jej dzisiejszych przeżyć. Obok majonezu i jajek pojawił się wniosek o zaproszenie na święta Aldonki. Przy włoszczyźnie zarezerwował sobie miejsce Mikołaj, którego chciała zaprosić na czwartkową witającą gości kolację. Między wielkanocnymi słodkościami dla dziewczynek zawieruszyła się wizyta obrusów w maglu. Wracała do życia. Poczuła to wyraźnie między małymi kulkami mozzarelli a koktajlowymi pomidorkami, po których na liście pojawiły się wielkanocne stroiki. Zaplanowała zrobienie dwóch, tak jak podczas świąt Bożego Narodzenia. Na stół i na cmentarz. Wszystko, co robiła w tej chwili, nijak miało się do jej pedantycznie uporządkowanej
osobowości. Może zmieniła się pod wpływem życia? Przecież mogła o nim powiedzieć wszystko, tylko nie to, że jest poukładane. Zerknęła na leżący przed nią papierowy dowód tego, co właśnie docierało do jej świadomości. Nie musiała być poukładana do bólu, żeby funkcjonować. Nie musiała usztywniać życia i planować każdej minuty. Niektóre sprawy mogła pozostawić własnemu biegowi. Czuła, że odgłos skrzypiącego dziś progu sprawił, iż nie musiała już dyscyplinować własnej pamięci. Mogła z tym skończyć. Mogła zacząć czerpać z niej dobre chwile i nareszcie urozmaicać nimi dni powszednie. Za tydzień o tej porze w jej domu miało się pojawić wielu gości. Postanowiła, że na czwartkowej kolacji nie może zabraknąć Mikołaja. Powinien być z nią w czwartek. Piątkowy wieczór miała spędzić z kim innym. Poza tym obecność wielu gości zmuszała ją do snu w białym łóżku. Nie wiedziała, czy temu podoła, ale chciała spróbować. Chciała znów spocząć w swojej świątyni czytania. Poczekać na nocną ciszę, poprosić panią Irenkę o wsparcie duchowe, nakarmić się przed tą nocą spojrzeniem ciotki Anny i wśród wszystkich dobrych emocji, które miały nawiedzić ją i jej dom, otworzyć białą kopertę. Przenieść wzrok znad Niagary do kościoła i bez lęku przypomnieć sobie wszystko, o czym do niedawna bała się choćby pomyśleć. Kupić palmę. Dopisała na liście: Poszukać na bazarku bazi do świątecznego bukietu.Kupić dla dziewczynek spineczki z niebieskimi różyczkami.Buty białe, kremowe czy błękitne? Było coraz później. Zerknęła na zegarek stojący na kominku wśród rodzinnych zdjęć. Oniemiała, właśnie zaczynał się piątek. Kolejny dzień radzenia sobie z wyzwaniami. Nachyliła się nad kartką i dopisała: Już czas na sen... Wstała i lekkim krokiem wchodziła po schodach, nie bojąc się już niczego. Nic a nic. Chyba udało się jej zaprzyjaźnić z własnym strachem. Czy to w ogóle możliwe? Może... I pomyśleć, że przyszedł tu sam, z wolnej i nieprzymuszonej woli. Nie wiedział, co z sobą począć. Stał jak nie na swoich nogach, czuł się zagubiony, rozglądał się po dużym pomieszczeniu, w którym pracowały cztery kobiety. Każda siedziała przy maszynie do szycia i była czymś zajęta, jednak gdy wszedł, podniosły się na niego cztery pary prześwietlających do kości oczu. Poczuł się tak, jakby z dużej odległości
był ważony, mierzony i oceniany. Trwało to kilka dobrych minut, po upływie których kobiety wróciły do swoich zajęć, a on stał wciąż w jednym miejscu i miał wrażenie, że niczym nie różnił się od wyrastających gdzieniegdzie manekinów. On jednak miał głowę i nagle usłyszał stłumiony, dobiegający zza bardzo długiego parawanu cieniutki głos: – Pani Gosiu, kto przyszedł? – Jakiś pan – odpowiedziała pracująca najbliżej drzwi kobieta, nie zaszczyciwszy go spojrzeniem. – Proszę chwileczkę poczekać. Zaraz się panem zajmę – usłyszał ten sam głos. Nie odezwał się ani słowem. Był niepocieszony. Liczył na to, że spotka tu Hankę, ale najprawdopodobniej się przeliczył. Jak zwykle. – Tu dobrze... Mikołaj zastrzygł uszami, łowiąc dobiegający zza parawanu głos zagłuszany regularnym stukotem pracujących maszyn do szycia. – Myślę, że długość też jest dobra, ale w talii będę musiała trochę zebrać. – Na moment za parawanem zapadła cisza. – Teraz proszę się odwrócić. Tu dobrze... tu dobrze... długość zamka też wydaje się dobra, chociaż nie mogłam się zdecydować. To co, pani Haniu? Zostawiamy, tak jak jest? A jednak! Gdyby mógł, to wrzasnąłby z radości, ale wlepił tylko wygłodniały wzrok w artystycznie udrapowane płótno parawanu. – To jak? Może być? – zapytał po raz kolejny głos. – Jest piękna – usłyszał pełen uniesienia głos Hanki. Żałował, że nie miał odwagi, by wtargnąć za parawan. – Naprawdę mi się podoba, choć przyznaję, nie byłam przekonana do tej długości. – Pani Haniu, panna młoda będzie w długiej, dziewczynki też, a pani ma takie wystrzałowe nogi, że grzechem byłoby je zasłaniać. A żeby ksiądz oczami nie strzelał, to taka długość jak teraz będzie w sam raz. A na plecach dobrze? Nie czuje pani zamka? Bo jakby coś było nie tak, to mogę bardziej podszyć. – Wszystko jest dobrze, a sukienka jest cudna. Dziękuję bardzo. – To odpinamy i zdejmujemy. – O mało się nie przewrócił z wrażenia, gdy usłyszał dźwięk odpinania suwaka. – Dzisiaj skończę
zabawę z małymi. Zostały mi tylko różyczki do przyszycia. Odprasuje się je wszystkie i może je pani odebrać jutro po południu, będę tu do szesnastej. Nie mógł się doczekać chwili, gdy ją zobaczy. Nieoczekiwanie zza parawanu wyszła, a raczej wytoczyła się ogromna kobieta. Wysoka i otyła. Z jej nosa zabawnie zsuwały się maleńkie, okrągłe okularki w złotych oprawkach, znad których dostrzegł ciekawskie spojrzenie, ale gdy usłyszał sympatyczne „dzień dobry”, natychmiast rozpoznał głos zupełnie niepasujący do powierzchowności tej kobiety. Podczas gdy jej dźwięczny, miły głos brzmiał jak śpiew ptaka, ona wyglądała jak herod-baba. – A pan to pewnie od pani Hani? – śpiewnie zagadnęła go krawcowa. Na jej szyi dyndał wesoło dwukolorowy, żółto-niebieski centymetr krawiecki. – Tak, dzień dobry. – Nie mógł się skupić na rozmowie. Nasłuchiwał dźwięków zza parawanu. – Proszę tu do mnie podejść. Zdejmę miarę na garnitur. Musimy się spieszyć, bo czasu mamy nie za dużo. Ale niczym się proszę nie przejmować, z wszystkim zdążymy, będzie ubranko jak się patrzy. O, tutaj proszę. Kobieta ustawiła u jego stóp niezbyt wysoki i podłużny taborecik. Gdyby to wielkie halo z garniturem było wymysłem jego matki, nie wytrzymałby tu ani chwili dłużej, ale nie było, więc zgodnie z poleceniem stanął na nieco chybotliwym zydelku. – A teraz proszę to z siebie zdjąć, chcę, żeby był pan w samej koszuli. Znów posłusznie wykonał polecenie. Podczas gdy kobieta z ogromną wprawą i zdumiewającą szybkością mierzyła mu wszystko, co się tylko dało, on uporczywie wpatrywał się w miejsce, w którym kończył się parawan, i to unosząc ręce, to je opuszczając, czekał, aż zobaczy Hankę. Nie mógł się doczekać jej spojrzenia, jednocześnie bardzo się go obawiając. Był pewien, że wyraz jej oczu całkowicie odkryje przed nim jej nastrój. To jedno spojrzenie miało mu objawić całą prawdę o jej samopoczuciu. Wciąż nie wychodziła. Był to chyba zły znak, zwłaszcza że na
pewno wiedziała już o jego obecności tutaj. Im dłużej nie wychodziła, tym jego szanse na ujrzenie wesołych oczu malały. Był tak pochłonięty oczekiwaniem, że nie robiły na nim wrażenia nawet pomiary, których krawcowa dokonywała właśnie w okolicy jego rozporka. Gdy poczuł jej dłoń wsuwającą się za guzik od spodni, spojrzał na nią zdziwiony, a ona zapytała rzeczowo: – Czy te spodnie są wygodne, jeśli chodzi o szerokość w pasie? – Tak – odpowiedział, czując się trochę niezręcznie. Znów skierował wzrok na parawan i napotkał zamyślone spojrzenie Hanki. – Cześć – przywitała się. Niewiele mógł wywnioskować z jej głosu. Nie zdążył się odezwać, bo szalejąca z centymetrem w dłoni kobieta już mówiła. – Pani Haniu, jeżeli chce pani zobaczyć sukieneczki dla dziewczynek, to proszę podejść do tego wieszaka – wskazała na jeden z końców długiego wieszaka zajmującego całą długość pracowni. – Sukieneczki wiszą gdzieś na końcu. Hanka powoli przeszła w stronę wieszaka. Podążał za nią wzrokiem. Wyglądała bardzo elegancko. Miała na sobie czarną sukienkę i czarny żakiet w białe groszki. Włosy upięła podobnie jak wtedy, gdy spotkał ją w szkole. – A teraz proszę jeszcze raz podnieść do góry ręce. Zrobił to, o co poprosiła go krawcowa, i znów czuł, jak dwukolorowy centymetr pospiesznie ślizgał się po materiale jego koszuli. Hanka zdjęła z wieszaka jedną małą sukieneczkę i w końcu zobaczył jej uśmiech. Rzucił okiem na podziwianą przez nią kreację i dostrzegł, że rzeczywiście była bardzo ładna. – Śliczna! – westchnęła z zachwytem Hanka i odwiesiła ją na miejsce. Przeniosła wzrok na niego, a on stał z uniesionymi do góry rękoma i czuł się jak skończony idiota. – Może już pan opuścić ręce. Proszę zejść na podłogę, został mi tylko jeszcze rozstaw barków i będzie pan wolny. Raz, dwa i już. Ale, pani Haniu, ten nasz drużbant to prawdziwy chłopak śląski, w barach szeroki, w pupie wąski. Kobieta zaczęła rechotać, a jego zatkało. Na szczęście widok szczerego uśmiechu Hanki natychmiast udrożnił jego drogi oddechowe.
Patrzyła na niego i się uśmiechała, a on dopiero teraz, gdy miał ją na wyciągnięcie ręki, zaczął tęsknić najmocniej. – Może się pan już ubrać. Za tydzień garnitur będzie gotowy. Rozumiem, pani Haniu, że szyjemy tak jak pani prosiła, nie bawimy się w żadne kamizelki. – Myślę, że bez kamizelki będzie lepiej... Chyba że Mikołaj woli inaczej. Chciałbyś mieć kamizelkę pod marynarką? – Popatrzyła na niego pytająco, a on oddałby wszystko, żeby ten cały dzisiejszy cyrk dotyczył ich ślubu. Było inaczej. Nie potrafił się oszukiwać. – Wolę bez – odpowiedział i włożył swą cienką kurtkę. Z dnia na dzień robiło się coraz cieplej, chociaż mama trąbiła mu wczoraj do ucha, że się za cienko ubiera, bo kwietniowa pogoda jest bardzo zdradliwa. Nagle zrobiło mu się gorąco. Obok stanęła Hanka. Na tyle blisko, że poczuł doskonale mu znany zapach jej perfum. – To co, pani Haniu? Szykować sukieneczki na jutro? Nie patrząc, odszukał jej dłoń i poczuł przyjemne ciepło doskonale przylegające do jego dłoni. – Nie, pani Marianno, nie musi się pani spieszyć. Jutro mam tyle spraw do załatwienia, że do czwartej mogę nie zdążyć. Umówmy się, że po sukienki podjadę w poniedziałek koło piątej. Nie będzie za późno? – Pani Haniu, a gdzie tam za późno?! U mnie teraz najgorętszy czas, koniec postu, śluby, chrzciny i takie tam.... Taki ruch w interesie, że nie wiem, w co mam ręce włożyć. Czyste urwanie głowy! A garnitur kto odbierze? – Ja – odpowiedzieli jednocześnie. – Ja – powtórzył już sam, odpierając spojrzenie Hanki. – Ale... – Nie ma żadnego ale – przepychali się wzrokiem. – Czy to wszystko? – zapytał wpatrującą się w nich panią Mariannę. – Tak. Są już państwo wolni – odpowiedziała krawcowa, wieszając niebiesko-żółty centymetr na szyi. – W takim razie do widzenia. Chodźmy. – Pociągnął za sobą oniemiałą Hankę, która ledwie zdążyła się pożegnać. Gdy tylko zamknął za sobą drzwi pracowni rozbrzmiewającej regularnym stukotem maszyn do szycia, od razu pochwycił Hankę w swoje spragnione ramiona i nie
bacząc na codzienny ruch uliczny, mocno ją przytulił. – Co słychać? – szepnął jej do ucha. – Lepiej, ale zaraz znów będzie gorzej, bo mnie zmiażdżysz. – Nie obawiaj się – wciąż szeptał. – Dokąd idziemy? – A która jest... – Nie dokończyła, przeszkodził jej, bo nie mogąc się opanować, wpił się w jej pachnącą szyję – Mikołaj, proszę cię... – broniła się – uspokój się... nie jesteśmy tu sami... dookoła są ludzie... Mikołaj, co ty wyrabiasz? – protestowała zawstydzona, ale nie potrafiła się przed nim obronić. Jej protesty działały na niego zachęcająco. – Nic mnie to nie obchodzi! – Mikołaj, ale ja cię proszę... – A ja nie mam najmniejszego zamiaru cię słuchać. Chodźmy do mnie, proszę cię... – Wyczuwał na sobie dotyk jej ciała tak dokładnie, że był bliski pomieszana zmysłów. Doprowadzała go do najprzyjemniejszego w życiu szału. – Chyba zwariowałeś? – Po mistrzowsku oceniła jego stan. – Jeszcze nie... Ale jak teraz ze mną nie pojedziesz, to na pewno zwariuję. – Mikołaj... uspokój się... ja muszę wracać do pracy. Pozwól mi przynajmniej zerknąć na zegarek. – Nie pozwalam. Możesz zerkać tylko na mnie. – Poluźnił uścisk i odważnie zajrzał w jej oczy. To, co w nich ujrzał, sprawiło, że poczuł w sobie gotowość, tu, na środku chodnika, do walki o nią, choćby z nią samą. Jej miodowe oczy były identyczne jak wtedy na wywiadówce. Nieobecne. – Co u ciebie? – zapytał więc poważnie, uspokajając swoją rozbuchaną i cwałującą w zawrotnym tempie wyobraźnię. – Lepiej – odpowiedziała niezbyt przekonująco. Zauważył, jak mocno musiała zapracować na uśmiech, który właśnie oglądał. Chciała coś dodać, ale nie mógł patrzeć, jak się męczy, i zamknął jej usta pocałunkiem. Smakowała jak nigdy dotąd, za każdym razem bardziej. Ktoś go potrącił, dlatego odkleił się najpierw od jej ust, potem od niej. – Tęsknię za tobą. – Z dystansu wpatrywał się w jej oczy i tym razem wydały mu się bliższe niż przed chwilą. – A ty? – taka ciekawość z jego strony mogła okazać się zgubna.
– Też tęsknię. Przytul mnie... Spełnił jej prośbę, ale tym razem nie miażdżył jej swoją tęsknotą. Skoro za nim tęskniła, nie musiał więzić jej przy sobie. Mógł jej pozwolić na dobrowolność. Przytulał ją delikatnie i nareszcie mógł odetchnąć z ulgą. Podążali znów w odpowiednim, tym samym kierunku. – Bądź ze mną cały czas, nie uciekaj, proszę cię. – Mikołaj – pogładziła go po policzku – ja przecież nie uciekam. Już nie. Ani przed tobą, ani przed niczym innym. Kiedyś prosiłam cię o czas, a teraz proszę cię o jeszcze tylko kilka chwil dla moich wspomnień. Poza tym w tym tygodniu muszę przygotować się do świąt. Już w czwartek będę miała dom pełen gości. Zapraszam cię na czwartkową kolację. Poznasz ciotkę Annę i jej syna Stevena. Będą pani Irenka, Iwonka z Jurkiem i dziewczynkami, Dominika z Przemkiem... Przyjdziesz? Patrzył na nią, udając, że się waha. – Nie wyobrażam sobie, że mogłoby cię nie być – dodała szczerze. – Ale ja chcę mieć cię tylko dla siebie. Nie chcę się tobą z nikim dzielić, nawet z panią Irenką – uśmiechnął się na wspomnienie tej kobiety. – Nie bądź taki zachłanny. – Sprytnie wywinęła rękę i zerknęła na zegarek. – Boże, Mikołaj... Muszę biec. – Nie idź... proszę... Chodźmy gdzieś... usiądźmy... – Znów wdychał zapach jej szyi. – Przecież wiesz, że nie mogę. – Zrób to dla mnie – Wlepił usta w jej szyję. – Mikołaj, ja też cię proszę. Uspokój się! Ludzie patrzą. – To niech się uczą... – zamruczał. – Mikołaj! Jeżeli natychmiast nie przestaniesz, to... – To co? – prowokował ją słowami i zachowaniem. Pozwalał sobie wciąż na więcej. Bez wahania zaczął odpinać guziki jej żakietu. – Mikołaj! Chyba oszalałeś! Co się z tobą dzieje?! – Jej poważny ton zbił go z tropu i mocno otrzeźwił. Patrzyła na niego wystraszonymi oczami. – Przepraszam cię, nie panuję nad sobą. – To zacznij! – syknęła i zdenerwowana odrzuciła jego dłonie.
Kolejny raz dziś oniemiał. Nie poznawał jej. – Muszę już iść! Do zobaczenia w czwartek! – Odwróciła się i odchodziła, podczas gdy on stał jak wryty. – Hanka... proszę cię... przepraszam... – plątał mu się język, a ona, korzystając z jego zaszokowania i niepozbierania, nie oglądając się ani razu, wsiadła do samochodu i ze złością trzasnęła drzwiami. Nie wierzył własnym oczom. Wycofała, zdrowo mieszając kołami. Przez szybę dostrzegł jej szczery i radosny uśmiech. Ogłupiał. Nie wiedział, o co chodzi. Nie pojmował jej zachowania. Przejeżdżając obok niego, zwolniła. Uchyliła szybę. Zdążył tylko krzyknąć „przepraszam!”. – Nie gniewam się! – usłyszał jej wesoły głos. – Pa! – Przesłała mu całusa i odjechała. Natychmiast stracił ją z oczu. Stał nieruchomo jeszcze dobrą chwilę i niezbyt przytomnie wgapiał się w sznur jadących aut. W końcu dotarło do niego, że uciekła, zwiała, udając obrażoną. Był ciekaw, czy zdawała sobie sprawę z tego, jak bardzo podkręciła go takim zachowaniem. Stracił rozsądek. Nie zdarzało mu się to często, a jeżeli już, to tylko przy niej. Wsiadł w samochód i postanowił za nią pojechać, dogonić i zrobić z nią porządek. Nie zdążył jeszcze włożyć kluczyka do stacyjki, gdy usłyszał piknięcie telefonu. Natychmiast otworzył otrzymaną wiadomość. Przeczytał i wyobraził sobie jej uśmiech towarzyszący pisaniu tych słów. Odpisał bez zastanowienia: Nie takiej odpowiedzi oczekiwał.