Podziękowania Jestem wdzięczny za błogosławieństwo, jakim jest moja żona, wspaniała towarzyszka w mojej ziemskiej wędrówce. Jestem też wdzięczny moim rodzicom, którzy już odeszli z tego świata: mamie, która w dobrych czasach nauczyła mnie czułości i miłości, oraz ojcu, który nauczył mnie pracować i zadawać pytania. Dziękuję również mojemu wydawcy, Jonathanowi Karpowi, który pragnął wydać tę książkę od chwili, gdy po raz pierwszy o niej usłyszał, i wykazał się odwagą oraz wiarą w moje umiejętności. Dziękuję także Laurie Liss, mojej agentce i drogiej przyjaciółce, za entuzjazm dla tej książki. Niniejsza książka to owoc trzydziestu lat mojego rozwoju duchowego, w którego trakcie miało na mnie wpływ wiele książek i esejów pióra znakomitych, inspirujących autorów. Ich nauki odcisnęły swoje piętno nie tylko na moim życiu, ale również na każdej książce, którą napisałem. Wśród pisarzy tych znajdują się: Og Mandino, C.S. Lewis, M. Scott Peck, Marianne Williamson, dr George G. Ritchie, dr Wayne Dyer oraz Don Miguel Ruiz. Jestem wdzięczny wszystkim, którzy prosili, bym swoje wskazówki przelał na papier. Niniejsza książka jest dla was oraz dla tych, których kochacie.
Mojemu Ojcu niebieskiemu – za Jego przewodnictwo, miłość i błogosławieństwa, łącznie z tymi, które pojawiły się pod postacią przeciwności losu.
Najważniejsza opowieść, jaką kiedykolwiek napiszemy, to nasze własne życie – nie tuszem, ale naszymi decyzjami. Z mojej książki Podarunek
Dlaczego napisałem tę książkę Nieco ponad dziesięć lat temu podpisywałem książki w Dayton w stanie Ohio. W pewnej chwili podeszła do mnie nauczycielka, jedna z moich czytelniczek, i wręczyła mi kopertę z pieniędzmi. „Moi uczniowie zebrali je na pańską organizację charytatywną dla maltretowanych dzieci", wyjaśniła, po czym zapytała: „Czy istnieje szansa, by przyszedł pan i im podziękował?". Przebywałem w Dayton jeszcze jedną dobę, więc umówiłem się na spotkanie z uczniami następnego dnia po południu. Zakładałem, że zobaczę się z młodymi ludźmi, podziękuję im za datki i powiem kilka słów o znaczeniu czytania oraz pisania. Kiedy przybyłem na miejsce, ujrzałem przed szkołą kilka autobusów. Ku memu zaskoczeniu spotkanie z kilkoma uczniami okazało się zjazdem młodzieży z całego okręgu. „Ma pan godzinę", powiedziała do mnie nauczycielka. Kiedy gorączkowo zastanawiałem się, o czym mówić do tłumu uczniów zebranych w sali, wpadłem na pomysł, by opowiedzieć im o wszystkim, co chciałbym wiedzieć, kiedy byłem w ich wieku. I właśnie tak postąpiłem. Przez godzinę bardzo szczerze opowiadałem o sobie, a młodzież słuchała mnie w całkowitej ciszy. Mniej więcej w połowie wystąpienia zauważyłem, że niektóre osoby płaczą. Kiedy skończyłem, uczniowie wstali i bili mi brawo, po czym ustawili się w kolejce, by się ze mną przywitać. Niektórzy chcieli opowiedzieć mi historie z własnego życia. Niektórzy prosili tylko o to, aby ich objąć. Tamto popołudnie stało się dla mnie początkiem podróży, która zaprowadziła mnie do wielu miejsc na całym świecie i w czasie której dzieliłem się swoim przesłaniem z setkami tysięcy ludzi z bardzo różnych środowisk, od American Mothers, Inc., absolwentów zarządzania na Uniwersytecie Harvarda i Million Dollar Round Table (stowarzyszenia największych na świecie firm ubezpieczeniowych i pracowników służb finansowych) po wychodzących z nałogu narkomanów
i odsiadujących wyroki zbrodniarzy. Podobnie jak w czasie mojego pierwszego wystąpienia, również podczas każdego następnego doświadczałem żywej reakcji ze strony widowni. I za każdym razem słuchacze mojego wykładu prosili o jego pisemną wersję, aby móc udostępnić moje wskazówki tym, na których im zależało. Niniejsza książka jest odpowiedzią na ich prośby. Początkowo mój wykład nie miał nazwy i określałem go po prostu jako „pogadankę". Dopiero ponad pięć lat po pierwszym wystąpieniu zacząłem go nazywać „Czworo drzwi". Porównanie do drzwi spodobało mi się z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że przechodzenie przez drzwi wymaga wiedzy, zamiaru i działania. Nie możemy przejść przez drzwi, których nie potrafmy znaleźć, ani nie możemy przez nie przejść, nie poruszając się. Drugi powód jest taki, że kiedy przestąpimy próg, nie jesteśmy już w tym samym miejscu, w którym byliśmy do tej pory. Stwierdzenia te są prawdziwe w wypadku każdych drzwi, czy też zasad, opisanych w tej książce. Wierzę, że najwspanialszą rzeczą, która łączy wszystkich ludzi, jest pragnienie, aby nadać własnemu życiu sens. W ciągu ostatnich dwudziestu lat spotkałem tysiące osób i poznałem wiele historii z ich życia. Nazbyt wiele z nich żyje, jak to określił Thoreau, „w cichej rozpaczy"*. Żyją, nie zaznając należnej im radości, poniżej własnych możliwości, ograniczone niewiedzą o swoim potencjale. Do pewnego stopnia odnosi się to do nas wszystkich. Niniejsza książka mówi o tym, jak poczuć radość, osiągnąć wolność, korzystać z własnej mocy i nadać życiu sens. O dobroczynnym wpływie każdego z tych czynników – każdych z tych drzwi – może świadczyć moje życie oraz historie osób, z którymi podzieliłem się swoim przesłaniem. Jeśli zastosujecie choćby jedną z czterech zasad, stwierdzicie natychmiastową pozytywną zmianę w swoim życiu. Jeśli postanowicie zastosować je wszystkie, wkrótce staniecie się zupełnie innymi ludźmi, niż jesteście obecnie. Wybór należy do was. Ponieważ, jak się już niedługo przekonacie, w czworgu drzwi chodzi wyłącznie o dokonywanie wyborów.
* H.D. Thoreau, Walden, czyli życie w lesie, tłum. H. Cieplińska (przyp. tłum.).
Fundamenty Od początku mojej kariery pisarskiej księgarnie mają problem z zaklasyfikowaniem moich powieści, co traktuję z lekkim rozbawieniem. Widywałem swoje książki w najróżniejszych działach: literatura piękna, romanse, filozofa, popularni autorzy, literatura inspirująca rozwój duchowy, poradniki, literatura religijna. Gdybyście to mnie zapytali, co piszę, odpowiedziałbym, że przelewam na papier historie, które opisują ludzkie przeżycia, i upowszechniam ideały inspirujące rozwój duchowy. Niniejsza książka jest kompilacją moich przekonań w formie niebeletrystycznej. Przyznaję otwarcie, że wierzę w Boga. Nie robię z tego żadnej tajemnicy. Mówiąc dokładniej, wierzę we wszechmiłującego, działającego celowo Boga, który zsyła na nas trudności, abyśmy mogli się rozwijać duchowo. Bóg, w którego wierzę, nie jest beztroskim bóstwem, którego jedynym celem jest to, aby wszyscy się dobrze bawili. Tego typu istota byłaby równie bezradna i obojętna jak rodzic, który wysyła dziecko do college'u tylko po to, by miało gdzie imprezować. Życie jest ciężkie. Jest jednak też celowe. I, uwaga, ostatecznie miłość zwycięża. Oprócz tego nadrzędnego założenia uznaję też istnienie trzech fundamentalnych prawd, na których opierają się zasady czworga drzwi. Bez tych prawd nie byłoby uzasadnienia dla tej książki, ponieważ przemiana osobista byłaby bezsensowna i niemożliwa. Wraz z moją wiarą w Boga prawdy te tworzą istotę mojego osobistego systemu wyznaniowego i jestem przekonany, że, w dużym stopniu, są oczywiste.
WOLNA WOLA Prawda pierwsza. Najwspanialszym darem, jaki posiada i zawsze będzie posiadał człowiek, jest wolna wola. Wszystkie nasze sukcesy i dokonania są wynikiem kierowania się przez nas naszą wolą. To samo dotyczy naszych największych
porażek i błędów. Nawet znajdując się pod największą presją, możemy postąpić zgodnie ze swoją wolą. Jak napisał doktor Viktor E. Frankl, sławny psychiatra, żyjąca ofiara holokaustu, w doniosłej książce Człowiek w poszukiwaniu sensu: Człowiekowi można odebrać wszystko z wyjątkiem jednego – ostatniej z ludzkich swobód: swobody wyboru swojego postępowania w konkretnych okolicznościach, swobody wyboru własnej drogi*. Swej wolności można się wyrzec, częściowo lub całkowicie, ale nawet akt rezygnacji z prawa do wyboru jest również, sam w sobie, wyborem.
ROZWÓJ DUCHOWY Prawda druga. Nie jesteśmy przypadkowym tworem Boga ani natury. Wszechświat objawia się nam jako spójny system i nasze pojawienie się na tej ziemi ma cel. Wszystko, czego doświadczamy, ma służyć naszemu duchowemu wzrostowi i rozwojowi. Mówiąc obrazowym językiem, ziemia to szkoła – boska instytucja edukacyjna dopasowana do możliwości każdego z nas.
MOŻLIWOŚĆ ZMIANY
Wszyscy jesteśmy w ruchu. Zawsze. Ci, którzy nie wspinają się ku czemuś, spadają w nicość. Z mojej książki Na rozstaju dróg
Prawda trzecia. Przemiana duchowa jest nie tylko możliwa – jest również nieunikniona. Jedyną stałą rzeczą w naturze jest zmienność i wszystko – od galaktyk
po atomy – znajduje się w stanie ciągłych zmian. Łącznie z nami. Nasze ciała się starzeją, nasze mięśnie rosną lub zanikają. Każdego dnia w naszych organizmach powstają i giną miliony komórek. Duchowa część naszego bytu jest równie dynamiczna jak część fizyczna. I, podobnie jak w wypadku naszego ciała, zmiana duchowa jest efektem ćwiczenia woli. Tak jak pewne wybory dotyczące ciała, na przykład, czy dobrze zjeść, czy się pogimnastykować, będą miały zarówno krótko-, jak i długoterminowe następstwa, tak i nasze wybory w kwestiach ducha wpłyną na nasze duchowe samopoczucie i rozwój. Wzrastamy lub malejemy duchowo w zależności od tego, czy zbliżamy się do światła, czy do ciemności, miłości czy nienawiści, wybaczenia czy pretensji, spokoju czy udręki. To, że się zmieniamy, jest pewnikiem. To, jak się zmieniamy, pozostaje w ścisłej zależności od naszych decyzji oraz od siły i sposobu, w jaki korzystamy z naszej wolnej woli.
Natura zmiany Każda rewolucja zrodziła się z myśli w głowie jednego człowieka. RALPH WALDO EMERSON
Wszelkie czyny zaczynają się od myśli. Choć nie wszystkie myśli rodzą się w naszych umysłach, ta, na której postanawiamy się skupić, staje się ważna. Zdolność do skupienia się i skierowania myśli w jakimś kierunku jest, sama w sobie, aktem woli. Kiedy chcemy zmienić fizyczne okoliczności, w których się znajdujemy, w naszych umysłach pojawia się myśl, na której się skupiamy i którą zaczynamy rozwijać. Ostateczny efekt myśli może być o wiele bardziej dalekosiężny, niż jesteśmy w stanie przewidzieć.
Potęga myśli
16 lipca 1945 roku na poligonach wojskowych na pustyni w pobliżu Alamogordo w stanie Nowy Meksyk przetestowano pierwszą bombę atomową. Nikt, kto tego dnia obserwował wybuch, nie miał pojęcia, co się stanie. Naukowcy spekulowali co do wielkości eksplozji. Jeden z nich przestrzegał, że istnieje ryzyko, że bomba wywoła jądrową reakcję łańcuchową, która zniszczy cały wszechświat. Wszechświat ocalał, jednak wybuch był potężny. Uwolniona energia wynosiła ponad osiemnaście tysięcy ton – co równało się całej energii produkowanej i zużywanej w Stanach Zjednoczonych co trzydzieści sekund: przez każdy samochód, lampę, zmywarkę do naczyń, samolot, lokomotywę spalinową, wszystko. Jednak energia ta została uwolniona w kilku milionowych częściach sekundy i na powierzchni o szerokości wynoszącej zaledwie kilka centymetrów. Skutki eksplozji były przerażające. Trzydziestometrowa wieża, na której umieszczono bombę, wyparowała. Obłok, który się utworzył po wybuchu, wzniósł się na wysokość ponad dziesięciu kilometrów, wyżej niż Mount Everest. Na obszarze setek metrów wokół miejsca wybuchu piasek pustynny zamienił się w szkło. Znamienne jest to, że atom, który zapoczątkował eksplozję, był tak mikroskopijnych rozmiarów, że trzeba by miliona takich atomów ustawionych w jednej linii, aby pokryć szerokość ludzkiego włosa. Atom to idealna metafora myśli. Podobnie jak atom, nieskończenie mały przebłysk ludzkiej myśli może zapoczątkować reakcję łańcuchową, która zmieni nie tylko życie ludzi, ale możliwe, że również cały świat. Egipskie piramidy, demokracja, komunizm, Wielki Mur Chiński, nawet bomba atomowa – każdej z tych rzeczy dała początek myśl w głowie jednego człowieka. Kiedy myśl ta została wypowiedziana, weszła w interakcję z poglądami innych ludzi i wywołała reakcję łańcuchową, która stała się na tyle potężna, że doprowadziła do istotnej zmiany fizycznej. Równie ważne jak zmiany fizyczne, które są skutkiem nowych koncepcji, są trwałe zmiany wewnętrzne, które zachodzą w naszych umysłach. Oliver Wendell Holmes napisał:
Ludzki umysł, raz poruszony przez nową ideę, nigdy nie wraca do swych pierwotnych wymiarów**. Aby zrozumieć prawdziwość tego stwierdzenia, pomyślcie o globalnym wpływie idei, takich jak chrześcijaństwo, komunizm czy ewolucjonizm.
Magnesy i mapy Nowa idea, kiedy przyswoi ją nasz umysł, staje się mentalnym magnesem: punktem zbiorczym dla podobnych i komplementarnych idei. Są to obrazy mentalne, opowieści, legendy, poglądy filozoficzne, hasła i tym podobne. Psychologowie czasami określają taką kompilację przekonań mianem naszych map mentalnych. Wszyscy mamy takie mapy. Wiele osób nie rozumie jednak, że te mapy są tak samo realnym światem jak drogi utwardzone pokazane na mapie samochodowej. Mapy mentalne są jedynie symbolami, które mają nam pomóc osiągnąć cele – w przenośni i dosłownie. Niestety, na mapach mentalnych ZAWSZE są błędy. Nasze mapy, rysowane już w niemowlęctwie i dzieciństwie, są mocno zakodowane w naszym umyśle i trudne do zmiany. Istnieje ku temu sensowny powód. Mapy te zostały stworzone, aby pomóc nam przetrwać. Dlatego wiele lat po tym, jak stały się przestarzałe, nawet nieaktualne, nadal ich się kurczowo trzymamy – stosując przestarzałe interpretacje przeszłych doświadczeń do nowych i niepowiązanych z nimi okoliczności. To tak, jakby przyjąć, że skoro mapa drogowa Chicago pomogła wam przejechać przez to miasto, równie dobrze posłuży wam w Pekinie. Niestety, mylne drogi na naszych mapach mentalnych trudniej rozpoznać niż te na mapach papierowych. Trzeba chęci, wysiłku i koncentracji, aby je skorygować. Niektórzy ludzie nigdy nie zadają sobie tego trudu. Ludzie ci uważają, że życie nie ma sensu, że los sprzysiągł się przeciwko nim, podobnie jak myślałby ktoś, kto próbowałby znaleźć drogę do centrum Pekinu, posługując się mapą Chicago. Każda zmiana w naszej mapie mentalnej może mieć rzeczywisty wpływ na
sposób, w jaki postrzegamy świat. Jednak wprowadzenie zmiany nie jest rzeczą łatwą i większość ludzi poświęca więcej czasu obronie swoich przekonań niż poszukiwaniu prawdy. Istnieją dwa zasadnicze powody, dla których sprzeciwiamy się zmianom w naszych mapach mentalnych. Po pierwsze, znacząca zmiana poglądów lub pozbycie się ich grozi nam bezbronnością w niebezpiecznym świecie – co ze zrozumiałych względów jest przerażającą perspektywą. Po drugie, nauczyliśmy się, że większość docierających do nas wiadomości powinna być przefiltrowana. Były czasy, kiedy ludzie wierzyli prawie we wszystko, co usłyszeli w radio i telewizji lub przeczytali w gazecie. Reklamy w środkach masowego przekazu były uważane za świętą prawdę. Jak słowa Waltera Cronkite'a. Albo Pismo Święte. Z upływem czasu nauczyliśmy się jednak, że „prawda" nie zawsze jest prawdą. Przekonaliśmy się, częstokroć w bolesny sposób, że „prawda", jaką nas karmiono, jest czasami wypaczona z powodów komercyjnych, ukrytych celów albo wadliwych map innych ludzi. W rezultacie doświadczenie nauczyło nas filtrować większość informacji, które słyszymy. Nauczyliśmy się ostrożności. Ostrożność to błogosławieństwo. Gdybyśmy nie przesiewali tej niewiarygodnie dużej masy informacji, które bombardują nas każdego dnia, zmienialibyśmy się w nieprzydatny i absurdalny sposób. Pomimo tego mechanizmu nasze mapy jednak się zmieniają. Zmieniają się, kiedy jesteśmy poddawani procesowi formalnej edukacji. Zmieniają się z powodu nowych przeżyć oraz spotkań z nowymi ludźmi. Zmieniają się pod wpływem książek, które czytamy. Niektóre zmiany są wywołane wielokrotnie powtarzaną propagandą medialną: reklamami, społecznymi i politycznymi przekazami, za którymi zawsze stoją czyjeś ukryte motywy. Do istotnej zmiany na naszej mapie mentalnej dochodzi, kiedy w naszym życiu dzieją się poważne sprawy, takie jak bolesne przeżycia, utrata i choroba. Badania pokazują, że ludzie najczęściej wprowadzają istotne zmiany w swoim życiu po śmierci bliskiej im osoby.
Wszyscy uczciwi i zdrowi umysłowo ludzie dorośli zdają sobie sprawę z tego, że ich mapy mentalne – jeśli są ich w ogóle świadomi – zawierają absurdy i kłamstwa. Wiedzą z własnego doświadczenia, że czasami ich mapy ich zawodzą albo prowadzą w niechcianym kierunku. Dlatego właśnie tak wielkie sumy pieniędzy są wydawane na terapie, kursy technik samodoskonalenia się oraz poradniki. Mądrzy ludzie poszukują dokładnych map. A dokładne mapy wymagają uczciwości, gotowości do uczenia się oraz eksperymentowania. Może się wydawać, że to ciężka praca. Jednak życie to właśnie ciężka praca. Posługiwanie się wadliwą mapą mentalną czyni tylko tę pracę jeszcze cięższą. A z drugiej strony, niewiele jest rzeczy, które obiecują więcej emocji i radości niż uczenie się, samopoznanie i samodoskonalenie. Celem niniejszej książki jest pomóc wam skorygować i zmienić wasze mapy mentalne w sposób, który zapewni trwałe i pozytywne skutki. Kiedy uczciwie zbadacie i zakwestionujecie swoje mapy mentalne, możliwe, że poczujecie, że otworzył się przed waszymi oczami nowy świat. Ale to nie świat się zmienił, ale wasz sposób patrzenia na niego. To ekscytująca perspektywa – pełna niesamowitych emocji i możliwości zmiany. Życzę wam wszystkiego dobrego w czasie waszej podróży przez samopoznanie i rozwój.
* V.E. Frankl, Człowiek w poszukiwaniu sensu, tłum. A. Wolnicka, Warszawa 2009, s. 109 (przyp. tłum.). ** O.W. Holmes, The Autocrat of The Breakfast Table, 1858.
PIERWSZE DRZWI Uwierzcie, że istnieje powód, dla którego przyszliście na ten świat
Uwierzcie, że istnieje powód, dla którego przyszliście na ten świat
Uwierzcie. Uwierzcie w swoje przeznaczenie oraz w to, że oświetla was światło gwiazdy, pod którą się urodziliście. Uwierzcie, że zostaliście zesłani przez Boga jako strzała wystrzelona z Jego łuku. Głoszenie tego przesłania jest jedyną cechą wspólną wielkich tego świata, natomiast duchy zawodzące żałośnie nad marnością swojego losu snują się w cieniach. Wierzcie, jakby od tego zależało wasze życie… bo w rzeczywistości tak jest. Z mojej książki The Locket
Możliwe, że to dziwne stwierdzenie jak na powieściopisarza, ale moimi ulubionymi książkami zawsze były biografie. W minionych dziesięciu latach przeczytałem życiorysy ponad dwustu osób, które wpłynęły na losy świata – ta długa lista obejmuje plejadę najróżniejszych postaci od Archimedesa po Karola Wielkiego i od Adolfa Hitlera po Steve'a Jobsa. Studiując losy tych postaci, zadawałem sobie następujące pytanie:
Dlaczego niektórzy ludzie są w stanie osiągnąć tak wiele w swoim życiu – dość, by zmienić bieg historii – natomiast większość ludzi przechodzi przez życie, ledwie wzbudzając falę na swoim małym stawie? To naprawdę intrygujące pytanie. Co odróżnia ludzi wybitnych od reszty ludzkości? Czy ci, którzy zmieniają świat, posiadają jakąś szczególną cechę osobowości lub umysłu? Odpowiedź na to pytanie pojawiła się, kiedy czytałem książkę o George'u Washingtonie. Osobowości i osiągnięcia postaci, o których czytałem, różniły się bardzo, uświadomiłem sobie jednak, że niemalże wszyscy posiadali jedną wspólną cechę. Otóż: Wielcy ludzie, którzy zapisali się w historii świata, byli głęboko przekonani, że mają do spełnienia ważną misję. Niemal każdy z nich wierzył, że jego życiu przyświeca cel – że musi dokonać czegoś ważnego dla świata. Niektórym z tych postaci przekonanie o doniosłości ich życia zaszczepili rodzice lub nauczyciele. U innych przekonanie to pojawiło się w naturalny sposób, jakby już z nim przyszli na świat albo spłynęło ono na ich z nadprzyrodzonego źródła. Bez względu na to, jakie było pochodzenie tej wiary, stało się ono motorem działania i osiągnięć każdej z tych wielkich postaci. W odróżnieniu od współczesnego poglądu o „przypadkowości naszego istnienia", przekonanie, że urodziliśmy się w jakimś celu, ma moc, aby radykalnie zmienić nasze mapy mentalne. Ono naprawdę może się stać naszym drogowskazem.
MOJA OSOBISTA WIARA W BOSKĄ MISJĘ ŻYCIA Wiara w osobistą misję to zasada, która wpłynęła na moje życie i pomogła mi osiągnąć rzeczy, o których nigdy nawet nie myślałem, że są możliwe. Kiedy miałem dwanaście lat, mój dziadek, bardzo uduchowiony człowiek,
udzielił mi błogosławieństwa, mówiąc, że pewnego dnia będę „szedł z władcami tego świata". Uwierzyłem w jego słowa i przez wszystkie lata dzieciństwa i okresu dorastania czekałem na to, kiedy się urzeczywistnią. Jednak kiedy zbliżałem się do trzydziestki, spełnienie przepowiedni dziadka wydawało się równie odległe jak wtedy, kiedy byłem chłopcem. Firma, którą założyłem, zaczynała podupadać, moje zdrowie szwankowało, a w małżeństwie pojawiły się kłopoty. I to ja miałem „iść z władcami tego świata"? Pewnego wieczoru pojechałem do dziadka, aby zapytać, czy ma dla mnie inne błogosławieństwo. Dziadek pomyślał przez chwilę, po czym powiedział: „Tak, mam". Położył dłonie na mojej głowie i zaczął powtarzać, niemalże dosłownie, to samo błogosławieństwo, które wypowiedział prawie dwadzieścia lat wcześniej – jedyna różnica polegała na tym, że dodał jedno zdanie: „Mój ukochany wnuku, wkrótce podejmiesz się misji, która poruszy serca dzieci w sposób, którego teraz nie jesteś w stanie pojąć". Wyszedłem zdezorientowany. Jak to może się urzeczywistnić? – myślałem. Jednak w głębi serca uwierzyłem w słowa dziadka. Kilka miesięcy później zacząłem pisać niewielkie bożonarodzeniowe opowiadanie pod tytułem Najcenniejszy dar, książkę, której sprzedaż wyniosła ponad osiem milionów egzemplarzy na całym świecie. Pięć lat później zostałem zaproszony przez byłego prezydenta George'a Busha i jego żonę Barbarę na lunch w ich domu w Houston w stanie Teksas. Wśród zaproszonych byli również syn gospodarzy, prezydent George W. Bush, oraz brytyjski premier John Major. Tamtego wieczoru, gdy stanąłem na podium, by przemówić na zorganizowanej przez panią Bush konferencji poświęconej czytelnictwu książek, spojrzałem na pierwszy rząd i ujrzałem pierwszą damę, dwóch prezydentów Stanów Zjednoczonych oraz premiera Wielkiej Brytanii. Następnie powiodłem wzrokiem po widowni, gdzie siedziały tysiące uczestników, i powiedziałem: „Pani Bush, nie darowałbym sobie, gdybym nie zaczął od osobistego komentarza. Kiedy miałem dwanaście lat, powiedziano mi, że pewnego dnia będę szedł z władcami tego świata.
Dziś wieczorem jesteście państwo świadkami urzeczywistnienia się tamtej obietnicy danej małemu chłopcu". Shakespeare napisał, że „jakieś dobre bóstwo kształt nadaje / Naszym działaniom z gruba ociosanym"*. Moja wiara w boską misję istnienia dała mi wiarę, zrozumienie i poczucie sensu na całe moje życie.
CO JEST MISJĄ MOJEGO ŻYCIA?
W życiu każdego z nas zdarzają się chwile, które zmieniają bieg naszych życiowych ścieżek – kiedy to kosmiczna siła przestawia tory, po których się przemieszczamy. Historia ludzkości obfituje w takie „przypadki". Skoro taka siła opatrznościowa objawia się w losach wielkich postaci, dlaczego nie miałaby działać w wypadku całej reszty ludzi? Z mojej książki The Christmas Box Miracle
Jedno z najczęściej zadawanych mi pytań brzmi: „Jak mam odnaleźć swoją życiową misję?". Inspirującej odpowiedzi na to pytanie udzielił biskup T.D. Jakes w czasie wykładu dla Oprah's Lifeclass: Jeśli nie potrafcie odkryć, co jest celem waszego życia, odkryjcie, co jest waszą pasją. Ponieważ pasja zaprowadzi was prosto do celu waszego życia.
Właśnie tak było w moim wypadku. Aczkolwiek, wierząc w boską interwencję, wierzę również, że czasami dostajemy konkretną wskazówkę podpowiadającą nam, jaką misję mamy do spełnienia. Taka boska podpowiedź dociera do nas w postaci osobistego natchnienia i życiowych doświadczeń. Niejednokrotnie te doświadczenia są bolesne i, z natury rzeczy, takie muszą być, aby dać nam wystarczająco silny impuls do podjęcia nadzwyczajnych działań. Do tych przełomowych doświadczeń należy również poznawanie nowych ludzi. Życie człowieka nie jest samotną wędrówką i nigdy nie powinno nią być. Na drodze naszej ziemskiej wędrówki pojawiają się inni ludzie, współtowarzysze naszej podróży, którzy odciskają trwałe ślady na naszych ścieżkach i pomagają nam określić nasz cel.
PODPOWIEDZI I GŁOS WEWNĘTRZNY Oczywistym składnikiem naszej wiary w boską misję życia powinno być słuchanie głosów wewnętrznych, które próbują nas naprowadzić na właściwą ścieżkę. Gandhi wielokrotnie mówił o konieczności postępowania zgodnie z „cichym głosikiem", który odzywa się w nas. Ralph Waldo Emerson napisał: „Nikt z nas nigdy nie dokona niczego wybitnego ani imponującego, jeśli nie będzie słuchał podszeptów, które słyszy tylko on sam”**. Słyszałem takie podszepty przy wielu okazjach. Zanim moja pierwsza książka stała się bestsellerem, promowałem ją, podróżując po całym kraju. Pewnego wieczoru w San Diego w Kalifornii wracałem z rozczarowującego podpisywania książek, kiedy poczułem silny impuls, aby zjechać z drogi na parking. Nie rozumiałem dlaczego, jednak nauczyłem się już słuchać swojego głosu wewnętrznego. Gdy tylko wjechałem na parking i wyłączyłem silnik, usłyszałem stukanie w tylną szybę mojego auta. Otworzywszy drzwi, zobaczyłem kobietę z dwójką małych dzieci.
– Proszę pana, moje dzieci są głodne – powiedziała. – Może je pan nakarmić? Tamtego wieczoru zjadłem kolację z Angel, Mary i Bobbym w restauracji Jackin-the-Box. Głos intuicji lub natchnienia prowadzi mnie przez życie na wiele zdumiewających sposobów. I wiem, że nie jestem odosobniony w takich doświadczeniach. Słyszałem wiele podobnych historii z ust innych osób. Prawdopodobnie moglibyście podać przykłady ze swojego życia.
PROŚCIE Proście, a będzie wam dane, szukajcie, a znajdziecie; kołaczcie, a otworzą wam. MT 7, 7
Wierzę, że aby wypełnić misję swojego życia, konieczne jest, abyśmy prosili o boską pomoc w naszym życiu. W pragnieniu kryje się ogromna moc, a niewidoczne siły boskie, które oddziałują na nasze życie, często tylko czekają, abyśmy poprosili je o wsparcie. Wierzę, że owe siły muszą czekać na naszą prośbę, ponieważ są unieruchomione prawem wolnej woli i nie mogą ingerować w nasze życie, dopóki nie użyjemy swojej woli i nie poprosimy ich o pomoc.
PODSUMOWANIE Tajemnica ludzkiej egzystencji nie polega na tym, aby się utrzymywać przy życiu, lecz na tym, aby znaleźć rzecz, dla której warto żyć. Fiodor Dostojewski, Bracia Karamazow
Pierwszym krokiem na drodze do znalezienia celu naszego życia jest wiara w istnienie celu życia. Nigdy nie lekceważcie siły wiary. Jako narzędzie kształtowania naszej mapy mentalnej wiara jest równie potężna jak wiedza, a czasami nawet potężniejsza. Potwierdza to historia ludzkości. Motorem wielu najbardziej doniosłych przemian w dziejach była właśnie wiara. Istnieje jeszcze jeden powód, dla którego pierwsze drzwi są tak ważne. Uznanie faktu, że jest powód, dla którego przyszliśmy na ten świat, to początek rozumienia, kim naprawdę jesteśmy: nie jesteśmy pomyłką Boga ani natury.
* W. Shakespeare, Hamlet. Królewicz duński, akt V, scena 2, tłum. J. Paczkowski (przyp. tłum.). ** R.W. Emerson, The Complete Works, t. 8, X. Greatness.
DRUGIE DRZWI Uwolnijcie się od ograniczeń
Uwolnijcie się od ograniczeń Może to się wydawać nadmiernym uproszczeniem, ale aby zrealizować misję swojego życia, musimy być wolni. Wolność bywa różnie definiowana. Nazbyt często używamy tego pojęcia, mając na myśli całkowitą swobodę, a nie ograniczoną wolność osobistą. Na przykład to, że mamy wolność słowa, nie gwarantuje nam bezkarności, gdy powiemy coś, co zasługuje na potępienie lub karę. I jest to słuszne. Całkowita wolność jednego człowieka spowodowałaby ograniczenie wolności drugiej osoby. Tym, czego powinniśmy pragnąć i z czego w dużym stopniu obecnie korzystamy, to wolność jako możliwość dążenia do szczęścia w ograniczonym rozsądkiem i normami etycznymi zakresie. Tak rozumiana wolność oznacza, że największym ograniczeniem naszej osobistej wolności nie są regulacje prawne władz państwa, ale myśli, które powstają w naszych głowach. Z mojego doświadczenia wynika, że najbardziej szkodliwe są ograniczenia natury psychologicznej. Trzema najczęstszymi psychologicznymi „klatkami" są paradygmat, mentalność ofiary i lęk.
KLATKA PARADYGMATU Nie zadowalajcie się tym, jak się rzeczy mają. Do was należy ziemia i jej ogrom. Winston Churchill, Moja młodość Klatka paradygmatu jest wyjątkowo skutecznym ograniczeniem, ponieważ większość ludzi nawet nie zdaje sobie sprawy z jej istnienia ani z jej wpływu na ich życie i podejmowane decyzje. Oto słownikowa definicja paradygmatu: przyjęty sposób widzenia rzeczywistości w danej dziedzinie, doktrynie, wzorzec, model.
Paradygmat, który staje się przeszkodą dla rozwoju, w terminologii naukowej jest określany mianem paraliżu paradygmatycznego: jest to niezdolność lub niechęć do wyjścia poza aktualnie panujące modele myślenia. Klatka paradygmatu odnosi się do oczekiwań i ograniczeń, których my, oraz osoby w naszym otoczeniu, używamy do zdefiniowania samych siebie, naszych zdolności i naszego potencjału. Prawdopodobnie nawet sobie nie uświadamiacie, jak mocne są kajdany paradygmatu.
PARADYGMAT ZEWNĘTRZNY Wśród Filipińczyków popularne jest określenie „mentalność kraba". Termin ten odnosi się do zachowania krabów w naczyniu. Każdy krab potrafiłby z łatwością wyjść z naczynia i uciec, jednak przy każdej takiej próbie pozostałe kraby ściągają go w dół. Analogia do zachowań ludzi jest oczywista. Powszechnym zjawiskiem społecznym są próby „ściągnięcia w dół" każdej jednostki, która odnosi większe sukcesy od pozostałych członków danej grupy. Sposób myślenia jest następujący: jeśli ja nie mogę tego mieć, to ty też nie. Można postawić tezę, że Ameryka staje się potężnym naczyniem z krabami. Zamiast czerpać inspirację z sukcesu innych, ludzie o postawie zachowawczej (a stanowią oni znaczny procent populacji) deprecjonują ich osiągnięcia lub rzucają im kłody pod nogi, ponieważ boją się, że sami zostaną w tyle. Ostatnio przeczytałem historię otyłej kobiety, która straciła ponad sto trzydzieści kilogramów. Pani ta przyznała, że największą przeszkodą w zmianie stylu życia był jej mąż, który, będąc również chorobliwie otyłym, robił wszystko, aby sabotować jej wysiłki mające na celu utratę wagi. Niemal każdego dnia przynosił jej czekoladę i pączki, a potem się obrażał, gdy odmawiała przyjęcia jego „prezentów". Kiedy oskarżyła go próby zrujnowania jej diety, gorliwie zaprzeczył. Dopiero gdy kobieta straciła na wadze, jej mąż przyznał, że bał się, że gdy ona schudnie, to od niego odejdzie.
Najgorsze w sukcesie jest to, że trudno znaleźć kogoś, kto cieszyłby się twoim szczęściem. BETTE MIDLER
Moja żona i ja na własnej skórze doświadczyliśmy skutków mentalności kraba. Po sukcesie mojej pierwszej książki, Najcenniejszego daru, nasze życie zmieniło się na kilka negatywnych sposobów, których się nie spodziewaliśmy. Znajomi przestali z nami rozmawiać, rodzina przestała nas odwiedzać, w sąsiedztwie zaczęły krążyć plotki na nasz temat. To były trudne czasy, wymagające dużej dozy wybaczenia z naszej strony. Kiedy powiedziałem mojemu ojcu o tym, co nas spotkało, on stwierdził mądrze: „Musisz zrozumieć, że twój sukces zawsze będzie przypominał innym o ich porażkach".
PARADYGMAT WEWNĘTRZNY Choć przezwyciężenie paradygmatów innych ludzi jest trudne, zwykle najtrudniejszym „krabem w naczyniu" jesteśmy my sami. Ściąga nas w dół nasz brak wiary oraz negatywne słowa, które wypowiadamy do samych siebie. „Już taki jestem. Nic na to nie poradzę. Zawsze byłem biedny. Nie jestem w tym dobry. Mam pecha". Takie zdania, spowodowane wadliwymi mapami mentalnymi, krążą po naszym umyśle i torpedują nasze próby zmiany.
Bufet Kilka lat temu napisałem poniższą przypowieść jako ilustrację sposobu, w jaki działa klatka paradygmatu.
Pewien mężczyzna zgłodniał i postanowił coś zjeść. Na drzwiach restauracji zauważył kartkę o następującej treści: BIERZ Z BUFETU, ILE CHCESZ PŁACISZ JEDNEGO DOLARA. Wszedłszy do środka, mężczyzna ujrzał kolejną kartkę: PROSIMY ZAJĄĆ MIEJSCE. Mężczyzna skierował się do małego stolika w zatłoczonym kącie restauracji. Wkrótce podeszła do niego kelnerka. – Co podać? – zapytała. – Poproszę tę ofertę specjalną za jednego dolara. – Ofertę specjalną? – zdziwiła się kelnerka. Mężczyzna wskazał ręką siedzących wokół ludzi. – Tak, poproszę to samo, co jedzą pozostali. Kobieta podała mu talerz. – Proszę sobie nałożyć – powiedziała. Przed bufetem stała długa kolejka i kiedy mężczyzna w końcu do niego dotarł, niemile zdziwił się tym, co ujrzał. Wybór dań był skromny, jedzenie nie wyglądało na świeże, większość pojemników była pusta lub znacznie opróżniona. Tak to jest, jak coś kosztuje tylko dolara, pomyślał mężczyzna. Nabrał sobie tego, co, jak sądził, zdoła strawić, po czym rozczarowany i niezadowolony wrócił do swojego stolika. Kiedy skończył jeść, podszedł do kasy, przy której stała ta sama kelnerka, która go obsługiwała. Dopiero wyciągając portfel, zauważył drzwi do drugiej sali restauracyjnej. Druga sala była większa i znacznie mniej zatłoczona niż ta, w której się posilał. Choć było w niej zaledwie kilka osób, długie stoły uginały się od jedzenia i znajdowały się na nich między innymi ulubione potrawy mężczyzny: owoce morza i grube steki, różne rodzaje chleba, kolorowe,
soczyste warzywa oraz duże platery z ciastkami, czekoladowymi truflami i deserami wszelkiego rodzaju. W jednym końcu sali stał szef kuchni i kroił pieczeń wołową na duże plastry. Mężczyzna zwrócił się do kelnerki: – Ile kosztuje bufet w tamtej sali? – Jednego dolara – padła odpowiedź. – Tyle samo co tutaj? Kobieta kiwnęła głową potwierdzająco. – Wszystko w naszej restauracji ma tę samą cenę – powiedziała. – Dlaczego nie powiedziała mi pani o tej drugiej sali? Kelnerka się stropiła. – Powiedział pan, że chce to samo co pozostali. Dokładnie w taki sam sposób większość ludzi przeżywa swoje życie. Dlatego noszą to, co noszą, mają takie samochody, jakie mają, i mieszkają tam, gdzie mieszkają. Zmiana w paradygmacie jest nieprzyjemna właśnie dlatego, że jest zmianą. Zmiana wymaga, abyśmy skonfrontowali się z tajemnicą. A ludzie lubią tajemnice tylko w książkach. Jednak tylko tajemnica niesie ze sobą radość i dreszczyk emocji spowodowany odkrywaniem nowości. Tylko poprzez tajemnicę możemy prawdziwie doświadczać życia. Nawet sama miłość jest przygodą z tajemnicą. Kiedy będziecie zastanawiać się nad swoim życiem, zawsze pamiętajcie, że w tej restauracji jest jeszcze jedna sala zarezerwowana dla tych, którzy nie boją się spróbować czegoś innego. Otwieranie się na to, co nieznane, ostatecznie jest mniej bolesne niż rezygnacja i śmierć duchowa w przysłowiowej klatce z krabami.
Niedzielna przejażdżka Na początku XXI wieku w 500 największych amerykańskich firmach według rankingu magazynu „Fortune" na stanowiskach dyrektorów naczelnych było tylko
siedmiu Afroamerykanów. Jednym z nich był Clarence Otis junior, dyrektor naczelny Darden Restaurants, które obsługują tak znane sieci restauracji jak Red Lobster, Olive Garden, LongHorn Steakhouse, Bahama Breeze, Seasons 52, The Capital Grille, Eddie V's oraz Yard House. Centrala Darden znajduje się w Orlando na Florydzie i obecnie jest w niej zatrudnionych blisko 200 000 osób. Clarence Otis junior jest bardzo dobrym przykładem osoby, która wyrwała się z klatki paradygmatu. Otis dorastał w getcie Watts w czasach niepokojów społecznych w latach sześćdziesiątych XX wieku. Jego ojciec był zatrudniony jako miejski pracownik porządkowy w Los Angeles, a matka była gospodynią domową. W każdą niedzielę ojciec Otisa pakował rodzinę do samochodu i zawoził wszystkich do odległego o prawie czterdzieści kilometrów zamożnego Beverly Hills. Nie robił tego, aby wywołać w swoich dzieciach nienawiść klasową czy przekonanie, że są poszkodowane, ale po to, by rozbudować ich paradygmat – pokazać im, że poza granicami getta istnieje lepszy świat. Mówiąc inaczej, pokazywał im tę drugą salę w restauracji. Metoda się sprawdziła. Nadzwyczajne osiągnięcia Otisa przyniosły mu uznanie, nagrody i miliony dolarów dochodu. W 2013 roku Otis został uznany za ósmą najbardziej wpływową osobę przez „Orlando Sentinel".
Potęga wyobraźni Wyobraźnia jest ważniejsza od wiedzy. Wiedza jest ograniczona, składa się z tego, co wiemy i co rozumiemy, natomiast wyobraźnia może objąć cały świat i wszystko, co kiedykolwiek będzie do poznania i zrozumienia. ALBERT EINSTEIN
Jednym z najpotężniejszych narzędzi pozwalających wyrwać się z klatki paradygmatu jest wyobraźnia. Otis wydostał się z getta, ponieważ, z pomocą swojego ojca, wyobrażał sobie siebie poza jego granicami. Na ścianie każdego domu w Ameryce powinien wisieć następujący cytat:
Historia dowodzi, że na nasze życie o wiele większy wpływ ma wyobraźnia niż okoliczności. Z mojej książki Kręte ścieżki
Potęga wyobraźni od wieków jest wychwalana przez ludzi wybitnych. Szkoda, że tak niewiele osób zwraca uwagę na ich słowa. Droga numer 36 w północnym Missouri to zakurzona szosa wiodąca z St. Joseph do Hannibal. Moja córka i ja jechaliśmy nią, gdy zbierałem materiały do książki, którą wtedy pisałem. Przez kilka godzin przemieszczaliśmy się przez monotonne i jałowe okolice. Co za dziura, myślałem. Co wartościowego może narodzić się w takim miejscu? Jednak może. Pierwszego dnia naszej podróży wjechaliśmy do miasteczka Laclede, miejsca narodzin generała Johna Pershinga, który zakończył swoją karierę wojskową na najwyższym w historii Stanów Zjednoczonych stopniu wojskowym. (W 1976 roku prezydent Gerald Ford awansował pośmiertnie George'a Washingtona, aby Pershing nie był wyższy rangą niż jeden z ojców naszego narodu). Wkrótce przekonaliśmy się, że Pershing był tylko jedną z wielu wybitnych osób urodzonych w okolicach drogi numer 36. Hamilton w stanie Missouri to miejsce narodzin J.C. Penneya. Następne na naszej trasie było miasteczko Marceline, gdzie dzieciństwo spędził Walt Disney. Stosownym zakończeniem drogi numer 36 jest Hannibal, miasto dzieciństwa Marka Twaina oraz miejsce urodzin Tomka Sawyera, jednego z bohaterów jego książek.
Jak to się stało, że z tak niepozornych miejsc wywodzą się tak wielkie osobowości? W jaki sposób ci wielcy ludzie wyrwali się z paradygmatu małych miasteczek i dokonali tak wiele, że zna ich cały świat? Sprawiła to wyobraźnia. Najwyraźniej dzięki jej sile wybiegli poza ograniczony światek drogi numer 36. Wyobraźnia to potężna siła. J.K. Rowling, twórczyni serii z Harrym Potterem, powiedziała: „Nie potrzebujemy magii, aby zmieniać świat, potrzebną do tego moc już nosimy w sobie: posiadamy moc, aby wyobrazić go sobie lepszym". I posiadamy moc, aby wykorzystując własną wyobraźnię, zmienić własne życie.
Punkty wyjścia Może to wydać się truizmem, jak to bywa z większością ważnych prawd, ale „każdy, kto dotarł do miejsca, w którym jest teraz, wyruszył z miejsca, w którym był". Nie słyszałem, aby ktokolwiek już urodził się wielkim. Niemal każdy, kto wpłynął na losy świata, przeszedł drogę od małości do wielkości. Idąc drogą własnego rozwoju, ważne jest, abyśmy pamiętali, żeby się przesadnie nie przywiązywać do miejsca, w którym jesteśmy, w przenośni i dosłownie. Wielcy ludzie nigdy nie skupiali się na tym, co jest, ale na tym, co może być. Spojrzenie wielkich zawsze wybiega poza klatkę paradygmatu. Marianne Williamson napisała: Naszej największej obawy nie wzbudza to, że się nie nadajemy. Naszą największą obawę wzbudza to, że mamy talentów ponad miarę. To nasze Światło, a nie nasza Ciemność, najbardziej nas przeraża. Zadajemy sobie pytanie: kimże jestem, aby być błyskotliwym, wspaniałym, utalentowanym, cudownym? A kimże jesteś, aby takim nie być? Przecież jesteś dzieckiem Boga. Twoja przeciętność nie służy światu (…) Urodziliśmy się, aby zamanifestować chwałę Boga, która jest w nas*. Wymowa powyższych słów przypomina wypowiedź Oprah Winfrey: „To, co Bóg nam przeznaczył, znacznie przekracza możliwości naszej wyobraźni". Świat
przeszedł transformację dzięki sile ludzkiej wyobraźni. To samo może być prawdą w odniesieniu do naszego świata wewnętrznego.
Prawdziwa miara wielkości
Wielkość nie wymaga specjalistów od PR.
Przekonałem się, że niektórzy ludzie, dążąc do samorealizacji, pomylili wielkość ze sławą. Pomimo wszechobecnej w naszej kulturze obsesji rozgłosu udane życie nie musi wiązać się ze sławą i, w większości wypadków, nie powinno. Sława i wielkość to nie to samo. Są na tym świecie wielkie postaci – osoby z ogromnymi osiągnięciami i zasługami dla ludzkości – które nie są sławne. Są całe rzesze sławnych ludzi, którzy nie są wielcy. W większości wypadków prawdziwa wielkość jest cicha i samotna, nie towarzyszą jej fanfary ani oklaski. Od tego, aby być znanym, ważniejsze jest to, aby być wartościowym. Właściwy wpływ kochającego rodzica może zatrząść narodami. Możemy tylko sobie wyobrażać, jak inaczej potoczyłby się losy świata, gdyby Adolfa Hitlera wychowało dwoje dobrych, szczęśliwych i kochających rodziców. Podobnie rzecz się ma z nauczycielami. Możliwe, że iskierka zapalona (lub zdławiona) przez troskliwego i mądrego nauczyciela lub nauczycielkę niejeden raz ocaliła nasz świat. Stanowić wartość dla innych ludzi jest o wiele cenniejszą ambicją niż dufna nadzieja na ulotne uznanie świata i kapryśną sławę. W ostatecznym rozrachunku lepiej być kochanym przez jedną osobę, która zna twoją duszę, niż przez miliony, które nawet nie znają numeru twojego telefonu.
KLATKA OFIARY LOSU
Możemy opłakiwać swoje porażki albo możemy się od nich odciąć. Ostateczna decyzja należy do nas. Możemy być ofiarami okoliczności albo panami własnego losu, ale nie popełniajmy błędu, myśląc, że możemy być jednym i drugim. Z mojej książki Dotknąć nieba
Żyjemy w kulturze użalania się nad sobą. Telewizyjne talk-show czynią celebrytów z korowodów ludzi, którzy mają o coś pretensje. Trudno przejechać kilka kilometrów, nie natrafiając na ogłoszenia prawników oferujących swoją pomoc przy pozywaniu kogoś do sądu. Charles J. Sykes, autor książki A Nation of Victims (1992), pisze, że gdyby zliczyć wszystkich Amerykanów, którzy twierdzą, że są czyimiś ofiarami, stanowiliby oni czterysta procent populacji. Klatka użalania się nad sobą jest kusząca z następującego powodu: można złożyć całą winę na innych ludzi albo warunki zewnętrzne i w ten sposób pozbyć się wszelkiej odpowiedzialności za swoje zachowanie. Osoby w tego rodzaju klatce, werbalnie lub pozawerbalnie, komunikują innym z nutą moralnej wyższości: „Świat jest mi to winien, bo stała mi się krzywda". Jakiś czas temu, tuż po tym jak wygłosiłem wykład „Czworo drzwi", podeszła do mnie jedna ze słuchaczek, młoda kobieta z Teksasu. – Żałuję, że nie ma tu mojego brata. Jest uosobieniem ofiary losu. Ma
dwadzieścia jeden lat i prawie cały dzień gra w gry wideo w swojej sypialni, żyjąc na utrzymaniu naszej mamy, choć od lat trudno jej związać koniec z końcem. Kiedy ktoś próbuje porozmawiać z nim o znalezieniu pracy, przyjęciu na siebie obowiązków albo zmianie stylu życia, zawsze reaguje w ten sam sposób. Najpierw się złości, a potem mówi: „Nie rozumiesz, przez co przechodzę. Ja cierpię". – A na co cierpi? – zapytałem. – Ma ADHD. I nasi rodzice się rozwiedli. – To samo dotyczy setki tysięcy innych osób – stwierdziłem. – To prawda, ale z nim nie można o tym rozmawiać. Tak gruntownie wszedł w rolę ofiary, że zbudował wokół siebie fortecę nie do zdobycia. To nie forteca, ale KLATKA. Zadaniem fortecy jest ochrona przed niebezpieczeństwem. Natomiast klatka sama w sobie jest niebezpieczeństwem. Brat tej młodej kobiety ma zaburzenia osobowości, które, jeśli nic z nimi nie zrobi, będą mu przysparzać wielkiego bólu i cierpienia do końca życia. Pomimo oczywistego faktu, że na świecie są miliony ludzi, którzy cierpieli o wiele bardziej, niż ten młody człowiek wycierpiał do tej pory lub będzie kiedykolwiek cierpiał w przyszłości, zamknął się on we własnych przekonaniach i zaskorupił w mentalności ofiary, nie dopuszczając do swojej świadomości faktu, że sam nic nie wnosi do świata i że dręczy ludzi wokół siebie. Nikt nie jest bardziej ślepy od tych, którzy nie chcą zobaczyć. Bycie ofiarą nie zawsze jest skutkiem naszego wyboru, natomiast mentalność ofiary losu, wykorzystywanie doznanych w przeszłości krzywd po to, aby obecnie nie brać odpowiedzialności za własne życie, to już nasza decyzja. Każdy z nas doznał lub doznaje jakiegoś rodzaju cierpienia. Każdy. Istotne zatem nie jest to, czy cierpieliśmy, czy nie, ale co zrobiliśmy ze swoim cierpieniem. Udzielałem pewnej gazecie wywiadu na temat problemu bycia ofiarą, kiedy dziennikarz powiedział: „Panie Evans, z całym szacunkiem, ale co pan wie o przeciwnościach losu? Jest pan bogaty i sławny". Jego stwierdzenie zaskoczyło mnie i jednocześnie nieco rozbawiło. Słowa dziennikarza były po części prawdziwe: rzeczywiście mam wspaniałe życie. Mam
cudowną rodzinę i dom. Wiem jednak też coś o przeciwnościach losu. Pewnego wieczoru, kiedy miałem dwanaście lat, wróciwszy późno do domu od kolegi, zastałem w przedpokoju mnóstwo osób. – Co się stało? – zapytałem. Odpowiedziała dziewczyna jednego z moich braci: – Twoja matka się zabiła. Zszokowany zapytałem: – Mama nie żyje? – Tak – odrzekła. W rzeczywistości mama nie umarła. Niewiele jednak brakowało. Podcięła sobie żyły i zabrano ją na sygnale do szpitala. Zanim zwolniono ją do domu, przez pewien czas przebywała na oddziale psychiatrycznym. Po tamtym zdarzeniu już nigdy nie była tą samą osobą. Za każdym razem gdy się zdenerwowała, szła do kuchni i zaczynała ostrzyć noże na elektrycznej ostrzałce do noży, która stała obok tostera. W domu rozlegał się piskliwy dźwięk ostrza pocieranego przez kamień, obwieszczający zamiary mamy. Pamiętam, jak chowałem się za kanapę, płacząc i zakrywając uszy, żeby nie słyszeć tego dźwięku. Którejś nocy, gdy mama już poszła spać, zabrałem z kuchni ostrzałkę, owinąłem ją w ręcznik i ukryłem pod zlewem w łazience na parterze. Mama wielokrotnie groziła, że popełni samobójstwo. Wiadomo mi o dwóch jej próbach samobójczych. Jedna z nich miała miejsce, gdy wróciliśmy z kościoła do domu i po otwarciu drzwi garażu zobaczyliśmy wąż przeciągnięty od rury wydechowej naszego chevroleta nova do wnętrza uruchomionego samochodu. – Jasna cholera – zaklął ojciec. – Co się stało? – zapytałem, nie rozumiejąc tego, co widzę. – Głupi jesteś? Twoja matka znowu próbuje się zabić. Próby samobójcze matki nie były jedyną formą porzucenia, jakiej doświadczyłem. Z porzuceniem zetknąłem się już w bardzo wczesnym wieku. Pewnego wieczoru, kiedy miałem już trzydzieści kilka lat, zapytałem ojca:
– Kto mnie wychowywał, kiedy byłem niemowlakiem? Ojciec popatrzył na mnie zdezorientowany. – O co ci chodzi? – Przez lata słyszałem opowieści o głębokiej depresji mamy i jej wycofaniu po śmierci Sue [mojej młodszej siostrzyczki]. W tamtym czasie byłem niemowlakiem. Jeśli nie było mamy, to kto mnie wychowywał? – Zawsze cię kochaliśmy – odparł ojciec, jednak jego odpowiedź sama w sobie była niepokojąca. – Nie o to pytałem. – Wiesz, że ja nie zajmowałem się dziećmi – powiedział. – Tak, wiem – przyznałem. – Więc kto się mną opiekował? Ojciec przez chwilę na mnie patrzył, po czym odrzekł: – Pam. Osłupiałem. – Co za Pam? – Niezamężna nastoletnia matka, która wtedy u nas mieszkała. Porzucenie pojawiało się w różnych formach przez całe moje życie. Kiedy miałem dziesięć lat i pokłóciłem się z moim młodszym bratem, mama spakowała walizkę, wyprowadziła nas obu na ulicę i powiedziała, że mamy sobie znaleźć inny dom. Pamiętam, jak tam stałem z walizką w ręku i patrzyłem na brata, który miał dopiero siedem lat. – Gdzie będziemy mieszkać? – zapytał. Pokręciłem głową. – Nie wiem. Dwie godziny później przyszła mama. Nadal była zła, ale powiedziała, że zmieniła zdanie i już nie chce nas wyrzucać z domu. Depresja i niepokoje mamy nasilały się pod wpływem problemów finansowych. Przez znaczną część dzieciństwa bałem się, że zabraknie nam pieniędzy, i żyłem w strachu, że policja zabierze rodziców do więzienia za niezapłacone rachunki. Za każdym razem, kiedy zaczynało się nam polepszać, dostawaliśmy cios od
losu. Straciwszy dom w Arkadii w stanie Kalifornia, przenieśliśmy się do zapleśniałego i pełnego szczurów domu mojej babci, który od jej śmierci stał pusty. Dom ów stał w nędznej dzielnicy miasta i wraz z moim rodzeństwem znaleźliśmy się w całkiem nowym dla nas świecie. W pierwszym roku szkolnym zostałem pobity trzy razy, a po jednej z tych bójek skradziono mi jedną z cenniejszych rzeczy, jakie posiadałem, zegarek z wizerunkiem Myszki Miki. Moja siostra uciekła z domu, a mama przez prawie cały czas, jaki tam spędziliśmy, leżała w łóżku. Żyłem w ciągłym strachu. Mimo to nasza sytuacja zaczęła się powoli poprawiać. Ojciec kupił działkę w lepszej części miasta i nasza rodzina spędzała większość wieczorów i weekendów, budując nowy dom. Wkrótce po tym, jak się do niego wprowadziliśmy, ojciec, który pracował jak robotnik budowlany, spadł z pierwszego piętra na placu budowy i złamał obie nogi. Nie mieliśmy ubezpieczenia, oszczędności, a po wypadku ojca żadnego dochodu. Ponownie straciliśmy dom i nasza dziesięcioosobowa rodzina zamieszkała w połowie bliźniaka, w mieszkaniu z trzema sypialniami. Przez dwa lata spałem na podłodze. Do dziś wyraźnie pamiętam mężczyznę stojącego w drzwiach naszego domku i wrzeszczącego na mamę z powodu zaległego czynszu. Po tym incydencie mama nie wstawała z łóżka przez wiele dni. Do czasu, kiedy w wieku dziewiętnastu lat się wyprowadziłem od rodziców, mieszkałem w siedmiu domach. Dodatkową udręką mojego dzieciństwa był niezdiagnozowany zespół Tourette'a, który objawiał się nerwowymi tikami, zarówno ruchowymi, jak i werbalnymi. Z tego powodu inne dzieci nie dopuszczały mnie do swego grona i często byłem obiektem drwin oraz prześladowania. Wspominając swoją przeszłość, jestem pewien, że miliony innych osób na świecie zmagały się z o wiele poważniejszymi trudnościami niż moje, ale słysząc, jak dziennikarz stwierdza, że miałem łatwe życie, miałem ochotę głośno się roześmiać. Chociaż prześledzenie moich wczesnych doświadczeń życiowych było dla mnie niezwykle cenne i ważne dla zrozumienia, jak wpłynęły one na moją mapę mentalną, to jednak w moim obecnym i przyszłym życiu nie będę się posługiwał tą starą mapą.
Zgłębianie swojej przeszłości było mi potrzebne tylko do tego, bym mógł zrozumieć, co doprowadziło do powstania mylnych ścieżek i ślepych uliczek, które stworzyłem, by przeżyć w bardzo trudnym okresie mojego życia – a potem bym mógł je zmienić.
Dwa niebezpieczeństwa wynikające z mentalności ofiary Istnieją dwie zasadnicze przeszkody na drodze do rozwoju, wolności i szczęścia, które są spowodowane postawą ofiary. Pierwsza, co demonstruje przypadek wspomnianego wcześniej młodego mężczyzny, polega na tym, że przyjmując postawę ofiary, tracimy możliwość decydowania o sobie i kontrolowania naszego życia na rzecz innych osób, okoliczności lub zdarzeń zewnętrznych. Wyjaśnię to dokładniej. Nie twierdzę, że nie jesteś ofiarą czy nie doznałeś krzywdy. KAŻDY, KTO CHODZI PO TEJ PLANECIE, DOZNAŁ JAKIEGOŚ RODZAJU KRZYWDY. W związku z tym pytanie, jakie powinniśmy sobie zadać, nie brzmi: „Czy stała mi się krzywda?", ale: „Czy chcę, aby moje życie było zdeterminowane moimi krzywdami?".
Największe podarunki od losu często dostajemy w najcięższych chwilach naszego życia. Z mojej książki Szukając Noel
Drugie poważne niebezpieczeństwo wynikające z postawy ofiary polega na niedopuszczaniu do świadomości faktu, że większość naszych najcenniejszych doświadczeń życiowych jest efektem trudności, z którymi musimy się zmierzyć. W wielu wypadkach jest tak, że odnosimy sukcesy nie pomimo trudności
i przeszkód, ale właśnie dzięki nim. Jako dwudziestokilkuletni chłopak pracowałem w małej agencji reklamowej w Salt Lake City. Jednym z naszych klientów była lokalna stacja radiowa. Na prośbę tej stacji zaprojektowałem kampanię billboardową z wizerunkami prowadzących audycje. Na jednym z plakatów miało się znaleźć zdjęcie popularnego didżeja w wyciągniętym językiem, a poniżej następujące słowa: Magiczne 107.5 Złoty język złotoustego Marka Radiostacja zaaprobowała projekt i w następnym tygodniu spotkałem się z didżejem w studiu fotograficznym, aby zrobić zdjęcie. Ku memu zaskoczeniu Mark nie był w stanie wysunąć języka z ust. – Kiedy miałem półtora roku – tłumaczył radiowiec – wypiłem płyn do czyszczenia rur i musiałem przejść terapię, aby nauczyć się mówić normalnie. – Ty nie tylko mówisz normalnie – powiedziałem. – Ty masz wręcz złote usta. – Wiesz, jak to jest – odrzekł Mark. – Nasze słabości stają się naszą siłą. Historia dostarcza wielu dowodów na prawdziwość tej zasady. Wilma Rudolph była wcześniakiem, w chwili narodzin ważyła niecałe dwa i pół kilograma, i przyszła na świat jako dwudzieste z dwadzieściorga dwojga dzieci. Mając cztery lata, zaraziła się chorobą Heinego-Medina i przez większą część dzieciństwa musiała nosić aparat ortopedyczny oraz buty korekcyjne. Jednak Rudolph nie miała zamiaru pozostać kaleką. Dzięki fizjoterapii, niewiarygodnemu zaangażowaniu i ciężkiej pracy nie tylko odzyskała sprawność w chorej nodze, ale również wystartowała jako sprinterka na dwóch igrzyskach olimpijskich. Była pierwszą Amerykanką, która zdobyła trzy złote medale podczas jednych igrzysk, a w latach sześćdziesiątych była uważana za najszybszą kobietę świata. Innym wspaniałym przykładem odrzucenia postawy ofiary była Helen Keller. Keller urodziła się w 1880 roku jako normalne, zdrowe dziecko. Kiedy miała dziewiętnaście miesięcy, zaraziła się chorobą, która pozbawiła ją słuchu i wzroku. Dzięki pomocy uzdolnionej nauczycielki, Anne Sullivan, Helen nauczyła się
porozumiewać z otoczeniem i ostatecznie została płodną pisarką, mającą na koncie dwanaście książek i wiele artykułów.
Lekcje z winnicy Dziesięć lat temu przeniosłem się wraz z rodziną do Chianti we Włoszech, regionu znanego z renomowanych winnic oraz wielu z najbardziej cenionych win na świecie. Każdego dnia wyglądałem przez okno naszej sypialni i zachwycałem się rozległymi wzgórzami, na których błyszczały dojrzewające winogrona, i myślałem: sembra una cartolina – jak na widokówce. W czasie naszego pobytu we Włoszech zaprzyjaźniłem się z miejscowym wytwórcą win. Przy którymś spotkaniu powiedziałem do niego: „Chianti musi mieć żyzną ziemię, skoro wydaje tak sławne winogrona". Jego odpowiedź mnie zaskoczyła. „Nie", odrzekł. „Mamy okropną ziemię. Dobre winogrona nie wyrastają na dobrej ziemi". Zacząłem zgłębiać ten temat. Dowiedziałem się, że winogrona są leniwe. Jeśli gleba, w której rosną, jest zbyt żyzna, winorośle nie muszą głęboko zapuszczać korzeni, co powoduje, że winogrona są miernej jakości i wykorzystuje się je do produkcji tanich win stołowych. Ponieważ gleba w Chianti jest licha, winorośle tworzą duże, rozbudowane systemy korzeniowe, które sięgają daleko w głąb ziemi, wchłaniając nie tylko to, czego potrzebują do życia, ale również wiele innych substancji odżywczych i minerałów. A rezultatem są słodkie, pyszne winogrona. Porównanie z życiem ludzkim narzuca się samo i skłania do refleksji. Kiedyś pewien biolog powiedział mi: „Zauważyłem, że w przyrodzie osobniki, które mają łatwe życie, na ogół umierają młodo".
Życie z zespołem Tourette'a
Kiedy miałem czterdzieści jeden lat, rozpoznano u mnie zespół Tourette'a, co sam podejrzewałem już wcześniej. Przemożny impuls, który odczuwałem, aby wstać i wykrzykiwać wulgarne rzeczy w miejscach publicznych albo żeby pluć w twarz ważnym osobom, zawsze wydawał mi się nieco dziwny. (Na całe szczęście nigdy nie uległem żadnemu z takich impulsów). Mimo to, kiedy usłyszałem diagnozę, poczułem się, jakbym dostał obuchem w głowę. – Czy to znaczy, że nie wiedziałeś, że masz tourette'a? – zapytał lekarz. Pokręciłem głową. – Wiedziałem, że coś jest nie tak, ale myślałem, że jestem po prostu trochę dziwny. I wtedy stało się coś niespodziewanego. Zacząłem płakać. I nie był to cichy szloch, ale rozdzierający płacz wstrząsającym całym moim ciałem. Płakałem kilka minut. Nie nad sobą ani swoim obecnym życiem – jest wspaniałe – ale nad tamtym samotnym chłopcem, który przez lata cierpiał z powodu odrzucenia, lęków i prześladowania. Zespół Tourette'a jest szczególnie przykrą chorobą dla dzieci, ponieważ często z jej powodu są narażone na wyobcowanie i szyderstwa. Jako dziecko ciągle się zastanawiałem, dlaczego nie mogę być normalny jak inne dzieci. Pamiętam, jak wiele razy ukrywałem tiki przed innymi albo przyciskałem dłonie do twarzy w nadziei, że tiki ustąpią. Na moim pierwszym (i jedynym) obozie letnim zostałem otoczony przez grupę dzieci, które chciały zobaczyć moje tiki. Jedno z nich krzyknęło: „Popatrzymy, co ten świr jeszcze zrobi!". Kiedy płakałem w gabinecie, mój mądry lekarz powiedział: – Richard, twój zespół Tourette'a to dar. Podniosłem na niego wzrok, rozzłoszczony jego wypowiedzią. – Nazywasz to darem? – Wiesz, dlaczego cię przyjąłem? – zapytał. Pomyślałem, że to dziwne pytanie. – Dlatego że umówiłem się na wizytę – odpowiedziałem. – Nie. Zasadniczo jestem naukowcem. Nie przyjmuję pacjentów. Ale kiedy jedna
z moich koleżanek powiedziała mi, że podejrzewa u ciebie tourette'a, pomyślałem, że muszę spróbować ci pomóc ze względu na to, co ty zrobiłeś dla mnie. – Ale my się wcześniej nie znaliśmy – powiedziałem. – Co ja takiego zrobiłem dla ciebie? – Więcej niż potrafisz sobie wyobrazić. Kilka lat temu moja żona i ja straciliśmy dziecko. Dla mnie było to bardzo trudne przeżycie, ale moja żona zniosła to znacznie gorzej i zacząłem wątpić, czy kiedykolwiek wróci do zdrowia. Dopiero jedna z twoich książek pomogła jej uporać się z cierpieniem i odzyskać emocjonalną równowagę. W rewanżu postanowiłem ci pomóc. Po czym powiedział coś skłaniającego do refleksji: – Sądzisz, że to przypadek, że piszesz takie książki, jakie piszesz, pełne współczucia i empatii, i masz tourette'a? – Pokręcił głową. – Nie, piszesz w ten sposób, właśnie dlatego, że masz tourette'a. Wiele razy zastanawiałem się nad słowami tego mądrego lekarza. Gdybym miał możliwość i mógł wybrać życie bez zespołu Tourette'a, ale i bez siły i doświadczeń, które zdobyłem dzięki mojej ułomności, nie zrobiłbym tego. Wybrałbym tourette'a. Wiele razy przekonałem się, że nie jestem odosobniony w swych odczuciach. Kiedy uczestniczyłem w targach książki na Uniwersytecie Kalifornijskim w Los Angeles (UCLA), po moim wystąpieniu podszedł do mnie mężczyzna. – Panie Evans, naprawdę podobało mi się to, co pan mówił o przeciwnościach. Chciałbym panu o czymś opowiedzieć. Przeprowadziliśmy bardzo interesujące badanie. Skierowaliśmy ankietę do ponad tysiąca osób z różnymi ułomnościami. Zadaliśmy im następujące pytanie: „Gdybym miał tabletkę, która pozbawiłaby cię ułomności, ale straciłbyś/straciłabyś wszystko, co zyskałeś/zyskałaś dzięki walce z przeciwnościami, to czy wziąłbyś/wzięłabyś tę tabletkę?". – Mężczyzna popatrzył mi w oczy. – Proszę zgadnąć, ile osób chciało wziąć tabletkę. Pomyślałem, że realny będzie wynik w okolicach dziewięćdziesięciu procent, ale odpowiedziałem: – Siedemdziesiąt pięć procent? Mężczyzna pokręcił głową.
– Zadam panu to samo pytanie: wziąłby pan tę tabletkę? Pomyślałem chwilę, po czym odrzekłem: – Nie. Mężczyzna się uśmiechnął. – Tak samo jak nasi ankietowani. Nikt nie chciał tabletki.
Amy Podpisując kiedyś książki w północnym Utah, zauważyłem śliczną dziewczynkę z wyraźnym tikiem, stojącą w kolejce obok swojej mamy. (Jedną z cech charakterystycznych osób z zespołem Tourette'a jest to, że zwykle łatwo je zauważyć). Kiedy dziewczynka i jej mama podeszły do mojego stolika, zapytałem dziewczynkę o jej imię. – Amy – odpowiedziała. – Amy, mogę powiedzieć ci coś w tajemnicy? Dziewczynka spojrzała na swoją mamę i ponownie na mnie. – Tak. Nachyliłem się do jej ucha i szepnąłem: – Mam zespół Tourette'a. Amy otworzyła szeroko oczy, po czym pochyliła się w moim kierunku i szepnęła: – Ja też! – To wspaniałe, prawda? – zapytałem. Popatrzyła na mnie zdezorientowana. – Naprawdę? – Wiem, że teraz może trudno ci w to uwierzyć, ale pewnego dnia odkryjesz te wszystkie cudowne strony ciebie, które masz dzięki tourette'owi. Kiedy podniosłem wzrok, zobaczyłem łzy płynące po policzkach matki Amy. – Dziękuję – powiedziała do mnie bezgłośnie.
Moc przebaczenia Statek rzuca kotwicę, nie dla dobra kotwicy, ale dla własnego. Dokładnym przeciwieństwem mentalności ofiary jest postawa wybaczająca. W obecnej kulturze rewanżyzmu wybaczenie nie cieszy się zrozumieniem. Zbyt często powstrzymujemy się przed puszczeniem win w niepamięć i trzymamy się kurczowo poczucia krzywdy, jakby to był rodzaj skarbu. A jest wprost przeciwnie. Mimo to spotykałem ludzi pielęgnujących urazy do innych nawet dziesiątki lat po śmierci i pogrzebie obiektu swojego żalu. Ci ludzie nie uświadamiają sobie faktu, że wybaczenie jest znacznie bardziej dobroczynne dla wybaczającego niż dla sprawcy krzywdy. Zerwanie łańcuchów pretensji przynosi wolność. Zachęcam was do przeprowadzenia eksperymentu, który zaproponowałem tysiącom osób na całym świecie. Zanim przewrócicie tę stronę, zamknijcie oczy i zapytajcie Boga, komu musicie wybaczyć. Poczekajcie, aż imię przyjdzie wam do głowy. (Jeśli waszą pierwszą reakcją będzie: „Nie, tylko nie on! Każdy tylko nie ona!" – możecie być absolutnie pewni, że to jest właściwe imię). A potem wybaczcie tej osobie. Jeśli nie jest możliwe wybaczenie twarzą w twarz, zróbcie to przez telefon albo listownie. Jeśli ta osoba już nie żyje, wypowiedzcie słowa przebaczenia na głos do wszechświata. Może się okazać, że osoba, której przebaczacie, nie przyjmie waszego przebaczenia. Przypomnienie jej, że wyrządziła wam krzywdę, może ją nawet rozzłościć. Pamiętajcie jednak, że nie robicie tego dla niej, ale dla siebie. I bez względu na reakcję tej osoby po akcie wybaczenia wy nie będziecie już tymi samymi osobami. Zrobicie decydujący krok w stronę wolności osobistej.
Sprawiedliwość wobec samego siebie Bardzo często okazuje się, że najtrudniej wybaczyć samemu sobie. Z powodu
dziwacznie pojmowanej sprawiedliwości osądzamy siebie kilka razy za to samo przestępstwo. Takie zachowanie ma swoją prawniczą nazwę: powtórne pociągnięcie do odpowiedzialności karnej. W tym miejscu należy przypomnieć, że ojcowie założyciele naszego narodu uznali takie postępowanie za tak niesprawiedliwe, że wprowadzili V poprawkę do Konstytucji: Nie wolno też nikomu za to samo przestępstwo wymierzać dwukrotnie kary na życiu lub zdrowiu**. Celem poprawki V jest zapobiegnięcie wytoczeniu procesu komuś, kto już usłyszał wyrok uniewinniający lub skazujący, czyli niedopuszczenie do kilkakrotnego karania za to samo przestępstwo. Mimo to wobec siebie samych tak właśnie postępujemy. Osądzamy się w nieskończoność za to samo przewinienie, po kilka razy wymierzamy sobie karę w postaci nienawiści do siebie, poczucia winy i odrzucenia. To całkowicie niesprawiedliwe i naganne etycznie. Nie ma nic niewłaściwego w poczuciu winy za złe uczynki. Jednak kiedy już uświadomimy sobie nasze błędy, kiedy się do nich przyznamy i, jeśli to możliwe, postaramy się naprawić sytuację, to sprawiedliwą i uczciwą rzeczą jest odcięcie się od tej sprawy raz na zawsze. Wszyscy popełniamy błędy. Trwając uporczywie przy błędach z przeszłości, postępujemy tak samo głupio jak koszykarz, który rozpamiętuje swój nietrafiony strzał z poprzedniego meczu. Nie dość, że taka postawa nie pozwala skupić się na obecnej grze, to jeszcze potęguje prawdopodobieństwo ponownego popełnienia tego samego błędu. Gdyby jednak sprawiedliwość nie była wystarczającym powodem do wybaczenia samemu sobie, to istnieje jeszcze jeden ważny argument. Zdarza się często, że krytykujemy innych szczególnie ostro za przewinienia, których nie jesteśmy w stanie wybaczyć samym sobie. Stąd też akt wybaczenia samym sobie stwarza szansę na wybaczenie innym. Oto dwa ćwiczenia, które powinny pomóc wam myślowo przezwyciężyć udrękę narzuconego sobie karania się za własne winy.
Ćwiczenie pierwsze. Kiedy znowu w waszych głowach pojawi się myśl o dręczeniu się z powodu czegoś, co już odcierpieliście, wypowiedzcie ją na głos. Nazwijcie ten uczynek, powiedzcie, kiedy miał miejsce oraz ile razy karaliście się za niego. (Możliwe, że będziecie musieli policzyć – mogą to być setki albo tysiące razy). Następnie powiedzcie do siebie: „Wiem, że postąpiłem/postąpiłam źle, ale już zapłaciłem/zapłaciłam za swój błąd. Karanie siebie po raz kolejny za coś, za co już odcierpiałem/odcierpiałam, jest niesprawiedliwe wobec mnie oraz Boga. Dlatego ostatecznie wybaczam sobie i raz na zawsze odcinam się od tego". Taka myśl może się znowu pojawić, ale następnym razem będzie już słabsza. Za każdym razem rozprawiajcie się z nią na głos, aż w końcu przestanie powracać. Ćwiczenie drugie. Jeśli czujecie, że postąpiliście źle, i staracie się ze wszystkich sił, aby naprawić sytuację, spróbujcie powtarzać poniższą mantrę do czasu, aż poczujecie spokój: Panie, wyznaję, że postąpiłem źle. Pragnę, byś mną pokierował, abym był bardziej podobny do Ciebie. W moim przypadku techniki te okazały się bardzo skuteczne, ale wy możecie wynaleźć swoje własne sposoby, na przykład wyobrażanie sobie, że wasze złe czyny mają postać balonów, które wypuszczacie z ręki, albo świec, które zdmuchujecie, i temu podobne. Istotne jest uświadomienie sobie szkodliwości wielokrotnego karania się za ten sam postępek oraz wyrwanie się z mentalnej pętli, która powoduje wasze cierpienie.
Potęga wdzięczności Jedną z typowych cech osób, które mają mentalność ofiary, jest całkowity brak potrzeby wyrażania wdzięczności. „A niby za co mam być wdzięczny?" – jęczą. Wyrażenie wdzięczności jest równoznaczne z zachwianiem trzeszczącej platformy,
na której zbudowali swoją klatkę. Już choćby z tego powodu wdzięczność jest jednym z najpotężniejszych środków zaradczych przeciwko mentalności ofiary. Zacznijcie swoją ucieczkę ku wolności od potępienia postawy ofiary, a potem zróbcie listę wszystkich dobrych rzeczy, które wyniknęły, albo mogą wyniknąć, z waszego zmagania się z przeciwnościami. Zapiszcie to, za co jesteście najbardziej wdzięczni. Wprowadzanie zmian na waszych mapach mentalnych może potrwać dłuższy czas. Jednak pamiętajcie, wolności nie mierzy się całościowo, ale w stopniach. Każdy krok w kierunku wolności przyniesie wam więcej radości, zadowolenia i spokoju.
List ojca do syna Oto list z mojej książki Zimowe sny, który dałem swojemu synowi: Nigdy nie zapominaj, że: Przeciwności losu nie są przeszkodą na drodze życia. Są częścią tej drogi. Napotkasz wiele przeszkód. Popełnisz wiele błędów. Bądź wdzięczny za każdą z tych rzeczy. Napotkane przeszkody i popełnione błędy będą Twoimi najlepszymi nauczycielami. Błędów możesz uniknąć tylko w jeden sposób – nie robiąc nic, ale to błąd największy z możliwych. Życiowe trudności, jeśli się o to postarasz, staną się Twoimi największymi sprzymierzeńcami. Góry mogą Cię pokonać lub przysłużyć się Twojej chwale, zależnie od tego, po której stronie góry postanowisz stać. Historia świata potwierdza, że ludzie wybitni, ci, którzy wpłynęli na losy ludzkości, zmagali się z wielkimi trudnościami. I w przeważającej liczbie przypadków to właśnie te trudności we właściwym czasie doprowadziły ich do triumfu.
Wystrzegaj się bycia ofiarą. Brzydź się roszczeń. Żadna z tych postaw nie jest darem, a raczej klatką, w której nasza dusza jest skazana na potępienie. Każdy, kto stąpał po tej ziemi, doświadczył niesprawiedliwości. Każdy. A nade wszystko wystrzegaj się zbyt pospiesznego złorzeczenia na spotykające Cię przykrości. Wyboista droga, którą przyszło Ci podążać, może tak naprawdę być jedyną drogą, która zaprowadzi Cię do sukcesów. Problemy ma każdy. Tym, co istotne, jest postawa, jaką przyjmujemy wobec przeciwności losu. Niektórzy ludzie jęczą – inni wolą odnosić zwycięstwa. Niektórym odpowiada rola ofiar – inni chcą być zwycięzcami. Nie proponuję, abyście zaprzeczali istnieniu przeszłych krzywd i urazów, lecz raczej opowiadam się za radykalną i wyzwalającą zmianą postawy wobec tych krzywd i urazów. Przestańcie używać przeszłego bólu jako wymówki dla pasywności w obecnym życiu. W ostatecznym rozrachunku mentalność ofiary nie jest po prostu warta, by w niej trwać. Odgradza swoich więźniów od radości, wolności i wartościowych związków z innymi ludźmi. Początkowo może was przerażać opuszczenie klatki, jaką jest mentalność ofiary, ale to jedyny sposób, aby wyrwać się na wolność.
KLATKA LĘKU
Największe kajdany, jakie nosimy w życiu, są wytworami naszych lęków. Z mojej książki The Looking Glass
Lęk jest błogosławieństwem. To podstawowy mechanizm obronny, który chroni
rodzaj ludzki od tysięcy lat. Jednak lęk bywa również szkodliwy i zniewalający, przez co wypacza nasze mapy mentalne. Różnica pomiędzy korzystnym a szkodliwym lękiem polega na zasadności. Uczucie lęku przed biegnącym w naszym kierunku lwem, pędzącym samochodem czy zwiniętym grzechotnikiem jest zasadną, zdrową i być może nawet ratującą życie reakcją naszego organizmu. Lęk przed bawełnianym wacikiem już nie. Mimo to ludzie boją się bawełnianych wacików – w przenośni, a także dosłownie. Psychologowie wiedzą od dawna, że konkretne rodzaje lęków mogą być wyuczone lub warunkowane. W kontrowersyjnym (oraz ewidentnie nieetycznym) eksperymencie z roku 1920 roku psycholog John Watson zademonstrował empirycznie, że lęk nie tylko jest naturalną, niewarunkowaną reakcją na zagrożenie, ale może być również warunkowany bodźcem niestanowiącym zagrożenia. W czasie doświadczenia z dziewięciomiesięcznym chłopcem nazwanym Małym Albertem Watson wywołał w dziecku warunkową reakcję strachu przed białym szczurem, po czym spowodował przeniesienie reakcji lękowej na inne, niegroźne przedmioty. Jedna z moich bliskich znajomych boi się węży. Strach przed wężami jest naturalną, typową i w niektórych sytuacjach wręcz pożądaną reakcją, jednak fobia mojej znajomej przyjmuje ekstremalne formy. Pewnego razu, kiedy jechała autostradą z prędkością ponad stu dziesięciu kilometrów na godzinę, gwałtownie skręciła w bok, ponieważ po asfalcie pełzł wąż. Gdyby jej mąż nie schwycił kierownicy, znajoma mogła była zabić ich oboje. W tym przypadku lęk mojej znajomej był znacznie bardziej niebezpieczny niż przedmiot jej lęku. Kiedy ją zapytałem, czy wie, dlaczego tak bardzo boi się węży, odpowiedziała, że gdy była dzieckiem, gonił ją z grzechotnikiem w ręku dorosły, który powinien był ją chronić. Irracjonalny lęk nie jest wcale rzadkim zjawiskiem. Nikt ze znanych mi ludzi nie został zabity – ani nawet raniony – gdy przemawiał publicznie, jednak wiele osób boi się publicznych wystąpień niemal tak samo jak śmierci. Omawiając tę klatkę, skupię się na lęku przed bólem oraz przed porażką.
Lęk przed bólem Chociaż lęk przed bólem jest naturalną i pierwotną reakcją, może być również z łatwością warunkowany, hamując nasz rozwój osobisty i szczęście. Jeśli mała dziewczynka zostanie ugryziona przez psa, może potem nie chcieć mieć psa albo uciekać przed każdym, jakiego napotka. A przecież nie wszystkie psy gryzą. Lęk przed psami oznacza wyrzeczenie się wiernego towarzysza, jakim może okazać się pies. W skrajnej postaci strach przed psami może wywołać u tej dziewczynki nieustanny niepokój. Najprawdziwszą oznaką życia jest wzrost. A wzrost wymaga bólu. Tak więc chcąc żyć, musimy do pewnego stopnia akceptować ból. Mimo to wiele osób nie przyjmuje tego faktu do wiadomości – co jest tak samo absurdalne jak nieuznanie prawa ciążenia. Osoby nieakceptujące bólu narzekają i jęczą, jakby ich cierpienie było odstępstwem od naturalnego i właściwego stanu rzeczy. W skrajnych przypadkach ludzie ci zadają sobie tak wielki trud, by uniknąć bólu, że rezygnują z życia. Zabijają w sobie uczucia albo otumaniają się narkotykami lub alkoholem tak długo, aż przestają czuć cokolwiek. Okrutna ironia polega na tym, że ostatecznie ich próby ucieczki od bólu stają się bardziej bolesne niż ból, od którego uciekają.
Lęk przed porażką W pewnym sensie lęk przed porażką jest inną formą lęku przed bólem. Porażka boli. Cierpimy bez względu na to, czy doznajemy porażki w interesach, czy związkach uczuciowych. Gdyby porażka nie była bolesna, prawdopodobnie byśmy się jej nie obawiali.
Aby latać, musimy najpierw pogodzić się z możliwością upadku. Z mojej książki Dotknąć nieba
Wyeliminowanie bólu emocjonalnego z porażki wymaga dwóch rzeczy. Po pierwsze, musimy nauczyć się dystansować od chwilowych okoliczności, w których się znajdujemy. Może się zdarzyć, że nie uda się nam osiągnąć jakiegoś celu, ale to nie umniejszy naszej wrodzonej czy danej nam przez Boga wartości. Fakt, że coś nie poszło tak, jak chcieliśmy, nie oznacza, że staliśmy się gorszymi lub mniej ważnymi osobami. Czasami nasze człowieczeństwo ukazuje się w swej najlepszej postaci w chwilach kryzysu: w najciemniejszych lub najgorszych momentach życia. Kiedy nie osiągniemy wyznaczonego celu, powinniśmy, wykorzystując swoje doświadczenie, skorygować cel. Takie postępowanie nie tylko wyeliminuje złość i pretensje do samych siebie, które zazwyczaj są najboleśniejszą częścią porażki, ale również zbliży nas do osiągnięcia celu. Tylko wy sami możecie zmienić opinię o sobie z „nieudacznik" na „naukowiec" lub „badacz". Drugi sposób na wyeliminowanie bólu z porażki polega na zmianie podejścia – na przekonaniu samych siebie, że porażka nie jest finałem ani stanem ostatecznym, ale raczej krokiem niezbędnym do osiągnięcia większego celu. Do tego konieczna jest zmiana naszego nastawienia z „zamkniętego" na „otwarte", gotowe do eksperymentowania. Edison, Ford, Marconi i bracia Wright – wszyscy oni doznali mnóstwa porażek, zanim osiągnęli swoje ostateczne cele. Trudno nawet nazwać te wczesne eksperymenty porażkami, jako że każdy z nich przybliżał naukowca czy wynalazcę do właściwego celu. Bardzo dobrze złożyło się dla nas wszystkich, że ci innowatorzy nie uznali swoich chwilowych niepowodzeń za koniec, ale za część procesu prowadzącego do celu. Edison wykazał się idealną postawą eksperymentatora. Kiedy media grzmiały, że poniósł porażkę, bo nie udało mu się stworzyć żarówki w terminie, który publicznie
ogłosił, odpowiedział: „Nie poniosłem porażki. Właśnie odkryłem dziesięć tysięcy sposobów, które się nie sprawdzają". Dzisiaj żarówka Edisona jest symbolem udanego pomysłu. Gdzie nauczyliśmy się, że porażka przynosi wstyd? Thomas J. Watson, prezes i dyrektor naczelny IBM, powiedział: „Chcecie, abym podał wam przepis na sukces? Jest naprawdę prosty. Podwójcie liczbę swoich porażek. Uważacie porażkę za wroga sukcesu. Ale to nieprawda. Porażką możecie się zniechęcić – albo uczyć się na własnych błędach. A więc do dzieła, popełniajcie błędy. Róbcie wszystko, co w waszej mocy. Ponieważ, pamiętajcie, tylko w ten sposób dojdziecie do sukcesów". Szkocki pisarz Samuel Smiles powiedział: „Błędem jest uważać, że ludzie odnoszą sukcesy dzięki sukcesom; o wiele częściej odnoszą je dzięki porażkom. Odgórny nakaz, nauka, wskazówki i przykłady nigdy nie były w stanie nauczyć ludzi tak skutecznie jak ich porażki"***. A Emerson napisał: „Nie bądźcie zbyt nieśmiali i przeczuleni na punkcie swoich czynów. Całe życie jest eksperymentem. Im więcej eksperymentów robicie, tym lepiej****.
Bierna porażka
Brak działania spowodowany strachem przed porażką JEST porażką.
Moje doświadczenia życiowe nauczyły mnie, że nie ma nic złego w porażce, natomiast źle jest w ogóle nie próbować. Bywały w moim życiu chwile, kiedy tak bardzo bałem się porażki, że przez swoją pasywność skutecznie do niej doprowadzałem. To bardzo częste zachowanie. Przykład myślenia doprowadzającego do „pasywnej porażki" wygląda tak: Chciałbym dostać podwyżkę. Ale jeśli o nią poproszę, mogę jej nie
dostać i mogę wkurzyć szefa. Lepiej więc nie próbować. Nie prosimy zatem o podwyżkę, a gwarantowanym skutkiem jest brak podwyżki. Pouczającą lekcję o pasywnej porażce odebrałem od młodej kobiety o nazwisku Heather Williams. Heather Williams była najpiękniejszą dziewczyną w dziewiątej klasie gimnazjum w Bonneville. Nigdy nie zapomnę, kiedy po raz pierwszy zobaczyłem Heather. Był to w ostatnim tygodniu szkoły, siedziałem w autobusie, którym mieliśmy zaraz wyruszyć na wycieczkę z okazji zakończenia roku szkolnego, kiedy do środka weszła Heather. Na jej widok po prostu opadła mi szczęka. Nigdy w życiu nie widziałem tak pięknej dziewczyny. Zwróciłem się do siedzącego obok mnie chłopaka: – Kto to? – Heather Williams – odparł. – Niedawno się tu przeprowadziła. – Po czym dodał: – Jest całkowicie poza twoim zasięgiem. Oczywiście, że była poza moim zasięgiem. Była chodzącą doskonałością. A ja byłem… jaki byłem. Byłem jednak też marzycielem. Przez całe lato marzyłem o Heather. Zastanawiałem się, jaka ona jest. Zastanawiałem się, jak by to było, gdyby została moją dziewczyną. Zastanawiałem się, jak by to było się z nią całować. Lato się skończyło i zaczął się nowy rok szkolny. W pierwszym dniu liceum przyszedłem na trzecią lekcję i usiadłem pośrodku rzędu pustych ławek. Kilka minut później do sali weszła Heather Williams. Rozejrzała się, po czym, ku memu zaskoczeniu, podeszła i usiadła w ławce obok. Potrzebowałem trochę czasu, aby zdobyć się na odwagę i zacząć z nią rozmawiać. Jednak po trzech dniach stwierdziłem, że Heather była nie tylko piękna zewnętrznie, ale i wewnętrznie. W chwili nietypowego dla mnie optymizmu postanowiłem, że zaproszę ją na bal absolwentów naszej szkoły. Każdego dnia przez następne dwa tygodnie byłem gotowy, aby ją zaprosić, ale kiedy tylko Heather pojawiała się w drzwiach, odwaga natychmiast mnie opuszczała. W końcu w niedzielę wieczorem zaledwie kilka tygodni przed balem uświadomiłem sobie, że czasu jest coraz mniej, i powziąłem postanowienie. Jutro to zrobię.
Zaproszę Heather Williams na bal absolwentów, myślałem. Zaraz po przyjściu do szkoły w poniedziałek rano powiedziałem koledze, że zamierzam zaprosić Heather na bal. – Spóźniłeś się – powiedział. – Ktoś inny już ją zaprosił. Serce ścisnął mi ból. – Kto? – Tom Watts. Każda szkoła średnia w Ameryce ma swojego Toma Wattsa. Tom Watts miał idealną cerę i lekko kręcone złotawe włosy. Był współkapitanem drużyny piłkarskiej drugich klas. Kochały się w nim wszystkie dziewczyny. Pokryłem swoje rozczarowanie udawaną ulgą. Uniknąłem kuli, pomyślałem. Tamten chłopak miał rację. Heather Williams jest całkowicie poza moim zasięgiem. Jednak do końca liceum nadal skrycie się w niej podkochiwałem. Zasychało mi w ustach, kiedy widziałem ją w auli albo na lunchu. Głosowałem na nią w czasie wyborów na królową balu maturalnego. Ale moje marzenie się nie spełniło. Nigdy nie umówiłem się z Heather Williams. Nigdy jej nie pocałowałem. Nigdy nawet nie trzymałem jej za rękę. Szkoła się skończyła. Zobaczyłem Heather dopiero po dziesięciu latach, na zjeździe naszej klasy z liceum. Wciąż piękna, pomyślałem. Uśmiechnęła się, kiedy mnie zobaczyła. Długo rozmawialiśmy o czasach licealnych oraz o tym, co zdarzyło się w naszym życiu po opuszczeniu szkoły. Kiedy już mieliśmy się rozstać, Heather powiedziała: – Wiesz, co mnie najbardziej wkurzało w liceum? – Co takiego? – zapytałem. – To, że ani razu się ze mną nie umówiłeś. Pewnie tego nie pamiętasz, ale siedzieliśmy obok siebie w drugiej klasie. Byłam w tobie zadurzona po uszy. Ja się zabiję, pomyślałem. Moje marzenie czekało na spełnienie, a ja zamiast je zrealizować, uległem swojemu strachowi i otrzymałem stosowną nauczkę. Poprzysiągłem sobie, że już nigdy więcej nie zdecyduję się na pasywną porażkę, że wolę ponieść klęskę w płomieniach, niż zardzewieć na śmierć w cieniu. Kula
ognia przynajmniej dostarcza światu iluminacji. Nawet po doznanej porażce rzadko żałujemy, że próbowaliśmy. Natomiast prawie zawsze żałujemy, że nie podjęliśmy żadnej próby.
Podsumowanie Paradygmat. Mentalność ofiary. Lęk. Ponieważ te trzy klatki istnieją wyłącznie w naszych umysłach, może się wydawać, że uwolnienie się od nas samych zależy wyłącznie od nas samych. Nieprawda. Nie jesteśmy samotni w naszym dążeniu do wolności. Wyzwolenie duchowe jest dziełem Boga. Prośby o boską pomoc w wyzwoleniu się z destrukcyjnych i wadliwych map mentalnych są ważnym oraz, zapewne, koniecznym pierwszym krokiem. Bóg obserwował, jak nam się gmatwa życie. On wie, jak je uporządkować. Jeśli stwierdzenia te brzmią znajomo, to tak powinno być. Powyższa zasada koreluje z sześcioma z dwunastu kroków Anonimowych Alkoholików. Powierzenie swojego życia pod opiekę siły wyższej jest prawdopodobnie najpewniejszym sposobem na odkrycie boskiej natury naszego istnienia.
* M. Williamson, Return to Love. ** Cyt. za: Konstytucja Stanów Zjednoczonych Ameryki, tłum. A. Pułło, Warszawa 2002 (przyp. tłum.). *** S. Smiles, Self-Help. With Illustrations of Character and Conduct, 1859. **** R.W. Emerson, Journals of Ralph Waldo Emerson ,t. 9: 1822–1863.
TRZECIE DRZWI Powiększajcie swoje życie
Powiększajcie swoje życie Powiększyć swoje życie znaczy rozszerzyć obszar swojego oddziaływania poza jego obecne granice. To znaczy rozwinąć swój boski potencjał. Znaczy to również zamienić swoje obecne mapy mentalne na większe.
MARZENIA Nie możemy żyć tym, czego nie potrafimy sobie wymarzyć. Kiedy moja najmłodsza córka była w trzeciej klasie, z okazji Dnia Martina Luthera Kinga Juniora nauczycielka dała każdemu uczniowi kartkę papieru ze słowami: „Mam marzenie…". Zadaniem uczniów było dopisać własne wizje lepszego świata. Kiedy córka pokazała mi swoją kartkę, uśmiechnąłem się. Pod słowami „Mam marzenie…" napisała: że pewnego dnia ludzie niesprawni będą mogli parkować, gdzie tylko będą chcieli. Ucieszyłem się, że córka dostała to zadanie. Zawsze byłem marzycielem. Kiedy miałem dziewięć lat, zbierając na placu budowy porzucone gwoździe za trzydzieści pięć centów na godzinę, marzyłem o tym, aby zostać bogatym. Kiedy zamiatałem piwnicę szkoły, przy której pracował mój ojciec, pokryty kurzem i pyłem gipsowym, marzyłem o tym, żeby zostać kimś ważnym w polityce. Przypatrując się, jak inni chłopacy bez skrępowania rozmawiają z dziewczynami, marzyłem o tym, aby pewnego dnia mieć piękną żonę. Kiedy słynny podróżnik John Goddard wystąpił na apelu w mojej szkole, zacząłem marzyć o podróżach i poznawaniu innych krajów i kultur.
W piątej klasie nauczyciel przedmiotów ścisłych pokazał nam, jak bieguny magnesów przyciągają się lub odpychają, i powiedział, że jeśli zbudujemy silnik, który będzie działał dzięki tym magnesom, to da nam pięćset dolarów. (Prawdę mówiąc, to, co zadał nam nauczyciel – silnik samonapędzający się – byłoby warte miliardy dolarów). W mojej głowie zrodziło się marzenie, że uda mi się stworzyć taki silnik, i wykorzystując magnesy z plastikowych liter przytwierdzanych do lodówki, w ciągu następnych dwóch tygodni zbudowałem kilkanaście prototypów, zanim w końcu się poddałem. Jak już powiedziałem, zawsze byłem marzycielem. I wszystkie moje marzenia się spełniły (oprócz silnika samonapędzającego się). WSZYSTKIE. Zostałem obdarzony niezwykłym życiem. Podróżując, przebyłem tysiące kilometrów, odwiedziłem czterdzieści siedem z pięćdziesięciu stanów i ponad dwadzieścia krajów. Moja piękna żona i ja tańczyliśmy w Białym Domu i jedliśmy kolację z prezydentami i premierami. Siedziałem w hotelowych apartamentach z gubernatorami i senatorami USA, śledząc wyniki wyborów. Moje książki rozeszły się w milionach egzemplarzy i przetłumaczono je na kilkanaście języków. Otrzymałem dziesiątki tysięcy listów od osób, na których życie wywarły wpływ moje powieści. Moja organizacja charytatywna pomogła ponad pięćdziesięciu tysiącom maltretowanych lub zaniedbanych dzieci. Jestem przekonany, że żadne z tych osiągnięć nie miałoby miejsca, gdybym kiedyś nie miał wielkich marzeń. Marzenia to pierwszy krok do powiększenia naszego życia. Jestem przekonany, że gdy skupimy się na marzeniu, nasz umysł, i prawdopodobnie wszechświat, przyciąga do nas przedmiot naszego pragnienia. Choć trąci to myśleniem magicznym, wierzę, że coś w tym jest. Któregoś roku napisałem na kartce, że pragnę pojechać do Chin. Cztery miesiące później zadzwoniła do mnie znajoma z wiadomością, że właśnie wygrała wycieczkę do Chin dla dwóch osób i że jej mąż nie jest zainteresowany. Zapytała, czy moja żona i ja chcielibyśmy pojechać. Wyjazd ten okazał się ważny dla naszej rodziny, ponieważ kilka lat później adoptowaliśmy małą dziewczynkę z prowincji Guangdong.
PYTANIE „A GDYBY…?" Jednym z narzędzi, których pisarze używają do tworzenia fabuły, jest pytanie: „A gdyby…?". Prawdopodobnie rozpoznacie niektóre z tych sytuacji: A gdyby pewien chłopiec odkrył, że w rzeczywistości jest potężnym czarodziejem? A gdyby pewna nastolatka przeprowadziła się do małego miasta i zakochała się w chłopcu, który w rzeczywistości jest wampirem? A gdyby młody Włoch zakochał się w dziewczynie, która należy do rodziny skłóconej z jego własną? Zadawanie pytań: „A gdyby…?", jest również bardzo korzystnym zabiegiem w prawdziwym życiu. Tworzenie własnej listy: „A gdyby…?", to skuteczny sposób na wprowadzanie zmian w mapach mentalnych w celu powiększenia swojego życia. A gdybym zacząłbym studiować historię sztuki? A gdybym zerwał z siedzącym trybem życia i został ambitnym rowerzystą? A gdybym napisał książkę, o której marzę od dawna? A gdyby ta książka została bestsellerem? Nieco ponad dziesięć lat temu moja żona zadała mi zaskakujące oraz, w tamtym czasie, absurdalne pytanie: „A gdybyśmy tak zabrali całą naszą rodzinę i przenieśli się na rok do Włoch?". Choć w pierwszej chwili trudno było w to uwierzyć, pięć miesięcy później właśnie tak zrobiliśmy. Rezultatem były lepsze relacje w naszym małżeństwie, scementowanie się całej naszej rodziny, szersze spojrzenie na świat naszych dzieci oraz cudowne, radosne wspomnienia, które zawsze będą nam drogie. Zacznijcie układać własne listy: „A gdyby…?". Postarajcie się, aby wasze marzenia były maksymalnie satysfakcjonujące i ekscytujące. Zastanówcie się, w jaki sposób mogłyby wpłynąć na wasze życie. A potem zadajcie sobie pytanie: dlaczego nie?
PODEJMOWANIE RYZYKOWNYCH DZIAŁAŃ Życie jest albo zuchwałą przygodą, albo jest niczym. Bezpieczeństwo w przyrodzie nie istnieje i rodzaj ludzki jako całość go nie zna. Unikanie zagrożenia na dłuższą metę nie jest wcale bezpieczniejsze od narażania się na ryzyko*. HELEN KELLER
Drugi krok w kierunku powiększania naszego życia jest skutkiem ubocznym wyrwania się z klatki strachu. Podejmujcie ryzyko. Życie z natury JEST ryzykowne. Jestem wdzięczny za wszystkie najbardziej ryzykowne decyzje, które podjąłem w swoim życiu – nawet te, które nie wyszły mi na dobre. Pudłujesz w stu procentach strzałów, których nie oddajesz. WAYNE GRETZKY
Jak napisałem wcześniej, rzadko żałujemy naszych nieudanych prób, za to prawie zawsze żałujemy tych, których nie podjęliśmy. Jedno z moich ulubionych ryzykownych doświadczeń nazwałem „zajmowanie miejsca".
ZAJMOWANIE MIEJSCA Kiedy po raz pierwszy zetknąłem się ze światem wydawniczym, wyglądał on zdecydowanie inaczej niż obecnie. Nie było e-booków. Prawie w ogóle nie sprzedawano książek przez internet. Księgarnie należące do tak zwanych sieci były
wciąż nieznane w wielu częściach naszego kraju i dystrybucja książek odbywała się w ogromnej mierze poprzez tysiące małych niezależnych księgarń – rodzinnych sklepików powstałych dawno temu. Taka sytuacja oznaczała trudności niemal niemożliwe do pokonania dla pisarza takiego jak ja: nikomu nieznanego autora, który nie miał wsparcia ze strony dużego wydawnictwa. Aby wprowadzić swoją pierwszą powieść do księgarń, jeździłem po całym kraju na regionalne targi książki. Było to zarówno czasochłonne, jak i kosztowne, ale wierzyłem w swoją książkę i chciałem zrobić wszystko, co tylko mogłem, aby zrealizować swoje marzenie. We wrześniu przed ukazaniem się mojego książkowego debiutu poleciałem do Denver na Mountains and Plains na targi książek, licząc, że uda mi się przedstawić swoją powieść regionalnym księgarzom. Wynająłem małe stoisko, usiadłem za stolikiem i zacząłem wypatrywać księgarzy, łatwych do rozpoznania dzięki czerwonym plakietkom. Niestety, minęło kilka godzin, a obok mojego stoiska przeszło zaledwie kilku księgarzy. Odszukałem jedną z organizatorek targów i zapytałem, gdzie są wszyscy księgarze. – Z pisarzami – odpowiedziała. – W Sali B. Poszedłem do sąsiedniej sali konferencyjnej. Rzeczywiście były tam setki księgarzy. Stali w oddzielonych taśmami kolejkach po darmowe, podpisane egzemplarze książek bestsellerowych pisarzy siedzących w przedniej części sali. Jak z nimi konkurować? – zapytałem się w duchu. Kiedy tak stałem, zastanawiając się, co zrobić, dostrzegłem wolne miejsce przy stole przeznaczonym dla pisarza. I wtedy usłyszałem cichy głos: „Chcesz być bestsellerowym autorem? Zajmij to miejsce". Pomyślałem, że nie mam szans zająć tego miejsca. Obok stali „strażnicy". Byłem pewien, że mnie wyrzucą. Kiedy odwróciłem się, aby odejść, słusznie, w swoim mniemaniu, zrezygnowany
z powodu niesprawiedliwości losu (mentalność ofiary), ów cichy głos odezwał się ponownie: „Jak bardzo zależy ci na swojej książce? Jeśli ty nie będziesz walczyć o swoje marzenie, to kto ma to zrobić?". Słowa te zrobiły na mnie duże wrażenie. Zanim zdążyłem to sobie wyperswadować, wróciłem na swoje stoisko, zabrałem pudło z książkami i poszedłem do zatłoczonej sali. Wszedłem na podest, postawiłem książki na stole i usiadłem pomiędzy dwoma bestsellerowymi pisarzami. Mój manewr został zauważony. Kątem oka zobaczyłem, jak zmierza w moim kierunku pani z personelu. Kiedy stanęła przy mnie, spojrzałem na nią i powiedziałem: – Przepraszam za spóźnienie. Przez chwilę patrzyła na mnie, po czym zapytała: – Może przynieść panu wody? – Byłbym wdzięczny. Siedziałem tam do końca imprezy, rozdając swoją małą książkę setkom księgarzy. W następnym roku moja książka stała się bestsellerem na liście „New York Timesa" oraz jedną z najczęściej omawianych powieści sezonu. Mój wydawca wysłał mnie w podróż promocyjną i zostałem zaproszony na targi książek w Denver, na których byłem rok wcześniej. Różnica polegała na tym, że tym razem miałem świtę: agentkę, specjalistkę od PR oraz przedstawicielkę mojego wydawcy. Nie tylko byłem wymieniony w programie imprezy, ale moje nazwisko umieszczono również na jego okładce. Kiedy wszedłem na podest w sali konferencyjnej, rozpoznałem panią, z którą rozmawiałem rok wcześniej. Kiedy do mnie podeszła, zapytałem ją, czy wie, kim jestem. – Oczywiście, panie Evans – odpowiedziała. – Każdy tutaj wie, kim pan jest. – Miałem na myśli coś innego. Czy pamięta mnie pani z zeszłego roku? W jej oczach pojawił się błysk rozpoznania.
– To pan wkręcił się na podpisywanie książek! Uśmiechnąłem się. – Tak, to ja. – Gratulacje – powiedziała. – Dopiął pan swego. – Dziękuję, że mnie pani wtedy nie wyrzuciła. – Miałam taki zamiar – przyznała. – Na tym polega moja praca. Ale kiedy pan na mnie spojrzał, to po prostu nie mogłam się na to zdobyć. – Uśmiechnęła się i powiedziała: – Może przynieść panu wody? Uwielbiam tę historię. Nie dlatego, że przydarzyła się mnie, ani dlatego, że mam słabość do szczęśliwych zakończeń, ale dlatego że idealnie ilustruje to, czego oczekuje od nas życie. Chcesz być szczęśliwy? Zajmij miejsce. Chcesz wolności? Zajmij miejsce. Chcesz, aby twoje życie miało sens? Zajmij miejsce.
PRACA Tak i wiara, jeżeli nie ma uczynków, martwa jest sama w sobie. Jk 2, 17
O tym, jakie wartości są najistotniejsze dla danego społeczeństwa, można się przekonać, przyglądając się jego najpopularniejszym bajkom i przypowieściom. Były czasy, kiedy w kulturze Ameryki ulubionymi motywami były zapobiegliwość i ciężka praca. Kiedy dorastałem, wszyscy w moim otoczeniu znali bajki O mrówce i pasikoniku oraz O małej czerwonej kurce. Niestety, od pewnego czasu te wychwalające zalety ciężkiej pracy opowieści nie są już popularyzowane. Możliwe, że zostały zmodyfikowane zgodnie z duchem czasów, a znane i ważne osobistości propagują nowy etos. Przyznam jednak, że nie słyszałem, aby odnoszący sukcesy młody sportowiec powiedział, że zawdzięcza je obijaniu się i rzadszym treningom. I nie spodziewam się kiedykolwiek usłyszeć takiego wyznania. Obecnie toczy się szeroka dyskusja, czy Amerykanie (a zwłaszcza amerykańskie
dzieci) stają się coraz bardziej leniwi. Prawdę mówiąc, nie mam nic do powiedzenia w tej dyskusji, dane statystyczne mogą być wykorzystane do obrony każdej ze stron w tym sporze. Wiem za to z całą pewnością, że ci, którzy zmienili ten świat, zawsze wyrażali uznanie dla ciężkiej pracy. Ciężka praca oznacza działanie z ukierunkowaną pasją, wysiłek służący osiągnięciu celu, a nie odbębnianie zadań. Ciężko pracować znaczy zrobić i dać z siebie więcej, niż się od nas oczekuje. W mojej rodzinie pracowitości przypisywano wysoką wartość etyczną. Ojciec otwarcie szczycił się, że potraf pracować ciężej niż młodsi od niego mężczyźni, i chwalił się, że on i jego synowie mogliby pokonać każdą brygadę na placu budowy. Pracując w wielu miejscach, spotykałem jednak mnóstwo osób, które miały inne podejście. Ludzie ci dawali z siebie tylko tyle, aby mogło im to ujść na sucho. W ich mentalności tkwiło przekonanie, że toczą ze swym pracodawcą walkę, więc im mniej mu z siebie dadzą, tym więcej „wygrają". To głupia postawa. Świat materialny nie wynagradza lenistwa. W mojej pierwszej pracy przy kampanii politycznej mój bezpośredni przełożony chwalił się tym, jak sprawnie wychodzi mu obdzielanie swoją pracą innych. Obarczał mnie wszystkim, czego sam nie miał ochoty robić. Nie narzekałem; po prostu starałem się wywiązać z każdego zadania najlepiej, jak umiałem. Przed upływem trzech miesięcy on został zwolniony, a ja awansowałem na jego stanowisko. Kiedy moja pierwsza książka znalazła się na szczycie list bestsellerów, wielokrotnie słyszałem komentarze, że mi się poszczęściło. To oczywiście prawda. Ale, jak powiedział Thomas Jefferson: „Głęboko wierzę w szczęście i stwierdzam, że im ciężej pracuję, tym bardziej mi ono sprzyja". Rzadko natomiast słyszałem komentarze o miesiącach spędzonych przeze mnie poza domem w czasie promowania tej książki, o braku snu i niezliczonych porankach, kiedy wstawałem o trzeciej nad ranem, aby udzielić wywiadu w stacjach radiowych na wschodnim wybrzeżu, o tysiącach reklam i podpisanych książek. Przez dwa lata byłem całkowicie skupiony na swoim celu i z wielkim zaangażowaniem pracowałem, aby osiągnąć sukces. Kiedy moja powieść trafiła na listę bestsellerów, byłem wykończony.
WARTOŚĆ KONSEKWENTNEGO WYSIŁKU Jestem przekonany, że większość naszych sukcesów rodzi się na tak zwanych obrzeżach głównego nurtu naszego życia. Prawie wszyscy wzięci pisarze, których znam, napisali swoją pierwszą książkę, wykonując jakąś inną absorbującą pracę. Bardzo niewiele osób zdaje sobie sprawę z tego, że marnuje dużą część swojego życia, ani z tego, że nieco dodatkowego wysiłku mogłoby przynieść znaczące efekty. Jestem przekonany, że nie tyle lenistwo ogranicza nasze możliwości osiągania sukcesu, ile złe gospodarowanie czasem. Dziesięć minut dziennie czułej troski o swojego męża lub żonę mogłoby znacznie poprawić pozostałe tysiąc czterysta trzydzieści minut. Sześćdziesiąt minut tygodniowo spędzonych wyłącznie z własnym dzieckiem mogłoby istotnie wpłynąć na pozostałe dziesięć tysięcy dwadzieścia. Drobne działania wykonywane konsekwentnie potrafią przynieść rewelacyjne rezultaty. Spotykałem ludzi, którzy żałowali, że nie są lepiej oczytani, ale twierdzili, że nie mają dość czasu. Rozważcie następującą rzecz. Gdybyście konsekwentnie czytali tylko dziesięć stron dziennie, w ciągu jednego roku moglibyście przeczytać: Wielkiego Gatsby'ego Madame Bovary Przygody Hucka Finna Czarownice z Salem Nowy wspaniały świat Folwark zwierzęcy Utylitaryzm. O wolności 1984 Beowulfa … oraz wszystkie dzieła Williama Shakespeare'a. Na obrzeżach naszego życia i w wygospodarowanych w ciągu dnia chwilach
mogą się zdarzyć wspaniałe rzeczy.
PRACOWAĆ Z PASJĄ Wiem, że słyszeliście to już tysiąc razy. Jednak to prawda – ciężka praca popłaca. Jeśli chcecie być dobrzy, musicie ćwiczyć, ćwiczyć, ćwiczyć. Jeśli czegoś nie kochacie, to tego nie róbcie*. RAY BRADBURY
Kiedy byłem mały, moi starsi bracia często mi mówili, że jestem leniwy, co, z uwagi na panujący w naszej rodzinie kult pracy, było bolesną obelgą. Przez wiele lat wierzyłem braciom. O tym, że jest inaczej, przekonałem się dopiero, gdy zacząłem pracować poza rodzinną firmą. Kierownik w mojej pierwszej prawdziwej pracy, w TacoTime, powiedział mi, że chciałby, aby każdy z jego pracowników pracował tak dobrze jak ja. To samo słyszałem w każdej kolejnej pracy, którą podejmowałem. A kropkę nad „i" postawił jeden z moich partnerów w interesach: „Chyba jesteś najbardziej pracowitym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek spotkałem". Prawda była taka, że nigdy nie byłem leniwy. Byłem po prostu młody i moi bracia dawali mi zajęcia, których sami nie chcieli – prozaiczne, nudne prace takie jak uprzątanie kawałków drewna czy zbieranie gwoździ, przy których to zajęciach nie potrafiłem wykrzesać z siebie prawdziwego entuzjazmu. Nie chcę przez to powiedzieć, że się nie przykładałem do tych prac, ale patrząc na to z psychologicznego punktu widzenia, jak długo człowiek może utrzymywać motywację i zapał do czegoś, czego nie lubi?
Bez pasji jesteśmy skazani na przeciętność. Z mojej książki The Locket
Jednym z przepisów na bycie pracowitym jest znalezienie sobie zajęć, które służą realizacji celów, na których nam zależy. To oczywiste, że nie będzie się wam podobał każdy aspekt pracy, ale jeśli będziecie mieli dość entuzjazmu dla ostatecznego celu, wtedy będzie wam łatwiej zdobyć się na wielkie zaangażowanie w prace, które nie będą się wam podobać.
Podsumowanie When I consider how my light is spent Ere half my days, in this dark world and wide, And that one Talent, which is death to hide, Lodg'd with me useless, Though my Soul more bent To serve therewith my Maker, and present My true account, lest he, returning, chide. JOHN MILTON
Jedną z lepiej znanych historii biblijnych jest przypowieść o talentach z Ewangelii świętego Mateusza. W historii tej pewien zamożny człowiek powierza każdemu ze swych trzech sług talenty – złote monety o dużej wartości – aby mieli nad nimi pieczę podczas jego nieobecności. Dwaj służący mądrze wykorzystali talenty do pomnożenia majątku. Trzeci, „obawiający się" utraty jednego talenta, zakopał go w ziemi.
Kiedy wraca pan, chwali postępowanie dwóch służących i obiecuje im wielką radość. Złości się jednak na trzeciego sługę i każe go wrzucić do ciemności, gdzie „będzie płacz i zgrzytanie zębów". To trafna metafora trzecich drzwi. Powiększyć swoje życie znaczy wziąć otrzymane talenty i dary i wykorzystując wyobraźnię, podejmując ryzyko i pracując wytrwale, lepiej spożytkować swoje życie. I jak obiecuje wspomniana przypowieść, w tym zaznamy wielkiej radości.
* H. Keller, The Open Door. * R. Bradbury, Kroniki marsjańskie (przyp. tłum.).
CZWARTE DRZWI Budujcie swoją mapę wokół miłości
Budujcie swoją mapę wokół miłości Miłość jest najwyższym i najszlachetniejszym celem, do jakiego może dążyć człowiek. VIKTOR E. FRANKL
Kiedy miałem dwadzieścia trzy lata, przeżywałem duchowe zaćmienie. Nie potrafiłem dać sobie rady z problemami w małżeństwie i w życiu, miałem depresję i przekonanie, że zostałem zapomniany przez Boga. Ciągle walczyłem z myślami samobójczymi – częstym zjawiskiem u dzieci, których jedno z rodziców próbowało popełnić samobójstwo. W tamtym czasie pracowałem jako copywriter w małej agencji reklamowej. Pewnego popołudnia zauważyłem, że nasza recepcjonistka czyta książkę pod tytułem Return from Tomorrow. Wziąłem książkę do ręki i przeczytałem kilka stron, po czym zapytałem, czy mogę ją pożyczyć. – Proszę bardzo – odrzekła recepcjonistka. – Właśnie ją skończyłam. Poszedłem do swojego biura, zamknąłem drzwi na klucz i przeczytałem książkę od deski do deski. Opowieść ta, napisana przez psychiatrę doktora George'a G. Ritchiego, relacjonuje jego przeżycia z pogranicza życia i śmierci, których doświadczył, mając dwadzieścia lat, jako żołnierz w czasie drugiej wojny światowej. Doktor Ritchie został oficjalnie uznany za zmarłego (trwało to dziewięć minut), wydano akt zgonu i jego ciało wyniesiono ze szpitalnej sali w worku na zwłoki. (To właśnie ta książka zainspirowała później doktora Raymonda Moody'ego do badań nad przeżyciami z pogranicza życia i śmierci, czego efektem stała się praca Życie po życiu). Książka Ritchiego pochłonęła mnie bez reszty. Nie tylko odpowiadała na wszystkie pytania, które dręczyły mnie w tamtym czasie, ale czytając ją, czułem ogarniający mnie spokój. Coś mi mówiło, że jest prawdziwa – niemal jakbym przypominał sobie rzeczy, o których już wiedziałem. Niemal natychmiast zacząłem
się czuć lepiej i bliżej Boga. Pięć lat później promowałem swoją pierwszą powieść na targach książki, tuż po jej publikacji. W programie imprezy przeczytałem, że jednym z zaproszonych mówców jest doktor Ritchie. Książka W objęciach jasności Betty J. Eadie (kolejna pozycja opisująca przeżycia z pogranicza życia i śmierci) była wtedy numerem jeden na liście literatury faktu i organizatorzy targów zaprosili kilku autorów, którzy napisali podobne książki. Przysłuchiwałem się tej dyskusji i stwierdziłem, że doktor Ritchie jest równie interesującą i wiarygodna osobą, jak wynikało to z jego książki. Gorąco zapragnąłem poznać go osobiście. Po zakończeniu panelu szybko przeszedłem z końca sali do podium. Doktor Ritchie kierował się do wyjścia prowadzony przez osoby z obsługi. – Doktorze Ritchie! – zawołałem w jego stronę. – Pańska książka odmieniła moje życie. Odwrócił się, popatrzył na mnie zaintrygowany i uśmiechnął się ciepło, po czym powiedział: – Mam nadzieję, że na lepsze. Pomiędzy nami stanęła towarzysząca mu kobieta. – Pan Ritchie za chwilę zaczyna podpisywanie książek – powiedziała beznamiętnie i wyprowadziła Ritchiego z sali. Udałem się do sali, gdzie doktor Ritchie miał podpisywać książki, ale jego stolik okazał się pusty. Byłem strasznie rozczarowany. Naprawdę czułem, że muszę go poznać. Kiedy wracałem do głównej sali, ktoś klepnął mnie w ramię. Był to doktor Ritchie. – Musimy porozmawiać – powiedział. Usiedliśmy w spokojnym miejscu. Ritchie powiedział, że księgarze zgubili jego książki, więc nie miał czego podpisywać, ale został, bo poczuł silną potrzebę, aby mnie odnaleźć. Przez godzinę rozmawialiśmy o jego doświadczeniu śmierci, współczesnej religii oraz o naturze Boga. Po naszej rozmowie byłem jeszcze bardziej przekonany o autentyczności jego przeżyć. Ponadto szczerze polubiłem tego mężczyznę za jego odważną uczciwość oraz nadzieję, jaką podzielił się ze mną
i światem. Pozostaliśmy w kontakcie. Doktor Ritchie wraz ze swoją żoną odwiedził mnie w Salt Lake City, a ja miałem przyjemność być zaproszonym przez niego gościem, kiedy przemawiał do ogromnej lokalnej publiczności. W książce doktor Ritchiego największe wrażenie zrobiła na mnie część, w której opisuje on swoje spotkanie z Bogiem. Najważniejsze pytanie, które zadał mu Bóg, brzmiało: „Czy nauczyłeś się kochać?". Doktor Ritchie napisał, że czuł się jak uczeń, który przyszedł na egzamin końcowy i zorientował się, że będzie przepytywany z przedmiotu, którego nigdy się nie uczył. W najgłębszych zakamarkach swojego serca rozumiałem, o czym mówił, ponieważ czułbym się dokładnie tak samo. Myślę, że wielu z nas tak by się czuło. Zbyt wielu z nas uczy się do niewłaściwego egzaminu. Kiedy przychodzi pora ostatecznego rozrachunku, żadna ziemska nagroda, medal, CV czy konto w banku nie zrobią na Bogu żadnego wrażenia – tylko zaświadczenie o tym, jak kochaliśmy Jego dzieci. Wierzę, jak Sokrates, że jedynie poprzez miłość zbliżamy się do Boga. Bez względu na to, czy wierzy się w przeżycia doktora Ritchiego, czy też nie, trudno nie zgodzić się ze stwierdzeniem, że miłość jest receptą na radość. Żyję wystarczająco długo, aby wiedzieć, że największym źródłem mojego szczęścia jest dawanie i otrzymywanie miłości. Choć świat bagatelizuje i wypacza naturę i wagę miłości, nie zmieni to faktu, że wszyscy czujemy potrzebę miłości. Pozbawione miłości niemowlęta umierają. A także, emocjonalnie, ludzie dorośli. Gdy jest miłość, poprawia się nasze zdrowie, zarówno fizyczne, jak i emocjonalne. Ale czym jest miłość?
DEFINICJA MIŁOŚCI Zdefiniowanie miłości to zadanie, z którym zmagają się najwybitniejsze umysły od tysięcy lat. Filozofowie, przywódcy duchowi, teologowie i psycholodzy przedstawiali własne rozumienie tego zjawiska. Na potrzeby niniejszej książki zdecydowałem się na definicję, która najlepiej
służy naszemu celowi, jakim jest budowanie map wokół miłości. Usłyszałem taką definicję, kiedy mieszkaliśmy we Florencji we Włoszech. Pewnego niedzielnego popołudnia zaprzyjaźniona z naszą rodziną młoda Włoszka uśmiechnęła się do mnie i powiedziała: – Richard, ti voglio bene. Dopiero zaczynałem się uczyć włoskiego i jej nie zrozumiałem. – Co? – Ti voglio bene – powtórzyła wolniej. – Chcesz czegoś? – zapytałem. Wzniosła oczy ku niebu i wykrzyknęła po angielsku: – Kocham cię! Ti voglio bene po włosku dosłownie znaczy „chcę dla ciebie tego, co dobre" albo „dobrze ci życzę". I właśnie to jest definicja miłości, którą proponuję. Ta definicja miłości różni się od tej, którą propagują środki przekazu kultury masowej – nazywanej przez psychologów limerencją, stanem głębokiego zauroczenia, który nie trwa długo. Forma miłości, którą ja opisuję, jest uczuciem znacznie pewniejszym i znacznie lepszym. Znacznie świętszym. Nie tyle chodzi w nim o pożądanie drugiej osoby, ile o pragnienie dla niej dobra, fizycznego, umysłowego i duchowego rozwoju. Ujmując rzecz metaforycznie, można powiedzieć, że ta forma miłości nie jest pięknym, krótko kwitnącym pączkiem róży, ale jej ciernistą łodygą – ochroną dla kwiatu oraz źródłem pożywienia i życia. Miłość ta jest bezinteresowna w tym względzie, że uwalnia nasze ego od narcyzmu i ciągłego domagania się czegoś dla nas samych. Niestety, niektórym może być trudno zrozumieć ten rodzaj miłości, a nawet w niego uwierzyć, ale on istnieje. Ja go doświadczyłem. Widzę go u mojej żony i moich dzieci. Widzę go u moich przyjaciół. Widzę go w lepszej części mojej natury. Nieco ponad dziesięć lat temu moja wówczas siedmioletnia córka Abigail zademonstrowała ten rodzaj miłości na publicznej pływalni.
Abigail właśnie nauczyła się pływać, ale nadal bała się głębokiej wody, więc pozostawała w płytkiej części basenu. W tym samym czasie jej trzyletni brat, Michael, który nie potrafił pływać, miał na rączkach dmuchane pływaczki i unosił się na wodzie w głębokiej części. Siedziałem na rozkładanym fotelu na brzegu i czytałem książkę. Nagle usłyszałem krzyk Abigail. Dostrzegłem ją w głębokiej części basenu, jak kurczowo trzyma rękę Michaela i próbuje utrzymać głowę nad wodą. – Abi! – krzyknąłem. – Puść go! Nie przestawali się szamotać. – Abi! – krzyknąłem ponownie. – Utopisz was oboje! Natychmiast go puść! W tym momencie ratownik zrobił to, co ja powinienem był zrobić: wskoczył do basenu i wyciągnął oboje z wody. Dopiero gdy moje dzieci znalazły się na suchym gruncie, dowiedziałem się, co się stało. Michael wskoczył do wody, trzymając obie rączki wyciągnięte nad głową. Z jednego z jego pływaczków całkowicie uszło powietrze, a drugi przesunął się na jego łokieć, co sprawiło, że częściowo zanurzył się pod wodę. Pomimo lęku przed głęboką wodą Abigail wskoczyła do basenu, aby ratować brata. Jej bezinteresowna miłość była silniejsza od jej strachu. Ten rodzaj miłości widziałem również u nieznajomego podczas lotu do St. Louis. Kiedy zająłem swoje miejsce w pierwszej klasie, przeszła obok mnie matka z dzieckiem na ręku. Zauważyłem, że kobieta płacze. Kiedy przygotowywaliśmy się do startu, siedzący po drugiej stronie przejścia młody mężczyzna niespodziewanie wstał i skierował się do tylnej części samolotu. Chwilę później pojawiła się owa młoda kobieta z dzieckiem i zajęła jego miejsce. Młody mężczyzna odstąpił jej swoje miejsce w przedziale pierwszej klasy. Kobieta wciąż płakała i próbowała uspokoić córeczkę, więc po starcie pozwoliłem dziewczynce pobawić się moim ipadem, a matkę zapytałem, jak mógłbym pomóc. Kobieta powiedziała: – Przepraszam za swój stan, ale wczoraj wieczorem zmarł mój mąż. Córeczka jest jeszcze za mała, żeby to zrozumieć, i cały czas pyta o tatusia.
Mając wieloletnie doświadczenie w kontaktach z osobami, które utraciły kogoś bliskiego, przez następną godzinę pocieszałem kobietę i pomagałem jej ułożyć plany na przyszłość. Gdy wysiedliśmy z samolotu, zatrzymałem młodego mężczyznę, który odstąpił swoje miejsce, i zapytałem go, czy wie, że ta kobieta właśnie straciła męża. – Nie – odpowiedział. – Po prostu wyglądała tak, jakby potrzebowała pomocy. Zarówno moja córka, jak i ten młody mężczyzna* zademonstrowali piękno i potęgę bezinteresownej miłości.
MIŁOŚĆ JAKO PRACA Czwarte drzwi to akt woli: intelektualna i duchowa decyzja, by ponownie stworzyć swoje mapy mentalne na fundamencie miłości. I, jak już pisałem, ta święta miłość to nie ślepe zadurzenie, ale roślina, którą należy pielęgnować, odżywiać i, ostatecznie, zebrać jako plon. To jest praca. Nieczęsto myślimy o miłości jako o pracy, ale właśnie tym jest prawdziwa miłość. Jeśli odnosicie wrażenie, że usiłuję odrzeć miłość z romantyzmu, to rzeczywiście taki jest mój zamiar (śmiały jak na pisarza romansów). Jednak utratę romantyzmu rekompensuje nam z nawiązką uczciwość, długotrwałość i żywotność związku opartego na prawdziwej miłości. Znany psycholog i socjolog Erich Fromm nauczał, że miłość to nie tylko akt woli, ale również umiejętność, którą można rozwijać – i jest to udowodniona prawda psychologiczna. Tę prawdę sprawdziłem na sobie samym. Jako nastolatek zakochałem się w dziełach Oga Mandino. W swojej najsłynniejszej książce, Największy kupiec świata, Mandino przedstawił codzienną modlitwę afirmującą, która zaczynała się następująco:
Powitam ten dzień z miłością w swym sercu. Ponieważ jest to największy sekret powodzenia w każdym przedsięwzięciu. Idąc za sugestią Mandino, czytałem jego czterostronicową afirmację trzy razy dziennie przez trzydzieści dni i zgodnie z radą autora witałem każdą osobę z miłością, mówiąc w duchu: „Kocham cię". Byłem zdumiony potęgą tego małego ćwiczenia, tego, jak szybko zmieniła się moja percepcja świata, jak znikał strach, jak nieznajomi stawali się przyjaciółmi.
PROJEKCJA MIŁOŚCI Afrmacja Oga Mandino przypomina mi indyjskie powitanie Namaste. Powszechnie używane Namaste to pełne szacunku pozdrowienie, którego nazwa wywodzi się z sanskrytu i która dosłownie znaczy „kłaniam się tobie". Jednak słowo to ma znacznie głębsze duchowe znaczenie niż tylko wyrażanie szacunku. Namaste oraz jego starsza forma Namaskar sugerują wiarę, że w każdym z nas jest boskość. Uznając tę jedność, czcimy Boga lub boską iskrę w osobie, którą pozdrawiamy. To mi się podoba. Wyobraźcie sobie, co by się stało, gdybyśmy witali każdą osobę jako cząstkę Boga. Skutek byłby naprawdę imponujący. Słyszałem kiedyś, jak jeden z największych przywódców religijnych świata powiedział do niewielkiej grupy słuchaczy, w której byłem: „Doceniam obfitość miłości i dobroci, które okazaliście mi dzisiaj wieczorem. Mogę sobie tylko wyobrazić, jaki byłby ten świat, gdyby każdy dostał miłość, którą wy okazaliście mnie". Jak możemy dzielić się tą uniwersalną miłością z innymi? Pamiętajcie, że Erich Fromm nauczał, że miłość to umiejętność. Istnieją techniki, które możemy opanować. Jedna z tych technik, którą stosuję osobiście (podobna do afirmacji Mandino), polega na przenoszeniu miłości na osoby wokół nas, bez względu na to, czy wchodzimy z nimi w interakcję, czy nie.
Na przykład spóźniasz się po odbiór dzieci ze szkoły i jesteś zły, bo tkwisz w korku spowodowanym wypadkiem drogowym. Zbliżając się do miejsca wypadku, zamiast emanować złością na jego uczestników za niedogodności, których ci przysporzyli, powiedz do siebie: „Przykro mi, że to was spotkało. Mam nadzieję, że z tego wyjdziecie i nie odniesiecie żadnych trwałych urazów spowodowanych tym wypadkiem". Pomyślcie o tym, że bez złości i stresu poczujecie się znacznie lepiej. Pomyślcie o tym, jak bardzo poprawi się wasza opinia o samych sobie. Kolejny przykład. Kiedy do waszego stołu podchodzi kelnerka, pomyślcie: „Dziękuję, że mnie pani obsługuje. Mam nadzieję, że ma pani udany wieczór i w pani życiu wszystko się dobrze układa". Nawet niewypowiedziane na głos myśli te zalśnią w waszych oczach, zabrzmią w waszych głosach i napełnią wasze dusze miłością. Pamiętajcie, że skoro miłość jest umiejętnością, będzie się rozwijać wraz użyciem i praktyką. A jeśli wasza miłość nie jest odwzajemniana przez osobę, którą nią obdarzacie? Nie ma to absolutnie żadnego znaczenia. Forma miłości, którą tu omawiamy, zawsze bardziej uwzniośla tego, kto ją daje, niż tego, kto jest jej odbiorcą. Prawdę mówiąc, miłość ta chroni obdarowującego – wzmacnia go i osłania przed mniej oświeconymi.
MIŁOŚĆ POPRZEZ SŁUŻENIE Służenie to uzewnętrznianie miłości*. STEPHEN COLBERT
Prawdopodobnie miłość może istnieć w próżni, nigdy jednak nie będzie tam przebywać z własnej woli. Miłość jest sobą, gdy jest okazywana. Nie rozdzielamy się z kochanymi przez nas osobami, aby się nauczyć, jak je kochać. Miłość to umiejętność, której nie należy ćwiczyć teoretycznie. Miłość staje się lepsza poprzez pracę nad miłością i ćwiczenie miłości. Rozwijamy miłość poprzez służenie tym, których kochamy.
Postanowiłem nauczyć tego moją nastoletnią córkę Jennę, dlatego zabrałem ją na misję humanitarną do amazońskiej dżungli w Peru. Nasz wyjazd okazał się niezwykłą przygodą. Płynęliśmy łódką po wodach rojących się od kajmanów i wdzieraliśmy się głęboko w dżunglę, torując sobie drogę maczetami, a w czasie jednej z takich wypraw zabrakło nam jedzenia, więc musieliśmy zjeść piranię. (Złapanie piranii nie jest trudne. Smakuje jak kurczak). W mieście Puerto Maldonado otworzyliśmy punkt medyczny i przez trzy dni służyliśmy ubogim Indianom Keczua, badając ich oczy i rozdając im darmowe okulary. Tydzień później, w drodze powrotnej, zapytałem Jennę, czego nauczyła dzięki temu doświadczeniu. Odparła: – Potem ci odpowiem, tato. Dwanaście godzin później, kiedy na lotnisku O'Hare w Chicago czekaliśmy na końcowe połączenie do domu, zauważyłem, że Jenna płacze. Zapytałem, co się stało. Odpowiedziała: – My mamy tak dużo, a oni mają tak mało. To nie jest sprawiedliwe. – To prawda – przyznałem. – To nie jest sprawiedliwe. Po chwili milczenia powiedziała: – Wiem, czego się nauczyłam. Kochamy tych, którym służymy. Pamiętam, że pomyślałem: Masz rację, skarbie. Właśnie dlatego pojechaliśmy do dżungli. Jestem ciekaw, czy za każdym razem, kiedy jakiś człowiek uświadomi sobie tę prawdę, Bóg myśli: Masz rację, moje dziecko. Właśnie dlatego posłałem cię do dżungli. Przejść przez pierwsze z czworga drzwi znaczy uwierzyć, że istnieje powód, dla którego przyszliśmy na ten świat. Czwarte drzwi to najważniejszy z powodów, dla których się urodziliśmy: by nauczyć się kochać – Boga oraz bliźnich. Bo tak naprawdę to jedno i to samo. Nie możemy kochać Boga, nie kochając Jego dzieci. Nie pojawiliśmy się na tej ziemi, aby zdobyć sławę, która przemija z czasem. Nie pojawiliśmy się na tej ziemi, aby gromadzić dobra materialne, które mogą być rozdzielone i stać się przedmiotem sporu po naszej śmierci. Pojawiliśmy się tutaj,
aby nauczyć się kochać. Tworząc nasze oparte na miłości mapy, musimy mieć świadomość, że miłość jest czymś więcej niż celem naszej podróży – jest bocznymi drogami i dróżkami, drogami ekspresowymi, wzniesieniami i dolinami. Jest wszystkim. Nie ma dróg okrężnych. Nie ma skrótów. Miłość jest celem podróży i samą podróżą. Miłość jest drogą.
(…) miłość, sama w sobie, zawsze będzie wystarczającym spełnieniem. I jeśli nasze istnienie jest tylko błyskiem w ciemnościach wieczności, to świecimy, choćby tylko przez krótką chwilę – i jakże jasno pali się nasz płomień. A ponieważ jasność gwiazd nie zna granic przestrzeni ani czasu, więc i nasz płomień będzie świecił przez całą wieczność, bo ciemność nie ma mocy, by takie światło zdławić. I to jest lekcja, której wszyscy musimy się nauczyć i którą musimy wziąć sobie do serca – że wszelkie światło jest wieczne i wszelka miłość jest światłem. I tak musi zawsze być. Z mojej książki List
Jeśli postanowicie przejść tylko przez jedne drzwi, to niech to będą właśnie te. W rzeczywistości czwarte drzwi prowadzą do wszystkich pozostałych. Mając oparte na miłości mapy mentalne, intuicyjnie czujemy naszą boską wartość i ważność
naszej misji na ziemi, instynktownie dążymy do wolności i, zmotywowani miłością, powiększamy swoje życie.
* Ten młody mężczyzna nazywa się Ali W. Palmer. Jest założycielem firmy o nazwie LifeCon oraz terapeutą. * S. Colbert, fragment przemówienia na Northwestern University, 17 czerwca 2011 (przyp. tłum.).
Konkluzja Nauka życia według zasad czworga drzwi przypomina naukę gry w szachy: godzina na poznanie zasad i całe życie na ich opanowanie. Czy warto się trudzić? Tak! Donośne „tak"! Bo, prawdę mówiąc, czy istnieje inna rozsądna możliwość? Czy chcielibyście mieć bezcelowe życie i być więźniami własnego umysłu? Czy świadomie zdecydowalibyście się na życie w ograniczeniach i bez miłości? Jeśli się nad tym zastanowicie, dojdziecie do wniosku, że nie ma zadowalającej alternatywy dla czworga drzwi. Ale oczywiście decyzja należy do was. Jak napisałem na początku tej książki, w czworgu drzwi chodzi wyłącznie o dokonywanie wyborów. Już teraz możecie zdecydować się na bogatsze życie, życie pełne radości, wolności i sensu. Zachęcam was do przejścia przez czworo drzwi. Nawet gdyby miał to być wasz ostatni dzień na tej ziemi, warto podjąć tę decyzję i warto odbyć tę podróż. Jeszcze raz życzę wam wszystkiego dobrego w waszej podróży.
O autorze Richard Paul Evans jest autorem dwudziestu czterech powieści, które zajmowały pierwsze miejsca na kolejnych listach bestsellerów „New York Timesa". Jest laureatem American Mothers Book Award, zdobywcą nagrody magazynu „Romantic Times" za najlepszą powieść dla kobiet, dwukrotnym zdobywcą Storytelling World Award za książki dla dzieci, niemieckiej Lesepreis Gold Award oraz trzech Wilbur Awards przyznawanych przez Religion Communicators Council. Jego książki przetłumaczono na ponad osiemnaście języków i wydano je w ponad siedemnastu milionach egzemplarzy na całym świecie. Richard Paul Evans wystąpił w The Today Show, Glenn Beck, CNN, C-SPAN, CNBC oraz Entertainment Tonight i pisały o nim „Time", „Newsweek", „New York Times", „Washington Post", „Wall Street Journal", „Family Circle", magazyn „People", „USA Today" oraz „Good Housekeeping", a także setki gazet w Ameryce i Europie. Autor znalazł się na okładce pierwszego w tym stuleciu wydania „Reader's Digest". Mając trzydzieści lat, Evans został laureatem nagrody Enterpreneur of the Year Lifetime Achievement przyznawanej przez koncern Ernst & Young. Jest również założycielem The Christmas Box House International, organizacji charytatywnej pomagającej dzieciom będącym ofiarami przemocy. Z pomocy tej fundacja skorzystało ponad pięćdziesiąt tysięcy dzieci. Evans otrzymał nagrodę Humanitarian of the Century przyznawaną przez dziennik „Washington Times" oraz nagrodę Volunteers of America National Empathy. Autor mieszka w Salt Lake City w stanie Utah ze swoją żoną Keri oraz piątką ich dzieci.
Przyłączcie się do społeczności czworga drzwi Wykłady Wszystkich zainteresowanych wykładami Richarda prosimy o nadesłanie swojej prośby drogą mailową na adres:
[email protected].
Facebook Przyłączcie się do społeczności czworga drzwi na Facebooku, gdzie każdego dnia można przeczytać inspirujące myśli zamieszczane przez Richarda Paula Evansa i nawiązać kontakt z innymi osobami, które cenią zasady czworga drzwi.
Lista mailingowa Zapiszcie się na listę mailingową Richarda Paula Evansa, która znajduje się na stronie: www.richardpaulevans.com.
Tytuł oryginału The Four Doors
Copyright © 2013 by Richard Paul Evans Copyright © for the translation by Hanna de Broekere
Projekt okładki Mariusz Banachowicz
Fotografia na pierwszej stronie okładki Copyright © Getty Images/SHOSEI/Aflo Opieka redakcyjna Julita Cisowska Alicja Gałandzij Aleksandra Żak
ISBN 978-83-240-2735-4
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37. Wydanie I, Kraków 2015 Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail:
[email protected]
Plik opracował i przygotował Woblink
woblink.com