Ta książka to zagadka. Rozszy frowuj, dekoduj, interpretuj. Szukaj i znajduj. Jeśli jesteś godzien, powiedzie ci się.
1
90 dni.
Więcej na: www.ebook4all.pl
MAŁA ALICE CHOPRA Rezy dencja rodziny Chopra, Gangtok, Sikkim, Indie
– Tarki, Tarki, Tarki…* Chmury suną nad himalajskimi górami, słońce odbija się od śniegu zalegającego na ich zboczach. Kanczendzanga, trzeci najwy ższy szczy t na świecie, góruje nad miastem, którego mieszkańcy pochłonięci są swoimi codzienny mi sprawami – pracą i zakupami, jedzeniem i piciem, uczeniem się i nauczaniem, śmiechem i uśmiechem. Sto ty sięcy spokojny ch, nieświadomy ch niczego duszy czek. Mała Alice mknie po trawniku na ty łach domu, źdźbła łaskoczą ją w stopy , znad doliny dolatuje do niej zapach płonącego krzewu. Piąstki przy cisnęła do bioder i wy stawiła łokcie niczy m skrzy dła. Ugięła kolana, wy sunęła głowę i macha rękoma, raz po raz, gdacząc przy ty m i szczebiocząc jak ptak. – Tarki, Tarki, Tarki – nawołuje starego pawia, który mieszka z jej rodziną od 13 lat. Tarki spogląda na dziewczy nkę, obraca się, stroszy jasne pióra i odpowiada podobny m gdakaniem. Potrząsa ogonem, a Mała Alice pląsa radośnie. Biegnie ku zwierzęciu, które zry wa się do ucieczki. Jest tuż za nim. Surowe ry sy Kanczendzangi majaczą w oddali; za zamarznięty mi zboczami kry je się Dolina Ży cia Wiecznego. Małej Alice nazwa ta nie mówi nic. Za to jej matka Shari dobrze zna sekretną dolinę. Dziewczy nka podbiega do Tarkiego, który przy stanął przy rododendronie. Od majestaty cznego pawia dzieli ją niecały metr, kiedy ten spuszcza łeb, mruga i zaczy na grzebać pazurami pod krzakiem, rozgarniając liście. Mała Alice nachy la się bliżej. – Co tam masz, Tarki? Ptak dziobie ziemię. – Co to? Tarki zamiera niczy m posąg, przekrzy wia pochy lony łeb i szeroko otwiera ślepia. Mała Alice wy ciąga szy ję, żeby móc podejrzeć, czy m tak zainteresował się jej pupil. Coś tam jest. Coś małego, kulistego i ciemnego. Ptak niespodziewanie wy daje z siebie okropny dźwięk – Iiiiiikkkk – i rzuca się pędem ku domowi. Dziewczy nka czuje ukłucie niepokoju, ale nie rusza się z miejsca. Dłońmi odgarnia mięsiste liście i przedziera się przez łody gi. Maca ziemię, podpierając się rękoma, aż znajduje to, czego szukała. Kulka o ciemnej barwie, zakopana do połowy . Perfekcy jnie okrągła. Z dziwny mi żłobieniami. Doty ka jej powierzchni; jest zimna niczy m kosmiczna próżnia. Podważa ją palcami i odgarnia ziemię, usy pując nieduży kopczy k. Wreszcie wy ciąga znalezisko. Podnosi kulkę prawą ręką, ogląda ją i markotnieje. Chłód sprawia jej ból. Promienie słońca przy bierają dziwaczną barwę, jaśnieją i jaśnieją, jakby ktoś przepuścił je przez filtr. Po paru sekundach świat staje się nienaturalnie biały , ziemia zaczy na się trząść, a znad wzgórz rozlega się ogłuszający huk, fala uderzeniowa przewala się przez klify i szczy ty , muska drzewa, źdźbła trawy i leżące w strumieniu
kamienie; przenika wszy stko. Mała Alice chce uciekać, ale nie może, jest unieruchomiona, jakby wy kopana spod krzaku kulka przy mroziła ją do trawnika. Za zasłoną światła, hałasu i gniewu dostrzega idącą ku niej postać. To chy ba kobieta. Młoda. Drobna. Jest coraz bliżej. Dziewczy nka dostrzega jej bladozieloną skórę, zapadnięte oczy i wy krzy wione usta. Ży wy trup. Mała Alice upuszcza kulkę, ale nic się nie zmienia, upiór nadal człapie ku niej, dziecko czuje jego śmierdzący ekskrementami, spaloną gumą i siarką oddech. Powietrze zdaje się płonąć. Maszkara sięga po Małą Alice, która chce krzy knąć, zawołać Mamę na ratunek, poprosić o pomoc, o wy bawienie, ale z jej gardła nie doby wa się żaden dźwięk. Dziewczy nka otwiera szeroko oczy i wreszcie krzy czy . Nie śpi. Mama tuli do siebie mokrą od potu dwulatkę, koły sząc ją delikatnie. – Już dobrze, meri jaan, już dobrze. To ty lko sen. Znowu miałaś koszmary . Mała Alice cierpi z ich powodu, odkąd znaleziono Klucz Ziemi. Mała Alice płacze. Shari podnosi ją z pościeli. – Nic ci nie będzie, kochanie. Nikt cię nie skrzy wdzi. Nie pozwolę nikomu cię skrzy wdzić. I choć Shari powtarza to za każdy m razem, kiedy Małej Alice śni się coś złego, nie ma pewności, czy fakty cznie mówi prawdę. – Nikomu, skarbie. Ani teraz, ani nigdy .
ii
SARAH ALOPAY I JAGO TLALOC Crowne Plaza Hotel, Apartament 438, Kensington, Londy n
– A to skąd? – py ta Sarah, przejeżdżając palcem po nieładnej, postrzępionej szramie przecinającej policzek Jago. – Z treningu – mówi chłopak, przy patrując się jej uważnie, szukając czegoś, co wskazy wałoby , że doszła do siebie. Minęły cztery dni, odkąd Sarah zdoby ła ukry ty w Stonehenge Klucz Ziemi. Cztery dni od śmierci Chiy oko. Cztery dni temu An Liu skończy ł z kulą we łbie, a spod staroży tny ch kamieni wy chy nęło coś, co powołali do ży cia. Przed czterema dniami Sarah zabiła Christophera Vanderkampa. Pociągnęła za spust i strzeliła mu prosto w głowę. Od tamtej pory nie odważy ła się wy powiedzieć jego imienia. Nawet nie próbowała. I nieważne, ile pocałunków wy mieniła z Jago, ile razy oplatała go nogami, ile kąpieli brała, jak długo płakała i jak mocno ściskała Klucz Ziemi, odtwarzając komunikat przekazany światu przez keplera 22b za pośrednictwem telewizji, to i tak nie potrafiła zapomnieć twarzy Christophera. Blond włosów. Piękny ch zielony ch oczu. I iskry , jaka się w nich tliła, iskry , którą ugasiła, kiedy odebrała mu ży cie. Odkąd opuścili Stonehenge, Sarah wy powiedziała zaledwie 27 słów, łącznie z powy ższy mi. Jago martwi się o nią, ale upatruje swoją szansę w ty m, że w ogóle się odezwała. – Ale jak to się stało, Feo? – py ta z nadzieją, że to długa historia, że przy kuje jej uwagę na jakiś czas, że słowa Jago przy niosą chwilową ulgę, podobnie jak jego ciało. Stara się my śleć o czy mkolwiek inny m, oby ty lko nie wracać do tego, co się stało, do kuli, którą wpakowała mu w czaszkę. Jago chętnie odpowiada. – Miałem dwanaście lat, kozaczy łem. Szy kowałem się do stoczenia trzeciej prawdziwej bitki na noże, a poprzednie dwie wy grałem z palcem w nosie. Moim pierwszy m przeciwnikiem by ł dwudziestopięcioletni eks-Gracz, który zdąży ł już zapomnieć, jak się ruszać. Potem rzucili na mnie obiecującego przy dupasa mojego Papi, ogromnego dziewiętnastolatka, na którego mówiliśmy Ladrillo. Sarah pieści szpetną, ciągnącą się przez policzek bliznę, przy patrując się szczęce chłopaka, gdzie, jak sądzi, sięgnęło ostrze. – Ladrillo – powtarza po nim, delektując się nowy m słowem. – Co to znaczy ? – „Cegła”. I właśnie taki by ł. Ociężały , twardy i durny . Wy manewrowałem go, nie mógł za mną nadąży ć i zanim się ruszy ł, by ło po zawodach. Sarah wy daje z siebie nieprzekonujący , słaby chichot, pierwszy od czasu Stonehenge. Uśmiecha się. Chłopak mówi dalej. – Potem biłem się z dzieciakiem niewiele starszy m ode mnie. Mniejszy m. Nie znałem go, podobno przy jechał z Rio. Nie by ł ani Peruwiańczy kiem, ani Olmekiem. Jago rozumie, że Sarah dokładnie tego potrzebuje – aby gadał o sobie. Musi uciec my ślami od
tego, co zrobiła: zabiła swojego chłopaka, odnalazła Klucz Ziemi i rozpoczęła Zdarzenie, przy pieczętowując los miliardów. Dalsza gra, walka, ruch czy strzelanie pewnie sprawdziły by się lepiej, jednak na razie paplanie musi wy starczy ć. – Chłopak dorastał w fawelach, by ł chudy , ży lasty , jego mięśnie przy pominały kable owinięte wokół kości. Szy bki jak jasna cholera. Nie powiedział niczego poza: „Cześć” i „Powodzenia następny m razem”. Ale by stry . Cudowne dziecko noża, dokładnie wiedział, jak uderzy ć. Nie ty le go nauczono, co się z ty m urodził. – Jakby ś mówił o sobie. – Bo on by ł jak ja. – Uśmiecha się. – Miałem walczy ć ze swoim lustrzany m odbiciem, kiedy ja ciąłem, on też ciął. Tak parowaliśmy ciosy , kontratakując. Nigdy nie miałem do czy nienia z kimś takim, nie sposób go porównać ani do żadnego z by ły ch Graczy , ani do mojego Papi. Jakby m walczy ł ze zwierzęciem. Polegał na czy sty m insty nkcie, nie my ślał, działał, po prostu rzucał się do ataku. Biłaś się z dzikimi zwierzętami? – Tak, z wilkami. Są najgorsze. – Masz na my śli wilka? – Nie, wilki. Liczba mnoga. – Bez pistoletu? – Bez. – Nie ćwiczy łem z wilkami. Z psami tak, ale nie z wilkami. Raz z pumą. – Chciałaby m powiedzieć, że mi zaimponowałeś, Feo, ale tak nie jest. – Już i tak dobrałem ci się do majtek, Alopay – Jago sili się na żart. – Nie muszę się starać. Dziewczy na uśmiecha się i wy mierza mu pod kołdrą kuksańca. Kolejny znak, że by ć może dochodzi do siebie. – Tak czy inaczej, nie mogłem go trafić. Zasady by ły jasne: do pierwszej krwi. Zobaczy sz czerwień i koniec. Proste. – Ale twoja blizna… cięcie musiało by ć głębokie. – Si. Bo by łem głupi, nadziałem się na nóż. Miałem sporo szczęścia, gdy by mnie wtedy nie ciachnął, pewnie by mnie zabił. A i tak prawie straciłem oko. Sarah kiwa głową. – Czy li czerwień, krew i koniec. Mówi: „Powodzenia następny m razem” i odchodzi? – Musieli mnie zszy ć, ale tak. I oczy wiście mogłem jedy nie pomarzy ć o znieczuleniu. – Znieczulenie? A co to? Jago posy ła jej szeroki uśmiech. – Dokładnie. Pieprzone Endgame. – Ano, pieprzone Endgame – powtarza Sarah, nie zdradzając żadny ch emocji. Przewraca się na plecy i gapi w sufit. – Spotkałeś go jeszcze? Jago milczy przez chwilę. – Si – mówi powoli, sącząc kolejne słowa. – Niecały rok później. Zaledwie dwa dni przed moimi urodzinami, na chwilę przed ty m, zanim zacząłem spełniać warunki uczestnictwa. – I? – By ł jeszcze szy bszy , ale i ja się sporo nauczy łem, nie zostawałem w ty le. – Przelałeś pierwszą krew? – Nie. Mieliśmy ostrza, ale po paru minutach uderzy łem go w gardło, miażdżąc tchawicę. Kiedy padł na ziemię, jeszcze docisnąłem mu gardło stopą. Ani kropli krwi. Nadal pamiętam jego oczy . Nierozumiejące, skonfundowane, jak u postrzelonego z daleka zwierzęcia, które nie może pojąć, co zrobiłeś. Zrobiłem coś sprzecznego z jego naturą. Chłopak z faweli by ł najlepszy m nożownikiem, jakiego spotkałem. Ale nie miał pojęcia, że do zasad nie trzeba się stosować.
Sarah milczy . Przewraca się na bok, twarzą do Jago. Leżę w łóżku z mordercą, my śli. Sama nim jestem, dopowiada. – Przepraszam, Sarah. Nie chciałem… – Też to zrobiłam. – Bierze głęboki oddech. – Bo jego zasady również mnie nie obowiązy wały . Podjęłam decy zję. Zabiłam go. Zabiłam… Christophera. I już. Powiedziała to. Zaczy na drżeć, jakby ktoś przełączy ł przy cisk. Podciąga kolana pod brodę i zaczy na łkać. Jago gładzi dłonią obnażone plecy dziewczy ny , choć wie, że ten gest nie przy niesie jej pociechy . Olmek nie miał najlepszego zdania o Christopherze, ale wie, że Sarah go kochała. Kochała i zabiła. Nie jest pewien, czy dałby radę zrobić to co ona. Czy potrafiłby zastrzelić swojego najlepszego przy jaciela? Zabiłby Jose, Tiempo lub Chango? Posłałby kulkę ojcu lub, co gorsza, matce? Nie umie odpowiedzieć. – Musiałaś to zrobić, Sarah – szepcze. Odkąd zameldowali się w hotelu, pocieszał ją w ten sposób już 17 razy , przeważnie ty lko po to, żeby przerwać uciążliwe milczenie. I zawsze jego słowa brzmiały pusto. Teraz może nawet bardziej pusto niż zwy kle. – Nie dał ci wy boru. Zrozumiał, że Endgame i tak go uśmierci, wolał więc zginąć, pomagając tobie. Bo pomógł ci, Sarah, poświęcił się dla twojego ludu. A to błogosławieństwo. Gdy by ś zrobiła to, czego chciał od ciebie An, Chiy oko zdoby łaby Klucz Ziemi i by ła na dobrej drodze do zwy cię… – I DOBRZE! – wy krzy kuje Sarah. Nie może się zdecy dować, co jest gorsze: odebranie ży cia ukochanemu czy zaciśnięcie dłoni na Kluczu Ziemi, który ofiarowało jej Stonehenge. – Chiy oko też nie powinna umrzeć – szepcze. – A na pewno nie tak. By ła zby t dobry m Graczem, zby t silny m… Nie… niepotrzebnie do niego strzeliłam. – Bierze głęboki oddech. – Jago… wszy scy … wszy scy … zginą przeze mnie. Kuli się niczy m embrion. Jago stuka palcami wzdłuż jej kręgosłupa. – Nie wiesz tego – mówi. – Żadne z nas nie wie. Robiłaś to, co powiedział kepler 22b. Po prostu grałaś. – Tak, grałam – sarka. – Aisling odkry ła, co się święci… Chry ste, czemu nie strzelała celniej? Czemu nas nie zdjęła, kiedy miała okazję? Jago również sporo my ślał o Aisling, choć nie o ty m, dlaczego nie zestrzeliła ich samolotu. Bardziej interesuje go, co chciała im powiedzieć. – Gdy by trafiła, Christopher i tak by łby martwy – zauważa. – Ty i ja również. – E tam… – odbąkuje Sarah, jakby wszy stko by ło lepsze od tego, co przy trafiło im się po opuszczeniu Włoch. – Po prostu grałaś – powtarza. Przez parę minut żadne z nich się nie odzy wa. Sarah popłakuje cichutko. Jago głaszcze ją po plecach. Jest pierwsza w nocy , na dworze kropi, opony aut osobowy ch i ciężarówek szurają po mokrej jezdni. Co jakiś czas nad miastem przelatuje samolot kierujący się na lotnisko Heathrow. Z daleka rozbrzmiewa gwizd, jakby z łodzi. Sy rena policy jna. Pijacki śmiech rozbawionej czy mś kobiety . – Jebać keplera 22b, jebać Endgame i jebać granie – rzuca Sarah. Ale przestaje płakać. Dłoń Jago opada na kołdrę. Oddech dziewczy ny uspokaja się i po kilku minutach Sarah zasy pia. Jago wy ślizguje się z łóżka. Staje pod pry sznicem i pozwala wodzie swobodnie ściekać po swoim ciele. My śli o oczach tamtego nożownika, o ty m, co w nich zobaczy ł, kiedy wy duszał z niego ży cie; o ty m, co sam czuł, zabijając. Wy chodzi z brodzika i wy ciera się ręcznikiem. Bezszelestnie
zakłada ubranie i wy my ka się z pokoju hotelowego, zamy kając za sobą drzwi. Sarah ani drgnie. – Hola, Sheila – wita się z recepcjonistką w lobby . Jago zapamiętał imiona wszy stkich pracowników hotelu i przy legającej do niego restauracji. Poza Sheilą pracują tutaj Pradeet, Irina, Paul, Dmitri, Carol, Charles, Dimple i siedemnaście inny ch osób. Wszy scy są przeklęci. Z winy Sarah. Z jego winy . Z winy Chiy oko, Ana i inny ch Graczy . Z winy Endgame. Wy chodzi na Cromwell Road i naciąga kaptur. Cromwell, my śli. Znienawidzony pury tański lord protektor Republiki Angielskiej ery bezkrólewia. Człowiek tak lżony i piętnowany , że Karol II nakazał wy kopać jego ciało, aby można by ło je okaleczy ć i znowu pogrzebać. Na kij, który przez całe lata stał przed pałacem westminsterskim, nabito obciętą głowę Cromwella i złorzeczono jej, pluto na nią i przeklinano, aż wy schła i się skurczy ła. Gniła zaledwie parę mil od miejsca, w który m teraz znajdował się Jago, niedaleko ulicy nazwanej imieniem uzurpatora. Dlatego walczą. Dla diabłów pokroju Cromwella i liberty ńskich władców jak Karol II, ich nienawiści, potęgi i polity czny ch gierek. Zaczy na się zastanawiać, czy warto. Ale nie może sobie na to pozwolić. Zakazano mu. „Jugadores no se preguntan – powiedziałby ojciec, sły sząc jego my śli. – Jugadores juegan”. Si. Jugadores juegan. Chowa ręce do kieszeni i kieruje się ku Gloucester Road. Zza rogu wy chodzi mężczy zna – wy ższy od niego o 15 centy metrów i cięższy o 20 kilogramów – i uderza Jago barkiem. Chłopak obraca się lekko, ledwie unosząc głowę. – Ej, uważaj se! – rzuca przechodzień, od którego czuć piwem i złością. Miał nie najlepszy wieczór i chce odreagować. – Przepraszam, facet – mówi Jago, imitując akcent z południowego Londy nu. – Bawi cię to? – py ta mężczy zna. – Zgry wasz twardziela? Bez ostrzeżenia zamachuje się na chłopaka pięścią wielkości tostera. Jago odchy la się, ledwie unikając ciosu, który niechy bnie wy lądowałby na jego nosie. Tamten nie rezy gnuje i podejmuje kolejną próbę, ale Jago uskakuje. – Szy bka z ciebie pizdeczka – mruczy mężczy zna. – Skończmy się pierdolić, wy ciągaj łapy z kieszeni i stawaj. Olmek uśmiecha się, odsłaniając zęby z diamentowy mi koronkami. – Nie muszę. Napastnik daje krok w przód, a Jago doskakuje, nadeptując piętą na jego stopę. Mężczy zna wy daje z siebie okrzy k bólu i próbuje chwy cić chłopaka, ale Gracz wy mierza mu kopniak w brzuch. Ręce Jago nadal spoczy wają w kieszeniach. Olmek odwraca się i rusza w stronę otwartego całą dobę Burger Kinga. Nagle nabrał ochoty na cheeseburgera z bekonem. Gracze muszą jeść, nawet jeśli mają już dość Endgame. Sły szy , że mężczy zna wy ciąga coś z kieszeni. Nie odwracając głowy , mówi: – Odłóż ten nóż. Napastnik zamiera. – Skąd wiesz, że mam nóż? – Sły szę. Czuję. – Pieprzy sz – szepcze łobuz, rzucając się naprzód. Metal bły szczy srebrzy ście w świetle ulicznej latarni. Jago, nadal nie wy jmując rąk z kieszeni,
unosi nogę i kopie do ty łu, trafiając mężczy znę w żebra. Nóż celuje w pustkę. Chłopak uderza przeciwnika stopą w pachwinę, po czy m przy gważdża dłoń mężczy zny do chodnika; jego nadgarstek uderza o ziemię. Jago nadeptuje na rękę opry cha, a gdy ten nareszcie wy puszcza broń, czubkiem buta kopie ją w stronę ulicy . Ostrze spada z krawężnika i z brzękiem znika w studzience kanalizacy jnej. Napastnik jęczy z bólu. Pieprzony chudzielec dał mu wy cisk, nawet nie wy ciągając rąk z kieszeni. Jago uśmiecha się, obraca i wznawia marsz. Burger King. Si. Jugadores juegan. Ale muszą też coś jeść.
Odem Pit’dah Bareket Nofekh Sapir Yahalom Leshem Shevo Ahlamah Tarshish Shoham Yashfeh
HILAL IBN ISA AL-SALT, EBEN IBN MOHAMMED AL-JULAN Kościół Przy mierza, Królestwo Aksum, Północna Etiopia
Hilal jęczy przez sen. Drży na cały m ciele i skamle. Jego głowa, twarz, prawy bark i ramię zostały poważnie poparzone przez granat zapalający , który m cisnął Nabatejczy k. Ebenowi udało się go odratować. Kocami zdusił płomienie, próbował uspokoić rannego, zaaplikował mu morfinę. I Hilal przestał krzy czeć. Kiedy nastąpił atak, wy siadło zasilanie i nie pomogło nawet uruchomienie sy stemu awary jnego. Eben skontaktował się przez radio na korbkę z Nabrilem, który powiedział, że awaria by ła rezultatem wy jątkowo silnego rozbły sku słonecznego. Nigdy nie widział niczego podobnego. Co dziwne, do niespoty kanego zjawiska doszło dokładnie w chwili, kiedy Hilal pisał wiadomość do inny ch Graczy ; wtedy , gdy do drzwi jego chaty zapukali Donghu i Nabatejczy k. A to przecież niemożliwe, rozbły ski nie skupiają się na jedny m punkcie, ale rozlewają na duży ch obszarach, czasem po cały ch konty nentach. Nie da się nimi wy celować. To niemożliwe. Chy ba że jest się Stwórcą. Eben zastanawiał się nad tą kwestią zaraz po ataku. Opiekował się Hilalem przy świetle lamp naftowy ch, mając do pomocy dwoje niemy ch Nety nejczy ków. Położy li poparzonego Gracza na noszach, podłączy li kroplówkę i znieśli siedem pięter pod podłogę staroży tnego kościoła. Następnie wy kąpali Hilala w kozim mleku. Biały pły n zmienił barwę na róż. Na powierzchnię wy pły nęły płatki skóry . Przy pracy modlili się szeptem. Pielęgnowali go. Ratowali mu ży cie. Skóra Aksuma pokry ła się bąblami, czuć by ło spaleniznę i siarczany smród poskręcanej przez płomienie czupry ny . Zalaty wało kremową wonią mleka przemieszanego z krwią. Eben łkał bezgłośnie. Hilal by ł najpiękniejszy m z aksumskich Graczy od 1000 lat, od czasu legendarnej już Elin Bakhary -al-Poru. Miał niebieskie oczy , nieskazitelną, gładką skórę, proste białe zęby , wy sokie kości policzkowe, płaski nos, perfekcy jnie okrągłe nozdrza i kwadratowy podbródek. Kręcone włosy okalały urodziwe chłopięce lico mogące się równać z boskim. A teraz wszy stko stracone. Spłonęło. Hilal ibn Isa al-Salt już nigdy nie będzie piękny . Eben posłał po chirurga z Kairu, który przeprowadził trzy przeszczepy skóry . Z Tunisu przy by ł okulista, by ratować prawe oko Hilala. Z perspekty wy medy cznej transplantacje zakończy ły się sukcesem, ale aksumski Gracz już na zawsze pozostanie okaleczony ; jest zaledwie cieniem pięknego chłopca, który m by ł jeszcze niedawno. Udało się także ocalić oko, lecz zostało uszkodzone i straciło swoją błękitną barwę; straszy teraz czerwienią otaczającą mlecznobiałą źrenicę. Lekarz powiedział, że już nigdy nie powróci do dawnego stanu. A by ł taki śliczny , niczy m król anielskiego zastępu. Teraz wy gląda jak sam diabeł. Ale nasz diabeł, my śli Eben.
Od ataku minął prawie ty dzień. Eben klęczy przy Hilalu na kamiennej posadzce komnaty sy pialnej. Nad wezgłowiem łóżka wisi niewielki drewniany krzy ż. Pod ścianą stoi biały porcelanowy zlew. Poza ty m w pokoju znajduje się jedy nie parę wieszaków na szaty , mała skrzy neczka z bandażami i świeżą pościelą, stojak na kroplówkę oraz nieduży wózek z monitorem pracy serca, okablowaniem i elektrodami. Nety nejczy cy – oboje wy socy i silni, mężczy zna i kobieta – stoją tuż za drzwiami, milczący , czujni, uzbrojeni. Hilal wciąż pogrążony jest we śnie. Od czasu do czasu pojękuje, skamle, telepie się. Nadal podają mu morfinę, ale Eben powoli odstawia leki. Gracze uczą się ży ć z bólem, choć ten okaże się dla Hilala dotkliwszy niż jakikolwiek wcześniej i nigdy nie ustanie – ale jeśli ma zamiar konty nuować Endgame, będzie musiał do niego przy wy knąć, przy zwy czaić się do cierpienia, do szpetoty . Do swojego nowego ciała. A jeśli jednak zechce się wy cofać, Eben musi to wiedzieć. Lecz żeby Hilal mógł podjąć decy zję, powinien mieć czy sty umy sł. Dlatego trzeba go wy budzić. Kiedy Hilal spał, jego mentor modlił się po amharsku. Medy tował. Przy pominał sobie słowa Hilala: „Mogłem się pomy lić – powiedział chłopak, zanim powaliła go końska dawka morfiny . – Zdarzenie może by ć nieuniknione”. Eben domy śla się jednak, że nie w ty m rzecz. Nie po ty m, co zobaczy ł w telewizji, nie po rozbły sku słoneczny m, który uderzy ł w Aksum. Stwórcy interweniują. Bo jeśli nie, pozostaje ty lko jedna możliwość – to działanie Niegodziwego, istoty , której Aksumowie poszukują od stuleci. Bezskutecznie. Istoty zwanej Ea. Ale nawet Zły nie posiadł takiej mocy , aby rządzić słońcem. Nie ma więc wątpliwości: to by li Stwórcy . Eben wie, że to barbarzy ństwo. Powołali ludzi do istnienia i powinni czuwać nad nimi w przededniu tej niemal całkowitej zagłady , która zresetuje ziemski zegar ży cia i pozwoli planecie odetchnąć, rozwinąć się na nowo. Nie mogą majstrować przy Endgame. Sami ustanowili te zasady , a teraz je łamią. Co znaczy , że by ć może nadszedł czas. Czas, żeby sprawdzić, co znajduje się wewnątrz legendarnej skrzy ni, która czeka na otwarcie od dnia, kiedy stry j Mojżesz sfingował jej zniszczenie i potajemnie ukry ł, a sy nom Aarona nakazał chronić za wszelką cenę. I wy mógł, by nigdy nawet na nią nie patrzy li ani pod żadny m pozorem nie otwierali. Przy kazał: „Złamać pieczęć wolno ty lko wtedy , gdy nadejdzie dzień Sądu”. A ten jest bliski. To koniec czasu. Niedługo potężni Aksumowie wezmą sprawy we własne ręce i przekonają się, jakąż to moc ukry to pomiędzy złoty mi skrzy dłami skąpany ch w glorii cherubinów. Niedługo Eben ibn Mohammed al-Julan zary zy kuje ży cie dla Endgame. Kiedy ty lko Hilal ocknie się z czy sty m umy słem, Eben złamie pieczęć, odemknie Arkę i przekona się, czy lud Aksum będzie mógł zadać Stwórcom cios ich własny m orężem.
GRANICE NAUKI, MAJ 1981 W marcu 1967 technik ze służb bezpieczeństwa Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych przechwycił rozmowę pomiędzy pilotem kubańskiego, ale wyprodukowanego w Rosji, samolotu MIG-21 a dowództwem na temat Niezidentyfikowanego Obiektu Latającego. Co więcej, technik twierdzi, że wszelkie materiały, łącznie z raportami, taśmami oraz notatkami, zostały przesłane do Agencji Bezpieczeństwa Narodowego. Nic dziwnego, że kilka miesięcy później Agencja ogłosiła raport zatytułowany Hipotezy na temat UFO i pytania o przetrwanie. Opublikowany w październiku 1979 roku na mocy ustawy o wolności informacji dokument mówi, że „nieśpieszne naukowe podejście zbyt często miało pierwszeństwo przy analizowaniu zagadnień dotyczących UFO”. Agencja konkludowała, że bez względu na omawiane hipotezy „każda z nich niesie ze sobą poważne implikacje dotyczące kwestii związanych z naszym przetrwaniem”.
ALICE ULAPALA Knuckey Lagoon, Tery torium Północne, Australia
Alice i Shari, a pomiędzy nimi mała dziewczy nka, wy straszona i skamląca. Stoją przy ciśnięte do siebie plecami, na ugięty ch nogach, przy jmując pozy cje bojowe. Alice ma ze sobą nóż i bumerang, Shari długi metalowy kij nabity gwoździami. Otacza je tłum, również uzbrojony , który buczy i wy je, sy cząc groźby . Za nim czai się sfora psów o czerwony ch ślepiach i gromada mężczy zn odziany ch w czerń, dzierżący ch strzelby , kosy i pałki. Nad ich głowami rozpościera się kurty na z gwiazd, skąd spoglądają keplerzy wy ciągający ku nim swoje siedmiopalczaste dłonie. Ich cienkie jak kartki papieru ciała są jednak nieruchome, a uszy dziewczy n świdruje kpiarski rechot. Struktura nieba wy daje się naruszona, jakby ziała tam dziura. Lecz zanim Alice zdąży się nad ty m zastanowić, przeciwnicy ruszają na nie hurmem, a mała dziewczy nka zaczy na krzy czeć. Koori rzuca bumerangiem i wbija nóż w klatkę piersiową niskiego, opalonego chłopaka, który wy krwawiając się, spluwa jej w twarz. Dziecko nie przestaje krzy czeć, drze się, drze, drze i drze. Alice budzi się na hamaku, odruchowo łapiąc jego krawędź, aby nie spaść. Światło księży ca odbija się bielą w nieokiełznanej burzy jej włosów. Bierze głęboki oddech, klepie się po twarzy , sprawdza bumerangi i nóż. Nadal są tam, gdzie powinny by ć, wbite w drewnianą kolumnę podtrzy mują hamak. Znajduje się na ganku swojej niedużej chatki nad laguną. Jest sama. Zaraz obok rozciąga się morze Timor. Za jej plecami, po drugiej stronie domku, rosną niekończące się krzewy rozległego Tery torium Północnego. Czy li jej podwórko. Od chwili, kiedy kepler wy dał swój komunikat, nakazując dalszą grę, medy towała, dry fując w bezkresie snu, podążając zapisany mi w pamięci ścieżkami śpiewu, nasłuchując głosu przodków, oceanu, nieba i ziemi, aż otrzy mała kolejną wskazówkę. Ty m razem nie by ła to zagadka, ale coś bezpośredniego i oczy wistego, a nawet zby t prostego. Zastanawia się, czy inni Gracze również dostąpili podobnego zaszczy tu, czy który ś z nich odkry ł, gdzie się zaszy ła, czy przy padkiem nie celuje do niej teraz z karabinu snajperskiego, gdzieś z oddali, po cichu, kierowany morderczy mi intencjami. – Gońcie się! – wy krzy kuje w ciemność, a jej głos niesie się echem po suchej krainie. Zeskakuje z hamaka, piętami uderzając o deski ganku. Porusza palcami u stóp i rozkłada szeroko ręce. – Tutaj jestem, patałachy , bierzcie mnie! Ale strzał nie nadchodzi. Alice parska i spluwa. Drapie się po ty łku. Duma nad wskazówką, która jaśnieje w jej głowie niebieskim blaskiem niczy m mentalna latarnia morska. Doskonale wie, co dostała: lokalizację Baitsakhana, Donghu, przerażającego bachora, który chce zabić Shari i by ć może również tę dziewczy nkę ze snu. Alice zgaduje, że to Mała Alice, córka, ale nie ma pojęcia, dlaczego Donghu lub ktokolwiek inny miałby chcieć jej śmierci. Dlaczego dziecko jest istotne – o ile jest istotne – pozostaje tajemnicą. Niezależnie od tego, jak brzmi odpowiedź, Duża Alice zamierza znaleźć Baitsakhana i go zabić. Tak właśnie zamierza to rozegrać i jeśli dzięki temu zbliży się do jednego z trzech kluczy Endgame, ty m lepiej, a jeśli nie – trudno.
– Co ma by ć, to będzie – wzdy cha. Spadająca gwiazda przecina firmament i znika na zachodnim niebie. Alice obraca się, wchodzi do chaty i wy ciąga wbity w drewnianą belkę nóż. Podnosi słuchawkę spoczy wającą na widełkach starego aparatu telefonicznego z duży mi przy ciskami i poskręcany m przewodem. Wy biera numer. – Oi, Tim. Ta, tu Alice. Słuchaj, jutro rano, jeszcze przed świtem, muszę złapać frachtowiec i chciałaby m, żeby ś wy korzy stał swój nieprzeciętny talent i odnalazł dla mnie pewną osobę, dobra? Może już nawet o niej mówiłam. Tak, Harappanka. Chopra. Hinduska. Ta, ta. Zdaję sobie sprawę, że w ty m kraju musi by ć sto milionów kobiet o ty m nazwisku, ale posłuchaj mnie przez chwilę. Ma jakieś siedemnaście do dwudziestu lat, prędzej to drugie. I ma dziecko. Dwuletnią, może trzy letnią córkę. A teraz coś, co ci pomoże. Dziewczy nka ma na imię Alice, to powinno nieco zawęzić poszukiwania. Ta, dzwoń na mój numer, gdy by coś się działo. Będę sprawdzać pocztę. Dobra, Tim. Narazka. Odkłada słuchawkę i gapi się na leżący na łóżku plecak. Na rozwinięty m obok czarny m materiale rozłoży ła swój arsenał. Musi się przy gotować.
I powiedziała swoim Uczniom, swoim Akolitom: Poczujcie to. Dobro jest jedynie fasadą. Nic, co warte trudu, nie trwa wiecznie. Kiedy jesteście głodni, jecie, a kiedy już się nasycicie, owa sytość przypomni wam, że niedługo znowu będziecie mieli puste brzuchy. Kiedy wam zimno, rozpalacie ogień, ale gdy ogień zgaśnie, znowu poczujecie dreszcze. Kiedy czujecie się samotni, znajdziecie sobie towarzysza, lecz zmęczy się on wami albo wy nim i znowu pozostaniecie sami. Szczęście, satysfakcja, zadowolenie – wszystko to tworzy cieniutki całun, który narzucamy na cierpienie. Ale ból zawsze się pod nim kryje. Czeka. Dzieciaki tworzą pewien obraz siebie i robią rzeczy – jedzą, uprawiają seks, oddają się różnorakim rozrywkom, piją, korzystają z pieniędzy, szukają przygód, grają – które jedynie izolują je od strachu. Strach to jedyny constans, dlatego powinniście się mu poddać, przyjąć do siebie, zatrzymać, pokochać. Wielkość bierze się ze strachu, Uczniowie. Z jego pomocą będziemy walczyć. Z jego pomocą zwyciężymy. –S
AN LIU Na pokładzie okrętu HMS „Nieustraszony”, niszczyciela typu 45, kanał La Manche, 50.324,-0.873
Bip. DYGOT. Bip-bip. DYGOT. Bip-bip. DYGOTMRUGDYGOTMRUG. – CHIYOKO! An Liu usiłuje wstać, ale nie może się ruszy ć; jego nadgarstki i kostki, a także DYGOTmrugmrug klatka piersiowa są przewiązane pasami. Rozgląda się, patrzy na lewo, na prawo, znowu na lewo i znowu na prawo. Głowa mu pęka. Pęka. Ból rozchodzi się po jego prawy m boku i kłuje w skroń, po czy m wędruje na ty ł czaszki i spły wa po karku. Nie pamięta, jak się tu znalazł. Leży na szpitalny m łóżku, obok stoi kroplówka i wózek ze sprzętem monitorujący m pracę serca i układu oddechowego. MRUGdygotmrug. Białe ściany . Niski szary sufit. Jasne, fluorescency jne światło nad głową. Oprawiony w ramkę portret królowej Elżbiety . Owalne drzwi okrętowe z namalowaną na nich czarną czwórką. Czuje, jak nim koły sze, sły szy mrugmrug jak trzeszczy metal. Drzwi okrętowe. Pokojem buja, ty m razem w drugą stronę. Jest na statku. – Ch-ch-ch-Chiy oko… – duka cicho. – Tak miała na imię, co? Ta, którą przy gniotło? Męski głos. DYGOTmrugDYGOTmrugmrugmrug. Dochodzi gdzieś znad jego głowy , spoza zasięgu wzroku. An Liu unosi brodę, próbując się wy swobodzić z pasów. Przewraca oczy ma, aż ból głowy staje się niemal nie do wy trzy mania, ale i tak nie może dojrzeć DYGOT mężczy zny , który mu towarzy szy . – Chiy oko. No właśnie. – Zgrzy t długopisu na papierze. – Dzięki za uzupełnienie luki. Z biednej dziewczy ny został naleśnik. Naleśnik? O czy m DYGOTDYGOT on mrugmrugmrug mówi? – N-n-n-nie waż się… – Co tam? Masz coś w ustach? – N-n-n-nie waż się wy powiadać jej im-im-imienia! Mężczy zna wzdy cha i podchodzi do łóżka. An widzi teraz czubek jego głowy . Biały , dorosły , o opalonej skórze i brązowy ch włosach. Proste, cienkie brwi i głębokie bruzdy na czole, ale nie ze starości, a od chronicznego niezadowolenia, od krzy ku, od mrużenia oczu. Od by cia Bry ty jczy kiem i od nadmiaru powagi. I An już wie, z kim dygotMRUG ma do czy nienia: siły specjalne Jej Królewskiej Mości.
– G-g-g-gdzie… DYGOTDYGOTDYGOTmrugDYGOT. Nie by ło tak DYGOT źle od DYGOTDYGOTDYGOT… Odkąd Chiy oko zostawiła go tamtej nocy i wy mknęła się z łóżka, drgawki za bardzo mu nie dokuczały . Teraz głowa lata mu jak u zepsutej zabawki, nie panuje nad rękoma i nogami. DYGOTmrugDYGOTmrug. Musi mrugmrugmrugmrugmrug ją zobaczy ć, wtedy na pewno się uspokoi. – Rozry wkowy z ciebie gość – mówi mężczy zna, podchodząc do szpitalnego łóżka z drugiej strony . – Chcesz się dowiedzieć, gdzie jest twoja dziewczy na, o to chodzi? – T-t-t-t-t-t-tAn zaciął się na jedny m dźwięku. Powtarza go, jakby umy sł i usta robiły pętlę. – T-t-t-t-t-t-tMężczy zna kładzie ciepłą dłoń na ramieniu Ana. Jest chudszy , niż An się spodziewał, a jego ręce wy dają się zby t duże w porównaniu z resztą ciała. – Też mam kilka py tań, ale możemy pogadać, kiedy dojdziesz do siebie – mówi. Odwraca się i bierze z tacki strzy kawkę; chłopak zauważa na niej nalepkę: Serum #591566. – Spróbuj oddy chać spokojnie, kolego – dodaje i podwija lewy rękaw koszuli Ana. – To ty lko lekkie ukłucie. Nie! DYGOTmrugmrugmrugDYGOTDYGOT. Nie! – Oddy chaj spokojnie. An wije się na łóżku. Czuje, jak substancja, którą mu wstrzy knięto, rozchodzi się po ręce i pędzi wprost do serca. Rozlewa się po klatce piersiowej, szy i, głowie, aż znika uporczy wy ból. Umy sł chłopaka obmy wa chłodny mrok, falami, jak morze statek, delikatnie nim koły sząc, to na jeden bok, to na drugi. Narkoty k wciąga go coraz głębiej w przestwór ciemnego oceanu. Jest jakby zawieszony . Nieważki. Już nie ma dygotu. Jego oczy nie MRUGają. Ty lko cisza i ciemność. Spokój. Luz. – Możesz mówić? – głos mężczy zny wy daje się dochodzić z głowy Ana. – T-tak – odpowiada bez wy siłku. – Dobrze. Jestem Charlie. A ty jak się nazy wasz, kolego? An unosi powieki. Nadal trudno mu się przebić przez zasnuwającą jego oczy mgiełkę, ale pozostałe zmy sły dziwacznie się wy ostrzy ły . Czuje każdy centy metr swojego ciała. – An Liang – mówi. – Nie, nie nazy wasz się tak. Jak masz na imię? An usiłuje odwrócić głowę, ale nie może. Czy żby przy wiązali mu pasami także czoło? A może to ten narkoty k? – Chang Liu – próbuje zwieść mężczy znę. – Nie. Jeszcze jedno kłamstwo i nie powiem ci niczego o losie Chiy oko. Przy rzekam. An chce coś powiedzieć, ale przesłuchujący go agent kładzie jedną ze swoich duży ch dłoni na jego ustach i mówi: – Traktuj mnie poważnie. Skłamiesz i kończy my tę rozmowę. Zniknie Chiy oko i znikniesz ty . Rozumiesz? An nie może poruszy ć głową, nie może nawet przy taknąć, otwiera więc szerzej oczy . Tak, rozumie. – Dobry chłopak. Jak się nazy wasz? – An Liu. – Lepiej. Ile masz lat?
– Siedemnaście. – Skąd jesteś? – Z Chin. – Bez jaj. Skąd dokładnie? – Z wielu miejsc. Ostatnio mieszkałem w Xi’an. – Co robiłeś w Stonehenge? An czuje łaskotanie w uchu i sły szy dochodzący z bliska odgłos, jakby skrobanie. – Pomagałem Chiy oko. – Opowiedz mi o niej. Jak brzmi jej nazwisko? – Takeda. By ła Mu. Cisza. – Mu? – Tak. – Co to jest Mu? – Nie jestem pewien. Stary lud. Starszy niż stary . An nadal sły szy odgłos skrobania, ale ty m razem udaje mu się zidenty fikować jego źródło – to wariograf. – Nie kłamie – dziwi się mężczy zna. – Nie mam pojęcia, o czy m mówi, ale nie kłamie. An sły szy głos dobiegający ze słuchawki tkwiącej w uchu agenta. Ktoś ich podgląda i podsłuchuje, instruując Charliego, człowieka o wielkich dłoniach i pomarszczony m czole. – Co mi wstrzy knąłeś? – py ta An. – Ściśle tajne serum, kolego. Gdy by m powiedział ci coś więcej, musiałby m cię zabić. Ale jeszcze nie nadeszła twoja kolej na zadawanie py tań. Pozwolę ci na to dopiero, kiedy odpowiesz na parę moich. Zgoda? – Tak. – W czy m pomagałeś Chiy oko w Stonehenge? – W zdoby ciu Klucza Ziemi. – Czy m jest Klucz Ziemi? – Elementem układanki. – Jakiej układanki? – Endgame. – Co to jest Endgame? – Gra końca czasów. – I ty w nią grasz? – Tak. – Chiy oko też? – Tak. – I by ła Mu? – Tak. – A ty kim jesteś? – Szang. – Co to takiego? – Szang to ojciec mojego ludu. Szang to mój lud. Szang to ja. Jestem Szang. Nienawidzę Szang. Charlie milknie, zapisuje coś w notatniku, ale An nie widzi co. – Do czego służy ten Klucz Ziemi? – Nie jestem pewien. Może do niczego. – Czy istnieją inne klucze?
– Tak. Klucz Ziemi jest jedny m z trzech. – I by ł w Stonehenge? – Tak sądzę. Nie jestem pewien. – A gdzie są pozostałe? – Nie wiem. To część Gry . – Endgame? – Tak. – Kto nią kieruje? An nie może powstrzy mać słowotoku: – Oni. Stwórcy . Bogowie. Mają wiele imion. Ten, który mówi o sobie kepler 22b, powiedział nam o Endgame. Serum, czy co tam mu podano, łaskocze sy napsy w jego płacie czołowy m. Cokolwiek to by ło, jest niezłe. Charlie pokazuje Anowi zdjęcie człowieka, którego komunikat wy świetlił każdy telewizor, komórka, tablet i komputer na świecie – po ty m jak Stonehenge zmieniło swój układ, a w niebo wy strzelił świetlisty promień. – Czy widziałeś kiedy ś tego mężczy znę? – Nie. Chociaż… może. – Może? – Tak… tak, widziałem go. Ale to przebranie. By ć może to kepler 22b. A może to nie on. Ona. Ono. To nie osoba. Charlie odkłada zdjęcie i pokazuje fotografię Stonehenge, ale nie takiego, jakim by ło niegdy ś, niezwy kłego i tajemniczego. Dzisiaj jest inne – osobliwa wieża z kamienia, szkła i metalu wznosi się na sto stóp, stare głazy jeszcze niedawno składające się na sły nny krąg otaczają podstawę dziwacznej konstrukcji niczy m klocki porzucone przez dziecko. – Opowiedz mi o ty m. An otwiera szeroko oczy . Nie pamięta niczego takiego. – Nigdy tego nie widziałem. Czy mogę zadać py tanie? – Właśnie to zrobiłeś, ale wal. – To jest Stonehenge? – Tak. Jak to się stało? – Nie jestem pewien. Nie pamiętam. Charlie odchy la się na krześle. – Tak też my ślałem. Zostałeś postrzelony . Tego też nie pamiętasz? – Nie. – Dostałeś w głowę. Brzy dki wstrząs mózgu. Szczęśliwie kula uderzy ła w metalową pły tkę, którą tam masz, do tego powleczoną kevlarem. Niezłe środki zapobiegawcze. – Miałem szczęście. Mogę zadać jeszcze jedno py tanie? – Pewnie. – Powiesz mi, co się stało? Charlie zwleka z odpowiedzią, słuchając przełożonego. – Tak naprawdę nie mamy pojęcia. Zostałeś postrzelony , to na pewno. I to specjalny m pociskiem, który na oczy widziało jedy nie kilka osób. Ściskałeś w ręce koniec sznura, który m przewiązany by ł młody chłopak. A raczej to, co z niego zostało. Brakowało głowy i kawału klatki piersiowej. Znaleźliśmy jedy nie nogi i dolną część torsu. An zaczy na sobie coś przy pominać. By ł tam chłopak, któremu założy ł smy cz z bombą. I Olmek. I Cahokianka.
– Twoja dziewczy na, Chiy oko… – Nie wy mawiaj jej imienia. Należy teraz do mnie. Charlie rzuca Anowi harde spojrzenie. Jego oczy są niebieskie, potem zielone, a następnie czerwone. Narkotyk – mówi sobie Szang. – I to dobry. – Chiy oko – mówi Charlie, umy ślnie podkreślając jej imię, delektując się szpilą, którą wbił przesłuchiwanemu – leżała obok ciebie. Jeden z kamieni przewrócił się na nią, kiedy spod Stonehenge wy dostało się to coś. Zmiażdży ł dwie trzecie jej ciała. Śmierć na miejscu. Musieliśmy ją zeskroby wać. – Obok mnie? – py ta An, mrugając. – Po ty m jak zostałem postrzelony ? – Tak. Czy to ona do ciebie strzelała? – Nie. – A kto? – Nie jestem pewien. By ło jeszcze dwoje inny ch. – A czy ty ch dwoje uży wa kul z ceramiki i tworzy wa polimerowo-grafenowego – Nie jestem pewien. Mieli białe pistolety , to możliwe. – Jak się nazy wają? – Sarah Alopay i Jago Tlaloc – mówi An, z trudem wy mawiając obce nazwiska. – Również biorą udział w tej Grze? – Tak. – Po czy jej stronie? An znowu mruga. – K-k-każde po stronie swojego l-l-ludu. Ona jest Cahokianką. On Olmekiem. Bezwolnie podry guje głową. Kolejna fala bólu przetacza się po jego rdzeniu przedłużony m. Narkoty k przestaje działać. Charlie pokazuje Anowi kolejne zdjęcia, ty m razem wy konane kamerą przemy słową. – Czy to oni? An mruży oczy . – T-t-tak. DYGOT. – Dobrze. Charlie szepcze coś niezrozumiałego do mikrofonu. Bip. Bip-bip. Bip. Bip-bip. Monitor pracy serca. Powracają kolejne dźwięki. Już nie ma kłopotu ze wzrokiem, powoli wy pły wa z mrocznego oceanu. Powraca DYGOT. – Gdzie jest Ch-Chi-Chiy oko? – Nie mogę ci powiedzieć, kolego. – Na ty m statku? – Naprawdę nie mogę. – Cz-cz-czy mogę ją zobaczy ć? – Nie. Masz ty lko mnie. Nikogo innego. Ty lko ty i ja. – Aha. Trzęsie mu się głowa, palce zaczy nają swój taniec. – M-m-musisz… – zaczy na, ale rezy gnuje. – Bo gra, rozumiesz… – szepcze. – Co mam rozumieć? – Umrzecie. – An mówi to tak cicho, że Charlie ledwie go sły szy . Mężczy zna nachy la się. Ich twarze dzieli mniej niż pół metra. Charlie mruży oczy , marszczy
czoło. An zamy ka oczy , leży z otwarty mi ustami. Agent mówi: – Umrzecie? To powiedział… An zaciska szczęki. Z jego ust dobiega delikatny chrobot łamanego plastiku, lecz Charlie go nie sły szy . I wtedy Szang chucha na niego, wy puszcza z sy kiem powietrze niczy m przekłuty balon, spomiędzy jego zębów wy latuje chmura pomarańczowego gazu. Charlie otwiera szeroko oczy , które wy pełniają się łzami, nie może oddy chać. Pali go twarz, piecze skóra na cały m ciele, czuje, jakby topiły mu się oczy , a płuca zapadały ; przewraca się na Ana. Po 4,56 sekundy Szang ponownie unosi powieki. – Tak – mówi. – U-u-u-umrzecie. An wy pluwa sztuczny ząb, który spada z brzękiem na metalową podłogę; przez wszy stkie te lata uodpornił się na truciznę. Sły szy krzy ki dobiegające z nadal tkwiącej w uchu Charliego słuchawki. Dwie sekundy później rozlega się alarm, którego pogłos wzmacnia kadłub statku. Gasną światła. Zapala się czerwona lampka awary jna. Pokój koły sze się i trzeszczy . Koły sze się i trzeszczy . Jestem na statku. Jestem na statku i muszę wyjść na brzeg.
Przy szłość to gra. Czas, jedna z zasad.
MACCABEE ADLAI, BAITSAKHAN Hotel Tizeze, Addis Abeba, Etiopia
– Tak, to ja – odzy wa się Maccabee Adlai, Gracz ósmego ludu, szepcząc do ukry tego mikrofonu bezprzewodowego, po czy m przechodzi na języ k, który m posługuje się 10 osób na cały m świecie. – Kalla bhajat niboot scree. Słowa te są stare jak świat, nikt nie potrafiłby ich przetłumaczy ć. Ale pomarszczona kobieta, której głos wy brzmiewa z głośniczka, rozumie. – Kalla bhajat niboot scree – odpowiada; udowodnili, że są ty mi, za kogo się podają. – Jesteś na bezpiecznej linii? – py ta. – Tak sądzę. Co za różnica? Koniec jest bliski. – Inni mogą cię namierzy ć. – Pieprzy ć inny ch. Poza ty m – mówi Maccabee, zaciskając palce na szklanej kuli ukry tej w swojej kieszeni – będę widział, jak nadchodzą. Posłuchaj mnie, Ekaterina – zawsze zwracał się do swojej matki po imieniu, nawet kiedy jeszcze by ł chłopcem – potrzebuję czegoś. – Cokolwiek zechcesz, mój Graczu. – Muszę mieć dłoń. Mechaniczną. Ty tanową. Ze skórą lub bez. – Z neurologiczny m bezpiecznikiem? – Jeśli dasz radę. – Zależy od rany . Muszę ją zobaczy ć. – Gdzie i kiedy ? – Berlin – mówi Ekaterina po chwili namy słu. – Za dwa dni. Jutro prześlę ci adres. – Dobrze. Słuchaj, ta ręka nie jest dla mnie. – Okej. – I dlatego musisz coś w niej umieścić. Ukry ć. – Okej. – Prześlę ci specy fikację i kod przez zaszy frowany botnet M-N-V-osiem-dziewięć. – Okej. – Powtórz! – rozkazuje matce. – M-N-V-osiem-dziewięć. – Dojdzie do ciebie dwadzieścia sekund po przerwaniu połączenia. Nazwa pliku to „Dereniowa kpina”. – Zrozumiałam. – Do zobaczenia w Berlinie. – Do zobaczenia, mój sy nu, mój Graczu. Kalla bhajat niboot scree. – Kalla bhajat niboot scree. Maccabee się rozłącza. Loguje się do tajnej aplikacji na swoim telefonie, odpala ją i klika przy cisk „wy ślij”. „Dereniowa kpina” poszła. Odwraca komórkę, wy suwa baterię i wy rzuca ją do kosza na śmieci stojącego przy hotelowej recepcji. Bierze telefon w obie ręce i przechodząc obok sklepiku z pamiątkami, przełamuje go na pół. Staje przy lodówce z zimny mi napojami i otwiera
drzwiczki. Kiedy chłód uderza go w twarz, łapczy wie wciąga powietrze do płuc. Już mu lepiej. Sięga na ty ł lodówki za szereg butelek z colą, wy ciąga dwie i na ich miejscu zostawia telefon, który ze stukotem spada na półeczkę. Płaci za colę i udaje się z powrotem do pokoju. Baitsakhan siedzi na kanapie w części salonowej, na krawędzi poduszki, wy prostowany jak struna, z zamknięty mi oczy ma. Bandaż na jego kikucie upstrzony jest ciemny mi plamami krwi. Zdrową dłoń zacisnął w pięść. Maccabee zamy ka drzwi. – Przy niosłem ci colę. – Nie lubię coli. – Jakżeby inaczej. – Jalair lubił. Szkoda, że to nie z nim gram, my śli Maccabee. Otwiera butelkę, z której doby wa się delikatne sy knięcie, i upija ły k. Cola łaskocze go w języ k i gardło. Jest py szna. – Jedziemy do Berlina, Baits. Baitsakhan otwiera swoje ciemnobrązowe oczy i patrzy na towarzy sza. – Nie tam mi śpieszno, bracie. – A właśnie, że tam. – Nie. Musimy zabić Aksuma. – Nie musimy . – Musimy . Maccabee wy ciąga z kieszeni kulę. – Nie ma takiej potrzeby . Hilal jest prakty cznie martwy . Nigdzie się nie wy biera. Poza ty m na pewno czuwają przy nim jego ludzie. Powrót by łby samobójstwem. Lepiej to przeczekać. Może i tak umrze i oszczędzi nam wy cieczki. – Czy li kto? Harappanka? Zemścimy się za Bata i Bolda? Maccabee podchodzi do Baitsakhana i delikatnie klepie go po kikucie. Zdaje sobie sprawę, że to musi boleć, ale chłopak jedy nie zaciska mocniej zęby . – Jest zby t daleko, Baits. Inni są bliżej, ci, który mają Klucz Ziemi, grają zgodnie z zasadami. Pamiętasz, co pokazała nam kula, nie? – Tak. Kamienny monument. Dziewczy na… Sarah. Zdoby ła pierwszy Klucz. Masz… masz rację. Na inne przeprosiny chyba nie mam co liczyć, my śli Maccabee. – Musimy ich dopaść – zgadza się Baitsakhan, kiwając głową. – Cieszę się, że doszliśmy do porozumienia. Ale po kolei. Najpierw naprawimy twoją dłoń. – Nie chcę jej. I nie potrzebuję. – Nie chcesz już strzelać z łuku? Ciąć mieczem z końskiego grzbietu? Wolisz wy cisnąć z Harappanki ży cie jedną ręką, a nie dwoma? – To, o czy m mówisz, jest niemożliwe – przekrzy wia głowę Baitsakhan. – Sły szałeś kiedy ś o bezpiecznikach neuronowy ch? Inteligentny ch protezach? Chłopak marszczy brwi. – Ech – ciągnie Maccabee – ty i twój lud nadal tkwicie w staroży tności. Chcę powiedzieć, że wy ciągniemy do ciebie pomocną dłoń. Dosłownie. Dostaniesz jeszcze lepszą łapę niż ta, którą straciłeś. – A gdzie trzeba jechać po te czary ? – Baitsakhan unosi kikut. – Do Berlina. Za dwa dni – śmieje się Maccabee. – Dobrze. Co dalej?
– Potem uży jemy tego – mówi Nabatejczy k, unosząc kulę, której jego partner nie może dotknąć – żeby znaleźć Cahokiankę i Olmeka i odebrać im Klucz Ziemi. – Czy li polujemy . – Baitsakhan zamy ka oczy i bierze głęboki oddech. – Tak, bracie. Polujemy .
– Coraz śmielsze stają się spekulacje na temat tego, co wydarzyło się w Stonehenge na południu Anglii. Minął już niemal tydzień, odkąd przed świtem miejscowi zauważyli promień światła, który wystrzelił aż do nieba, poprzedzony o zaledwie parę sekund ogłuszającym hukiem. Biorąc pod uwagę tajemniczą historię tej budowli, ludzie twierdzą, że stać mogą za tym nie tylko obcy, ale i tajne komórki rządowe czy Morloki, żyjący pod ziemią monstrualni troglodyci. Tak, nie przesłyszeliście się. Łączymy się z korespondentem Fox News Millsem Powerem, który jest teraz w Amesbury i przypatruje się całej sytuacji. Mills, jesteś tam? – Cześć, Stephanie. – Możesz nam powiedzieć, co się tam dzieje? – Trudno orzec, istny bajzel. Nieduża, osobliwa wioska została zalana ludźmi, rządowe ciężarówki przyjeżdżają i odjeżdżają, niebo jest gęste od śmigłowców. Dowiedziałem się z anonimowego źródła, że nad nami latają jeszcze trzy drony Predator należące do CIA lub MI6, które czuwają dwadzieścia cztery godziny na dobę. Zamknięto cały obszar, kręcą się tutaj przedstawiciele służb brytyjskich, francuskich, niemieckich i amerykańskich, które rozstawiły wokół Stonehenge ogromny biały namiot. – Czyli nikt nie wie, co spowodowało ten rzekomy rozbłysk światła? – Dokładnie, Stephanie, choć nie rzekomy. Fox News udało się pozyskać aż cztery nagrania wykonane telefonami komórkowymi dokumentujące to zdarzenie, o czym za chwilę się przekonasz. – Wow… Po raz pierwszy widzę coś takiego… – O tak, to szokujące. Dokładnie widać, jak snop światła strzela w górę, najwyraźniej z miejsca zwanego „Kamieniem piętowym”. Ale, Stephanie, najdziwniejszy jest fakt, że wszystkie cztery telefony przestały nagrywać dokładnie w tym samym momencie, choć ich właściciele nie wyłączyli urządzeń. – Stonehenge jest, a raczej było, atrakcją turystyczną, Mills. Czy ktoś poza ludźmi, od których mamy te nagrania, znajdował się wtedy na miejscu zdarzenia? Są świadkowie? – Jak mówiłem, trudno się czegoś dowiedzieć. Krążą plotki, że władze zatrzymały kilka osób, niektóre mogą być nawet na HMS „Nieustraszony”, należącym do Królewskiej Marynarki niszczycielu cumującym obecnie w kanale La Manche. Oczywiście rzeczniczka nie mogła ani potwierdzić, ani zaprzeczyć podobnym plotkom, powołując się na trwające obecnie dochodzenie. Zapytana, co
dokładnie badają, udzielała standardowej odpowiedzi, cytuję, „niespodziewane wydarzenia w Stonehenge i okolicy”. Tylko tyle. Jedno wiemy na pewno: cokolwiek się tutaj stało, nie chcą, aby ludzie się o tym dowiedzieli. – Tak… to jasne. Mills, dziękuję ci bardzo. Skontaktuj się z nami, jak tylko będziesz miał nowe informacje. – Ma się rozumieć, Stephanie. – Mhm… Za chwilę w Fox News materiał o kryzysie syryjskim oraz podnosząca na duchu historia z miejsca uderzenia meteorytu w Al Ain w Zjednoczonych Emiratach Arabskich…
AISLING KOPP Między narodowy port lotniczy im. Johna F. Kennedy ’ego, kontrola graniczna, terminal 1, Queens, Nowy Jork
Aisling Kopp przy glądała się miejscu uderzenia meteory tu przez jedno z nieduży ch owalny ch okienek w samolocie. Okrągła czarna blizna przecinająca miasto by ła dziesięciokrotnie paskudniejsza niż obrazy z dokonanego w 2001 roku ataku terrory sty cznego. I coś się zmieniło. Nie została załatana ani zabudowana, na to potrzeba dekad. Zmianie uległo jednak centrum krateru, miejsce, w które uderzy ł meteory t. Zamiast popiołu i gruzu ujrzała śnieżnobiały punkt. Namiot. Taki jak ten, który rozstawiono po wy darzeniu w Stonehenge; po ty m, co staroży tnej celty ckiej budowli uczy nili Cahokianka i Olmek. To by ło miejsce jej ludu. Staroży tne centrum energety czne. Wy korzy stane. Odebrane. Zasłonięte. Białe namioty stanowią dla niej sy gnał, że rząd się boi; ale to ignoranci, są jak dzieci we mgle, nigdy nie dojdą do tego, co się stało – nie odkry ją prawdy o meteory tach i o Stonehenge – nie naprawią szkód, ty lko przy kry ją je płachtą. Parę minut po ty m jak samolot przeleciał przez Queens, zobaczy ła jeszcze coś; coś, co pragnęła zobaczy ć na połaci ziemi zwanej Broad Channel łączącej półwy sep Rockaway z główną częścią Queens – dom swojego dziadka. Cy rankowy bungalow na West 10 Road stoi nienaruszony , choć kosmiczny meteory t spadł zaledwie parę mil na północ, uśmiercając 4416 osób i raniąc dwukrotnie więcej. Ba, by łoby jeszcze gorzej, gdy by meteory t szczęśliwy m trafem nie spadł na cmentarz. Martwi przy jęli na siebie siłę uderzenia. Aisling nadal ży je, a jej dom nawet nie ucierpiał. Nie ma pojęcia, jak długo jeszcze utrzy ma się ten stan rzeczy . Kiedy zniknie lotnisko JFK? Rządowe namioty ? Cała reszta? Nadciąga Zdarzenie. Ale nie kiedy jest py taniem, a gdzie. Gdy by skoncentrowało się na Filipinach, Sy berii, Antarkty dzie albo Madagaskarze, drewniany dom Dziadunia ocaleje, Nowy Jork ocaleje, JFK ocaleje. Ale jeśli Zdarzenie uderzy w północny Atlanty k, giganty czne fale zaleją wy brzeże, zatapiając domy w promieniu wielu, wielu mil; może by ć też tak, że zagłada rozpocznie się na lądzie, a wtedy pochłonie miasto i jej rodzinne gniazdo zniknie w płomieniach. Kwestia paru sekund. Dziewczy na jest przekonana, że Zdarzenie przy bierze postać asteroidy . Musi. To odczy tała ze staroży tny ch malowideł nad Lago Beluiso. Ogień przy będzie z nieba. Śmierć przy będzie z nieba, tak jak kiedy ś ży cie i świadomość. Masy wna kupa żelaza i niklu, stara jak sama Droga Mleczna, gruchnie w Ziemię i zmieni wszy stko na całe stulecia. Kosmiczny intruz niosący ze sobą ogromne zniszczenie. Zabójca. I tym właśnie są keplerzy. Zabójcami. I ja nim jestem. Teoretycznie. Długa kolejka do kontroli granicznej posuwa się ospale.
Dlaczego nie zdjęła Cahokianki i Olmeka, kiedy miała okazję? Może udałoby się jej powstrzy mać Zdarzenie. Może przez tę krótką chwilę dzierży ła klucz do przerwania Endgame. Może. Powinna by ła strzelać, a potem zadawać py tania. Okazała słabość. – Musisz by ć silna, żeby wy grać Endgame – mówił jej Dziadunio, nawet kiedy jeszcze nie osiągnęła wy maganego wieku. – Silna pod każdy m względem. Muszę być jeszcze silniejsza, żeby to zatrzymać – my śli. – Nie okażę już słabości. – Następna osoba do trzy dzieści jeden – mówi kobieta w rdzawoczerwonej mary narce; ma indy jskie ry sy , radosne oczy , ciemne usta i kruczoczarne włosy . – Dzięki – rzuca Aisling. Uśmiecha się do kobiety , spogląda na czekający ch w rozległy m pomieszczeniu – ludzi z różny ch zakątków świata, ludzi różny ch narodowości i ras, bogaty ch i ty ch nieco mniej zamożny ch. Dokładnie z tego powodu uwielbia kontrolę graniczną na JFK; zazwy czaj na lotniskach dominuje jeden ty p podróżny ch, ale nie tutaj. Robi jej się niedobrze, kiedy dociera do niej, że niedługo oni wszy scy znikną, że miliony przemierzające tak różne ży ciowe ścieżki już nigdy się nie uśmiechną, nie zaśmieją, nie będą oddy chać, czekać w kolejkach, ży ć. Kiedy to do nich dotrze? – zastanawia się. – Gdy już do tego dojdzie? Ułamek sekundy przed nadejściem końca? Godziny przed? Tygodnie? Miesiące? Jutro? Dzisiaj? Dzisiaj. A to byłoby dopiero ciekawe. Bardzo interesujące. Rząd potrzebowałby kolejnych białych namiotów. Aisling podchodzi do stanowiska numer 31. Przed nią jest już ty lko dobrze zbudowana Afroamery kanka w ciemnoniebieskim dresie i modny ch okularach przeciwsłoneczny ch o owadzim kształcie. – Następny – mówi urzędnik imigracy jny . Kobieta przekracza czerwoną linię. Przejście kontroli zajmuje jej 78 sekund. – Następny – przy zy wa ją do siebie mężczy zna. Aisling podchodzi do stanowiska z przy gotowany m do okazania paszportem. Urzędnik jest po sześćdziesiątce, nosi okulary o kwadratowy ch szkłach i ły sieje. Pewnie odlicza już dni do emery tury . Aisling podaje mu paszport; jest podniszczony , na stronach aż gęsto od pieczątek, choć tak naprawdę to nówka. Odebrała go ze skry tki w Mediolanie przy Via Fabriano, zanim udała się na lotnisko Malpensa. Dziadunio przesłał go jej kurierem 53 godziny wcześniej. Dokument wy stawiono na nazwisko Deandra Belafonte Cooper; nowy pseudonim. Paszport mówi, że urodziła się w Cleveland, by ła już w Turcji, na Bermudach, we Włoszech, w Polsce, Wielkiej Bry tanii, Izraelu, Grecji i Libanie. Nieźle jak na 20-latkę. Tak, 20-latkę. Gdy by meteory t spadł zaledwie parę ty godni później, by łaby za stara, żeby wziąć udział w Endgame. Aisling urodziny świętowała w jaskini – choć „świętowała” to zby t mocne słowo jak na wieczór spędzony przy pieczonej wiewiórce i zimnej wodzie źródlanej. Po posiłku pozwoliła sobie na kilka kostek cukru i parę ły ków burbona z piersiówki. Żadna to impreza. – Kawał świata pani zwiedziła – mówi urzędnik, przeglądając paszport. – Tak, wzięłam rok wolnego przed studiami, a potem kolejny – mówi Aisling, przestępując z nogi na nogę. – Do domu? – Tak. Breezy Point. – A, miejscowa. – Ano. Mężczy zna przepuszcza paszport przez skaner. Otwiera niedużą niebieską książeczkę i zaczy na
klepać w klawiaturę. Jest znudzony , ale pogodny – wszak zbliża się emery tura – lecz nagle przestaje pisać, jego palce zamierają na niemal niezauważalną chwilę. Lekko mruży oczy i poprawia się na krześle. I ponownie uderza w klawisze. Aisling stoi tam już od 99 sekund. – Panno Cooper – mówi urzędnik – muszę prosić, aby odsunęła się pani na bok i podeszła do moich kolegów. Dziewczy na udaje zaniepokojenie. – Czy jest coś nie tak z moim paszportem? – Nie, nie o to chodzi. – Czy w takim razie może mi go pan oddać? – Obawiam się, że nie. Proszę się odsunąć – unosi jedną dłoń, drugą kładąc na kaburze pistoletu – i podejść tam. Aisling kątem oka dostrzega dwóch mężczy zn ubrany ch w wojskowe mundury , uzbrojony ch w M4 i służbowe colty ; towarzy szy im duży owczarek alzacki, który dy szy radośnie, choć trzy many jest na krótkiej smy czy . – Czy jestem aresztowana? Urzędnik rozpina pasek kabury , ale nie wy ciąga broni. Aisling zastanawia się, czy nie jest to przy padkiem najbardziej ekscy tująca chwila w trwającej ponad 20 lat karierze urzędnika imigracy jnego. – Panienko, proszę po raz ostatni. Moi koledzy czekają. Aisling unosi ręce i otwiera szeroko oczy , do który ch napły wają jej łzy . Zachowuje się tak, jak zachowałaby się Deandra Belafonte Cooper, dziewczy na niemająca pojęcia o Endgame, wy straszona i delikatna. Odwraca się i idzie w stronę żołnierzy . Nie kupują jej pozy . Odsuwają się nieznacznie do ty łu. Pies staje na ty lny ch łapach i mimo że opiekun szepcze komendę, owczarek nadal strzy że uszami, jego ogon prostuje się niczy m struna, a sierść na karku jeży . Drugi mężczy zna unosi karabin i mówi: – Proszę iść przodem. Nie potrzeba nam tu scen, ale ręce na widoku. Aisling posłusznie postępuje zgodnie z instrukcjami. Splata dłonie za plecami, tuż pod plecakiem, zahaczając kciukiem o kciuk. – Tak może by ć? – Mhm. Proszę iść przodem. Na końcu znajdują się drzwi z numerem E-jeden-jeden-siedem. Kiedy pani do nich dojdzie, proszę je otworzy ć. – Czy mogę zadać py tanie? – Nie, nie może pani. Proszę iść. Aisling maszeruje ku drzwiom. Robi, co jej każą. Zastanawia się, czy również trafi pod biały namiot.
– Tango Whiskey X-Ray , tu Hotel Lima, odbiór. – Tango Whiskey X-Ray , sły szy my cię. – Hotel Lima potwierdza tożsamość Nocnego Marka Jeden i Nocnego Marka Dwa. Dobrej nocy . Powtarzam, dobrej nocy . Odbiór. – Zrozumiałem, Hotel Lima. Dobrej nocy . Protokół? – Protokół Tajne Przejęcie. Odbiór. – Zrozumiałem, Tajne Przejęcie. Druży ny Jeden, Dwa i Trzy na pozy cjach. Mamy kontakt? – Tak jest. Punkt obserwacy jny na o-cztery -pięć-Zulu. – Punkt obserwacy jny na o-cztery -pięć-Zulu, przy jąłem. Do zobaczenia po drugiej stronie. – Zrozumiałem, Tango Whiskey X-Ray . Hotel Lima bez odbioru.
JAGO TLALOC, SARAH ALOPAY Crowne Plaza Hotel, apartament 438, Kensington, Londy n
Przez cały dzień wiadomości lecą gdzieś w tle. Jago rozmawia z Renzo i finalizuje transport, podczas gdy Sarah pakuje rzeczy . Nie ma ich znowu tak wiele, ale jednak ktoś musi to zrobić. Po rozmowie z przy jacielem chłopak raz jeszcze analizuje awary jny plan ucieczki; trasa prowadzi przez kręte tunele metra i londy ńskie kanały . Cahokianka niby go słucha, ale tak naprawdę nie potrafi się skupić na jego słowach. Na śniadanie idą do Burger Kinga, smakując każdy tłusty , słonawy kęs. Nadciąga Zdarzenie i dni fastfoodowy ch fry kasów są policzone. Sarah znowu powraca pamięcią do tego, co się niedawno wy darzy ło. Leży w wannie i próbuje się nie rozpłakać, my śląc o Christopherze i końcu świata, który sama rozpoczęła, i jakiś cudem udaje jej się powstrzy mać łzy . Jago ćwiczy w salonie, robiąc trzy serie po 100 pompek, trzy po 250 przy siadów i trzy po 500 pajacy ków. Po wy jściu z kąpieli Sarah czy ści plastikowe i ceramiczne pistolety . Nie ma pojęcia, kto je wy konał, ale są identy czne z SIG Pro 2022 pod każdy m względem poza, oczy wiście, materiałem, kolorem, wagą i pojemnością magazy nków. Kiedy kończy , kładzie jeden po swojej stronie łóżka, drugi po stronie Jago. Jego i jej. Niemal wy ry wa jej się żart, że powinni wy grawerować na nich monogramy , ale to nie pora na dowcipasy . Każdy pistolet mieści 16 naboi plus 17 w dodatkowy m magazy nku. Sarah wy strzeliła jeden pocisk, odbierając ży cie Christopherowi i trafiając Ana; prawdopodobnie go uśmierciła. Jago zuży ł jeden, mierząc do Chiy oko. Mają ty lko tę broń. I swoje ręce. O ile – czego nie można wy kluczy ć – Klucz Ziemi nie ma jakiejś zabójczej mocy . Artefakt spoczy wa teraz na okrągły m stoliku kawowy m. Jest nieduży , niepozorny . A jednak dał początek końcowi świata. Reporterzy BBC przez cały dzień mówią o ty m samy m. Meteory ty , tajemnica Stonehenge, meteory ty , tajemnica Stonehenge, meteory ty , tajemnica Stonehenge… Gdzieniegdzie napomkną jeszcze coś o Sy rii, Kongu, Łotwie i My anmarze, oceniają sy tuację gospodarczą chy lącego się ku upadkowi świata, który cierpi z powodu jakiejś finansowej paniki, będącej, jak dobrze wiedzą Sarah i Jago, wy nikiem Endgame. Garnitury z Wall Street nie mają jednak o ty m pojęcia. A przy najmniej jeszcze nie. Meteory ty , tajemnica Stonehenge. Wojny , podupadające ry nki. Wiadomości. – Niedługo nic z tego, co mówią, nie będzie miało znaczenia – stwierdza Sarah z nastaniem wieczoru. – To prawda. Nada. Przerwa na reklamę. Spot lokalnego dilera samochodowego. – Niektóry ch rzeczy nie będzie mi brakować – dodaje Sarah; ma ochotę podowcipkować. Jago powinien się z tego cieszy ć. Ale on ty lko gapi się w ekran. – Sam nie wiem. Chy ba będę tęsknił za wszy stkim.
Sarah spogląda na Klucz Ziemi. To ona otworzy ła… nie. Musi przestać się obwiniać, przecież ty lko grała. Nie ona ustalała zasady . Siedzi na brzegu łóżka, rękoma opierając się o materac. – Jak to będzie, Jago? – Nie mam pojęcia. Pamiętasz, co pokazał nam kepler 22b. Obraz Ziemi… – Spalonej. Ponurej. Szarej, brązowej i czerwonej. – Si. – Paskudnej… – A może uży ją jakiejś obcej technologii? Jeden z amigos keplera naciśnie przy cisk na tej ich planecie i puf!Ziemia ma przesrane. – Nie, to będzie coś przerażającego. Muszą zrobić… przedstawienie. Jago bierze do ręki pilot i wy łącza telewizor. – Cokolwiek się stanie, nie chcę, żeby ś o ty m teraz my ślała. Sarah spogląda na chłopaka i wy ciąga rękę. Jago ściska jej dłoń, siada obok, blisko, ocierając się ramieniem o jej ramię. – Nie chcę by ć sama, Jago. – I nie będziesz, Alopay . – Nie po ty m, co się stało w Stonehenge. – Nie będziesz. Kładą się na łóżku. – Jutro ruszamy , jak zaplanowaliśmy . Znajdziemy Klucz Niebios. Gramy dalej. – Dobrze – odpowiada nieprzekonująco. – Okej. Jago delikatnie obraca jej głowę i całuje w usta. – Damy radę, Sarah. Zrobimy to razem. – Zamknij się – odpowiada mu pocałunkiem. Czuje diamenciki na jego zębach, oblizuje je, chwy ta dolną wargę i pławi się w oddechu. Robi wszy stko, żeby zapomnieć. Podczas pieszczot – i aż do końca dnia – Sarah nie mówi nic o „Grze”, „Kluczu Ziemi”, „Kluczu Niebios”, „Endgame” i „Christopherze”. Przy tula się do Jago, uśmiecha się, doty ka go i uśmiecha się, głaszcze jego ciało i uśmiecha się. Zasy pia przed północą, o 11:37. Jago nie śpi. Do 4:58 siedzi nieruchomo na łóżku. Nie zapala świateł. Okna wy chodzą na nieduże podwórko po lewej. Rolety są podciągnięte, otaczające ich światła przesiąkają przez szy by . Jest dostatecznie jasno. Oboje ubrali się jeszcze przed pójściem spać. Patrzy na śpiącą Sarah, która oddy cha powoli, miarowo. Cahokianka. Usiłuje sobie przy pomnieć historię o legendarnej bitwie z Bogami Niebios, którą opowiedział mu jego prapradziad, Xehalór Tlaloc. Miała ona miejsce setki lat temu. I ludzkości, która nie znała nawet broni palnej, jakoś udało się wy grać, przy najmniej według Xehalóra. 4:59. Jeśli chcą przeży ć, będą musieli pokonać Bogów Niebios raz jeszcze. Ale jak wówczas tego dokonano? Jakim cudem armia wy posażona we włócznie, łuki, miecze i noże pokonała boskie zastępy ? Jak? 5:00. No jak? Powietrze drży . Jago czuje, że włoski na karku stają mu dęba. Obraca się ku drzwiom, ale promień światła widoczny tuż nad progiem pozostaje niezmącony . Nie odry wa od niego wzroku
i po kilku sekundach dostrzega cień. Chwy ta leżący na stoliku nocny m pistolet i dźga Sarah swoim kościsty m łokciem. Dziewczy na otwiera oczy i chce coś powiedzieć, ale Jago zakry wa jej usta dłonią. Jego oczy mówią: „Ktoś nadchodzi”. Sarah zsuwa się na podłogę. Łapie za broń i po cichu wsuwa magazy nek, po czy m turla się pod łóżko. Jago idzie za jej przy kładem. – Gracz? – szepcze dziewczy na. – Nie wiem. I wtedy Jago o czy mś sobie przy pomina. Podbródkiem wskazuje na środek pokoju; Klucz Ziemi nadal spoczy wa na stoliku. – Kurwa – mamrocze Cahokianka. Zanim Jago zdąży ją powstrzy mać, wy my ka się spod łóżka i na kolanach pędzi po Klucz, ale nagle zamiera. Chłopak patrzy na to, co przy kuło jej uwagę. Za oknami tańczą dwie rozbujane czarne liny takty czne. – La joda! – szepcze. I wtem z hukiem otwierają się drzwi. Do sąsiedniego salonu wpada gęsiego czterech mężczy zn; są ubrani na czarno, mają kaski, noktowizory i wy glądające futury sty cznie karabiny szturmowe FN F2000. Równocześnie z drugiej strony rozlega się huk, a na oknach pojawia się siateczka pęknięć. Zwisający z lin intruzi odpy chają się i nogami rozbijają szy bę, która roztrzaskuje się na drobne kawałeczki. Wpadają do środka i od razu stają na równe nogi, tuż naprzeciwko Sarah, która, przy kucnięta, celuje w twarz najbliższego żołnierza. Ociąga się jednak z oddaniem strzału i nienawidzi siebie za to. Ale jej zmy sły są wy ostrzone i od razu zauważa, że karabiny mają przy mocowane coś dziwnego w miejscu granatnika. – Nie ruszaj się! – rozkazuje z bry ty jskim akcentem dowodzący operacją. – Opuść broń. – Gdzie ten drugi? – py ta jeden z ty ch, którzy weszli przez drzwi. – Termowizja. Już… – wy daje komendę jego towarzy sz. Pop! Pop! Jago strzela, turlając się spod łóżka po prawej stronie, jak najdalej od Sarah. Obie kule trafiają w nogi mężczy znę, który akurat zsuwał gogle na oczy . Jego ły dki są osłonięte pancerzem, ale Olmek to przewidział i wy celował tuż na jego stopami; pocisk przedziera się przez mięso i kości. Żołnierz upada z krzy kiem na podłogę. Żaden z pozostały ch nie próbuje mu pomóc. Po prostu otwierają ogień. Ale z luf nie lecą kule. Sarah odbija się od ziemi i podskakuje niemal pod sam sufit, prawie doty ka go głową, podciągając przy ty m kolana do piersi. Dwie strzałki przelatują pod nią. Łup! Łup! Utkwiły w ścianie. Łup, łup, łup, łup, łup. I przy stopach Jago. Chłopak łapie metalową lampkę stojącą przy łóżku i taneczny m krokiem rusza przed siebie, cały czas się obracając, pochy lając i robiąc uniki. Cztery kolejne strzałki rozdzierają mu koszulę, piąta przelatuje przez czupry nę, ale żadna nawet nie muska jego ciała. Szósta odbija się od trzy manej przez niego lampy . – Siatka! – rozkazuje dowódca. Stojący za nim żołnierz strzela z czegoś, co wy gląda jak nieduży granatnik. Ciemna kula przecina sy pialnię, lecąc w kierunku dziewczy ny . Sarah strzela, trafiając dwa zamocowane przy siatce metalowe obciążniki, żeby zahamować jej lot, ale bezskutecznie. Nie uniknie przy szpilenia do podłogi. Jago zasłania Sarah lampą. Siatka owija się wokół niej niczy m palce zaciśniętej pięści,
a dziewczy na pada na ziemię, chroniąc się przed oplątany m sznurem urządzeniem. Gracze rzucają się naprzód, strzelając nieprzerwanie; przy każdy m ruchu wy kręcają ciała, żeby uczy nić z nich jeszcze trudniejsze cele. Niemożliwe do trafienia. Chłopak celuje do żołnierzy stojący ch po drugiej stronie pokoju, którzy przy mierzają się do pochwy cenia jego partnerki; nie zamierza ich zabijać, chce ty lko uszkodzić noktowizory . Sarah strzela do mężczy zn przy czajony ch naprzeciwko Jago, trafiając w miotacze strzałek przy mocowane do broni. Kolejny pocisk posy ła w sam środek kamizelki kuloodpornej jednego z intruzów, a piąty leci prosto w ekran stojącego po drugiej stronie sy pialni telewizora, który eksploduje w deszczu niebieskich, pomarańczowy ch i zielony ch iskier, ale to nie zniechęca żołnierzy ; ani drgną. – Strzelać ostrą! – krzy czy dowódca. Przy pierwszej salwie Jago pada na kolana; pół tuzina kul 5,56×45 milimetra przelatuje ze świstem nad jego głową. Nie zwlekając, lufą swojego pistoletu uderza stojącego najbliżej mężczy znę w pachwinę. Oddaje dwa strzały do stojący ch za swoim dowódcą żołnierzy , jednego trafiając w rękę, a drugiego w bark. Sięga do kamizelki któregoś z nich i odpina z niej granat. Po rozmiarze i ciężarze rozpoznaje, że to bły skowy . Ty mczasem Sarah szy kuje się na dwóch inny ch. Jeden zamachuje się na nią, ale Cahokianka unika ciosu, wy skakując przez okno, w który m wy bito szy bę. Łapie linę i zjeżdża sześć stóp wzdłuż ściany budy nku. Trzy ma się jedną ręką; drugą udaje jej się zatknąć pistolet za wszy wany pasek. Zarzuca sobie wolny koniec liny na stopę, robiąc pętlę, po czy m sięga po zwisający obok sznur i robi to samo z drugą nogą; potem wy puszcza sznury z rąk i buja się do ty łu, przy ciskając brodę do piersi. Robi wy dech i uderza plecami o mur. Czuje, że pistolet wy suwa się zza paska. Zwisa głową w dół niczy m cy rkowa akrobatka, a od upadku z wy sokości trzeciego piętra chronią ją ty lko prowizory czne wiązania. Kiedy sięga do kostek i łapie za liny , sły szy , jak jej broń uderza o chodnik. Podciąga się, aż jej stopy znajdują się zaledwie kilka cali pod parapetem. Jago nie martwi się o szy bką jak bły skawica Cahokiankę, która wy skoczy ła przez okno; zamy ka oczy i rzuca granatem rozbły skowy m o przeciwległą ścianę. Pokój wy pełnia blask, a hałas rozchodzi się echem, burząc harmonię londy ńskiej nocy , odbijając się od okoliczny ch budowli, wy pełzając na ulicę i kierując się ku niebu. Jago wstaje i uderza dowódcę pistoletem w kark; mężczy zna pada na podłogę. Dostrzega, że żołnierz, którego postrzelił, mierzy do niego z karabinu. Wy konuje piruet i łapie jednego z ogłuszony ch twardzieli za ramiona, zasłaniając się jego ciałem. Idą dwie szy bkie serie, ale każdy pocisk znika w kevlarze. Chłopak uskakuje na bok, popy chając trzy manego przez siebie żołnierza – który jest już nieprzy tomny od przy jęty ch kul – prosto na metalowy stolik. Klucz Ziemi sunie po blacie, ale niespodziewanie się zatrzy muje, balansuje na krawędzi, jakby nie chciał spaść. Jago już ma się obrócić i pomóc Sarah, kiedy w chmurze dy mu dostrzega bły sk noża. Ostrze dosięga jego prawej ręki, tej, w której trzy ma broń, i tnie głęboko przez nadgarstek. Pistolet spada na podłogę i odbija się od stopy Jago. Drugi cios o mało co nie harata Olmeka w podbródek. Chłopak odchy la się, robiąc unik, ale musi się podeprzeć rękoma, aby nie upaść. Jedną dłonią natrafia na zimny blat stolika kawowego; drugą na umięśnioną nogę żołnierza, którego powaliła seria posłana przez kolegę. Jago wy czuwa przy mocowany do jego uda nóż, sięga po niego i szy bko staje na równe nogi. Mężczy zna, który go ranił, wy łania się z dy mu, najwy raźniej gotowy do walki. Olmek zapiera się nogami i dłonią zakry wa gardło. Żołnierz toruje sobie drogę przez szarą chmurę. Jago uskakuje, ale napastnikowi udaje się musnąć ostrzem jego lewe przedramię; rozcina materiał koszuli, lecz nie skórę. Kąt ataku pozwala chłopakowi skontrować z boku. Rzuca nóż i kładzie lewą rękę powy żej łokcia
mężczy zny , a drugą łapie go za nadgarstek. Napiera mocno na jego ramię, dłoń wy kręcając w przeciwny m kierunku; słuchać odgłos łamanej kości. Żołnierz krzy czy , Jago wy czuwa wiotczejące ścięgna, przeciwnik wy puszcza broń. Nóż spada ciężką rękojeścią do dołu. Olmek podbija go piętą. Ostrze zmienia kierunek i mknie z powrotem do góry . Chłopak puszcza nadgarstek mężczy zny i łapie nóż w locie. Żołnierz wy korzy stuje szansę i uderza Jago głową, co boli, szczególnie że napastnik nosi kask. By łby to dobry ruch, gdy by chłopak zważał na ból. Ale Olmek go ignoruje. Chwy ta żołnierza lewą ręką za kark i szy bkim ruchem wbija mu nóż w gardło; ciepła krew obmy wa jego dłoń. Odsuwa się o krok, kiedy mężczy zna wy daje z siebie ostatnie tchnienie. Podczas tej szamotaniny dwaj intruzi, którzy mieli pochwy cić Sarah, powoli dochodzą do siebie. Porozumiewają się spojrzeniem i z karabinami gotowy mi do strzału czy m prędzej doskakują do okna, przez które wy skoczy ła Cahokianka. Rozglądają się na prawo i lewo, a kiedy nie znajdują swojej niedoszłej ofiary , sprawdzają też górę i dół. Sarah ty lko na to czeka. Nadal zwisając na linach, podciąga się i łapie niespodziewającego się takiego ruchu mężczy znę za rękawy kombinezonu. Prostuje się, ciągnąc za sobą żołnierza, który przelatuje przez okno i spada na ziemię, a jego krzy kom kres kładzie dopiero budzące mdłości, sugesty wne plaśnięcie. Sarah patrzy w górę, świadoma, że jego kolega nadal tam jest. Ich spojrzenia się spoty kają. Mężczy zna naciska na spust i strzela wściekle. Pyk-pyk-pyk-pyk-pyk! Leci seria. Sarah, bujając się szaleńczo na linach, unika kul, które z piskliwy m trzaskiem przy pominający m ten wy dawany przez odpalane petardy odbijają się od chodnika i metalowy ch elementów elewacji. Mężczy zna szy kuje się do strzału, nie chy bi, ma ją na muszce. Sarah nie zamy ka oczu. Christopher też miał otwarte. Ale żołnierz zatacza się i spada z dachu; w jego karku tkwi nóż, wbity aż po samą rękojeść. – Nic ci nie jest? – woła ze środka Jago, nadal tkwiący w pozy cji do rzutu. – Nie! – Mam tutaj jeszcze jednego. Chłopak odwraca się do leżącego na ziemi mężczy zny . – Kogut pieje! Powtarzam, Kogut pieje! – krzy czy ranny . Jago insty nktownie pada na ziemię. Sły chać świst, kiedy coś z ogromną prędkością przelatuje przez sy pialnię i trafia pechowego żołnierza prosto w głowę. – Snajper! – woła z zewnątrz Sarah. – Idę! – odkrzy kuje chłopak. Sarah jest łatwy m celem. Prostuje stopy , stopniowo rozplątując sznur, który ociera się o jej kostki i podeszwy . Opada. Tuż przed uderzeniem o ziemię spina mięśnie, ponownie przy kurcz stopy i wy ciąga ręce nad głowę. Zwalnia. Dłońmi doty ka bruku. Strząsa linę z nóg i staje na rękach niczy m wy trawna gimnasty czka. Jest bezpieczna, tutaj snajper jej nie sięgnie. Na górze Jago odpala dwa kolejne granaty bły skowe. Eksplodują z hukiem, który go ogłusza. Olmek dopada do stolika kawowego i łapie Klucz Ziemi. Trzy kule orzą wy kładzinę tuż za nim. Ma do pokonania jeszcze kilka metrów, pędzi przed siebie. Następne trzy strzały snajpera trafiają w stolik. Metr. Jeszcze jeden pocisk przelatuje zaledwie centy metry od jego głowy . Pieprzyć to. Jago staje. – Łap! – krzy czy i rzuca przez okno Klucz Ziemi, po czy m nurkuje za nim. Chwy ta obiema rękami jedną z lin. Snajper próbuje szczęścia raz jeszcze, strzela z północy , północnego wschodu, ale kule odbijają się od budy nku. Dłonie Jago płoną. Krwawią. Obraca się,
opierając stopy o ścianę, hamuje; jest już poza zasięgiem strzelca. Zawiązuje na sznurze pętlę, którą podkłada sobie pod ty łek i opuszcza się na linie z ostatnich sześciu metrów. – Łap – mówi Sarah. Jago obraca się w samą porę, żeby chwy cić w zakrwawione dłonie karabin F2000, który rzuciła mu dziewczy na. Nie przejmuje się bólem. Lubi to uczucie. Gra. Sarah pochy la się, żeby podnieść drugi karabin oraz pistolet, który wy padł jej zza paska. Jago wy ciąga nóż nadal tkwiący w karku żołnierza. Cahokianka zabiera jeszcze dwa granaty bły skowe, a Olmek odpina od biodra martwego mężczy zny puszkę aerozolu i saszetkę nie większą niż piłka do baseballu. – Co to? – py ta Sarah, skinąwszy głową na puszkę. – Napowietrzone C4 – odpowiada chłopak trzpiotowato. – Nieźle. Bawiłeś się już ty m? – Pewnie. – A tam masz detonatory ? – Si – przy takuje Jago. – Ekstra. Zmy wajmy się stąd. – Masz Klucz Ziemi? Sarah klepie niewielką wy pustkę w zapinanej kieszeni. – Dobry rzut – mówi. Ruszają sprintem, nie tracąc czasu na zbędne rozmowy . Kilka sekund później Jago daje towarzy szce znak i dziewczy na od razu dostrzega, o co mu chodzi: o odsłoniętą część biegnącego na powierzchni torowiska linii metra District i Circle. Przebiegnięcie kawałka od muru hotelu zajmuje im 15,8 sekundy , a po kolejny ch 7,3 są już pod osłoną ciemny ch tuneli. Przebijając się przez mrok, Sarah powraca my ślami do Christophera. Jego obraz wy pełnia teraz jej umy sł; znowu musi patrzeć na jego rozpry skującą się głowę i upadające na ziemię ciało. Próbuje się pozby ć tej wizji i udaje się jej dzięki ruchowi, walce. Gra wreszcie się do czegoś przy daje. Pomaga zapomnieć.
iii
ALICE ULAPALA CMA CGM „Juliusz Verne”, kajuta pasażerska, droga z Darwin do Kuala Lumpur
Alice nie lubi łóżek, szczególnie na statkach, dlatego rozwiesiła w swojej małej kabinie hamak. Pozwala, żeby miarowe koły sanie morza ją ukoiło; buja się z prawej na lewą i z lewej na prawą. Podrzuca leniwie nóż i łapie go. Rzuca i łapie. Rzuca i łapie. Jeden fałszy wy ruch i skończy łaby z wy dłubany m okiem albo przebity m mózgiem. Ale Alice nie wy konuje fałszy wego ruchu. Nawet nie zastanawia się nad ty m, co robi. Koncentruje się na zaszlachtowaniu ty m nożem Baitsakhana, kiedy już go odszuka. Niepokoi ją jedy nie strach na twarzy Małej Alice. Widziała go we śnie ty le razy , że zdąży ł już wy palić swe piętno w jej my ślach. Mała Alice. Krzy cząca. Czemu o niej śni, skoro nigdy się nie spotkały ? Czemu jej na niej zależy ? Shari jest dobrą babką, dlatego. Ja też jestem. A pozostali to gnoje, jebać ich. Dzwoni telefon satelitarny . Podnosi go i naciska przy cisk. – Oi, to ty , Tim? Ta, ta. Dobra, fajno! Możesz pogadać z kuzy nem Willey em w K-L, co? Super. Aha. Aha. Nie, nic z ty ch rzeczy , ty lko ostrza. Nie, Tim, poważnie! Nie potrzebuję żadnej spluwy . Znasz mnie. Trady cjonalistka. Aha. Okej. Świetnie. Dobrze gadasz. Ano, pewnie każdy z nich jest uzbrojony po zęby , prawda, prawda. Ty lko niech będą małe i z amunicją grzy bkującą. Ano. Ano. Słuchaj, jakieś newsy o kamy ku? Ktoś rozkminił, gdzie gruchnie? Bo kiedy już spadnie, to twoja Alice nie chce by ć w pobliżu. Ty też nie? Nie dziwota. Podrzuca nóż nad głową – obraca się dziewięciokrotnie – i łapie go palcem wskazujący m i kciukiem, po czy m rzuca raz jeszcze. – Znalazłeś Shari? O, tak? I kiedy miałeś zamiar mi o ty m powiedzieć, dupo wołowa? Po powrocie ci te twoje piegi powy ciskam. No to gadaj. Chwy ta nóż za rękojeść i wy chy la się z hamaka tak daleko, że wy gląda, jakby za moment miała wy paść, ale jednak utrzy muje równowagę; wy ciąga z drugiej strony nogę, dzięki czemu udaje się jej zachować balans. Na ścianie wy drapuje numer: 918166449301. – Dziękuję, Tim. Nie zemrzy j przed moim powrotem. Będzie się działo. Ta, do usły szenia. Naciska przy cisk na telefonie i usadawia się wy godniej w hamaku. Wy biera numer Shari. 12 sy gnałów, bez odpowiedzi. Próbuje raz jeszcze. 12 sy gnałów, bez odpowiedzi. Próbuje raz jeszcze. 12 sy gnałów, bez odpowiedzi. Próbuje raz jeszcze i jeszcze, i jeszcze, i jeszcze… Będzie dzwoniła, aż ktoś odbierze. Bo ma Harappance coś ważnego do powiedzenia. Coś bardzo, ale to bardzo istotnego.
SHARI CHOPRA I PRZYWÓDCY LUDU HARAPPAŃSKIEGO Sala bankietowa Szczęścia i Pomyślności, Gangtok, Sikkim, Indie
Są tutaj wszy scy . Shari i Jamal, Paru i Ana, Char i Chalgundi, Sera i Pim, Pravheet i Una, Samuel i Yali, Peetee i Julu, Varj i Huma, Himat i Hail, Chipper i Ghala, Boort i Helena, Jovinderpihainu, Ghar, Viralla, Gup, Brundini, Chem, a nawet Quali niańcząca trzy ty godniową Jessikę, którą owinęła mięciutkimi kocy kami zabarwiony mi turkusową alizary ną. Są tutaj i inne dzieci – w ty m Mała Alice – przeszło 50, zby t wiele, żeby spamiętać imiona. Najmłodsze ma dwa latka, najstarsze 17. Bawią się w przy legający m do sali bankietowej pokoju i ogródku zielarskim, nie przeszkadzając dorosły m, tak jak je poinstruowano. Gości obsługuje siedemnastu służący ch, którzy są jednocześnie strażnikami, dodatkowo zgromadzony ch ochrania jeszcze 23 inny ch ludzi, dy skretnie uzbrojony ch, rozstawiony ch na całej sali. Przez ostatnie trzy godziny rozmawiano, jedzono i pito soki, herbatę, kawę i lassi: żadnego alkoholu. Rozchodzi się zapach curry i kolendry , soczewicy i chleba, kurkumy , śmietany i rozgrzanego oleju, cy try ny , czosnku i cebuli; zapach przemieszany z mocny m odorem potu, cy namonu i wody różanej, którą pokropiono się nad uszami i na dekoltach. Gwar rozmów przy pomina szum, wszy scy mówią jednocześnie. Przez trzy godziny ludzie by li dla siebie uprzejmi i taktowni, jeden py tał drugiego, co sły chać, wy mieniano się uprzejmościami, korzy stano z łączący ch gości bliskich relacji. Ale 16 minut temu rozpoczęły się kłótnie. – Harappanie nie mogą stać z boku – mówi Peetee. Ma 44 lata i jest najwy ższy m rangą członkiem klanu. Sam nigdy nie by ł Graczem, jedy nie szkolił ich w sztuce kry ptografii. Ma ciemne, głęboko osadzone oczy , w który ch kry je się smutek, zaś zabarwione henną włosy sugerują niejaką próżność. Gup, 53-letni by ły Gracz, kawaler z Colombo, który walczy ł z Tamilami ty lko po to, żeby przemoc odwróciła jego uwagę od inny ch spraw, przy takuje. – Szczególnie że Endgame trwa. Jaki sens ma wy cofy wanie się? Jesteśmy na krawędzi… na krawędzi… Jeśli nie nastąpi zagłada naszego ludu, to i tak całą ludzkość czekają poważne zmiany . Zdarzenie już o to zadba. – Nasz Gracz ma swoje powody – odzy wa się Julu, jedna z ciotek Shari, nie odry wając oczu od swoich palców, które bez przerwy wodzą po nawleczony ch na nitkę szkarłatny ch koralikach modlitewny ch. – Powody ? – dziwi się parę osób. – Powody ? – Jakiż to może by ć powód? – rozlega się tubalny żeński głos z drugiego końca stołu. – Żądam wy jaśnień. Bo mi wy gląda na to, że uciekła, gdy przelano pierwszą krew. Helena ma 66 lat i jest by ły m Graczem, drugim najbardziej ceniony m przez ostatnie 208 lat. Choć przy sadzista i zaokrąglona, nadal jest silna i zwinna. – Palec? Prędzej oddałaby m oko, płuco i nogę, zanim wróciłaby m do domu. Oddałaby m rękę,
uszy i języ k! Nie, poświęciłaby m się cała! Nic, poza samą śmiercią, nie skłoniłoby mnie do powrotu! Boort, jej mąż od 46 lat – pobrali się, gdy ty lko wy biła północ dnia, w który m osiągnęła wiek dy skwalifikujący ją do uczestnictwa w Endgame – klepie ją po ramieniu. – Nie denerwuj się, Heleno. – Aand mat kha! – wy krzy kuje, strącając dłoń męża. Wskazuje palcem Shari. – Ta… ta… ta… dziewczy nka się poddała! Poddała się. Podczas swojego treningu nawet nikogo nie zabiła! Potrzeba sporego wy siłku, żeby się wy migać od tego uświęconego trady cją obowiązku. Ba, włoży ła go w te uniki więcej niż w samą grę. Zanim odeszłam, odebrałam ży cie 30 osobom. A ona? Nikomu! Jest na to za dobra. Rozumiecie?! Gracz Endgame! Gracz, który na dodatek jest matką. Dacie wiarę? W kimś takim pokładaliśmy nadzieję. W tchórzliwy m dziecku! Zapada cisza. Słowa Heleny są jak salwa z broni maszy nowej, nikt nie śmie podnieść głowy , żeby jej gniew przy padkiem nie skupił się na nim. Shari jednak nawet nie mrugnęła. Siedzi wy prostowana i słucha. Patrzy ła uważnie na każdego mówiącego, tak jak teraz przy patruje się Helenie. Jest spokojna i opanowana. Kocha Helenę, tak jak pozostały ch członków swojej rodziny , nawet pomimo tej ty rady . Kocha ich wszy stkich. Kobieta odczy tuje jej spojrzenie jako bezczelność, najeża się. – Nie gap się na mnie w ten sposób, Graczu. Shari przekrzy wia głowę w przepraszający m geście, ale milczy . Spogląda na pokój dziecięcy , gdzie pomiędzy rozbiegany mi przedszkolakami dostrzega jasnoróżowe spodnie Małej Alice. Jamal ściska pod stołem jej kolano, tak jakby by li sami na swoim podwórku, delektując się zachodem słońca. – Heleno, by ć może masz rację, ale porówny wanie Shari Chopry z tobą lub inny mi Graczami niczemu nie służy – odzy wa się Jovinderpihainu, by ły Gracz i najstarszy z ludu. Ma 94 lata, lecz jego umy sł jest tak samo by stry jak wtedy , gdy miał 44 lata, a może nawet i 24. Okutany w pomarańczowe szaty wy daje się drobny i pokurczony , jego skóra jest pomarszczona jak pomięta tkanina, którą ma na sobie. – Podąży ła inną ścieżką. Jak zawsze. Nie możemy tego kwestionować. – Ależ możemy , Jov! – upiera się Helena. Jov. Tak wołają na mężczy znę wszy scy poza dziećmi, które wolą nazy wać go Szczęśliwy m; uwielbiają prawie bezzębny uśmiech staruszka i nieliczne już pasemka siwizny odstające na wszy stkie strony . Od czasu rozpoczęcia Endgame już się nie uśmiecha. Dzieci nadal nie mogą zrozumieć dlaczego. Jov unosi dłoń, a to znany obecny m i łatwy do odczy tania znak, że ma już dość. – Powtórzę po raz ostatni: nie chodzi tutaj o ciebie, Heleno. Kobieta krzy żuje ręce na piersi. Boort szepcze jej do ucha słowa pociechy , ale jego żona zachowuje się tak, jakby nic do niej nie docierało. – Może zapy tamy ojca Shari, co? – py ta Jov. – Paru? Masz coś do powiedzenia? Twoja córka obrała dziwaczną ścieżkę. Co o ty m my ślisz? Paru chrząka i zaczy na mówić: – Prawdą jest, że moja córka nie urodziła się zabójcą. Nie mogę jednak rzec, iż postępowałby m inaczej, gdy by m został wy brany do gry . Shari nie jest może tak złakniona krwi jak niektórzy – przery wają mu rozlegające się gdzieniegdzie chichoty – ale z całą pewnością nosi w sercu więcej miłosierdzia niż ktokolwiek z nas, łącznie z tobą, Jov. Z cały m szacunkiem. Starzec przy takuje mu powolny m ruchem głowy . Paru bierze głęboki oddech, starając się spojrzeć w oczy każdemu ze zgromadzony ch. – Miłosierdzie nie wy daje się bronią skrojoną pod Endgame. Nie jest twarde jak pięść, nie jest
ostre jak miecz ani szy bkie jak kula. Nie niesie ze sobą śmierci. Nie zada ciosu ostatecznego, ale potrafi by ć zaciekłe. Ty le wiem. Jeśli Shari przeży je i w jakiś sposób zwy cięży , wtedy to docenimy . Nowy świat będzie potrzebował miłosierdzia tak samo jak zaradności i przebiegłości. Może nawet bardziej, jeśli błogosławiona Ziemia dozna ran, który ch się spodziewamy . Zadaję sobie py tanie, moja rodzino: czy jeśli to Harappanie przetrwają, woleliby ście mieć za czempiona bezwzględnego zabójcę czy kogoś, kto opanował swój strach i ma serce? Kogoś, kto będzie potrafił opowiedzieć swoim uczniom o miłosierdziu, czy kogoś, kto będzie mówił o ścieżce pięści? – Dziękuję, Paru – mówi Jov – mądrze prawisz, zastanawiam się jednak… – Ale jak – wtrąca się delikatny , lecz stanowczy głos – ma zamiar wy grać, skoro jest tutaj, a nie w pogoni za Kluczem Niebios? To Pravheet, wiecznie młody 59-latek, najbardziej szanowany Harappanin, cieszący się posłuchem większy m nawet niż Jov. By ł Graczem podczas falstartu Endgame, jednego z zaledwie trzech w historii. Gdy w 1972 roku lud Zero dopuścił się misty fikacji – zwanej Grą Otchłani – to właśnie Pravheet ujawnił jego matactwa, uprzednio powalając czterech Graczy , po czy m samodzielnie wy bił ty ch cierpiący ch na urojenia odludków. I, co ważniejsze, Pravheet poprzy siągł, że już nigdy nie odbierze nikomu ży cia. Przez 23 lata trwał w ascezie, aż wziął za żonę Unę i założy ł rodzinę. Podczas odosobnienia studiował nauki staroży tny ch mędrców, rozszy frowy wał sekretne teksty harappańskie i buddy jskie, który ch jego lud strzegł przez millenia. – Praveet ma prawo py tać – orzeka Jov. – Niech przemówi sam Gracz. Teraz wszy stkie oczy kierują się na Shari Choprę. Jamal bierze ją za rękę i się prostuje, jakby szy kował się do odparcia ataku. – Starszy zno – zaczy na spokojnie Shari – nie musimy szukać Klucza Niebios. Rozlega się chór szy bkich i wściekły ch głosów. Shari trudno jest odróżnić konkretne słowa, wy łapuje jedy nie strzępki obnażające konfuzję, złość i zmęczenie zgromadzony ch. Ale to Endgame… bluźnierstwo… nie szukając Klucza Niebios… przegramy… przegramy… skazuje nas na potępienie… wszystko stracone, nadchodzi mrok… co ona ma na myśli… szalona, jest szalona… poddała się… może coś wie… nie nie nie… jak to dziecko może być Graczem… – WYSTARCZY! – krzy czy Jov; nawet rozbry kane dzieciaki w pokoju obok przery wają zabawę. Starzec unosi dłoń i wskazuje na Shari. – Proszę, mój Graczu, wy tłumacz. – Nie musimy szukać Klucza Niebios, bo już go mamy . Słowa te całkowicie zmieniają nastroje zgromadzony ch. Ustają gorączkowe sprzeciwy , zapada pełna niedowierzania cisza. Po chwili odzy wa się Chipper: – Mamy go? – Tak, stry ju – szepcze Shari, spuszczając wzrok. – Gdzie? Kiedy go zdoby łaś? Przecież nie mogłaś tego zrobić bez Klucza Ziemi – mówi oskarży cielskim tonem Helena. – Tak naprawdę to mogłam, cioteczko. – Co chcesz przez to powiedzieć, Graczu? Proszę, wy jaśnij – odzy wa się ponownie Pravheet. – Kluczem Niebios jest moja Mała Alice. Dorośli pogrążają się w ciszy , jedy nie Una i Ghala ze świstem wciągają powietrze, kompletnie zaskoczone. Paru odzy wa się drżący m głosem: – A-ale skąd m-możesz mieć pewność? – Tak brzmiała moja wskazówka od keplera. Powiedziała mi też to Mała Alice, na swój sposób. Miewa pewne sny . Ja również. – Czemu Stwórcy mieliby to zrobić? – py ta Chipper. – Przecież to niemoralne, wciągać w to wszy stko dziecko, i to w taki sposób.
– Keplerzy są niemoralni, stry ju – mówi stanowczo Shari. – Endgame jest niemoralne, a raczej… amoralne. Kolejne gwałtowne, wy rażające zaskoczenie wdechy . Przeszło połowa obecny ch w bankietowej sali ludzi święcie wierzy , że keplerzy istnieją na płaszczy źnie wy ższej niż sami bogowie, że bogowie to dzieci keplerów, a ludzie, jako boskie potomstwo, stoją na jeszcze niższy m szczebelku. Keplerzy są bogami nad bogami i dla sporej części zgromadzony ch nie podlegają ziemskiej kry ty ce. – Nie będę słuchał ty ch herezji! – rzuca Gup. Mężczy zna wstaje z krzesła i wy chodzi z sali. Niecierpliwy i niezby t mądry Gup. Nikt poza nim nie decy duje się na podobny krok. – Nie chciałaby m wszczy nać kłótni, starszy zno, ale ty lko ja spotkałam keplera. Zastanawiając się nad otrzy maną od niego wskazówką, doszłam do wniosku, że ten, którego poznałam, by ł… oderwany od rzeczy wistości. A to chy ba najlżejsze określenie. Przy by ł, żeby obwieścić początek Endgame i nadejście Wielkiej Zagłady , ale mówił, recy tował raczej, jakby chodziło o dawno już minioną historię. Nie zrozumcie mnie źle, to by ło cudowne przeży cie na poziomie fizy czny m, nigdy nie doświadczy łam czegoś podobnego. Mógł robić rzeczy , o jakich nam się nawet jeszcze nie śni. Lecz pomimo całej tej demonstracji mocy chciał nam jedy nie przekazać, że umrze prakty cznie każda ży wa istota, ludzie i zwierzęta, a dwanaścioro będzie walczy ć o to, kto przetrwa. Powodzenia. I ty le, jak dziecko odry wające moty lowi skrzy dełka. Nie ma w ty m nic szlachetnego. Shari przery wa, spodziewając się kolejnej fali py tań. Ty m razem jednak Harappanie milczą. Konty nuuje więc swoją przemowę: – Jeśli chodzi o pozostały ch Graczy , dzielą się oni na dwa obozy : ty ch, którzy powinni wy grać, i ty ch, którzy nie powinni. Połowa to zwichrowane potwory , umy sły zatrute przez próżność, upojone my ślą, że należą do grona najbardziej niebezpieczny ch ludzi na świecie. Reszta jest inna, bardziej świadoma, prawdopodobnie zdolna do uczuć inny ch niż żądza krwi. Powiedziałaby m, że mniej niż połowa zasługuje na zwy cięstwo. Podczas naszego krótkiego spotkania ty lko dwoje wy różniło się spośród inny ch i, mówię to przepełniona wsty dem, nie by łam jedną z nich. Pierwszy to Aksum, ciemnoskóry chłopak o dworskich manierach i oczach błękitny ch jak samo niebo, który zaproponował, żeby śmy się podzielili wiedzą, działali razem i spróbowali ocalić Ziemię przed rzekomo nieunikniony m cierpieniem. Druga to Koori, dzikuska z Australii, która uratowała mi ży cie w Chengdu. Ale reszta Graczy to… po prostu ludzie. Ludzie dążący do celu, którego, tak jak my , nie rozumieją. Kolejna pauza. Shari patrzy na bawiące się obok dzieci. Niektóre ze starszy ch przerwały zabawę i stoją w progu, nasłuchując. – Heleno – konty nuuje – powiedziałaś, że nie jestem urodzoną zabójczy nią i muszę się z ty m zgodzić. Ale zabiłam i zabiję ponownie, jeśli tego będzie wy magało ode mnie Endgame. Nie będę jednak czerpać przy jemności z odbierania ży cia. Rozumiesz? – Helena odpowiada pry chnięciem, ale Shari ignoruje jej reakcję. – Nie zabiję nikogo, kto jest prawdziwą istotą ludzką, sły szy sz? Chłopak, którego mam na sumieniu, by ł potworem. Połamałam krzesło i wbiłam mu w serce kawał drewna. Shari wstaje i patrzy po twarzach zgromadzony ch, ze smutny m uśmiechem zagląda członkom starszy zny w oczy . Dostrzega, że wielu rozumie, szczególnie Jov, Paru, Una, Pravheet, Ana i Chem. Odwraca się do siedzącego po prawej Jamala, który ściska mocno jej dłoń. Ciągnie dalej, nie odry wając oczu od męża: – Nie mówię o ty m, aby się przechwalać – dodaje cicho – chcę po prostu pokazać, że potrafię stanąć murem za swoim ludem. Muszę chronić swój ród, a nade wszy stko Małą Alice. Ona jest
Kluczem Niebios. Pozostali niedługo również się o ty m dowiedzą. I przy jdą po nią, dlatego my wszy scy , każdy z tutaj obecny ch i wtajemniczeni członkowie ludu, musimy ją chronić. – Chcesz powiedzieć, że ty musisz ją chronić, Graczu – mówi Helena, a w jej głosie pobrzmiewa nuta rozpaczliwej gory czy . Shari patrzy na nią z miłością. – Nie, cioteczko. My ślałam o nas. O tobie w szczególności. Z cały m szacunkiem dla was wszy stkich, proszę, posłuchajcie. Długo nad ty m rozmy ślałam. Kepler powiedział jasno, że Endgame nie ma zasad. Jestem Graczem, do Zdarzenia dojdzie za mniej niż dziewięćdziesiąt dni, może wcześniej, jeśli tego zaży czy sobie kepler. Musimy się przy gotować. Jeśli keplerzy są… są… – nie potrafi znaleźć odpowiedniego słowa – aż tak niemoralni i cy niczni, żeby uczy nić dziecko, jedno z naszy ch dzieci, elementem Wielkiej Gry , to i my możemy grać tak, jak nam się podoba. Dlatego proponuję się przenieść z Kluczem Niebios do Doliny Ży cia Wiecznego. Zabrać tam naszy ch ludzi. Staroży tna forteca jest jedną z najmocniejszy ch twierdz na cały m świecie. Niech inni grają sobie, jak chcą, niech polują, zabijają i utwierdzają się w przekonaniu, że są najlepsi, najlepsi, najlepsi… A my poczekamy . Poczekamy , aż któreś z nich przy niesie nam Klucz Ziemi i rozbije się o nasze mury . Wtedy go zabierzemy . Ja go zabiorę i połączę z Kluczem Niebios przed ostatnim etapem Gry . Ale potrzebuję was. Jesteśmy Harappanami i musimy chronić to, co nasze. Uratujemy nasz lud. My . Siada. Nikt się nie odzy wa. Panuje niezmącona cisza. Jedy ne dźwięki dochodzą z przy legającego pokoju, gdzie nadal bawią się najmłodsze dzieci. Shari patrzy , jak Mała Alice przepy cha się przez plątaninę rąk i nóg swojego kuzy nostwa i py ta: – Powiedziałaś moje imię, mamo? – Tak, meri jaan. – Oczy Shari zachodzą łzami. – Chodź, usiądź z nami. Mała Alice, przedwcześnie dojrzała i bardziej pewna swoich ruchów i słów niż przeciętna dwulatka, biegnie przez salę bankietową do matki i ojca. Nie jest świadoma, że oczy gości skupione są na niej. Sadowi się na kolanach Jamala. – Rozważę twoje słowa, Shari – mówi Jov. – Ale chciałby m jeszcze z tobą porozmawiać. Z Heleną, Paru, Pravheetem i Jamalem również. Muszę mieć pewność, że nie my lisz się co do Klucza Niebios. – Oczy wiście, Jovinderpihainu – odpowiada Shari, kłaniając się. I kiedy każdy z obecny ch zastanawia się nad ty m, co przed momentem powiedziała, do sali bankietowej wchodzi gospody ni, z szacunku prakty cznie zgięta wpół, i odzy wa się drążący m głosem: – Pani Chopra, proszę mi wy baczy ć, ale mam niecierpiącą zwłoki wiadomość. Shari wy ciąga do niej dłoń. – Podejdź, Saro. Nie bój się, unieś głowę. O co chodzi? Sara prostuje się i drepcze do swojej pani, szorując stopami po posadzce. Podaje Shari kartkę białego papieru. Dziewczy na bierze ją i czy ta. – To od Koori – mówi. – Znalazła mnie. Znalazła nas. Shari milknie. – Co napisała? – py ta Paru. Shari pokazuje kartkę Jamalowi, który wstaje z Małą Alice w ramionach i szepcząc coś, niesie ją do pokoju dziecięcego. Dziewczy nka śmieje się i pry cha ojcu prosto do ucha. Nastolatkowie rozstępują się przed nimi. Oboje znikają za progiem, a młodzi z powrotem zwierają szeregi i patrzą wy czekująco na Shari. Kiedy jej mąż i córka są już poza zasięgiem wzroku, czy ta:
– Notatka mówi: „Miej się na baczności. Twoja Mała Alice jest w niebezpieczeństwie, i to poważny m. Inni wkrótce po nią przy będą. Nie mam pojęcia dlaczego, ale widziałam na własne oczy , Starsi ukazali mi to we śnie. Spróbuję ich powstrzy mać. Keplerzy dali mi pewną szansę. Opiekuj się nią. Ukry jcie się gdzieś aż do końca. By ć może będziemy ostatnimi Graczami, którzy przetrwają, i wtedy staniemy naprzeciw siebie. Dwie dziewczy ny od ty ch dobry ch. Twoja Duża A”. Jov klaszcze w dłonie, jest jak olbrzy m przeganiający zbierające się chmury . Nie potrzeba innego potwierdzenia. Zakończono 893 spotkanie ludu harappańskiego. Muszą ruszać. Muszą grać. I będą walczy ć. Razem.
AN LIU Na pokładzie okrętu HMS „Nieustraszony ”, niszczy ciela ty pu 45, kanał La Manche, 50.124,-0.673
Przesłuchujący Ana mężczy zna – nadal leżący na jego klatce piersiowej – nareszcie się zamknął MRUG zamknął MRUG zamknął i siedzi cicho, jest martwy . An musi dygotmrugmrugmrug zerwać więzy i mrugmrug się ruszy ć. Zamy ka oczy mrug i widzi ją. Przy pomina sobie zapach jej dygot włosów, smak jej oddechu, MRUG pełny i aromaty czny , zupełnie jak filiżanka ceremonialnej mrugmrugmrug jakiejś ceremonialnej herbaty . CHIYOKOCHIYOKOCHIYOKOCHIYOKOTAKEDA CHIYOKOTAKEDA CHIYOKO TAKEDA CHIYOKO TAKEDA CHIYOKO TAKEDA CHIYOKO TAKEDA CHIYOKO TAKEDA CHIYOKO TAKEDA Tiki słabną na ty le, żeby dygotdygot na ty le, żeby … An wsuwa lewą dłoń pomiędzy biodro a mrugmrug krawędź łóżka i wy kręca ją tak, że podstawa kciuka doty ka chłodnego metalu, po czy m napiera na palec cały m ciężarem ciała, aż sły szy mrugCHIYOKOmrug aż sły szy pstry knięcie. Kciuk wy skakuje ze stawu, zwisa luźno przy dłoni, jakby by ł z gumy . Ból jest mrug nieznośny , ale An nie zwraca na niego uwagi. Ciągnie, przeciska rękę przez pas, dzięki czemu może naprzeć ramieniem na Charliego i zrzucić ciało, które uderza z łoskotem o podłogę. Palcami odmy ka klamrę przy prawy m nadgarstku. Świeżo uwolnioną ręką może na powrót nastawić kciuk – spuchnięty i zsiniały . Ale podziałało. Za drzwiami rozlega się głośny alarm. An zdejmuje pas z czoła i siada na łóżku. Głowa mało mu nie pęknie; czuje, że stopniowo nasiąka szumem jak gąbka wodą, dźwięk pulsuje, wy pełnia mu uszy , wy py cha z czaszki gałki oczne. Rana postrzałowa. Charlie mówił, że ma wstrząs mózgu. Musi zignorować ból. Patrzy na swoje ciało. Ma na sobie T-shirt w serek i dresowe spodnie z szorstkiego materiału; jest ubrany jak skazaniec albo pensjonariusz domu dla obłąkany ch. Obiema rękoma odpina klamry mrugCHIYOKOTAKEDAmrug klamry przy kostkach, zsuwa się z łóżka i upada obok Charliego. Klęcząc, sprawdza jeszcze ciepłe ciało agenta. Może ma coś, co będzie uży teczne. Pod zawiniętą częścią rękawa znajduje mrugmrug zapas strzy kawek. Istnieje szansa, że zawierają ten cudowny oczy szczający umy sł narkoty k, który nakazał Anowi mówić prawdę. Samą prawdę. Ma nadzieję, że resztki leku nadal krążą w jego organizmie i pomogą utrzy mać tiki w ry zach, żeby mógł mrugmrug mógł uciec. Ściąga z Charliego kurtkę i zarzuca na siebie. Obszukuje mężczy znę raz jeszcze i w kaburze pod pachą znajduje glocka 17. Głupie, aroganckie mrug wojskowe ty pki. Zabierać broń do pomieszczenia, w który m znajduje się mrugmrugDYGOT Gracz Endgame.
Równie dobrze mógłby sam się zastrzelić. An wy ciąga broń. Odbezpiecza. Zaciska powieki. Próbuje nie poddać się bólowi mrug się bólowi DYGOT się bólowi mrug i odegnać obraz… CHIYOKOCHIYOKOCHIYOKOTAKEDY Spłaszczonej i martwej Chiy oko Takedy . Teraz to imię jest jego. Jest w nim. Należy do niego. Sły szy trzask. DYGOT. Ale to nie statek bujający się na falach. Mrug. Unosi głowę. Otwierają się stalowe drzwi okrętowe. – Chiy oko – mówi. Bierze głęboki oddech i wy puszcza powietrze, wdech i wy dech. – Chiy oko. Szalejąca wewnątrz niego burza mrugmrug nieco się uspokaja. Czas ruszać. An poprawia rękawy kurtki Charliego, przy gotowuje się. Drzwi otwierają się do wewnątrz i w progu staje dwóch mężczy zn z karabinami gotowy mi do oddania serii. Bam! Bam! Ale to An strzela pierwszy , trzy mając glocka przy biodrze; trafia obu żołnierzy prosto w twarz, między oczy . Padają na ziemię, jeden na drugiego. An rzuca się do wy jścia. DYGOTmrugDYGOT. Jego ruchy są szy bkie. Po otwarciu drzwi alarm wy je jeszcze głośniej, odbija się echem od metalowy ch ścian, pędzi kory tarzami, dudni w uszach, podsy ca ból, ale An nic sobie z tego nie robi. Potrafi się uporać z cierpieniem, może nawet lepiej niż pozostali Gracze. Podchodzi do zwłok dwóch mężczy zn. DYGOTMRUG. Przy kuca, przeszukuje. Karabiny leżą pod ich ciałami. Sły szy głosy dobiegające z głębi kory tarza: niskie, wy rażające złość, strach i podekscy towanie. Mężczy źni przy najmniej dziesięć metrów dalej. Podchodzą ostrożnie. An czuje drżenie silnika w podeszwach bosy ch stóp. Zgaduje, gdzie jest rufa. Lewo. Tam pójdzie. Na ty ł statku. Głosy stają się coraz głośniejsze. CHIYOKOTAKEDA. Odpina dwa granaty M67 od ciał zastrzelony ch przez siebie mężczy zn i rozpaczliwie przeszukuje zwłoki, z nadzieją, że znajdzie jeszcze parę ty ch piękności, lecz DYGOT bezskutecznie. Zaty ka sobie glocka za spodnie i prostuje się z kulisty m granatem w każdej dłoni. Zębami wy ciąga zawleczkę i czeka. CHIYOKOCHIYOKO. – Grasz dla śmierci – powiedziała mu. – Ja gram dla ży cia. DYGOTmrugmrugDYGOT Dlaczego? – zastanawia się zrozpaczony . Dlaczego została mi odebrana? MRUGMRUGMRUGMRUGMRUG Przy gry za dolną wargę tak mocno, że aż zaczy na krwawić. – Chiy oko… – szepcze. Głosy są coraz bliżej, może odróżnić słowa: – Uzbrojony i niebezpieczny … – Strzelać bez rozkazu… – Strzelać, by zabić… Uśmiecha się. Sły szy , jak na kory tarzu piszczą gumowe podeszwy . Gram dla śmierci. Zwalnia ły żkę pierwszego granatu. Doskonale wie, ile MRUG czasu mu zostało. Cztery sekundy .
Czeka jeszcze 1,2 i rzuca. Chowa się za ścianą i zaty ka palcami uszy , przy tulając drugi granat do policzka. Zaciska szczękę i próbuje zignorować ból głowy . Nie zamy ka jednak oczu. DYGOTDYGOT. Metalowa kula o wadze 400 gramów i przekątnej 6 centy metrów bezszelestnie zatacza łuk. Upada na podłogę, gdy czterej mężczy źni akurat zajmują ustalone pozy cje. Nawet jej nie zauważają. A ona, kiedy ty lko uderza z brzękiem o ziemię u ich stóp, eksploduje. Przez okręt przepły wa fala uderzeniowa, An sły szy rozchodzący się kory tarzami hałas. Huk jest ogłuszający . Powoli wy jmuje palce z uszu. Przekłada drugi granat do lewej ręki mrugDYGOTDYGOTmrug i sięga po glocka. Sły szy nowe dźwięki. Ktoś krzy czy . Mrug. Sy czy ulatniająca się z rury para. Mrug. Alarm nadaj wy je, ale jakby ciszej, choć to może efekt eksplozji, która zatkała mu uszy . Mrug. Wy stawia dłoń za drzwi, niemal spodziewając się, że ktoś mu ją odstrzeli. Ale nic takiego się nie dzieje. Zerka dygotMRUGdygot. Rzuca okiem na prawo, gdzie wy buchł granat, potem na lewo mrugmrug i znowu na prawo. Na podłodze leży dwóch mężczy zn, a pod nimi jeszcze jeden, który podry guje lekko i jęczy ; urwało mu ramię. Uszkodzona rura nad nim sy czy , powietrze wy pełnia się białawą chmurą pary . CHIYOKO. An wy chodzi na kory tarz, podnosi pistolet i strzela. Jęki się ury wają. Przemoc zawsze oczy szcza umy sł. Śmierć oczy szcza umy sł. Rusza ku rufie. Metalowa podłoga jest zimna, a okrętem buja, ale czuje ciepło; ulatniająca się para ogrzewa powietrze. Kory tarz ciągnie się prosto jeszcze przez 5 metrów. An mija kilka zamknięty ch drzwi i skręca przy ścianie w prawo. Sły szy kolejne dźwięki. Kroki, stukot i brzęk, metal o metal. Kolejni żołnierze. Ty m razem milczą. Tamci by li amatorami, ci nie. To mrugmrug Siły Specjalne. An, boso, porusza się bezszelestnie; robi kolejne kroki, łącznie osiem. Zatrzy muje się przy zakręcie. MrugCHIYOKOdygotMRUG. Zgaduje, że mężczy źni zaczaili się za rogiem, na dalekim końcu kory tarza. Czekają na niego. MRUGDYGOT. Zgasili lampy . Jest kompletnie ciemno, czarno. Im niepotrzebne światło, bo mają noktowizory . Ale to nieważne. MRUGDYGOTMRUGMRUG An zwalnia ły żkę. Odczekuje sekundę i rzuca znad głowy , mocno. Granat uderza z łoskotem o ścianę, spada na podłogę i, odbijając się szaleńczo, leci poza zasięg wzroku Gracza, prosto do żołnierzy z sił specjalny ch. – GRANAT! – rozlega się krzy k, któremu wtórują dwa szy bkie strzały . Kule odbijają się od metalowej powierzchni z piskliwy m szczękiem. An rzuca się do ucieczki tam, skąd przy szedł, i zaty ka uszy , chroniąc się przed drugą eksplozją. Wy buch jest jeszcze bardziej ogłuszający niż poprzedni. Kiedy An odsłania uszy , wciąż sły chać echo i pogłos. Ma jeszcze jakieś trzy minuty , zanim straci element zaskoczenia. Po upły wie owy ch trzech minut przestaną próbować go unieszkodliwić i po prostu odetną okręt, co uniemożliwi mu mrug uniemożliwi mu mrug ucieczkę, a wy skok za burtę i pły nięcie wpław nie by łoby , krótko mówiąc, wy jściem idealny m.
MRUGdygotdygotCHIYOKOmrug. Czas nagli. Unosi glocka, wy pada za róg i rzuca się przed siebie, przebiera nogami najszy bciej, jak ty lko może, biegnie przez ciemność i strzela na oślep. Dwanaście kul. Sądząc po odgłosach, trzy trafiają w mięso i kości. Nikt nie odpowiada ogniem. Biegnie przez 5,4 metra i wchodzi wślizgiem niczy m futbolista chcący odebrać piłkę nacierającemu napastnikowi. Sięga ręką i wy macuje czy jąś głowę. Oderwaną głowę. MRUGMRUGDYGOT Ciemność przed nim wy daje się nieco rozleglejsza, dy m z granatu unosi się wy soko. An zgaduje, że właśnie wszedł do okrętowego hangaru. Kolejne jęki, ale także i szelest. Unosi oderwaną głowę, na którą się natknął, i mrug i mrug i mrug maca za noktowizorem. Zdejmuje go, a zakrwawiony czerep odrzuca na bok. Naciąga gogle i z niejakim zdziwieniem odnotowuje, że jest mrugDYGOTmrug, że jest owinięty bandażem. Zacieśnia paski noktowizora, który uciska mrugmrugmrug uciska mrugmrugmrug uciska opuchniętą głowę tuż nad oczami i szarpie za świeże szwy na czole i przy linii włosów. Krzy wi się i próbuje zdusić chęć krzy ku. Okazuje się jednak, że gogle nie działają. – Kto ma oczy ? – szepcze ktoś w dalszej części hangaru, słowa odbijają się od ścian. Nie jest sam. – Już prawie – odpowiada mu inny mężczy zna, ty m razem bliżej. – DZIAŁAJ! Żołnierz jest zaledwie stopę dalej. DYGOTmrugDYGOT An dostrzega delikatny zielonkawy blask. Gogle przy najmniej jednego z żołnierzy działają. Dzielą ich ty lko trzy metry . – Mam go! – rzuca mężczy zna. Nie strzela jednak. Musiał stracić broń w eksplozji. Upiorne światło okala krawędzie jego twarzy , niedbale przy strzy żoną brodę, zgrzy tające zęby . Nie zastanawiając się długo, naciera na Ana, lecz chłopak pada na ziemię, celuje i naciska spust. Mężczy zna zwala się na podłogę. Martwy . Nóż wbija się tuż obok ucha Gracza. MRUGMRUGdygotMRUGdygot. By ło blisko. An odpy cha od siebie mężczy znę dygot i ponownie łapie za gogle mrug, ale ty m razem udaje mu się znaleźć przełącznik. Pokój płonie zielenią. Fakty cznie jest w hangarze. Z dalekiego końca hali rozlega się strzał. Kula mija Ana zaledwie o niecały metr. Zauważa potężnego mrugmrug potężnego mężczy znę z karabinem. Nie ma gogli. Strzela na czuja, tam, gdzie dostrzeże jakiś ruch. Chłopak unosi glocka, nie śpieszy się, starannie wy biera cel i wy pala. Pocisk przechodzi przez dłoń żołnierza i trafia go w czaszkę, tuż nad prawy m okiem; trep zwala się na ziemię. An patrzy na człowieka, który go zaatakował, wy jmuje mu z dłoni nóż i uważnie ogląda ostrze. Mrugmrug. 30 centy metrowe, jednostronne, gładkie, nieząbkowane. Dygot. To raczej nieduży miecz niż wojskowy nóż takty czny . Prawdopodobnie właściciel bardzo go sobie cenił. By ł jego znakiem rozpoznawczy m. Już nie. MRUGMRUGDYGOTDYGOTMRUG An uderza się w twarz otwartą dłonią i rusza przez hangar, szepcząc:
– Chiy oko Takeda, Chiy oko Takeda, Chiy oko Takeda… Na wszelki wy padek pochy la się i biegnie zy gzakiem, ale nikt nie strzela, co mrugmrug zdaje mu się nieco dziwne. Okręt jest spory , to prawdopodobnie niszczy ciel ty pu 45, i nawet na niezbędne minimum załogi musi składać się ponad 100 mary narzy . A, jeśli dobrze liczy , załatwił ty lko 17. Co znaczy , że przed nim jeszcze długa droga. A może reszta statku nie ma pojęcia o jego istnieniu? Może nie wie, co dzieje się pod pokładem? Może An jest ściśle tajny m „projektem”? Pędzi wokół stojącej w hangarze amfibii i przeciska się pomiędzy dwoma rzędami palet zastawiony ch ładunkiem mrugdygotdygotmrugmrug zastawiony ch ładunkiem owinięty m folią i przy pięty m ny lonowy mi pasami. Jeszcze trzy metry i dotrze do otwarty ch drzwi, za który mi znajduje się klatka schodowa; kolejne stopnie prowadzące do góry znikają za progiem. Niszczy ciel ty pu 45 ma mrug ma mrug lądowisko dla helikoptera. Może będzie tam stał Merlin Mk 1 albo Ly nx Mk8. An wy latał 278 godzin na sy mulatorze Merlina i 944 na Ly nxa plus 28 w prawdziwy m śmigłowcu. Podchodzi do drzwi. mrugmrugmrugmrugmrug Kieruje się do góry wąskimi schodami. Jeden pokład. Do góry . Drugi. Do góry . Trzeci. Z każdy m kolejny m poziomem robi się coraz chłodniej, już czuje zapach mrugmrugmrug słonawej słody czy morza i, co najlepsze DYGOT najlepsze DYGOT najlepsze, sły szy charaktery sty czne, coraz szy bsze szu-szu-szu śmigieł helikoptera. Dziękuję wam, siły specjalne. MRUGMRUG. Od drzwi prowadzący ch do lądowiska dzieli Ana kilka stopni. Są otwarte. Okrętowe silniki buczą, jakby ta najeżona bronią i elektroniką sterta metalu zaczy nała się denerwować. Chłopak czuje na twarzy pierwszy powiew idący od wirnika helikoptera i opatula się szczelniej kurtką Charliego. Pełny księży c zawieszony jest na czy sty m niebie, gwiazdy jaśnieją, a rozciągająca się nad jego głową pustka wy daje się bezkresna. MrugDYGOTmrug. Chiyoko spodobałaby się ta noc – my śli. – Dostrzegłaby piękno, którego ja nie widzę. Zdejmuje noktowizor, paski rozdzierają bandaże i wy ry wają szwy . Musi się dostać do śmigłowca. Wy gląda zza ostatniego MRUG ostatniego schodka – to Ly nx Mk8, spełniły się jego nadzieje. Za nim jest już ty lko rufa okrętu i smolista czerń, wszy stko ułoży ło się idealnie. Zerka na migoczące na hory zoncie światła. Miasto w oddali. Spogląda na niebo, Kasjopeja znajduje się kilka stopni na ziemią. Zastanawia się, czy DYGOTMRUGDYGOT czy keplerzy go teraz obserwują i czy mu sprzy jają. MRUGDYGOTMRUG. Chciałby ich pozabijać za to, co zrobili Chiy oko. Raz na zawsze zdeptać to, co się jeszcze tli, aby nigdy się nie odrodziło. Nie oszczędzić nic. MrugDYGOTmrugDYGOTDYGOTMRUG.
Staje na progu. Światła helikoptera są wy łączone. Pilot zamierza wzbić się mrug wzbić się mrug wzbić się do lotu w ciemności. Teraz albo nigdy . Ly nxa wy posażono w karabin maszy nowy kalibru 20 milimetrów, skierowany dokładnie na tę część pokładu, którą musi przebiec. Ma nadzieję, że lotnicy nie złamią protokołu i nie otworzą ognia, dopóki znajdują się na okręcie. An rzuca się do biegu, strzelając z glocka w kokpit, ale kule odbijają się od metalu i uderzają ry koszetem o śmigła; lecą iskry . Przestaje strzelać, kiedy od śmigłowca, który zdąży ł się już oderwać od pokładu, dzielą go raptem dwa metry . An sięga mrugDYGOTmrug do boczny ch drzwi, kiedy te już prawie się domy kają. Strzela. Drugi pilot wy pada na pokład, kask zsuwa się z rozwalonej przez kulę głowy . Chłopak wy puszcza z płuc powietrze, podskakuje i gramoli się do środka pojazdu. DYGOT. Pilot obraca się na fotelu, ale zanim zdąży sięgnąć po browninga tkwiącego w kaburze na ramieniu, An pakuje w niego dwa ostatnie naboje. MRUGMRUG. Martwy pilot puszcza drążek, a ly nx przechy la się w stronę przy stani. An wy rzuca pistolet, przeskakuje nad długą metalową skrzy nią leżącą w przestrzeni załadunkowej i siada w fotelu drugiego pilota. Na krótką chwilę, kiedy jest w pobliżu skrzy ni, ogarnia go osobliwe uczucie. Spokój i cisza. Przestawia mnóstwo różny ch przełączników, odłączając drążek pierwszego pilota, i przejmuje kontrolę nad śmigłowcem. Mostek rozświetlają reflektory pobliskiej łodzi. MRUGDYGOTMRUGDYGOT. – Aaaaaaaaaaaaaaaaa! – krzy czy An, próbując zagłuszy ć tiki. Ledwie sły szy swój głos pośród kakofonii dźwięków wy dawany ch przez helikopter. Tuzin mary narzy , wszy scy wy posażeni w krótką broń, rozstawia się w plamie światła i otwiera ogień. MRUGDYGOTMRUG. Pociski smugowe rozświetlają nocne niebo kolorowy mi łukami. An uśmiecha się. Już na to za późno. Wznosi się 10 metrów wy żej, przy ciąga drążek do siebie i oddala się od rufy , lecąc ty łem na północ, północny wschód. Po 2,2 sekundy helikopter i okręt dzieli już 87 metrów. Przy gotowuje broń do strzału, modli się, żeby rakiety Sea Skua by ły uzbrojone, po czy m naciska guzik. Mrugmrugmrugmrugmrugmrugmrugmrugmrugmrugmrugmrug mrug————— Pociski lecą ku rufie okrętu. Przy zderzeniu wy buchają pomarańczem, czernią i bielą. An szarpie za drążek, obraca śmigłowiec o 180 stopni i przy śpiesza; helikopter osiąga prędkość 170 węzłów w 4,6 sekundy , zostawiając w ty le płonący okręt. Jest wolny , jest wolny , póki nie poślą za nim odrzutowców, jest wolny . Dygotmrug. Leci z pełną prędkością na północny zachód, zaledwie parę metrów nad powierzchnią wody , żeby uniknąć radaru; kieruje się ku migoczący m światłom. Dygotmrug. Jest wolny . Mrug. Wolny .
I obwieszczę ci, co zostało napisane o py sze FARAONA. MOJŻESZ uczy nił, jak przy kazał mu Bóg, i przemienił swą laskę w węża; FARAON zaś rozkazał magom, czarownikom, zrobić to samo z ich laskami. I przemienili oni swoje laski mocą magiczną w trzy węże, które wiły się przed MOJŻESZEM i AARONEM, przed FARAONEM i możny mi EGIPTU. Laska MOJŻESZOWA pochłonęła ich laski, gdy ż oszuści ci uży wali magii ku uciesze gawiedzi. A to, co działo się dzięki słowu Bożemu, przezwy ciężało każdą magię. Jego nikt nie znalazł niegodziwy m, gdy ż to Duch Święty nim pokierował i to w nim pokładał on swoją wiarę, ofiarowując mu serce nienękane zwątpieniem.
HILAL IBN ISA AL-SALT, EBEN IBN MOHAMMED AL-JULAN Kościół Przymierza, królestwo Aksum, Północna Etiopia
Wiele ludów Etiopii, Ery trei, Somalii, Dżibuti i Sudanu wierzy , że Arkę Przy mierza schowano w sześcienny m betonowy m budy nku w etiopskim mieście Aksum, leżący m blisko granicy z Ery treą. Budowla ta, ukry ta za wy sokim żelazny m ogrodzeniem, zwieńczona niedużą kopułą przy wołującą na my śl architekturę islamską, zwana jest Kaplicą Tablic, kościołem Najświętszej Marii Panny z Sy jonu. Pilnuje jej ty lko jeden człowiek i wszy scy mogą ją oglądać; zresztą i tak wiedzą, co znajduje się w środku. Ale są w błędzie. Eben ibn Mohammed al-Julan nie ma pojęcia, co przechowuje się w Kaplicy . Nie dlatego, że nie mógłby się dowiedzieć. Po prostu go to nie obchodzi. Bo wie, gdzie tak naprawdę ukry to Arkę. Ty lko wtajemniczeni członkowie ludu Aksum znają lokalizację tego miejsca. Stwórcy zarządzili bowiem, że to oni są Strażnikami Arki. Strzegą jej od sądnego roku 597 p.n.e., kiedy to Babilończy cy zrównali z ziemią Jeruzalem i obrócili w puch Świąty nię Salomona. Stało się to pod osłoną nocy dnia 30 miesiąca szwat. Nabuchodonozor II, który by ł inkarnacją Ea Niegodziwego, i jego horda znajdowali się niecałe dwie mile od Świąty ni. Gdy się zbliżali, Ebenezer Abinadab i trzej inni Strażnicy okry li Arkę niebieskim całunem, złapali za akacjowe drągi i podnieśli skrzy nię, która waży ła niezmiennie 358,13 funta, tak jak zawsze, od dnia, kiedy Mojżesz i Aaron ukończy li jej budowę, a Stwórca, który przemówił do proroka na górze Sy naj, umieścił tam znak zawartego przy mierza. Ebenezer i Strażnicy wy szli ze świąty ni, położy li Arkę na kry ty m wozie zaprzęgnięty m w czarne jak smoła woły o pozłacany ch rogach i powędrowali na wschód przez pusty nię, przez Sy naj do Raithu. Tam ubili jedno ze zwierząt i natarli jego mięso solą, po czy m ponieśli Arkę na drewnianą galerę, która obrała kurs na południe przez Morze Czerwone. Zeszli na ląd w Ghalib. Czterej mężczy źni o silny ch plecach i pochy lony ch głowach nigdy nawet nie dotknęli Arki (zresztą za podobny wy stępek groziła im naty chmiastowa śmierć); trzy mali ty lko kije, na który ch nieśli ją przez wiele mil i wiele ty godni. Szli jedy nie nocą, aby nie spotkać nikogo po drodze. Unikali ludzi z czy stej dobroci i szacunku dla ży cia. Każdemu – mężczy źnie i kobiecie, dziecku i starcowi – kto ujrzał świętą karawanę szacowny ch podróżny ch, pisana by ła bowiem ślepota, a ich umy sły zaczy nały zatruwać my śli niechy bnie przy prawiające o szaleństwo. Ebenezer by ł świadkiem tego fenomenu 7-krotnie – podczas trwającej 136 dni wy prawy – i odnotowy wał wszy stko skrzętnie w swoim dzienniku. Wreszcie Ebenezer i jego towarzy sze dotarli do miejsca swojego przeznaczenia, które dzisiaj nazwaliby śmy północną Etiopią. Arkę postawiono na gruby m podeście z drewna cedrowego, obudowano tabernakulum, co chroniło wzrok ty ch, którzy nieopatrznie zawiesiliby na niej oko, i powierzono szanowany m członkom ludu, Bractwu Nieskalany ch, wszy stkim by ły m Graczom, a także czternastoletniemu chłopcu imieniem Haba Shiloh Galead.
Już wówczas budowano podziemne świąty nie, choć jeszcze nie traktowano jak kościoły – Stwórcy sami zadbali o ich wy drążenie, kiedy przed ty siącami lat lud Aksum został wy brany do udziału w Endgame – i Arkę zabrano dziewięć pięter niżej, do leżącej najgłębiej i najtrudniejszej do znalezienia komnaty . Komnaty zwanej Kodesh Hakodashim, Sancta Sanctorum, Święty m Święty ch. Kiedy Arka spoczęła na swoim miejscu, wejście do Kodesh Hakodashim zostało zasy pane przez samego Habę kamieniami i ziemią. Przez ostatnie 2600 lat jedy ny m sposobem, aby się tam dostać, by ło przeby cie niskiego kory tarza, w który m ledwie mieścił się czołgający się człowiek. Dlatego Eben in Mohammed al-Julan leży teraz na płask na brzuchu, szorując obolały mi łokciami o ziemię, i próbuje się przedostać tunelem do Arki, by zrobić coś, czego jeszcze nikt nigdy nie zrobił. Kiedy przeciska się przez kory tarz, jego my śli wędrują do Hilala. Gracz wy budził się już z morfinowego snu, chodzi i mówi, choć każde słowo sprawia mu ból. Eben zostawił go siedzącego na krześle, wpatrzonego w lusterko. Szpetne rany sprawiły , że Hilal wy kształcił w sobie osobliwą formę próżności. A to coś nowego, ponieważ wcześniej, mimo niewątpliwej urody , nigdy się nie wy wy ższał. Obecnie nie może oderwać wzroku od swojego odbicia; szczególnie wy daje się go przy tłaczać czerwone oko i biała źrenica. – Świat wy gląda teraz inaczej – powiedział Ebenowi, zanim ten wy szedł; jego głos zdawał się skrzy pieć, jakby chłopak miał gardło pełne popiołu. – Jak to? – zapy tał Eben. – Jest… ciemniejszy . – Bo jest ciemno, mój Graczu. – Tak, oczy wiście. Masz rację – odparł, nareszcie odry wając wzrok od lusterka i czerwony m okiem spoglądając na Ebena. – Kiedy będę mógł wrócić do Gry , Mistrzu? Już przestał mu przy pominać, żeby nie nazy wał go Mistrzem. Stare nawy ki trudno wy plenić. – Niedługo. Miałeś rację co do Zdarzenia. Można by ło temu zapobiec. Poza ty m keplerzy się wtrącili. – Nie powinni by li – rzucił gorzko Hilal. – Nie. – Co zamierzamy ? – Ty będziesz grał dalej, a ja zobaczę, czy możemy zdoby ć przewagę. Może uda ci się odegrać na keplerach i uporać z tamty mi. – Arka. Otworzy sz Arkę. – Tak, Graczu. Odpoczy waj. Wkrótce wrócę, a ty musisz nabrać sił. – Dobrze, Mistrzu. I wy szedł. 27 minut temu. Teraz ma do pokonania jeszcze ty lko pięć metrów tunelu. Cztery . Trzy . Jeden. Puk, puk. Ołowiany właz otwiera się do wewnątrz komnaty i Eben wciska się niezdarnie do środka. Nie istnieje godny sposób, aby dostać się do Kodesh Hakodashim. Kodesh Hakodashim, tak jak i Arkę, której zapewnia schronienie, zbudowano według określony ch wy miarów. Pomieszczenie ma 30 stóp długości, 10 wy sokości i 10 szerokości. Każdy kąt – gdzie
ściana przy lega do podłogi, do innej ściany lub do sklepienia – ma precy zy jnie 90 stopni. Każdą ścianę przy kry wają grube na trzy cale ołowiane panele powleczone różnej długości paskami srebra i złota. Komnatę rozświetla samozasilające się niegasnące światło będące dziełem Stwórców; wy gląda jak odwrócony parasol zwisający ze sklepienia. Daje jasny , różowawy blask o stałej mocy 814 lumenów. W dwóch trzecich długości ściany znajduje się niebiesko-czerwona kotara, tworząca mniejsze pomieszczenie o wy miarach 10'×10'×10'. Tam właśnie znajduje się Arka Przy mierza; przy mierza zawartego ze Stwórcami. Właz otworzy ł Nety nejczy k. Drugi pomaga Ebenowi wstać. – Nie, dziękuję, bracie – mówi Eben, podnosząc się. – Same-Elu, Ithamarze – pozdrawia ich. Obaj mężczy źni mają po trzy dzieści parę lat. Ithamar by ł niegdy ś Graczem, Same-El szkoli inny ch w zakresie chemii przemy słowej i walki kijem surmańskim. – Mistrzu al-Julan – witają go razem. Eben unosi dłoń i robi coś, czego nigdy wcześniej nie robił – odwraca się, zamy ka właz i zamy ka go na zasuwę. Staje twarzą w twarz z Nety nejczy kami. – Już czas? – py ta Same-El trzęsący m się głosem. – Tak, bracie. Obaj dostąpicie tego zaszczy tu. Ithamar wy bałusza oczy z niedowierzaniem, Same-El nie potrafi opanować drżenia ramion; mężczy źni wy glądają, jakby mieli się rozpłakać ze strachu. Ale Eben wie, że to nie strach. Otwarcie Arki jest dla Nety nejczy ka honorem; największy m. Ithamar łamie protokół, łapie Ebena za rękę i ściska ją jak szczęśliwe dziecko. – Czy naprawdę spadł na nas ten zaszczy t? – py ta Same-El. – Istotnie, bracie. – Zobaczy my to, co jako ostatni ujrzał stry j Mojżesz? – Ithamar wciąż nie dowierza. – Dotkniemy tego, czego on doty kał? – Jeśli Arka na to pozwoli, tak. Znacie ry zy ko, bracia. O tak, ry zy ko. Aksumowie znają wszy stkie opowieści. O ty m, jak Arka, jeśli zostanie otworzona, bezlitośnie zgładzi nawet najbardziej zagorzałego wy znawcę. O ty m, jak ześle na Ziemię ognie piekielne, zarazę i śmierć. O ty m, jak rzeki spły ną krwią, niebo spopieleje i zatruje powietrze, gdy ż Stwórcy zabronili ją otwierać. Moc w niej zamknięta należy do Boga i ty lko do Boga. Już nie. Niech Bóg będzie przeklęty, my śli Eben. – Jesteśmy gotowi, Mistrzu – mówi Same-El. – Dobrze, mój bracie. Kiedy nasz lud przetrwa koniec końca, zostaniecie zapamiętani jako jedni z naszy ch największy ch bohaterów. Obaj. Patrzy mężczy znom w oczy , obejmuje ich, całuje, uśmiecha się i pomaga w przy gotowaniach. Nety nejczy cy odwiązują rzemy ki i zdejmują wy sadzane klejnotami napierśniki. Ithamar zawiesza swój na kołku, a Same-El podaje drugi Ebenowi. Mistrz, nie zwlekając, zakłada go przez głowę. Pancerz spoczy wa na jego torsie; to prostokąt z 12 drewniany ch elementów połączony ch ze sobą żelazny mi pierścieniami, z który ch każdy ozdobiony jest wy polerowany m owalny m kamieniem innego koloru. Napierśnik Aarona. Same-El zawiązuje go mocno.
Ty lko to – i wiara – będzie chroniła Ebena. Ithamar nalewa wodę święconą z dzbanka do drewnianej miski i klęka. Obok niego pada na kolana Same-El. Obmy wają dłonie, ramiona i twarze; różowawe światło tańczy na ich mokrej śniadej skórze. Ebenowi kręci się w głowie. Zazdrości im, nawet jeśli okażą się ofiarą. Mężczy źni zdejmują szaty , odwieszają je i stoją, nadzy , czekając na to, co ma nadejść. Eben po raz ostatni obejmuje ich i wy całowuje. Nety nejczy cy stają naprzeciw siebie i klepią się po udach, aż te czerwienieją. Następnie biją się po brzuchach i piersiach, chwy tają się za ramiona i wy krzy kują imiona swoich ojców i ojców swoich ojców, i ojców ojców swoich ojców. Przy zy wają Mojżesza, Jezusa, Mahometa i Buddę. Proszą o przebaczenie. Eben prosi w ich imieniu o to samo. Aż wreszcie, nie patrząc na Mistrza, Same-El i Ithamar uśmiechają się i trzy mając się za ręce, podchodzą do zasłony . Eben odwraca się, zbliża do włazu, przy ciska do niego kolana, zamy ka oczy , zakry wa uszy i czeka. Po minucie i 16 sekundach rozlegają się krzy ki. Nie ma w nich ani radości, ani świadomości oświecenia. Ty lko przerażenie. Dwaj silni mężczy źni, jedni z najsilniejszy ch z całego ludu, płaczą niczy m dzieci odry wane od matczy nej piersi przez dzikie bestie. Siedemnaście sekund później powietrze bijące w plecy Ebena staje się coraz gorętsze, zza zasłony dobiegają trzaski i łopot, jakby podczas burzy zerwał się żagiel na statku. Krzy ki nie ustają. Rozlega się ostateczny , rozpaczliwy , rozdzierający pisk. Potem uderza światło tak jasne, że nawet przez zamknięte powieki Eben widzi słoneczny pomarańcz. Rzuca nim silny podmuch; nie może się ruszy ć, jego nos zostaje zmiażdżony o ścianę, która nagrzała się jak pły ta kuchenna. Czuje smród przy palonego ciała i sły szy bicie swojego serca walącego tak szy bko, jakby miało lada chwila wy skoczy ć z klatki piersiowej, a on sam – umrzeć. Nieprzerwane krzy ki splatają ten horror płonącą nicią. I nagle zapada ciemność, powietrze zostaje wessane niczy m w próżni, a metalowe obręcze, na który ch rozwieszono kotarę, brzęczą. Eben, nadal nie unosząc powiek, które przy marzły mu od łez, kiedy niespodziewanie zrobiło się lodowato, podpiera się jedną nogą, próbując złapać równowagę, gdy ż coś szarpie go do ty łu. Arka przy ciąga go do siebie; ma wrażenie, że lada chwila zerwie szaty z jego ciała; że załopoczą niby skrzy dła i poleci prosto w wy jącą pustkę. Po trzech minutach i 49 sekundach zapada cisza. Bezruch. Eben odry wa ręce od uszu. Są mokre od potu. Palce ma zeszty wniałe, jakby przez całe godziny ściskał coś z cały ch sił. Próbuje otworzy ć oczy , ale są zamarznięte. Paznokciami odry wa kry ształki lodu i żółtawą masę zakrzepnięty ch łez. Mruga. Widzi. Pstry ka palcami. Sły szy . Tupie. Czuje. Różowawy blask pozostał niezmieniony . Eben patrzy na lśniącą ścianę, zaledwie parę centy metrów od jego twarzy , powleczoną złotem i srebrem. Wy gląda tak samo jak poprzednio; nadal może podziwiać swoje zniekształcone, przy pominające plamę odbicie. Bierze wdech. Kolejny . I jeszcze jeden. Wstrzy muje powietrze w płucach i się odwraca. Komnata wy gląda tak, jakby nic się tutaj nie zdarzy ło. Lampa zwisa z sufitu na smukły m pręcie.
Niski pozłacany stolik z miską i dzbankiem nadal stoi przy prawej ścianie. Szaty zwisają z kołków. Wy sadzany klejnotami, pochodzący jeszcze z czasów staroży tny ch napierśnik, który nosił Ithamar, również znajduje się tam, gdzie go odwiesił. Na nieskazitelnie czy stej zasłonie nie ma ani jednego zagięcia. Jak zawsze. – Same-Elu? Ithamarze? Bez odpowiedzi. Podchodzi o krok. Znajdująca się zaledwie 30 stóp od niego część pomieszczenia wy daje mu się odległa o całe mile. Sięga ku zasłonie. Muska ją opuszkami palców. Zaciska powieki, wkłada dłoń pomiędzy poły i wchodzi. Otwiera oczy . Oto i ona. Arka Przy mierza, złota, długa na dwa i pół łokcia, wy soka na półtora, głęboka również na półtora. Przebłagalnia jest otwarta i oparta o ścianę, cherubini na wieku nadal stoją naprzeciw siebie w wieczny m oczekiwaniu. Jedy ny m znakiem, że Same-El i Ithamar kiedy kolwiek istnieli, są dwie kupki szarego popiołu leżące na ziemi, oddalone od siebie dokładnie o dwa metry . Eben staje na palcach i próbuje zajrzeć do wnętrza Arki. Ale nic nie widzi. Podchodzi bliżej. Dostrzega ceramiczną urnę owiniętą miedziany m drutem i tablicę bez żadnego, najmniejszego nawet znaku oraz wciśnięte w róg zawiniątko z czarnego jedwabiu. Na środku Arki wiją się dwie czarne kobry , splatają się, tworząc ósemkę; rzucają się gwałtownie, próbując złapać i ukąsić swoje ogony . Eben sięga i doty ka krawędzi Arki. Nie zostaje ani zgładzony , ani oślepiony , ani opętany przez szaleństwo. Podchodzi bliżej, doty ka Arki kolanami. Pochy la się i łapie węże. Kiedy ty lko muska dłońmi ich łuski, gady twardnieją, prostują się i przemieniają w drewniane laski o długości metra, zakończone metalowy mi głowami węży i złoty mi kolcami. Laska Aarona. Laska Mojżesza. Zaty ka jedną z nich za szarfę. Drugą ściska w dłoni. Klęka i sięga po tablicę. Przewraca ją z łoskotem. Druga strona również jest czy sta. Eben wzdy cha, a w sercu czuje pustkę. Oto przy mierze ze Stwórcami. Prosta kamienna tabliczka. Niech ich szlag. Nie ma odwagi otworzy ć urny , która zawiera zapewne maszy nę do produkcji manny . Aksumowie nie spuszczą jej z oka – może się okazać uży teczna, kiedy już przetrwają Zdarzenie i będą potrzebować jedzenia, o ile oczy wiście dojdą do tego, jak działa – ale na razie nie jest im potrzebna. Pozostaje jeszcze pognieciony kawałek czarnego jedwabiu. Eben unosi go końcem laski. I jest. Jest. Pochy la się i podnosi znalezisko. Obraca w dłoni. Przejeżdża po nim palcami. I kręci z niedowierzaniem głową. Puk, puk.
Ktoś jest przy włazie. Eben obraca się na pięcie i idzie przez Kodesh Hakodashim. Otwiera zasuwę i czeka, aż osoba po drugiej stronie otworzy drzwiczki i wgramoli się do środka. Z kory tarzy ka wy chy la się zdeformowana głowa Hilala. – I co, Mistrzu? Nie mogłem już dłużej czekać. – Nie uwierzy sz. – Otwarta? – Tak. – Kto? – Same-El i Ithamar. – Przeży li? – Nie. – Bóg ich zabrał. – Tak, mój Graczu. Bóg ich zabrał. – I co by ło w środku? – To – mówi Eben, pokazując laski z głowami węży . – Ży wa broń. Laski Aarona i Mojżesza pożerające swoje ogony , pierwotni stwórcy , uroboros. Odwieczne sy mbole czy stości, łowcy Ea. Nawet jeśli nasz lud nigdy nie trafi na ślad Niegodziwego, będą ci służy ć. – Co jeszcze? Przy mierze? – Nie ma żadnego Przy mierza, Graczu. Tabliczka jest czy sta. Hilal odwraca głowę. – Czy by ło tam coś więcej, Mistrzu? – py ta przez zaciśnięte zęby . – Tak, Graczu. Coś, w co nie uwierzy sz. Eben wy ciąga znalezioną w Arce rzecz, aby chłopak mógł na nią spojrzeć. To wąska pły tka z czarnego metalu wielkości sporego smartfona, lekko zakrzy wiona i opatrzona w rogu glifem. Podaje ją Hilalowi, a kiedy Gracz 144. ludu kładzie na niej swoją dłoń, pły tka zaczy na jaśnieć, jakby została powołana do ży cia. Hilal spogląda na Ebena. Eben na Hilala. – Za Endgame, mój Graczu. – Za Endgame, Mistrzu.
AN LIU Nad kanałem La Manche, kurs na 0˚ 12’ 56’’
Dygot. Jest wolny . Lecz nie ma pojęcia, gdzie właśnie się znajduje. Przy zwy czaja się do deski rozdzielczej ly nxa, odszukuje sy stem nawigacy jny i autopilota. Stuka kilkakrotnie w ekran doty kowy i jego oczom ukazuje się kanał La Manche; czy li światła na północy to Dover. Nie chce wracać do Anglii, nigdy , nigdy mrugDYGOTmrug nigdy mrugDYGOT nigdy mrugmrugDYGOTMRUGMRUGMRUG nigdy . Uderza się pięścią w twarz, próbując odegnać tiki. Działa. – Chiy oko Takeda – szepcze. – Chiy oko Takeda. Z nosa leci mu krew. Dygot. Nady mając policzki, wy puszcza powietrze z płuc. Adrenalina, która trzy ma go od chwili ucieczki, powoli opada. Ból przesiąka każdy centy metr kwadratowy jego czaszki, huczy niczy m silnik. Łapie za drążek i zatacza śmigłowcem łuk, trzy mając się blisko powierzchni morza, aż obiera kurs na 202˚ 13’ 35’’. Mija nadal płonącego w odległości trzech kilometrów na wschód niszczy ciela i modli się, żeby go nie dostrzeżono, żeby ich działka by ły uszkodzone albo żeby , zby t zajęci pożarem, nie mieli czasu się nim zająć. Wtedy zauważa przy ciski, który ch nie rozpoznaje. I nagle zaczy na rozumieć, dlaczego helikopter wzbijał się do lotu po ciemku i dlaczego jeszcze nie został zestrzelony przez parę my śliwców F/A18. Odlatywali nocą nieprzypadkowo. Nieznane mu kontrolki i guziki okazują się służy ć do akty wowania i operowania sy stemem maskujący m, który na dodatek jest włączony . An może sprawić, że ten ptaszek zniknie. Mrug. Dygot. Czemu w ogóle aktywowali technologię stealth? Miałoby to sens, gdy by planowali go zabrać do ly nxa jako więźnia – jest w końcu Graczem Endgame, jedny m z najlepszy ch zabójców na tej planecie – ale helikopter unosił się nad pokładem, jeszcze zanim dotarł do lądowiska. Czemu się maskowali? Mrug. Dygot. Mrug. Niespodziewanie jakaś siła pcha go do przodu, jakby nagle otrzy mał cios w kark. Metalowa skrzy nia w przestrzeni załadunkowej. Metalowa skrzy nia podobna do trumny . CHIYOKO TAKEDA. An podnosi helikopter o 50 metrów, żeby zachować bezpieczny dy stans pomiędzy maszy ną a morzem, i uprzednio wprowadziwszy odpowiednie koordy naty – 140° 22’ 07” – do sy stemu
nawigacy jnego, włącza autopilota. Zeskakuje z fotela drugiego pilota i ląduje tuż przy skrzy ni. Dygot. Podchodzi jeszcze bliżej i kładzie na niej ręce. Nie musi jej otwierać, żeby mieć pewność. Pada na skrzy nię, przy kłada do zimnego metalu ucho i policzek, obejmuje ścianki. – Chiy oko Takeda. Tiki ustają. Podnosi się i prostuje. Teraz wnętrze helikoptera wy daje mu się głośne i ciasne, jakby ściany śmigłowca napierały na niego. Ból świdruje zranioną głowę. An pakuje palce pod wieko i unosi. Ze zdziwieniem odnotowuje, że jest lżejsze, niż się spodziewał. Odrzuca je na bok i zagląda do środka. Mdłe światło nie pozwala na odróżnienie detali, ale nikły blask odbija się od gumowego worka na zwłoki. Zamek jest zasunięty . Obok ciała spoczy wa nieduża torba. Łapie za latarkę tkwiącą w uchwy cie przy drzwiach w ty lnej części śmigłowca i ją włącza. Czarny worek wy gląda, jakby zamknięto w nim szerokie w ramionach dziecko. An w pierwszej kolejności sprawdza torbę. Rozsupłuje sznurowane zamknięcie i pociąga za linkę. Znajduje tam czarny zegarek, skórzany pokrowiec na shurikeny , nieduży nóż, skrawek czarnego jedwabiu, etui na okulary , długie na cal papierowe tutki przy pominające źdźbła słomy , niewielki plastikowy pojemnik. Prócz tego jest jeszcze pendrive. Długopis. Mała portmonetka. Rzeczy Chiy oko. Zasznurowuje torbę i stawia ją przy stopach. Worek na zwłoki. Bierze głęboki oddech, zahacza palcem o metalowe kółeczko przy suwaku i rozpina na długości 43 centy metrów. Latarka wy ślizguje mu się i spada do trumny , świecąc jasny m promieniem na twarz Chiy oko Takedy . Jedno z jej oczu jest otwarte, martwe, suche, o powiększonej, czarnej jak noc źrenicy . Doty ka jej palcami i zamy ka powiekę. Skóra dziewczy ny jest blada, niebieskawa. Pajęczy nka purpurowy ch kapilar pokry wa jej prawy policzek fraktalami połamany ch linii. Usta mają kolor morza. Są leciutko rozchy lone. An dostrzega ciemność pomiędzy nimi i cieniutką kreseczkę siekaczy . Jej włosy , czarne i proste, nic się nie zmieniły , uczesano ją i odgarnięto kosmy ki z twarzy . Kładzie dłonie na policzkach Chiy oko. Przejeżdża rękoma po karku, kościach obojczy ka i wzgórkach ramion, które przy kry wa bawełniana, bladozielona szpitalna koszula. An skamle. Pada na skrzy nię, jego twarz sty ka się z jej twarzą, księży cowy blask sączy się przez okienka pogrążonego w ciemnościach helikoptera, który zmierza na południowy zachód, do Normandii. Mruga, by przegonić łzy , i przy patruje się swoim filigranowy m, mokry m rzęsom, które oplatają je niczy m koronkowy całun. Wkłada ręce pod gumowy worek i ściska ciało. Obejmuje je. – Chiy oko – mówi. Komputer nawigacy jny wzy wa go pikaniem. An całuje błękitne usta Chiy oko, powieki, niewielki dołeczek, gdzie spoty kają się jej brwi i oczy , zaciąga się wonią włosów – pachną jak ży we, w przeciwieństwie do reszty ciała – i piruetem doskakuje do fotelu drugiego pilota. Chwy ta drążek i ciągnie do siebie, zerkając przez boczną szy bę nad sflaczały m ciałem zastrzelonego mężczy zny . Zaledwie 500 metrów dalej leży Francja. Plaża i ląd wy rastają z mroku, zaludnienie jest śladowe. Niedaleko znajduje się miasteczko Saint-Lô, gdzie mieści się jedna z dziupli ludu Szang. Są rozsiane po cały m świecie. Ma szczęście.
Zawisa na chwilę śmigłowcem, żeby wklepać do autopilota nowy kurs, ale jeszcze nie akty wuje maszy ny . Sięga po kamizelkę ratunkową, wkłada ją, lecz czeka z napompowaniem, aż wskoczy do morza. Łapie też worek wodoszczelny , do którego przerzuca zawartość torby Chiy oko, cztery paczki suchego prowiantu należącego do pilota Browninga Hi-Power Mark III, dodatkową amunicję, apteczkę polową, GPS i czołówkę. Martwemu mężczy źnie zabiera nóż. Pakuje też jeszcze jedną kamizelkę i zwój sznura. Odcina długi kawałek i przy wiązuje worek do jej końca. Robi pętlę na środku liny i zaciska supeł na dodatkowej kamizelce, którą pompuje. Pozostałą część sznura zawiązuje sobie wokół pasa. Nie zamy ka wodoszczelnego worka, jeszcze nie. Musi coś do niego dorzucić. Kiedy uderza pięścią w czerwony przy cisk, otwierają się drzwi po prawej. Powietrze, chłodne, świeże i słonawe, dmucha do środka. Przed skokiem do morza klęka obok Chiy oko, łapie garść jej włosów i unosi nóż. – Przepraszam, moja ukochana. Ale wiem, że zrozumiesz. Ściska mocniej nóż i tnie.
iv
SARAH ALOPAY, JAGO TLALOC Tunel londyńskiego metra, nieopodal stacji Gloucester Road
Biegną. Sarah pędzi przodem; prześcignięcie jej to dla Jago kwestia honoru. Daje z siebie wszy stko, przebiera nogami co sił, a i tak nie nadąża. Nikt ich nie śledzi. Sarah macha łokciami w przód i w ty ł, koły sze ramionami. Nadal trzy ma w ręce karabin. Jedy ne światło w tunelu daje sy gnalizacja, zielone i czerwone lampki rozstawione przy przecinający ch się kory tarzach oraz przy mocowana do głowy dziewczy ny czołówka. Nastawiła ją na najsłabszą moc, jedy nie 22 lumeny , światło sączy się leniwie przez biały plastik. Czerwonawa aureola odbija się od ścian i ten widok niemal hipnoty zuje chłopaka. – My ślisz, że to SAS? – krzy czy przez ramię Sarah; nawet nie ma zady szki. – Si. Albo MI6. – Lub jedni i drudzy . – Czterech przy drzwiach, dwóch wpadło przez okno, plus snajper – liczy Jago. – Jak my ślisz, ilu jeszcze czekało w furgonetce? Albo w bazie? – Trzech lub czterech w jednostce mobilnej. Poza ty m dwudziestu, może trzy dziestu. – I pewnie mieli drona. – Zapewne. Czy li… – Musieli widzieć, że tu wchodzimy . – Ano. – Sarah nagle staje, a woda momentalnie gromadzi się wokół jej butów. Rozwidlenie. – Którędy ? Jago podchodzi do niej, sty kają się ramionami. Zapamiętał układ tuneli, bo by ły częścią ich planu ewakuacy jnego. Pokazy wał Sarah mapy , ale może nie słuchała. Może błądziła my ślami gdzie indziej, tak jak przez ostatnich kilka dni. – Rozmawialiśmy o ty m, pamiętasz? – py ta. – Przepraszam. – Północny m wy jdziemy na stację High Street Kensington, czy li prakty cznie na zewnątrz. Tunel idący na południe to serwisowy . – Czy li na południe. – Quizás. Niedługo zaroi się tutaj od agentów. Minęły zaledwie – zerka na zegarek – cztery minuty i trzy sekundy , odkąd zeszliśmy do tuneli. Może damy radę dobiec do kolejnej stacji, wskoczy ć do pociągu i zniknąć. – Musieliby śmy się rozdzielić. – Si. Spotkamy się w umówiony m miejscu. Pamiętasz, gdzie to jest? – Tak, Feo. Wiedzą, że nie mogą postąpić inaczej. Renzo, nieświadomy tej małej strzelaniny , będzie czekał na nich na pasie startowy m w południe. Taki by ł plan. Ale teraz Sarah i Jago muszą wy dostać się z kraju tak szy bko, jak to będzie, kurwa, możliwe. Każda zbędna sekunda spędzona w tunelach to
sekunda dana władzom. Chłopak wskazuje na tunel po prawej. – Tędy będzie dłużej. – Dlaczego? Chłopak wzdy cha. Niepokoi go, że Sarah nie pamięta, o czy m rozmawiali. Może nawet go nie słuchała. Gracze nie zapominają, nie tracą koncentracji, szczególnie jeśli chodzi o rzecz tak istotną, jak droga ucieczki. – Bo – mówi – będziemy musieli skorzy stać z… Przery wa mu lekka bry za. – Pociągu – dodaje ostrożnie Sarah i biegnie do północnej odnogi. Decy zja zapadła. Dmucha jej po plecach, ciemny kory tarz wy pełnia się światłem. Dziewczy na zauważa wgłębienie w ścianie, z którego korzy stają robotnicy , kiedy przejeżdża metro. Doskakuje do niego i przy wiera do muru. Zmieści się tam ty lko jedna osoba, ale dokładnie naprzeciwko znajduje się druga podobna kry jówka. Jago wślizguje się tam w momencie, kiedy ich uszy zaczy na wy pełniać kakofonia. Sarah ledwie może złapać oddech, pęd pociągu owija jej włosy wokół szy i. Jej oczy znajdują się na ty m samy m poziomie co oczy siedzący ch podróżny ch. Rozróżnia kilka twarzy w smudze szkła, metalu i światła, która przelatuje zaledwie stopę od niej. Ciemnoskóra kobieta z czerwony m szalem, przy sy piający starszy mężczy zna z ły sy m plackiem na czubku głowy , młoda dziewczy na nadal ubrana w wieczorowe ciuchy . Zwy czajni, niczego niepodejrzewający ludzie. Pociąg śmignął. Sarah odgarnia włosy i poprawia kucy k. – Idziemy . Im bliżej stacji, ty m jaśniej. Dziewczy na wy łącza czołówkę. Ich oczom ukazują się perony ; metro, które ich minęło, właśnie odjeżdża. Widzą głowy paru pasażerów kierujący ch się do wy jścia. Dopadają do stopni prowadzący ch na peron, rozważnie trzy mając się w cieniu. Sarah pokazuje palcem najbliższe kamery ; jedna ukry ta jest za kratką. – Zobaczą nas, kiedy tam wy jdziemy . – Si. Zaczekamy tutaj na następny pociąg. Jago odkręca niedużą śrubkę mocującą lunetę do jego karabinu i czołgając się na brzuchu po schodkach, by uniknąć kamer, podchodzi tak blisko, jak ty lko się da. Rozgląda się, ale wszy stko wy gląda normalnie, zwy czajny poranny zgiełk. Ludzie czekają, stukają w ekraniki swoich telefonów, czy tają brukowce i książki, wpatrują się w pustkę. Na środku peronu staje mężczy zna wy glądający na biznesmena. Ma kapelusz z rondem i ciemne buty , pod pachą zrolowaną gazetę. Sprawia wrażenie rozczarowanego. Uciekł mu pociąg. – Chy ba czy sto – mówi Jago, opuszczając lunetę. – Będziemy musieli zostawić broń. – Ale nadal masz swój pistolet, co? – Ano. Jago raz jeszcze rzuca okiem na peron. Młoda matka trzy mająca pod rękę trzy letnie dziecko. Robotnik w dresie. Biznesmen rozłoży ł gazetę. Olmek mruży oczy , dostraja lunetę. Mężczy zna ma na sobie porządny garnitur i… czarne wojskowe buciory . – Mierda. – Co jest? – Daj mi swój karabin.
Sarah wy konuje polecenie bez słowa. Jago opiera kolbę o ramię, celuje, naciska drugi spust, który wy strzeliwuje strzałki z zamontowanego pod lufą wy rzutnika. Pocisk wy latuje z komory z piskliwy m szu i pyk. Mężczy zna jest jednak zby t daleko, żeby to usły szeć. Tablica wisząca zaledwie kilka stóp za nim pokazuje, że pociąg jadący przez Edgware zjawi się na peronie za minutę. Niby -biznesmen cofa się o krok, a strzałka przelatuje tuż obok jego szy i i wbija się w panel reklamowy . Mężczy zna rzuca gazetę na ziemię, rozstawia szeroko nogi i rozgląda się na wszy stkie strony , sięgając do ucha. Szepcze. Jago odsuwa się od stopni. – Niedobrze. Musimy zawrócić. – Ktoś cię zauważy ł? – Nie sądzę. – Chry ste, Jago. Nie sądzisz? Może on też zrobił się niezdarny . Za dużo zapominania, za dużo żarcia z Burger Kinga, za dużo seksu. Sarah wstaje i zauważa żołnierza. Jest dwadzieścia kroków bliżej. Biegnie sprintem, z głowy spadł mu kapelusz, w ręce trzy ma pistolet. Jago unosi karabin i nie celując, raz jeszcze pociąga za drugi spust. Kolejna strzałka. Ty m razem trafia mężczy znę w policzek, tuż poniżej oka. Żołnierz przechy la się do ty łu i upada, ślizgając się po betonie, 47 stóp od nich. Przewraca się na bok. Doty ka swojej twarzy , z której wy staje zakończona pióropuszem strzałka. Próbuje zachować przy tomność, ale bezskutecznie. Mdleje. Młoda matka zaczy na krzy czeć. Gracze odwracają się i biegną, oddalając się od jasny ch lamp stacji. Sarah włącza czołówkę. Znowu jest kilka stopni przed Jago, kiedy nagle pęd powietrza i rażące światło przy pomina im o pewnej istotnej rzeczy . O pociągu do Edgware Road. Sarah przy śpiesza. W ostatniej chwili, kiedy metro akurat pojawia się w polu widzenia, udaje jej się wskoczy ć do wnęki. Przy wiera plecami do betonowego muru. Ale zgubiła Jago. Chłopak nie biega tak szy bko. Ma do pokonania ty lko 13 stóp, ale równie dobrze mogłaby to by ć mila. Patrzy na nią. Sarah widzi jego szeroko otwarte białe oczy . – Padnij! – krzy czy , kiedy pociąg ze świstem przejeżdża obok, odcinając ich od siebie. Sły szy sy gnał pociągu. Nie zwalnia. Głośne plaśnięcie, iskry , niewielka eksplozja. Karabin musiał wy strzelić przy uderzeniu. Sarah sły szy jedy nie klekot maszy ny , która niczy m burza pokonuje kolejne metry tunelu, ry k rozchodzi się zgodnie z efektem Dopplera. Dziewczy na znowu może zajrzeć do zamazanego wnętrza składu, ty m razem jednak szklisty mi oczy ma. Nie dostrzega w środku nikogo. Ani ży wego ducha. Dopiero ostatni wagon pełen jest ubrany ch na czarno mężczy zn. Mężczy zn uzbrojony ch po zęby . Pociąg nie zwolnił właśnie dlatego, że go zobaczyli; chcieli go zabić. Metro nareszcie hamuje. Znika za rogiem i staje na stacji. Sarah ma może minutę, żeby dobiec do drugiego rozwidlenia. Spogląda na tory . Ani śladu Jago. Mruży oczy . Unosi głowę. Na trakcję powoli opada koły szący się w powietrzu kawałek materiału. Przy pomina koszulkę, jaką miał na sobie Olmek. Chce tam pójść, sprawdzić, czy znajdzie coś jeszcze, ale zamiera, sły sząc dobiegające z oddali głosy . Żołnierze. Rozszalali, głośni. Nie ma czasu. Trzęsie się ze strachu. Nie ma czasu, żeby zobaczy ć, co zostało z Jago Tlaloca. Strach. Rękawem ociera oczy , staje na torach i biegnie.
Ucieka od kolejnej śmierci. Od kolejnej śmierci ukochanej osoby .
AISLING KOPP Między narodowy port lotniczy im. Johna Fitzgeralda Kennedy ’ego, terminal 1, kontrola imigracy jna, pokój E-117, Queens, Stany Zjednoczone
Aisling siedzi w pokoju od godziny i trzech minut. Nikt jeszcze nie przy szedł z nią porozmawiać, nikt nie przy niósł jej szklanki wody ani paczki chrupek, nikt nie odezwał się do niej przez interkom. Samo pomieszczenie jest puste, jeśli nie liczy ć stołu, krzesła, stalowej obręczy umocowanej w podłodze i fluorescency jny ch świetlówek. Przy spawane do betonowej posadzki meble o gładkich krawędziach wy konano z metalu. Ściany są puste, pomalowane na biały kolor z żółtawy m odcieniem. Nie ma obrazków, półek, kratek wenty lacy jny ch. A nawet lustra weneckiego. Ale jednak ktoś ją obserwuje, Aisling nie ma co do tego wątpliwości. Gdzieś w ty m pokoju znajdują się kamera i mikrofon. Prawdopodobnie kilka. Nie ma tu nic, co mogłaby wy korzy stać jako broń, dlatego nawet jej nie skuto. Po prostu posadzono na krześle i zostawiono samą. Od tego czasu ani drgnęła. Kiedy ty lko zamknęły się drzwi i przeskoczy ły ry gle zamka, pogrąży ła się w medy tacji. Jest ich trzech, szepczą, ale ona i tak ich sły szy . Jeden, drugi, trzeci. Zamknięta. Gorzej niż w tej włoskiej jaskini, my śli. Pozwala przemy kać my ślom przez swój umy sł. A raczej próbuje. Bo by cie Graczem wcale nie oznacza, że jest się ekspertem od wszy stkiego. Strzelanie, walka, tropienie, wspinaczka, przetrwanie. Rozwiązy wanie zagadek. Języ ki obce. Na ty m się zna. Koncentracja, otwarcie umy słu i cały ten medy tacy jny szajs nie idzie jej już jednak zby t dobrze. I na nic zdały się ćwiczenia strzeleckie, skoro nie zestrzeliła tego pieprzonego samolociku, kiedy by ło to naprawdę istotne. Kiedy jeszcze dało się ocalić świat. Pozwól myślom płynąć. Pozwól im płynąć. Oddychaj. Niech płyną. Próbuje. Obrazy przy pły wają i odpły wają. Wspomnienia. Deszcz pada prosto na jej twarz, kiedy siedzi na zwrócony m ku północnemu wschodowi gargulcu na szczy cie Chry sler Building. Czuje smak dzikich pieczarek zebrany ch w dolinie Hudson. Nabrzmiałe płuca wy pompowują wodę, gdy niemal utonęła w Lough Owel w Irlandii. Pełzający strach przed przegraną, obawa, że nie zasługuje na zwy cięstwo, zwątpienie, które odczuwa każdy Gracz niebędący socjopatą. Jasny błękit ojcowskich oczu. Niepokojący głos keplera 22b. Ucieczka z Wielkiej Białej Piramidy . Żal, że nie przebiła Olmeka strzałą ze swojej kuszy na szczy cie Wielkiej Pagody Dzikiej Gęsi. Złość wy wołana widokiem malowideł we włoskiej jaskini. Złość, że keplerzy manipulują Graczami. Złość, że to nieuczciwe. Złość, że Endgame to cholerna bzdura. Złość. Niech minie. Niech minie. Oddychaj.
Drzwi szepczą. Raz, dwa, trzy . Obraca się klamka. Aisling nie otwiera oczu. Nasłuchuje, smakuje, nasiąka. Ty lko jedna osoba. Drzwi się zamy kają. Szepczą. Raz, dwa, trzy . Szczęk zamka. Kobieta. Może to stwierdzić po zapachu jej my dła. Stąpa lekko. Oddy cha miarowo. Może również medy tuje. Idzie przez pokój. Staje po drugiej stronie stołu. Przedstawia się. – Oficer operacy jny Bridget McCloskey . – Ma zgrzy tliwy głos, jak piosenkarka z zady mionego baru, pobrzmiewa w nim zmęczenie; sugeruje wy soką, pewną siebie kobietę. – Tak brzmi moje prawdziwe imię. Nie jakieś przy kry wki, pierdoły , panno Deandro Belafonte Cooper… A może powinnam powiedzieć: panno Aisling Kopp? Dziewczy na otwiera oczy . Ich spojrzenia się spoty kają. McCloskey wy gląda zupełnie inaczej, niż Aisling sobie wy obrażała. – Czy li przy znajesz, że twój paszport to podróba. – Nie mam pojęcia, o czy m pani mówi. – Sły szy sz swoje prawdziwe nazwisko i otwierasz oczy , a to oznacza przy znanie się do winy . Tak jest za każdy m razem, w stu przy padkach na sto. – Gdzie to pani wy czy tała? W Pięćdziesięciu twarzach Greya albo Listach do Penthouse’a? McCloskey kręci głową z rozczarowaniem. Jest po czterdziestce. Ma rude włosy , tak jak Aisling, ale przez jej głowę, od czoła aż do kucy ka, biegnie pasemko siwizny niczy m u narzeczonej Frankensteina. Ma też długie nogi, ładny biust i jest niesamowicie atrakcy jna, niczy m króliczek Play boy a, którego lata świetności dopiero co minęły . Nosi okulary w cy rankowy ch oprawkach. Ma śladowy makijaż, zielone oczy i silne ręce z widoczny mi ży łkami, które zdradzają, że jest prawdziwą twardzielką. Kiedy by ła w wieku Aisling, musiała uchodzić za niezłą laskę. – Zdziwiłaby ś się, jak często muszę słuchać takich poniżający ch przy ty ków – mówi. – Może powinna pani zmienić pracę? – Nie, za bardzo mi się podoba. Lubię rozmawiać z takimi jak ty . – Takimi jak ja? – Z terrory stami. Aisling nie daje po sobie niczego poznać, nie odzy wa się. Rozumie, że z perspekty wy służb każdy Gracz może się wy dać terrory stą. Ale co ta kobieta wie o Endgame? – Już nie py skujesz? Przy pominam ci, że próbowałaś przekroczy ć amery kańską granicę pod przy brany m nazwiskiem. – Czy jestem aresztowana? – Aresztowana? – śmieje się McCloskey . – Ciekawostka. Nie. Nie zajmuję się aresztowaniami, panno Kopp. Jestem z… innej rządowej komórki. Małej, cichej. Takiej, która radzi sobie z terrory stami. Osobiście, twarzą w twarz. – No to ma pani problem, bo ja nie jestem terrory stką. – O jejku! A teraz pewnie mi powiesz, że to jedno wielkie nieporozumienie? – Tak. – Czy li nie mam racji, my śląc, że jesteś członkinią bardzo starej uśpionej komórki, która, uakty wniona, zrobi wszy stko, aby osiągnąć swoje cele? To nie ty ? – Uśpiona komórka, co? Żartuje pani? McCloskey ponownie kręci głową. – Gdzieżby . Nie sły szałaś, co stało się w Xi’an? Nie miałaś z ty m nic wspólnego? Kiedy Aisling sły szy nazwę chińskiego miasta, jej serce zaczy na bić szy bciej. Po karku przechodzi ją dreszcz. Jeśli nie opanuje naturalnego odruchu swojego ciała, które z pewnością zareaguje na groźbę, obleje ją zimny pot. A nie może sobie na to pozwolić przy tej kobiecie,
która, jak się wy daje, i tak wie już o wiele za dużo. – Co, meteory t? Moja uśpiona komórka za to odpowiada? Niech da pani spokój, gdy by m potrafiła takie rzeczy , toby m tutaj nie siedziała. Gdybym potrafiła takie rzeczy – my śli Aisling – do Zdarzenia nigdy by nie doszło. – Nie. Do meteory tu jeszcze dojdziemy . Mówię o brudnej bombie, która została odpalona nieco ponad ty dzień temu w domu Ana Liu. Na dźwięk tego imienia Aisling nadstawia uszu. Jakimś cudem ta kobieta wpadła na trop Gracza Endgame, którego można uznać za najbardziej niebezpiecznego i nieprzewidy walnego. Jeśli Aisling mogłaby wy brać kogoś do odstrzału, by łby to właśnie Szang. Ukry wa jednak swoje emocje, marszczy brwi i py ta niewinnie: – Anna Liu? A kim ona jest? – On, An Liu. Członkiem twojej uśpionej komórki. Serce zaraz o mało nie wy skoczy jej z piersi, ale nie z nerwów, lecz urazy . Aisling nigdy nie przy szło do głowy , że ktoś mógłby pomy śleć o Graczach jak o członkach tej samej grupy . Koncepcja 12 ludów jest w niej i w pozostały ch tak głęboko zakorzeniona – Jestem jedynie dla swego ludu, a inne ludy nie są dla mnie – że jakakolwiek inna wersja brzmi niczy m bluźnierstwo. Bluźnierstwo! I ohy dztwo. Sparować ją z Szangiem. Ty m trzęsący m się dziwakiem. – Nie znam nikogo o imieniu An Liu – mówi spokojnie. – I nie jestem częścią chińskiej uśpionej komórki. McCloskey siada na krawędzi stołu i ogląda paznokcie. Odry wa skórkę. – Może uśpiona komórka to złe słowa. Ty , i An Liu także, preferujesz termin „lud”. Czy to coś pani mówi, panno Aisling Kopp? – Nie – odpowiada zby t szy bko i od razu tego żałuje. – Aha. A może to: !”. Aisling jako tako zna arabski i wie, co to znaczy . Poprawia się, zaciska mięśnie. Prostuje się gwałtownie i napiera na oparcie krzesła tak mocno, że coś głośno py ka jej w plecach. – Tak też my ślałam. Dziewczy na mruży oczy . – Pani my śli, że coś wie, ale nie wie nic. – I tu się my lisz, Kopp. Bo wiem, że istnieje dwanaście staroży tny ch ludów, a ty jesteś Celtką, Latenką. An Liu należy do rodu zwanego Szang. Znam prawdziwe imiona jeszcze przy najmniej pięciorga z was i wiem również, że od uderzenia meteory tów „gracie” ze sobą o jakąś nagrodę. I macie grać aż do końca świata. Co, przy kro mi to mówić, ma nastąpić, jak przewiduje wielki plan, całkiem szy bko. – Jest pani stuknięta. – Chciałaby m, Kopp. Ale część materiałów dostarczy ł Agencji nie kto inny jak twój ojciec, Declan, kiedy ty jeszcze robiłaś w pieluchy … – Mój ojciec? Mówisz poważnie? By ł wariatem – wy bucha Aisling; nie ma co się dłużej kry gować, dalsze udawanie nie ma sensu. – Owszem. I dlatego jego ojciec, a twój dziadek, musiał go załatwić. – Tak, wiem – szepcze Aisling. – Dobrze. Dziękuję za twoją wy lewność. Mija chwila wy pełniona ciszą. McCloskey nadal ogląda paznokcie. Aisling nie posiada się ze złości. Powinna spróbować to przeczekać, nie odzy wać się do niej, ale… – Czemu, do kurwy nędzy , mnie tutaj trzy macie? McCloskey ześlizguje się ze stołu, staje i opiera się o blat, przy ciskając mocno dłonie do zimnego
metalu. – Będę z tobą szczera, Kopp. Nie dlatego, że mi kazano, choć fakty cznie kazano. Bo chcę. Sporo różnego gówna w ży ciu widziałam, pewnie więcej, niż potrafisz sobie wy obrazić, a podejrzewam, że potrafisz sobie wy obrazić naprawdę wiele. Wiem, kim jesteś, ale ty nie masz pojęcia, kim jestem ja, gdzie by łam i co robiłam. Ilu ludzi skrzy wdziłam. Jak to robiłam. Patrzy łam na straszliwe rzeczy . Niesamowite. Nie z tej ziemi. I to dosłownie. Zresztą chy ba się domy ślasz, o czy m mówię. – Gadasz jak mój ojciec. Jak świr. – Nie pal głupa, Kopp. Nie mamy na to czasu. Nadchodzi Zdarzenie. I ja to wiem, i ty to wiesz. Dwanaście meteory tów, które obudziły wasze ludy , wasze uśpione komórki, by ło ty lko swoisty m preludium. Spadnie jeszcze jeden i sprowadzi na nas piekło. Aisling patrzy na nią szeroko otwarty mi oczy ma, opada jej szczęka. Nikt niewtajemniczony nie powinien ty le wiedzieć. – Skąd ty … – Mówiłam ci. Twój ojciec dostarczy ł nam materiały . Ale mamy też inne źródła. Co nieco podpatrzy liśmy u Nabatejczy ków. Ich Gracz to psy chopata imieniem Maccabee Adlai. Poznałaś go? – Nie bardzo. – Chory , przy stojny gnojek. Rozmowy z Nabatejczy kami by ły zarówno pouczające, jak i przerażające. Po raz pierwszy nasze drogi się skrzy żowały , kiedy dotarliśmy już tak blisko prawdy o Endgame, że zdjęli prakty cznie wszy stkich naszy ch agentów i oficerów operacy jny ch w Jordanie. Wy bili też kilkuset cy wili, łącznie z dziećmi. I ty lko po to, żeby śmy nie odkry li tego, co przed nami ukry wali. – Endgame. Czy li fakty cznie się dowiedziałaś. – Nie wiem wszy stkiego, ale sporo. A co ważniejsze i, muszę dodać, co przy prawia mnie o nieby wały smutek, leci ku nam ogromny kosmiczny kamień. Obojętnie, jak długo i usilnie będziemy próbować, tego dżina już nie wepchniemy z powrotem do butelki. – Ustaliliście, gdzie uderzy ? – py ta Aisling, czując rosnącą desperację, wy nikającą z faktu, że zadaje podobne py tania komuś z zewnątrz. – Jako tako – fuka McCloskey . – Gry zipiórki z NASA my ślą, że to rozgry zły . Kilka dni temu zauważy li pędzący przez kosmos głaz, a dzięki naszy m sy stemom bezpieczeństwa i zainteresowaniu ży ciem pozaziemskim dowiedzieliśmy się o nim dość szy bko. – Gdzie uderzy ? – Informacja utajniona. – Pierdolę te wasze tajemnice. Powiedz mi. – Nie mogę. Jeszcze nie. – A kiedy ? – Po ty m jak złoży sz mi pewną obietnicę, Kopp. – Jaką? Mija chwila, zanim McCloskey odzy wa się ponownie. – Dobrze wiesz, Kopp. Nie planowałam cię zapuszkować. Chcę czegoś innego. – To znaczy ? – Również ściśle tajne. Powiem ty lko ty le, że chcieliśmy zapobiec powrotowi naszy ch kosmiczny ch praszczurów na Ziemię. Ale kiedy gruchnęły meteory ty , domy śliliśmy się, że już na to za późno i mamy przejebane. Bo tak jest, nie? – Czy li nie wiesz? McCloskey udaje się przy brać nieco bardziej ży czliwą minę.
– Może i nie. Ale wiem, jaki trening przechodzicie, i widziałam, co potraficie. Przy znam, że to imponujące. Jesteście lepiej wy szkoleni i sprawniejsi od każdego żołnierza sił specjalny ch na Ziemi. A niektórzy z was, Graczy , są bezwzględni. Prawdziwie przerażająca grupka. Nie ma jednak co dy wagować. Gra się rozpoczęła. Zegar zagłady już ty ka i mówiąc zupełnie szczerze, moi współpracownicy odchodzą od zmy słów. Długo dy skutowaliśmy , co z tobą zrobić, i nareszcie udało nam się dojść do porozumienia. – Co to ma, do cholery , znaczy ć? – Jeśli ten nieudany kosmiczny żart fakty cznie da się jakoś odkręcić, a zwy cięstwo zapewni przetrwanie całemu ludowi, musimy mieć pewność, że to będziesz ty . Aisling nareszcie zaczy na rozumieć. Uśmiecha się. – Bo ty też jesteś Latenką. McCloskey przy kłada palec do czubka nosa. – Bingo. I nie ty lko ja, ale ćwierć populacji amery kańskiej i jakaś jedna piąta Europy . Ty , Aisling Kopp, jesteś naszy m Graczem. Jej serce znowu przy śpiesza. Za dużo tego. Fakt, że agentka rządowa – bezwartościowy pionek na planszy Endgame – wie o wszy stkim, jest niepokojący . Oznacza bowiem, że świat już zaczął się zmieniać, choć jeszcze się nie skończy ł. McCloskey nachy la się do Aisling. – Oto czemu tutaj jesteś, Kopp. Oferuję ci naszą pomoc. Choć, jak się domy ślasz, nie masz zby t dużego wy boru. Przy łączamy się. Nieduża ekipa zabójczy ch, przeszkolony ch, znakomicie wy posażony ch i mający ch nieograniczone zaplecze ludzi, którzy pomogą ci odnaleźć Klucze, zabić kogo ty lko będzie trzeba i zwy cięży ć. Będą przy tobie aż do samego krwawego, bardzo krwawego końca. Aisling wy ciąga się na krześle, robi to tak gwałtownie, jakby chciała je wy wrócić. Nie może się doczekać, kiedy wy jdzie z tego pokoju i nie będzie musiała oglądać tej kobiety . – Mogłaś tak od początku – mówi. – Nie. Chciałam cię poznać, zobaczy ć naszą gwiazdę – odpowiada McCloskey z szerokim uśmiechem. – Aisling, kochanie, ty szalona, przerażająca dziewucho, jesteśmy twoimi największy mi fanami.
MACCABEE ADLAI, EKATERINA ADLAI Arendsweg 11, podziemne pomieszczenie czy ste, Lichtenberg, Berlin, Niemcy
– Musi minąć chwila, zanim zacznie działać bez zarzutu – tłumaczy w niemal zapomniany m języ ku ludu nabatejskiego Ekaterina Adlai. Jest to mowa pły nna, ale przery wana brzmiący m po arabsku gdakaniem i monosy labami, jakby mówiący miał usta pełne flegmy . Ten języ k to powód do dumy dla niej i sy na. W jasno oświetlony m i chłodny m pomieszczeniu sły chać ciche buczenie zainstalowany ch przy suficie wenty latorów HVAC. Pierwsze takty koncertu Bacha na dwoje skrzy piec d-moll sączą się łagodnie ze stojącego w kącie sprzętu grającego Bose. Ekaterina ma na sobie laboratory jny kitel, na twarzy specjalne gogle ochronne i lupę chirurgiczną. Maszy neria na przemian furkocze i warczy . Tuby , pły ny , kroplówka. Pochy la się nad niebieskim stery lny m materiałem, który rozłoży ła na ramieniu chłopca; jego skóra ubabrana jest krwią i jody ną. Do nadgarstka Baitsakhana przy mocowano czarną anody zowaną mechaniczną dłoń ze światłowodami i ty tanowy m okablowaniem, zasilaną ultracienką, prototy pową baterią litową, która wy starczy na 10 000 godzin. Zdołała już połączy ć ciepłe ciało z zimny m metalem i odłoży ła narzędzia. Za pomocą woltomierza i lutownicy przeprowadza szy bką diagnosty kę. Maccabee również ma na sobie fartuch. Asy stował Ekaterinie. Kobieta kieruje płomień lutownicy na mechaniczną dłoń, nie po to, żeby zespawać jakieś druciki, ale wy wołać reakcję na ból. Doty ka małego palca, który podry guje, ten obok, serdeczny , również. Środkowy – nieco grubszy niż zwy czajny , ludzki – także zachowuje się podobnie, ze środka mechanizmu dochodzi cichy pomruk, jakby zmieniały się biegi. – A kiedy zacznie działać na całego – mówi – minie chwila, nim twój przy jaciel się do niej przy zwy czai. – On nie jest moim przy jacielem. Ekaterina rzuca sy nowi spojrzenie. Jej oczy , powiększone przez soczewki lupy chirurgicznej, wy dają się gargantuiczne; czarne źrenice wy glądają niczy m sowie ślepia przeczesujące nocą las w poszukiwaniu najmniejszego nawet ruchu. Nad górną wargą ma pieprzy k. – Domy śliłam się… A jeśli chodzi o to, o czy m rozmawialiśmy … Doty ka lutownicą palca wskazującego. Brak reakcji. Przy trzy muje nagrzaną końcówkę przez dwie, trzy sekundy . Nic. Odkłada przy rząd i odwraca się do terminala komputerowego. Klepie w klawiaturę, przepisuje kod, podłącza nerwy do przewodów. – Dam ci brelok z przy ciskiem akty wacy jny m – mówi. – Ale zrób to ty lko wtedy , kiedy będziesz naprawdę gotowy , mój drogi. Ustawiłam go tak, jak chciałeś, choć, muszę dodać, nie rozumiem tej specy fikacji. Kapsułka z trucizną albo materiał wy buchowy by ły by bardziej… bezpośrednie. – Lecz mogą zostać wy kry te, Ekaterino. – Przez tego małego dzikusa? – Jest bardziej łebski, niż na to wy gląda. Musi zostać tak, jak jest. Kobieta kończy pisać. Bierze do ręki lutownicę, przy kłada do palca wskazującego, który
momentalnie odskakuje. Ekaterina spogląda na monitor, gdzie wy świetlają się kolejne liczby : 3-0-7-0-0. Kiwa głową, wy raźnie usaty sfakcjonowana. – Dobra robota, Ekaterino. Świetnie. – Dziękuję – mówi i doty ka kciuka nagrzaną do 418 stopni Celsjusza lutownicą. Podry guje. Dłoń. Podry guje. Nadgarstek. Podry guje. Odkłada żelazo, ściąga gogle i odkłada lupy . Zdejmuje gumowe rękawiczki, które schodzą z dłoni z trzaskiem. Złożony m wacikiem z szarej bawełny ociera z twarzy krople potu. Gasi jasną lampę chirurgiczną. Pociera ręce zeszty wniałe od przedłużający ch się godzin uważnej pracy . – Tak czy inaczej, mój drogi, nie powinieneś przeby wać zby t blisko, kiedy akty wujesz zabezpieczenie. – Nie mam takiego zamiaru. Jaki jest zasięg breloka? Ekaterina podchodzi do regału. Burczy jej w brzuchu. – Nie więcej niż siedem metrów. – Otwiera niewielką skrzy neczkę, z której wy jmuje coś niedużego. – Padam z głodu. – Ja też. Mam dla ciebie niespodziankę. – Naprawdę? – Ekaterina obraca się na pięcie z uśmiechem na twarzy . – Zarezerwowałem najlepszy stolik w Fischers Fritz – mówi i szczerzy się, patrząc na zegarek. – Za godzinę przy jedzie po nas samochód. Ekaterina – która nie jest już tak szczupła, jak za młodu – podskakuje żwawo na kilka cali i uderza otwartą dłonią o zaciśniętą pięść. – Fischers Fritz? Jak ci się udało z tak krótkim wy przedzeniem? Ktoś od nas tam pracuje i o ty m nie wiem? Maccabee pociera palcem wskazujący m o kciuk. – Nie, Ekaterino. Załatwiłem stolik staroświeckim sposobem. – Cóż… – zaczy na, nie posiadając się z radości; my ślami jest już przy jedzeniu. – Masz brelok. – Wciska krótką metalową rurkę w dłoń sy na; chłopak obraca ją, otwiera górną część, odsłaniając czerwony przy cisk. – Naciśnij szy bko trzy krotnie – dodaje i demonstruje odpowiedni ry tm, tupiąc o podłogę. – I ty le? – I ty le. Nie da się tego cofnąć. Bez odwrotu. – Dobra. Ekaterina rozgląda się po pokoju, sprawdzając, czy o niczy m nie zapomniała. Nie. Maszy ny dalej furkoczą i warczą. Sły chać miarowy i spokojny oddech Baitsakhana. – Fischers Fritz – mówi rozmarzona. – Cóż za cudowna niespodzianka. Maccabee promienieje. Kładzie rękę na jej ramieniu. Ściska. – Tak, matko. Ty lko ty , ja i butelka kruga z 1928 roku. Posiłek godny końca.
OD:
[email protected] DO:
[email protected] TEMAT: CZEŚĆ – PRZECZYTAJ TO TERAZ! PRIORYTET: PILNE Hej, Cass, z tej strony Will. A jakżeby inaczej. Co u Ciebie? Jak tam Petey, Gwen i ten ich kundel Crabapple? Joachim dostał tę robotę w szpitalu? W każdym razie piszę z nieużywanego przeze mnie do tej pory konta Gmail, bo to, co ci zaraz powiem, nie może wyjść z mojej służbowej skrzynki NASA. To tajne. Ale tak na poważnie. I BARDZO BARDZO BARDZO ważne. Nie chcę wzbudzać paniki, lecz to może być kwestia życia i śmierci. Dla ciebie, dzieci i, cóż, wszystkich wokół. A nawet i nie wokół, dla każdego, kto mieszka w promieniu stu mil od Atlantyku. Niewykluczone, że dla każdego stworzenia na Ziemi. Jak wiesz, przez ostatnich pięć lat pracowałem przy programie NEO, w ekipie zajmującej się przeczesywaniem nieba w poszukiwaniu skał przelatujących w odległości mniejszej niż 1,3 au od słońca. Dla większości to pewnie nuda, ale znasz mnie – kocham tę pracę. Cyfry i zew kosmosu zawsze były czymś, co uwielbiałem. Zawsze. Aż do teraz. Odkryliśmy coś dużego, Cass. Coś, czego się nie spodziewaliśmy. Jest już blisko. Pojawiło się zupełnie znienacka, jakby wyskoczyło z jakiejś czarnej dziury albo wyłoniło się z zagniecenia w czasoprzestrzennym kontinuum. Naprawdę, jest bardzo, ale to bardzo blisko. Leci ku nam monstrum i powinniśmy byli je zauważyć lata temu, wtedy mielibyśmy czas na zaplanowanie jakiegoś ruchu i próbę zmiany kursu. Teraz nie możemy już nic zrobić. Rząd próbuje uzgodnić działania, ale to bezcelowe. Są PRZERAŻENI. Naukowcy w JPL też nie mają pojęcia, co robić. Żadne z przedstawionych przez nich rozwiązań nie wystarczy, żeby zatrzymać to coś. Sam wygląd skały – nazwaliśmy ją Abaddon, co po hebrajsku oznacza „Niszczyciel” – to cios między oczy, wielu z nas zaczęło kwestionować samą naukę na poziomie fundamentalnym. Niektórzy nawet po prostu przestali przychodzić do biura. Poważnie, Cass, jeśli obliczenia okażą się poprawne, za 82 do 91 dni możemy się spodziewać uderzenia w Ziemię. Na tę chwilę mogę powiedzieć z 95% pewnością, że spadnie na północną półkulę, prawdopodobnie będzie to Środkowy Atlantyk, ciut bliżej Ameryki niż Europy. Trudno mi przewidzieć, jakie szkody wyrządzi. Ma siłę globalnego arsenału nuklearnego pomnożonego dziesięciokrotnie, a do zapalenia lontu i eksplozji dojdzie zaledwie po paru sekundach. To będzie koniec… koniec wszystkiego, Cass. Wszystkiego. Musisz zacząć przygotowania. Prędzej czy później te informacje wypłyną albo zostaną oficjalnie podane i wtedy wszystko się zmieni. Nie wiem, co się stanie, ale nie możesz zostać na Brooklinie. Potrzebujesz samochodu, albo jeszcze inaczej – wynajmij dużego campera, zrób zapasy jedzenia i, trudno mi o tym mówić, broni. Spotkaj się ze mną i Sally w środkowych stanach. Za kilka dni ustalimy, gdzie jechać, ale musimy się udać na odludzie, blisko granicy kanadyjskiej (w tym kraju będzie biegać zbyt wielu czubków z pistoletami). Montana, może Dakota Północna. Proszę, potraktuj te słowa poważnie. Nie zwariowałem. Zacznij przygotowania, zanim ludzie oszaleją ze strachu. Abaddon nadchodzi, a wraz z nim koniec znanego
nam świata. Zadzwoń, porozmawiamy. Zadzwoń. XXOOXXOOXXOO, twój starszy brat Will.
SARAH ALOPAY Tunel londy ńskiego metra, niedaleko stacji High Street Kensington
Sarah biegnie tak szy bko, jak potrafi. Biegnie i nie my śli o jego śmierci. Kolejna śmierć. Jago. Był tam? Naprawdę zginął? Tak. Tak, musiał. Tak. A nawet jeśli nie, załatwili go żołnierze. Kolejna śmierć. Biegnie. Dociera do rozwidlenia, skręca na południe, tam gdzie, jak mówił Jago, ciągnie się tunel serwisowy . Jago, który odszedł. Jago, którego kocha. Którego kochała. Czas przeszły . Jak w przy padku Christophera. Biegnie, rozchlapując kałuże, stalowe wstążki trakcji kolejowej odbijają mdłe światło czołówki. Biegnie. Powracają do niej słowa wy powiadane przez Jago w pokoju hotelowy m. Słowa, do który ch nie przy wiązy wała wówczas wagi, ale jej wy ćwiczony umy sł zarejestrował je automaty cznie. Drzwi prowadzące do kanału. Możemy wejść do zbiornika, a stamtąd pójdziemy z prądem, aż dotrzemy do drabinki z napisem „Norland Transfer and Electrical”. Do góry i na zewnątrz. Ukradniemy auto. Sarah, słuchasz mnie? Tak. Dobra. Zwiniemy samochód i pojedziemy na północ. Z dala od autostrad. Spotkamy się z Renzo na starym pasie startowym RAF. Folkingham w Lincolnshire. Powtórz. Folkingham w Lincolnshire. – Lotnisko RAF w Folkingham w Lincolnshire – mówi, docierając do rzeczony ch drzwi. Są zamknięte na łańcuch. Strzela w kłódkę ze swojego FN 2000, donośny szczęk rozchodzi się po tunelach. Z pewnością ją namierzą. Idą po nią. Nie widzi ich ani nie sły szy , ale po prostu to czuje. Przechodzi przez drzwi po południowo-wschodniej stronie, schodzi po żelazny ch szczeblach do niskiego kory tarza zalanego wodą, sięgającą do kostek i śmierdzącą zgnilizną. Kieruje się czy m prędzej na północny wschód, do zbiornika. Kiedy dociera na miejsce, musi się zdecy dować, który m tunelem pójść; pada na ten oznaczony jako E15AOUTFLOW. Ma nadzieję, że „E” oznacza „East”, czy li „wschód”. Przed wy jściem z pomieszczenia oddziera kawałek koszuli i wiesza go na wy stający m pręcie zbrojeniowy m przy kory tarzu opisany m W46INFLOW. Może się jej uda zmy lić żołnierzy i posłać ich w pogoń za cieniem. Kiedy wchodzi do tunelu, sły szy huk potężnej eksplozji dochodzący z powierzchni. Kawałki betonu odpadają ze sklepienia w chmurze kurzu.
Co się tam wy darzy ło? Nie ma czasu na dociekania. Musi pozostać w ruchu. Czy żby Jago? Nie. To niemożliwe. Nadzieja to niebezpieczny kompan. Może ją spowolnić, kosztować zwy cięstwo w Grze; ży cie. Klucz Ziemi! Klepie się po kieszeni. Nadal tu jest. Dzięki bogom. Nadal tu jest. Po kilometrze przedzierania się przez kręty kory tarz i omijania try skającej z przelewów spły wowy ch na wy sokości pasa i ramion wody dociera do okrągłego pomieszczenia i dostrzega prowadzące w górę szczebelki. Na betonie napisano czerwoną farbą cy frę „7”, a nad nią słowa: „NRLND XFER AND ELEC”. Zarzuca karabin na ramię, ale zanim zaciśnie dłonie na chłodny m żelazie, nadstawia uszu i nasłuchuje. Dociera do niej ciche pluskanie, jakby ktoś szedł w jej stronę z kory tarza, skąd przy szła. Z pewnością kroki. Znowu się zastanawia, czy to przy padkiem nie Jago. A może posłani jej tropem kaci? Ilu zdoła zabić, zanim ją powalą? Czy tego chce? Krótkiej zemsty zwieńczonej śmiercią? Chy ba że to Jago. Nie, to niemożliwe. Nie możesz robić sobie nadziei. Nadzieja to zabójca. Śmierć. Ruszaj się. Idzie. Do góry , do góry , do góry . Napiera ramieniem i głową na studzienkę, kładzie ręce na ściankach, zapiera się silny mi nogami o jeden z wy ższy ch szczebli. Napina mięśnie ud i podnosi metalowy dy sk, zaciskając palce wokół krawędzi. Ostrożnie przesuwa go na bok. Studzienka szoruje o podłogę. Sarah wy chodzi prosto do niedużego, ciemnego pomieszczenia. Jest zimne i zawilgocone. Nasłuchuje kroków, ale ty m razem wokół panuje cisza. Może się przesły szała. Tak, pewnie tak by ło. Nadzieja potrafi namieszać w głowie. Przy kuca i przesuwa wieko studzienki na miejsce. Stół warsztatowy , narzędzia, papierowa mapa tuneli kanalizacy jny ch przy klejona do ściany . Dwa wieszaki z kombinezonami, kaski. Drzwi. Chowa karabin za oparty mi o ścianę trzema łopatami i wkłada kombinezon, który okazuje się zby t luźny , ale to nieistotne. Zwija włosy w kok i podtrzy muje go podniesiony m ze stołu ołówkiem. Podciąga nogawki. Bierze oddech. Idzie ku drzwiom. Bierze oddech. Doty ka policzków, oczu. I wtedy dociera do niej, że płacze. Nie ma pojęcia od jak dawna. Uderza się otwartą dłonią w twarz. Raz jeszcze. – Pozbieraj się, Sarah. Pozbieraj się. I jeszcze raz. – Lotnisko RAF w Folkingham w Lincolnshire. Lotnisko RAF w Folkingham. Ukradniesz samochód, pojedziesz na północ, po drodze kupisz mapę drogową (nie możesz korzy stać ze smartfona ani z żadnego innego telefonu) i spotkasz się z Renzo. A potem uciekniesz z Anglii. Lotnisko RAF w Folkingham w Lincolnshire. Ociera oczy , wy dy ma policzki i łapie za klamkę. Drzwi nie są zamknięte. Otwiera je i wy gląda na zewnątrz. Nikt na nią nie czeka, nie mierzy do niej oddział anty terrory sty czny , nie jest na celowniku wozów opancerzony ch, nie zabije jej SAS. Przekracza próg. Bierze oddech.
Idzie prężny m krokiem, ale nie za szy bko, przy jemną i cichą ulicą mieszkalną. Przez całe dwie przecznice nie spoty ka ży wego ducha. Po jednej stronie rosną posadzone w równy ch odstępach jawory , odpadająca szara kora tworzy nieregularne wzory przy pominające zary sy jezior i krajów, nad głową ćwierkają ptaki. Z dala dochodzi ry k sy reny , przez otwarte okno sły szy wiadomości na BBC. Skręca za róg. Przechodzi kolejną przecznicę, mija kobietę ciągnącą za sobą brunatnego miniaturowego szpica, któremu jęzor zwisa z czarnego py ska. – No chodź, Gracie. No chodź – zachęca. Ledwie zauważa Sarah. Po minięciu czwartej przecznicy łapie za klamkę każdego zaparkowanego przy ulicy auta. Szóste okazuje się otwarte. Fiat Panda, mdły i nierzucający się w oczy , dwudrzwiowy hatchback z wgnieceniem na masce. Idealny samochód do ucieczki. Wsiada i uruchamia samochód po 18 sekundach. Nie tak prędko jak Jago w Chinach, ale nieźle. Jago. Jago, który odszedł. Czy aby na pewno? Czy je kroki sły szała? Nie, to nie mógł by ć on. Nie jest tak szy bki. Jest martwy . A może nie? Kręci głową. Takie my ślenie ją spowolni. Umrze przez to. Czemu tak się zachowuje? Czemu nie rozejrzała się za ciałem? Opuściła go za szy bko. Zdecy dowanie za szy bko. Opuściła zby t wielu ludzi. Tate’a, Reenę, matkę, ojca, Christophera, Jago. Siebie. Sarah, którą znała. Sarah, którą kochała. I wszy stko w imię Endgame. Co się z nią dzieje? Co się dzieje z jej sercem? Morda w kubeł. Pozbieraj się. Nie trać czasu na nadzieję. Ruszaj się. Nachy la się i zagląda do schowka na rękawiczki, skąd wy ciąga pomiętoszoną czapkę z daszkiem i tanie okulary przeciwsłoneczne. Upy cha włosy pod czapką i naciąga ją na głowę. Zakłada okulary , ale zdaje sobie sprawę, że niebo jest białe, przy kry te całunem chmur, i czy m prędzej je ściąga. Odpala auto, wrzuca bieg i zerka w lusterko. Nadal płacze. Nie załam mi się tu. Jedź. Nie załamuj się. Ignoruje spojrzenie zdjętej smutkiem dziewczy ny we wsteczny m lusterku, wy jeżdża z ciasnego miejsca parkingowego i rusza przed siebie. Po prostu jedzie. Dwie godziny i 23 minuty później, podążając drogą A15 z prędkością przekraczającą dopuszczalny limit o 5 mil, zjeżdża przy Bourne w Lincolnshire. Jest niemal na miejscu. Nieduże autko mija ze świstem starszego rowerzy stę na wąskiej wiejskiej dróżce. Mężczy zna ma tweedową mary narkę sportową, kalosze i wełnianą czapeczkę z daszkiem, a w koszy ku parasolkę. Niebo nadal jest szare, ale jeszcze nie pada. Ściska kierownicę obiema dłońmi, jakby chciała ją wy kręcić; bieleją jej kny kcie. Jest już prawie na miejscu, na lotnisku RAF w Folkingham. Popłakiwała po drodze. Przez cały ten czas zdawało jej się, jakby jedna osoba ry czała, a druga prowadziła samochód. Czy to Sarah Alopay chlipie za kierownicą? A może Sarah Alopay to ta, która pędzi do celu, zostawiając za sobą zimny ślad śmierci? Są dwie, jedna nie lubi drugiej,
wy dają się sobie obmierzłe. Nie jest głupia, dostrzegła, że coś w niej pękło. Ale stało się coś popieprzonego. Nastąpiła jakaś głęboka zmiana. Czy żby uderzy ła się w głowę podczas hotelowej poty czki z komandosami? Nie. Nic się jej nie stało. A może jest taka od śmierci Christophera, kiedy zdoby ła Klucz Ziemi? Pewnie tak, lecz to, co czuje, jest bardziej intensy wne. Powtarza sobie, że to ty lko gra. Nic więcej. Jest pusta w środku i po prostu gra, ale ty m razem Jago nie przy jdzie jej z pomocą. Jest coś jeszcze, ma problem nie ty lko z głową. Czuje ucisk w piersi, zaschło jej w gardle, boli ją szczęka. Zjeżdża na pobocze, wy łącza silnik, zerka ponownie w lusterko. Krzy czy . Krzy czy , ile sił w płucach. Pociera rękoma twarz, trze, trze, trze… Próbuje wcisnąć w usta pięść. Krzy k ustaje. POZBIERAJ SIĘ. Kładzie ręce na udach i oddy cha. Serce bije tak prędko, jakby dopiero co skończy ła bieg długody stansowy , 127 uderzeń na minutę, czy li za dużo, o wiele za dużo. Przez następne dwie minuty i 17 sekund próbuje się uspokoić i liczy : 116, 107, 98, 91, 84. Kiedy schodzi do 78 uderzeń, ma za sobą chy ba każdą medy tacy jną sztuczkę, jaka przy chodzi jej do głowy . – Okej – szepcze. – Jago nie ży je i muszę sobie radzić sama. Klucz Ziemi jest mój i mogę jeszcze wy grać. Renzo mnie stąd zabierze, a jeśli nawet nie będzie chciał, to go do tego zmuszę. Mogę wy grać. Zdarzenie rozpoczęło się przeze mnie, ale mogę wy grać. Polecę do domu, zobaczę się z rodziną, powiem rodzicom Christophera, że ich sy n nie ży je, i będę grała dalej. Mogę wy grać. Mogę wy grać. Mogę wy grać. My śli o Christopherze. Nie o ty m z rozerwany m torsem i nogami rozrzucony mi na wznak na zielonej trawie przy Stonehenge, ale o wracający m z treningu futboliście z Omaha, o jego koszulce bez rękawów, skórze lśniącej od potu, jasny ch, złoty ch włosach na przedramionach, iskrzący ch się w popołudniowy m słońcu. O idący m ku niej radosny m chłopaku, do którego musiała się uśmiechnąć w odpowiedzi. – Wy gram. Bo co innego mi pozostało? Wsłuchuje się w bicie swojego serca – 59 uderzeń. Dobrze. Przekręca kluczy k, wrzuca bieg i odjeżdża. Sześć minut później skręca z A15 w lewo na bezimienną, gdzieniegdzie ty lko utwardzoną, otoczoną polami drogę. Pszenica, lucerna, jęczmień, ziemniaki. Dużo ziemniaków. Od razu je rozpoznaje, jest w końcu Cahokianką, spędziła więcej czasu na amery kańskich Wielkich Równinach niż reszta Graczy razem wzięta. Jedzie jeszcze przez milę, aż droga po prostu kończy się tuż przed skrajem pola usianego jasnozieloną koniczy ną. Staje pod konarami wierzby płaczącej, skry wając samochód przed ciekawskimi spojrzeniami. Ściąga kombinezon roboczy i raz jeszcze upewnia się, czy nadal ma przy sobie Klucz Ziemi; to już niemal kompulsy wny nawy k. Sprawdza wy ciągnięty z ceramicznego pistoletu magazy nek i wkłada go z powrotem ze szczękiem. Upewnia się, czy przy padkiem nie zwolniła bezpiecznika, i zaty ka broń za pas. Rozpuszcza włosy i związuje je w kucy k. Powietrze pachnie słody czą: ziemią, wodą i torfem, wy czuwa także kapry folium. Lekki zapaszek nawozu. Dobrze by ć poza miastem, na polu. To ją uspokaja. Rusza przez pole koniczy ny , sięgająca jej kostek trawa czepia się podwinięty ch nogawek. Stary
pas startowy powinien by ć na wprost. – Nie przegapisz go, powiedział Jago. Pięćdziesiąt łokci później przy znaje mu rację. Przechodzi obok przerdzewiałej ciężarówki wojskowej; pokry wająca ją farba już dawno zaczęła odchodzić płatami. Od dziesiątków lat wy stawiona na działanie słońca i deszczu, zieleniała, poszarzała i zbrązowiała. Ziemia ją sobie przy właszczała, pora roku po porze roku; jest perfekcy jnie zakamuflowana. Niedługo odbierze resztę tego, co jej należne – spalona, napromieniowana, toksy czna. Zbliżając się do lotniska, Sarah naty ka się na kolejne opuszczone maszy ny : motocy kle, amfibie bojowe podobne do ty ch, który ch uży wano podczas Dnia D, przy czepy , ciągniki, skrzy dła samolotów z czasów drugiej wojny , kawałki ogonów, giganty czne opony i metalowe odłamki różnego kształtu i wielkości. Pole koniczy ny kończy się nagle, zastąpione ni z tego, ni z owego betonem wy lany m pośrodku niczego, popękany m i połatany m, który również poddał się naciskowi wiatru, piachu, deszczu i nieustępliwej roślinności. Życie bywa niesamowite – my śli Sarah. – Będzie trwać. Niech się dzieje, co chce, ale znajdzie sposób, żeby się odrodzić. Tak jak i ja. Przeskakuje na drugą stronę niszczejącego wraku. Staje na chropawej wstążce asfaltu, która ciągnie się na lewo i na prawo, otoczona autami. Nie jest zby t duża – północna połowa już chy ba cała zarosła – ale i tak liczy sobie kilka ty sięcy stóp, co wy starczy samolotowi z silnikiem turbośmigłowy m, a może nawet niedużemu odrzutowcowi. Wy patruje Renzo albo jakiegoś pojazdu nadającego się do uży tku, jednak bezskutecznie. Musi tutaj być. Musi. Klęka na środku pasa startowego i palcami doty ka ziemi. Czarne ślady świeży ch opon idące w obu kierunkach. Czy li jest tutaj samolot. Wy lądował przed jakimiś 12 godzinami, jeśli dobrze interpretuje znaleziony trop. Sięga po zatknięty za pas pistolet, odbezpiecza go i kieruje się na północ, trzy mając się cały czas blisko pozostawiony ch po prawej stronie pasa maszy n. Przez pola przetacza się podmuch wiatru, drzewa szepczą, i jakiś ruch przy kuwa wreszcie jej uwagę. Za szkieletem sporej ciężarówki leżącej przy północny m krańcu pasa startowego łopocze brezentowa płachta; nowa, pomalowana we wzór moro. – Renzo! – woła. Nic. Ty lko odgłosy pól. – Ej, przecież wiem, że tu jesteś! – krzy czy . Nadal nic. – Miałam ciężki poranek – mówi już normalny m głosem, idąc na północ z pistoletem gotowy m do oddania strzału. – Nie ty lko ty – odzy wa się ktoś znacznie bliżej, niż się spodziewała. Obraca się, ale nikogo tam nie ma. Widzi ty lko kolejną zdezelowaną ciężarówkę, trawę i drzewa. – Gdzie jesteś? – Tutaj – mówi Renzo, a jego głos dochodzi z prawej, co jest niemożliwe, bo rozciąga się tam jedy nie pas, otwarta przestrzeń. – Co, nie widzisz mnie? – Nie – odpowiada Sarah zawsty dzona, przy pominając sobie, że mężczy zna jest przecież by ły m Graczem. – Pokaż się. – Gdzie Jago? – Nie… – Nie mów mi, że nie przeży ł, bo będziemy mieli spory problem.
– Nie przeży ł. – Powinienem cię zabić, puta – teraz Sarah sły szy go za swoimi plecami. Odwraca się. Nikogo. Brzuchomówca. Szelest. Obraca się ponownie i ty m razem widzi Renzo. Mężczy zna stoi zaledwie dziesięć stóp od zniszczonej ciężarówki; trzy ma prostego, staroświeckiego obrzy na z uchwy tem pistoletowy m. Wy gląda tak samo jak wtedy w Iraku – przy sadzisty , korpulentny , pewny siebie – lecz w jego wzroku nie widać już jowialnego bły sku. Dzisiaj chodzi ty lko o interesy . Ma zarumienione policzki, mruży piwne oczy . Sarah powoli unosi broń – tę samą, którą Renzo dał jej w Mosulu, tę samą, z której zastrzeliła Christophera – kiedy mężczy zna zaczy na wy wijać obrzy nem i krzy czy : – Nawet o ty m nie my śl! Dziewczy na zamiera, ale nie opuszcza pistoletu. Uniosła go na ty le, że jeśli żadne z nich się nie ruszy , a ona naciśnie spust, odstrzeli mu prawą stopę. Za to on może wy walić jej dziurę w piersi, co daje mu pewną przewagę. No i ma samolot. Renzo odzy wa się oschły m, poważny m głosem: – Jeśli we mnie wy celujesz, strzelę. I ty le sobie pogadamy . Oboje padniemy trupem i na ty m się skończy . – Okej – przy takuje, ale nadal nie opuszcza broni. – Kiepsko wy glądasz. – Jak mówiłam, miałam ciężki poranek. – Gdzie jest Jago, Cahokianko? I nie gadaj pierdół, że nie przeży ł. – Ale nie przeży ł. Jeśli poczujesz się przez to lepiej, wiedz, że też mi się dostało. – Nic mnie to nie obchodzi. Mów, co się stało. I mówi. Nawet o eksplozji, którą sły szała w kanałach, ale nie wspomina o cichy ch krokach, nie jest nawet pewna, czy jej się nie przy widziało. Nie może wzbudzić podejrzeń Renzo, ujawnić, że jest na skraju kompletnego załamania nerwowego. Dlatego też nie mówi mu o krzy kach w samochodzie, o płaczu, o ty m, że ledwie się trzy ma, że mała część jej podpowiada, aby uniosła broń i zakończy ła tę żenadę. – Czy li kiedy przejechał pociąg, nie sprawdziłaś, co z nim? – py ta Renzo, gdy Sarah dociera do finału swojej opowieści. – Nie by ło go tam. Zobaczy łam ty lko kawałek jego koszuli. Pewnie przy warł do czoła pociągu, a mnie szukało trzy dziestu ludzi. Trzy dziestu zabójców. – Ty też jesteś zabójcą. – Tak. – Ale jego nie zabiłaś? – Co? Nie! Czuje ucisk w żołądku. Drga jej lewe oko. Czy zabiła Jago? Zastrzeliła przecież Christophera. Świadomie. A może fakty cznie zabiła też i Jago? Nie. To niemożliwe. Pistolet lekko trzęsie się jej w dłoni. Wiatr się wzmaga. Nie wy trzy ma dłużej, zaraz eksploduje, wy buchnie. Znowu coś w niej pęknie. – Co jest, Cahokianko? Czego się boisz? – Niczego, mówiłam ci. Jestem trochę rozbita. Kocham Jago. Kochałam. By ł… by ł jedy ny m mężczy zną, który poznał prawdziwą mnie. Który znał mnie całą. – Miłość – cedzi przez zęby Renzo, czemu towarzy szy cmoknięcie. – Ostrzegałem go.
– Chy ba nie posłuchał. – Bez jaj. I dlatego nie ży je. A przy najmniej tak twierdzisz. – Jest martwy – potwierdza cicho. Sarah widzi, że Renzo namy śla się intensy wnie nad ty m, co usły szał. – Dobra. Czy li przy szłaś tutaj, żeby m cię stąd zabrał, tak? – Na to liczy łam. Tutaj zrobiło się za gorąco. Muszę lecieć do domu. Zobaczy ć mój lud. – I co, po lądowaniu miałby m ży czy ć ci wszy stkiego dobrego? Pożegnać się i już? – Nie jestem pewna, czy mogłaby m ci dać coś, czego jeszcze nie masz, Renzo. Jeśli chcesz pieniędzy , zapłacę ci. – Nie obrażaj mnie. Chcę przeży ć. Tak jak i ty chcę, żeby mój lud przeży ł. Żeby mój Gracz wy grał. – Przy kro mi – mówi, z cały ch sił próbując ukry ć czający się w jej piersi strach. Ma prawo zapytać, czego tak się boję. – Masz Klucz Ziemi? – Tak. – Niech no to ogarnę. Prawdopodobnie zostałaś wciągnięta na listę poszukiwany ch każdej między narodowej organizacji, FBI, MI6, Mossadu, CIA, Interpolu i chcesz zabrać Klucz Ziemi do domu? Ciekawe, Cahokianko. Skoro dopadli cię w Londy nie, czemu nie mieliby znaleźć cię także i w Amery ce, co? – Muszę lecieć do domu, Renzo. Zanim wrócę do Gry . Muszę. – Senty mentalne pierdoły . – Co? Mężczy zna my śli przez chwilę. – Posłuchaj mnie. Posłuchaj uważnie. Pierdol się. Nigdzie cię nie zabiorę. Na moje oko mogłaś zabić Jago, żeby usunąć go z drogi. A może nadal ży je, złapali go i muszę mu pomóc. Mogłaś nawet zabrać mu Klucz Ziemi. Nie ma pojęcia, co powiedzieć. Żałuje, że jest Graczem, który zdoby ł Klucz i zapoczątkował Zdarzenie. Żałuje jak niczego innego. Nawet bardziej niż tego, że zastrzeliła Christophera. Po ośmiu sekundach odzy wa się: – Mówię prawdę, Renzo, przy sięgam na honor mojego ludu i wszy stkich jego Graczy , moich przodków, naszą historię sprzed historii. Nie zabrałam mu go. To ja miałam Klucz przez cały czas przy sobie… mam… ale uznaliśmy , że się podzielimy . Renzo podchodzi do niej o pół kroku, jakby miał problem z rozumieniem słów. – Uznaliście, że się podzielicie. – Tak. – I niby jak mieliby ście to zrobić? Powiedz mi, jak? – Przecież wiesz, że graliśmy razem. Chcieliśmy znaleźć inne klucze i spróbować… Mężczy zna jest tak zaskoczony ty m, co sły szy , że rozluźnia palce trzy mające obrzy na. – Chcesz mi powiedzieć, że planowaliście wy grać… wspólnie? – Tak – przy takuje Sarah. – Me cago en tu puta madre! – wy krzy kuje Renzo. Bluźnierstwo to dla niego zby t wiele. Podchodzi o kolejne pół kroku, nieostrożnie opuszcza obrzy na o dwa cale. Jedy ne, czego jej potrzeba, to chwila nieuwagi. Robi piruet niczy m tancerka, a wtedy Renzo dochodzi do siebie, unosi broń i strzela. Głośny huk. Nieduża chmura niebieskawego dy mu. Ostre jak ży letki kawałki śrutu odbijają się od złomu zaściełającego pole przy pasie startowy m.
Chy bił. Zanim zdąży wy celować i nacisnąć spust raz jeszcze, Sarah dopada do niego. Lewy m łokciem uderza go w ramię, które aż chrupie. Renzo leci do przodu, mało co nie wy puszczając broni z rąk. Sarah znów się obraca i staje za nim. Uderza go lufą w dół pleców, sły szy chrzęst stawów kręgowy ch. Mężczy zna jęczy z bólu. Próbuje uciec, ale dziewczy na jest zby t szy bka. Wy ciąga lewą nogę i przewraca go na ziemię, a kiedy pada, wali go pistoletem w plecy . Renzo chce się zasłonić przed upadkiem i ry je kny kciami o asfalt, ale nadal trzy ma obrzy na. Udaje mu się uniknąć uderzenia twarzą o pas, choć ty lko o kilka cali. Usiłuje się podnieść, lecz Sarah znowu okazuje się szy bsza. Pada na kolana i siada na nim okrakiem. Wy mierza mu cios przedramieniem w ty ł głowy i ty m razem Renzo wali twarzą w ziemię. Łamie nos w dwóch miejscach, leje się krew, czuje w zatokach ucisk, jakby chciało mu się kichać, jego oczy momentalnie wy pełniają się łzami. Sarah akrobaty czny m ruchem wy gina prawą nogę, pozbawiając Renzo broni, a przy okazji łamiąc mu mały palec. Obrzy n kręci bączki na asfalcie, odlatując na 11 stóp od swojego właściciela. By ły Gracz ignoruje przenikający jego ciało ból i próbuje się podnieść. I tak dał jej już zby t duże fory . Czuje, że nie napiera na niego tak mocno bronią, inaczej rozłoży ła ciężar ciała. Obróci się i ją złapie. Może i nie jest tak szy bki jak ona, ale z pewnością ma więcej siły i oboje to wiedzą. Musi ją ty lko chwy cić. Robi obrót, wy wracając Sarah. Rzuca się naprzód z wy ciągnięty mi rękoma, podczas gdy dziewczy na wy machuje nogami pod dziwny m kątem. Renzo chce złapać ją za koszulę, ale jego palce drapią powietrze. Kątem oka dostrzega pistolet. Próbuje chwy cić ją raz jeszcze, ty m razem lewą ręką. Na twarzy dziewczy ny maluje się skupienie i złość. Lewą nogą oplata jego klatkę piersiową i uderza Renzo czy mś twardy m w czubek głowy . Potem ciągnie go za kostkę. Zanim mężczy zna zdąży się połapać, co się dzieje, zakłada mu zapaśniczą czwórkę. Prawe ramię by łego Gracza zostało przy gniecione i jest bezuży teczne, lewe ma wy kręcone do ucha, nie może ruszy ć ani tułowiem, ani szy ją, z oczu lecą mu łzy . Sarah jest pod nim, leży na ziemi, unosząc miednicę, wszy stkie jej mięśnie albo pchają, albo ściskają. Renzo próbuje się wy swobodzić, wierzga, żeby ją z siebie zrzucić, ale to bezcelowe. Sarah ściska, ściska, ściska… – To nie musi tak wy glądać – mówi dziewczy na, a w jej głosie nie sły chać zmęczenia. Jest przecież Graczem. A on nie. Już nie. To oczy wiste dla nich obojga. Renzo usiłuje powiedzieć: „Musi. Złamałaś mi nos, rękę i, by ć może, zabiłaś mojego Gracza. Nie może by ć inaczej”, ale z jego ust doby wa się jedy nie: – Msi. Złmałśkę. Czej. Ściska. Ściska. Ściska. Renzo zaczy na mdleć. – Jeśli podasz mi instrukcję startową, puszczę. – Prdlsie – bełkocze, pokazując jej środkowy palec lewej dłoni. – Okej. Sama się domy ślę. Ściska. Ściska. Ściska. Jest tak dobra, tak wy szkolona, tak niezawodna, że nawet nie my śli, nie poddaje się emocjom. I zdaje sobie sprawę, że to właśnie przy prawia ją o strach. Boję się siebie. Boję się tego, kim się stałam. Ale nie na ty le, żeby przestać ściskać. I pewnie dalej ściskałaby Renzo, odcięła mu dopły w powietrza i uśmierciła, gdy by nie fakt, że
kiedy ty lko jego ciało zaczy na flaczeć, zza drzew wy łania się jakaś postać – Sarah, co ty , do cholery , wy prawiasz? To Jago Tlaloc, Olmek.
DOATNet/Odszyfrowana wiadomość/JC8493vhee938CCCXx OD: TYLER HINMAN DO: Doreen Sheridan
L – Przed chwilą dostałem tę wiadomość od S i chciałem się nią podzielić z zaufaną koleżanką. Nie brak tutaj użytecznych i potencjalnie niebezpiecznych informacji, które nie mogą wpaść w niepowołane ręce. Zaopiekuj się nimi.
<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<< Teraz, gdy zbliża się Endgame, poczułam się w obowiązku ujawnić nieco więcej o Niegodziwym. Oto niepolukrowana prawda o Ea. Jest diabłem przycupniętym na ramieniu. Umiłowaniem przemocy, jakie w sobie nosimy. Nienawiścią kryjącą się w naszych flakach. Czystą niegodziwością Pochodzi Stamtąd. I, jak wiesz, przez długi czas udawał, że jest moim ojcem. Ale to potwór. Przybył tutaj przed niemal 10 000 lat jako obca forma życia, jako Stwórca. Lud Mu widział w nim posła. Miał się zająć stworzeniem technologicznej i społecznej podstawy, która pozwoliłaby się ludzkości rozwinąć na tyle, aby mogła służyć Stwórcom bez końca. W konsekwencji stał się dla Mu kimś w rodzaju półboga, kimś, kto pokazał im magię. Cuda. I tak wysoka rada Mu, Bractwo Węża, wzięła na siebie rolę jego akolitów i zagorzałych protektorów. Ale Ea był Stwórcom zbędny, uważali go za butnego młodzika, który musi się jeszcze sporo nauczyć. Mieli nadzieję, że ta misja go naprostuje. Tymczasem Ea tak wczuł się w swoją rolę zbawiciela, że zaczął wierzyć w kłamstwa, którymi karmił ludzkość, i, co najgorsze, coraz częściej wykazywał niesubordynację względem przełożonych. Stwórcy uznali, że Ea jest stracony, Mu muszą zostać wybici co do nogi, a ich szczątki
rozrzucone na krańcach Ziemi. Czyn ten miał raz na zawsze zasiać w sercach ludzkości pierwotną traumę – strach – ropiejący i gnijący, a to żyzna ziemia, w której Niegodziwość może zapuścić swe korzenie i rozrastać się przez tysiące lat. Zesłali więc wielki kataklizm, gniew z wnętrza Ziemi, złość lawy i kipiących fal, które przykryły kontynent Mu; z ich ludu przy życiu pozostała zaledwie garstka dryfująca przez oceany, niepewna swojego losu. Ea był martwy, a jego zwolennicy pogrążyli się w żałobie. Lecz pycha Ea niespodziewanie umożliwiła mu powrót. Korzystając z tego, czego ich nauczył, starożytne Bractwo wskrzesiło swego mistrza i wlało jego esencję do męskiego ciała, które zostało mu w tym celu ofiarowane. Od tej chwili Ea miał powłokę ludzką, choć umysł obcy. Do dziś nie rozumiem, jak to się stało, ale uczynił swe ciało nieśmiertelnym i zamieszkuje je po dziś dzień. Goście powracali na Ziemię w kolejnych stuleciach, przypatrując się swojemu stworzeniu, członkom 12 ludów. Zniewolili wielu, zebrali złoto, ogłosili się bogami i umocnili swój status istot nadprzyrodzonych, którego człowiek prehistoryczny i neolityczny nie kwestionował. Przez cały ten czas Ea pozostawał w ukryciu, po cichu wzmacniając swoją moc i przeklinając tych, którzy go zostawili, aby dokonał żywota na tej żałosnej planecie. Ale im bardziej nienawidził swoich braci i sióstr z odległego zakątka galaktyki, tym większą niechęcią pałał również do ludzi. Odbierał ich jako małostkowych, nieroztropnych, naiwnych, prymitywnych i brutalnych. Gardził nimi, a pogarda jego była tym większa, że zmuszono go do życia między nimi. Dlatego ujarzmił ich strach, ludzką gorliwość do wiary w byle co oraz skłonność do najdzikszej przemocy i uczynił swoimi poddanymi. Nauczył ludzi, że są niczym, że zbawienia powinni szukać poza swym umysłem, że to, co inne, wzbudza lęk i musi zostać zniszczone. Nauczył ich niegodziwości. A dzięki swoim naukom stał się potężny, bogaty i wpływowy. Dysponował, i nadal dysponuje, nieograniczonymi środkami. Jego umysł, choć zatruty, jest ostry jak brzytwa. To CZYSTE zło. W całej historii ludzkiej Ea pojawia się jako consigliore wpływowych osób, popychający do sadystycznych podbojów. Szeptał do ucha ludziom takim jak faraon Totmes II, cesarz Karakalla, Hugh Capet, Tomás de Torquemada, Adam Weishaupt i Josef Mengelev. Był przynajmniej częściowo odpowiedzialny za każdą z wojen, religijną i niereligijną, każde ludobójstwo, każde masowe okrucieństwo w historii ludzkości.
Każde bez wyjątku. Mimo że pochłaniało go utrudnianie ludziom życia, Ea przez cały czas tak naprawdę czekał na rozpoczęcie obiecanego Dnia Sądu znanego pierwszym ludom – a teraz także nam – jako Endgame. Jego cel jest prosty i przerażający: pozwolić Endgame wybrzmieć, zabić tak wielu ludzi, jak tylko się da, i uniemożliwić swoim braciom i siostrom powrót do Układu Słonecznego. Chce mieć tę planetę – naszą planetę – tylko dla siebie. Aby móc stworzyć świat całkowicie mu poddany. Wieczny dziki plac zabaw. I choć podzielamy pragnienie Ea, żeby przepędzić Stwórców z tej części wszechświata, nie możemy mu pozwolić zrealizować swojej chorej wizji, którą roi od czasów starożytnych. Musimy go powstrzymać. Musimy znaleźć sposób. MUSIMY. Twój S. >>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>
ALICE ULAPALA Samolot linii Lufthansa, lot numer 341, schodzący do lądowania Z: Kuala Lumpur Do: Berlina
Alice budzi się z kolejnego aż nazby t wy razistego snu. Las płonął, z kłębów dy mu wy biegły zwierzęta ciągnące ku schronieniu. Prosto w wy ciągnięte ramiona dziewczy nki, Małej Alice Chopry . Dziecko uśmiechało się, by ło szczęśliwe, radosne. Nie bało się tak jak w poprzednich snach Alice. Lśniło złotem i srebrem, a blask by ł tak mocny , że utrzy my wał jęzory ognia z dala, kiedy zwierzęta przy cupnęły w aurze ochronnej. Blask. Jak podczas jasnego, słonecznego dnia. Jak lejący się z nieba w południe żar. I wtedy rozumie. Alice uderza się w głowę. – Niech mnie chuj upali – mówi, odwracając się do siedzącego na fotelu obok niej mężczy zny . – Mała Alice jest Kluczem Niebios! Pasażer w szerokich spodniach, który jakiś czas temu przekroczy ł 20 rok ży cia, na szy i zawieszone ma duże słuchawki. Nosi okulary przeciwsłoneczne firmy Oakley . Jego alkoholowy oddech sugeruje kilka wy pity ch whiskey . Spogląda na Alice, która przez całą podróż nie odezwała się do niego ani słowem. – Nie gadaj – mruczy . – Ano! Pieprzeni keplerzy wciągnęli w to dziewuszkę. Uwierzy sz? Mężczy zna czka i obraca się do Alice. – Kurcze, chy ba silna jesteś. – Żeby ś wiedział. Silna jak tur. Ale co ty możesz wiedzieć. Chłopak się śmieje. – No nic. – Poprawia okulary i nachy la się bliżej, siadając na krawędzi fotela. – Co wtedy mówiłaś? Kepler? Kto to, do cholery ? – Drań, ot co. Chudy , wy soki, niebieska skóra. Taki pierdzielony Smerf. – Smerfy są małe. – Ale te są wy sokie. My ślą, że rządzą wszechświatem. – A rządzą? Boże, dzięki ci za pijaków – my śli Alice. – Będą gadać o wszystkim. Biorą każdy temat na poważnie. Smerfy, na rany Chrystusa! – No w sumie to tak. Pies ich trącał. Dziewczy nka! I to jeszcze córka Shari! – Jesteś ustawiona z który mś z ty ch gości w Berlinie? – Co? Nie. To tchórze. A przy najmniej tak my ślę. Nie da się ich spotkać, nie łażą sobie, ot tak, po Ziemi. Jeszcze nie.
– Aha, czy li to kosmici. – Ta – mówi Alice, jakby mężczy zna by ł imbecy lem. – Ale w Berlinie widzę się z kimś inny m. Z chłopakiem. Sporo można o nim powiedzieć, ale nie to, że jest tchórzem. Taki mały gnojek jak Ned Kelly . Pasażer nie ma pojęcia, kim jest Ned Kelly , lecz nie drąży tematu. – Jakiś twój chłopak? – Kurde, nie rozśmieszaj mnie. Rozmowę przery wa im komunikat szefowej pokładu. Kobieta mówi, że będą na ziemi już za 20 minut. – Idę się odlać, kolego. – Jasne. Alice kieruje się do toalety w klasie biznes. Z każdy m krokiem coraz głośniej sły szy ostre pikanie dochodzące gdzieś z wnętrza głowy , które nasila się, im bardziej zbliża się do Donghu, Baitsakhana. Mentalny nadajnik jest niczy m trójwy miarowa mapa, pośrodku której stoi ona. Odczuwaną przez nią głębię podkreśla fakt, że znajduje się na pokładzie samolotu, nad ziemią. Mapa rozciąga się w każdy m kierunku, a jej krawędź definiowana jest przez pikanie. Kiedy Alice by ła na drugim końcu świata, dźwięk dobiegał z daleka i by ł słaby , ale rozpoznawalny . Teraz, kilkaset mil od źródła, sły szy go głośno i wy raźnie. Mapa skurczy ła się odpowiednio i teraz dziewczy na może sprawniej nawigować. Ba, dźwięk jest tak czy sty i głośny , że prawdopodobnie trafiłaby do Baitsakhana, idąc z lotniska z zawiązany mi oczy ma. Nie by łoby to rozsądne, ale mogłaby to zrobić. Alice rozpina spodnie, opuszcza je i siada na desce. Zastanawia się, czy Baitsakhan dorwał kolejnego Gracza, czy torturuje go, chcąc wy ciągnąć informacje o kluczach, tak jak wtedy od Shari, czy poczy nił jakieś postępy w Grze. Ciekawi ją, czy nie jest przy padkiem ranny , a jeśli tak, to czy znalazł kogoś, kto go opatrzy ł. Może się ukry wa. Bo jeśli to on zdoby ł Klucz Ziemi, pewnie wziął parę dni urlopu, żeby napawać się sukcesem, tak jak zrobiłby każdy socjopata. Socjopaci potrafią by ć zabawni. Zawsze są tacy zdziwieni, kiedy umierają. Alice wstaje, podciąga spodnie i my je ręce. Komunikat dobiegający z głośnika każe jej naty chmiast wrócić na miejsce. Za niecałą godzinę będzie już na niemieckiej ziemi. Pojedzie do hotelu, by się zameldować. A jeśli Donghu się ruszy , podąży za nim. A jeśli nie, pójdzie spać. Polowanie zaczeka do jutra.
– Mamy wiadomość z ostatniej chwili. Ujawnienie korespondencji mailowej naukowca z NASA spowodowało wybuch paniki w niektórych nadmorskich miejscowościach Nowej Anglii i Stanach Środkowoatlantyckich. Na miejscu jest Mills Power, który powrócił właśnie ze Stonehenge. Mills? – Dobry wieczór, Stephanie. – Dobry wieczór. E-mail wysłany rzekomo przez pracownika NASA Williama Wallace’a stał się przyczyną niezłego zamieszania. Co możesz nam powiedzieć? – Cóż, jestem w kwaterze głównej NASA Jet Propulsion Lab, Laboratorium Napędu Odrzutowego, lecz pomimo usilnych prób nie udało mi się skontaktować z panem Wallace’em. Zdobyłem za to pisemne potwierdzenie, że niejaki Bill Wallace, geolog planetarny z doktoratem obronionym na CalTech, faktycznie pracuje przy programie NEO. – NEO, czyli… słowo wyjaśnienia dla widzów przed telewizorami. – Near Earth Object, Stephanie. Obiekty bliskie Ziemi. Zespół ten zajmuje się krążącymi w pobliżu naszej planety asteroidami i oblicza prawdopodobieństwo uderzenia. – Interesujące, szczególnie w świetle ostatnich wydarzeń. – Owszem. – I czego się dowiedziałeś o nim lub o treści jego e-maila? – Niewiele. Poza zweryfikowaniem statusu zatrudnienia pana Wallace’a NASA ani nie potwierdziła, ani nie zaprzeczyła istnieniu gigantycznej asteroidy Abaddon, która, jeśli dać wiarę owemu krążącemu e-mailowi, kieruje się ku Ziemi. – Cóż, Mills, niektórzy twierdzą, że brak stanowczego zaprzeczenia już sam w sobie jest wystarczającym dowodem prawdziwości tych słów. Czy to jednak nie jest dziwaczne zachowanie ze strony NASA? To przecież agencja rządowa i w świetle ostatnich tragicznych wydarzeń… – Wbrew pozorom jest to działanie niepozbawione sensu, lecz praktycznie wszystkie dane i obrazy pozyskane przez JPL i NASA mają służyć ludziom – nie tylko Stanom Zjednoczonym, ale całemu światu. Przeważnie o podobnych odkryciach informuje się na stronie internetowej, aktualizowanej raz na tydzień, a czasem nawet codziennie. Jeśli e-mail pana Wallace’a nie okaże się psikusem, będziemy mogli mówić o bezprecedensowym działaniu JPL, mającym na celu zachowanie informacji w tajemnicy. – Nie chciałabym przyklaskiwać zwolennikom teorii spiskowych, Mills, ale skoro NASA zataja informacje, to czy rząd, dbając
o interes opinii społecznej, nie powinien wypuścić jakiegoś, no, oświadczenia w tej sprawie? – Jeśli wydarzenia na Wschodnim Wybrzeżu, czyli gromadzenie zapasu wody, długie na mile kolejki do stacji benzynowych, wypłacanie gotówki z kont oraz, co znamienne, nagły boom na zakup broni i amunicji przez sieć, są jakimś wyznacznikiem, niewiedza może być równie destruktywna, co poznanie prawdy. – Wygląda na to, Mills, że ludzie szykują się na koniec świata. – Naprawdę myślę, że to przesada, Stephanie. To przecież pojedynczy, do tego niezweryfikowany e-mail. Ale tak, masz rację. Ci ludzie szykują się na koniec świata.
vi
AISLING KOPP Między narodowy port lotniczy im. Johna Fitzgeralda Kennedy ’ego, kontrola imigracy jna, terminal 1, pokój E-117, Queens, Stany Zjednoczone
Fajnie – my śli Aisling, kiedy oficer operacy jny McCloskey kończy swoją ty radę słowami o ściśle tajnej rządowej grupie bojowej, która ma przy jść jej z pomocą. – Tyle że ja nie chcę pomocy „swoich największych fanów”. Lecz nie odzy wa się ani słowem. Nie kupuje w pełni oferty złożonej przez McCloskey i ma pewność, że agentka coś ukry wa. Ba, jest przecież z CIA. Kłamanie to jeden z jej obowiązków, co nie? Aisling chce się jednak wy dostać z tego pokoju, więc zbiera się w sobie i mówi spokojnie: – Dzięki, McCloskey . Przy jmuję propozy cję. Z przy jemnością. Trudno się samemu uporać z Armagedonem. – Fakt. – Ale jeśli nie masz nic przeciwko, chciałaby m poznać swoją druży nę. McCloskey wy ciąga do niej dłoń. – Pewnie, ty lko przy pieczętujmy umowę. Dziewczy na wstaje i ściska smukłą, atrakcy jną dłoń kobiety . Żadna z nich nie pozwala sobie na uśmiech. Zamek w drzwiach szepcze swoje raz, dwa, trzy i McCloskey mówi: – Idziemy . Wy ciąga z kieszeni plakietkę na cienkim łańcuszku i zawiesza sobie na szy i. Prowadzi Aisling z powrotem do zatłoczonej hali, gdzie odby wa się kontrola imigracy jna. Zatrzy mują się przy tej samej grupce żołnierzy K-9, która eskortowała Latenkę. Jeden z nich podaje McCloskey pistolet w kaburze, a ona przy pina go sobie do pasa. Aisling patrzy na mężczy zn, ale ci nie zwracają na nią uwagi. To ty lko trepy pochłonięte wy kony waniem poleceń. Dziewczy na idzie za McCloskey przez punkt odbioru bagażu. Podchodzą do starszego mężczy zny przeciętnego wzrostu, o skołtunionej brunatnej brodzie przeplecionej paskami siwizny . Ma na nosie okulary w okrągły ch, złoty ch oprawkach, przez co przy pomina Steve’a Jobsa. Jeśli Aisling miałaby zgadnąć, która ze znajdujący ch się na lotnisku osób jest szpiegiem, ten mężczy zna by łby jej ostatnim wy borem; co zapewne tłumaczy , czemu akurat on robi to, co robi. – To oficer prowadzący Griffin Marrs – mówi McCloskey , przy stając. – Cześć, Marrs – wita się Aisling. – Siemanko – odpowiada; na ramię zarzucony ma należący do niej bagaż podręczny i pokazuje na leżącą obok niego torbę. – Niezłego tam gnata upchałaś – dodaje nosowy m, monotonny m głosem nałogowego palacza trawy . – Mam między narodowe pozwolenie. Mężczy zna marszczy brwi. – I to też pod fałszy wy m nazwiskiem. Imponujące. – Jestem Graczem i mam swoje sposoby .
Marrs zerka na McCloskey . – No, chociaż mamy w garści tego wróbelka, co trzeba. – O, co do tego nie mam żadny ch wątpliwości – mówi McCloskey . – Gotowa poznać oficera Jordana? – zwraca się do Aisling. Dziewczy na odpowiada oszczędny m skinieniem głowy . – Im szy bciej, ty m lepiej. Czas leci. – Istotnie – mruczy Marrs. McCloskey idzie przodem, za nią Aisling, potem Marrs. Agentka podaje ostatniemu przed wy jściem urzędnikowi imigracy jnemu kartkę papieru. Aisling nie widzi, co na niej jest; dostrzega ty lko pieczęć CIA i blok tekstu. Mężczy zna czy ta ją, a McCloskey i Marrs przedstawiają swoje dokumenty . Wszy stko odby wa się w kompletny m milczeniu. – Miłego dnia, proszę pani – mówi urzędnik, kiedy Aisling go mija. Idą przez terminal i wy chodzą prosto na grupkę ludzi stłoczony ch za metalową barierką, czekający ch na swoich bliskich przy latujący ch z różny ch stron świata; ubrani są w T-shirty , jeansy , garnitury , sari, bluzy , mundury ; trzy mają kwiaty , pluszaki, nieduże kartki papieru. Są pośród nich dzieci, żony , kuzy ni i dziadkowie. Aisling i jej nowi przy jaciele przechodzą obok falangi kierowców limuzy n trzy mający ch tablety lub tabliczki z imionami – Singh, X. James, Örnst, Friedman, Ngala, Hoff, Martin. Opuszczają lotnisko. Przy krawężniku czeka na nich czarny cadillac CTS z włączony m silnikiem. Kierowca kry je się za przy ciemniany mi szy bami. McCloskey otwiera ty lne drzwi. – Proszę – mówi. Aisling zauważa, że samochód ma niskie podwozie – jest opancerzony – a przednie siedzenia są oddzielone od ty lny ch przezroczy stą ścianką. – Niezła fura – podsumowuje dziewczy na, podchodząc do otwarty ch drzwi. – Szczególnie jak na rządowe auto. – Powiedziałam ci, jesteśmy doskonale wy posażeni. – McCloskey puchnie z dumy , opierając się jedną ręką o samochód, a drugą trzy mając na pistolecie ty pu Berretta 92FS. Marrs wkłada torbę do bagażnika i przechodzi na drugą stronę auta. Otwiera ty lne drzwi od strony pasażera. Ma zamiar usiąść obok Aisling. Może McCloskey również, a ją posadzą na środku, gdzie z pewnością będzie jej niezwy kle wy godnie. Nie chcę waszej pomocy. Aisling schodzi z krawężnika i odwraca się spokojnie do McCloskey . Stawia stopę na krawędzi fotela. Za plecami sły szy bip-bip-bip nawracającego autobusu, a potem, z dalszej części ulicy , przeciągający się ry k chodzącego na coraz wy ższy ch obrotach silnika motocy kla. Bez wątpienia szy bkiego motocy kla. Aisling podnosi drugą nogę, ale zamiast postawić ją na stopniu, wy bija się i uderza McCloskey stopami w klatkę piersiową tak mocno, jak ty lko potrafi. Nie chcę waszej pomocy! Agentka leci na chodnik, z trudem chwy tając powietrze, podczas gdy Aisling robi salto do ty łu, przeskakując na drugą stronę samochodu, nogami do przodu. Zahacza stopami o szczękę i ramiona Marrsa, który z łomotem uderza o drzwi auta. – Co jest…!? – stęka. Dziewczy na ląduje pewnie i się obraca. Po trzech krokach osiąga pełną prędkość, na jaką ją stać, rzuca się pędem, obiegając cofający autobus i na kilka cenny ch sekund znikając z oczu agentom amery kańskiego wy wiadu. – Stój! – McCloskey zdoby wa się na krzy k. I jeszcze jeden.
I kolejny . Aisling nie ma czasu się obejrzeć, ale zgaduje, że agenci wy ciągnęli już broń. Biegnie ku szczupłemu mężczy źnie na czarno-srebrny m sportowy m motocy klu BMW S1000 RR; sprzęt jest na jałowy m biegu. Facet ma na sobie kombinezon z wy ściółką i kask. Nie zwraca uwagi ani na wrzawę, ani na rudowłosą dziewczy nę, która pędzi do niego od prawej. Aisling zwalnia ślizgiem, sięga, łapie motocy klistę za kostkę i unosi. Mężczy zna, zaskoczony , spada bokiem z pojazdu i rozpłaszcza się na chodniku, zza wizjera kasku dobiega zduszony krzy k. – Powiedziałam stój! – ledwie sły szy nawoły wania McCloskey . Latenka łapie motocy kl, wskakuje na siodełko, chwy ta za kierownicę i dodaje gazu. Po paru sekundach jest już z dala od hali przy lotów i jedzie z prędkością 85 mil na godzinę w stronę wy jazdu, lawirując pomiędzy samochodami osobowy mi, taksówkami i niebieskobiały mi autami służb lotniskowy ch. Jedno z nich bły ska sy gnałem i rusza w pościg. Nigdy jej nie złapią. Aisling przy śpiesza do 95, 103, 112, 119, motocy kl szumi przy jemnie na 5 biegu przy 8000 obrotów na minutę. I dopiero się rozkręca. Jest zdolna wy dusić z tego sprzętu jeszcze 60 albo 70 mil na godzinę, zanim silnik powie stop. Nie mija nawet minuta, a Aisling jest już na prowadzącej z lotniska drodze szy bkiego ruchu i krąży pomiędzy podziurawiony mi i konfundujący mi rozjazdami wy chodzący mi na Belt Parkway . Dwa szare malibu wy ry wają się na autostradę przed motocy kl, wy padając z North Conduit Avenue. Aisling podejrzewa, że to zwy kli gliniarze, ale pod przy kry wką, a nie część ekipy McCloskey . Podjeżdża do lewego pobocza, muska trawę, mijając osobówki i SUV-y . Policjanci nadal próbują zajechać jej drogę. Aisling zwalnia do 79 mil na godzinę i, choć to ry zy kowny manewr, skręca gwałtownie pomiędzy escalade i niedużego smarta, z piskiem opon zjeżdżając wy jazdem 17N. Ty lne koło podskakuje i ślizga się, zanim na powrót odzy skuje przy czepność i pędzi po jezdni. Aisling zmienia bieg, dodaje gazu, podnosi przednie koło i rusza na zachód. Śmiga przy pełnej prędkości obok toru wy ścigów konny ch Aqueduct, odsadzając dwa oznakowane samochody policy jne i jednego szarego tajniaka z autostrady . Pędzi slalomem pomiędzy autami przy 111 milach na godzinę, na 3 biegu, nie stając na czerwony ch światłach. Zerka w lusterko i dostrzega należącego do CIA cadillaca, który grzeje kawałek za nią, bły skając światłami; czerwone snopy jarzą się zza osłony chłodnicy . McCloskey się zbliża i jeśli ją złapie, nie będzie zby t pobłażliwa. Nie powiedziałaś mi wszystkiego, McCloskey. I mnie nie złapiesz. Aisling wrzuca 4 bieg, zawraca za ciężarówką i skręca ostro w Linden Boulevard, gdzie znajduje długi, szeroki i prosty pas drogi. Ale w połowie ustawił się migający światłami policy jny komitet powitalny . Radiowozy blokują jezdnię, mundurowi stoją z wy ciągniętą bronią gotową do strzału. Aisling naciska hamulec i sprzęgło, redukuje bieg i skręca w Drew Street, przecinając dwa pasy . Dociska gaz i pędzi, pędzi, pędzi, ale przed nią wy jeżdża kolejny radiowóz. Pieprzyć go. Zabawimy się w cykora. Wciąż pędzi, pędzi, pędzi… Policjant nie rezy gnuje. Żadne z nich ani drgnie, żadne nie skręca. Zderzą się. Aisling wy obraża sobie tę chwilę. Przeleci przez kierownicę i prawdopodobnie będą zeskroby wać jej mózg z asfaltu. Jeśli przeży je, to raczej na pewno ją złapią. A gdy by udało jej się uciec,
będzie tak pokiereszowana, że pogrzebie szanse na przetrwanie Endgame. Ale w ostatniej chwili radiowóz hamuje i, prawem fizy ki, ry je po jezdni przednim zderzakiem, aż lecą iskry . Aisling znowu unosi przednie koło, przejeżdża po dachu samochodu i wy skakuje w powietrze. Ląduje trzy dzieści stóp dalej, odbijając się mocno od asfaltu; ledwie udaje jej się utrzy mać kierownicę prosto. Za plecami sły szy dwa wy strzały , ale oddane na chy bił trafił, niezdarne. Skręca w następną uliczkę, przejeżdża przecznicę i zatrzy muje się obok nowego apartamentowca. Hamuje z poślizgiem przy stojącej na rogu grupce młodzieży , chudzielców i mięśniaków w czapeczkach z prosty mi daszkami i w szerokich spodniach spadający ch im z ty łków. Nie widują tutaj zby t często rudowłosy ch biały ch dziewczy n jeżdżący ch na warty ch 20 000 dolarów niemieckich motocy klach. – Joł, miłego dnia ci ży czę! – drze się jeden z nich, reszta wy bucha śmiechem. Aisling uśmiecha się, wy ciąga klucz ze stacy jki, zeskakuje z motocy kla i rzuca mu brelok. – Oddam motocy kl za czapkę – mówi, puszczając do niego oko. Rzuca się do biegu, zry wając z głowy chłopaka czarną baseballówkę z logiem Nets i, niczy m wy trawny parkourowiec, przeskakuje przez niskie żelazne ogrodzenie, znikając pomiędzy drzewami, który mi obsadzono teren wokół budy nku. Odprowadzają ją okrzy ki: – Ja pierdolę! – Poważnie? – Co jest…!? Idące chodnikiem babcie, małe dzieci i nastolatki patrzą na nią, kiedy biegnie przez osiedle. Rozważa wdrapanie się na dach któregoś budy nku i przeczekanie kry zy su, ale z pewnością zostałaby zauważona, a poza ty m gliniarze niedługo poślą za nią helikoptery . O ile już tego nie zrobili. Nie. Musi się dostać do domu, i to szy bko. Jeśli uda jej się tam dotrzeć i zdoła zabrać swoją torbę z zabawkami, która czeka w kry jówce w piwnicy , będzie mogła zniknąć na dobre. Zniknąć i grać. Uciec i nie dać się złapać. Powstrzy mać Zdarzenie, o ile to możliwe. A jeśli nie – wy grać. Samodzielnie. Natrafia na metalową siatkę, wdrapuje się na nią i zeskakuje po drugiej stronie. Znowu jest na ulicy . Sły szy w oddali sy reny i, jak się jej wy daje, nadlatujący z północy śmigłowiec. W tej części osiedla nie mieszka zby t wielu ludzi, ale ci, który ch spoty ka, patrzą na nią jak na niepasujący do obrazka element. Lecz, tak jak wielu ludzi z miasta, nauczy li się, że lepiej pilnować swojego nosa. Nikt więc nie zwraca uwagi, kiedy Aisling podchodzi do fioletowo--żółtej podrasowanej hondy civic, wskakuje do środka przez otwarte okno i uruchamia silnik w niecałe pięć sekund, zapewne ustanawiając rekord ulicy . Rozlega się koły szące samochodem narco-corrido bijące z głośników. Aisling przy cisza muzy kę, naciąga na głowę czapkę z logiem Nets i odjeżdża, nonszalancko kładąc rękę na kierownicy . Nakłada też na nos leżące na desce rozdzielczej ciemne okulary . Kieruje się na południe, przejeżdża kilka przecznic; obok niej śmiga rozkrzy czany radiowóz jadący ku Linden. Skręca na zachód. Przez ćwierć mili przy śpiesza, potem zwalnia i spokojnie przecina boczne uliczki, obierając kurs z powrotem na JFK. Ma nadzieję, że policja nie ustawiła blokady na Cross Bay Boulevard. Nie ustawiła. Mija niecałe pół godziny , kiedy bierze kolejny zakręt i wjeżdża na West 10 Street. Kolejne
dziesięć minut będzie kluczowe. Broad Channel to nic innego jak naturalny pomost przecinający Jamaica Bay . Policja, albo ta cała McCloskey , może ją tutaj łatwo przy cisnąć. Jeśli zablokują ulice, może uda jej się odpły nąć łodzią dziadka, ale nie by łoby to rozwiązanie marzeń. Krzy żuje palce i prosi o odrobinę fuksa. Parkuje cztery domy od cy rankowego bungalowu. Ani śladu policji. Otwiera drzwi i wy siada. Chowa ręce do kieszeni i idzie. Nadal nic. Ulica jest cicha. Przy śpiesza nieco, stając dopiero przy ogrodowy m krasnalu przed domem. Unosi jego czerwony spiczasty kapelusz i wy ciąga ze skrzata niedużą skrzy neczkę zabezpieczoną kłódką z zamkiem szy frowy m. Ustawia kombinację 9-4-6-2-9, otwiera ją i wy ciąga klucz. Podchodzi do frontowy ch drzwi. Raz jeszcze ogląda się przez ramię. Boeing 747 podry wa się do lotu z JFK. Szpak skubie coś przy dachowej ry nnie. Aisling otwiera drzwi. Popy cha je i wślizguje się go środka. Zamy ka je na zasuwkę. Ciemno. Wkłada prawy kciuk w nieoznakowane miejsce w ścianie. Zza warstwy farby prześwituje czerwone światło. Szuflada pod stolikiem otwiera się bezszelestnie. Dziewczy na, wodząc wzrokiem po kątach pokoju i kory tarzu, sięga po schowany w szufladzie, spoczy wający w piance pistolet Sig 226 z tłumikiem. Odbezpieczony . Jak zawsze. – Dziadku? – woła. Bez odpowiedzi. – Dziadku? To ja, Ais. Bez odpowiedzi. Przechodzi przez hall, mija schody i staje przy drzwiach prowadzący ch do piwnicy . Nadal rozgląda się po kątach, omiata całe pomieszczenie, z pistoletem uniesiony m i gotowy m do strzału. Nikogo tu nie ma. Jest sama. Stuka pięścią w ścianę. Unosi się drewniana klapka, odsłaniając ukry ty pod panelem zamek szy frowy . Insty nktownie, korzy stając jedy nie z pamięci ruchowej, kręci 59 w prawo, 12 w lewo, 83 w prawo, 52 w lewo, 31 w prawo. Rozlega się kliknięcie zwalnianego zamka. Aisling otwiera ciężkie drzwi – wy glądają na drewniane, ale naprawdę wy konane są z grubej na 3 cale stali – i zamy ka je za sobą. Światła zapalają się automaty cznie, kiedy ty lko bolce zamka przeskakują na swoje miejsce. Jest bezpieczna. Schodzi po schodach, mija dwa stojaki z bronią, spiżarkę, strój ochronny , sprzęt do nurkowania i szafę z kuloodpornego pleksiglasu, gdzie trzy ma broń do walki wręcz; część, pochodząca z czasów staroży tny ch, ma już wartość muzealną. I jest bezcenna. Dziewczy nę interesują jednak wy łącznie dwie torby wiszące na ścianie; jedna to plecak, druga worek na ramię. Przy gotowane na wy padek ucieczki. Jest tam wszy stko, czego mogłaby potrzebować. Odwraca się i staje przy szafie z pleksi. Przy kłada twarz do skanera siatkówki i wklepuje kod na alfanumery cznej klawiaturze. Sekwencja składa się z 25 cy fr i liter: GKI2058BjeoG84Mk5QqPlll42. 25 cy fr i liter, które zna na pamięć, odkąd skończy ła siedem lat (zawsze marudziła dziadkowi, że powinien zmienić szy fr, ale on nigdy tego nie zrobił). Drzwi się rozsuwają. Panuje tam starannie ustawiona temperatura. Aisling sięga po swoje ulubione ostrze, zakrzy wioną falcatę z 6 wieku p.n.e. – jedy ny wówczas stalowy miecz w całej Europie, broń, której ostra jak brzy twa klinga położy ła kres równo 3894 ży ciom. Celtowie lateńscy , wy wodzący się od staroży tny ch, którzy otrzy mali mądrość prosto od Stwórców, potrafią wy kuwać hartowaną stal od stuleci
i nikomu nie przekazali swojego sekretu. Stalowy miecz w 6 wieku p.n.e. by ł równie cenny , co magiczne ostrze. Wkłada schowaną w pochwie falcatę do płóciennego worka i wy chodzi z oszklonej szafy , która przy pomina raczej garderobę. Wraca na górę, światła za jej plecami migoczą. Gdy jest już w hallu, zamy ka za sobą stalowe drzwi i już ma opuścić dom, kiedy sły szy klaskanie. Zamiera. – Niezły pokaz, panno Kopp – odzy wa się siedzący w salonie mężczy zna. Aisling obraca się na pięcie. Niespodziewany gość ma na oko trochę ponad 40 lat. Zajął ulubiony fotel jej dziadka. Jest przeciętnej budowy i wzrostu, może mógłby zrzucić parę kilo, ale niczy m się nie wy różnia, jak staty sta na planie filmu, twarz w tłumie. Ma siwiejące włosy i zaczątki ły siny , kilkudniowy zarost na policzkach i brodzie. Zwy czajny człowiek, którego jedy ny m znakiem charaktery sty czny m jest długa blizna ciągnącą się od boku głowy do szy i. I nawet ona nie wy daje się specjalnie rzucać w oczy na by le jakiej facjacie intruza. Nosi niebieskie jeansy , jasnoszarą koszulkę w serek i czarne buty do biegania. Aisling nie zwróciłaby na tego mężczy znę uwagi, chy ba że celowałby do niej z poręcznego karabinku HK416. Tak jak teraz. Czerwony punkcik laserowego celownika krąży po jej gardle. Klaskał, uderzając otwartą prawą dłonią o udo. Leworęczny. Nie zgadłabym. Aisling nie unosi pistoletu. – Pewnie jesteś szefem McCloskey . – Brawo. – Masz jakieś imię? – Greg Jordan. – Ona czeka na zewnątrz? – Jest w drodze. – Pewnie wkurzona. – Nawet nie – mówi, unosząc lekko brwi. – Ulży ło jej. Gdy by ś nie odstawiła tego numeru, uznałaby , że nie warto o ciebie walczy ć. Za to Marrs jest naprawdę wkurzony . To jeden z ty ch gości, którzy my ślą, że są już za starzy na tego ty pu akcje. – Cóż, pozostaje mi go przeprosić. – Dobrze. Doceni to. – Czy li lotnisko… to by ł test? – A co nim nie jest, panno Kopp? Szczególnie teraz, kiedy znaleziono Klucz Ziemi? – Celna uwaga. – Mogę coś o sobie powiedzieć? Skoro spędzimy ze sobą ty le czasu… – Nie chcę cię martwić, Greg, ale do tego nie dojdzie. – Czuję się urażony , panno Kopp. Nie lubi nas pani? – Raczej nie ufam. Jordan wzdy cha. – Też by m nie ufał na twoim miejscu. Ale zauważ, że ja ufam tobie. Muszę. – Bo jestem waszy m Graczem? – Tak. I dlatego, że nie mam innego wy jścia. – McCloskey chy ba uważa inaczej. Odniosłam wrażenie, że według niej jest inna możliwość. Powiedziała, że nie miała ochoty ze mną pracować, ale ty ją przekonałeś. – Bo to prawda. Co do słowa. I co? Zdoby wamy twoje zaufanie? Aisling ciśnie dalej, nieusaty sfakcjonowana odpowiedzią. – Jaka jest ta inna możliwość, jeśli mogę zapy tać? – Nieważne. Skoro w naszą stronę leci asteroida, już jej nie ma.
– I tak chciałaby m o niej usły szeć. Mężczy zna znowu wzdy cha. – Chcieliśmy zatrzy mać Endgame. Dziewczy na uśmiecha się szy derczo. – I naprawdę my śleliście, że wam się uda? Jordan wzrusza ramionami. – Chy ba wy soko mierzy liśmy . Szaleni. Aisling trochę się uspokaja. Pomimo że wciąż my śli z niechęcią o przy jęciu jakiejkolwiek pomocy z ich rąk, polubiła tego faceta. – Jak cholera. – Ale posłuchaj, bo nie dałaś mi powiedzieć pewnej rzeczy . – Strzelaj. Jordan uśmiecha się, doceniając ironię. Jednak nie opuszcza broni, jego ręka jest pewna. – Nie lubię przeklinać. Nigdy nie lubiłem. Za to szefowie placówek, dla który ch pracowałem, szczególnie w kraju, uwielbiali. Jakby czerpali z ty ch przekleństw energię ży ciową, karmili się nimi. Osobiście uważam, że zby tnie poleganie na bluzgach to znak niedojrzałości, takie niepotrzebne stroszenie piórek. Niewielu potrafi kląć z głową, niewielu uchodzi to na sucho. Ale jest paru uzdolniony ch. – Okej… – mówi Aisling, przeciągając słowo. Jordan demonstracy jnie macha prawą ręką. – Skoro już to wy tłumaczy łem, chcę powiedzieć, że dobrze uży ty bluzg, tak jak i spry tnie podłożona bomba, potrafi by ć niezwy kle efekty wny . I wiesz co? My ślę o przekleństwach jako o ograniczony m zasobie. Dlatego korzy stam z nich rozważnie, kiedy są niezbędne. – Nie mam pojęcia, do czego dąży sz. – Nie, chy ba nie masz, kurwa, pojęcia. – Oho. Jordan uśmiecha się ponownie. Pomimo całej tej niefortunnej sprawy z Endgame i związanego z nią pośpiechu zaczy na czuć do tej dziewczy ny sy mpatię. – Mamy twojego dziadka. Aisling podchodzi do niego o pół kroku. – Ej, ej. Ostrożnie – mówi Jordan. Broń. – No dalej. – Nie zamknęliśmy go nigdzie. Jest po naszej stronie. Chce, żeby ś zaakceptowała naszą ofertę. Ale musisz zrozumieć, że wszy stko, co powiedziała ci McCloskey , to prawda. Zazwy czaj dobrzy z nas goście, lecz kiedy już musimy by ć ty mi zły mi, jesteśmy w ty m zajebiście dobrzy i robimy pojebane rzeczy . Jeśli więc chcesz, żeby twój dziadek przeży ł, przy staniesz na naszą ofertę. Zostaniemy najlepszy mi, kurwa, przy jaciółmi aż do końca świata. Obiecuję. Ale musisz się zgodzić, i to szczerze. Jesteś Graczem, naszy m Graczem, i potrzebujemy cię tak bardzo, że jesteśmy gotowi zrobić wszy stko, aby ś do nas przy stąpiła. Zgódź się, Aisling. Zgódź się. Ty lko szczerze. Bez żadnego zwodzenia i pierdolenia. Rozumiesz? Zgódź się. McCloskey , a teraz Jordan. Oboje uwielbiają długie przemowy . Aisling zastanawia się, czy uczęszczają na jakieś seminaria w ty m zakresie. Tak czy inaczej, czuje, że Jordan jest bardziej zorientowany w sy tuacji niż ci jego pomy leńcy . Ale i tak chce go zabić. Za to, że ją zmusił do przy jęcia pomocy , kiedy to ona pomaga jemu. Za grożenie dziadkowi. Pewnie dałaby radę go teraz sprzątnąć, wy dusić z niego ży cie, zanim sama wy zionęłaby ducha z powodu utraty krwi, ale wtedy koniec i z dziadkiem, i z grą.
Czy li co innego może zrobić? – Chcę zobaczy ć się z dziadkiem – rzuca, wzruszając ramionami. – Czy li się zgadzasz? – Nie, Jordan. Ja się, kurwa, zgadzam.
U+2624vii
HILAL IBN ISA AL-SALT Linie JetBlue, lot numer 711, samolot stojący pod bramką D4, port lotniczy McCarran, Las Vegas, Stany Zjednoczone
Nikomu nie podoba się twarz Hilala ibn Isy al-Salta. Ani ludziom w Addis Abebie, ani na lotnisku imienia Charlesa de Gaulle’a, ani na JFK, ani na pokładzie samolotu do Las Vegas. Nie podoba im się, że pół głowy owinięte ma bandażem poplamiony m rdzawą krwią. Nie podoba im się błękitna źrenica odcinająca się na tle ciemnej skóry , a już na pewno nie podoba im się czerwonoróżowe ślepie ły piące spomiędzy bandaży . Nie podoba im się też, że muszą zasłaniać dzieciom oczy i pocieszać je, kiedy na widok Aksuma zaczy nają płakać. Nie podobają im się jego proste białe zęby ; idealne, a przecież osadzone w ustach tego… tego… tego potwora. Bo ty m stał się Hilal ibn Isa al-Salt. Podczas podróży odezwały się do niego ty lko te osoby , które musiały – agenci linii lotniczy ch, personel pokładowy i urzędnicy celni, a także siedzący obok pechowcy . Ostatnia pasażerka, która zajęła miejsce przy nim, młoda Afroamery kanka, wy szeptała po prostu: „O mój Boże” i zamilkła. Przez cały lot z Nowego Jorku siedziała, gapiąc się w okno, śpiąc lub udając, że śpi. Hilal nie zwracał na nią uwagi, wpatrując się w oparcie fotela przed sobą. Medy tował, usiłował się pogodzić z dojmujący m bólem, który miał mu dokuczać do końca jego dni. Uczy ł się go lubić. I dumał nad swoją nową misją. Przy by ł do Las Vegas w jedny m ty lko celu – bo tak mu kazała leżąca przez 3300 lat w Arce Przy mierza, przy pominająca telefon pły tka. A przy najmniej Hilal i Mistrz Eben zinterpretowali to w ten sposób. Kiedy jeszcze w Kodesh Hakodashim uruchomili urządzenie, roztoczy ło ono przed nimi doskonały obraz przy pominający jaśniejącą przestrzeń między gwiezdną poprzety kaną niezliczony mi pasemkami ciemności i koloru, trójwy miarowy impresjonisty czny kilim przestrzeni i czasu. Hilal poruszy ł pły tką w dół i w górę, zatoczy ł nią zamaszy ste łuki, ale ten kosmiczny krajobraz pozostał nieruchomy , na swoim miejscu, jakby tajemnicze ustrojstwo by ło czy mś w rodzaju podręcznego okna pozwalającego zajrzeć do równoległego uniwersum. Dopiero kiedy ustawił je w konkretnej pozy cji, pojawiły się jeszcze trzy inne, zupełnie różne obrazy . Pierwszy m by ła lista dany ch, mglisty zbiór współrzędny ch dwupunktowy ch, które, jak odkry ł, mógł przeglądać, stukając albo w górną, albo w dolną część urządzenia. Pokazała się, gdy Hilal trzy mał pły tkę tuż poniżej linii pasa, skierowaną dokładnie na południe. Istnieje grubo ponad ty siąc liczb w sy stemie współrzędny ch zapisany ch w notacji DMS. Prakty cznie wszy stkie są staty czne, ale parę zmieniało się stopniowo z czasem, jakby chciały nadąży ć za jakimś będący m w ruchu punktem. Drugi obraz wy świetlił się z kosmicznego wzorca, kiedy Hilal uniósł rękę na wy sokość ramienia i zwrócił dłoń w kierunku wschodniego północnego wschodu. Zobaczy ł jasnopomarańczowe, sfery czne światło, pulsujące w ry tmie szy bko bijącego serca. Zgady wał, że jeśli by się ku niemu skierować i pokonać miliony lat świetlny ch, dotarłoby się do ojczy stej planety keplera, lecz
później porzucił tę my śl. W nocy wraz z Ebenem udali się na południe, do Addis Abeby , żeby porozmawiać z chirurgiem plasty czny m na temat ran Gracza. W drodze musiał dostroić urządzenie i skierował je na północ. Wy glądało na to, że pomarańczowa kula wskazuje jakieś miejsce lub rzecz na Ziemi. Rzecz lub miejsce zlokalizowane, posługując się prostą triangulacją, we wschodnich Himalajach. Rzecz lub miejsce, które może, ale nie musi, by ć kluczowe dla Endgame. Trzeci obraz nie by ł ani listą cy fr, ani plamą światła, lecz sy mbolem – laska opleciona parą węży , zwieńczona tuż nad łbami zwierząt parą mały ch skrzy dełek. Kaduceusz. Dla niektóry ch oznacza cudowny lek, panaceum, dla inny ch – kłamstwo. Jest pieczęcią Hermesa, posłańca Stwórców, który rozdzielił walczące węże swoją laską i nauczy ł je pokoju. Z kolei dla Hilala i Ebena kaduceusz oznacza jeszcze coś innego. Złowieszczego. I to wy starcza, aby Aksum zapomniał na chwilę o Endgame, opóźnił decy zję o podążeniu za lśniący m świetlisty m nadajnikiem w Himalaje i niezwłocznie poleciał na drugi koniec świata, do Las Vegas. Zanim wznowi grę, musi się uporać z Niegodziwy m, z Ty m o wielu imionach, z Armilusem, Dajjalem, Angrą Mainy u, Kalkim na biały m koniu. Diabłem. Anty chry stem. Ea. Bo tak brzmi tajemnica jego ludu: jest on wy jątkowy spośród 12 nie z jednego, a z dwóch powodów. Po pierwsze, tak jak pozostali, Aksumowie strzegą sekretu stworzenia człowieka i mają baczenie na zbliżające się Endgame, przy gotowują Gracza. Ale muszą odszukać i ostatecznie wy korzy stać laski ukry te w świętej Arce, które zdolne są raz na zawsze zniszczy ć Ea. Ea, przy wódca niegodziwego Bractwa Węża, musi umrzeć. A Hilal będzie ty m, który go zabije. Ty le wie. Wie również, że to Ea zatruł ludzką duszę. By ł kusicielem w ogrodzie Eden. Zwiódł człowieka, oddalił od duchowego objawienia, ukry ł przed nim Odwieczną Prawdę. A Odwieczna Prawda to coś, co Hilal przekaże ty m, którzy pozostaną przy ży ciu po Zdarzeniu. Czy przeży je, czy umrze, czy zwy cięży , czy poniesie klęskę – nieważne, bo Hilal ujrzy Ziemię wolną od Ea Niegodziwego. Zby t długo nas uciskał. Aksum chce, aby każdy człowiek ujrzał, poczuł, zrozumiał, że żaden bóg, żadne święte pismo, żaden klecha, żadna świąty nia, żaden kepler czy Stwórca nie jest niezbędny , aby dostąpić objawienia. Klucz do raju posiadają wszy scy ludzie, co do jednego. Każdy jest bogiem swojego wszechświata. Znać i zaakceptować Odwieczną Prawdę to zrzucić z siebie psy chologiczne kajdany wy kuwane stuleciami przez Ea. Ale najpierw Niegodziwy musi zostać zniszczony . – Oto Odwieczna Prawda, którą trzeba przekazać nowemu światu. Pogrążony w my ślach Hilal wy powiada te słowa na głos akurat w momencie, kiedy samolot nareszcie zatrzy muje się przy rękawie. Siedząca obok niego młoda kobieta, ta sama, która wy szeptała na jego widok: „O mój Boże”, nie może się powstrzy mać i py ta: – Słucham? Hilal odwraca się do niej. Niebieskie oko. Czerwone oko. Zakrwawione bandaże. – Tak? Jego głos jest niski, zgrzy tliwy , szorstki. Kobieta przeły ka ślinę. – Zdawało mi się, że mówił pan coś o „nowy m świecie”? Głos z interkomu prosi, by pasażerowie odpięli pasy . Ludzie zaczy nają wstawać i wy jmować
bagaże. Dziecko siedzące kilka rzędów dalej wy bucha płaczem. Z drugiego końca samolotu dochodzi śmiech innego. Hilal uśmiecha się. – Nie sądziłem, że powiedziałem to na głos. Ale tak, mogłem wspomnieć o „nowy m świecie”, siostro. – Ale chy ba pan w to nie wierzy , co? – py ta jedny m tchem. – W co? – No w tego Abaddona? Zna to imię. Tanach mówi, że ma ono związek z piekłem. Ale bardziej interesuje go, dlaczego wspomina o nim ta kobieta. Bo dla Aksuma Abaddon to jeszcze jedno imię Ea. – Nie oglądał pan wiadomości? – Nie. Od… od dwudziestu czterech godzin jestem w podróży . I… cóż… moje oparzenia są świeże. Nie minął nawet ty dzień od mojego wy padku. – Tak podejrzewałam. Hilal widzi, że chciałaby zapy tać, co się stało, ale uprzedza ją: – Powiadali, że jestem piękny – pociąga nosem, czuje w nozdrzach zapach dy mu – a ja zawsze uważałem, że to dziwna rzecz, mówić coś takiego chłopcu. Kobieta nie wie, co odpowiedzieć. My śli, że Hilal jest stuknięty . – Niech mi pani powie o ty m Abaddonie, dobrze? – prosi. Ale jeśli nawet, to uprzejmości nie można mu odmówić. – Cały czas o ty m trąbią. Wy ciekł e-mail kolesia z NASA. Pisał do swojej siostry z Massachusetts, ostrzegał, że ma jakieś osiemdziesiąt dni, żeby wy pieprzać z domu, albo ona i cała jej rodzina umrą. – Co miałoby ich zabić? – py ta ży wo zainteresowany Hilal. – Abaddon. A przy najmniej tak nazwał to ten facet z NASA. Jakaś jebitna asteroida, która ma gruchnąć w Ziemię. Powiedział, że… może zginąć mnóstwo ludzi. Ale tak naprawdę mnóstwo. I wszy stko się zmieni. – Nowy świat – mamrocze Hilal. – Ano. Ale wie pan, niektórzy ludzie my ślą, że to ściema. Lub chcą tak my śleć. – Milknie, kiedy stojący w przejściu grubszy mężczy zna rzuca jej niezadowolone spojrzenie. Ciągnie już cichszy m głosem: – Z kolei cała reszta zaczy na fiksować, bo nikt jeszcze niczemu nie zaprzeczy ł. Najpierw te meteory ty z zeszłego miesiąca wy biły sporo osób, a teraz to wariactwo w Stonehenge. Nikt nie wie, co się dzieje. A dziwny koleś w telewizji mówił coś o jakiejś Grze. – Tak, o ty m akurat wiem. – Pojebane to wszy stko, nie? Ten e-mail o Abaddonie krąży już od jakiegoś czasu, a do tej pory żaden polity k nawet się nie zająknął na jego temat. Ani jeden. Porąbane, nie? – Niewątpliwie – przy znaje zamy ślony Hilal. Jakiś mężczy zna kręci z dezaprobatą głową, gestem negując gadki o teoriach spiskowy ch, i kieruje się do wy jścia. Hilal powinien teraz wstać, pożegnać się z młodą kobietą i również opuścić samolot. O tak, powinien. Ale zamiast podnieść się z fotela, patrzy na nią poważnie. Nachy la się. Mruga oczy ma. Jedny m niebieskim i jedny m czerwony m. – Posłuchaj mnie. Ten e-mail mówi prawdę. To prawda. Nie mogę powiedzieć, skąd to wiem, bo i tak by ś nie uwierzy ła. Ale Abaddon istnieje. I powinnaś się przy gotować do ży cia w nowy m świecie, który nadejdzie. Kobieta odsuwa się i rzuca mu rozzłoszczone spojrzenie. – O nie. Nie będę słuchać tego gówna. Unosi palec i wstaje, przeciskając się niezdarnie pomiędzy fotelem i kolanami Hilala. Uderza go
torebką w ramię. Aksum milczy , choć ból jest okropny . – Nie muszę tego słuchać – powtarza. Hilal ją rozumie. Prawda boli. Kobieta pośpiesznie toruje sobie drogę do wy jścia. Hilal siedzi spokojnie w fotelu i czeka, aż pozostali pasażerowie opuszczą samolot. Znowu pogrąża się w rozmy ślaniach. Cokolwiek przy niesie Abaddon, bez względu na to, czy ludzie w niego uwierzą, czy nie, Endgame jest faktem, a świat już się zmienia. Sięga po pły tkę. Mimo że to staroży tny artefakt będący dziełem Stwórców, mało kto poświęca mu choć jedno spojrzenie. To w końcu ty lko kolejny ekran w świecie ekranów. Hilal trzy ma go w dłoni, obserwując, jak się budzi. Kieruje go w stronę Las Vegas, spodziewa się ujrzeć kaduceusz. I tak się dzieje. Otwiera szeroko oczy i gwałtownie wciąga powietrze. Bo im bliżej jest swojej zdoby czy , ty m jaśniej świeci znak. I, co gorsza, rozdwoił się. Są dwa. Dwa diabelskie znaki, tutaj i w Las Vegas. Co to może znaczy ć? – Czy potrzebuje pan wózka? – py ta stojąca obok niego stewardesa. Jej słowa wy bijają Hilala z rozmy ślań. – Słucham? Kobieta zwraca mu uwagę, że samolot jest już pusty . – Czy potrzebuje pan wózka? Hilal chowa pły tkę do kieszeni koszuli. – Nie, proszę pani. Przepraszam. Podnosi się i staje w przejściu. Sięga do luku nad głową i wy ciąga stamtąd nieduży plecak oraz dwie laski zakończone wężowy mi głowami. Laska Aarona. Laska Mojżesza. Broń, która zniszczy Niegodziwego; jeśli ty lko będzie miał okazję jej uży ć. Idzie wolny m krokiem do wy jścia. Przy drzwiach do kokpitu czeka kapitan. – Miłego dnia. – Nawzajem, kapitanie – odpowiada Hilal. Przechodzi rękawem do terminala. Terminala innego niż wszy stkie, jakie do tej pory widział. Nie dlatego, że został zaprojektowany inaczej niż na przeciętny m amery kańskim lotnisku, ani dlatego, że z oddali sły chać szum muzy ki doby wającej się z maszy n do gry , który ch dzwonki dźwięczą donośnie – ale z powodu osobliwej ciszy . Terminal, jak to zwy kle po południu, jest zatłoczony , ale ludzie stoją nieruchomo, jakby potraktowano ich promieniem zamrażający m. Nikt nie idzie do bramki, nikt nie rozmawia przez telefon, nikt nie gania za dziećmi. Z wy gięty mi szy jami patrzą na ekrany telewizorów zamontowany ch pomiędzy wy jściami. Przemawia prezy dent Stanów Zjednoczony ch. Siedzi za swoim wielkim biurkiem w Gabinecie Owalny m. Jej twarz jest ponura, głos zmęczony . – Amery kanie, oby watele Ziemi. Istnienie Abaddona okazało się prawdą. Po hali odbijają się ry koszetem kolekty wne westchnięcia. Ktoś lamentuje. Prezy dent mówi dalej, ale Hilal nie słucha. To Endgame. Musisz odnaleźć Niegodziwego. Z ty m postanowieniem, dzierżąc w rękach laski, idzie dalej.
Jest jedy ny m człowiekiem, który nie zamarł w bezruchu. Jedy ny m, który przechadza się po ty m martwy m, pełny m przerażenia nowy m świecie.
Osiemdziesiąt dziewięć głów państw wygłasza ustalone uprzednio przemowy na temat Abaddona. Osiemdziesiąt dziewięć głów państw ponuro oświadcza swoim obywatelom, że nie mogą ze 100-procentową pewnością potwierdzić, iż asteroida uderzy w Ziemię, ale jest to prawdopodobne. Nie mają pojęcia, gdzie spadnie, ale jeśli faktycznie do tego dojdzie, życie każdego organizmu na tej planecie ulegnie zmianie. Nie będzie to koniec świata, ale koniec znanego nam świata. Mówią o początku nowej ery. Ery, jakiej jeszcze w historii ludzkości nie było. – Dzisiaj nie jesteśmy już Amerykanami, Europejczykami, Azjatami czy Afrykańczykami, nie jesteśmy już ze wschodu, z zachodu, z północy czy z południa – mówi amerykańska prezydent, a echa jej słów pobrzmiewają w słowach innych przywódców na całym świecie. – Nie jesteśmy już chrześcijanami, żydami, muzułmanami, hinduistami, sikhami czy sunnitami, wierzącymi i niewierzącymi. Nie jesteśmy już Hindusami czy Pakistańczykami, Izraelczykami czy Palestyńczykami, Rosjanami czy Czeczenami, Koreańczykami z Południa i z Północy. Nie jesteśmy już terrorystami, bojownikami o wolność, wyzwolicielami i dżihadystami. Nie jesteśmy komunistami, demokratami, dyktatorami czy teokratami. Nie jesteśmy już uczonymi, księżmi, politykami, żołnierzami, nauczycielami, uczniami, nie jesteśmy ani z partii Demokratycznej, ani z Republikańskiej. Dzisiaj jesteśmy po prostu obywatelami Ziemi. Dzisiaj przypomniano nam, że jesteśmy najwspanialszym gatunkiem na najwspanialszej z planet. Dzisiaj każda kość niezgody, każdy spór, każda różnica, która nas dzieli, przestaje być istotna. Jesteśmy tacy sami. Jesteśmy ludźmi, którzy potrafią i muszą się zjednoczyć, aby stawić czoła niepewnej i nagłej przyszłości. Jesteśmy tacy sami. I jeśli mamy przetrwać to nadchodzące nieszczęście, będziemy musieli polegać na wzajemnych dobrych chęciach, miłosierdziu, miłości; naszym człowieczeństwie. Jesteśmy tacy sami, przyjaciele. Niech Bóg błogosławi was wszystkich i każdego z osobna. I niech błogosławi planetę Ziemię.
WSZYSCY GRACZE Ameryka. Niemcy. Indie. Japonia
Sarah, Jago i Renzo oglądają wy stąpienie prezy dent na pokładzie Cessny Citation CJ4. Olmek i Cahokianka nie posiadali się z radości, gdy Jago zjawił się na stary m asfaltowy m pasie w Lincolnshire. Pogodzili się wówczas i zawarli rozejm – przy najmniej ty mczasowy . Odlecieli, nie zwlekając, kiedy ty lko Jago objaśnił, jak udało mu się zanurkować pod pociąg i schować w głębokim kanale pomiędzy szy nami, gdzie przesiedział, aż sy tuacja się uspokoiła. Nie złościł się na Sarah, że go zostawiła, i nakazał Renzo, aby również nie ży wił do niej urazy . Oboje grali i obojgu udało się przeży ć. Zatrzy mali się na całą dobę w Halifax w Nowej Szkocji, gdzie zatankowali. Choć Renzo protestuje, że to nieodpowiedzialne i dziecinne, lecą prosto do tajnego kompleksu cahokiańskiego we wschodniej Nebrasce, gdzie Sarah ma się spotkać ze swoimi rodzicami. Musi to zrobić, musi im wy tłumaczy ć, co stało się z Christopherem, opowiedzieć, do czego doszło, gdy zdoby ła Klucz Ziemi, i spróbować wy jaśnić, jak się teraz czuje i co przeży wa. Uspokoić my śli. Może udzielą swojemu Graczowi jeszcze jednej, ostatniej lekcji. Powiedzą, jak radzić sobie z ty m wszy stkim, jak się uporać z niepokojem, znowu stanąć pewnie na nogach. A kiedy będzie już w domu, chce pójść na grób Tate’a, swojego brata. Kolejnej ofiary Endgame. Ogląda prezy denckie przemówienie ze łzami w oczach. Potem przeprasza obecny ch, idzie do toalety i płacze. Jago i Renzo pozostają niewzruszeni. Są gotowi na Abaddona i na to, co przy jdzie potem. – Musisz zabrać Klucz Ziemi i ją zostawić, mój Graczu – szepcze Renzo, kiedy ty lko zatrzaskują się drzwi toalety . Jago masuje bliznę na szy i. Taki ma zwy czaj, gdy intensy wnie nad czy mś my śli. – Nie mogę. – Musisz. Czas nagli. Niedługo świat będzie jeszcze gorszy m miejscem. Powinniśmy udać się do domu twoich przodków. Twojego domu. Zabrać Klucz Ziemi do Aucapomy Huay ny i zaczerpnąć jej mądrości. – Renzo, nie słuchasz mnie. – Zawsze słucham swojego Gracza. – Przestań pieprzy ć. Pewnie masz rację, ale nie zostawię jej. Ani ciebie. Potrzebuję twojej pomocy , a nie marudzenia, rozumiesz? Renzo poprawia się w fotelu. Spogląda Jago w oczy . Unosi podbródek. Kiwa głową. – Tak. Rozumiem. – Doskonale. Masz jednak rację, nie możemy tracić czasu. Z Sarah dzieje się coś złego i nie sądzę, że spotkanie z rodziną jej pomoże. Jest zby t delikatna. To wszy stko ty lko jeszcze bardziej ją rozbije. – Może zabierzesz ją do psy chiatry , co? – rzuca Renzo, pokazując paluchem na ty ł samolotu. – Mamy na to czas?
Milknie, gdy Jago unosi dłoń. – Zmienimy kurs na Peru, ale nic jej nie powiemy , kumasz? Renzo się uspokaja. – Będziemy musieli ponownie zatankować. – Ano. Zatrzy mamy się w Valle Hermoso, w Meksy ku. Maria Rey es Santos Izil nadal tam mieszka. Napełni nam bak. Nakarmi. Prześpimy się w spokoju i na miękkim. Sarah uderza w coś ze złością. W ścianę. W zlew. Sły szą jej szlochanie. Jago zerka na drzwi. Ta dziewczy na jest jedną z najtwardszy ch osób, jakie poznał, a zarazem jedną z najdelikatniejszy ch. Pociera mocniej bliznę. Renzo rzuca mu py tające spojrzenie. – Ona jest zabójcą, Jago. Przekonałem się o ty m na własnej skórze w Anglii. Żaden z niej Gracz. Już nie. – Starczy , Renzo. Zostaw ją mnie. – Przez Jago przemawia gory cz. – Przy gotuj komputer nawigacy jny . Zajmę się nią. Aisling Kopp siedzi na ty le opancerzonego CTS. Przejeżdżają przez most Jerzego Waszy ngtona. Greg Jordan zajął miejsce obok. Marrs kieruje, a McCloskey usiadła na fotelu pasażera. – Dobra mowa – kwituje prezy denckie przemówienie Marrs. – Pewnie – odcina się McCloskey – ale to nie ma żadnego znaczenia. Niedługo będą się tutaj działy hobbesiańskie sceny . Aisling zgadza się z McCloskey . Jordan i Marrs też. Ale żadne tego nie przy znaje. Alice Ulapala siedzi na łóżku w pokoju hotelowy m w Berlinie i ogląda wy stąpienie niemieckiej kanclerz. Zna ten języ k (a także francuski, łacinę, malajski, holenderski, podstawy chińskiego i pół tuzina dialektów abory geńskich) i nie ma problemu ze zrozumieniem przemówienia. Transmisja rozpoczy na się o 10:00 wieczorem i trwa 17 minut. Pod koniec kanclerz wy bucha płaczem. Ty mczasem Alice przejeżdża niedużą osełką po krawędzi jednego ze swoich bumerangów. Raz po raz. Tam i z powrotem. Raz po raz. – No to się zrobi ciekawie. Maccabee i Ekaterina w kompletny m milczeniu oglądają transmisję z wy stąpienia polskiego prezy denta. Patrzą w ekran z takim samy m napięciem jak każda inna osoba na świecie. – Cieszę się, że zdąży liśmy wy pić butelkę kruga – mówi Maccabee parę minut później. – Ja też – przy takuje mu Ekaterina. Nieco wcześniej ocucili Baitsakhana, ale nadal jest oszołomiony i przy kuty do łóżka. – Powiemy twojemu przy jacielowi, co się stało? – py ta po chwili. – Nie – odpowiada Maccabee, patrząc na zamknięte drzwi, za który mi wy poczy wa Donghu. – Baitsakhana takie rzeczy nie obchodzą. Nie jestem pewien nawet, czy on uważa inny ch ludzi za, no wiesz, ludzi. Shari i Jamal oglądają indy jską premier w prosto urządzony m pokoiku w harappańskim kompleksie górskim सूरज क आिखरी करण, w Dolinie Ży cia Wiecznego. Jeśli istnieje jakieś miejsce na ty m świecie, gdzie można przetrwać uderzenie asteroidy – o ile nie spadnie im na głowy – to będzie to właśnie सूरज क आिखरी करण. Mała Alice również patrzy w telewizor. I choć ma jedy nie dwa latka, zdaje się rozumieć powagę słów premier.
Taka mała, taka bystra, taka mądra. Taka inteligentna. My śl ta przeszy wa Shari do szpiku kości. – To o moim śnie, prawda, mamo? – py ta w połowie przemówienia. O twoim koszmarze, my śli Shari, zanim udzieli odpowiedzi. – Tak, meri jaan – mówi, ściskając dłoń męża. – Czy Abaddon nas skrzy wdzi, mamo? – Nie, meri jaan. Spadnie z dala od nas. – Twoja mama i ja, cała rodzina, jesteśmy teraz tutaj, żeby nikomu nic się nie stało, gołąbeczku – dodaje Jamal. – Tak, tato. Przemówienie trwa. Shari umiera ze strachu, ale nie boi się Abaddona. Stwórcy upewnią się, że skała spadnie tak daleko od Klucza Niebios, jak to możliwe. Bo jeśli umrze Mała Alice, odejdzie z nią Endgame. Na razie są bezpieczni. Póki nie przy jdą tamci. An jest w Japonii, w rodzinny m mieście Chiy oko. Na swoim nowiutkim laptopie ogląda nielegalną internetową transmisję wy stąpienia chińskiego prezy denta. Siedzi na podłodze i przy pomina raczej robotnika robiącego przerwę na papierosa, a nie wy szkolonego zabójcę. Nie ma na sobie nic poza czarny mi bokserkami i zegarkiem należący m niegdy ś do Chiy oko Takedy . Zdjął już bandaże z głowy . Skórę w miejscu, gdzie został postrzelony , trzy mają szwy w kształcie gwiazdy . Jego żebra są wy raźnie widoczne pod skórą, przy pominają klatkę dla kanarka. Nadal boli go dłoń, po ty m jak wy ciągnął sobie palec ze stawu; skóra ma niezdrowy odcień błękitu i purpury . Na prawy m udzie wy kwitł mu siniec koloru i wielkości mango. Nie pamięta, jak go sobie nabił, ale nie ma to żadnego znaczenia. Mruży w ciemności oczy , patrząc na przy wódcę narodu. Mężczy zna ma okulary , starannie wy prasowany garnitur i czerwony krawat Partii Komunisty cznej. Mówi o zbliżający m się końcu świata. Jego słowa nie są dla Ana zaskoczeniem, nie martwią go, nie smucą, nie przerażają. Spodziewał się giganty cznej asteroidy . My ślał, że będzie się cieszy ł tą chwilą. Fantazjował o niej podczas ponury ch lat swojego treningu, o dniu, kiedy los inny ch będzie tak samo marny jak i jego; kiedy wszy scy spojrzą śmierci w oczy . Ale poznał Chiy oko. I… zakochał się. Absurd. On. Szang. Niezdolny do miłości. Nie. Zamiast radości czuje teraz jedy nie złość. Gniew jest dla niego naturalny m stanem, tak naturalny m, jak bicie serca. Nieustanny dy got w klatce piersiowej. Ale ty m razem jest inaczej. Mocniej, intensy wniej. Doty ka jednej ty lko rzeczy . Zakorzeniony jest w bezpowrotnie utraconej miłości, tej, której nigdy już nie zazna. Poprzety kanej tęsknotą. Za nią. A skoro nie może jej odzy skać, ma inny plan. Nieortodoksy jny , ale dobry . Jest co do tego przekonany . Chiy oko by się z nim zgodziła. Ma nadzieję, że jej lud również. Że dostrzegą mądrość jego planu, jego sprawiedliwość. Ty grasz dla życia. Ja dla śmierci. Jej słowa. Chiy oko.
An bawi się czy mś, oglądając końcówkę przemowy . To czarne pasemko jedwabisty ch włosów grube na pół cala, o długości nie większej niż stopa. Na środku rozszerza się w siateczkę wielkości małej dłoni o kształcie litery V, zaplecionej jak pajęczy na. Do niej dołączone są dwa blade kawałki skóry rozmiaru ćwierćdolarówek i para skurczony ch ludzkich uszu. Unosi swoje dzieło. Jest niemal ukończone. Naszy jnik wy konany ze skradziony ch resztek jego ukochanej. Jej włosy . Jej ciało. Spogląda na zegarek. Chiński prezy dent, jak każdy przy wódca tego dnia, kończy mowę podobny mi słowami: – Jesteśmy tacy sami. Ekran zachodzi czernią. An zatrzaskuje laptopa z głuchy m klaśnięciem. Żuje kawałek suchej skóry odgry ziony ze swojego policzka i spluwa nim na podłogę. – Nie – oznajmia, opanowując ledwie zauważalny dygotMRUG. – My lisz się. Nie jesteśmy tacy sami. Nie mamy ze sobą nic wspólnego.
viii
viii
ALICE ULAPALA, MACCABEE ADLAI, EKATERINA ADLAI Ostatni przy stanek po wschodniej stronie Heldburger Straße, Lichtenberg, Berlin, Niemcy
Alice siedzi pod zaniedbany m drzewem lipowy m. Opiera się plecami o pień, kolana podciągnęła pod brodę. Spogląda przez małą, ale mocną lornetkę, zapoznając się z terenem. Pogwizduje przy ty m Waltzing Matilda, stopami obuty mi w plastikowe klapki tupiąc do ry tmu. Słońce wstało przed prawie dwoma godzinami, o 4:58 rano. Choć wy gląda co najmniej dziwacznie – poddani bogini Koori wy różniają się wszędzie poza pustkowiami kraju Oz – nikt nie zwraca na nią uwagi. Ślepa uliczka, którą obserwuje, nie jest zby t uczęszczana. Przy czaiła się w opuszczony m zakątku Berlina, gdzie kłębią się jedy nie nastolatki, wandale i bezwzględni mordercy . Tacy jak ona. Ale to nie tak, że nie ma tutaj zwy czajny ch ludzi. Domy stoją przy całej ulicy . Kawałek dalej na Sollstedter Straße wy rasta szereg cztero- i pięciopiętrowy ch budy nków mieszkalny ch. Z kolei na zachodzie, na Arendsweg, ciągną się wy ższe, prawdopodobnie pochodzące jeszcze sprzed upadku muru berlińskiego bloki. To tam chowa się Baitsakhan. Mentalny nadajnik jest tak precy zy jny , że to aż przy tłaczające. Sy gnał dźwięczy w jej korze czołowej niczy m sy rena, a od czasu do czasu, kiedy idzie zby t szy bko, mieni się Alice przez oczami. Musi wy niuchać tego chłopaka. A kiedy to zrobię, poszukam Klucza Ziemi. Podnosi się i narzuca na ramię dużą płócienną torbę. Kieruje się w stronę upatrzonego budy nku. Ten mały potwór jest w piwnicy , 450 metrów od niej. Musi się ty lko tam zakraść, zaskoczy ć go i wy kończy ć. Bzzz. Bzzz. Bzzzzzz. Bzz. Maccabeego budzi cichy , ale uciążliwy dźwięk. Patrzy na stojący w jego urządzony m po spartańsku pokoju zegar. 8:01. Siada, krzy wi się, potrząsa głową. Co to za bzyczenie? Zeskakuje z łóżka, nie tracąc czasu na ubieranie się – ma na sobie jedy nie bokserki – łapie leżący na stoliku nocny m pozłacany pistolet Magnum Research Baby Eagle Fast Action, ale, śpiesząc się, zapomina o nasączony m trucizną pierścionku, który nosi na mały m palcu. Zdejmuje go zawsze przed snem, żeby się przy padkiem nie ukłuć. Bzzzz. Bzzz. Bzz. Bzz. Podbiega do sterty ubrań, które z siebie zrzucił poprzedniego wieczoru, i szuka po kieszeniach spodni telefonu. Ale to nie on tak bzy czy . Bzzzzzzz. Bzz. Bzz. Bzzzzzzzz. Staje na środku sy pialni i nasłuchuje. Nie potrafi zlokalizować źródła dźwięku. Raz dochodzi z lewej, raz z prawej, to z ty łu, to z przodu. Obraca się pośpiesznie, zastanawiając się, czy przy padkiem nie zwariował, ale nagle przy chodzi oświecenie.
Kula. Ta, którą zabrali z Baitsakhanem ze Złotej Komnaty pod Gobekli Tepe. Zdejmuje zawieszony na haczy ku plecak, który aż się trzęsie trzęsie trzęsie. Zaty ka pistolet za gumę bokserek, sięga do plecaka i zaciska palce na kuli, która przekazuje informacje o położeniu inny ch Graczy . Przedmiot wibruje wściekle, jakby w środku znajdował się oszalały ży roskop. Ściska kulę obiema rękami, rzuca plecak na podłogę. Przy ciska do twarzy kosmiczną rzecz; żółty blask przelewa mu się pomiędzy palcami, tańczy , sunie to w jedną, to w drugą stronę po powierzchni kuli, aż koncentruje się w jedny m punkcie i zlewa w jasną kropkę. Drżenie ustaje. Maccabee rozwiera palce lewej dłoni. Patrzy na kropkę, która porusza się po krzy żujący ch się liniach. Mruży oczy . Ulice. Rozpoznaje je. Są zaraz przed budy nkiem. – Nadchodzi Gracz. Alice dociera do krawężnika Arendsweg i staje. Czuje niepokój, kiedy tak przemierza tę otwartą miejską przestrzeń. Nie napotkała ani jednego człowieka i nie widziała ani jednego samochodu, nie sły szała niczy jego głosu. Inny mi słowy : nie musi się skradać. Jest nieco po ósmej. Środa. Ludzie powinni iść do pracy , pakować się do aut, wsiadać na rowery , poruszać się, przemieszczać. Ale tego nie robią. – Abaddon – szepcze pod nosem. – Boją się Abaddona. – Schodzi z chodnika na ulicę. – Pewnie też nie chciałoby mi się iść do pracy . My śli o ty ch wszy stkich ludziach kry jący ch się w domach, o ty ch, którzy nie mają absolutnie żadnego pojęcia o Endgame, o ludach, o Graczach i o pradawnej historii ludzkości; o ty ch, którzy nie spodziewali się takiego obrotu sprawy , którzy nie są przy gotowani na to, co nadejdzie, choć my ślą, że jest inaczej. Bo co innego na gwałt gromadzić puszki z jedzeniem, wodę, kupować generatory i ropę – tak jak to robi wielu Amery kanów i Australijczy ków – a co innego zrozumieć fakt, że koniec jest nie ty lko nieuchronny , ale i bliski. – A objawi się jako giganty czna kula ognia, nic innego – mówi Alice, zbliżając się do budy nku. Kieruje się do ty lnego wejścia, który m wy wożone są śmieci. Nadajnik jarzy się jasny m blaskiem. 20 metrów. Blisko. Bardzo blisko. Nie rusza się. Może śpi. A może ktoś go unieruchomił. Nie trać głowy, Ulapala. To Gracz. Nie baw się w domysły. Światełko na powierzchni kuli przesunęło się na środek, a linie ulic zniknęły . Ty m razem zadziałała zupełnie inaczej, niż kiedy zakradli się do Aksuma – wówczas zobaczy li Hilala ibn Isę al-Salta piszącego coś na komputerze. A chry ję przy Stonehenge mogli oglądać niczy m film – patrzy li, jak Mu zostaje zgnieciona, Szang zastrzelony , a Cahokianka i Olmek uciekają z Kluczem Ziemi. Maccabee zastanawia się, czemu moc kuli nagle osłabła. Trochę go to niepokoi. Może ten Gracz blokuje przekaz? Kogo to obchodzi. Zresztą za moment się dowie. I będzie gotowy . Naciąga spodnie, zakłada buty do biegania i sty lową białą koszulkę w serek, która kosztowała 120 euro w sklepie The Corner Berlin Men. Ubrania pasują jak ulał na jego wy rzeźbione ciało, jest
mu wy godnie, czuje się gotowy . Jak zawsze. Odciąga zamek pozłacanego pistoletu. Nie ma bezpiecznika. Cy ngiel zawsze jest w pozy cji gotowej do strzału, wy starczy ty lko nacisk o sile czterech uncji, przesunięcie spustu o 2,477 centy metra do ty łu i nabój wy leci z lufy . A jeśli nie pozwoli mu wrócić do pozy cji wy jściowej, może szy bko wy strzelić ponownie i ty m razem wy starczy jedy nie 0,3175 centy metra. Dlatego ten pistolet nazy wa się właśnie Fast Action. Maccabee otwiera drzwi do sy pialni i wy gląda na kory tarz. Nikogo. Na jedny m końcu mieści się pokój Baitsakhana, na drugim zamknięte stalowe drzwi prowadzące na klatkę schodową. Wy żej, na parterze, znajduje się mieszkanie Ekateriny . Zanim zdecy duje się na jakikolwiek krok, musi sprawdzić, co z Donghu. Możliwe, choć mało prawdopodobne, że intruz jest już w pokoju Baitsakhana i wy dusza z niego ży cie. Maccabee przy ciska się do ściany i zmierza ku drzwiom. Są otwarte. Ze środka nie dochodzi nawet najcichszy szmer. Dociera do sy pialni swojego towarzy sza i przy kuca, uznając, że jeśli ktoś tam jest i ma broń, nie będzie mierzy ł w nogi. Zagląda do pokoju. Widzi róg łóżka Baitsakhana i połowę jego twarzy . Śpi. Maccabee obraca się i barkiem otwiera drzwi na oścież. Rozgląda się po sy pialni z uniesiony m pistoletem. Nikogo. Doskakuje do Baitsakhana, który rzuca się we śnie, reagując na nagłe poruszenie. Gałki oczne chłopaka pracują zawzięcie pod zamknięty mi powiekami. Leży z otwartą gębą, jego nowa ręka podry guje. Donghu śni. Bóg jeden wie, o czym – my śli Maccabee. – Pewnie o topieniu szczeniaczków. Baitsakhan nadal potrzebuje czasu. Ręka działa i wy raźnie mu się spodobała. Nawet podziękował Ekaterinie, choć pewnie by ł to pierwszy i ostatni raz. Nie potrafi sobie wy obrazić, żeby ten dziki chłopak mógł wy razić wdzięczność dwukrotnie. Maccabee wy chodzi, zamy kając za sobą drzwi na klucz. Żeby nic mu się nie stało. Jeszcze mi się przydasz, mój mały zabójco. Jeszcze mi się przydasz. Maccabee dopada do stalowy ch drzwi. Naciska odpowiednie przy ciski na zamku numery czny m i potwierdza wprowadzoną sekwencję sy mbolem #. Szczęka mechanizm i Nabatejczy k wy chodzi na klatkę schodową, chcąc się rozejrzeć. Już ma za sobą zamy kać, kiedy z góry sły szy dwa szy bkie, wy tłumione strzały . Rzuca się do biegu, biorąc po dwa stopnie naraz, z pistoletem gotowy m do akcji. Kiedy Maccabee spogląda na kulę, Alice staje przy ty lny ch drzwiach do budy nku. Rzuca płócienną torbę na ziemię, wy ciąga z niej ręcznie robioną skórzaną kaburę i przewiesza sobie przez ramiona. Sięga po nóż, dwa naostrzone bumerangi, jeden drewniany i jeszcze jeden z ciemnego metalu, ale o gładkich krawędziach. Przy pina do pasa nieduży pistolet z tłumikiem – matowo czarny Ruger LCP naładowany nabojami grzy bkujący mi. Bierze do rąk bumerang z ciemnego metalu, po czy m wty ka go pomiędzy skrzy dło drzwi i framugę. Szarpie mocno. Otwierają się. Pośpiesznie wślizguje się do środka. Pomieszczenie jest ciemne, oświetlone jedy nie zielony m znakiem wy jścia. Pod boczną ścianą stoją cztery kontenery na śmieci, naprzeciwko znajdują się kolejne drzwi. Alice węszy . – Ry bie łby i stare pieluchy – mówi, krzy wiąc się. W jednej ręce ściska nóż, w drugiej ostry bumerang. Przechodzi przez śmietnik i wy chodzi na rozwidlający się kory tarz. – Gdzie jesteś, mały gnojku? – szepcze.
Nadajnik jaśnieje mocny m blaskiem, jakby by ła tuż nad swoim celem, ale kiedy się obraca, odbiera silniejszy sy gnał z prawej strony . Rusza. Co 15 metrów mija pomarańczowe metalowe drzwi do mieszkań. Sły szy kłótnie i odgłosy w czasie przy gotowy wania śniadań. Mężczy zna w 1E krzy czy : „Hilda!”. Zdaje się, że u każdego gra telewizor. Pewnie tak jest na całym świecie, wszyscy dziś siedzą przed ekranem. Poza Graczami. Ta my śl poddaje Alice pewien pomy sł. Kiedy podchodzi pod mieszkanie 1H, przy staje. Nadajnik płonie, a zza drzwi nie dociera nawet szmer. Co znaczy , że właściciele albo wy szli, albo nie szokuje ich ry chłe pojawienie się Abaddona. Alice przy stawia ucho do drzwi i nasłuchuje. Z początku nic, cisza. Po chwili charaktery sty czny dźwięk spuszczanej w toalecie wody . Kroki. Bose stopy . Z prawej na lewo, oddalają się od wejścia. Skrzy pienie, jakby drzwi na nienaoliwiony ch zawiasach. Na pewno nie jest to cel – wtedy huczałoby jej w głowie – ale ktoś z nim związany . Może jakiś członek ludu Donghu? Łapie za klamkę. Zamknięte, ale tego się spodziewała. Alice cofa się o krok. Mogłaby wy łamać drzwi, lecz nie chce wy woły wać zbędnego zamieszania. Zresztą jeśli to jakaś kry jówka, z pewnością została wy posażona w alarm, co pozbawiłoby ją elementu zaskoczenia. Pozostaje wy try ch, ale za długo by jej zeszło. Sąsiad mógłby wy jść i zapy tać, co, do cholery , tutaj robi, a by łoby to py tanie jak najbardziej na miejscu, szczególnie kiedy pod czy imiś drzwiami czai się uzbrojona ciemnoskóra dziewczy na ważąca bez mała 200 funtów, wy różniająca się w ty m homogeniczny m mieście bez względu na to, jak bardzo by się starała wtopić w tłum. Dlatego Alice robi to, co zrobiłby każdy gość. Naciska dzwonek. Sły szy kroki. Odchodzi na bok, żeby nie można jej by ło dojrzeć przez wizjer. – Kto tam? – py ta po niemiecku kobieta. Sądząc po głosie, jest starsza od niej, ma 40, może 50 lat; akcent ma niezaprzeczalnie polski. Prawdopodobnie pochodzi z południowego wschodu, gdzieś z okolic Ukrainy . – Dzień dobry – mówi Alice perfekcy jny m niemieckim bez śladu obcy ch naleciałości. – Tu Hilda z drugiego końca kory tarza. Przepraszam, że przeszkadzam, ale skończy ła mi się herbata, a muszę się napić. Nie mogę dojść do siebie po ty ch straszny ch wieściach. Czy mogłaby mi pani poży czy ć kilka torebek? – Tak, tak. Chwileczkę. Szczęk zamka, zgrzy t łańcucha. Otwierają się drzwi. Gdy ty lko Ekaterina spostrzega, że to by najmniej nie Hilda, próbuje je z powrotem zatrzasnąć, ale Alice wsuwa pomiędzy nie stopę. Sięga po swój nóż my śliwski i przy kłada zaostrzoną końcówkę do podbródka kobiety ; pod naciskiem ostrza w jej skórze formuje się nieduży dołeczek. – Milcz. Cofnij się do środka. Nie zrobisz jednego albo drugiego, a cię zabiję – mówi Alice. Ekaterina jest wy soka, nieco przy kości, ma pieprzy k, cienkie wargi, ciemne oczy i długie, trochę już wy płowiałe blond włosy . Nosi kimono z długimi rękawami. Jest na bosaka, ma starannie wy pielęgnowane palce. Nie wy gląda na wy straszoną. Robi trzy kroki w ty ł. Alice wchodzi za nią do mieszkania i stopą zamy ka drzwi. Sięga do zamka, nie spuszczając kobiety z oczu. – Nie wy jdziesz stąd ży wa – mówi Ekaterina po angielsku. – Rób, co mówię, a ty wy jdziesz. Dobrze, siostro? – odpowiada Alice, również po angielsku. – Nie pozwoli ci na to.
– O, proszę. Dzięki za cy nk, że tu jest, bo się zastanawiałam. Przez twarz kobiety przemy ka rozczarowanie. Rozczarowanie sobą, bo ujawniła informację, której ujawniać nie musiała. – Jak się nazy wasz? Ja jestem Alice. – Ekaterina. – Dobrze. Ładne imię. Mocne. Ekaterino, muszę cię związać. Albo to, albo poderżnę ci gardło. Jedno i drugie przy jdzie mi łatwo, ale nie chciałaby m cię zabijać. Ty pewnie też optujesz za inny m rozwiązaniem, nie? – Yaheela biznoot farehee. Alice robi krok naprzód. Ekaterina się cofa. – Tego nie znałam. Słuchaj. Idziemy do twojej sy pialni. To tam, tak? – py ta Alice, skinąwszy podbródkiem w stronę pokoju po lewej. Ekaterina przy takuje. – Świetnie. Obróć się powoli. Fałszy wy ruch i po tobie. Kobieta posłusznie wy konuje polecenie. – Dobra dziewczy na. Alice chowa bumerang i szy bko obszukuje Ekaterinę. Nie ma broni. Nic. Klepie ją energicznie po ramieniu, w drugiej ręce nadal trzy mając nóż. – No dalej, idź. Zakładniczka robi, co jej powiedziano. Od drzwi dzielą je dwa metry . – Jesteś trenerką? – Yaheela biznoot farehee chint! – spluwa Ekaterina. – Aha. Zaczy nam rozumieć. To znaczy „spierdalaj”, tak? Albo coś w ten deseń. Bez odpowiedzi. Skręcają do sy pialni. To prosto urządzony pokój. Miękki materac leżący wzdłuż przeciwległej ściany , drewniany stolik, lampa do czy tania, biurko, krzesło, szafa, regał na książki zawalony odrapany mi tomiszczami, z który ch żaden nie ma ty tułu wy pisanego na grzbiecie. Przez oparcie krzesła przerzucone jest kimono. Zwiąże nim Ekaterinę. – Połóż się na łóżku, twarzą do dołu, łapy na ty łek. Skrzy żuj kostki i zegnij nogi. Kobieta wy konuje rozkaz. – Dobra dziewczy na. Prawdziwa profesjonalistka. Doceniam to. Naprawdę. Z kolei ten, z który m się trzy masz, to amator. Ma szczęście, że mu pomagasz. Alice sięga po kimono. Odwraca głowę na dosłownie dwie sekundy . Jej zakładniczka porusza się szy bko i bezszelestnie. Sięga do wnęki pomiędzy materacem a ścianą i bły skawiczny m ruchem wy ciąga pistolet z krótkim tłumikiem przy kręcony m do lufy . Alice podnosi wzrok dokładnie w momencie, kiedy Ekaterina unosi broń. Padając na ziemię, rzuca nożem, który leci prosto w kierunku czaszki kobiety . Dwa strzały . Fup-fup. Jedna z kul odbija się od noża, wy trącając go z kursu, ostrze wbija się w drewnianą podłogę ze zduszony m fump. Pociski lądują w ścianie, mijając Alice. Zanim Ekaterina zdąży wy celować ty ch kilka cali niżej, w barczy stą dziewczy nę, naostrzony bumerang już śmiga w jej stronę. Przelatuje obok lufy , nad zamkiem i kurkiem, uderza kobietę mocno w grzbiet nosa. Sieka jej twarz. Przecina na pół prawą gałkę oczną, odkrawa skórę aż do skroni. Ekaterina wy puszcza broń, z jej ust doby wa się jęk. Alice rzuca się naprzód, wy ciąga nóż z podłogi, dobiega do brzegu łóżka i zatapia ostrze w gardle kobiety . Aż po rękojeść. Ciepła krew z rany spły wa po dłoni Alice, wsiąka w narzutę, łóżko i materac. Dziewczy na wy ciąga nóż. Proste ostrze, nieząbkowane, niezakrzy wione. Łatwo przechodzi przez
skórę. Patrzy Ekaterinie prosto w oczy , w który ch jeszcze tli się ży cie. Kobieta charczy , ale z jej ust nie doby wa się już żaden zrozumiały dźwięk; ostrze przebiło krtań i poszarpało całe gardło. – Przepraszam, mamciu. To nic osobistego. Mogłaś mnie posłuchać. Na twarzy rannej przez moment gości strach, po czy m Ekaterina wy daje z siebie ostatnie tchnienie. Alice opuszcza jej powieki. – Odpoczy waj, mamciu. Wstaje. I sły szy pośpieszne kroki dochodzące z kory tarza. Nadajnik szaleje. Cel już blisko. Gracz, którego śledziła, jest niemal przy niej. Ale kroki należą do kogoś potężnego. Cięższego niż ten chłopak, niż Donghu. O wiele cięższego. Alice podnosi z podłogi zakrwawiony bumerang i kuca przy drzwiach. Nagle w wejściu pojawia się mężczy zna w czarny ch spodniach, białej koszuli i ze złoty m pistoletem w ręce. Nadajnik eksploduje w jej korze czołowej i gaśnie. Puff! Znalazła go. – Ty ? – wy krzy kuje Alice, nie rozumiejąc. By ła pewna, że chodzi o najmłodszego Gracza, tego, który zostawił Shari pamiątkę, odcinając jej palec; tego, który groził Małej Alice Choprze w snach Dużej Alice Ulapali. Maccabee Adlai jest równie zaskoczony . Zawiodły go treningi. Rozgląda się po pokoju, nie pociągając za spust. Zauważa leżącą na łóżku Ekaterinę. Krwawiącą. Martwą. Zamordowaną. Ekaterinę Adlai. Swoją matkę. Przez jego twarz przemy ka ból. Naciska na spust, ale zanim zdąży wy strzelić, ostry bumerang uderza w lufę pistoletu i przejeżdża mu po kny kciach, raniąc je do kości. Udaje mu się docisnąć cy ngiel, ale – bang! – chy bia, kula pędzi nad ramieniem Alice i odłupuje z sufitu spory kawał ty nku. Celuje ponownie, ale znowu zostaje uderzony , ty m razem ciężką rękojeścią my śliwskiego noża, który , rzucony , obraca się w powietrzu. I pistolet, i ostrze spadają na podłogę poza jego zasięgiem, lecą prosto na kory tarz. Nie ma już do dy spozy cji innej broni poza goły mi pięściami. Oraz ogromną dawką adrenaliny pompowanej przez nienawiść i złość, która przepły wa przez jego ciało; jeszcze nigdy w ży ciu nie czuł czegoś takiego. Rusza jak taran. Dzielą ich cztery metry . Alice stoi pewnie. Rzuca kolejny m bumerangiem. Maccabee łapie go w powietrzu otwarty mi dłońmi, jedny m klaśnięciem. Nie zwlekając, ciska nim w Alice, ale dziewczy na wy ciągnęła już drugi metalowy bumerang – ten bez zaostrzony ch krawędzi – i oba zderzają się z głośny m metaliczny m klang, co zmienia tor ich lotu i pod dzikimi kątami pędzą ku przeciwny m końcom pokoju. Trzy metry . Alice rzuca ostatnim bumerangiem – drewniany m – spod siebie. Maccabee jednak przechwy tuje go z łatwością jedną ręką i unosi, po czy m pędzi na dziewczy nę. Australijka nie ma zamiaru odpuścić. Nie spuszczając Nabatejczy ka z oka, pły nny m ruchem wy ciąga z kabury swojego rugera
i podnosi broń do strzału, ale wcześniej Maccabee wklęsły m końcem bumerangu wy mierza jej potężny cios w lewy bark. Boli – cholernie – jednak Alice nie pokazuje tego po sobie, ledwie zadrżała jej powieka. Pistolet wy mierzy ła prosto w brzuch Gracza, jednak ten łapie ją drugą ręką za nadgarstek i mocno szarpie do dołu. Ale Alice to nie rusza. Chryste, silna jest, dziwi się Nabatejczy k. Ich twarze niemal się sty kają i zanim Maccabee może wy konać kolejny ruch, Alice uderza go z główki w grzbiet nosa. Znowu złamany . Po raz 7, a 2 w ciągu ostatnich trzech ty godni. Ból staje się nie do wy trzy mania. Lecz adrenalina szy bko go wy tłumia. Dziewczy na jest silniejsza niż jakikolwiek mężczy zna, z który m miał do czy nienia, więc musi ją potraktować jak faceta. Uderza kolanem w jej pachwinę, z całej siły . Alice słabnie, choć ty lko na pół sekundy . Nawet wy daje z siebie zduszony jęk. Maccabee skupia się na pistolecie. Wy kręca trzy mającą go dłoń. Broń spada na ziemię i chłopak wkopuje ją pod łóżko. Lecz Alice szy bciutko dochodzi do siebie, chwy ta mocno bok napastnika pomiędzy żebrami a kością miedniczną i ściska. Ściska tak silnie, że ma wrażenie, jakby jej palce za moment miały przeciąć jego skórę i rozerwać mięśnie; za moment dosłownie wy rwie mu flaki i rzuci je z plaśnięciem o podłogę. Maccabee puszcza nadgarstek Alice i wy mierza cios z ukosa w kość policzkową; czuje pod kny kciami, jak trzaska kawałek tuż poniżej oka. – Au! – krzy czy dziewczy na, puszcza go i skacze na łóżko, prosto na pozbawione ży cia ciało Ekateriny . Nie odzy wa się ani słowem, ale wy raz jej twarzy i cierpki uśmiech mówią wszy stko: „Niezłe uderzenie!”. Maccabee chce ją złapać, lecz Alice kładzie dłoń na czubku jego głowy i przeskakuje nad nim z gracją cy rkowej akrobatki. Ląduje bezszelestnie na podłodze, spodziewając się, że Nabatejczy k odwróci się, aby stanąć z nią twarzą w twarz. Ale Maccabee nie traci na to czasu. Po prostu kopie do ty łu i podcina Alice, która przewraca się i leci na bok. Zanim udaje jej się podnieść i wy prostować, by konty nuować bijaty kę, Maccabee celnie uderza ją w tors. Alice zgina się wpół i z powrotem pada ciężko na drewnianą podłogę. Chłopak skacze na nią, przy szpilając jej łokcie kolanami, i okłada serią szy bkich jak bły skawica, ale wy kręcający ch flaki uderzeń w brzuch. Dziewczy na napina mięśnie, ból przenika każde ich włókno, Nabatejczy k zadaje piąty już cios. Ty m razem jednak towarzy szy mu inny dźwięk, bardziej plaśnięcie niż łomot. Alice gorzej już w ży ciu dostawała. Przez ułamek sekundy studiuje twarz przeciwnika. Jest wy kręcona gniewem i smutkiem. Gdy by nie próbował jej zabić, prawie by mu współczuła. Zby t wielu ludzi niedługo ucierpi i będzie czuło to samo. Zby t wielu. Rusza biodrami, próbując zrzucić z siebie Nabatejczy ka. Nadal siedzi na niej okrakiem, ale udało jej się przerwać zabójczą serię. Alice uwalnia prawą rękę i zamachuje się otwartą dłonią, zakrzy wiając palce niczy m szpony ; paznokcie orzą jego szy ję, z ran sączy się krew. Podejmuje kolejną próbę ataku, chcąc go złapać za ucho i pociągnąć, ale Maccabee chwy ta ją za nadgarstek i przy gważdża do podłogi, po czy m sięga pod nogawkę po ukry te w pochwie przy kostce mierzące dobre cztery cale ostrze. Nóż bły ska przed oczy ma Alice, kiedy chłopak próbuje podciąć jej gardło. Ma zamiar zabić ją tak, jak ona zabiła tamtą kobietę. Twoja matka, zaczy na rozumieć Alice. Znajduje w sobie jeszcze trochę siły , aby zrzucić kolano
Nabatejczy ka z jednego ze swoich łokci. Nóż przecina powietrze tuż przy uchu dziewczy ny ; na podłogę opada kosmy k kręcony ch włosów. Chłopak nie traci czasu i znowu unosi broń, próbując przedziurawić Alice gardło. Lecz ona zdołała już uwolnić swoje lewe ramię i uniknąć ciosu. Łapie Nabatejczy ka za nadgarstek. Maccabee chwy ta nóż inaczej, ostrzem do dołu, a drugą łapą trzy ma ją za rękę; w odpowiedzi ona ściska jego przedramię prawą dłonią. Chłopak próbuje wy sunąć igłę z pierścienia, który nosi na mały m palcu, ale orientuje się, że nie ma go ze sobą. Klincz. Ostrze noża znajduje się 12,7 centy metra od jej ciała. Siłują się. Przez parę sekund trwa impas. Mięśnie napinają się i drżą. Na ich twarzach nabrzmiewają ży ły ; jedna wy jątkowo długa biegnie ukośnie przez twarz Alice, od grzbietu jej nosa, przez znamię w kształcie księży ca, i znika pod włosami. Maccabee pochy la się, angażując mięśnie ramion i pleców. Nóż chy bocze się, rozdy gotany obopólny m wy siłkiem Graczy . Sunie ku szy i Alice, ale jedy nie o 2,4 centy metra. Alice milczy . Jest skupiona. Maccabee krzy czy . Ślina try ska z głębi jego gardła, kapie na twarz Alice. Dziewczy na mruga, chcąc pozby ć się kropli, która wpadła jej do oka, ale to na nic. Musi się skupić na pracy mięśni pracy mięśni pracy mięśni… Nabatejczy kowi nie udaje się opuścić noża ani o milimetr niżej. Znowu krzy czy . Ty m razem jego ry k jest jeszcze dzikszy , rozpaczliwy . Mężczy zna podnosi się i zapiera stopami, naciskając na nóż tak, żeby położy ć na rękojeści jak największy ciężar swojego ciała, i nareszcie udaje mu się popchnąć go dalej. Opada. Opada. Czubek noża doty ka ciemnej skóry Alice, napiera na nią. Maccabee czuje, jak metal trafia na miękkie ciało. Kropla krwi. Unosi biodra. Naciska. Nóż przecina jej mięsień szeroki szy i. 1 centy metr. 2 centy metry . Strużka krwi. Pierwsza kropla spada na podłogę. Alice milczy . Maccabee napiera. Ona napina mięśnie. On napiera. Ona łapie go za nadgarstki tak mocno, że purpurowieją jej opuszki. Ma ją. Alice zabiera prawą dłoń. Nóż opada o kolejny centy metr. Ból zaczy na ry czeć coraz głośniej, ale ona ani piśnie. Sięga gdzieś pomiędzy ich ciała, zajmując przestrzeń pozostawioną przez Nabatejczy ka, który podniósł się, ni to nad nią stając, ni to przy siadając, i łapie go za krocze. Ściska z cały ch sił. Sły szy przy prawiający o mdłości odgłos, jakby coś pękło, Maccabee słabnie i krzy czy z bólu. A Alice ściska mocniej i mocniej. Lewą ręką obejmuje jego nagle zeszty wniałe ciało, środkowy palec przy kłada do punktu uciskowego na nadgarstku ręki trzy mającej nóż i napiera. Nabatejczy k wy puszcza rękojeść. Alice wy kręca mu dłoń, przewraca go i siada na nim okrakiem, prawą ręką bez przerwy ściskając coraz mocniej i mocniej, i mocniej. Aż wreszcie puszcza. Maccabee nie może złapać tchu. Łzy lecą mu z oczu. Nigdy nie czuł takiego bólu. Dziewczy na kładzie nóż na podłodze, zaciska dłonie w pięści i metody cznie okłada Nabatejczy ka
po twarzy , to z lewej, to z prawej, z lewej, z prawej, z lewej, z prawej, z lewej, z prawej i znowu z lewej. Kiedy kończy , Maccabee leży nieruchomo. Jego nos jest wy krzy wiony jak nigdy dotąd; ma rozwalone usta, lewe oko spuchnięte tak, że nie mógłby go otworzy ć. Twarz pokry wa czerwona poły skliwa maska z krwi i potu. Gile pod nosem pęcznieją jak bańki, gdy oddy cha, i trzaskają, pęcznieją i trzaskają. Alice masuje pięści. Są posiniaczone, ale żadna kość nie jest złamana. Doty ka rany na szy i; nie najlepiej, ale nie przebił jej nic, co wy magałoby naty chmiastowej interwencji lekarskiej. Przeży je. – Dobra bitka, ale potrzeba więcej, żeby powalić Koori. Podnosi nóż Nabatejczy ka. Celuje w jego serce. – Do zobaczenia w piekle, kolego. Tak, Koori… Jestem w piekle… Graj dalej…, my śli Maccabee, nadal przy tomny , choć ledwo. Dostrzega jedy nie zary s burzy kręcony ch włosów i smutne spojrzenie. …Graj… Maccabee czeka, aż ciepła śmierć przebije jego serce, czeka, żeby spotkać swoją matkę już w następny m ży ciu, o ile takie istnieje. Nie może się doczekać, chce ją ujrzeć, by ć z nią, zaznać końca. Akceptuje klęskę, a nawet przy jmuje ją z zapałem. Jest gotowy . Ale śmierć nie nadchodzi. Głowa Alice wy kręca się nagle dziwacznie, jej ciało unosi się o 12 centy metrów i upada pod kątem 100 stopni na bok, uderzając z łoskotem o podłogę. Krew try ska na wszy stkie strony . Nóż spada ze szczękiem.
BAITSAKHAN Arendsweg 11, mieszkanie 1H, Lichtenberg, Berlin, Niemcy
Baitsakhan ma na sobie różowy szpitalny fartuch. Stoi nad Koori i obity m Nabatejczy kiem, próbując podnieść nieruchome ciało potężnej kobiety . W zasadzie ty lko złapał i ścisnął ją za kark. Bioniczne ramię załatwiło resztę. Maccabee i Ekaterina wy tłumaczy li mu funkcjonalność nowej dłoni, gadali i gadali o nacisku na centy metr i zwiększonej mocy ucisku. Nabatejczy cy i te ich słówka. Nawet nie słuchał uważnie. Sam chciał się przekonać. Jego palce przebiły się przez skórę Koori, zgniotły mięśnie i kości jak snopek słomy . Po 3,7 sekundy trzy mał w ręce rozmiękłą papkę startego na proch kręgosłupa. Puszcza. Dziewczy na pada na ziemię, jej głowa ledwie trzy ma się ciała na cienkim, krwawy m warkoczu kości i mięsa. Przez kilka sekund ciało Koori jeszcze nieśmiało podry guje w spazmach, kiedy uparte ży cie niechętnie – ach, jak niechętnie! – je opuszcza. Wreszcie przestaje się ruszać. Baitsakhan spluwa na zmaltretowane zwłoki. Alice Ulapala nie ży je. Dla niej Endgame dobiegło końca. Klatka piersiowa leżącego obok Nabatejczy ka unosi się i opada. Ledwie zipie, ale z tego wy jdzie. – Ręka działa – mówi Baitsakhan jak gdy by nigdy nic, jakby Maccabee by ł cały i zdrowy , a Ekaterina nie leżała martwa metr dalej. – I to dobrze. Donghu przy pomina sobie walkę z Kalą w Turcji, gdy towarzy sz uratował mu ży cie, zakradając się od ty łu i wbijając dziewczy nie nóż w plecy . – Jesteśmy kwita – rzuca, nadal przy glądając się swojej niesamowitej dłoni. Maccabee może jedy nie przy taknąć mu niezrozumiały m pomrukiem. Ma opuchnięte usta, złamany ząb wbił się w dolną wargę. Mały potwór mógłby go wy kończy ć, pozby ć się dwóch Graczy w przeciągu kilku sekund. Nabatejczy k zdaje sobie z tego sprawę i ulży ło mu, że Donghu ma jeszcze resztki honoru lub wdzięczności. Ten psy chol jednak posługuje się jakimś kodeksem. Ale jest również i zaskoczony . Za moment straci przy tomność i chce wierzy ć, że Baitsakhan się nim zajmie. Role się odwrócą. Donghu drapie się po goły m ty łku. – Muszę się odlać – oświadcza i wy chodzi cicho z pokoju. Jego kroki są znacznie cichsze niż Nabatejczy ka. Alice Ulapala miała rację, choć na niewiele jej się to zdało. Maccabee odpły wa. Ale niedługo się obudzi, w przeciwieństwie do Koori.
SHARI CHOPRA सूरज क आिखरी करण, Dolina Ży cia Wiecznego, Sikkim, Indie
Teraz Shari ma sny . Złe sny . Przy gląda się całej sy tuacji z bliska. Alice umiera na podłodze sy pialni na drugim końcu świata, brutalnie zamordowana. Shari krzy czy , kopie Nabatejczy ka i zamachuje się na Donghu nabitą kolcami pałką. Ale jej ciosy przechodzą przez nich, jakby by li duchami. Czas we śnie mija szy bko. Shari patrzy , jak jeden Gracz podnosi drugiego i wy chodzą. Maccabee obejmuje znacznie niższego Baitsakhana ramieniem. Dzieciak gapi się z uwielbieniem na swoją dziwaczną dłoń. Alice zostaje sama. Zmaltretowana i zimna. Dobra Alice. Szlachetna Alice. Martwa Alice. Shari klęka przy zwłokach, chce je obrócić, żeby zmarła zachowała resztki godności, ale to niemożliwe. Zdaje sobie sprawę, że to wcale nie sen. Gracz, który chronił jej Małą Alice, odszedł. Koszmar. Shari wy biega z pokoju, żeby dogonić tamty ch, ale kiedy przekracza próg, jest już zupełnie gdzie indziej. Nieduży kamienny przedpokój wy pełnia zimna, bardzo zimna, świecąca na niebiesko woda, która sięga jej po samą szy ję; falujący blask pada na ściany i sufit. Smakuje wodę. Słonawa. Podchodzi do niedużego cy pelka. Jest naga. Nie sły szy nic poza szumem fal odbijający ch się o jakiś odległy brzeg. Na ścianach wy ry te są słowa. Sanskry t. Sumery jski. Egipski. Celty cki. Harappański. I jeszcze inny języ k, którego Shari nigdy wcześniej nie widziała. Składają się na niego perfekcy jnie wy kute w kamieniu poziome i pionowe kreski oraz kropki, przy wodzące na my śl alfabet Braille’a nie z tej ziemi. Pomiędzy słowami, niczy m matematy czne konfetti, porozrzucane są cy fry arabskie, tworzące na pierwszy rzut oka przy padkowy ciąg: 04011398445134074371876378452911036566102131964652158293456. Shari idzie wzdłuż ściany , przesuwając dłonią po napisach. Potrafi odczy tać sanskry t; to fragment z Mahabharaty, hinduisty cznego poematu, którego nauczy ła się w całości na pamięć, kiedy miała dziewięć lat. Mówi on o Dronie, Ardźunie, królu Karna i jego liczny ch zwy cięstwach, o panu Krisznie i bitwie o Dwarkę, Szikhandi i Bhiszmie. O wielkiej wojnie na polu Kurukszetra.
O czterech celach w ży ciu człowieka, choć nie zawsze przecież szlachetny ch: harma, artha, kama, moksza. Prawość, dobroby t, pragnienie, wy zwolenie. Dla ty ch rzeczy każdy ży je, walczy o nie; z ich powodu przelewano rzeki krwi. Idzie dalej, światło w wodzie migocze słabiej, nagle gaśnie. Szum oceanu znika. Podświetlają się cy fry . Tu, tu i tam. Dwanaście z nich nagle wy latuje na środek pomieszczenia i wiruje. Lecz udaje jej się odczy tać poszczególne znaki: 4922368622. Shari wie, że to coś istotnego. By ć może to jakiś pożegnalny prezent od Alice. Musi je zapamiętać. Próbuje złapać te cy fry , zatrzy mać je, ale umy kają przed jej palcami zwinnie niczy m moty le wirujące w chłodnej bry zie. I wtedy rozlega się krzy k. Po niecałej sekundzie ogłuszający wrzask wy ry wa Shari ze snu, po czy m momentalnie cichnie. Jamal leży obok niej, niewzruszony . Mała Alice śpi w pokoju obok, chronią ją grube mury kamiennej fortecy . Shari sięga do stolika nocnego po kartkę papieru, aby zapisać liczby ze snu. Jest znowu w świecie ży wy ch, dumając nad darem ze snu, darem od Dużej Alice Ulapali, niech bogowie przy jmą ją do siebie.
AN LIU 22B Hateshinai Tōri, Naha, Okinawa, Japonia
Po zainstalowaniu w ogrodzie paru zabawek (tak na wszelki wy padek) An wspina się po ty lnej ścianie czteropiętrowej przedwojennej drewnianej rezy dencji. Dotarcie na dach nie zajmuje mu nawet minuty . Jest 3:13. Dom stoi na wzgórzu i z góry chłopak widzi całą drogę aż do samego morza. Naha jeszcze śpi. I tak jest w połowie wy ludniona, bo wielu uciekło przed koszmarem, jaki przy niosły meteory ty . An ubrany jest jak ninja. Ma na sobie luźne bawełniane spodnie, płaskie buty na miękkiej podeszwie oraz czarną koszulę z długim rękawem. Założy ł rękawiczki bez palców, na głowę naciągnął kaptur. Twarz zakry ł szalem. Na plecy zarzucił nieduży plecak, który przy wiązał sobie dodatkowo do pasa, aby nie obijał mu się o ciało; schował tam swoje gadżety . Do piersi przy czepił dwa granaty dy mne. Przy lewy m biodrze ma walthera PPQ w takiej pozy cji, by mógł wy ciągnąć go prawą ręką. Do rękawa lewego przedramienia przy szy ł dwuprzy ciskowy mechanizm uzbrajający detonator schowany w lewej kieszeni koszuli. I, co najważniejsze, na piersi czuje doty k naszy jnika z włosów i skóry . To jego talizman. Jego as atutowy . Jego miłość. Przy nim. Na zawsze. Na dachu są cztery kamery . An nie daje się złapać żadnej z nich, choć nie musi się specjalnie starać. Podejrzewa, że po usły szeniu wieści o Abaddonie nikt nie będzie się przejmował rabusiami. Pewnie nawet cały ten kamuflaż jest zbędny . Strój jest jednak hołdem. Testamentem dla ukochanej. Uznał, że to odpowiednia decy zja, zważy wszy , kto tutaj mieszka. Przy szedł do rezy dencji rodziny Takeda. Do ludu Chiy oko. Dociera do drzwi na dachu i trzy ma smartfona nad zamkiem numery czny m. Kamera z pewnością go złapała i ktoś już tu biegnie. Przy witać się. Ma nadzieję, że okażą się podobni do Chiy oko i nie działają pochopnie. Nie chciałby dzisiaj umrzeć. Jeszcze nie teraz. Chce porozmawiać. Doty ka ekranu telefonu i wy biera samodzielnie stworzoną aplikację. Przerabia 202 398 241 kombinacji w 3,4 sekundy i przekazuje je bezprzewodowo do zamka. Kod numer 202 398 242 pasuje. Drzwi stają otworem. An łapie za klamkę, pociąga i wchodzi do środka, po czy m po cichu zamy ka za sobą drzwi. Żadnego alarmu, żadnego krzy ku, żadny ch kroków, żadny ch strzałów dochodzący ch z ciemności. Ty lko cisza. Tak jak ży czy łaby sobie tego Chiy oko. By ć może Takedowie tacy są. I wszyscy są niemowami, my śli.
An ściąga szal i kaptur. Pod okiem wy tatuował sobie kolejną łzę; jest świeża, bły szczy od nałożonej wazeliny , otoczona czerwonawą wstążeczką naczy ń krwionośny ch widoczny ch na podrażnionej skórze. Idzie spokojny m krokiem po schodach, ręce trzy ma przed sobą w geście dobrej woli, jakby miał się na kogoś natknąć. Ale tak się nie dzieje. Dociera do najwy żej położonego piętra. W kory tarzu pali się światło. Cztery pary przesuwny ch drzwi, z czego trzy otwarte. Zagląda do środka. Sy pialnie. Na podłodze każdej rozłożone są futony . Nie widzi nikogo. Dociera do trzecich drzwi i otwiera je. Łóżko w zachodnim sty lu. Nieduży cy nowy dzwonek nad wejściem; sznurek ciągnie się od niego i znika w ścianie. Okno wy chodzi na podniszczoną przy stań. Na ścianie naprzeciwko posłania wisi obraz przedstawiający krętą rzekę widzianą z lotu ptaka; krajobraz jest pogodny i spokojny , dokładnie tak jak sama Chiy oko. Lecz An wie, że woda jest silna i nieustępliwa, nic jej nie powstrzy ma. Tak jak Chiy oko. Robi krok naprzód. Zaciąga się powietrzem. Wy czuwa jej aromat. Pokój Chiyoko. Bierze głęboki oddech, magazy nując zapach i konty nuuje poszukiwania. Schodzi niżej. Kolejne dwie puste sy pialnie, gabinet, łazienka. Nikogo. Jeszcze niżej. Kuchnia, pokój herbaciany , następna łazienka, salon z zachodnim kominkiem, w który m płonie nieśmiało niewielki ogień. I to tam, na okrągłej poduszce rzuconej na podłogę, siedzi spokojnie niski ły sy mężczy zna ubrany w prostą, niebiesko-szkarłatną y ukat. Patrzy swoimi ciemny mi, okrągły mi oczy ma prosto na Ana. Na stojaku przed nim leży licząca sobie 1329 lat obnażona katana, biały porcelanowy talerz z okruchami oraz filiżanka, lecz trudno stwierdzić, czy jest pusta. – Witaj – mówi po japońsku. An zerka na miecz i unosi ręce. – Przepraszam, ale nie mówię pańskim języ kiem – odzy wa się po mandary ńsku, mając nadzieję, że skoro Chiy oko go znała, to ten człowiek również. – Nic się nie stało. Znam mandary ński – odpowiada mężczy zna, spoglądając na naszy jnik Ana, na poskręcane kawałki skóry , zasuszone uszy , splecione włosy . – Nazy wam się An Liu. Jestem Graczem trzy sta siedemdziesiątego siódmego ludu, ludu Szang. Przepraszam za najście. Obawiałem się, że jeśli zapukam, odprawi mnie pan. An już od dawna nie wy rażał się w ten sposób, tak oficjalnie. Sprawia mu to nie lada trudność i wy maga sporej koncentracji. Jest trudniej niż sądził, ale musi zakamuflować swoją niechęć do podobny ch konwenansów, mówić spokojny m, obojętny m głosem. – Nazy wam się Nobuy uki Takeda. I tak, odprawiłby m cię. Albo gorzej – mówi gospodarz i sięga po miecz, ale nie podnosi go. – Kim pan by ł dla… dla Chiy oko? – py ta An. – Ojcem? – Jest moją bratanicą. – Mistrzu Takeda, przy kro mi, ale pańska bratanica nie ży je. Nobuy uki podnosi się na kolana i łapie za miecz. Nawet z drugiego końca pokoju An dostrzega zbierające się w jego oczach łzy . – Opowiadaj prędko i nie kłam. Poznam, czy mówisz prawdę. An przy takuje krótkim, acz pełny m szacunku skinieniem głowy . – Zginęła w Stonehenge. By łem tam. Jeden ze staroży tny ch megalitów przewrócił się na nią, kiedy zatrzęsła się ziemia. Została zmiażdżona od pasa w dół. Zmarła na miejscu.
– Patrzy łeś na jej śmierć? – Choć głos Nobuy ukiego jest władczy , nie ma w nim strachu ani smutku, jedy nie stanowczość, po policzku mężczy zny spły wa łza. – Nie – zaprzecza An. – By łem nieprzy tomny . Inny Gracz, Cahokianka, strzeliła mi w głowę. – Wskazuje palcem szwy w kształcie gwiazdy . – Gdy by nie metalowa pły tka, którą tam mam, również by m zginął. – Kto jeszcze tam by ł? – Gracz imieniem Jago Tlaloc. Olmek. Grał z Cahokianką. I jeszcze inny chłopak, ale nie by ł jedny m z nas. Znajomy Cahokianki. Też nie ży je. – A ty ? Grałeś z Chiy oko? – Nobuy uki jest skonfundowany . Jego bratanica nie zgodziłaby się na sojusz, zawsze by ła samotniczką; to jedna z jej wielu zalet. An ponownie zaprzecza: – Nie oficjalnie. Ale mieliśmy … porozumienie. Zdąży liśmy się poznać. Ostatnie słowo przy chodzi mu z trudem. – Poznać? Poza grą? – Takeda-san – An uży wa japońskiego zwrotu grzecznościowego, jednego z niewielu, jakie kojarzy – nie istnieje coś takiego jak poza grą. Chiy oko powiedziała mi, że gra dla ży cia. Tak się wy raziła. Mogła w ten sposób wy razić wiele, także to, że gra przenika wszy stko. By ć poza grą to by ć poza ży ciem. Nobuy uki siada wy godniej, ale nie puszcza katany . Słowa Ana go zaintry gowały , choć nie jest pewien, czy w pełni je rozumie. – Opowiedz mi o czasie, który spędziliście razem. – Poznałem pańską bratanicę podczas Gry . Spotkaliśmy się po Zewie w sklepie z arty kułami metalowy mi, stoczy liśmy walkę. Żadne z nas nie zwy cięży ło. By ła niesamowicie szy bka, a jej chi niewiary godnie silne. – Tak, wiem. – Zaraźliwe. – Co przez to rozumiesz? – Jestem chory , Takeda-san. Mój lud mnie takim uczy nił. Cierpię na rozpraszające tiki, które, gdy mam gorszy dzień, zaburzają moje my ślenie i czy ny . Są wy nikiem trudnego dzieciństwa, patologicznie wręcz surowego. Zrobili ze mnie monstrum. – Każde z nas miało trudne dzieciństwo. – Moje by ło inne. – Tak. Nie każdy z was stał się potworem. – Kochał ją pan, Takeda-san, prawda? Zaznała miłości? – Nadal ją kocham, Anie Liu. Teraz, gdy odeszła, jeszcze bardziej. An spuszcza głowę. Patrzy na włosy Chiy oko spoczy wające na swej piersi. Jej uszy . Jej powieki, które starannie oddzielił od reszty ciała. – Naprawdę. I, co zadziwiające, ona odwzajemniła to uczucie. By ła pierwszą, by ć może jedy ną osobą, która mnie kiedy kolwiek kochała. – Skoro jesteś chory , czemu tego po tobie nie widać? Gdzie te tiki, o który ch mówisz? An podnosi głowę i patrzy w ciemne oczy Nobuy ukiego. Trzaska ogień; to jedy ny dźwięk przery wający kamienną ciszę. – Uleczy ła mnie. Uleczy ło mnie jej chi, a miłość mnie wy bawiła. Nobuy uki unosi miecz i przy kłada klingę do gardła Ana. Dzielą ich cztery metry . – Co masz na szy i? – To, co udało mi się odratować z pańskiej bratanicy . Jej dary . One dają mi wy tchnienie. – Pociąłeś ją? Zbezcześciłeś? – grzmi Nobuy uki.
– Przepraszam, mistrzu. Ale zgodziłaby się na to. Przy sięgam. Nie zabrałby m ich, gdy by m uważał, że postępuję wbrew jej woli. Mężczy źnie drży powieka. An nie może go obwiniać, że czuje gniew. Chłopak patrzy , jak Takeda próbuje okiełznać targającą nim złość. Kiedy mówi, zmienia się ton jego głosu. – Powiedziałeś, że moja bratanica grała dla ży cia. To prawda. Ale muszę zapy tać, Szangu, jaki jest z kolei twój powód. – Nie gram dla ży cia, Takeda-san – wzdy cha. – Ży cie wy dawało mi się zby t okrutne. Śmierć miała sens. Prędzej wy kończy łby m pozostały ch Graczy , łącznie z samy m sobą, i zostawił grę nierozstrzy gniętą, niż dał komuś ży ć. Prędzej doprowadziłby m do końca ludzkości i pozwolił zgnić naszemu kosmicznemu dziedzictwu, aby na zawsze pozostało zapomniane, niż pozwolił mu dalej trwać, rozpowszechniać kłamstwa, hipokry zję i okrucieństwo. Spora część mnie nadal tego chce, bo ludzkość nie zasługuje na tę planetę, a ta planeta na ludzkość. – Ale… – Nobuy uki zachęca go do mówienia. – Ale… wtedy poznałem pańską bratanicę i rozpaliła we mnie pewien ogień. Zmieniłem się, choć niewiele. Mam nadzieję, że pan i pański szacowny lud, by ć może najbliżej związany ze Stwórcami, pomoże mi zrozumieć tę zmianę i ją zaakceptować. – Czy żby ś chciał coś zaproponować? Coś z korzy ścią dla obu stron? – Tak. Z cały m szacunkiem i pokorą: chciałby m się wy rzec swojego ludu i grać dalej dla pańskiego. Chiy oko nie zasłuży ła na śmierć. Powinna by ła wy grać. Ja i mój lud nie jesteśmy godni, aby odziedziczy ć ziemię po Zdarzeniu. A pański tak. Ty m samy m pochy lam głowę, Takeda-san. Jeśli zostanę przy jęty , jestem na pańskie rozkazy . Nobuy uki się zasępia. An nie potrafi zdecy dować, czy po prostu starszy człowiek na moment opuścił gardę, czy jego słowa wy dały mu się obraźliwe i odstręczające. Tak czy inaczej, mężczy zna milczy . – Mistrzu Takeda, proszę. Jedy ną alternaty wą jest powrót do tego, co by ło, a kipi we mnie nienawiść i gniew. Rozumie pan? Aż się we mnie gotuje, wy lewa… Pańska bratanica potrafiła ukoić moje nerwy . By ła jedy na w swoim rodzaju, ale odeszła, a ja uczy niłem coś niegodnego, aby by ć blisko niej… – An łapie za swój naszy jnik. – Ufam, że potrafiłby pan naprowadzić mnie na inną drogę, mistrzu Takeda. Drogę Chiy oko. Chcę grać dla Mu. Chcę by ć Mu. Keplerom nie zależy na zasadach, ale na Grze i jej konkluzji. A gdy by m wy grał, powiedziałby m, że grałem dla Chiy oko, dla Mu. I zgodzą się. Czuję to, nie mam wątpliwości. Proszę. Błagam. Niech da pan szansę swojemu ludowi i mojej duszy , zbrukanej i zrozpaczonej. Połamanej. Męczy go to przemówienie. Powiedział już wy starczająco, może aż nazby t dużo, odkry ł się, jest żałosny , zrobił z siebie petenta. Ale mówił prawdę. Nobuy uki podpiera się mieczem niczy m laską, żeby wstać. Wy gląda na skrajnie zmęczonego. Wy palonego. Jakby miał już przeszło ty siąc lat. – Nie – mówi cicho lekko drżący m głosem. – Ale… – Nie. Odpowiedź brzmi nie, Szangu. Pustka pożera jego wnętrzności. Ma chęć się rozpłakać. Milczy . – Ta decy zja nie przy szła mi łatwo, Szangu – mówi Nobuy uki – ale jeśli tak ma by ć… Jeśli lud Mu ma zniknąć, niech tak się stanie. Co ma by ć, to będzie. – Proszę… – błaga An; jego lewa dłoń zaczy na uparcie podry giwać. Głos Nobuy ukiego tężeje, mężczy zna jest wy raźnie roztrzęsiony . – I ty masz czelność mówić o honorze? O szacunku? Po zmierzchu przy chodzisz nieproszony do mojego domu. Zakłócasz moją medy tację i mówisz mi, że najdroższa Chiy oko dokonała swego ży wota. Twoje słowa, choć pełne szacunku, są niczy m więcej jak zawoalowany m ultimatum
przedstawiony m jako propozy cja. Nawet nie zadałeś sobie trudu, aby powitać mnie w moim języ ku, w języ ku Chiy oko. Przy szedłeś gotowy wy rzec się swojego ludu dla samolubnej zachcianki. Chiy oko, choć młoda, nie by ła egoistką. Tak, zostałeś skrzy wdzony przez swoich. Pewnie bili cię i torturowali. I co z tego? MRUG. – Co z twoimi przodkami sprzed setek, ty sięcy lat? Czy m oni zawinili? Czy m zawinili ci, którzy przy jdą po tobie, kolejne pokolenia? Czy by li dla ciebie okrutni? Może im pisane jest odkupienie, może ty masz uratować ich, tutaj, teraz, grając honorowo dla swojego ludu i ku pamięci Chiy oko. Tego by chciała, wiem to. Bo rozumiała, co to znaczy by ć Graczem, a ty najwy raźniej nie. Przy kro mi, Anie Liu z ludu Szang, ale nie mogę cię przy jąć. Może i Chiy oko cię kochała, mam nadzieję, że tak by ło. Ale nie znaczy to, że ja i moi ludzie również będziemy . Jeśliś połamany , sam musisz się pozbierać, ja cię nie uratuję. – Ale… – mamrocze An, głos więdnie mu w gardle; nie ma już nic do dodania. – Proszę, aby ś opuścił ten dom. Lecz zanim to zrobisz, jest jeszcze coś, o co muszę cię prosić. – Nobuy uki unosi miecz i wskazuje nim naszy jnik Ana. – Jeśli z mojej bratanicy , z mojej ukochanej Chiy oko, zostało ty lko to coś, co nosisz na piersi, muszę cię poprosić, żeby ś przekazał to mojemu ludowi, aby śmy mogli uhonorować jej pamięć jako bohaterki, którą by ła, i zapewnić jej szczątkom godziwy pochówek. MRUG. MRUGdygotdygotMRUG. DYGOT. An cofa się mrug o krok. – N-nie. Nobuy uki robi krok naprzód, nadal z uniesiony m mieczem. Kłania się nisko. – Tak – mówi, nadal pochy lony . – Z cały m szacunkiem, Graczu, ale nalegam. Kiedy mężczy zna na niego nie patrzy , An naciska przy cisk i uzbraja ładunek. – N-n-n-nie! – Tak – odpowiada Nobuy uki, nadal w ukłonie. Chłopak odpina kaburę. Nobuy uki prostuje się niczy m gigant i rusza naprzód, pokonując dzielący ich dy stans w pół sekundy . Zamachuje się kataną na Szanga, który odskakuje, nietknięty , na kory tarz. Ostrze opada raz jeszcze, ty m razem na wy ciągniętą rękę Ana i z łatwością odcina lufę pistoletu, uszkadzając jego mechanizm. Klinga skierowana jest ku podłodze. An uderza Nobuy ukiego niesprawną bronią, rozcinając mu policzek. Mężczy zna krzy czy . Chłopak przeskakuje nad ostrzem taneczny m ruchem i kopie przeciwnika w nogi. Stry j Chiy oko pada na ziemię. An odrzuca to, co zostało z pistoletu, i nadeptuje na trzy mającą miecz dłoń, sły szy chrzęst łamany ch kości. Mu puszcza owiniętą materiałem rękojeść. An pochy la się, żeby podnieść miecz. Dygotmrugdygot. – Stawaj – mrug – stawaj. Nobuy uki podnosi się z ziemi i patrzy na Ana. Chuderlawy , niepozorny An odgry wający rolę Gracza. Stry j Chiy oko pociera policzek wierzchem dłoni. Szang trzy ma miecz oburącz, uniesiony i gotowy do zadania ciosu. – Nieostrożny , bezczelny chłopiec – mówi Nobuy uki, zęby oblepione ma krwią. – Starczy – przerwa mu An. – Koniec mrug koniec mrug gadania. – Gdy by ś oddał mi jej szczątki dobrowolnie, honorowo, rozważy łby m twoją prośbę.
Słowa MRUGMRUGMRUGMRUGMRUG słowa DYGOTMRUG DYGOTDYGOT go ranią. – Próba? Przy jąłby ś mrug przy jąłby ś DYGOT przy jąłby ś mnie? – Ta… Ale zanim zdąży odpowiedzieć, An wy konuje ukośne cięcie prastary m mieczem – ostrzejszy m niż brzy twa, twardszy m niż diament – rozcinając Nobuy ukiego na pół od lewego barku do prawego biodra. Klinga jest tak ostra, że przez chwilę Mu – każdy istotny organ poza mózgiem i jelitami przestaje działać – stoi nieruchomo, na jego twarzy maluje się szok. Blednie i nagle, po paru sekundach górna połowa ciała opada na podłogę. Zaraz potem dolna połowa przewraca się na bok. Przy garbiony An oddy cha ciężko, jego my śli pędzą. Sięga jedną ręką do kieszeni, drugą nadal trzy mając miecz, i naciska detonator. Bomba eksploduje na podwórku. Rozlega się dźwięk tłuczonego szkła, ognisty podmuch świszcze obok Ana, powiewając luźny mi połami jego stroju. Czuje już zapach spalonego drewna. Stary dom rodziny Takeda spłonie za kilka minut. An rusza do frontowy ch drzwi, ciągnąc katanę po podłodze. Kolejny łup do kolekcji. Naciąga kaptur na głowę, przeciąg dmucha mu w plecy . Twarz zasłania szalem. Podchodzi do drzwi, otwiera zasuwkę, łapie metalową obręcz i ciągnie. Za nimi jest Naha. Japonia. Świat. Endgame. Doty ka Chiy oko. Jej włosów. Jej skóry . Jej uszu. Tiki znowu zniknęły . Schodzi po schodach. – Gram dla śmierci – mamrocze. – Gram dla śmierci.
JAGO TLALOC, SARAH ALOPAY, RENZO Pokład należącego do Renzo samolotu Cessna CJ4, pry watny pas startowy nieopodal Valle Hermoso, stan Tamaulipas, Meksy k
Sarah, po ty m jak wy buchnęła płaczem po przemówieniu prezy dent, położy ła się i zapadła w sen. Wciąż śpi. Czy li już od przeszło dziewiętnastu godzin. Renzo wy lądował 13 godzin temu w Valle Hermoso, niewielkiej, ale niezby t spokojnej przy granicznej mieścinie w północno-wschodnim Meksy ku. Sarah nawet nie drgnęła, kiedy samolot dotknął ziemi i wjechał, podskakując, do hangaru. Jago nie miał serca jej budzić. Ostrożnie wy ciągnął z kieszeni dziewczy ny Klucz Ziemi i schował do swojej. Zostawili Sarah w samolocie pod opieką dwóch strażników, zaznaczając, że nikt ma jej nie przeszkadzać. Jago położy ł w widoczny m miejscu telefon komórkowy z dołączoną karteczką z samoprzy lepnego notesiku – napisał na niej miejscowy numer, pod który m będzie mogła go złapać, kiedy się obudzi. Ale się nie obudziła. Kiedy spała, Renzo i Jago rozmówili się z należącą do ich ludu 67-letnią Marią Rey es Santos Izil w jej skromny m domu z suszonej cegły stojący m kilometr od samolotu. Zjedli tacos z ozorami wołowy mi, gotowanego czerwonego lucjana z chili i kawałeczkami kokosa oraz sosy z kukury dzy i papry czek poblano. Obejrzeli w telewizji mecz meksy kańskiej ligi piłkarskiej i Jago pokazał Marii Rey es Santos Izil Klucz Ziemi, który ta obejrzała dokładnie z każdej strony , obracając w palcach i świecąc na niego latareczką. – Es una bolita – powiedziała, zaskoczona, że niepozorny mały przedmiot ma tak ogromną moc. Jago i Renzo wy pili po dwa piwa i przespali równe 6,33 godziny . Pożegnali się i podziękowali swojej gospody ni za gościnę. – Vaya con dioses del cielo – powiedziała na odchodne, a potem, zwracając się bezpośrednio do Gracza, dodała: – Gane. Mężczy źni wrócili do zatankowanego samolotu i Jago zadzwonił do Juliaki, aby dać znać swoim rodzicom, że niedługo będą na miejscu. – Będziesz musiał przy gotować staruszkę – mówi ojcu. Stoi przy samolocie, ręką przejeżdża po krawędzi skrzy dła. Sarah nadal śpi. Jago wchodzi do samolotu i siada przy niej. Patrzy tak na nią bez przerwy przez ponad pół godziny , bawiąc się Kluczem Ziemi. Próbuje zauważy ć coś, na co by ć może wcześniej nie zwrócił uwagi, cokolwiek. Gdyby ten „klucz” otwierał jakieś drzwi prowadzące do kolejnego. Gdyby keplerzy nie uczynili Endgame tak niejasną. Ale przecież o to chodzi. Abyśmy cierpieli, zanim rozpocznie się prawdziwe cierpienie. Im dłużej gra, ty m większą nienawiścią pała do ty ch szuj z gwiazd. Ty ch tak zwany ch bogów. Żałuje, że nie może ich wy tłuc. To niemożliwe i zdaje sobie z tego sprawę.
Sarah nareszcie się budzi. Jago chowa Klucz Ziemi do ognioodpornego schowka w przegrodzie i zamy ka. Jest bezpieczny . Patrzy na Sarah, która zaciśnięty mi w pięści dłońmi ściera z oczu resztki snu. Przeły ka ślinę. Przeciąga się, wy ciąga nogi i rozcapierza palce u stóp. – Cześć. Mruga i patrzy na Jago. – Hej – odpowiada; jej głos jest szorstki, seksowny , pewny siebie. Chłopak cieszy się, że wreszcie brzmi jak dziewczy na, którą poznał w pociągu w Chinach, dziewczy na, z którą flirtował, dziewczy na, z którą grał, zanim zdoby li razem Klucz Ziemi. Jak Sarah Alopay . – Długo spałam? – Si. Dziewiętnaście godzin. – Ile? – Sarah opiera głowę na łokciu i rozgląda się, próbując wy jrzeć za okno. – Dziewiętnaście godzin. Nigdy nie widziałem, żeby ktoś ty le kimał. Kiedy ś zdarzy ło mi się przespać dwanaście po misji treningowej w Andach, ale nie więcej. – Szkoda, że mnie nie obudziłeś, kiedy wy lądowaliśmy . – Próbowałem. Leżałaś jak kamień. Zdejmuje nogi z łóżka. – Ale teraz wstałam. – Cieszę się – kwituje z uśmiechem. – Słuchaj… wtedy w Londy nie… nie powinnam by ła uciekać. – Mówiłem, że nie jestem na ciebie zły . Rozumiem. Bałaś się. – Tak, ale zostawiłam cię. – My ślałaś, że nie ży ję. Nic się nie stało, Sarah. – Stało się. Ty by ś nie uciekł. – Masz rację. Serce mało nie wy skoczy jej z piersi, w żołądku ma gulę. – Nie powinnam by ła cię tam zostawiać, Feo. – Już dobrze, Alopay . Naprawdę. Po prostu nie rób tego ponownie. Nie zasługuję na niego – my śli Sarah. Próbuje odegnać od siebie wspomnienie Christophera, ale bezskutecznie. – Nie zasługuję na nikogo. – Zapomnij o nim, Sarah. – Mam to wy pisane na twarzy , co? – Si. Nie my śl o ty m. Zrobiłaś, co musiałaś, i zdoby łaś Klucz Ziemi. Grałaś. Co się stało, to się nie odstanie – mówi i wy ciąga do niej dłoń. Sarah łapie ją i ściska. – Nic na to nie poradzę. Samo to, że siedzę tutaj, z tobą, przy pomina mi o nim. O ty m, kim dla siebie by liśmy . Jago nie ma pojęcia, co powiedzieć, milczy . – Zrobiłam coś strasznego, Jago. – Musisz sobie wy baczy ć. Znajdziesz sposób. Zrobisz to. A ja ci pomogę. Sarah ponownie ściska jego dłoń i nad ramieniem chłopaka zerka za okno. I wtedy zauważa pobliski hangar. Na terenie należącego do jej rodziny cahokiańskiego kompleksu nad rzeką Niobrara w północno-wschodniej Nebrasce nie ma hangaru. – Czekaj – zasępia się – to my nie jesteśmy w Nebrasce? Dałam ci współrzędne i widziałam, jak Renzo wklepuje je w nawigację. Nie przy śniło mi się to, prawda?
– Nie, nie przy śniło. – To co my tutaj, do cholery , robimy ? – Nastąpiła zmiana planów, Sarah. Dziewczy na puszcza jego dłoń i wstaje, zapominając o znajdujący m się nad nią schowku na bagaże; uderza w niego głową i siada z powrotem w fotelu. Pociera ciemię. Według Jago jej skołtunione włosy wy glądają strasznie seksowne, ale wie, że powinien się teraz skupić na czy mś inny m. Ma jednak 19 lat i żaden trening nie wy ruguje z niego pewny ch nawy ków. – Co masz na my śli, mówiąc „zmiana planów”? – Sarah gotuje się ze złości. – Jesteśmy na lotnisku w Meksy ku. Tankujemy . – Żeby polecieć do Nebraski? – Nie. Do Peru – tłumaczy Jago, kręcąc głową. – Co? – Sarah wy bałusza oczy z niedowierzaniem. – Musimy pokazać Klucz Ziemi kobiecie z naszego rodu. Ona będzie wiedziała, gdzie powinniśmy się z nim udać. Pomoże nam odnaleźć Klucz Niebios. – Jago, ale ja nie chcę szukać Klucza Niebios. Chcę zobaczy ć się z rodziną! Muszę! – Ale się nie zobaczy sz. Jeszcze nie. Abaddon… Dziewczy na zry wa się z fotela i klęcząc, tłucze pięściami w pierś chłopaka. Jago nie robi nic, żeby ją powstrzy mać. Nie ma zamiaru go zranić. – Sarah… – Nie rozumiesz, jeśli ich nie zobaczę, nie dam rady ! – mówi. – Sarah… – Coś mi się stało, Jago. Nie mam pojęcia co. Coś we mnie pękło. Ponownie uderza go w pierś. Jago łapie ją za nadgarstki i przy trzy muje. Jest silna, ale on silniejszy . Dziewczy na opada z sił. Nadal opierając ty łek o pięty , rozkłada palce i kładzie dłonie na klatce Olmeka. Chłopak luzuje chwy t, po czy m tuli do siebie głowę Sarah, którą ta złoży ła na jego udzie. – Przepraszam, ale nie doszłaś do siebie na ty le, żeby podejmować decy zje. Muszę to robić za ciebie. Gdy by śmy się mogli zamienić miejscami, zobaczy łaby ś, że mam rację. – Ale mówiłeś, że chcesz mi pomóc. Jeśli to prawda, pozwól mi do nich lecieć. Oni mi pomogą – szepcze płaczliwy m głosem. – Może si, może no. – Pomogą. Jestem pewna – mówi, ale nie brzmi pewnie. – Chcesz wiedzieć to, co ja wiem, Sarah? Kiedy grasz, wszy stko jest okej. Kiedy nie my ślisz o Kluczu Ziemi, Christopherze i Zdarzeniu, kiedy reagujesz ty lko na bezpośrednie bodźce, wszy stko jest okej. Dlatego zabieram cię tam, gdzie cię zabieram. Do Gry . Do Endgame. Żeby ś mogła grać. Może i jesteś gotowa zrezy gnować, ale ja nie jestem gotowy zrezy gnować z ciebie. I właśnie w ten sposób ci pomogę. – Chcę do domu – szepcze. – Ja też chcę wielu rzeczy , ale nie zawsze mogę je dostać. Gładzi jej włosy , owija kosmy k wokół palca. Sarah powoli wodzi policzkiem po jego udzie. Teraz, bardziej niż kiedy kolwiek, chciałby móc ją przy tulić, pocałować, zerwać z niej ciuchy . Chciałby , żeby Endgame by ło jedy nie snem. Ale nie jest. – Pozostali Gracze nie nadkładają drogi, żeby uporać się z ty m, co czują, z ty m, co im się przy darza… Grają. O ile wiemy , siedmioro najgroźniejszy ch ludzi na świecie, nie licząc ciebie i mnie, korzy sta ze wszy stkiego, co wpadnie im w ręce, żeby nas odnaleźć i odebrać Klucz Ziemi. Któreś z nich może by ć zaledwie pięćdziesiąt mil stąd. Może ktoś celuje w ten samolot z karabinu
snajperskiego albo wy rzutni rakiet, podsłuchuje nas przez mikrofon teleskopowy . Nie możemy im na to pozwolić. Nie możemy dać im się dopaść! Nie możemy oddać im Klucza ani dać się zabić. Musimy się trzy mać razem, dbać o siebie, chronić Klucz Ziemi i znaleźć Klucz Niebios. Na ty m musimy się skupić. Reszta gra. I my też musimy grać. Sarah kładzie mu rękę na kolanie. – Mogę pójść sama – mówi. Kłuje go w sercu, kiedy to sły szy , ale wie, że do tego nie dojdzie. Z jednej prostej przy czy ny . – Mam Klucz Ziemi. Sarah odsuwa się od niego. – Co chcesz powiedzieć przez to, że masz Klucz Ziemi? – Nie bój się, jest bezpieczny . Dziewczy na rozgląda się na wszy stkie strony – Gdzie on jest? Gdzie? – py ta, wbijając mu paznokcie w nogę. – Tutaj, w samolocie. – Zastanawia się przez chwilę, czy powinien jej powiedzieć, gdzie go schował. – Dlatego lecimy do Peru. Spotkamy się z kobietą ze starszy zny mojego ludu, która powinna nam pomóc. Nam, Sarah. Sły szy sz? Nie sły szy . – Potrzebuję go, Jago. Masz rację co do jednego; nie mogę stracić go z oczu. Jestem odpowiedzialna za przy wołanie Zdarzenia, nie mogę więc stracić czegoś, co może by ć moją jedy ną szansą na odkupienie. Może by ć… moją… szansą… – jej głos traci na sile, wodzi bezsilnie pełny mi strachu oczy ma po kabinie. Serce tłucze się Jago w piersi. Została otruta. Czy to sprawka Klucza Ziemi? A może to efekt Endgame? Z jej ludem jest coś nie tak? A może zawsze by ła taka delikatna, ty lko skrzętnie to ukry wała? Nie. Nie powinno tak by ć. Paznokcie wbijają się głębiej, głębiej i głębiej. Jago bierze głowę Sarah w obie ręce, unosi ją i patrzy prosto w oczy . Przy suwa się. I widzi to w niej. Siłę. – Już jest okej, Sarah. Jest okej. Renzo odpala silniki samolotu. Z interkomu rozlega się jego głos. – Jago, startujemy za pięć minut. Olmek naciska przy cisk sy gnalizujący , że u niego wszy stko gra. – Muszę się zobaczy ć z rodziną – powtarza Sarah. – Nie, nie musisz. – Muszę. – Nie możesz. Nie pozwolę ci na to. – Czy li jestem twoim więźniem, tak? Samolot rusza, kierując się prosto ku jasnemu meksy kańskiemu dniu. – Tak – mówi. – Nie pozwolę ci tam jechać. Nie mogę. – Przy gotować się do startu – rozkazuje Renzo. – Wy gramy razem? – py ta Sarah. – Tak. Obiecuję. Unosi jej głowę i przy suwa do swojej twarzy . Całują się. Raz jeszcze. I jeszcze. – Obiecuję – powtarza.
Żadne z nich nie odzy wa się już ani słowem.
ix
AISLING KOPP, GREG JORDAN, BRIDGET MCCLOSKEY, DZIADZIA KOPP Kryjówka CIA, Port Jervis, Nowy Jork, Stany Zjednoczone
Aisling przy tuliła Dziadunia mocno i żarliwie, koły sząc się w przód i w ty ł. On ucałował jej policzki. Przy tulili się raz jeszcze. Dziewczy na wy szeptała mu do ucha po celty cku: – Zrobili ci coś? – Nie. – Ufasz im? – Trochę. – My ślisz, że mogą nam pomóc? – Tak. – To zobaczmy , co z tego wy jdzie. – Zgoda. Rozmawiali tak dy skretnie i szy bko w staroży tny m języ ku, nawet nie poruszając ustami, że żaden z oficerów CIA nie nabrał podejrzeń. O poranku Aisling i jej dziadek siedzą obok siebie u szczy tu stołu w pokoju operacy jny m, gotowi wy słuchać prezentacji przy gotowanej przez Jordana stojącego z pilotem w ręku. McCloskey siedzi przy drugim końcu stołu nad laptopem. Marrsa nie ma. – Pewnie jest na naradzie z Mary śką Skrętowską – mówi kobieta. Jordan pry cha. – Szczególnie po przemówieniu prezy dent. Aisling ignoruje pretensjonalny żarcik. – A my ślałam, że wy , trepy , już wiedzieliście o meteory cie. Jordan naciska pilot. Na drugim końcu pokoju zapala się ekran. – Tak, ale kiedy sły szy sz to ze święty ch ust naczelnego wodza… Zimny pry sznic. – I nie jesteśmy trepami – poprawia ją McCloskey . – Ale duchami. Szpiegami. – Kończmy te podśmiechujki – mówi Jordan. – McCloskey , załaduj dane osobowe. Aisling obserwuje języ k ciała agentki, kiedy ta pracuje na laptopie. Jest pewna siebie i profesjonalna. Nie da się jej wcisnąć kitu. Nic nie wskazuje na to, żeby coś knuła, nie wy daje się też dwulicowa. Podobnie Jordan. Są zawodowcami i robią to, co robili już setki razy : przy gotowują się, żeby pomówić o zły ch gościach i przedy skutować plan, jak ich unieszkodliwić. Aisling, choć potrafi rozpoznać czy jeś intencje, obserwując języ ka ciała, zdaje sobie sprawę, że nie jest to technika bezbłędna. Bo jest pewna, że ty ch dwoje coś ukry wa. Coś knuje. Ale co? Rozmy ślania Aisling przery wa pojawienie się na ekranie napisu, nie najlepiej wy konanego w jakimś prosty m programie graficzny m. Na czarny m tle widnieje czerwony celownik oraz dwa słowa: GRACZE ENDGAME. – Sami to zrobiliście? – py ta Aisling, cmokając z udawany m podziwem. – Nie jesteśmy grafikami, Kopp – odpowiada sucho Jordan.
Ponownie naciska pilot. Na ekranie wy świetlają się dwa rzędy prostokątów, sześć na górze, siedem na dole. Aisling rozpoznaje swoje zdjęcie paszportowe. Poza nią jest jeszcze fotografia Ana Liu, który albo śpi, albo jest martwy ; Chiy oko Takedy , zdecy dowanie nieży wej; ziarniste zdjęcie Jago Tlaloca stojącego na rogu ulicy ; znacznie ostrzejsza fotka Sarah Alopay z lotniska; wy raźne zdjęcie Maccabeego Adlaia; i kolejne paszportowe foto, przedstawiające jakiegoś niebieskookiego blondy na z kilkudniowy m zarostem. Na pozostały ch sześciu prostokątach nary sowano znaki zapy tania. – A kim jest ten paker? – py ta Aisling. – To nie Gracz. – Christopher Vanderkamp z Omaha w Nebrasce. Ojciec jest magnatem wołowy m. By ł chłopakiem Sarah Alopay , zanim gruchnęły meteory ty . – By ł? – Jest teraz bardziej martwy niż disco – mówi McCloskey . – Po akcji w Stonehenge zostały z niego ty lko strzępy . Nie wiemy , czemu tam w ogóle by ł, ale by ł. – Mamy teorię, że kiedy Alopay wy leciała z Omaha, pobiegł za nią jak szczeniak – wy jaśnia Jordan. – Ty powy amery kański rozgry wający , znakomicie sobie radził na boisku. Szy bki, silny , dobry uczeń. Pewnie my ślał, że zdoła jej pomóc. – Kto jeszcze by ł w Stonehenge? – Tlaloc, Alopay , Takeda i Liu. Aisling wie, że Sarah i Jago zawarli jakiś sojusz, ale nie ma pojęcia, czemu Jordan sparował tamty ch dwoje. – Mu i Szang by li razem? – Zdecy dowanie – przy takuje mężczy zna. Aisling kręci głową. – Nie wy daje mi się. Chiy oko by ła niemową, a An paranoidalny m socjopatą z jakimiś tikami. Nie powiedziałaby m, żeby szukał miłości. Albo nawet przy jaźni. – No ale by li razem, zdecy dowanie. Bry ty jski wy wiad ma na to dowody . – Co się stało z Takedą? – py ta Dziadunio. – Zmiażdżona przez jeden z kamieni w Stonehenge. – A Liu? – Dostał w łeb z bliskiej odległości. Ale, niestety , udało mu się przeży ć, bo kula trafiła w metalową pły tkę, którą ma w czaszce – mówi McCloskey . – I nie żartowałaś z ty m, że jest stuknięty – dodaje Jordan. – Co czy ni go niezły m zawodnikiem. Bry ty jskie Siły Specjalne miały Liu na niszczy cielu mary narki wojennej na kanale La Manche i, choć by ł naćpany i przy wiązany do łóżka, uciekł, sam jeden, bez niczy jej pomocy . Odleciał niewidzialny m dla radaru helikopterem, wy sadził mostek na okręcie i zabrał to, co zostało z Chiy oko Takedy . Zabił 27 osób, zranił piętnaście, w ty m cztery poważnie. Śmigłowiec zatonął na Atlanty ku, kiedy skończy ło mu się paliwo. Za pomocą zdalnie sterowanego pojazdu podwodnego udało się zidenty fikować zwłoki Takedy , ale ani śladu po Liu. – Imponujące – mówi Aisling. – Szkoda, że go szlag nie trafił. – Znasz jeszcze jakichś Graczy , którzy odpadli? – py ta Jordan. – Ty lko Minojczy ka, Marcusa Loxiasa Megalosa z piątego ludu – mówi Aisling. – Arogancki ty pek. An załatwił go podczas Zewu. – Dobrze wiedzieć – podsumowuje Jordan. McCloskey wklepuje dane do komputera. – A Cahokianka i Olmek? – py ta Aisling. – Ży ją? Nie może przestać my śleć o ty m, co stało się we Włoszech, kiedy miała szansę ich sprzątnąć i tego nie zrobiła. Przez cały czas się zastanawia, czy gdy by ich zastrzeliła, ktoś inny zdołałby
odnaleźć Klucz Ziemi, i czy druga faza w ogóle by się rozpoczęła. – Tak, ży ją – mówi Jordan. – Załatwili całą ekipę uderzeniową SAS, która wparowała im przez świtem do pokoju hotelowego. Oddział miał snajpera oraz nieuzbrojonego drona, ale Graczom udało się ubić dwóch żołnierzy i ranić resztę. Uciekli tunelami londy ńskiego metra, najbardziej nafaszerowanego kamerami miasta świata, unikając druży ny pościgowej. – Kurde, niezby t dobrze Bry ty jczy cy wy padli, nie? – py ta retory cznie Aisling. – Ano niezby t. – Wątpię, czy siły izraelskie, niemieckie czy chińskie, a nawet pan i pańscy ludzie, panie Jordan, poradziliby sobie lepiej – mówi Dziadzia. – To przecież Gracze. – Pozwolę sobie mieć inne zdanie – mamrocze z fałszy wą skromnością Jordan. Dziadek go ignoruje. Aisling nie jest zainteresowana podobny mi przepy chankami na temat skuteczności tajny ch służb wy wiadowczy ch. – Czy li, jak podejrzewam, Alopay i Tlaloc mają Klucz Ziemi? – Zakładamy ten sam scenariusz – odpowiada Jordan – ale nie jesteśmy stuprocentowo pewni, co to znaczy . Sły szę o Endgame od dłuższego czasu, jednak… – Chciałeś powiedzieć, że od dłuższego czasu masz fioła na punkcie Endgame – przery wa mu agentka. – A kto nie ma, McCloskey ? – Fakty cznie – rzuca kobieta i wzrusza ramionami. – Opowiem o Kluczu Ziemi później, ale muszę o coś zapy tać – mówi Aisling. – Skąd macie te informacje? Kto jest waszy m źródłem? Dziadzia szturcha ją pod stołem. – Sam się nad ty m zastanawiam – rzuca. – Już mówiłam – odpowiada McCloskey . – Otrzy maliśmy od twojego taty papiery , które, nie powiem, nieco zbiły nas z tropu, a potem kontaktowaliśmy się z Nabatejczy kami. – Bez urazy , ale nie kupuję tego. – Aisling kręci głową. – Twoi nabatejscy przy jaciele nie powiedzieliby : „Hej, jesteś Latenką! Znajdź córkę Declana Koppa i zawrzy jcie z nią układ, ty lko tak dacie radę przetrwać”. Nie ma mowy . Gdy by sądzili, że możecie im się jakoś przy dać, a tak by ło, bo inaczej nie chcieliby nawet z wami gadać, próbowaliby was wy korzy stać. Zwieść. Przeciągnąć na swoją stronę. McCloskey poprawia się na krześle, Jordan stoi nieruchomo, milczy . Oho. Muszę ich przycisnąć. I to szybko. – Kto jest waszy m źródłem? – Nabatejczy cy fakty cznie próbowali nas omamić, Kopp – odzy wa się Jordan. – I strzelili niezłą mowę. Ale, naturalnie, podziękowaliśmy . – Nie zmieniaj tematu, Jordan. Kto? Jordan zerka na McCloskey . Agentka odpowiada skinięciem głowy . Mężczy zna wzdy cha. – Sły szałaś kiedy ś o Bractwie Węża? – Durna nazwa – krzy wi się Aisling. – Ale sły szałaś? – Nie. A powinnam? – Prawdopodobnie – mówi McCloskey głosem nieco głębszy m niż zazwy czaj. – Skoro jesteś Graczem i w ogóle. – Spierdalaj, McCloskey . Jordan unosi dłoń. – Spokojnie. Nie trzeba nam kłótni. Nieważne, czy o nich sły szałaś, czy nie. Liczy się to, że znają
Endgame od podszewki. – Kim są? – py ta Dziadzia. – Prawda jest taka, że jeszcze żadnego nie spotkaliśmy – mówi McCloskey . – Trzy mają się, skubani, w cieniu. Cała nasza korespondencja by ła ściśle tajna i zaszy frowana. Czasem kontaktowali się za pomocą jakichś zagadek, które okazy wały się naprawdę trudne do rozwiązania. Inny m razem podsy łali nam filmiki, które nie miały żadnego sensu, ale zawierały zakodowane wiadomości. Poza ty m mają jakąś obsesję związaną z, cy tuję, zepsuciem człowieka i przy sięgli wierność czemuś, co nazy wają Odwieczną Prawdą. – Jakieś świry pierwsza klasa – stwierdza Aisling. – Rozumiem, że brzmi to, jakby przy ganiał kocioł garnkowi, ale to jakieś oszołomy . – Pomy śleliśmy o ty m samy m, kiedy się z nami skontaktowali – mówi Jordan. – Rozpracowy waliśmy siatki terrory sty czne na Bliskim Wschodzie, gdy usły szeliśmy o Endgame. Sądziliśmy , że to jakaś akcja na miarę 9/11, a kiedy okazało się to, co się okazało, by liśmy kompletnie zmieszani. Bractwo samo nas odnalazło i rozjaśniło nam sy tuację. – A wtedy rozpoczęła się ta śmieszna bijaty ka i… – szy dzi McCloskey . Dziadzia uderza w blat stołu i wszy scy milkną. – To nie jest żadna „śmieszna bijaty ka”, panienko. Czy uznasz to za szaleństwo, czy nie, Endgame trwa. Gracze muszą rozwiązać Wielką Zagadkę. Inaczej wszy scy umrą. A jeśli ktoś uprzedzi Aisling, umrzemy my . Macie to zagwarantowane. Przestańmy więc gadać o stuknięty m martwy m tatusiu i ludziach, którzy nie są Graczami, i zajmijmy się ty m, co istotne. Grajmy . Tutaj, teraz. Mamy grać, a nie siedzieć i pierdolić farmazony o jakichś pieprzony ch organizacjach, które my ślą, że pozjadały wszy stkie rozumy , a tak naprawdę chuja wiedzą. Aisling chce się wtrącić, bo tak po prawdzie chciałaby poznać źródła Jordana i jest ciekawa tego całego Bractwa. Ale wtedy Dziadzia ponownie szturcha ją pod stołem i dziewczy na zaczy na rozumieć. Lekcja, którą z pewnością odrobili szpiedzy z CIA, brzmi: im mocniej naciskasz, żądając naty chmiastowy ch informacji, ty m bardziej gówniane skrawki dostaniesz. Jeśli dobrze to rozegrasz – jedna osoba będzie udawała, że jej zależy , a druga, że ma wszy stko gdzieś – otrzy masz lepsze odpowiedzi. Zapada niezręczna cisza. Po chwili odzy wa się Jordan: – Jasne, panie Kopp. – Mów mi Dziaduniu, jak wszy scy . Jordan kiwa głową. – Przejdźmy do naszej prezentacji. – Zgoda – mówi Aisling. Jordan py ta o imiona i krótką charaktery sty kę pozostały ch Graczy . Aisling identy fikuje na jednej z fotografii Kalę, opowiada o Shari, Hilalu, Baitsakhanie, Maccabeem i Alice, który ch nie ma na żadny m ze zdjęć. Dokładnie opisuje, jak wy glądają. Zakłada, że nadal ży ją. O Alice mówi na samy m końcu. – Taka duża dziewczy na, ciemnoskóra, szopa na głowie i blade znamię w kształcie półksięży ca nad lewy m okiem. McCloskey robi notatki i przegląda internet, przez cały czas słuchając wy wodu Aisling; nagle zaczy na coś kojarzy ć. – To ona? Na ekranie pojawia się zakrwawiona głowa Alice Ulapali. – Tak – mówi chłodno Aisling. – Wiedzieliśmy , że jeden z Graczy ma abory geńskie korzenie, więc rozszerzy liśmy zakres poszukiwań, monitorując przejścia graniczne oraz filtrując incy denty z udziałem oby wateli
australijskich. Info otrzy maliśmy późny m wieczorem od berlińskiej policji. Aisling powoli kręci głową. – Nie sądziłam, że tak szy bko odpadnie. Spotkałam ją ty lko podczas Zewu, ale wy dawała mi się jedną z ty ch porządny ch. By ła też silna. – Tanio skóry nie sprzedała – mówi Jordan. – Miejsce zbrodni przy pominało rzeźnię; na łóżku leżała martwa kobieta z przecięty m rdzeniem kręgowy m pomiędzy kręgami C-trzy i C-cztery . Na podłodze znaleziono ślady krwi trzech osób. Alice miała ręce umazane krwią, posiniaczone i spuchnięte, jedną z lekkim złamaniem trzeciej kości śródręcza. Zmasakrowała tego gościa, a by ł z niego dry blas, sądząc po plamach na podłodze. Potem przy szła czwarta osoba, prawdopodobnie mężczy zna o mały ch stopach, zakradł się i jakimś cudem tak mocno wy kręcił jej szy ję gołą ręką, że głowa Alice po prostu pękła. Potem tamci dwaj czy m prędzej zwiali. – Nieźle. – Aisling jest zaskoczona takim biegiem wy darzeń. – Jakieś odciski na Alice? – Żadny ch – odpowiada McCloskey . – Ale sądząc po twoich opisach, ten duży facet z obity m py skiem to nasz nabatejski kolega, Maccabee Adlai. – Jakiś materiał z kamer? – Nic. Ten, na którego polowała Alice, wy łączy ł prąd w cały m budy nku i każdą kamerę w promieniu dwóch przecznic. Mieszkanie zostało odpowiednio przy gotowane. Aisling sugeruje, że bosy m mordercą jest Baitsakhan. – Niewy kluczone, że Nabatejczy k i Donghu też grają razem. Skoro Szang i Mu się sprzy mierzy li, to czemu nie oni? – To prawdopodobne – mówi Jordan. – Czy li dwoje szty wny ch i możliwe dwie druży ny . Każdy gra, żeby wy grać – Aisling cedzi ostatnie słowa przez zęby , zamy ślona. – O ile nam wiadomo. – Aisling, czemu mieliby grać, jeśli nie po to, żeby wy grać? – py ta Dziadzia, niezupełnie rozumiejąc, do czego dąży jego wnuczka. – Szczerze mówiąc, dziadku, zastanawiam się, czy przy padkiem jeden lub paru Graczy nie my śli o ty m samy m co ja. – O czy m ty , u diabła, mówisz? – Marszczy brwi, po czy m przy pomina sobie o czy mś i dodaje, z nutką strachu pobrzmiewającą w jego głosie: – Chodzi ci o to malowidło naskalne, które zobaczy łaś, prawda? Którego szukał twój ojciec? Dzwoniłaś do mnie wtedy . Aisling przy takuje. – Dokładnie, dziadku. Odczy tałam je. I my ślę, że zrobiłam to tak, jak chciał tego tata. Choć by ł stuknięty – dodaje. Starszy mężczy zna mruży oczy . McCloskey unosi dłoń. – Czekajcie… o czy m wy mówicie? – Na JFK mówiłaś, że próbowaliście to zatrzy mać, jeszcze zanim się sprzy mierzy liśmy , tak? – dopy tuje Aisling. – Dokładnie – odpowiada McCloskey . – Ais, co masz na my śli? – przery wa im Dziadzia. – Że ja też chcę zatrzy mać Endgame, dziadku. Bo wierzę, że istnieje jakiś sposób, że jakimś cudem można położy ć temu kres. Mężczy zna znowu uderza w stół, tak mocno, że aż trzęsie się cały pokój; tak mocno, że Aisling obawia się, czy przy padkiem nie złamał sobie ręki. Milczy . Dziewczy na zabiera głos za niego.
– Tak, dziadku, wiem – szepcze. – Zabiłeś tatę, własnego sy na, za podobne my śli. To bluźnierstwo. – Masz cholerną rację – sy czy Dziadunio. – Ale powiem ci, czego chcę. Nie. Co jest właściwe. Jeśli dowiemy się, że istnieje choćby cień szansy , żeby to zakończy ć, spróbujemy . Dziadziu, możemy uratować miliardy istnień, nawet bilion. Nie można, ot tak, o ty m zapomnieć. Przez chwilę wszy scy milczą. – I co? Porzucić to, czego się nauczy łaś? Swoje dziedzictwo? Swój lud? – Mężczy zna robi krótką pauzę. – Mnie? – Nie. Skorzy stam z tego wszy stkiego. A w szczególności z twojej pomocy … Dziadek odsuwa się od Aisling. – Nie mówię, żeby śmy przestali grać – wy jaśnia dziewczy na. – Nie możemy tego zrobić, ja nie mogę tego zrobić. Nie mogę, bo jedy ny m sposobem, żeby się dowiedzieć, jak to zakończy ć, jest grać dalej. Bo nie mam, kurwa, zielonego pojęcia, co innego mogłaby m zrobić. Polujemy na Graczy . Zabijamy ich, jeśli są porąbani, i łączy my siły z ty mi, którzy podzielają nasze zdanie. Gramy , bo nie mamy innego wy jścia… Ale jeśli je znajdziemy , musimy spróbować. Zróbmy co w naszej mocy , aby przerwać Endgame i się upewnić, że ci jebani keplerzy nigdy tutaj nie wrócą. Cisza. Cisza. Cisza. – Kupiłaś mnie, Kopp – mówi Jordan. McCloskey przy takuje. Agenci nie są z nią zupełnie szczerzy , z czego Aisling zdaje sobie sprawę, ale ty m razem czuje podskórnie, że mówią prawdę. – Dobrze. – Od czego zaczy namy ? – py ta Jordan. – Od Ana Liu – mówi pewnie Aisling. – Jest zby t nieprzewidy walny . I na pewno nie zależy mu na ratowaniu świata. Jordan klaszcze w dłonie i uśmiecha się. – Mieliśmy nadzieję, że wy bierzesz starego Liu. – Czemu? Jordan kręci palcem kółko w powietrzu. – Dajesz, McCloskey . Na ekranie pojawia się mapa świata, a nieduża czerwona kropeczka oznaczona „533” porusza się powoli ku północy , wzdłuż zakrzy wionej japońskiej wy spy Honsiu. – Może i Bry ty jczy cy spieprzy li w ciągu ostatnich dni parę spraw, ale zdołali zrobić dobrze chociaż jedną rzecz. Zaczipowali go. Wszy li mu pluskwę w prawe udo. I wiesz co? Marrsowi udało się ją zhakować. – Czy li możemy ruszać? – py ta Aisling. – Oj tak – odpowiada Jordan. – A nawet lepiej. Możemy przekierować nasz oddział, aby się tam z nami spotkał. – Oddział, co? – py ta Dziadunio. – Kilo Foxtrot Echo – mówi McCloskey . – Ech, wy i ten wasz żargon – wzdy cha Aisling. Jordan wzrusza ramionami. – Żargon żargonem, ale jeśli naprawdę chcemy kogoś ubić, posy łamy Kilo Foxtrot Echo.
Na co czekasz?x
HILAL IBN ISA AL-SALT Caesars Palace, apartament 2405, Las Vegas, Nevada, Stany Zjednoczone
Las Vegas jest zupełnie inne, niż się spodziewał. Hilal oczekiwał zgiełku, ostatnich przed końcem minut wy pełniony ch grzechem, rozpustą i rozpasaniem. Ale miasto milczy . Ulice i kasy na są niemal puste. Gdzieniegdzie krążą policy jne radiowozy i taksówki usilnie szukające klienta. Nikt nie siedzi przy restauracy jny ch stolikach, kluby są puste, tak jak i bary . Naliczy ł jedy nie dziesięciu gości w lobby Ceasars Palace. Z kasy na dobiega głos krupiera – „Osiemnaście czerwone!” – który zbiera przegrane żetony . Samotny hazardzista nawet nie unosi wzroku znad szklanki. Hilal melduje się w recepcji. Jego apartament mieści się na 24. piętrze Augustus Tower. Aksum stawia swoje bagaże na podłodze i kładzie się na ogromny m łóżku. Zasy pia od razu i śpi aż do rana. Budzi go dźwięk przelatującego helikoptera. Sięga do kieszeni po pły tkę. Kosmiczne urządzenie migocze. Przez parę minut Hilal macha nim na prawo i lewo, przełączając pomiędzy kaduceuszami. Czemu dwa? Czy jeden to Ea, a drugi jego sługa? Czy Ea rozszczepił się i zamieszkuje dwa ciała? Czemu dwa? Czemu dwa? Nie ma pojęcia. Raz jeszcze przegląda inne obrazy : ogromną kosmiczną panoramę; tajemniczą pomarańczową kulę gdzieś we wschodnich Himalajach; i długą listę współrzędny ch. Nie śpiesząc się, liczy je ponownie. 1493. Prakty cznie wszy stkie są staty czne, ani drgną. Lecz dziewięć z nich się zmienia. Jedna, jak udało mu się ustalić, idąc przez spory apartament do łazienki, oznacza jego. Aksuma. Liczby są dokładnie do 1 000 000 miejsca po przecinku, więc nawet kilka stóp różnicy powoduje zmianę wartości. Pozostałe osiem dynamicznych współrzędnych to inni Gracze. Mogę ich wyśledzić! Objawienie. Ulży wszy sobie w łazience, idzie z powrotem do sy pialni. Bierze notes i długopis, wy ciąga laptopa z torby , siada po turecku na łóżku i zaczy na ustalać pozy cje Graczy . Sprawdza współrzędne na smartfonie. Trzy pary i dwa osobne punkty , nie licząc jego. Jedna z nich porusza się szy bko z północy na południe nad Środkową i Południową Amery ką. Muszą lecieć. Druga znajduje się na przedmieściach na północ od Berlina i prakty cznie się nie przemieszcza. Ostatnia para jest nieruchoma – ding, ding, ding – i punkcik pokazuje na wschodnie Himalaje, odległy stan Sikkim w Indiach. Hilal sądzi, że pomarańczowa kula wskazuje jednego z Graczy . Tego, który ma Klucz Ziemi, zgaduje, zresztą niepoprawnie. Pozostałe dwa punkty znajdują się w Port Jervis w Nowy m Jorku oraz w Japonii, przy czy m ten drugi jedzie na północ, ku Tokio, prawdopodobnie, oceniając na podstawie szy bkości, pociągiem.
Hilal nie wie, kto jest kim i czemu po Zewie utworzy ły się trzy druży ny . Odniósł wrażenie, że czterech, najwy żej pięciu Graczy mogłoby się zdecy dować na współpracę. I to wliczając jego samego. Zagadkowe. Ustalenie pozy cji ry wali zajmuje mu prawie pięć godzin i nagle, nawet po długim śnie, jaki sobie zafundował, dopada go skrajne zmęczenie podróżą. Kładzie się na boku. My śląc o swoich możliwościach, o Graczach, o Ea, o dziwny ch koordy natach, o dwóch kaduceuszach, ponownie wpada w objęcia snu… Budzi się kilka godzin później, w środku nocy . Czuje dojmujący niepokój, leży z szeroko otwarty mi oczy ma i gapi się w sufit. Siada. Głowa mu pęka. Zdejmuje nogi z łóżka i doty ka stopami podłogi. Zerka na zegarek. 3:13. Patrzy na pły tkę – nadal wy świetla dwa kaduceusze, jeden nieruchomy , drugi porusza się gdzieś po ulicach – i podchodzi do okna. Miasto płonie, jakby rozświetlał je niekończący się pokaz sztuczny ch ogni. Kolorowe neony , ciekłokry staliczne ekrany ogromne jak same budy nki, na który ch wy świetlają się reklamy imprez, roznegliżowane dziewczy ny i jedzenie, światła to zapalają się, to gasną, jakby tańczy ły według skomplikowanej choreografii. Patrzy na Strip. Pusto. Muszę rozprostować kości. Nauczyć się chodzić bez lasek, my śli Hilal. Barwne, migoczące neony odbijają się na jego twarzy . Z przy zwy czajenia, jako środek zapobiegawczy , chowa w luźny ch bawełniany ch spodniach dwie maczety , MIŁOŚĆ i NIENAWIŚĆ. Schodzi na dół i po chwili jest już na chodniku pod hotelem. Chód bez lasek nie jest łatwy , ale czuje się wolny . Potrafi zignorować ból. Przechodzi obok znudzony ch, zdenerwowany ch i uzbrojony ch po zęby gliniarzy , mija paru obszarpany ch bezdomny ch. Schodzi ze Strip przy Bellagio, gdzie fontanny nie try skają dla nikogo, i idzie na południowy wschód, aż dociera do skrzy żowania z East Harmon i Koval. Hotele i centra handlowe wy budowano na południu, na północy rozciągają się opuszczone, przy pominające pusty nie działki. Jest ty lko parę przecznic od jarzącego się ostry m blaskiem Strip, a wy dawać by się mogło, że znalazł się w jakimś opustoszały m, upadły m mieście. Wszystko na pokaz – my śli Hilal o Las Vegas. – Tylko fasada. Nawet gdy roiło się tu od ludzi… Szczególnie gdy roiło się tu od ludzi. Stoi tak przez kilka minut z zamknięty mi oczy ma. Ulice są puste, pusty nne powietrze suche i czy ste. Przy pomina mu się Pusty nia Danakilska i inne połacie niekończącego się piasku, na który ch spędził sporo czasu w samotności, pod rozległy m wachlarzem gwiazd. A Las Vegas jest takie ciche, tak osobliwie zawieszone w bezruchu, że zamy kając oczy , Hilal przenosi się do domu, pomiędzy krzewy , gwiazdy i wy dmy . Sam. Spełniony . Dom. Spokój. I wtedy jego kieszeń zaczy na się nagrzewać. Nagle robi się niesamowicie gorąca. Hilal otwiera oczy . Sięga po pły tkę. Pod wpły wem jego doty ku robi się chłodna. Unosi urządzenie, macha ręką to tu, to tam, a kiedy kieruje uniesioną dłoń na Koval Lane, znowu widzi kaduceusz; świeci jasno, wy raźnie, robi się coraz większy . Wpatruje się w ulicę, mrużąc oczy . Jakieś ćwierć mili dalej dostrzega samochód. Auto jedzie z wy gaszony mi reflektorami, ale po prędkości, z jaką śmiga pod uliczny mi lampami, wnioskuje, że kierowca nie traci czasu; jedzie bardzo, bardzo szy bko.
Ea! Hilal rozgląda się za jakimś pojazdem. Na opuszczonej działce przy East Harmon stoi zdezelowana biała furgonetka. Aksum chowa pły tkę z powrotem do kieszeni i rzuca się sprintem do samochodu. Ból nie daje mu spokoju, przenika całe ciało, ale Hilal ignoruje go. Ma do przebiegnięcia jeszcze 75 metrów. Auto, którego pasażerem jest, jak sądzi, sam Ea, znajduje się 50 metrów dalej. Sły szy jego silnik. 25 metrów. Ogląda się przez ramię. Ea jedzie jakimś nowy m krążownikiem szos, shelby , mustangiem albo challengerem. Biegnie szy bciej. Kiedy dopada do samochodu, Niegodziwy przecina skrzy żowanie pięć metrów dalej. Auto jest zamknięte. Odsuwa się i uderza w szy bę łokciem, na szkle pojawia się pajęczy nka pęknięć. Uderza raz jeszcze i ty m razem udaje mu się wy bić okno, ostre odłamki spadają na beton, lśniąc niczy m diamenciki. Otwiera drzwi, odgarnia szkło z fotela i siada za kierownicą. Kładzie maczety na fotelu obok i bierze się za odpalanie auta, grzebiąc przy stacy jce. Po 19 sekundach uruchamia silnik, odpala światła, zerka na zegary i mamrocze podziękowania. Ma pół baku. Kiedy stawia pły tkę na desce rozdzielczej, samochód z Ea znika za rogiem, zjeżdżając z Koval. Hilal wrzuca bieg i furgonetka, skrzy piąc, rusza. Nie potrafi opanować podniecenia. Jedzie tuż za nim. Kieruje się na wschód, potem na północ, na wschód, na północ i znów na wschód. Kolejne osiedla, które mija, wy dają się opuszczone i zaniedbane, a teraz przejeżdża przez złomowiska i magazy ny , baraki lśniące jak giganty czne srebrzy ste owady , rozległe działki i parkingi przy sy pane pusty nny m piachem, porzucone budy nki, ciężarówki i osobówki. Po 30 minutach Ea skręca w prawo z Alto Avenue i jedzie Bledsoe na południe. Hilal zwalnia. Wy łącza światła i skręca w Bledsoe, podczas gdy samochód Niegodziwego znika za murem z pustaka. Przy legający do niego magazy n jarzy się czerwienią bijącą od świateł stopu, które zaraz gasną. Zatrzy mał się. Chłopak zostawia furgonetkę na jałowy m biegu i staje przy ścianie po lewej; po drugiej stronie drogi rozciąga się skrawek pusty ni. Bierze do ręki pły tkę, na której wy świetla się jasny obraz kaduceusza. Hilal, obawiając się, że oślepiające światło go zdradzi, chowa urządzenie do wewnętrznej kieszeni. Maczety przy pina do pasa. Nie ma potrzeby dłużej się z nimi kry ć. Idzie na ty ł furgonetki, żeby wy jrzeć za róg. Czy sto. Rusza wzdłuż ściany , z dłońmi zaciśnięty mi na rękojeściach maczet. Jest blisko. Tak blisko. Kiedy dociera do końca muru, pada na ziemię, kładzie się na brzuchu i pełznie do przodu, zerkając w kierunku alejki. Dostrzega smukłą, odzianą w ciemne kolory postać z kapturem naciągnięty m na głowę. Ma plecak na ramieniu. Zamy ka bagażnik z głuchy m trzaskiem. Patrzy na ulicę. Hilal nieruchomieje. Jest prakty cznie niewidzialny , ale nie może dostrzec też twarzy Ea, pogrążonej w cieniu; widzi ty lko odcinający się w mroku kontur nosa. Postać odwraca się i idzie do magazy nu. Jej chód jest pewny , atlety czny , może nawet i nieco kobiecy . Hilal zry wa się i podbiega do auta. Przemy ka bezszelestnie, nie tupie, nie oddy cha. Staje przy bagażniku i zagląda pod samochód. Ea znika w środku budy nku. Muszę wykorzystać element zaskoczenia. Doskakuje do ściany , chwy ta oburącz ry nnę, opiera nogi o mur, odbija się i wskakuje na dach. Pomimo obrażeń czuje się mocny , silny . Muszę być twardy. Po cichu wy jmuje zza paska maczetę. Dach jest płaski, pokry ty drobny m żwirem. Dostrzega dwa trójkątne świetliki i dobudówkę z drzwiami prowadzący mi z pewnością na klatkę schodową.
Ani śladu kamery czy mikrofonu. Z pomieszczenia dochodzi słaby blask. Podchodzi do najbliższego świetlika i, bardzo powoli, zagląda do środka. Spore pomieszczenie pomalowane na biało. Nowoczesne meble. Ściana zastawiona komputerami. Duża kuchnia z blatem ze stali nierdzewnej, pojedy ncze drzwi prowadzące do drugiego pokoju, niewielki wy dzielony kącik treningowy z hantlami, workiem i gruszką. Na ścianie zamontowano wieszaki na broń do walki wręcz: miecze, kije, noże, młotki, kije baseballowe. Ale ani śladu Ea. Hilal już ma podejść do drugiego świetlika, kiedy włoski na jego szy i stają dęba. Insty nkt każe mu wy konać unik, przy cisnąć twarz do szkła. Coś ciężkiego muska ty ł jego głowy , śmigając tuż przy uchu. Chłopak robi przewrót i macha maczetą za sobie, celując w kostki napastnika, ale trafia jedy nie w pustkę. Dostrzega swojego przeciwnika – to musi by ć Ea, nikt nie zdołałby się zakraść do niego tak łatwo – i uniknąć ciosu zadanego ostry m ostrzem MIŁOŚCI. Hilal już chce zaatakować, ale musi wy konać jeszcze jeden przewrót, bo broń Ea ponownie uderza tuż przy jego twarzy . Atakuje kijem baseballowy m. Drewniany m, gruby m. W mdły m świetle Hilal w ułamku sekundy dostrzega na nim napis „Pałkarz”, ale nie ma pojęcia, co to znaczy . Ea nadal ma na głowie kaptur i Hilal nie widzi jego twarzy . Aksum turla się na bok, kiedy nagle czuje jakiś ucisk przy biodrze, jakby zaczepił o coś ubraniem. Podpiera się lewą dłonią i unika kolejnego ciosu wy mierzonego w skroń. Po mistrzowsku balansuje ciałem. Podkurcza pod siebie nogi i, niczy m spręży na, wy strzeliwuje metr do góry , uciekając przed kijem. Prostuje się, stając pewnie. Unosi maczetę i sięga wolną ręką po tkwiące za pasem drugie ostrze. Poćwiartuje tego potwora. Ale zamiast broni chwy ta powietrze. Ea staje pewnie, trzy metry od niego. Kijem celuje w pierś Hilala. Unosi drugą rękę i pokazuje mu ostrze, od którego odbija się słabe światło. Ea ma jego maczetę. Aksum nadal nie widzi jego twarzy , ale wie, że majaczy na niej złowrogi uśmiech. Przy gotowuje się do starcia. Żałuje, że nie ma ze sobą lasek Aarona i Mojżesza, przeklina się za swoją głupotę. Niepotrzebnie je zostawił, wszedł na teren przeciwnika nieprzy gotowany . Ea porusza się z prędkością bły skawicy , machając kijem i maczetą niczy m łopatami zabójczego wiatraka. Hilal cofa się, parując ciosy . Dłonie i nadgarstki Niegodziwego są tak szy bkie i giętkie, że ledwie daje radę; nawet podczas swoich sparingów i walk nie spotkał kogoś tak zwinnego. Metal uderza o metal, drewno uderza głucho o klingę. Hilal tańczy , Ea dotrzy muje mu kroku. Kiedy chłopak obraca się i próbuje kopnąć przeciwnika, ten robi prędki unik. Aksum przy kuca, parując cios, ale jego kontratak Niegodziwy przewiduje bezbłędnie, cofając się we właściwy m momencie. Hilal unosi maczetę, żeby zaatakować ciosem podbródkowy m, jednak przeciwnik zbija go kijem. I kiedy chłopak my śli, że Niegodziwy jest zby t szy bki, zby t gibki, zby t giętki, kiedy ścierają się po raz kolejny , udaje mu się wreszcie wy mierzy ć celne uderzenie. Nie jest to mocny cios – ledwie zahaczy ł rękojeścią maczety o nogę Ea – ale to wy starczy , żeby przeciwnik wy padł z ry tmu i musiał przy kucnąć. Hilal, zdając sobie sprawę, że lepszej szansy mieć nie będzie, z całej siły tnie. Ostrze opada na głowę Ea, z którego głowy podczas całej tej szamotaniny zsunął się kaptur, odsłaniając długie spięte kasztanowe włosy . Zamiast przeciąć włosy , skórę i kość, klinga wbija się jednak w owalne logo nary sowane na powierzchni kija baseballowego, który m Ea zdołał się zasłonić. Maczeta zagłębia się na pięć centy metrów w twardy m drewnie. Hilal chce ją wy ciągnąć, ale przeciwnik powstrzy muje go prostą, acz wy powiedzianą pewnie groźbą: – Na twoim miejscu by m tego nie robiła. Hilal nieruchomieje. Ten głos. Należy do… kobiety . Chłopak po raz pierwszy widzi swojego wroga; jest nim ładna dziewczy na o jasnej skórze, na oko ma trochę ponad 20 lat. Brwi podkreśliła czarną kredką, która akcentuje głębię piwny ch oczu. Ma
kształtny nos, chłopięce policzki, silną szy ję i mocno zary sowaną szczękę, a jej szkarłatne usta wy krzy wione są w uśmiechu. Jest naprawdę piękna. Oboje oddy chają ciężko, jej obojczy ki widoczne pod cienką bluzą unoszą się miarowo i opadają. Dziewczy na zerka na coś, po czy m unosi wzrok. Hilal patrzy tam, gdzie przed momentem patrzy ła ona. Klinga maczety tkwi pomiędzy jego nogami, przy kroczu, pod lekkim kątem. Nie grozi mu kastracją – celuje w tętnicę udową; wy starczy lekkie cięcie i będzie po wszy stkim. Biorąc pod uwagę, jak szy bka jest jego przeciwniczka, Hilal nie ma odwagi się poruszy ć. Poza ty m wie, jak ostra jest ta broń. Odwraca poobijaną, okaleczoną twarz i spogląda na nią swoim czerwony m i niebieskim okiem. Bestia przy gląda się pięknej. – Ea cię przy słał? – py ta dziewczy na, łapiąc oddech; nawet nie drgnie jej powieka. Co za dziwaczne py tanie. – Co? – Czy przy słał cię Ea? Żeby ś mnie zabił? – tłumaczy . – Kim jesteś? – Odpowiedz mi, a może ci powiem. Lekko dociska ostrze do ciała Hilala. – Nie, nie przy słał mnie. – To wy jaśnij mi, co tutaj robisz. – Szukam Ea. – Dlaczego? Hilal milczy przez chwilę. – Chcę znaleźć Niegodziwego i go zabić – mówi zgodnie z prawdą. Wpatrują się w siebie z rosnący m zdumieniem. Ale dziewczy na nadal trzy ma jego ży cie w swoich rękach. – Boże – mówi – jesteś jedny m z nich, co? – Czy li kim? – Graczem. Członkiem któregoś z dwunastu staroży tny ch ludów. – Skąd ty to…? – Mimo okoliczności Hilal czuje jakąś więź z tą kobietą. – Nie jesteś Ea – dodaje chłodno. Dziewczy na powstrzy muje śmiech. – Nie. Cholera, nie. Niech no zgadnę – mówi, nagle pałając entuzjazmem. – Nabatejczy k? Sumer? Nie. Aksum? Hilal nie ma pojęcia, co powiedzieć. – Jesteś z Prawy mi, nie? Wciąż milczy , zakłopotany . Kobieta, która z pewnością ma jakieś powiązanie z Ea, ale która nie jest jego sojuszniczką, mówi o sprawach, jakich znać nie powinna. – Jestem zmieszany – przy znaje wreszcie. Dziewczy na odsuwa ostrze maczety o centy metr od jego uda. – Rozejm? Hilal przy takuje delikatny m skinieniem głowy . – Miło cię poznać, Zmieszany – żartuje kobieta, odkładając maczetę. – Nazy wam się Stella Vy ctory . Jestem córką Ea. Dzięki Bogu adoptowaną. A jeśli naprawdę chcesz załatwić tego gnoja, mogę ci pomóc. Bo, przy jacielu, sama planuję go zabić.
MACCABEE ADLAI, BAITSAKHAN Eichenallee 34, Charlottenburg, Berlin, Niemcy
Maccabee i Baitsakhan udali się do kolejnej nabatejskiej kry jówki na terenie Berlina. Od poty czki z Alice minęły cztery dni. Maccabee ma spuchniętą twarz. Nie może otworzy ć lewego oka. Ma rozwaloną dolną wargę i złamany nos. Niemal każda kość jego twarzy została obita. Dłoń Baitsakhana działa bez zarzutu, choć w nadgarstku, gdzie skóra łączy się z metalem i plastikiem, czuje nieprzy jemne pulsowanie. Odkąd udało im się dotrzeć do ty mczasowego azy lu, mało ze sobą rozmawiali. Jest to ładny dom w przy jemnej okolicy , z miły mi ludźmi przechadzający mi się po zadbany ch ulicach. Niektóre miasta jeszcze nie doszły do siebie po ujawnieniu prawdy o Abaddonie, ale Berlin nie jest jedny m z nich. Niemiecki rząd zapowiedział, że każda insty tucja kulturalna będzie dostępna za darmo, a mieszkańcy otrzy mali bony na 5000 euro do wy korzy stania, gdzie chcą i jak chcą, w sklepach, restauracjach, ogródkach piwny ch. Benzy na i elektry czność są za darmo. Bilety na pociągi do każdego miejsca w Europie kosztują 1 euro, co ułatwia ludziom odwiedzenie bliskich, wy jazd na wieś, ujrzenie oceanu czy gór może już po raz ostatni. W Berlinie organizowane są koncerty pod chmurką i spontaniczne pokazy cy rkowe dla dzieci. Miasto zgodziło się nawet na dwudniowy festiwal wolnej miłości. Maccabee i Baitsakhan mają to wszy stko w nosie. Siedzą na ty łkach i biorą proszki przeciwbólowe, próbując dojść do siebie. Czy szczą pistolety , ostrzą noże i gapią się na poły skującą kulę. Donghu nadal nie odważy ł się jej ponownie dotknąć, nie po ty m jak poparzy ła go w Turcji. Nie podoba mu się to. Bardzo. Zdecy dowali, że za dwa dni wy ruszą. Maccabee już wy czarterował samolot; dy sponują ukry ty m w domu 1 000 000 dolarów i 757 uncjami złota. Zgromadzili też prawdziwy arsenał. I mają zamiar zabrać to wszy stko ze sobą. Zamiast pozwolić kolejnemu Graczowi ich zaskoczy ć, skorzy stają z kuli i zaatakują. Ujrzeli Ana; jest w Tokio. Zobaczy li też Aisling, która porusza się szy bko – bez wątpienia samolotem – nad Kanadą, pewnie kieruje się do Azji. Hilal szuka czegoś w Vegas. Shari kry je się we wschodniej części Himalajów. Jago i Sarah są w Juliace, w Peru. – Tlaloc i Alopay – mówi Maccabee, wpatrując się w kulę. – Ty lko oni grają razem. – I mają Klucz Ziemi – dodaje Baitsakhan, przejeżdżając po powierzchni kuli mongolskim nożem o falisty m ostrzu. Maccabee kręci głową. – Już niedługo, bracie. – Już niedługo. Czas ruszać do Peru.
JAGO TLALOC, SARAH ALOPAY Międzynarodowy port lotniczy Inca Manco Cápac, Juliaca, Peru
Cessna staje w pry watnej części lotniska. – Jesteśmy na miejscu – mówi Jago do Sarah, po czy m kiwa głową w kierunku pasa. – O, przy szedł Papi. Guitarrero Tlaloc. Dziewczy na kładzie się na jego kolanach, żeby móc spojrzeć we wskazany m kierunku. Guitarrero jest wy ższy i znacznie potężniejszy od sy na. Ubrał się jak ranczer; na głowie ma brązowy kapelusz kowbojski, na nogach buty z wężowej skóry , na piersi majta mu kawałek sznurka robiący za krawat. O biodro oparł kolbę kałasznikowa. Stoi przy biały m chevy suburbanie z czerwony m szponem wy malowany m na masce. – Chy ba lubi blichtr – zgaduje Sarah. – Niezupełnie. Unosi głowę i obdarowuje chłopaka pocałunkiem. Długim. – Nadal mam focha, że mnie tutaj zaciągnąłeś, ale z drugiej strony cieszę się, że jesteśmy razem – mówi, a Jago odpowiada jej uśmiechem. – Chodźmy do twojego Papi. Renzo opuszcza schody i wy chodzą z samolotu. Sarah, która nie przy wy kła do przeby wania na takiej wy sokości, powietrze na zewnątrz wy daje się chłodne i rozrzedzone. Juliaca leży bowiem 3825 metrów nad poziomem morza, na płaskowy żu Collao, pośród pokry ty ch ochrą zboczy . Na hory zoncie majaczą otaczające miasto andy jskie szczy ty . Guitarrero podchodzi do Jago, całuje go w lewy policzek, w prawy , w lewy i znów w prawy . Robi znak krzy ża, unosi rękę i kładzie dłoń na ramieniu sy na. Przy tula Renzo. Mówi coś w języ ku, którego Sarah nie rozumie, i mężczy źni wy buchają śmiechem, jakby usły szeli wy borny żart. – I co ja mam z tobą zrobić? – zwraca się po angielsku do Sarah. – A może zacznijmy od „miło cię poznać”, Papi – podpowiada usłużnie Jago. Guitarrero łapie dziewczy nę za rękę i się uśmiecha. Sarah odpowiada mu ty m samy m, jakby jego uśmiech by ł zaraźliwy . Nie ufa ani temu facetowi, ani Renzo. Ufa ty lko Jago, choć łącząca ich więź została ostatnio nieco nadwątlona. Sarah bardzo, ale to bardzo chciałaby wierzy ć, że Jago robi wszy stko dla jej dobra, bo ona sama, jak mówi, jest jeszcze zby t pogubiona, żeby odpowiadać za swoje czy ny i podejmować decy zje. Chłopak ściska jej dłoń, jakby chciał ją uspokoić. Dziewczy na nie przestaje się uśmiechać. Musi zachować pozory . Rozładowują samolot – Jago przekłada Klucz Ziemi z przegródki do zapinanej na suwak kieszeni – i rozsiadają się w suburbanie. Nie podjeżdżają do kontroli celnej, ty lko od razu kierują się do siatki. Strażnik w cy wilny m ubraniu naciska przy cisk, brama się otwiera i przejeżdżają na drugą stronę. Mężczy zna macha na pożegnanie, a Guiatrrero wręcza mu hojny napiwek. – Musiałem zapłacić ty siąc amery kańskich dolarów – mówi po hiszpańsku; Sarah, choć nie potrafi pły nnie posługiwać się ty m języ kiem, rozumie na ty le dużo, żeby się połapać w rozmowie. – Ja!
Guitarrero Tlaloc, król tego miasta. Uwierzy sz? – Nie, Papi – odpowiada siedzący z przodu chłopak. Na kolanach położy ł kałasznikowa. Następne słowa Guitarrero wy powiada już w jakimś dziwaczny m języ ku. Nawija przez minutę, jest wy raźnie poiry towany , niektóre zdania przery wa pełny mi niedowierzania charknięciami przy pominający mi śmiech. Jedy ne, co Sarah wy łapuje, to imię: „Aucapoma Huay na”. Jago oczy wiście rozumie każde słowo, choć nie odpowiada. Odzy wa się za to Renzo, ale jego wy powiedź jest krótka. – Si, si, si – mówi Guitarrero. Jago nadal milczy . – O czy m rozmawiacie? – py ta po hiszpańsku Sarah, niezadowolona, że tamci coś przed nią ukry wają. Chłopak odwraca się przez ramię i przewraca oczami. – Papi narzeka, że dochody z ochrony spadły o osiemdziesiąt pięć procent od czasu podania informacji o meteory cie, który nazy wamy El Punta del Diablo. Miasto zeszło na psy . Zostali tu ty lko kry minaliści, oportuniści, księża, biedota i nieduży oddział wojskowy , zresztą opłacany przez nas od lat. Są z nami. – Ty le dobrze. – Tak, z ty m że przestępcy nie płacą przestępcom za ochronę – dodaje Guitarrero. – Całe szczęście odkładaliśmy na czarną godzinę! Sarah podskórnie czuje, że cały ten wy kład Guitarrero nie miał nic wspólnego z opłatami za ochronę. Czy posługiwaliby się swoim sekretny m języ kiem, gdy by chodziło o coś zupełnie niezwiązanego z Endgame? Czemu miałoby to obchodzić Renzo, który przez ostatnich dziesięć lat siedział zaszy ty w Iraku? Co ma z ty m wszy stkim wspólnego Aucopoma Huay na, czcigodna staruszka? Okłamują mnie. Suburban wy jeżdża z terenu lotniska. Dołączają do niego dwa inne auta: z przodu jedzie duża toy ota, jakiś nowy model pick-upa, z obrotowy m działkiem maszy nowy m kalibru .50 zamontowany m na pace. Prócz człowieka obsługującego wieży czkę na ty le samochodu stoi dwóch mężczy zn z M4. Każdy ma kamizelkę. Z trzech stron otaczają ich pły ty pancerne, zaś działko osłania stalowa tarcza przy mocowana do lufy . Z kolei za suburbanem jedzie czarne tahoe. Każdy pojazd ma nary sowany na masce duży czerwony szpon. – Trzy majcie się – mówi po hiszpańsku Guitarrero, kiedy konwój przy śpiesza. Samochody utrzy mują ciasny szy k, przebijając się przez przedmieścia; kierują się na zachodni kraniec miasta. Smużki dy mu wiją się nad kilkunastoma niskimi budy nkami z cegieł i betonowy mi budowlami. Jago pokazuje krater po meteory cie, z którego nadal unoszą się czarne kłęby . – Przed dwoma dniami jakiś skurwiel podpalił stację uzdatniania wody – mówi Guitarrero i manewruje autem, omijając dziury w jezdni i bezpańskie psy . Ludzie z pick-upa puszczają kilka ostrzegawczy ch serii, oczy szczając drogę. Suburban przejeżdża przez zniszczoną murawę piłkarską, mija opuszczone osiedle mieszkalne i skręca w dzielnicę handlową, gdzie budy nki noszą ślady po kulach, a okna dawno już powy bijano. Jedna z piwnic winiarskich otoczona jest workami z piaskiem, przy który ch stoi, ćmiąc długie cy garo, starszy mężczy zna z pistoletem u biodra. Mijają też zbudowany jeszcze hiszpańskimi rękoma kościół, w który m kłębią się ludzie – modlą się na kolanach, jedzą, rozmawiają, sły chać śmiechy . Księża w długich biały ch szatach słuchają spowiedzi, rozdają butelki z wodą i dzielą się dobry m słowem. Ani śladu waśni, istna wy sepka spokoju na morzu chaosu. Znajdują się teraz w podrzędnej dzielnicy , gdzie niskie budy nki stłoczone są niczy m niedbale poustawiane klocki. Płaskie blaszane dachy . Kundle pętające się po pusty ch podwórkach. Uzbrojeni chłopcy i mężczy źni krzy czący
coś do konwoju, wy grażający pięściami, rzucający kamieniami. – Po twoim wy jeździe Cielosowie się rozbisurmanili – mówi Guitarrero; Jago tłumaczy , że to przeciwnicy jego rodziny z boliwijskiego Nuestra Señora de la Paz leżącego po drugiej stronie Titicaca. – Nie mają pojęcia o Endgame – dorzuca mężczy zna, przekrzy kując ry k silnika – i od lat brużdżą naszemu rodowi. Do tej pory nie mogli nam nawet podskoczy ć, ale kiedy rozeszła się informacja o Abaddonie, wy legli na ulice i zaczęli zajmować całe osiedla, przecznica po przecznicy . Daliśmy im fory , bo Endgame jest zby t istotne, żeby się z nimi pieprzy ć o kawałek ulicy . Musimy się przy gotować na Zdarzenie. Mężczy źni z pick-upa oddają kolejne strzały . Trzy samochody przy śpieszają. Jago zaczy na głośno wiwatować, Guitarrero dociska gaz. Seria z działka kalibru .50. Rozlega się huk kul siekący ch mury . Nie zwalniają. Jadą jeszcze szy bciej. Ludzie z ulicy ostrzeliwują ich z broni małego kalibru. Pociski odbijają się od karoserii w jasnopomarańczowy ch rozbły skach niczy m małe fajerwerki. Jeden z nich eksploduje tuż przy twarzy Sarah. Kuloodporna szy ba. Dziewczy na nawet nie mrugnęła. Pogoń jest podniecająca. Kiedy docierają na kraniec osiedla kontrolowanego przez Cielosów, Sarah zauważa kobietę w ciemny ch jeansach i żółtej koszulce z logo Nike. W ramionach trzy ma dziecko. Zasłania głowę niemowlaka, odwraca się od ulicy , szuka schronienia. Oboje płaczą. Szaleństwo jest wy nikiem Abaddona. Szaleństwo jest wy nikiem Endgame. Musi zwalczy ć nagły atak mdłości. Gdzieś z daleka dobiega stukot kanonady . Jadą jeszcze przez 6,68 kilometra przy pełnej szy bkości. Potem zwalniają. Stają dopiero przy punkcie kontrolny m, gdzie czeka dwóch mężczy zn w mundurach. Na ich terenowy ch humvee namalowano czerwone szpony . Sarah czuje ukłucie zazdrości. Tlalocowie sprawują całkowitą kontrolę nad swoim terenem. Jej lud zachowuje się bardziej subtelnie, delektuje się ży ciem w cieniu, gotowy działać, ale na znacznie mniejszą skalę. Tutaj jest inaczej. Olmekowie przy gotowują się do wojny . Do suburbana podchodzi oficer ze srebrny mi kapitańskimi oznaczeniami na czapce z daszkiem. Guitarrero opuszcza szy bę i rozmawia z nim po hiszpańsku. Kapitan Juan Papan nachy la się, żeby podać rękę Jago. Kiwa głową do Renzo, zerka na Sarah. Jego zobojętniała twarz nie wy raża absolutnie niczego. Kapitan Papan wraca na posterunek i konwój rusza krętą brukowaną ścieżką prowadzącą ku pogórzom na południowy m zachodzie miasta. Budki strażnicze porozrzucane są w stumetrowy ch odstępach. Sarah naliczy ła pięć opancerzony ch humvee i dwa posterunki arty lery jskie. Jedy ny mi drzewami na tej jałowej ziemi są zagajniki porastające rozległe tereny , na który ch stoją pry watne posiadłości, teraz zajmowane przez żołnierzy . Każdy pojazd i każdy mundur zdobi znak czerwonego pazura. Droga kończy się przy wy sokiej bramie z kutego żelaza wmontowanej w jeszcze wy ższy kamienny mur, z którego szczy tu spoglądają na nich strażnicy . Sarah zauważa siedemnastu; wszy scy są uzbrojeni. Brama otwiera się, ale do środka, żwirowy m podjazdem, wjeżdża ty lko suburban. – Mój dom – mówi z dumą Jago, już po angielsku. – My ślałam, że dorastałeś na ulicach nędzy – komentuje z przekąsem Sarah, kciukiem pokazując
za siebie. Renzo pry cha śmiechem. – Bo tak by ło – mówi Guitarrero. – Przy szliśmy tutaj, żeby uciec od tego wszy stkiego – mówi Jago. – Casa Isla Tranquila. Dokładnie te słowa wy pisano ręcznie na niedużej tablicy ; okala je ry sunek przedstawiający drzewo palmowe i błękitny strumy czek. Guitarrero bierze ostry zakręt na drodze obłożonej z obu stron wy sokimi cementowy mi blokami – ostatnia linia obrony przed zuchwały m atakiem frontalny m – i wjeżdża na szeroki placy k, na środku którego stoi bulgocząca fontanna. Przed domem parkują trzy SUV-y , jeszcze jeden opancerzony pick-up, bentley i klasy czny , pomalowany na żółto Pontiac GTO kabriolet z 1970 roku z czarną „33” na masce. – Zbrodnia jednak popłaca, co? – mówi Sarah. Guitarrero zatrzy muje pojazd i wy łącza silnik. – Sí, señorita. Otwierają drzwi i wy chodzą z auta. Z ogromnej hiszpańskiej hacjendy należącej do Tlaloców wy biega kobieta w czerwono-purpurowej sukience w kwiaty ; ma falowane czarne włosy i bose stopy . Schodzi po schodach. Uśmiecha się, jakby to, co dzieje się na świecie, przy darzy ło się komu innemu. Jago, który odziedziczy ł po niej podbródek i swobodny sposób by cia, wy ciąga ręce i krzy czy : – Hola, Mama! Gospody ni unosi spódnicę i drepcze raźno w stronę sy na. Obejmuje go. Całuje. Mówi, jak bardzo jest szczęśliwa, że nadal ży je, nadal gra, nadal reprezentuje lud, dba o swoich. – Zawsze będę to robił, Mama – odpowiada Jago, z wdzięcznością przy jmując każde jej słowo. – Sarah, to moja matka, Hay u Marca Tlaloc. – A, to musi by ć ta panna, o której ty le sły szałam? – Kobieta mówi szczerze, czy stą angielszczy zną, jakby jej sy n po prostu poznał Sarah podczas ferii i przy pierwszej lepszej okazji przy wiózł ją do domu. – Nie miałam pojęcia, że Jago o mnie mówił. – Rozmawiałem z mamą, kiedy urządziłaś sobie w samolocie maraton spania. Hay u Marca ściska dłoń Sarah. Uśmiecha się do niej. I kłania. – Pewnie by m się martwiła, że jest między nami inny Gracz, ale Jago za ciebie poręczy ł. I potrafię poznać po twoich oczach, że jesteś dobrą osobą, Sarah Alopay z 233. – Dziękuję, pani Tlaloc. Choć Renzo pewnie by się z ty m nie zgodził. – Szanuję Renzo – szepcze – ale Jago to nasz Gracz. Nie masz się czego obawiać. Hay u Marca jest urocza i choć Sarah wolałaby by ć teraz w kompleksie należący m do swojej rodziny , ufa tej kobiecie. Opuściła ją również część wątpliwości ży wiony ch do Guitarrero. Matka Jago puszcza jej dłonie i wy konuje gest w stronę domu. – Pokażę ci twój pokój, a chłopcy niech rozładują auto. Na pewno jesteś zmęczona. Przy gotowałam owoce i trochę sera. Sarah patrzy na Jago, py tając bezgłośnie, czy może iść. – Odpocznij – mówi chłopak. – Ja też powinienem. Ty lko chcę jeszcze pogadać z Papi o Aucapomie Huay nie. – Polecimy po nią helikopterem, żeby nie musiała się przebijać przez całe to zamieszanie na ulicach. Niedługo tu będzie. – Dobrze. Hay u Marca ściska Sarah za rękę. – Chodź, Graczu. Dziewczy na zarzuca sobie plecak na ramię. Pistolet i nóż wbijają się jej w kręgosłup.
– Jasne. – Niedługo przy niosę resztę rzeczy – mówi Jago. Sarah zwraca się do Hay u Marci: – Niech pani prowadzi. Idą prosto do domu. Przechodzą przez urządzony ze smakiem przedpokój, potem przez salon zastawiony meblami – z pewnością anty ki – i ozdobiony kilimami; na jego końcu znajduje się spory kominek. Dziewczy na podziwia wewnętrzny ogródek, który , choć zadbany , jest uśpiony na zimę. Tu i tam przechadzają się strażnicy . – Ten dom wy gląda jak zamek – mówi. – Szkoda, że nie by łaś tu w lecie. Jest pięknie. – Na pewno. Docierają na drugi koniec ogrodu, skąd przechodzą do szerokiego, wy łożonego dy wanem hallu; na jednej ze ścian znajdują się drzwi do kolejny ch pomieszczeń. Hay u Marca opowiada o kwiatach, Jago i jeziorze Titicaca wiosną. Stają przy otwarty m pokoju. Cahokianka zagląda do środka. Łoże z baldachimem i okna wy kuszowe wy chodzące na ogród. Na stole stoi misa z obiecany mi owocami i taca z serem oraz otwarta butelka wody gazowanej. Na narzucie łóżka leżą świeże ręczniki. Hay u Marca kładzie swojemu gościowi dłoń na ramieniu. – Sarah, wiem, że ocaliłaś mu ży cie. Gdy by nie ty , pewnie by już nie ży ł. Chciałam ci podziękować. Dziewczy na przy pomina sobie, jak zostawiła Jago w tunelu londy ńskiego metra, pewna, że zginął. Opuściła go, nie sprawdzając nawet, co się stało. Kręci przecząco głową. – Nie, to ja by m nie ży ła, pani Tlaloc. Jago by ł dla mnie dobry . Mam nadzieję, że i ja by łam dobra dla niego. Szkoda, że nie poznałam go przed… – Macha ręką. – Tak, Endgame nie jest łatwe – przy znaje kobieta, spuszczając wzrok. – Gorsze niż sądziłam. Hay u Marca patrzy jej w oczy . – A będzie jeszcze trudniej, Sarah. – Ano – zgadza się, czując nagłe zmęczenie. – Zdaję sobie z tego sprawę. Hay u Marca cofa się o krok. – Chy ba nie kąpałaś się od paru dni, moja droga. Idź się odświeży ć. Odpocznij. Znajdę ci jakieś czy ste ciuchy . Przy jdę po ciebie później. – Dziękuję, pani Tlaloc – mówi z uśmiechem. Kobieta zby wa te słowa gestem. – To nic takiego. Sarah zamy ka drzwi. Podchodzi do stołu i nalewa sobie szklankę wody . Bąbelki bulgoczą i pękają. Upija ły k. Dobra. Wy chy la szklankę. I wtedy sły szy szczęk zamka. Od zewnątrz. Obraca się, dopada do klamki i szarpie. Hay u Marca ją zamknęła. Uderza w drzwi i wtedy zauważa, że choć wy glądają na drewniane, wcale takie nie są. Stal. Gruba i nie do przebicia. Otwiera plecak, wy ciąga pistolet, celuje w okno i strzela. Kula odbija się ry koszetem i lata po pokoju, wbijając się w końcu w szafę na ubrania. Podbiega do szy by , rzuca się na nią, wali pięściami. – Kłamca! – krzy czy ; pada na kolana i raz jeszcze uderza w okno. – Pierdolony kłamca!
Dlaczego!? Nikt jej nie sły szy . Minutę później Jago, Renzo i Guitarrero zjawiają się w ogrodzie. Hay u Marca wita ich z otwarty mi ramionami. Chłopak nie patrzy na Sarah. Może jej nawet nie widzi. Mężczy źni odwracają się plecami do okna dziewczy ny . Teraz może dostrzec jedy nie twarz Hay u Marci. Kobieta podchodzi do sy na, do swojego jedy naka, strażnika dziedzictwa ludu Olmeków. Tuli go do siebie. Gładzi dłońmi poprzecinane bliznami policzki. A kiedy to robi, zerka na Sarah. Patrzy na nią i uśmiecha się. Uśmiech jest złowrogi i pełen jadu.
HILAL IBN ISA AL-SALT, STELLA VYCTORY Magazyn przy Bledsoe, Sunrise Manor, Nevada, Stany Zjednoczone
Hilal siedzi na plastikowy m krześle przy drewniany m stole. Stella jest w kuchni, nastawia czajnik. Zdjęła bluzę, założy ła prostą koszulkę w serek i obcisłe czarne jeansy . Zwróciła Hilalowi jego NIENAWIŚĆ, a nawet zaproponowała pistolet, chcąc poprawić mu humor, ale chłopak podziękował, zapewniając, że nie będzie mu potrzebny . Kiedy dziewczy na wrzuca do filiżanek torebki herbaty , Hilal mówi: – Panno Vy ctory … – Stella wy starczy . Mów mi Stella. – Stello… wy bacz, ale mam kilka py tań. – O, to na pewno – odpowiada jego gospody ni. Niesie dwie filiżanki parującej herbaty . – Zresztą ja również. Siada naprzeciwko Hilala i stawia przed nim ciepły napój. – Śmiało, wy bieraj. Żeby ś nie my ślał, że chcę cię otruć. Chłopak pokazuje jedną z filiżanek. Stella bierze duży ły k, krzy wiąc się, kiedy gorąca herbata spły wa jej do gardła. Podaje naczy nie Aksumowi, ale ten nie wy konuje żadnego ruchu. Jeszcze nie. Dziewczy na odchy la się i zakłada ręce za głowę. Hilal podziwia jej opanowanie. – Mogę pierwsza? Nieco zawsty dzony swoim podenerwowaniem, wy prostowany jak struna, odpowiada: – Jasne. Jest pewien, że zapy ta o jego rany , ale Stella mówi ty lko: – Jak mnie znalazłeś? – Jestem Graczem – odpowiada Hilal, jakby to miało wy starczy ć. – Bez urazy , ale to nie kwestia szczęścia. Coś cię na mnie naprowadziło. Coś, co, jak mniemam, pochodzi z zamierzchłej epoki. Coś, co należało do Nich – mówi Stella, pokazując na sufit. Hilal milczy . Chce usły szeć resztę. – Za sprawą Ea by łam świadkiem dziwny ch rzeczy . Miałam do czy nienia z urządzeniami pozornie niemający mi żadnego zastosowania, jak chociażby małe kamy czki, które po dotknięciu unosiły się w powietrzu, instrumenty muzy czne wy konane dla siedmiopalczastego grajka i podświetlana niewiadomy m sposobem kamienna mapa. Jestem pewna, że masz coś takiego, prawda? – Może. – Chciałaby m to zobaczy ć, jeśli nie masz nic przeciwko. – Nie jestem pewien, czy … – Zabrałeś ją z Arki, tak? Hilal jest zbity z tropu. – Razem z moimi akolitami – ciągnie dalej Stella – od długiego czasu studiujemy historię dwunastu ludów i wiem o Aksumach więcej, niż podejrzewasz. No więc… mogę to zobaczy ć?
Chłopak przez chwilę zastanawia się nad tą prośbą, po czy m mówi: – Tak. Możesz. – Sięga ostrożnie do kieszeni, wy jmuje urządzenie i kładzie ja na stole. – I ty , i Ea by liście oznaczeni jako kaduceusze. Znasz ten znak? – A czy papież sra w Waty kanie? – Eee… – Żartuję. Tak. Kaduceusz nie jest mi obcy – mówi Stella, zerkając na pły tkę; nachy la się i mruży oczy . – Mogę dotknąć? Sięga przez stół i kiedy ty lko jej palce muskają powierzchnię kosmicznego ustrojstwa, tabliczka uakty wnia się zupełnie jak w rękach Hilala. Chłopak zaczy na się przekony wać, że o odnalezieniu Stelli fakty cznie nie zdecy dował przy padek. Prędzej przeznaczenie. – Jejku, jejku – mówi Stella. – Nie robi tak w rękach każdego. – Ale mnie zaszczy t kopnął. – Podnosi pły tkę i macha nią. – Co to wszy stko znaczy ? – Siądź obok mnie, a ci powiem. Stella wstaje i okrąża stół, nie odry wając oczu od niewielkiego ekraniku. Klęka obok Hilala. Na powierzchni czarnego prostokąta nie wy świetla się ani kaduceusz, ani konstelacja gwiazd, ale lista współrzędny ch oraz świetlista kula. I coś jeszcze: porozrzucane tu i ówdzie, pozornie bez ładu i składu, glify podobne do tego, który widnieje na pły tce, składające się z prosty ch linii i kropek. – Rozgry złeś te liczby ? – py ta Stella, jakby chcąc się przekonać, czy przeszedł tę próbę. – Pły nne to Gracze. Nie jestem pewien reszty . – Ciekawe. A ta pomarańczowa kula? – Jak my ślisz? – py ta Hilal, licząc po cichu, że to ona objaśni mu jej znaczenie. – Panie al-Salt, to pańskie pierwsze py tanie. Pańska wstrzemięźliwość godna jest podziwu. – Dziękuję, Stello. I, proszę, mów mi Hilal. – Zgoda, Hilalu. Tak się składa, że akurat wiem, co znaczy ta kula. Facet z telewizora nazwał ją Kluczem Niebios. – Skąd ta pewność? – zasępia się chłopak. – Parę minut temu mówiłam ci o mapie. Przedstawia ona całą Ziemię, w ty m tę pomarańczową kulę. Zanim znaleziono Klucz Ziemi, pokazy wała Stonehenge. Teraz wschodnie Himalaje. I jestem pewna, że to tam znajduje się Klucz Niebios. – My ślisz, że kiedy nadejdzie pora, pokaże nam, gdzie jest trzeci klucz? – Można mieć nadzieję, nie? – Tak. Zawsze pozostaje nam nadzieja. Stello, skoro masz tę wiedzę, czemu nie ruszasz, by go odszukać? Czemu nie odnajdziesz inny ch Graczy ? – Bo mnie nie interesują. A przy najmniej jeszcze nie teraz. Widzisz, mam coś w rodzaju swojego ludu. Nie jest to żaden z pierwotny ch dwunastu, bardziej niewielka armia, którą skrzy knęłam. Od jakiegoś czasu zbieram ludzi, uczę ich, uczę się od nich, stawiam im wy zwania, szkolę. Ćwiczę z nimi. – Po co? Przy gotowujecie się do Endgame? Stella wstaje i kładzie dłoń na ramieniu Hilala. – Nie. Szy kujemy się na wojnę. – Z Ea? Dziewczy na zaprzecza. I wtedy na Aksuma spły wa oświecenie. – Ze Stwórcami – mówi.
– Tak. Hilal czuje nagłe przy wiązanie do Stelli Vy ctory , mógłby jej zaufać i pójść za nią w ogień. Bo jej uwierzy ł. Całkowicie. Dziewczy na oddaje mu urządzenie, wraca na swoje krzesło i pozwala, by napięcie nieco opadło. Upija ły k herbaty . Hilal nareszcie sięga po filiżankę. Napój jest py szny . Nieco kwaskowaty , ale słodki i aromaty czny . – Dlaczego chcesz wy stąpić przeciwko nim? – py ta. – Nie żeby m coś kręciła, ale pozwól mi odpowiedzieć py taniem na py tanie. Dlaczego doszło do Endgame? Hilal czuje nagłe ukłucie bólu na wy sokości szy i. – Gdy by ś zapy tała mnie, jeszcze zanim to wszy stko się zaczęło, odparłby m, że tak przepowiedzieli Stwórcy . – Czy li przepowiednia. Słowo boskie. – Tak. – A teraz? Zmieniłeś zdanie? – Chcą tego. Chcą patrzeć, jak ze sobą walczy my , jak cierpimy , jak umieramy . I, choć jedy nie zgaduję, chcą tego, co posiadamy . Stella doty ka nosa koniuszkiem palca. – Dokładnie. – Ziemi. – Ano. Jak z pieprzonego filmu science fiction. – Ale dlaczego? Skoro są członkami wszechmocnej rasy potrafiącej podróżować pomiędzy gwiazdami, na co im Ziemia? Po co w ogóle trudzić się z wy my ślaniem Endgame? – Tego jeszcze nie rozgry złam. Lecz wy starczy mi wiedza, że nadchodzą i że musimy ich powstrzy mać. – Następuje długa pauza. Piją herbatę. Stella odstawia filiżankę i pokazuje na rany swojego rozmówcy . – Inny Gracz ci to zrobił? – Dwóch. Działali razem. – Przy kro mi. Hilal wzrusza ramionami. – Przeży łem. Taka kolej Gry . Taka kolej… wojny . Bo tym jest Endgame – my śli. – Nie grą, a wojną. Jak mogliśmy tego nie dostrzec? Jak mogliśmy tak długo trwać w zaślepieniu? Czy to nie my powinniśmy być tymi oświeconymi? Jak? – Trudno to przetrawić, Stello. – Uwierz, że mnie również. – Mogę ci zadać jeszcze jedno py tanie? – Strzelaj, Aksumie. – Dlaczego chcesz zabić Ea? – Aha. Odpowiedź jest długa. Ale, w skrócie, nienawidzę go, jest potworem. Nie chodzi mi jednak ty lko o zemstę. Bo jeśli ludzkość ma mieć jakąkolwiek sensowną przy szłość, bez różnicy , czy najadą nas kosmici, czy nie, Ea musi zostać zabity . Ten świat nie jest jego zabawką. – Dobry powód. I nie umniejszaj roli nienawiści. Może by ć ona bowiem potężny m orężem. – Zapamiętam to sobie. Ea okłamy wał mnie cały mi latami. Przekony wał, że jest moim ojcem, ale prawda wy szła na jaw. Porwał mnie i uśmiercił moją matkę, aranżując paskudny wy padek samochodowy . Siedziałam na ty lny m fotelu. – Niepokojące. – A to dopiero początek. Moja matka by ła w latach osiemdziesiąty ch astronautką, a podczas jednej z misji jej DNA uległo zmianom. I nie by ło ludzkie. – Masz na my śli…
– Tak. Część jej kodu genety cznego stała się obca – jak u Stwórcy . Jak u Ea. A skoro jestem jej córką, również mam szczęście by ć posiadaczką takiego DNA. – Czy li jesteś… – mówi z szeroko otwarty mi oczy ma Hilal. – Hy bry dą – przy takuje Stella. – Między galakty czny m kundlem. – To by wy jaśniało, dlaczego zostałaś oznaczona kaduceuszem na pły tce z Arki. – Tak. I dzięki temu na siebie natrafiliśmy , czy li wy szło na dobre. Ale to jeszcze nie koniec. Przez kolejne dwadzieścia dwa lata Ea znęcał się nade mną, aby m by ła uległa. Nie uwierzy łby ś, co mi robił. Na szczęście nie trwałam w takim stanie długo. Zaczęłam się uczy ć o starodawnej historii ludzkości. Nie miałam jednak pojęcia o Endgame aż do rozpoczęcia Gry , nie wiedziałam nic o dwunastu ludach, o zepsuciu człowieka i czy mś zwany m Odwieczną Prawdą. Hilal przery wa jej, unosząc dłoń. – Odwieczną Prawdą? – Tak. Ale ty wiesz, o czy m mówię, nie? Poznaję to po twoich oczach. Chłopak przy takuje. Opowiada Stelli o obowiązku swojego ludu, który ma nie ty lko szkolić Gracza do Endgame, ale również strzec Odwiecznej Prawdy przed Ea. – Nigdy jednak nie potrafiliśmy go odszukać – żali się Hilal. – Bo to szczwany lis. – Tak. – Teraz jednak go odnalazłeś. Albo raczej: odnalazłeś mnie. I choć nie mogę się zbliży ć do niego na pół mili, ty możesz. Hilal czuje narastające podniecenie. – Pomożesz mi, Stello Vy ctory ? – Cholera, pewnie, że ci pomogę. Muszę jednak ostrzec, że atak na Ea to misja samobójcza i z góry skazana na porażkę. Bo tak się składa, że Ea posługuje się nazwiskiem Way land Vy ctory . Hilal zna to imię; jak wszy scy . – To ten hotelarz? – Ten sam. Problem w ty m, że drań jest, kurwa, nieśmiertelny . Łazi po Ziemi od przeszło dziesięciu ty sięcy lat i nie opuści jej przez kolejne dziesięć. – Ale ja potrafię go zabić – mówi Hilal. – Pierdolisz. – Poważnie. – Jak? Opowiada o Arce i laskach Aarona i Mojżesza. – Stworzono je, aby zniszczy ć Ea, Stello. Zostały ofiarowane Mojżeszowi w ty m właśnie celu. Muszę się jedy nie zbliży ć do niego na ty le, żeby zaatakować. – Mogę ci pomóc, Hilalu – mówi dziewczy na, popijając herbatę. – Nadal uważam, że to karkołomne zadanie, ale jeśli twoja broń zadziała, trzeba spróbować. Przepraszam za szczerość. – Nie ma za co. Zgadzam się z tobą. – Świetnie. Mam kreta, który jest blisko Way landa, kobietę imieniem Rima Subotic. Czeka na tę chwilę od dłuższego czasu. I tak to wy gląda. Co powiesz? Pozwolisz mi sobie pomóc? – Tak, Stello Vy ctory . Tak. – Znakomicie. Teraz załatwmy ci audiencję u nieocenionego Way landa Vy ctory ’ego.
AN LIU Magazyn należący do Szang, 3 Chome-7-19 Shinkiba, Kōtō-Ku, port tokijski, Japonia
Mrug. Dygot. Mrug. An budzi się, tknięty lekkim tikiem, echem z zapomnianego snu. Leży na hamaku rozwieszony m pod południową ścianą sklepionego pomieszczenia. Przewraca się na bok i gapi w przestrzeń. Słońce ledwie przebija się przez zatłuszczone świetliki. Kolumny nośne, biurka i stoły zastawione komputerami, monitorami i klawiaturami. Metalowe skrzy nie pełne broni, pieniędzy i amunicji. Kontener wy ładowany materiałami wy buchowy mi, detonatorami, przełącznikami i elektroniką; mógłby wy sadzić i skazić wszy stko w promieniu trzech przecznic na tej betonowej wy spie zbudowanej ludzką ręką. Kolejny kontener zawiera mainframe IBM sy stemu Z chroniony skomplikowany m, poczwórny m i całkowicie zbędny m firewallem własnej roboty . Aparat Canon 5D na trójnogu. Słuchawka pry sznica nad kratką ściekową. Zlew. Toaleta. Podłużne lustro. Ubrania na wieszaku na kółkach. Jego ty mczasowe królestwo. Jedna z sześciu pozostały ch na świecie kry jówek Szang. Pałac destrukcji. Stąd wy kona swój kolejny ruch. Schodzi z hamaka. Jest nagi, nie licząc naszy jnika. Idzie po cementowej posadzce, podchodzi do zlewu i puszcza ciepłą wodę. Unosi się para. Sięga ręką do piersi, gładzi włosy Chiy oko Takedy . Oddy cha głęboko przez nos. Wdy cha jej zapach. Woń powoli słabnie, ale nadal ją czuje. Boi się, że nie potrwa to długo. Mrug. Dygot. Mrug. Tiki są jak nieproszone my śli. Chiy oko go chroni. Nawet po ty m, co An zrobił jej stry jowi, po ty m jak znieważy ł jej lud. Nawet po ty m. Tak mocno go kocha. Nawet teraz. An zanurza dłoń w wodzie. Na nadgarstku nadal nosi zegarek Chiy oko. Odmierza sekundy . Tik, tik, tik. Mijają, jedna po drugiej. Czas nie czeka. Tik, tik, tik. Zdejmuje z wieszaka czarny dres. Siada przy główny m komputerze. Obgry za paznokcie, czekając na uruchomienie sy stemu. Tupie. Na ekranie pojawia się tapeta z twarzą Chiy oko, zdjęcie, które odszukał na nagraniu kamery bezpieczeństwa w Chinach. Otwiera okno i wklepuje łańcuch poleceń oraz kod pin: 2148050023574. Unosi dłoń, macha nią w powietrzu. Do komputera podłączy ł czujnik ruchu Kinect, który odczy tuje jego gesty . Okienka otwierają się i zamy kają, otwierają się i zamy kają. Mapy , fotografie, listy nazwisk, koordy naty , staroży tne miejsca, świąty nie. Otwiera folder pełen zdjęć i zaczy na je przeglądać. Rocznik Sarah Alopay . Wy raźne ujęcie twarzy Jago Tlaloca na zrzucie ekranu z kamery przemy słowej.
Fotka Maccabeego Adlaia, może sprzed roku, stojącego w czarny ch kąpielówkach na jakiejś europejskiej plaży . Ziarniste zdjęcie Baitsakhana z archiwum Ułan Bator. Uśmiechnięty Hilal ibn Isa al-Salt na fotografii znalezionej na stronie internetowej etiopskiej chrześcijańskiej organizacji chary taty wnej. Niebieskie oczy , proste zęby , gładka skóra. Aisling Kopp w bikini na Coney Island. Biała jak śnieg. Shari Chopra stojąca przed osobliwie wy glądający m kościołem z czerwonego kamienia, upstrzony m wieży czkami. Tuli małą dziewczy nkę o pucułowaty ch policzkach, ściętą na krótko, która kurczowo trzy ma kolorową bluzkę opiekunki. Nie potrzeba mu zdjęć martwy ch. Chiy oko. Minojczy ka. Sumerki. I Koori, której zmaltretowane zwłoki zobaczy ł na zdjęciu. Na razie padło czworo. Uruchamia PowerPoint i układa znalezione fotografie w prezentację. Pracuje nad swoją mową. Przepuszcza ją przez translator Google, żeby opracować jako tako zrozumiały tekst. Kiedy jest gotowy , ustawia aparat i zaczy na nagry wać. Za czwarty m razem udaje mu się powiedzieć wszy stko bez zająknięcia. – Nazy wam się An Liu – zaczy na; jego głos jest spokojny , oczy nieobecne. Siedzi przy garbiony , a na piersi nadal majta mu się naszy jnik z ludzkiej skóry , włosów i pokurczony ch uszu. – I chcę wam wy tłumaczy ć, co się teraz dzieje. Opowiedzieć o meteory tach. O Abaddonie. O brudnej bombie w Xi’an. O ży ciu i śmierci. O rzeczach, który ch jesteście nieświadomi. O czy mś, co zwie się Endgame. Nie dbam o to, czy mi uwierzy cie, choć powiem samą prawdę. Endgame to fakt. Skutkiem tej… ry walizacji jest to, co się teraz dzieje na świecie. Od ty sięcy lat sekretu tego strzeże dwanaście wy brany ch ludów, który ch korzenie sięgają początków czasu. Czasów przed czasem. Przed samy mi bogami. Mój lud nazy wa się Szang. Endgame jest faktem. Endgame trwa. Walczy my ze sobą, póki któreś z nas nie zwy cięży . Zwy cięzca przeży je. On i jego lud. Wszy scy inni umrą. Chrząka. Potem to wy tnie. – Endgame stworzy nowy świat. Okropny . Endgame wy bije większość z was. Dzieci. Matki. Sy nów. Starców. Ojców. Córki. Niemowlęta. Jeśli żadne z nas nie wy gra, Endgame oznaczać będzie koniec ludzkości i koniec prakty cznie wszelkiego ży cia. Ale Endgame da się zatrzy mać. I ja wiem, jak to zrobić. An kłamie. Nie chciałby tego. A nawet gdy by posiadł taką wiedzę, nie podzieliłby się nią. – Abaddon nadchodzi. A z nim coś, co z inny mi Graczami nazy wamy Zdarzeniem. Nasze ludy czekają na nie od ty sięcy lat. Jeszcze przed paroma ty godniami nie mieliśmy pojęcia, jak będzie ono wy glądać ani kiedy nastąpi, ale wiedzieliśmy , że będzie straszliwe. Abaddon to czy sta groza. Niewy powiedziana, wy my kająca się wy obraźni… Możecie jednak jej zapobiec… Możecie mi pomóc powstrzy mać Zdarzenie. Gracze są ty lko ludźmi. Kiedy skończy nagry wać, wmontuje tutaj zdjęcia. – Nazy wają się Sarah Alopay . Jago Tlaloc. Maccabee Adlai. Baitsakhan. Hilal ibn Isa al-Salt. Aisling Kopp. I Shari Chopra. Czworo już nie ży je. Jednego sam zabiłem. Znowu chrząka. – Są ty lko ludźmi. Nie są wszechmocni, nie mają żadnej mocy . Lecz są bardzo, ale to bardzo niebezpieczni. Każdego z nas uczono zabijać, szkolono, jak się ukry wać, jak obsługiwać komputery , jak się maskować. Umiemy pilotować samoloty , walczy ć, jeździć samochodami. Razem tworzy my najgroźniejszą grupę na świecie. Nie przesadzam – zapy tajcie o mnie angielskie siły specjalne. Potwierdzą. Składa ręce jak do modlitwy . – Oto, o co proszę: pomóżcie mi zabić ty ch Graczy . Kiedy już będą martwi, wtedy i ja odbiorę
sobie ży cie. A jeśli nie, zrobicie to wy . Nie będę się ukry wał. Jeśli umrzemy , zanim spadnie Abaddon, przerwiemy proces i Gra się zakończy . Bogowie, którzy cisnęli w naszą stronę kosmiczną skałę, zabiorą ją z powrotem. Pojawiła się w naszy m Układzie Słoneczny m w tajemniczy sposób. I w taki sam tajemniczy sposób zniknie, ale ty m razem będziemy wiedzieli, czemu tak się stało. Pochy la się ku kamerze. – Stanie się tak, ponieważ nie pozwolicie na koniec. Stanie się tak dzięki wam. Bo będziecie pracować razem, aby ocalić ży cie. Ży cie na Ziemi. Nie śmierć. Ży cie. Wy ciąga dłoń. – Proszę. Dołączcie do mnie. Zabijcie Graczy . Uratujcie świat. Zabijcie Graczy . Uratujcie świat. Milknie, ale nie opuszcza ręki. I nagle MRUGdygotdygotdygotMRUGMRUGmrugmrug. DYGOTDYGOTdygotMRUG. MrugDYGOT. Dygot. MRUGMRUGMRUGMRUGMRUGMRUG. Ale to nic. Nie ma się czy m stresować. Wy łącza kamerę. Potem zmontuje materiał, załaduje go na anonimowe konto na YouTubie i wy śle link e-mailem do każdego serwisu informacy jnego i każdej agencji rządowej oraz do ty sięcy niezależny ch dziennikarzy i opiniotwórczy ch „osobistości internetowy ch” z całego świata. Złamie zabezpieczenia YouTube’a i odpowiednio przestawi licznik, aby film wy startował z milionami wy świetleń. Pod spodem napisze komentarz z ostatnimi znany mi miejscami poby tu każdego z Graczy . Pracują nad ty m wszy stkim jego boty , czy tniki RSS i filtry . Kiedy już załatwi sprawę i załaduje materiał, każdy posiadacz odpowiedniego urządzenia obejrzy go co najmniej raz. Nieważne, czy wszy scy uwierzą w jego słowa. Bo wy starczy , jeśli część uwierzy . Liczy na to, że służby specjalne, tajne siły policy jne i agencje wy wiadowcze zobaczą twarze Graczy , dowiedzą się, gdzie przeby wają, i nabiorą nadziei na powstrzy manie Abaddona. Potrzebuje pomocnej dłoni. Pomocnej dłoni wy ciągniętej przez niekumaty ch, głupich ludzi, którzy i tak zginą. Każdy mężczy zna, każda kobieta, każde dziecko. Co do jednego. Kiedy zgry wa dane z kamery , zerka na zegarek Chiy oko. Jedna ze wskazówek tkwi w miejscu. Stuka w kopertę. Naciska przy cisk znajdujący się na wy sokości godziny 10:00. Ponownie stuka. Sekundnik rusza. Tik, tik, tik. Rozpina bransoletę, żeby nakręcić mechanizm. A kiedy to robi, coś przy kuwa jego uwagę. Nie jest pewien, co zobaczy ł, ale wy daje mu się, że coś zalśniło na powierzchni koperty . Jakim darem obdarzyłaś mnie tym razem, Chiyoko? Bierze do ręki lustrzankę cy frową i robi zdjęcie. Przerzuca plik do komputera. Otwiera Photoshop. I jest. Niewy raźna siatka, której kwadraty są maleńkie, ale jednolite, rozciągnięte na kopercie. Czy żby wy kry ł ją filtr polary zacy jny aparatu? Odkręca go, robi kolejne zdjęcie. Siatka zniknęła. Kolejne 2,3 godziny spędza, pracując w Photoshopie; ma zamiar nałoży ć na powiększone zdjęcie zegarka ty siąc różny ch ustawień filtra na sekundę i zobaczy ć, jaki rezultat otrzy ma. Po 17 minutach i 31 sekundach ma #3 114 867 wy ników.
Drukuje wzór na arkuszu octanu i naciąga go na soczewkę aparatu. Stawia urządzenie na trójnogu, obejmuje ramką kadru leżący na stole zegarek Chiy oko i transmituje obraz bezpośrednio do swojego komputera. Bip. Bip-bip. Trzy sekundy . Bip-bip. Przez moment nic się nie dzieje. Skala na dole ekranu pokazuje malutkie literki: D cm=300 m. Na górze wy świetlają się koordy naty : -15.51995, -70.14783. An wklepuje numery do Google Maps. Strona wy gasza się i po chwili pokazuje Peru, teren na północny zachód od Juliaki. Jago Tlaloc? Naciska przy cisk przy godzinie 10:00. Niewielki ekranik przeskakuje. Kolejne bip. Bip-bip. Trzy sekundy . Porusza się. Szy bko. An wpisuje współrzędne do komputera. Kolejny Gracz, najwy raźniej lecący z Europy do Amery ki Południowej. Ktoś goni Jago Tlaloca? Ale kto? Czy jeden z nich ma Klucz Ziemi? A może Klucz Niebios? Czy żby Gra by ła już na takim etapie, że plan Ana nie wy pali? Nie. Kepler poinformowałby ich, gdy by który ś z Graczy zdoby ł Klucz Niebios. Naciska przy cisk raz jeszcze. Chiy oko namierzy ła ty lko dwoje. Dwoje z siedmiu pozostały ch przy ży ciu. Cóż za dar. Cóż za cenny , cenny dar. – Nawet po śmierci, ukochana – szepcze, doty kając szczątków Chiy oko. Film niedługo będzie gotowy . Oznaczy ty ch dwoje. Ujawni, gdzie są. – Nawet po śmierci.
GREG JORDAN Gulfstream G650, 37 800 stóp nad Cieśniną Beringa Greg przeciera oczy . Rozgląda się po kabinie. Pozostali – McCloskey , Dziadunio i Aisling – jeszcze śpią. Dobrze. Niech się wyśpią, póki mogą. Pozwala sobie na głębokie westchnięcie. To by ły wy czerpujące dni. Nadejście Abaddona, sztama z Aisling, decy zja o zagięciu parolu na Ana Liu, przekierowanie Kilo Foxtrot Echo, co jeszcze musi załatwić, i najważniejsze – pogodzenie się z my ślą, że miliardy ludzi niedługo umrą. To wszy stko uczy niło ostatnich parę dób najdłuższy mi w jego ży ciu. Tak, sporo się działo. Ale teraz to dopiero będzie. Szy kują się długie, kurwa, dni. Jeśli nie nadszedł odpowiedni czas na rzucenie paroma kurwami, to pewnie nie nadejdzie już nigdy. Kurwa. Powinienem się zamknąć w ciemnym pokoiku i przez cały tydzień przeklinać na czym świat stoi. Byłaby to adekwatna reakcja na to, co się dzieje, na to, co wiem. Jednak zamiast kląć w samotności, wolałbym pozostać jeszcze chwilę przy życiu. Mimo że ten pierdolony świat niedługo pierdolnie. Greg wie, że jeśli chce przetrwać kataklizm, musi pomagać Aisling, nie Stelli. Nie DOAT. Stella i jej ludzie na pewno konty nuują misję powstrzy mania obcy ch przed powrotem i niech im Bóg błogosławi w drodze do nieba, do piekła i z powrotem, ale musi ustalić priory tety . Musi przeży ć. Musi pomóc Aisling. Gdy by dziewczy nie udało się wy my ślić jakiś szy bki sposób na zakończenie Gry , to super, ale jeśli nie, musi zwy cięży ć. Taki jest plan i lepszego nie będzie. Po prostu nie będzie. A zatem musi zabrać ty ch ludzi do Japonii i pomóc Aisling zabić Ana Liu. Otwiera drzwi kokpitu i siada na fotelu drugiego pilota. Nawet Marrs przy snął, zostawiając maszy nę pod kontrolą komputera. Nakłada słuchawki, odpala szy frowane radio. Ustawia na odpowiedni kanał i przesy ła zakodowane sy gnały do Kilo Foxtrot Echo. Niech Bóg błogosławi KFE – my śli Greg. – Do nieba, do piekła i z powrotem. Po jakiejś minucie głośniki zaczy nają trzeszczeć. Zgodnie z protokołem kobieta z drugiej strony nie odzy wa się ani słowem. Greg mówi: – Tutaj Gold Leader. Udzielam głosu. Kod brzmi: „Ostry sos, pięćdziesiąt dziewięć sójek i króliczki”, powtarzam: „Ostry sos, pięćdziesiąt dziewięć sójek i króliczki”. Odbiór. – Cześć, Gold Leader – mówi kobieta. – Hej, Wi-Fi. Gdzie jesteście? – Nadal w Amesbury . – Skontaktowałaś się z DOAT? Przejmą Stonehenge? – Tak jest. Czekamy na odpowiedź od Stelli. Pewnie jeszcze zejdzie kilka dni. – Ech, Stella. Gadałaś z nią ostatnio? – Nie. Zniknęła po Abaddonie. Przejebane, nie? – Przejebane na maksa. Posłuchaj mnie teraz. Mamy nową misję. I to od wczoraj. – Dawaj. – Musisz zebrać manele i przenieść się do naszej tokijskiej kry jówki. Będziemy na miejscu za niecałe pięć godzin. Kiedy mogę się ciebie spodziewać? – Czternaście, najwy żej szesnaście godzin – mówi po chwili zastanowienia Wi-Fi. – Znakomicie. Musimy kogoś sprzątnąć, priory tetowa sprawa. Zbieraj się niezwłocznie i przy gotuj się, że pobrudzisz sobie rączki. – Nie mogę się doczekać – odpowiada kobieta, a Greg wie, że nie rzuca słów na wiatr; Wi-Fi
uwielbia dobre polowania. – Marrs niedługo załaduje wszy stko, co wiemy o celu. Będziesz mogła sprawdzić materiały po drodze. I, Wi-Fi, pozwól, że powtórzę: sprawa jest pilna. Przy gotuj chłopaków. Jego rozmówczy ni wy bucha śmiechem. Chłopcy zawsze są gotowi i Greg dobrze o ty m wie. – Do zobaczenia w Japonii, Gold Leader. Wi-Fi bez odbioru.
HILAL IBN ISA AL-SALT Caesars Palace, apartament 2405, Las Vegas, Nevada, Stany Zjednoczone
Hilal zostawił Stellę w magazy nie 37 godzin temu. Powiedziała, że jeszcze tego samego dnia powinna otrzy mać wiadomość, która pozwoli mu się zbliży ć do Way landa Vy ctory ’ego. Budzi się o poranku i modli do stry ja Mojżesza, ojców Chry stusa i Mahometa, dziadka Buddy . Medy tuje nad boską iskrą, która tkwi w każdy m człowieku niczy m zapomniany organ. Prosi o radę i siłę. Nie modli się o zbawienie i odkupienie. Cokolwiek się zdarzy , już jest zbawiony , już jest odkupiony . Raj jest tutaj, wewnątrz niego, nie na górze, gdzie rezy dują Stwórcy . Gdy jest gotowy , otwiera w walizce schowek, do którego od przy jazdu nie zaglądał. Ukry ł tam napierśnik Aarona. 12 drewniany ch pły t, 12 kolorowy ch kamieni: Odem, Pit’dah, Bareket, Nofekh, Sapir, Yahalom, Leshem, Shevo, Ahlamah, Tarshish, Shoham, Yashfeh. Ta sama staroży tna zbroja, która chroniła mistrza Ebena przed spustoszeniem poczy niony m przez Arkę w Kodesh Hakodashim. Hilal zakłada napierśnik, związuje go tak mocno, że pradawne drewno wbija mu się w skórę. Ma nadzieję, że jego również ochroni. Za szarfę zaty ka obie maczety . Naciąga luźne bawełniane spodnie, ukry wając maczety przed światem. Zakłada wy służone skórzane sandały . Zapina obszerną białą koszulę, która opada na napierśnik Aarona. Na szy i zawiesza naszy jnik; miał go na sobie podczas Zewu. Po ty m, co się wy darzy ło, nadal wierzy w szczęście. A będzie go dzisiaj potrzebował. Kładzie na łóżku urządzenie znalezione w Arce. Na narzucie leży już smartfon i pięć zawiniątek po 10 000 dolarów w świeżutkich banknotach po 100. Za moment Hilal schowa to wszy stko do czarnej skórzanej torby na ramię. Na końcu bierze do rąk laskę Aarona i laskę Mojżesza. Budzi je do ży cia, pocierając wężowe główki. Brązowe drewno zmienia się w łuskę, gady skręcają się i wiją wokół przedramion Hilala, który patrzy w ich czarne kobrze ślepia obsy pane złotem. Węże rozkładają swoje kaptury . Pokazują kły . Kłapią na siebie. Hilal szepcze uspokajająco. Dmucha na nie. Całuje w łepki. Mówi do nich: – Dzisiaj wy pełnicie swoje przeznaczenie. Dziś jest dzień, kiedy pożrecie istotę, która zdradziła was eony temu. Dziś jest dzień, gdy oddacie człowiekowi to, co Ea mu odebrał. Ciemniejszy wąż, wąż Aarona, wy skakuje naprzód i wspina się po ramionach Hilala. – Dziś jest dzień, w który m zwrócicie człowiekowi jego niewinność.
AISLING KOPP, DZIADUNIO KOPP, GREG JORDAN, BRIDGET MCCLOSKEY, GRIFFIN MARRS Sheraton Grande Toky o Bay Hotel, łączone apartamenty 1009 i 1011, 1-9 Maihama Uray asu, Chiba, Japonia
Aisling i jej nowo uformowana ekipa składająca się z agentów CIA dwa dni później jest już w Japonii. Meldują się w duży m apartamencie hotelowy m urządzony m w japońskim sty lu, którego okna wy chodzą na Zatokę Tokijską. Nora Ana znajduje się zaledwie kawałeczek na zachód. Marrs siedzi przy komputerze, ssąc kupionego na miejscu wy pasionego lizaka w kształcie piły łańcuchowej. Jordan przy siadł obok niego. Rozmawiają po cichu. McCloskey siedzi na rozłożony ch na podłodze poduchach, studiując wielką mapę północny ch wy sp znajdujący ch się przy lokalny m porcie; na jej rogu postawiła drewnianą tacę z niedojedzony m sushi i japońskimi piklami. Aisling stoi przy sięgający m od podłogi do sufitu oknie. Dziadek jest tuż przy niej. Wiatr dmucha od zatoki Sagami, pędzi kanałem Uraga i wy jąc donośnie, uderza o szy bę. Zatoka zdaje się ciemną plamą, po której suną niezliczone statki wszelkich rozmiarów; otaczają ją wy spy zawalone do ostatniego metra budy nkami, polami golfowy mi, hotelami, przy staniami i stoczniami. Na południowy m wschodzie widać białą futury sty czną konstrukcję przy wodzącą na my śl kwaterę główną jakiegoś superprzestępcy z serii filmów o Bondzie. Na zachód rozciąga się tokijska panorama, nieskończona i migotliwa, największa, jaką Aisling kiedy kolwiek miała przed oczy ma. – Co za miejsce – mówi do Dziadzi po celty cku. – Tak. By łem tutaj dwukrotnie. I zawsze ry łem szczęką o podłogę. Aisling i jej dziadek nie mieli jeszcze okazji ustalić, czy powinni by li przy jąć ofertę pomocy od Jordana i jego druży ny , głównie dlatego, że nie spuszczano ich z oka nawet na chwilę. Kiedy więc siedzą w ogromny m salonie, o którego okna uderza wiatr, korzy stają z okazji, żeby zamienić po cichu kilka zdań. – Jak my ślisz, czego nam nie mówią? – py ta Aisling w gardłowy m, ale śpiewny m języ ku. – Że chcieli cię zabić. I wszy stkich inny ch Graczy . Ale potem uznali, że muszą się z tobą sprzy mierzy ć – odpowiada obojętnie Dziadzia. – Tak też sądziłam – zgadza się dziewczy na, kiwając głową. – Teraz chy ba fakty cznie chcą ci pomóc. Widać, że się porządnie wy straszy li. – Mhm, masz rację. Stoją przez chwilę, obserwując przepły wające przez zatokę statki. – Aisling – mówi powoli Dziadzia; nie musi dodawać nic więcej, bo dziewczy na domy śla się, co chce powiedzieć. – Już ci tłumaczy łam. Mówiłam wtedy prawdę. – Tak, wiem, lecz nie mogę się z ty m pogodzić.
– Musisz, dziadku. Jestem Graczem, a to mój wy bór. Gra się rozpoczęła i nie można mnie zastąpić. Jesteśmy na siebie skazani i tak to chcę rozegrać. Zatrzy mać Endgame, jeśli to możliwe. Zwy cięży ć, jeśli nie. Mężczy zna milczy . – Przepraszam, że stawiam cię w takiej sy tuacji, ale nie będę owijać w bawełnę – dodaje Aisling i bierze głęboki oddech. – Musimy to zrobić, żeby uczcić pamięć taty . Upewnić się, że jego śmierć nie poszła na marne. – Odczekuje chwilę, aby Dziadzia przetrawił coś, czego usły szeć nie chciał. – Zdaję sobie sprawę, że kazano ci go zabić, i szanuję fakt, że wy konałeś ten rozkaz. Nie dlatego, że uznaję go za słuszny , po prostu inaczej by ć nie mogło. Nasz lud wy maga porządku. Tak działamy . Lecz gra okazała się zupełnie inna od tego, co sobie przez te lata wy obrażaliśmy ; chodzi o los całej planety . Nie możemy postąpić inaczej. Nie możemy . Jeśli chcemy , żeby śmierć Declana cokolwiek znaczy ła, musimy postąpić właściwie. Dziadku, naprawdę, to jest to, co powinniśmy zrobić. Patrzy na odwróconego do niej bokiem mężczy znę. Szczęka mu drży , oczy wy pełniają się łzami. Aisling kładzie dłoń na jego ramieniu. – Kocham cię i wy baczam ci, dziadku. Teraz ty musisz wy baczy ć sobie. To najlepsze, co możesz zrobić, jeśli chcesz mi pomóc. Starszy człowiek, nadal patrząc w okno, sięga po jej dłoń i ściska. Mocno. – Jesteś ze mną? – dopy tuje Aisling głosem niewiele głośniejszy m od szeptu. – A czy mam wy bór? Oboje znają odpowiedź. Nie musi już nic mówić. – Zawsze będę z tobą, mój Graczu. – Dobrze – stwierdza. Stoją tak, ramię przy ramieniu, i patrzą na Tokio. Woda hipnoty zuje. Aisling niemal się spodziewa, że lada moment wy chy nie z niej Godzilla i ry knie na helikoptery . Nie czas jednak na Armagedon. Jeszcze nie. – Dobre wieści – obwieszcza Jordan, przery wając rodzinną naradę. – KFE już działa. Mają Ana Liu na oku i są gotowi zaatakować na twój rozkaz, Kopp. Aisling raz jeszcze ściska dłoń Dziadzi i odwraca się do Jordana. – Świetnie. Zobaczmy , co tam mają. Jordan udzielił dziewczy nie niezbędny ch informacji na temat KFE. Oddział składa się z sześciu mężczy zn i jednej kobiety . Czterech by ły ch SEALsów, jeden eks-Delta Force i dwóch zabójców z CIA. Ich kry ptonimy to Duck, Wi-Fi, Zealot, Charnel, Clov, Hamm i Sky line. Aisling i Dziadunio podchodzą do Jordana i Marrsa. McCloskey nadal ślęczy nad swoją mapą. Marrs obsługuje joy stick, który steruje kamerami zainstalowany mi przez oddział; rusza nim na lewo i do dołu. Naciska czerwony guzik. Przy bliża obraz na ekranie laptopa. – O, i macie. An Liu w całej okazałości – mówi z lizakiem w ustach. An śpi na hamaku pod ścianą. Nakry ł się kołdrą. Patrzą na jego wy chudzone plecy . – To na pewno on? – py ta Dziadzia. – Wy gląda, jakby uciekł z obozu koncentracy jnego. Chłopak przewraca się na drugi bok i teraz widzą jego twarz. Tatuaże w kształcie łez. – Tak, to on – potwierdza Aisling. – Wi-Fi mówiła, że nie próżnował – dodaje Marrs. – Zhakował Google, Twittera, Facebooka, Anony mous, Dropboxa, Instagrama, NSA, DIA, CIA, NGA, NASA, rosy jskie FSB, MI6, izraelską Jednostkę 8200, chińskie MSS i Bóg jeden wie, co jeszcze. – Dostała się do jego sy stemu? – py ta Aisling. – Nie, po prostu widziała, jak to robił. Aby się włamać do sy stemu Liu, musimy tam wejść i założy ć pluskwę.
– Czy li czekamy , aż wy jdzie – mówi Jordan. – Podejrzewam, że jeśli wy jdzie, to już nie wróci – rzuca Aisling, krzy wiąc się. – Nie… musimy go zdjąć. – Zgadzam się – odzy wa się z podłogi McCloskey . – Stara dobra McCloskey , zawsze na ry mpał – wzdy cha Jordan. Agentka wstaje i przeciąga się. – Puf!Jeden strzał i go nie ma. – Nacisnęłaby m spust z uśmiechem – mówi Aisling. – Nie wiem, czy to dobry pomy sł. Może lepiej najpierw zajrzeć mu do komputera – wtrąca się Marrs. – Wi-Fi uważa, że ma tam jakieś uży teczne dane. – Możemy z nią pogadać? – py ta Dziadzio. – Nie – odpowiada Jordan, kręcąc głową. – Protokół KFE każe im siedzieć cicho podczas akcji. Mogę jedy nie polecić jej wy cofanie się i kontakt z bezpiecznej odległości. Aisling zastanawia się przez chwilę i mówi: – Jesteście pewni, że przedostaną się tam, nie alarmując Liu? – KFE potrafiliby wejść kotkowi w dupę, a ten by się nawet nie skapował – rzuca McCloskey . – Dzięki za to jakże sugesty wne porównanie – mówi Aisling. Dziadek ignoruje żart. – Możemy go uśpić i sprawdzić, czy ma dla nas coś uży tecznego. Jeśli tak, załatwimy go, a jeśli nie, pozwolimy mu się wy budzić i działać dalej. – Mamy zajebiste doświadczenie z różny mi specy fikami, ale jak bardzo nie by ły by zaawansowane, zawsze zostaje jakiś ślad. Cel się kapnie, że coś mu zrobiono – tłumaczy McCloskey . – Pamiętacie tego dzieciaka z Bahrainu? – Farouqa al-Naniego? – py ta Jordan, przewracając oczami. – Farouq Dwie Lewe Nogi – mówi Marrs. – Przez pół roku nie mógł chodzić prosto po ty m, jak zaserwowaliśmy mu końską dawkę naszego koktajlu. Aisling kląska języ kiem. – Zgadzam się, to zby t ry zy kowne. Poza ty m chcę zobaczy ć KFE w akcji. Bo to będzie moja osobista superekipa do polowań na ludzi, tak, Jordan? – Najprawdziwsza, kurwa, prawda. – Mogą ruszy ć dzisiaj? – Mogą ruszy ć i za dwie minuty , jeśli tego chcesz – odpowiada Jordan z niezachwianą pewnością. Aisling kręci głową. – Nie. My ślę, że wszy scy powinniśmy ich wesprzeć. Ustawię się z karabinem snajperskim na ty m budy nku z lądowiskiem dla helikopterów na zachodzie, a wy możecie się rozdzielić i zablokować drogi wy jazdowe z wy spy na północy i na południu. Tak w razie czego, jakby zrobił się smród. Ale resztą niech się zajmie KFE. Zobaczmy , na co stać ty ch twoich, to znaczy naszy ch, twardzieli.
Z krwi mojej kości uformuję, Stworzę człowieka, a człowiek ten… Stworzę człowieka, co zamieszka ziemię I chwalił będzie bóstwa, pobuduje im świąty nie. Ale poplączę boże ścieżki, inne drogi wy znaczę; Będą uciskani i ku złu… I Ea odpowiedział mu ty mi słowami: …boże… przemieniłem… …i jedno… …zostanie zniszczone, zaś ludzie… …i bogowie… …i oni…
HILAL IBN ISA AL-SALT Vy ctory Hotel and Casino, Las Vegas, Nevada, Stany Zjednoczone
Hilal jest gotowy . Wiadomość od Stelli przy chodzi o wy znaczony m czasie. Młody goniec dostarcza mu ją i zaraz potem znika w głębi kory tarza. Hilal otwiera kopertę. Wewnątrz znajduje się pojedy ncza kartka, na której napisano: „Powiedz recepcjonistce z żółty m kwiatkiem: » Naszą wspólną znajomą jest Rima Subotic« ”. Tajemnicze, ale bezpośrednie. Podoba mu się. Bierze do rąk laski, pali liścik i wy chodzi z Caesars. Udaje się prosto do Vy ctory . Miasto nie jest już takie puste jak pierwszej nocy . Idąc Strip, mija pozbijane naprędce budy , z który ch nawołują spekulanci, szaleńcy i samozwańczy przedsiębiorcy . Ich znaki i bannery krzy czą: „A czy TY jesteś gotowy ?”, „Upewnij się, że masz dostęp do wody !”, „Twój PIES i twoja BROŃ to najlepsi przy jaciele”, a jedna z tablic mówi, po prostu: „Jak zabijać”. Jakiś mężczy zna zatrzy muje Hilala i, dosłownie, chce sprzedać mu zbawienie: – Zainwestuj w naszego Pana Jezusa Chry stusa, bo nadejdzie Dzień Sądu, niebo zajdzie czernią, a rzeki spły ną krwią! Co zaś nastąpi potem!? Hilal docenia jego zapał, ale mówi jasno, że nie jest zainteresowany , i idzie dalej. Po piętnastu minutach spaceru dociera na miejsce. Staje na ulicy . Hotel Vy ctory xi to 75-piętrowy krzy kliwy budy nek z pomarańczowo-brązowego lustrzanego szkła, który odbija miejską panoramę, góry , obłoki i słońce. Na samej górze, po lewej stronie fasady , zamontowano znak sty lizowany na odręczny podpis: „Vy ctory ”. Przechodzi obok kordonu opancerzony ch pojazdów należący ch do pry watnej firmy ochroniarskiej i kieruje się do bogato urządzonego lobby . Hall wy łożony jest czerwony mi, pluszowy mi dy wanami, szklane ży randole różny ch kolorów i rozmiarów rzucają ciepłe światło. Krząta się tutaj nieco więcej gości niż w Caesars, ale nie jest tłoczno. Hilal wy ciąga z torby kosmiczne urządzenie i unosi je nad głowę. Kaduceusz oznaczający Way landa Vy ctory ’ego znajduje się prakty cznie bezpośrednio nad nim. Dzisiaj – my śli. – Dzisiaj. Przy gląda się recepcjonistkom. Żadna nie nosi żółtego kwiatka. Ba, w cały m lobby nie widzi nikogo takiego. Jeśli ta Rima Subotic jest kluczem do Ea, musi poprosić o pomoc kogoś innego. Podchodzi do głównej recepcji i zagaduje kobietę o azjaty ckich ry sach; na oko ma grubo ponad 40 lat. Długie włosy spięła na czubku głowy w ciasny kok. Ma ciemne oczy i pomalowane na czerwono usta. Plakietka z imieniem mówi: „Cindy ”. – Cześć, Cindy – rzuca Hilal. Kobieta jest zaaferowana czy mś znajdujący m się pod blatem biurka – komputerem? telefonem? – i nie zauważa go. – Cześć… och! – Przy kłada palce do ust i zasy sa ze świstem powietrze. – Przepraszam za swój wy gląd. – Nie, nie… To znaczy … Nie spodziewałam się…
Hilal machnięciem ręki pokazuje, żeby się nie przejmowała. – Naprawdę nic się nie stało. – Chce się pan zameldować? – Nie. Ale przy szedłem się spotkać z jedny m z gości. Cindy stuka w klawiaturę. – Oczy wiście. Numer pokoju? – Niestety , nie znam. Nazy wa się Rima Subotic. To moja przy jaciółka. Cindy zerka na lewo, po czy m szepcze: – Chce się pan zobaczy ć z panią Subotic? – Tak – odpowiada Hilal; najwy raźniej ludzie zazwy czaj o to nie proszą. Zapewne nie py tają też o Way landa Vy ctory ’ego. Cindy prostuje się i oświadcza: – Przy kro mi, ale nie jest to możliwe. – Ależ jest, Cindy . Kiedy usły szy , że przy szedłem, sama ci to powie. Kobieta kręci głową i ukradkiem naciska jakiś przy cisk na klawiaturze. Kątem oka Hilal zauważa poruszenie. Ochrona. – Tak czy inaczej, pani Subotic jest teraz nieobecna. Nie potrafi kłamać. Hilal zniża głos, przy biera śmiertelnie poważny ton i stara się brzmieć złowieszczo: – Oszukujesz mnie, Cindy . Zapewniam cię, że pani Subotic chciałaby się ze mną zobaczy ć, a jej szef, twój szef, nie będzie zadowolony , kiedy się dowie, że chciałaś mnie spławić. Cindy podnosi wzrok; jest ewidentnie wy straszona. Strażnicy podchodzą bliżej. – Nazy wam się Hilal ibn Isa al-Salt. Aksum. Proszę powiedzieć pani Subotic, że przy sy ła mnie nasza przy jaciółka. Zrozumiałaś? Recepcjonistka przy takuje i unosi dłoń. Ochroniarze stają w miejscu. Cindy podnosi słuchawkę i odwraca się. Hilal nie sły szy rozmowy . Odkłada telefon. – Proszę poczekać, panie al-Salt. – Dziękuję, Cindy . Po trzech minutach pojawiają się rośli strażnicy . Bez słowa prowadzą Hilala za recepcję. Eskortują go do pry watnej windy na końcu kory tarza; drzwi otwierają staroświeckim mosiężny m kluczem. Na srebrny m panelu znajdują się dwa guziki: GÓRA i DÓŁ. Potężniejszy ochroniarz – jak ocenia Hilal, mierzy 202 centy metry i waży 127 kilogramów – naciska GÓRĘ. Drugi z mężczy zn każe chłopakowi podnieść ręce, chcąc go przeszukać. Hilal robi, co mu każą. Ruszają. Szy bko. Strażnik zagląda do jego torby , z której wy jmuje urządzenie z Arki; pieniądze ignoruje. – Czy który ś z was mówi? Jeden z mężczy zn kręci głową i otwiera usta. Jego języ k został wy cięty . Hilal kiwa głową ze zrozumieniem. – Jesteście Nety nejczy kami pana Vy ctory ’ego tak? Ochroniarz przy takuje, starając się nie dać poznać po sobie zdziwienia. Potrząsa pły tką. – Przy szedłem tutaj ofiarować tę rzecz panu Vy ctory ’emu. Jest nieszkodliwa. Możesz ją przechować, jeśli chcesz, ale kiedy dam znać, masz mu ją wręczy ć.
Strażnik, nie zdradzając się ze swoimi my ślami, chowa pły tkę do kieszeni. Nagle winda staje. Otwierają się drzwi. Wchodzą do zalanego biały m światłem foyer. Pod przeciwległą ścianą stoi stół, a na nim wazon z żółty mi liliami. Nieco wy żej powieszono zdjęcie przedstawiające bezkres kosmosu. Hilal poznaje, że zostało zrobione teleskopem Hubble’a. Strażnik obszukuje Aksuma, zaczy nając od nogawek. Zabiera mu maczety i podaje towarzy szowi. Obmacuje klatkę piersiową chłopaka i wy czuwa coś pod jego koszulą. Otwiera szeroko oczy , jest wy raźnie zaniepokojony . Chwy ta Hilala za kołnierz i rozdziera materiał, odsłaniając napierśnik Aarona. – To nie to… – zaczy na chłopak. – …co my ślisz – rozlega się androgy niczny głos, kończąc za niego zdanie. – Kaneem, to fakty cznie nic groźnego. Pamiątka z zamierzchłej ery . Z drzwi po lewej spokojny m krokiem wy chodzi wy soka kobieta o oślepiająco bladej skórze; wy daje się, że nigdy nie dotknęły jej promienie słońca, a biel tę podkreślają czarne jedwabiste, proste włosy . Oczy , jakby nienawy kłe do światła i napuchnięte od nieustannego przeby wania w ciemności, są większe niż u przeciętnego człowieka. Jest smukła i zgrabna; może mieć dwadzieścia pięć, jak i pięćdziesiąt lat. Ma na sobie dopasowany jasnozielony kostium przecięty czerwony m pasem oraz srebrne buty na płaskim obcasie. Nie nosi żadnej biżuterii. Można by pomy śleć, że nie pochodzi z Ziemi. – Rima Subotic, jak mniemam? – py ta Hilal, kłaniając się. – Podnieś głowę, Aksumie, i powiedz, co cię tutaj sprowadza. Chłopak domy śla się, że Rima jest szpiegiem Stelli i musi dbać o pozory . – Pani Subotic, pozwoli pani, że przedstawię swoją skromną osobę. – On również musi przy stać na tę maskaradę. – Jestem Graczem Endgame, członkiem ludu aksumskiego. Przy noszę dar dla Proroka Ojca, dla Potomka Starego Porządku, dla Najjaśniejszego. Przy noszę mu dar nad darami. Twarz Subotic nie zdradza żadny ch emocji. Splata dłonie na wy sokości talii. – Czemu miałaby m ci wierzy ć, Aksumie? Hilal, nadal w ukłonie, ze wzrokiem wbity m w podłogę, patrzy na obute w srebro stopy . – To, czy powinnaś mi wierzy ć, czy nie, pozostawiam twojej woli, moja siostro. Ale przy szedłem tutaj, bo jestem święcie przekonany , że nasz Prorok Ojciec, któremu na imię Ea, chciałby dołączy ć do rozwiązy wania Wielkiej Zagadki. – A jak niby ma tego dokonać? – Nety nejczy ku, pokaż, proszę, pani Subotic, co takiego przy niosłem. Kobieta wy ciąga dłoń i strażnik podaje jej pły tkę. Bierze ją do ręki, ogląda z każdej strony , przejeżdża po niej palcami. Nic się nie dzieje. – Co to takiego? – Należało do dalszego kuzy na naszego Pana. Mój lud otwarł Arkę Przy mierza ze Stwórcami i znaleźliśmy to w środku. – Kobieta otwiera szeroko oczy , ale milczy . Jest niezła. Przekonująca, my śli Hilal. – Dzięki temu urządzeniu Ea będzie mógł się komunikować ze swoimi braćmi. Zdobędzie pewność, że Gra może się zakończy ć tak, jak sobie tego zaży czy . Proszę, pozwól, że zademonstruję – dodaje, wy ciągając rękę. Subotic podaje mu pły tkę, a ta od razu jarzy się blaskiem, ukazując niezmierzoną otchłań kosmosu i gwiazdy . Hilal kieruje ją ku drzwiom i pojawia się kaduceusz. – Oto Ea – mówi; ustawia na 236˚34'56" i ekran wy pełnia pulsująca pomarańczowa kula światła. – A to Klucz Niebios. Kobieta rzuca mu złośliwy uśmieszek i zabiera urządzenie z powrotem. Pły tka gaśnie. – I dzięki temu czemuś znalazłeś pana Vy ctory ’ego?
– Tak. – Hilal nie wspomina o Stelli ani o drugim kaduceuszu, Subotic również. – Dobrze, Aksumie, zapewniłeś sobie publikę, ale będziemy cię mieli na oku. – Oczy wiście. Kobieta kłania się niedbale. – Możesz zachować szamańską kamizelkę – pokazuje na jego pierś nienaturalnie długim palcem – ale laski zostają. Może aż nazbyt przekonująca. Czyżby nie wiedziała, że jeśli moja misja ma się powieść, muszę je zachować przy sobie? – Proszę na mnie spojrzeć. Niedawno niemal straciłem ży cie przez dwóch inny ch Graczy . Są mi niezbędne. Rima Subotic nadal nie wy raża zgody . – Przy kro mi, lecz mogą ci posłuży ć za broń. Twój lud, jak oboje wiemy , doprowadził do perfekcji sztukę walki kijem. Nie tak jest? – To prawda, ale wolę swoje maczety , a ten człowiek już mi je odebrał. Proszę – mówi pewnie Hilal – przy jrzy j im się. Nie stanowią zagrożenia. Kobieta przy wołuje Nety nejczy ka krótkim skinieniem głowy . Mężczy zna bierze laski i znika na prawie cztery minuty . Hilal, czując narastające zaniepokojenie, opiera się o drzwi windy i przerzuca ciężar ciała z nogi na nogę. Nareszcie strażnik przy chodzi z powrotem. Podaje laski Rimie Subotic. Kiwa głową. – Są nieszkodliwe, Aksumie. – Tak jak mówiłem. Kobieta przesuwa palcami po rzeźbach, po nieobecny ch gadzich oczach. – Łby kobr? – Czy ż to nie wąż skusił człowieka? – py ta z uśmiechem Hilal. – Tak by ło, bracie al-Salt – mówi Subotic, oddając mu laski. Rima naciska guziki na ukry ty m w ścianie panelu, który zapala się na czerwono, przechodzi w zieleń, potem w purpurę, błękit i wreszcie w biel. Drzwi rozsuwają się z sy kiem. Za nimi znajduje się jasny pokój. – Proszę za mną, Aksumie. Pan Vy ctory czeka.
xii
xii
AISLING KOPP, AN LIU, KILO FOXTROT ECHO Magazyn Szang, 3 Chome-7-19 Shinkiba, Kōtō-Ku, port tokijski, Japonia
Jest 4:17. Aisling leży na dachu dwupiętrowego budy nku na wschód od magazy nu Ana. Ma ze sobą ukochany samopowtarzalny karabin snajperski Brügger & Thomet APR308; do lufy przy kręciła tłumik. Założy ła czarny dres chroniący ją przez chłodny mi podmuchami ciągnący mi od zatoki. Nic nie zasłania jej widoku na ulice na południu, wschodzie i północy , a po prawej znajduje się wy soki murek, za który m może się schować, gdy by potrzebowała osłony . Po lewej ciągnie się lądowisko dla helikopterów. Za nią, 75 stóp dalej, jest już ty lko krawędź budy nku i bezkresne morze. Na lewy m oku ma zmody fikowany przez Griffina Marrsa monokl Google Glass, zamontowany na specjalny m zawiasie. Przegląda spły wające do urządzenia dane z satelity . Charnel przy czaił się dokładnie naprzeciwko niej, na pozy cji 85˚42'39", 716 stóp dalej; mężczy zna monitoruje wschodnią część magazy nu Ana za pomocą strzelby snajperskiej M91A2 z tłumikiem. Clov i Hamm są na dachu kry jówki Szanga, obserwują śpiącego chłopaka z dwóch stron, gotowi, by w odpowiedniej chwili opuścić się na linach i wtargnąć do środka. Duck, specjalista od eksplozji i łączności, ma oko na bramę od strony ulicy . Zealot pilnuje ty lny ch drzwi od alei. Sky line jest z Wi-Fi, która, ubrana na czarno, już czeka, zawieszona na linie bujającej się za oknami magazy nu Ana Liu. Aisling dwukrotnie naciska guziczek przy monoklu, wy świetlając obraz z zaparkowanej kilka przecznic na północ furgonetki. Marrs i Jordan gapią się na liczne komputerowe monitory . Latenka klika raz jeszcze. Pojawia się Dziadunio siedzący na fotelu pasażera stojącego parę ulic na południe vana. Na kolanach trzy ma karabin M4. McCloskey ściska kierownicę. W słuchawce rozlega się głos Jordana: – Do wszy stkich jednostek. Sprawdzamy sy nchronizację. Dziewiętnaście, siedemnaście i trzy dzieści pięć sekund Zulu. Aisling patrzy na zegarek. 19:17:35 i ty ka. – Proszę o potwierdzenie gotowości jedny m kliknięciem. Dziewczy na naciska przy cisk monokla – jej nuta to fis – i sły szy charaktery sty czne, przy pisane pozostały m dźwięki. – Zrozumiano. Pełna gotowość. Zielone światło na Szanga. Powtarzam: zielone światło. Chuderlawe ciało Ana zwrócone jest ku ścianie. Chłopak gładzi obcięte kosmy ki Chiy oko i jej skurczone, zasuszone już uszy . Wi-Fi opuszcza się z sufitu. Bezszelestnie ląduje na podłodze, siadając na chłodny m betonie. Odpina linę, kładzie się na brzuchu i czołga naprzód. Dociera do biurka Ana, wchodzi pod nie i sięga po uśpionego Maca Pro, który służy Graczowi za komputer centralny . Z kieszeni na udzie wy ciąga czarną skrzy neczkę, nie większą od pudełka papierosów, a z kieszeni
na drugim rolkę miękkiego plastiku. Podpiera się na łokciach i zabiera do roboty . Czarna skrzy neczka to nieduży , ale potężny komputer. Łapie odchodzący od niego kabel i ostrożnie podpina do portu do szy bkiej transmisji dany ch Maca Pro. Skrzy neczkę chroni specjalny protokół, dzięki któremu hakowany komputer się nie budzi. Laptop nadal śpi. Agentka rozwija plastik. Cicha klawiatura. Stuka w klawisze. Czarny komputer działa. W jej monoklu wy świetla się obraz. Konfiguruje połączenie. Ze swojego gniazda Marrs przeczesuje sy stem Ana, kopiując ty le plików, ile ty lko się da, aż dokopuje się do prawdziwego złota: nagranego przez Szanga filmu oraz zebrany ch przez niego informacji na temat pozostały ch Graczy Endgame. Kiedy Aisling ogląda transmisję z magazy nu, nad jej głową przelatuje ptak morski. Wi-Fi, ustawiwszy połączenie, siada ze skrzy żowany mi nogami pod biurkiem, wy ciąga pistolet HK MARK 23 z tłumikiem i celuje prosto w środek pleców Ana Liu. Czerwona kropeczka tańczy po jego kręgosłupie i płucu. Aisling patrzy , jak ramiona chłopaka unoszą się i opadają pod cieniutką kołdrą z ciemnego materiału. Czeka. I ona, i Wi-Fi, i reszta oddziału Kilo Foxtrot Echo. Czeka, aż Marrs zrobi to, co do niego należy . An Liu śni o Chiy oko. Dziewczy na ży je. Pły wa w czarnej oleistej wodzie, ma by le jak przy strzy żone włosy i obcięte uszy , ale się uśmiecha. Nad powierzchnią unosi się jedy nie jej głowa i białe krągłe ramiona. Lekki wietrzy k muska tłustą ciecz, marszcząc ją. Chiy oko patrzy na niego zaniepokojona, unosi rękę, wy skoczy ła jej gęsia skórka. Pokazuje na coś. Chce krzy knąć. Ale z jej otwarty ch ust nie doby wa się żaden dźwięk. An patrzy na zasty gły gry mas uśmiechu. Krzy czy , milcząc, rozsuwa wargi szerzej i szerzej, i szerzej. Ostrzeżenie. An Liu otwiera oczy . Nadal oddy cha spokojnie. Wdech. I wy dech. Mruga. Jego nos dzielą od ściany centy metry . Czuje zapach morza. I delikatny podmuch świeżego powietrza od strony dachu. Świetlik jest otwarty . Ale to nie on go otworzy ł. Nie jest sam. – Odkry ł, że Aksum jest w Las Vegas, a Harappanka gdzieś w północno-wschodnich Indiach. My śli, że Aisling nie ruszy ła się z Nowego Jorku, co niezby t dobrze świadczy o aktualności jego informacji, no ale dobra – mówi Marrs. – Najważniejsze, że śledzi dwóch Graczy . Metodą eliminacji uznał, że to Olmek i Nabatejczy k. Cahokianka jest z Olmekiem, co potwierdza bry ty jski wy wiad. Nie wie, co się dzieje z Donghu. Kopiuję jego pliki. Potrzebuję jednej minuty i pięćdziesięciu sekund. Ale potwierdzam. An się nie lenił. Mamy , co chcieliśmy . – Ruszamy na mój znak, za jedną minutę i czterdzieści osiem sekund – rozkazuje Jordan. – Odbiór. Po jedny m kliku. Aisling naciska guzik. Sły szy , jak pozostali robią to samo. Klik, klik, klik, klik, klik, klik, klik, klik. An przesuwa dłonią po krawędzi metalowej ramy łóżka, która sty ka się ze ścianą.
Wy czuwa go. Przy cisk w murze, nie większy niż moneta. Jest tu z nim Gracz. Jakim cudem? Nie ma pojęcia. Ale jest. Naciska guzik. Po 0,06 sekundy łóżko obraca się do ściany i An spada do ciemnego niskiego kory tarzy ka; przewrócony materac odcina szy b od magazy nu. Puf! Puf! Puf! Trzy strzały , każdy z innego miejsca, dwa z karabinu. MrugDYGOTMrug. An szy bko pełznie do przodu. Coś metalowego podważa krawędź łóżka. Nie traci czasu, aby się obejrzeć przez ramię. To na pewno łom. Przy śpiesza. DYGOTDYGOT. Dociera do nieco większego pomieszczenia, na ty le wy sokiego, że może usiąść; wy pełnia je słabe czerwone światło. Kolejne strzały odbijają się od muru, dokładnie tam, gdzie się znajduje. Widzą go, choć jest osłonięty . Widzą go. Czy żby założy li mu nadajnik? Tak. Musiał coś przeoczy ć. Jego kumpel Charlie z bry ty jskich Służb Specjalny ch wy dawał się niezły m paranoikiem i pewnie przedsięwziął jakieś środki ostrożności, jeszcze gdy An znajdował się na niszczy cielu zakotwiczony m na kanale La Manche. W wolnej chwili będzie musiał sobie wy rwać tego czipa. Kolejne odgłosy od strony łóżka. Metalowa rama powoli ustępuje, skrzy pi i skrzeczy , odsłaniając kory tarz. An widzi, jak w otworze pojawia się dłoń i rzuca coś w jego stronę. Naciska kolejny guzik. Zamy ka się stalowa przegroda. Sły chać szczęk odbijającego się od niej metalowego przedmiotu. Szang zasłania uszy . Eksplozja. Ściany drżą, ale delikatnie. Pokoik jest opancerzony . Poza ty m, sądząc po huku, by ł to niezby t silny granat o ograniczony m polu rażenia, który miał wy rządzić krzy wdę jedy nie temu, kto znalazłby się bezpośrednio obok. W tej sy tuacji uży łby dokładnie takiego rodzaju granatu. A taki rodzaj granatu wy maga specjalny ch mody fikacji. Przebiegły ten Gracz. Może Donhgu, a może Celtka. Jedna z dwójki, na której temat nie udało mu się zgromadzić zadowalającej liczby informacji. I sądząc po różny ch kalibrach oraz kierunkach, z który ch strzelano, nie jest sama. Nieźle DYGOTdygotDYGOT naprawdę nieźle. An zakłada kamizelkę obwieszoną bombami, zdalny mi detonatorami i dwoma półautomaty czny mi pistoletami. Kładzie się na plecach i naciąga czarne bawełniane spodnie. Siada. Głaszcze Chiy oko. Tuż nad jego ramieniem rozlega się ry k młota pneumaty cznego. Musi ruszać. Najpierw jednak zaserwuje pewną niespodziankę ty m, którzy czają się pod jego małą mrug mrug małą kry jówką. Aisling patrzy , jak An znika, a reszta druży ny wkracza do akcji. – Jordan, tu Aisling. Odbiór. – Sły szę cię – mówi agent, lekko zaniepokojony .
– Idę tam. – Nie – sprzeciwia się Dziadzia. – Jeszcze nie. Bądź cierpliwa. Miej karabin w pogotowiu. – Dziadek ma rację, Aisling – dorzuca McCloskey . – KFE dadzą sobie radę. Jak zawsze. I tego się boję – my śli Aisling. – Są weteranami i myślą, że to kolejna rutynowa misja. Aisling sły szy serię oddaną z broni automaty cznej. Clov krzy czy . Dziewczy na przełącza na jego kamerę. Agent leży na ziemi, skręcając się z bólu. Na wy świetlaczu w prawy m dolny m rogu widzi, że serce mało nie wy skoczy mu z piersi. Gdy by mogła zobaczy ć jego oczy , dostrzegłaby w nich wściekłość, że dał się postrzelić. Oraz zmieszanie. Bo to nie jest kolejna rutynowa misja. Wi-Fi i Hamm odskakują na boki i patrzą w podłogę. An otworzy ł nieduży otwór przy ich stopach i strzelił do Clova. Kule poszatkowały mu kostki, try snęła krew. – Faza druga – ponagla Wi-Fi. Sky line, nadal siedzący na dachu, wrzuca linę przez otwarty świetlik. Kobieta łapie ją i przy pina rannego kolegę. – Ewakuacja, naty chmiast – mówi. Mężczy zna zostaje niezwłocznie przechwy cony przez Sky line’a, który ciągnie go kawałek po podłodze, ku górze, gdzie będzie bezpieczny . Ty mczasem Hamm podnosi młot i przebija się przez mur, wodząc oczami po ścianie i podłodze w poszukiwaniu kolejny ch ukry ty ch drzwi; niemal spodziewa się, że lada chwila któreś się otworzą i wy chy nie z nich lufa pistoletu. Wi-Fi odskakuje na kilka stóp i również przy gląda się ścianie, celując z broni w lity beton. Lufa pistoletu pojawia się tuż przy stopach Hamma i kobieta oddaje strzał. Kule odbijają się od ziemi, a klapka zasuwa z powrotem. Hamm nadal wierci. Otwiera się kolejny otwór, ty m razem 10 stóp na lewo; wy pada z niego siedem czarny ch kulek, które toczą się po podłodze w siedmiu różny ch kierunkach. – Kry ć się! – krzy czy Wi-Fi. Rzucają się z Hammem do ucieczki, biegną pomiędzy biurkami i komputerami. Na dachu Sky line zarzuca sobie Clova na ramię i również bierze nogi za pas. Eksplozje następują bły skawicznie jedna po drugiej – bangbangbangbangboombangboom – na szczęście ty lko dwie kulki to ładunki odłamkowe, reszta to granaty dy mne i świetlne; te prawdziwe wy buchają, posy łając odłamki na wszy stkie strony . Szrapnel rani Wi-Fi w biodro, ale Hamm wy chodzi z opresji cało. Siła uderzenia posy ła jednak oboje na ziemię, upada również Sky line, nie odnosi jednak żadny ch obrażeń. Patrzy na Clova, który traci sporo krwi przez przestrzelone kostki. – Nic mi nie jest. Dorwijcie tego skurwiela – mówi, a Sky line przy takuje. – Zrozumiano. – Jednostki pomocnicze, pozostać na pozy cjach – rozkazuje przez komunikator Jordan. – To się ty czy również ciebie, Aisling. Jeśli zobaczy sz Liu, zdejmij go. Powtarzam: zdejmij go. Hamm zry wa się na równe nogi i chowa za belką. Wi-Fi, ignorując swoją ranę, również szuka schronienia. Mężczy zna komunikuje się z nią gestami, pokazując zaciśniętą pięść, trzy palce, kciuk skierowany na lewo. Przekaz jest jasny . An Liu nie wy jdzie z tego cało. Umrze.
Aisling walczy z pokusą, by ruszy ć do akcji. Ale mają rację. Choć trudno jest się jej z ty m pogodzić, musi zostać na miejscu. An może się pojawić dosłownie wszędzie, a jeśli nie będzie jej wtedy na posterunku, straci niepowtarzalną okazję. Nienawidzi czekania, ale nie ma wy jścia. Nienawidzi czekania. Kiedy wy buchają miniaturowe bombki, An wślizguje się do magazy nu śmierdzącego siarką i zasnutego przez drażniący dy m. Nie musi widzieć. Pamięta, gdzie co jest. Nie ma jedy nie pojęcia, gdzie się podziali ludzie, którzy na niego polują. Dociera do biurka w 4,7 sekundy . Wy ciąga rękę. Natrafia palcami na komputer. Zamy ka laptopa, odpina kable i wkłada urządzenie do szerokiej kieszeni kamizelki. Szuka na stole jeszcze czegoś uży tecznego, maca na czuja, tu i tam, tu i tam. I znajduje. Katana Nobuy ukiego Takedy . Zaty ka ją za szlufkę. Sły szy szust-szust-szust kul wy latujący ch z tłumika. Pociski przecinają gęstą mgłę, ciągnąc za sobą kłęby dy mu. Strzały mijają Ana, ale o milimetry . Szang wy ciąga oba pistolety i na ślepo, w sy nkopowany m ry tmie, oddaje po cztery strzały z każdego. Celuje w belki na końcu magazy nu; tam by się schował, gdy by by ł na ich miejscu. Osiem kul odbija się od metalowy ch belek. An nie widzi jednak, że jedna z nich mało co nie odstrzeliła Wi-Fi głowy , a inna wy rwała dziurę w szy i Hamma. Oboje padają na ziemię, dy sząc. Sky line zjeżdża po dachu, dostrajając ustawienia wy świetlacza w monoklu; korzy stając z bry ty jskiego czipa, chce go przestawić tak, żeby móc ustalić pozy cję Ana na podstawie temperatury jego ciała. Potrzebuje jeszcze paru sekund. Za moment wy śle zdoby te dane do Hamma, Wi-Fi i pozostały ch, a wtedy Kilo Foxtrot Echo ukatrupi Ana Liu. Podczas gdy Sky line próbuje go namierzy ć, An przedziera się przez gry zący dy m ku kontenerom. Unosi klapkę zabezpieczającą na niewielkim pudełeczku zawieszony m na kamizelce. Naciska kry jący się pod nią czerwony guzik. Puszcza go i… Aisling otrzy muje dane od Sky line’a i – bach! – przed oczy ma ma nadajnik Ana Liu, który , jak się dowiedziała, zaszy to mu w udzie; migoczący punkcik koły sze się miarowo, kiedy chłopak idzie przez magazy n. Gracz na Gracza. Tak jak powinno się to odby ć. Delikatnie naciska spust. Opuszcza głowę. Bierze oddech. Załadowała karabin nabojami przeciwpancerny mi, które bez problemu przebiją się przez mur i ciało Ana. Bez żadnego problemu. Gdy już ma docisnąć cy ngiel, ulica na zachodzie rozjarza się silny m blaskiem, na twarzy czuje podmuch gorąca, budy nki, niebo i okna świecą się pomarańczem i czerwienią, zaś do jej uszu sączy się hałas. Odruchowo naciska spust. Kula przebija ścianę, leci przez magazy n, mija Szanga o dwie stopy i przewierca się przez kamizelkę, skórę, kość, płuco, kość, skórę i kamizelkę Hamma, przelatuje przez jego klatkę piersiową i wbija się w betonową podłogę. Mężczy zna umiera na miejscu i upada na ziemię.
Aisling zakry wa głowę dłońmi i kładzie się na płask. Bomba gruchnęła zaraz za bramą magazy nu. Odłamki i gruz lecą prosto na Ducka, długi na stopę kawał stali przecina mu policzek i wbija się w podstawę mózgu, roztrzaskując mu kręgosłup. Kolejny trup. Sky line przy wiera do dachu, ale nie odnosi obrażeń. Nadal nieprzy tomny z powodu utraty krwi Clov nawet nie jest świadomy eksplozji. Wi-Fi doczołguje się do Hamma. Sky line mówi, że wchodzi do środka. Zealot opuszcza swoją kry jówkę w ty lnej alejce i również rusza do magazy nu. Aisling podnosi głowę i zerka na boczną ścianę. Płomienie szaleją, alarmy samochodowe wy ją. Sły szy dochodzącą z oddali sy renę okrętową, gdzieś za nią, w zatoce, zupełnie oderwaną od tego, co się dzieje tu i teraz, zupełnie niezwiązaną z Endgame. Dochodzi do siebie, łapie karabin, odciąga zamek i bierze kolejny głęboki oddech, ignorując rozlegające się ze słuchawki krzy ki, nie zwracając uwagi na to, że wszy stko się spierdoliło, nie słuchając Jordana wy krzy kującego rozkazy do Sky line’a i Zealota, każącego im zostać na pozy cjach, aby Aisling i Charnel mogli oddać czy ste strzały . Odłącza się całkowicie. Mruży ukry te za monoklem oko, próbuje się skupić na nadajniku w udzie Ana. Z początku ma trudności z jego odnalezieniem, ale nareszcie jest. Purpurowy punkcik. Lekko opuszcza lufę karabinu. Ściska, ustawia, ściska, ustawia, ściska. I strzela. Kolejna kula przecina kłęby dy mu i mija prawą nogę Ana ledwie o centy metr. Przy śpiesza. Następny strzał, z drugiej strony , chy biony o kilka stóp. Tak, namierzyli mnie. Siniak na udzie. Tam jest. Muszę go wygrzebać przy następnej okazji. Biegnie. Jeszcze jedna kula, znowu chy bia zaledwie o centy metry . Ten strzelec jest zdecy dowanie lepszy ; An ży je ty lko dlatego, że się rusza. Lepszy strzelec. Gracz. Tuż obok niego przelatuje parę mniejszy ch kul. Ktoś z magazy nu. Szang ostrzeliwuje się na ślepo i biegnie jeszcze szy bciej. Snajper z ty łu. Chy bia o kilka stóp. Snajper z przodu. Chy bia o parę centy metrów. A teraz seria z góry , średni kaliber, karabin z tłumikiem. Dociera do kontenera z komputerami mainframe. Jest otwarty . Zamy ka się w środku i zabezpiecza wejście łomem, co na moment spowolni pościg. Aisling oddaje kolejne strzały i nagle puf, nadajnik Ana Liu znika. Naciska spust jeszcze trzy krotnie, aż Sky line mówi, żeby przestała. – Mam kontakt wzrokowy – krzy czy Wi-Fi. – Jest w kontenerze po zachodniej stronie magazy nu. Przy gwoździliśmy go. Ruszamy . Sky line i Zealot również wkraczają. Charnel biegnie po dachach, szepcząc Ojcze nasz. Aisling podnosi się na kolana, wstaje. Już ma przeskoczy ć przez krawędź budy nku i zjechać po ry nnie na dół, dołączając ty m samy m do pozostały ch, kiedy nagle przy pomina jej się twarz Marcusa Loxiasa Megalosa; widzi ją oczy ma wy obraźni. Marcus, pierwsza ofiara Endgame. An, pierwszy , który zabił.
An, który chciał ich wy rżnąć podczas spotkania w Qin Lin. An, który wy sadził swoją kry jówkę w Xi’an brudną bombą o dużej mocy . Aisling staje. – Czekajcie – mówi przez komunikator. – Co się dzieje, Aisling? – py ta dziadek. – Czemu dał się zapędzić w kozi róg? – O czy m my ślisz, mała? – niepokoi się McCloskey . – A co, jeśli… An przechodzi na środek kontenera. Od opancerzonej powłoki odbijają się lecące zewsząd kule, czemu towarzy szy wy gry wana na wy sokiej nucie melodia. An wy rzuca magazy nki i ładuje pistolety nowy mi. Chowa broń do kabur. Ktoś zaczy na się dobijać do kontenera. Strzały ustają. Chłopak przewraca stojący najbliżej komputer, który leci na drzwi i uderza o metal, try skają iskry , trzeszczą pozry wane przewody . Obraca się i idzie po kombinezon ochronny ; upewniwszy się, że Chiy oko nie odczepi się mu od szy i, zapina suwak. Zakłada maskę, a na nią kaptur, pilnując, żeby nigdzie nie odstawała. Na obszerny m skafandrze – wy gląda jak sflaczały kostium, z którego uszło powietrze – widnieje oznakowanie Tokijskiej Straży Pożarnej. Naciąga rękawice na palce, otwiera panel przy pięty do lewego przedramienia i naciska guzik. Czuje dopły w świeżego powietrza. Kładzie się w metalowej kapsule i przy ciska kolejny guzik na przedramieniu. Sły szy zgrzy t rozdzierany ch drzwi. Zamy ka schron. Kładzie ręce wzdłuż ciała. Poduchy powietrzne pompują się, naciskając na niego z każdej strony . Gram dla śmierci, moja miłości. Dla śmierci. Naciska jeszcze jeden guzik znajdujący się przy nadgarstku. Zanim go zwolni, zamy ka oczy . Nadchodzi zbawienie. Gram dla śmierci. – A co, jeśli odpali kolejną brudną bombę!? – krzy czy Aisling. – O kurwa – klnie Jordan. – Do wszy stkich jednostek: wy cofać się. Powtarzam: przerwać misję, przerwać misję, przerwać misję! Aisling rzuca karabin, biegnie po dachu ku zatoce. Pędzi tak szy bko, że wiatr wy je jej prosto do uszu, oddech rzęzi, stopy uderzają mocno o beton. Uda ma jak skały , ły dki niczy m spręży ny , serce pompuje i pompuje, i pompuje. Boi się, ale strach jej nie paraliżuje, lecz pobudza. Ucieka przed pewną śmiercią. By ła na ty le durna, że prawie dała się zwieść i An o mało nie zapędził jej w swoją pułapkę. Bieg ją podnieca. Endgame napawa strachem. Tak powinna wy glądać gra, czuje to, choć ma niewielką szansę na przeży cie. Biegnie. Pędzi. Jeszcze piętnaście stóp. Jak bły skawica. Dziesięć. Ekscy tacja. Pięć. Otwiera usta, nabiera powietrza do płuc. Jedna. Skacze z dachu.
Układa ręce, prostuje się i nurkuje. Powietrze płonie jasny m ogniem, kiedy dziewczy na uderza o wodę i znika pod powierzchnią. Pły nie w dół i w dół, i w dół. Kopie i przedziera się przez zimną ciemność, za nią spadają przedmioty różny ch rozmiarów i wagi. Obraca się i podpły wa do zanurzonej części podtrzy mującej zbudowaną ludzką ręką wy spę. Przy ciska się do niej plecami, łapie rękoma za wy stające palowanie. Nie widzi nic poza czernią pod swy mi stopami i zduszony m pomarańczem nad głową, od czasu do czasu poprzecinany m bielą, kiedy kolejne rzeczy wpadają do wody . Sły szy bąbelki powietrza i bicie swojego serca. Jej rekord wstrzy mania oddechu to trzy minuty i pięć sekund. Będzie potrzebowała każdej z nich. Każdej. A nawet i one mogą się okazać niewy starczające.
SARAH ALOPAY Casa Isla Tranquila, zamknięty pokój, Juliaca, Peru
Jak mógł jej to zrobić? Jak? Zabije go za to. Zabije go. Zajebie. Minęło już 25 godzin, odkąd została tutaj zamknięta przez królową sukę. Przespała ty lko trzy z nich. Przez resztę czasu siedziała po turecku na podłodze, gapiąc się na drzwi z nadzieją, że lada moment któreś z nich pojawi się na progu. Licząc na to, że ty m kimś będzie on, Olmek, Gracz, jej przy jaciel, kochanek, powiernik. Zdrajca. Zajebie go. Ale nie przy chodzi. Kiedy nie siedziała, maszerowała po pokoju; stawała przy drzwiach lub oknie i krzy czała, lecz ludzie chodzący po ogrodzie albo ją ignorowali, albo nie widzieli, albo nie sły szeli. Próbuje zachować spokój, znaleźć powód, dlaczego dzieje się to, co się dzieje. Leży na łóżku i ucina sobie 10-minutowe drzemki. Nie chce przespać żadnego gościa, a na pewno ktoś tutaj przy szedł, bo gdy się obudziła, na stole stało świeże jedzenie. Nie tknęła go. Kiedy czuje zawroty głowy , mięknie albo udaje się choć trochę uspokoić, my śli: Robi to z jakiegoś powodu. Chciał, żebym przyjechała. Nie zdradził mnie. Kochamy się. I wtedy przy pomina sobie, że to on ma Klucz Ziemi, który jej zabrał, kiedy spała, bezbronna, bezsilna. Nie. Gotuje się ze złości, chodzi po pokoju, gotuje się ze złości, chodzi po pokoju. Jak zwierzę. Nienawidzi go. Nienawidzi. Nienawidzi. Zabije go, jak ty lko się tutaj zjawi. Zajebie.
JAGO TLALOC Casa Isla Tranquila, Juliaca, Peru
Jago nie chodzi od ściany do ściany . Siedzi spokojnie w pokoju, w który m złamał sobie kości stopy , kiedy jako siedmiolatek zeskakiwał z łóżka; w który m przeciął sobie dłoń, ostrząc nóż w wieku lat dziewięciu; w który m przeży ł pierwszy pocałunek z daleką kuzy nką Juellą – miał wtedy 12, a ona 14 lat. Nie przeklina pod nosem i nie odmawia sobie luksusów, jakie oferuje rodzinny dom, nie planuje, kogo, w jaki sposób i kiedy zabije. Nie żałuje sobie snu. Nie kręci nosem na jedzenie. Nie ma się czy m martwić ani czego obawiać. Bo nie może. By łoby to dla niej zby t niebezpieczne. Nie może. Dla Sarah. Dla tej, którą kocha, przed którą złoży ł przy sięgę. Dla tej, którą musiał zdradzić. My śli o niej, odkąd matka i ojciec uwięzili ją wbrew jej woli. My śli o ty m, kiedy powinien ją uwolnić. Bo musi. Nawet jeśli narusza to zobowiązania, jakie ma wobec swojej rodziny i ludu. Sarah i on to jedno. Druży na. I jest Graczem. Tak jak on. Musi grać. Jest zły na matkę i ojca, straszliwie, ale nie może dać tego po sobie poznać. Gdy by zaczęli coś podejrzewać, zabiliby ją. Protestował – żeby zachować pozory ; brak sprzeciwu z jego strony mógłby się wy dać nienaturalny i również przy nieść jej śmierć – jednak po czasie zaczął udawać, że zgodził się na takie rozwiązanie. Rodzice chy ba mu uwierzy li; albo udają, że uwierzy li, ale wy chodzi na to samo. Jednego jest pewien: nie będzie grał bez niej. Złoży ł obietnicę. O ile nie zdarzy się coś nieprzewidzianego, nie opuści Isla Tranquila bez Sarah Alopay . Nie ma mowy . Ale najpierw musi udać się do nestorki ludu. Musi się zobaczy ć z Aucapomą Huay ną. Naty chmiast. Pukanie. – Tak? W uchy lony ch drzwiach pojawia się głowa Renzo. – Jest gotowa. Jago wstaje. Przejeżdża dłońmi po udach. Bierze Klucz Ziemi – tak mały , że aż wy daje się nieznaczący – z mahoniowej miski i zaciska na nim palce. Podąża za Renzo na wewnętrzny dziedziniec. Nie patrzy w okno Sarah. Guitarrero już na nich czeka, popalając cy garetkę przy fontannie. Py ta, czy sy n jest gotowy . – Oczy wiście – odpowiada Jago. Przechodzą z dziedzińca do wy dzielonego skrzy dła dla gości, idą prosto do pokoju Aucapomy
Huay ny . Za piąty mi drzwiami, na końcu kory tarza, znajduje się Sarah Alopay . Jago niemal wy czuwa zapach jej gniewu. Zatrzy mują się pod pokojem Aucapomy Huay ny . Guitarrero zaciąga się cienkim brązowy m papierosem. – Prosiła, żeby ś przy szedł do niej sam – mówi. Dobrze! – Okej – odpowiada Jago. Kładzie rękę na klamce. – Papi, jeśli będę musiał zostawić Sarah w Peru… zadbasz o nią? – Tak. – Przy rzekasz? – Tak. Jago, któremu nic nie umknie, wie, że Guitarrero kłamie. Jego własny ojciec kłamie. Znowu. – Dziękuję – mówi jednak; ty m razem szczerze, bo chciał poznać intencje ojca. Naciska klamkę i znika za progiem. Zasłony są zasunięte, ale zapalona lampa otula pokój jasny m i ciepły m światłem. Z niedużego rady jka plumka muzy ka klasy czna. Aucapoma Huay na siedzi przy okrągły m stole i czeka. Jest cherlawa i przy garbiona – sama skóra i kości – pomarszczona jak rodzy nka. Ma na sobie jasnoniebieski jedwabny szlafrok, a na stopach papucie. Cienkie nadgarstki ukry ła pod srebrny mi bransoletami. Patrzy prosto na Jago – niemal jakby by ł przeźroczy sty – i odzy wa się po olmecku słodkim głosem: – Podejdź, dziecko. Usiądź. Jago wy konuje polecenie. – Dziękuję, że zgodziłaś się tu przy jechać, Aucapomo Huay no. Staruszka zby wa jego słowa machnięciem ręki. – Nic takiego. Przecież na tę chwilę czekaliśmy , co nie? – Tak. – Jestem stara. Zresztą sam widzisz! Przejdźmy więc już do rzeczy , hmm? Jago docenia jej bezpośredniość. – Zgoda. Chcesz go zobaczy ć? Kobieta wy ciąga rękę i otwiera dłoń. – Bardzo. – Proszę. – Chłopak kładzie Klucz Ziemi na pomarszczonej skórze. – Aaach… – wzdy cha Aucapoma Huay na. – Jaki lekki… a jednak czuć jego ciężar. Jago milczy . – Ludzie Niebios są nieby wale utalentowany mi stworzeniami… Choć chy ba powinnam by ła powiedzieć „Stwórcami”. – Rozbawił ją ten słaby żarcik, jej śmiech przy pomina ptasi szczebiot. – Stworzy li nas, prawda? Aucapoma Huay na zaciska palce na Kluczu Ziemi i kieruje paluch wskazujący na Jago. – O tak. I przez wiele pokoleń obchodzili się z nami dobrze, szczególnie z Olmekami. – Aucapomo Huay no. Posiadasz wiedzę króla Pachakutiqa. Znasz staroży tną historię i prawdy przez nią niesione lepiej niż ktokolwiek inny . Powiedz mi, co wiesz na temat Gry ? – Istotnie, znam pradawną historię, Jago. Tak dobrze, jakby Stwórcy wy szeptali mi ją prosto do ucha. Sły szałam o wy doby ciu złota, o ekspery mentach genety czny ch, o konstrukcji piramid, o koncentracji pól energii rozsiany ch na całej Ziemi, co ma się przy służy ć Stwórcom. Znam
sekrety ostatniego zlodowacenia i powodzi, która położy ła mu kres. Nie są mi obce staroży tne maszy ny latające i połączenia między konty nentami, między Chinami a Amery ką Południową, między Indiami a Afry ką. Uczy łam się epistemologii. Studiowałam naciski wy wierane na ludzkość poprzez sy stem wierzeń. Potrafiłaby m zabić człowieka w każdy wy obrażalny sposób. Potrafię się posługiwać tuzinami języ ków zapomniany ch i wy marły ch. Jestem zaginiony m ogniwem antropologii. – Milknie; jeśli to ma by ć dopiero przedmowa, Jago cieszy się, że staruszka nie chciała przedy skutować z nim tego, co się zdarzy ło w ciągu ostatnich ty godni. – Dlatego teraz, kiedy mam Klucz Ziemi, wiem doskonale, jak należy postąpić. Oho, zaczyna się, my śli chłopak. Kobiecina patrzy na niewielką czarną kulkę i zaczy na szeptać: – Klucz Ziemi został wy doby ty z zatopionego kamieniołomu, starszego niż stare osiedla odnalezione pod i pośród staroży tnego miasta zwanego Tiwanaku, na południe i wschód od Wielkiego Jeziora przy kry wającego Ołowianą Sierrę. Tam znajdziesz Słoneczną Bramę. Znam ją dobrze, od podstawy do szczy tu. Zabierz tam Klucz Ziemi i przy łóż do południowego filaru, na wy sokości dwóch luk’a, czy li stu dwudziestu jeden i dwóch dziesiąty ch centy metra od ziemi. Wtedy i ty lko wtedy Gracz zobaczy Klucz Niebios. – Tiwanaku – wzdy cha Jago. – Tak, mój Graczu? – Teren pierdolony ch Cielo. Przepraszam za języ k, Aucapomo Huay no. Staruszka ponownie wy bucha śmiechem. – Proszę cię… jestem stara. Nie ma już we mnie nic z panienki, sły szałam już wszy stko i mówiłam niejedno. – A czy wiesz coś o trzecim, ostatnim kluczu, Kluczu Słońca? – Nie. Nic. Aucapoma Huay na uśmiecha się, po czy m zaczy na kaszleć. Kiedy atak ustaje, wy ciąga rękę i przekazuje Klucz Ziemi swojemu Graczowi. Oczy ma szkliste od kaszlu. Jago wstaje i otacza się barierą konwenansu: – Dziękuję, Aucapomo Huy ano. Chroń dalej naszą pradawną wiedzę. By ć może będę jeszcze jej potrzebował. A teraz, jeśli nie masz nic przeciwko, powrócę do Gry . Chłopak obraca się na pięcie, robi trzy kroki, ale zamiera, sły sząc sy knięcie Aucapomy Huay ny : – Stój! – Jej głos jest inny , zmieniony , jakby umęczony ty m, co stanęło jej w gardle i spowodowało wy buch kaszlu. – Muszę powiedzieć ci coś o dziewczy nie – skrzeczy . Jago obraca się do niej, ty m razem powoli. – O co chodzi? Kobieta upija ły k wody z niedużej, ozdobionej listkami złota szklanki. – Co ci powiedziała o swoim ludzie? – Niewiele. Odniosłem wrażenie, że nie są tak przy gotowani, jak my . Chy ba z jakiegoś powodu mają się za „normalniejszy ch” od pozostały ch. Nie zrozum mnie źle, Sarah jest tak samo wy szkolona jak inni, ale jej ludowi brakuje… środków, które ma reszta. Aucapoma Huay na powoli kiwa głową. – Istnieje pewna przy czy na takiego stanu rzeczy , mój Graczu. – Jaka? – py ta Jago, podchodząc o krok. – Przed rozpoczęciem Gry nie wiedziałeś zby t dużo o inny ch ludach, ale ja poznałam historię Cahokian przed wieloma, wieloma laty . – Co z nimi? – Jako jedy ni spośród dwunastu ludów w całej naszej historii wy stąpili przeciwko Stwórcom.
Jago siada na krześle. – Dawno temu Xehalór Tlaloc napomknął mi o czy mś takim. O bitwie pomiędzy człowiekiem a Bogami Niebios. Czy li to prawda? – Tak. – Kiedy to się stało? – W ty siąc sześćset trzy nasty m roku ery nowoży tnej. Stwórcy ukończy li wtedy wy doby cie złota, a Cahokianie mieli im przekazać ty siąc młody ch, jak zostało ustalone, kiedy zawierano porozumienie. I kiedy ostatni konty ngent upomniał się przed wy lotem o dzieci, tamci odmówili ich przekazania. – Nie obawiali się gniewu Stwórców? – Nie. Zdąży li zrozumieć, że Stwórcy nie są bogami, ale śmiertelnikami, zaś ich moc pochodzi od technologii, nie z boskiego źródła. Cahokianie wy kazali się py chą, sądząc, że dzięki potężnej technologii otrzy manej od Stwórców, czy li plującej energią broni, zdołają ich przegnać. Nie wzięli jednak pod uwagę, że tamci mają asa w rękawie i po trzech dniach obie strony poniosły tak duże straty , że Stwórcy po prostu unicestwili walczący ch, nie martwiąc się nawet ty m, czy ich żołnierze ucierpią. Nie przeży ł żaden z nich. Po stronie Cahokian przetrwało dwóch mężczy zn oraz grupka kobiet i dzieci. – Czy li taką cenę zapłacili. Otarli się o zagładę. – O, cena by ła o wiele większa. Aby ich pognębić, kazano im zapomnieć prawdziwe imię swojego ludu, które można przetłumaczy ć jako „ludzie”. – Dio – dopowiada Jago. – Ale to nie wszy stko. Stwórcy się boją, mój Graczu. Boją się, że jeśli dadzą nam kolejne sto pięćdziesiąt lat, co jest dla nich ledwie niepełny m nawet mrugnięciem, zdołamy … – Osiągnąć ich poziom technologiczny . Staniemy się im równi. – Otóż to. – Dlatego, jak my ślę, Endgame dzieje się właśnie teraz. Nie dlatego, żeby spełniło się proroctwo, ale by ograniczy ć naszą liczbę, powstrzy mać postęp i rozwój. Zapada milczenie. – Musisz ją zabić, Jago – oświadcza beztrosko staruszka. – Co? – Ten sojusz nie ma sensu. Stwórcy nie pozwolą jej ludowi zwy cięży ć. Po prostu. Nie pozwolą też zwy cięży ć temu, kto z nią trzy ma. A na pewno nie jej kochankowi. – Ale… – Musi zginąć, i to z twojej ręki. Pokażesz Stwórcom, że dla wy granej zrobisz wszy stko. – Czemu? Przecież przy znałaś, że są śmiertelni, a do tego małostkowi. – Nie bardziej i nie mniej niż my . Prawdą jest, że zostaliśmy stworzeni na podobieństwo naszego ojca. – Aucapoma Huay na łapie Jago za ręce; nagle jej policzki zachodzą czerwienią, wy krzy wione w gry masie zniecierpliwienia usta drżą. – Lecz nadal powinniśmy się ich bać. Tak brzmi lekcja wy niesiona z buntu Cahokian. Nie możemy wy stawić ich cierpliwości na próbę, Jago Tlalocu. – A może grę da się zatrzy mać? – Nie da się – nalega, nachy lając się ku niemu; Jago czuje jej oddech, nieprzy jemną i uderzającą do głowy kombinację kawy , witamin i soku żołądkowego. – Zdarzenie już się rozpoczęło. Nic nie możemy zrobić. Musisz grać. I zabić Cahokiankę. Ty ! Ty lko ty !
xiii
HILAL IBN ISA AL-SALT Vy ctory Hotel and Casino, apartament Way landa Vy ctory ’ego, Las Vegas, Nevada, Stany Zjednoczone
Hilal podąża za Rimą Subotic przez biały hall. Za nimi maszerują dwaj rośli Nety nejczy cy . Czyli tak się to rozstrzygnie – my śli. – Gra toczy się inaczej, niż sądziłem. Zniszczę Niegodziwego. Nerwy ma napięte jak postronki. My śli o piasku, wietrze, słodkich dakty lach i chłodnej wodzie przy noszą mu spokój. Otulają serce. Pomagają mu zwolnić. Ale nieznacznie. – Jeszcze jedno py tanie, Aksumie – rzuca Subotic przez ramię. – Tak? – Czemu porzucasz swój lud i przy chodzisz się poddać panu Vy ctory ’emu? – Nie porzuciłem ich, siostro – odpowiada wprost Hilal. – Wy tłumacz. – Po Zewie dotarło do mnie, że Gracze mogą uratować ludzkość i zatrzy mać Endgame. Subotic staje na końcu kory tarza. Nie ma tam ani żadny ch drzwi, ani okna, ani wnęki. Hilal czuje, że Nety nejczy cy również się zatrzy mali. Kobieta rzuca mu ciekawskie spojrzenie. – Musieliby śmy przerwać grę – ciągnie Gracz. – Gdy by żadne z nas nie zdoby ło Klucza Ziemi, nie doszłoby do Zdarzenia. A co za ty m idzie, Endgame stanęłoby w miejscu. – Tak. Stwórca powiedział to w swoim komunikacie. – Dokładnie. Próbowałem poinformować o ty m pozostały ch, ale moje wy siłki spełzły na niczy m, bo Stwórcy zainicjowali koronalny wy rzut masy , który dotknął jedy nie niewielki skrawek Etiopii. Równocześnie zostałem zaatakowany przez dwóch Graczy i odniosłem rany . A trzy dzieści sześć godzin później znaleziono Klucz Ziemi i ty m samy m zapoczątkowano Zdarzenie. Po długich konsultacjach z moim mistrzem doszliśmy do wniosku, że Stwórcy musieli ingerować… A nie powinni. – Nie. Nie powinni. Ale to nadal nie wy jaśnia, dlaczego tutaj jesteś i chcesz się pokłonić mistrzowi. – Uznaliśmy , że skoro Stwórcy łamią dane nam słowo, możemy przy najmniej odwdzięczy ć im się ty m samy m, otworzy ć Arkę i przekonać się, jaka moc w niej drzemie. Dwaj Nety nejczy cy oddali ży cie, wy konując to zadanie. – Arka to potężne narzędzie. – Tak. By ły tam dwie kobry goniące za swoimi ogonami. – Hilal spocony mi dłońmi ściska główki swoich lasek; wie, że Ea patrzy na nich i słucha tej rozmowy , a on porusza się teraz na cieniutkiej granicy pomiędzy prawdą a fałszem. – Uroboros we własnej osobie – podsumowuje Subotic. – Tak. Dotknięty gniewem, jaki wy wołali Stwórcy , mój mistrz złapał je i uderzy ł głowami o naczy nie stry ja Mojżesza. Oba przemieniły się w proch. Poza ty m w Arce by ła jedy nie kupka
popiołu, maszy na do manny i urządzenie, które trzy masz w dłoni. Subotic spogląda na pły tkę. – Milczała w jego ręce, tak jak milczy w twojej, ale gdy ty lko podał ją mnie, Graczowi Endgame, zaczęła świecić. Przekazała mi prostą wiadomość, pokazała dwie ścieżki: graj i pędź za Kluczami albo poszukaj mistrza Ea. Gdy przekonałem się, że gra jest nieuczciwa, że Stwórcy mogą wpły nąć na rozwiązanie Wielkiej Zagadki, łamiąc złożoną dawno obietnicę, postanowiliśmy podąży ć drugą drogą. Czy stą i prostą. Świadomi tego, jak bardzo Ea nienawidzi swoich braci i sióstr. Któż inny mógłby przy jść nam z pomocą, jeśli nie najpotężniejsza istota na Ziemi? Z kim mieliby śmy się sprzy mierzy ć, jeśli nie z wrogiem naszego wroga? Proszę to zrozumieć, pani Subotic. Inni Gracze nie są moim zmartwieniem, nawet ci, którzy mi to zrobili. – Hilal pokazuje na swoją twarz. – Bo prawdziwy mi wrogami są Stwórcy i samo Endgame. Kobieta powoli kiwa głową. – To przekonujący argument, Aksumie. Przy jmuję go. Proszę, pójdź za mną. Tak, świetnie jej idzie ukrywanie, po czyjej faktycznie jest stronie, my śli Hilal. Tak dobrze, że chłopak zaczy na się zastanawiać, czy Subotic fakty cznie jest kretem. A może został oszukany i zmierza wprost w wy sublimowaną pułapkę? Odpy cha od siebie te my śli. Pułapka czy nie, stanie twarzą w twarz z Ea. Subotic odwraca się i idzie prosto na ścianę. Hilal jest zaskoczony , kiedy kobieta po prostu przez nią przechodzi, jakby by ła duchem. Zwleka chwilę, ale Nety nejczy k popędza, żeby podąży ł za jego panią. Gracz posłusznie, tak jak wcześniej Subotic, przenika przez ścianę, która okazuje się jedy nie holograficzny m obrazem. Jest teraz w przedsionku dużego pomieszczenia. Podłoga to czy sty marmur, sufit znajduje się na wy sokości 13 metrów. Ściany po lewej i po prawej układają się w szerokie V, ozdobione srebrem, poprzety kane egzoty czny mi roślinami, w ty m kwiatami. Ciemna drewniana klatka po lewej stronie pełna jest papużek – naliczy ł ich kilkanaście – żółty ch, niebieskich, pomarańczowy ch i różowy ch; szczebioczą radośnie. Naprzeciwko ptaków, na sięgający m do pasa stojaku, leży staroży tna, licząca kilkaset stron księga oprawiona w ciemną skórę i otwarta gdzieś na środku. Hilal nie widzi zby t dobrze zapisany ch w niej znaków, ale i tak wy glądają dla niego obco. Kilka metrów dalej stoi drzewo z kolorowego szkła, podświetlone od wewnątrz, jarzy się barwami tęczy . Wokół stoją obite pluszem fotele, kanapy i niskie stoliczki. Za ty m kącikiem znajduje się najszersza część pokoju o kształcie litery V, którego ciągnące się od podłogi do sufitu okna wy chodzą na Las Vegas i jego fantasty czne, poświęcone bogu Mamonie budowle oraz bezkresne niebo i postrzępione wierzchołki gór w tle. Jest i on. Pod jedny m z okien stoi Way land Vy ctory . Ma jakieś 70 lat. Jego oczy zdają się lśnić, uśmiecha się nieszczerze. Sprawia wrażenie, jakby przeszedł sporo operacji plasty czny ch. Ma na sobie szy ty na miarę garnitur i koszulę bez krawata. Na mały m palcu lewej dłoni nosi złoty pierścionek z diamentem. – Mistrzu Hilal ibn Isa al-Salt, witaj w moim domu. Kiedy mówi, lewa połowa jego twarzy ani drgnie. Subotic odchodzi na bok i pochy la głowę. – Panie – mówi Hilal, idąc w stronę swojego wroga – dziękuję, że zgodziłeś się mnie przy jąć. Milczący Nety nejczy cy podążają za nim. Hilala i Victory ’ego dzieli 10,72 metra, ale dy stans ten stopniowo się zmniejsza. Gracz ściska laski. Przy gotowuje się, żeby je akty wować. Musi podejść na mniej niż metr, żeby staroży tne kobry wy konały swoje zadanie.
Ty lko 8,6 metra. Vy ctory podchodzi do kolorowego drzewa. – Co cię niepokoi, Graczu? Wy czuwam twój puls. Hilal się nie zatrzy muje. Próbuje uspokoić przeponę, skupić się na ciężarze swoich nóg, skupić się na każdy m organie z osobna, spowolnić serce. Opanować się. – Nic, panie. Jestem… cóż, podekscy towany . Dzieją się dziwne rzeczy , niesamowite. Nie przy gotuje na nie żaden trening. Nie sądziłem, że Endgame w ogóle się zacznie. A już na pewno nie podejrzewałem, że spotkam ciebie! – Hilal składa pełen szacunku pokłon. Kiedy Aksum stoi z pochy loną głową, kątem oka wy łapuje niemal niezauważalny gest, znak, jaki Victory pokazuje Nety nejczy kom. Prostuje się. – Również jestem podekscy towany – zapewnia z uśmiechem Vy ctory . – Zastanawiałem się, kiedy i czy który ś z Graczy mnie odnajdzie. Cieszę się, że dokonałeś tego ty – jego głos jest melody jny i upajający , Hilal musi mu się oprzeć. Całe ży cie przy gotowy wał się na tę chwilę. Ty lko 7 metrów. – Przy kro mi, że musiałeś ty le przejść, Mistrzu al-Salt – mówi śpiewnie Vy ctory , mając na my śli rany Hilala. – Jeśli wszy stko pójdzie dzisiaj gładko, wiedz, że potrafię cię uleczy ć i przy wrócić ci dawny wy gląd. – By łoby cudownie, Panie. Sześć metrów. Pięć. To ta chwila. Hilal przejeżdża kciukami po główkach kobr. Bły skawicznie. Pójdzie bły skawicznie. Vy ctory nie przestaje się uśmiechać, jego usta wy krzy wiają się coraz szerzej, a twarz przy pomina groteskową maskę komiksowego człowieka gumy . Jego palce również się wy dłużają, kiwa głową i bierze głęboki oddech. Przyjdź – zdaje się mówić. – Przyjdź do mnie i się ogrzej. Dzielą ich trzy metry . Dwa. Kiedy Hilal ma oży wić laski i pozwolić wężom zaatakować, Nety nejczy k wy kopuje je spod niego. Chłopak upada na kolana. Strażnicy kładą olbrzy mie łapska na jego ramionach i przy szpilają do ziemi, a potem łapią za laski i wy ry wają je z kurczowo zaciśnięty ch palców Hilala. Dłonie Gracza rozjeżdżają się bezsilnie na marmurze. Drewniane laski spadają na podłogę. Kobry nie oży wają, nie atakują. Subotic stoi nieruchomo; zdradziła go. A może, chcąc zachować przy kry wkę, nie może mu przy jść z pomocą. Vy ctory łapie Hilala za podbródek i ściska tak mocno, że chłopak nie może otworzy ć szczęki, ból staje się nie do wy trzy mania. – Naprawdę sądziłeś, że możesz mnie przechy trzy ć? Nauczałem ludzi kłamstwa jeszcze w mroczny ch dniach staroży tności! – Uhr – rzęzi przez zaciśnięte zęby Hilal. – Milcz, Aksumie. Sły szałem każde twoje słowo. Pozwoliłem ci tutaj przy jść, aby móc osobiście napawać się ty m, jaki żałosny jesteś, i zobaczy ć ten twój „dar”. Hilal słucha. – Nie jestem pewien dlaczego, ale szkoda mi cię. – Vy ctory cedzi każde słowo. – Kiedy nadejdzie czas, sprawię, że twój koniec będzie szy bki. A stanie się to prędko. Ea puszcza podbródek Hilala, a Nety nejczy cy chwy tają chłopaka za nadgarstki, szarpią i ciągną
do ty łu, wy kręcając mu ręce, aż skrzy pią stawy . Pada na ziemię i uderza twarzą o podłogę. Nie może nawet unieść głowy na ty le, żeby zobaczy ć cokolwiek innego poza stopami Vy ctory ’ego. Napina mięśnie szy i. – Rima, pokaż mi to coś. Subotic rzuca pły tkę swojemu szefowi, który łapie ją w locie. Ea ogląda urządzenie i wy daje z siebie przeciągły , pełen podziwu gwizd. – Proszę, proszę. Przecież to staroć. Miałem gdzieś takie samo. Czy masz pojęcie, co to jest, alSalt? Do czego to służy ? – Do czego? Żeby ś mógł zatkać sobie dupę? – Hmm. Nie podoba mi się ta ludzka skłonność do wulgarności, szczególnie teraz, kiedy nadchodzi trudny czas próby , al-Salt. – Prawdę mówiąc, mnie też nie. – Zamknij się więc i odpowiedz. Jak my ślisz, do czego służy ła ta pły tka? – Do tego, do czego ją wy korzy stałem. Do znalezienia ciebie. Coś jak przy cisk alarmowy ukry ty pod szklaną osłonką. Zbij szy bkę w razie niebezpieczeństwa. Ea przestępuje z nogi na nogę. – Nie. Mojżesz porozumiewał się za jej pomocą z moimi kuzy nami na statku, zanim opuścili tę przy krą część galakty ki. Jak wiesz, Arka by ła swojego rodzaju przekaźnikiem, cała reszta, tron boży , cheruby , złote zdobienia i drewno akacjowe to pic. Arka to nic innego jak przekaźnik. Dali go Mojżeszowi i to dzięki niemu rozmawiał przez czterdzieści dni na górze Sy naj ze swoim bogiem. Hilal pry chnąłby , sły sząc takie bluźnierstwa, ale już za dobrze zna ten świat. I wie, że to prawda. – Czy udało ci się połączy ć z ty m, który jest w niebie? – py ta Vy ctory . Ramiona Aksuma płoną ży wy m ogniem, jego kolana zdają się szpilkami dociskany mi do marmuru. Próbuje się poprawić, przy jąć choćby trochę wy godniejszą pozy cję, ale Nety nejczy cy karzą go za każdy ruch. – Nie – mówi. – A wiesz, czemu ci się nie powiodło? – Nie. – Bo nie jesteś Mojżeszem, Aksumie. I żaden z ciebie Gracz. – By ć może. Ale to ja by łem o krok od zabicia ciebie, mistrzu Ea. – Zabicia mnie? Czegoś ty się naczy tał w ty ch swoich księgach? Jedy na, która mówi najprawdziwszą prawdę, leży tam, na stojaku. Zawiera całą staroży tną wiedzę. Całą. A do tego spisane przez twoich Stwórców reguły Endgame. Który ch nigdy nie poznasz. – Dzięki ci, Panie, że mogłem choćby na nią spojrzeć. – Nudzisz mnie, ale cieszę się, że przy niosłeś mi to urządzenie. Dzięki niemu będę mógł się skontaktować z moimi kuzy nami, kiedy ich statki ponownie odwiedzą tę część kosmosu. Czy li niedługo. – Nie wy daje mi się, żeby nadal latali statkami. Ea spogląda na Nety nejczy ków. – Zabijcie go. Vy ctory obraca się na pięcie, chcąc odejść. Jeden z potężny ch mężczy zn zdejmuje dłoń z ramienia Hilala i łapie go za kark. Aksuma ogarnia niespodziewany spokój. Tak czy inaczej, to już koniec. Ostatnia szansa. – Nie chcesz wiedzieć, jak zamierzałem cię zabić? – py ta. Vy ctory zamiera. Nadal stoi blisko Hilala. Nety nejczy cy nieruchomieją.
– Miałem zamiar zbliży ć się do ciebie i przebić cię jedną z moich lasek, pamiętający ch jeszcze czasy staroży tne, D’mt, Ezana, Na’oda, a nawet Menekila, przekazy waną z rąk do rąk przez każdego Gracza z mojego ludu. Chciałem przeszy ć ci usta, gardło i wnętrzności. Drugą zaś przebić twoją pierś. Uczy nić w twoim ciele Znak Krzy ża, wy palić esencję Stwórcy i przegnać na zawsze. Tak zamierzałem cię zabić, Ea. Tak. Kłamie. Ale kiedy ma przed sobą groźbę nieuchronnej śmierci, która daje mu siłę, brzmi bardzo wiary godnie. Vy ctory śmieje się przez nos i obraca, patrząc na Gracza. – Znak Krzy ża? Czy twój lud niczego się nie nauczy ł przez te stulecia? Znaki mają ty lko to znaczenie, jakie się im przy pisze. To bujdy , Aksumie! – Hilal niemal sły szy chrzęst szy i mężczy zny , kiedy ten kręci głową. – Cieszę się, że nadeszło Endgame i wszy stkie te ludy znikną. A szczególnie twój. Nie ma nic gorszego niż ktoś, kto poznał prawdę, ale nadal trzy ma się strzępków swojej wiary . – By ć może. Lecz chociaż chciałem spróbować cię zabić. A to więcej, niż dokonał ktokolwiek z mojego ludu od roku ty siąc dwusetnego. – I to samo, co przy darzy ło się jej, stanie się i z tobą. Podejmiesz próbę i zawiedziesz. Laski, Rima! Czy coś z tego rozumiesz? – Nie, proszę pana. Nie rozumiem – mówi obojętnie stojąca przy hologramie Subotic. – Ja też nie. Pokaż mi je, Jael – nareszcie Vy ctory zwraca się do drugiego z mężczy zn po imieniu. Tak, my śli Hilal. Zamy ka oczy i odmawia cichą modlitwę. Tak. Jego serce zwalnia, oddech się wy równuje. Jael puszcza Hilala i podnosi kostury , dzięki czemu chłopak może odsapnąć. Patrzy , jak Ea sięga po artefakty Mojżesza i Aarona z gry masem niezadowolenia na twarzy . Tak. Gdy ty lko palce Ea doty kają drewna, laski oży wają i węże skaczą naprzód. Kosmiczna pły tka spada i ślizga się po podłodze. Jael próbuje złapać kobry , ale ta, która należała do Mojżesza, jest dla niego zby t szy bka. Gad wpy cha się do otwarty ch ust Vy ctory ’ego i znika w ułamku sekundy , przedzierając się przez jego gardło. Drugi wąż, oży wiona laska Aarona, owija się trzy krotnie wokół szy i Ea i ściska, rozkładając kaptur. Jego obnażone, ociekające śliną kły co rusz kąsają twarz mężczy zny . Vy ctory próbuje go z siebie zrzucić, ale na nic zdaje się nawet pomoc Nety nejczy ka, który usiłuje wepchnąć palce pod oślizłą skórę. Kobra jest silniejsza od nich obu. Drugi Nety nejczy k, Kaneem, równie zaskoczony , luzuje uścisk na ty le, że Hilal może przerzucić ciężar swojego ciała, obrócić się na plecy i podciąć mężczy znę, który upada na podłogę. Gracz uderza łokciem w jego jabłko Adama. Ale Nety nejczy k jest szy bki, łapie lecącą ku niemu rękę, zanim ta miażdży mu gardło. Hilal wy mierza jednak szy bki cios drugą pięścią i łamie ochroniarzowi trzy żebra. Sły szy , jak Vy ctory wy je i z trudem łapie oddech, kiedy wąż Mojżesza wgry za się w jego wnętrzności. Chłopak raz jeszcze uderza Nety nejczy ka, i jeszcze, i jeszcze, roztrzaskując kolejne żebra. Mężczy zna puszcza łokieć Hilala, a wtedy ten bierze kolejny zamach; cios jest na ty le mocny , że od razu łamie strażnikowi kark, uśmiercając go. Aksum sły szy pisk podeszew butów Subotic na marmurze; kobieta idzie ku nim. Szczęk odciąganego zamka pistoletu. Chłopak turla się po podłodze. Rozlega się strzał, kula odbija się od kamienia i trafia w jedno z okien, które pokry wa się pajęczy nką, ale nie pęka. Celuje w Jaela i Vy ctory ’ego. Nie zdradziła go.
Hilal chce się rzucić na mężczy zn, ale Subotic wy pala jeszcze trzy krotnie; jedna z kul rani Jaela w udo. Aksum wolałby , żeby przestała i dała wężom dokończy ć robotę. Przemy ka obok Nety nejczy ka, łapie MIŁOŚĆ, ale nie udaje mu się chwy cić drugiej. Kry je się za kanapą. Da kobrom dokończy ć dzieło, zanim skonfrontuje się z Jaelem. Ale kiedy delektuje się odgłosami szarpaniny , dławiący się Vy ctory , pomiędzy jedny m a drugim charknięciem, skrzeczy : – Zabić ich oboje! Hilal wy gląda zza oparcia kanapy . Jael odskakuje od swojego pana i obiega szklane drzewo. Subotic strzela raz jeszcze i instalacja rozpada się na milion odłamków koloru tęczy . Nety nejczy k zamachuje się maczetą, która tnie usiane szkłem powietrze. Rima nie zdąża nawet zareagować, kiedy klinga rozcina jej biodro i podbrzusze. Upuszcza pistolet, ostrze spada z brzękiem na podłogę. Twarz ma białą jak kreda. Hilal patrzy na Vy ctory ’ego. Jael powinien teraz zaatakować Aksuma, ale mężczy zna odwraca się do niego plecami i doskakuje z powrotem do Vy ctory ’ego, ukochanego mistrza, który już ledwo zipie. Gracz dostrzega desperację w jego ruchach, kiedy ten próbuje ciąć kobrę, jednak wężowa skóra jest zby t twarda. Hilal wstaje i podkrada się do nich. Vy ctory go dostrzega, oczy mu płoną, ale Jael, odwrócony plecami, jest rozproszony . Gracz skraca dy stans do niecałego metra, podnosi maczetę i uderza dwukrotnie, szy bko, odcinając obie ręce. Jael zalewa się krwią, osuwa się na kolana, a kiedy Hilal wy mierza mu kopniaka, zwala się na ziemię. Aksum stoi przez kilka sekund obok Vy ctory ’ego, który padł na kolana. Jego oczy przepełnia strach. Gracz nie uśmiecha się, nie py szni, nie oblizuje warg, smakując zwy cięstwo. Po prostu patrzy . Unosi maczetę i przy kłada jej zakrzy wiony koniec do piersi Way landa Vy ctory ’ego. Ten chwy ta maczetę obiema dłońmi, ma twarz napuchniętą od jadu i fioletową z braku powietrza, niewielkie ranki zadane mu przez węża wy glądają jak krwawe piegi. Zaciska ręce na ostrzu, ciemna jucha zbiera się pomiędzy palcami. Hilal wy kręca nadgarstek o 90 stopni, Ea luzuje uścisk, ostrze prakty cznie obdziera jego dłonie ze skóry . Hilal popy cha go czubkiem maczety i Vy ctory zwala się bezwładnie na wy ściełany fotel. Aksum opuszcza ręce, pozwalając orężowi na odpoczy nek. Dopada go nagłe zmęczenie. Pięć sekund później jego przeciwnik już się poddaje, podry guje po raz ostatni, wy ciąga nogi i umiera. Głowa Way landa Vy ctory ’ego. opada na oparcie. Ea ma otwarte usta. Nie rusza się. Wąż Aarona schodzi z jego szy i i mości się na piersi mężczy zny . Jabłko Adama skacze w górę i w dół, spomiędzy warg wy pada niebieski języ k, a za nim wy pełza ciemna kobra. Wy stawia łeb na cztery cale i rozgląda się. Kiedy zauważa ogon drugiego gada, kąsa go i poły ka. Wy chodzi z trzewi martwego mężczy zny uty tłana we krwi, żółci i śluzie. – Udało się? – py ta żarliwie Hilal. Choć staroży tne zwierzę dy sponuje ogromną mocą, nie potrafi odpowiedzieć. To ty lko wąż. Hilal wie jednak, że się powiodło. Połknął obce nasiono, który m by ł Ea. Kiedy kobra Mojżesza pożera drugiego gada, wąż Aarona rozgląda się za ogonem swojego bliźniaka. Gdy na niego natrafia, również kąsa go i poły ka, formując ży wy , wijący się, pełzający pierścień, który , niczy m wężowy wianek, spoczy wa na nieruchomej piersi Vy ctory ’ego. Gady równocześnie pożerają się nawzajem, pilnując swojej zdoby czy . – Ży wy uroboros – szepcze pod nosem Hilal. Nagle węże, które pożarły swe ciała już do połowy , nieruchomieją, tężeją i twardnieją. Ześlizgują się z klatki piersiowej Vy ctory ’ego, zjeżdżają po odziany m w jedwab udzie i spadają
z brzękiem na marmurową podłogę. Znowu są drewniane. Tworzą perfekcy jny okrąg o średnicy 20,955 centy metra. Okrąg. Tak jak na wskazówce od keplera 22b. Koniec. Początek. Orbita. Planeta. Słońce. Okrąg. Początek. Koniec. Śmierć-więzienie dla istoty zwanej Ea. Nigdy nie zostanie otwarte. Hilal chowa maczety za pas pod luźny mi spodniami. Podnosi wężowy pierścień. Drży delikatnie w jego dłoni. Niemal przy jemnie. Udało się. Dokonał tego i przeży ł. Ogląda trofeum. Jest proste, piękne, idealnie wy ważone. Gadzie łuski oddano z bezbłędną wiernością, a w czarny ch ślipiach pobły skuje złoto. Obraca je w palcach, a pierścień zaczy na się zmniejszać. Nasuwa go sobie na przedramię jak bransoletę, która dostosowuje się rozmiarem do jego ciała; po chwili leży na nim jak ulał. Będzie ją nosił. Strzegł. Chronił. Przesuwa bransoletę trochę wy żej, nad łokieć, pod biceps, na mięśnie pomiędzy górną częścią ramienia a barkiem, aż ta opina je ciasno. Przez cały ten czas dopasowy wała swój rozmiar. Będzie ją nosił. Strzegł. Chronił. Odwraca się od sflaczały ch zwłok Ea. Zabiera wy ciągnięte z Arki urządzenie oraz mosiężny klucz do windy , który ma przy sobie Kaneem. Idzie do wy jścia, przy stając na moment przy ciele Rimy Subotic. My ślał, że jest martwa, ale dostrzega, że jej pierś słabo unosi się i opada. Kobieta szuka go nieobecny m wzrokiem, wy ciąga ku niemu rękę. Porusza drżący mi ustami. Hilal klęka obok niej. Ściska dłoń. Odgarnia z jej czoła mokre od potu kosmy ki. – Dziękuję, siostro. Kobieta odpowiada bezgłośnie. – Przepraszam, że nie zdołałem cię uratować. Ust Rimy znowu nie opuszczają żadne słowa. – Co chcesz powiedzieć? – py ta Hilal. – K… księ… księ… Subotic wy bałusza oczy . Hilal odwraca się, rozumie, o co jej chodzi. Księga. – Zabiorę ją, siostro. Zabiorę ją do Stelli. Ea nie ży je. Odwieczna Prawda przetrwa. Twoja śmierć jest szlachetna, siostro. Szlachetna. Niech będą ci dzięki. Uśmiech wy krzy wia jej usta. Zamy ka oczy . Hilal pochy la się i całuje jej czoło. Rima umiera. Aksum podnosi z ziemi NIENAWIŚĆ. Chłopak wstaje i zdejmuje księgę ze stojaka. Raz jeszcze przy staje nad ciałem swojej sojuszniczki. Kręci głową.
Spoczywaj, siostro. Wy chodzi z białego pokoju. Idzie kory tarzem. Kieruje się do windy . Przekręca mosiężny klucz. Zjeżdża na dół, do lobby . Kiwa głową recepcjonistce Cindy . Opuszcza hotel i maszeruje spokojnie na północny wschód. Młody ranny człowiek z księgą miliona niewy powiedziany ch tajemnic. Dumny , ranny młody mężczy zna. Który , po swojemu, nadal gra. Idzie na północny wschód. Do Stelli.
MACCABEE ADLAI, BAITSAKHAN Calle Ucay ali, Juliaca, Peru
Maccabee i Baitsakhan jadą fordem escortem zakupiony m za uncję złota na lokalny m lotnisku. Cena kruszcu podskoczy ła znacząco, odkąd potwierdzono prawdziwość informacji o Abaddonie. Gdy sprawdzali ostatnio, złoto chodziło po 4 843,83 dolara za uncję. Pewnie przepłacili, zresztą tak jak za poobijanego escorta, ale miejscowa taksówka nie będzie się chociaż rzucać w oczy , co znaczy , że by ła warta każdego kawałka miękkiego żółtego metalu. Maccabee siedzi za kółkiem, Baitsakhan na fotelu pasażera. Słońce schowało się już za hory zontem, ale żaden nie zdjął ciemny ch okularów. Nabatejczy k ma na nosie sty lową parę od Dolce & Gabbana, Donghu – tanią podróbkę jasnoniebieskich way farerów, które znalazł w schowku na rękawiczki. Maccabee wy gląda, jakby ktoś przejechał mu po twarzy motocy klem. Minęło kilka dni, odkąd Koori go zmasakrowała, i zdecy dowanie najgorsze ma za sobą. Nie zmaga się już z przejmujący m bólem, ale nadal potrzebuje czasu, żeby dojść do siebie. Naprawdę nieźle go sprała. Jeśli jeszcze kiedy ś ktokolwiek uzna go za przy stojnego, to chy ba ty lko dlatego, że lubi twardzieli, którzy ewidentnie przeszli przez wy ży maczkę. Ale Maccabee nie ma nic przeciwko temu. Pomiędzy deskę rozdzielczą a kierownicę wcisnął kulę służącą mu za nadajnik. Urządzenie bły szczy lekko, wy świetlając na swojej powierzchni znaki Olmeka i Cahokianki. Maccabee i Baitsakhan są tak blisko. Lecz nie mogą pojechać wprost do swoich wrogów. By łoby to zby t niebezpieczne. Wpatrują się w ciągnącą się przed nimi ulicę, otoczoną budy nkami z cegły . Kilka przecznic dalej stoi kordon czarny ch wojskowy ch pojazdów z czerwony m pazurem wy malowany m na maskach. Mężczy źni mają na sobie ciemne mundury , część zakry ła twarze kominiarkami, ale wszy scy są uzbrojeni po zęby . Sprawdzają każde auto, które chce przejechać przez blokadę. Niewiele przepuszczają. Obaj wiedzą, co znajduje się na końcu tej drogi. Jago Tlaloc. Sarah Alopay . Klucz Ziemi. Baitsakhan wy trząsa tabletkę z niedużej plastikowej buteleczki i wkłada sobie do ust. Zgniata pigułkę zębami na gorzki proszek i poły ka. Podaje pojemniczek Nabatejczy kowi. – Chcesz? Maccabee poły ka tabletkę bez rozgry zania. Pakują w siebie anty bioty ki od wy jazdu z Berlina. Po operacji Baitsakhana i załataniu ran Nabatejczy ka nie mogą ry zy kować infekcji. Donghu kładzie nogi na desce rozdzielczej i wy stukuje stopami ry tm. Przy gląda się swojej bionicznej dłoni, rozkłada palce, zaciska pięść. Uśmiecha się. My śli o Koori, o ty m, jak łatwo, bez wy siłku, zgniótł jej mięśnie i kości.
Przy pomina sobie krew na ręce. Uwielbia tę nową, ochrzczoną śmiercią łapę. – Ile jeszcze? – py ta. – Nie wiem. – Długo tu nie zostaną. – Siedzimy tutaj dopiero od niespełna dwóch dni, Baits. Z powodu odniesiony ch ran Maccabee musi cedzić słowa kącikiem ust. Jego drogi nosowe nadal nęka stan zapalny . Głos nadal brzmi nienaturalnie i brzękliwie. Baitsakhan wy mierza cios wy imaginowanemu przeciwnikowi. – I co z tego? Maccabee kręci głową. – Zejdą. Muszą. Nawet jeśli przy prowadzą ze sobą niedużą armię, ruszą się. Będą chcieli zdoby ć klucze. Przecież grają. – Kaszle, krzy wi się z bólu. – Ruszą się – powtarza. – A wtedy pójdziemy za nimi. – Dokładnie. Tak jak ustaliliśmy . Próba przebicia się by łaby samobójstwem. Poza ty m nie nadaję się do bitki. Ty zresztą też. Baitsakhan się jeży . Zawsze jest gotowy . – Pójdziemy za nimi, poczekamy i ich zabijemy – dodaje Maccabee. Zapada cisza. – Nieduża armia – mówi powoli Baitsakhan. Nabatejczy k odwraca się do niego. – O czy m my ślisz? – Mówisz po hiszpańsku? – Oczy wiście. – My ślę o ty m, że pasowały by nam mundury z orlim szponem. Maccabee uśmiecha się. Przebranie. Dobry pomy sł. Znakomity . – Wejdziemy między wrony … Baitsakhan marszczy brwi. – Że co? – Jeśli wejdziesz między wrony , musisz krakać jak i one. – Co to za głupoty ? – Takie powiedzenie – mówi zrezy gnowany Maccabee. – Chodzi mi o to, że napadniemy dwóch kolesi, zabierzemy im ciuchy i ciężarówkę, a potem wtopimy się w tłum. A kiedy przy jdzie czas… – Przejeżdża palcem po gardle. – No, o to mi chodziło. – Chry ste. Nieważne. – Dobra. Ale napadniemy na tamty ch i zabierzemy klucz, nie? Maccabee usiłuje się powstrzy mać, aby nie przewrócić oczami. – Tak zrobimy , Baitsakhan. Na twarzy Donghu pojawia się uśmiech. Podoba mu się to, co szy kują. – A potem, mój nabatejski bracie, zabijemy Harappankę i Aksuma. Maccabee nie odpowiada. Teraz rozumie Baitsakhana nieco lepiej, zaakceptował nawet zaburzające osąd pragnienie zemsty za śmierć Bata, Bolda i Jalaira – zresztą czuł dokładnie to samo, kiedy zobaczy ł Ekaterinę zaszlachtowaną przez Koori – ale i tak Donghu go męczy . Lecz nadal dostrzega korzy ści tego sojuszu. – Zabierz, zabij, zwy cięż, Baits. Zabierz, zabij, zwy cięż – mówi Maccabee, powtarzając wskazówkę, którą Baitsakhan otrzy mał po Zewie.
>>Komunikat prasowy Aleph 30 LIPCA Roku Zero Minus<<<<<<<< <
> DO NATYCHMIASTOWEJ PUBLIKACJI AUM. STOWARZYSZENIE BOGÓW I PUSTELNIKÓW dostrzega w światłości mroku, że nadeszło to, co przepowiedział i głosił nasz przywódca od ponad czterdziestu lat. Poranek kazał nam działać. Nie pokonają nas szarlatani i pozerzy, bezimienni bojownicy o wolność, którzy, jak na tchórzy przystało, nie biorą odpowiedzialności za eksplozję i radioaktywne skażenie portu tokijskiego. Nie pokonają nas. AUM. Nadejście Bestii zwanej Abaddonem rozejdzie się echem. Towarzyszyć mu będzie śmierć. Dzisiaj, na najbardziej zatłoczonym lotnisku tego kruchego kraju. Ta śmierć będzie cicha. Spójrzcie na wschód, grzesznicy z Tokio, gdzie słońce wschodzi nad fasadowym imperium. Spójrzcie na Naritę. AUM.
KYODO NEWS – PILNE O 8:37 czasu lokalnego w szybach wentylacyjnych terminala 1 na lotnisku Narita zostało zdetonowanych pięć niewielkich ładunków z cyjankiem. Trzy minuty wcześniej organizacja terrorystyczna Aleph, znana również jako Aum Shinrikyo, ogłosiła komunikat prasowy. Niezwłocznie rozpoczęto ewakuację obu terminali. Przedsięwzięte działania okazały się jednak spóźnione. Setki ludzi zmarły, kolejne prawdopodobnie także nie żyją. Zanotowano również strzały, prawdopodobnie oddane przez służby ochrony. Radzimy wszystkim, miejscowym i odwiedzającym, nie zbliżać się do rejonu lotniska Narita. Nie jest pewne, czy zdarzenie to ma jakikolwiek związek z eksplozją i zatruciem portu tokijskiego substancją radioaktywną, do którego doszło wcześniej tego ranka. Ze skutkiem natychmiastowym zawieszono działanie komunikacji publicznej. Władze ogłosiły wprowadzenie godziny policyjnej w centrum Tokio, Chibie i Naricie. Będziemy na bieżąco informować o rozwoju zdarzeń.
AISLING KOPP, DZIADUNIO KOPP, GREG JORDAN, BRIDGET MCCLOSKEY, GRIFFIN MARRS , kierunek: zachód, południowy zachód
Po wy wołanej przez Ana eksplozji Aisling fakty cznie potrzebowała każdej sekundy . I jeszcze paru. Przez cztery minuty i piętnaście sekund trzy mała w płucach gorące i duszne powietrze, ustanawiając ty m samy m swój nowy rekord, czego nie dokonałaby bez strachu, determinacji i uporu, ale głównie strachu. Gdy jej pierś zaczęła płonąć, żołądek ściskać, a serce bić tak głośno, że nie sły szała niczego innego, pomknęła do góry , przebiła się na powierzchnię i z krzy kiem połknęła haust powietrza. Czarnego, gęstego, trującego. Innego jednak nie by ło. Z tlenem wciągnęła sproszkowany beton, plastik, szkło, metal i Bóg jeden wie, co jeszcze, jaki izotop jakiego pierwiastka – pewnie cezu-137 – ale mogła oddy chać. I oddy chała. I oddy chała. Wy szła z wody i oddy chała. Bomba, którą zdetonował An Liu, by ła potężna. Zburzy ła wszy stkie budy nki w promieniu trzech przecznic i uszkodziła kolejne. Po wy buchu powstał krater o szerokości 104 stóp i głęboki na 37. Czarny jak smoła i dy miący . Aisling nawet tam nie zajrzała. Nic nie mogło przeży ć eksplozji. Musiała znaleźć dziadka, Jordana i jego oddział. A raczej to, co z niego zostało. Szła na południe wzdłuż brzegu wprost pod dmący od wody wiatr, próbując uruchomić zalane radio i złapać sy gnał. Na marne. Straciła go. Ominęła pióropusz dy mu unoszący się nad tokijskim portem. Skręciła za róg, gdzie na krawężniku siedzieli ze spuszczony mi głowami Dziadzio i McCloskey , obejmując ramionami kolana. Agentka rozmawiała przez komunikator z Jordanem i Marrsem. By li za Aisling, zaledwie kilka minut drogi stąd. Przeży li. Znajdowali się poza zasięgiem eksplozji. Aisling objęła Dziadzię. Przy tuliła go i ścisnęła. A kiedy już się nacieszy li sobą, usiedli, krańcowo zmęczeni, na krawężniku. – Jesteś przemoczona – powiedział. – Poranna kąpiel. – Jak by ło? – zapy tała McCloskey . – Cudnie. Cisza. – Nie poszło… najlepiej – przerwała milczenie Aisling. – Ano nie – odpowiedziała McCloskey , majstrując przy radiu. Nie ustawała w próbach skontaktowania się z KFE. Aisling i jej Dziadunio przez cały ten czas siedzieli obok bez ruchu i bez słowa. Z oddali sły chać by ło sy reny .
– Musimy się zbierać – stwierdziła nagle Kopp. – O, idą – powiedziała McCloskey . Zza rogu wy szli Jordan i Marrs, obaj pokry ci sadzą, gramoląc się przez blokujące drogę przewrócone auto. Jordan i McCloskey objęli się na powitanie. Marrs zapalił papierosa, który zwisał mu z dolnej wargi. Dziadek i Aisling stanęli obok, podpierając się o siebie. Wreszcie, całą grupą, odwrócili się od pożogi i przeszli brukowaną drogą w stronę zatoki, szukając jakiegoś środka transportu. – Kilo Foxtrot Echo? – zapy tała wreszcie Aisling. Choć znała odpowiedź. Wszy scy ją znali. – Nie ży ją. Co do jednego – odpowiedział Jordan. – Chociaż ty le, że An Liu również – dodała dziewczy na. – Prawda. Widziałem krater i to podręcznikowy przy kład sy tuacji, z której nikt nie wy chodzi cało – powiedział agent, potwierdzając to, czego Aisling zdąży ła się już domy ślić. Skierowali się na południe. Z parkingu przy niepasujący m do ponurego krajobrazu polu golfowy m ukradli dwa nieduże auta i odjechali. Nikt ich nie widział. Do hotelu wrócili okrężną drogą, unikając policji i konieczności składania oficjalny ch wy jaśnień. Kiedy dotarli do apartamentu, Jordan rozdał pigułki jodku potasu, po czy m się rozebrali, pozby li ubrań, wzięli pry sznic i wy rzucili broń, jaką mieli ze sobą, mogła bowiem zostać skażona. Aisling ucieszy ła się, że nie zabrała na akcję swojego staroży tnego celty ckiego miecza. Utrata bezcennego artefaktu nie by łaby rozsądna; to zła wróżba. Po kąpieli włączy li radio i telewizor. Przekaźniki aż iskrzy ły od przerażający ch doniesień, grzmiano nie ty lko o ty m, co wy darzy ło się w porcie, ale i o tragedii na największy m i najważniejszy m japońskim lotnisku. Do akcji wkroczy li zwy czajni terrory ści. I tak kończy się świat, pomy ślała Aisling. Dziewczy na zarządza, że powinni opuścić Japonię, i nikt się z nią nie spiera. Zastanawiają się, gdzie się udać. McCloskey sugeruje Amery kę Południową, mogliby tam namierzy ć trzech, a może i czterech Graczy . Aisling decy duje inaczej. – Nie. Jeśli fakty cznie jedno z nich ma Klucz Ziemi, niech się o niego pobiją, a nawet i pozabijają. Najwy raźniej nadal nie mają pojęcia, że ich namierzy liśmy , czy li możemy pozdejmować jednego po drugim, kiedy przy jdzie odpowiednia pora. Lepiej zabierzmy się do szukania Klucza Niebios, może wtedy uda nam się powstrzy mać to szaleństwo. Dziadunio py ta, gdzie mogliby zacząć. – Stonehenge – odpowiada szy bko Aisling. – Zgaduję, że mamy dostęp. Jordan? – Jasne. Znam osobiście nadzorującego operację oficera NATO. Kawał sukinsy na. – Świetnie. Czy li do Stonehenge. – Jesteś co do tego przekonany , Jordan? – py ta McCloskey , a Aisling zastanawia się, czy przy padkiem nie są trochę bliżej tej sprawy , o której nadal jej nie mówią. – Jestem, jestem, McCloskey . Schubert nas oprowadzi. Powiemy , że Aisling jest nowy m oficerem prowadzący m, wirtuozem z Langley , niech cię nie zwiedzie jej młody wy gląd i takie tam. Jak ci się to uśmiecha? – Niech będzie. A teraz lećmy . Nie chcę spędzić w Tokio ani sekundy dłużej. Zbierają swoje rzeczy i po południu, jeszcze zanim wdrożona zostaje godzina policy jna, wy ruszają w drogę. Zapasową furgonetką jadą na północ, okrążając rozległą metropolię, i kierują się do bazy
lotniczej Yokota leżącej ty lko 19 mil od centrum Tokio. Tam czeka na nich należący do Jordana gulfstream z pełny m bakiem, załadowany bronią oraz inny m wy posażeniem, w ty m kamizelkami kuloodporny mi i prowiantem. Mieszkańcy Tokio, rozbici, niepewni, pozbawieni kolei i chcący uciec przed wprowadzeniem stanu wy jątkowego, przenoszą się tłumie na prowincję. Na ulicach panuje rozgardiasz. Po dwóch godzinach jazdy Marrs ocenia, że czeka ich przy najmniej jeszcze jedna. Siedząca z ty łu Aisling szuka czegoś na laptopie. Obok niej Dziadunio osełką ostrzy klingę celty ckiego miecza. Pozostali stłoczy li się z przodu. Dziewczy na szpera w materiałach Ana, które wy kradli, zanim operacja wzięła w łeb. Szuka czegoś na temat Stonehenge albo inny ch staroży tny ch miejsc kultu jak Carahunge, Carnac lub egipskie piramidy , czegoś, co pomoże zlokalizować Klucz Niebios. Czegokolwiek. Ale nie znajduje nic. Najwy raźniej An Liu miał w dupie Endgame, nie gromadził informacji na temat Gry , Stwórców czy osobliwej historii ludzkości. Obchodzili go ty lko Gracze – szczególnie Chiy oko Takeda – bomby , zniszczenie i śmierć. Grał dla śmierci – my śli Aisling. – I się doigrał. Furgonetka wlecze się po gładkiej japońskiej autostradzie. Odkąd ruszy li, Jordan, Marrs i McCloskey prakty cznie się nie odzy wają, ty lko czasem rzucą jakiś ponury żarcik; strata Kilo Foxtrot Echo nieco zbiła ich z pantały ku i pozbawiła pewności siebie. Mijają stojącą przy jezdni wy soką świąty nię szintoisty czną, której napęczniałe piętra i zakrzy wione dachy są jedy nie wspomnieniem innej epoki, złotego wieku. Dziadunio przejeżdża osełką po klindze. Szturcha przy ty m Aisling w ramię, nie przery wając roboty , choć miecz nie potrzebuje już jego atencji, jest jedny m z najostrzejszy ch na świecie. – Żałujesz, że im nie odmówiłaś? – py ta szeptem. Aisling pochmurnieje, patrząc na przednie siedzenia. Nie chce, żeby ich usły szeli. Otwiera nowe okno Gmaila i wy stukuje swoją odpowiedź. Trochę. Zadawałam sobie to pytanie, jeszcze zanim sprawa się rypła. Jasne, nasz układ ma pewne zalety, a teraz, kiedy cały świat powoli idzie w diabły, nie można ich zignorować, ale… sama nie wiem… Dziadunio odkłada osełkę i miecz i sięga do klawiatury . Pisze: Zgadzam się co do zalet. Ale ta misja nie poszła najlepiej. Korzy stają z laptopa na zmianę. Nie. Nie poszła. Choć An Liu nie żyje. Dziadunio my śli przez chwilę. Nie jestem co do tego przekonany. Aisling rzuca dziadkowi zaniepokojone spojrzenie. Czemu? Przecież widziałeś, co tam się stało. No i Marrs mówi, że jego nadajnik jest kaput. I co z tego? An jest Graczem. Prawdopodobnie najgroźniejszym ze wszystkich. Póki nie zdobędziemy pewności, bezpieczniej będzie założyć, że żyje. Cisza. Kurwa. Skoro FAKTYCZNIE żyje i tak zaaranżował swoją ucieczkę, chyba LEPIEJ zrobimy, jeśli będziemy się ich trzymać. Czego by nie mówić, faktycznie MAJĄ dostęp do transportu i broni. Pauza. Aisling pisze: Tak. Ale powinnam przejąć dowodzenie. Muszę mieć ostatnie słowo i nie obchodzi mnie, że mogą się pochwalić sporym doświadczeniem. Zgadzam się. Aisling zaznacza tekst i kasuje go.
McCloskey ogląda się przez ramię. – Jak tam? Bo cicho siedzicie. – Padamy z nóg. Ale jest okej. – Ba, kto nie pada. Agentka odwraca się do nich plecami. Furgonetka co rusz przy staje i podjeżdża kawałek. Marrs naciska na przemian gaz i hamulec. Dziadunio wraca do ostrzenia, a Aisling do przeglądania plików Szanga. Sprawdza programy naprowadzające. Obie kropki są w Juliace, w Peru, trzy mile od siebie, prakty cznie nieruchome. Jeden obserwuje drugiego. Planuje go zaskoczy ć. Pewnie całkiem niedługo. Już ma zamy kać laptopa, kiedy w okienku wy skakuje powiadomienie z Google Alert. Jej oddech przy śpiesza, serce zry wa się do galopu; prędko klika w link. Albo zza grobu, albo cały i zdrowy , An Liu opublikował film na YouTubie. Ty tuł jest prosty i bezpośredni: ENDGAME TRWA. ZABIJ GRACZY. URATUJ ŚWIAT.
AN LIU Łódź
, zatoka Sagami, kurs na 204˚45’24”
Istotnie jest cały i zdrowy . Siła eksplozji posłała pancerną kapsułę 100 metrów w powietrze, a fala uderzeniowa zniosła 1,2 kilometra na południe. An Liu uderzy ł o ziemię przy dołku numer 10, na zielony m trawniku znajdujący m się na terenie pola golfowego Wakasu, skąd sturlał się na piaszczy sty bunkier. Ta wy boista podróż kosztowała Szanga utratę przy tomności na 12 minut i 15 sekund. Gdy się ocknął, zdetonował ładunki przy śrubach mocujący ch, wy sadzając drzwi, i wy szedł z przy pominającego dużą tabletkę pojazdu. Podążał na południe wzdłuż alejki. Gdy dotarł do przy stani, zrzucił kombinezon, wgramolił się do swojego czółna i podpły nął do przy gotowanej uprzednio łodzi firmy Yamaha. An Liu stoi teraz na mostku długiej na 35 stóp , poranne słońce sączy się przez okienka, a na hory zoncie majaczy wy spa Oshima, nad którą unoszą się rzadkie smużki dy mu ze znajdującego się na niej krateru wulkanicznego. Kurs został już wprowadzony do komputera pokładowego, łódź pędzi ze stałą prędkością 10 węzłów po gładkim jak szkło morzu. Żadnego wiatru, żadny ch chmur. Warunki są idealne. Musi się pozby ć nadajnika, który zaszy li mu Bry ty jczy cy . Korzy stając ze specjalnie dostrojonego woltomierza, otrzy muje słaby odczy t ze znajdującego się pod skórą czipa. My je ręce, zakłada rękawiczki chirurgiczne, bierze do ręki skalpel i przecina naskórek, włosy i ży łki. Grzebie ostrzem i odkłada na biały kawałek plastiku leżący obok komputerowej klawiatury czerwone i różowe kawałki mięsa. Szuka, szuka i nareszcie znajduje nadajnik. Wy ciąga go odkażony mi kombinerkami o cienkich szczy pcach. Czip okazuje się długi i cienki jak pojedy nczy włos, z czarną metalową łezką i drobinką plastiku na jedny m końcu. Zawija go w kawałek gazy , otwiera okienko i wy rzuca zawiniątko do wody . Już go nie namierzą. Celtka nie dopadnie go już tak łatwo. Polewa ranę jody ną, oczy szcza i zaszy wa. Kiedy ty lko kończy , skupia się na swoim filmiku. Dopracowuje skry pt, który go opublikuje razem z trefny m licznikiem odwiedzin, pingami i linkami do inny ch stron, pośle e-maile do dziennikarzy i redakcji informacy jny ch. Naciska „wy ślij” i patrzy , jak jego dzieło przesiąka do połączonego globalną siecią świata; siecią, która niedługo zostanie przerwana. Już niedługo, Chiy oko. A An jest wolny . Nikt go nie śledzi. Jest bezpieczny . Czego nie można DYGOTmrugDYGOT powiedzieć o pozostały ch Graczach.
– Od momentu gdy potwierdzono informację o Abaddonie, świat zmienia się niezwykle szybko, dlatego też i my, ekipa Fox News, musieliśmy się dostosować. Teraz, kiedy dzieje się tyle złego – ataki terrorystyczne w Japonii; Pakistan i Indie wypowiedziały sobie otwartą wojnę pod nacjonalistycznymi i religijnymi sztandarami; Rosja najechała Gruzję i Kazachstan; irańskie odrzutowce w zeszłym tygodniu przeleciały nad Rijadem, co odczytano jako demonstrację szyickiej siły; na granicy Montany z prowincją Saskatchewan wybuchła „wojna preppersów” i działania przeciwko sobie podjęły uzbrojone oddziały samozwańczych milicji; w Los Angeles, St. Louis i Jackson w stanie Missisipi trwają zamieszki na tle rasowym – postanowiliśmy się skupić na dobrych wydarzeniach, które przysłania cień lecącej na nas asteroidy. I choć od końca dzieli nas zaledwie parę tygodni, Waszyngton nie przestawał nas zaskakiwać. Mieszkańcy miasta, które Abaddon najprawdopodobniej pochłonie na samym początku, odkryli sens istnienia wspólnoty. Mężczyźni i kobiety ze stolicy zdobyli się na to, czego nie byliśmy świadkami od lat: powszechną współpracę. Trzymali się w tych trudnych chwilach razem – czasem nawet dosłownie, jak na piątkowym czuwaniu pod pomnikiem Lincolna – trzymali się za ręce, modlili o łaskę Boga i człowieka, podkreślając rolę Ameryki jako pozytywnej siły prącej ku dobru w tym okrutnym świecie. Nie ma już żadnych demokratów i republikanów, tylko Amerykanie, tylko ludzie biorący sprawy w swoje ręce. Niesamowite. Donosiliśmy także o emerytowanym funkcjonariuszu policji z Kansas City, który niezmordowanie chodzi od drzwi do drzwi, odwiedzając niespokojne, patrolowane niegdyś przez siebie dzielnice. Zagląda do wszystkich rodzin, starszych osób, a także pozostawionych samotnie dzieci, sprawdzając, czy niczego im nie brakuje, i przynosząc to, czego potrzebują – pieniądze i jedzenie – poświęca swój czas i odwozi do klinik lub krewnych. W ubiegłym tygodniu uratował życie trzem osobom. Powiedział nam, że właśnie to powinien był robić podczas tych wszystkich lat spędzonych w policji. Opowiedzieliśmy też historię miliardera, który dorobił się fortuny na mediach społecznościowych. Pokrył koszty podróży wszystkich ludzi, którzy się do niego zgłosili, chcących odwiedzić swoich bliskich; nie pytał nawet, czy faktycznie ich na to nie stać.
Pokazaliśmy niecodzienną komunę na północy stanu Wisconsin, której członkowie oferują, cytujemy, „darmową miłość dla każdego, kto jej potrzebuje”. Z początku dyskredytowana jako seksualny przekręt inicjatywa okazała się szansą dla ludzi spragnionych zwykłego kontaktu z drugim człowiekiem, dobrego jedzenia i uścisku. Ale nasza kolejna historia nie jest podobna do tych. Powstrzymując się od dalszych komentarzy, oddaję głos Millsowi Powerowi. – Dziękuję, Stephanie. Faktycznie żyjemy w niepojętych czasach. Może nawet będziemy świadkami końca świata. Jako reporter, muszę się do czegoś przyznać… Niekiedy czuję, że to istne błogosławieństwo, ale, zupełnie szczerze, przeważnie jestem przerażony… – …ja też, Mills. – Lecz miałem mówić o czymś innym. Na YouTubie pojawiło się pewne nagranie i choć zostało opublikowane zaledwie wczoraj, ma już ponad jedenaście milionów wyświetleń. Tylko przez ostatnią godzinę serwis odnotował, że materiał ten obejrzały osiemset dziewięćdziesiąt dziewięć tysięcy i trzydzieści cztery osoby. – Sama go obejrzałam. Ten młody człowiek jest bardzo… niepokojący. – Tak. Ale moje źródła w CIA i FBI potwierdzają, że An Liu jest im znany. Był w Stonehenge, kiedy cała konstrukcja uległa… przemianie. Mój zaufany informator twierdzi, że Liu otumaniono lekami i przypięto pasami do łóżka, a jednak udało mu się uciec z brytyjskiego niszczyciela bez niczyjej pomocy, zabić kilkudziesięciu marynarzy, ukraść wyposażony w technologię stealth helikopter i niemal zatopić okręt. – Mój Boże. – Chcę przez to powiedzieć tylko jedno: uwierzcie Graczowi z ludu Szang. Uwierzcie, że ta szalona gra, Endgame, istnieje. Uwierzcie, że ośmioro nastolatków, łącznie z nim, należy zabić, żeby zatrzymać Abaddona. Uwierzcie mu. Wykrzyczcie jego wiadomość z dachów, przetłumaczcie to, co powiedział, i to, co mówię teraz ja, na wszystkie języki świata, powiedzcie o tym każdemu. Skorzystajcie z jego informacji. Jeśli słucha mnie wojsko, siły porządkowe, a nawet organizacje przestępcze, zwracam się do nich z prośbą o odnalezienie i zabicie tych ludzi. A jeśli to, co mówi An Liu, jest kłamstwem, albo istnieje tylko jedna setna procent szansy, że to prawda, czy i tak nie powinniśmy spróbować? Czy
nie powinniśmy poświęcić tych ośmiu dusz i modlić się, że uratujemy miliardy? Czy nie powinniśmy spróbować, Stephanie? – …tak. Tak, Mills! Powinniśmy! Powinniśmy spróbować zabić tych ludzi! Zabijcie ich! Proszę, ludu Ziemi! Zabijcie ich wszystkich!
Visita Rectificando Interiora Lapidem
HILAL IBN ISA AL-SALT Magazy n przy Bledsoe, Sunrise Manor, Nevada, Stany Zjednoczone
Hilal ze zdumieniem zauważa, że drzwi do domu Stelli Vy ctory są otwarte. Wchodzi do środka i woła dziewczy nę, ale nikt mu nie odpowiada. Na stole stoi laptop otwarty na ekranie logowania, do jego metalowej obudowy przeczepiono różową karteczkę samoprzy lepną, na której napisano po amharsku: „Waga Arki”. Hilal zna ją – 358,13 funta – na pamięć. Ale komputer nie akceptuje hasła. Próbuje raz jeszcze, ty m razem wpisując same cy fry , i ekran się rozjaśnia, ukazują otwarty plik PDF, również po amharsku. Siada na krześle i czy ta: Hilalu – przepraszam, ale w ostatniej chwili musiałam wyjść. Moja armia szykuje się na pewną akcję i muszę natychmiast opuścić Las Vegas. Lecz wiedz, że słyszałam o twoim sukcesie i… Brak mi słów. Nie potrafię opisać tego, co czuję, ale przepełnia mnie szczęście, aż tryskam radością. Jesteś godnym emisariuszem Odwiecznej Prawdy i jeśli przetrwa ona mroczne dni, które nadchodzą, to właśnie dzięki tobie, Aksumie, Hilalu ibn Iso al-Salcie. Zabiłeś Ea, co cieszy mnie przeogromnie. Dziękuję po tysiąckroć. Kieruję do ciebie dziesiątki tysięcy podziękowań, milion nawet, nieskończoność, jak nieskończony jest kosmos. Nie istnieją takie słowa, którymi mogłabym wyrazić swoją wdzięczność. Proszę, czuj się w moim domu jak u siebie. Odpocznij chwilę. Bierz, co ci się spodoba, korzystaj ze wszystkiego, zjedz, co chcesz. Uzbrój się na kolejną rundę. Odezwę się do ciebie za parę dni, ale na razie jestem niedostępna. Moja obecna misja jest kluczowa. Opowiem ci o niej, kiedy będziemy mogli porozmawiać. Mam nadzieję, że Rima podpowiedziała ci, żebyś zabrał księgę, sama zapomniałam ci o niej wspomnieć. Przeczytaj ją, zanim ponownie wyruszysz w drogę. Chciałabym ci powiedzieć o niej coś więcej, ale prawda jest taka, że sama niewiele wiem. Tylko tyle, że jest ważna – dla ciebie, dla Endgame, dla naszej próby powstrzymania Stwórców. Na zawsze i bezsprzecznie twoja Stella Martwi go, że jej tu nie ma, ale robi to, co mu zasugerowała. Przed kąpielą w jej dużej nowoczesnej wannie zdejmuje ciuchy , ściąga bandaże i staje przy zlewie, patrząc na swoje odbicie w lustrze. Otaczające go obłoki pary przy słaniają lśniącą taflę. Przeszczepione kawałki skóry są naciągnięte, pomarszczone i zapadnięte. Głowę ma bezwłosą, prawe ucho spalone, została po nim jedy nie dziura, jak u jaszczurki. Nie mówiąc już nawet o oczach, które nadal do siebie nie pasują. Ty lko zęby są takie jak zawsze, proste i oślepiająco białe. Oto i on. Czempion swego ludu. Bohater Endgame. Heros, o który m nikt się nie dowie i którego nikt nie będzie podziwiał. Młody człowiek zwracający ludzkości niewinność.
Ma nadzieję, że ludzkość ją przy jmie. Zakręca wodę. Wślizguje się do wanny . Kiedy zanurza przy palone ramiona, zdusza krzy k, zaciskając zęby na przedramieniu. Bierze oddech, nurkuje i krzy czy co sił w płucach, bąbelki lecą mu z ust i pęcznieją na powierzchni. To okrzy k bólu, ale i radości. Zwy cięstwa. Wy nurza się. Kładzie zwinięty ręcznik za głową, opiera się o krawędź wanny i zamy ka oczy . – Nie ma ozdrowienia bez ran. Nie ma oczy szczenia bez brudu. Nie ma przebaczenia bez śmierci. Siedzi w wodzie przez 28 minut i 42 sekundy , nieruchomo, nie licząc unoszącej się i opadającej klatki piersiowej. Wy chodzi, nakłada szlafrok, wy ciąga starą księgę i przy siada na krawędzi dużego dwuosobowego łoża Stelli. Pilotem włącza telewizor. Szuka wiadomości – trafia na Fox News – i wy łącza dźwięk. Patrzy przez kilka minut na przewijające się w ciszy obrazy – śmierci, zniszczenia, strachu, ale też i nadziei, piękna oraz miłości – a grube tomiszcze ciąży mu na kolanach. Powraca my ślami do Ebena, do domu, do swego ludu. Powinien się skontaktować z dawny m Mistrzem, ale najpierw musi się dowiedzieć, co też zabrał z domu Ea. Skupia się na księdze. Przerzuca strony . Zrobiono je z plastiku albo tworzy wa, które wy daje się niezniszczalne, niewrażliwe na upły w czasu i działanie ży wiołów. Łapie za róg jednej z kart, ale nie może jej ani przedrzeć, ani nawet zagiąć, choć niezaprzeczalnie wy gląda na wiekową. Nie potrafi jednak odczy tać żadnego słowa. Mimo że Ea twierdził, iż księga zawiera całą mądrość staroży tnego świata, nie została ona zapisana w żadny m z języ ków, które Hilal rozumie. Są też ry ciny . Perfekcy jne i dokładne, jakby nary sował je robot. Diagramy i plany rozmaity ch pradawny ch struktur, miast, kamienny ch konstrukcji, części statków kosmiczny ch, dziwaczny ch portali, lądowisk, kopalni złota i stacji tankowania. Rozpoznaje wiele z nich dzięki swoim studiom nad anty kiem, ale większości nigdy nie widział na oczy , pochłonęły je czas, woda, wojny , rośliny , dżungle lub ruchome piaski pusty ni albo rozdarta trzęsieniami ziemia. Patrzy na ry sunki maszy n, który ch działania nie rozumie, na schematy , które równie dobrze mogą przedstawiać coś mechanicznego, jak i organicznego, na konstelacje, na spirale, na trójwy miarowe siatki tajemniczy ch połączeń tajemniczy ch rzeczy ; to by ć może ziemskie sieci energety czne albo powiązania pomiędzy gatunkami, ścieżki czarnej materii pomiędzy gwiazdami lub niezrozumiałe drzewo ewolucy jne rodzaju Homo. Zdoby czna księga kry je niekwestionowany skarb, ale Hilal nie potrafi się do niego dokopać. Ukry ty jest zby t głęboko. Przechodzi go dreszcz: Powinienem pokazać ją urządzeniu z Arki! Sięga po pły tkę, uakty wnia ją, kładzie tomiszcze na kolanach i unosi kosmiczny gadżet nad zapisany mi stronami. I wtedy dzieje się coś nieoczekiwanego. Kiedy Hilal trzy ma urządzenie nad stronicami, robi się czarne, jakby wchodziło w interakcję z księgą. Chłopak macha pły tką po pokoju; pojawia się znajomy punkcik – Klucz Niebios znajdujący się w Himalajach – a prócz niego lista współrzędny ch, łącznie z ty mi pozwalający mi określić lokalizację pozostały ch Graczy , i ty lko jeden kaduceusz, który , jak już wie, oznacza Stellę; gdziekolwiek teraz jest. Kładzie księgę na podłodze i nadal trzy mając nad nią urządzenie, otwiera na pierwszej stronie i przewraca kartkę za kartką. Jedną po drugiej. Od czasu do czasu czerń pły tki ustępuje jaśniejszy m przebły skom, ale nadal nic mu to nie daje. Po 20 minutach mozolnego kartkowania nareszcie coś zaczy na się dziać. Ekranik kosmicznego przekaźnika zapala się nad jedną jedy ną stronicą i wy świetla tekst po staroegipsku, który m Hilal mówi pły nnie. Przesuwając pły tkę nad otwartą księgą, patrzy na
zmieniające się hieroglify . To tłumaczenie. Czy ta: – I będzie mowa o Wielkiej Zagadce, o Endgame, Grze, która rozpocznie się, kiedy o ty m zadecy dujemy , z powodów nieznany ch i niepoznawalny ch przez człowieka, i będzie to decy zja słuszna i ostateczna. Na Endgame złożą się trzy etapy i na każdy m z nich, jak zostanie powiedziane, Gra może zostać przerwana lub konty nuowana. Serce mało co nie wy rwie się Hilalowi z piersi, kiedy to czy ta. Czy żby by ła jeszcze nadzieja? Konty nuuje lekturę. – Etap początkowy rozpocznie się od Zewu, na który zostanie wezwany ch dwunastu; tam się spotkają. Etap początkowy dobiegnie końca, kiedy pierwszy Gracz odnajdzie Klucz Ziemi i rozpocznie ty m samy m drugi etap. Jeśli po pierwszy m etapie wszy scy Gracze zdecy dują, że nie chcą konty nuować Gry , zostanie ona przerwana. Hilal przery wa lekturę. Zastanawia się, czy gdy by inni posłuchali go tej sądnej nocy w górach Qin Lin, usiedli i porozmawiali ze sobą w pokoju, opowiedzieli swoje historie i podzielili się wiedzą, nadal chcieliby rozstrzy gnąć to tak, jak rozstrzy gnęli. Chcieliby grać? A może uznaliby , że lepiej współpracować, zjednoczy ć się, służy ć jeden drugiemu umy słem i ciałem, skoro Ziemia potrzebuje ich jak nigdy ? Czy przedłoży liby mądrość nad historię, nad przemoc, nad to, co wy nieśli z treningu? Ale wtedy przy pomina sobie Szanga, Donghu, złotoustą Sumery jkę, hardego Minojczy ka i zna odpowiedź: Nie. Musieliśmy grać. Skumulowało się zby t wiele nienawiści. Zby t wiele py chy . Zby t gorliwie czekali na zabijanie. Czy ta dalej. – Środkowy etap rozpocznie się od ogłoszenia doty czącego znalezienia Klucza Ziemi i będzie trwał, póki ży jący Klucz Niebios nie połączy się z Kluczem Ziemi. Żyjący Klucz Niebios? – I wówczas zostanie zainicjowany etap końca, który przy niesie rasie ludzkiej zniszczenie i utrzy ma się na całe ziemskie lata. Ale jeśli Graczowi uda się zabić Klucz Niebios, zanim zostanie połączony z Kluczem Ziemi, zakończy ty m samy m Grę. Zdaje się to jednak mało prawdopodobne, albowiem Klucz Niebios należeć będzie do jednego z Graczy . Ży jący Klucz Niebios będzie niewinny m dzieckiem, a jego bądź jej ofiara nie przy jdzie łatwo. Lecz jeśli nie zostanie ono ofiarowane podczas trwania Gry , Zdarzenie nadejdzie prędko i rozpocznie się etap końcowy . Hilal czuje, jakby w gardle stanęła mu gula. Unosi wzrok znad księgi z szeroko otwarty mi ustami. Czy to niewinne… czy to niewinne, biedne dziecko z Himalajów należy do Shari Chopry ? Nie potrafi ponownie pochy lić się nad tekstem. Patrzy tępo na ścianę, potem na lustro, zerka na ekran telewizora, ogląda wy ciszony serwis informacy jny . Czy będzie musiał zabić dziecko, żeby uratować świat? I, jakby w odpowiedzi na jego py tanie, na ekranie pojawia się animowana czołówka z napisem: „ENDGAME: czy to prawda?”, a po niej An Liu, szaleniec z zapadnięty mi oczy ma; z jego szy i zwisa ciemny naszy jnik – Hilal mruży oczy – najwy raźniej upleciony z ludzkiej skóry i włosów. Szang porusza ustami. Mówi. Hilal pośpiesznie włącza dźwięk. An jest spokojny , natarczy wy i pewny siebie. Ani śladu po tikach, które zauważy ł u niego podczas
Zewu. Czy żby udawał? Próbował ich zwieść? Słucha go tak zachłannie, jak 145 785 934 inny ch ludzi siedzący ch przed telewizorami. Słucha. Patrzy na zdjęcia Graczy , w ty m swoje. I zaczy na się bać. Nie o siebie – jest tak zdeformowany , że nikt go nie rozpozna i powinien móc grać dalej. Ten filmik mu raczej nie zaszkodzi. Boi się, co to oznacza. Gra nie jest już sekretem. Dowiedzieli się o niej wszy scy . Filmik leci w wiadomościach po raz kolejny . Raz jeszcze. I jeszcze. Hilal ogląda go znowu. I znowu. Coś przy chodzi mu do głowy . Szuka odpowiedniego przy cisku na pilocie. Czy można spauzować telewizję? Oczy wiście. Czeka, aż pokażą zdjęcia Graczy , do który ch dokopał się An, i zatrzy muje na fotografii Shari Chopry , ostatniej z Graczy wy mieniony ch przez Liu. Stoi przed kościołem, który Hilal od razu rozpoznaje: to Sagrada Familia w Barcelonie, w Hiszpanii. Mistrzowskie dzieło katalońskiego architekta imieniem Antoni Gaudí. Harappanka jest szczęśliwa. Trzy ma w ramionach dziewczy nkę. Dziecko również się uśmiecha. Coś mu podpowiada, żeby przy stawił pły tkę do ekranu. Hilal ma nadzieję, że nic się nie zdarzy , że urządzenie nadal będzie pokazy wać gwiazdy lub zwy czajną pustkę. Lecz na powierzchni urządzenia pojawia się pulsujący punkcik. Klucz Niebios. Podchodzi do telewizora przy mocowanego do ściany sy pialni Stelli i zbliża pły tkę do zdjęcia dziewczy nki. Punkcik nie znika. Przesuwa ją o kilka cali, bliżej Shari. Kula znika. Sprawdza też kościół. Nic. I rosnące z boku drzewo. Nic. Dziewczy nka. Pomarańczowa kula. Klucz Niebios. Hilal upuszcza pły tkę i na miękkich kolanach osuwa się na podłogę. Jeśli chcą zatrzy mać grę, ta dziewczy nka musi umrzeć. Dziecko, które Harappanka obdarzy ła miłością i którego będzie bronić ze wszy stkich sił. Modli się za nią, za Graczy , za wszy stkich. Muszą się dowiedzieć. Nie ma innej możliwości. Sięga po smartfona. Odpala YouTube’a. Szuka filmiku Ana. 146 235 587 odsłon. Liczba cały czas rośnie. Ludzie go chłoną. Zakłada nowe konto, loguje się, koduje wiadomość, publikuje. Ogarnia go strach. Boi się tego, co zrobił. I tego, co zostanie zrobione.
czyzszukaszkepleradwadzieściadwab opublikowano 1 min temu
Zapisz następnych dwanaście ciągiem.
WO Mzncdvj-Huqf mw bnl Tcwpqvhr. M xxzex BEYLL. Dj lhq knac xs azvi yvy Vashk huir sose hui viryloie gn Pmimm Qusovr-GUM VW XYS BWG-Icp: xosniiwr.amisfmlssnnhlzkl mflpoiakcx.gmfyvfqkxayviwwki. Tob eain. M qt vjx. SVLHA. Gwqt ols tmkh goii mov asetq.
uq
AN LIU Karay a Road, Beck Bagan, Bally gunge, Kalkuta, Indie
– Już prawie jesteśmy . Jeszcze kawałek – MRUGMRUG – kawałeczek. Rozmy te poranne słońce stoi wy soko na niebie niczy m żółtawa piłka zawieszona na tle ponurego koca szary ch chmur. Dy sk unosi się nad niskimi budy nkami zatłoczonego miasta i An zastanawia się, jak nasza gwiazda – oddalona o 92 956 000 mil, której światłu przedarcie się przez zamarznięte połacie kosmosu i dotarcie do Ziemi zajmuje pełne osiem minut – może dawać ty le ciepła. Szczególnie w dni takie jak ten. A przecież i tak by ło gorąco. Czy może by ć jeszcze gorzej? Powietrze gęstnieje od spalin. Koszula Ana – ta sama, w której przeby ł drogę z Okinawy do Hongkongu, a potem do Kalkuty ; wszy stko kosztowny mi czarterami – jest przemoczona. Wy ciera kark białą chusteczką, unosząc delikatnie naszy jnik z włosów Chiy oko i próbując włoży ć pod niego palce. Materiał jest już mokry i czarny od sadzy . – Prawie. Prawie. Idzie ze spuszczoną głową, niosąc plecak niemal tak duży , jak on sam. Jeszcze cztery bezimienne ciasne uliczki i dotrze do kry jówki. Zgodnie ze strategią ludu Szang, na miejscu nie ma stosu broni, ale za to znajdzie tam najnowsze komputery i sprzęt komunikacy jny . A nawet terminal działający w paśmie Ku, który pozwoli mu się połączy ć z każdy m satelitą komunikacy jny m, nawigacy jny m i pogodowy m latający m po orbicie. I, jako że jest w Indiach, gdzie nie można liczy ć na stałą dostawę prądu, ma do dy spozy cji podziemne generatory oraz ukry tą na dachu baterię słoneczną. Poza ty m nie zabraknie mu jedzenia i picia, a w garażu stoi opancerzony land rover defender i podrasowany motocy kl, suzuki GSX-R1000. Idealne miejsce do obserwowania kolejnego aktu Gry . Nie ma zamiaru się wtrącać. Już puścił wszy stko w ruch. Będzie sobie tu siedział i patrzy ł DYGOTMRUGMRUGMRUG patrzy ł, jak się zabijają. Kiedy . Jak prędko. Bo że prędko, to na pewno. – Tak. Już niedługo, ukochana. Idzie nierówny m chodnikiem, wy mijając co chwilę jakiegoś przechodnia. Ty lu ludzi, zupełnie jak w Chinach, ale jednak inaczej. Chaos i nieporządek. I te kontrasty . Raz nisko, raz wy soko, bogaci obok biedoty , brud z czy stością, świeckie ze święty m, tak różne zapachy , dźwięki, przeładowanie sensory czne. Nic dziwnego, że to kraj, gdzie rodzą się asceci – my śli An. – Nie da się tego przetrawić. Kundelek przebiega mu drogę. Pokry ty sadzą jednoręki chłopiec błaga o pieniądze. Po jego
lewej, na środku ulicy , stoi biała krowa po kostki w opakowaniach, pusty ch butelkach po wodzie, gazetach i inny m gównie. Naprzeciwko zwierzęcia, na krawężniku, siedzi po turecku kobieta trzy mająca karton z napisem „Uratuję twoją duszę za 1000 rupii”. Nieco dalej chudy mężczy zna w przepasce biodrowej goli jakiegoś człowieka brzy twą. Ktoś krzy czy z jednego z górny ch pięter jakiegoś budy nku. Dźwięczą klaksony . Ry czą silniki. Ludzie płaczą, śmieją się i gadają. Gadają i gadają. Nie po angielsku, ale w hindi, urdu, po bengalsku, asamsku, w języ ku orija i kto wie jakim jeszcze. An nie rozumie prawie ani słowa. Spuszcza głowę i próbuje odciąć się od tego zgiełku. Skręca za róg, w cichszą ulicę, wy ciąga swojego smartfona, patrzy na mapę i upewnia się, gdzie jest. Na dobrej drodze. Już prawie. Już mrug prawie. – Chiy oko. Doty ka jej ucha zwisającego mu z szy i. Jest już suche. Bez ży cia. – Chiy oko. Pociera oczy wierzchem dłoni. I musi przestać my śleć o Chiy oko. O ty m, co powiedział dygotMRUGMRUGMRUGdygot co powiedział DYGOTDYGOTDYGOTMRUG co powiedział o niej jej stry j. I o nim. O Anie. Szang ładuje swój filmik, przejeżdża palcem po ekranie telefonu, przejeżdża, przejeżdża, przejeżdża, i nareszcie znajduje. Idąc, gapi się na ekran. Gapi się na komentarz pozostawiony przez jednego z Graczy . Bo ty lko Gracz mógł przy jąć takie imię. Przy gląda się mu i DYGOTmrugDYGOT przy gląda się mu i uśmiecha. Kod. Elegancki i dziwny , niczy m rzadkiej urody ptak. Ale An stuka kilkakrotnie w telefon, wprowadza szereg znaków i szy bko go łamie. Okazuje się, że opublikował go Aksum. Zresztą nie jest trudny i każdy z Graczy prędko go odczy ta, o ile ty lko uważnie przy pomni sobie przebieg Zewu. Zapamiętuje wiadomość; głupotą by łoby ją zapisać w telefonie czy gdziekolwiek indziej, zostawić jakikolwiek ślad. Patrzy na ekranik i wy krzy wia usta w uśmiechu. – Stry j Nobuy uki tego nie przewidział, co, ukochana? – mówi, a my śląc o stary m człowieku, czuje gory cz niemal tak obezwładniającą, jak obezwładniające jest jego uwielbienie dla utraconej miłości. – Kiedy się spotkają, będzie rzeźnia.
AISLING KOPP, DZIADUNIO KOPP, GREG JORDAN, BRIDGET MCCLOSKEY, GRIFFIN MARRS Gulstream G650, 42 000 stóp nad granicą Chin i Mongolii
– Mam. Rozgry złam to! Rozgry złam! Aisling unosi laptopa. Pozostali nachy lają się i czy tają odkodowany komentarz Hilala. Kilkakrotnie. – Niech mnie cholera – mówi Jordan. – Kluczem Niebios jest dziewczy nka? – szepcze pod nosem Dziadunio. Aisling nie jest zaskoczona. – A czemu by nie? Zależy im na tej niewinności, keplerzy upajają się czy imś cierpieniem, to dla nich igraszka. Uczy nić cel z ukochanej osoby jednego z Graczy ? Jak się nad ty m zastanowić, to niemalże bły skotliwe posunięcie. – Nie takiego słowa by m uży ł, ale rozumiem, co chcesz powiedzieć. Aisling mruży oczy . – Czy li ta dziewczy nka to dziecko Shari Chopry . A jeśli dobrze pamiętam współrzędne UTM, jest gdzieś w Indiach. Jordan sprawdza na laptopie. – Potwierdzam. Na samy m środku maciupkiego indy jskiego stanu Sikkim. Nigdy tam nie by łem, ale sły szałem same dobre rzeczy . – Lecimy . Teraz. A nawet wczoraj. W zeszły m ty godniu. – Aisling stawia laptopa na kolanach i stuka w ekran palcem wskazujący m. – Porzucamy plan ze Stonehenge. Indie są o wiele bliżej. Ty siąc mil? Góra dwa ty siące? Pozostali mają dalej. Prześcigniemy inny ch Graczy . – Ej, ej, ej – mówi McCloskey . – Nie przy szło ci do głowy , że ten cały al-Salt może tam na nas czekać? Że to jakiś jego plan, aby się pozby ć reszty Graczy ? Chry ste, może nawet podłoży ł ładunki i pierwszy , kto wparuje przez drzwi, wy leci w powietrze. Aisling się najeża. – An pewnie by coś takiego odstawił, ale nie Aksum. Mówię ci, al-Salt jest gdzieś daleko od Indii, gwarantuję. Chce tego, co my : zatrzy mać grę. – Skąd ta pewność? – On jako jedy ny podczas Zewu prosił nas o opanowanie, o rozsądek. Ty lko on. Nie chciał brać udziału w ty m… okropieństwie. Nie chciał dać się ponieść szaleństwu. Od publikacji postu nie minął nawet dzień i gdy by by ł w Sikkimie, już znalazłby tę dziewczy nkę i pewnie by ją zabił. Nie potrzebowałby naszej pomocy . Nie musiałby publikować tego komentarza. Nie, jest gdzieś indziej. Gdzieś daleko. – Dawno, dawno temu, w odległej galakty ce? – py ta McCloskey . – Daj spokój. Nie jestem księżniczką Leią, a ty Lukiem Sky walkerem. Jordan unosi dłoń. – Dajcie już spokój. Marrs, chodź tutaj! Szpieg pojawia się w drzwiach kokpitu i mówi:
– Nie uwierzy cie, co właśnie usły szałem. – Co? – Zmiotło Stonehenge. Eksplozja. Może nawet mały atom. Nie został kamień na kamieniu. Zapada milczenie. Nie ty lko dlatego, że są zszokowani, ale ponieważ dla Aisling i Dziadunia celty cka konstrukcja by ła świadectwem ich przeszłości. – Kto to zrobił? – py ta dziadek. – Nikt się nie przy znał, ale wy gląda na to, że terrory ści, jak w Naricie – odpowiada Marrs. – Kurwa – rzuca Jordan. – Czy li Indie. Nie mamy innego wy jścia. – Sama nie wiem – burczy McCloskey . – Sprawa ze Stonehenge ssie, ale nie gadaj, że się tego nie spodziewaliście. Ludzie są przerażeni, a kiedy są przerażeni, zaczy nają niszczy ć to, czego się boją. Nie zdziwiłaby m się, gdy by stali za ty m nasi szacowni koledzy z agencji. – W takim razie gdzie niby mamy lecieć? – py ta Aisling. – Skąd mam wiedzieć? Ale to, że Stonehenge wy sadzono w powietrze, nie oznacza, że powinniśmy ruszy ć w pogoń za okruchami rzucony mi przez innego Gracza. Jak mówiłam, to może by ć pułapka albo po prostu takty ka dy wersy jna. Coś, co ma zbić nas z tropu… Aisling nie kupuje takiego tłumaczenia. – McCloskey , a co zrobisz, jeśli to prawda? By ć może znaleźliśmy sposób na powstrzy manie Zdarzenia. Mieliby śmy nie spróbować? Chopra wy dawała się jedną z ty ch dobry ch, ale nie zawaham się przed załatwieniem ani jej, ani tego dziecka, ani nawet całego pieprzonego ludu, gdy by to miało uratować miliardy ludzi. Kurwa, zabiłaby m ciebie, Jordana, Dziadunia, a nawet i siebie samą, jeśli mogłaby m w ten sposób ocalić ludzkość. Agentka krzy żuje ramiona na piersi. – Zrozumiano, Graczu. – Jezu, McCloskey – mówi Aisling – nie grożę ci. Potrzebuję cię. Musimy lecieć do Indii i z cały m szacunkiem, ale przejmuję dowodzenie. To ja powinnam by ła stanąć wtedy oko w oko z Anem Liu, a nie oddział KFE. Albo przy najmniej mogłam pójść wtedy z nimi. Jeśli chcesz dla mnie grać, McCloskey , musisz robić to, co powiem. Proste. – Niczego nie muszę… – Bridge, ona ma rację – przery wa jej Jordan. – Spieprzy liśmy tamtą misję. I musimy się z ty m pogodzić. Aisling to nasza broń, a my jesteśmy jej bronią. Korzy stamy z siebie nawzajem, ale to do niej należy ostatnie słowo. Tak by ć musi. Zagry źmy więc zęby i posłuchajmy naszego Gracza. Pójdźmy za nim. McCloskey nie odpowiada. – Dzięki, Jordan – mówi Aisling. Agent klaszcze i zaciera ręce. – Ustalone. Indie – mówi i znika w kokpicie, szepcząc coś do Marrsa. Samolot niemal naty chmiast odbija na południe. Nowy kurs: 206˚14’16”. – Niech będzie – stwierdza w końcu McCloskey . – Mam ty lko nadzieję, że się nie my lisz, Aisling. Oby ten al-Salt, który jest, przy pominam, przeciwnikiem, sobie z nami nie pogry wał – dodaje, wy jmując z kieszeni koszuli niedużą tabletkę; poły ka ją i zamy ka oczy . – Udam się na planetę Xanax i uderzę w kimono. Skoro naprawdę mamy zaszlachtować małą dziewczy nkę, będę musiała się z ty m przespać. Po minucie już chrapie. Głośno. Aisling, Jordan i Dziadunio tłoczą się przy blacie z ekranem i przez kolejną godzinę studiują zdjęcia satelitarne i mapy drogowe Sikkimu. Szpieg wzy wa Marrsa i każe mu przestawić
należącego do Narodowego Biura Rozpoznania tajnego satelitę klasy Spectacle. Chce przy jrzeć się miejscu wskazanemu przez Aksuma. – Bo mapa Google gówno nam pokaże. – Człowieku, każdy powód jest dobry , żeby zatańczy ć z ośmiornicą! – cieszy się Marrs. – Uwielbia, kiedy pozwalam mu się pobawić zabawkami NBR. Na ich logo jest ośmiornica obejmująca mackami kulę ziemską i oznacza… – Aha, znam je – ucina Dziadunio. – Nic nie jest poza naszy m zasięgiem. Czekając na Marrsa, ustalają plan. Lokalizacja podana przez Hilala nie należy do łatwo dostępny ch. Do Siliguri można dotrzeć jedy nie autem. Zamierzają kupić dwa jeepy , załadować je, wy jechać najszy bciej, jak się da, a i tak czeka ich co najmniej dziewięć godzin na wy boisty ch drogach. Kiedy już tam dotrą, muszą znaleźć miejsce na obozowisko, podjechać pod górę jakąś szutrową ścieżką, zabrać sprzęt i ruszy ć pieszo. Jordan, planujący całą wy prawę, stwierdza, że dotarcie z punktu, gdzie się obecnie znajdują, do miejsca przeznaczenia zajmie im minimum trzy dzieści godzin. Podana przez Hilala lokalizacja Klucza Niebios to jedno ze zboczy bezimiennej góry , na wy sokości 12 424 stóp we wschodnich Himalajach. Obraz satelitarny nie pokazuje żadnej budowli ani osiedla, żadnej drogi, baterii słonecznej, anteny radiowej. Nie ma tam nic poza obrośniętą drzewami litą skałą zwróconą ku północnemu zachodowi, otoczoną zakrzy wiony mi paluchami z kamienia. Ziemia niczy ja. Dolina biegnie ze wschodu na zachód. Jej zachodnia strona przy kry ta jest kożuchem śniegu, a drugi koniec dociera do spienionej rzeki Teesty na wschodzie, zimnego dopły wu potężnej Brahmaputry . Dziadunio kręci głową. – Nic innego jak ślepa uliczka. Jeśli nikogo tam nie będzie, stracimy mnóstwo czasu i energii. – Dzięki ośmiornicy się przekonamy – mówi Jordan, spoglądając na zegarek. – Ile jeszcze potrzebujesz, Marrs? – Już! – ogłasza szpieg, pojawiając się w kabinie. – I ten wasz koleś, Hilal, może mieć rację. – Wpy cha się pomiędzy Aisling i Jordana, żeby stanąć przy komputerze; zmienia źródło sy gnału i pyk!, na ekranie pojawia się zbliżenie, transmisja na ży wo z himalajskiej doliny , do tego w dużej rozdzielczości. Dostrzegają wtedy coś, co niezaprzeczalnie przy pomina wy drążone w skale okna, drzwi, mosty i chodniki. Z daleka nie sposób ich dostrzec, ale teraz to co innego. – Osada – zdumiewa się Dziadunio. – Nie. Forteca – poprawia go Aisling. – Ma rację – przy znaje Marrs. Mężczy zna naciska parę klawiszy , przejeżdża kursorem po ekranie i nagle obraz zmienia się, ciemnieje, pozostają na nim niewielkie siateczki zielony ch niteczek oraz rozsiany ch tu i ówdzie kojarzący ch się z mrówkami kropeczek. – Przecież to… ludzie! – wy krzy kuje Aisling. – Prawda? McCloskey pochrapuje. Marrs kiwa głową. – No. A te linie to ślady cieplne. Zgaduję, że korzy stają z energii geotermalnej, mają generatory i oświetlenie gazowe. – Wskazuje palcem kilka punkcików świecący ch niczy m zielone ogniska. – Odprowadzają parę, pewnie z niewielkich turbin, przez ten kory tarz. – Przy bliża i nakłada obraz satelitarny z podczerwony m; słabawa, ale rozpoznawalna linia rozciąga się na północ od fortecy , idzie na wschód wzdłuż doliny i ginie na Teeście. – I stawiam swoją emery turę, że da się tędy przedrzeć. Aisling stuka palcem w skrzy żowanie rzek.
– O to chodzi. To nasza droga. – Tam jest Klucz Niebios. Chopra zebrała ludzi i zaprowadziła do tej fortecy … Strzeże Klucza. Czeka na inny ch Graczy . – Czy li wie, że nadchodzimy . Nie możemy liczy ć na element zaskoczenia, Ais – podkreśla Dziadunio. Dziewczy na spogląda na ekran. – Możesz puścić to na te nasze monokle, co nie, Marrs? – Kurwa, pewnie. – Może i fakty cznie się nas spodziewają – zwraca się do Dziadunia – ale my poznamy ich pozy cję i mogę zaręczy ć, że nie dy sponują czy mś takim. – Uśmiecha się i obejmuje Marrsa ramieniem. – Niesamowite. Naprawdę. Zgaduję, że ten satelita nie ma jakiegoś lasera czy coś? Nie możemy ich zdmuchnąć z orbity ? Jordan wy bucha śmiechem. – Nie, takie rzeczy to ty lko na filmach. – Albo u Stwórców – dodaje Dziadunio. – Ale to nie z nimi walczy my , nie? McCloskey znowu chrapie, na trzy tury , głęboko, z gardła. Przewraca się na bok, jedna ze stóp spada jej na podłogę. – Mamy coś jeszcze – mówi Marrs. – Drona w ładowni. – Kurwa! Zapomniałem o Małej Bercie – woła Jordan. – Jeszcze jedna para oczu? – py ta Aisling. – Tak, ale to nie wszy stko. Najlepsze, że można go uzbroić w dwie lekkie, lecz bardzo mocne rakiety powietrze-ziemia. Jedna naprowadzana laserowo, druga termicznie. Aisling uśmiecha się jeszcze szerzej. Starszy mężczy zna odgaduje jej my śli. Kurde, ale się cieszę, że nie daliśmy im kopniaka. Dziewczy na potrząsa Marrsem, jakby by li stary mi kumplami. Ale się, kurwa, cieszę, że nie daliśmy im kopniaka.
JAGO TLALOC Casa Isla Tranquila, Juliaca, Peru
Od rozmowy Jago z Aucapomą Huy aną minęły dwie noce. Jeszcze nie opuścił rodzinnej posiadłości. Nadal nie konty nuuje Gry . Zwleka z zabraniem Klucza Ziemi do Tiwanaku. Opowieść staruszki o Cahokianach i Sarah zbiła go z tropu, zaczął się zastanawiać na pewny mi rzeczami. Nie przy wy kł do by cia zbity m z tropu. Nie powiedział swojemu ojcu, czego się dowiedział, ale zwierzy ł się Renzo. Musiał komuś o ty m powiedzieć. Porozmawiali. Podjęli decy zję. Po obejrzeniu filmiku Szanga wiedzą, co robić. Nie zauważy li komentarza pozostawionego przez Hilala, ale to nieistotne. Jago nie może już czekać. Jest celem. Tak jak i pozostali. Oglądają filmik po raz drugi. Trzeci. Żaden się nie odzy wa. Nie włączają go po raz czwarty . Jago uruchamia aplikację muzy czną w swoim laptopie. Znajduje utwór zespołu Behemoth, głośny , prędki, dudniący , od którego wieje grozą. Odpala. Uwielbia ten numer. – Jesteś ze mną, Renzo? – py ta, choć muzy ka zagłusza jego słowa. – Jeszcze bardziej niż zwy kle, Graczu. Będziesz potrzebował mojej pomocy . – Na pewno? Jeśli mnie wy stawisz, zabiję cię. – Na pewno. – Wiesz, że to zrobię. – Wiem, że jestem za stary , żeby dać ci radę. – I za gruby . – Spierdzielaj. Śmieją się sztucznie, muzy ka atakuje ich bębenki. Diamentowe zęby Jago świecą w mroku. – Przy gotuj nasze rzeczy i gęba na kłódkę. Guitarrero nie może się o niczy m dowiedzieć. – Jasne. – Papi wy chodzi jutro późny m wieczorem na spotkanie w sprawie rodziny Cielo. O trzeciej piętnaście rano ruszamy . I musimy się zająć Sarah. – Trzecia piętnaście. – Nie wy stawisz mnie? – Przy sięgam na nasz lud i na Endgame. – Dobrze. Jutrzejszej nocy wracamy do Gry .
xiv
MACCABEE ADLAI, BAITSAKHAN Bezimienna szutrowa droga, dzielnica San Julian, Juliaca, Peru
Maccabee i Baitsakhan nie przeczy tali komentarza Hilala. A nawet gdy by przeczy tali, pewnie mieliby go gdzieś. Czekają na odpowiednią chwilę, żeby zerwać parę wiszący ch nisko peruwiańskich owoców; szy kują się na dwóch najemników, który ch śledzili całe popołudnie i wieczór – jednego niskiego, postury Baitsakhana, drugiego dużego, ale nie tak rosłego jak Maccabee. – Jego mundur będzie cię opinał – mówi kpiąco Donhgu, najwy raźniej siląc się na żart. – Idą – mruczy Maccabee, ignorując słaby dowcip. Najemnicy rodziny Tlaloców wy chodzą z obskurnej kanty ny El Mejor mieszczącej się w niskim, sklecony m z desek, mający m pewnie ze sto lat budy nku. Zataczają się i gibają, pijani, rozweseleni, para leci im z ust. Na ramiona zarzucili karabiny . – Olmekowi nie spodobałby się ich stan – osądza Baitsakhan, chłopak, który nigdy w ży ciu nie pił alkoholu. – Stoją na krawędzi straconego świata, Baits. Jak my wszy scy . Każdy musi się czasami rozerwać. – Ja nie. – Nie. Oczy wiście, że nie. Mężczy źni idą od zachodu. Żołnierska ciężarówka, duży chevy – z jakiegoś powodu bez namalowanego sy mbolu pazura – stoi kawałek dalej na północ, po drugiej stronie ulicy . Zza rogu, ze ślepej uliczki wy chodzi kobieta. Ma na sobie długą sukienkę z halką, gruby sweter, czerwononiebieskie poncho i filcowy kapelusz z rondem, które podwinęła z obu stron do góry , przez co fedora przy pomina melonik. Pijacy od razu obierają ją sobie za cel. Łapią za części garderoby . Ściskają za ramię. Ten niższy próbuje unieść rąbek jej sukienki lufą karabinu, ale kobieta strąca ją dłonią. Kręci z niedowierzaniem głową, macha rękoma, próbuje protestować; jest wy raźnie przestraszona. Dry blas rozgląda się po słabo oświetlonej ulicy . Pusto. Nikt jej nie usły szy . Nikt jej nie pomoże. Żołnierz unosi broń i celuje kobiecie w głowę. Maccabee mówi: – Grozi, że jeśli krzy knie, to ją zabije. Kobieta nie krzy czy . Zaczy na się trząść. Potężniejszy trep ciągnie ją z powrotem w stronę uliczki. Mniejszy oblizuje usta i zarzuca karabin na plecy . Chce położy ć łapy na swojej ofierze; ta się opiera, ale on nie ustępuje. Ściąga z jej głowy kapelusz i zakłada na swoją, uśmiechając się szeroko. Ten większy wpy cha kobietę do zaułka. Znikają z pola widzenia. Kurdupel podąża za nimi. Po raz ostatni wy gląda na ulicę, zdenerwowany , ale podniecony . Nadal pusto. Chowa się w cień. Maccabee otwiera drzwi escorta i stawia jedną stopę na jałowej ziemi.
– Co robisz? – burczy Baitsakhan. – Już się napatrzy łem. – Mówiłeś, że muszą się trochę zabawić. Maccabee się krzy wi. – Co z tobą, Baits? Zgwałcą tę kobietę. Obaj. My ślisz, że ona będzie się dobrze bawić? Baitsakhan wzrusza ramionami. – Skąd mam wiedzieć? Nabatejczy k wy chodzi z samochodu. – Oczy wiście. Skąd. Już ma zamknąć drzwi, kiedy Baitsakhan podaje mu Kel Teca PLR-22. – Przy da ci się. W odpowiedzi Maccabee wy ciąga z pochwy na biodrze staroży tny ostry nóż i pokazuje towarzy szowi zabójczy pierścień na mały m palcu. – Nie potrzebuję niczego więcej na dwóch napalony ch żuli. Biegnie do alejki. Baitsakhan odsuwa oparcie fotela i kładzie Teca na kolanach. Po kilku sekundach jego towarzy sz znika za rogiem. Kula spoczy wająca w samochodowej popielniczce nad skrzy nią biegów jarzy się jasny m blaskiem. Baitsakhan żałuje, że nie może jej dotknąć. Gdy by mógł, pozby łby się Nabatejczy ka. I to z radością. Dzięki nowej ręce, którą ten bezmy ślnie go obdarował, z łatwością by się z nim uporał. Z ciemnej alejki dochodzi pojedy nczy strzał, któremu towarzy szy rozbły sk. Huk rozchodzi się i znika w chłodny m powietrzu. Baitsakhan opuszcza okno ręczną korbką – noc jest świeża, rześka. Uwielbia chłód, wolałby , żeby by ło jeszcze zimniej. Przy pominają mu się przestrzenie Gobi i ukochane konie. Tęskni za końmi. Z zaułka wy tacza się niższy z mężczy zn. Próbuje uciekać, trzy mając kurczowo spadające mu z ty łka spodnie. Coś wy latuje z mroku i uderza go w kark. Najemnik pada na twarz. Nie ży je. Siedemnaście sekund później na ulicę wy chodzi Maccabee, obejmujący płaczącą kobietę ramieniem. Ich twarze niemal się sty kają. Nabatejczy k ją pociesza. Ona spogląda na trupa. Przeklina. Spluwa na zwłoki. Maccabee bierze ją za rękę i wkłada jej coś w dłoń. Kobieta patrzy na niego, staje na palcach i całuje w policzek. Chłopak szepcze i macha palcem, jakby się przy czy mś upierał. Ona całuje go raz jeszcze i chowa to, co od niego otrzy mała – na pewno uncję złota – chwy ta poły sukienki i biegnie co sił. Po paru sekundach poły ka ją mrok nocy . Nabatejczy k patrzy chwilę za nią i wraca do alejki. Kiedy wy nurza się z niej ponownie, niesie karabin i ubranie należące uprzednio do wy sokiego żołnierza. Przy staje przy jego niższy m koledze. Schy la się i wy ciąga z jego karku swoje cenne ostrze. Łapie martwego mężczy znę za włosy i ciągnie zwłoki w stronę escorta. Baitsakhan wy stawia głowę za okno, ciesząc się chłodny mi podmuchami. Zamy ka oczy i my śli o koniu cwałujący m przez stepy , o piachu strzelający m mu spod kopy t i ślinie lecącej z py ska. Sły szy mocne kroki Nabatejczy ka wlokącego po żwirze ciało najemnika. – Rusz dupę i mi pomóż. – Idę – odpowiada Baitsakhan, nie otwierając oczu. Maccabee podchodzi do pick-upa i wrzuca ciało na pakę. Donghu ściska mocniej rękojeść Kel Teca, a potem, nadal odurzony marzeniami, swoją nową dłonią chwy ta kosmiczną kulę i oplata ją mechaniczny mi palcami.
Nie pali. Otwiera szeroko oczy . Nie pali. Patrzy na chevy ’ego; silnik już buczy . Maccabee siedzi w szoferce i chucha w zmarznięte dłonie. Nie pali. Chowa kulę do materiałowej torby i wy chodzi z samochodu, ledwie powstrzy mując uśmiech. Próbuje uspokoić szalejące w piersi serce. Może jednak, kiedy już zdobędą Klucz Ziemi, Baitsakhan będzie mógł pozby ć się Nabatejczy ka. Tak. Będzie mógł to zrobić.
SHARI CHOPRA, PRZYWÓDCY RODU HARAPPAŃSKIEGO रज क आिखरी करण Dolina Ży cia Wiecznego, Sikkim, Indie
Członkowie Harappańskiej Rady Najwy ższej siedzą na kolorowy ch poduchach ułożony ch w okrąg w sali wy drążonej z kamienia, tak jak każde inne pomieszczenie w रज क आिखरी करण. Na ziemi rozłożono gruby nepalski dy wan. Na jego środku wy pleciono czteroręką człekokształtną postać z głową słonia – Ganeśę – oraz pomarszczonego Wedę Wjasę. Stareńki mędrzec recy tuje Ganeśy Mahabaratę, a bóstwo posłusznie spisuje jego słowa, które opasają obu spiralą ciągnącą się do frędzli na krawędzi dy wanu, niczy m zapisane maczkiem ramiona galakty ki. Ganeśa, pan mądrości i ksiąg, piętrzy przeszkody i usuwa je, to istota rządząca siłami bhawaczakry , koła ży cia. Przeszkody, my śli Shari. Przeszkody. Rada debatuje nad znaczeniem materiału filmowego nagranego przez Szanga i komentarza Aksuma; komentarza, który , jak zakładają, każdy Gracz przeczy tał i odszy frował. – Jesteście pewni, że zdradził, gdzie jesteśmy ? – mówi Helena zarówno podniecona, jak i lekko wy straszona. – Bez wątpienia – odpowiada jej Peetee. – Udało mu się nas znaleźć, choć nie pojmuję, w jaki sposób. Mamy do czy nienia z tajemnicą tajemnic, ale wiemy przecież, że wszy stko jest możliwe. Kwestia czasu, zanim znajdą nas i pozostali. – Moja rodzino – odzy wa się Shari – domy ślaliśmy się, że ten dzień nadejdzie. Nie powinniśmy się kłócić o to jak i gdzie. Starszy zna kiwa głowami. Dziewczy na czuje twardą stal pistoletu, który schowała pod zielononiebieską salwar kamiz. Broń ta należała kiedy ś do kuzy na Donghu, który torturował ją w magazy nie. Uratowała ją wtedy droga Alice Ulapala. Koori. Niech Stwórcy mają ją w opiece. Chciała postąpić głupio i załadować ty lko trzy kule. Jedną dla Jamala, jedną dla Małej Alice i jedną dla siebie. Potem zdała sobie sprawę, że nie ma co przy pisy wać każdej z nich imienia, a zabijanie to nie taka prosta sprawa, szczególnie kiedy się tego nie chce. I gdy potrzebny ch będzie więcej kul. A co, jeśli zadrży jej ręka i chy bi? Albo pierwszy strzał nie zabije jej ukochanego? Lub zabraknie pocisku dla niej, kiedy już skończy ? Nie chce nawet o ty m my śleć. Dlatego uzupełniła magazy nek, a nawet przy gotowała dwa dodatkowe, które przy mocowała przy bucie. Kiedy nadejdzie czas, będzie gotowa. Przez głowę przelatują jej ty siące my śli, ale nie spowiada się z nich. – Jak idą przy gotowania, mój miły ? – Dobrze – odpowiada Jamal.
– Opowiedz nam o nich – prosi Jov. Jamal ściska Shari za kolano. – Jak wiemy , istnieje ty lko jedna droga prowadząca do रज क आिखरी करण. I jest pilnie strzeżona. Postawiliśmy dwa posterunki na szlaku prowadzący m wzdłuż rzeki. Każdego strzeże sześciu uzbrojony ch po zęby ludzi. A przy Łokciu mamy trzeci punkt. – Chodzi mu o zakręt pod ostry m kątem na końcu serpenty nowatej ścieżki, której nie da się ominąć. – Kto dotrze aż tam, zostanie poszatkowany serią z działka M61 Vulcan, zamontowanego na zboczu góry przy ległej do jedy nego wejścia do naszej twierdzy . – Nie dotrze – mruczy Helena. Jov uśmiecha się, prezentując brak uzębienia, i zwraca się do Shari: – Helena zaoferowała, że stanie na drugim posterunku i będzie nadzorować operację. – A ja osobiście stanę przy Vulcanie – mówi Pravheet, by ły Gracz, człowiek, który złoży ł obietnicę, że nigdy już nie odbierze ży cia. – Jak to? – py tają jednocześnie Jamal i Paru. – Co z twoimi ślubami? – dziwi się Shari, a jej głos zdradza rodzącą się desperację. Główny m powodem, dla którego wy rzekła się przemocy , ku konsternacji pozostały ch, szczególnie Heleny , by ło przy rzeczenie złożone przez Pravheeta. Shari spędziła niekończące się godziny , medy tując z nim i słuchając jego nauk; dzięki niemu pojęła siłę współczucia, miłości i cierpliwości. Jej umy sł jest tak czy sty dzięki Pravheetowi. Gdy by nie on, nie zdołałaby przezwy cięży ć fizy cznego bólu i nie potrafiłaby odszukać dobra w każdej sy tuacji; prawdziwego, namacalnego dobra, nie rojeń głupca. To dzięki niemu przeży ła ciężką próbę, zdana na łaskę małej bestii imieniem Baitsakhan. Pravheet pokazał jej, jak znaleźć wewnętrzną siłę, której z pewnością będzie potrzebowała, aby dokonać niewy obrażalnego. Musi zabić własną córkę, by nie wpadła w ręce inny ch Graczy . Nie może pozwolić, by Stwórcy ją dopadli. I zakończy li Grę. – Nadszedł czas na wy rzeczenie się przy sięgi – mówi Pravheet, patrząc Shari w oczy . – Kiedy rozmawialiśmy w Gangtoku, mówiłaś o „nas”, o potężny ch i pradawny ch Harappanach, którzy muszą się zjednoczy ć, aby zwy cięży ć. I wierzę, iż miałaś rację, że powinniśmy spróbować zwy cięży ć. A ja jestem gotów zrobić wszy stko, aby tak się stało, aby ś ty tego dokonała. Nadal miłuję pokój i rozum, ale kiedy wreszcie dojdzie do tego nonsensownego Zdarzenia, to my powinniśmy by ć ty mi, którzy je przetrwają. Tak nam mówiono, tak to zrozumieliśmy . I zrobię, co mogę, żeby nie stało się inaczej, złamię przy sięgę dziesięć razy , dwadzieścia, sto. Kiedy już Wielka Zagadka zostanie rozwiązana, a ty zwy cięży sz, na pooraną bliznami Ziemię powróci spokój i już ze mną pozostanie. Na razie jednak jestem gotów zabijać. Pozabijam ich wszy stkich, jeśli będzie trzeba. Zapada cisza, którą burzy wy buch Heleny : – Cieszę się, że wróciłeś, Pravheet. – Nie ma z czego, Heleno. Jov składa ręce jak do modlitwy . – Zgadzam się z szacowny m by ły m Graczem i rad jestem z jego decy zji. To żadna ujma. – Dziękuję, Jovinderpihainu – mówi Pravheet. Kolejna chwila ciszy . Sły chać idącego kamienny m kory tarzem służącego, który pogwizduje popularną bolly woodzką piosenkę Pungi; przy tupuje do ry tmu, uderzając stopami w zimną posadzkę. – Czy li jesteśmy gotowi – podsumowuje Paru. Shari zaprzecza ruchem głowy . – Jest jeszcze jedna rzecz, o której nie wspomnieliśmy . – Duży m palcem u stopy gładzi wy plecionego na dy wanie Ganeśę. – Pewna rzecz, którą uparcie ignorujemy .
Mówi ponury m głosem, ale jej słowom towarzy szą nerwowe śmiechy . Jovinderpihainu nachy la się ku niej, oddy chając ciężko: – Chodzi o to, co zrobimy , jeśli Aksum ma rację? – Dokładnie – odpowiada Shari. – Co, jeżeli możemy to zatrzy mać… Jamal się krzy wi. – Nawet nie kończ tego zdania. Zapada cisza. – Aksum może mieć rację – szepcze przepraszająco Pravheet. Kiedy wszy stkie głowy odwracają się ku niemu, rozumie, że musi starannie dobrać kolejne słowa. – Jego lud strzeże pradawnej tajemnicy , do której inni nie mają dostępu. Ich wiedza doty cząca pewny ch duchowy ch aspektów staroży tności przerasta nasze możliwości pojmowania. Istnieje szansa, że fakty cznie mówi prawdę. – Mówiłaś już, co o nim my ślisz, Graczu – odzy wa się Jov. – Możesz nam przy pomnieć? Shari opiera ciężar ciała na kolanach, jakby chciała zatrzy mać w sobie coś okropnego, co usilnie pragnie się wy dostać na światło dzienne. – Hilal ibn Isa al-Salt wy dał mi się niepodważalnie szczery – mówi wreszcie. – Na Stwórców – denerwuje się Jamal. – Nie sugerujesz chy ba, że powinniśmy zabić własną córkę, co, Shari? – Nie, oczy wiście, że nie! – woła, bierze głęboki oddech i ociera oczy . Boi się. Boi się, że skłamie. A to nie czas na kłamstwa. – Jamal… sama nie wiem. Jeszcze zanim historia stała się historią, niezliczony ch ludzi, mężczy zn, kobiety , dzieci i starców złożono w ofierze Stwórcom, a oni zawsze przy klaskiwali podobny m darom, prosili o nie, potrzebowali ich. Czemu więc nie mieliby zażądać jeszcze czegoś? Nie wy daje ci się, że dokładnie dlatego uczy nili Małą Alice Kluczem Niebios? Odstręczająca decy zja, odwołująca się do pełnej przemocy przeszłości, którą dzielimy ze Stwórcami. Czy to nie swoisty epilog Endgame, naszego istnienia, naszego rodowodu? Ludzkość narodziła się na gruncie wielu rzeczy , ale przemoc, ekstremalna i bezwarunkowa, by ła fundamentem. Czy nie o to chodzi? Aby zmusić mnie do zrobienia rzeczy niewy obrażalnie okrutnej? Paru z nich blednie, nawet Helena. Peetee gapi się na wy plecionego Wjasę. Jamal zabiera dłoń z kolana swojej żony . – Shari, nie wierzę, że to rozważasz. – Mówię ty lko o pewnej możliwości, ukochany . Pistolet ukry ty pod ubraniem nagle staje się cięższy niż samo słońce. Cięższy i gorętszy , oznacza bowiem ostateczność. – Nie pozwolę, aby Małej Alice spadł choćby włos z głowy i będę jej chronić każdy m włóknem swojego ciała i ulotny m kawalątkiem mojej duszy . Ale niedługo umrą miliardy , ukochany , to akurat pewne. Taki jest finał Endgame. Dlatego podobne py tanie musiało paść. Odpowiada jej cisza. Przery wa ją Jovinderpihainu. – Masz rację, że je zadałaś, Shari. Lecz istnieje różnica pomiędzy by ciem szczerą a posiadaniem racji. Szczerzy ludzie kłamią, bo wierzą, że mówią prawdę. Wiele zła rodzi się właśnie ze szczerości. – My ślisz, że Hilal nie ma racji, Jov? – py ta Shari. – Że został zwiedziony ? – Nie wiem, czy ma rację, czy nie. Ale wiem, że jeśli go posłuchamy i poświęcimy nasze ukochane i niewinne dziecko, a nie zatrzy mamy w ten sposób Zdarzenia, nie będziesz miała szans na zwy cięstwo. Zostaniesz zniszczona, wy drążona, pusta. Jak my wszy scy . Taka możliwość również istnieje. Stwórca, który , jak sama starałaś się nas przekonać, wy dał ci się podczas Zewu
małostkowy , nawet znudzony , by ł śmiertelnikiem. Nie bogiem. Może, mimo ty ch wszy stkich cudowny ch rzeczy , które potrafią, ich serca pozostają puste, są okrutni i roszczeniowi. Może zasadzili to ziarno w Aksumie, aby patrzeć, jak cierpimy . Chcieli cię złamać, popchnąć w objęcia szaleństwa, by ś ku ich uciesze odebrała ży cie własnemu dziecku. Powiem to raz jeszcze: jeśli zrobimy to, o co prosi Aksum, a Zdarzenie i tak nastąpi, zaś Grę trzeba będzie konty nuować, jak wy grasz? Znowu zapada milczenie. – Nie wy gram – przy pieczętowuje dy skusję Shari. Starszy zna marszczy brwi. – I dlatego nie poświęcę Małej Alice. Ani teraz, ani nigdy . Żadne z nas tego nie zrobi. Ochronimy ją. Wszy scy kiwają głowami. Shari jest wdzięczna, że zrozumieli. Tak trzeba. To właściwe. – Bądź błogosławiony , Jovie… i na swój sposób ty , Hilalu ibn Iso al-Salcie. Posłałeś Graczy do nas na ich zgubę, po pewną śmierć. – Tak – sy czy Helena. Shari sty ka ze sobą opuszki palców obu dłoni. – Ochronimy ją, jak zaplanowaliśmy . Ochronimy ją i zwy cięży my . Podnosi się, a pozostali idą jej śladem. Pravheet pomaga Jovowi wstać. Shari bierze Jamala za rękę. Głaszcze ją czule. Mężczy zna nie reaguje. Opuszczają salę. Shari opanowują gorliwość, strach, nadzieja i przerażenie. Nie może im o ty m powiedzieć. Nie może im powiedzieć, że zachowa pistolet, będzie miała go przy sobie, bo choć nie poświęci Małej Alice, aby zatrzy mać Zdarzenie, zabije ją, jeśli ty lko tak może powstrzy mać któregoś z Graczy przed odebraniem jej jedy nego dziecka.
SARAH ALOPAY Casa Isla Tranquila, Juliaca, Peru
Sarah nie śpi, kiedy o 3:17:57 sły szy dźwięk otwierany ch drzwi do swojego pokoju. Ale udaje. Leży na boku, ty łem do drzwi, z palcami zaciśnięty mi na pistolecie. Kimkolwiek jest nocny gość, zachowuje się bezszelestnie. A przy najmniej tak sądzi. Uczy ł się skradać, ale to nie wy starczy , aby ją zmy lić. Co znaczy , że to nie Jago. Sarah chce poczekać, aż służący złapie tacę z pusty mi talerzami i szklankami, a wtedy zerwie się, wy biegnie z pokoju i wy walczy sobie drogę ucieczki z posiadłości Tlaloców. Długo dumała nad ty m, czy powinna zapolować na Jago, lecz by łaby to misja samobójcza. Nie dlatego, że nie potrafiłaby go pokonać, ale po prostu najważniejszą rzeczą jest ucieczka, ratowanie się. Nawet jeśli na chwilę straci z oczu Klucz Ziemi. Nawet jeśli będzie musiała porzucić to, co przy szło jej przecież z takim trudem, za co zabiła Christophera. Intruz człapie przez pokój. Sarah czeka, aż zatrzy ma się przy stole i weźmie tacę. Ale ten ktoś nie zatrzy muje się przy stole. Dziewczy na poprawia się na łóżku, naśladując ruchy śpiącej osoby . Czeka. Gość dociera do łóżka. Obchodzi je i staje po jej stronie. Mężczy zna. Sły szy jego oddech. To ktoś znacznie cięższy od Jago. Starszy . Kopie nogami, zrzucając z siebie kołdrę i stopami uderza mężczy znę w podbródek i ramię; czuje, że dobrze trafiła, bo sły szy donośne i przy prawiające o mdłości pyk! Podskakuje i staje na środku materaca, z bronią wy celowaną i gotową do strzału. Lecz zanim zdąży nacisnąć spust, intruz kopie ją w kostki i zwala z nóg. Sarah upada na bok, pistolet milczy . Jej przeciwnik wy ciąga rękę i łapie za lufę, którą przy ciska do łóżka. – Przestań – sy czy . – Jak nas usły szą, to tu przy lezą. Po nas oboje. Renzo. – Co ty tutaj robisz? – py ta dziewczy na, nawet nie starając się szeptać. Nachy la się ku niej. Czuje jego oddech. Wino, ser i cy garetki. – Proszę, ciszej. Sarah widzi w słaby m świetle pulchną twarz Renzo, jego wy łupiaste oczy i cieniutki wąsik. – Czemu? Śmierdzisz Guitarrero Tlalokiem. – Zapomnij o nim. Jago chce się z tobą spotkać. Musi się z tobą spotkać. – Dlaczego go tutaj nie ma? – Jest zajęty . Jeśli chcesz przeży ć noc, musisz się zamknąć i pójść ze mną. – Dlaczego mam ci zaufać? – Bo wierzę w czy stość Gry . I w swojego Gracza. A on mnie o to poprosił. Sarah puszcza broń i tak szy bko, że zaskakuje samą siebie, łapie Renzo za jabłko Adama.
– Postaraj się bardziej – rzuca i ściska. Oczy wy łażą mu z orbit, zachodzą łzami. Nie może mówić. Sarah zerka na otwarte drzwi; mogłaby z nim skończy ć i stąd wy jść. Uciec. Ściska mocniej. Mężczy zna wy daje z siebie chry piący jęk, wy puszcza z ręki lufę pistoletu i chwy ta ją za ramię, wbija paznokcie w skórę, wy ciąga przed siebie drugą, zaciśniętą w pięść dłoń i potrząsa dziewczy ną. Sarah nie odpuszcza. Renzo rozwiera palce. Na łóżko wy pada niewielka rzecz. Klucz Ziemi. Luzuje uścisk. Mężczy zna opiera rękę na jej piersi, drugą trzy mając się za szy ję. Charczy . – Kazał… kazał… mi go oddać – mówi, świszcząc. Sarah milczy . Podnosi z pościeli Klucz Ziemi. – Kazał mi go oddać – powtarza Renzo, ocierając oczy ; szy bko dochodzi do siebie, jak przy stało na by łego Gracza – jako gest dobrej woli. Nie chciał cię tutaj przetrzy my wać, ale musiał się zgodzić, by móc zrobić to, po co przy leciał. – Pogadać z Aucapomą jak-jej-tam? – Tak. Wy bacz, ale musimy iść. Tutaj nie jest bezpiecznie… – A by ło? – rzuca sarkasty cznie. – Teraz jest gorzej. Mamy nowe informacje od Szanga. Zobaczy sz. Naprawdę musimy się stąd zabierać. Jago zaprosił na dy mka strażników pilnujący ch twojego pokoju. Miałem ich na chwilę zastąpić i pogapić się na monitory . – Pokazuje jakiś punkt w ścianie, gdzie zapewne ukry ta jest kamera. – Lecimy . Już. Sarah zaciska dłoń na Kluczu Ziemi. Czuje, jak przepły wa przez nią jego energia. Znowu ma ochotę grać. – Czemu mnie po prostu nie zabijecie? – Uwierz, coś mi podpowiada, że powinniśmy . Ale, jak mówiłem, wierzę w swojego Gracza, a on nie chce ci zrobić krzy wdy . – Na razie – prostuje Sarah. – Nie kazał cię zabijać – powtarza Renzo, nie mówiąc ani słowa więcej. Gestem nakazuje dziewczy nie zejść z łóżka i uklepuje poduchy oraz pościel, tak żeby wy glądało, jakby nadal spała. Podaje Cahokiance pistolet i łapie ją za nadgarstek. Zerka na zegarek. – Mamy dziewięćdziesiąt sekund na wy dostanie się z domu. Idziesz? Sarah rzuca mu zimne spojrzenie i ściska rękojeść pistoletu. Klucz Ziemi robi się coraz gorętszy . Z ogrodu dochodzi zapach świeżego powietrza; tak pachnie świat, nadal ży wy , nadal silny . Jak i ona. Ży wa. Silna. – Tak, Renzo. Prowadź.
BAITSAKHAN, MACCABEE ADLAI Granica Peru z Boliwią, Carretera Puno Desaguardero, Desaguardero, Peru
– Lepiej, żeby to by li oni – mówi Baitsakhan. Donghu siedzi za kierownicą; jego fotel dosunięty jest najbliżej, jak się da, żeby chłopak, mierzący pięć stóp i dwa cale, sięgnął pedałów. Jadą od wioski Acory leżącej na północ od Juliaki. Maccabee nawiguje za pomocą kuli. Trzy mają bezpieczny dy stans od samochodu Olmeka. Baitsakhan jest wierny swojemu planowi nieujawniania się z nowo naby tą wiedzą; nie powiedział Nabatejczy kowi, że sztuczną dłonią może chwy cić staroży tny przekaźnik. Zwierzy mu się z tego sekretu, kiedy nadejdzie odpowiednia pora. Odpowiednia i zabójcza. Stanęli w bocznej uliczce i gapią się na zatłoczone, choć skromne przejście graniczne. Jest 7:17. Dojazd zajął im nieco ponad dwie godziny , łącznie z krótkim postojem, konieczny m, aby się pozby ć zwłok, które Maccabee wrzucił na pakę. Przejechali przez jałową, ale emanującą specy ficzny m urokiem ziemię prakty cznie bez słowa, co odpowiada im obu. Są już zmęczeni taką Grą. Bez walki. Bez zabijania. To dlatego Maccabee pomógł wczorajszej nocy tamtej kobiecie. Nie po to, żeby zdjąć mundury z ludzi Tlaloca, ale by nie stracić formy , posmakować krwi na języ ku. Nie ty lko Baitsakhan lubi zabijać. Ale na razie muszą czekać. I patrzeć. I czekać. Nie odpowiada im to. Stąd sprzeczka. – A co? Grozisz mi? – Mówię ty lko, że nie chcę ich zgubić – oznajmia Baitsakhan, opuszczając lornetkę. Obserwują ty lne światła auta Olmeka, zwy czajnej, nierzucającej się w oczy mazdy , której kierowca rozmawia z boliwijskimi strażnikami graniczny mi. – Z ty m cackiem śledziliśmy ludzi z drugiego końca świata. Nikogo nie zgubimy . – Powinniśmy przekroczy ć granicę tuż za nim. O ile to on. Wy gląda inaczej. Czemu przefarbował sobie włosy ? – Może zmęczy ł się czernią? Kto wie. Uspokój się. Jęczy sz jak baba. – Sam żeś jest baba! – Jeszcze nie jesteś mężczy zną, Baitsakhan. – A ty ? Sam ledwie co jesteś. Ile masz lat? Osiemnaście? Dziewiętnaście? Kolejna osoba nie zgaduje. Ma 16. Lubi, gdy się my lą. Ale nie odpowiada. Nie będzie podpuszczał Donghu. – Żartowałem, Baitsakhan. – Nie lubię żartów. – Nie żartuj. – Mówię poważnie.
– Dobra. Już się zamknij, okej? – Okej. Ale ty też. – Z przy jemnością. Obaj milkną. Baitsakhan sięga po smartfona i stuka w ekranik. Do uszu wpy cha słuchawki, buszuje w internecie. Maccabee obserwuje przejście graniczne. Mężczy źni i kobiety przechodzą na peruwiańską stronę w poszukiwaniu pracy . Tury sty ka kwitnie, jest lepiej, niż by ło. Nabatejczy k sądzi, że ludzie, którzy tutaj przy jeżdżają, to z pewnością bogate wagabundy udające się na ostatnią wielką wy prawę, odwiedzające przez końcem wy jątkowe miejsca, jak jezioro Titicaca, aby odhaczy ć je z listy . W pewny m sensie są odpowiednikami Baitsakhana lub jego samego, Graczami grający mi w inną, znacznie bezpieczniejszą grę. Ży cie toczy się dalej. Co ma by ć, to będzie. – Spójrz na to – mówi Baitsakhan, wy ry wając go z zamy ślenia, i podaje smartfona. Maccabee zerka na ekran z obawą, że Donghu znowu chce mu pokazać zdjęcia rozczłonkowany ch ludzi lub zwierząt z poodcinany mi łbami. Baitsakhan potrząsa telefonem, wy ciągając kabel łączący go ze słuchawkami. – No weź go, człowieku. Maccabee stosuje się do polecenia. Z małego ekraniku zerka na niego ciemny mi oczy ma An Liu. Chłopak naciska „play ”. Baitsakhan nachy la się przez całą długość szoferki i prakty cznie opiera głowę na ramieniu towarzy sza, żeby mogli obejrzeć filmik razem. I oglądają. Ty lko raz. – Suczy sy n – klnie Maccabee. Baitsakhan wy kłada się na fotelu kierowcy . – Masz naprawdę fajne zdjęcie w ty ch majtkach. – Kąpielówkach. – Kto takie coś zakłada do pły wania? – Europejczy cy . Baitsakhan, posłuchaj… – Tak, niedobrze się stało. Niedobrze. – I ma prawie 200 milionów odsłon! Ulicą przechodzi nędznie odziany , podzwaniający dzwonkiem mężczy zna z obustronną tablicą ogłoszeniową narzuconą przez głowę; napis głosi: DIOS Y LA MUERTA ESTÁN CERCA. ESTOY A LA ESPERA DE HEREDAR LA TIERRA. Jeden z potulny ch. Jeden z wierny ch. Jeden z głupich. Znika za rogiem, odprowadzany dźwiękiem dzwonka. – My ślisz, że Liu ma rację? – py ta Baitsakhan. – Że zabicie nas powstrzy ma Abaddona? – No. – Oczy wiście, że nie. Szuka jelenia, który wy kona za niego mokrą robotę. Chce wy grać, nie mniej niż ja czy ty – mówi Maccabee, choć nie rozumie, do czego tak naprawdę dąży Szang. – Niezłe posunięcie. – Ano niezłe. Podczas rozmowy Maccabee przegląda komentarze, od który ch bije strach, święte oburzenie, głupota, cy nizm, dewocja lub podejrzliwość. Autorami sporej części są niewątpliwie ludzie
o intelektualny m potencjale owcy . Cały batalion trolli dworuje z każdego postu. Ale żaden z nich nie zauważy ł tego, który rzuca się w oczy Nabatejczy kowi. Nazwa uży tkownika jest oczy wistą wskazówką. Robi zrzut ekranu. – Maccabee, mazda rusza. Nabatejczy k unosi głowę znad zaszy frowanej wiadomości. Potem, kiedy będzie odpoczy wał od polowania, poświęci chwilę, żeby złamać kod. – Jedziemy . I miejmy nadzieję, że strażnicy na ty m zadupiu nie widzieli naszy ch zdjęć. Baitsakhan wrzuca bieg i jedzie do Boliwii. – Już chy ba wiemy , czemu przefarbował włosy . – Tak. Teraz już wiemy . Podjeżdżają do budki strażniczej. Mają szczęście. Nikt nawet nie pofaty gował się, by ich sprawdzić; niemała w ty m zasługa mundurów z czerwony m szponem, które zapewniły im gładki wjazd. Dwaj Gracze są już w Boliwii. Ży cie biegnie swoim torem. Co ma by ć, to będzie.
HILAL IBN ISA AL-SALT Międzynarodowy port lotniczy w Los Angeles, terminal imienia Toma Brady’ego, poczekalnia Star Alliance, Los Angeles, Kalifornia, Stany Zjednoczone
Hilal opuścił kry jówkę Stelli, ukradł auto i pojechał do Kalifornii. Teraz siedzi w pry watny m boksie, ze smartfonem przy klejony m do ucha. Jego poranny samolot do Bangkoku – bliżej celu, zważy wszy na sy tuację na świecie, dostać się nie mógł – startuje za godzinę. Chciałby już by ć na miejscu, ale loty przesuwano i opóźniano, a wy gląda na to, że w całej południowej Kalifornii nie został nawet jeden pry watny odrzutowiec; kto mógł, ten już odleciał i zabunkrował się gdzieś w odległy m miejscu. Śmierć Ea przy niosła mu prawdziwe ukojenie, ale wolałby znaleźć się bliżej Harappanki, bliżej dziewczy nki, bliżej jej śmierci. Niech Stwórcy na to pozwolą. Na śmierć małego dziecka. Modli się, żeby który ś z Graczy znalazł w sobie ty le siły . Bo sam w głębi serca nie jest pewien, czy podołałby temu zadaniu. Do Bangkoku. Jeśli nie zdarzy się nic nieprzewidzianego, będzie tam za 19 godzin i 34 minuty ; potem uda się na zachód. Przed wejściem na pokład musi porozmawiać z Ebenem ibn Mohammedem al-Julanem. Dawno nie gadali. Powinien się jak najszy bciej dowiedzieć o śmierci Ea. O Stelli. O całej reszcie. Dzwoni. Eben odbiera niemal od razu. – Hilal? Czy to ty ? – Tak, Mistrzu. – O ojcowie, gdzie jesteś? Czy wszy stko w porządku? – Los Angeles. I nic mi nie jest. – Spotkałeś na swojej drodze pozostały ch? – Nie. Tamci grają. – A co z… z Niegodziwy m? Hilal mówi szeptem: – Znalazłem go, Mistrzu. Ktoś mi pomógł, ale znalazłem go… Tak. Spotkałem Ea. Rozmawiałem z nim. – Spotkałeś go? – Tak. Jak inaczej miałby m się z nim skonfrontować? – Ale jak… Hilal przery wa Ebenowi i zalewa go strumieniem słów, opowiadając o spotkaniu ze Stellą, jej związku z Ea, ży wionej do niego nienawiści i pomocy , jakiej mu udzieliła. Mówi mu o wszy stkim. Kończy swoją relację następujący mi słowami: – Ludzkość zostanie wy zwolona od zła po wsze czasy . – Mam do ciebie setki py tań, Hilalu. Ty siące. Szczególnie na temat Stelli i jej armii. – Nie ty jeden. Ma się ze mną skontaktować przy najbliższej okazji. – Jak my ślisz, co robi?
– Nieustannie się nad ty m zastanawiam, Mistrzu. Zgaduję, że to ona i jej ludzie stoją za zniszczeniem Stonehenge. Nie przepada za Stwórcami, a jeszcze bardziej za Endgame. Jak sądzę, próbuje je zatrzy mać. Ty le że po swojemu. – Chcę ją poznać – mówi Eben nieco drżący m głosem. – I poznasz. – Hilalu, leć do domu. Endgame jest tak inne od tego, czego się spodziewaliśmy . Przy leć tutaj, przegrupujemy się, szczególnie że musimy zabezpieczy ć uroborosa, w który m ukry ta jest esencja Ea. Schować go w Arce. Błagam cię. – Nie. Zatrzy mam go. Ze mną jest bezpieczny . – Ty lko dopóki ży jesz, Hilalu! Przepraszam cię, ale powinieneś przy lecieć do domu i zwrócić uroborosa, aby śmy mogli go strzec. I nawet jeśli po Endgame nasz lud zniknie z powierzchni Ziemi, Ea zostanie pogrzebany pod gruzami naszego królestwa i zapomniany na zawsze! Hilal zerka przez ramię. Stojący w odległości czterech metrów mężczy zna w eleganckim garniturze ewidentnie się na niego gapi. Gracz zrezy gnował z noszenia bandaży , postanawiając pokazać swoją szpetotę światu. Facet peszy się, zauważając spojrzenie okaleczonego chłopaka. Zwy czajny przechodzień poszukujący sensacji. Aksum nauczy ł się, że potworna twarz przy ciąga uwagę, lecz również odstrasza prakty cznie każdego, kto na nią spojrzy . – Zgoda, Mistrzu. Przy lecę. – Dobrze. – Kiedy nadejdzie pora. – Co masz na my śli? – Muszę konty nuować Grę. Albo żeby ją zatrzy mać, z pomocą inny ch Graczy , Stelli lub i ich, i jej, albo zwy cięży ć. Do tej pory będę miał Ea przy sobie. Tak musi by ć, Mistrzu. Proszę, postaraj się zrozumieć – mówi głosem pewny m, przekonujący m. – Istotnie, czas nie czeka na nikogo, ale przemy śl to jeszcze i przy leć do Aksum tak prędko, jak dasz radę. Kobry muszą powrócić do Arki, Hilalu. Muszą. – Tak, Mistrzu. Ale ty mczasem muszę odnaleźć Klucz Niebios – odpowiada, a po chwili dodaje: – I znaleźć siłę, aby zabić małą dziewczy nkę.
Ciemna młoda sosna z jądra ziemi się rodzi. Złożyłem jej ofiarę. Biała muszla, turkusowa, piękny uchowiec, piękny gagat, piękne złoto głupców, piękny niebieski pył, pyłek trzciny, piękny pyłek, złożyłem ci ofiarę. W tym dniu stałem się twym dzieckiem. Czuwaj nade mnąxv . Osłaniaj mnie dłonią Pilnuj mnie, przemawiaj w mej obronie. Tak jak ja przemawiam za ciebie, ty przemawiaj za mnie. Jak przemówisz za mnie, jak przemówię za ciebie.
AISLING KOPP, DZIADUNIO KOPP, GREG JORDAN, BRIDGET MCCLOSKEY, GRIFFIN MARRS Niedaleko pierwszego harappańskiego posterunku, okolice Doliny Ży cia Wiecznego, Sikkim, Indie
Dotarli do Himalajów. Marrs miał rację: jest tutaj szlak. Niedawno, co można stwierdzić po śladach stóp, szła tędy liczna grupa. A teraz idą nim oni. Nie rozmawiali od stacji Sakky ong Hill i rzeki Teesty . Nie padło nawet jedno słowo. Co nie znaczy , że by ło cicho. Towarzy szy ło im nieustanne staccato kroków, chrobot skrzy ni biegów, zdy szane oddechy , miarowe uderzenia kropli deszczu o kaski, liście, kamienie i drzewa. Aisling może śmiało powiedzieć, że nigdy nie by ła w podobny m miejscu. Przy Himalajach Alpy wy dają się zaledwie pagórkami. Prakty cznie wszy stko, co ją otacza – rozległe góry , stromizna ich zboczy , skala dolin i strzelistość szczy tów – zdaje się ogromne. Mogłaby tu zostać. Mogłaby się zatracić. Mogłaby by ć szczęśliwa. Gdy by nie Endgame. Mogłaby zostać. Gdy by nie dziewczy nka. Dziewczy nka, którą musi zabić. Robi się nerwowa. Czy pociągnie za spust karabinu? Pistoletu? Może sięgnie po miecz? Albo udusi ją goły mi rękoma? Przy pomina sobie, co powiedziała McCloskey – że jest skłonna poświęcić każdego, w ty m i siebie, jeśli miałoby to powstrzy mać Zdarzenie – ale teraz ogarnia ją zwątpienie. Łatwiej przyszłoby mi samobójstwo. Ale dziecko… Czy będę w stanie to zrobić? Wie, że na gruncie zwątpienia wy rasta klęska, odsuwa więc te my śli od siebie i skupia się na czekający m zadaniu. Dziadunio śpieszy kawałek za nią, pomimo lat na karku bez problemu trzy mając tempo. Jordan i McCloskey również nie zostają daleko w ty le, choć marsz daje im w kość. Marrs, jak widzi Aisling na swoim wy świetlaczu, chy ba nieco sobie odpuścił. Ale i ona nie daje z siebie wszy stkiego, choć mogłaby tak iść i iść bez przerwy jeszcze przez dobry ch parę godzin. Z komunikatora dochodzi ostrzegawcze buczenie. Dwie czerwone kropki, które Marrs oznaczy ł jako możliwe miny -pułapki, jarzą się jasno na mapce. Zatrzy muje się. Unosi zaciśniętą pięść. Pozostali również stają. – Marrs, sły szy sz mnie? – Jasne, wieża – odpowiada; jest kilkaset stóp za nimi. Aisling przy klękuje na jedno kolano. – Jak tam dron? – Jak to dron. Gotowy na wszy stko. Fajnie by by ło, gdy by śmy nawiązali kontakt wzrokowy i przekonali się, jaki sprzęt mamy przeciwko sobie, ale pogoda nie dopisuje. Odbiór. – Będzie dobrze. Ty lko utrzy muj go w powietrzu. Odbiór.
– Sprawdzę te pułapki – oznajmia Jordan. Aisling zatrzy muje go ruchem dłoni. – Nie. Ja to zrobię. To moja misja. Poza ty m kiedy ostatnio rozbrajałeś fugasa? – 2010 rok. Faludża – odpowiada agent, uśmiechając się półgębkiem. – No widzisz. Zajmę się ty m. A jeśli są dwie, rozbroję jedną, a drugą zdetonuję. Trzy majcie się planu i nie ruszajcie aż do eksplozji. Są profesjonalistami, nie musi im przy pominać, jaki jest plan. Jordan i McCloskey idą z prawej, Aisling i Dziadunio z lewej. Marrs – jako snajper – zapewnia wsparcie ogniowe; trzy ma też w pogotowiu drona. Każda para odpowiedzialna jest za swoją stronę. Kiedy uznają, że flanki są czy ste, przejdą na środek, gdzie, najpewniej, znajduje się stanowisko z granatnikiem lub karabinem snajperskim bądź maszy nowy m (albo ty m i ty m). – Gotowi? Gotowi. – Idziemy . Jordan i McCloskey podążają ścieżką prowadzącą na północny zachód. Znikają za zasłoną lasu. Aisling i Dziadunio maszerują po przeciwnej stronie. Po pięćdziesięciu krokach dziewczy na mówi: – Marrs, kiedy nawiążemy kontakt, przy śpiesz i idź pierwszy m wolny m szlakiem, jaki znajdziesz, ale pilnuj się i nie wy chy laj. – Zrozumiałem. Kolejny ch dwadzieścia kroków. Aisling wy cisza komunikator. Idący po jej lewej Dziadunio robi to samo. – I jak mi idzie dowodzenie? – py ta. Dziadek nie patrzy na nią, ale rozgląda się wokół. – Dam ci znać, jeśli przeży jemy kolejne dziesięć minut. – Ha. Brzmi fair – odpowiada Aisling i na powrót pogłaśnia komunikator. Zielone kropki na wy świetlaczu – czy li Harappanie; oddział Aisling oznaczony jest purpurą – fruwają przed jej prawy m okiem. Celtka zastanawia się, kim są. Trenerami, by ły mi Graczami, żołnierzami? Są młodzi czy starzy ? Czy również miotają nimi nerwy , kiedy tak siedzą i czekają na to, co ma nadejść? Nie inaczej. Przecież są ludźmi. Żaden trening nie wy ruguje strachu. Macha do Dziadunia ręką, pokazując, że idzie się zająć pułapkami. Ty mczasem mżawkę zastąpił siąpiący mocniej deszcz. Krople ściekają z lufy karabinu. Czuje nagły , choć krótkotrwały chłód zakradający się pod materiał rękawiczek. Ale znajduje ścieżkę. Droga biegnie przez chwilę prosto, po czy m skręca na lewo i znika za wzniesieniem. Zielone kropki są po jego drugiej stronie, niecałe 150 stóp dalej. Zarzuca karabin na ramię i rusza naprzód, z nosem przy ścieżce, wy patrując czegoś niepasującego do reszty . Serce łomocze jej w piersi. Nie zauważa niczego podejrzanego. Ani dołka, ani ży łki, ani sterty liści, ani usy panej z piasku kupki. Gdzie one są? Podchodzi bliżej. Nic. Deszcz skapuje z daszka jej kasku. Pieprzony deszcz. Ty lko błoto i mgła. Czekajcie. Coś jest. Stopę od niej. Tak blisko. Krople, już tak duże, że widać je goły m okiem, rozcina na pół niewidzialna linka. Aisling klęka. Ma ją. Tak.
Dzięki Bogu za deszcz, my śli, ganiąc się za swoje wcześniejsze złorzeczenie. Gdy by nie padało, nie zobaczy łaby tej ży łki. Linka przy wiązana jest do pnia po lewej i leci na prawo, gdzie do przy kry tego liśćmi materiału wy buchowego C4 domontowano prostą zawleczkę. Szuka na ziemi gałązki i nie namy ślając się długo, napręża linkę jedną ręką, podczas gdy drugą blokuje zawleczkę kawałkiem drewna. Przecina ży łkę. Nic się nie dzieje. Idzie, pochy lona, 12 stóp naprzód. Na wy świetlaczu widzi purpurowe kropki oznaczające jej ludzi; zatrzy mali się, czekają na sy gnał. Aisling stąpa ostrożnie, wy patrując kolejnej pułapki. Idzie jej łatwiej, bo teraz już wie, czego szuka. I znajduje. Przechodzi nad linką, klęka i sięga do kieszeni po szpulkę własnej ży łki. Łapie za wolny koniec i zawiązuje mocny węzeł ratowniczy na lince. Robi jeszcze jedną pętlę, przepuszcza ją przez szpulkę i zaciska na mały m palcu. Rozwija dwie stopy linki – to gładki, jednowłóknowy , pokry ty teflonem materiał – i kładzie na ziemi. Następnie dociska kamieniem wielkości pięści i delikatnie testuje. Będzie się trzy mać, póki ktoś porządnie nie szarpnie; wtedy ładunek zostanie zdetonowany . Idzie dziesięć kroków dalej ku skrajowi lasu, gdzie spory , obrośnięty mchem i porostami głaz blokuje przejście. Opiera się o niego plecami i kuca. Patrzy na wy świetlacz. Dziadunio jest w lesie, 126 stóp od niej. Jordan i McCloskey – 230 stóp za nią. Zielone kropki nie zmieniły pozy cji. Czekają. – Odpalam na pięć. Potwierdźcie jedny m kliknięciem. Cztery oddzielne kliknięcia, każde od jednego członka jej oddziału. Pochy la głowę. – Jeden. Dwa. Trzy . Cztery . Pięć. Szarpie mocno za ży łkę, czuje, jak szpulka wy pada spod kamienia, linka napina się dosłownie na ułamek sekundy i wtedy … Eksplozja nie jest zby t duża, ale las pobrzmiewa pieśnią szrapnela. Sły szy brzęki i szczęki, kiedy łoży ska, gwoździe, śruby i kawałki metalu szatkują drzewa. Odłamki kory , strzępki liści, pocięte gałęzie spadają kaskadą na ziemię. Eksplozja trwa ledwie sekundę i znowu zapada cisza. Aisling wstaje i sprawdza mapkę na swoim monoklu. Dwie zielone kropki ruszy ły , pędzą w jej stronę, każda z innej strony . Dziewczy na kładzie brüggera & thometa i karabin SCAR na ziemi, po czy m sięga po swój miecz. – Marrs, kieruj się do mnie. Pozostali flankami. Potwierdźcie. Cztery kliknięcia. Purpurowe kropki ruszy ły . Dwie zielone są coraz bliżej. Dzieli ich ty lko 65 stóp. Obie dłonie zacisnęła na rękojeści falcaty . Czeka. Patrzy na ścieżkę, którą szła. Sły szy , jak przedzierają się przez wzniesienie, zielone punkciki są prakty cznie nad nią; unosi monokl, żeby jej nie przeszkadzał. Przy kuca, opuszcza miecz, którego czubek doty ka teraz ziemi. Czeka. Zza głazu wy biega mężczy zna z kałasznikowem na ramieniu, lufę karabinu skierował gdzieś nad jej głowę. Dziewczy na staje jedny m pły nny m ruchem, wy chy la się do przodu i wbija miecz pomiędzy nogi strażnika. Kałasznikow wy pluwa z siebie charaktery sty cznie brzmiącą serię, kule lecą gdzieś hen nad ramieniem Aisling. Na twarzy mężczy zny maluje się przerażenie, kiedy napastniczka
zatacza mieczem ogromny łuk i tnie go w pachwinę, odkrawając lewą nogę od biodra. Potem wy mierza mu cios łokciem w pierś i rzuca go na głaz. Strażnik upuszcza karabin; jest w głębokim szoku. Dziewczy na odskakuje na bok na ścieżkę, a wtedy zza głazu wy biega trzy dziestokilkuletnia kobieta ze strzelbą. Pociąga za spust, lecz w ty m momencie Celtka tnie lufę jej broni. Śrut orze ziemię u ich stóp i żłobi setkę mały ch kraterów. Strzelba jest bezuży teczna. Kobieta wy rzuca broń i zamachuje się na Aisling nożem, który wy ciągnęła bezszelestnie z rękawa kurtki; celuje w gardło. Dziewczy na robi unik – ostrze świszczy jej przed twarzą – rzuca się naprzód z mieczem i wbija go przeciwniczce w mostek; klinga przechodzi prosto przez jej serce. Aisling zapiera się stopą o biodro kobiety , odpy cha się i wy ciąga miecz z ciała. Harappanka pada na ziemię i zasty ga w bezruchu. Dziewczy na ponownie ustawia monokl. Kropki się poruszają, cztery pozostałe zielone punkciki idą w grupie. Po 4,6 sekundy sły szy wy strzały z karabinu – charaktery sty czny , jakby pełznący przez powietrze dźwięk SCAR-a, szczebiot paru kałasznikowów, trzy serie oddane z karabinu maszy nowego M60. Rozpoznaje głos każdej z broni, jej charakter, jej rolę. Kanonada trwa 17 sekund. Swoisty m crescendo jest beztroskie łupnięcie granatnika Jordana, po który m następuje eksplozja. I nic. Purpurowe kropki ruszają. Zielone, który ch intensy wny kolor blaknie, zamarły . Szept deszczu, szum łagodnej bry zy i jej własny oddech okalają ciszę. Serce rwie się do galopu. – Aisling, czy sto, proszę o raport, odbiór. – Jordan, czy sto. – McCloskey , czy sto. – Dziadunio, czy sto. – Już prawie – mówi Marrs, porzucając żargon. Zajęli posterunek. Aisling wy ciera twarz. Dostrzega krew na rękawiczce. Ale nie swoją. Nadchodzi Marrs. – Jezu – mówi, przy glądając się rzezi, jaką urządziła Aisling. Jej oczy skrzą obłędem. Jej twarz płonie, pulsuje, czerwienieje. Chowa miecz. Podnosi dwa pistolety . – Idziemy , Marrs. To dopiero początek.
SARAH ALOPAY, JAGO TLALOC, RENZO, MACCABEE ADLAI, BAITSAKHAN Camino Antigua a La Paz, na zachód od ośrodka Tiwanaku, Boliwia
Poranek nie by ł dla Sarah ani łatwy , ani krótki. Pod eskortą Renzo udało jej się uciec z części mieszkalnej rezy dencji, dostać się do kuchni, potem wąskim kory tarzem do magazy nu mieszczącego się w zboczu wzgórza i przejść do pomieszczeń dostawczy ch za murami posiadłości. Strażnik, który zwy kle patrolował ten teren, siedział przy garbiony , oparty o ścianę, nieświadomy tego, co się dzieje. – Musiałem go uśpić – wy tłumaczy ł Renzo. Zabrał Sarah do mazdy hatchback, otworzy ł ty lne drzwi od strony pasażera. Siedzenia by ły złożone, pod nimi mieścił się szmuglerski schowek. Nieduży . – Jest jak 307? – py ta dziewczy na. – Chciałby m. Auto nadaje się ty lko do przemy tu. – Ale co, żadnej broni? Noktowizji? – Nic z ty ch rzecz. A teraz proszę, wsiądź. Sarah się waha. Mogłaby mu z łatwością uciec, zwinąć samochód i spróbować się dostać na zewnątrz, ale przy pomina sobie o niedużej najemnej armii, którą Tlalocowie trzy mają przed posiadłością. Nie ma mowy , żeby im zwiała, nie ty m samochodem. Poza ty m chce usły szeć osobiście, co Jago ma jej do powiedzenia. Dziewczy na wrzuca swoją torbę do schowka, siada na niej, kuli się i przy ciska do piersi Klucz Ziemi. Renzo pokazuje wy stającą przy jej głowie rurkę, która prowadzi do zbiornika z zimną wodą, po czy m zamy ka skry tkę, siada za kierownicą i rusza. Szy bko. Jazda by ła tak nieprzy jemna, że Sarah nabrała przekonania, iż Renzo specjalnie najeżdżał na dziury i wy boje, aby ją ukarać. Dokuczy ć. Rozdrażnić. Dopiec. I udało mu się. Dwie i pół godziny w ciasny m schowku by ły wy czerpujące. Sarah czuła ulgę, że nie unikała ciężkiego treningu. Któregoś razu zamknięto ją w trumnie na 62,77 godziny . Kiedy indziej przetrwała trzy bite dni w igloo, gdzie nie mogła ani wstać, ani się położy ć, przeczekując wy jątkowo złośliwą burzę śnieżną, a potem musiała się przekopać przez pięć stóp śniegu. Przy wiązano ją też do przy śrubowanego do podłogi krzesła i zostawiono samą, z jedzeniem i piciem postawiony m na stole oddalony m zaledwie o stopę, a co 0,8 sekundy rozlegał się wy soki pisk świdrujący jej głowę. Zdołała się wy swobodzić po 14,56 godziny . Podczas jazdy samochodem, tak jak podczas szkolenia, my ślała o ty m, co wewnątrz, a nie na zewnątrz. Wy obrażała sobie pola pszenicy ozimej, przy pominała ten przy jemny ból nóg po
długim biegu i zabawy z Tate’em, kiedy jako dzieci mieli domek na drzewie nad rzeką Niobrarą. Ale auto co rusz podskakiwało, nogi zaczęły jej drętwieć, przestała czuć własne stopy , a kark stał się kawałem powy ginanego drewna. Znowu my ślała o próbie, którą przeszła, leżąc w trumnie, o bracie – martwy m – i o Christopherze – martwy m. A kiedy wróciła do ty ch wspomnień, przeraziła się, że się złamie, że znów pogrąży się w obłędzie, który m została zainfekowana, kiedy dotknęła Klucza Ziemi. Dręczona czarny mi my ślami, przy pomniała sobie o gumowej rurce i pociągnęła ły k zimnej wody . Piła i piła, aż żołądek zawiązał się jej na supeł i poczuła parcie na pęcherz; dy skomfort i ból trzy mają szaleństwo na wodzy . Stawali ty lko trzy krotnie. Po raz pierwszy , jak zgadła Sarah, aby się poddać kontroli na posterunku u stóp wzgórza. Drugi, żeby zabrać Jago, co poznała po ty m, jak zarzuciło autem. Trzeci postój, przed jakimiś czterdziestoma minutami, by ł najdłuższy . I choć jej ciasny i ciemny schowek jest dźwiękoszczelny , nie ma wątpliwości, że przejeżdżają przez boliwijską granicę. I stają po raz czwarty . Czuje, jak samochód unosi się lekko, kiedy wy chodzą z niego i pasażer, i kierowca. Sły szy kliknięcie zamka szmuglerskiej skry tki. Otwierają się drzwiczki. Światło dnia siecze jej oczy niczy m ostrze noża. Zasłania twarz przedramieniem. Siada i mruga. Rozprostowuje kark, echo trzeszczący ch kręgów huczy jej pod czaszką. Ktoś staje przed nią. – Pomożesz mi wstać? Nie mogę się ruszy ć – mówi. Opuszcza rękę i trzepocze powiekami, próbując przy zwy czaić oczy do światła. Postać nachy la się nad nią i mówi: – Si, oczy wiście. Jago Tlaloc. Szczupły , silny . Na jego twarz pada cień kaptura osłaniającego od porannego chłodu. Sarah ociera kącik ust i chowa Klucz Ziemi do kieszeni. Olmek łapie ją za uda tuż nad kolanami i stawia stopy dziewczy ny na piachu obok auta. Nigdzie ani śladu Renzo. Jago klęka i zaczy na masować jej lewą ły dkę. – Przepraszam za… Światło jest nieco mniej intensy wne. Rozpoznaje jego ry sy . Bliznę. Oczy . Ostro ociosany podbródek. Uderza go w policzek tak mocno, aż głowa Jago odskakuje na bok. Ale nawet wtedy chłopak nie przestaje masować jej bolący ch mięśni. Odwraca się i posy ła dziewczy nie swój diamentowy uśmiech. – Chcesz zrobić to raz jeszcze? – Tak. Bije go mocniej, ty m razem z prostej, od siły uderzenia aż spada mu kaptur. Nie przestaje jednak masować, jest skupiony , uważny , jakby jego ciało i głowa nie by ły ze sobą połączone. Na ustach pojawia się kropla krwi. Ignoruje to. Intensy wnie patrzy na Sarah. – Jeszcze raz? Dziewczy na wzdy cha. – Nie… może później. Chry ste, Jago. Coś ty zrobił z włosami? – Podobają ci się? Uży ł ty le blond farby , że jego głowa jest prakty cznie bielutka. – Są okropne. – Musiałem. Jak nogi? – Dalej zdrętwiałe jak cholera… Feo… Czemu pozwoliłeś im mnie zamknąć? – py ta łagodnie, choć chciałaby się trochę powściekać. – Nigdy nie przy prowadziłby m cię do swojego domu, gdy by m choć podejrzewał, że moi rodzice planują coś takiego. Zwłaszcza że czułaś się… źle. Sarah nie odpowiada. Zdaje sobie sprawę, że pod pewny mi względami odosobnienie dobrze jej
zrobiło. Mogła chociaż przez jakiś czas nie my śleć o swoim poczuciu winy . Jago ma ochotę zapy tać, jak się czuje, ale rezy gnuje. Przy gląda się jej kolanom, kostkom, stopom. Łapie za drugą ły dkę. Sarah rozprostowuje palce. Olmek uznaje, że lepiej się zająć ty m, co ich czeka, a sprawy osobiste odłoży ć na później. – Mają nas. Każdego z Graczy . Świat nas zobaczy ł. – Co? Jak? – py ta ostro. – An Liu nakręcił filmik, pokazał nasze zdjęcia. Obejrzały je miliony . Setki milionów. Powiedział, że jeśli lud Ziemi zabije ośmiu pozostały ch przy ży ciu Graczy , łącznie z nim, Abaddon zniknie. – Nie. – Si. – Uwierzy li mu? – Niektórzy . – Twoje włosy … to kamuflaż? – Niezby t dobry . Nie ukry ję tej blizny – mówi, naciągając kaptur na głowę. Sarah wy chy la się z auta i rozgląda na boki. Otacza ich jałowe pustkowie. – Chy ba nic nam nie grozi. Niczego tutaj nie ma. – Sama wiesz, że nigdzie nie jesteśmy bezpieczni. Nadal masuje jej nogi. Dobrze jest czuć jego ręce. – Zetnę włosy – mówi Sarah. – Kiedy ty lko nadarzy się okazja. – Bueno. – I przefarbuję na czarno. Założę kolorowe soczewki. – Bueno. Kładzie dłonie na jego policzkach. – Jago… chciałam… chciałam cię zabić. Gdy by ś to ty po mnie przy szedł, zabiłaby m cię, nie kłopocząc się zadawaniem py tań. Chłopak wie, że mówi prawdę, sły szy to w jej głosie. Ale sły szy też wsty d. Strach i wsty d, bo sama doskonale wie, do czego jest zdolna. – Domy ślałem się. Dlatego posłałem do ciebie Renzo. Uznałem, że z nim chociaż pogadasz, nawet jeśli ty lko po to, aby mnie dorwać. – Prze… przepraszam. – Co? To ja przepraszam, Sarah. To się nigdy nie powtórzy . Nigdy . Milknie. Chciałby powiedzieć coś jeszcze, ale trudno mu znaleźć odpowiednie słowa. My śli o ich pogoni za Kluczem Ziemi, o Sarah rozdartej pomiędzy nim a Christopherem. O ty m, jak stała w rozkroku pomiędzy swoim dawny m ży ciem a ży ciem Gracza. My śli o jej przodkach, o Cahokianach walczący ch ze Stwórcami, walczący ch o niepodległość, o ży cie, o normalność. By li, w pewny m sensie, silniejsi niż inne ludy . Tak jak Sarah. Może ten dualizm, który w niej ujrzał, a którego ona tak się boi, nie jest wcale słabością. Może to coś, do czego i on powinien dąży ć. – Postaram się zmienić na lepsze – ty lko ty le udaje mu się powiedzieć. – Nadal mogę cię zabić – zapewnia z uśmiechem Sarah. – Nie wątpię. – Już mi lepiej. Kurde, ale mi się chce siku. Jago pomaga jej się podnieść. Sarah idzie na ty ł auta, rozpina spodnie i kuca, opierając się o zderzak. Chłopak czeka z pięściami schowany mi w kieszeniach bluzy . Patrzy na drogę, na końcu której majaczy ich cel. Widzi jadącego ku nim pick-upa, ale nie zwraca na niego uwagi. My śli o Anie, o ich kamuflażu, o Kluczu Ziemi, o Grze.
Ale przede wszy stkim o Sarah Alopay . – Dlaczego pozwoliłeś im mnie zamknąć? – woła Sarah zza samochodu. Pick-up jest już blisko. Jago stoi nieruchomo, pogrążony w my ślach. Kiedy samochód ich mija, odwraca głowę, ale widzi ty lko chmurę kurzu i piach. Sarah wstaje. Auta już nie ma. Dziewczy na podskakuje leciutko i naciąga spodnie. – Musiałem – odpowiada Jago. – Gdy by m się spierał, zabiliby cię. Dziewczy na staje tuż przy nim. Kładzie ręce na jego biodrach, łapie za wy stającą kość miednicy , czuje delikatne mięśnie prowadzące ku brzuchowi. – To znaczy , że Guitarrero i jego żołnierze podążą za nami? – Bez wątpienia. – No to lećmy , Feo. Nachy la się i składa pocałunek na jego ustach. Prawdziwy . Mocny i mokry . Ściska go za biodra. Jago, nie wy jmując rąk z kieszeni, kładzie je na brzuchu Sarah, tuż poniżej piersi. Nigdy nie pragnął nikogo bardziej. Nigdy nie pragnęła nikogo bardziej. Ale nie czas na to. Ich twarze są zaledwie cale od siebie. Mogą się posmakować. Czują bijący od swoich ciał żar. Oboje są szczęśliwi. Znowu mają siebie. Tak bardzo, bardzo szczęśliwi. Jago stara się poskromić szalejące libido. Mówi: – Po to tutaj jesteśmy . Żeby grać. – Kiwnąwszy podbródkiem, pokazuje na czerwonawy hory zont. – Musimy zawieźć tam Klucz Ziemi, uży ć go i wy pieprzać z Amery ki Południowej. – A co tam znajdziemy ? – Odpowiedzi, Sarah Alopay . Odpowiedzi. Kilka minut wcześniej, wewnątrz pick-upa. Mazda pojawia się w zasięgu wzroku, stoi na poboczu drogi, nieopodal andy jskiego posterunku. – Tam są – oznajmia Maccabee. W oddali majaczą dwie postacie, jedna przy aucie, druga, jakby skulona, za samochodem. Nigdzie nie widać pulchnego ty pka. – Cahokianka jest z nimi! – Baitsakhan dociska pedał gazu; zjeżdżający ze wzniesienia pick-up przy śpiesza ze 109 kilometrów na godzinę do 131. – Rozjedźmy ich. – Zwariowałeś, Baits? Możemy zginąć. – Mamy pasy . Poduszki powietrzne. 141 kilometrów na godzinę. Olmek i Cahokianka są 865 metrów od nich. 22 sekundy . – Zjedź na drogę, Baits! Nie rób tego. – Czemu? – py ta chłopak, mocniej ściskając kierownicę. – Bo przy jechali tu z jakiegoś powodu! Mają zamiar zrobić coś z Kluczem Ziemi i musimy się przekonać co! – Kogo to obchodzi? 478 metrów, 12,14 sekundy . – Zjedź, powiedziałem! Zniszczy sz Klucz Ziemi. – A gdzie tam. Jest niezniszczalny . – Ale my nie!
70 metrów. Mniej niż dwie sekundy . – No to lecimy ! Maccabee w ostatniej chwili sięga przez szoferkę, łapie za kierownicę, szarpie nią i skręca na lewo. Pick-up przejeżdża z ry kiem obok pary Graczy ; ty łem auta zarzuca, kiedy koła z powrotem wskakują na środek uklepanej drogi. Jago i Sarah są pogrążeni w rozmowie i ledwie zauważają pędzący pojazd. A już na pewno nie zobaczy li, kto siedzi w środku. Maccabee i Baitsakhan jadą w stronę miasta. Donghu uderza ze złości pięścią w tablicę rozdzielczą. Kilkakrotnie. Jago i Sarah siedzą ramię w ramię na masce mazdy . Renzo jest po drugiej stronie drogi, u dozorcy , któremu oferuje łapówkę, aby dzisiejszego poranka zamknął miejscową atrakcję tury sty czną, staroży tne Tiwanaku. Oglądają materiał Ana na telefonie i dziewczy na prędko, niemal insty nktownie, zauważa komentarz czy zszukaszkepleradwadzieściadwab. – Rozumiesz coś z tego? – py ta Jago. – Nie, ale spróbuję to rozgry źć. Gracz, który to zamieścił, pozostawił tu i tam parę podpowiedzi. – Pokazuje na fragmenty zupełnie niezrozumiałego dla Jago tekstu. – Chy ba uda mi się złamać ten kod w try miga. – To dajesz. Z pewnością jesteś w ty m lepsza ode mnie. Podaje jej notes i coś do pisania. Sarah od razu zapisuje ciągi liczb. Jest ich dwanaście, tak jak 12 Graczy . Jago je rozpoznaje, ty le sam odszy frował. Ale nie ma pojęcia, co z nimi zrobić. Na szczęście ona ma. Bierze do ręki telefon, w pasku przeglądarki wpisuje adres chronionej hasłem strony i odnajduje na niej to, czego szukała: – Mam tu specjalny program, ale i tak nie uda mi się złamać tego szy fru, jeśli nie znajdę – wklepuje kolejne cy fry – kluczowej frazy . W jedny m z pól wpisuje ciąg liczb, w drugim bełkot Hilala, ale wy nikiem jest ty lko jeszcze większy bełkot. Czy ta post jeszcze raz i jeszcze raz, i jeszcze raz. Gry zie skuwkę długopisu. Jago przy patruje się, jak jej języ k wodzi po plastiku. Znalazłby lepszy sposób zagospodarowania tego czasu niż Gra. Oj tak. Sarah pstry ka palcami, ściska telefon, zmienia swoją kluczową frazę i – presto! – wy świetla się zrozumiały komunikat. Nachy lają się nad ekranikiem i czy tają, co Hilal napisał o Kluczu Niebios. O Małej Alice. – Hijo de puta. My ślisz, że ma rację? Że Klucz Ziemi to… osoba? Dziecko? – Albo to, albo al-Salt ma jakąś wy jątkową kosę z Choprą. Przy jmijmy jednak, że to fakty cznie prawda. Jeśli nie my li się co do tego, że dziewczy nka jest Kluczem Niebios, czy zabicie jej fakty cznie zatrzy ma Endgame? – Istnieje ty lko jeden sposób, żeby się przekonać. – Tak. Ty lko jeden. Zapada milczenie. Z niskiego murowanego domu wy łania się Renzo i idzie w ich stronę szy bkim krokiem; ma do przejścia jedy nie pół kilometra. – Jago, co my tu właściwie robimy ? – py ta Sarah. Olmek opowiada jej o swojej rozmowie z Aucapomą Huay na, o ty m, czego dowiedział się o Kluczu Niebios, i jak mają określić jego lokalizację z prawdopodobieństwem większy m niż jakiś tam zakodowany komentarz jednego z Graczy na YouTubie. Nie zająkuje się jednak ani słowem o Cahokianach (nie pora teraz na roztrząsanie historii jej ludu) i rozkazie zabicia Sarah, jaki otrzy mał (bo i tak tego nie zrobi).
Kiedy kończy , dziewczy na znowu zabiera głos: – Czy li zabieramy Klucz Ziemi do tej bramy … – I sprawdzamy , czy al-Salt mówi prawdę o lokalizacji Klucza Niebios. – Bingo. – Sarah pokazuje na drugą stronę ulicy . – Idzie Renzo. – Tanio nie by ło – mówi – ale mamy to miejsce dla siebie na następne dwie godziny . Sarah i Jago ześlizgują się z maski mazdy . Nie dzielą się z Renzo ty m, czego się przed chwilą dowiedzieli. Indie są po drugiej stronie globu, a przed nimi zadanie do wy konania. Pakują się do auta. Jadą na wschód. Poranne słońce pada na ich twarze. Sarah obserwuje sępa zataczającego kręgi na północny m niebie. Kilka minut później zajeżdżają na parking przy bary kadzie. Za nią znajdują się ruiny zbudowanego jeszcze przed Inkami, niegdy ś wspaniałego miasta-państwa Tiwanaku. Przez chwilę siedzą w aucie i patrzą na równinę. – Czy ty lko mnie zrobiło się dziwnie? – py ta Renzo. – Nie – odpowiadają równocześnie jego towarzy sze. – To dobrze.
AN LIU Dziupla ludu Szang, bezimienna uliczka odchodząca od Ahiripukur Second Lane, Bally gunge, Kalkuta, Indie
Czy aby na pewno? Czy mrugMRUGdygot czy MRUGMRUG to fakty cznie działa? An pochy la się i maca naszy jnik, miętosząc go kciukiem i palcem wskazujący m. Tiki ustają. Mruży oczy . Czy na pewno? Siedzi samotnie w niskim pomieszczeniu, jedy ny m źródłem światła są ustawione obok siebie jaśniejące ekrany . Klawiaturę położy ł na kolanach, manipulator kulkowy na podłokietniku. O biurko oparł miecz stry ja Chiy oko. Z ty łu, na obudowie monitora nabazgrał czarny m niezmy walny m mazakiem liczbę „13”. Ciemny pokój, on, materiały wy buchowe i wirtualny świat w zasięgu ręki. Nieważne, gdzie akurat jest, taki układ uważa za najbardziej komfortowy , czuje się swobodnie, jest niemal szczęśliwy . Kiedy nareszcie w wy niku Zdarzenia ludzkość cofnie się do średniowiecza, ogarnie go smutek. Pozostali Gracze martwią się o rodziny , o swój lud. Boleją nad usy chający m gatunkiem. Anowi najbardziej szkoda internetu. Trze włosy Chiy oko kciukiem i palcem wskazujący m. Tak. Działa. Gdy ty lko dotarł do swojego nowego centrum operacy jnego, zamknął się na cztery spusty i ustawił sy stemy bezpieczeństwa. Uzbroił się w katanę Takedy , na ramię zarzucił pas z granatami, załadował też pistolet SIG226 i akty wował mechanizm autodestrukcji. Sprawdził swoje pojazdy , ugotował miskę ry żu i napił się coli. Od razu zaczął szukać tamty ch. Podaje swój pin: 30700. Dwie kropki – Olmek, z który m by ła Cahokianka, i ta druga, prawdopodobnie Nabatejczy k – nadal tkwiły w Amery ce Południowej. Punkciki poruszały się, najwy raźniej dążąc do nieuchronnego starcia. Anowi udało się ustalić adres IP Hilala, z którego Aksum opublikował zakodowany komunikat; nadano go z magazy nu w przemy słowej części północnego Las Vegas. Potem trop Aksuma się urwał. Pozostają Donghu, Celtka i Harappanka. An założy ł, że cała trójka jeszcze ży je. Donghu nadal jest dla niego tajemnicą. Poza jedny m niewy raźny m zdjęciem, które udało mu się odkopać, nie ma ani śladu po chłopcu imieniem Baitsakhan. Przestał nawet szukać. Domy śla się, że to Celtka stoi za atakiem w Tokio, ale nie ma pewności, gdzie teraz jest. Zaś jeśli chodzi o Choprę, to z pewnością siedzi w Indiach, zgodnie z podany mi przez Aksuma koordy natami. Siedzi tam i czeka, my śląc, że ochroni swoją cenną córeczkę. Klucz Niebios. An skupił się na współrzędny ch. Przeszukał niebo, wy patrując satelity , którego mógłby uży ć, aby się przy jrzeć Sikkimowi, i bardzo mile się zaskoczy ł. Bo z jakiegoś powodu Stany Zjednoczone niedawno przestawiły satelitę rozpoznawczego klasy Spectacle nad tę część świata. An wie, że nie zdołałby przejąć nad nim kontroli, ale podgląda
transmisję, co oznacza, że widzi to, co Aisling i jej oddział. A jest to coś niesamowitego. Nie potrafi wprawdzie powiedzieć, kto jest kim, ale patrzy na dwie grupy ludzi, pięcioro po jednej stronie i sześcioro po drugiej, które strzelają do siebie na pasie ziemi niczy jej w połowie wschodniego pasma Himalajów. Ogląda nieduży wy buch, a potem dwie osoby zbliżające się do jednej, która szy bko rozprawia się z nimi w walce kontaktowej. Zaraz potem pięćdziesiąt metrów na północny zachód rozlegają się kolejne strzały i następna eksplozja. Sześcioosobowa ekipa leży martwa, pozostała przy ży ciu piątka przegrupowuje się i rusza wy żej w góry . Patrzy na to wszy stko oczarowany . Nie chce przegapić ani sekundy . Liczy ; następnego posterunku pilnuje siedem osób. Usy tuowany jest u wejścia do otoczonej stromy mi ścianami doliny prowadzącej dokładnie do punktu, o który m napisał Aksum w swoim zakodowany m komentarzu. Na pozostały ch dwóch monitorach obserwuje punkciki namierzone przez Chiy oko, które teraz znajdują się w Boliwii, dzieli ich zaledwie kilometr. Nie jest tam nawet w jednej setnej tak ciekawie jak w Indiach, gdzie od czasu do czasu udaje mu się rozpoznać jakieś ręce, nogi czy głowy , ale musi zerkać i tu, i tam. A nawet jeśli któraś z kropek – lub obie! – zniknie, nadajnik Chiy oko i tak zdoła ją znowu namierzy ć. Co za szczęście. Czuje się jak bóg. Podjeżdża na krześle do niedużej lodówki i wy ciąga kolejną puszkę coli. Otwiera napój: rozlega się sy k i charaktery sty czne py knięcie. Podnosi puszkę do ust, zaciągając się musującą słody czą. Upija ły k. Serce bije mu powoli, spokojnie, jest taki szczęśliwy . Uśmiecha się. – Chiy oko, ukochana, teraz sobie pooglądamy . Obejrzy my , jak walczą. Szczerzy się szerzej. Szczy pie jej zasuszone powieki. Unosi, żeby mogła widzieć. – Patrz, ukochana. Patrz. Zaraz oni wszy scy umrą.
AISLING KOPP, DZIADUNIO KOPP, GREG JORDAN, BRIDGET MCCLOSKEY, GRIFFIN MARRS Przy harappańskim posterunku numer dwa, u wejścia do Doliny Ży cia Wiecznego, Sikkim, Indie
– Stać! – rozkazuje Aisling. Jej towarzy sze posłusznie wy konują rozkaz. Pięćdziesiąt stóp dalej ścieżka skręca gwałtownie w lewo, z zachodu na południowy zachód. – Co się dzieje? – py ta Dziadunio. Aisling poprawia monokl. Zielone kropki są nieco trudniejsze do rozróżnienia. – Ilu naliczy łeś, Marrs? – py ta, bo jego zdolnościom obserwacy jny m i techniczny m ufa najbardziej. – Siedmioro. – Ja też. – Nie mam żadny ch wątpliwości. Troje na środku, pewnie mają ze sobą karabin maszy nowy , tak jak przy poprzednim posterunku. Dwoje po bokach, para wy sunięta na północ też zapewne ma karabin. Może wy kopali jakąś norę. – O czy m my ślicie? – py ta Jordan. – Ostatnie stanowisko z karabinem najlepiej zajść od frontu. Żeby strzelać, muszą przecież by ć odsłonięci. – Chcesz im się wcisnąć prosto do gardzieli? – py ta Dziadunio. – Tak. – Dziewczy na klepie swojego brüggera & thometa. – Chodź, McCloskey . Będziesz obserwować. – Dwie dziewczy ny na spacerze po lesie – mówi agentka, idąc za Aisling. Jordan i Dziadunio zostają na pozy cjach. Kobiety znikają za drzewami i docierają do doliny otoczonej dębami i wy sokimi srebrzy sty mi olchami. Ziemia jest miękka. Opadłe z gałęzi liście są czarne, purpurowe i zgniłe. Spomiędzy wiecznie zielony ch koron dochodzi szept wiatru. Dziewczy na zrzuca z siebie każdy niepotrzebny element wy posażenia i układa je w staranną kupkę. Jej towarzy szka robi to samo. Gramolą się po zboczu doliny ku jodle o najgrubszy m pniu. Kiedy docierają na miejsce, Aisling kładzie się, podpierając na łokciach, ustawia strzelbę na ramieniu, odciąga zamek i patrzy przez lunetę. McCloskey stoi po jej lewej i z pomocą laserowego dalmierza Leica określa odległość. Ustawia sprzęt i powoli, bardzo powoli przeczesuje okolicę. – Chy ba mam… tak. Siedem kropka trzy stopnie do góry , kąt dwa siedemdziesiąt i trzy dzieści sekund. Oznaczam. Powinnaś go złapać. Aisling rozkłada podpórkę pod lufę i szuka celu. Z początku przy pomina jej masę pokry ty ch mchem kamieni, ale szy bko zaczy na rozpoznawać szczegóły . Znacznik McCloskey , poły skujący słabo, przy kleił się do karabinu maszy nowego. Dziewczy na rozgląda się uważnie po terenie, patrzy na ścieżkę, zagląda to tu, to tam. Przy każdy m ruchu karabinu, kiedy wodzi od jednego strażnika do drugiego, zauważa czy jeś kończy ny i włosy . – Oznacz naszą lokalizację dla Marrsa. Niech tu przy jdzie, kiedy ruszy my .
McCloskey odkłada dalmierz i stuka w klawiaturę przy mocowaną do przedramienia. – Już. – Marrs, odnotowałeś? – Jak najbardziej. Odbiór. – Narzuć tempo i zajmij tę pozy cję – mówi Aisling. – Usiądziesz przy snajperce. Jeśli to nie problem, zostawię tutaj swój karabin. Będzie mi lżej, a ty już masz wszy stko gotowe. Odbiór. – Zrozumiałem. Lecę. Powinienem by ć za trzy minuty i dwadzieścia sekund. Odbiór. – Dziaduniu, Jordan. Idźcie od północy . Nie atakujcie. Zatrzy majcie się na 200 stopach i kliknijcie trzy krotnie przez komunikator, kiedy już dotrzecie na miejsce. – Dobra, Ais. Ruszamy . Zapada cisza. Aisling podnosi głowę znad lunety i rozgląda się. – Pięknie tutaj, co nie? – Ta – odpowiada McCloskey , nawet się nie obracając. – Odby wałam treningi na podobnej wy sokości, ty le że na Alasce i w kanady jskiej części Gór Skalisty ch. Ale to? Zupełnie inna para kaloszy . By łaś tu wcześniej? – Bez urazy , Aisling, ale kiedy muszę się gapić w lufy ogromny ch karabinów maszy nowy ch, taka gadka średnio mi idzie. Dziewczy na ponownie spogląda w lunetę. – Niech ci będzie. – Milknie na chwilę. – Pięknie jest. Tak naprawdę Aisling również nie przepada za paplaniną i jest zła, że się odezwała. Ale ma ku temu dobry powód. Chce uniknąć zwerbalizowania tego, co naprawdę chodzi jej po głowie: Mam nadzieję, że namierzę też tę dziewczynkę. Że zdejmę ją z daleka. Nie chcę zabijać jej z bliska, McCloskey. Nie jestem pewna, czy dam radę. Z rozmy ślań wy ry wa ją dobiegający z komunikatora głos Marrsa: – Jestem za tobą. – Piętnaście sekund później mężczy zna pojawia się przy jodłach. – Już. – Nie ruszaj się stąd – rzuca przez ramię. – Jasne. Aisling py ta: – Ile ptaszków siedzi w gniazdku? – Nadal trzy . Może nam się poszczęści, my śli. Klik, klik, klik. – I jest sy gnał. Gotowa, McCloskey ? – Gotowa. Mam kontakt wzrokowy . – Okej. Czas się zabawić. McCloskey raz jeszcze oznacza cel. Aisling widzi go wy raźnie. Kładzie palec na spuście, naciska delikatnie. Lufa harappańskiego karabinu maszy nowego wodzi od lewej do prawej. Celtka dostrzega za nim plamkę skóry i włosy . Ale nie strzela. Czeka. Karabin przy staje. I rusza na powrót. Aisling wy puszcza powietrze z płuc. Naciska na spust nieco mocniej. Jeszcze milimetr i wy pali. Przy gotowuje ramię do odrzutu. Oczy szcza umy sł. Zapomina o pięknie tego miejsca i o dziewczy nce Chopry , którą zamierza zabić. Plamka skóry . Włosy . Spust. Strzał. Klaśnięcie kurka, sy k tłumika. Nie mija ułamek sekundy , a pół kilometra dalej bry zga krew. Lufa karabinu opada. Jakby zwiotczał. Aisling odruchowo odciąga zamek, przy gotowuje kolejną kulę, delikatnie naciska na spust. Nie oddy cha. Nie strzela.
– Tam! – wy ry wa się McCloskey . – Po… Lecz ona również to dostrzega. Kolejne klaśnięcie. Kolejny sy k. Kolejny rozbry zg krwi. Jeden ze strażników zrobił rzecz niewy baczalną i, zapewne powodowany szokiem i zmieszaniem, na króciutką chwilę podniósł głowę. A to wy starczy ło. – Dwóch padło! – mówi Aisling. – Dziaduniu, Jordan, ruszajcie! McCloskey i ja zajmiemy pozy cję na północy . Nie tracąc czasu na rozmowy , obraca się i ześlizguje ze zbocza. McCloskey skacze za nią, ale nie nadąża. Dziewczy na z powrotem ustawia monokl, zarzuca na ramię swój karabin bojowy SCAR i rusza sprintem przed siebie. Gałęzie chłoszczą jej twarz i ramiona, liście i trawa chwy tają za kostki, czuje błoto wlewające się do butów, deszcz w oczach. Kilka sekund później nadchodzi odpowiedź z gniazda, ale ty lko 11 kul, prawdopodobnie odpalony ch na ślepo w stronę przy czajonego Marrsa. Odpowiadają im dwa szy bkie, przy tłumione strzały z 338, przecinające wilgotne powietrze. – Chy biłem! – krzy czy Marrs przez komunikator. – Ale nikt nie stanie przy karabinie, bo go odstrzelę! Szy bciej! Dziewięć sekund później dziadek i Jordan ścierają się z przeciwnikami. Dźwięk kanonady nadal niesie się echem przez dolinę. Na moment odzy wa się komunikator Dziadunia i Aisling sły szy , jak mężczy zna chrząka. Albo został ranny , albo powalony , albo wy wiązała się walka wręcz i wy wija teraz krótkim mieczem. Ma nadzieję, że nic mu nie jest. Od wrogów dzieli ją ty lko sześćdziesiąt stóp. Już nawet ich widzi. Kobieta i mężczy zna siedzą za metalową osłoną wciśniętą pomiędzy dwie giganty czne brzozy . Próbują coś wy patrzy ć pomiędzy drzewami, ale nie spoglądają w jej stronę. Aisling odpina granat dy mny , wy ciąga zawleczkę i rzuca. Granat zatacza w powietrzu łuk, opada i uderza o ziemię, wy pluwając z siebie chmurę mgły . Dziewczy na skręca ostro na prawo, zbiega ze zbocza, po dwudziestu stopach odbija na lewo, ku tamty m, i kiedy ziemia nieco się wy równuje, przebiera nogami co sił. Skry ta za metalową ścianką dwójka strzela przez dy m tam, gdzie znajdowała się przed momentem. Robią dokładnie to, czego się po nich spodziewała. Przy jodłach zachodzi od ty łu dwoje harappańskich żołnierzy . Kobieta zauważa Aisling kątem oka, obraca się i strzela z M4. Celtka posy ła jej serię z automatu. SCAR to niesamowity sprzęt: nieporęczny i nieco przy ciężki, ale nie oddaje zby t mocno. Każda z kul – a poleciały trzy – trafia w cel. Prosto w obnażony kark harappańskiej kobiety . Martwe ciało zwala się na metalową ściankę. Aisling rzuca się na ziemię i jedzie wślizgiem niczy m pałkarz zdoby wający drugą bazę, kule świdrują powietrze tuż nad jej głową. Zajeżdża pod osłonę, tuż obok mężczy zny . Przeliczy ła się nieco z odległością i uderza o ściankę. Strażnik jest szy bki. Nadeptuje na strzelbę Aisling, przy ciskając broń do ziemi i blokując jej prawą rękę. Obraca się z karabinem, a ty mczasem dziewczy na kopie nad metalową osłoną, gdzie znajduje się oparcie na ramię, i jej stopa ląduje na twarzy mężczy zny , który nie ma czasu wy mierzy ć; jego broń odpala i tak. Kule lądują w ziemi niecałe dwie stopy od głowy Aisling. Dziewczy nie dzwoni w uszach. Piach i kamienie rozpry skują się obok, boleśnie bombardując twarz. Mężczy zna zatacza się, a Aisling podnosi się na równe nogi. Po chwili jest już gotowy się bić; kopie dziewczy nę w ramię, wy bijając jej SCAR-a z ręki. Celtka uderza go w gardło, a on poty ka
się i leci do ty łu. Dziewczy na łapie za karabin, nie pozwalając strażnikowi się przewrócić, i wy kręca mu rękę. Zanim jednak zdąży mu go wy rwać, tamten kopie raz jeszcze, ty m razem w kolbę, wy trącając jej z rąk broń, która obija się z brzękiem o pień jednej z brzóz. Aisling sięga oburącz za głowę i chwy ta rękojeść miecza. Znowu błąd. Mężczy zna rzuca się naprzód i ściska ją za głowę, długie i silne palce oplatają jej policzki, nadgarstek miażdży nos. Dziewczy na uderza poty licą o pień brzozy , jest oszołomiona. Strażnik zdejmuje jedną dłoń z jej twarzy , drugą nadal trzy mając ją za podbródek, popy cha i ciągnie, popy cha i ciągnie, palce zagrzebują się w policzkach Aisling. Sięga po nóż i… – EJ! Mężczy zna zerka w stronę lasu. Rozlega się huk niczy m z armaty . Choć ma na sobie kamizelkę kuloodporną, jego pierś rozpada się na kawałki, na Aisling bry zga fontanna krwi. Strażnik puszcza jej głowę i upada na ziemię, martwy . Dziewczy na, dy sząc, odwraca się do McCloskey trzy mającej swojego olbrzy miego colta peacemakera, z którego lufy unosi się niebieskawa smużka dy mu. Jak w filmach. – Dzięki – rzuca. – Nie ma za co. Aisling schy la się po karabin i wy chodzi zza osłony . Poprawia kask i monokl, ustawiając go na powrót na prawe oko. – Północna flanka zajęta – mówi i wzdy cha z ulgą. Patrzy na McCloskey , unosząc brwi. Przekaz jest jasny – ledwie jej się udało. – Dzisiaj szczęście nam się przy da. Jak dotąd idzie nieźle – rzuca agentka. – Południowa flanka zajęta. Gonimy stracha. Jakby na zawołanie na południu rozlegają się kolejne strzały ; dwie serie ze SCAR-a i pop-poppop-pop-pop-pop-pop-pop opróżnianego pistoletu; i kolejna seria. Przez komunikator sły szą krzy k Dziadunia. Serce mało co nie wy skoczy Aisling z piersi. – Dziadku! – Poszło… w… kamizelkę. – Bierze głęboki oddech. – Nic mi nie jest. Dojedź sukę. Aisling i McCloskey ruszają ku zielonej kropce biegnącej między drzewami. Mają się spotkać z Jordanem przy gnieździe karabinu maszy nowego. Kiedy się zbliżają, dziewczy na widzi, że na pozy cji został jeszcze jeden harappański żołnierz. Musi sły szeć, że nadchodzą, bo wy stawia głowę. Rozlega się ry k 338. – Ha, ha! – wy je Marrs. – Mam cię, draniu! Gniazdo czy ste! – Świetnie! – woła Aisling. Ostatni zielony punkcik biegnie slalomem niczy m zagubiony szczur przez nieustannie zmieniający się labiry nt. – Prawie ją mamy ! – informuje Jordan. Kropeczka skręca na zachód. Staje. I znika. – Co jest? – dziwi się Aisling, kiedy wy padają z McCloskey z lasu prosto na karabin. Przy broni leżą trzy ciała, wszy stkie zdjęte z 338. Dziadunio wy biega spomiędzy drzew po drugiej stronie. – Jest pod ziemią! – krzy czy Jordan. – Chodźcie! Dziadunio dołącza do Aisling i McCloskey . Biegną razem. Dziewczy na rzuca mężczy źnie zatroskane spojrzenie, ale po jego oczach i lekkim uśmiechu poznaje, że nic mu nie jest, by wał już w gorszy ch opałach.
Dzięki Stwórcom, my śli. Po paru sekundach docierają do Jordana, który trzy ma w dłoni nieduże urządzenie i przy gląda się ziemi. Obok niego leży porzucony PPK ze stojakiem. – Gdzie ona się, do cholery , podziała? – py ta Aisling, stając przy nim. – Tunel. Tutaj. Nie miała broni. Ry sy metalowej klapy odcinają się na tle ziemi. Aisling klęczy przy Jordanie. – Czy to by ła Shari? – Trudno powiedzieć – wzdy cha agent, spoglądając na swoje urządzenie. – Ani śladu bomby . Aisling podaje karabin McCloskey i wy ciąga miecz. Trzy ma go w lewej ręce, ostrzem do dołu, niczy m szty let, i sięga do kabury po berettę. Unosi ręce i mówi: – Otwieraj. Wchodzę. Dziadunio kładzie jej dłoń na ramieniu. – Jedno z nas powinno… – Nie, żadne z was nie powinno. To ja jestem Graczem i to ja pójdę. Otwórz te cholernie drzwi, Jordan. Agent milczy . Łapie za żelazny uchwy t i ciągnie. Dziura w ziemi jest szeroka na trzy stopy , głęboka na osiem; to tunel. Ze środka jarzy się pomarańczowe światło. – Radio będzie tam działać, ale wy świetlacz już nie – stwierdza. Aisling zdejmuje kask i podaje Jordanowi. – Nie będę go potrzebowała. – Zagląda do tunelu. – Do zobaczenia za minutę. Skacze do środka i znika.
Tiwanaku Nikt nie wie, jak rdzenni mieszkańcy ty ch ruin nazwali swe imponujące miasto-państwo. Nikt nie wie, bo ludzie ci poznikali, odeszli, są już daleko. Ale wiemy , że przed dwoma ty siącami lat ich cy wilizacja kwitła, choć sama kultura, a z pewnością jej korzenie, sięgają wielu ty sięcy lat wstecz. Nie mieli sobie równy ch w rolnictwie. Podbijali nie poprzez wojnę, ale „łagodną siłę”: kulturę, religię, handel. Składali swoim bogom ry tualne ofiary , rozczłonkowane, poćwiartowane, wy stawione na widok publiczny na szczy tach schodkowy ch piramid, aby ludzie mogli je podziwiać. Czcili Wirakoczę, przy glądającego się im z nadproża Bramy Słońca, i innego boga, o nieznany m nam imieniu, istotę o dwunastu twarzach, której służy ło 30 poddany ch. Boga pór roku, upły wu czasu, kalendarza, obracający ch się gwiazd i solarnego dy sku. By li mistrzami kamieniarstwa. Potrafili wy ciąć i wy rzeźbić wy my ślne wzory z andezy tu, dowodząc swojej zaawansowanej wiedzy geometry cznej i, poprzez układ kamieni, znajomości gwiazd, Księży ca, planet i samej Ziemi. Nikt nie wie, jak zdoby wali kamień, jak transportowali go na tak duże odległości bez uży cia koła i jak udawało im się budować tak zawiłe i masy wne konstrukcje. Nikt nie wie, jak posiedli taką wiedzę ani kto ich tego nauczy ł. Ale ktoś musiał. Ktoś gdzieś kiedy ś musiał.
MACCABEE ADLAI, BAITSAKHAN, SARAH ALOPAY, JAGO TLALOC, RENZO Tiwanaku, Boliwia
– Co robią? – py ta Baitsakhan, podskakując na fotelu. Choć przeszła mu już złość, że Maccabee nie zgodził się rozkwasić tamty ch na placek, nadal odczuwa przemożną chęć zabijania. Zjechali z głównej drogi na północ od ruin i zaparkowali przy nieduży m wzniesieniu, ty m samy m zasłaniając pick-upa z trzech stron. Nabatejczy k wy chy la się z lornetką przez okno po stronie pasażera. – Gadają. Szy kują broń. – Jaką? – Nic szczególnego. Pistolety . Noże. Cahokianka chy ba ma toporek. Nie widzę żadny ch materiałów wy buchowy ch. – Mam nadzieję, że ostry ten toporek. Oskalpuję ją nim. – Stosownie. – Oskalpowanie przeciwnika zawsze jest stosowne – odpowiada Baitsakhan, najwy raźniej nieświadomy prakty ki stosowanej po bitwie przez rdzenny ch Amery kanów. Rozcapierza swoje mechaniczne palce. – A kiedy już to zrobię, zgniotę jej czaszkę i mózg moją nową ręką. – Cudownie – komentuje sarkasty cznie Maccabee, opuszczając lornetkę. – Idziemy z buta i trzy mamy się zachodu, będziemy przez cały czas za ich plecami. Gdy dotrą do świąty ni, łatwo zetniemy na wschód i podejdziemy bliżej, osłonięci przez drogę i ruiny . Wtedy weźmiemy ich z zaskoczenia. – Skąd wiesz, że idą do świąty ni? – Zgaduję. – Maccabee jest już mocno zniecierpliwiony ; nie może zrozumieć, czemu Baitsakhan prakty cznie nie ma pojęcia o pradawnej historii, o Stwórcach, o korzeniach ludzkości. – Przecież chodzi o Endgame – próbuje wy jaśnić – a niewy kluczone, że to miejsce jest największy m miastem zbudowany m przez Stwórców. – Po co? – Naprawdę nie wiesz? – Nie. – Żeby nas odwiedzać. Nauczać. Zmienić. I wy strzelić się z powrotem w kosmos. – Nie lubię my śleć o takich rzeczach. – Bez jaj. A teraz ruszmy dupy i zróbmy to, o czy m akurat lubisz my śleć. – Taaak… Maccabee wrzuca kulę do plecaka i wy skakuje z auta. Obchodzi samochód, żeby zajrzeć na pakę. Tłusta czarna mucha krąży nad kałużą zaschniętej krwi, gdzie leżały zwłoki najemnika. Bzy czy . Ucztuje. Nabatejczy k rozpina czarną płócienną torbę. Mucha odlatuje. Torba jest pełna broni. Nowej,
poręcznej, przy gotowanej do uży cia. Uzbrajają się. Obaj mają staroży tne ostrza dzierżone uprzednio przez setki Graczy ; ta niemająca sobie równy ch bły szcząca stal odebrała ży cie 7834 osobom. Zabierają po glocku 20 i HK G36. Do każdego karabinu, prócz lunety , domontowany jest mikrofon paraboliczny o zasięgu 200 metrów. Maccabee podaje Baitsakhanowi słuchawkę, drugą wkłada sobie do ucha. Włączają. Testują. – Raz dwa, raz dwa. Działa. Porzucają pick-upa i ruszają ku swojej zwierzy nie. Jago, Sarah i Renzo podchodzą do ruin od południowego wschodu, po prawej mają masy wną piramidę schodkową Akapana. Cięte i ociosane kamienie rozrzucono na ziemi niby ręką olbrzy ma. Prócz nieba i chmur wszy stko ma odcień czerwieni, ochry lub brudnej żółci. – Powinnaś przy jechać tu latem – mówi Jago. – Rośnie wtedy zielona trawa poprzety kana jasnożółty mi kwiatami. Chciałaby . Idą dalej, aż do ściany starej świąty ni z czerwonego piaskowca o kwadratowy ch i prostokątny ch cegłach. Docierają do końca wy sokiego na siedem stóp muru. Jago chowa pistolet do kabury , chwy ta się krawędzi i bez wy siłku podciąga, zwinny jak kot. Sarah i Renzo idą jego śladem, dziewczy na z równą gracją, mężczy zna nieco niezgrabnie. Sarah spodziewa się, że po drugiej stronie mur również będzie wy soki na siedem stóp i spokojnie zeskoczą sobie na dół, ale od ziemi dzielą ich zaledwie cale. Ściana okazuje się nie ty le ogrodzeniem, co strukturą oporową. Znajdują się na skraju rozległego placu mierzącego 425 stóp ze wschodu na zachód i 393 stopy z północy na południe. Dziedziniec jest płaski i czy sty , przy kry ty jedy nie kocem czerwonego kurzu. Ślady stóp pozostawione przez tury stów są wszędzie, gdzieniegdzie można też dostrzec łapki nieduży ch zwierząt zamieszkujący ch to miejsce nocą. Po ich prawej stoi otoczona niską siatką wy soka kamienna rzeźba przedstawiająca mężczy znę o prosty ch ry sach, ze złączony mi stopami i dłońmi na brzuchu. Na kwadratowej głowie ma kapelusz. – Monolit mnicha – tłumaczy Jago. – A tam – chodzi mu o kolejny szeroki dziedziniec z zagłębieniem – jest Kalasasay a. Świąty nia i miejsce spotkań staroży tny ch ze Stwórcami. Sarah podchodzi bliżej. – Imponujące, Jago. Cahokianie nie mogą się pochwalić czy mś takim. Poza paroma kopcami usy pany mi z piachu całą resztę pochłonęła ziemia. Przepadło. Przepadło – my śli Jago, przy pominając sobie los Cahokian. – Zniszczone za karę, za nieposłuszeństwo twojego ludu. Nie: za jego męstwo.Wzrusza ramionami. Nie może teraz o ty m mówić. – Nie jest to Wielka Biała Piramida ani nic takiego, ale tak. Fakty cznie imponujące. Renzo kieruje się na północ. – Chodźcie. Nie czas na zajęcia ze staroży tnej architektury obcy ch cy wilizacji. Jago przy takuje i pokazuje na wewnętrzny dziedziniec. – Idziemy tam – mówi. – Do Bramy Słońca. Maccabee i Baitsakhan padają na ziemię i czołgają się za tarasem. – Chy ba nas nie widzieli – stwierdza Donghu. – Nie. Zaczęliby do nas pruć. Baitsakhan szy kuje strzelbę do strzału. Patrzy przez lunetę.
– Raz, dwa, trzy i już. Py k, py k, py k. Strzel, zabij, zwy cięż. Maccabee strąca lufę karabinu w piach. – Jeszcze nie. Chłopak nady ma policzki. – Niech ci będzie. Ale któregoś dnia zrobię po swojemu. – Cierpliwości – mówi Maccabee, zdając sobie sprawę, że to jak kazać się uspokoić huraganowi. – Zobaczy my , czego tu wy patrują. – Naciska włącznik przy mikrofonie paraboliczny m. – I posłuchamy , co mówią.
AISLING KOPP Podziemny tunel, Dolina Ży cia Wiecznego, Sikkim, Indie
Powietrze jest ciepłe i lepkie. Ziemny kory tarz ciasny , sklepienie niskie, podłoga nierówna. Aisling idzie prosto. 54 kroki. Na wy sokości kostek przez całą długość ściany biegną trzy rury , od który ch bije gorąc. Na jednej ze ścian co 15 stóp porozwieszano nieduże żarówki, a ich druciane pętelki dają przy jemne pomarańczowe światło. Kiedy przechodzi oświetlony mi sekcjami kory tarza, dostrzega poodbijane w ziemi zaschnięte ślady obuwia. Ale są też i nowe. Nieduży rozmiar, gładkie podeszwy . Drobna. Bez obciążenia. Śpieszy ła się. Biegła. Aisling pędzi naprzód. Może to Shari Chopra. Tunel skręca delikatnie w lewo i dziewczy na widzi przed sobą spore pomieszczenie. Jego lewą ścianę wy cięto w skale; ciągnie się od kory tarza przez 12 stóp. Na drugim końcu salki zauważa plątaninę rur, zawory i pokrętła. Musi to by ć jakaś rozdzielnia, gdzie pompują do lub z fortecy to, co leci ty m rurociągiem – ciepło, wodę, ścieki. Po prawej pomieszczenie jest ciemne. Jeśli Harappanka zaczaiła się i czy ha na nią, niech to się rozstrzy gnie tu i teraz. Aisling jest na gotowa, jej przeciwniczka również. Przy kuca i rusza powoli ku salce. Dostrzega kolejne szczegóły . Rury na ty lnej ścianie zawijają się jak precle. U sklepienia pali się jasne fluorescency jne światło. Ani śladu kobiety . Aisling jest już na skraju kory tarza. Obraca się z bronią gotową do oddania strzału i rozgląda po pomieszczeniu. Nikogo. Ślepy zaułek. – Jest gdzieś na górze? – py ta przez radio, przeszukując salkę. – Nie. Nic – odpowiada Jordan. – Bo tutaj… Przery wa jej brzęk i głośny sy k, kiedy obłok białej gorącej pary wy strzeliwuje z jednej z rur prosto na nią. Pochy la się i otrząsa, osłaniając twarz ramieniem. Ma oparzone ucho i część karku, ale nie jest najgorzej. Odsuwa się od pary , ale wtedy ktoś bije ją po rękach czy mś twardy m i metalowy m. Impet ciosu przy jmuje głowica miecza i beretta, lecz i tak boli jak cholera. Pistolet niknie w ciemnościach tunelu, ląduje na sztorc w ziemi. Kolejny atak wy mierzony jest w jej twarz. Aisling odskakuje do ty łu, z dala buchającej pary , w głąb pomieszczenia. Staje plecami do ściany . Uwięziona. Z mroku i plątaniny rur wy chodzi starsza kobieta, blokując jedy ną drogę ucieczki. Trzy ma metalowy pałąk wielkości kija baseballowego. Ma na oko ponad 60 lat, ale wy daje się silna, ży wotna i groźna; zamachuje się raz jeszcze na Aisling, ty m razem mierząc w tors. Celtka może jedy nie spróbować się uchy lić, ale zy ska ty le, że dostanie nie w bok, a w głowę, podnosi więc ramię i przy jmuje cios. Chociaż ma na sobie kamizelkę kuloodporną, czuje, jak pękają jej dwa żebra. Jutro będzie cała posiniaczona, lecz by wało gorzej.
Przy uderzeniu przy ciska ramię do boku, blokując rurę. Drugą ręką sięga do pochwy przy mocowanej do lewego przedramienia, wy ciąga nóż i zamachuje się na kobietę. Lecz jej przeciwniczka jest szy bka. Bardzo szy bka. Nie puszczając swojego końca rury , blokuje uderzenie nożem. Ostrze wy suwa się Aisling z ręki i upada na ziemię. Celtka chwy ta drugi nóż, ukry ty w pochwie na udzie, i wy mierza pchnięcie. Ty m razem sięga celu. Zagłębia ostrze w ramieniu kobiety . Próbuje przekręcić wbity nóż, ale tamta cofa się, wy ry wając jej broń z ręki; nadal trzy ma rurę. Nawet nie krzy knęła. Ty lko się uśmiecha. – Nie znajdziesz jej, Graczu – mówi. – Nie odbierzesz nam Klucza Niebios. Kobieta napiera na rurę, próbując przy szpilić ją do ściany . – Nie przy szłam odebrać Klucza Niebios. Chcę go zniszczy ć. Tamta pry cha. – Czy li zabić małą dziewczy nkę? Aisling ponownie czuje ukłucie zwątpienia, ale mu się nie daje. – Tak. Dokładnie… dokładnie to zamierzam. – Jesteś chora! – krzy czy kobieta i spluwa. Napiera na rurę z całej siły . Aisling nie daje rady ; puszcza ją i odskakuje, aby nie stać pomiędzy kobietą a ścianą. Próbuje doby ć falcatę. Schy la się insty nktownie, sły sząc mlaśnięcie rozdzieranego ciała; nóż przelatuje nad jej głową. Robi przewrót na ziemi, łapie za miecz i staje przy wy locie tunelu. Kobieta już jest przy niej, wy machuje wściekle rurą. Ty m razem Aisling jest szy bsza, przy gotowana do sparowania ciosu. Zapiera się nogą i tnie. Ostrze bez trudu przebija ciało, przechodzi przez skórę, żebra i serce, wy chodząc plecami. Celtka popy cha rękojeść miecza dłonią i wbija klingę aż po jelec. Stają twarzą w twarz. Kobieta upuszcza rurę, która upada na ziemię z głuchy m brzękiem. Nadal sły chać sy k pary . Z ust i nosa Harappanki leje się krew. – Do zobaczenia w piekle – mówi, krztusząc się. Aisling patrzy na nią szeroko otwarty mi oczy ma. My śli o dziewczy nce, którą ma zabić, o py sze Stwórców, szaleństwie swojego ojca i jego dalekowzroczności, o nieuczciwości całej tej Gry , o nieby wałej perwersy jności Endgame. – Już tam jesteśmy – sy czy .
xvi
xvi
SHARI CHOPRA, JAMAL CHOPRA, JOVINDERPIHAINU CHOPRA, PARU CHOPRA Centrum dowodzenia, सूरज क आिखरी करण, Dolina Ży cia Wiecznego, Sikkim, Indie
– Helena! – wy krzy kuje Shari, dy sząc. Trzęsą się jej kolana. Nie zawsze się ze sobą zgadzały , ale Helena by ła szanowaną członkinią ich ludu. Kochała ją. – Zabiję Celtkę! Zabiję własny mi rękoma! Pozostali są oszołomieni. Gapią się na ogromny płaski monitor przy śrubowany do kamiennej ściany . Ekran podzielony jest na czternaście sekcji. Każda z nich pokazuje puls harappańskich mężczy zn i kobiet posłany ch, aby strzec सूरज क आिखरी करण. Aby strzec Klucza Niebios. Przez niewielkie głośniki sły szeli, co zaszło. Shari, Jamal, Paru i Jovinderpihainu sły szeli wszy stko. Eksplozje, strzały , łamane kości, odcinane kończy ny , krzy ki, jęki, śmierć. Po ich stronie same straty . Jamal stoi przy Shari z zaciśnięty mi zębami, serce dudni mu w piersi. Jov siedzi na krześle, wy prostowany jak struna, ale emanuje od niego nie rozpacz, a siła. Paru opiera się o biurko, naciska na blat z całej siły , jakby chciał je zgnieść. Przed momentem kreska podskakująca na monitorze razem z sercem Heleny opadła i już się nie podniosła. – Szlachtują nas – mówi. – Jak to się dzieje? – Jakby ludzie Celtki nas widzieli, wiedzieli, gdzie jesteśmy – cedzi Jamal, w jego głosie pobrzmiewają gniew, gory cz i strach. – Chem i Nitesh padli od kul snajpera, jeszcze zanim oddali choćby jeden strzał! – A jednak Helena stanęła naprzeciw Gracza i miała szansę go zabić – zauważa Shari. Złość powoli ją opuszcza, lata treningu dają o sobie znać. Pozwala przerażeniu, roztrzęsieniu wy nikającemu z tragedii i rozczarowaniu przepły nąć przez swoje ciało. Nie opiera się. Niech pły ną. To jest jej siła. Potrafi się opanować. Zdaje sobie sprawę, że nie może się poddać zły m emocjom. Pozostali nie są jednak tak odporni. – Ale jak oni to robią? – oburza się ojciec Shari. – Nie doceniliśmy naszego przeciwnika – mówi Jov, po hindusku kiwając głową na boki. – Nie. – Shari klaszcze, zwracając na siebie uwagę. Już odzy skała panowanie na głosem. Sama jest zdziwiona, jak szy bko udało jej się przejść do porządku nad śmiercią Heleny . I pozostały ch Harappan. – To oni nie docenili nas. Przejechali walcem przez nasze dwa posterunki, nabrali zgubnej pewności siebie. A to prowadzi do błędów. Wy trzy mamy . Jeszcze dziś napotkają na swojej drodze śmierć. Gwarantuję. Jov przy takuje. Shari mówi dalej: – Jakiegokolwiek asa skry wają, nadal mamy przewagę. Jest ich ty lko pięcioro. Nie pozwolimy ,
by Celtka zabiła moje dziecko. – Spogląda każdemu w oczy i powtarza: – Wy trzy mamy . Przy najmniej jeden z nich się z nią zgadza. Siedzący w swoim gnieździe za fortecą Pravheet odzy wa się przez radio: – Nie przejdą przez Łokieć. Poczekam, aż wszy scy wejdą do doliny , i ich wy koszę. Jego bary ton grzmi w uszach, jakby podkreślając barwę głosu Shari, który jest silny , ale wy soki, cienki, młody . Słuchają Pravheeta, zabójcy , który wy rzekł się przy sięgi. W jego ży łach pły nie lód. Zresztą on i jego działko Vulcan nie są nawet ostatnią linią obrony na drodze do सूरज क आिखरी करण. Jeśli Celtce uda się dotrzeć na dziedziniec, skąd prowadzi wejście do harappańskiej fortecy , spotka tam jeszcze 42 żołnierzy stojący ch ramię w ramię. Gotowy ch do walki. Gotowy ch umrzeć. – Nie dotrą ani do naszego Gracza, ani do naszej córeczki – zapewnia Pravheet. I choć Shari zdołała się opanować, jedna rzecz nie daje jej spokoju. Celtka by ła z Heleną zaskakująco szczera i bezpośrednia. Nie przy by ła po zwy cięstwo, ale żeby zabić Małą Alice. Chce zatrzy mać Zdarzenie. Shari rozumie, że to czy ni Aisling jedną z ty ch dobry ch, jedny m z Graczy , którzy również mają keplerów za małostkowy ch i chcą przerwać grę za wszelką cenę. Co z definicji czy nią ją, Shari Choprę, tą złą, która pozwoli umrzeć miliardom, aby uratować jedno ży cie. Jov przedstawił przekonujący argument, dlaczego nie mogą poświęcić swojej ukochanej Małej Alice, lecz w głębi duszy nadal się zastanawia: Czy nie powinnam sama spróbować tego zakończyć? Co, jeśli Aksum ma rację? Co wtedy? Znowu czuje ciężar ukry tego na biodrze pistoletu. Mała Alice jest zaledwie kilka pokoi dalej. Mogłaby do niej iść. Nie. Nie. Nie. – Jamal – mówi Shari, nie zdradzając nawet jedny m słowem, co dzieje się w jej głowie – weź Małą Alice do Głębin. Nie znajdzie jej tam ani Celtka, ani żaden z Graczy , ukochany . Nieważne, co się wy darzy , nikt nie może odnaleźć dziewczy nki. Czuje się wy drążona, jakby nie miała nic ani w żołądku, ani w gardle, a serce nie by ło niczy m więcej jak maszy ną pompującą krew. Bo wie to, czego nie wiedzą tamci. Że mówiąc „żaden z Graczy ”, ma na my śli również siebie. Jamal nie dostrzega jej rozterek. Kiwa głową, łapie swoją młodą, dzielną, twardą i piękną żonę za nadgarstki, ściska i całuje w usta. – Tak zrobię. Spotkamy się, kiedy ci ludzie umrą, ukochana.
1.7320508xvii
SARAH ALOPAY, JAGO TLALOC, RENZO Brama Słońca, świąty nia Kalasasay a, Tiwanaku, Boliwia
Brama Słońca. Została wy cięta z pojedy nczej 10-tonowej pły ty andezy towej, jest wy soka na 9,8 stopy i szeroka na 13. Zwieńczenie łuku popękało na całej długości. Przez całe stulecia leżała zapomniana, roztrzaskana na dwie ogromne części, aż archeolodzy przy wrócili jej dawny kształt i ustawili na skraju Kalasaay i. Nie stoi jednak na swoim pierwotny m miejscu. Nie – 4967 lat temu górowała nad ogromny m polem przy legający m do dzisiejszego Puma Punku. Zarówno mężczy źni, jak i kobiety oraz Stwórcy przechodzili przez Bramę niczy m przez wy kry wacz metali na nowoczesny m lotnisku, kierując się prosto do najwspanialszego prehistory cznego portu kosmicznego na rzeczony m polu. Na uklepanej ziemi stała budowla, długie na dwie mile stalowe szy ny przy mocowane do Ziemi giganty czny mi kamieniami, który ch ciosania Stwórcy uczy li ludzi od staroży tności. Szy ny , dawno temu rozmontowane i zniszczone, ciągnęły się na zachód ku punktowi na hory zoncie, gdzie słońce chowało się podczas letniego przesilenia, i zakrzy wiały się tam pod kątem 13,4 stopnia, ze wschodu na zachód. Najbardziej wy sunięta na zachód końcówka tej swoistej rampy sięgała 2447,28 stopy do góry i to stąd słoneczne statki wzbijały się ku niebu i przecinały kosmos. Paru ludzi, którzy przekroczy li Bramę, zabrano na pokład jako gości, podwładny ch, towarzy szy . Pamięć o nich pielęgnowano i czczono, śpiewano pieśni i snuto opowieści. Żaden z nich nie powrócił już na Ziemię. Jago podchodzi bliżej, zachwy cony , choć Brama nie jest nawet w części tak okazała, jak przed ty siącami lat. Dzisiaj każdy może przez nią przejść. Renzo ustawia się z dala od budowli, wy glądając Guitarrera albo kogokolwiek innego, kto mógłby wetknąć nos w nie swoje sprawy . Nie widzi jednak nikogo, ty lko rozległą pustą przestrzeń. Nie dostrzega także dwóch Graczy czający ch się za pobliskim wzgórzem. – Jest okej – mówi. Jago i Sarah zabierają się do roboty . Dziewczy na podaje Klucz Ziemi kulącemu się w Bramie chłopakowi; musiał pochy lić głowę i przy garbić ramiona, żeby się zmieścić. Z kieszeni wy ciąga miarkę krawiecką, rozwija, odlicza długość po wewnętrznej stronie południowego filaru. Dokładnie dwa luk’a, czy li 121,2 centy metra, jak instruowała Aucapoma Huay na. Przy kłada kulę do kamienia, porusza nią na boki, pilnując odpowiedniej wy sokości, i wreszcie się udaje. Klucz Ziemi zaczy na się trząść i podskakiwać na jego dłoni; znalazł magnety czny punkt, który trzy ma go w miejscu. Jago odsuwa z nadzieją rękę i czeka. – I jak? – py ta Sarah, zapuszczając żurawia. – Nada – wzdy cha. Renzo zerka na nich zza kamienia.
– A może ona spróbuje? – Dobry pomy sł. Chłopak wy chodzi zza łuku, Sarah zaś tarabani się pod Bramę. Sięga po Klucz Ziemi, a kiedy jej palce zbliżają się do kuli, ta wibruje i obraca się po osi ży roskopowej. Robi się gorąca. Bardzo gorąca. Lecz Sarah nie rezy gnuje. Doty ka jej. Sarah Alopay , Gracz, który zdoby ł Klucz Ziemi, Gracz, który rozpoczął grę. Jedna strona łuku nasiąka smolistą czernią, jakby nagle powietrze wy pełnił atrament, co kompletnie zaskakuje całą trójkę, a najbardziej Renzo. Przed sekundą patrzy ł na Sarah, a teraz jakby ją wy mazano. Przebiega na drugą stronę Bramy , żeby sprawdzić, co z Graczami, ale nic im nie jest, wy dają się jedy nie zaskoczeni. – Ty to zrobiłaś – mamrocze Jago. – Coś na pewno zrobiłam. Ale to ty lko czerń. – Dziewczy na unosi dłoń, zbliża ją do drugiej strony łuku, ale boi się dotknąć; powietrze jest zimne, lodowate. – I co teraz? – py ta. – Nie… nie mam pojęcia. Gdy ty lko pojawia się ciemność, Maccabee mówi: – Idziemy . Ruszają sprintem. Mają do pokonania jedy nie 27 metrów. Pilnują, żeby od przeciwników dzieliła ich Brama i nieprzenikniona ciemność; lepszej zasłony im nie potrzeba. Maccabee biegnie z uniesiony m karabinem, cały czas podsłuchując rozmowę Jago z Sarah. – Przy pomina mi to Wielką Białą Piramidę – mówi o czerni. – Si. Ten portal, który teleportował nas do pagody … Maccabee my śli o ty m samy m. 15,3 metra. Sły szą tego drugiego mężczy znę, pulchnego: – Nie mamy czasu. Guitarrero niedługo tu będzie. 12,1 metra. – Jeśli to fakty cznie portal, nie mamy pojęcia, gdzie nas zabierze – mówi Jago. – Może przecież prowadzić wszędzie, Sarah. Może wy rzucić nas prosto w kosmos. – Albo coś pokazać – odzy wa się dziewczy na. – Dotknijmy Klucza Ziemi razem. – Si. Moc dwóch Graczy . 8,7 metra. Maccabee i Baitsakhan mijają kolejne ruiny . Podchodzą ostrożnie, bezszelestnie. Sarah i Jago nadal nie wiedzą, że nie są już sami. – Okej, spróbujmy . – Jago wciska się pod Bramę i w ty m samy m momencie doty kają opuszkami palców Klucza Ziemi. A wtedy … 3,7 metra. Czerń się zmienia. – Patrzcie! – krzy czy ten grubszy . Nabatejczy k i Donghu są 2,9 metra od niego. Mrużą oczy , gotowi strzelać; obawiają się, że ciemność rozproszy się tak samo szy bko, jak się pojawiła, rujnując ich szansę na zasadzkę. Ale nie. Z ciemności wy łania się jakaś postać. Jest jakby po dwóch stronach Bramy . Maccabee wy bałusza oczy , kiedy Sarah mówi: – To… to dziewczy nka. – Dziewczy nka z filmu Ana… – dopowiada Jago. – Ta, którą trzy mała Harappanka.
Dziecko za czy mś goni. Za pawiem. Zmienia się tło. Czerń zostaje zastąpiona przez błękit i czerwień. Kilim na ścianie. Pokój. – O mój Boże – mówi Sarah. – Aksum nie kłamał – stwierdza Jago, przeły kając ślinę. – Nie. Nie kłamał. Maccabee nie odszy frował komentarza Hilala i nie ma pojęcia, o czy m mówią, lecz ogarnia go niezmącona pewność co do jednego: ta dziewczy nka jest istotna. Jakby potwierdzając jego słowa, Sarah dy szy : – Naprawdę jest Kluczem Niebios. By ć może zdoła zatrzy mać grę. Powstrzy mać horror, który sama rozpoczęła. By ć może. Musi ty lko zabić tę dziewczy nkę. Ty lko tę jedną dziewczy nkę. Już uśmierciła najlepszego przy jaciela. Czemu by nie miała zrobić i tego? Uratowałaby miliony istnień. Miliardy . Aby uratować świat, musi się poddać i przemienić w potwora. Aby uratować świat. Maccabee nie kapuje, o co chodzi, ale ma to gdzieś. Obchodzi go ty lko dziewczy nka. Klucz Ziemi. Musi zabrać Klucz Ziemi z kamiennego łuku i złączy ć go z Kluczem Niebios. Jest już tak blisko. Donghu również to rozumie. Obu jednocześnie nachodzi ta sama my śl; zastanawiają się, jak długo jeszcze potrwa ich sojusz. Baitsakhan szturcha powietrze karabinem. Maccabee kiwa głową. Podchodzą cicho, powoli. Zabiorą Klucz Ziemi. Zabiorą go i pozabijają pozostały ch. Teraz. Zabrać. Zabić. Zwy cięży ć. Jeszcze ty lko 2,3 metra. Ty lko 1,5. Ty lko 0,8. Nabatejczy k i Donghu szy kują się do strzału. Renzo jest nieświadomy ich obecności. Cała piątka prakty cznie stoi razem pod Bramą. Maccabee patrzy na Klucz Ziemi, który jakimś sposobem przy czepili do kamienia po prawej, zaraz po drugiej stronie czerni. Zabierze go. Teraz. Nabatejczy k, potomek Eela, Laata i Obodasa, jedy ny sy n Ekateriny Adlai. Maccabee Adlai. Rusza naprzód. Lewą ręką odsuwa zamek. Nawet nie drgnie mu powieka, o nie. Lufa znajduje się zaledwie 21,3 centy metra od twarzy Sarah. Dzieli ich ty lko obraz dziecka, zupełnie niezważającego na to, co się dzieje, uśmiechającego się beztrosko dziecka.
Dziewczy nka jest teraz dokładnie naprzeciwko Nabatejczy ka. Ciemne włosy , radość, jasne oczy , niewinność. Za moment jego dłoń i lufa przebiją czerń. Zdobędzie Klucz Ziemi i odnajdzie to dziecko, odnajdzie Klucz Niebios, zwy cięży ! Pamięta o nieduży m breloczku, za pomocą którego może przesłać sy gnał do mechanicznej ręki Baitsakhana i akty wować zapisany w jej pamięci kod. Niedługo będzie musiał to zrobić. A kiedy jego palce są jedy nie milimetry od wy świetlanego przez Bramę obrazu, twarz Małej Alice wy krzy wia się z przerażenia. Dziewczy nka patrzy na niego szeroko otwarty mi oczy ma. Pokazuje palcem. Cofa się. Otwiera usta. I krzy czy . Teraz widzi ich wszy stkich.
MAŁA ALICE CHOPRA, JAMAL CHOPRA Głębiny , सूरज क आिखरी करण, Dolina Ży cia Wiecznego, Sikkim, Indie
Rodzice Małej Alice zabrali ze sobą z domu w Gangtoku ulubionego towarzy sza córki, Tarkiego, który ucieka teraz przed swoją panią. Dziewczy nka i ptak są w samy m sercu रज क आिखरी करण. W najstarszej części, która została wy drążona w skale wspólny m wy siłkiem Stwórców i ludzi. Jamal powiedział Małej Alice, że na zewnątrz dzieje się coś niepokojącego i tutaj będzie bezpieczniej. Córka nie dy skutuje z ojcem. Nie bała się. Ale teraz zaczęła. Koszmary Małej Alice wreszcie się urzeczy wistniły . Ludzie, którzy gonili ją w snach, zabijali Dużą Alice i robili krzy wdę jej rodzinie, stoją teraz przed nią z bronią, a na ich twarzach ry suje się niegodziwość, pożądanie i, tak, nawet szok i strach, czego się nie spodziewała. Odwraca się od ty ch zjaw. Ojciec rusza ku niej, bierze ją w ramiona, przy tula i py ta, co się stało, odganiając demony . Mała Alice pokazuje na staroży tne przejście – którego Stwórcy uży wali ty siące ty sięcy lat temu, aby podróżować do głębi gór, do ich serca – dawno już zasy pane kamieniami. Z początku Jamal nie dostrzega, co ją zaniepokoiło. Tarki wy biega z pokoju, a Mała Alice pokazuje palcem na bramę i krzy czy : – Tam jest Klucz Ziemi! Tam jest Klucz Ziemi! Tam jest Klucz Ziemi! Skała się zmienia. I teraz Jamal również to widzi. Potężny człowiek o ciemny ch włosach, poobijanej twarzy i krzy wy m nosie wy ciąga ku nim palce; za nim stoi dziewczy na z długimi kasztanowy mi włosami. Ściana nie jest już z kamienia. Jamal patrzy na inny ch ludzi, którzy kłębią się za plecami tej dwójki, na czerwony kamień i bezkresne niebo rozświetlone rozgrzany m słońcem. A wtedy …
SARAH ALOPAY, MACCABEE ADLAI, JAGO TLALOC, RENZO, BAITSAKHAN Brama Słońca, świąty nia Kalasasay a, Tiwanaku, Boliwia
Sarah niemal sły szy krzy k dziewczy nki. Patrzy na nią i na obejmującego ją młodego mężczy znę. Odwracają się i biegną za pawiem, który czmy chnął z pokoju. I wtedy Sarah rozumie. Brama jest czy mś więcej niż bramą. Nie wy gląda jak portal w Wielkiej Białej Piramidzie, ale jest dokładnie czy mś takim. Sięga ręką, doty ka obrazu i i w tej samej chwili Maccabee muska przerażoną postać a kiedy doty kają pustki, obu Graczy wciąga ciemność i znikają z Boliwii, znikają z Tiwanaku, z Kalasasai, z Bramy Słońca i i Jago widzi w ty m pokoju Sarah leżącą bez sił na ziemi, obok niej osunęła się na kamienną posadzkę jakaś tajemnicza postać, chłopak krzy czy za Cahokianką, biegnie ku niej i również rozpły wa się w powietrzu i i Renzo podąża wiernie za swoim Graczem prosto w portal i i Baitsakhan patrzy , jak czterej idioci przenikają przez przestrzeń i czas, trafiają do ciemnego pokoju i zwalają się nieprzy tomni na ziemię. Ty lko on dostrzega ich głupotę. On. Baitsakhan. Głupotę, bo żadne z nich nie zabrało Klucza Ziemi. Spokojny m krokiem obchodzi Bramę, zarzuca karabin na ramię i z kieszeni wy ciąga sole trzeźwiące. Rozry wa paczuszkę i zaciąga się. Jego nozdrza płoną, ale nie zwraca na to uwagi. Zaty ka parującą torebeczkę za kołnierz koszuli, tuż pod szy ją; od drażniącego zapachu aż mu łzawią oczy . Trzy ma lewą dłoń nad Kluczem Ziemi i doty ka obrazu. Nie spuszcza oka z Klucza. Oddy cha. Zbliża dłoń do czerni. Jest lodowata. Odlicza od pięciu. Z oczu ciurkiem lecą mu łzy . Cztery . Trzy . Dwa. Jeden. Chwy ta Klucz Ziemi i w ty m samy m momencie doty ka obrazu. Znika.
Pozostawił za sobą wspaniałą ruinę staroży tnego świata. Która dla niewtajemniczony ch jest ty lko tury sty czną atrakcją. Pusty m kamienny m łukiem.
WSZYSCY GRACZE Kalkuta. Nad Morzem Południowochińskim. Sikkim
An Liu pociera oczy . Jeden z sy gnałów z Boliwii znika na kilka sekund. Urządzenie śledzące powtórnie oblicza jego pozy cję i wtedy pyk, jakby nigdy nic, pojawia się w Sikkimie, w Indiach! Niedaleko miejsca, do którego udała się Celtka i jej oddział! Ten drugi sy gnał z Boliwii też znika i po chwili on również pojawia się w Indiach. An nie ma pojęcia, co się dzieje, ale Gracze zbierają się w jedny m miejscu. A kiedy już zaczną walczy ć i się pozabijają, wy łapie ty ch, którzy przetrwają. – Niech nacieszą się sobą, ukochana. Pozwólmy im odwalić robotę za nas. Samolot Hilala ibn Isy al-Salta lecący do Bangkoku odry wa się od ziemi. Aksum śpi i nie ma pojęcia, co się dzieje. Gdy by jednak wiedział, by łby tak samo podniecony jak Szang. Tak samo pochłonięty ty m, co się tam odby wa. Również wy czekiwałby śmierci. Ty le że kibicowałby ty m dobry m. Aisling. Sarah. Jago. Ty m, którzy przy by li do Indii, by zabić małą dziewczy nkę. Ty m, który m, jak i jemu, zależy na zatrzy maniu Gry . Ale nie. Śpi spokojnie z uroborosem na ramieniu, z urządzeniem z Arki w kieszeni, z sojuszniczką, Stellą, grającą gdzieś w inny m zakątku świata według własny ch zasad… Portal zniknął ze ściany . Technologia, z której skorzy stali, przenosząc się, wy czerpała ich fizy cznie i psy chicznie. Zadała im ból. Zeszty wnieli. Osłabli. Maccabee nadal się nie podniósł. Leży twarzą do ziemi, z karabinem pod sobą. Jago również jest nieprzy tomny , ale drżą mu powieki. Powoli wraca do siebie. Sarah przewraca się z boku na bok, obijając się o Nabatejczy ka z jednej strony i Olmeka z drugiej, nieświadoma, gdzie jest i co się stało. Renzo już się ocknął, lecz nie wie, co się dzieje. Klęczy z czołem przy ziemi, łeb mu pęka, dzwoni w uszach. Baitsakhan stoi. Sztuczka z solami trzeźwiący mi zadziałała, ale portal i tak dał mu w kość. Obija się o ściany po drugiej stronie sali, zwiotczały mu ramiona, stawia niepewne kroki, jego karabin leży na podłodze, a mechaniczna pięść nadal zaciska się mocno na Kluczu Ziemi. Jest jak zombie, ale dochodzi do siebie. Szy bciej niż pozostali. Mruga. Mruga. Mruga. Sole drapią mu zatoki. Oczy ma mokre. Co to za smród? Zalatuje
amoniakiem. Przy pomina sobie. Potrząsa głową. Pluje na ziemię i wy rzuca sole. Obraca się nagle, nadal nie kontrolując w pełni swojego ciała. Rozpoznaje sy lwetki pozostały ch Graczy . Nie zostanie zombie na długo. Aisling dołączy ła do swojego oddziału. Idą razem górskim szlakiem. Razem z Dziaduniem, Jordanem, McCloskey i Marrsem stają dwadzieścia stóp przed zakrętem. Ostatnim zakrętem na szlaku. Skalna ściana po lewej jest stroma i gładka, nad głowami widzą wy łom. Ścieżka zakręca i znika. Deszcz przestał siąpić. Niebo jest szare i ciemnieje, słońce zachodzi. Marrs klęka i konsultuje ich pozy cję z polowy m komputerem. – Mała Berta potwierdza – mówi o dronie, który leciał nad nimi przez cały ten czas; pokazuje na wy łom. – Istnieje ty lko jedna droga. Prosto i aż na sam dziedziniec fortecy . – Jupi jej – rzuca Jordan, patrząc na małe zielone kropeczki na wy świetlaczu; jedna, nieco nad nimi, tkwi nieruchomo, nie ruszy ła się ani o cal od początku wy prawy . – Biedaczek czeka na nas przez cały ten czas, co? – Nie inaczej – odpowiada Marrs. – Jak dużą ma spluwę? – py ta McCloskey . Jordan rozkłada ręce najdalej jak może. – I jeszcze trochę. Pewnie przy czaił się tam, bo chce przerobić nas na mielonkę. Aisling podnosi głowę, starając się dojrzeć Małą Bertę, która lata gdzieś w górze. Nie udaje się jej. – No to go wy kurzy my . – Zgoda – przy takuje Marrs. McCloskey już wy ciąga dalmierz. Dokręca do jego okularu długi i smukły pery skop. – Oznaczę cel. Aisling spogląda na zbierające się nieco dalej i wy żej – na dziedzińcu – punkciki. – Ta duża grupa też pewnie na nas czeka, w razie gdy by śmy dotarli do kolejnego posterunku. – Kto wie – mówi Jordan. – Może są w trakcie jakiegoś ry tuału. Może kontaktują się z kosmitami. Cokolwiek robią, raczej nie będą zadowoleni, kiedy już tam doczłapiemy . – Też tak my ślę. – Aisling pstry ka palcami. – Marrs, jak bardzo czuły jest ten wy kry wacz ciepła? Skupi się na ciepłocie ciał komitetu powitalnego? Jordan uśmiecha się. – Pewnie. Pruliśmy z niego do obozu Al Kaidy , i to w środku nocy . Pamiętacie? Kilka lat temu w Bahrajnie? – Pamiętamy , pamiętamy – mówi Marrs. McCloskey szczerzy się w uśmiechu. – Ta, to by ła dobra misja. – Rozmarza się. – Tej nocy najcieplejszy mi punktami by ła chmara ciapowaty ch terrory stów, którzy ogrzewali się pierdami. – Czy li tutaj też zadziała? Marrs kiwa głową. – Tak sądzę. Musimy jednak od razu walnąć w nich. Jeśli najpierw stukniemy kolesia z działkiem, następna rakieta, przy ciągana ciepłem, poleci prosto w ogień. – Działamy – mówi Aisling. – Zdejmijmy ty ch na dziedzińcu. Jordan klepie ją po ramieniu. – Podoba mi się twój sposób my ślenia. By łby z ciebie nie lada oficer prowadzący , Kopp. – Może w inny m ży ciu, Jordan. – Wzrusza ramionami. – Może w inny m ży ciu.
– Shari! Są tutaj! Są tutaj! – krzy czy przez radio Jamal. Biegnie, trzy mając w objęciach Małą Alice, która gaworzy i płacze: – Klucz Ziemi! Klucz Ziemi! Klucz Ziemi! – Co? – py ta Shari; nadal jest w centrum operacy jny m z Paru i Jovem. – Kto tutaj jest? – Troje na pewno, może więcej. – Jacy troje? – Gracze, Shari! Przenieśli się tutaj jakimś… jakimś teleportem! – Ale to niemożliwe! – Mówię ci, są tutaj! – Którzy ? Co robią? – Nie wiem, złapałem Alice i wy biegłem! Shari rzuca Paru i Jovowi rozszalałe spojrzenie. – Zabierz ją do magazy nu. Zamknijcie się. I nie otwieraj nikomu, sły szy sz? Nikomu poza mną. – Już prawie jestem – mówi; sy gnał radiowy słabnie. – Sły szy sz mnie? – Sły … cię… – Już idę, Jamal! – Koch… cię… Głos milknie. – Leć, Shari. Zabierz strażników z kory tarza – popędza ją Jov. – Idę z tobą – mówi Paru. Shari nie chce, żeby jej ojciec narażał się na takie niebezpieczeństwo, ale jak może zaprotestować? Walczą na dwa fronty , a przy szłość ludu Harappan wisi na włosku. – Skontaktuję się z Aną – informuje Jov – i zawrócę do Głębin ty lu, ilu się da. Pravheet powstrzy ma tamty ch na Łokciu. Nie bój się, kochana, da sobie radę. Shari całuje Jova w czoło. – Dobrze. – Spogląda na ojca i mówi: – Chodźmy . Obraca się i wy biega z salki, po drodze gestem przy zy wając dwóch uzbrojony ch po zęby mężczy zn stojący ch zaraz za drzwiami. Pędząc, Shari sięga pod ubranie i wy ciąga pistolet z kabury . Czy Donghu też tutaj jest? Jakaś niewielka cząstka jej ma nadzieję, że tak.
MAŁA BERTA 2003 stopy nad Aisling Kopp, Dolina Ży cia Wiecznego, Sikkim, Indie Mała Berta koły sze się na wietrze. Bezrozumny strażnik czekający na instrukcje. Mała Berta otrzy muje komendę. Mała Berta unosi się o 1436,7 stopy i namierza cel. Mała Berta obraca się w miejscu o 48˚ przeciwlegle do kierunku wskazówek zegara. Mała Berta uzbraja rakietę A. Termiczną. Mała Berta dokonuje obliczeń. Przesy ła dane do bazy w celu wery fikacji. Baza potwierdza. Mała Berta odpala rakietę A. Pocisk opada 45 stóp, wy równuje pozy cję, zawija łuk i szuka źródła ciepła, którego dane mu wprowadzono. Rakieta A odnajduje je prędko i nie mijają nawet trzy sekundy , a już leci prosto w tłum ludzi, którzy stoją ramię w ramię przed jedy ny m wejściem do रज क आिखरी करण. Zdy scy plinowani, uzbrojeni, oczekujący . Nie są bezrozumny mi strażnikami, ale niczego niepodejrzewający mi ludźmi. Nie przewidzieli istnienia Małej Berty . Grupka żołnierzy nawet nie zauważa lecącej ku nim rakiety . Głowica eksploduje piętnaście stóp przed celem. Powietrze płonie, a sfery czna fala uderzeniowa rozchodzi się na wszy stkie strony , miotając odłamki, fosfor i ogień. Piach, kamienie, broń, kawałki ubrań, paski, buty , zwłoki, uszy i członki lecą ku niebu. Zapada cisza. Piętnaście osób ginie na miejscu. Siedem się wy krwawi. Sześć jest nieprzy tomny ch i poważnie oszołomiony ch. Ty lko dwie są przy tomne. A jedna z nich straciła prawe ramię tuż poniżej łokcia. Wśród zabity ch jest Ana Jha, matka Shari. Przed momentem rozmawiała z Jovem. Miała zamiar wy słać 20 harappańskich żołnierzy do Głębin, żeby ochronili Klucz Niebios przed inny m zagrożeniem. Ale żaden z nich nie dotrze na miejsce, aby pomóc Shari i Kluczowi Niebios. Mała Berta czeka na kolejne instrukcje. Gdy by Mała Berta mogła spojrzeć poprzez deszcz i mgłę, zobaczy łaby Pravheeta wy glądającego zza działka Vulcan, patrzącego na tę jatkę z bijący m sercem, ze łzami cieknący mi mu strumieniem po policzkach. Na skraju Łokcia zobaczy łaby leżącą na brzuchu McCloskey , która zjeżdża nieco niżej i zagląda za róg za pomocą pery skopu przy czepionego do dalmierza. Zobaczy łaby , jak go dostraja, szuka, wy patruje. Zobaczy łaby , że 544 stopy od McCloskey czy ha ogromne szare działko. Agentka namierza je laserem, kiedy mężczy zna siada z powrotem i łapie za rączki broni. Ułamek sekundy później Mała Berta otrzy muje kolejne instrukcje. Mała Berta obraca się raz jeszcze. Przesy ła komendy z powrotem do komputera Marrsa w celu wery fikacji. Otrzy muje potwierdzenie. Mała Berta wy puszcza rakietę B. Pocisk opada, odpala się, robi korkociąg i pędzi ku oznaczonemu celowi. Przez krótką chwilę sły chać charaktery sty czny świdrujący odgłos Vulcana wy pluwającego z siebie 76 kul w 0,7 sekundy . A potem kolejny wy buch. Działko milknie. Harappanie zostali rozgromieni.
Małej Berty to nie obchodzi. Mała Berta zniża się na wy sokość 2003 stóp i zawisa nad głową Aisling Kopp. Czeka. Maszy na, kawał metalu, przechy liła szalę zwy cięstwa w bitwie, o której nie ma pojęcia i której nie rozumie. Bezrozumny strażnik. Unosi się i czeka.
AISLING KOPP, DZIADUNIO KOPP, GREG JORDAN, BRIDGET MCCLOSKEY, GRIFFIN MARRS Łokieć, सूरज क आिखरी करण, Dolina Ży cia Wiecznego, Sikkim, Indie
Aisling, Dziadunio, Jordan i Marrs biegną ku wy łomowi, gdzie mają zgarnąć McCloskey i przedostać się do środka harappańskiej fortecy . Ale kiedy docierają za zakręt, Aisling staje jak wry ta. Pozostali również. – BRIDGE! – krzy czy Jordan. Rzuca się naprzód, pada na kolana. McCloskey leży twarzą do ziemi, ramiona pokry te ma krwią. Jordan przewraca ją na plecy . Jest już po wszy stkim. Ma otwarte oczy . Puste. Nieobecne. Działko zostało zniszczone, ale pojedy ncza salwa wy mierzona by ła w głazy nieopodal miejsca, gdzie czekała McCloskey . Choć nie znajdowała się na linii strzału, spore pociski odbiły się ry koszetem od skał i odłupały kawały kamienia, które poleciały w powietrze. Kurz jeszcze nie opadł. – Bridge! – lamentuje Jordan, doty kając palcami czubka głowy zmarłej. Bierze ją w ramiona, tuli, ociera umazane krwią policzki, przegania nacierające na powieki łzy . Marrs podchodzi do nich, przesuwa dłonią po twarzy McCloskey i zamy ka jej oczy . Aisling zdejmuje kurtkę i nakry wa nią kobietę, po czy m kładzie rękę na ramieniu Jordana. Milczy , nie znajdując odpowiednich słów. Tak po prawdzie bardziej od śmierci McCloskey ruszy ło ją, że Jordan obnaży ł swą ludzką stronę, zrzucił zwy czajową zbroję sarkazmu. Ci ludzie – czasem zachowy wali się jak dupki, ale to jednak sojusznicy – który m nie do końca ufała, zdecy dowali się powierzy ć jej swoje ży cie. Aisling przechodzi za Łokieć. Przestawia lunetę karabinu o pięć stopni ze wschodu na północ i patrzy na ogień płonący w miejscu eksplozji rakiety . Na ciągnącą się przed nią ścieżkę. Czy sto. Mogą iść dalej. Jordan delikatnie kładzie McCloskey na ziemi. Gładzi twarz agentki wierzchem dłoni. Aisling przery wa milczenie; głos ma opanowany , zimny : – Każde z nas wiedziało, w co się pakuje. Upewnijmy się, że jej śmierć nie poszła na marne. – Pauza. – Że ci ludzie nie oddali ży cia za nic. Musimy uhonorować i Bridget, i Harappan. Musimy uczcić ich pamięć, powstrzy mując grę. Dzisiaj. Teraz. Aisling Kopp rusza, z początku powoli, potem szy bciej, aż wreszcie biegnie, kierując się ku fortecy . Dziadunio jest zaraz za nią.
Marrs patrzy na Jordana. – Do zobaczenia na miejscu – mówi i idzie za tamtą dwójką. Jordan nachy la się i przez kurtkę Aisling składa pocałunek na czole McCloskey . – Nie ruszaj się, kurwa, stąd – mówi, próbując rozładować swój smutek żartem podobny m do ty ch, który mi się często przerzucali. – Zaraz, kurwa, wrócę.
Oto Endgame.
SHARI CHOPRA Zejście do Głębin, सूरज क आिखरी करण, Dolina Życia Wiecznego, Sikkim, Indie
Kamienne ściany zlewają się w jedno. Szata łopocze niczy m sztandar. Strażnicy nadążają za nią bez wy siłku, ich buty piszczą, kiedy biorą zakręty . Paru się zady szał, ale trzy ma tempo. Mała Alice! Mała Alice! Shari ma przed oczy ma twarzy czkę swojej córeczki. Forteca nie do zdoby cia została zdoby ta. Gracze już się do niej wdarli. Szukają dziewczy nki. Nadchodzą zewsząd. Jak mogła by ć tak krótkowzroczna? Jak mogła ich aż tak nie docenić? Gracze to łowcy . Są pomy słowi. Wy szkoleni. Bezlitośni. Gracze to zabójcy . Gracze to psy chopaci. Małe potwory . Nie ty lko sady sta Baitsakhan. Wszy scy . Potwory . Mała Alice! Nie jestem psychopatką – my śli Shari. Nie jestem, meri jaan. Biegnie ostatnią już kondy gnacją schodów. Ściska pistolet mocniej, mocniej, mocniej. Strażnicy są tuż za nią. Paru został w ty le. Nadchodzę, meri jaan. Będę walczyć za to, co kocham. Przede wszystkim jestem matką. Moje kule nie są przeznaczone dla ciebie.
xviii
BAITSAKHAN, MACCABEE ADLAI, SARAH ALOPAY, RENZO, JAGO TLALOC Głębiny , सूरज क आिखरी करण, Dolina Ży cia Wiecznego, Sikkim, Indie
Baitsakhan przy stępuje do działania. Nareszcie – my śli. – Rozpocznijmy zabawę. Powłócząc nogami, podchodzi do Cahokianki. Schy la się, łapie ją za włosy i przeciąga z jednej strony salki na drugą. Dziewczy na pojękuje, ale się nie opiera. Donghu chwy ta Olmeka za nadgarstek, ciągnie po ziemi i opiera o Sarah niczy m worek owsa. Renzo jest półprzy tomny , kuli się na podłodze. Baitsakhan go ignoruje. Nie jest Graczem – tłumaczy sobie, próbując ustalić priory tety . – Czyli nie jest ważny. Maccabee jeszcze się nie poruszy ł. Chłopak człapie do niego i kopie go w bok. Nic. Kopie raz jeszcze, mocniej. Nadal nic. Kopie z całej siły . Znajduje jeszcze jedną paczuszkę soli trzeźwiący ch. Otwiera ją i podstawia Nabatejczy kowi pod nos. Działa. Maccabee podnosi się nieco, jakby miał zrobić pompkę, i potrząsa głową. – Co…? – Już nie jesteśmy w Boliwii – oświadcza Baitsakhan. Sarah jęczy coraz głośniej. Na kamiennej posadzce leżą porozrzucane karabiny . Donghu bierze jeden z nich. Maccabee podnosi się na klęczki. – Gdzie…? – Nie mam pojęcia. Łuk nas tu przeniósł. – Do Klucza Niebios – przy pomina sobie Nabatejczy k. – Tak my ślę. Maccabee rozgląda się na lewo i prawo. – Ale gdzie on jest? Gdzie ona jest? – Tego też nie wiem. Nabatejczy k klepie się mocno po policzkach, próbując się otrzeźwić. – A Klucz Ziemi? – Mam. Baitsakhan chowa go do bocznej kieszeni spodni i zapina ją na suwak. Na twarzy jego towarzy sza maluje się ulga. – Co z pozostały mi? Donghu podbródkiem wskazuje dwoje Graczy . Na Renzo nawet nie zwracają uwagi. Maccabee odczuwa ból na cały m ciele, ale jego umy sł usiłuje pracować na pełny ch obrotach. – Jeszcze ich nie zabiłeś? – Pomy ślałem, że będziesz chciał popatrzeć – odpowiada chłopak, wzruszając ramionami. Celuje do Sarah i Jago.
Nabatejczy k wstaje ostrożnie, podpierając się dłonią o ścianę. – Nie mogę się skupić – mówi i opada z powrotem na kolana. Podnosi sole trzeźwiące i zaciąga się. Baitsakhan chrząka, nie zdejmując Cahokianki z muszki. Lufa karabinu, którą zatacza nieduże okręgi, lekko drży . – Ja też – odpowiada, zaciskając palce na HK G36. Głowa dziewczy ny opada na bok, jej powieki drżą. Zaraz się obudzi. Olmek nadal nie kontaktuje. Baitsakhan mierzy w szy ję. Jeśli się okaże, że nie ma jeszcze dość siły , aby poradzić sobie z odrzutem, a lufa poleci do góry , to i tak rozwali jej głowę. Lecz kiedy naciska spust, pulchny mężczy zna podnosi się z ziemi. Huk wy strzału jest ogłuszający , świdruje im w uszach niczy m ry k młota pneumaty cznego. Żadna z kul nie mija niespodziewanej przeszkody i Renzo zwala się z powrotem na posadzkę, trafiony w ramię, bark, szy ję i klatkę piersiową. Niektóre pociski zatrzy mały się na kevlarze. Dwa sięgnęły celu. Hałas podry wa Sarah, która ignorując ból głowy i zwiotczenie kończy n, staje na równe nogi, polegając wy łącznie na pamięci mięśniowej. Musi zaufać swojemu treningowi. Ale nie jest jeszcze gotowa i, tak jak Maccabee, osuwa się na kolana. Zaskoczony Baitsakhan robi krok w ty ł. Ranił mężczy znę, który nagle wy rósł na linii strzału, i to poważnie. Nie jest już groźny, my śli, nadal usiłując postępować zgodnie z priory tetami. Ale wtedy zauważa Cahokiankę i jego umy sł odnotowuje: Obudziła się! Celuje do niej z karabinu, jednak dziewczy na rzuca czy mś w niego, czy mś metalowy m i ciężkim. Niezidenty fikowana rzecz uderza w karabin, który wy skakuje Baitsakhanowi z rąk. Siekierka. Spada na ziemię razem z jego bronią. Ten rzut niemal całkowicie wy zuł Sarah z sił. Dziewczy na opada na czworaki, zwiesza głowę, zamy ka oczy . Kałuża krwi Renzo rozlewa się ku niej po podłodze. RUSZ SIĘ! – karci się w my ślach. – Szybko! Albo umrzesz! Ale nie może się dźwignąć. Maccabee podejmuje kolejną próbę, jednak jego kolana nadal są jak kule rozmiękłego papieru, a stopy niczy m żelbetonowe pustaki. Wreszcie udaje mu się stanąć. W ty m samy m momencie Baitsakhan rusza na Cahokiankę. Sarah sły szy , jak Renzo krztusi się krwią. Unosi głowę i mruga. Obraz rozmy wa się jej przed oczy ma, ale ze wszy stkich sił próbuje się skoncentrować na twarzy Olmeka. Mężczy zna spojrzenie ma trzeźwe. Porusza ustami, próbuje mówić. Dziewczy na szy bko pojmuje, co chce jej przekazać. Zabij ich. Zatrzymaj grę. Zatrzymaj keplerów. Rozumie też coś innego. Renzo poświęcił się dla niej. Lud za lud. By ły Gracz za Gracza. Znowu zamy ka oczy . Łupie jej pod czaszką. Baitsakhan staje nad Sarah. Sięga mechaniczną dłonią ku jej głowie. Ty lko ten jeden jego członek nie jest obolały , słaby , zwiotczały . Maccabee przeczuwa, co się święci. W ruch idzie mocarna łapa, która zgniotła Koori. Prezent od Ekateriny . Prezent, który on sam mu zorganizował. Może nie by ł to dobry pomy sł. I wtedy przy pomina sobie o breloczku. Muszę grać sam, my śli. Sięga do kieszeni po detonator, który prześle sy gnał do metalowej dłoni, a drugą ręką podnosi pod nos paczkę z solami i wdy cha pełną piersią. To go nieco otrzeźwia. Kątem oka zauważa, że przy drzwiach miga coś kolorowego; kory tarzem przebiegła jakaś kobieta. Ale nie może pozwolić sobie na zastanawianie się, cóż to właściwie
oznacza, bo do salki wdzierają się dwaj żołnierze z bronią. Maccabee szuka jakiejś osłony . Baitsakhan, który jeszcze nie zdąży ł złapać Cahokianki, obraca się ku drzwiom i rusza prosto na mężczy zn. Strażnicy otwierają ogień, zaskoczeni dzikim zachowaniem chłopaka, przez co nie celują zby t dobrze. Kula zahacza o ucho Baitsakhana. To go nie powstrzy muje. Zbłąkany pocisk trafia Sarah w lewe przedramię, przechodząc na wy lot, ale pozostałe chy biają. Dziewczy na upada i odsuwa się pod przeciwległą ścianę. Ból jest dotkliwy , jednak niespodziewanie bardzo się jej przy służy ł. Nareszcie odzy skuje pełnię świadomości. Mgła zaczy na się rozwiewać. Maccabee bły skawiczny m, lekkim ruchem wy ciąga z kabury pistolet i strzela jednemu z mężczy zn – wy sokiemu, smukłemu, o karmelowej cerze, czarny ch włosach i by stry ch oczach – prosto w głowę. Strażnik obraca się na jednej nodze i uderza o ścianę. Ty mczasem przez kory tarz przebiega jeszcze ktoś, jakiś starszy człowiek. Zagląda do salki, a jego mina zdradza niepokój i strach. Baitsakhan zderza się z pozostały m przy ży ciu harappańskim żołnierzem. Donghu jest od niego niższy o półtorej stopy i lżejszy o 60, może 70 funtów, ale za to szy bszy i zwinniejszy . No i ma wy jątkową dłoń. Chwy ta nią lufę karabinu i ściska. Mężczy zna naciska spust, ale uszkodzona broń jedy nie podskakuje. Puszcza ją i naciera na Baitsakhana, a karabin upada na ziemię. Maccabee rzuca się ku otwarty m drzwiom. Pistolet tańczy mu w dłoniach, kiedy próbuje wy mierzy ć w strażnika, co w ty m momencie okazuje się zby t trudne. Donghu skacze jak na spręży nie, przez cały czas zachodząc mu linię strzału. Baitsakhan łapie mężczy znę dłonią za ramię lewą i wy kręca. Żołnierz krzy czy z bólu i pada na kolana. Niesie się nieprzy jemny , zduszony trzask. Sarah dobrze zna ten dźwięk – towarzy szy łamaniu kości. Strażnik drze się jeszcze głośniej. Dziewczy na widzi chłopaka z profilu: Donghu się uśmiecha. Ma zamiar wy rwać temu człowiekowi ramię. Rozlega się jednak pyk pistoletu Nabatejczy ka i głowa strażnika eksploduje; oszczędzono mu ty m samy m cierpienia. Baitsakhan rzuca towarzy szowi ostre spojrzenie. – By ł mój! – Zapomnij o nim. Znajdźmy Klucz Niebios! – mówi Maccabee, gorączkowo gesty kulując w stronę kory tarza. Ramię Sarah płonie z bólu. Jest już całkowicie przy tomna, ale obserwuje tę krótką i brutalną bitwę z niezby t korzy stnej pozy cji, siedząc na podłodze w kałuży własnej krwi. Próbuje całkowicie unieruchomić zarówno swoje gałki oczne, jak i całe ciało, zasty gnąć. Baitsakhan zbliża się do niej na pół kroku. Patrzy na rozlewającą się plamę krwi i wy ciąga pośpieszne i błędne wnioski. Tak jak i Nabatejczy k, który łapie go za ramię i mówi: – Nie ży ją. Chodźmy po Klucz Niebios. Jest tam, Baits! Zabierzmy go. Obraca się i wy biega z pokoju, otwierając ogień. Ktoś w głębi kory tarza pruje z karabinu, seria orze powietrze tuż nad jego głową. Za to Maccabee trafia bezbłędnie. Sarah domy śla się tego, bo wy strzały szy bko milkną. Sły szy kroki biegnącego Gracza. Baitsakhan zwleka. Cahokianka sły szy jego oddech, czuje, jak metalowe palce zaciskają się na jej włosach. Powstrzy muje oddech, zmusza swoje serce do szeptu. Nadal udaje martwą. Donghu daje się nabrać. Odwraca się i idzie za Nabatejczy kiem. Nie może pozwolić, aby to on dorwał Klucz Niebios. Kiedy będzie miał oba Klucze, a jego towarzy sz wy zionie ducha, wróci po Cahokiankę. Musi mieć ten skalp.
SHARI CHOPRA, MAŁA ALICE CHOPRA, JAMAL CHOPRA Głębiny , सूरज क आिखरी करण, Dolina Ży cia Wiecznego, Sikkim, Indie
Shari krzy czy : „Jamal!”, otwiera drzwi, wbiega do magazy nu i wpada w mężowskie objęcia. Paru zamy ka za nią i przekręca klucz. Mała Alice woła: „Mamo!”. Harappanka przekazuje małżonkowi pistolet, pada na kolana i tuli do siebie córkę. Muska nosem włosy dziewczy nki, które nadal pachną cy namonem i ciepły m mlekiem. – Boję się, mamo. – Jestem przy tobie, meri jaan. Sły szą ry k karabinu. Shari zakry wa dłońmi uszy Małej Alice. – Strzelają nasi, stoją na straży . Będzie dobrze – kłamie, jak skłamałby każdy rodzic. Nie ma pojęcia, jak to się skończy . Ale raczej niedobrze. Jamal obejmuje je obie. Jego dziewczy ny . Jego ży cie. – Jesteśmy z tobą, kochanie. Jesteśmy tutaj. Cała trójka zaczy na płakać. Nie ty lko dlatego, że się boją, ale również dlatego, że są razem, pełni miłości, szczęśliwi. – Nie skrzy wdzą cię, meri jaan – obiecuje Shari. – Nie pozwolę im na to. – Ani ja – dodaje Jamal. Tuli ukochane istoty , a jego palce zaciskają się na rękojeści pistoletu. Patrzy smutno na Shari i wtedy dziewczy na zaczy na się zastanawiać: Zrobi to? Zrobi coś, czego ja nie zdołam? Jamal zamy ka oczy . Całuje je obie. Jego ramiona są twarde i silne. Oddech szy bki. Shari tuli córkę mocniej, my śląc o mały m dziecku w chińskim autobusie, któremu ona i Duża Alice pomogły przy jść na ten świat; na ten przeklęty świat. Jestem istotą ludzką. Tuli mocniej. Potrafię współczuć i wyrzekam się Endgame. Wyrzekam się was. Odmawiam bogom. Bo nie istnieją. Rozlega się kolejna salwa i dźwięk trzech kul uderzający ch o drzwi łup, łup, łup wy ry wa ją z rozmy ślań. Nie musi nawet zgady wać, co to oznacza. Paru. Jej ojciec. Odszedł. Mała Alice trzęsie się ze strachu. Shari popłakuje cicho. Cały lud Harappan. Zniknął. – Musisz ją chronić. Schowajcie się tam – mówi Jamal, wstając. Shari, zeszty wniała ze strachu, przy takuje. Prowadzi Małą Alice za ściankę wy kutą w kamieniu i stawia przed nimi sporą pustą skrzy nię. Dziewczy nka kuca między matczy ny mi nogami. Przez drewniane listewki widzi drzwi. – Nie płacz – mówi Shari. – Cichutko.
Obejmuje ją czule. – Celuj w głowę, ukochany – instruuje Jamala. – Będę. – Nie okazuj litości. – Dobrze. – Bo i oni jej nie okażą.
AISLING KOPP, DZIADUNIO KOPP, GREG JORDAN, GRIFFIN MARRS सूरज क आिखरी करण, Dolina Ży cia Wiecznego, Sikkim, Indie
Aisling i jej oddział torują sobie drogę pomiędzy trupami, jakie zostawiła przy wejściu do fortecy Mała Berta. Uważnie stawiają nogi i starają się nie roztrząsać tego, co zrobili. Tak wielu zabitych – my śli Aisling – tak wielu. I ani śladu Shari Chopry. Nie ma jej tutaj. Musi być gdzie indziej. Z córką. Z Kluczem Niebios. Celtka prowadzi ich przez nagle opustoszałą kamienną twierdzę. Wszędzie porozrzucane są ślady niedawnego ży cia. Filiżanki ciepłej herbaty . Koły szące się poły zasłon. Nadal odkształcone poduszki krzeseł. Szumiące radio w centrum operacy jny m na drugiej podziemnej kondy gnacji. Tam znajdują również niedużą szmacianą laleczkę, rzuconą na podłogę, zapomnianą. Ale ani ży wego ducha. Albo nie ży ją, albo się ukry wają. Na wy świetlaczach nie została ani jedna zielona kropka. Mury są zby t grube. Lecz mają pewien trop. Z pokoju dowodzenia Aisling przechodzi do kory tarza, gdzie znajduje ry sy na ścianie, a nieco dalej jasną, kolorową nitkę. Niżej, po przejściu paru stopni, naty ka się na nabój 9 mm; nie łuskę, a nabój. Idą dalej. Na piąty m poziomie pod ziemią dziewczy na łapie palcami unoszące się na wietrze piórko; wącha je, bada. Zaskakuje ich wy biegający z jednego pomieszczenia paw, który przemy ka przez kory tarz, chowa się w inny m i znika. – Ej, widzieliście to? – py ta Marrs. Przy takują. – Nieźle – mówi. – Musimy zejść na sam dół – stwierdza Aisling, ignorując ptaka. – Tam ją trzy mają. – Jesteś pewna? – odzy wa się Jordan. – Nie na bank, ale tam właśnie zabrałaby m małą dziewczy nkę, gdy by m bała się o… Przery wa jej rozpoznawalny terkot broni maszy nowej. Aisling unosi karabin snajperski i rusza truchtem przed siebie. Nikt nic nie mówi. Schodzą niżej.
SARAH ALOPAY, JAGO TLALOC Głębiny , सूरज क आिखरी करण, Dolina Ży cia Wiecznego, Sikkim, Indie
Gdy ty lko Maccabee i Baitsakhan wy chodzą z salki, Sarah mruga i siada wy godniej, opierając się o ścianę. Ci dwaj popełnili właśnie okropny i, jak ma nadzieję, śmiertelny błąd; powinni by li poświęcić ty ch dziesięć–dwadzieścia sekund i wpakować po kulce w łeb jej i Jago. Ale tego nie zrobili. Ten mały sady sta, Baitsakhan, jest wy starczająco szalony , aby zrezy gnować z podobnej możliwości, bo chciałby się raczej nacieszy ć powolny m odbieraniem im ży cia. Ale Maccabee? Sarah nie jest pewna, czemu ich oszczędził. Zdawał się skupiony na parciu naprzód i po prostu zabrał ze sobą Donghu. Zresztą nieważne. Dzięki za prezent, chłopaki. Sięga po nóż, wy cina dziurę w koszuli na ramieniu i odry wa kawałek materiału. Pomagając sobie zębami, zdrową ręką owija nim lewe przedramię tuż poniżej łokcia i zaciska, spowalniając upły w krwi. Prowizorka, ale na razie musi wy starczy ć. Doczołguje się do Jago, próbując nie nadwy rężać rannej kończy ny . Kiedy pokonuje dzielące ich dwanaście stóp, czuje mocny odór amoniaku. Sole trzeźwiące. Który ś z nich najwy raźniej musiał je upuścić. Podnosi paczuszkę i pełznie do leżącego na boku, podry gującego chłopaka. Jego diamentowe zęby bły szczą. Sarah podstawia sobie pod nos sole trzeźwiące i wdy cha. Ostry zapach drażni ją w oczy , drapie w zatoki i ściska skronie; mózg zaczy na swędzieć, jakby podłączono go do prądu. Nagle czuje się kompletnie wy budzona, ramię płonie bólem, skóra i mięśnie pulsują pod opaską. Łapie Jago i potrząsa nim. – Que? – bełkocze chłopak. – Obudź się, do cholery ! – szepcze. – Musimy walczy ć! Jago coś mamrocze. Sarah niemal wpy cha mu sole do nozdrzy . Dopiero wtedy Olmek prostuje się jak struna, siada na ziemi i szaleńczo macha rękoma przed twarzą, jakby odganiał owada. Sarah zakry wa mu usta dłonią, tłumiąc krzy k. Chłopak odtrąca jej rękę z solami, paczuszka upada na podłogę. Patrzy na swoją towarzy szkę szeroko otwarty mi, ale nareszcie przy tomny mi oczy ma. – Cicho – mówi Sarah. – Są tutaj inni Gracze. Donghu i Nabatejczy k. Możesz się ruszać? Boli ją ramię. Potrzebuje Jago, muszą działać wspólnie, bo ty lko razem są w pełni sprawni. Chłopak odsuwa jej dłoń nadal zasłaniającą mu usta. – Si. Nic mi nie jest. Jakby na potwierdzenie ty ch słów bierze do ręki pistolet. – Krwawisz – szepcze. – Nic mi nie będzie. Jago dźwiga się z ziemi. Podaje Sarah rękę i pomaga jej wstać. Dziewczy nie jednak nadal ma problemy z utrzy maniem równowagi.
– Na pewno? – Chłopak orientuje się, że stoi w lepkiej kałuży ; czuje ucisk w piersi. – Straciłaś sporo krwi. Sarah kręci przecząco głową i skinięciem pokazuje na Renzo. – Przy kro mi, Feo. Ale nie jest moja. Renzo leży na wznak na ziemi, ma otwarte, puste oczy , a usta pełne lśniącej czerni. – Uratował mi ży cie – mówi Sarah. Jago przy gry za dolną wargę. Nozdrza chodzą mu jak u nosorożca. Mięśnie karku drżą niekontrolowanie. Na skroni wy skakuje mu ży ła, blizna ciemnieje. – Kto? – Chłopak. Donghu. Jago patrzy Sarah w oczy , jego twarz wy krzy wia się w gry masie gniewu i smutku. – Gdzie? Sarah pokazuje na kory tarz. Sły szą dwa strzały i kobiecy krzy k: „NIE!”, a potem kolejny , aż dźwięki ury wa łupnięcie zamy kany ch ciężkich drzwi. Klucz Niebios – my śli Sarah. – Tak blisko. Możesz to zakończyć. Tu. Teraz. – Musimy zniszczy ć Klucz Niebios – mówi cicho. – Si – odpowiada Jago, nie przestając się gapić na zwłoki Renzo, i dziewczy na wie, że pochłaniają go teraz jedy nie my śli o zemście. Patrzy , jak Olmek podchodzi do martwego mężczy zny , pochy la się nad nim i zamy ka mu powieki. Sarah podnosi pistolet i zaty ka sobie za pasek. Jednemu z żołnierzy zabiera zakrzy wiony kij z ciężką kulką na końcu. – Masz – mówi, rzucając go Jago. Chłopak łapie broń w locie i wy wija nią, przy zwy czajając się do ciężaru. Sarah podchodzi do niego zdecy dowany m krokiem i mówi, z jednej strony chcąc przekonać samą siebie, a z drugiej przy pomnieć towarzy szowi, po co tutaj przy by li: – Chodźmy ratować świat.
MAŁA ALICE CHOPRA Głębiny , सूरज क आिखरी करण, Dolina Ży cia Wiecznego, Sikkim, Indie
Dziecko obserwuje, co się dzieje. Drzwi wy dają z siebie głośne py knięcie, jakby wy łamano zamek od zewnątrz. Uchy lają się nieco. Są ciężkie. Do środka wlewa się światło z kory tarza. Nie by ło tak wcześniej, kiedy tata przy niósł ją do magazy nu. Nie by ło tak jasno. Nikogo tam nie ma. Jej ojciec wy wija bronią w tę i we w tę, w tę i we w tę, szukając celu, kawałka ciała. Drzwi uchy lają się nieco szerzej. Jeszcze więcej światła. Mała Alice musi mruży ć oczy . Nadal nikogo nie ma. Cień. Lufa. Trzy strzały . Ty lko jeden oddał jej ojciec, celując w rażące światło z kory tarza. Chy bił. Upada, kiedy drzwi otwierają się na oścież. Mała Alice nie widzi ani nie sły szy nic więcej. Światło jest wszędzie, z nią, blisko, nie czuje niczego innego. Jest jak słońce. Nieprzy jemne, mocne, przy ciąga ją do siebie. Nawet nie zauważa drżący ch dłoni matki, nie sły szy jej krzy ku, kiedy Jamal pada na ziemię, martwy , jeszcze zanim miał szansę cokolwiek zrobić. Nie sły szy własnego głosu powtarzającego sucho i monotonnie: – Klucz Ziemi, Klucz Ziemi, Klucz Ziemi, Klucz Ziemi, Klucz Ziemi, Klucz Ziemi… Nie widzi wy sokiego Nabatejczy ka o powy krzy wianej twarzy , którą zna z koszmarów; człowiek ten rozmawia chwilę z Shari, po czy m wy ry wa Małą Alice z jej ramion. Nie widzi szamoczącej się, odganiającej chłopaka matki. Nie widzi Baitsakhana stającego nad Shari z gry masem zadowolenia na twarzy . Nie sły szy , jak mówi: – To za Bata i Bolda. Bo nie może. Doświadcza teraz jedy nie światła, które emanuje z nogi Baitsakhana. Światło. Nic więcej się nie liczy . Ty lko ona i światło. Nic więcej. – Klucz Ziemi, Klucz Ziemi, Klucz Ziemi, Klucz Ziemi, Klucz Ziemi, Klucz Ziemi… Światło i nic więcej. Oślepiające światło, które może zobaczy ć jedy nie Klucz Niebios.
SHARI CHOPRA Głębiny , सूरज क आिखरी करण, Dolina Ży cia Wiecznego, Sikkim, Indie
Drzwi otwierają się z impetem i zanim zdąży choćby mrugnąć, Nabatejczy k i ten mały potwór są już w salce, a Jamal nie ży je. Tak po prostu. Bez szarży . Bez fanfar. Bez mocowania się z przeciwnościami. Jej miłość odchodzi. – NIE! – krzy czy Shari, tuląc córeczkę mocniej. Mała Alice zachowuje się jak ży wy trup, pewnie doznała szoku. Z jakiegoś powodu cały czas powtarza niskim głosem: „Klucz Ziemi”; nie jest zrozpaczona, przestraszona czy zła – po prostu obojętna. Nabatejczy k staje przed nimi. Jego twarz zdradza napięcie. Patrzy z chciwością na Małą Alice. – Nie pozwolę ci jej zabić – mówi mu Shari, my śląc, że to pewnie ostatnia szansa, aby ścisnąć główkę dziecka, aby złamać kark własnej córce. Maccabee nachy la się do niej. – Zabić? A czemu, do cholery , miałby m to zrobić? Nabatejczy k wy ry wa otępiałą dziewczy nkę z ramion Shari, która krzy czy i atakuje stopami i dłońmi, ale chłopak paruje jej ataki, po czy m powala ją szy bkim i celny m kopniakiem w klatkę piersiową. I to już koniec walki. Maccabee zaty ka pistolet za pas i odciąga Małą Alice od matki. Bierze dziewczy nkę na ręce i szepcze jej coś do ucha. Przenosi ją na drugą stronę salki, z dala od Shari i zwłok Jamala. Harappanka czuje, że się trzęsie, oczy wy pełniają jej się łzami, a serce mało nie pęknie. Nie, już pękło. Może się jej ty lko wy daje, ale Maccabee Adlai nie jest chy ba zby t szczęśliwy , że tak to się potoczy ło. A przy najmniej takie sprawia wrażenie. Shari na klęczkach rzuca się za córką, ale wtedy drogę blokuje jej mały potwór. Opiera dłoń na jej czole i pcha do ty łu. Patrzy na potwora i opuszcza ją wszelka nadzieja. Zawiodła. Swój lud, rodzinę, przodków. Alice Ulapalę, swoje dziecko, męża, samą siebie. Zawiodła. Baitsakhan klęka, spoty kają się ich oczy . Chłopak kładzie lewą rękę na jej ramieniu, jakby chciał ją pocieszy ć. Ma silną dłoń. Przesuwa ją na kark Shari i zaczy na ściskać. – To za Bata i Bolda. Zawiodła. Pocieszenia szuka w swoim wnętrzu. Szuka miłości. Próbuje przesłać na drugą stronę magazy nu, do Małej Alice, odrobinę współczucia i empatii; chce stąd ulecieć, opuścić tę fortecę, unieść się nad górskie szczy ty i do nieba, ku niebu. Nie boi się o siebie. Śmierć jest łatwa.
Ale boi się o swoją cenną córeczkę. Bardzo.
BAITSAKHAN Głębiny , सूरज क आिखरी करण, Dolina Ży cia Wiecznego, Sikkim, Indie
Kiedy widzi strach w oczach Gracza, jego serce otula szczęście. Jest ciekaw, gdzie się podział ten wewnętrzny spokój Shari. Baitsakhan nie ma dostatecznej emocjonalnej mądrości, aby zrozumieć, że wtedy , w Chinach, jego źródłem by ła Mała Alice, ale gdy została jej odebrana, źródełko wy schło. Teraz dziewczy nka jest ośrodkiem innego uczucia. Strachu. Baitsakhan nie posiada się z radości. Nie obchodzi go, skąd się wziął, ważne, że jest. Ściska nieco mocniej. Shari się dławi. Jeszcze mocniej. Dziewczy na wierzga. Baitsakhan siada jej na nogach. I jeszcze mocniej. Uśmiecha się. – Rozerwę ci gardło.
MACCABEE ADLAI Głębiny , सूरज क आिखरी करण, Dolina Ży cia Wiecznego, Sikkim, Indie
Maccabee Adlai stawia Małą Alice na ziemi. – Nie patrz, mała – mówi. – Klucz Ziemi, Klucz Ziemi, Klucz Ziemi, Klucz Ziemi – nawija dziecko. Oczy ma puste, usta poruszają się jak zmechanizowane. Nabatejczy k macha dłonią przed jej twarzą. Nic. – I tak nie patrzy sz. Prostuje się i sięga po pistolet. Baitsakhan stoi plecami do niego. Nienaturalnie wy bałuszone oczy Shari są pełne łez. Twarz ma zsiniałą. Ręce zacisnęła na nadgarstku napastnika. Chłopakowi się nie śpieszy , delektuje się chwilą. Nabatejczy k mierzy do Shari. – Przepraszam… Baitsakhan, nie odwracając się, py ta: – Za co? Przecież to cudowne. Maccabee czuje falę mdłości. Opuszcza broń i szy bkim ruchem trzy krotnie naciska przty czek na breloczku, który dostał od Ekateriny . Klik, klik, klik. Metalowa ręka puszcza Shari. Dziewczy na ze świstem wciąga powietrze, a jej twarz niemal od razu odzy skuje zdrowy kolor. Baitsakhan spogląda na swoją bioniczną kończy nę: – Co do… – burczy , ale nie udaje mu się dokończy ć zdania. Mechaniczna dłoń chwy ta go bowiem za gardło. Chłopak drugą, prawdziwą ręką łapie lewy nadgarstek i próbuje oderwać ustrojstwo od swojej szy i, ale jego wy siłki spełzają na niczy m. Przewraca się na bok, z dala od Shari, która patrzy na Baitsakhana z wy razem groteskowej fascy nacji. Chłopak próbuje się podeprzeć łokciem i oderwać metalowe łapsko. Na próżno. Po metalowy ch paluchach spły wa krew. Twarz Donghu zalewa się purpurą, oczy wy łażą mu z orbit, języ k wy suwa się spomiędzy warg, a nozdrza rozszerzają. Mechaniczna ręka ściska, ściska i ściska, aż rozlega się okropny chlupot i trzask. Ciało Baitsakhana upada na ziemię, jeszcze przez kilka sekund wierzga i drży . Shari nie potrafi oderwać od niego wzroku, sparaliżowana strachem i – ledwie może w to uwierzy ć – dziką saty sfakcją. Groza imieniem Baitsakhan nie ży je. Maccabee rzuca brelok na podłogę. Shari, nadal patrząc na zwłoki, py ta: – Jak? – Czy ma to znaczenie? – Nie, nie ma. – Dziewczy na kręci głową, spoglądając na Nabatejczy ka. – Dziękuję – ty lko ty le udaje się jej powiedzieć.
– Nie dziękuj – odpowiada Maccabee. Unosi pistolet i mierzy do Shari. Jego palec zawisa na spuście, kiedy zerka na Małą Alice, upewniając się, że nadal jest w transie. – Jak już mówiłem, przepraszam. Przy kro mi – wzdy cha. – Niepotrzebnie – szepcze Shari zachry pnięty m głosem. Boli ją gardło. – Gra to bzdura. Maccabee kręci głową. Nigdy w to nie uwierzy . Nigdy . – Zakończę to bezboleśnie. Nie tak, jak on chciał. Shari patrzy na Małą Alice. Jej córka jakby zniknęła. Jest pusty m naczy niem. Ale by ć może któregoś dnia powróci. – Zaopiekuj się nią. – Dobrze. Aż do końca. Obiecuję – odpowiada Maccabee. Shari zamy ka oczy . Nie widzi, jak Nabatejczy k patrzy to na córkę, to na matkę. Zerka na zmaltretowane ciało Donghu. My śli o Koori i o Ekaterinie. Kurwa. Chce wy grać – i wy gra – ale Harappanka ma rację. To bzdura. Znowu patrzy na matkę, na córkę i raz jeszcze na matkę. Unosi pistolet i podchodzi po cichu do Shari. Dziewczy na nadal czeka. Ma zamknięte oczy , na jej twarzy zagościł spokój, policzki bły szczą od łez. Maccabee uderza ją kolbą w głowę, rozlega się głośne łupnięcie i Shari pada na ziemię. Nabatejczy k odwraca się do Małej Alice i wy ciąga ku niej rękę: – Chodź, skarbie. Czas na nas.
SARAH ALOPAY, JAGO TLALOC, MACCABEE ADLAI Głębiny , सूरज क आिखरी करण, Dolina Ży cia Wiecznego, Sikkim, Indie
Sarah otwiera drzwi na oścież, Jago wpada do magazy nu. Maccabee daje nura na bok, ostrzeliwując się. Kule przelatują obok poznaczonego bliznami policzka chłopaka, który odpowiada ogniem i rani Nabatejczy ka w ramię. Olmek rzuca się naprzód. Maccabee wy mierza i strzela ponownie. Ty m razem trafia swojego przeciwnika w pierś. Kamizelka kuloodporna wchłania pocisk. Jago wstrzy muje oddech, ignorując druzgocący ból. Naskakuje na ścianę i biegnie po murze; przemy ka nad ciałem Jamala i strzela, opróżniając magazy nek. Nabatejczy k również nie szczędzi kul, które odłupują kawałki skały u stóp Olmeka. Chy bia. Jago ześlizguje się na ziemię i kry je za niską ścianką, za którą leżą Shari i Baitsakhan; oboje wy glądają na martwy ch. Donghu z pewnością nie ży je. Maccabee zbliża się do niego. Rozsądniej gospodarował amunicją i zachował dwie kule, przy mierza się, by wziąć Jago na muszkę. Sarah przestępuje próg salki z pistoletem wy celowany m i gotowy m do oddania strzału. I wtedy zauważa dziewczy nkę pełznącą po podłodze ku ciału martwej matki; obraca się lekko i bierze ją na cel. Skończ, co zaczęłaś!, upomina się w my ślach i leciutko naciska spust, patrząc na Małą Alice, niewinne dwuletnie dziecko, ofiarę Endgame, może ostateczną. Jest tak skupiona, że nie zauważa Nabatejczy ka, który zrezy gnował z polowania na Jago i obraca się ku niej. Olmek wy skakuje zza osłony i kijem uderza Maccabeego w ramię. Pistolet spada na ziemię. Jago wy konuje szy bki ruch nadgarstkiem i znowu zamachuje się pałką. Nabatejczy k odsuwa się i chwy ta broń ry sującą łuk w powietrzu. Gracze stają ze sobą twarzą w twarz. Jago uśmiecha się, diamenciki na jego zębach odbijają światło. – No to jedziemy – mówi. Ty mczasem Sarah nie może się zdoby ć, aby docisnąć spust. Skończ, co zaczęłaś! Skończ, co zaczęłaś! Uratuj ludzkość, Sarah Alopay! URATUJ!
MAŁA ALICE CHOPRA Głębiny , सूरज क आिखरी करण, Dolina Ży cia Wiecznego, Sikkim, Indie
Tam. Światło. Idź do światła. Jest ty lko światło. Oślepiające światło. – Klucz Ziemi, Klucz Ziemi, Klucz Ziemi, Klucz Ziemi…
AISLING KOPP, DZIADUNIO KOPP, GREG JORDAN, GRIFFIN MARRS Głębiny , सूरज क आिखरी करण, Dolina Ży cia Wiecznego, Sikkim, Indie
Aisling dociera na sam dół i unosi zaciśniętą pięść. Żadne z nich się nie odzy wa. Zagląda za róg. Kory tarz z drzwiami po prawej. Za nimi ciała trzech mężczy zn. Na końcu tunelu dostrzega jeszcze jednego trupa i kolejne otwarte drzwi, które blokuje jakaś postać. Na progu stoi Sarah Alopay , Cahokianka; w prawej ręce dzierży pistolet, a lewą trzy ma przed sobą, jakby by ła ranna. Celtka wy czuwa jakieś poruszenie, ale nie jest w stanie odgadnąć, co dzieje się w tej salce. I wtedy w głębi pomieszczenia Aisling zauważa małą dziewczy nkę pełznącą po podłodze z lewej strony na prawą. Klucz Niebios. Alice Chopra. Niewiele starsza od niemowlęcia. Nic dziwnego, że Sarah się waha. Aisling ogląda się na towarzy szy . – Ani słowa – mówi bezgłośnie. Żadne z nich nawet nie drgnie. Przy gotowuje karabin snajperski, wy chy la się zza rogu i celuje w dziewczy nkę; luneta pokazuje kierunek południowy . Bierze oddech. Cahokianka przesuwa się i staje na linii strzału. Odejdź – my śli Aisling. – Rusz się, żebym mogła to zakończyć.
xix
JAGO TLALOC, MACCABEE ADLAI, SARAH ALOPAY, MAŁA ALICE CHOPRA, AISLING KOPP Głębiny , सूरज क आिखरी करण, Dolina Ży cia Wiecznego, Sikkim, Indie
Jago uderza nadgarstkiem w policzek Nabatejczy ka, ale chy bia. Maccabee uchy la się w porę, po czy m obraca się i zamachuje drugim końcem wy rwanego Olmekowi kija, celując w żebra przeciwnika. Jago zaciska mięśnie brzucha i przy jmuje uderzenie. Chce odzy skać broń i nawet wy ciąga po nią rękę, ale Maccabee rzuca pałką o przeciwległą ścianę. Olmek cofa się o krok, robiąc sobie trochę miejsca. Nabatejczy k stawia stopę tuż za nim i chy łkiem otwiera kciukiem wieczko zatrutego pierścienia na lewej dłoni. Oj tak, jedziemy, my śli. Zadaje szy bki cios prawą ręką, żeby zmy lić Jago i odwrócić jego uwagę od prawdziwego zagrożenia. Ten cofa się o dwie stopy , parując uderzenie. Kolejne trzy ukośne strzały przy jmuje na podbródek i zdaje sobie sprawę, że ma do czy nienia z leworęczny m. Schy la się, umy kając potężnemu uderzeniu na odlew, a kiedy się prostuje, od razu zmienia pozy cję, wy suwając przed siebie prawą nogę. Praworęczny , mańkut, nie ma to znaczenia. Bił już i takich, i takich. Maccabee szy kuje się do kolejnego silnego zamachu lewą pięścią. Dwa proste. Głowa Jago kiwa się i buja. Znowu nadciąga cios z lewej, Olmek wy chy la się do przodu i robi unik na lewo, opuszczając jednocześnie prawe ramię. Przez cały czas śledzi zaciśniętą dłoń Nabatejczy ka, która sunie tuż przy jego szy i. I wtedy zauważa pierścień. Uwaga na tę rękę, my śli, wy mierzając serię pięciu ciosów w żebra przeciwnika, po czy m odskakuje i mówi: – Boks jest dla cipek. Maccabee zmienia pozy cję, prostuje ramiona i wy stawia dłonie przed siebie. – Niech będzie – mówi i naciera. Jago rzuca się na ziemię, staje na rękach i macha nogami niczy m śmigłem, łomocąc powietrze w widowiskowy m, ale zabójczy m pokazie capoeiry . Zadaje ry walowi cztery ciosy : jeden w skroń, jeden w kark, jeden w żebra, a ostatni w ramię. Już chce opleść go nogami i przewrócić, kiedy mięsista pięść uderza go i powala na ziemię. Maccabee staje nad nim i bije, ale Jago w ostatniej chwili obraca się na plecy , kopie i wstaje spręży ną. Nabatejczy k zamierza się na pierś Olmeka, chce go dziabnąć pierścieniem, ale ten uskakuje i łapie przeciwnika za mały palec. Precy zy jny m ruchem łamie paliczek, który wy gina się i opada zwiotczały na wierzch dłoni przeciwnika. Maccabee zaciska dłoń na ramieniu Olmeka i przy ciąga go do siebie. – Jesteś kurewsko brzy dki – mówi i choć wie, że pewnie znowu złamie nos, odchy la głowę i wy mierza paskudny cios z bani. Ty le że Jago jest zby t zwinny , pozwala mięśniom zwiotczeć i wy my ka się z ramion
Nabatejczy ka, który leci teraz do przodu, niesiony siłą rozpędu. Olmek przy kuca między jego nogami, łączy pięści i uderza z całej siły prosto w krocze przeciwnika. Ten charczy , jakby wy miotował, i zgina się wpół. Jago już jest na nogach, obchodzi swojego ry wala i łapie za podbródek. – Adios. Uderza potężny m hakiem prosto w szczękę, a potężny Nabatejczy k prostuje się i leci do ty łu; jego plecy wy ginają się w łuk. Zwala się na Baitsakhana i Shari, kompletnie nieprzy tomny . Jago dy szy ciężko, stoi z zaciśnięty mi pięściami, ciało ma śliskie od potu. Rozgląda się, podnosi z ziemi nóż i podchodzi do Maccabeego, żeby z nim skończy ć. – STÓJ! – krzy czy Sarah, która nadal stoi dokładnie w ty m samy m miejscu, na progu, na linii strzału Aisling. – Co? – Jago odwraca głowę. – Nie ty . Ona. Dziewczy nka zatrzy muje się tuż przed stosem ciał. Padli już Harappanka, Donghu, Nabatejczy k. Odwraca się do Sarah, jej usta powtarzają cały czas tę samą mantrę. Małe oczęta patrzą, ale nie widzą. Puste i wy bałuszone. – Klucz Ziemi – mówi Sarah, nadal celując do dziecka z pistoletu. – Tak, nie powinnam by ła go zabierać. Nie powinnam by ła tego rozpoczy nać. Jago patrzy to na Sarah, to na małą dziewczy nkę. Zaciska palce na nożu. – Sarah… – mówi, wy straszony , że znowu się załamała. Cahokianka go ignoruje. – Klucz Ziemi – powtarza Mała Alice; wzy wa ją światło, którego nikt poza nią nie może dostrzec. Sarah przekrzy wia głowę. – Co ci się stało? – py ta. – Klucz Ziemi – bełkocze Mała Alice – Klucz Ziemi. – No dalej – popędza Jago. – Ale… – Zakończ to. Dawaj – popędza ją bezgłośnie Aisling. – Jesteś jedną z tych dobrych, do cholery. Zrób to. Sarah my śli: Muszę. Muszę. Uratuję miliardy ludzi. Muszę. Przez jej głowę przelatują wspomnienia – Tate, rozdanie dy plomów, Simon odwożący ją na wizy tę lekarską, pocałunek Christophera – nudne, zwy czajne przebły ski dawnego ży cia, które przecież przeży ła, a które teraz przy pomina sen. Wspomnienia. Jakby miała odebrać ży cie sobie, a nie kolejnej niewinnej osobie wplątanej w Endgame. Muszę. Przy pomina sobie twarz Christophera na chwilę przed śmiercią i dociera do niej, że chciał umrzeć, bo nie mógłby znieść ży cia w świecie, gdzie Sarah Alopay jest psy chopaty czną morderczy nią. Po prostu by nie mógł. I właśnie to tak jej ciąży ło. Bo ona również nie chciałaby ży ć w takim świecie. Jeśli fakty cznie ma uratować ludzkość, musi wpierw ocalić siebie. Opuszcza broń. Jak ręką odjął, jej umy sł jest czy sty jak łza. Obmy wa ją spokój. – Sarah! – protestuje Jago. Aisling szepcze: – Nich to szlag. Celtka przy ciska policzek do zimnego metalu karabinu.
Rusz się albo wywalę dziurę w was obu. – Nie… nie mogę. Nie zrobię tego znowu. – Klucz Ziemi. – Musimy . – Christopher to rozumiał. – Klucz Ziemi. Odsuń się!, my śli Aisling. – Ta puta nigdy nas nie opuści, co? – Chciałaby m, żeby tak by ło. – Klucz Ziemi. – Miliardy , Sarah. Miliardy ludzi! Musimy to zrobić! Pistolet w jej dłoni drży . – Jesteśmy zabójcami, Jago. My wszy scy . Tego właśnie nauczy li nas przed ty siącami lat Stwórcy . Jak budować maszy ny , jak nienawidzić i jak się bać. A kiedy połączy liśmy te rzeczy , zrodziła się śmierć, przemoc. – Pokazuje lufą na Maccabeego i Baitsakhana. – Mogę zabijać ludzi takich jak oni, jak ty , jak ja, ale nie odbiorę ży cia nikomu podobnemu jej. Nigdy . Już nie. Po prostu nie. – A więc ja to zrobię – mówi Jago i wy ry wa jej broń. Patrzy na Małą Alice. Unosi pistolet. Celuje. Aisling obserwuje tę scenę. Zrób to. Zrób to. Nie chce by ć tą, która odda strzał. – Klucz Ziemi – powtarza Mała Alice. Jago przy gląda się jej. Jest taka urocza, taka dziwna. Opuszcza broń. Sarah czuje ulgę. Ogromną. – Nie… nie potrafię. – Nie mogło by ć inaczej – mówi Sarah ze smutny m uśmiechem na ustach. – Bo jesteś silny , Jago. Jesteś dobry m człowiekiem, a dobrzy ludzie nie strzelają w twarz dwulatkom. Jeśli to fakty cznie wy łącznik Endgame, no cóż, to ich wy łącznik. „Stwórców”. Nie chcę mieć do czy nienia z ich gównem. Znajdziemy inny sposób. Olmek zastanawia się, czy ich obserwują. Czy kepler 22b sły szy te słowa. Bo to zarzewie kolejnej rebelii. – Nie jesteśmy tacy jak oni – nalega Sarah. Mówi z pasją, jej głos jest niezwy kle silny . Ma na my śli Graczy , keplerów, ty ch chory ch, zwichrowany ch i lubujący ch się w przemocy przodków dzisiejszy ch ludzi. Ma na my śli ich wszy stkich. Podchodzi do Jago i przy ciska swoją pierś do jego piersi, opiera podbródek o jego ramię. – Jesteś istotą ludzką – mówi szeptem, oczy ma pełne łez, umy sł wy ciszony . – Nie bogiem. Nie kosmitą. Oboje jesteśmy . – Klucz Ziemi. Kurwa, my śli Aisling, kiedy Sarah wchodzi do salki i znika z pola widzenia. Celuje dziewczy nce w głowę. Zrobi to. Musi. Musi. Dziecko znowu pełznie po podłodze. Aisling wodzi za nim lunetą. Naciska lekko spust. Mała Alice przechodzi obok matki i staje. Nadal rusza ustami. Palec Celtki dociska spust nieco mocniej. Dziewczy nka łapie za nogę jednego z powalony ch Graczy . I nie przestaje mówić. Przebaczcie mi, my śli Aisling. Zamy ka oczy i naciska spust do samego końca. Rozlega się strzał i przez króciutką chwilę wszy scy widzą, sły szą i rozumieją jedy nie niosący się echem huk.
MAŁA ALICE CHOPRA Głębiny , सूरज क आिखरी करण Dolina Ży cia Wiecznego, Sikkim, Indie
Mała Alice przejeżdża dłonią po ramieniu Maccabeego i doty ka Klucza Ziemi, niewielkiej twardej kuli ukry tej w kieszeni Baitsakhana. Nie ma nic poza światłem. Klucz Niebios i Klucz Ziemi, razem. Połączone. Nierozdzielne. Nie ma nic poza światłem. Jasny m. Jaśniejszy m. Nie ma nic poza światłem. Żadnego dźwięku poza wy strzałem. Panuje cisza, bo Klucz Niebios i Klucz Ziemi są połączone, a ktokolwiek ich doty ka, ży wy czy martwy , jest z nimi. Nawet Baitsakhan. I Maccabee, ży wy , ale nieświadomy . Panuje cisza, bo Klucz Niebios i Klucz Ziemi są połączone. Nie ma ich już w harappańskiej fortecy सूरज क आिखरी करण, w Dolinie Ży cia Wiecznego w Sikkimie w Indiach. Już ich tam nie ma. Są bezpieczne. Połączone. Dwa pierwsze klucze są połączone i bezpieczne. Ocalały , aby jeden szczęśliwy Gracz mógł je zabrać i grać dalej, aż do samego końca. Światło zniknęło, wszy stko jest czarne i ciche. Mała Alice czuje nagłe przerażenie. Nie może sobie przy pomnieć, gdzie jest ani co się stało. – Mamo? – mówi słabo. – Tato? Sły szy ty lko czy jś jęk. – Mamo! – skamle. Człowiek, który jest z nią, chrząka, po czy m mówi: – Tu jestem. Zaopiekuję się tobą. Nikt cię nie skrzy wdzi. Na jego twarz pada światło zapalniczki i Mała Alice widzi, że spełnił się jej koszmar. – Nikt cię nie skrzy wdzi, mój Kluczu Niebios – mówi Maccabee, wy ciągając do niej dłoń. Przedwieczny ch już nie ma, skry li się pod ziemią i na dnie mórz; ale ich martwe truchła zdradziły swoje tajemnice pierwszy m ludziom, którzy je wy śnili i założy li kult, a ten przetrwał po dziś dzień. A o kulcie ty m więźniowie powiadali, że istniał od zawsze i zawsze będzie istniał, ukry ty w dalekich przestworach i mroczny ch miejscach rozsiany ch po świecie aż do czasu, kiedy … gwiazdy będą gotowe, a tajemny kult będzie czekał, aby go wy zwolićxx.
HILAL IBN ISA AL-SALT Między narodowy port lotniczy Suvarnabhumi, Bangkok, Tajlandia
Hilal stoi przy karuzeli, czekając na bagaż i zastanawiając się, jak rozpoznać, czy który ś z Graczy przejął się jego wiadomością. Wkrótce otrzy muje odpowiedź. Na ekranie podwieszony m niedaleko poczekalni lecą wiadomości. Chłopak nawet na niego nie patrzy , dlatego nie zauważa, że program zostaje przerwany i zastępuje go obojętna twarz keplera 22b. Nie zwraca uwagi, kiedy ktoś krzy czy i pokazuje palcem na telewizor. Zamiast się przepy chać przez tłum, żeby lepiej widzieć, wy ciąga swojego smartfona i zerka na ekranik. Tam również jest Stwórca. Pogłaśnia i osłania rękoma głośniczek, tworząc tubę. Czcigodni Gracze, ludu Ziemi, posłuchajcie. Przez terminal niosą się echem kolejne krzy ki, który m wtórują westchnięcia, odgłosy wzajemnego uciszania się i szlochy . Głos keplera jest dokładnie taki, jakim zapamiętał go Hilal. Klucz Niebios i Klucz Ziemi zostały połączone. Posiada je jeden Gracz. Gratulacje dla Nabatejczyka z 8 ludu. Niech mu się wiedzie przy rozwiązywaniu W ielkiej Zagadki. Hilal zatacza się, ledwie utrzy mując równowagę. Serce ciąży mu w piersi. Jego wiadomość nie podziałała. Ea nie ży je, ale i tak zawiódł. Poniósł sromotną klęskę. Endgame przeszło nasze oczekiwania, zaskoczyliście nas, Gracze, za co dziękujemy. Złość i nienawiść zastępują smutek. Drwią sobie z nas w żywe oczy. Odkrywają swoje prawdziwe oblicze. Są tak samo niegodziwi jak Ea. Może nawet bardziej. Mamy dla was kolejne niespodzianki. Zdarzenie – Abaddon – przybędzie szybciej, niż sądzą wasi naukowcy. Przyśpieszyło. Jego nadejście jest nieuchronne i nastąpi nagle. Nie zostały wam nawet trzy dni, moi ludzie. Lotnisko pogrąża się w chaosie. Pasażerowie rozbiegają się na wszy stkie strony . Hilal przy kuca i przy kłada telefon do ucha; kepler 22b jeszcze nie skończy ł. A teraz idźcie i odnajdźcie Klucz Słońca, jeśli zdołacie. Żyjcie, umierajcie, kradnijcie, kochajcie, nienawidźcie, zdradzajcie, mścijcie się. Co tylko chcecie. Endgame jest zagadką życia, powodem śmierci. Grajcie. Co ma być, to będzie. kepler 22b znika. I to wszy stko. Hilal siada na ziemi, patrzy na strach rozprzestrzeniający się niczy m zaraza. Dzwoni jego telefon. Odbiera. – Mistrzu Ebenie? – mówi. – Nie. Tu Stella. – Stella. Sły szałaś? – Tak. Jak każdy . Gdzie jesteś?
– Bangkok. – Świetnie. Świetnie. Możesz dostać się do Ay utthai? To niedaleko. – Tak. Chy ba tak. – Dobra. Trzy maj się tej półkuli. Abaddon tu nie uderzy . Jestem już w powietrzu. Spotkamy się dokładnie za trzy naście godzin. – Tak… dobrze. – Przy kro mi, że nie udało nam się tego zatrzy mać, Hilalu. – Mnie również. Bardziej niż my ślisz. Coś trzeszczy na linii. – Muszę lecieć. Ay utthay a. Trzy naście godzin. – Ay utthay a. Trzy naście godzin. – Hilal… jeszcze coś. – Tak? – Nie umieraj. Sły szy sz? Będę cię potrzebowała. Nie umieraj. To jeszcze nie koniec. Połączenie zostaje przerwane. Cisza. Hilal my śli: Nie, jeszcze nie. Bo to Endgame. To wojna.
Przy pisy i http://eg2.co/200 ii http://eg2.co/201 iii http://eg2.co/202 iv http://eg2.co/203 v http://eg2.co/204 vi http://eg2.co/205 vii http://eg2.co/206 viii http://eg2.co/207 ix http://eg2.co/208 x http://eg2.co/209 xi http://eg2.co/210 xii http://eg2.co/211 xiii http://eg2.co/212 xiv http://eg2.co/213 xv http://eg2.co/214 xvi http://eg2.co/215 xvii http://eg2.co/216 xviii http://eg2.co/217 xix http://eg2.co/218 xx http://eg2.co/219
* Układ ty pograficzny książki, brak wcięć akapitowy ch, rodzaj przy pisów i sposób zapisu liczb został narzucony przez wy dawcę ory ginału. Może mieć to związek z rozwiązaniem zagadki, ale nie musi.
Spis treści Okładka Strona ty tułowa Mała Alice Chopra Sarah Alopay i Jago Tlaloc Hilal ibn Isa al-Salt, Eben ibn Mohammed al-Julan Alice Ulapala An Liu Maccabee Adlai, Baitsakhan Aisling Kopp Jago Tlaloc, Sarah Alopay Alice Ulapala Shari Chopra i przy wódcy ludu HARAPPAŃSKIEGO An Liu Hilal ibn Isa al-Salt, Eben ibn Mohammed al-Julan An Liu Sarah Alopay , Jago Tlaloc Aisling Kopp Maccabee Adlai, Ekaterina Adlai Sarah Alopay Alice Ulapala Aisling Kopp HILAL IBN ISA AL-SALT Wszy scy Gracze Alice Ulapala, Maccabee Adlai, Ekaterina ADLAI Baitsakhan Shari Chopra An Liu Jago Tlaloc, Sarah Alopay , Renzo Aisling Kopp, Greg Jordan, Bridget McCloskey , Dziadzia Kopp Hilal Ibn Isa al-Salt Maccabee Adlai, Baitsakhan Jago Tlaloc, Sarah Alopay Hilal Ibn Isa al-Salt, Stella Vy ctory An Liu Greg Jordan Hilal ibn Isa al-Salt Aisling Kopp, Dziadunio Kopp, Greg Jordan, BRIDGET McCloskey , Griffin Marrs Hilal ibn Isa al-Salt Aisling Kopp, An Liu, Kilo Foxtrot Echo Sarah Alopay Jago Tlaloc Hilal ibn Isa al-Salt
Maccabee Adlai, Baitsakhan Aisling Kopp, DZIADUNIO Kopp, Greg Jordan, Bridget McCloskey , Griffin Marrs An Liu Hilal ibn Isa al-Salt An Liu Aisling Kopp, Dziadunio Kopp, Greg Jordan, Bridget McCloskey , Griffin Marrs Jago Tlaloc Maccabee Adlai, Baitsakhan Shari Chopra, przy wódcy rodu harappańskiego Sarah Alopay Baitsakhan, Maccabee Adlai Hilal Ibn Isa al-Salt Aisling Kopp, Dziadunio Kopp, Greg Jordan, BRIDGET McCloskey , Griffin Marrs Sarah Alopay , Jago Tlaloc, Renzo, Maccabee Adlai, Baitsakhan An Liu Aisling Kopp, Dziadunio Kopp, Greg Jordan, Bridget McCloskey , Griffin Marrs Maccabee Adlai, Baitsakhan, Sarah Alopay , Jago Tlaloc, Renzo Aisling Kopp Shari Chopra, Jamal Chopra, Jovinderpihainu Chopra, Paru Chopra Sarah Alopay , Jago Tlaloc, Renzo Mała Alice Chopra, Jamal Chopra Sarah Alopay , Maccabee Adlai, Jago Tlaloc, Renzo, Baitsakhan Wszy scy Gracze Mała Berta Aisling Kopp, Dziadunio Kopp, Greg Jordan, BRIDGET McCloskey , Griffin Marrs Shari Chopra Baitsakhan, Maccabee Adlai, Sarah Alopay , Renzo, Jago Tlaloc Shari Chopra, Mała Alice Chopra, Jamal Chopra Aisling Kopp, Dziadunio Kopp, Greg Jordan, Griffin Marrs Sarah Alopay , Jago Tlaloc Mała Alice Chopra Shari Chopra Baitsakhan Maccabee Adlai Sarah Alopay , Jago Tlaloc, Maccabee Adlai Mała Alice Chopra Aisling Kopp, Dziadunio Kopp, Greg Jordan, Griffin Marrs Jago Tlaloc, Maccabee Adlai, Sarah Alopay , Mała Alice Chopra, Aisling Kopp Mała Alice Chopra Hilal Ibn Isa al-Salt Przy pisy Strona redakcy jna
ENDGAME SKY KEY Copy right © 2015 by Third Floor Fun, LLC. Puzzle hunt experience by Futuruption LLC. Additional character icon design by John Tay lor Dismukes Assoc. Copy right © for the Polish edition by Wy dawnictwo SQN 2014 Copy right © for the translation by Bartosz Czartory ski 2014 Redakcja i korekta – Sonia Miniewicz, Joanna Mika, Monika Pasek Skład i łamanie – Joanna Pelc Adaptacja okładki – Paweł Szczepanik / BookOne.pl Udział w zabawie nie wymaga kupna książki. Ry walizacja zaczy na się o godzinie 9.00 rano Standardowego Czasu Wschodniego 21 października 2015 roku i kończy się, kiedy zagadka zostanie rozwiązana lub 20 października 2017 roku, cokolwiek nastąpi wcześniej. W zabawie udział mogą wziąć osoby w wieku lat 13 lub starsze. Mogą wy stąpić pewne ograniczenia w zależności od lokalnego prawa. Szacowana łączna suma nagród: 250 000 dolarów. Sponsor: Third Floor Fun, LLC, 25 Old Kings Hwy N, Ste. 13, PO Box #254, Darien, CT 068204608. Szczegóły ry walizacji, opis nagrody i regulamin dostępne na stronie: www.endgamerules.com. All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone. Książka ani ża dna jej częśc ́ nie może by ć przedrukowy wana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotoopty cznie, zapisy wana elektronicznie lub magnety cznie, ani odczy ty wana w śr odkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wy dawcy . ISBN EPUB: 978-83-7924-496-6 ISBN MOBI: 978-83-7924-495-9
Jacy byli, zanim zostali wybrani Sprawdź, jak wyglądało życie i trening Graczy, zanim zostali wybrani na zbawicieli swoich ludów i zanim zaczęło się Endgame. W tym tomie Marcus będzie musiał wybrać między przyjaźnią a przeznaczeniem, Chiyoko stoczy walkę o to, co jej się należy, Kala pozna cenę miłości, a Alice ostatecznie zrozumie, o co toczy się gra.
Tylko jako e-book!
w w w .w sqn.pl