ELIZABETH GILBERT
OSTATNI
TAKI
AMERYKANIN
PRZEKŁAD
MARTA JABŁOŃSKA-MAJCHRZAK
DOM WYDAWNICZY REBIS
POZNAN 2011
Tytuł oryginału The Last American Man
Copyright © 2002, Elizabeth Gilbert
All rights reserved
Copyright © for the Polish edition by REBIS Publishing House Ltd.,
Poznań 2011
Redaktor Katarzyna Raźniewska
Ilustracja i projekt okładki © 2011 Leszek Szurkowski
www.szurkowski.com
Wydanie I
ISBN 978-83-7510-712-8
Dom Wydawniczy
REBIS Sp, z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49,
60-171 Poznań
tel. 61-867-47-08, 61-867-81-40; fax 61-867-37-74
e-mail:
[email protected]
www, rebis.com, pi
Skład ZAELSZAELSZAELSZAELS
Gdańsk, tel. 58-347-64-44
Dwóm najbłyskotliwszym znanym mi kobietom -
mojej starszej siostrze Catherine Murdock
i mojej drogiej przyjaciółce Deborah Luepnitz.
Wasz wpływ jest niewyobrażalny.
W rezultacie to właśnie pograniczu amerykańska
umysłowość zawdzięcza swoje niezwykłe cechy.
Surowość i siła w połączeniu ze spostrzegawczością
i dociekliwością; pomysłowość i rzutkość, pozwala-
jące błyskawicznie znaleźć doraźne rozwiązanie;
tak znakomite rozeznanie w dobrach materialnych,
by nie mając zapędów artystycznych, okazać nie-
zwykłą skuteczność i dokonać rzeczy wielkich; nie-
spokojna, gorączkowa energia; dominujący indywi-
dualizm, sprzyjający zarówno dobru, jak i złu - to są
właśnie cechy pogranicza.
Frederick Jackson Turner
ROZDZIAŁ I
Cóż za szalone życie!
Jaka świeżość istnienia!
Henry Wadsworth Longfellow,
rozważając możliwość napisania
epickiego poematu o amerykańskim odkrywcy, Joh-
nie Frémoncie
Zanim skończył siedem lat, Eustace Conway tak celnie rzucał
nożem, że mógł przyszpilić nim pręgowca amerykańskiego do
pnia drzewa. Nim skończył dziesięć, z odległości pięćdziesięciu
stóp strzałą wypuszczoną z łuku trafiał biegnącą wiewiórkę. Kiedy
skończył dwanaście, wybrał się do lasu, gołymi rękoma wybudo-
wał sobie szałas i przeżył tam tydzień, odżywiając się tym, co było
wokół. Kiedy skończył siedemnaście lat, wyprowadził się osta-
tecznie z domu rodzinnego i ruszył w góry, gdzie zamieszkał w
skonstruowanym przez siebie tipi, rozpalał ogień, pocierając o
siebie dwa patyki, kąpał się w lodowatych strumieniach i ubierał
w skóry zwierząt, które upolował i zjadł.
A tak na marginesie - było to w 1977 roku, tym samym, w któ-
rym odbyła się premiera Gwiezdnych wojen.
Mając osiemnaście lat, Eustace Conway popłynął w dół Missi-
sipi własnoręcznie zrobionym kanoe, walcząc z wirami tak potęż-
nymi, że mogły wessać pod wodę długie na pięćdziesiąt stóp
drzewo i uwolnić je dopiero milę dalej. Następnego roku pokonał
ciągnący się ponad dwa tysiące mil Szlak Appalachów, wędrując z
Maine do Georgii, odżywiając się niemal wyłącznie tym, co upo-
lował i zebrał po drodze. W kolejnych latach przemierzył Alpy
11
Niemieckie (w tenisówkach), przebył kajakiem Alaskę, wspinał
się na skały w Nowej Zelandii i mieszkał w Nowym Meksyku z
Indianami Nawaho. Kiedy miał dwadzieścia kilka lat, postanowił
zbadać dokładniej którąś z kultur pierwotnych, by nabyć jeszcze
więcej najstarszych ludzkich umiejętności. Poleciał zatem do
Gwatemali, wysiadł z samolotu i zaczął zadawać pytania w stylu:
„Gdzie są ci ludzie pierwotni?” Wskazano mu dżunglę, przez któ-
rą wędrował wiele dni, aż dotarł do najbardziej odległej wioski
Majów; wielu jej mieszkańców nigdy nie widziało człowieka o
białej skórze. Spędził z nimi około pięciu miesięcy, ucząc się ję-
zyka, badając religię, doskonaląc umiejętności tkackie.
Jednak najbardziej odlotową przygodę przeżył prawdopodob-
nie w roku 1995, kiedy to wpadło mu do głowy, by przejechać
konno w poprzek Ameryki. Towarzyszyli mu młodszy brat Judson
oraz bliski przyjaciel rodziny. Było to szalone, podjęte pod wpły-
wem kaprysu przedsięwzięcie. Eustace nie miał nawet pewności,
czy można, czy w ogóle wolno tak sobie jechać konno przez Ame-
rykę. Zjadł z rodziną solidny bożonarodzeniowy obiad, przypiął
broń, włożył koniowi na grzbiet osiemdziesięcioletnie siodło, któ-
re należało niegdyś do kawalerii Stanów Zjednoczonych (miej-
scami tak wytarte, że w czasie jazdy czuł przez nie ciepło zwie-
rzęcia), dosiadł wierzchowca i wyruszył w drogę. Uważał, że on i
jego towarzysze dotrą do Pacyfiku na Wielkanoc, choć wszyscy,
którym to mówił, śmiali mu się w twarz.
Trzej jeźdźcy galopując, pokonywali dziennie około pięćdzie-
sięciu mil. Jedli mięso zabitej przez samochody zwierzyny płowej
i zupę z wiewiórek. Sypiali w stodołach i w domach pełnych po-
dziwu miejscowych, ale kiedy zbliżali się do suchych, otwartych
12
przestrzeni Zachodu, wieczorami zsuwali się wycieńczeni z koni i
zasypiali na ziemi. Pewnego dnia omal nie rozjechał ich osiemna-
stokołowiec, płosząc wierzchowce na ruchliwym wiadukcie auto-
strady międzystanowej. W Missisipi ledwie uniknęli aresztowania
za to, że nieobyczajnie świecili nagimi torsami. W San Diego
uwiązali konie na trawniku pomiędzy centrum handlowym a
ośmiopasmową autostradą. Tam też przenocowali, by następnego
dnia po południu dotrzeć do Pacyfiku. Eustace Conway wjechał
koniem wprost do wody. Do Wielkanocy zostało dziesięć godzin.
Przejechał kraj w 103 dni, ustanawiając przy okazji rekord świata.
Amerykanie z wszelkich możliwych środowisk od wybrzeża
do wybrzeża kraju podziwiali Eustace'a Conwaya jadącego na
koniu i powtarzali smętnie: „Szkoda, że nie mogę robić tego, co
ty”.
I każdemu z nich Eustace odpowiadał: „Możesz”.
Ale wybiegam tu z moją opowieścią w przyszłość.
Eustace urodził się w Karolinie Południowej w 1961 roku. Con-
wayowie mieszkali w wygodnym podmiejskim domu, w nowej
dzielnicy podobnych domów. Tuż za ich terenem ciągnął się las,
niewykarczowany jeszcze pod zabudowę. Tak naprawdę był to
dziki, nienaruszony, pierwotny las - człowiek nie wydeptał tam
nawet jednej ścieżki, ale wciąż jeszcze żyły w nim niedźwiedzie.
Właśnie do tego lasu ojciec - który również nosił imię Eustace -
zabierał syna, by uczyć go rozpoznawać rośliny, ptaki i ssaki ame-
rykańskiego Południa. Omijając grząski teren, wędrowali po kniei
godzinami, wpatrywali się w korony drzew i rozmawiali o kształ-
tach liści. Takie są właśnie pierwsze wspomnienia Eustace'a:
ogrom lasu; promienie słońca przesączające się przez naturalny
13
baldachim zieleni; objaśniający głos ojca; urok takich słów, jak
robinia, brzoza i tulipanowiec; nowo poznana intelektualna przy-
jemność uczenia się, wzmocniona wyraźnym fizycznym odczu-
ciem, że w końcu się przewróci, jeśli będzie tak długo trzymał
odchyloną do tyłu głowę, przyglądając się z zapartym tchem ko-
lejnym drzewom.
Całej reszty uczyła go matka. Nauczyła go, w jaki sposób roz-
bijać obóz, jak zakładać przynętę na haczyk, rozpalać ognisko,
obłaskawiać przyrodę, wyplatać z trawy powróz i znajdować glinę
na dnie rzeki. Nauczyła go czytać książki o cudownych tytułach,
takich jak Davy Crockett: Young Adventurer i Wildwood Wisdom.
Nauczyła go zszywać skóry. Nauczyła go wykonywać każde za-
danie z zapałem i dążyć do doskonałości. Jego matka nie przypo-
minała innych matek z tamtych lat. Była nieco odważniejsza od
przeciętnej mamy z amerykańskiego Południa w początkach lat
sześćdziesiątych. Wychowano ją jak chłopca, w obozie letnim,
który jej rodzina prowadziła w Karolinie Północnej, niedaleko
miejscowości Asheville położonej w Paśmie Błękitnym Appala-
chów. Była niezłomną chłopczycą, znakomitym jeźdźcem i świet-
nie radziła sobie w lesie. W wieku dwudziestu dwóch lat sprzedała
swój srebrny flet, by mieć pieniądze na podróż na Alaskę, gdzie
mieszkała w namiocie nad rzeką, ze strzelbą i psem.
Zanim Eustace ukończył pięć lat, deweloperzy wycięli las za
jego domem, jednak w niedługim czasie rodzina przeprowadziła
się do większego domu na innym podmiejskim osiedlu. To było w
Gastonii w Karolinie Północnej - tam też rósł gęsty las. Kiedy
tylko dzieci nauczyły się chodzić, pani Conway pozwalała im
biegać po lesie - boso, półnago i bez nadzoru - od świtu do
zmierzchu, ile dusza zapragnie, poza kilkoma przerwami na
14
obowiązkową szkołę i kościół (bo przecież nie wychowywała
d z i k u s ó w ). „Pewnie byłam złą matką”, mówi dziś pani Con-
way, niezbyt przekonująco.
Inne matki z Gastonii były oburzone takim sposobem wycho-
wywania dzieci. Niektóre, bardzo zaniepokojone, dzwoniły do niej
i mówiły: „Nie możesz puszczać dzieci do lasu. Przecież tam są
jadowite węże!”
Trzydzieści lat później panią Conway bawi i rozczula troska
tamtych kobiet. „Na miłość boską! - rzuca. - Moje dzieci zawsze
potrafiły odróżnić węże jadowite od niejadowitych! Nic im tam
nie groziło”.
Krótko mówiąc, historia Ameryki jest taka: było pogranicze, po-
tem go już nie było. Wszystko to stało się dość szybko. Byli In-
dianie, nagle przyszli odkrywcy, po nich zjawili się osadnicy,
wyrosły miasteczka, potem miasta. Nikt tak naprawdę nie zwracał
uwagi na dziką przyrodę, dopóki nie została ujarzmiona, a wtedy
wszyscy zapragnęli jej powrotu. Wraz z ogólnym przypływem
nostalgii (Buffalo Bill's Wild West Show, obrazy z kowbojami
pędzla Frederika Remingtona) pojawiła się bardzo konkretna,
kulturowa kwestia zawarta w podszytym niepokojem pytaniu: C o
s i ę s t a n i e z n a s z y m i c h ł o p c a m i ?
Problem tkwił w tym, że o ile klasyczna europejska opowieść o
dorastaniu przedstawiała chłopca z prowincji, który przeprowadza
się do miasta i staje wytwornym dżentelmenem, o tyle tradycja
amerykańska ewoluowała w kierunku przeciwnym. Chłopiec ame-
rykański dorastał, o p u s z c z a j ą c cywilizację i ruszając w góry.
Tam zrzucał z siebie kosmopolityczne obyczaje i stawał się silnym
i sprawnym mężczyzną. Zważcie tylko, nie dżentelmenem, ale
mężczyzną.
15
Był to szczególny gatunek mężczyzny, ten wychowany w głu-
szy Amerykanin. Nie był intelektualistą. Nie interesowała go na-
uka ani głębsze przemyślenia. Charakteryzowała go, jak zauważył
Tocqueville, „swego rodzaju odraza do tego, co dawne”. Można
go postrzegać stereotypowo, tak jak odkrywca John Fremont wi-
dział superpioniera Kita Carsona, „gnającego przez prerię z gołą
głową na pięknym koniu bez siodła”. Albo jest to mężczyzna,
który potężnym toporem, od niechcenia „powala na ziemię cedry i
dęby”, jak zauważył pewien będący pod wrażeniem dziewiętna-
stowieczny podróżnik z obcego kraju.
Rzeczywiście dla przybywających zza oceanu w osiemnastym i
dziewiętnastym stuleciu sama postać Amerykanina stanowiła
prawdziwą atrakcję turystyczną, niemal równie fascynującą jak
wodospad Niagara lub ambitny nowy system dróg żelaznych, lub
egzotyczni Indianie. Oczywiście nie wszyscy wpadali w zachwyt.
(„Nie ma zapewne ludzi, łącznie z Francuzami, którzy byliby tak
próżni jak Amerykanie”, biadolił pewien brytyjski obserwator w
roku 1818. „Amerykanie uważają, że żaden obcokrajowiec nie
może ich niczego nauczyć i że są chodzącymi encyklopediami”).
Pomijając także uwagi, niemal wszyscy byli zgodni, że Ameryka-
nin to nowy gatunek istoty ludzkiej i że charakteryzuje go wyjąt-
kowa zaradność, dzięki której zdołał wyrwać Nowy Świat ze stanu
pierwotnej dzikości. Nieskrępowani klasowymi ograniczeniami,
biurokracją i nędzą miast, Amerykanie po prostu robili w jeden
dzień więcej, niż można było sobie wyobrazić. W tym właśnie
rzecz: ci faceci pracowali niewiarygodnie szybko.
Urodzony w Niemczech Gottfried Duden, który podróżował na
Zachód w 1824 roku, by tam szukać odpowiednich terenów dla
niemieckich rodzin zainteresowanych emigracją do Ameryki,
16
zdumiony napisał do kraju: „W Ameryce Północnej budowy, które
w krajach europejskich ciągną się przez stulecia, trwają kilka lat,
dzięki dobrowolnej współpracy pojedynczych obywateli”. Na
przykład podczas pobytu Dudena farmerzy z Ohio budowali długi
na 230 mil kanał, bez pomocy jednego choćby inżyniera. Duden
widział „piękne miasta” kwitnące w miejscach, gdzie dwa lata
wcześniej nie było nawet osady. Widział nowe drogi, nowe mosty,
„Tysiące nowych gospodarstw” i „kolejne sto parowców”...
wszystko nowiutkie, ręcznie wykonane, pomysłowo zaprojekto-
wane i idealnie działające. Jeśli Amerykanin czegoś potrzebował,
po prostu doprowadzał do powstania tego.
Pojęcie śmiałego i kompetentnego obywatela Nowego Świata
było niezwykle atrakcyjne. Angielska podróżniczka, dziennikarka
i pisarka Isabel Bird, znana z chłodnej i bezstronnej narracji, nie
mogła się powstrzymać od okrzyku zachwytu, kiedy podczas swo-
jej podróży w latach pięćdziesiątych dziewiętnastego wieku obej-
rzała sobie amerykańskich szorstkich twardzieli:
„Nie sposób dać wyobrażenie «mężczyzn Zachodu» komuś,
kto nie widział przynajmniej jednego z nich (...) wysocy, przystoj-
ni, z szeroką klatką piersiową, wysportowani, z orlimi nosami,
przenikliwym spojrzeniem szarych oczu, falującymi brązowymi
włosami i brodami. Ubrani w skórzane kurtki, skórzane spodnie,
wysokie buty ze zdobionymi cholewkami, srebrne ostrogi, a na
głowach szkarłatne chustki, przeszyte nieco zmatowiałą złotą nit-
ką, bez wątpienia dary jakichś ślicznotek oczarowanych tymi
przystojniakami o beztroskim sposobie bycia myśliwych. Swoją
obecnością przeganiali nudę; potrafili opowiadać różne historie,
wygwizdywać melodie i śpiewać (...). Pogodni, weseli ludzie,
17
opowiadający barwne historie z życia Zachodu, rycerscy w sposo-
bie bycia i wolni jak wiatr”.
Słuchajcie, mnie tam nie było. Trudno orzec, ile z tej opowie-
ści opiera się na prawdzie, a ile jest wytworem nieprzepartej chęci
przedstawienia cudzoziemskiej prasie kolejnej rewelacji. Wiem
natomiast, że my, Amerykanie, kupiliśmy tę blagę. Kupiliśmy i
dodawaliśmy do bogatego w składniki gulaszu uwarzonej przez
nas samych mitologii, aż upichciliśmy doskonale uniwersalną
koncepcję tego, kto jest amerykańskim mężczyzną i skąd się
wziął. Amerykaninem był Pecos Bill. Zmieniał bieg rzek z pomo-
cą swojego potężnego siwego wołu, ujeżdżał dzikie konie, używa-
jąc grzechotników jako wodzy, był wszechmocnym bohaterem
stworzonym przez odkrywczą łączność z pograniczem. Wszyscy o
tym wiedzieli.
Frederic Jackson Turner nie był więc jedyną osobą, która się
zaniepokoiła, kiedy w roku 1890 Biuro do Spraw Spisu Ludności
oficjalnie ogłosiło, że amerykańskie pogranicze zostało zlikwido-
wane. Był natomiast pierwszą osobą, która zapytała, co ta likwi-
dacja będzie oznaczać dla przyszłych pokoleń. Jego niepokój roz-
przestrzenił się, stawiano co coraz więcej pytań. Jeśli zabraknie
tego poligonu - Dzikiego Zachodu, to co będzie z naszymi chłop-
cami?
Mogą się przecież stać zniewieściałymi, rozgrymaszonymi de-
kadentami.
A nawet, nie daj Boże, mogą się stać E u r o p e j c z y k a m i .
Wyobraźcie sobie, że pierwszy raz spotkałam Eustace'a w Nowym
Jorku. Był rok 1993.
Poznałam go dzięki jego bratu Judsonowi, który jest kowbojem.
18
Pracowałam kiedyś z Judsonem na ranczu położonym w Górach
Skalistych stanu Wyoming. Miałam wtedy dwadzieścia dwa lata i
zachowywałam się, jakbym była zaganiaczką bydła... co wymaga-
ło niezłego udawania, zważywszy na krępujący fakt, że w rzeczy-
wistości wcześniej należałam do drużyny hokeja na trawie w Con-
necticut. Znalazłam się jednak w Wyomingu, bo poszukiwałam
wiedzy i autentyzmu, których moim zdaniem nie można było zna-
leźć nigdzie indziej, jak tylko na amerykańskim pograniczu, a w
każdym razie na tym, co jeszcze z niego pozostało. Szukałam tego
amerykańskiego pogranicza równie gorliwie jak dwadzieścia lat
wcześniej szukali go moi rodzice, kiedy kupili trzy akry ziemi w
Nowej Anglii i udawali, że są pionierami... trzymali kury i kozy i
mieli pasiekę, sami wytwarzali całą żywność, szyli nasze ubrania,
myli nam włosy w beczce z deszczówką i ogrzewali dom (a raczej
tylko jego dwa pokoje) własnoręcznie rąbanym drewnem. Moi
rodzice dali mnie i mojej siostrze tak surowe dziewiętnastowiecz-
ne wychowanie, na jakie tylko było ich stać, choć przecież żyli-
śmy w czasach Reagana, w jednej z najzamożniejszych społeczno-
ści Connecticut i nasz mały farmerski dom żywcem wyjęty z po-
granicza stał przy jednej z głównych autostrad, ledwie milę od
eleganckich terenów rekreacyjnych z polem golfowym. No i co z
tego? Moją siostrę i mnie zachęcano do ignorowania tej rzeczywi-
stości. Zbierałyśmy jagody w rowach przy autostradzie, ubrane w
ręcznie uszyte sukienki, podczas gdy obok pędziły samochody
osobowe, a osiemnastokołowe ciężarówki wstrząsały ziemią.
Szłyśmy do szkoły z mlekiem zaschniętym na rękawach, bo rano
doiłyśmy kozy. Nauczono nas, żebyśmy nie zwracały uwagi na
wartości otaczającej nas kultury, a koncentrowały się na
19
uświęconej starszej amerykańskiej zasadzie: Miejsce zaradności
jest tuż obok pobożności.
Nie ma się zatem czemu dziwić, że kiedy miałam dwadzieścia
dwa lata, doszłam do wniosku, że nie usatysfakcjonuje mnie pój-
ście na studia ani zdobywanie jakiegoś szacownego zawodu. Mia-
łam inne aspiracje. Chciałam poznać granice własnej zaradności, a
tego, jak sądziłam, mogłam dokonać tylko w Wyomingu. Zainspi-
rował mnie przykład własnych rodziców oraz poruszająca rada
Walta Whitmana dla amerykańskich chłopców z dziewiętnastego
stulecia: „Nie pnij się już dłużej po podręcznikach! Wstąp do wła-
snego kraju! Rusz na Zachód i na Południe! Idź pomiędzy męż-
czyzn, zgodnie z męskim duchem! Ujeżdżaj konie, zostań dobrym
strzelcem i silnym wioślarzem”.
Udałam się do Wyomingu, innymi słowy, postanowiłam zrobić
z siebie mężczyznę.
Uwielbiałam pracę na ranczu. Bywałam kucharką na szlaku.
Jeździłam konno w głuszę, przesiadywałam przy ogniskach, piłam
i opowiadałam przeróżne historie, przeklinałam i nabrałam odpo-
wiedniego akcentu - po prostu wykonywałam klasyczny popis
fałszywej autentyczności. Kiedy ludzie z Wyomingu pytali mnie,
skąd pochodzę, mówiłam: „Z Lubbock w Teksasie”. Dopóki nikt
nie zadał bardziej szczegółowego pytania, mogłam spokojnie
uchodzić za najprawdziwszą kowbojkę. Inni pracownicy rancza
nadali mi przezwisko godne kowbojki - nazywali mnie Strzałką -
od białej strzałki na końskim łbie.
Ale tylko dlatego, że ich o to poprosiłam...
Byłam skończoną i skrupulatną mistyfikatorką. Uważam jed-
nak, że ta mistyfikacja była moim prawem i przywilejem jako
młodej amerykańskiej obywatelki. Postępowałam zgodnie z naro-
dowym rytuałem. Byłam nie większą podróbką niż Teddy
20
Roosevelt stulecie wcześniej, kiedy opuścił Nowy Jork jako roz-
pieszczony dandys i ruszył na Zachód, by stać się krzepkim męż-
czyzną. Słał do domu listy, z których aż bije samozadowolenie i
chęć wywarcia wrażenia, kiedy chełpi się swoimi doświadczenia-
mi i garderobą prawdziwego macho. („Ubawiłbyś się, widząc
mnie - napisał do przyjaciela na Wschodzie - w sombrero z szero-
kim rondem, w skórkowej koszuli z frędzlami i paciorkami, skó-
rzanymi chaparajos, czyli spodniami bez siedzenia do końskiej
jazdy, butami z krowiej skóry, z plecioną uzdą i srebrnymi ostro-
gami”). Znam ten list. Sama taki napisałam, dziesiątki razy, do
dziesiątków różnych ludzi. („W zeszłym tygodniu kupiłam sobie
buty ze skóry grzechotnika - pochwaliłam się w 1991 roku, w
liście z rancza do rodziców - i zeszmaciłam je kompletnie przy
pracach w zagrodzie, ale co tam, po to one przecież są”).
Spotkałam Judsona Conwaya tego samego dnia, którego przy-
jechałam na ranczo. Był pierwszą osobą, na którą padł mój wzrok
po długiej jeździe samochodem na tę wielką górę Wyoming, i w
pewnym sensie się w nim zakochałam. To nie było uczucie w
stylu: „Pobierzmy się!”, tylko: „Litości!” Ponieważ w tym mo-
mencie on tam po prostu był: smukły, przystojny, nieco ukryty
pod kowbojskim kapeluszem i ponętnie zakurzony. Wystarczyło,
że przeszedł obok mnie tym seksownym zawadiackim krokiem
(wykonanym w klasyczny hollywoodzki sposób: „Pani wybaczy,
ale dopiero co wróciłem z długiej przejażdżki”) i już byłam jego
wyznawczynią.
Judson pociągał mnie, ponieważ byłam dziewczyną, a on był
piękny, a ja, do cholery, miałam bystre oczy, no i od razu wyczu-
łam, że wiele nas łączy. Podobnie jak ja miał dwadzieścia dwa lata
i był skończonym i skrupulatnym mistyfikatorem. Był równie
21
autentycznym człowiekiem Zachodu jak jego nowa przyjaciółka
Strzałka. Oboje byliśmy pod tym względem równie autentyczni
jak Frank Brown, inny dwudziestodwuletni kowboj pracujący na
ranczu, student z Massachusetts, wtedy akurat noszącym ksywkę
Byczek. Komenderujący nami główny kowboj Hank, który nie-
odmiennie wywrzaskiwał...