Minęło wiele lat, zanim Flecista wrócił po pozostałe dzieci. Chociaż jego mu‐ zyka została uciszona, tysiące wciąż muszą iść za n...
8 downloads
20 Views
1MB Size
Minęło wiele lat, zanim Flecista wrócił po pozostałe dzieci. Chociaż jego mu‐ zyka została uciszona, tysiące wciąż muszą iść za nim: młodzi, starzy, duzi, mali, wszyscy… nawet strzelające z batów ogry w siedmiomilowych bu‐ tach, nawet ich dziewięciogłowe psy. Jesteśmy uciekającymi szczurami, a ziemia kurczy się pod dotykiem naszych stóp. Wiosenne liście mają gorzki smak. Przez cały dzień padają ludzie i pada deszcz; przez całą noc rusałki szlochają w jeziorach. Niedźwiedź koloru krwi węszy u naszych stóp. Wbi‐ jam wzrok w ziemię, licząc białe kamienie, pełna lęku o to, dokąd prowadzi nas ten ostatni piernikowy szlak. — Czy zaklęcie zadziałało? Na to wygląda: mgła spowija nasze kostki, wznosząc się, by uciszyć wszystkie dźwięki, by połknąć wszystkich wokół. Kiedy przychodzi czas, biegniemy na ślepo, ciągnąc za sobą Cień, zatrzymu‐ jąc się dopiero, kiedy moja wyciągnięta ręka dotyka szorstkiej kory sosen. Jeden krok, dwa, i znajdujemy się w zaczarowanym lesie, powietrze jest przecinane lodowatymi oddechami czarownic. Dzień wali się wokół nas. Widmowi strażnicy zlatują z drzew, pytając o imiona, ale ponieważ pilnie strzeżemy odpowiedzi, odwracają się i fruną na wschód w poszukiwaniu księżyca spowitego całunem z chmur. Korzenie kłębią się, przyciągając nas do leśnej murawy. Kulimy się w ciszy przerywanej tylko odległym łoskotem zrzucanych jelenich poroży. Budzimy się, cali i zdrowi. Słońce wchłonęło wszelkie ślady mgły. Pejzaż wydaje się pusty. Nie zaszliśmy daleko: widzę, dokąd biegnie droga, ale nikt się nią nie porusza. Jest całkiem cicho, póki kukułka nie zawoła spomiędzy gęstwiny drzew. — Posłuchaj. — Kukułka – mówi. Osłania oczy, gdy przygląda się najwyższym gałęziom. — Kuckuck – odpowiadam. On wciąż używa swojego dziwnego języka. — Ona mówi Kuckuck! Jak zwykle gwałtownie wzrusza ramionami. — Przynajmniej jesteśmy wolni. — Tylko póki idziemy naprzód. Chodź. Cień kwili, ale podnosimy go i trzymając między sobą, poruszamy się po‐ woli wzdłuż krawędzi drzew, aż docieramy na pola, gdzie kruki wydłubują
oczy młodej pszenicy. Dalej niedawno pochowane ziemniaki drżą pod skiba‐ mi ziemi. Kapusty puchną niczym rzędy zielonych głów. Kiedy klękamy, by zatopić zęby w ich czaszkach, liście wbijają nam się w gardła. Idziemy dalej ze stopami w kleistej glinie, aż nagle Cień zgina się wpół. Ciągnę go za ramię. — Tu nie jest bezpiecznie. Musimy iść dalej. Jeśli zauważą, że zniknęli‐ śmy… Dalej. Musimy iść dalej. Prędzej czy później przyjazne krasnoludy albo ja‐ kaś dobroduszna żona olbrzyma na pewno się nad nami zlitują. Strach stał się jednak dobrze znanym towarzyszem, który działa niczym ostrogi. Poza tym teraz musimy już nieść Cień. Jego głowa zwisa, oczy są puste, a stopy ciągną się z tyłu, żłobiąc bruzdy w miękkim błocie. To może być nasz ko‐ niec. — Powinniśmy iść dalej sami. — Nie – dyszy. – Przysiągłem, że nie zostawię… — Ja nie przysięgałam. — No to idź. Ratuj się. Dobrze wie, że nie odejdę bez niego. — Nie ma sensu stać tu i rozmawiać – złoszczę się, biorąc Cień pod ramię i rozmyślając, jak coś cienkiego niczym ostrze noża może być jednocześnie tak ciężkie. Kolejny odpoczynek, tym razem na gałęzi dębu pokrytej mchem próbuje‐ my wgryźć się w garść zeszłorocznych żołędzi. Da się połknąć tylko te, które wykiełkowały. Cień leży tam, gdzie go upuściliśmy, z twarzą zwróconą do nieba. Zauważam, że jego oczy są już całkiem białe. Bez ostrzeżenia wydaje z siebie wrzask, najgłośniejszy dźwięk, jaki kiedykolwiek z siebie wydobył, potem westchnienie i długi, świszczący wydech. Wypluwam ostatnie żołę‐ dzie. Cień nie miota się ani nie drga jak zazwyczaj, nie rusza się nawet, kiedy depczę jego pierś. Po chwili zbieram liście dębu, by przykryć mu twarz. Próbuje mnie powstrzymać. — Dlaczego to robisz? — Nie żyje. — Nie! – A jednak widzę ulgę na jego twarzy, kiedy klęka, by sprawdzić. – Przetrwaliśmy tak wiele, a i tak zdychamy jak psy… pod płotem… pod pło‐ tem, pod krzakiem. – Zamyka oczy Cienia. – Baruch dayan ha’emet[1]. To chyba modlitwa: jego usta wciąż się poruszają, ale nie wydobywa się z nich żaden dźwięk. — Ale my nie umrzemy. – Chwytam się jego ubrań. – Cienie nie żyją dłu‐ go. Wiedziałeś, że sytuacja jest beznadziejna. Teraz możemy podróżować szybciej, ty i ja. Wyrywa się. — Ziemia jest miękka. Pomóż mi wykopać grób. — Nie. Nie mamy czasu. Musimy iść dalej. Południe już minęło. – Patrzę,
jak się waha. – Nikt nie zje Cienia. Nie ma na nim mięsa. Stoi nieruchomo, kiedy odchodzę, zmuszając się, żeby się nie odwracać. Po chwili dołącza do mnie. Ścieżka dalej wije się między polami a lasem. Po pewnym czasie dostrze‐ gamy wieś, ale uznajemy, że wciąż jesteśmy zbyt blisko twierdzy czarnego maga, by czuć się bezpiecznie. Wreszcie nawet słońce nas opuszcza, a my stopniowo zwalniamy, aż w końcu już nie możemy wlec się dalej. Las jest tu rzadszy: przed nami, aż po horyzont, rozciąga się zaorane w równe rzędy wielkie pole. Znajdujemy się już głęboko pomiędzy krzewami, kiedy zdaję sobie sprawę, że rośnie tu fasola. — Jakie to ma znaczenie? – pyta zmęczony. — Cecily powiedziała, że kto zasypia pod kwitnącą fasolą, traci rozum. — Żadnych kwiatów – ucina. Myli się jednak. Kilka górnych pąków ukazuje już białe płatki, upiorne w świetle zmierzchu, a rano jest już oczywiste, że powinniśmy byli iść dalej, bo setki kwiatów rozwinęły się przez noc, tańcząc na wietrze niczym moty‐ le, wypełniając swoim zapachem ciepłe powietrze. — Pozwól mi odpocząć trochę dłużej – szepcze z policzkiem w błocie, nie chcąc się poruszyć, nie zważając nawet na czarnego żuka, który wdrapuje mu się na głowę. – Nikt nas tu nie znajdzie. Jego siniaki zmieniają kolor. Z czarnofioletowych stają się zielone. Kiedy prosi o historię, przypominam sobie, jak Cecily opowiadała mi o dwojgu dzieciach, które wyłoniły się z magicznej wilczej jamy. One też miały zieloną skórę. — Działo się to w Anglii – mówię mu – w czasie żniw, bardzo dawno temu. Chłopiec i dziewczynka pojawili się nagle, jakby za sprawą magii, na skraju pola kukurydzy. Ich skóra była jasnozielona i mieli przedziwne ubra‐ nia. – Spoglądam na swój strój i wybucham śmiechem. – Kiedy mówili, nikt nie rozumiał ich czarodziejskiego języka. Żniwiarze zabrali ich do domu Władcy, gdzie się nimi zaopiekowano, ale oni nie chcieli nic jeść, dopóki pewnego dnia nie zobaczyli, jak służący niesie wiązkę łodyg fasoli. Zjedli je, ale samych fasolek nie. — Dlaczego nie jedli fasoli jak wszyscy inni? — Cecily powiedziała, że w fasoli żyją dusze zmarłych. Gdy ją jesz, mo‐ żesz zjeść swoją matkę albo swojego ojca. — Przecież to głupie. — Powtarzam tylko, co mówiła. To prawdziwa historia, ale jeśli nie chcesz… — Nie, nie, kontynuuj – mówi, a ja zauważam, że mimo tonu pełnego wyższości patrzy na kwiaty fasoli z niepokojem. – Co się przydarzyło tym zielonym dzieciom? — Kiedy zjadły łodygi fasoli, stały się silniejsze i nauczyły się angielskie‐ go. Opowiedziały Panu o swojej pięknej ojczyźnie, gdzie nie ma biedy, a lu‐
dzie żyją wiecznie. Dziewczynka mówiła, że kiedy pewnego dnia się bawili, usłyszeli słodką muzykę i szli za nią polem aż do ciemnej jaskini… — Jak w twojej historii o Fleciście? — Tak – odpowiadam z wahaniem, przypominając sobie, że w opowieści Cecily chłopiec umarł, a dziewczynka dorosła i stała się zwyczajną żoną. – Nie pamiętam, co było dalej. Przez chwilę milczy, patrząc na mnie. — Co teraz zrobimy? Dokąd pójdziemy? Do kogo możemy się zwrócić? Nikt nam jeszcze nigdy nie pomógł. — Powiedzieli, że ratunek się zbliża. Że jest już niedaleko. — Wierzysz im? — Tak. To dlatego musimy iść w ich stronę. Pod siniakami jego skóra znów jest biała jak kreda. Jego ramię nie wyglą‐ da dobrze, a on krzywi się za każdym razem, kiedy próbuje nim poruszyć. W kącikach jego ust widzę świeżą krew. Nagle czuję taką wściekłość, jak‐ bym miała zaraz wybuchnąć. — Chciałabym go zabić. – Moje dłonie zaciskają się w pięści, a paznokcie wbijają w skórę. Chcę krzyczeć, pluć i kopać. Wciąż patrzy na mnie pytająco. – Chodzi mi o człowieka, który to wszystko rozpoczął. Gdyby nie on… — Nie słyszałaś, co wszyscy szeptali? On już nie żyje. – Znów lekko wzru‐ sza ramionami. – W każdym razie mój ojciec powiedział, że gdyby to nie był on, byłby to ktoś do niego podobny. — Może wtedy ktoś inny byłby tutaj, nie my. Uśmiecha się i ściska moją dłoń. — I nigdy byśmy się nie poznali. — Ależ tak – mówię z przekonaniem. – Kiedyś, gdzieś… jak w starych opowieściach. Cały czas żałuję, że to nie ja go zabiłam. — Za duży – mówi słabym głosem – i zbyt potężny. Przecieram oczy. — W takim razie żałuję, że ja nie jestem większa. Wskoczyłabym na nie‐ go albo ubiła go jak muchę. Albo żałuję, że on nie był mniejszy. Wtedy mo‐ głabym go przewrócić i odciąć mu głowę albo wbić nóż w serce. – Przez chwilę siedzimy w milczeniu. Myślę o wszystkich możliwych sposobach za‐ bicia kogoś skurczonego do rozmiaru Tomcia Palucha. – Powinniśmy już iść. — Daj mi spać. — Teraz chodź. Pośpisz później. — W porządku. Ale najpierw opowiedz mi historię – jedną z tych twoich bardzo długich – o chłopcu i dziewczynce, którzy zabijają ogra. Zastanawiam się przez chwilę. Żadna z moich starych historii nie wydaje się wystarczająco okrutna, póki nie przypominam sobie, że istniały inne okoliczności, w których ogr mógł zostać zabity naprawdę. Dzięki Hannie wiem gdzie. I wiem nawet kiedy. Nagle czuję się podekscytowana.
— Dawno, dawno temu… – mówię, ale od razu zdaję sobie sprawę, że nie mogę zacząć w ten sposób. To nie taki typ historii. Wciąż trzyma mnie za rękę. Ciągnę go za ramię. – Wstawaj. Od tej pory będę opowiadać historię, tylko kiedy będziemy szli. Jeśli się zatrzymasz, nie powiem już ani słowa.
ROZDZIAŁ PIERWSZY Miasteczko Gmunden ze swoim czystym jeziorem, otoczonym wysokimi górami, było spokojnym letnim kurortem, póki pewnego poranka Mathilde nie dowiedziała się, że jakiś generał o nazwisku Pappenheim brutalnie stłu‐ mił tam w 1626 roku chłopskie powstanie. Jego nazwisko przywołało demo‐ ny i wzbudziło oburzenie. Pappenheim nazywała się również ta cała Bertha – młoda pacjentka, którą tak bardzo przejmował się Josef. Ta, o której stale mówił, którą nie przestawał się martwić w porach posiłków, przed snem, rano, w południe i wieczorem, nawet gdy jego żona była w zaawansowanej ciąży. Dlaczego? Cóż, ona doskonale wiedziała dlaczego. Doktor Josef Breuer. Nie była jedyną osobą, która myślała właśnie w ten sposób. Wystarczy spy‐ tać Zygmunta. On to potwierdzi. Mathilde ten temat nie dawał spokoju. Nawet to, że minęło prawie dwa‐ dzieścia lat, nie robiło żadnej różnicy. Podobnie jak protesty Josefa. Temat ciągle się pojawiał, jej ton stawał się coraz bardziej oskarżycielski, pełen go‐ ryczy, aż on miał już tego dosyć i wrócił do Wiednia sam. Oprócz niani i, oczywiście, chłopca w domu nie było nikogo. Przynajmniej było cicho. A może, po tylu latach, Josef po prostu przyzwy‐ czaił się do stłumionych dźwięków zza okna. Jego umysł nie rejestrował od‐ ległego dudnienia tramwajów ani terkotu wozów konnych, wołania z ulicy, piskliwych rozmów przechodzących służących. Nie dostrzegał nawet noc‐ nych hulanek i kakofonicznych wersji melodii zmarłego niedawno Straus‐ sa. W jego gabinecie zwykle tylko ospałe tykanie starego zegara przerywało ciszę, która wypełniała przerwy między wizytami kolejnych pacjentów – a żaden z nich nie miał przekroczyć progu jego drzwi przed powrotem rodzi‐ ny, co miało stanowić oficjalny koniec wakacji. Tego poranka, pochylony nad biurkiem, Josef usłyszał inny dźwięk, drżący rytm, łagodną jak szept, wesołą kontrmelodię dla jęku zegara. Wydawała się częścią niego samego, więc, zaalarmowany, chwycił się za pierś. Nie było to jednak nieregularne bicie serca, lecz tylko desperacka próba ucieczki motyla o strzępiastych skrzydłach, którego zaskoczyła szyba. To, że odkrycie tego zajęło mu tyle czasu, dowodziło, jak bardzo zaniepokoił go wcześniejszy wypadek. Wyprostowanie palców dziewczyny wymagało ogromnego wysiłku. Ni‐
gdy wcześniej nie spotkał się z taką siłą chwytu. Kot wciąż chował się pod biurkiem. Być może już nie żył, bo podczas walki Gudrun, trzęsąc się ze zło‐ ści, chwyciła go za głowę, by wyrwać z rąk dziewczyny. Próbując pochwycić powietrze pazurami, zwierzę dorzuciło do całego zamieszania swój przeraź‐ liwy jęk. Benjamin, który zaglądał przez szparę w drzwiach, natychmiast wbiegł do pokoju. Pandemonium. A jednak dziewczyna nadal patrzyła pro‐ sto przed siebie, bez słowa, obojętnie. Co zrobiło zwierzę, by zasłużyć sobie na taki atak? Wielu ludzi nie lubiło kotów, a niektórzy ponoć nawet się ich bali – Napoleon, Meyerbeer, rozpust‐ ny król Anglii Henryk III – ale niewielu zdobyłoby się na to, by ze spokojem, niemal nie patrząc, chwycić jednego z nich za kark i zgnieść mu tchawicę. Josef wstał zza biurka z westchnieniem, otworzył okno i schował się w cieniu zasłony. Po chwili wahania motyl – letni pogromca pól kapusty, z którego potomstwem Benjamin toczył ciągłą wojnę – wyfrunął na pewną śmierć. Patrzył, jak leci do góry, blisko budynku, walcząc z wiatrem. Nie był to jednak bielinek rzepnik – czarne plamy na skrzydełkach miał zbyt duże i niezwykle wyraźne, nawet jak na samicę. Możliwe, że egzemplarz należał do jakiegoś rzadkiego podgatunku, ale było to bez znaczenia. Umierający rok miał wielki apetyt na takie delikatne stworzenia. Josef czuł w powietrzu jesień, mieszankę grzybów i płonącego drewna, śmierci i gnicia. Wyczuwał robaki, dokonujące przemiany w ciemnym ile pod stertami liści. Drzewa zmieniały barwę. Kilka liści spadło. W obliczu perspektywy ponurej zimy jego humor skłaniał się zawsze ku melancholii, tym bardziej w tym roku, który przynosił nie tylko koniec wieku, lecz także koniec miłości. Mathilde odwróciła się od niego. Jej humory – trudny okres oznaczający koniec jej płodności – miną; życie znów się uspokoi. Ale ostre słowa, okrutne oskarże‐ nia… Ze wściekłością pociągnęła go za brodę. Między nimi nie będzie już tak, jak kiedyś. Co pozostało? Jak miał zmierzyć się z resztą swoich lat bez emocji, gdy czułość była limitowana i odmawiano mu dotyku? Na duchu podtrzymy‐ wała go przynajmniej możliwość spokojnego poszerzania wiedzy. Dzięki Bogu za pracę. Jakby na potwierdzenie wpadł mu w ręce ten intrygujący przypadek. Josef wrócił na swoje krzesło i popatrzył na dziewiczą kartkę, jak dotąd nieskalaną żadną straszną tajemnicą, która miała zostać odkryta. Fakty na‐ leżało zarejestrować. Zapisał jedno słowo, Fräulein[2], i przerwał. Podrapał się po głowie i popatrzył na znajome twarze swoich codziennych towarzyszy – na stary zegar, coraz ciężej wlokący stopy przez mijający czas; na jelenią gło‐ wę z drewna z wielkimi, rozgałęzionymi rogami, wpatrującą się w każdego pacjenta; na portret jego ojca Leopolda, o badającym, wyczekującym spoj‐ rzeniu. Przez ponad trzydzieści lat Josef siedział przy tym biurku, a nigdy nie zabrakło mu słów. Powinien po prostu wybrać imię, jakiekolwiek imię, i zmienić je, kiedy tożsamość dziewczyny zostanie odkryta. A jednak wciąż
się wahał. Nie było mu łatwo, bo nazwanie czegoś oznacza przejęcie nad tym zwierzchnictwa. Tak samo jak w wypadku dzieci, także tu imię kształtowa‐ ło oczekiwania nazywającego wobec nazywanego i stapiało się z nimi. Od‐ dzielało. Wzmacniało ludzką samotność. Co innego pseudonim, ten jest zwykłym płaszczem. Josef przypomniał sobie, jak pierwszy raz dostrzegł dziewczynę w ramio‐ nach Benjamina, zawiniętą w koński pled, którego szorstkie poły stanowiły ramę dla jej bladej, bezkrwistej twarzy. Rany na jej szyi niczym drugie otwarte usta, szokującą nagość jej czaszki, otwarte, ale niewidzące oczy, jak‐ by wpatrzone w ponure zaświaty. W tamtym momencie przywiodła mu na myśl złamany kwiat… W takim razie, skoro niemal poczuł wtedy czułość, powinna nosić imię kwiatu? Jako że była blada i szczupła i jako że był to jego ulubiony kwiat, od tej pory mieli nazywać ją Lilie. Die Rose, die Lilie, die Taube, die Sonne, Die liebt’ ich einst alle in Liebeswonne[3]. Decyzja skłoniła Josefa do działania. Ułożył prosto swój zeszyt i zaczął pi‐ sać. Fräulein Lilie X Fräulein Lilie X wydaje się mieć około dwudziestu lat i jest zdrowa na ciele. Nic nie wiadomo o jej życiu. Jej delikatne dłonie i subtelne rysy sugerują, że pochodzi z wyższych warstw społecznych. Została znale‐ ziona nago na ziemi niedaleko Narrenturm (27 sierpnia 1899 roku). Trudno ustalić, jak długo tam leżała, prawdopodobnie jednak nie dłu‐ żej niż dwadzieścia cztery godziny, jako że miejsce zwane Wieżą Głup‐ ców jest ulubionym punktem spotkań uczniów, którzy rzucają z niej kamieniami w piorunochron. Stan Lilie był taki, że chłopcy, którzy ją zauważyli, myśleli, że nie żyje. Moje pierwsze badanie wykazało niespotykanie wolne bicie serca i le‐ dwie wyczuwalny oddech. Wydawała się nieświadoma siebie ani in‐ nych, nie reagowała na świat zewnętrzny ani na mijanie czasu. Jej oczy pozostawały otwarte, ale również nie odbierały bodźców. Skóra i membrany śluzowe wyglądały normalnie. Uzębienie pełne i zdrowe. Pacjentce z okrucieństwem ogolono głowę. Za uszami i wokół lewego oka miała duże sińce. Płytkie nacięcia na szyi prawdopodobnie wyko‐ nano kieszonkowym nożykiem. Kolejne siniaki na ramionach i nad‐ garstkach zasłaniały częściowo litery napisane atramentem. Znala‐ złem również sińce na pośladkach i po wewnętrznej stronie ud, ale nic nie wskazywało na niedawny gwałt. Zarówno na prawej, jak i lewej łopatce znajdowały się otarcia, prawdopodobnie wynik ciągnięcia po ziemi pacjentki trzymanej za stopy. Pacjentka pozostawała w śpiączce
przez trzy dni, podczas których nie przyjmowała pokarmu ani napo‐ jów prócz kilku kropel wody, które wlano jej do ust. Josef odłożył pióro, z niechęcią powracając myślami do momentu prze‐ miany. Zamiast pisać dalej, poszedł do kuchni, nęcony zapachem świeżo zrobionych Krumplinudli[4]. Spokojny, niemal schlampig[5] sposób, w jaki dom był prowadzony pod nieobecność Mathilde, sam w sobie wprowadzał wakacyjną atmosferę. Jo‐ sef, między obieraniem i krojeniem, ubijaniem i mieszaniem, między pole‐ waniem tłuszczem i próbowaniem, wracał myślami do dzieciństwa, kiedy jego babcia wzięła na siebie prowadzenie domu ojca, tym bardziej że Gu‐ drun znała wiele starych węgierskich przepisów. Skorzystał z chwili, gdy była odwrócona plecami, żeby chwycić ukradkiem jedną z ciepłych klusek, pokrytą cukrem i podsmażoną bułką tartą. — Proszę je zostawić – powiedziała Gudrun, nie spoglądając nawet za sie‐ bie, budzącym strach tonem, który zazwyczaj był zarezerwowany dla dzieci. – Są wyliczone. – Josef nie odpowiedział. Stara niania miała żelazne zasady, jeśli chodzi o mówienie z pełną buzią. Nieproszona, przyniosła mu kawę. – Ugotowałam zupę dla pacjentki. — Nie sądzę, żeby ją zjadła. — Zje, jeśli ją nakarmię. – Gudrun stanęła przed nim i podparła się pod boki. — Nic nie da wpychanie jej do ust jedzenia, skoro nie może połykać. Gudrun prychnęła. — Nie może? Nie chce. Dziwię się, że wciąż daje się pan nabrać po dzisiej‐ szym epizodziku. To było podłe. Ta dziewczyna zasługuje na porządne lanie. A nawet na uwięzienie. Josef zignorował jej złośliwość. — Zostanie w swoim pokoju jeszcze przez kilka dni. Doszedłem do wnio‐ sku, że za wcześnie przenieśliśmy ją na dół. — A ja doszłam do wniosku, że ona gra, udając przed światem, że jest martwa. Proszę zważyć na moje słowa: tu chodzi o coś więcej, niż może się wydawać. Prawdopodobnie poczeka, aż stracimy czujność, a potem wezwie swoich wspólników, którzy rozkradną nasze srebra i zabiją nas, gdy będzie‐ my spać. Odkąd do Wiednia przyjechało tylu obcych, nie jest już taki, jaki był. Mówiłam panu jasno, że sprowadził pan do domu kłopoty. Czy mnie pan posłuchał? Nie. Czy mam rację? Mam. A co powie na to pani? Frau Doktor[6] Breuer nie będzie chciała, żeby jej dobrze wychowane córki miały kontakt z jakąś jędzą, która pewnie nie jest lepsza niż… — Dziewczyna została brutalnie zaatakowana – przypomniał Josef, pró‐ bując powstrzymać ten potok słów. Gudrun odsunęła od niego talerz pełen Krumplinudli. — Nie trzeba podnosić głosu.
Josef chciał już zabronić jej zmuszania pacjentki do jedzenia i wycofać się do swojego gabinetu, kiedy do środka wpadł Benjamin, niosąc tacę z górą warzyw. Od razu zwrócił uwagę Gudrun, która przeniosła swoją złość na jego ubłocone buty. Młody mężczyzna uśmiechnął się, ignorując kolejne groźby. — Jak ona się teraz czuje, Herr Doktor[7]? — Będziesz szorował tę podłogę, póki nie stanie się na tyle czysta, by dało się z niej jeść! – zakończyła Gudrun, po czym dodała: – Nie zajmuj się nią. Po‐ winieneś raczej spytać o zdrowie kota. Jeśli to biedne stworzenie jeszcze żyje. Jej oczy błyszczały. Josef przypomniał sobie, że nigdy nie lubiła tego zwie‐ rzęcia. Odstawił pustą filiżankę, kiwając głową, gdy Gudrun pochyliła się nad nim z dzbankiem kawy. — Dziękuję. Dyskutowanie o pacjentach nie leżało w jego zwyczajach, ale pomoc Ben‐ jamina w przyniesieniu dziewczyny… w przyniesieniu Lilie… do domu dała mu prawo do zadawania pytań. — Pod względem fizycznym jest znacznie lepiej. Sińce… — Już mu powiedziałam, że sińce zbladły – wtrąciła się Gudrun. – Prawie całkiem zniknęły, i to dzięki mnie. Te paskudne cięcia na szyi też się już wła‐ ściwie zagoiły – prychnęła. – Nie mogę tylko zmyć tych śladów atramentu z jej ramienia, nieważne, jak mocno szoruję. — To tatuaże – wymamrotał Benjamin, przewracając oczami. – Niech pan jej powie, Herr Doktor. Na mnie nie zwraca uwagi. – Spojrzał na Gudrun wyzywająco. – To tatuaże. Nie zmyją się. — Tatuaże widuje się na ramionach żeglarzy – powiedziała Gudrun z po‐ gardą. – Oni mają powody, by je sobie robić, w co nie będę się teraz wdawać. Nie ma jednak powodu, by znalazły się na ramieniu młodej kobiety. — Może to ozdoba – zaryzykował Josef. – Ludzie dekorowali ciała tatu‐ ażami od zarania dziejów. Nacinali skórę za pomocą cienkich kijków i na‐ ostrzonych kości. Domyślam się, że było to bolesne, ale z tego, co wiem, jakiś nowojorczyk wynalazł maszynę do tatuowania. — Na pewno i tak boli – skrzywił się Benjamin, rozwiązując buciory. — Księga Kapłańska 19, wers 28 – rozpoczęła Gudrun. – „Nie będziecie na‐ cinać ciała na znak żałoby po zmarłym. Nie będziecie się tatuować. Ja jestem Pan!”[8]. Dwaj mężczyźni popatrzyli na siebie, ale się nie odezwali. Josef znalazł w tych znakach potwierdzenie podejrzenia Benjamina, że Lilie nie jest Ży‐ dówką. Miało to znaczenie, biorąc pod uwagę, że Wiedeń przeżywał właśnie jedną z okresowych fal antysemityzmu: groźby, czasem drobne starcia – nic nowego. Sądził, że tym razem, dla własnych celów politycznych, ludzi pod‐ judzał major Leuger, a jątrzyli, jak zwykle, niewykształceni księża rzymsko‐ katoliccy, którzy dodawali nowe elementy – na przykład składanie przez Ży‐
dów ofiar z chrześcijańskich dzieci – do legend o mordach rytualnych. Spra‐ wa Hilsnera w Czechach, oskarżonego o taki mord, też nie pomogła. Obraże‐ nia Anežki Hrůzovej – poderżnięte gardło, podarte ubrania – były tak podob‐ ne do stanu Lilie, że chłopak musiał działać szybko, obawiając się zemsty na społeczności żydowskiej. Na ich szczęście dziewczynę znaleźli młodszy brat Benjamina i jego kolega: w ciągu godziny była już bezpiecznie ukryta w domu Breuera. Należało docenić Benjamina za to, że wziął ich nocne roz‐ mowy bardzo poważnie. — W każdym razie – ciągnęła Gudrun, wbijając nóż w kapustę – jaka sza‐ nująca się kobieta chciałaby ozdobić swój nadgarstek linią cyfr, kiedy mo‐ głaby włożyć ładną bransoletkę? Kimkolwiek jest, ta dziewczyna nie wyglą‐ da na dzikuskę. — Lilie – powiedział Josef. – Uznałem, że powinniśmy nazwać ją Lilie. — Lilie – powtórzył Benjamin, smakując to słowo. – Lilie. A czy Lilie otrząsnęła się po tym, co się stało rano? W jakim jest stanie umysłu? — To nieważne – ucięła Gudrun. – Co z zupą? Josef wstał. — Zaniosę ją na górę. — Ja pójdę. Przy mnie zje, zobaczycie – puszyła się Gudrun. — Nie – zaprotestował Josef. – Skoro wodę piła tylko wtedy, gdy ja ją po‐ dałem, sam też powinienem ją nakarmić. – Poczuł natychmiast pewien ro‐ dzaj déjà vu, a po plecach przeszedł mu dreszcz podobny do strachu. Historia się powtarzała. Pamiętał długie okresy, kiedy Bertha przyjmowała jedzenie tylko wtedy, kiedy on podawał jej łyżkę. Może teraz będzie lepiej… potem przypomniał sobie okrutne oskarżenia Mathilde i odrzucił rozsądek. – Ja ją nakarmię – oświadczył, tym razem bardziej stanowczo. — W takim razie ja zaniosę tacę – powiedziała Gudrun równie stanow‐ czo, wpatrując się w niego swymi wnikliwymi oczami. – Nie powinien pan iść sam. Josef zacisnął wargi. Przez chwilę głosy jego żony i Gudrun zdawały się zlewać w jedno. — Ta młoda kobieta nie potrzebuje ochrony przede mną. – Unikał wzro‐ ku Benjamina. — Myślę o pana reputacji, Herr Doktor. Zwłaszcza pod nieobecność pani. Wspięli się na górę, oboje dysząc ciężko, oboje przygnieceni przez swój wiek. Gdy dotarli do pokoju gościnnego, Josef uprzejmie zapukał, ale Gu‐ drun minęła go, opierając tacę o pulchne biodro. Lilie siedziała prosto na krześle, wpatrując się w pustkę przed sobą, tak samo jak wtedy, kiedy ją zo‐ stawili. Jej oczy były szeroko otwarte. Matowe. Puste. Josef dostrzegł tylko jedną różnicę – teraz jej lewa dłoń leżała na kolanach, wygięta lekko jak ko‐ puła. — Najpierw trochę wody. Uniósł szklankę do ust Lilie. Nie uzyskawszy odpowiedzi, wepchnął w nie
małą łyżeczkę wody. Wylała się z kącików, spłynęła po bokach szyi i niżej, pod materiał koloru śliwki. Odwrócił wzrok. Gudrun ubrała dziewczynę w za duże ubrania kogoś z rodziny. Ciemne odcienie nie pasowały do bladej cery, należało wymyślić coś innego. Po chwili znów napełnił łyżeczkę. — Tym razem wypij – nakazała Gudrun. – Pospiesz się, zupa stygnie. — Krzykiem nic nie zdziałamy. — Jak to będzie wyglądało, jeśli zagłodzi się na śmierć, Herr Doktor? Co wtedy? – Gudrun podeszła bliżej. – Na nic się zda siedzenie tutaj i zastana‐ wianie nad tym, co się wydarzyło, dziewczyno. Całkiem prawdopodobne, że sobie na to zasłużyłaś. Co się stało, to się nie odstanie. Wstawaj i żyj dalej, do‐ brze ci radzę. — Dosyć – powiedział Josef. – Od tej pory nie odzywaj się w obecności Li‐ lie. — Doskonale. Wyraźny rozkaz nie powstrzymał Gudrun przed uderzeniem Lilie w tył szyi, gdy ją mijała. To nie mogło zaboleć, ale dziewczyna zareagowała na‐ tychmiast, głośno wciągając powietrze, przechylając gwałtownie głowę w bok i wykręcając ramiona. Na jej policzki zakradł się delikatny kolor, bar‐ wa płatków dzikiej róży. Oczy się rozjaśniły. Zamrugała i skupiła wzrok, nie na Josefie, który siedział obok niej, lecz na jakimś punkcie nad jego lewym ramieniem. — Vous êtes qui? – Jej głos był cichy, melodyjny, brzmiał przyjemnie w uszach Josefa. Spojrzał na nią, przeszywała go wzrokiem. Miała tęczówki intensywnej zielononiebieskiej, niemal turkusowej barwy, z pierścieniem bursztyno‐ wych plamek wokół źrenicy. Teraz kiedy jej twarz się poruszała, zdał sobie sprawę, że Lilie jest niezwykłą pięknością o idealnie symetrycznych, propor‐ cjonalnych rysach. Na skraju przepaści jego pamięci zamigotał jakiś obraz. Próbował przypomnieć sobie nazwisko artysty. — Vous êtes qui? – powtórzyła, a gdy nie otrzymała odpowiedzi, mówiła dalej: – És ön? Cine esti tu? Kim? – Jej głos stał się minimalnie głośniejszy. – Kim pan jest? Kdo ar tebe? Wer sind Sie? Who are you? – Jej wargi nie przesta‐ wały się poruszać, ale Josef nie rozumiał ani słowa. — Proszę mi wybaczyć, Fräulein. Nazywam się Josef Breuer. Jestem leka‐ rzem… — Josef Robert Breuer – powiedziała Lilie, po raz pierwszy patrząc mu prosto w oczy. – Urodzony w Wiedniu 15 stycznia 1842 roku, w 1858 roku ukończył Akademishes Gymnasium… — To prawda – powiedział Josef, nieco zaskoczony. – A jak się pani nazy‐ wa? — Nie mam imienia. – Lilie uniosła ramię, pokazując mu nadgarstek. – Tylko numer. — Numer? – prychnęła Gudrun. – Jak długo jeszcze mam znosić te bzdu‐
ry? Josef rzucił jej ostrzegawcze spojrzenie, po czym znów zwrócił się ku dziewczynie. — Wszyscy mają jakieś imię, Fräulein. To ono odróżnia jedną istotę ludz‐ ką od drugiej. — Dlaczego zakłada pan, że jestem istotą ludzką? – Lilie popatrzyła na swoją dłoń złożoną w kopułę, po czym powoli wyprostowała palce, ukazując białego motyla o poszarpanych skrzydłach, lecz najwyraźniej całkiem zdro‐ wego, skoro natychmiast odfrunął, dołączając do wielu innych stworzeń bezcelowo tańczących pod sufitem. – Tak dużo – wymamrotała. – Tysiące, miliony, po jednym na każdą skradzioną duszę. Jest ich już zbyt wiele, by je zliczyć. — Ach, tak – zgodził się Josef – motyle od dawna łączono z duszą ludzką. W greckiej mito… Lilie zamknęła dłoń. — Nie motyle. To kwiaty. Josef spojrzał na Gudrun. Urażona, z zaciśniętymi ustami, usiadła, trzy‐ mając między palcami rąbek fartucha. Odkaszlnął, uśmiechnął się i podjął wątek: — Nie widzę powodu, by nie zakładać, że jesteś człowiekiem. — Nie jestem częścią gatunku ludzkiego. Najpierw byłam ideą. Potem zo‐ stałam powołana do życia i powierzono mi bardzo ważne zadanie. Pokiwał głową, ale powstrzymał się od komentarza. — A urodziłaś się tutaj, w Wiedniu? Nie? Czy pamiętasz w takim razie, gdzie spędziłaś dzieciństwo? — Nie urodziłam się. Zostałam stworzona taka, jaka jestem teraz. — Jak my wszyscy – zgodził się. – Twórca wszechświata… — Czy myślisz, że jestem aniołem? – spytała Lilie, patrząc prosto przed siebie. – Nie, tym też nie jestem. Na pewno słyszałeś o Olimpii… — Ernst Hoffman – wymamrotał Josef, kiwając głową. – Była pięknym automatem z jego opowiadania Piaskun. Oczywiście, ale… — Umiała mówić tylko: „ach, ach”. Myśl o mnie jako o kimś podobnym, ale znacznie mądrzejszym. Jako o maszynie wykonanej na podobieństwo dorosłej ludzkiej samicy. — Rozumiem. – Odkaszlnął. – Wykonanej. — Średnio udanej, jak na mój gust – wymamrotała Gudrun, wycierając nieistniejący kurz. — Doskonale – powiedział Josef, gestem ramienia broniąc się przed sło‐ wami Gudrun. – Skoro nie masz imienia, będę cię nazywał Lilie. – Czekał chwilę, aż zaprotestuje, ale nie zrobiła tego, choć jej usta wciąż się poruszały. – Lilie, teraz opowiedz nam o swoim zadaniu. Zwróciła na niego swoje zielononiebieskie oczy. — Przybyłam znaleźć potwora.
— Ach. A ten potwór… jest w Wiedniu? — Nie – powiedziała – ale nadchodzi. Spójrz. Otworzyła dłoń i, ku zaskoczeniu Josefa, kolejny z dziwnie ubarwionych motyli, z czarnymi plamami przypominającymi oczodoły czaszki, pofrunął w górę, by rozpocząć niekończący się taniec nad ich głowami. — Gdzie… — Ta zupa będzie za chwilę zupełnie zimna – wtrąciła Gudrun, uderzając łyżką o miskę. – Zjedz. Po to tutaj przyszliśmy. Josef wyrwał jej naczynie z dłoni i podał dziewczynie. — Zje coś panienka? Lilie popatrzyła na zupę i zmarszczyła nos, okazując coś w rodzaju obrzy‐ dzenia. — Maszyny nie muszą jeść. — W Wiedniu jest całe mnóstwo ludzi, którzy chętnie by ją zjedli – prychnęła Gudrun, która odebrała tę minę jako przytyk w swoim kierunku. – Nie podoba mi się takie grymaszenie na dobrą potrawę. Za kogo ty się uważasz? — Cisza, Frau Gschtaltner! – zagrzmiał Josef. – Ani słowa więcej. — Uch – westchnęła Gudrun, krzyżując ramiona na piersi. Po raz kolejny Josef podał Lilie łyżkę w nadziei, że ją weźmie. — No już, Lilie, zjedz chociaż trochę. – Nie chciał znów jej karmić, ale jako że wciąż wpatrywała się w ścianę, pomyślał, że nie ma innego wyjścia. Na pewno jest głodna. Zamieszał zupę i nabrał małą łyżeczkę, unikając ściętego tłuszczu. – Otwórz usta, Lilie. – Jej wargi były ładne, wargi zmysłowe i kształtne, tak pełne obietnicy, że niemal wyobrażał sobie, że mógłby zaspo‐ koić nimi swój głód. Poczuł szarpnięcie w piersi. Łyżka zadrżała, przez co wylał większość płynu. – Natychmiast otwórz usta, Lilie – powiedział bar‐ dziej gwałtownie, niż zamierzał. – Musisz jeść. Zabrzmiało to jak rozkaz. I może tak właśnie powinno zabrzmieć, bo Lilie natychmiast posłuchała. Josef jednocześnie ucieszył się i przestraszył. Nie mógł znieść widoku płytkiej łyżki przyciśniętej do jej dolnej wargi, kiedy ją karmił. Czasem różowy koniuszek języka wysuwał się, by zlizać błyszczący ślad kropel zupy. Dwa razy Lilie odwróciła głowę, ale natarczywa łyżka nie dawała za wygraną. Josef przerwał dopiero wtedy, gdy zauważył, że dziew‐ czyna przetrzymuje płyn w ustach, zamiast go połknąć. — Dobrze. – Ukradkiem przeciągnął palcami pod wilgotnym kołnierzy‐ kiem. – Teraz odpocznij, Lilie. Porozmawiamy później. Za drzwiami Gudrun popatrzyła na niego surowo. — Powinien pan pozwolić mi się nią zająć. Zacznie pan słuchać tych bzdur, a ten nonsens nigdy się nie skończy. — Biedne dziecko niedługo wyzdrowieje. — Taki stary, a taki głupi – powiedziała Gudrun, podnosząc tacę. Josef się wzdrygnął. Czy rzeczywiście jego zachowanie było tak oczywi‐
ste? Nagle zdał sobie sprawę, że Gudrun nigdy nie odważyłaby się odezwać do niego z takim lekceważeniem, gdyby Mathilde była w domu. — Przyślij do mnie Benjamina – ominął uprzejme słowa, które zmieniły‐ by rozkaz w prośbę. – I przygotuj coś bardziej pożywnego na wieczorny po‐ siłek dla dziewczyny. Zimne mięso, owoce, ser, cokolwiek, co będzie mogła jeść rękami. – Nie zamierzał drugi raz przechodzić przez to samo. — A czy będzie pan z nią później rozmawiał? – Gudrun oblała się rumień‐ cem, ale nie opuściła wzroku. – Jeśli tak, powinnam panu towarzyszyć. — Przyślij do mnie Benjamina – powtórzył, nie odpowiadając na pytanie. Chłopak musiał być gdzieś niedaleko. Josef ledwie zdążył usiąść, a już usłyszał ciężkie tupanie buciorów w korytarzu prowadzącym do kuchni. Nieważne, czy podłoga była akurat czyszczona czy nie – to kolejna rzecz, której Mathilde by nie zniosła. Otworzył drzwi, nim Benjamin zdążył zapo‐ mnieć o pukaniu. — Czego się dowiedziałeś, Benjaminie? Mówi się coś o zaginionej młodej kobiecie? Chłopak pokręcił głową. — Nic. Cóż, nic poza zaginięciem pomywaczki Grossmannów. Uciekła dziesięć dni temu. Ich kucharka sądzi, że zatęskniła za domem i wróciła na farmę ojca. To jednak nie mogła być Lilie. – Popatrzył na swoje dłonie. – Hed‐ da jest dużo starsza i brzydka jak noc, z siedzeniem wielkości tramwaju. Poza tym nic. Dwie dziwki znaleziono martwe w Spittelbergu. — Próbuj dalej – powiedział Josef po chwili zastanowienia. – Ktoś musi coś wiedzieć. Nie spadła z nieba. Z powodów, o których już rozmawialiśmy, nie chcę angażować osób trzecich, o ile nie będzie to konieczne. – Ułożył równiutko swoje pióra. – Jak dotąd Lilie nie powiedziała nic sensownego na temat swojego pochodzenia. — Wydawałoby się, że ktoś będzie szukał takiej dziewczyny jak ona. — Sądzę, że nie jest z Wiednia. – Josef powtarzał sobie w myślach kilka jej krótkich wypowiedzi. Zauważył w nich ślady dziwnego akcentu. Nie potra‐ fił go zidentyfikować. – Oczywiście mogła zostać tu przywieziona, możliwe, że wbrew swojej woli. – Pochylił się i zniżył głos. – Jeśli chodzi o drugą spra‐ wę, o której rozmawialiśmy… — Spróbuję – odparł Benjamin – ale to nie będzie łatwe. Nie mogę po pro‐ stu wejść do środka. Mała szansa, że dostanę pracę. Podobno tak dobrze tam płacą, że kelnerzy trzymają się swoich stanowisk. W każdym razie słysza‐ łem, że nie przyjmują młodych mężczyzn ze względu na te wszystkie dziew‐ czyny. – Zawahał się. – Herr Doktor, panu łatwo byłoby dołączyć do klubu. — Nie. – Josef zacisnął pięści. – Nie ma mowy. — Mówią, że wielu szanowanych mieszkańców Wiednia do nich należy. Herr Doktor Schmidt, Herr Professor Voss… — Nie! – Josef omal nie zakrztusił się tym słowem. Słyszał mnóstwo plotek o tym, co dzieje się za doskonale wypolerowaną
fasadą Thélème. Kobiety z innych krajów… i mężczyźni… gotowi oddawać się nienaturalnym stosunkom. Seks, który zmienia się w teatr. Orgie: rozluź‐ nienie obyczajowych norm Saturna niczym w antycznych świątyniach. Przełknął ślinę. Ludzie, którzy chodzili w takie miejsca, albo byli degenerata‐ mi, co jasno wskazywało na brak życiowego celu, albo biednymi, smutnymi istotami, niemającymi innego dostępu do seksualnego ciepła; dołączenie do tych drugich byłoby niczym wcieranie soli w jego emocjonalne rany. W my‐ ślach zobaczył Frau Voss z jej ostrym nosem i pozbawionymi warg ustami, Frau Doktor Schmidt i jej oszukańczą litość. Jak oceniano by Mathilde, gdyby on… Nie. Poza tym złośliwa plotka tu, trujące spojrzenie i kiwnięcie głową tam… nawet major Lueger nie był nietykalny. Wiedeń rozrastał się błyska‐ wicznie, ale sprośne plotki rozprzestrzeniały się jeszcze szybciej. Naraziłby się na żarty i szantaż. Wszystkim, których kochał, groziłby skandal. — Nie – powtórzył. – To miejsce jest siedliskiem deprawacji. Benjamin oblał się szkarłatem. — Chodziło mi… tylko po to, by dowiedzieć się, czy Lilie… — Mógłbym dać pewnym grupom więcej amunicji, niż potrzebują. — Nikt nie musi się dowiedzieć. Josef popatrzył na niego surowo. — A w jaki sposób odkryłeś, że doktor i profesor są członkami? — Cóż, wszyscy o tym wiedzą… Ach, rzeczywiście. Bardzo przepraszam. – Benjamin odkaszlnął cicho. – Wrócę tam. Sprawdzę, czego uda mi się do‐ wiedzieć, kręcąc się wokół drzwi kuchennych. – Milczał przez chwilę, po czym spytał nieśmiało: – Czy ona… czy Lilie dobrze się czuje? Najpierw Gu‐ drun mówi, że jest złodziejką, która tylko czeka, aż odwrócimy od niej uwa‐ gę, a zaraz potem, że to lunatyczka opowiadająca o tym, że ma w sobie me‐ chanizm zegarowy czy coś w tym stylu. Czy to prawda? Czy naprawdę jest szalona? — Dowiemy się z czasem – odparł niejasno Josef. – Jeśli mam odkryć, co przydarzyło się Lilie, muszę ją wypytać niezwykle ostrożnie. Możliwe, że jeszcze niewiele pamięta. Możliwe też, że coś ukrywa. Tak czy inaczej musi mi zaufać. — Oczywiście, Herr Doktor. Rozumiem. — Trzeba nam cierpliwości. Nie wolno pospieszać takich rzeczy. – Ten proces wydał mu się podobny do uwodzenia. Ku swojemu przerażeniu od‐ krył, że jego wyobraźnia wciąż rodzi ponętne obrazy tego, co mogłoby się dziać w Thélème, nawet w tej chwili. Wijące się widma miały usta Lilie. Jej oczy. Szyję. Ślady na ramieniu były niczym znaki na ciałach krów… obrzy‐ dliwa myśl. Zerwał się na nogi i otworzył sejf, stając tyłem do chłopaka. – Bę‐ dziesz potrzebował więcej pieniędzy, skoro masz wrócić do kawiarni, Benja‐ minie. I do tawern, jak rozumiem. — Myśli pan, że jest mężatką? — Kto? – Josef pomyślał, że Lilie mówiła o potworze jako o mężczyźnie.
Jako lekarz zbadał ją uważnie. Wiedział to, co wiedział. W całej tej historii musiało chodzić o brutalnego mężczyznę, ale na palcu nie miała obrączki, a tam, gdzie mógłby w nią wejść, nie było śladów. – Masz na myśli Lilie, Ben‐ jaminie? – Odwrócił się do niego. – Nie sądzę. – Proszę na mnie poczekać, Herr Doktor. – Gudrun z wysiłkiem wspinała się po schodach, niosąc w rękach kosz. – Obiecałam, że z panem pójdę, i zamie‐ rzam spełnić tę obietnicę. Josef się wyprostował. — Naprawdę nie ma potrzeby… — Nie powiem ani słowa – obiecała, mijając go. – Ani słowa. Usiądę przy oknie i zabiorę się do cerowania. Cichutko jak myszka. — Bardzo dobrze. – Josef zapukał do drzwi i wszedł szybko do środka, nim Gudrun zdążyła go wyprzedzić. Dziewczyna siedziała w tej samej pozy‐ cji co wcześniej, z dłońmi złożonymi na kolanach i pustymi, obojętnymi oczami. – Dobry wieczór, Lilie. Pomyślałem, że moglibyśmy porozmawiać. Jak się teraz czujesz? – Ponieważ nie odpowiedziała, uniósł głos. – Lilie, mu‐ sisz się do mnie odezwać. Proszę, odpowiedz. Słyszysz mnie? Jak się czujesz? Przechyliła głowę. — Maszyna nie ma uczuć. Josef odczekał, aż Gudrun usiądzie przy oknie ze swoim grzybkiem do ce‐ rowania i wbije dużą igłę w piętę jednej z jego skarpet. Na razie porzucił te‐ mat emocjonalnej reakcji. Inny wydawał mu się bardziej obiecujący. — Lilie, opowiedz mi o potworze. – Tak długo patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami, że zaczął mrugać dwa razy szybciej, jakby chciał ulżyć nie tylko swojemu, ale też jej wzrokowi. – Opowiedz mi o potworze. Jak on wygląda? — Jest mały i ciemny. — Mały, rozumiem. – A to ciekawe. Ciemny? Josef przypomniał sobie dziecięce bajki. Przed jego oczami pojawił się obraz skaczącego diabła. – A czy ma szpony albo rogi? Ogon? Wielkie zęby? — Nie. — Widziałaś go w snach czy na jawie? — Nie. Josef zmarszczył brwi. — W takim razie gdzie on jest? — Jest gdzieś indziej. — Gdzieś w Wiedniu? — Nie, ale niedługo tu przybędzie. — Po ciebie? — Nie – odparła Lilie. – On mnie nie szuka. To ja szukam jego. — Och. Ale dlaczego? — On mnie nie rozpozna. Uda mi się go powstrzymać, zanim wszystko
się zacznie. — Ach – odparł Josef, zastanawiając się, czemu wydaje jej się, że występu‐ je incognito. Może brak włosów: kobiety często przywiązują zbyt dużą wagę do efektów zmiany wizerunku. – Boisz się go? Pokręciła głową. — Strach jest ludzką słabością. Ja nie mam uczuć. — Trudno mi uwierzyć, że jesteś maszyną, Lilie, bo wyglądasz jak praw‐ dziwa kobieta. I to niezwykle urodziwa, jeśli wolno mi to stwierdzić. – Twarz dziewczyny się nie poruszyła, ale przedłużający się brzęk szpulek do‐ biegający spod okna mówił więcej niż tysiąc słów i Josef natychmiast poża‐ łował swojego komplementu. – Jak Galatea – dodał – która, choć nie była ma‐ szyną, została stworzona ludzkimi dłońmi. — Pigmalion wyrzeźbił tylko jedną Galateę – odparła Lilie. – Ja jestem jed‐ ną z wielu. Istnieją tysiące o ciałach i twarzach jak te, które masz przed ocza‐ mi. Maszyny, takie jak ja, obdarza się przyjemnym kobiecym wyglądem, chyba że przychodzi jakieś specjalne zamówienie. Jako że nie jesteśmy ani żywe, ani martwe, nasz wygląd jest nam obojętny. Josef oparł łokcie na kolanach i złożył dłonie w piramidkę. — Galateę powołała do życia Afrodyta. Jak to możliwe, że ty możesz się poruszać, oddychać, myśleć i mówić? — Impulsy elektryczne – odpowiedziała, gładząc się po lewym nadgarst‐ ku – jak w ludzkich ciałach. — Ale – nalegał – jaki jest w tobie odpowiednik boskiej iskry, dzięki któ‐ rej rodzi się ludzkie dziecko? — To jedno i to samo. Elektryczne wyładowanie, nic więcej. – Popatrzyła prosto na niego. – Jak piorun Blitzfängera. — Z tego, co mówisz – skierował spojrzenie w bok, przywołany wybu‐ chem irytacji i zniecierpliwienia Gudrun – wynika, że jedyną różnicą mię‐ dzy człowiekiem a maszyną taką jak ty jest istnienie duszy. Lilie pokręciła głową. — Wszystkim, czym zdaje się interesować dusza, jest doświadczanie wszelkich rodzajów bólu, jakie tylko może zaoferować świat. Dusze są tak chciwe bólu, że wszystko im jedno, czy ich ciała są naturalne, czy stworzone przez człowieka. Gdy ciało jest naturalne, dusza czuje ból. Gdy jest stworzone przez człowieka, ona obserwuje jego działanie. — Lecz istnieją przecież także przyjemności! – zawołał Josef, głęboko po‐ ruszony. – Miłość, przyjaźń, służba, wiedza… — Przyjemność jest tylko krokiem na drodze prowadzącej do bólu, bo za‐ wsze się kończy… Spojrzała na sufit, a oczy Josefa podążyły za jej wzrokiem. Sporo motyli musiało wfrunąć przez okno, bo teraz pięćdziesiąt albo nawet więcej bezrad‐ nie poruszało się na tle tynku. Gudrun powinna się nimi zająć. Ogród musiał być pełen tych stworzeń.
— Czym…? – pospieszył. — Śmiercią – odparła. – To strach przed śmiercią zadaje ludziom naj‐ większy ból. Śmierć jest immanentnym elementem każdej formy radości. Oczywiście przynosi również koniec bólu. — A co się dzieje, kiedy maszyna umiera? Czy jej dusza wraca do Boga? — Bóg jest ludzkim wynalazkiem – odpowiedziała. — Dosyć tego! – Czerwona na twarzy i drżąca Gudrun rzuciła się między Josefa i Lilie, wciąż ściskając koszyk z rzeczami do cerowania. – Nie zniosę już więcej tych czarów. Co powiedziałby na to pana ojciec, Herr Doktor? Co by powiedział? – Zwróciła się do Lilie. – Później przyniosę jedzenie, panien‐ ko. Możesz je zjeść albo nie, wszystko mi jedno. Odmawiam udziału w twojej paskudnej grze. I nie spodziewaj się, że pomogę ci przed snem dzisiaj wieczo‐ rem. Doskonale poradzisz sobie sama. Josef znalazł się po drugiej stronie zatrzaśniętych drzwi, nawet nie wie‐ dząc, jak to się stało. — Dziwię się, że zachęca pan do takich słów, Herr Doktor – powiedziała Gudrun. — Może to coś w rodzaju panteizmu – wymamrotał Josef. – To dobrze wykształcona młoda kobieta. — Umie czytać, jeśli o to panu chodzi. Każda z książek w tamtym pokoju została zdjęta z półki. Jestem tego pewna, chociaż sama nie wiem dlaczego. Wystarczy, jeśli powiem, że mam tylko jedną parę rąk, a to bardzo duży dom. – Wydęła wargi. – Chyba że sprawdzała, czy coś jest za nimi schowane. Dziś przeprowadziłem z Fräulein Lilie dwie rozmowy po tym, jak od‐ kryłem, że choć łagodna perswazja nie odnosi skutku, dziewczyna na‐ tychmiast poddaje się bezpośrednim rozkazom. Okazało się, że została dobrze wykształcona i jest bardzo inteligentna. Jednak to, co przyda‐ rzyło jej się w przeszłości, sprawiło, że powstrzymała swoje emocjo‐ nalne reakcje. Lilie utrzymuje, że nie ma uczuć, zarówno pozytyw‐ nych, jak i negatywnych, że – mówiąc krótko – zmieniła się w maszy‐ nę. Jej opowieść jest odbiciem ponurej, pozbawionej radości wizji świata, popartej prostą logiką, wyniesioną z ateistycznej literatury. Wspomniała również o mężczyźnie, który najprawdopodobniej ją za‐ atakował. Twierdzi, że jest potworem, i odważnie zakłada, że znajdzie go i ukarze. Jestem pewny, że osiągnęliśmy wyraźny postęp i że Lilie jest gotowa na terapię.
ROZDZIAŁ DRUGI Tata mówi, że powinnam się cieszyć, iż żyjemy w tak pięknym miejscu. Dużo ważnych ludzi tu mieszka. Ludzi, którzy wiele znaczą. Ludzi, którzy sprawią, że nasza przyszłość będzie lepsza. Wcale się z tego nie cieszę i nie są‐ dzę, by on się cieszył. Kiedy wyjeżdżaliśmy z naszego prawdziwego domu, powiedział, że mam zostać w samochodzie z moimi zabawkami i książka‐ mi, kiedy on zamykał drzwi. Po pewnym czasie poszłam za nim do środka i usłyszałam, jak chodzi po domu i rozmawia z mamą, co jest bardzo głupie, bo jej już nie ma. — Co jeszcze mogę zrobić, Lidio? – spytał łóżko. – Naprawdę nie chcę mieć z tym nic wspólnego, ale czasy są nieciekawe. – Podniósł szczotkę mamy i przeciągnął palcami po włosiu. – Co mam zrobić, żeby była bez‐ pieczna? Wyskoczyłam zza drzwi. — Żeby kto był bezpieczny, tato? Bardzo się zezłościł i wyprowadził mnie z powrotem na zewnątrz. — Musisz się wreszcie nauczyć robić to, o co cię proszę. — Nie chcę iść – próbowałam powstrzymać go przed wepchnięciem mnie do samochodu. – Nie! Nie! – krzyczałam tak głośno, że pani z domu obok otworzyła okno, aby zobaczyć, co się dzieje. Tata posadził mnie z tyłu i uruchomił silnik. Poprawił włosy i wytarł czo‐ ło, zerkając na mnie w lusterku. — Bądź grzeczna, to po drodze zatrzymamy się w jakimś miłym miejscu. — Nie. Nie chcę. — Dobrze, Krysto – westchnął. Wzdycha znacznie częściej niż kiedyś. Uklękłam na siedzeniu, patrząc, jak nasz dom staje się mniejszy i mniejszy, aż wreszcie znika. Ten nowy jest duży, stoją w nim ładne meble i nie ma żadnych ciemnych kątów, w których można by się schować, w odróżnieniu od naszego praw‐ dziwego domu, o którym Greet powiedziała, że jedna osoba nie zdoła go po‐ sprzątać. Na dole mieszka kotka z małymi kociakami. Na zewnątrz, zamiast głośnej ulicy, mamy ogród z kwiatami i drzewami. Za murem jest duże zoo, ale nie takie, do którego przychodzi wielu gości. — Są tu też jeziora i lasy – mówi tata, podnosząc głos, kiedy ja wciąż łkam
i chlipię, i wołam Greet. – Kiedy przyjdzie lato, będziemy chodzić na pikniki i zbierać owoce. A na jesieni poszukamy grzybów – borowików i Pfifferlin‐ ge[9]. Będzie ci się podobało, prawda? — Nie. Nie! Nie! – Kto zawiesi dzikie grzyby na nitkach, kiedy nie ma już Greet? Kto będzie mi wiązał kokardy we włosach? Kto będzie opowiadał hi‐ storie? Rzucam się na ziemię i zaczynam kopać. — Krysto, przestań – mówi ostro tata. – Jesteś już dużą dziewczynką, nie dzieckiem. – Podnosi mnie i sadza na krześle. Drę się i uderzam obcasami o drewno. Jego wzrok przenosi się ze mnie na drzwi. – Stop! Jeszcze chwila i ci przyłożę! Wkładam kciuk do ust, prychając. Tata wyjmuje chusteczkę i każe mi wydmuchać nos. — Tak lepiej. – Podchodzi do okna i wygląda na zewnątrz. – Jestem tutaj tylko dla ciebie, Krysto – mówi bardzo cicho. – Gdyby nie ty… – wzdycha i po chwili kontynuuje głośniej: – Przynajmniej tutaj jest bezpiecznie. Możesz ba‐ wić się, gdzie tylko chcesz. Wszystkie niebezpieczne stworzenia są za mura‐ mi, a strażnicy z groźnymi psami dbają o to, by nigdy nie wróciły. — Kiedy przyjedzie moja Greet? Tata marszczy brwi. — Greet nie może tutaj przyjechać. To wyjątkowe miejsce. — Nie podoba mi się. Chcę do domu. Chcę do Greet. — Dosyć tego. Wiesz, co się dzieje z niegrzecznymi małymi dziewczyn‐ kami, które nie robią tego, co im się każe? Niedługo się dowiesz. A wtedy po‐ żałujesz. Bez Greet czuję się samotna. Nie tęsknię za jej krzykami ani za tym, jak biła mnie ścierką do naczyń, ani za tym, jak rozczesywała mi włosy i kazała pić mleko z kożuchem. Cho‐ ciaż tata czasem grozi, nigdy nie daje mi klapsów jak Greet. Sadza mnie so‐ bie na kolanach i długo opowiada o tym, że powinnam być grzeczna, i o tym, jak powinny się zachowywać grzeczne dziewczynki. Ale też nie przytula tak jak Greet. Trzyma mnie za rękę. Czasami całuje w czubek gło‐ wy. Greet tuliła mnie mocno i łaskotała, kiedy była w dobrym humorze. Da‐ wała mi buzi na dobranoc i głaskała – chyba że wcześniej ją rozzłościłam. Po‐ tem wołała: „Uciekaj na górę i oby diabeł nie zabrał cię w noc!”. Tata tylko staje u stóp łóżka i ma nadzieję, że będę dobrze spała. A nade wszystko brakuje mi opowieści Greet. Historii na taki dzień, na inny dzień, historii na każdą okazję – miała nową na kolejne dni tygodnia, pasowały do wszystkich jej obowiązków. Były wśród nich dmuchające, pa‐ rujące historie w dzień prania i gorące, czerwone w dzień prasowania. Były krótkie podczas lepienia pierogów i jabłecznika i bardzo długie na czas po‐ południowego szycia i cerowania. Tutaj ludzie czasami czytają mi baśnie, ale nie noszą ich w głowach. Nie umieją też mówić różnymi głosami jak Gre‐
et. Mówiła miodowymi głosikami księżniczek, trzeszczącymi jak płonący papier głosami czarownic, wielkimi rykami złych bohaterów, radosnymi tonami dzielnych herosów. Oni nie śpiewają. Nie umieją robić min. Więk‐ szość ich opowieści jest wesoła i dobrze się kończy. Historie Greet bywały paskudne, zwłaszcza te o siekaniu wątroby i rybich wnętrznościach. Dawno, dawno temu – zaczyna Greet, wyciągając z wody osełkę – na farmie niedaleko Sachsenhausen mieszkał człowiek, który pozwolił dzieciom pa‐ trzeć, jak zarzyna świnię. – Przeciąga ostrze największego kuchennego noża po osełce, od czubka po rączkę, z długim drżącym świstem, który brzmi, jak‐ by uderzały o siebie miecze piratów. Moje plecy przechodzi dreszcz. I jeszcze raz. I jeszcze. – Później, kiedy dzieci poszły się bawić, starszy syn powiedział do młodszego: „Ty będziesz małą świnką, a ja rzeźnikiem”. I to rzekłszy… – Greet sięga do wiadra i rzuca na stół krwawe mięso. Wywija naostrzonym nożem. – Najstarsze dziecko wzięło błyszczący nóż i poderżnęło gardło swo‐ jemu braciszkowi. Przełykam ślinę i odsuwam się, szeroko otwartymi oczami patrząc, jak ostrze przecina podroby z równą łatwością, z jaką zatopiłoby się w masło. Jednocześnie chcę i nie chcę usłyszeć więcej. Greet prostuje się, wycierając czoło wierzchem dłoni. — Matka była na piętrze i kąpała niemowlę. Kiedy usłyszała wrzaski, po‐ pędziła na dół. Widząc, co się wydarzyło, wyciągnęła nóż z gardła chłopca i ze złością wbiła go w serce drugiego syna… – W tym momencie Greet pręd‐ kim ruchem wystawia przed siebie nóż, co przeraża mnie tak, że krzyczę i rzucam się do drzwi. – Potem przypomniała sobie o niemowlęciu i popędzi‐ ła z powrotem na górę, ale było już za późno. Dziecko utonęło w kąpieli. Trzęsę się na całym ciele. Zza moich zaciśniętych zębów wydobywa się ci‐ chy pisk. Swoją czerwoną dłonią Greet rzuca krwawe mięso na patelnię. — Kobieta była tak zrozpaczona – ciągnie ponurym tonem, z zaciśnięty‐ mi wargami i kręcąc głową – że powiesiła się na belce w stodole. A wieczo‐ rem, kiedy ojciec wrócił z pracy w polu, wziął pistolet… — Margarethe! – warczy ojciec. – Co to ma znaczyć? Usta Greet zamykają się jak te małych myszek w spiżarni, tylko tym ra‐ zem to ona jest myszką. Wkładam do buzi kciuk. Ona zwiesza głowę. — Przepraszam, Herr Doktor. Mała lubi słuchać opowieści. — Jest wiele rodzajów opowieści, Margarethe. Istnieją też ładne bajki. Po‐ cieszające, mówiące o tym, jak piękne i święte jest życie, o tym, jak dobro po‐ konuje zło. Powinnaś wiedzieć, że nie należy straszyć dzieci takimi okropny‐ mi scenami. Greet zerka na mnie z ukosa. Oj, tato, gdybyś tylko wiedział… — Przepraszam, Herr Doktor – mamrocze. – To się więcej nie powtórzy. — Mam nadzieję – odpowiada ojciec ponuro. – Takie historie to owoce chorej wyobraźni. Dzieciństwo jest cenne. To wtedy powstają fundamenty
życia. Mamy obowiązek obrony naszych maleństw przed takimi okropnymi obrazami! Teraz każdego dnia tata chodzi do przychodni. Po powrocie myje ręce. Szo‐ ruje je i pociera jedną o drugą, aż cała umywalka wypełnia się mydlanymi bańkami. Jego palce stają się różowe i pomarszczone. Kiedy są już suche, puszcza czystą wodę i zaczyna od początku. Większość twarzy jest tutaj poważna, ale wujek Hraben nie przestaje się uśmiechać. Uśmiechał się nawet wtedy, kiedy kopniakami usunął kociaki z drogi. Johanna twierdzi, że jest bardzo przystojny, ale nie tak przystojny jak tata. W moje urodziny wujek Hraben podarował mi Negerkuss. Jem go bardzo wolno, najpierw czekoladową skorupkę, potem piankowe nadzienie, wreszcie – ciasteczkowy spód. Później wygładzam papierek paznokciem, aż zaczyna błyszczeć jak złoto, a on robi mi z niego pierścionek. — Śliczna Krysto, dokąd zabiera cię tata dziś po południu? – pyta wujek Hraben, gładząc mnie po szyi. Odsuwam się. — Ach, rozumiem. Ale dokąd chciałabyś pojechać? Podbiegam do okna i wskazuję wysoki mur. — Do zoo. Wujek Greet, który jest żeglarzem, poszedł do zoo w Ameryce. Widział niedźwiedzia polarnego i żyrafę, i… – przerywam, pełna radości i podniecenia, a po chwili dodaję szeptem: – … i pozwolili mu pojeździć na słoniu. Wujek Hraben wybucha śmiechem. Jego przyjaciele przychodzą do nas, a on powtarza, co powiedziałam. Oni też się śmieją. Wreszcie wyciera oczy i mówi mi, że za ścianą nie ma słoni, niedźwiedzi, żyraf ani małp. Zdejmuję jego pierścionek i wkładam kciuk do buzi. Płacz w urodziny przynosi pecha. — To trochę inne zoo, Mädchen[10]. — W tym mieszkają zupełnie inne bestie – wyjaśnia mężczyzna o słom‐ kowych włosach i oczach barwy zimowego deszczu. Znów się śmieją. — Jakie bestie? – Tupię nogą, ale to wydaje się bawić ich jeszcze bardziej. — Ludzie-zwierzęta. Istnieją zwierzęta, które wyglądają jak ludzie. Staruszka mieszkająca obok naszego prawdziwego domu ma sznaucera – najgrubszego psa, jakiego kiedykolwiek widziałam. Greet powiedziała, że po wielu latach wspólnego życia upodobnili się do siebie: teraz oboje mają włosy posypane pieprzem i solą, wścibskie pyszczki, wtrącające się w nie swoje sprawy, paskudne cha‐ rakterki, jazgotliwe głosy i ciała w kształcie beczek z winem. A raz słysza‐ łam, jak Greet krzyczy: Männer sind Schweine[11]! do mężczyzny, który przy‐ niósł drewno na opał. A jeden z kolegów papy ma duże żółte zęby, które upo‐ dabniają go do szczura.
— I tak chcę je zobaczyć. — To zbyt niebezpieczne – mówi wujek Hraben. – Jedzą prawdziwe małe dziewczynki, zwłaszcza te ładne. Chrup, chrup, jeden gryz i już by cię nie było. Kiedy papa wrócił z przychodni, wciąż szorował ręce, chociaż obiecał, że wyjdziemy od razu. Gdy czyścił paznokcie szczoteczką, spytałam, czy idzie‐ my do zoo, na wypadek gdyby wuj Hraben żartował. — Nie. — Ale mówiłeś, że będę mogła wybrać… – protestuję. Tata wyciera dłonie i dokładnie przygląda się palcom. — Nie wolałabyś pójść ze mną do sklepu z zabawkami? Może będziesz chciała coś zabrać do domu. A potem możemy zjeść lody w kawiarni. – Znów puszcza wodę i bierze do ręki mydło. — Erdbeereis[12]? — Truskawkowe, czekoladowe, jakie tylko będziesz chciała. Miasto jest jasne, w oknach domów stoją kwiaty, a na wietrze powiewa wiele czerwonych flag z ramionami ułożonymi w X. Ludzie siedzący w ogródku kawiarni uśmiechają się do nas, niektórzy wstają, żeby nam po‐ machać, a kiedy wchodzimy do sklepu z zabawkami, sprzedawca porzuca pozostałych klientów, by zająć się tatą. — A więc masz urodziny, Fräulein. Alles Gute zum Geburstag[13]! – Sięga pod ladę i wyjmuje dwa pudełka. W każdym z nich znajduje się ładna lalka. Jedna ma ciemne kręcone włosy i czerwoną sukienkę; druga jest ubraną na niebiesko blondynką. – Tak, wszystkiego najlepszego od nas wszystkich. Tata nie był pewien, którą będziesz wolała. Patrzę na papę. Kiwa głową. — Którą chcesz? — Nie mogę dostać obu? Kręci głową. — Nie. — Chcę obie. – Kopię w mosiężną rurkę, która otacza ladę. Próbuję wyci‐ snąć z siebie łzę, ale nie chce przyjść. – To nie fair. Dlaczego nie mogę mieć obu? — Dostaniesz jedną – odpowiada zmęczonym głosem. – Ale jeśli nie umiesz wybrać, możemy tu wrócić kiedy indziej. Tego chcesz? Nie. Więc po‐ spiesz się i zdecyduj, zanim lody całkiem się stopią. — Nie fair – odpowiadam, ale wiem już, którą lalkę zabiorę do domu. Sprzedawca niemal niezauważalnie przysuwa do mnie tę o ciemnych włosach. Jest trochę jak Greet, poza tym że ma oczy w złym kolorze, ale blon‐ dynka wygląda jak księżniczka z bajki. — Chcę tę – mówię, a sprzedawca wzdycha cicho i zabiera brunetkę. – Jak ma na imię?
— Chcesz lalkę z jasnymi włosami. Dobrze. – Tata wydaje się zadowolo‐ ny, kiedy czyta etykietę. – Tu jest napisane „Charlotte”, ale możesz nazwać ją tak, jak tylko chcesz. — Będę mówić do niej Lottie, chyba że będzie niegrzeczna – odpowia‐ dam, przypominając sobie, jak tata zmieniał „Greet” na „Margarethe”, kiedy był zdenerwowany. – Wtedy będzie miała na imię Charlotte. W kawiarni wyjmuję Lottie z pudełka, żeby popatrzeć na jej majtki. Mała kropla truskawkowych lodów spada na jej niebieską sukienkę, zostawiając ślad, ale przykrywam go palcem, żeby tata się nie zorientował. Tuż przed snem Herta przynosi mi prezent urodzinowy, książkę pod ty‐ tułem Der Struwwelpeter[14]. Mówi, że opowiada o niegrzecznych dzieciach. Ani mnie, ani Lottie nie podobają się obrazki, ale papa przypomina, że po‐ winnam podziękować. Potem muszę siedzieć z Hertą, twardą i kluskowatą, kiedy głosem ciężkim jak buciory czyta mi historię o chłopcu, który ssał kciuk. — Nie ssij – mówi, wyciągając mój palec z buzi i ściskając mnie mocno za nadgarstek. – Słuchaj uważnie, to opowieść o takim dziecku jak ty. Robię brzydką minę, ale Herta nie zauważa. – Ja wychodzę po ciasteczka – rzekła mama do Juleczka. Przerywa. Uderza mnie w nogę. — Nie ruszaj się, dziecko. Czytamy dalej. Sprawiajże się tu przykładnie, nie ssij palców, bo nieładnie, bo kto palec w buzię tłoczy, zaraz krawiec doń wyskoczy, z nożycami, zły okrutnie, i paluszki niemi utnie. To głupia historyjka. Mimo to z niepokojem zerkam na tatę, kiedy Herta dochodzi do fragmentu o krawcu. On jednak ma zamknięte oczy. Porusza palcami, jakby mył ręce bez użycia wody. — Wtem ktoś z trzaskiem drzwi otwiera! – mówi Herta, nie wypełniając głosu żadnym trzaskiem. – Wpada krawiec jak pantera! I do Julka skoczy żywo! Widząc, na co się zanosi, szybko chowam dłonie i siadam na nich. Biedna Lottie ląduje na podłodze. Herta się śmieje. Wraca mama. Aj! Wstyd! Bieda! Juleczkowi ciastek nie da, Bo kto mamy nie usłucha,
temu dosyć bułka sucha. Płacze Julek, żal niebodze, a paluszki na podłodze[15]. Wyjmując moją dłoń spod pupy, bierze kciuk w swoje wielkie kanciaste paluchy, udając, że są nożycami. Ciach, ciach. — Lepiej zerwij ze swoimi dziecięcymi przyzwyczajeniami, żeby nie przytrafiło ci się to samo. Jesteś już dużą dziewczynką. — Tata nie pozwoliłby krawcowi obciąć mi palca. — Mogłoby go przy tobie nie być, żeby go powstrzymać. – Herta przekła‐ da kartki. – Chciałabyś posłuchać kolejnej historii? Spójrz na tę. Bardzo nie‐ grzeczna dziewczynka bawi się pudełkiem zapałek mamy, a już chwilę póź‐ niej… I zgorzała Kasia cała, Garść popiołu pozostała, i trzewiczki jeszcze stoją, smucą się nad Kasią swoją![16] — Widzisz? Wszystko spłonęło. Nic nie zostało po głupiej Kasi prócz po‐ piołu. Umiesz sobie wyobrazić coś tak strasznego? — Greet powiedziała, że zlałaby mnie na kwaśne jabłko, gdybym jeszcze kiedyś dotknęła zapałek. – Przewracam stronę i spoglądam na obrazek czar‐ nego chłopca trzymającego zielony parasol. Są tam też czarodziej w długiej czerwonej szacie i trzech chłopców, których zanurza w wielkim kałamarzu, żeby stali się tak samo czarni jak pierwszy. – Możesz przeczytać tę? Herta marszczy brwi i zerka na tekst. Mlaska językiem. — Proszę – dodaję na wypadek, gdyby tata słuchał. — Nie – odmawia – to nie jest odpowiednia historia. – Mówiąc to, wyry‐ wa kartki. W domu zawsze było mnóstwo do zrobienia… Greet o to dbała. Czasami sa‐ dzała mnie na kuchennym stole i kazała wyjmować groszek ze strączków, a potem liczyć na głos wszystkie ziarenka. Eins, zwei, drei… Jeśli było więcej niż osiem w strączku, mogłam zjeść najmniejsze. Po zakończeniu pracy słu‐ chałam historii, najczęściej Księżniczki na ziarnku grochu, którą lubiłam, póki nie zorientowałam się, że nie może być prawdziwa. Próbowałam nawet z dziesięcioma ziarnkami pod materacem i nic. Czasami sortowałam pierze, kiedy skubała kurczaka albo gęś – pióra do wiadra, puch do kosza – a potem słuchałam opowieści o Pani Zimie, jeśli zrobiłam wszystko, jak należy, albo o Babie Jadze, jeśli byłam nieuważna. Teraz nie mam nic do roboty prócz patrzenia na książki, rysowania ob‐ razków i rozmów z Lottie. Panie, które bawią się ze mną albo czytają mi baj‐
ki, przychodzą tylko, kiedy tata jest w domu. Nawet kociaki zniknęły. Czasa‐ mi Elke, która rano czesze mi włosy, a wieczorem mnie kąpie, sprawdza, czy jestem grzeczna, i przynosi mi mleko i ciasto albo chleb i miód. Ciągle mówi i mówi, ale nigdy nie słucha. Niekiedy psy z zoo szczekają, a pozostałe zwie‐ rzęta piszczą; poza tym jest bardzo cicho. Inni ludzie, którzy mieszkają w na‐ szym domu, całe dnie spędzają w pracy, niektórzy w zoo, inni w przychodni albo biurach. Kobiety też tu pracują, ale są zbyt zajęte, żeby rozmawiać. Szo‐ rują i odkurzają, i wynoszą dywany na zewnątrz, żeby je wytrzepać. Wszyst‐ ko jest bardzo czyste i uporządkowane. Nikt nie chowa przedmiotów pod meblami, nie mogę też znaleźć pod łóżkiem żadnych kłębków kurzu, które Greet nazywała kotami. Lottie mówi, że powinnam pójść do kuchni i sprawdzić, czy nie ma tam jakiejś Greet, więc przechodzę przez korytarz i zaglądam do środka. Widzę, jak Elke kroi kiełbasę. Duża, gruba pani o czerwonej twarzy liczy pieniądze, dwie inne zmywają naczynia. Żadna z nich nie przypomina Greet. Elke opo‐ wiada wszystkim o jakimś filmie o szwedzkiej dziewczynie zakochanej w bogatym torreadorze. Nie jest to nowy film: gruba kobieta już go widziała i ciągle ją poprawia. — La Habanera dzieje się na Kubie – mówi Elke. Gruba kobieta kręci głową. — Nie, w Puerto Rico. — I tak nikogo to nie obchodzi, Ursel – złości się Elke. – Ważne, że gwiaz‐ dą jest Ferdinand Marian. — Nie, nie, gwiazdą był Karl Martell. Marian grał tylko Don Pedra de Avi‐ lę, wrednego cudzoziemca i właściciela ziemskiego, który umarł na jakąś pa‐ skudną chorobę. I dobrze, bo chociaż był jej mężem, Astrée kochała lekarza. Elke wzrusza ramionami. — Och, ale Ferdinand to taki przystojny mężczyzna – wzdycha, przykła‐ dając dłoń do piersi. Lottie jest już znudzona i chce pójść do ogrodu, ale z pieca dochodzi ładny zapach. Może to być Zwetschgenkuchen[17], bo kiedy Ursel otwiera drzwiczki, kuchnię wypełnia słodka śliwkowa woń. Greet zawsze pozwalała mi zjeść brzeg, ale tym razem drzwi się zamykają. Postanawiamy poczekać, aż ciasto zacznie stygnąć na kratce. Elke się nie poruszyła. Wciąż wpatruje się w sufit. — Dość już tego rozmarzenia, fauler Nichtsnutz[18] – warczy Ursel. – Nie jesteśmy w kinie, a kanapki się same nie zrobią. Jeśli zaś chodzi o Ferdinan‐ da, bardzo ci się dziwię. W jego wyglądzie jest coś, co nie powinno się spodo‐ bać żadnej normalnej kobiecie. Zdecydowanie jest zbyt ponury… no i ten wielki nos… – wzdycha. – Moim zdaniem Karl Martell jest znacznie przystoj‐ niejszy. I wydaje się lepszym kandydatem na męża, od razu widać, że pocho‐ dzi z dobrej rodziny. — To ten, który grał lekarza? – Jedna z kobiet stojących nad zlewem wy‐
bucha śmiechem, wycierając garnek. – Zabawne: lekarze są albo wysuszony‐ mi starymi nudziarzami, albo… – Przewraca oczami i znowu się śmieje. — Jeśli mówisz o tym nowym, wiedz, że jest już zajęty – wyjaśnia Ursel. – Tak, zajęty, i to podwójnie. Niedługo się pobiją, zobaczysz. Inny głos szepcze: — Nie wygląda na to, by zamierzał położyć ręce na którejkolwiek z nich. Może woli zostać sam. I trudno mu się dziwić, obie są brzydkie jak noc. – Nie widzę, kto mówi, ale głos przypomina mi Greet, więc popycham lekko drzwi. Skrzypią, ale przynajmniej ciasto jest już gotowe, a brzęk formy wyj‐ mowanej z piekarnika zagłusza dźwięk. Już mam zrobić krok naprzód, kiedy zauważam w rogu małą starą czarownicę z czarnym kotem na kolanach. Jej długa różdżka zwisa z oparcia krzesła. — Mogłabyś zachować te obserwacje dla siebie – strofuje Ursel, odkłada‐ jąc ściereczkę i wachlując się fartuchem. – Ściany mają uszy. W każdym ra‐ zie o gustach się nie dyskutuje, jak mówiła małpka, wgryzając się w mydło. — Masz rację – odpowiada czarownica – gusta są różne, ale czy myślisz, że małpce naprawdę smakowało mydło, czy po prostu nie miała nic innego do wyboru? Moim zdaniem… — Ja tam uważam – wtrąca się Elke – że obie kandydatki dostałyby wię‐ cej, niż chcą, gdyby musiały zająć się tą jego rozpuszczoną małą. Lottie ziewa. Posuwam się naprzód, patrząc, jak śliwkowy sok bulgocze wokół krawędzi ciasta. Wiedźma rechocze, a ja odskakuję do tyłu. — Widziałam tę jego córkę – mówi – i coś mi się wydaje, że nie będzie ła‐ two zastąpić jego żony. A przez to, że nie żyje, on na pewno pamięta ją sie‐ dem razy piękniejszą, niż była. – Jej chuda dłoń wciąż gładzi kota, ale ja wiem, że jest wściekła. — Ta córka może i ładna – dorzuca Elke – ale tutaj coś jest nie tak. – Puka się w głowę. – Wciąż mówi sama do siebie albo wpatruje się w pustkę. Tego nie zje, tamtego nie zje. I co za charakterek! On to jakoś znosi, ale to długo nie potrwa. Powinna poczuć czyjąś rękę na siedzeniu. Kopie i krzyczy, i nie prze‐ staje. Kiedyś powiedziałoby się, że jest opętana. — Czego się spodziewałaś? – Ursel ścisza głos. – Mówią, że ich krew jest zbrukana. Podobno matka nie była dobrą żoną, a matką to już w ogóle… spę‐ dzała całe dnie, bawiąc się farbami, zamiast dbać o dom. Nie była stąd, miała w sobie coś z Cyganki, a może i czegoś jeszcze bardziej zdegenerowanego. Tak to się kończy, kiedy ludzie łączą się w pary z obcą rasą. — To właśnie jest problem z mężczyznami – stwierdza z goryczą Elke. – Wybierają żony oczami, a nie głową. Wiedźma mówi coś o spodniach i wszystkie wybuchają śmiechem. Nie mogę już dłużej czekać, więc staję za Ursel i maczam palec w śliwkowym sy‐ ropie. Jest wrzący, lepki jak toffi i nie chce się odkleić. Piszczę i wkładam pa‐ lec do buzi, parząc sobie język. Elke chwyta mnie za rękę i wkłada ją do miski z zimną wodą.
— Cicho! – grzmi, kiedy ja wciąż pojękuję. – Przestań albo dam ci więcej powodów do płaczu. Palec wciąż boli. Jakby płonął. — Jak długo tam stała? – pyta Ursel. — Wystarczająco długo – mówi czarownica, rechocząc tak głośno, że kot zeskakuje z jej kolan. Pochyla się i uderza mnie w nogę swoją długą różdżką. – Już wystarczy, Krysto. – Ból natychmiast ustępuje, a ja przestaję płakać. Wpatruje się we mnie. – Co tu robisz? — Chcę ciasta. Wiedźma unosi brwi, które wyglądają jak włochate szare gąsienice. — Naprawdę? Co jeszcze powiesz? — Dajcie mi ciasto, bo poskarżę się tacie. Wszystkie patrzą na Elke. Jej usta zmieniają się w cienką prostą linię i na‐ gle wydaje się wyższa. — Nie, nie dostaniesz ciasta ani dzisiaj, ani jutro. Sama porozmawiam z twoim ojcem. Jesteś bardzo niegrzeczną dziewczynką. Jeśli nie nauczysz się dobrych manier, niedługo źle skończysz. – Wskazuje na drzwi. – Idź do swojego pokoju i nie wracaj tutaj bez pozwolenia. Kopię w stół i trzaskam drzwiami. Na górze rzucam na ziemię talerzyk i kubek, wdeptując odłamki w matę. Wyciągam z szafy ubrania. — Zła Charlotte – mówię, stawiając ją do kąta. Mydło smakuje paskudnie. Opowiadam sobie historyjkę o biednych, głodnych Henselu i Gretel, całkiem samych w ciemnym lesie. W mojej pier‐ nikowej chatce znajduje się wielki piec, do którego wpycham Elke, Ursel i starą, chudą wiedźmę. Kiedy tata skończył myć ręce, poszliśmy razem na dół. Johanna usiadła z nami. Wolałabym, żeby sobie poszła, ale ona chciała porozmawiać z papą. Trochę dyszy, jak Greet, kiedy goniła mnie po schodach, żeby mnie ukarać. Coś ją zezłościło. Papa słuchał i kiwał głową, kiwał głową i słuchał. Potem przeprosił i odszedł, mówiąc, że musi wziąć coś z pokoju, podczas gdy w rze‐ czywistości poszedł na górę, żeby znowu umyć ręce. — Teraz ty i ja możemy spokojnie porozmawiać – mówi Johanna. Chwy‐ ta mnie i sadza sobie na kolanach. – Pobawimy się? Pachnie fiołkami, tak jak Greet pachniała w wolne popołudnia, ale pod tym ładnym zapachem kryje się inny, paskudny. Jej paznokcie są pomalo‐ wane na jasnoczerwony kolor i pasują do szminki. Po jednej stronie spódni‐ cy ma mnóstwo brązowych plamek. Nie chcę się bawić, ale teraz, kiedy nie ma taty, boję się odmówić. — Tu paluszek, tu paluszek, a tu czysty mam fartuszek. Tu jest rączka, a tu druga, a tu oczko do mnie mruga. Tu jest czoło, tu są włosy. Wszyscy mamy czyste nosy. – Ciągnie mnie za włosy i chwyta za nos. – Tu są rączki do klaskania. Tu są nóżki do tupania.
Nie chcę się już bawić i próbuję się wyrwać, machając rękami i wołając tatę. Ale Johanna każe mi zostać tam, gdzie jestem, póki nie powie „tu są rączki do klaskania” i „a tu nóżki do tupania”. Potem zaczyna podrzucać mnie do góry, tym wyżej, im głośniej krzyczę… wreszcie tata wraca, a wte‐ dy obejmuje mnie i całuje w policzek. – Podobało ci się, prawda? A teraz idź się pobawić na zewnątrz. Muszę porozmawiać z twoim tatą. Obiecałam, że będę grzeczna, żeby tata zabrał mnie na obiad z dorosłymi do zoo. Przechodzimy przez wielką bramę, a ja rozglądam się w poszukiwaniu zwierząt, które wyglądają jak ludzie, ale widzę tylko psy. Kiedy pytam tatę, gdzie są klatki, każe mi być cicho i usiąść przy oknie. Kelner przynosi zupę z soczewicy z kawałkami boczku i jakiś omlet. Nie wyglądają ładnie, więc nie chcę jeść. Tata rozmawia z kolegami, a ja rzeźbię z chlebowego miąższu rodzinę żółwi… wreszcie zauważam za oknem niegrzecznego chłopca, który grzebie palcami w błocie. Znajduje coś w ziemi, a ja przyklejam nos do szy‐ by, by zobaczyć, czy to ukryty skarb. Ale to robal… to tylko brudny robal. A on natychmiast go zjada. — Tato, tato! – Ciągnę go za rękaw. — Nie teraz, Krysto. – Rozmawia dalej i odwraca się do mnie dopiero po chwili. – Słucham? Ale jest już za późno. Chłopiec zniknął. Zaciskam mocno zęby i nic nie mówię. Ręce Johanny są czyste. Dzisiaj nikt jej nie zezłościł. Klepie się w kolano i otwiera nową książkę. — Chodź, mein süßes kleines Mädchen[19], przeczytam ci historyjkę. Wyj‐ mij z buzi kciuk. Jeśli kierunek wiatru się zmieni, zostanie ci tam na zawsze. Chcę zaprotestować, ale ostatnio włożyła mi kciuk do słoika z musztardą. Tata tylko się śmiał. — Der Rattenfänger von Hameln[20]. Słyszałaś już tę historię? Nie? To słu‐ chaj uważnie. Jej kurtka pachnie zardzewiałymi gwoźdźmi. Otwiera książkę i zaczyna czytać zmienionym głosem. — Na brzegu rzeki Wezery leżało kiedyś śliczne miasto Hameln. Jego mieszkańcy byli szczęśliwi, pracowici i bogaci, póki któregoś dnia nie na‐ wiedziła go plaga szczurów. Wielkich czarnych szczurów; grubych brązo‐ wych szczurów; tłustych szczurów, leniwych szczurów, brudnych, zapchlo‐ nych szczurów; szczurów o wielkich nosach i wygiętych pazurach. Szczury nie pracują ani nie uprawiają roślin. Zjadły za to wszystkie, nawet najmniej‐ sze ziarnka pszenicy ze spichlerzy. Kradły jedzenie ze sklepów i domów. Wy‐ rywały nawet dzieciom chleb z ust. Gryzły noworodki w ich kołyskach i ssa‐ ły ich krew. Zobacz, tu jest obrazek. Wreszcie ludzie poszli do burmistrza i zażądali, żeby pozbył się tej paskudnej plagi z miasta. Co miał zrobić? Oczy‐
wiście pozastawiali pułapki i zabili niektóre gryzonie, ale następnego po‐ ranka pojawiło się tyle nowych, że równie dobrze mogli nic nie robić. Pew‐ nego dnia do Hameln przybył nieznajomy w czerwono-biało-czarnym stro‐ ju. „Miasto nigdy nie rozkwitnie, jeśli będą je nękać te paskudne kreatury – powiedział. – Pomogę wam się ich pozbyć. Moja muzyka sprawi, że uciekną wszystkie, co do jednego, i nigdy już nie wrócą”. Burmistrz oczywiście się zgodził. Jej głos unosi się i opada. Inni ludzie wchodzą i wychodzą. Rozmawiają i jedzą, i tupią nogami. Brudne szczury topią się w Wezerze, a miasto znów jest jasne i czyste. — Widzisz? – Wskazuje na obrazku wesołych, uśmiechniętych ludzi. – Nadejdzie – mówi. – Nadejdzie. Tata wraca z pracy. Kiwa głową i pije. Johanna czyta dalej. Patrzy na nie‐ go spod rzęs i przyjmuje uroczysty ton. — „Jeśli nie dotrzymacie przysięgi – mówi flecista – zabiorę wasze dzie‐ ci”. Unosi flet do ust i gra inną melodię. Wszystkie dzieci zaczynają biec. I biegną za nim przez drogi i pola. – Johanna przerywa i spogląda na mojego ojca. – A ich rodzice nie mogą nic zrobić. Mój kciuk znów ląduje w ustach. Dzieci na obrazku zniknęły za czaro‐ dziejskimi drzwiami wykutymi w górskim zboczu. Zostało tylko dwoje: chłopiec, który był zbyt zajęty grą, i dziewczynka, która po niego wróciła. Zaczynam płakać. — Co się dzieje? – pyta Johanna. – Mam nadzieję, że nie płaczesz z powodu szczurów? Przykro ci ze względu na biednych ojców i matki? Kręcę głową i płaczę nad losem dzieci, które nie mogły znaleźć wyjścia.
ROZDZIAŁ TRZECI Mimo pozornej pewności siebie Benjamin nie miał pomysłu, gdzie powinien rozpocząć poszukiwania tożsamości Lilie. Stał przed domem na Brandstätte, niezdecydowany, wciąż dotknięty uszczypliwymi komentarzami Gudrun, która stwierdziła, że jego dochodzenie to tylko wymówka, by wywinąć się od prawdziwej pracy. Być może powinien pojechać na południe do Graben, znaleźć jakieś ciche miejsce pod Morową Kolumną i zaplanować kolejny krok… i po raz kolejny zachwycać się rzeźbą cherubinka, wymierzającego płonącą żagiew w stronę śmiercionośnej staruchy u podstawy pomnika. Wciąż niepewny, spojrzał na wschód, ku Stephansplatz. Wielką katedrę na placu poświęcono chrześcijańskiemu męczennikowi, którego imię, zda‐ niem doktora – choć czasem trudno było zorientować się, czy starszy męż‐ czyzna mówi poważnie – mogło pochodzić od greckiego słowa stephanos, oznaczającego koronę, ale, co bardziej prawdopodobne, miało swoje źródło w określeniu strenue stans, czyli „stojący, dający głośne instrukcje i rządzący starymi kobietami”. Benjamin się wyprostował. Z pewnością był to żart, zło‐ śliwy docinek skierowany w stronę kuchennego tyrana, jako że w ostatnich dniach ostry język Gudrun nie oszczędzał nawet doktora. Jednak ten żart przynajmniej podpowiedział mu drogę, jako że w Leopoldstadt była też inna „stara kobieta”. Tak naprawdę Hugo Bessler nie był stary, nie był też kobietą, ale zyskał to przezwisko dzięki swojemu zamiłowaniu do plotek. Przedsta‐ wiał się jako dziennikarz; inni nazywali go łowcą sensacji, a niekiedy znacz‐ nie gorzej… mimo to niewiele mu umykało. Benjamin odsunął się na bok, widząc nadjeżdżający wóz, po czym prędko – nim Gudrun, która miała dobrego nosa do takich spraw, wyszła na ze‐ wnątrz z kubłem i łopatą, gotowa, by nakazać mu zebranie świeżego koń‐ skiego łajna spod krzaka porzeczki – skręcił na północ, w stronę Bauern‐ markt. Było już późno i targ się skończył. Zostało tylko kilku sprzedawców kwiatów, w nadziei że zwrócą na siebie uwagę wracających do domów mło‐ dych mężów. Samotny uliczny sprzedawca, który nie mógł się doczekać, by sprzedać ostatni ze swoich precli, obracał koromysłem. Benjamin dotknął pieniędzy Josefa w kieszeni, ale nie czuł pokusy. Zachował się przynajmniej na tyle rozsądnie, by napełnić brzuch, nim ogłosił swój plan. Temperatura spadła, kiedy zbliżał się do kanału. Mgła unosiła się, pochła‐
niając oba brzegi, połykając w całości drzewa, wyciągając swoje jęzory ku kolumnom, pozostawiając most wilgotny i śliski. Gdy Benjamin spojrzał w tył, gdzie mgła wisiała niczym duch dawnych murów obronnych, miasto zdawało się schowane za cienką zasłoną. Kiedy światło gasło, ona szła na‐ przód i wygryzała kawałki ziemi. Minuta po minucie budynki stawały się coraz bardziej nieziemskie, jakby wznosiły się ponad czas w niewymyślo‐ nym jeszcze do końca mieście, na pozbawionej korzeni wyspie z iglicą kate‐ dry wbijającą się w chmury. Tak Wiedeń musiał wyglądać przy tej pogodzie w dalekiej przeszłości; tak będzie wyglądał zawsze, cokolwiek się wydarzy. Benjamin zadrżał. Dmuchnął na swoje dłonie i włożył je do kieszeni ciepłego płaszcza, który podarowała mu pani Breuer. Kiedyś należał do Roberta, jej milczącego najstarszego syna, i był tylko trochę niemodny, więc Benjamin przekonywał sam siebie, że może uchodzić za kogoś ważnego, przynajmniej póki ktoś nie spojrzy na jego buty. Myśl o ciepłej, dusznej tawernie przyspieszała jego kroki, gdy jednak zbli‐ żył się do miejsc dobrze znanych z dzieciństwa, ponownie zwolnił. Nie wra‐ cał na tę brzydką, niekształtną, małą wyspę od miesięcy, właśnie dlatego, że przekraczanie Donaukanal było jak skok w duszną biedę dawnych czasów. W biedę miasta. I jego własną. Suknia Aldstadt została udoskonalona, jej je‐ dwabie i satyny ozdobione najpiękniejszym haftem, ale bielizna w kształcie starego getta była brudna, wytarta, niegodna oglądania. Co więcej, pękała w szwach, wypełniona dziesięcioma lokatorami w każdym pokoju. Słyszał o wynajmowaniu łóżek na czas, gdy ich właściciele pracowali. A i ci mieli niebywałe szczęście: inni byli skazani na surowe schronienie w krętych miejskich kanałach. Benjamin szedł przed siebie ostrożnie, na skróty między nędznymi ulicz‐ nymi targami, gdzie właściciele stoisk zamierzali wyciągnąć od niechęt‐ nych kupców ostatnie korony długo po zapadnięciu zmierzchu. W odróż‐ nieniu od Karmeliterplatz tu obracano głównie małymi sumami: gulden był rzadkością w miejscu, gdzie kobiety narzekały na cenę po wyjściu z lombar‐ du, a żebracy liczyli swoje halerze zebrane w workach ukrytych między róż‐ nymi szmatami. Oryginalnie ubrani przybysze włóczyli się w małych gru‐ pach, w napięciu, lecz bez celu – ale to oni, odziani od stóp do głów w orto‐ doksyjną czerń, ściągali na siebie podejrzliwe spojrzenia i to o nich szeptali na boku mieszkańcy. Odwracając wzrok, Benjamin skręcił w jeszcze węższe boczne uliczki, gdzie napotkał stary budynek pokryty strupami podczas spartaczonej naprawy, którego jedna ściana przybrała czarnozielony kolor z winy cieknącej rynny. Ktoś wydrapał w brudzie słowa: Hinaus mit den Ju‐ den. Benjamin się skrzywił: „Żydzi, wynocha”. Po raz kolejny smród nowej zazdrości i starej nienawiści łączył się z wonią rozgotowanej kapusty i nie‐ domytych ciał. Na skrzyżowaniu dwóch alei stado chłopców bawiło się w jakąś niezrozu‐ miałą grę, kręcąc butelką. Rozpoczęła się gorąca dyskusja i już po chwili gru‐
pa podzieliła się na nierówne części, obrzucające się kijkami, kamieniami, garściami błota i dobrze znanymi obelgami. — Nos masz wielki, jesteś brzydki, tak jak twoi bracia żydki. — Christ, Christ, g’hört am Mist[21]! Kobieta wybiegła z pobliskiego budynku, krzycząc na nich i wylewając z wiadra brudną wodę, po czym grupka połączyła się na nowo i oddaliła, śmiejąc się i biorąc pod ręce. Gdy zmierzch gęstniał, nocne stworzenia wyło‐ niły się z mroku. W mącznych maskach, z ceglastą czerwienią na policz‐ kach, te karykatury kobiet przybierały pozy i przyciągały mężczyzn, stojąc w świetle lamp koloru groszkowej zupy. Benjamin pomyślał o Lilie i ruszył prędko przed siebie, skręcając tu i tam, drogami, które znał z młodości, aż usłyszał ostry dźwięk gwizdka strażnika, a po nim świst ruszającego pocią‐ gu. Tawerna, której szukał, znajdowała się bardzo blisko stacji. Zatrzymał się, by uspokoić oddech, po czym wbiegł po schodach, przeskakując po trzy stopnie naraz. Kneipe była prawie pełna, Benjamin trafił na ten moment, w którym mie‐ szali się w niej wyraźnie od siebie różni dzienni i wieczorni klienci. Spokoj‐ ne spotkania w interesach, cichy szelest gazet i podsycane kawą dyskusje ustępowały miejsca wrzaskom i łoskotom pijaństwa oraz głośnym postula‐ tom politycznym, przyprawionym całkiem otwartą działalnością wywroto‐ wą. Chłopak był świadomy, że nie tylko jego stary znajomy gromadzi tu in‐ formacje. Hugo był tam, gdzie zwykle, pochylony nad buchającym w tawernie ogniem tak blisko, że jego ubrania doznały uszczerbku. Ze swoimi szeroki‐ mi ramionami i rozczochranymi włosami przypominał wielkiego pająka – chociaż raczej połykał opowieści, niż je snuł. Zawsze był potężny, ale teraz jego tyłek ledwie mieścił się na siedzeniu dla trzech osób, a jednak, jak ma‐ wiano, do ust nie brał żadnego jedzenia o stałej konsystencji. Opowiadano też, że rzadko wychodził z budynku. Rano z trudem wnosił swój ciężar na górę; być może nigdy też nie spał. Na długo przed południem siedział już z powrotem na swojej ławie, wznosząc pierwszy kufel i posyłając swojego zasmarkanego dzieciaka, zwiniętego przed paleniskiem niczym jeden z mrocznych elfów – svartálfar – do wydawcy z plikiem artykułów w dłoni. Benjamin uśmiechnął się i ruszył w jego stronę. — Sittlichkeit und Nüchternheit – brzmiało ich powitanie. — Pierdzę na moralność i trzeźwość – odparł Hugo, nie spoglądając w górę. Nie wydawał się bardziej pijany niż zazwyczaj. – Jakiż to demon ze‐ słał cię z powrotem na wyspę Matzoh z twoich pięknych bulwarów? Zatęsk‐ niłeś za smrodem? Ostatnim razem, kiedy nas zaszczyciłeś, chciałeś dostać referencje. – Jedną ręką odsunął czytaną gazetę, Benjamin zdążył jednak za‐ uważyć jasnoczerwoną okładkę, której nie dało się pomylić z niczym innym. — „Die Fackel”? Hugo burknął.
— Piwa – zażądał, kopiąc drzemiącego chłopca, który natychmiast ze‐ rwał się na nogi i, rozpychając się kościstymi łokciami między ludźmi, za‐ czął szukać kelnera. — Co o tym myślisz? – naciskał Benjamin, który przeczytał egzemplarz doktora. — Dusza człowiek. Mówi, co myśli. Nawet o mnie, łajdak jeden! A jako że to, co Klaus myśli, ma sens, długo się nie utrzyma. – Hugo oparł się i spojrzał na niego badawczo. – Dobrze wyglądasz. Widzę, że życie pachołka ci służy. Benjamina przeszedł skurcz. — Nie będę nim wiecznie – odparł sztywno. – Mam plany. Hugo zadrżał. — Plany są niebezpieczne, przyjacielu. Wpływamy na burzliwe wody. Znaki widać wszędzie wokół. W takich chwilach trzeba się cieszyć drobia‐ zgami. Zapamiętaj sobie: drobiazgi są drobiazgami tylko wtedy, gdy nie musimy bez nich żyć. Jesz regularnie. To więcej, niż wielu może o sobie po‐ wiedzieć. Masz ciepłe łóżko. Przynajmniej na tyle, na ile może być ciepłe, kie‐ dy śpi się samemu. – Uniósł krzaczastą czarną brew. – Zakładam, że śpisz sam? Skoro Herr Doktor i jego Frau są tacy święci? — Piwa! – zagrzmiał brudny elf Hugona, uderzając małą piąstką o stół. Chudy kelner wystawił sześć kufli. Benjamin rozejrzał się, ciekawy, kto do nich dołączy, ale najwyraźniej znękany chłopak po prostu oszczędził so‐ bie dodatkowych spacerów. Rozpoczęła się dyskusja na temat domniemanej podłej jakości piwa, a chłopak wycofał się do swojego kąta i wyjął z rękawa kawałek chleba oraz na wpół zjedzoną kiełbasę. Zamieszanie uratowało Ben‐ jamina przed koniecznością opowiadania o swojej sytuacji łóżkowej. Za‐ mknął oczy, tuląc do siebie szaleństwo gorączkowych wrażeń. Kiedy je po‐ nownie otworzył, Hugo zdążył już opróżnić jeden z kufli, a kilka kropli wciąż zwisało z jego rudych wąsów, które nie chciały urosnąć i zmienić się w lwią brodę, choć były do tego zachęcane ciągłym gładzeniem i szarpa‐ niem. — Ognia! – krzyknął Hugo. Chłopak wspiął się, żeby wrzucić więcej drew do kominka. Chudy pies wepchnął się między kolana Benjamina, próbując schwytać resztki chleba. Został nagrodzony kopniakiem, który posłał go po ziemi o długość człowieka. Chłopak zanurzył resztkę odzyskanej skórki w pełnym kuflu Benjamina i pożarł ją, po czym rozwalił się na palenisku, po‐ kazując psu obnażone zęby. Hugo z niedowierzaniem spojrzał na towarzy‐ sza, który odsunął od siebie zanieczyszczone piwo. – Pij. — Dzięki. – Benjamin ukradkiem przysunął do siebie inny kufel i wziął dużego łyka. Jego mięśnie rozluźniły się pod wpływem rzadko doświadcza‐ nej przyjemności. W jednej chwili opadło całe napięcie spowodowane nie‐ kończącą się walką ze szczurami i gąsienicami w ogrodzie, długie tyrady Gudrun, nieprzyjemny powrót do świata, który jego rodzinie z takim tru‐ dem udało się opuścić. Poczuł rozkosz.
— Ach – westchnął. — Panaceum – powiedział Hugo, sięgając po drugą dawkę. Spojrzał pomiędzy ciężkie kufle w poszukiwaniu poobijanej powierzchni stołu z jej starymi bliznami i wyrytym graffiti, w które wpadały wylewane krople, tworząc piwne kałuże, po czym zmarszczył czoło i popatrzył gniew‐ nie na elfa przysypiającego w kącie. Trzy ekstrawagancko ubrane kobiety przyglądały im się uważnie, kiedy ich mijały. Po kilku jardach odwróciły się, chichocząc piskliwie, i powoli wróciły, wypinając piersi i zatrzymując się przy nich. — Kobiety – zauważył Benjamin, próbując sprowadzić konwersację na pożądane tory. — Aleś bystry – zachichotał Hugo i wychylił drugi kufel. Machnął ręką gwałtownie i pogardliwie. Dziewczyny się skrzywiły, po‐ kręciły głowami i odeszły. Jedna odwróciła się i z pogardą splunęła przez ra‐ mię, przenosząc wzrok z Hugona na małego chłopca. — Schwule[22]! Hugo wzruszył ramionami. — Kneipenschlampe! – zwrócił się do Benjamina – Knajpiane wywłoki. Kurwy. Spory procent swoich zarobków oddają właścicielowi. Benjamin przyjrzał się trzem oddalającym się tyłkom. — Nie wyglądają na dziewczyny stąd. — Pewnie to Czeszki, ale skoro kobiety wszędzie rodzą się mniej więcej równe, jeśli chodzi o atrybuty wymagane przez ten zawód, czemu miałyby być stąd? To szambo na krańcu miasta zaludnia dwanaście narodowości albo i więcej – Węgrzy, Turcy, Czesi, ludzie z Galicji, Moraw i Bukowiny… – zaczął wyliczać na palcach, ale zamiast dokończyć, chwycił kolejny kufel. – I nie ma dla nich mieszkań. – Podniósł głos. – Porządne, zwykłe mieszkania, oto na co Franciszek Józef powinien rozkazać miastu wydawać pieniądze, nie na te secesyjne bzdury. Budynki z sowami na… sam powiedz. A ten cały Majolikahaus, pokryty kwiatami i spiralkami? Oczywiście, bardzo ładny, ale kto z nas może sobie pozwolić na mieszkanie w takim miejscu? Tymczasem w zimie bezdomni zamarzają na ulicach. – Pochylił się. – To skandaliczne. Je‐ śli o mnie chodzi, w Mayerling zastrzelił się niewłaściwy arystokrata. — Och! Benjamin popatrzył na niego z oburzeniem, po czym rozejrzał się, by sprawdzić, czy któryś z gości zareaguje na takie oszczerstwo wobec monar‐ chii. Jasnowłosy młody mężczyzna po drugiej stronie kominka gładził się po brodzie i czytał książkę. Brunet, który siedział o kilka stóp dalej, zdawał się patrzeć prosto na nich, ale okazało się, że w rzeczywistości miał straszliwe‐ go zeza i równie dobrze mógł patrzeć gdziekolwiek. Poziom hałasu stawał się coraz wyższy. Przy odrobinie szczęścia nikt mógł ich nie usłyszeć. Benja‐ min spróbował się uspokoić. — Zbliżają się kłopoty – stwierdził Hugo. – Afiszowanie się z pełnym bla‐
sku bogactwem w obliczu najstraszliwszej biedy. To długo nie potrwa. — Nie – zgodził się Benjamin, wciąż nie przyjmując zaproszenia do poli‐ tycznej dysputy. – Jak mówisz, te dziewczyny mogą być kimkolwiek i po‐ chodzić skądkolwiek – przerwał na chwilę. – Mogły uciec z domu. Albo zo‐ stać porwane. Mogły nawet stracić pamięć. — Większość z nich pewnie by to nawet wolała, biorąc pod uwagę hoło‐ tę, której tutaj służą. – Hugo uderzył pustym kuflem o stół. Chwycił jeszcze jeden i popchnął kolejny w stronę towarzysza, dając chłopcu klapsa i grzmiąc: – Więcej piwa! Benjamin szybko wypił swój trunek. Tym razem Hugo zignorował kelne‐ ra, który rzucił na stół szmatę i bezceremonialnie walnął o blat kolejnymi kuflami. Chłopiec wrócił, używając swojej koszuli jako worka, w którym znalazły się resztki: skórki od chleba, kawałki kiełbasy, kilka wilgotnych ka‐ wałków sera, Salzgurke[23] z odgryzioną końcówką. Jego stopy były bose. Być może Benjamin skrzywił się bezwiednie, bo Hugo zmrużył oczy i znów się do niego pochylił. — Bachor radzi sobie lepiej niż pozostali. To dlatego wciąż tu jest. My‐ ślisz, że chcę, żeby do końca życia wisiał mi na ogonie? Nie, nie chcę, do cho‐ lery. Ledwie słyszę własne myśli przez to jego ciągłe gadanie. Benjamin się roześmiał. Przez ostatnią godzinę dzieciak wypowiedział jedno słowo. Milczał jak grób, jeśli nie liczyć okazjonalnego kichnięcia. — Naprawdę nie wiem, jak sobie radzisz z tym hałasem. Jesteś chodzą‐ cym filantropem, przyjacielu. — Nie można pozwolić im wszystkim zdechnąć – wymamrotał Hugo, a Benjamina przeszedł dreszcz. – Jesteśmy na drodze do Gehenny, gdy cały świat stał się ślepy na cierpienie dzieci. — Gehenna – powtórzył Benjamin. W Talmudzie jej nazwa brzmiała Ge‐ hinnam. Nie praktykował już religii swoich przodków, ale pamiętał przera‐ żające obrazy z Księgi Izajasza. Gehinnam była krainą pożogi. Straszliwym miejscem składania ofiar z dzieci, bezlitosnego poświęcenia. Ten fragment wciąż wywoływał nocne koszmary i sprawiał, że cieszył się, iż żyje w cywili‐ zowanym kraju, w oświeconych czasach. – A król – wymamrotał – każe swo‐ im dzieciom przejść przez ogień. — Twoja Gehenna, nasze piekło – powiedział Hugo po krótkiej przerwie, podczas której choć na chwilę zaspokoił swoje nienasycone pragnienie. – Ja‐ kiś żądny krwi Bóg grozi tak samo nędznymi zaświatami, o ile nie zacznie‐ my pochylać głów, kłaniać się w pas i samobiczować. Religie są niewolnic‐ twem, i to wszystkie. – Spojrzał na chłopca żującego resztki. – A ten drań za‐ pomniał już po raz drugi. — O czym? — Obstler[24]! – zagrzmiał Hugo, przymierzając się do ciosu. Chłopiec wywinął się i uciekł. — Wspomniałeś o zaginionych dziewczętach – powiedział Benjamin, sta‐
rając się wrócić na właściwe tory. – Miałeś na myśli kogoś szczególnego? Ja‐ kieś dziewczęta z dobrych domów? Załzawione spojrzenie Hugona nabrało ostrości. — O nikim zaginionym nie mówiłem. Dlaczego cię to interesuje? — Może się trafić nagroda – odparł niewinnie Benjamin. Hugo prychnął. — To nie masz szczęścia. Miasto pochłania zaginione dziewczyny. Wie‐ deń jest zawszony alfonsami i prostytutkami. Nic w tym dziwnego, skoro każda Frau na wysokich obcasach odprawia swoje służące, kiedy wyjeżdża do letnich rezydencji. Co ma się stać z biednymi dziewkami, kiedy nie mają domu, do którego mogłyby wrócić? Czy ich panie to obchodzi? Nie. Tym ła‐ twiej jest działać Strizzi, wstrętnym alfonsom. Lato to czas, kiedy zniszczone stare lampucery nawiedzają parki i brzegi rzek, zbierając młode kobiety – oferując im współczucie, ciepły posiłek, dach nad głową na jakiś czas. Już chwilę później dziewczyny mają nowe kariery – na leżąco, w Bułgarii, Tur‐ cji, Rumunii, nawet tutaj. Hugo przerwał, żeby się napić, przechylając kufel pod tak dziwnym ką‐ tem, że płyn zaczął mu się wylewać z kącików ust i spływać na szyję i pod kołnierzyk. Wytarł twarz rękawem i po raz kolejny spektakularnie beknął. Mijający ich wysoki mężczyzna o ostrych rysach spojrzał na niego z obrzy‐ dzeniem. — Są jakieś rejestry tych pokojówek? – spytał Benjamin, wiercąc się z nie‐ pokojem. Nawet miła Frau Breuer oddaliła pulchną Greet przed wyjazdem do Gmunden. Było mu smutno, kiedy pomoc kuchenna odeszła – właściwie była jeszcze dzieckiem, pełnym piosenek i baśni doprawionych własną fan‐ tazją – ale nie zastanawiał się długo nad jej późniejszym losem. Dziennikarz zadrżał i rozłożył szeroko ręce. — Jakim cudem? — Tak się tylko zastanawiałem. – Benjamin podrapał się w głowę. Lilie mogła być czyjąś służącą – oczywiście przełożoną służących – która nagle znalazła się bez pracy i bez domu. Być może została złapana w taką pu‐ łapkę, jaką opisał Hugo, i z niej uciekła. To wyjaśniałoby stan, w jakim ją znaleźli. Tak, to bardzo prawdopodobne. Pobili ją. Zabrali ubrania i pamięć. Ale trzeba przyznać, że się im nie poddała. Lilie była zbyt słodka, zbyt czysta, by mieć jakikolwiek związek z… jego umysł nie chciał rozważać szczegó‐ łów, choć w rzeczywistości często miewał znacznie bardziej wybujałe fanta‐ zje na temat ich dwojga. Przyszło mu do głowy, że bardziej prawdopodobne byłoby zdobycie służącej – lub nawet przełożonej służących – niż dziewczy‐ ny z bogatego rodu, która uciekła z domu. To dobra myśl, przyznał w duchu. I nawet nie całkiem podsycana przez ciepło i alkohol. Nie posunął się jednak ani o krok w sprawie odkrycia prawdziwego imienia Lilie. A to było ważne. Jak ktokolwiek mógł żyć, nie wiedząc, kim naprawdę jest? Zamrugał i wy‐ prostował się, zdając sobie sprawę, że Hugo wciąż się nad nim pochyla.
— Za kilka tygodni wszystkie ładne, duże domy w Altstadt znów się otworzą. Nadejdzie fala całkiem nowych dziewcząt z prowincji, chętnych do szorowania podłóg i oprawiania ryb. Wiejskie panienki. Nie takie, jak mó‐ wisz, z dobrych rodzin, cokolwiek miałoby to oznaczać. Pewnie chodzi ci o rodziny z pieniędzmi. Ale są równie niewinne. – Opierając podbródek o ło‐ kieć, przez długą chwilę wpatrywał się w Benjamina zmrużonymi oczami, po czym dodał: – Czemu nie zaczniesz od początku i nie zadasz od razu pyta‐ nia, z którym tu przyszedłeś? — Ja nie… — Zakochałeś się w dziwce, co? — Ona nie jest… – Benjamin przerwał. Krew napłynęła mu do głowy. Idiota. Nie powinien był pić tego piwa. Nie był przyzwyczajony. – Nie – od‐ powiedział pewnym głosem. – Nikogo takiego nie ma. Mówiłem hipotetycz‐ nie. — Okropnie długie słowo. – Hugo uniósł brew. – Widzę, że nie zaprzesta‐ łeś edukacji. Benjamin milczał. Mleko już się rozlało, więc – jako że Hugo płacił rachu‐ nek – pospiesznie opróżnił drugi kufel i sięgnął po następny. Jego plan, by spróbować dostać się na uniwersytet, musiał pozostać tajemnicą. Nie wie‐ dział o nim nikt, także Herr Doktor Breuer, który zachęcał go do czytania, a nawet – ku niezadowoleniu Gudrun – w lecie dał mu wolny dostęp do bi‐ blioteki. — Czasami – powiedział Hugo – więcej można się dowiedzieć z ciszy niż ze słów. To podczas przerw w rozmowie należy słuchać najuważniej. – Od‐ czekał chwilę, po czym dodał: – Oto, czego dowiedziałem się do tej pory. Ty… – Roześmiał się i wziął kolejny łyk. – Żartuję. Nie musisz się tak martwić. To oczywiste, że spotkałeś na swojej drodze jakąś ładną dziewczynę, która twierdzi, że ma kłopoty. Przedstawiła ci historię, która obudziła rycerza na białym koniu. Mam rację? — Cóż… – Benjamin nie dokończył zdania. — Wyłóż karty na stół, sir Galahadzie. Czego chcesz się dowiedzieć? Czy pokłóciła się z jakąś surową gospodynią, zazdrosną o jej młodość? A może uciekła przed brutalnym mężem? Czy też chce ją sobie przywłaszczyć uwie‐ dziony pracodawca? — Nic podobnego. – Zaczął desperacko żłopać piwo. – Jest po prostu… Postawiono przed nim szklankę nalewki i, za przykładem Hugona, Benja‐ min opróżnił ją do dna. Omal się nie zakrztusił i wciąż trzymał się za gardło, kiedy mężczyzna o ostrych rysach znów powoli minął ich stolik, wygięty w jedną stronę w nachylającym się pomieszczeniu, z niesamowicie długim, węszącym kłopoty nosem. Benjamin próbował zwrócić na niego uwagę Hu‐ gona, ale bez powodzenia. Poza tym szklanka cudownie wypełniła się jesz‐ cze raz… i jeszcze. Ściany wyginały się, zbliżały i cofały z niepokojącą pręd‐ kością. Hałas w sali odpływał i przypływał, wreszcie przykrył Benjamina
wściekłą falą. Chłopak gwałtownie pokręcił głową, jak pies chcący pozbyć się wyjątkowo natarczywej muchy, i znów spojrzał na szklankę. — To tylko destylat soku owocowego – powiedział uspokajająco Hugo. – Domowy sznaps. Benjamin zauważył, że znajomy dziennikarza wygląda ze swojego lego‐ wiska pośród popiołu i się uśmiecha. — Z czego on się śmieje? — Z niczego – odparł Hugo. – Nie przejmuj się nim. – Silną dłonią zmył uśmiech z twarzy chłopca. – Mówiłeś o swojej młodej damie. Benjamin uniósł ociężałą głowę i uważnie rozejrzał się wokół. Nagle wszyscy zaczęli ich słuchać. Trzy paradujące dziewczyny przystanęły, po‐ zornie ogrzewając się przy ogniu, gdzie dołączyła do nich inna, ubrana z ar‐ tystyczną niedbałością dziwka z tawerny, która zaczęła mrugać do Benjami‐ na i ściskać go za ramię, kręcąc się wokół jego krzesła. Jej pełne piersi wci‐ skały się pomiędzy jego ramiona i śmiała się, gdy on uprzejmie posunął krzesło naprzód, dając jej więcej przestrzeni. Wrócił facet z długim nosem, mijając ich tak wolno, jak to tylko było możliwe. Mężczyzna o szklistych oczach nie przestawał się w nich wpatrywać. Także blondyn z prawej strony sali zamknął książkę i usiadł z dłońmi złożonymi na kolanach, w oczekiwa‐ niu. — To nie jest moja młoda dama – powiedział bardzo spokojnie, scenicz‐ nym szeptem. – Mój przyjaciel ją znalazł… włóczącą się po ulicach. Straciła pamięć. Nie pamięta nawet własnego imienia. — Albo tak twierdzi. Benjamin zacisnął pięści pod stołem, ze wszystkich sił starając się nie sta‐ wać w obronie Lilie. Pokiwał głową. — Tak właśnie twierdzi. — Ładna jest? — Piękna. — Aha. A co powiesz o jej ubraniu? Bogate? Biedne? Jakieś wskazówki? — Żadnych – odparł Benjamin, nim zdążył się lepiej zastanowić. – Nic na sobie nie miała. – Natychmiast pożałował, że powiedział cokolwiek. Poziom hałasu w tawernie nie zmniejszył się, a jednak nad stołem zawisła przedziwna pustka. — No to znalazłeś – roześmiał się Hugo – a właściwie twój przyjaciel zna‐ lazł dziwkę, która uciekła. Prawdopodobnie znalazł też odpowiednią dawkę syfilisu. — Nie – wymamrotał Benjamin, masując sobie skronie. – To nie dziwka. – Obraz pięknej twarzy Lilie tańczył przed jego oczami. Świadomy, że jak do‐ tąd nie udało mu się nic osiągnąć w jej sprawie, odkaszlnął i spróbował raz jeszcze: – Musiała być gdzieś więziona… Hugo roześmiał się; jego mały znajomy dołączył po chwili. — Dla okupu, jak rozumiem?
— Nie. Tak. Może. Czemu nie? – zastanawiał się Benjamin. – To nie jest śmieszne. — Dobrze. – Hugo się uspokoił. Wydął wargi, jakby poważnie zastana‐ wiał się nad tą kwestią. – Wiele burdeli – nie, posłuchaj – wiele podobnych przybytków ogranicza wolność, kiedy nowicjuszka zmienia zdanie. – Ser‐ delkowata dłoń popchnęła ku nim kolejną porcję piwa. – Słyszałem jednak o pewnej grupie, zwanej błędnie klubem dla dżentelmenów… Mało prawdo‐ podobne, by uciekła z podobnego miejsca – z tego, co wiem, zachowują tam większe środki bezpieczeństwa niż wiele banków – ale nie jest to chyba nie‐ możliwe. — Mówisz o klubie Thélème? Myślałem o nim. Słowa natrafiły na chwilę ciszy, jakie czasami zdarzają się w głośnych, pełnych ludzi miejscach, a Benjamin bardziej nawet poczuł, niż zobaczył, od‐ wracające się głowy. Spojrzał w bok i jego spojrzenie napotkały wzrok jasno‐ włosego mężczyzny, który chował właśnie zamkniętą książkę do kieszeni. Po raz pierwszy zauważył, że ma on dziwną twarz cherubinka, jakby ten z kolumny ożył i nieco dojrzał. Na jednym z jego policzków znajdował się Schmiss po pojedynku, a Benjamin poczuł ukłucie zazdrości. Podobna szra‐ ma musiała robić wrażenie na dziewczętach, była jak dowód odwagi i galan‐ terii. Na twarzy mężczyzny błąkał się uśmiech; blondyn pokiwał głową i za‐ ciągnął się papierosem, otaczając się chmurą aromatycznego dymu turec‐ kiego tytoniu. Czy oferował mu swoją przyjaźń? Benjamin czuł dziwne przyciąganie, a z drugiej strony w oczach mężczyzny było coś, co podpowia‐ dało mu, że bez wahania wbiłby płonącą żagiew w każdego, kto stanąłby mu na drodze. — Kolor włosów? – powtórzył Hugo. — Co? – Benjamin popatrzył na niego zaskoczony. – Och, jej… są jakby złote. — W takim razie to możliwe. Podobno ci z Thélème mają bardzo sprecy‐ zowane wymagania. Jerozolimska pieczęć nie jest tam pożądana. Co to miało znaczyć? Benjamin próbował uspokoić swoje zamroczone myśli, ale atmosfera znów się zmieniła i zauważył, że Hugo zwrócił uwagę na coś innego. A właściwie obserwował wszystko, bo dziennikarz wrócił do pracy. Jego wzrok przeskakiwał z miejsca na miejsce, zatrzymując się na jed‐ nym kliencie, omijając innego, głowa obracała się w różne strony, jakby chciał podsłuchać przynajmniej tuzin konwersacji. Przez większość czasu jego twarz pozostawała nieprzenikniona, chociaż niekiedy jego usta drgały, a raz się skrzywił. Inni klienci zaczęli teraz przysuwać krzesła i stołki do stołu, zbliżając się z miną kogoś, kto ma do przekazania wielkie sekrety. Mimo starań Benja‐ min nie mógł zrozumieć ani słowa, póki nie dołączyła do nich zadbana, sztywna kobieta, budząca z pewnością powszechny szacunek ze względu na ciasną bluzkę zapiętą na ostatni guzik i wypolerowane buty. Niechęć do ota‐
czającego ją miejsca zwęziła jej wargi w cienką, gadzią kreseczkę. Gdy odma‐ wiała napicia się czegokolwiek, miała na twarzy tak silne obrzydzenie, jak‐ by spodziewała się, że podany jej płyn został już raz przefiltrowany przez czyjeś nerki. Oczy niewiasty były podkrążone i czerwone od płaczu, być może nawet od nieuronionych łez. Dokładniej otuliła szalem swą drobną pierś, widząc wielki dekolt wypudrowanej i wyperfumowanej kobiety przy kominku, która unosiła teraz też spódnice, by ogrzać sobie pośladki. Jej obecność wydała się Benjaminowi niezrozumiała. Kiedy mówiła, pa‐ trzył, jak jej blade palce niespokojnie zawiązują fałdy spódnicy w ścisłe wę‐ zełki; widział, że twarz Hugona staje się pochmurna i że zarówno on, jak i chłopiec z zasmarkanym nosem wsłuchują się w każde jej słowo. Stopnio‐ wo kobieta stawała się coraz bardziej poruszona. W pewnym momencie przerwała i zakryła twarz dłońmi, jakby nie dała rady mówić dalej. Po chwili uspokoiła się, jej głos stał się ostrzejszy, wyraźniejszy, a Benjamin usłyszał jedno słowo: Hummel. Było to nazwisko, które przez ostatnie tygodnie nie‐ pokoiło Gudrun, jako że Juliane Hummel została uznana za najpotworniej‐ szą i najbardziej okrutną matkę w Wiedniu. Dwanaście miesięcy wcześniej ona i jej mąż Joseph otrzymali od policji ostrzeżenie dotyczące złego trakto‐ wania ich czteroletniej córki. Rok później dziewczynka nie żyła. Gazety opi‐ sywały już niewyobrażalne okrucieństwo i zaniedbanie, ale oficjalną przy‐ czyną śmierci było zakażenie krwi, a morderstwo z premedytacją należało dopiero udowodnić. Z dowodami czy bez Gudrun chciała zobaczyć ich oboje wychłostanych i powieszonych. W nadziei, że uda mu się zanieść do domu jakąś sensacyjną informację, Benjamin odsunął krzesło z dala od głośnych kłótni przy palenisku. — Często zostawiali Annę w domu na cały dzień – powiedziała kobieta bladymi ustami – zamkniętą w brudnej komórce bez jedzenia i wody. Wpy‐ chałam chleb i małe ciastka przez szczeliny w drzwiach. Kiedy Juliane mnie na tym przyłapała, kazała mu przybić na nich płyty gwoźdźmi. Widziałam, jak bije małą po rękach rozżarzonym pogrzebaczem i się śmieje. – Spojrzała na własne dłonie, jakby dziwiła się, że nie ma na nich blizn. – Przywiązali ją nagą do drzewa – jak psa – i postawili mały talerzyk z jedzeniem na ziemi, by nie mogła go dosięgnąć. Pewnego zimowego dnia kazali jej stać w misce zimnej wody, póki nie zapadła ciemność. A kiedy ją bili, zagłuszali jej krzyki, obwiązując głowę szmatami. Sądzili, że nie wiemy, co się dzieje. – Z twarzy kobiety odpłynęła resztka krwi, gdy ściskała Hugona za rękaw. – Chcieli ją zabić. To nie był wypadek. Dzień po dniu chodziłam na policję i mówiłam, że Anna jest głodzona i torturowana. Nikt nie chciał mnie słuchać. Nadal nie słuchają – jestem nikim, tylko żoną ogrodnika. Czy pan posłucha? Czy pan powie mieszkańcom Wiednia, co się naprawdę stało? Benjamin przełknął ślinę. Albo kobieta była szalona, albo w bocznych uliczkach tego miasta rozgrywał się horror. Oczy Hugona napotkały jego wzrok.
— Gehenna – powiedział miękko. – Piekło. Sheol. Hades. Benjamin pokiwał głową. Chciał się napić, ale i kufel, i szklanka były pu‐ ste. Nie, tak naprawdę powinien jak najszybciej stamtąd wyjść. Bez słowa wstał i zatoczył się w stronę drzwi, odprowadzany przekleństwami i gwiz‐ dami, gdy wpadał na stoły i potykał się o krzesła. Gdy dotarł do drzwi, poczuł na ramieniu czyjąś dłoń. Wyrwał się, wyko‐ nując obrót i unosząc pięści. Gabaryty mężczyzny, który go zaczepił, położy‐ ły kres wszelkim planom udanego wykaraskania się z tarapatów. Mimo to nie opuścił rąk. Stojąc dwa kroki za wielkoludem, trzymając się w jego cie‐ niu, spojrzał na człowieka o ostrych rysach i długim nosie. Z dala od świateł tawerny przypominał łasicę, ale jego władza okazała się oczywista, kiedy zrobił krok naprzód. Chudymi palcami wskazał zaciśnięte pięści Benjamina. — Nie ma potrzeby. — Czego chcesz? – spytał Benjamin, trzeźwiejąc od razu. – Nie mam pie‐ niędzy. — Sądząc po tym, w jakim jesteś stanie, wszystkie, które mógłbyś mieć, zaraz wylądują w najbliższym rynsztoku. – Podszedł na tyle blisko, by Benja‐ min poczuł, że zapach mięty ledwie przykrywa dającą się wyczuć z jego ust woń smażonej ryby. Jeden z kościstych palców wysunął się naprzód, stuka‐ jąc go w mostek. – Przebywasz w złym towarzystwie, Benjaminie. Nie myśl, że nie wiem, co robisz. – Palec znów go dźgnął. – Twój gruby, szukający kło‐ potów przyjaciel myśli, że wie wszystko, ale daję ci słowo, nic, co dzieje się w tym mieście, nie umknie mojej uwagi. Nic. Mam na ciebie oko, chłopcze. Idź do domu, chyba że wolisz wytrzeźwieć w celi. — Jesteś policjantem – powiedział Benjamin, dopiero teraz zauważając obszerny szary mundur mężczyzny i granatowe insygnia. – Ale ja nic nie zrobiłem. — Gdy tarzasz się w błocie ze świniami, możesz się spodziewać, że się ubrudzisz. Dobrze ci radzę, trzymaj się z daleka od Bessera i jemu podob‐ nych. — Dobrze, proszę pana. – Mimo wyraźnego położenia akcentu na „świ‐ nie” Benjamin celowo nie podnosił głosu i starał się zachowywać rozsądnie. Ruszył ku drzwiom. – Wrócę prosto do domu, proszę pana. — Pozdrów ode mnie Herr Doktor Breuera. Spoglądając za siebie, Benjamin zauważył, że obu mężczyzn połknął już tłum w tawernie. Ruszył przed siebie przez labirynt uliczek, zastanawiając się, ile wie o Lilie, jeśli w ogóle cokolwiek o niej wie. Przeszedłszy kilkaset jardów, dotarł pod latarnię, pod którą widział wcześniej dziwki o twarzach klaunów. Wciąż czekały na interes, ale, ku jego zaskoczeniu, odwróciły się, gdy tylko go zobaczyły. W jednej chwili stał prosto, wpatrując się w miękki blask Altstadt i marząc o powrocie do domu, w następnej leżał już na wilgot‐ nych kamieniach, spoglądając na Siedem Sióstr gdzieś na niebie. Ból go obezwładnił, dziki niczym koń pociągowy. Jęknął, sięgając dłonią ku czasz‐
ce, ale ruch został przerwany przez wielki but, który nadepnął mu na nad‐ garstek. Benjamin pisnął. — Trzymaj się z daleka od spraw, które cię nie dotyczą. – Głos zdawał się pochodzić z daleka, a towarzyszył mu specyficzny aromat tureckiego tyto‐ niu. – Kluby dla dżentelmenów nie są dla ciebie ani ludzi twojego pokroju. Podobnie jak kobiety stamtąd. Rozumiesz? — Taak. Mężczyzna puścił jego nadgarstek, a między żebra Benjamina wbiło się coś podobnego do kowalskiego młota. Następny cios był bez wątpienia skie‐ rowany w nerki, napastnik wycelował w bok jego pleców, między żebrami a miednicą. Czarne chryzantemy unosiły się w powietrzu, a on poczuł, że spada w głęboką przepaść. Małe dłonie, przeszukujące jego kieszenie, dopro‐ wadziły go do porządku. — Weź płaszcz – wyszeptał głos niedaleko jego ucha. – To dobry materiał. Sprzedamy go bez trudu. — Zostawcie mnie. – Benjamin z trudem uniósł się na kolana, odpychając kobiety. – Wstrętne stare zdziry. — Wstrętny pijak – zabrzmiała ich ostra odpowiedź, gdy odsuwał się, wymiotując. Zaciskając zęby, Benjamin zdołał wreszcie wstać. Jego kieszenie, podobnie jak żołądek, były teraz puste; zabrali mu wszystko – pieniądze, pióro, a na‐ wet zużytą chusteczkę.
ROZDZIAŁ CZWARTY Stoję za drzwiami, słuchając, jak Elke skarży się ojcu na moje złe zachowa‐ nie. Jest wstrętną kłamczuchą. Nie ukradłam żadnego ciasta. Nigdy nie wy‐ powiadałam brzydkich słów ani jej nie podrapałam. — Tak, tak – mówi tata głosem, który oznacza: „nie”. – Rozumiem, że to dla pani bardzo trudne, ale musimy wziąć pod uwagę… Elke mu przerywa. — Smutne rzeczy przydarzają się wielu dzieciom. Dziewczynka potrze‐ buje dyscypliny. — O tym decyduję ja – przerywa jej. Potem dodaje: – Czy jest coś jeszcze? – Wiem, że chciałby, żeby sobie poszła, ale Elke jeszcze nie skończyła. Jest jak mój stary budzik w kształcie żeglarza. Gdy się go nakręciło, nijak nie można było uciszyć – przynajmniej do czasu, gdy Greet przypadkiem na niego na‐ depnęła. — Diabeł zajmuje bezczynne dłonie. Pana dziecko potrzebuje czegoś, czym będzie się mogło zająć. Dlaczego nie chodzi do szkoły? To niemądre. Powinien pan ją wysłać do szkoły. Tym razem cisza trwa znacznie dłużej i jest pełna trzasków, które poprze‐ dzają burzę. Wstrzymuję oddech. Gdyby Greet tu była, schowałybyśmy się pod schodami, żeby błyskawice nie spaliły nas na popiół. — Moja córka pójdzie do szkoły, kiedy skończy się lato. – Słyszę, jak odsu‐ wa krzesło. – Frau Schmidt, dziękuję za pani wizytę. Porozmawiam z Kry‐ stą… — Porozmawia pan? Porozmawia? – Głos Elke się unosi. – To znaczy, że nie zostanie ukarana? Tej dziewczynce trzeba przetrzepać skórę. Gdyby była moją córką… Z rozkoszą obejmuję ramiona dłońmi, bo nadchodzi grzmot. — Dosyć! – grzmi papa. – Nie jest twoją córką! – Bum, bum, jego ciężkie buty uderzają o podłogę. Jego cień zasłania szczelinę w drzwiach, a ja cofam się o krok, wstrzymując oddech. – Jak każde dziecko – ciągnie spokojniej‐ szym głosem – Krysta potrzebuje czasu, by przyzwyczaić się do braku matki. Mogą przydarzać się trudności. Jeśli nie potrafi pani sobie z nimi radzić… — Potrafię – rzuca posępnie Elke. — Doskonale – mówi ojciec. – To tyle… na razie.
Wracam do swojej kryjówki. Lottie chce, żebym opowiedziała jej o Han‐ selu i Gretel. To jej ulubiona historia. Ostatnio wepchnęłyśmy Elke i jej stare, brzydkie koleżanki do pieca. Tym razem zmuszamy je wcześniej do zjedze‐ nia zatrutego chleba. Potem rozpalamy ogień, aż piec staje się czerwony i wrzący. Dźwięk, który wydają, uderzając pięściami w drzwiczki, brzmi jak terkot rondla, w którym Greet robiła „Jasia w kieszeni”. Mówiła, że Jaś pró‐ buje uciec, by nie zostać ugotowany żywcem, ale tata potem wyjaśnił mi, że tak naprawdę to tylko foremka z puddingiem podskakuje na trójnogu. Kie‐ dy znów zapada cisza, ostrożnie otwieramy drzwiczki piecyka i widzimy tylko strzępki spalonego papieru. Rzucam je do góry, pozwalając słowom unosić się na wietrze. Tata mówi mi potem, o czym doniosła mu Elke. — Kradniesz z kuchni, Krysto? – Kręcę głową. – Patrz na mnie, kiedy do ciebie mówię. Nic? Dobrze. A czy podrapałaś Elke? Otwieram szeroko oczy. — Nie, tato. — A co z przeklinaniem? Podobno obrzucasz ją brzydkimi słowami? — Jakimi brzydkimi słowami? – pytam ostrożnie. On jednak nie odpo‐ wiada, a ja jestem pewna, że wcale jej nie wierzy. – Nie zrobiłam nic złego, papo. Ona jest okropna. — Nawet jeśli – mówi – chciałbym, żebyś przeprosiła Elke, że zrobiłaś jej przykrość. Czy mogę na to liczyć? Krzywię się i wydymam dolną wargę. — Dlaczego? — Ponieważ – wyjaśnia zmęczonym głosem – musi się tobą zajmować, kiedy ja jestem w pracy. — Dlaczego nie mogę iść z tobą do przychodni? — Nie bądź głupiutka, Krysto. – Wyciąga brązową papierową torbę. – Zo‐ bacz, przyniosłem ci pyszne wiśnie. Papa daje mi wiśnie dopiero, kiedy obiecuję, że przeproszę Elke. Zabieram Lottie do ogrodu, gdzie liczymy pestki i sprawdzamy, jak daleko uda mi się nimi splunąć. Eins, zwei, Polizei, Trzy, cztery, grenadiery, pięć, sześć, chcą cię zjeść… Elke znajduje w moich włosach kołtun i rozczesuje go grzebieniem. — Ała, ała, nie rób tak, to boli. Zaczyna zaplatać mi warkocz, tak mocno, że mam wrażenie, iż pociąga za każdy włosek, ping, ping, ping, jak Greet przerzedzająca rzodkiewki. — Przestań wydawać z siebie ten głupi dźwięk – syczy tuż przy moim uchu – bo dam ci prawdziwy powód do płaczu. – Zawiązuje czerwoną wstąż‐
kę na końcu każdego warkoczyka, wydymając usta, które wyglądają jak wy‐ gięta końcówka kiełbasy, po czym zbiera mi włosy z twarzy, zabezpieczając je pasującymi spinkami. — Wyjmij je. Ściskają mnie. — Zostaw. Dopij mleko. Szybko. Mam lepsze rzeczy do roboty niż zajmo‐ wanie się tobą przez cały ranek. — Nie. – Przewracam kubek i patrzę, jak mleko płynie przez stół niczym biała rzeka, niosąca ze sobą kamienie z okruszków, znikająca za krawędzią jak kremowy wodospad. Kubek spada na linoleum i rozbija się na kilka ka‐ wałków. — Ty mała… – Elke cofa ramię i uderza mnie w nogę tak mocno, że pozo‐ stawia na niej czerwone ślady palców. Próbuję przypomnieć sobie brzydkie słowa, które Greet mówiła, kiedy gasł ogień albo kiedy chleb nie chciał uro‐ snąć. — Hure! – wołam. – Miststück! Elke jest oburzona. — Jak mnie nazwałaś? — Dziwka. Dziwka. Dziwka. Suka. Suka. Cholera. – Szukam w pamięci słowa, którego Greet używała wobec pokojówki z mieszkania obok. – Nutte! Jej twarz przybiera barwę mojego wylanego mleka. Tym razem Elke chwyta mnie za ramię i odwraca, po czym wymierza mi tuzin klapsów w pupę. Moje ramiona nie są wystarczająco długie, by jej dosięgnąć, ale uda‐ je mi się ugryźć ją w dłoń. Krzycząc i łkając z wściekłością, czuję nagle, że muszę pójść do łazienki. Jest już za późno, ale nic mnie to nie obchodzi. Wciąż kopię i próbuję ją uderzyć, kiedy po moich nogach spływa siusiu. Inna czarownica zagląda do środka. — Wszystko w porządku, Elke? — Widzisz, co narobiła? Spójrz tylko na ten bałagan. I jeszcze się oszczała. Ta mała brudna kreatura jest nienormalna. Powinna być na dworze z inny‐ mi dzikusami. – Odwraca się do mnie. – Idź się umyj, ty zwierzaku. Lottie mówi, że powinnyśmy znaleźć tatę, ale brama zoo jest zamknięta. Zasypiam, chowając się pod kwitnącym krzakiem porzeczki, więc Elke do‐ ciera do niego pierwsza. Tym razem jego wyraz twarzy jest bardzo poważ‐ ny. — Krysto, Elke powiedziała, że jej nie przeprosiłaś, chociaż obiecałaś. Co gorsza, dzisiaj specjalnie rozbiłaś porcelanę. Co więcej – w tym momencie się odwraca, a ja wiem, co zaraz powie – twierdzi, że nie zachowałaś czysto‐ ści podczas swoich czynności osobistych. Czy to prawda? — Krzyczała i mnie biła. – Zaczynam płakać, ale patrzę na niego przez pal‐ ce. – Nie mogłam się powstrzymać… tak bardzo się bałam, papo. Jego oczy otwierają się szeroko. — Elke cię uderzyła? — Bardzo, bardzo dużo razy. – Pokazuję mu ślady na nodze i mówię, jak
boli, kiedy siedzę. — Jak to się stało? Dlaczego zaczęłyście krzyczeć? — Chciała, żebym się pospieszyła, a ja upuściłam kubek. Wcale nie chcia‐ łam. — Rozumiem. Ośmielona jego ponurą miną dodaję: — Nienawidzę Elke, sie ist ein gemeines Miststück[25]. — Krysto! – Tata wydaje się zszokowany. – Gdzieś ty się nauczyła takich brzydkich słów? – Czeka, ale ja zamykam buzię i zakrywam ją dłonią. – Mogę tylko podejrzewać, że podsłuchałaś rozmawiających ze sobą mężczyzn. We‐ zmę ich na słówko. Elke nie jest… tym. A jednak wyraźnie nie nadaje się do opieki nad dzieckiem z wyższych sfer. Elke zostaje odesłana. Stoję za papą, wyglądając zza jego pleców, żeby się do niej uśmiechnąć. Wcześnie rano następnego dnia tata mówi, że muszę mu towarzyszyć w przychodni, póki nie znajdzie nowej opiekunki. Nie bę‐ dzie nią żadna z kobiet stąd. Wzdycha nad moimi włosami i zaczyna od nowa, ale warkocze wciąż wychodzą nierówne i krzywe. — Chcę, żeby Greet zaplatała mi włosy. Poślij po Greet. — Greet nie może tu przyjechać. — Dlaczego? Dlaczego? – Kopię w nogę od stołu tak mocno, że zastawa stołowa podskakuje i brzęczy. Kubek z kawą taty przewraca się na bok. – Chcę Greet. Chcę Greet. — Dosyć tego – mówi – jeśli będziesz się tak dalej zachowywać, zacznę się zastanawiać, czy Elke nie mówiła prawdy. – Natychmiast przestaję i wkła‐ dam kciuk do ust. Wzdycha. – Co do jednego miała rację. Jesteś na to zdecy‐ dowanie za duża. Co powiedzą w szkole? — Nie lubię szkoły. Nie pójdę. — Przyszła pora, żebyś nauczyła się robić, o co cię proszę, Krysto. Teraz weź książkę i cokolwiek jeszcze chcesz. Wydaje się bardzo zmęczony, a mnie robi się przykro, że znowu jest nie‐ szczęśliwy. Szybko zbieram swoje rzeczy. W przychodni jest ekscytująco: wszystko pomalowane na biało, bardzo dużo zamkniętych drzwi i słychać czyjś płacz. Mam nadzieję, że tata pozwoli mi ubrać się w biały kitel i banda‐ żować pacjentów. On jednak zabiera mnie do małego pokoju z wąskim łóż‐ kiem, stołem i krzesłem. Zamiast toalety w rogu stoi paskudny lakierowany kubeł z pokrywą. — Zostań tutaj, dopóki nie wrócę – mówi. — Ale ja chcę ci pomóc. — Nie możesz, Krysto. Nikt nie może mi pomóc. – Przez chwilę, jak mu się często zdarza, myje dłonie bez wody. – Obiecaj mi, że zostaniesz tutaj, póki po ciebie nie przyjdę. Obiecujesz? Kiwam głową. — Tak, tato.
— Dobra dziewczynka. Stoję, przyciskając ucho do drzwi, słuchając jego niknących kroków. Li‐ czę do stu i wychodzę na korytarz. Najpierw widzę przechodzące pielęgniar‐ ki, potem dwóch starych, chudych mężczyzn w pasiastych kombinezonach, którzy popychają skrzypiącą taczkę. Kiedy są już daleko, postanawiam sprawdzić, co robi tata. Chyba leczą tutaj także chorych zwierzęcych ludzi: słyszę paskudny dźwięk, który brzmi, jak koty pod koniec zimy, kiedy – jak mówi Greet – zajmują się brzydkimi rzeczami. Nie otwieram drzwi, zza któ‐ rych dobiega dźwięk, żeby nie uciekły, ale w innych pokojach widzę tylko puste łóżka. Na końcu korytarza znajduję gabinet, w którym tata siedzi za biurkiem i podpisuje jakieś papiery. Zrywa się na nogi z wściekłą miną. — Jestem tobą bardzo rozczarowany, Krysto. Bardzo. Czy obietnica nic dla ciebie nie znaczy? Porozmawiamy o tym później. Teraz nie mam czasu. – Chwyta mnie za ramię i odprowadza z powrotem do małego pokoju. – Skoro nie mogę ci ufać, jestem zmuszony zamknąć pokój na klucz. Przyjdę po cie‐ bie w południe, żebyśmy zjedli razem posiłek. Kopię w drzwi i uderzam w nie pięściami. — NIENAWIDZĘ CIĘ. Wszystkie moje nowe kredki rozpadają się na kawałki, kiedy upuszczam je na ziemię. — Zła Charlotte. – Chwytam ją za włosy. Kiedy przestajemy opłakiwać kredki, zauważam, że kraty w oknie są sze‐ roko rozstawione, jak te w zsypie na węgiel w domu. Ucieczka stąd będzie równie łatwa jak z piwnicy, w której zamykała mnie Greet, tyle tylko że tym razem spadam na dróżkę i ścieram sobie kolana. Trzymam się blisko ściany, zgięta wpół, żeby tata nie zauważył mnie ze swojego gabinetu. Nie widzę żadnych zwierząt. Są tu klomby, a w oddali dostrzegam dużą ptaszarnię, ale drut jest wygięty i nie ma tam żadnych ptaków. Zastanawiam się, czy zjedli je ludzie-zwierzęta. Na tyłach budynku chłopiec od robala wyciąga z ziemi kępki trawy i grzebie w nich palcami. Z bliska widzę, że jest bardzo chudy, ma ostry nos i duże czerwone uszy niczym chochlik z moich książek z bajkami. Ma bardzo krótkie czarne włosy, po których nie przestaje się drapać, i nikt nie każe mu myć szyi. — Cześć. Chłopiec się krzywi. — Idź sobie. — Kilka dni temu widziałam, jak zjadasz robala. Fuj. — No i? Dzisiaj rano zjadłem ich dużo więcej – śmiesznie wypowiada sło‐ wa. — Wiesz, z czego są zrobieni mali chłopcy? — Idź sobie. Muszę pracować. — Głupoty gadasz. Mali chłopcy nie pracują. – Czekam chwilę, po czym
zaczynam podśpiewywać piosenkę, której nauczyła mnie Greet. Z czego są zrobieni mali chłopcy? Z czego są zrobieni mali chłopcy? Z robaków i ślimaków, i szczenięcych ogonów – Oto z czego są zrobieni mali chłopcy. — Mówiłem ci już, żebyś sobie poszła. – Bardzo ostrożnie wyciąga z ziemi grubego różowego robaka, który rozrywa się na pół, a on szybko chwyta obie części. — Nie mów mi, co mam robić – przypominam sobie słowa Elke. – Powi‐ nieneś być w szkole. Dlaczego nie jesteś w szkole? – Nie odpowiada. – Jak masz na imię? – Trzy razy zadaję mu to pytanie, zanim wreszcie oznajmia, że nazywa się Daniel. – Ja jestem Krysta. A to Lottie. Mój tata jest lekarzem. Co robi twój? — Jest profesorem. — Och. – Patrzę na jego poszarpane ubrania. – Nie wyglądasz jak synek profesora. — Idź bawić się swoją głupią lalką gdzie indziej. — Jak smakuje robak? Daniel mruży oczy, robi zawziętą minę. — To mój robak, nie dam ci go. – Otwiera buzię, odrzucając głowę do tyłu, tak że obie części brudnego różowego robala lądują prosto w jego gar‐ dle. — Fuj. Fuj. Fuj. Jesteś taki głodny? — A ty nie? — Nie jadłeś śniadania? — Było za małe. — Mnie kazali zjeść jajko. Nie lubię jajek. Chciałam lody. Tata powiedział, że nie mogę, że na śniadanie mam jeść to samo co wszyscy. Nigdy nie będę robić tego, co robią wszyscy. Nie lubię miękkiego chleba ani żytniego, ani pumpernikla. Nie lubię kiełbasy ani sera, ani mięsa, ani ziemniaków. Daniel wciąż kopie, ale widzę, jak oblizuje wargi. — A co lubisz? — Lody. Truskawki. Wiśnie. Migdały w cukrze. Naleśniki, ale tylko cza‐ sami. Piankowe cukierki. Greet mówi, że żywię się powietrzem. Krzywi się. — Ludzie nie żywią się powietrzem, kretynko. — Nie nazywaj mnie kretynką, bo cię walnę. — Kretynka, kretynka, kretynka. Jesteś jak duże dziecko z tą twoją głupią lalką, w głupiej sukience z falbankami i z tymi głupimi kokardami. – Daniel wyciąga kolejnego, tym razem malutkiego robaka. – W każdym razie, jeśli mnie uderzysz, ja ci oddam.
— Chłopcy nie powinni bić dziewczynek. To nieładnie. Daniel wstaje. — Ja też nie robię tego, co robią inni. Dlaczego miałbym tak robić? Jeśli mnie uderzysz, ja uderzę ciebie. Mówię poważnie. Spróbuj tylko, a zoba‐ czysz. Jest ode mnie wyższy, ale tylko trochę. Przestajemy się w siebie wpatry‐ wać, a on wraca do kopania. Znajduję mały kamyczek i zaczynam bawić się w Himmel und Hölle[26] na bruku. Płyta Erde[27] się chwieje. Skaczę na jednej nodze aż na kwadrat piekła, ani razu nie następując na linię, ale płyta nieba jest złamana, więc odwracam się w powietrzu i skaczę z powrotem. Daniel dalej wyrywa kępki trawy, nie zwracając na mnie uwagi. — Nie nudzi ci się to polowanie na robaki? — Wciąż jestem głodny. — Och. – Może jego rodzina jest bardzo biedna, jak drwal i jego żona w Hänsel und Gretel[28]. – Gdybyś mógł poprosić o cokolwiek, czego najbar‐ dziej byś chciał? Milczy przez chwilę. — Chciałbym, żeby wszystko było tak jak kiedyś. — Tak. – Myślę o Greet i naszym starym domu. – Ale miałam na myśli… do jedzenia. – Nie odpowiada. – Jeśli chcesz, przyniosę ci jutro moje śniada‐ nie. Wiem też, gdzie chowają ciastka. – Wzrusza ramionami i widzę, że mi nie wierzy. — Idź sobie wreszcie. Muszę znaleźć kolejne robaki. Pojawia się ich wię‐ cej, kiedy pada. — Dzisiaj nie będzie padać. – Niebo jest jasnoniebieskie. Nie ma na nim ani jednej chmurki. – Moglibyśmy poskakać po trawie. Greet mówi, że kiedy pierwszy raz obejrzała film ze stepującym Charliem Chaplinem, przypo‐ mniała jej się zabawa w wabienie robali. Jak wtedy, kiedy ptaki skaczą po ziemi, żeby robaki myślały, że pada. Wychodzą na powierzchnię, bo boją się, że się utopią. — Znam szybszy sposób na to, by je zwabić, ale musisz sobie iść. — Dlaczego? Drapie się po głowie i wyraźnie się denerwuje. — Bo nada się każda woda. – Po chwili dodaje: – Dlatego że nasiusiam na ziemię. Pomyślą, że pada. Idź stąd. – Sięga dłońmi ku guzikom spodni. — Odwrócę się. — Nie – zaczyna się kłócić, ale nagle dzieją się jakieś dziwne czary, bo w jednej chwili staje się mniejszy, chudszy i bledszy. Stoi niczym zabawko‐ wy żołnierzyk, z opuszczonymi ramionami, i wpatruje się w ziemię. — Co się stało? – W tej chwili czuję, że płyta ziemi się kołysze. Podskakuję i patrzę za siebie, spodziewając się, że zobaczę bardzo rozeźlonego tatę. Ale to wujek Hraben, który uśmiecha się jak zawsze. – W porządku, Danielu, to tylko…
Jeden, drugi, trzeci krok – wujek Hraben stoi nad nami. Uderza Daniela w twarz. Krew tryska mu z nosa. Chłopiec upada bezgłośnie. To ja krzyczę. Wujek Hraben bierze mnie w ramiona i zaczyna gładzić po włosach. — Wszystko dobrze, kleines Mädchen[29], już nic ci nie grozi. Ale co ty tu robisz? To bardzo niebezpieczne miejsce. — Papa powiedział, że muszę iść z nim do pracy, bo nie ma kto ze mną zo‐ stać. Zamknął mnie w małym pokoju w przychodni. – Próbuję spojrzeć, co dzieje się z Danielem, ale wujek trzyma mnie za głowę i nie mogę się odwró‐ cić. — Zamknął cię? A jak się wydostałaś? — Przez okno. — Niegrzeczna dziewczynka. Mogłaś się czymś zarazić. Nie boli cię ta śliczna główka? Czy coś cię swędzi? Spójrz tylko na te obtarte kolana. Zaj‐ rzyjmy jeszcze tutaj. Co to za czerwony ślad na brzuszku? Siniak? Pocałować go? – Próbuję się wyrwać, biję go w pierś, ale nie chce mnie puścić. – Nic złe‐ go ci się nie stało – mówi ze śmiechem i strzela moją gumką od majtek. – Musisz mi powiedzieć, jeśli coś zacznie cię boleć albo swędzieć. Obiecujesz? — Tak, ale co się stanie z chłopcem? Wujek Hraben patrzy na mnie zdziwiony. — Jakim chłopcem? Nie ma żadnego chłopca. — Ma na imię Daniel… — Nie ma tu prawdziwych dzieci, Krysto. Odwracam się, a on leży nieruchomo na trawie. Ma otwarte oczy. Przy‐ gląda nam się. Wujek Hraben skręca za róg lecznicy i idziemy przed siebie, aż dochodzimy do otwartego okna. Widzę moją książkę na stole i połamane kredki, rozrzucone na podłodze. — Czy to tutaj? – Podnosi mnie, żebym mogła zajrzeć do środka przez kraty. – Krysto… – chwyta mnie za nadgarstek, kiedy próbuję wśliznąć się z powrotem – nie powiemy o niczym twojemu tacie. To będzie nasza mała tajemnica. Ale nie rób tego więcej. Następnym razem może cię znaleźć ktoś inny niż twój miły wujek Hraben. Kiedy tata przyjdzie po mnie w porze posiłku, nie będę z nim rozmawiać. Krzyżuję ramiona i nic nie jem, chociaż przynosi mi lody czekoladowe. Przez całe popołudnie rysuję obrazki potworów z obciętymi głowami. Po drodze do domu musimy zejść na bok, kiedy przez bramę wychodzi duża grupa kobiet. Myślę, że to musi być kobiecy chór, podobny, jaki widziałam w domu, bo wszystkie jego członkinie są ubrane tak samo, jeśli nie liczyć na‐ szywek, ale kiedy pytam papę, on tylko chrząka. Podejrzewam, że zwiedzają zoo. Johanna i jej koleżanki idą obok, niosąc kijki i baty, żeby nie zaatakowa‐ ły ich zwierzęce istoty. Patrzy na tatę. W pudełku taty jest sześć Pfeffernüsse[30], a ja biorę cztery. Jeśli zapyta mnie, co się z nimi stało, zrzucę winę na Elke. Kiedy idzie na górę, żeby znowu
umyć ręce, wszyscy pozostali siedzą na zewnątrz, paląc papierosy i patrząc na zachód słońca. Czekam, żeby Ursel z czerwoną twarzą zamknęła kuchnię, po czym wyciągam drugi klucz z tajnej szuflady w holu. W nocy kuchnie są pełne cieni goblinów, ale ja się ich nie boję. Otwieram drzwi piecyka i zaglą‐ dam do środka. Jest taki sam jak w domu: nie ma w nim nic ciekawego. Ktoś przełożył puszkę z Lebkuchen[31] na wyższą półkę, więc muszę stanąć na sto‐ le, żeby jej dosięgnąć, przyciągając ją do siebie drewnianą łyżką. Greet twier‐ dzi, że zabieranie ostatniego ciastka jest oznaką chciwości, więc odgryzam mały kawałek i chowam go z powrotem. Reszta ląduje w mojej kieszeni. Rano wkładam do fartuszka trochę sera i moje jajko razem z kilkoma bu‐ łeczkami. Na drugie śniadanie będzie też mięso i Weisswurst[32], ale tata nig‐ dy na to nie czeka. Chowam wszystko pod książeczką z kolorowankami. — Tak lepiej – mówi papa, zerkając na mój pusty talerzyk. – Cieszę się, że masz lepszy apetyt. – Jest też zadowolony, że dzisiaj nie robię afery z tego, że zamyka mnie w małym pokoju. – To dla twojego dobra, Krysto. Są takie rze‐ czy, o których małe dziewczynki nie powinny wiedzieć. Daniel czeka już na mnie, chodząc w tę i z powrotem, kopiąc trawę i pa‐ trząc wszędzie, tylko nie tam, gdzie powinien. Nie wie, że wychodzę przez okno. Kiedy go wołam, biegnie w moją stronę z wzrokiem wbitym w zawi‐ niątko, które trzymam w dłoniach. Dzisiaj jego nos i policzki mają kolor ma‐ rynowanych buraczków. — Czy ty… – zaczyna. — Weź to. – Jego dłonie drżą, kiedy podaję mu jedzenie. – Powiedziałam, że przyniosę ci moje śniadanie. Nie uwierzyłeś mi? – Nie odpowiada, zajęty wąchaniem jedzenia. – Nie stój tak, tylko mi pomóż. Nie chce puścić zawiniątka. Wyciąga ramię i chyba nie jest taki silny, na jakiego wygląda, bo oboje się przewracamy. — Trottel! – Wczorajsze zadrapania są teraz pokryte kurzem. Kropelki krwi sprawiają, że moje kolana wyglądają jak klomby pełne czerwonych maków. — Kogo nazywasz idiotą? Nie czeka jednak na odpowiedź. Nie ma czasu na kłótnie. Wystarczą dwa gryzy i jajko znika – łącznie ze skorupką – a zaraz potem Daniel pochłania ser i ciastka. Poprzedniej zimy pod nasz dom przychodził bezpański pies. Kiedy Greet była w dobrym humorze, rzucała mu resztki, w przeciwnym ra‐ zie dostawał kopniaki. Daniel zjada równie szybko jak ten zwierzak. Chwyta chleb obiema rękami, jakby się bał, że ktoś mu go zabierze. Jego policzki się wybrzuszają. Ledwie przełyka. Nie zatrzymuje się nawet, żeby odetchnąć, więc kiedy wreszcie kończy, szybko chwyta powietrze, jak ja, kiedy Greet podtapiała mnie w wodzie za karę, że ją oblałam. Je tak szybko, że boli go żo‐ łądek, przewraca się i chwyta za brzuch, starając się nie zwymiotować. A po‐ tem zaczyna płakać. — Co się dzieje, Danielu? – Nie ma powodu, by się złościć, nikt go do ni‐
czego nie zmusza. Nie krzyczy, nie kopie ani nie gryzie – brzmi raczej tak, jak łkający tata, kiedy mama odeszła. – Co się dzieje? – pytam znowu. Wskazuje mój pusty fartuszek. — Nie zostawiłem nic dla mojej młodszej siostry. — Mamy mnóstwo jedzenia. Jutro znowu ci przyniosę. Wyciera oczy. — Naprawdę? Kiedy znów dobrze się czuje, pomaga mi wejść z powrotem do pokoju. Nie odchodzi daleko: kiedy wyglądam na zewnątrz, leży na rogu budynku. Opowiadam Lottie o tym, jak pochłonął jedzenie, i razem dochodzimy do wniosku, że musiał się zgubić, ale nie w ciemnym lesie jak Hansel w opowie‐ ści. Wygląda na to, że Gretel też się zgubiła. Może czarownica zamknęła ją już w klatce? A może ją zjadła? Czekając na tatę, który przychodzi, żeby mnie zabrać na obiad, rysuję obrazki piernikowego domu po zniknięciu czarow‐ nicy. Dachówki zrobione są z Schweineörchen, skręconych ciasteczek, które wyglądają jak uszy prosiaków, a ogród jest pełen innych ciasteczek, Spitzbu‐ ben[33] i Zimtsterne[34], które rosną na gałązkach dzięglu zamiast kwiatów. Tacie obrazki podobają się tak bardzo, że nie zauważa moich kolan. Idzie‐ my do jego gabinetu, a on wiesza sobie najładniejszy z nich na ścianie. Kiedy to robi, biorę garść cukierków z biurka jego asystentki. Po obiedzie daje mi nowe kolorowanki i trochę kredek. Mam w kieszeni kolejną bułkę i cukierki, ale kiedy wyglądam przez okno, nie widzę Daniela. Lottie mówi, że powinnyśmy jeszcze raz opowiedzieć historię. Tym ra‐ zem piękna dziewczyna wkłada głowę do pieca czarownicy, żeby coś zoba‐ czyć, i zapomina ją wyjąć. Nagle robię się bardzo smutna i przestraszona. Bolą mnie kolana i chcę do taty, ale on nie przychodzi, choć wołam go bar‐ dzo głośno. Dzisiaj pytam tatę, czy mogę zabrać ze sobą do przychodni miskę owsianki na wypadek, gdybym później zgłodniała. Mówi, że wreszcie zachowuję się rozsądnie, i zachęca, bym wzięła też więcej chleba i masła. Przez cały ranek wyglądam przez okno, czekając na Daniela, ale on nie przychodzi, a moje za‐ bandażowane kolana są tak obolałe, że nie mogę wspiąć się na parapet, żeby wyjść i go poszukać. Daniel nie przychodzi też po południu. Lottie mówi, że może wciąż boli go brzuszek, ale mnie się wydaje, że po prostu nie chce być moim kolegą, więc wyciągam wszystkie cukierki spod materaca i depczę każdy z nich, a potem wyrzucam je na trawę. Potem zaczynam kolorować obrazki nowymi kredkami, ale Lottie chce, żebym skończyła wczorajszą historię. Nie mogę opowiadać od środka, więc zaczynam od początku. Tym razem mówię jej, jak brzydko pachniała tamte‐ go dnia kuchnia czarownicy – tak, jakby ktoś niegrzeczny puścił bardzo du‐ żego śmierdzącego bąka – tak brzydko, że oczy Gretel zaczęły łzawić i nie mogła przestać kaszleć. Piękna kobieta nic nie zauważyła. Dalej zaglądała do
pieca. Wołam tatę i kopię w ścianę tak mocno, że przez bandaże znowu wypły‐ wa krew, ale drzwi otwierają się, kiedy po prostu naciskam klamkę. Coś się stało, kiedy wracaliśmy ze stołówki, i wszystkim tak bardzo się spieszyło, że musiał zapomnieć je zamknąć. — Papo! – krzyczę, biegnąc przed siebie korytarzem. – Papo! Jakaś pielęgniarka próbuje mnie złapać. Schylam się, nie przestając krzy‐ czeć. Drzwi się otwierają. Inna pielęgniarka wybiega i chwyta mnie za su‐ kienkę. Materiał się drze, a rękaw zostaje jej w dłoni. Widzę tatę, który myje ręce, tylko teraz robi to czerwoną farbą. Ktoś krzyczy na mnie z pokoju, krzyczy i krzyczy, ale dźwięk jest stłumiony przez koc na jego głowie. Czer‐ wona farba spływa na buty taty. A za nim inna pielęgniarka trzyma coś strasznego… Greet otwiera drzwi, wpuszczając do domu chłodne nocne powietrze. Z kry‐ jówki pod stołem widzę pełnię księżyca, który pływa po oceanie gwiazd. Do‐ staję po głowie szmatą i szybko uciekam. — Może dla odmiany zrób, co ci każę, i idź do łóżka. Inaczej pożałujesz. — Nie pójdę. — Och, dobrze – mówi wesoło Greet – jak nie, to nie. Nic więcej nie mogę zrobić. Babok niedługo tu przyjdzie, a drzwi są szeroko otwarte. — Tata mówi, że nie ma kogoś takiego. — Ach, tak? Skoro tak mówi, pewnie ma rację. Możesz poczekać i przeko‐ nać się sama. Tup, tup, zaczyna się tupanie, a ja kulę się, z niepokojem patrząc na tylne schody kuchenne, niemal pewna, że schodzi po nich czarny cień. Potem zda‐ ję sobie sprawę, że ten dźwięk wydaje Greet, zagniatając ciasto na rano. Prze‐ łyka ślinę i zaczyna śpiewać: Tańczy, pląsa bi-ba-babok w naszym domu, hop, hop, hop. Tańczy, pląsa bi-ba-babok w naszym domu, hop, hop, hop. Rzuca woreczek w przód i w tył. Co w woreczku skrywa swym? Tańczy, pląsa bi-ba-babok w naszym domu, hop, hop, hop. Wystawiam głowę. — Co się znajduje w woreczku Baboka? — Och, to i tamto. – Przez chwilę nuci melodię pod nosem, potem znowu zaczyna śpiewać. – Tańczy, pląsa bi-ba-babok… — Ma tam jedzenie?
— On uważa, że to jedzenie. To głównie kawałki niegrzecznych dzieci, czasami nawet całe. Często nazywają go Kinderfresser[35]. — Nie boję się. — To dobrze. – Greet chodzi wokół stołu i próbuje mnie złapać. – Chciała‐ byś posłuchać o nim więcej? — Nie. — Niektórzy mawiają, że to potwór z planety Saturn. Jest ciemny i przy‐ sadzisty, ma duży, haczykowaty nos i długi, czarny płaszcz. Jego dolna war‐ ga jest tak wielka, że zwisa aż do klatki piersiowej. Ramiona są bardzo dłu‐ gie, dzięki czemu może sięgać przez drzwi i wyciągać małych ludzi. Dawno temu zrobił coś bardzo złego… — Co? — Coś tak strasznego, że nie mogę ci powiedzieć. Zresztą i tak nie pamię‐ tam. Cokolwiek to było, Kinderfresser został przeklęty i od tej pory musi błą‐ kać się po ziemi, gdyż nie ma prawdziwego domu. Chodzi tak od setek lat. W nocy kradnie dzieci, które wciąż nie śpią. A w ciągu dnia połyka je, mniam, mniam. Bul, bul, wysysa ich krew. Chrup, chrup, buch, buch, łamie każdą kostkę. – Greet przerywa. – Cicho! Słyszysz ten dźwięk? — Jaki dźwięk? — Bump, bump, jakby ktoś ciągnął po podłodze worek pełen różnych rze‐ czy. — Nieee. — Jeśli dobrze się wsłuchasz, usłyszysz też stuk-puk, bo podczas chodze‐ nia zranił się w nogę i teraz musi się opierać na drewnianej lasce. – Greet kuca i szepcze. – Tego mu tak naprawdę potrzeba, ładnej, nowej nogi. – Kle‐ pie mnie w udo. – Na razie nie znalazł takiej, która by pasowała, ale szuka da‐ lej. Piszczę i próbuję zwinąć się w najmniejszą możliwą kulkę, ale Greet chwyta mnie i ciągnie do światła nogami do przodu, popędzając ku scho‐ dom potężnym klapsem w pośladki. Papa mówi, że znalazł kogoś, kto zaopiekuje się mną w ciągu dnia. Ściskam mocno Lottie i nic nie odpowiadam. — Obiecała, że nauczy cię kilku robótek ręcznych. Szycia, robienia na drutach. – Udaje, że się uśmiecha. – Będzie miło, prawda? Tym razem nie każe mi wyjmować kciuka z ust. Przed przyjściem opie‐ kunki rwie bułkę na małe kawałki i wypija cztery kawy. To ta stara wiedź‐ ma z brwiami w kształcie gąsienic, ta, która siedziała w kącie tego dnia, kie‐ dy sok śliwkowy oparzył mnie w palce. Nie ma śladu po czarnym kocie, ale ona jest cała ubrana na czarno i przyniosła swoją czarodziejską różdżkę. Opiera się na niej, żeby ludzie myśleli, że to laska. Wpatruję się w podłogę. — Przywitaj się z Frau Schwitter. – Tata lekko mnie trąca. – Krysto, gdzie się podziały twoje dobre maniery? – Chrząka przepraszająco. – Przykro mi,
ale moja córka nie chce teraz z nikim rozmawiać. Czarownica wybucha śmiechem. — Wychowałam siedmioro dzieci i dwanaścioro wnucząt, nie ma chyba nic, co mogłoby mnie zaskoczyć, Herr Doktor. – Przez chwilę się nie odzywa, ale czuję na sobie jej wzrok. – Czy jesteś zaczarowana, Krysto? Jedno zerknięcie i widzę, że jej oczy są małe i jasnoniebieskie, błyszczą po‐ między zmarszczkami, jakby znalazły się tam przypadkiem. Ma śmieszne zęby: bardzo długie z każdej strony i nieliczne pośrodku. Kiedy tata wycho‐ dzi, szturcha mnie swoją różdżką. — No już. Krysto, powiedz, jak ma na imię twoja lalka? — Lottie. — Ach, przynajmniej wiem, że kot nie odgryzł ci języka. – Wyciąga kłę‐ bek szarej wełny, a z niego długą nić. – Chodź, musimy się czymś zająć. Dzi‐ siaj pokażę ci, jak się robi na drutach. — Nie chcę. — Zrobisz ładny szalik dla Lottie na zimę. – Wiedźma Schwitter wskazuje mi swoje krzesło. – Chodź, usiądź koło mnie. — Nie. Robię trzy kroki do tyłu, ale ona zaczyna zwijać wełnę, nie odrywając ode mnie wzroku. Musi to być zaklęcie przyciągania, bo moje stopy ruszają przed siebie, nie pytając mnie o zdanie. — Tak lepiej. Usiądź prosto. Patrz uważnie. Oto, jak to się robi. Najpierw wykonujemy pętelkę, o tak… – Nagle uderza mnie w dłoń swoimi szponami. – Czy jesteś za głupiutka, żeby się tego nauczyć, Krysto? Czy to prawda, że masz coś nie tak z głową? — Nie. — No to patrz i się ucz. Męczę się z kostnymi drutami i brzydką wełną koloru burzy, gubiąc pętel‐ ki, ściskając tak mocno, że włóczka się rwie, albo za słabo, tak że robótka wy‐ gląda jak porwana pajęczyna. Trzy razy rzucam ją na ziemię i trzy razy wiedźma każe mi ją podnieść i pracować dalej. Wreszcie pozwala mi prze‐ stać. — Jutro wrócimy do pracy. — Nie. — Czemu nie? — Nie chcę. To okropne. Nie chcę robić na drutach ani szyć. Tylko biedni ludzie sami robią sobie rzeczy. Tata zabierze mnie do sklepu, gdzie kupię Lottie ładny kolorowy szalik. — Ach, tak? — Tak. – Patrzę na wiedźmę uważnie, bo jej dłoń wciąż opiera się na la‐ sce. – Tata powiedział też, że nie muszę robić tego, co mi każesz. Jesteś tu tyl‐ ko po to, żeby nic mi się nie stało. Wiedźma rechocze. Podnosi różdżkę i klepie mnie po ramieniu, aż pod‐
skakuję. — Mimo wszystko, Krysto, wszystkie młode dziewczęta powinny na‐ uczyć się pracowitości. Jutro wrócisz do tego, co zaczęłaś. — Nie. – Trę się po ramieniu, mocno szczypiąc skórę, aby upewnić się, że zostanie ślad. – Powiem tacie, jak mocno mnie uderzyłaś, a on odeśle cię jak Elke. — Lügen haben kurze Beine, moje dziecko. – Znów wybucha śmiechem. – Tak, jak mówi stare przysłowie, kłamstwo ma krótkie nogi i zazwyczaj się mści. Teraz spokojnie czytaj książkę. Moje oczy muszą odpocząć. Lottie siada ze mną w kącie i razem słuchamy, jak stara wiedźma daje oczom odpocząć: chrrrr, chrrrr… Chrapie do czasu, kiedy o jedenastej Ursel przynosi mleko i ciasto. Wtedy nie jestem już głodna, bo chodziłyśmy po domu, a niedobra Charlotte ukradła trochę czekolady z sypialni. Jemy ją bar‐ dzo powoli i znowu opowiadamy sobie historię Hansela i Gretel. Tym razem matka nie może zmusić dzieci, żeby poszły do lasu, więc sama ucieka. Kiedy wiedźma się budzi, każe mi ćwiczyć pisanie, a sama rozmawia z koleżankami. Nie przeszkadza mi to. Kiedy dorosnę, zostanę słynną pisar‐ ką jak Carol Lewis albo Elle Franken Baum, ale dziewczynki w moich książ‐ kach będą odkrywcami, będą latały samolotami i walczyły na wojnach, a nie bawiły się w rowach z białymi królikami czy tańczyły na ulicach z głupim strachem na wróble i człowiekiem zrobionym z metalu. Po południu cza‐ rownica daje mi mały kwadracik zadrukowanego płótna i kolorowe nitki. — Haftowanie ładnych obrazków to dobry sposób spędzania czasu dla młodych dam. — Nie chcę. – Zaciskam pięści. — Musisz. — Nie. – Jej dłoń znów zaciska się na kijku, ale tym razem jestem gotowa. Uciekam na drugą stronę pokoju. – Nie możesz mi kazać. Ursel, która przyszła po talerze, mlaska jęzorem. — Teraz rozumiesz, z czym musiała sobie radzić Elke. To gorsze niż brak wychowania. Brak szacunku. Socjalizacji. Naprawdę nie wiem, co ten jej oj‐ ciec sobie myśli. – Ścisza głos do szeptu. – Jeśli coś się nie zmieni, nie zdziwię się, jeśli to stworzenie skończy w czarnym Winkel. – Obie wpatrują się we mnie. — Mało prawdopodobne, biorąc pod uwagę, kim jest jej ojciec – mamro‐ cze Frau Schwitter. — To prawda – zgadza się Ursel, zbierając resztki mojego ciasta – ale nie będzie żył wiecznie. Prędzej czy później będzie musiała dorosnąć. A jeśli nie… — Płaci mi tyle – szepcze stara wiedźma, zerkając na mnie z ukosa, jakby chciała się upewnić, że nie podsłuchuję – że jeśli o mnie chodzi, mała może robić, co tylko chce. Im gorzej będzie się zachowywać, tym więcej mogę żą‐ dać, więc jeśli tylko ma ochotę, może sobie przez najbliższe tygodnie tańco‐
wać z samym diabłem. Jej przyszłość to nie moja sprawa. – Wzrusza ramio‐ nami. Wyciągam zeszyt z rysunkami i do powrotu taty rysuję stare brzydkie wiedźmy, spadające ze swoich mioteł i roztrzaskujące się na kawałki. Wszystkie mają na twarzy duże czarne naszywki. Ja też jestem na obrazku – uśmiecham się i zachowuję bardzo grzecznie, żeby je zdenerwować. Kiedy Frau Schwitter chce sprawdzić, czym się zajmuję, kładę czarną kredkę na stole i zamalowuję wszystko, rysując noc, pozostawiając tylko jedną dużą żółtą gwiazdę. Wiedźma jest bardzo zadowolona, kiedy śpiewam dla niej: Migocz, migocz, gwiazdko mała, co ode mnie się oddalasz, jesteś piękna, choć nieznana, lśnisz na niebie niczym diament. Tata tak mocno pociera swoje dłonie, że jego palce zaczynają wyglądać jak czerwone surowe Bregenwurst[36]. Wciąż z nim nie rozmawiam, ale po‐ magam Lottie podać mu ręcznik. Siada i zakrywa oczy, popijając herbatkę lipową na ból głowy, a ja leżę na ziemi, oglądając ilustracje Der Rattenfänger von Hameln, zwłaszcza te, na których szczury gryzą dzieci i wiją gniazda w wyjściowych kapeluszach. Sporo dziewczynek ma długie żółte włosy, ta‐ kie jak moje. Dopiero kiedy docieram do ostatniej strony, na której więk‐ szość dzieci zniknęła w skale, zauważam, że chłopiec, który został, ma ciem‐ ne włosy jak Daniel. Wpatruję się w tatę tak mocno, że odsłania oczy. — Co zrobiłeś Danielowi? — Kim jest Daniel? – pyta zmęczonym głosem. — Moim nowym kolegą. Tata wzdycha. — Chodź tu, Krysto. – Wyciąga dłoń, ale ja nie chcę podejść. – Dobrze – mówi, masując sobie skronie. Po dłuższej chwili otwiera szafkę i wlewa do szklanki coś, co wygląda jak woda. Jestem pewna, że nie chce rozmawiać z Johanną, ale ona i tak przychodzi. Dzisiaj jej usta mają karminowy kolor. Założyła niebieską sukienkę w kwia‐ ty i buty na bardzo wysokich obcasach. — Cieszę się, że podoba ci się książka, Krysto. Zobacz, co jeszcze ci przy‐ niosłam. – Sięga do kieszeni i wyjmuje z niej jasnoczerwoną piłeczkę, naj‐ pierw pokazuje ją tacie, a potem podaje mnie. – Oczywiście została dokład‐ nie wyczyszczona. — To bardzo rozważne – mówi papa. – Co powiesz, Krysto? — Czy ona się odbija? — Tak. – Johanna uśmiecha się i próbuje poklepać mnie po głowie, ale ja szybko się odsuwam. – Może pójdziesz na zewnątrz się pobawić? — Nie teraz, Johanno. – Tata kręci głową. – Mieliśmy kilka kłopotów.
Trzeba mieć na nią oko. Odbijam piłeczkę od ściany i udaję, że nie słyszę, kiedy każe mi przestać. — Moglibyśmy usiąść na zewnątrz – proponuje Johanna. – Wieczór jest przyjemny. Krysta może pobiegać i pobawić się, a my porozmawiamy. Tata znów ciężko wzdycha, ale idzie za nami na dwór. Siada i patrzy na swoje dłonie. Johanna ciągle mówi i go dotyka: a to muska lekko, a to klepie po ramieniu. Kiedyś słyszałam ją warczącą jak Greet, kiedy rzeźnik przyniósł nieświeże mięso, ale dzisiaj jej głos jest miękki, niemal słodki. Mówi i mówi, od czasu do czasu zerkając na mnie, podczas gdy tata kuli się na ławce w mil‐ czeniu. Wreszcie Johanna zapala cygaro i wydmuchuje pierścienie dymu. Wchodzi do środka, kiedy tata decyduje, że muszę iść do łóżka. — Pozwól mi uczesać sobie włosy, Krysto. Jej duże ręce są niezdarne, ale wciąż trzymam czerwoną piłeczkę, więc za‐ ciskam zęby, zamiast się popłakać, kiedy rozwiązuje mi warkocze. — Masz takie piękne, piękne włosy – mówi Johanna, zaczynając je czesać. – Spójrz tylko, Conradzie, błyszczą jak złoto. — Są takie same jak włosy mamy. Grzebień drży przez chwilę. Włosy Johanny są kręcone i matowe jak czar‐ na wycieraczka. — Czyż nie jest miło? Prawie jak normalna rodzina – mówi. – Będę przy‐ chodzić rano i zaplatać ci je, Krysto. Tata sztywnieje. — To bardzo miłe, Johanno, ale nie ma takiej potrzeby. — To żaden problem. Zostaję odesłana do łóżka, ale skradam się, żeby podsłuchiwać. Johanna znowu mówi, ale jej słowa nie mają zbyt dużo sensu. Zaglądam przez szczeli‐ nę i widzę, że tata chowa twarz w dłoniach. — Nie jest to ciężar, który powinieneś nieść sam, Conradzie. Oczywiście, gdybyśmy zostali małżeństwem, byłaby to nasza wspólna tajemnica. Mogli‐ byśmy chronić ją razem. Nikt nie musi się dowiedzieć. Niezależnie od tego, czy jakaś… hm… nieprawidłowość została jej przekazana, z pewnością wi‐ dzisz, że dziecko potrzebuje matki. — Lidia nie była szalona – protestuje papa. – To nie jest dziedziczne. Po‐ ród okazał się trudny, a ona nigdy sobie z tym nie poradziła. Poza tym jako artystka nie nadawała się do domowego życia. Winię za to siebie. Byłem zbyt zajęty pracą. Gdyby nie ta druga sprawa… — Ale czy tak samo będzie to wyglądało dla innych? – Johanna spogląda na zegar. – Jest późno. Powinnam już iść, inaczej ludzie zaczną gadać. – Śmie‐ je się. – Zastanów się nad tym, co ci powiedziałam. Zobaczymy się jutro. Papa myje ręce czerwoną farbą. Johanna stoi za nim, a z jej ust kapie szkar‐ łat… Budzę się z krzykiem i biegnę do taty. Trzyma w rękach butelkę wody
z szafki, która jest zawsze zamknięta. Jego oczy wyglądają dziwnie. — Tato, tato! — Co się dzieje, Krysto? Powinnaś być w łóżku. — Co robiliście Danielowi? — Kto to jest Daniel? — Mój przyjaciel. Mówiłam ci. Widziałam cię. Widziałam… — Przestań krzyczeć. – Pije prosto z butelki. – Nic nie zrobiłem Danielowi. W przychodni nie ma małych chłopców. Zobaczyłaś tylko… jak ty ich nazy‐ wasz? Ach, tak – człowiek-zwierzę. To nawet nie są ludzie. Naprawdę. To króliki, Krysto: rabbits, Kaninchen, lapins… to tylko króliki. — Nie, nie. Nie. – Zaciskam pięści. Zachowuje się głupio i mam ochotę go uderzyć. – Nie. Króliki mają krótkie łapki. — Wszystko, co zrobiłem, zrobiłem, żeby cię chronić, Krysto. Dlatego tu przyjechaliśmy. Wracaj do łóżka. — Gdzie jest Daniel? Oczy taty się zamykają. Pusta butelka wody wypada mu z rąk. — Trzeba to zrobić – mówi. – Musimy się przekonać, czy jest to naukowo możliwe. – Mówi dalej, ale nie do mnie. – Lidia miała rację, należało wyje‐ chać, kiedy było to jeszcze możliwe. Może wciąż możemy zrobić to szybko i po cichu. Pojedziemy w jakieś spokojne miejsce. Gdzieś daleko. – Znam jeszcze jedną historię – szepcze Greet – o złym olbrzymie, który ob‐ ciął chłopcu nogi i zrobił sobie z nich gulasz, do którego dodał magiczną fa‐ solkę. Miał harfę, która sama grała, i torbę złotych gęsich jaj. W tej historii jest też księżniczka. Bądź grzeczna, a wszystko dobrze się skończy – chłopiec zabija olbrzyma, nogi mu odrastają i żyje długo i szczęśliwie. – Wyrzuca z koszyka na stół Stangenbohnen – długie, zielone fasolki – i chwyta nóż. Szczypawka wyfruwa z kupki warzyw. Łup! Rozbija ją pięścią na brązową miazgę. – Jeśli chcesz posłuchać, lepiej się pospiesz ze śniadaniem. — Nie. — Nie chcesz usłyszeć dalszej części historii? — Nie. – Odsuwam talerz i zakrywam uszy dłońmi.
ROZDZIAŁ PIĄTY Po tym, jak Josef poinstruował Benjamina, by przez kilka dni unikał ciężkiej pracy, usiadł i zaczął zastanawiać się nad ich rozmową, zadając sobie pyta‐ nie, ile słów pozostało niewypowiedzianych. Nie było wątpliwości co do tego, jak chłopak spędził poprzedni wieczór. Wciąż miał na sobie kwaśny za‐ pach Kneipe. Jego wygląd był osowiały, jak zazwyczaj „dzień po”, a sposób, w jaki cicho zamykał drzwi, mówił wiele o stanie jego głowy. A jednak, na‐ wet w obliczu wściekłości Gudrun, Benjamin był zawsze zupełnie szczery, Josef nie miał więc powodu, by sądzić, iż teraz skłamał, mówiąc, że został napadnięty i pobity i że tak naprawdę sam wywołał pijacką bójkę. Badając plecy Benjamina, znalazł duże, głębokie siniaki i zaobserwował, że agresor musiał dokładnie wiedzieć, w który punkt kopnąć. Podobne ude‐ rzenia okazywały się czasem tragiczne w skutkach. Pozornie atak był ni‐ czym więcej, jak tylko brutalnym ostrzeżeniem przed zadawaniem pytań o klub Thélème, potężną instytucję, której członkami byli ponoć coraz licz‐ niejsi przedstawiciele wiedeńskiej elity. Nie dało się odgadnąć, czy to, że Benjamin wspomniał o zaginionej dziewczynie, również miało związek z atakiem. Jeśli tak było, a Lilie ktoś szukał, całkiem możliwe, że wpływali na burzliwe wody. Josef nerwowo zerknął w stronę okna. Czy ktoś mógł śledzić Benjamina? Nie zamierzał tolerować przemocy w swoim domu. Musiał się upewnić, że wszystkie drzwi są zamknięte i zaryglowane. Wstał zza biurka i spojrzał na ulicę, znów trzymając się z tyłu, ukryty za grubą aksamitną zasłoną. Nie wydawało się, by się działo cokolwiek niepo‐ kojącego – służące plotkowały, wydłużając oczekiwanie swoich pań na pacz‐ ki, starsza kobieta kuśtykała, ciągnąc za sobą otyłego psa, porządnie ubrany robotnik zatrzymał się, by zapalić zaskakująco ozdobną fajkę z pianki mor‐ skiej… a jednak każdy z tych przechodniów zdawał się przesadnie długo przyglądać jego domowi. Pokręcił głową. Być może to paranoiczne wygląda‐ nie przez okno było oznaką zbliżającej się zrzędliwej starości. Usiadł szybko, bezmyślnie układając notatki, póki stary zegar nie rozpo‐ czął swojego zbolałego charczenia, zapowiadającego godzinę, w której in‐ tensywny aromat świeżo parzonej kawy dobędzie się z kuchni. Po pięciu mi‐ nutach było już oczywiste, że powinien pójść po nią sam. Albo Gudrun po‐
stanowiła wykorzystać precedens sprzed kilku dni, kiedy potrzebował towa‐ rzystwa, albo chciała mu w ten sposób powiedzieć coś innego. „Stare kobie‐ ty nabierały niemal męskiego przekonania o swojej ważności” – pomyślał z ironią. Nie bez powodu wiedźmy i czarownice, okrutne czarne charaktery z dziecięcych bajek, zostawały skazane na banicję do ciemnych lasów, razem ze swoimi miotłami, kotłami i długimi jęzorami. Być może były mądre dzię‐ ki doświadczeniu, ale stanowiły kiepskie towarzystwo, gdy stały pochylone nad kuchenną ladą, wypluwając złośliwe obelgi. Przynajmniej dzisiaj Gudrun przywitała go w sposób cywilizowany. — Właśnie miałam przynieść panu poranną kawę, Herr Doktor. Jest już gotowa, ale mam teraz tyle dodatkowej pracy w domu… Zauważywszy, że jego kubek stoi już na stole naprzeciw krzesła, na któ‐ rym zwykle siadał, machnął ręką na jej nieszczere przeprosiny. — Nieważne. – Jego wzrok powędrował ku składnikom ułożonym na sto‐ le. — Robię gulyás, prawdziwy węgierski gulasz według przepisu z Pesztu – wiem, że to pana ulubiony, a tutaj nie mają pojęcia, jak go robić – z csipetke, malutkimi kluseczkami, takimi jak trzeba. Sama wyhodowałam kminek. Mam świeże ziarenka, prosto z krzaka – przerwała, krzyżując ramiona. – Oczywiście to bardzo pracochłonne, ale to smak dzieciństwa i pomyślałam, że pan go doceni. Josef pokiwał głową z wdzięcznością, zastanawiając się, w jakim celu się podlizuje. Gulasz wcale nie był jego ulubionym daniem – jedyne, co mu przy‐ pominał, to niezbyt przyjemne wizyty u sąsiadów w Pressburgu. Ponadto, odkąd wrócił z Gmunden sam, oczekiwano od niego, że zje wszystko, co się przed nim postawi. Zachowanie Gudrun było podejrzane. — A może potem rakott palacsinta? Wiem, jak bardzo lubi pan słodkie naleśniki. O tej porze roku mogę je przełożyć świeżymi owocami zamiast dżemów – nie przestawała paplać o renklodach, letnich jagodach i cudow‐ nym smaku pierwszego w sezonie kasztanowego miodu ze Styrii. Wreszcie nalała kawę i ustawiła mu przed nosem talerz pełen ciastek. – Herr Doktor… Uśmiechnął się, przykrywając twarz dłonią. Na to czekał. — Młoda kobieta… — Lilie – poprawił ją uprzejmie. — Tak. Dzisiaj znacznie jej się poprawiło. Jak pan zasugerował, znala‐ złam jej bardziej twarzowe ubrania, nie wydawała się wdzięczna ani nawet zainteresowana, ale to nieważne, postępowałam według pana, nie jej, życze‐ nia. Znalazłam te porzucone ubrania na strychu – należały do Margarethe, jeśli mnie pamięć nie myli – to właściwie dziecięce rzeczy, przecież ta młoda kobieta jest taka drobna. — Lilie – naciskał Josef. – Ma na imię Lilie. — Tak. Przyniosłam jej też chustkę na głowę, moją zresztą, jedną z naj‐ ładniejszych. Pożyczyłam jej ją, żeby zakryła odrastające włosy, które rosną
zresztą tak szybko dzięki mojemu specjalnemu olejkowi własnego wyro‐ bu… — A Lilie? – ponaglał ją Josef, wykorzystując chwilę, gdy łapała oddech. — Wygląda dzisiaj lepiej, nabiera sił. – Gudrun się zawahała. – Moim zda‐ niem dziewczynie przydałoby się teraz jakieś zajęcie. Cokolwiek się stało, musi zacząć coś robić, inaczej będzie tylko siedzieć i rozmyślać. To zrozu‐ miałe, że żadna młoda kobieta nie chciałaby pokazać się publicznie w takim stanie, ale wydaje mi się, że wyjście… — Jak już mówiłem, Gudrun, jej obecność tutaj musi pozostać tajemnicą. I ma tak być, póki nie dowiemy się więcej o tym, kto mógł mieć w tym udział. — Tak, tak, ale chyba nie musi siedzieć jak więzień w tym pokoiku? To nie w porządku. Poza tym… – przerywa, by przenieść patelnię na stół, stęka‐ jąc cicho, jakby ta była bardzo ciężka – być może nie zdaje pan sobie sprawy, Herr Doktor, jak trudno jest mi samej prowadzić taki dom. Przekazanie kilku lekkich obowiązków domowych pomogłoby mi, a jednocześnie dałoby tej… dałoby Lilie poczucie sensu. Arbeit macht frei, mówi dawne przysłowie, a ja myślę, że to prawda. Praca ulżyłaby jej myślom – przestałaby wspominać to, czego nie może zmienić. — Jaką pracę masz na myśli? – spytał ostrożnie Josef. Podniósł filiżankę, by Gudrun wypełniła ją ponownie. Odwróciła się. — Kwiaty. Czyszczenie srebra. Odkurzanie… i tym podobne… może odrobina wyrywania chwastów popołudniami, żeby wychodziła trochę na słońce. — A więc nic wyczerpującego ani nieprzyjemnego? Oczy Gudrun się zwęziły. Zarumieniła się. — Oczywiście, że nie. Za kogo pan mnie ma? – spytała, znów mówiąc swoim ostrym tonem. – Cokolwiek bym o niej myślała – i o jej roli w tym, co się stało – wciąż jest rekonwalescentką. Później będzie miała mnóstwo czasu na ciężką pracę. — Zastanowię się nad tym, Gudrun. Pamiętaj, że mogła nigdy wcześniej nie pomagać w pracach domowych. — No to najwyższa pora, żeby zaczęła! – zawołała. – Kobieta nie wyżyje tylko ze swojej urody. – Przeciągnęła kciukiem wzdłuż krawędzi noża i się skrzywiła. – Proszę tylko na to spojrzeć. Wszystkie noże powinny zostać na‐ ostrzone, a ten leniwy niedojda Benjamin zniknął. — Nie czuje się dzisiaj najlepiej. — Z własnej winy – mruknęła. — Został wczoraj napadnięty. Ma kilka brzydkich sińców… — Tak, tak – burknęła. – Widziałam je. Nic, czego nie uleczyłyby czas i kil‐ ka aplikacji maści arnikowej. Nie było powodu, by pana tym niepokoić. Zapadła cisza, podczas której oboje zastanawiali się, czy Josef skomentuje kwestię użycia wychwalanej przez nią rośliny. Przez lata walczył ze stoso‐
waną przez Gudrun medycyną ludową, której niektóre remedia były bardzo dziwne, mimo to z pewnością aplikowała je dzieciom za jego plecami. Gdy‐ by zakwestionował użycie arniki – Fallkraut, kupalnika górskiego czy jakie‐ kolwiek imię nadawała obecnie nieistotnej roślinie współczesna moda – ona bez wątpienia wypowiedziałaby, rozwijając je niczym czerwony dywan, na‐ zwisko Johanna Wolfganga von Goethego, który oznajmił, że właśnie ta ro‐ ślina uratowała mu życie, obniżając utrzymującą się długo gorączkę. — Później porozmawiam o tym z Lilie – powiedział Josef. – Czy zjadła śniadanie? — Ani trochę. Wczoraj wieczorem też nie jadła. Jej wysokość kręci nosem na wszystko, co jej przynoszę. Zakaszlał cicho. — Mam nadzieję, że nie będziesz jej winić za brak apetytu. Jest delikatnej budowy. — Chyba wychudzonej? – Jej dłonie nieświadomie pogładziły szerokie czoło. – Każdy by tak wyglądał, żywiąc się samym powietrzem. — Cóż – starał się uważnie dobierać słowa – ja nazwałbym ją po prostu szczupłą. Myślisz jednak, że jest dzisiaj silniejsza? — Wystarczająco silna, by zejść na dół do pana gabinetu bez takich scen jak wczoraj. Nie ma potrzeby, byśmy oboje spełniali wszystkie jej zachcian‐ ki. — Skoro masz tyle pracy, nie musisz w ogóle brać w tym udziału – po‐ wiedział łagodnie, zwracając uwagę na słowo „oboje”. – Przez wiele lat przyj‐ mowałem w gabinecie samotne kobiety. — Uważam to za swój obowiązek, Herr Doktor. – Gudrun popatrzyła na własne dłonie. – Nigdy nie wiadomo, co chodzi tym dziewczętom po głowie – jestem pewna, że pan mnie rozumie – i nigdy bym sobie nie wybaczyła, gdyby Frau Doktor Breuer dosięgła choćby plotka o jakimś skandalu. U podstaw histerii Lilie znajdował się, oczywiście, potwór. Josef wyrzucał sobie, że wyobrażał go sobie tak prostacko jako rogatego chochlika z dzie‐ cięcych opowieści. Przez chwilę zastanawiał się nad pochodzeniem słowa od łacińskiego monstrum, co oznaczało nadprzyrodzony zły omen, boską zapo‐ wiedź tego, co ma przyjść, ale po chwili uznał to za nieistotne. We współcze‐ snym języku słowo mogło zakładać fizyczny defekt lub deformację, nawet groteskową nieprawidłowość. Mogło również oznaczać duże odchylenie od normalnego rozmiaru. W każdym razie, choć gdy Natura rzucała kośćmi, powstawały stworzenia o najróżniejszych kształtach, najniebezpieczniejsze były zazwyczaj potwory o normalnym, ludzkim wyglądzie i wydawało się bardziej prawdopodobne, że rzeczony mężczyzna budził przerażenie, obrzy‐ dzenie i strach ze względu na swoje zachowanie, a nie wizerunek. Przypo‐ mniał sobie wyglądającego niezwykle łagodnie Renwicka Williamsa, które‐ go nazwano Potworem – czyhał na ulicach Londynu z nożem o podwójnym
ostrzu, atakował szanujące się kobiety i rozcinał ich ubrania. A skoro już mowa o Londynie, nie sposób zapomnieć o najprawdziwszym monstrum, czyli mordercy z Whitechapel – Skórzanym Fartuchu – który od dziesięciu lat siał postrach, popełniając serię przeraźliwych, dzikich morderstw. Mimo ran na szyi Lilie Josef nie sądził, by atak na nią mógł być z nim ja‐ koś powiązany, zdawał sobie jednak sprawę z kilku interesujących paraleli między Wiedniem a Londynem w tych ostatnich miesiącach stulecia. Po‐ dobnie jak Austria Londyn przyciągał coraz więcej biednych imigrantów. Ci, którzy wprowadzili się na londyński East End, do dzielnicy biednej w po‐ równaniu z Leopoldstadt, byli przede wszystkim Irlandczykami, ale pojawi‐ ło się tam też mnóstwo żydowskich uchodźców z Europy Wschodniej. Bieda i przeludnienie rodziły rasizm, który przybysze nosili na plecach razem z niewielkim dobytkiem, niczym chochlik z ludowych opowieści. Josef wciąż zastanawiał się, ile czasu minie, nim rasizm znów ruszy swo‐ im utartym torem, kiedy po niedbałym puknięciu do drzwi Gudrun otwo‐ rzyła je szeroko i właściwie wepchnęła Lilie do środka. Wstał, żeby je przy‐ jąć. Zachowanie starszej kobiety sugerowało niechęć, ale dziewczyna nie stawiała oporu. Przeciwnie: zrobiła kilka kroków naprzód i stanęła nieru‐ chomo, jakby czekała na instrukcje. Dzisiaj miała na sobie szaroniebieską spódnicę, która była nieco za długa i plątała się pod nogami, podkreślając szczupłą sylwetkę i przywołując w umyśle Josefa obraz Afrodyty wyłaniają‐ cej się z fal. Koronkowy kołnierz zakrywał ślady na szyi. Okiem lekarza Josef dostrzegał, że odcień skóry poprawił się, a oczy o turkusowych tęczówkach zdawały się jaśniejsze i bardziej przytomne. Jednak to oko mężczyzny podzi‐ wiało piękno Lilie, w tajemniczy sposób będące czymś więcej niż tylko sumą jego części, i Josef poczuł nagłą potrzebę mówienia o nim, wygłoszenia kom‐ plementu, który mógłby zostać nagrodzony nieśmiałym uśmiechem. Star‐ cze mruknięcia Gudrun, przenoszącej krzesło w światło pod oknem, kazały mu jednak zadowolić się słowami: „Bardzo ładnie dziś wyglądasz, Lilie”. Nie usłyszał odpowiedzi, więc wskazał jej miejsce, na którym miała usiąść. Lilie wykonała polecenie, przenosząc się z cienia w światło słońca, w któ‐ rym jej krótkie loki lśniły. „Jest jak złota owieczka” – pomyślał Josef, po raz kolejny próbując sobie przypomnieć obraz, który miał na myśli – z pewno‐ ścią chodziło o dzieło współczesne w stylu secesyjnym. — Ta głupia kobieta nie chce zakryć głowy – powiedziała Gudrun, grze‐ biąc w swoim koszu. — Jestem jak mechaniczny słowik cesarza – wyszeptała Lilie, wpatrując się w jakiś punkt na ścianie. – Maszyny nie znają próżności. Jej oczy się poruszyły, a Josef, ciekawy, co zwróciło jej uwagę, obrócił krzesło i zobaczył, że więcej motyli znalazło drogę do ich domu. Rozmawiał już o nich z Benjaminem. Obawiał się, że kapusta ucierpiała, a jej liście zmie‐ niły się już w koronkowe szkielety; jeśli w ogrodzie znalazło się zbyt wiele gąsienic, by dało się je usunąć ręcznie, niewielka dawka arsenianu ołowiu
mogła okazać się konieczna. — Maszyna? – Gudrun prychnęła drwiąco. – Nigdy wcześniej nie spotka‐ łam maszyny, która musi chodzić do Wasserklosett[37]. A ty tam byłaś. Dwa razy. Czyż nie? — Gudrun, proszę… – zaprotestował Josef. — Uch – mruknęła Gudrun. – Co wchodzi, musi wyjść. – Wyciągnęła z grępla gumkę, odcięła długi kawałek i, bez cienia wstydu, wyjęła potężne majtki, które należało przeszyć w talii. Josef przesunął krzesło, żeby nie patrzeć na widowiskowe czynności do‐ mowe. Jak zwykle skupił całą uwagę na pacjencie. — Jak się dzisiaj czujesz, Lilie? Czy dobrze spałaś? – Szybka odpowiedź na wcześniejszą uwagę Gudrun wzbudziła w nim nadzieję, ale tym razem się nie doczekał. – Czy dzisiaj przypomniałaś sobie coś więcej? Kto cię zaatako‐ wał? Skąd pochodzisz? – Czekał. Za jej głową w świetle słońca unosiły się pył‐ ki kurzu. Ospała mucha powoli wdrapywała się po okiennej szybie. – Może przypomniałaś sobie swoje imię? Wciąż ani słowa. Westchnął. Zazwyczaj, mając przed sobą uważnego słu‐ chacza, jego pacjentki chętnie opowiadały mu znacznie więcej, niż było ko‐ nieczne, cieszyły się z możliwości dzielenia się swoimi problemami i nie‐ współmierną do nich rozpaczą, zdradzały skrywane nadzieje i marzenia, mówiły i mówiły, a potem mówiły jeszcze więcej. Kuracja przez gadanie, myślał czasem, a potem żałował. Z żalem przypomniał sobie sztywne rozka‐ zy, jakie wydawał jej podczas poprzedniej sesji. Rola sierżanta na paradzie nie przychodziła mu naturalnie. Uniósł głos i wypowiadał każde słowo tak wyraźnie, że uzyskał efekt staccato, który sprawił, że Gudrun wstrzymała oddech i upuściła robótkę. — Musisz odpowiadać na moje pytania natychmiast, Lilie. Powiedz mi, czy przypomniałaś sobie swoje imię? Zaskoczona, przeniosła wzrok na guziki jego kamizelki. — Powiedziałam już, że nie mamy imion. Wystarczą nam cyfry. Josef spojrzał na wytarte znaki na jej nagim ramieniu, ale powstrzymał się od komentarza. — Doskonale, w takim razie nadal będziemy cię nazywać Lilie. – Odchylił się, potem zmienił zdanie i znów się wyprostował, przyjmując oficjalny ton i pozę, która bardziej pasowała do wykrzykiwania rozkazów. – Porozma‐ wiajmy o twoich rodzicach, Lilie. Najpierw o matce. — Dziewczyna-maszyna nie ma matki. Jest skonstruowana, więc się nie rodzi. – Wciąż patrzyła na jego pierś, być może na kieszonkę na zegarek. A więc jej matka nie żyła, a może ją opuściła. Dziecko nie widziało różni‐ cy. Mimo to Josef nie wyczuwał śladu emocji. — Dobrze, Lilie. Mów dalej. Jaki zawód wykonywał twój ojciec? — Ojciec? – Jej czoło zmarszczyło się lekko, a głos brzmiał, jakby recyto‐ wała wyuczony tekst. – Zbierał kości po kostnicach i ręką profana naruszał
straszliwe tajemnice ciała ludzkiego[38]. Josef zamrugał i pochylił się do przodu, nagle żywo zainteresowany. — Ach, cytat z Mary Shelley. Widzę, że odnosisz się do Frankensteina – za‐ wahał się. Wkraczali na grząski grunt. Martwa matka, nieprawdziwy ojciec – sytuacja, przed którą ostrzegały baśnie. Co gorsza, było to terytorium Zyg‐ munta. – A więc to jest potwór? Twój ojciec? Na ułamek sekundy Lilie uniosła wzrok i spojrzała na niego. — Frankenstein nie był potworem. Był twórcą potworów. — To prawda. – Josef pokiwał głową, zauważając, jak sprytnie udało jej się ominąć temat. Nie był już wcale pewien, czy dziewczyna rzeczywiście cierpi na jakąś formę amnezji. To było coś innego… coś nowego, a przez to znacznie bardziej interesującego. – Czy jednak działania Frankensteina nie były tak straszne, by z niego samego zrobić monstrum? — Dlatego że używał części martwych ludzkich ciał? A może dlatego, że odważył się stworzyć nowe życie? Co robił on, inni dziś robią lepiej. – Lilie objęła gestem całe swoje ciało. – Jak widać. Gudrun przysięgała, że się nie odezwie, ale jej rabinackie mamrotanie dało się wyraźnie słyszeć między zmęczonym tykaniem zegara. Josef spoj‐ rzał na nią karcąco, ale go zignorowała. W przyszłości należało umawiać się inaczej. Zwrócił się do Lilie: — To interesujący temat, do którego z pewnością wrócimy. Teraz jednak chciałbym… – przerwał, by przyjąć właściwy ton. – Odpowiedz mi na pyta‐ nie, Lilie. Czy potworem, którego szukasz, jest twój ojciec? — Ja nie mam ojca. — Dobrze. W takim razie porozmawiajmy o potworze. Czy jest człowie‐ kiem? — Kiedyś nim był. — W jaki sposób stracił swoje człowieczeństwo? — Tak się dzieje z potworami, które tworzą się same. Ten nie jest wyjąt‐ kiem. A za każdym razem, gdy otwiera usta, płodzi ich więcej. — Jak Zeus? – Josef zanotował kolejną zmianę tematu. Zaobserwował też, że gdy Lilie zaczynała fantazjować, nie trzeba już było wywierać na niej pre‐ sji. — Nie, z rozłupanej czaszki Zeusa wyłonił się jeden wojownik. Ten po‐ twór wypluwa tylko takie stworzenia jak on sam. — Naprawdę? – Josef klepnął w swój notatnik długopisem. – Potwór Frankensteina nie miał imienia. A ten? — Ten ma. — A jak ono brzmi? Lilie nie odzywała się przez chwilę. — Adi – powiedziała wreszcie. Josef pomyślał, że to zaskakujące, że potwór ma zdrobniałe imię. Naj‐ prawdopodobniej wymyśliła je przed chwilą. Kolejny wykręt? Tak czy ina‐
czej, je zanotował. — Pomożesz mi go znaleźć? – spytała Lilie. Zawahał się. Zastanawiał się, czy wprowadzić metody opowiadania hi‐ storii, które stosował podczas spotkań z Berthą Pappenheim, inną pacjentką mającą dużą zdolność fantazjowania: podobno od tamtej pory pojawiło się dużo krótkich alegorycznych historii, z których pewne zostały opublikowa‐ ne prywatnie. Przez chwilę zastanawiał się, czy Bertha ma jakiś związek z tą sprawą. Czy mogłaby – czy zrobiłaby to – podstawić aktorkę jako część skomplikowanej zemsty? Jeśli tak, jakie obciążające dowody chciała zdobyć Lilie? I dlaczego miał być zaatakowany teraz? Od tamtej strasznej, pełnej upokorzenia nocy zachowywała pełną godności ciszę. Nawet po publikacji Studiów nad histerią, kiedy to każdy z kręgu Pappenheimów mógł się domy‐ ślić, kim była Anna O. – nawet wtedy nic nie powiedziała. Josef podrapał się po brodzie, zmuszając się do skupienia nad chwilą obecną. Lilie wciąż na niego patrzyła. — Pomożesz mi? – powtórzyła. Jej oczy napotkały jego spojrzenie, a on poczuł odprawiane przez nie cza‐ ry. Opuścił wzrok na jej ładne usta. Mężczyzna prędzej sprzedałby duszę, niż odmówił prośbie takich warg. Tym razem on musiał odpowiedzieć wymija‐ jąco: — W pewnym sensie, Lilie, pomogę ci. Pomogę ci skonfrontować się z tym, co potwór reprezentuje. — Ale to nie wystarczy. Nie trzeba mi wyjaśniać, co reprezentuje. Muszę stanąć przed nim, przed potworem z krwi i kości. — Och, a co się stanie, kiedy to zrobisz? — Zniszczę go – powiedziała głosem, w którym zabrzmiała nutka znie‐ cierpliwienia. — Odbierzesz potworowi jego straszliwe moce? Skierujesz przeciw nie‐ mu dzwon, księgę i świecę? Czy może skujesz go w kajdany jak upadłego anioła Azazela? – Uśmiechnął się. – Czy też zamierzasz go po prostu zamknąć w butelce i pogrzebać w Morzu Czerwonym? — To nie żart – odparła, spoglądając na niego pytająco. – Zabiję go. – Uniosła obie ręce, jakby chciała objąć niewidzialną kolumnę. Zafascynowa‐ ny Josef wpatrywał się, jak chwyta powietrze. – Oszczędzę potworowi roz‐ paczy… — Ale… – Josef przełknął ślinę, uznając, że nie podniesie kwestii praw‐ nych. – Czy istota, którą opisujesz, może w ogóle odczuwać rozpacz? Z pew‐ nością cieszy się ze swoich działań. To one czynią ją tym, czym jest. Czyżby istniały jakieś okoliczności łagodzące? — Mawiają, że krzyczy przez sen, wspominając dawne lęki. Liczy na głos uderzenia zegara, gdy mija noc. On… — Brzmisz tak – powiedział Josef – jakbyś go żałowała. — Po prostu stwierdzam fakt. Maszyny nie mają emocji.
— I chcesz go zabić? — Takie jest moje zadanie. Po to tu jestem. Pomożesz mi? Znów musiał odpowiedzieć wymijająco. — Odebranie człowiekowi życia nie jest łatwe… — Jest najłatwiejsze na świecie – odparła. – Jest znacznie łatwiejsze niż poród. I zdecydowanie szybsze. Włoski na szyi Josefa stanęły dęba, gdy usłyszał tak groźne słowa wypo‐ wiedziane słodkim głosem dziewczyny. Prychanie i dyszenie Gudrun za jego plecami po raz pierwszy przyniosło mu ulgę. Milczał w oczekiwaniu. — Pomożesz mi? – spytała znów Lilie. — Nie mogę brać udziału w morderstwie, Lilie – odpowiedział łagodnie. – Zresztą ty też nie. Uśmiechnęła się, jakby sama do siebie. — Hanna powiedziała mi, że tak będzie. — Hanna? – Josef zapisał imię w notatniku. – Kim jest Hanna? — Twoją wnuczką. – Lilie odwróciła wzrok i zamknęła oczy, jakby wal‐ czyła z jakimś silnym uczuciem. Wydała z siebie głośne wibrujące wes‐ tchnienie jak ktoś, kto dopiero co przestał płakać. „Wreszcie” – pomyślał Josef… dopiero po chwili zrozumiał, co powiedzia‐ ła. Spojrzał przed siebie, zaalarmowany. — Źle cię poinformowano, moja droga. Ja nie mam… — Córką Margarethe – powiedziała Lilie, związując materiał spódnicy w ciasny węzeł. Josef roześmiał się głośno, niemal zagłuszając zniecierpliwienie Gudrun. — Przecież ona nie ma jeszcze nawet męża. – Rozsiadł się wygodnie z dziwnym poczuciem ulgi. A jednak wciąż czuł lekki niepokój. – Sądzisz, że potrafisz odgadnąć przyszłość? — Czas nie rządzi maszyną. Gdy stanę poza nim, wszystkie przeszłe, te‐ raźniejsze i przyszłe wydarzenia da się zobaczyć jak na tableau[39], więc do‐ strzegam wystarczająco dużo. – Spojrzała mu prosto w twarz. – Co ci powie‐ działam, jest prawdą. Możesz się śmiać, jeśli chcesz, ale potwór stanowi za‐ grożenie przynajmniej dla czterech kobiet z twojej rodziny. Chociaż wiedział, że to tylko część fantazji, przez jego plecy przeszedł dreszcz. — Mów dalej. — Mówiąc więcej, zatrułabym ci życie. Ale w obliczu tego, co powiedzia‐ łam ci do tej pory, czy mi pomożesz? — Zastanowię się nad tym. – Spojrzał na zegar i, ku swojemu zdziwieniu, zobaczył, że minęło już południe. – Mittagessen[40] – oznajmił, odkładając pió‐ ro i zamykając notatnik. Nie sądził, by Lilie zjadła cokolwiek, zresztą trudno byłoby ją winić, gdyby Gudrun zaserwowała obiecaną Knoblauchcremesup‐ pe. Krem czosnkowy! Jego układ trawienny buntował się na samą myśl o ko‐ lejnej porcji. – Wystarczy na dziś. Porozmawiamy o tym później. Ach – do‐
dał, słysząc chrząkanie pod oknem – jeszcze jedno, Lilie. Wydaje mi się, że dobrze by ci zrobiła odrobina niewymagającej pracy. Czy pomogłabyś Gu‐ drun w lekkich obowiązkach domowych? — Jak sobie życzysz – odpowiedziała. – Czyż nie mówią, że praca jest wol‐ nością? — Bezczelna, mała Fratz[41]! – zawołała Gudrun, zrywając się na nogi. – Słyszy pan to? Czaiła się pod drzwiami! Wiesz, co się dzieje, kiedy się podsłu‐ chuje, dziewczyno? Nie słyszy się o sobie zbyt wiele dobrego! Lilie wpatrywała się w podłogę. Ale Josef był niemal pewny, że się uśmiechnęła. Lilie stanęła przy stole z odwróconą głową i zamkniętymi oczyma. Łzy spły‐ wały jej po policzkach. Jedna dłoń chwyciła wielki nóż i na ślepo pokroiła na kawałki obraną cebulę. Benjamin, który zaglądał przez na wpół otwarte drzwi, pomyślał, że nigdy wcześniej nie widział nic piękniejszego niż Lilie w trakcie prac domowych, nawet jeśli nie wykonywała ich pewnie. Po kilku chwilach wytarła oczy rąbkiem fartucha, głośno pociągając nosem. — Do diaska, dziewczyno! – Gudrun odepchnęła ją na bok. – Co to za ro‐ bota? Myślisz, że chcę mieć w bulionie czubki palców? Wynoś się. Jesteś równie przydatna jak zegar słoneczny w piwnicy. Nie stój tak, cała zamyślo‐ na. Groszek wciąż czeka, żeby go wyłuskać. — Cały? – spytała Lilie, spoglądając na koszyk pełen groszku. – Wystarczy go, by nakarmić… — Nigdy nie jest go za dużo. A pan bardzo lubi świeży groszek z miętą. Podobnie jak moją wersję Erbsensuppe[42]… — Tyle zup… – powiedziała Lilie, marszcząc nos. – I to codziennie. — Jesteś jedyną osobą, której nie smakują – odparła Gudrun. Poza zasię‐ giem jej wzroku Benjamin się skrzywił. Po chwili zawołała: – Jeśli to wresz‐ cie ty, leniuchu, przestań charczeć i kaszleć, i chodź tutaj. Noże czekają, aż ktoś je naostrzy. — Spróbuj użyć swojego języka – wyszeptał, wchodząc do kuchni. — Słucham? — Jestem – powiedział wesoło. – Gotowy do pracy. – Wziął ostrzałkę i uło‐ żył noże. – Dobry wieczór, Lilie. — Dawno, dawno temu – wyszeptała Lilie, rozłupując pierwszy strąk. — Znowu się wygłupia – powiedziała Gudrun, kręcąc głową, gdy posie‐ kana z wigorem cebula lądowała w garnku. – Gdybyś słyszał wszystkie te bzdury dzisiaj rano… – Przesadnie obracając głowę, teatralnie rozejrzała się po kuchni. – A gdzie zioła, o które prosiłam wcześniej? Szałwia, tymianek, majeranek, szczypiorek? — …książę z odległej krainy chciał pojąć za żonę dziewczynę nie tylko piękną i dobrze wykształconą, lecz także taką, która byłaby prawdziwą księżniczką. Szukał i szukał, ale nie mógł znaleźć…
Gudrun mlasnęła. — Pospiesz się z tym groszkiem. Nie mamy czasu. — …księżniczki, która nie byłaby ani za stara, ani za brzydka i która nie okazałaby się wieśniaczką w przebraniu – ciągnęła Lilie z pochyloną głową. – Pewnej ciemnej burzowej nocy… — Znam tę historię – wtrącił się Benjamin. – Czy książę… — …do drzwi zamku zapukała piękna młoda i odziana w szmaty kobieta, która wyglądała jak żebraczka. Twierdziła jednak, że jest najprawdziwszą z prawdziwych księżniczek. Matka księcia postanowiła ją sprawdzić… — Noże – burknęła Gudrun. Chwyciła metalową miskę, wbiła do niej tuzin jaj i zaczęła energicznie ubijać, wpatrując się w Benjamina, póki nie zaczął ostrzyć noży. Usta Lilie wciąż poruszały się pośród kuchennego hałasu, który brzmiał, jakby ktoś metalowymi prętami zaatakował gniazdo szerszeni. Nagle ucichł. — …powiedziała, że nie mogła spać całą noc – wyszeptała Lilie – ponie‐ waż w łóżku leżało coś bardzo twardego. – Benjamin prychnął. Gudrun się skrzywiła. – I całe jej ciało było posiniaczone. Książę uradował się, bo tylko prawdziwa księżniczka mogła być tak wrażliwa, by wyczuć pod puchowy‐ mi materacami małe ziarnko grochu. Pobrali się jeszcze tego samego dnia. Co dowodzi – wrzuciła ostatnie groszki do miski i ostatni strąk do kubła – że nie wolno oceniać ludzi po pozorach. – Ułożyła dłonie na kolanach. — Skończyłaś? – zdziwiła się Gudrun. – A jednak umiesz pracować, kiedy się postarasz. — Ładna historia – powiedział Benjamin z podziwem. Poprzedniej nocy przekonywał sam siebie, że Lilie jest po prostu służącą, że ma u niej szanse. Teraz zastanawiał się, jak w ogóle mógł tak pomyśleć. Zrobiło mu się przykro. Coraz bardziej przykładał się jednak do poszukiwa‐ nia prawdy. Robił to dla niej. W najbliższych dniach zamierzał znowu od‐ wiedzić Hugona. Gruby dziennikarz był uszami i nosem Leopoldstadt: prę‐ dzej czy później trafiała do niego każda plotka. Wcześniej chciał też udać się do współczesnej Gomory: klubu Thélème. Musiał istnieć jakiś sposób, żeby się tam dostać. Nagle zdał sobie sprawę z pewnej ważnej rzeczy: kiedy po‐ wiedział doktorowi, że klub nie przyjmuje młodych mężczyzn ze względu na towarzystwo dziewcząt, nie była to w pełni prawda. Pewien typ męż‐ czyzn zatrudniano… tych, którzy w ogóle nie byli zainteresowani kobiecy‐ mi wdziękami. Wiercił się, rozważając, jak bardzo zaszkodziłoby to jego re‐ putacji. Nieważne. Inni mogli myśleć o nim, co tylko chcieli, gdyby tylko Li‐ lie spojrzała w jego stronę. Przez chwilę pozwolił sobie na fantazjowanie o przyszłości, w której jego przywilejem byłaby opieka nad nią. Nie wydawało się to niemożliwe: kim‐ kolwiek była, Lilie nie miała teraz nic, arm wie eine Kirchenmaus, biedna jak mysz kościelna. Znalazł ją – jak powiedziałaby jego matka – jak ją Pan Bóg stworzył. Dokąd mogła pójść? Jak miała żyć? Być może doktor pozwoliłby
mu wyremontować małe pomieszczenie nad stajnią. Mógłby zbudować ściankę działową, tworząc dwa pomieszczenia, i pożyczyć z domu jakieś me‐ ble. Tak na początek. W ciągu dnia pracowaliby – ona w domu, on w ogro‐ dzie lub jeżdżąc z doktorem – widywaliby się często, uśmiechali się do siebie i dzielili sekretami. Wieczorami on by się uczył, a Lilie szyłaby, czytała albo układała kwiaty. W weekendy, kiedy wóz nie był w użyciu, być może wolno by mu było zabierać ją na podmiejskie wycieczki, do Lasu Wiedeńskiego i zamku Perchtoldsdorf. Może nawet do Sankt Pölten, gdzie pokazałby jej rzymskie ruiny. Potem zdobyłby wykształcenie i pieniądze, a wtedy wynaję‐ liby mieszkanie w najlepszej części miasta; mieliby też letni domek w Gmunden… — Przestań się tak bezmyślnie patrzeć – burknęła Gudrun, wymachując drewnianą łyżką. — Co cię tak gryzie? – wyszeptał Benjamin. – Ktoś się tu zamienia w niedźwiedzicę z obolałym tyłkiem. — Słucham? — Nic nie poradzę na to, jak patrzę – powiedział głośno. — Słyszałam, co powiedziałeś. Jak śmiesz? Albo zaczniesz okazywać tro‐ chę więcej szacunku, albo Frau Doktor Breuer odeśle cię po powrocie, kiedy usłyszy o twoich pijackich wybrykach. Za plecami Gudrun Lilie uśmiechnęła się subtelnie. Benjamin odwzajem‐ nił uśmiech, przewracając oczyma. To nie był dobry ruch. — Wynocha! – zagrzmiała Gudrun. — Dobrze. W takim razie rozumiem, że nie chcesz, żeby ktoś zebrał owo‐ ce. – Zatrzymał się w drzwiach i mrugnął do Lilie. — Tak, chcę… wracaj tutaj! Jak śmiesz wychodzić, kiedy do ciebie mó‐ wię? Pan się o tym dowie. – Spojrzała na Lilie. – Weź to – powiedziała, wpy‐ chając jej do rąk dużą miskę. – Na maliny. Zakładam, że pamiętasz, czym są maliny. Potem możesz zebrać świeże kwiaty do przedpokoju. — Robi się coraz gorsza – powiedział Benjamin, kiedy Lilie znalazła się na słońcu. – Władza uderzyła jej do głowy. Będzie lepiej, kiedy reszta rodziny wróci. Chodź, pomogę ci z tymi malinami. – Zdał sobie sprawę, że z domu nie da się zobaczyć miejsca, gdzie rosną owoce. Z dala od ciemnej kuchni jej włosy lśniły czerwienią i złotem. W cieple pieca zrobiły się wilgotne, więc teraz układały się na głowie jak loki cheru‐ binka. Bluzka była dla niej za duża, rozsuwała się, a przez szparę dostrzegał delikatną koronkę na jej białej skórze. Odchylił się w nadziei, że uda mu się zobaczyć więcej. Ścisnął w palcach gałązkę rafii i podszedł bliżej. — Bałem się, że nie żyjesz – powiedział szeptem. Patrzyła na niego, ale nie odpowiedziała. Z bliska dostrzegał zielonkawe cienie siniaków za jej uszami, zadrapania na szyi. Jego krew zdawała się płonąć. – Powiedz mi tylko, kto ci to zrobił, a go zabiję. Zabiję tego sukinsyna powoli, bardzo powoli. — Sama go zabiję – odparła cicho. – Taki jest sens mojego istnienia.
— Czy chodzi o ten wstrętny klub? Więziono cię tam? — Wszyscy jesteśmy więźniami w ten lub inny sposób. Benjamin uznał to tajemnicze zdanie za potwierdzenie. Nie tylko doktor miał teraz swój interes, on także. — Pozwól mi sobie pomóc – powiedział, otwierając drzwi klatki, we‐ wnątrz której rosły owoce. Zerknąwszy raz w bok, Lilie weszła do środka i zaczęła wdychać ciepły za‐ pach malin, mieszający się z ostrą wonią liści porzeczki, a Benjamin chwycił kij i wypłoszył na zewnątrz młodego kosa, któremu udało się przedostać przez druty. Świerszcze cykały w wysokiej trawie. Dwa białe motyle wiro‐ wały po niebie w rytualnym tańcu. Benjamin prowadził ją wzdłuż rzędów ogołoconych krzewów owocowych, póki nie dotarli do jesiennych malin. — Ja je zasadziłem. – Sięgnął po szczególnie duży i okazały owoc. – Spró‐ bujesz? Zjedz jeszcze. – Najchętniej karmiłby Lilie przez resztę popołudnia. Jednak przy trzeciej malinie odwróciła głowę. – Nie smakują ci? Ja wolę mo‐ rele. A jaki jest twój ulubiony owoc? — Wiśnia – roześmiała się. — Już się skończyły. Teraz pora na jabłka i jeżyny. Położyła dłoń na jego ramieniu. — Danielu, zaproponowałeś, że mi pomożesz. Zabierzesz mnie do Linzu? Benjamin spojrzał na jej drobną dłoń i zaraz uciekł wzrokiem w bok, głę‐ boko rozczarowany, że nie zapamiętała nawet jego imienia. — Daniel to mój brat – wymamrotał płaskim, smutnym głosem. – To Da‐ niel cię znalazł. Daniel i jego przyjaciel Bruno. — Benjamin – poprawiła się Lilie, spoglądając na niego tak słodko, że na‐ tychmiast jej wybaczył. – Oczywiście. — Linz jest daleko stąd, to całodzienna podróż, a może nawet dłuższa. Moglibyśmy pojechać tam pociągiem. To stamtąd pochodzisz? Pokiwała głową, ale nie był w pełni przekonany. Popatrzył na nią z zacie‐ kawieniem. — Naprawdę nie pamiętasz, kim jesteś? — Powiedziałam, że nie mam imienia. To prawda. Prawda, która nie ma nic wspólnego z pamięcią. — Uciekałaś, kiedy cię zaatakowano? — Nie. – Jej wargi zadrżały. – Nie uciekałam, biegłam do celu. – Wycią‐ gnęła przed siebie miskę z malinami. – Tyle z pewnością wystarczy. W domu są tylko trzy osoby. — Lepiej wypełnijmy ją do końca – powiedział Benjamin. – Ta stara wiedźma na pewno pożre połowę ukradkiem. Przechadzając się po ogrodzie w poszukiwaniu zimowita jesiennego – Col‐ chicum autumnale – który rozrastał się pod starym orzechem i był dla niego jedną z niewielu pociech w obliczu zbliżającej się jesieni, Josef zauważył Lilie
i Benjamina między owocami i się zatrzymał. Widok ich twarzy tak blisko siebie sprawił, że poczuł się dziwnie. Zrobił kilka kroków, zobaczył, jak Ben‐ jamin wkłada w usta dziewczyny czerwoną malinę, usłyszał jej śmiech i od‐ wrócił się, mocno gryząc kłykcie, czując, jak ogarnia go zazdrość, ostra ni‐ czym cios prosto w splot słoneczny. Nagła potrzeba powrotu do świątyni gabinetu sprawiła, że zaczął pędzić przed siebie przez ogród z ziołami, jego oczy były jednak tak zamglone, że le‐ dwie widział wąską ścieżkę. Stopy zbaczały z niej, depcząc rośliny z prawej i lewej, uwalniając oskarżające aromaty, bezgłośny język jadalnych roślin: ostry cytrusowy zapach bożego drzewka; sugestywną woń mięty, która we‐ dług Culpepera – podobnie jak według antycznych Greków – miała moc wzbudzania pożądania w starym mężczyźnie; kminku Gudrun, o którym mawiano, że powstrzymuje mężów od zdrady; na koniec cierpki smród ruty, zioła skruchy i żalu. Wreszcie dosięgnął go kolejny zapach, kojarzący się z domem, tak silny, że powietrze zdawało się nabierać smaku, i Josef wie‐ dział, że potknął się o jeden z krzewów rozmarynu, na których praczka wie‐ szała małe domowe szmatki, by schły w tradycyjny sposób. Usiadł na ławce pokrytej mchem i pomasował sobie łydki. Starość skradała się w jego stronę; jeszcze trochę tych głupstw, a skończy jako obiekt drwin albo nawet gorzej, jak żałosny starzec Daniel, który pożądał młodości i piękna Zuzanny. Ojciec opowiedział mu tę historię pół wieku wcześniej. Dopiero teraz jednak Josef zdał sobie sprawę, że Leopold – który zawsze wydawał mu się bardzo stary, jak zazwyczaj ojcowie wydają się dzieciom – miał prawie pięćdziesiąt lat, le‐ dwie o siedem mniej niż on teraz, kiedy poślubił piękną i wykształconą cór‐ kę znanego sprzedawcy jedwabiu. Jeszcze bardziej zszokowało go drugie od‐ krycie: jego nieszczęsna matka miała tylko dwadzieścia dwa lata, była więc w wieku zbliżonym do Lilie. Wydało mu się to nie do pomyślenia. Dosyć. Te sytuacje są całkowicie różne. Jeśli zaś chodzi o Benjamina, to porządny młodzieniec, który ma szansę zajść daleko. Pomijając kwestię wia‐ ry, czy dałoby się znaleźć dla Lilie lepszego partnera, jeśli naprawdę jest za‐ gubiona? Co jednak, jeśli nie jest? Zachowanie, które właśnie zaobserwował, było skrajnie różne od tego, z którym miał do czynienia podczas ich formalnych konsultacji. Przy Benjaminie zdawała się zachowywać swobodnie, spokoj‐ nie rozmawiała, śmiała się i poruszała bez cienia tej sztywnej ospałości czy wahania. Jeśli Bertha Pappenheim umieściła tę dziewczynę w jego domu, Benjamin, którego jej piękna twarz uwiodła bez trudu, musiał stanowić część spisku. Josefowi trudno było uwierzyć, że chłopak mógłby zdradzić jego hojną przyjaźń, ale już kiedyś mu się to zdarzyło. Mimo poparcia, pre‐ zentów, wolności korzystania z domów – których Josef nigdy mu nie żało‐ wał – Zygmunt teraz nie tylko ignorował go publicznie, lecz także wypowia‐ dał się lekceważąco o nim jako o lekarzu i jako o człowieku, o jego nieśmia‐ łości, przesadnej ostrożności, dziwności. Wydawało się, że czynił tak, ponie‐
waż Josef nie potrafił zaakceptować in toto poglądów swojego byłego kolegi na etiologię seksualną. Jeśli zaś ktoś nie był z Zygmuntem, był przeciwko niemu, zawsze wyglądało to tak samo. Josef oderwał kwitnącą gałązkę rozmarynu i uniósł ją do nosa. Gudrun głośno chwaliła zalety tego zioła, był więc świadomy jego właściwości waż‐ niejszych nawet niż przyjemne skojarzenie z pościelą, ręcznikami i mydłem. Jej zdaniem włożenie gałązki pod poduszkę odpędzało złe sny, larendogra zwalczała podagrę, a napar poprawiał pamięć. „Tu jest rozmaryn, dla pamię‐ ci”[43] – tym razem w przekonaniach wspierał ją Szekspir. Mawiano też, że jest miłosnym amuletem: gdy musnęło się wybrankę gałązką, zmuszona była odpowiedzieć. Josef zamknął oczy i pozwolił wyobraźni stworzyć błogi obraz spełnienia, nim upuścił rozmaryn na nagą, zimną ziemię.
ROZDZIAŁ SZÓSTY Tego poranka wiedźma Schwitter spędza dużo czasu na podziwianiu mojej fryzury. Spięte warkocze tworzą na mojej głowie małą koronę. Greet czasa‐ mi zaplatała je w taki sposób przy wyjątkowych okazjach albo kiedy szliśmy do miejsca, gdzie kładzie się kwiaty na ziemi. — Ktoś się postarał. Domyślam się, że to nie twój ojciec? — Nie, Johanna. – Odsuwam się, żeby wielka, gruba Ursel mogła we‐ pchnąć szczotkę pod stół i zamieść okruszki. — Och. Kiedy to zrobiła? — Przed śniadaniem. Nie lubię, kiedy są tak uczesane. Spinki mnie uwie‐ rają. Jest mi za ciężko. Szyja mnie boli. — Trzeba cierpieć w imię piękna – mówi czarownica, klepiąc mnie różdżką. – Czy Johanna zjadła z wami śniadanie? — Ona rano pije tylko kawę. – Czarownica i Ursel wymieniają spojrzenia. — Rozumiem. A… – Wiedźma wygląda, jakby chciała zadać kolejne pyta‐ nie, ale zmienia zdanie i zamiast tego informuje Ursel, co ma przygotować na lunch. Kiedy zostajemy same, mówi: – Krysto, wyglądasz dziś jak mała księżniczka, więc tak się też zachowuj. — Moja prababcia była prawdziwą księżniczką. — Taaak, tak. — Naprawdę była! – upieram się. — Księżniczką z bajki? — Nie bądź głupia. Moja prababcia była prawdziwą księżniczką. W In‐ diach. — To ty nie bądź głupia, Krysto. Gdyby tak było, byłabyś ciemna jak Cy‐ ganka, a tylko spójrz na siebie: śliczna, mała jasnowłosa Fräulein, biała jak śnieg, skończ więc już z tymi bzdurami. – Wystawiam język, ale wiedźma Schwitter jest zbyt zajęta grzebaniem w swoim koszyku, żeby to zauważyć. – Teraz już chodź. Zobacz, co mam dla ciebie. – Pokazuje mi szpulkę z wełną. Greet miała całe mnóstwo szpuli z różnokolorowymi nićmi, ale w tę wbite są cztery małe gwoździe. W drugim szponie trzyma kłębek wełny. — A to po co? — Nahliesle. Czasami nazywa się to francuską robótką. Ten przedmiot należał do mojej najmłodszej wnuczki Frederiki, ale ona robi już na drutach
jak dorosła, a ma dopiero siedem lat. — Czy twoja wnuczka też jest czarownicą? — Boże święty, dziecko, co ci przyszło do głowy? – Obraca wełnę wokół paznokci, pozwalając, by jeden koniec zwisał spomiędzy pętelki pośrodku. – To na początek. Teraz patrz uważnie. To znacznie łatwiejsze niż używanie dwóch drutów. Przytrzymaj szpulkę lewą ręką, o tak, teraz owiń wełnę wo‐ kół paznokcia i pociągnij pętelkę swoim drutem. – Robi kilka pierwszych ściegów. – A tu na dole rośnie wełniana rurka, widzisz? Możesz zrobić ładne skarpetki na zimę dla swojej lalki. — Nie chcę. — Ale zrobisz, Krysto. – Oczy wiedźmy Schwitter błyszczą i obnaża dwa długie zęby. – To niezwykła czarodziejska wełna. Zmienia kolor w czasie dziergania. Teraz jest niebieska, ale potem stanie się różowa, a potem żółta albo zielona. Spróbuj sama. Obserwuje, jak robię kilka ściegów. Nienawidzę tego. Moje palce są gorące i klejące. Chcę się bawić. Kiedy tylko zagląda do swojego czasopisma, na któ‐ rego okładce jest zdjęcie uśmiechniętych machających mężczyzn, pruję ścieg i głupia rurka upada na ziemię. Wiedźma wzdycha i mlaska, ale nic nie mówi. Podnosi ją, znów okręca włóczkę wokół paznokcia i zaciska jedną moją dłoń na szpulce, drugą na drucie. — Zachowuj się, jak chcesz, Krysto. Nie mam nic lepszego do roboty i zu‐ pełnie mi to nie przeszkadza. Po prostu będziemy tutaj razem siedzieć – kto wie, może nawet cały dzień – póki nie stworzysz czegoś satysfakcjonujące‐ go. — Dlaczego? — Bo ja tak mówię. Musisz się wreszcie nauczyć posłuszeństwa. — Dlaczego? — Bądź już cicho. – Czarownica sięga po swoją różdżkę. – Skoncentruj się. Zaciskam zęby i szepczę brzydkie słowa. Tym razem patrzy na mnie, póki nie wykończę różowej wełny i nie przejdę do żółtej. Potem sama dzierga jeszcze chwilę, odpina głupią rurkę i podaje mi ją. — Jest wystarczająco długa, żeby z niej zrobić jedną skarpetkę dla lalki. Jutro zrobimy drugą. Dobrze, Krysto. Teraz pobaw się lalką, a ja skończę czy‐ tać. Siadam w kącie razem z Lottie. Znów chce posłuchać Hänsel und Gretel, ale tylko tej części, w której czarownica ląduje w piecu. Dzisiaj rozpalamy wyjątkowo gorący ogień, a czarownica krzyczy tak głośno, że wszystkie szyby w piernikowej wiosce pękają na niezliczone kawałki karmelowych cukierków. Siadamy i zjadamy je, kiedy wiedźma płonie. Gdy zaglądamy do pieca, okazuje się, że zostały z niej tylko wstrętne żółte paznokcie i dwa dłu‐ gie zęby. Ursel przychodzi, a wiedźma Schwitter pokazuje jej coś w czasopiśmie, pewnie jakiś obrazek. Obie spoglądają na mnie. Próbuję włożyć głupi rulo‐
nik na nogę Lottie. Nie podoba jej się to, bo ją drapie i nie ma uszytej stopy. Mówię jej, że kupimy porządne rajstopy w sklepie. Chcę wyrzucić to pa‐ skudztwo, ale trudno jest je zdjąć i ciągnę tak mocno, że noga Lottie odpada, zostawiając dziurę. W środku widzę sznurek, na którym trzymała się do tej pory. Postanawiam, że pobawimy się w lekarzy królików i pożyczam małe no‐ życzki wiedźmy Schwitter. Ciach, ciach, ciach. Lottie wydaje z siebie tak straszne dźwięki, że zakrywam jej twarz poduszką. Jedna noga odpada, a ja podnoszę ją, udając, że jestem pielęgniarką. Potem odpada druga. — Na Boga, co ty narobiłaś? – pyta Ursel, stając nade mną z rękami zaci‐ śniętymi na szczotce. Nogą odpycha poduszkę i podnosi Lottie. – Zobacz tyl‐ ko, co ta mała diablica znowu narobiła. Jest popsuta. Kiedy pomyślę, ile mu‐ siała kosztować… Większość dziewczynek byłaby wdzięczna za taką lalkę. – Uderza się w czoło. – Ona jest nienormalna, jestem tego pewna. Coś jest z nią nie tak. Wiedźma macha czasopismem. — Co ci mówiłam? – Wyciąga swój szpon w stronę Lottie. – Przynieś tu nogi lalki, Krysto. Sprawdzimy, czy da się ją naprawić. — Nie. — Pospiesz się albo tata się dowie, co narobiłaś. No już, chodź. Naprawi‐ łam w życiu całe mnóstwo popsutych lalek. – Zwraca się do Ursel. – Przynieś mi je tutaj. Nie chciałabym, żeby ktoś obciążył mnie winą za taką szkodę. Ursel chwyta mnie za ręce, wyrywa mi spomiędzy palców nogi lalki. — Przestań. – Drapię ją w ramię i próbuję kopnąć. – Nie chcę, żebyś ją na‐ prawiała. Jest królikiem. — To lalka – warczy Ursel, popychając mnie tak mocno, że się przewra‐ cam. – Co się z tobą dzieje? — Nogi przytrzymuje gumka – mówi czarownica. – Gruby bandaż zała‐ twi sprawę. Chłopcy często wyrywają ręce i nogi lalkom swoich sióstr – cza‐ sem nawet głowy – i bawią się w pogrzeb. — Chłopcy to chłopcy. – Ursel kręci głową, ale nie wygląda na wściekłą. – To naturalne. Ale nigdy nie spotkałam dziewczynki, która robiłaby takie pa‐ skudne rzeczy. Bezmyślnie bawią się Lottie, nie zwracając uwagi na jej krzyki. Kiedy jej nogi znów znajdują się na swoim miejscu, Ursel stawia ją na regale i mówi, że da mi ją dopiero, kiedy zacznę się grzecznie zachowywać. Nie wkładają jej majtek. Wujek Hraben przynosi mi papierowy rożek pełen żelkowych dzieci. Dzielę je na kupki według kolorów. Najsmaczniejsze są czarne. Potem czerwone, ale pomarańczowe, zielone i żółte nie smakują niczym. Kiedyś odgryzałam najpierw ich głowy. Teraz zaczynam od nóg. — Wydajesz mi się dzisiaj bardzo dorosła – mówi, głaszcząc mnie po gło‐
wie. — Nie podoba mi się. — Mnie też nie. Wolę, kiedy są rozpuszczone. – Wujek Hraban milczy przez chwilę. – Nikomu nie powiedziałem o tym, jak wyszłaś przez okno, niegrzeczna Krysto. — A ja nikomu nie powiedziałam, że uderzyłeś małego chłopca – odpo‐ wiadam z buzią pełną nóg. — Ile razy mam ci to powtarzać, Krysto? Nie było żadnego chłopca. — Ja dostaję klapsa, kiedy kłamię. — Lubisz dostawać klapsy? – Wujek Hraben wkłada mi dłoń pod spód‐ niczkę i klepie mnie w pupę. Zapomina zabrać rękę. — Nie. – Chwytam cukierki i biegnę na drugi koniec stołu. – A ty? Wybucha głośnym śmiechem. — To zależy. Nie chciałbym dostać klapsa od twojego taty, jeśli o tym mówisz. W kwestii wychodzenia przez okno: nie będzie cię więcej zabierał do przychodni. – Patrzy na mnie dziwnie. – Nie po tym, co się stało. Czarownica nie zabrała do domu swojej gazety. Wciąż leży na krześle, kiedy przychodzi Johanna. Tego wieczoru ma na sobie niebieską sukienkę, która opina jej nogi. Jej powieki też są niebieskie. — Och, to nowy numer? — Nie wiem. – Proszę ją, żeby zdjęła mi Lottie. – Zła Charlotte. – Jej nogi są zwiotczałe i nie umiem jej posadzić. — Jak twoje włosy? Jestem pewna, że wszystkim się podobały. Byłaś dzi‐ siaj grzeczna? – Nie odpowiadam. Johanna ma duże ręce, które zawsze wy‐ glądają, jakby chciały dać komuś klapsa. Zresztą i tak nie chce wiedzieć. – Sprawdźmy, co mam dla ciebie w kieszeni. Tym razem przyniosła mi nowe spinki do włosów, tyle że nie wydaje mi się, żeby były całkiem nowe, bo w jedną z nich wplątany jest ciemny włos. Pachną płynem, który Greet wlewała do toalety. Dwie mają kształt gałązek z kolorowymi ptaszkami na końcu. Inne są ozdobione czerwonymi kokard‐ kami w białe kropki. — Jak Myszka Minnie – mówi. — Myszka Minnie jest głupia. — Krysto, gdzie są twoje maniery? – pyta tata, który umył właśnie ręce, ale wciąż pociera jedną o drugą. – Podziękuj cioci Johannie. — Dziękuję, ciociu Johanno – mówię najcichszym z moich głosików. Johanna się uśmiecha. — Wystarczy „Johanno”. Która para bardziej ci się podoba? – Wskazuję palcem ptaszki. – Dobry wybór. – Zerka na tatę. – Wepnę ci je we włosy jutro rano. Tata otwiera szafkę i wyciąga z niej nową butelkę specjalnej wody. Wle‐ wa płyn do szklanki i wypija go do dna. Johanna patrzy na niego, potem na
butelkę, i wybucha śmiechem. — Gdzie są twoje maniery, papo? — Dosyć tego – mówi tata, marszcząc czoło, ale wyciąga drugą szklankę. Johanna bierze malutkiego łyczka, po czym siada na krześle czarownicy i otwiera czasopismo. — Widziałeś ten artykuł, Conradzie? Tata staje za Johanną i spogląda na wskazane przez nią strony. Po chwili robi dziwną minę. Marszczy brwi, a jego wargi znikają, pozostawiając otwartą buzię niczym szparę w skrzynce na listy. — Dlaczego mi to pokazujesz? — Nie jesteś zainteresowany? — Dlaczego miałbym być? Staję za nimi i zerkam tacie pod ramię. Na obrazkach są brzydkie kobiety i troll. Na górze strony widnieją słowa: Frauen, die nicht Mütter werden dür‐ fen. — Dlaczego tu jest napisane, że nie wolno im zostać matkami? — Żeby czegoś nie przekazały swoim dzieciom – mówi Johanna. – Spójrz tylko na nie. Ledwie przypominają ludzi. Czasami jednak nie da się osądzić, co jest nie tak, tylko po wyglądzie… Papa chwyta czasopismo i zgniata je w kulkę. — Krysto, idź na zewnątrz. — Powiedziałeś, że muszę zostać w domu. Powiedziałeś… — Rób, co ci każę. Natychmiast. Wychodząc, głośno tupię nogami, potem cicho skradam się z powrotem, żeby podsłuchiwać. — To właściwie szantaż – mówi papa. – Spodziewałem się po tobie czegoś więcej. — Nie wiem, o czym mówisz. – Johanna udaje, że płacze. Niezbyt dobrze jej to wychodzi. Potem wiele, wiele razy powtarza, że jest jej przykro. Po jakimś czasie tata odpowiada, że nic nie szkodzi. Bierze ją za rękę, żeby poczuła się lepiej, i po‐ daje jej dużą białą chustkę ze swoimi inicjałami. Kiedy Johanna wydmuchu‐ je nos, brzmi jak koń węglarza prychający do swojego worka. Lottie i ja cho‐ wamy się pod kwitnący krzak porzeczki, żeby obejrzeć puder, który wycią‐ gnęłyśmy z torby Johanny. Jest okrągły i bladozielony, z obrazkiem damy w staromodnej sukni i w czepku. Pudruję najpierw nos Lottie, potem swój. Przeglądamy się w małym lusterku, a potem wycieramy kosmetyk i wcho‐ dzimy z powrotem do środka. Papa patrzy w ścianę. Johanna się uśmiecha. — Chciałabyś zagrać w grę, Krysto? – Wyciąga planszę Damespiel[44] i za‐ chowuje się głupio, więc wygrywam. Wolałam grać z Greet. Nie znosiła przegrywać. Kiedy przegrała sześć razy z rzędu, zrzuciła planszę ze stołu i udawała, że to przypadek. – Co teraz robimy? Znasz jakieś wiersze, Krysto? Tata nie lubi wierszyków Greet, więc kręcę głową i śpiewam piosenkę
Wszystkie moje kaczuszki: Wszystkie moje kaczuszki płyną po jeziorze, płyną po jeziorze, główki mają w wodzie, a ogonki w górze. – Bardzo ładnie – mówi i zaczyna klaskać. — Jeszcze nie skończyłam, głupia. — Krysto! – krzyczy papa. – Natychmiast przeproś! – Udaję, że go nie sły‐ szę. Wszystkie moje gołąbki na dachu gruchają, na dachu gruchają, jeden wzbija się w górę, wszystkie uciekają. Piaskun przychodzi w środku nocy. Wcześniej zawsze miał ze sobą małą la‐ tarkę. Pochylał się nad łóżkiem, wąchał mnie i czasem dotykał pod kołdrą, kiedy udawałam, że śpię. Greet mówi, że nie może ukraść ci oczu i nakarmić nimi swoich dzieci, póki trzymasz je mocno zamknięte. Czasami muszę spojrzeć, ale wtedy tylko troszeczkę otwieram jedno oko. Rano wiem, że to nie był tylko sen, bo znajduję pod moją szczotką do włosów Negerkuss albo Pfennig Riesen[45]. Dzisiaj zapomniał swojej latarki i wciąż wpada na różne rzeczy. Kiedy księżyc wygląda zza chmury, żeby zobaczyć, co się dzieje, Lot‐ tie szepcze, że to nie Piaskun, ale Babok. Na ziemi leży duży worek, a on otwiera wszystkie szafki, szuka nas, a ja wkładam kciuk do buzi, żeby nie krzyknąć, bo to Kinderfresser, straszliwy dzieciożerca, z workiem pełnym ra‐ mion i nóg, a może nawet całych dzieci. Chowam się pod łóżko, zasłaniając dłonią buzię Lottie. Cała się trzęsę, bardziej nawet niż wtedy, kiedy ukryłam się przed Greet po tym, jak rozerwałam jej perły, a ona zbiegła po schodach z trzepaczką do dywanów w dłoni, grożąc, że zbije mnie na kwaśne jabłko. Potem światła się zapalają i wchodzi tata. Kinderfresser chowa się w cie‐ niu. Wstaję szybko. Tata dziwnie pachnie. Opróżnia szafy i szuflady, a moje ubrania, książki, zabawki i szczotkę upycha do torby. — Tato, co się dzieje? — Ubieraj się. Jedziemy w podróż. — Wracamy do domu, papo? — Nie. Gdzieś indziej, daleko, za morze… — Conrad? – Johanna wchodzi w samej kamizelce i majtkach. Są różowe i błyszczące. Ma miękkie pośladki i duże cycuszki, chociaż nie tak duże jak te
Greet. – Co robisz? — Nie wytrzymam już dłużej. To mnie zabija. Muszę stąd wyjechać. — Nie bądź śmieszny, Conradzie. Jesteś pijany. Prześpij się. Rano wszyst‐ ko będzie wyglądało inaczej. – Próbuje wziąć go w ramiona. – Wracaj do łóż‐ ka. — Zostaw mnie w spokoju, ty wstrętna krowo. – Tata odpycha ją i zaczy‐ na myć dłonie w powietrzu. – Wyjdź. Johanna szeroko otwiera usta. — Niemożliwe, byś tego chciał. Nie po tym, co dopiero… — Nie prosiłem cię, żebyś została. Johanna uderza tatę w twarz i wypowiada bardzo brzydkie słowo. Zaczy‐ na okładać go pięściami, ale on znów ją odpycha i zataczając się, wychodzi z pokoju. Johanna każe mi wracać do łóżka. — Idź spać, Krysto. Twój tata jest bardzo zmęczony. Rano wszystko bę‐ dzie dobrze. Leżę, ale przez dłuższą chwilę nie śpię, na wypadek gdyby przyszedł kolej‐ ny Babok. Johanna i tata krzyczą na siebie. Potem ktoś trzaska drzwiami. Robi się bardzo cicho. Sowa pohukuje. Jedno ze zwierząt z zoo zaczyna wyć. Chwilę później słyszę, jak kolejne drzwi zamykają się nieco ciszej. Wymie‐ niam spojrzenia z gwiazdą przez szczelinę między zasłonami. Jeśli wystar‐ czająco długo patrzy się na gwiazdę bez mrugania, wygląda, jakby miała spaść na ziemię. Greet powiedziała, że patrzą na nas oczy zmarłych. — Migocz, migocz, gwiazdko mała – szepczę w ciemność. Tata zazwyczaj budzi mnie, wołając: „Nie będę dwa razy powtarzał”, ale dzi‐ siaj słyszę tylko brzęk kubków i sosjerek, więc wiem, że jedna z wiedźm przyniosła nam już śniadanie. Podnoszę Lottie z podłogi i widzimy, że to wstrętna gruba Ursel przygotowała tacie kawę i bułeczki, a mnie paskudną owsiankę. — Och – mówi, patrząc na moją piżamę – jeszcze się nawet nie ubrałaś? Pospiesz się, dziecko. Frau Schwitter niedługo przyjdzie. – Podnosi dwie pu‐ ste butelki, trzymając je z dala od siebie, jakby bała się, że ją ugryzą. – Lepiej obudź ojca. Wygląda na to, że miał trudną noc. Tyle że tata nie chce się obudzić. Ma twarz przykrytą kołdrą nawet wtedy, kiedy dostrzegam jego spodnie na krześle i zaczynam przeszukiwać kiesze‐ nie. Lottie chowa ukradziony banknot wartości pięćdziesięciu Reichspfen‐ nigów pod linoleum przy moim łóżku. Johanna nie przychodzi, żeby ułożyć mi włosy. I dobrze. Siedzę i czytam książkę. Kiedy kończę historię, myję się w miejscach, które mógłby zauważyć tata, wkładam najlepszą sukienkę i nowe białe skarpetki. Idę pokazać tacie, jak ładnie wyglądam, ale on się nie budzi, nawet kiedy bardzo głośno krzyczę i kopię w łóżko. Zabieram mu po‐ duszkę spod głowy, ale wciąż się nie rusza. Lottie i ja próbujemy trochę kawy taty z mnóstwem cukru, jak pije ją Johanna, i jemy jedną z bułeczek
z masłem i cukrem. Lottie mówi, że jej niedobrze. Herta przychodzi szukać taty i każe mi wyjąć kciuk z buzi. — Gdzie twój ojciec? Jest spóźniony. Mamy napięty plan, a nie możemy zacząć bez niego. — Tata nie chce wstać. — Ach, nie? Zaraz zobaczymy. – Herta bierze się pod boki. – Jest tam sam? W porządku. – Mija mnie, podchodzi do drzwi i puka do nich wielkimi twar‐ dymi kłykciami. Wchodzi do środka i słyszę dziwny hałas, przypominający ten, jaki wydaje z siebie kura, kiedy ktoś łamie jej kark. Po chwili wybiega i zaczyna krzyczeć tak głośno, że kilku mężczyzn wbiega na górę po scho‐ dach. — Co się dzieje? – pyta z szerokim uśmiechem jeden z nich. Widziałam go wcześniej. Ma pomarańczowe włosy i mnóstwo piegów. Jego głos brzmi jak płonące szyszki. – Pająk cię goni? — Tam – dyszy Herta, chwytając się za szyję jedną dłonią, drugą wskazu‐ jąc pokój. – Uduszony. — Czy tatę ugryzł pająk? – Greet mówiła, że niektóre pająki chowają się pod sedesem i gryzą w pupę, jeśli ktoś zbyt długo na nim siedzi. – Co się stało tacie? – Nikt nie odpowiada. – Co to znaczy: „uduszony”? – Inni mężczyźni wchodzą do pokoju taty, ale ten o pomarańczowych włosach zatrzymuje się na progu. Jego twarz tężeje. Kładzie rękę na ramieniu Herty. — Od jak dawna? — Jest zimny – mówi ona, trąc się dłońmi po szyi. – Zimny. I sztywny. — A więc to musiało się stać zeszłej nocy. Jeden z nich musiał się wydo‐ stać i znaleźć doktora. Herta kręci głową. — Nawet gdyby, skąd miałby wiedzieć, gdzie go szukać? — Zwierzęcy spryt. Wiesz, jacy oni są. — Ale potrzeba dużo siły, żeby… – Herta znajduje w kieszeni papierosa, a pomarańczowy mężczyzna go podpala. Jej ręce się trzęsą. Zaciąga się kilka razy i mówi: – Może masz rację, Metzger. Tak, pewnie tak właśnie było. Stoję pod ścianą w pokoju taty. Wciąż się nie budzi, chociaż mężczyźni zachowują się bardzo głośno, zaglądają pod łóżko, do szafy, za regał. Jeden z nich otwiera okno i zamyka je, otwiera i zamyka. Potem kilku z nich wchodzi do mojego pokoju. Idę za nimi i patrzę, jak znajdują torbę pełną za‐ bawek i ubrań. Herta spogląda na nią. — Johanna ma rację. Naprawdę planował ucieczkę. Wysoki, chudy mężczyzna wychodzi i wraca z wujkiem Hrabenem, który jest jednocześnie uśmiechnięty i zły. Wchodzi do pokoju taty i wykrzykuje dużo brzydkich słów. Wszyscy pozostali mężczyźni wychodzą, oprócz Met‐ zgera i jego śmiesznych pomarańczowych włosów, które wciąż stoją w pro‐ gu. Kiedy wujek Hraben bierze mnie na ręce, zaczynam płakać. — Dlaczego tata się nie budzi?
— Nie martw się, mein kleines Mädchen. Wujek Hraben się tobą zajmie. – Odgarnia mi włosy z czoła. – Teraz posłuchaj uważnie. Widzę, że jedna z po‐ kojówek przyniosła śniadanie. Czy był tu ktoś jeszcze? Widziałaś kogoś ob‐ cego? — Był tu tylko Kinderfresser. — Dzieciożerca? – Wujek Hraben uśmiecha się jeszcze szerzej. – Nie, nie, Krysto, chodzi mi o prawdziwych ludzi, wczoraj po herbacie i dziś przed śniadaniem. — Najpierw przyszła Johanna – mówię ze złością – a potem Kinderfresser. Myślałam, że to Piaskun, ale miał wielki worek. W każdym razie Piaskun za‐ wsze zostawia mi coś słodkiego, a ten nic nie zostawił. Potem Johanna i tata krzyczeli na siebie. Wujek Hraben marszczy brwi. — Johanna była tu wczoraj wieczorem? — Tak. – Wyrywam się. – Chcę iść. Chcę do taty. — Nie, nie było jej – mówi Herta, spoglądając na niego dziwnie. – Johan‐ na była ze mną. Była czymś bardzo zmartwiona. Pół nocy przegadałyśmy. — To nieprawda. – Wujek Hraben wreszcie mnie puszcza, a ja tupię. – Była tutaj ze mną i tatą. — Twierdzisz, że kłamię? – Herta mruży oczy i wpatruje się we mnie. Nie boję się jej, ale na wszelki wypadek chowam się za wujkiem. Sięga do kiesze‐ ni i ukradkiem podaje mi lukrecjowy cukierek. — Johanna grała ze mną w warcaby i czesała mi włosy. Potem zdjęła su‐ kienkę. Przyszła do mojego pokoju w samej kamizelce i majtkach. Widzia‐ łam jej cycuszki. Metzger wydaje z siebie śmieszny dźwięk i próbuje udać, że tylko kaszlał. Wujek Hraben zasłania usta dłonią. Herta patrzy na nich obu ze złością. — Tej małej idiotce coś się przyśniło. — W każdym razie – wyjmuję puder z kryjówki za poduszką i chowam tam na później lukrecjowego cukierka – sam zobacz, Johanna to zostawiła. Herta wzrusza ramionami. — Tak, to jej, ale mogła zostawić to każdego dnia. — Wczoraj – upieram się, wkładając kciuk do ust. — Wiesz, co się dzieje z dziećmi, które tak robią – mówi Herta, wyciąga‐ jąc go dwoma palcami rozłożonymi jak nożyczki. Do środka wchodzi wiedźma Schwitter, opierając się na swojej różdżce, aby ludzie myśleli, że to laska. Kiedy mnie widzi, otwiera bardzo szeroko oczy. — Krysta? – Rozgląda się wokół. – Czy wyście powariowali? Gdzie wasza przyzwoitość? To nie jest miejsce dla dziecka. Chodź, Krysto, pójdziemy na dół, do kuchni. Może znajdziemy ci coś dobrego do jedzenia. Ursel wbiega po schodach. Jej twarz jest jasnoczerwona. Jest rozpalona, brakuje jej tchu i ma wąsy z małych kropelek potu.
— Czy to prawda? Na dole mówią, że ktoś go udusił. Byłam tam niecałą godzinę temu. Gdybym tylko wiedziała… – Ursel cała się trzęsie. – Czy na‐ prawdę nie żyje? Nagle zaczynam się bać. Mocno przytulam do siebie Lottie. — Kto nie żyje? – Wszyscy spoglądają na mnie. – Kto nie żyje? – krzyczę. — Krysto, zdarzył się wypadek – mówi wiedźma Schwitter, wyciągając mnie z pokoju swoim szponem. Wyrywam się. Musi mnie puścić, bo wciąż trzyma swoją laskę. Mijam Metzgera i biegnę do pokoju papy. Papa wciąż leży na łóżku. Ktoś ściągnął mu z głowy kołdrę, nie ma też na sobie ubrania. Wygląda dziwnie, jak duża lalka, tyle że lalki nie mają owło‐ sionych piersi. Śpi z szeroko otwartymi oczami i ma duże fioletowe ślady wokół szyi. – Żywopłot był równie wysoki jak dom – mówi Greet, łącząc masło z mąką – i gruby na długość tego pokoju. W lecie pokrywały go ciemnoczerwone róże. Ich zapach był tak piękny, że dało się go poczuć z odległości pięciu mil. To właśnie ta woń przyciągnęła księcia do zamku Śpiącej Królewny. – Prze‐ kłada ciasto na deskę. – Podaj mi wałek, Krysto. – Pum, pum. Kulka zostaje podzielona na dwie części i rozwałkowana. Greet wkłada większe koło do formy. Ja nadal wyszukuję kamyczki w suchej soczewicy. — Jakie to będzie ciasto? — Roszponkowo-kocie. Nie wolno nic marnować: kotka sąsiadów uro‐ dziła kociaki, a kucharka utopiła je w wiadrze. Chcesz, żebym opowiedziała ci historię czy nie? — Nie zjem ciasta z kotków. — To nie dostaniesz deseru. — Trudno. Co później zrobił książę? — Cóż, pod różami znajdowały się ostre kolce, duże jak twój mały palec i wygięte jak turecka szabla, wyciągnął więc miecz i zaczął obcinać ich łody‐ gi. – Greet przecina powietrze nożem do masła. – Obcina gałęzie, a kolce kłu‐ ją go, aż na ziemi leży sięgająca kolan warstwa z czerwonych płatków i szkarłatnej krwi. Zajęło mu to tydzień, a może i dłużej, ale wreszcie udało się księciu wyciąć dziurę na tyle dużą, by móc przejść. W końcu zobaczył za‐ klęty zamek, w którym wszyscy głęboko spali: kucharze, służące, konie, psy. Wszystko pokrywał kurz. Schmutz[46]! – Uderza w ścianę łapką na muchy, podnosi półżywą kreaturę za jedno skrzydełko i zanosi ją do otwartego okna. – Nawet brudne muchy! — A co ze Śpiącą Królewną? — Ona też spała. – Greet ziewa. – Spała od bardzo, bardzo dawna. Jestem tak zniecierpliwiona, że moje stopy nie chcą się zatrzymać. — Mów dalej, mów dalej. — Może później, teraz jestem zbyt zmęczona. Poza tym mam te wszyst‐
kie kociaki do pokrojenia i ich gałki oczne do wydłubania. Zaglądam do miski. — To nie są koty, to gołębie, które przyniosłaś z targu! — Jesteś pewna? – Greet śmieje się i szturcha zakrwawione ciała. – Posłu‐ chaj. Słyszysz coś? – Zakrywa usta. – Miau, miaaaau, miaaaaaau. — To głupie. To ty wydajesz z siebie te dźwięki. W każdym razie znam koniec tej historii. Książę całuje Śpiącą Królewnę, a ona się budzi… Ktoś mną potrząsa. Potem czyjaś dłoń uderza mnie w twarz, najpierw w lewy, potem w prawy policzek. Mrugam i widzę, że stoi nade mną Ursel. — Weź się w garść. Wujek Hraben chwyta ją za nadgarstek. — A to za co? Zostaw to biedne dziecko w spokoju. — I co, ma tak stać nieruchomo przez kolejnych pięć minut? To jakaś choroba. Nie patrz tak na mnie, ktoś musiał coś zrobić. Wiedźma Schwitter obejmuje mnie swoim chudym wiedźmowatym ra‐ mieniem. — Chodź, Krysto, pójdziemy na dół. — Nie! Nie! Czekaj! – Rzucam się na tatę i go całuję. Ma dziwny kolor, a jego policzek jest tak lodowaty, jakby wrócił do domu w zimową noc. Jego oczy patrzą prosto na mnie, ale nie budzi się, więc całuję go znowu i znowu, póki wujek Hraben mnie nie odciągnie. Kiedy wiedźma Schwitter pochyla się i zamyka jego oczy, przypominam sobie, jak tata za‐ mknął oczy mamy po tym, jak otworzył okna. Wszyscy odsuwają się, bo przyszła Johanna. Jej twarz ma paskudny szary kolor, a pod oczami kładą się duże ciemne cienie. — Conrad? Powiedzieli mi, że ktoś… – Dotyka jego nadgarstka. — To tylko zaklęcie – mówię. – Musisz go pocałować, żeby się obudził. — On nie żyje, Krysto – odpowiada płaskim głosem. – Odszedł. — Nieprawda! – Tupię i zaczynam kopać w łóżko. – Tato! Tato! Obudź się! — Nie jest to aż taka strata, jak mogłoby się wydawać – mówi Metzger, wzruszając ramionami i podnosząc głos ponad mój. — Ciiicho! – Wiedźma Schwitter wygląda na wściekłą. Kiwa głową w moją stronę. – Mamy wystarczająco dużo kłopotów bez… – Próbuje mnie do siebie przyciągnąć, ale ja nie chcę. — Przewrażliwiony sukinsyn chciał uciec, pozostawiając kluczowy pro‐ jekt badawczy, który mógłby pomóc tysiącom bohaterów. Co więcej, to ob‐ raza dla… — Zabiję tego, kto to zrobił, gołymi rękami – mówi Johanna, wpatrując się prosto w niego. – Wdepczę go w ziemię. Metzger wypycha naprzód podbródek. — Nie patrz na mnie. Ja nie zakradam się nocami do sypialni. Ja postawił‐ bym go pod ścianą i zastrzelił.
— To jeden z nich – mówi wujek Hraben. – Pewnie się wymknęli i trafili tutaj. — Nie bądź śmieszny – odpowiada Johanna, spoglądając na niego. – Niby jak te stworzenia miałyby się wydostać? Ta cholerna ściana jest dwa razy wyższa od ciebie i zwieńczona drutem kolczastym. Szczypię stopy taty przez kołdrę. Kopię mocniej w łóżko, Johanna musi krzyczeć, żeby wujek Hraben ją usłyszał. Ale on mówi dalej: — Zwołałem już dodatkowy apel… — Szybko. – Johanna mruży oczy. – Kiedy zdążyłeś to zrobić? — Wcześniej. – Wujek Hraben i Johanna nie odrywają od siebie wzroku. – Tak będzie lepiej. – Ona otwiera usta, żeby coś powiedzieć, ale on wyciąga ramię, więc zmienia zdanie. – Teraz sprawdzają liczby. Będzie trzeba dać przykład – dwustu za jednego. To powinno nauczyć czegoś mordercę. – Roz‐ gląda się. – Niech to pozostanie naszą wewnętrzną sprawą. Frau Schwitter, czy możemy liczyć na to, że zrobi pani, co konieczne? — Przygotuję go do pogrzebu, jeśli to masz na myśli. Jeśli chodzi o małą, będzie potrzebowała czarnego ubrania. – Kładzie mi rękę na ramieniu. — Nie włożę czarnego. – Nie chcę, żeby zmieniła mnie w czarownicę. — Czasy, kiedy nie chciałaś tego albo tamtego, się skończyły – ogłasza z zadowoleniem Ursel. – Nikt nie będzie się już z tobą cackał. Dziewczynki w sierocińcach robią, co im się każe, bez gadania. I szybko dorastają. — Do diabła, Ursel – mówi czarownica – nie musisz być taka nieczuła. Jej ojciec właśnie umarł. — Tata nie umarł. — Jest martwy i już. Nie ma co się łudzić. — Wstrętna, gruba czarownica. – Unosi rękę, a ja cofam się przed ciosem. – Tata nie umarł. – Lottie pyta, co zrobimy teraz, kiedy tata nie żyje. Kto się nami zaopiekuje? Potrząsam nią. Pyta znowu, a ja ciągnę ją za włosy. – Nie umarł. – Lottie zaczyna się kłócić. Mówi, że tata kocha mamę bardziej niż mnie i dlatego poszedł jej poszukać. – Tata nie umarł! – krzyczę. – Nie umarł, nie umarł. Lottie powtarza, że tata nie żyje i że zostałyśmy całkiem same. Nie chce przestać nawet wtedy, kiedy łapię ją za stopy i uderzam nią o ścianę, krzyczę więc, żeby zagłuszyć jej głos, i dalej krzyczę tak głośno, że po chwili wszyscy oprócz mnie i Lottie zakrywają uszy. Wujek Hraben pochyla się, żeby ze mną porozmawiać. Drapię go po twarzy. Biegam po pokoju, plując i przekli‐ nając bardzo brzydko. Lottie ma rację: wszyscy odeszli – mama, tata, Greet – i zostali tylko wstrętni ludzie. Biję wiedźmę Schwitter i kopię Metzgera w nogę. Herta próbuje chwycić mnie za ręce. Ursel ciągnie za włosy i znowu bije w twarz. Gryzę ją w rękę i wypluwam krew. Czarownica unosi różdżkę i mnie nią dotyka. Nagle robi się bardzo cicho. Cała się trzęsę. Czuję się jak niestężały budyń. — Dosyć – mówi, wpychając mnie do drugiego pokoju. – Usiądź, a jeśli
chcesz coś powiedzieć albo płakać, rób to ciszej. Ursel przyniesie ci ciepłe mleko z miodem. Chcę, żebyś wypiła do ostatniej kropli. Potem możesz się zdrzemnąć. — Ta to jest niezłe ziółko – mówi ktoś. Rozpoznaję złośliwy głos Metzge‐ ra. – A jednak – śmieje się – domyślam się, że we właściwym czasie ktoś chęt‐ nie ją okiełzna. Wujek Hraben też wybucha śmiechem. — O, tak. — To dziecko jest nienormalne. Pokręcone. Nigdy nie będzie częścią spo‐ łeczeństwa. Trzeba ją stąd odesłać. Wydaje mi się, że to słowa Herty, ale wiedźma Schwitter wzięła grzebień i udaje, że czesze mi włosy, podczas gdy w rzeczywistości rzuca usypiające zaklęcie. Kiedy się budzę, robi się ciemno, a ja nie leżę w swoim łóżku. W oknach wiszą zielone zasłony i czuję zapach lakieru. Naprzeciwko mnie wisi wielki krzyż z przybitym do niego Jezusem. Pod jego stopami stoi figur‐ ka Matki Boskiej w niebieskiej szacie, a obok niej pudełko świeczek. Leżę pod kołdrą w ubraniu, a Lottie jest wciśnięta obok mnie. Odpycham ją. Gdzieś niedaleko rozmawiają ludzie. Rozpoznaję głos wiedźmy Schwitter i wujka Hrabena, ale są tam też mężczyzna o głębokim, niedźwiedzim głosie i kobieta, która gryzie swoje zdania na małe kawałki i wypluwa je w niewła‐ ściwej kolejności. Wdrapuję się na półpiętro, żeby ich podsłuchać, ale na dole jest ciemno i nikogo nie widzę. Słowa wyłaniają się z ciemności jak chochli‐ ki w koszmarnym śnie. — Niemożliwe – mówi warczący mężczyzna – absolutnie niemożliwe. Zachowanie, które mi opisano, sugeruje jakieś problemy umysłowe podob‐ ne do manii. Wskazane jest leczenie psychiatryczne. — Czyli jest wariatką. Domyślaliśmy się – mówi wstrętna Ursel. Warczący mężczyzna kaszle. — Sądzę, że byłaby dobrym obiektem terapii elektrowstrząsowej – w Er‐ langen prowadzi się interesujące prace – ale oczywiście nie jest to moja spe‐ cjalność. W tym stanie dziecko należałoby trzymać w całkowitej izolacji, a my nie mamy odpowiednich warunków. — Brak samokontroli. Destrukcja. Inne dziewczynki. Nie. — Przeżyła straszny szok – mówi wiedźma Schwitter. – To na pewno na‐ leży brać pod uwagę. — To nie tylko naturalna reakcja spowodowana śmiercią ojca – wtrąca się wujek Hraben. – Chodzi o coś więcej. Johanna – Aufseherin[47] Langefeld – mówiła, że dziecko widziało, jak matka popełnia samobójstwo. — A więc szaleństwo jest u nich rodzinne – prycha Ursel. — Frau Richter, bardzo proszę. – Wujek Hraben niemal krzyczy. – Z pew‐ nością, jak mówi Frau Schwitter, należy wziąć poprawkę na… — Tak, tak, nie wolno nam lekceważyć przeżywania żałoby… — Żadnej samokontroli. Katastrofalna. Nauczyła szybko. Kluczowe.
— W każdym razie, jak rozumiem, Krysta często zachowuje się antyspo‐ łecznie i sierociniec nie będzie dla niej, niestety, właściwym miejscem. — I co teraz? – pyta wiedźma. Zapada długa cisza, ktoś odsuwa krzesło. — Zamknijcie ją razem z innymi niepożądanymi – mówi Ursel. — O nie! – Wiedźma Schwitter brzmi, jakby była przerażona. – To jeszcze małe dziecko. Jest też taka ładna. Czy nikt nie może jej przygarnąć? Za mną Lottie krzyczy, że nikt nas nie chce. Będziemy musiały zamiesz‐ kać w lesie, zbierać owoce i robić sobie ubrania z liści. Kiedy spadnie śnieg, schowamy się w jaskini niczym niedźwiedzie. — Poczekajcie chwilę – mówi wujek Hraben. – Może mógłbym zostać jej prawnym opiekunem albo… — To nie byłoby właściwe. – Nowy głos, wysoki i dźwięczny: nie wiem, czy to mężczyzna, czy kobieta. – Zwłaszcza że w grę wchodzi także kwestia krwi. Podobno jej prababcia była… Untermensch[48]. — Była księżniczką! – piszczę, podnosząc wazon i uderzając nim o barier‐ kę. – A wy wszyscy jesteście dumme Schweinhunde[49]. Nienawidzę was. Biegnę z powrotem do sypialni, chwytam Lottie i ściskam ją mocno. To ona wpada na pomysł, by wziąć świece i podpalić zasłony.
ROZDZIAŁ SIÓDMY Gdy Josef obudził się po kolejnej niespokojnej nocy, wydawało mu się, że błą‐ kał się po głębokim, ciemnym baśniowym lesie, wchodząc wszędzie, ale nie trafiając donikąd. Albo prawie donikąd… Fragmenty poszarpanej narracji zawierały elementy całkowicie nieodpowiednie dla bajek opowiadanych dzieciom przed snem. W snach jego ciało, wijące się pośród wybujałego li‐ stowia lub zawinięte w poły krwistego aksamitu, wyrażało wszystkie te skandaliczne tajemne pragnienia, które nie mogły nigdy zostać wypowie‐ dziane. Mathilde zawsze się od niego odwracała. Lilie nie, leżeli więc razem wśród pachnących wiosennych kwiatów na leśnej polanie. Zimna kiełbasa i letnia kawa na śniadanie ostudziły jego wspomnienia. Przez chwilę rozmyślał o innych bohaterach swoich snów: pięcioro jego dzieci wypełniało tło jego rozwiązłości, czasem jako niemowlęta, czasem jako dorośli, którzy mu się przyglądali; wycofujący się i zbliżający koledzy, z zaciśniętymi ustami, z niechętnymi spojrzeniami; jego ojciec o karykatu‐ ralnych hebrajskich rysach, grożący mu palcem, zapowiadający trzecie w jego życiu lanie; Großmutter[50] dzierżąca w dłoni drewnianą łyżkę jako oznakę wszechwładzy; wreszcie ucieleśniający melancholię biały cień, który mógł być jego matką. A Lilie? Nawet porzucona, Lilie patrzyła im prosto w oczy i wciąż się uśmiechała. Josef chwytał się jej bezwstydu, jak tonący chwyta się brzytwy, dzięki której – choć zanurza się w najciemniejsze błoto – wciąż wierzy, że kolejny oddech będzie możliwy. Potem z przerażeniem myślał o istotach z literatury midraszowej: o mazakim, nocnych demonach, o sukkubach mających piękne twarze… Wstał gwałtownie. Były to myśli niewłaściwe dla nowoczesnego, wy‐ kształconego mężczyzny, naukowca i innowatora. Odsuwając od siebie roz‐ kosze nocnych fantazji, zmusił się do rozważania stanu zdrowia swojej pa‐ cjentki. Milczenie Lilie, jej niechęć do odpowiadania na pytania – nie licząc nonsensownych skrawków nieskomplikowanej filozofii – w połączeniu z brakiem znajomości jej pochodzenia, prócz nielicznych faktów związa‐ nych z jej odnalezieniem, zdawały się z początku fascynującym wyzwa‐ niem. Teraz, gdy nie potrafił popchnąć terapii do przodu, chodził w kółko po pokoju i skubał włosy na brodzie. W każdej chorobie, podobnie jak w prze‐ stępstwie – a bardzo możliwe, że tu jedno było bezpośrednim wynikiem dru‐
giego – należało przeprowadzić eliminację i dedukcję. Uśmiechnął się. Nie różnił się aż tak bardzo od postaci stworzonej przez Conan Doyle’a, słynnego detektywa, którym tak interesowała się Mathilde. Jego uśmiech zbladł. Nie mógł myśleć o swojej żonie. Mimo to nawet Sherlock Holmes potrzebował dowodów, na których mógłby oprzeć swoje rozumowanie. On dysponował jedynie śladami napaści i aluzjami do potwornego mężczyzny, który być może został przez Lilie wymyślony, a z pewnością opisany z przesadą, bo jakże mogłaby zachować tak niezwykły urok w konfrontacji z pułapkami zła? Dziewczyna nie wzięła się przecież jednak z powietrza. Oczywiście po‐ chodziła z klasy uprzywilejowanej, być może żyła zamknięta w domu, a jej histeria pozostawała ukryta przed światem. Pewne czynniki sprawiały, że wydawało mu się to mało prawdopodobne, chyba że była młodą, nieszczęśli‐ wą żoną. Jednak niezależnie od tego, czy mieszkała w wielkim domu, czy w skromnym mieszkaniu, czy była zamknięta w klasztorze, więzieniu – a nawet jeśli trafiła do tego przeklętego klubu – ktoś w Wiedniu musiał co‐ kolwiek o niej wiedzieć. — Etwas Neues kann man nur finden, wenn man das Alte kennt – wymam‐ rotał Josef. „Coś nowego można odkryć jedynie, kiedy wie się cokolwiek starego”. Tak, to prawda. Benjamin musiał podwoić wysiłki, wciąż być oczami i usza‐ mi swojego pana. Josef nadal nie miał ochoty zmierzyć się ze światem, a tym bardziej analizować, dlaczego tak jest, uznając po prostu, że gdyby ktoś do‐ wiedział się, iż wrócił z długo oczekiwanych wakacji samotnie, zadano by mu zbyt wiele pytań, zwrócono by w jego stronę zbyt wiele porozumiewaw‐ czych spojrzeń. Z obrzydzeniem spoglądając na stół, zastanawiał się, czy po‐ trafiłby tak się przebrać, by niezauważony dotrzeć do Café Museum. Raczej nie: przyjemność odwiedzania nowej kawiarni Adolfa Loosa polegała w du‐ żej mierze na podziwianiu czystej, jasnej formy wnętrza – które można było‐ by uznać za estetyczną negację sąsiadujących z nim ekstrawaganckich bu‐ dynków secesyjnych – a także na spędzaniu czasu w towarzystwie najwybit‐ niejszych wiedeńskich artystów i intelektualistów. Josef wbił widelec w ka‐ wałek kiełbasy, godząc się z myślą, że pozostaje mu tylko domowe śniada‐ nie. Kiedy najgorsza niestrawność minęła, ruszył na poszukiwanie Lilie, znalazł jednak tylko Gudrun, która przeglądała stare czasopisma i wklejała wycinki do najnowszego z serii zeszytów. Przez ostatnie lata spędzała na tej czynno‐ ści wiele czasu, a jej eklektyczny gust był obiektem rodzinnych żartów. Stro‐ ny ze starych komiksów walczyły o miejsce z tekstami religijnymi, z Parte‐ zettel – gdyż niewiele jest na świecie rzeczy bardziej fascynujących od peł‐ nych czułości nekrologów znienawidzonych krewnych – i ekstrawagancko zdobionymi torebkami na nasiona, które lądowały pomiędzy wyciętymi cherubinkami, bukiecikami i mottami, sentymentalnymi dziewczętami
prowadzącymi spaniele albo chłopcami z bąkami i obręczami. Wklejone były tam też liczne rysunki jego dzieci, pełne niewinnej spostrzegawczości: coraz pulchniejsza Mathilde; jego niegdysiejszy protegowany Zygmunt Freud, ledwie widoczny zza chmury dymu, i biedny pochylony Großva‐ ter[51], boleśnie przypominający kulę do krokieta. Był tam nawet obrazek, na którym on sam szedł na spacer ze swoim przyjacielem Ernstem Machem. Obaj z długimi brodami, żywo gestykulujący, omawiali jakiś trudny pro‐ blem filozoficzny, który dotyczył związku równowagi społecznej z ich nie‐ zależnymi odkryciami na temat indywidualnej harmonii jednostki, działa‐ jącej dzięki płynowi znajdującemu się w kanałach półkolistych. Josef dobrze pamiętał tamto popołudnie. Dora niewątpliwie również, bo podeszła wtedy zbyt blisko roju wściekłych pszczół. Chociaż po jednej torturze przyszła na‐ stępna – wyjęcie trujących żądeł zajęło kilka godzin – biedna dziewczynka zachowała się z pełnym stoicyzmem i nie odezwała ani słowem. Josef wyciągnął szyję, żeby zobaczyć na otwartej stronie reklamę promu‐ jącą jakiś lakier do mebli – na obrazku dwie wymuskane pokojówki polero‐ wały księżyc w pełni – która niemal całkiem przesłaniała ulotkę piątej wy‐ stawy secesji wiedeńskiej. Obok znajdował się jeszcze przedruk komiksu o Maksie i Moritzu, stworzony piórem Wilhelma Buscha, którego intelekt Josef uważał za wciąż wysoce niedoceniony, chociaż jego dowcipy szybko stawały się przysłowiami. Ach, mądrości dworskiego błazna. Vater werden ist nicht schwer, Vater sein dagegen sehr, kpił Bush. Łatwo jest zostać ojcem, trudniej nim być. Wszystko to stanowiło jednak ledwie pocieszenie, gdyż Gudrun najbar‐ dziej interesowała się kompilowaniem ponurych raportów prasowych, zło‐ śliwych plotek na temat amazońskich oddziałów Luegera, czyli tak zwane‐ go haremu jego stronniczek, a także intryg, przypadków bigamii, skandali, morderstw, włamań, gwałtów, bójek i nożowników, opisywanych tak szczegółowo, że Mathilde zabroniła kiedyś dzieciom zaglądać do jej zeszy‐ tów. — Widzę, że wciąż sprawdzasz barometr – powiedział z uśmiechem. Spojrzała na niego, odkładając na chwilę swoje znaleziska. — Niech się pan śmieje, Herr Doktor, ale z tych stron można się dowie‐ dzieć wiele o temperaturze panującej w Wiedniu. A miasto wrze. Mówię panu. Wrze. I niech Bóg nam pomoże, jeśli ktoś kiedyś zwiększy ogień. — Doprawdy – powiedział Josef, zmieniając uśmiech na minę, która mia‐ ła wyrażać szczere zainteresowanie. Gudrun przewróciła kilka stron. — Ta kobieta, na przykład. Marie Kindl, która popełniła samobójstwo… — Ach, tak, w zeszłym roku, kiedy powiesiła się w Riesenrad. Coś strasz‐ nego, zwłaszcza że zrobiła to w miejscu, gdzie młode rodziny… Uciszyła go spojrzeniem. — Kiedy Frau Kindl popełniła samobójstwo, wieszając się na diabelskim
młynie, zrobiła to, by zwrócić uwagę na ubóstwo swojej rodziny, Herr Dok‐ tor. Jestem pewna, że zgodzi się pan, że był to akt desperacji. W tym mieście bogaci stają się coraz bogatsi, a biedni – coraz biedniejsi. Podczas gdy jedni mogą trwonić wielkie sumy na wakacyjne wyjazdy, inni nie mają czym na‐ karmić swoich dzieci. Nic dobrego z tego nie będzie. — Rzeczywiście – odparł z zakłopotaniem. – W Wiedniu mamy jednak wiele organizacji charytatywnych… — Miasto wrze, a ogień jest nieustannie podsycany. Jeśli stanie się to, cze‐ go niektórzy się obawiają, nawet takie porządne domostwa jak to nie unik‐ ną konsekwencji. Zwłaszcza teraz, kiedy wpuściliśmy do środka kłopoty. – Ściszyła głos. – Widziałam podejrzanych mężczyzn na naszej ulicy. Tak, tak. Jeden z nich stał na rogu i obserwował dom przez ostatnie dwadzieścia czte‐ ry godziny. Mogłabym przysiąc, że ktoś mnie śledził, kiedy szłam na targ. A wczoraj ktoś zaglądał przez boczne wejście. Musiałam wyjść na zewnątrz z kijkiem, żeby go przepędzić. Benjamina nigdy nie ma, kiedy jest potrzebny, a ten człowiek skłamał, że chowa się przed deszczem. To oczywiście bzdura – jak dorosły mężczyzna może bać się lekkiej mżawki? Jestem pewna, że cho‐ dziło o coś zupełnie innego. – Usta Gudrun wydęły się z obrzydzeniem. – Może był jednym z dawnych… znajomych Lilie. Josef skrzywił się, słysząc jej zjadliwy ton. — A gdzie jest Lilie? — Przebiera fasolę. Trzy razy wolniej niż normalny człowiek. Gdyby była moją podwładną… — Ona nie jest służącą – zaprotestował Josef. — Rzeczywiście, nie jest. Niektórzy nie wiedzą, czym jest ciężka praca – powiedziała Gudrun, wstając. – Oczywiście to, że ten młody głupiec jak zwy‐ kle się wokół niej kręci, z pewnością nie pomaga. — Benjamin? – Josef poczuł bolesne kłucie w żołądku. Podszedł do otwar‐ tego okna i wyjrzał na zewnątrz, kryjąc oczy przed blaskiem słońca. – Nie widzę ich. – Już miał wyjść, kiedy Gudrun roześmiała się i wyszeptała coś pod nosem. – Słucham? — Domyślam się, że wspiął się po Bohnenstängel. — Na łodygę fasoli? – Wpatrywał się w nią ze zdziwieniem. – O czym ty mówisz? — Jaś i magiczna fasola to ulubiona bajka Johannesa z dzieciństwa, w której leniwe dziecko wspina się po czarodziejskiej łodydze fasoli do świa‐ ta, w którym panują całkiem inne zasady. Wygląda na to, że niektórzy uwie‐ rzą w każdą bajkę, jaką opowie Lilie, czemu więc nie w tę? Josef zesztywniał. — Frau Gschtaltner, zapomina się pani. Gudrun uniosła brodę i odwzajemniła jego wściekłe spojrzenie. — Mówię o tym, co widzę, Herr Doktor. W tym domu wiele się zmieniło. — Chciałbym spotkać się z Lilie, kiedy tylko wróci. Bądź tak miła i prze‐
każ jej moją prośbę. – Odwrócił się na pięcie, gryząc się w język, by powstrzy‐ mać potok paskudnych słów. Pół godziny później wciąż obrażona Gudrun zapukała do jego drzwi, otwo‐ rzyła je i, zwracając się do Josefa z przesadną formalnością, dworskim ge‐ stem podbródka zapowiedziała nadejście Lilie. — No chodź, chodź. Nie mamy czasu – ponaglała dziewczynę. — Dzień dobry, Lilie. Poczekał, aż Gudrun usiądzie, zauważając, że prócz wyjęcia zdobionego różyczkami naparstka o szklanej krawędzi, który dostała kiedyś od dzieci i którym teraz wymachiwała z wyrzutem, nie udawała nawet, że pracuje. Następnie zwrócił się do pacjentki, która stała przed nim nieruchomo, słod‐ ka i świeża, w lnianej bluzeczce z szerokim kołnierzem. Rozpoznał, że nale‐ żała ona do jego najstarszej córki Margarethe, która nosiła ją, gdy miała ja‐ kieś trzynaście lat. Możliwe, że odziedziczyła ją Dora. Możliwe nawet, że miała ją na sobie tego strasznego popołudnia. Takie drobiazgi zostają w pa‐ mięci. W każdym razie dowodziło to, jak drobna jest Lilie, prawie tak drob‐ na jak Bertha, ale lżej zbudowana, delikatniejsza i… eteryczna, tak, to dobre słowo: eteryczna, przypominająca wróżkę, istotę nie z tego świata, owoc wyobraźni. Mamrocząc uprzejmości, wskazał jej krzesło i dostrzegł, że bluz‐ ka jest częścią marynarskiego kostiumu, jaki spopularyzowała kiedyś w Londynie budująca imperium angielska królowa, która ubierała swoje dzieci w stroje kojarzące się z morzem, prawdopodobnie dedykując ten gest podlegającym jej marynarzom. Zauważył też, że Lilie ma na nogach zapina‐ ne na guziki buty, które wydawały się za duże o kilka rozmiarów, przynaj‐ mniej sądząc po jej niezdarnym kroku. Dzisiaj jej policzki były zarumienio‐ ne, a oczy błyszczały, choć twarz pozostawała całkiem obojętna. Josef poczuł ukłucie w sercu, domyślając się, co ją tak ożywiło. — Wyglądasz dziś weselej, Lilie – wycedził przez zaciśnięte zęby. – Podo‐ bało ci się na zewnątrz, na słońcu? Nie odpowiedziała. Nie mrugając, wpatrywała się w charczący zegar. — Słyszałem, że zbierałaś fasolę – ciągnął. – Podobno w tym roku plony są obfite? – Jego plecy przeszedł lekki dreszcz, kiedy przypomniał sobie, że w starożytności fasola chroniła przed duchami; podczas rzymskiego święta Lemuraliów głowa rodziny musiała rzucić fasolki przez ramię, żeby wyku‐ pić swoich bliskich. – Zielona fasola – wyszeptał, niemal przekonany, że ziar‐ na, które odbierały moc lemuriom, były czarne, i zastanawiając się, dlaczego miałoby to mieć znaczenie. – I będzie jeszcze więcej? Dziewczyna nie odpowiedziała. Zniecierpliwiona Gudrun mlasnęła języ‐ kiem. Po chwili Josef wstał z krzesła. — Muszę zbadać rany na twojej szyi, Lilie. Bądź tak dobra i rozepnij górne guziki. Gudrun również wstała, potykając się w pośpiechu.
— No już, dziewczyno. Obudź się. Rób, o co doktor prosi. Kiedy Lilie nie wypełniła polecenia, sama rozpięła jej guziki. Dziewczyna wzdrygnęła się i zacisnęła pięści tak mocno, że jej kłykcie zbielały, ale przez czas badania stała spokojnie, nie odrywając wzroku od starego zmęczonego zegara. Nie groziło jej zakażenie: rany się zagoiły. Josef obawiał się, że zostanie po nich blizna: szkoda by było, choć podobne znamię ściągałoby tylko uwagę na doskonałość reszty. Delikatnie obrócił głowę Lilie, zauważając, że siniaki za uszami ledwie dało się już dostrzec… i zesztywniał, bo jego wzrok zatrzy‐ mał się na nowym małym sinym znamieniu. Jego usta wypełnił kwaśny smak. Przełknął ślinę, obawiając się, że był to ślad namiętności, jednak mięk‐ kie wygięcie jej szyi, delikatne złote loki zebrane na karku były tak dziecięco niewinne, że rozwiały się wszystkie jego podejrzenia. Z powrotem zapiął jej kołnierzyk i opuścił ramiona. — Ukąszenie insekta – powiedział na głos, znów przypominając sobie udrękę Dory. – Przy tak delikatnej skórze warto się zabezpieczyć, kiedy wy‐ chodzi się na świeże powietrze. – Lilie popatrzyła na niego bez słowa. – Może lekka apaszka? Przyszedł mu do głowy różowy, jedwabny szaliczek, który kupił Mathilde w Wenecji. Był ładny, ale jego żona nigdy go nie włożyła, jak większości jego prezentów. Być może stanowił zbyt wyraźny przejaw kobiecości. Ładnie by wyglądał na tej delikatnej młodej istocie. — Fasolę dałoby się zebrać dwa razy szybciej – skomentowała Gudrun – gdyby nie trwonić czasu na śmiech i plotki. — Słońce i śmiech są często najlepszym lekarstwem – skarcił ją Josef. – Wiele razy sama tak mówiłaś. — Aha – prychnęła, wracając do pracy. Josef również usiadł, świadomy jej tlącej się urazy. Jeśli Wiedeń wrzał, ona również. Nie było trudno znaleźć tego przyczynę, chociaż porównywa‐ nie dwóch kobiet zdawało się ohydne. Pamiętając wypadki z czasów wycho‐ wywania dzieci, zadrżał na myśl o wściekłości Gudrun i zastanawiał się, jak Mathilde radziła sobie ze złym humorem swojej pracownicy. — Później porozmawiamy o zatrudnieniu dodatkowej pomocy w domu – powiedział, chcąc ją udobruchać. – Pracy jest zbyt dużo dla jednej osoby. Obracając naparstek między palcami, pozornie zainteresowana maleń‐ kim ściegiem, Gudrun zdawała się nie słyszeć jego słów. Wzruszył ramiona‐ mi w myślach, skupiony na Lilie, i wypróbował nowe podejście, choć w rze‐ czywistości wykorzystywał starą metodę. — Lilie, czy chciałabyś, żebyśmy się z kimś skontaktowali? Ktoś na pew‐ no się o ciebie niepokoi. – Nie odpowiedziała. – Mów do mnie – dodał z naci‐ skiem. – Powiedz, do kogo powinniśmy się zwrócić. Gdzie mieszka twoja ro‐ dzina? Dalecy krewni? Przyjaciele? Musisz mieć kogoś. — Odpowiadaj! – warknęła Gudrun. – Bez przerwy trajkoczesz, kiedy
znajdujesz się w towarzystwie tego głupiego chłopaka, więc miej chociaż tyle przyzwoitości… — Nie będę mówić, póki jest tutaj stara kobieta – wyszeptała Lilie. — Stara kobieta? – wydyszała Gudrun. — A to dlaczego? – spytał Josef. — Przedrzeźnia mnie. Każde wypowiedziane przeze mnie słowo jest póź‐ niej wyśmiewane. Powinien pan słyszeć ją dziś rano: „Niech panienka nie zapomni odłożyć noża, Fräulein Namenlos[52] – powiedziała. – Nie chcemy wyjmować go potem z piersi potwora, prawda?”. – Lilie całkiem dobrze uda‐ ło się naśladować akcent Gudrun. Potem zamilkła i opuściła wzrok. — Rozumiem. – Josef pogładził się po brodzie. — Wierzy jej pan? – zapytała Gudrun, czerwona z wściekłości. – Tak pan o mnie myśli po tych wszystkich latach, które służyłam rodzinie Breuer? Josef odkaszlnął. — Moja droga, nikt nie podaje twojej lojalności w wątpliwość… — Nie powiem ani słowa, póki sobie nie pójdzie – wyszeptała Lilie, nie podnosząc wzroku. Josef z trudem ukrywał radość. — Być może w takich okolicznościach, Frau Gschtaltner… Gudrun wstała i pomaszerowała ku drzwiom z wysoko uniesioną głową. Zamknęły się za nią gwałtownie, a Josef odczekał, póki nie usłyszał jej odda‐ lających się kroków. — Lilie, teraz zostaliśmy sami. Wszystko, co się między nami zdarzy, po‐ zostanie poufne – zawahał się. – Jak między księdzem a spowiednikiem. — Ale ja nie zrobiłam nic, co wymagałoby rozgrzeszenia. — Ach. – Josef zrozumiał, że dziewczyna ma na myśli indywidualną spo‐ wiedź. – Rozumiem zatem, że jesteś katoliczką? Lilie pokręciła głową. — Po prostu wiem. – Zawinęła rękaw, pokazując zapisane atramentem ślady, jakby przypominając mu o tym, że wyparła się człowieczeństwa. – Ale nie potrzebuję podobnych rytuałów. — Nie masz sumienia? Lilie wzruszyła ramionami. — A twój zegar? Gramofon? Albo automobil? Josef uporządkował swoje pióra, ułożył równo bibularz. — A inne uczucia, Lilie? Miłość, samotność, tęsknota? – Poczuł ucisk w gardle. Nie słysząc odpowiedzi, dodał: – A może nienawiść, rozpacz, złość? – Lilie wciąż milczała, a on, opanowawszy emocje, patrzył na dziewczynę, która wpatrywała się w przestrzeń, obojętna, jakby słuchała płynącej z odda‐ li muzyki albo rozmowy elfów, której on nie mógł usłyszeć. – Lilie – warknął – byłaś zła na Gudrun, prawda? — Jest tyranką. — Och. – Zawahał się. – Źle cię traktuje?
— Pytasz, czy mnie zaatakowała? Jeszcze nie. Nie musi. Tylko popycha i szczypie. Jej łokcie są równie brutalne jak język. — Och. — Możliwe, że ją zabiję. Później. — Lilie… — W głębi duszy Gudrun jest słaba. – Głos Lilie brzmiał cicho i rzeczowo. – Zabicie jej byłoby proste. Wystarczyłoby mi kilka sekund. — Naprawdę wystarczy… Wydawała się zamyślona. — Możliwe, że by mi się spodobało. Niektórym się podoba. Czy to była wskazówka? Josef pochylił się naprzód, zainteresowany. — Niektórym? Komu? Powiedz mi gdzie. – Po chwili powtórzył pytania, ale jej oczy się zamknęły, a twarz znów przybrała obojętny wyraz. Tak jakby potrafiła siłą woli oderwać się od teraźniejszości i, niczym średniowieczny wędrowiec, wstępować w zaświaty. Czy może był to podstęp? Bardzo przy‐ pominała mu Berthę: nigdy nie mógł być pewien, czy nie odgrywa amator‐ skiego dramatu. A co, jeśli Lilie to jej uczennica? Pociąg pełen myśli dotarł do stacji dawnych zmartwień. A co, jeśli obie opracowały plan zemsty? – Nic nie zrobiłem – wyszeptał. Pełen lęku przed spiskiem przekonywał samego siebie, że Lilie prędzej czy później się zdradzi. Postanowił zignorować mor‐ dercze fantazje dziewczyny i oparł się o biurko. – Lilie, proszę cię, skup się. Rozmawialiśmy o twojej niechęci do Gudrun. Zamrugała i pokiwała głową. — Zdarzyło mi się już poznać takie kobiety jak ona. — Opowiedz mi o nich. Opowiedz mi o tym, co ci zrobiły. — Nic. Głupie bestie. Tylko szczekały, a nie potrafiły gryźć. — Czy miały jakiś związek z twoim potworem? — Być może – powiedziała jak przez sen, ciągnąc kokardkę, która zwisała u jej kołnierza – bo wszystkie idą, tup, tup, tup, tysiące kóz i owiec, jedna po drugiej, do jego kostnicy. Na wietrze czuć zapach ich krwi i dymu. — Wyjaśnij – zażądał, znów podnosząc głos. Podrapał się po głowie. Gdziekolwiek była więziona, nie mogła to być instytucja kościelna. A żadne więzienie nie przeprowadzało egzekucji o sugerowanej przez nią skali. Oczy‐ wiście sto lat wcześniej mogłaby opisywać Narrenturm, które wciąż było wtedy domem wariatów. Ach, oczywiście, to by pasowało… Wtedy chorych psychicznie traktowano jak podludzi… niebezpiecznych lunatyków, ni‐ czym dzikie bestie przykuwano ich łańcuchami do ścian i kazano spać na słomianych matach. Kto mógł wiedzieć, jakie groźby zrzucano na ich bied‐ ne, zamroczone głowy? Być może podobne instytucje wciąż istniały na ci‐ chej prowincji. – Wyjaśnij – powtórzył, tym razem łagodniej. Lilie klasnęła w dłonie. Ene, due, rike, fake,
torba, borba, ósme smake, eus, deus, kosmateus i morele – baks. – Jesteś następny. — Ładnie śpiewasz, moja droga – powiedział Josef. Zmarszczył brwi. – Ene, due, rike, fake, co oznaczał ten dziecięcy wierszyk? Głos Lilie ucichł. Obróciła się na krześle i spojrzała prosto na Josefa. Na jej ustach pojawił się malutki uśmiech. — Nie rozmawiajmy o tym, Herr Doktor. Josef zamrugał. Był niemal pewien… ale nie, to niemożliwe. A jednak… Czy Lilie naprawdę trzepotała rzęsami? — Słyszałam, że jesteś najmądrzejszym człowiekiem w Wiedniu. Wygładził wąsy. — Cóż, ja… — I że naprawiasz połamane dusze. — Nie określiłbym tego w ten sposób. – Zmarszczył brwi, myśląc, że sło‐ wa, których użyła, nadawały się do opisu odkrywania skomplikowanego emocjonalnego bólu pacjentów równie dobrze jak jakiekolwiek inne. Wy‐ prostował się. – Lilie, musimy… — Pomóż mi, Herr Doktor. Muszę uratować ziemię przed tym diabłem. Byłaby to największa przysługa, jaką mógłbyś kiedykolwiek wyświadczyć. — Lilie… – Roześmiał się, ale kiedy wstała z krzesła i położyła swoją szczupłą dłoń na jego dłoni, ogarnął go ból odrzucenia. — I ocalić twoich ukochanych potomków przed straszliwym nieszczę‐ ściem. Oboje spojrzeli w dół. Josef porównywał zwisającą skórę postarzałej ręki leżącej na biurku – trudno było mu bowiem uzmysłowić sobie, że to tył jego dłoni – z jej jędrnym ciałem, z idealnymi paznokciami. Westchnął, przygnie‐ ciony porażką, gdyż człowiek jest stary znacznie dłużej niż był młody. Być może młodość powróciła do niego ostatniej nocy we śnie. Zerknął na drzwi, wezwany cichym dźwiękiem, a potem zobojętniał na wszystko prócz tego, że wycofała się, by z wdziękiem opaść na krzesło. Ukrył znienawidzone ciało w miejscu, na którym spoczęła jej dłoń, czekając na moment, gdy mógłby ukradkiem przycisnąć je do jej policzka. Poczuł się nagle bardzo zmęczony i postanowił pozwolić Lilie opowiedzieć o jej gwałtownych lękach; koniec końców, opowiadanie historii przyniosło Bercie ulgę. — Dobrze, Lilie. Co proponujesz? Zastanawiał się, jak będzie dalej ją leczyć, kiedy wróci reszta jego rodziny. Nie mogła tu zostać. Być może mógłby wynająć dla niej małe mieszkanie w jakiejś modnej dzielnicy i z młodą służącą jako przyzwoitką – taką, która przyjechała prosto z prowincji i nie jest zbyt mądra. Wizyta uznanego leka‐ rza nie powinna zresztą stać się przedmiotem plotek. Zwilżył wargi. Podob‐
nie jak w wypadku Berthy seria masaży mogłaby okazać się przydatna. — Musimy zabić go teraz, inaczej urośnie. — Właśnie. – Mrugnął, powtarzając w głowie jej słowa. – A więc jest mały. Jak kobold? Jak chochlik? — Nie – odparła ze zniecierpliwieniem. – Jak chłopiec. Nie odrywał od niej wzroku. — Chcesz powiedzieć, że potwór jest wielkości chłopca czy że jest chłop‐ cem? – Myśli pędziły w jego głowie. Czyżby miał do czynienia z uwłaczają‐ cym bratem, nie ojcem? Nie mógł tego wiedzieć. — Teraz jest chłopcem – odparła ostro. — Rozumiem. A czy ma jakieś imię? – spytał Josef, ciekaw, czy jakieś szczegóły uległy zmianie. — Już mówiłam. Ma na imię Adi. — Mówiłaś – pokiwał głową, spoglądając na swoje notatki. Gdyby po‐ twór był jej bratem, zdrobnienie miałoby więcej sensu. – A dalszy ciąg jego imienia? – Uniósł wzrok w nadziei, że Lilie poda mu swoje nazwisko rodo‐ we. – No już, Lilie, musi się przecież jakoś nazywać. — Herr Wolf. — Herr Wolf… czy to prawdziwe nazwisko? — Tak – odparła, marszcząc lekko czoło. — Dobrze. W Wiedniu i okolicach mieszkało wiele rodzin o nazwisku Wolf. Josef od razu pomyślał o kompozytorze Hugonie Wolfie, który miał ponoć problemy z równowagą emocjonalną. Nie, chodziło o coś więcej. Mężczyzna domagał się instytucjonalnego nadzoru: pojawiły się plotki, że zachorował na syfilis. — Nie – odpowiedziała po chwili, powstrzymując to pole rozważań. – Na‐ prawdę nazywa się Gröfaz. — Ach – brzmiało to jak kolejny pseudonim. – Jakieś inne nazwy? — Niektórzy nazywają go Manitou. To zły duch. Josef odłożył pióro. — W jaki sposób cię skrzywdził, Lilie? – spytał cicho. W odpowiedzi wymruczała znaną melodię, poruszając palcami do rytmu. — Czy zabrałeś już pozytywkę? — Słucham? — To Stella, prawda? Dla Margarethe. — Nie… tak, tak właściwie to nie została jeszcze wygrawerowana. – Od‐ powiedział zdziwiony. Była to tajemnica. Niespodzianka. – Kto ci o tym po‐ wiedział? — G’schichten aus dem Wienerwald. — Ale… – przerwał gwałtownie. Opowieści z Lasu Wiedeńskiego. Wła‐ śnie tak. Zegarmistrz musiał o tym wspominać. Należało o tym później po‐ myśleć. – Mówiłaś o potworze. — Nie. Musimy porozmawiać o tym, w jaki sposób go zabijemy.
— Dobrze. — Skopanie kogoś na śmierć nie zajmuje dużo czasu. – Przerwała w obli‐ czu niekontrolowanego sapania, jakie wydał z siebie Josef. – Łup, łup. Z tym, że buty muszą być bardzo duże i ciężkie. – Spojrzała na swoje drobne stopy. — Lilie! — Tak? – Wydawała się tak słodko zaskoczona, że Josefowi trudno było uwierzyć w jej dotychczasowe słowa. — Lilie, nie mogłaś widzieć czegoś podobnie strasznego. To nie jest nor‐ malna część życia. — Nie? — Żyjemy w czasach pokoju, moja droga. – Zamknęła oczy, więdnąc jak kwiat, więc szybko zakończył rozmowę. – Wystarczy na teraz, Lilie. Idź na słońce. Nie pracuj już też dzisiaj w kuchni. Odpocznij. Uspokój się. Porozma‐ wiamy później. Kiedy wyszła, zaczął rozmyślać nad metodą, za pomocą której dziewczy‐ na chciała zabić swojego oprawcę. Podobne żądne krwi myśli mogły być je‐ dynie owocem sensacyjnych powieści. Być może należało radykalnie ogra‐ niczyć lektury, do których miała dostęp. To jednak oznaczałoby z kolei, że sam odegrałby ważną rolę w przyszłym losie Lilie, siedział więc przez chwilę bez słowa, wyobrażając sobie, jak odwiedza ją w małym mieszkanku gdzieś przy Ringstrasse. Należało być ostrożnym, skoro Zygmunt codziennie space‐ rował wokół Ringu, a Mathilde naprawdę nie potrzebowała dodatkowej amunicji. Zachowując to w pamięci, musiał prowadzić właściwe notatki. Nabił swoje pióro i wytarł końcówkę stalówki, uderzając zębami o skuwkę i powstrzymując się przed obgryzaniem jej jak dziecko. Fräulein Lilie X Nastąpiła wyraźna poprawa, jeśli chodzi o fizyczny stan pacjentki. Ma słaby apetyt, ale to może zmienić się teraz, kiedy rozpoczęła ćwicze‐ nia. Wydaje się zadowolona mimo ekstrawaganckich odpowiedzi – udzielanych podczas prywatnych rozmów – wynikających z obserwa‐ cji morderstw i egzekucji. Wydaje się dziwnie oddzielona od świado‐ mości śmierci i własnego człowieczeństwa. A jednak nie zalecono ku‐ racji. Z tyłu ramion da się odczuć pewne napięcie. Być może pomogły‐ by masaże. Słysząc gwałtowne pukanie do drzwi, Josef aż podskoczył, a jego pióro poto‐ czyło się po kartce. W obawie, że wydarzyło się jakieś nieszczęście, pobiegł, żeby je otworzyć, ale Gudrun zdążyła już wejść do środka. Dyszała ciężko, była czerwona na twarzy i wyraźnie podekscytowana. — Proszę spojrzeć. – Zamachała mu przed nosem wycinkiem z gazety. – Miałam rację? Miałam. Koniec z tajemnicami. Ta dziewczyna to lunatyczka,
która uciekła. Nie jesteśmy bezpieczni. Proszę tylko spojrzeć. Przybiegłam, kiedy tylko to zauważyłam. No już, proszę. — Lepiej mi powiedz – zasugerował, jako że nie wypuściła gazety z dłoni. Wzięła głęboki oddech. — W zeszłym roku, w Lambach… — Lambach? Było to małe miasto targowe w Górnej Austrii, ważny przystanek na daw‐ nej trasie solnej. Josef przypomniał sobie, że wiele lat wcześniej odwiedził je razem z ojcem, ale nie wiedział już teraz, z jakiego powodu odbyli tak długą podróż, pamiętał tylko klasztor benedyktynów zdobiony krzyżami o złama‐ nych ramionach, który górował nad innymi budynkami. Znajdowały się w nim freski pochodzące z początku dwunastego wieku, na których nama‐ lowano scenę wypędzenia Jezusa z synagogi w Nazarecie, chociaż w jego młodych oczach ich piękno przykrywało antysemicką wymowę. Teraz, gdy się nad tym zastanawiał, doszedł do wniosku, że musiał być w Lambach z powodu choroby jakiegoś krewnego albo przyjaciela ojca. — W Volksschule[53] – dodała niecierpliwie Gudrun. – Młoda kobieta bez powodu zaatakowała małe dziecko. Próbowała je udusić, dokładnie tak samo, jak Lilie naszego biednego kota. — Jak się czuje kot? – spytał Josef, przechodząc przez pokój, by wyprosto‐ wać wiszący na ścianie portret ojca. Gudrun szła za nim. — Skąd mam wiedzieć? – Machnęła ręką. – Przyjdzie, jak zgłodnieje. Cho‐ dzi o to, że to ona. Ta wariatka to Lilie. — A co stało się z tą kobietą po ataku? — Zamknięto ją w domu wariatów… — W takim razie jesteśmy bezpieczni. — Niestety – odparła ponuro Gudrun. – Dziesięć dni temu uciekła… Josef się roześmiał. — I przez kilka dni włóczyła się, zraniona i naga. Gudrun, to jakiś non‐ sens. Tylko głupiec mógłby pomyśleć coś podobnego. Twoja niechęć do dziewczyny odbiera ci rozum. — Nonsens, tak? – wycedziła. – A więc teraz jestem też głupia? — Przepraszam. – Natychmiast pożałował użytych słów. – Źle się wyrazi‐ łem. Zrozum jednak, proszę, że jestem odpowiedzialny za Lilie. Jest moją pa‐ cjentką. Gudrun uważnie złożyła wycinek papieru. — I nawet nie weźmie pan pod uwagę takiej możliwości? — Oczywiście, że nie. Lilie to łagodna istota. Mimo dziwnych wypowie‐ dzi nie skrzywdziłaby nawet muchy. Gudrun się wyprostowała. — Nie zgadzam się. To zdradliwa, przebiegła wiedźma, kłamczucha, któ‐ ra jest zdolna do wszystkiego. Dla takich kobiet mężczyźni są tylko igraszką.
Pana i Benjamina owinęła sobie wokół małego palca. Trzepocząc rzęsami. Dotykając pana dłoni. – Spochmurniała i się odwróciła. — Ach, tak? – Josef zaczął podejrzewać, że podglądała przez całą jego roz‐ mowę z Lilie. Od wielu miesięcy zamierzał naprawić zasuwkę w drzwiach. – Chcę się natychmiast spotkać z Benjaminem – oznajmił chłodno. – Każ mu przynieść narzędzia. Drzwi wymagają naprawy. Jeśli zaś chodzi o pani oskarżenia, Frau Gschtaltner, powtarzam, że nie mają one żadnych podstaw. Być może Lilie nie jest jedyną, która cierpi na halucynacje. — To jest moja zapłata za wszystkie te lata służenia Frau Doktor Breuer, rodzinie Breuerów, za opiekę nad dziećmi? Wyśmiewanie się ze mnie jak ze starej, zdziecinniałej kobiety? Odrzucenie mnie na rzecz jakiejś znalezionej na ulicy dzierlatki? — Nie było to moim zamiarem. I tak go nie słuchała. — Niech i tak będzie. Ale ja również czuję się odpowiedzialna. Rzadko biorę wolne popołudnie, bo jest przecież tyle pracy, ale dzisiaj to zrobię. I zo‐ baczymy, czy moje podejrzenia rzeczywiście są tak nonsensowne. — Dokąd pójdziesz? – spytał Josef, ona jednak wyszła bez słowa, ściskając wycinek gazety niczym talizman. Zapach popsutej ryby uderzył Benjamina prosto w nos, zanim ten jeszcze przekroczył próg. W kącie kuchni Lilie wpatrywała się w dwa duże brązowe pstrągi, pokryte śluzem i o mętnych oczach. Ich brzuchy były rozcięte, na deskę wypływały szaroniebieskie wnętrzności, a ona grzebała w nich czub‐ kiem noża. — Powinien tu być złoty pierścień. Gdzie jest pierścień? — Co to? – spytał Benjamin, biorąc nóż z jej dłoni. Nie odrywała wzroku od rozlewającej się powoli kupki flaków. — Jeśli tylko znajdziemy pierścień, wszystko będzie dobrze. Już ci mówi‐ łam, nikt nie wygra z losem. — Wyjdź na zewnątrz, Lilie – powiedział Benjamin, spoglądając na jej bladą twarz. – Chodź na powietrze. – Kiedy dziewczyna wyszła na słońce, po‐ wiedział ze złością do Gudrun: – Pan mówił przecież, żeby nie dawać jej nie‐ przyjemnych obowiązków. — Nieprzyjemnych? Masz na myśli przygotowywanie pysznego pstrąga na kolację? Nie to, żeby dobrze jej szło. — Być może potrzebuje instrukcji. — Mam ją uczyć czegoś tak prostego jak czyszczenie ryb? Nie bądź głupi. — Poza wszystkim nie są świeże. Śmierdzą jak nieszczęście. Skąd ty je wzięłaś? – spytał Benjamin. — Ktoś je przyniósł. – Wzruszyła ramionami. – Nie mam czasu chodzić w tę i z powrotem na targ. Zresztą, czemu miałabym to robić, skoro w domu jest dwoje młodych ludzi? – Uniosła pokrywkę i spojrzała na gotującą się po‐
trawę. — Zakopię je. – Benjamin wrzucił do kubła paskudne wnętrzności. – Nie możesz podać doktorowi takiego świństwa, a ja na pewno tego nie zjem. – Pokrywka rondla opadła z głośnym brzękiem. Gudrun spojrzała na niego i skrzyżowała ramiona na piersi. — Ach tak, najłaskawszy panie? Teraz kierujesz też kuchnią? — Gdyby tak było, Lilie nie dostawałaby najpaskudniejszych zadań… Złość Gudrun zdawała się ustępować. Roześmiała się. — No cóż, obaj skaczecie wokół niej jak obronne pieski. Możliwe, że nie‐ długo będziecie musieli skakać nieco wyżej. — Co to niby znaczy? – warknął Benjamin. — Nieważne. Kiedy przestaniesz wtrącać się w nie swoje sprawy, zajmij się klamką do drzwi wejściowych, bo trzeba ją wypolerować. — Muszę przynieść ziemniaki. Czemu ty nie… – przerwał, zauważając, że Gudrun pod swoim wielkim dość brudnym fartuchem ma wyjątkowo po‐ rządną sukienkę. – Co się dzieje? — Zajmij się drzwiami – powiedziała. – Masz tu sól i mąkę. – Chwyciła pę‐ katą butlę. – Wymieszam je z octem, żeby zrobić pastę. Kiedy nałożysz ją na klamkę, będziesz musiał porządnie szorować. Frau Doktor Breuer będzie też chciała móc się przejrzeć w plakietce na drzwiach. – Spojrzała na zegar. – A jeśli przyjdą jacyś goście, zadzwoń i wprowadź ich do holu. — Jacy goście? Usta Gudrun zamknęły się jak pułapka. Nie dało się jej przekonać, by wy‐ powiedziała chociaż jedno słowo więcej, więc Benjamin jak niepyszny za‐ brał przygotowane środki czystości i stanął na schodkach przed wejściem. Było to zadanie dla kobiety i chociaż, jak zwykle, podchodził do pracy z uśmiechem i dobrą wolą, był w pełni świadomy, że mijające go młode po‐ kojówki chichoczą i wskazują go palcem. Pospiesznie wymyślona pasta do polerowania nie zdołała usunąć nagromadzonego brudu, który za nic nie chciał dać się zmyć z żadnej z liter nazwiska Breuerów. Benjamin zaklął pod nosem, szorując, zdrapując i dłubiąc. Najpierw obmyślał drobne złośliwości, które pozwoliłyby mu się zemścić, potem jednak jego myśli przeniosły się ku przyszłości tak świetlanej, że zapomniał o wszystkich krzywdach. Dźwięk przełykanej tuż za nim śliny sprawił, że aż podskoczył ze strachu, upuszczając przy okazji naczynie z resztką paskudnej mikstury Gudrun. Rozlała się po stopniach jak brudne odchody wielkiego gołębia i niemal do‐ sięgnęła wypolerowanych butów gościa. Unosząc wzrok, Benjamin z przera‐ żeniem rozpoznał policjanta o ostrych rysach, który odesłał go do domu po wieczorze spędzonym w Leopoldstadt na pijaństwie ze starym przyjacielem Hugonem Besserem. Przynajmniej nie towarzyszył mu ponury olbrzym, który wtedy spoglądał na Benjamina tak groźnie; tym razem z hochsztaple‐ rem przyszli tęgi mężczyzna w okularach i drugi, niski, rudy i piegowaty, nieco tylko starszy od Benjamina, któremu wyraźnie nie było jeszcze wy‐
godnie w nowym mundurze. — Pan inspektor – wymamrotał Benjamin. – Co mogę dla pana zrobić? — Chefinspektor – poprawił go tęgi mężczyzna z surową miną. – Chefin‐ spektor Kirchmann. – Wyciągnął z kieszeni zegarek i pokiwał głową z zado‐ woleniem. – Przyszliśmy tu spotkać się z Frau Gschtaltner i Herr Doktor Breuerem, dokładnie o czasie. Proszę nas wprowadzić. Jego przełożony uniósł swoją małą zgrabną łapkę. — Chwileczkę, Brunn, jeśli możesz. Młody Benjamin jest moim starym przyjacielem. Być może będzie nam mógł udzielić jakichś informacji o ta‐ jemniczej dziewczynie. — O jakiej dziewczynie mówicie? – spytał Benjamin, starając się wyglą‐ dać na szczerze zdziwionego. – Ach – powiedział, jakby nagle go oświeciło – macie na myśli Heddę, zaginioną pomywaczkę Grossmanów? Z tego, co wiem, nie ma w tym żadnej tajemnicy. Kucharka powiedziała, że pojechała do domu. Nie spodobało jej się w Wiedniu. Pewnie tęskniła za świniami. Kirchmann zmrużył oczy, ale się nie odezwał. Omijając rozlane paskudz‐ two, ustawił się przed drzwiami, a Benjamin zadzwonił dzwonkiem, po czym wpuścił gości do środka. Na progu Chefinspektor obrócił się o trzysta sześćdziesiąt stopni, wyciągając ramię, by wykluczyć najmłodszego oficera. — Ty, Stumpf, zostań na zewnątrz i obserwuj. Może po chwili rozmowy nasz młody przyjaciel przypomni sobie Fräulein, o którą nam chodzi. – Kirchmann odwrócił się w odpowiedzi na wylewne przywitanie Gudrun. Stumpf wzdrygnął się, kiedy drzwi trzasnęły mu tuż przed twarzą z głu‐ chym hukiem. Wyprostował się, ale wciąż ledwie sięgał Benjaminowi do ra‐ mion. — Mam dużo pracy – ogłosił Benjamin, chwytając swoją szmatę. — Ja też – powiedział Stumpf, wyciągając notes. Uśmiechnął się pod no‐ sem. – Myślałem, że polerowanie klamek to praca dla pomywaczki. — A ja myślałem, że zbieraniem plotek zajmują się stare babcie – odparł Benjamin, z milczącą uciechą obserwując, że rudowłosy oficer stał teraz w kałuży wylanego środka do czyszczenia i że ten, choć za nic nie chciał zmyć patyny z mosiężnej tabliczki, doskonale radził sobie z pastą do butów. Josef zdziwił się, kiedy Gudrun przyprowadziła do niego Lilie, mówiąc, że dziewczyna chciała się z nim zobaczyć… zwłaszcza że szybko okazało się to nieprawdą. Lilie nie stawiała oporu – z przyjemnością zauważył tę odrobinę swobody – ale jej zdziwienie, poczucie, że została porwana z innego miejsca, które bardziej ją interesowało, było na to wystarczającym dowodem. Prze‐ biegł go dreszcz, oznaka raczej niepokoju niż strachu. To była sprawka Gu‐ drun, coś się święciło. Jak dotąd nie wiedział, o co chodzi, ale w jej obecnym humorze każdą odmianę należało zbadać. Te nudne zmartwienia musiały jednak poczekać. Lilie tu była. A skoro przyszła bez specjalnego wezwania, mógł się to okazać właściwy moment,
by poruszyć kwestię terapeutycznego masażu. Josef zwilżył wargi. Rozcią‐ gnął palce pod biurkiem, unikając spoglądania na portret swojego ojca, jed‐ nocześnie dochodząc do wniosku, że jego konsternacja nie ma podstaw. Za‐ mierzał tylko przyspieszyć proces rekonwalescencji i nie robił tego dla sie‐ bie. Z jego doświadczenia z Berthą… i innymi… wynikało, że dotyk miał głę‐ boki wpływ na stan emocjonalny płci pięknej, intensyfikując więź między lekarzem a pacjentką w sposób, jakiego nie dało się osiągnąć podczas zwy‐ kłej rozmowy. Dlatego nie rezygnował ze swojej metody – nie przejmując się tym, jakie kalumnie rzucali na masaże niechętni mu koledzy, którzy koja‐ rzyli je z pachnącymi potem salami gimnastycznymi – świadomy, że prak‐ tykowano je od ponad dwóch tysięcy lat, że ich skuteczność rozpoznawali już ojciec medycyny Hipokrates i starożytny lekarz Claudius Galenus, który opisywał płynące z nich korzyści w De Sanitate Tuenda. Niezależnie jednak od tego, jak bardzo się usprawiedliwiał, wciąż walczył z poczuciem bezwartościowości, która sprawiała, że głos wiązł mu w gardle. Ledwie zdążył wyjść poza ogólniki, kiedy dźwięk butów na płytach koryta‐ rza dał mu wymówkę, by porzucić swoje wysiłki. Szybko wstał i podszedł do drzwi. Tam spotkał Gudrun, wystrojoną w jedną ze swoich najlepszych su‐ kienek i nienaturalnie wyprostowaną. Nie czekając na zaproszenie, przepro‐ wadziła przez próg dwóch mężczyzn w mundurach. — Herr Doktor, ma pan gości… — Widzę. Josef zauważył szary mundur miejskiej policji i ogarnęło go złe przeczu‐ cie. Pierwszy z mężczyzn wyciągnął rękę. — Herr Doktor Breuer. Cieszę się, że znowu się spotykamy. — Ja również, proszę pana. Josef nie mógł połączyć nazwiska z twarzą, choć powinna być łatwa do zapamiętania ze względu na ostre rysy i wyjątkowo długi nos. W jego gło‐ wie pojawiło się mętne wspomnienie jakiegoś miejskiego wydarzenia, ale nazwisko wciąż mu umykało. Szczupła twarz rozciągnęła się w uśmiechu, dodając nieco uroku nieprzyjemnemu obliczu mężczyzny. — Dziękuję raz jeszcze za pana uprzejmość tamtej strasznej nocy, Herr Doktor. Moja żona często o tym wspomina. – Spuścił wzrok. – Bardzo też do‐ ceniamy opiekę pana chłopaka, Benjamina, który odwiózł nas do domu. Ach, więc o to chodzi. Josef pokiwał głową. Żona tego mężczyzny, równie pulchna, jak on chudy, zasłabła z powodu upału i nadmiaru wina. Dał jej do dyspozycji swój wóz. Benjamin raczył go później opowieściami o głośnych, natarczywych tyradach, ukoronowanych jej niemożnością wejścia na scho‐ dy. Cała historia zakończyła się upadkiem na ziemię. — Chefinspektor Kirchmann. Co za przyjemna niespodzianka. – Pochylił głowę, kiedy Kirchmann przedstawiał mu swojego kolegę, inspektora Brun‐ na, i wskazał obu mężczyznom krzesła, marszcząc brwi, kiedy Gudrun ru‐ szyła za nimi. – Frau Gschtaltner, byłoby miło, gdyby przyniosła pani kawę
naszym gościom. — Jest już gotowa – rzedła Gudrun, ruszając majestatycznym krokiem w stronę kuchni. Znów przenosząc uwagę na policjantów, Josef zauważył, że obaj patrzą na Lilie, która z kolei zdawała się nieświadoma ich obecności. Przełknął ślinę. — Jak mogę panom pomóc? — Frau Gschaltner… – Kirchmann przerwał, kiedy Gudrun wróciła z tacą. Postawiła ją na bocznym stoliku, gotowa, by nalewać kawę. — Dziękuję – powiedział Josef, zauważając dwa łaciate motyle, które wle‐ ciały za nią. Te cholerne stworzenia potrafiły się dostać wszędzie. Musiał znowu zwrócić uwagę Benjaminowi. – Damy sobie radę. — Ale… – zaprotestowała Gudrun. — To wszystko, pani Gschaltner, dziękuję. — Czy ona zostaje? – spytała Gudrun, rzucając Lilie jadowite spojrzenie. — Dziękuję – powtórzył Josef, odprowadzając kobietę do drzwi i zamyka‐ jąc je dokładnie. Odczekał, by usłyszeć zadowalający dźwięk zasuwki wymienionej przez Benjamina. Gdy usiadł za biurkiem, Kirchmann spojrzał na niego ze współ‐ czuciem. Josef skinął lekko głową, a Chefinspektor kontynuował wyjaśnia‐ nie powodu wizyty. — Pomagamy władzom Wels-Land w schwytaniu pewnej niebezpiecznej przestępczyni… A więc w to grała Gudrun. Josef zacisnął zęby, ale spokojnie pokiwał gło‐ wą z zainteresowaniem. — Jak się domyślam, chodzi o wypadki z Lambach? — Właśnie tak. Istnieje możliwość, że uciekinierka wyruszyła do Wied‐ nia… — To długa podróż – zauważył Josef. – I niełatwa. Wydaje mi się, że śred‐ nie piesze tempo wynosi pięć kilometrów na godzinę. Pokonanie dystansu dwustu pięćdziesięciu kilometrów wskazuje na poczucie celu rzadkie u osób uznawanych za szalone. – Ułożył pióra i wygładził notatki. – Szukają pano‐ wie pomocy w zdiagnozowaniu uciekinierki? – Zauważył, że Chefinspektor wydaje się coraz bardziej zawstydzony, a jego kolega pracowicie zapisuje każde słowo. Lilie, która siedziała w milczeniu, wyciągnęła przed siebie dłoń, pozwalając jednemu z motyli na niej usiąść. — Jak one pięknie pachną. – Popatrzyła na Kirchmanna. – Nie sądzi pan, że to wielka szkoda, iż zapach tak wszystkich denerwuje? Kirchmann otworzył usta, by po chwili je zamknąć. — Hmmm, rzeczywiście, tak. — Prawda jest taka – powiedział Brunn płaskim, szarym głosem – że mo‐ tyle nie mają zapachu. Lilie nie odrywała wzroku od Kirchmanna. — Nie motyle. Kwiaty.
— A więc są to kwiaty? Doskonale. – Chefinspektor uśmiechnął się słabo i spojrzał błagająco na Josefa. – Latające kwiaty. Wspaniały pomysł. — Lepidoptera. – Brunn pokręcił głową, wciąż pisząc pospiesznie. Kropkę postawił tak mocno, że musiała przebić się na kolejne strony. — Głupi – powiedziała Lilie. – Dumm wie Bohnenstroh[54]. — Głupi jak… – wymamrotał Brunn, uważnie spisując obelgę, nim zo‐ rientował się, że była skierowana do niego, i zaczął nerwowo przeglądać no‐ tatki. — Więcej kawy, panowie? – Odstawiając dzbanek, Josef gestem nakazał Kirchmannowi kontynuować. – Naprawdę uważa pan, że ta nędzna kobieta przybyła do Wiednia? Chce pan spytać, czy nie była przypadkiem moją pa‐ cjentką? — Frau Gschtaltner zwróciła naszą uwagę na zaskakujący sposób, w jaki… – Kirchmann przerwał, zerkając w bok na Lilie – …w jaki pewna młoda kobieta pojawiła się w waszym domu. Podobno doszło też do jakie‐ goś… incydentu. Jest przekonana, że to jedna i ta sama osoba. – Odkaszlnął przepraszająco. – Frau Gschtaltner była bardzo natarczywa. — Jedna i ta sama? – Josef spuścił wzrok. – Kto? Nie rozumiem. — Że ta młoda kobieta to właśnie uciekinierka z Lambach – wyjaśnił zniecierpliwiony Brunn. Josef spojrzał na niego oszołomiony. — To niemożliwe. A teraz, o ile nie chcą panowie porozmawiać o czymś jeszcze… – Wstał i zrobił kilka kroków w stronę drzwi. Chiefinspektor chwycił go za ramię i zawrócił ku oknu. — Przepraszam, Herr Doktor, ale Frau Gschtaltner twierdzi, że młoda ko‐ bieta została znaleziona niedaleko Narrenturm w bardzo złym stanie. Pobi‐ ta. Rozebrana. – Ściszył głos. – Pojawiło się podejrzenie przestępstwa na tle seksualnym. Frau zasugerowała nawet, że dziewczyna mogła pracować jako prostytutka. — Tego można by się spodziewać – dodał Brunn – po przestępczyni. Josef strząsnął z siebie dłoń Kirchmanna. — Powiem wprost – powiedział cicho. – Frau Gschtaltner przeżywa trud‐ ny okres. Kobiety, które poświęciły życie służbie, w pewnym wieku tracą całą swoją młodość i urodę. Spojrzenie wstecz na takie życie – życie bez ko‐ chanka, bez męża i dzieci, bez własnego domu – musi być gorzkim doświad‐ czeniem. — Rzeczywiście – zgodził się Kirchmann. – Podejrzewam, że takie życie daje poczucie bezpieczeństwa, ale może się też wydawać pełne straconych szans. Tak, z pewnością jest w nim dużo żalu. — A spotkanie z tak czystą młodą kobietą, kwitnącą i piękną… – dodał Jo‐ sef. Wszystkie oczy zwróciły się ku Lilie, która siedziała w milczeniu, z opusz‐ czonym wzrokiem. Słońce igrało w jej włosach, nadając im złoty blask. Mo‐
tyl wciąż siedział na jej ręce, lekko poruszając skrzydełkami. Jego towarzysz unosił się w powietrzu niedaleko. — Dokładnie – westchnął Kirchmann. – Tak. Nie sposób uniknąć zazdro‐ ści. – Po chwili zastanowienia pokiwał głową. – Rozumiem to aż za dobrze. Moja żona ma ciotkę – starą pannę w podobnym wieku, która zaczęła pisać anonimowe listy do prominentnych mężczyzn. Niektóre z nich są pełne zja‐ dliwości – zakaszlał nerwowo – jeden, pełen aluzji do fikcyjnego dziecka i opisujący szalenie dziwne… hmmm… praktyki, został wysłany do majora Luegera. Było to wyjątkowo żenujące. – Spojrzał na Josefa. – Umieściliśmy ją w Bellevue. Rodzina uznała, że tak będzie dla wszystkich najlepiej. — Doskonały wybór – zgodził się Josef. – To wyjątkowo oświecone sana‐ torium dla pacjentów z problemami nerwowymi, a Kreuzlingen znajduje się niedaleko Wiednia. Dobrze znam dyrektora, Herr Binswangera. Podobnie jak kiedyś jego ojciec Robert, przywiązuje dużą wagę do pobudzania intelek‐ tu pacjentów – prowadzi zajęcia edukacyjne, wycieczki, robótki ręczne i pra‐ ce w ogrodzie. Kirchmann spoglądał na niego z pewnym niedowierzaniem. — Na pewno. Nam zależało na tym, żeby umieścić starą ba… kobietę… gdzieś, gdzie nie będzie już mogła nikomu zaszkodzić. — Dokładnie – powiedział łagodnie Josef. Zapadła tak długa cisza, że po‐ czuł się w obowiązku, by ją wypełnić. – Często myślałem o tym, że kobiety mają to nieszczęście, iż umierają jakby dwukrotnie. Po raz pierwszy wtedy, kiedy tracą swój młodzieńczy urok i przestają budzić pożądanie, po raz dru‐ gi – gdy śmierć przychodzi naprawdę. Czas pomiędzy jest ciekawy: te, które mają szczęście, cieszą się wtedy rodzinnym ciepłem, te jednak, które są go pozbawione, zostają pozostawione samym sobie… cóż… Nikt nie skomentował jego słów. Josef nagle zdał sobie sprawę, że bycie „pozostawionymi samym sobie” może nie być uznawane za nieszczęście, ale za dar wyzwolenia. Zastanawiał się, jak czuje się ktoś oceniany wyłącznie przez pryzmat wyglądu, pożądany tylko dzięki pięknu – a potem, z biegiem czasu, pozbawiony swego blasku. Pomyślał o samotności Berthy. Pogładził się po brodzie. — Trzy razy. – Głos był tak cichy, dobiegł spośród tak głębokiego milcze‐ nia, że Josefowi zajęło chwilę zrozumienie, że należy do Lilie. — Słucham, moja droga? Spojrzała w górę. — Kobieta umiera trzy razy. – Uniosła głowę. – Także jako matka, kiedy umiera jej dziecko. — Jeśli tak się stanie. Ale to nie dzieje się zawsze – powiedział pocieszają‐ co. — Jeśli – powtórzyła Lilie. – I kiedy. — To bardzo błyskotliwa myśl – zauważył Kirchmann, energicznie kiwa‐ jąc głową. – I bardzo prawdziwa.
— Wyobraźcie sobie, jak to wygląda dla kobiet o dużych rodzinach – wy‐ szeptała Lilie. – Jedna śmierć po drugiej. – Zwiesiła głowę. – Śmierć nie ma końca. Dlatego jest tyle kwiatów. — Dobrze, Lilie – powiedział szybko Josef. Spojrzał na pozostałych. – Pa‐ nowie, jak widzicie, ta rozmowa o śmierci zaniepokoiła moją pacjentkę. Jeśli nie macie więcej pytań, czy mógłbym prosić, żebyście zostawili nas sa‐ mych? — Jeszcze chwila – powiedział Brunn. – Skąd pochodzisz? – spytał dziew‐ czynę. – Gdzie mieszkałaś? Zmarszczyła czoło. — Jestem w Niemczech. — Przecież to Wiedeń – zdziwił się Brunn. — Wiedeń jest w Niemczech – powiedziała Lilie, nie spoglądając na nie‐ go. — Nie, nie, moja droga – wyjaśnił Kirchmann. – Jest w Austrii. — Ale Austria jest w Niemczech, więc Wiedeń też. Brunn zaśmiał się pod nosem i machnął ręką. Zauważyła ten gest, a jej wargi zadrżały. — Może jesteśmy gdzie indziej. — Kolejne pytania proszę kierować do mnie – powiedział sztywno Josef. — Oczywiście. – Kirchmann spojrzał na Brunna chłodno. — Mam nadzieję, że mogę liczyć na panów dyskrecję – wyszeptał Josef. – Rodzina Lilie życzy sobie, żeby jej terapia pozostała tajemnicą. — Och – Kirchmann uśmiechnął się krzywo – pozostanie. Tak jak sprawa małej Pappenheim. – Czując na sobie wzrok Josefa, dodał: – Śledzę te wątki, Herr Doktor. Zawsze interesowały mnie tajemnice umysłu. Zazwyczaj jed‐ nak wtedy, gdy wiążą się z nimi sprawy kryminalne. Więcej nie mogę po‐ wiedzieć.
ROZDZIAŁ ÓSMY Słońce ogrzewa mi plecy i wciąż wpadam na cień Greet. Mówi, że dziś po po‐ łudniu będzie grzmiało: wszystkie szkarłatne kurzyślady i niebieskie prze‐ taczniki rozwinęły się, by patrzeć na dużą czarną chmurę, skradającą się zza horyzontu. Chcę się zatrzymać i wbić kijek między mrówki zbierające się w szczelinach drogi, ale Greet owinęła mnie w talii sznurkiem i przywiązała go do swojego fartucha, więc muszę biec, żeby nadążyć. Kiedy jest gorąco, złości się i staje niemiła. Moja noga wciąż boli po tym, jak uderzyła mnie rano, kiedy uciekłam. Dobiegamy do sznura z praniem, rozwiązuje mnie i podaje moją Stof‐ fpuppe[55]. — Stój tutaj. Nie upuść lalki. Jeśli poruszysz się choćby o centymetr, wy‐ lądujesz w piwnicy. Rozumiesz? — Spójrz! – Na moim ramieniu wylądowała biedronka. Porusza skrzydeł‐ kami, kiedy próbuję policzyć kropki. — Marienkäfer – mówi Greet, marszcząc brwi. – Nie zrób jej krzywdy, bo to przynosi nieszczęście. Powiedz wierszyk, a potem dmuchaj delikatnie, póki nie odfrunie. — Jaki wierszyk? — Dobrze wiesz jaki, Dummkopf[56]. – Greet dyszy, próbując opuścić pod‐ pórkę sznura na bieliznę. – Marienkäferchen, fliege weg! Ten. Już pamiętasz? — Nie. I wcale nie chcę, żeby poleciała do nieba. — Jeśli tego nie zrobi, nasz dom spłonie, zwłaszcza że zbliża się burza z piorunami. Powiedz wierszyk. Szybko. Marienkäferchen, Marienkäferchen, fliege weg! Dein Häuschen brennt, Dein Mütterchen flennt, Dein Vater sitzt auf der Schwelle: Flieg in Himmel aus der Hölle. – I patrz, w którą stronę leci, bo stamtąd przybędzie twój przyszły mąż. — Nie chcę głupiego męża. — Będziesz go miała, czy tego chcesz, czy nie, Krysto. Niektóre z nas mają – Greet westchnęła i sięgnęła po koszulę taty – a inne nie. – Spojrzała na
mnie. – Teraz powiedz wierszyk. Biedroneczko, biedroneczko, leć do nieba! Dom stoi w płomieniach, matka w łez strumieniach, ojciec siedzi na progu, leć, poskarż się Bogu. Dmucham, ale biedronka nie chce odlecieć. — No to koniec – mówi Greet, składając poszewki. – Już po nas. Pewnie upieczemy się w łóżkach jak świnie w piecu. Pokryjemy się chrupiącą skór‐ ką i podadzą nas z sosem. Co za śmierć… Dmucham mocniej. Owad otwiera skrzydełka i frunie prosto do góry. Greet kręci głową. — No tak. A więc wygląda na to, że twój ukochany umrze jeszcze przed ślubem. — Trudno. Interesuje mnie coś ciekawszego niż mężowie: ziemia pomiędzy warzy‐ wami jest świeżo rozkopana, ma kolor ciemnobrązowej czekolady. Greet twierdzi, że smakuje paskudnie, wcale nie jak cukierki, ale ja nie jestem prze‐ konana. Kiedy nie patrzy, biorę całą garść i wkładam ją sobie do ust. — Głupie dziecko! – Zagłusza krzykiem moje piski. – Das war dumm[57]. Tylko robaki jedzą ziemię. To smak grobu. Kiedy nauczysz się robić to, co ci każą? Wycieram język i pluję, i płaczę, i tupię. Całe usta mam obklejone gęstą, zimną ziarnistą glebą. Jest między zębami i osuwa się do gardła. Greet od‐ garnia mi włosy, kiedy pochylam się i wymiotuję. Nawet to smakuje lepiej niż ziemia. — Może to cię czegoś nauczy, Krysto. – Greet wyciera mi twarz rąbkiem fartucha. – To koniec twojej lalki – jest cała ubrudzona wymiocinami – może zresztą to koniec nas wszystkich, bo ta przeklęta biedronka znowu usiadła ci na ramieniu. Może jest posłanniczką mówiącą nam, że do rana z domu nie zostanie nic prócz kupki popiołu. Nie martw się tak bardzo. Spróbuję ją wy‐ czyścić. – Podnosi moją szmacianą lalkę za nogę i popycha mnie naprzód. – Ale widzę, że biedronka wciąż nie odleciała. Poruszaj ramionami, może to ją przegoni. Nie. Cóż, obawiam się, że z nami koniec. I spójrz na ten rój mró‐ wek. I to fruwających. Gryzą. Zaraz tu przyjdę z garnkiem wrzątku. Pozbędę się ich. Opowiadałam ci kiedyś historię o biednym chłopcu w grobie? Jest bardzo smutna. Mówi o wstrętnym mężczyźnie, któremu pali się dom. Mówi dalej, ale mój płacz zagłusza opowieść. Smak ziemi i rozczarowania nie chce zniknąć. Moje usta są suche i popękane. Od czasu do czasu czuję na języku kamień, ale nie mam już śliny.
Nie pamiętam upadku, a jednak leżę na poboczu z twarzą w błocie. Pada deszcz. W ustach mam ziemię. Wszystko mnie boli. Najbardziej palce, ale przykrywam je swoim ciałem, więc nie wiem, co im się stało. To na pewno noc, ale wokół jest bardzo jasno. Gdzieś w oddali dostrzegam dwa jasne światła, poruszające się bez przerwy, zbliżające się i oddalające niczym oczy olbrzymiej sowy, która przygląda się szczurom biegającym w pułapce. Przede mną jest wielka ptaszarnia z pustymi grzędami. Chyba znalazłam się w zoo, bo widzę stołówkę, a za nią przychodnię. Chcę pobiec i poszukać taty, ale go tam nie ma. Próbuję sobie przypomnieć, co się z nim stało… Potem widzę Lottie w kałuży i czołgam się w jej stronę. Jest brzydka. Ma popękaną, pełną bąbli skórę i dużą dziurę tam, gdzie kiedyś był nos. Cudne jasne włosy są teraz czarne i sztywne. Nogi ledwie trzymają się ciała. Przytu‐ lam ją mocno i mówię, że nic się nie stało, ale obie wciąż płaczemy. Palce bolą mnie dlatego, że są całe pokryte bąblami – takimi, jakie miała na stopie Greet, kiedy upuściła na nią kociołek, w którym gotowała się ryba – a nie ma nikogo, kto mógłby posmarować je masłem. Lottie pyta, dlaczego mam na sobie brzydkie, brudne ubrania i gdzie się podziały moje buty. Nie wiem. Nie mogę sobie przypomnieć. Greet będzie warczeć, a tata mnie skrzyczy… nagle przypominam sobie, że Greet odeszła, a tata… tata… Mój krzyk przywołuje ludzi-zwierzęta, którzy wychodzą ze swoich nor, żeby mnie zobaczyć. Wzywają mnie i wydają z siebie dźwięki. Próbują mó‐ wić. — Chodź tu – mówią w obcym języku. – Chodź. Chodź z nami. Niektórzy głaszczą mnie po włosach i chwytają za ręce, ale ja ich odpy‐ cham. — Idźcie sobie, brudne zwierzaki. Nie zjecie mnie. — Chodź z nami, dziecko. Chodź, mała. Kiedy zaczyna padać deszcz, dwoje z nich podnosi mnie i zabiera do swo‐ jej nory, chociaż krzyczę coraz głośniej, biję i kopię. W środku mają tylko dwie świece, ale widzę rzędy łóżek, na których siedzą kolejne ludzkie zwie‐ rzęta i wszystkie się we mnie wpatrują. Wkładam kciuk do ust i odwzajem‐ niam spojrzenie, póki jedno z tych, które nauczyły się mówić, nie podchodzi do mnie i nie kuca obok, obejmując mnie ramieniem. — Nie bój się, moja mała. Jesteś wśród przyjaciół. Szturcham je łokciem. — Idź sobie, głupie zwierzę. Nie zwraca na to uwagi. — Mam na imię Erika. A ty? Nie powiesz mi? Dobrze, może później. Teraz musimy znaleźć ci jakieś miejsce do spania. – Pokazuje łóżko, na którym śpi już bardzo chude ludzkie zwierzę. – Połóż się z Leną. Wystarczy dla was miej‐ sca, jeśli położysz się głową przy jej stopach. — Nie. Erika patrzy na mnie.
— Nie ma więcej miejsca. — Nie będę tu spała. – Materac jest cienki i wybrzuszony. Lena leży przy‐ kryta jedyną kołdrą, ale widzę, że nie ma na sobie piżamy. – Chcę moją Feder‐ bett[58] i koszulę nocną w różowe kwiaty. Ktoś się śmieje. Erika go ucisza. Kręci głową. „Jesteśmy teraz biedne – mówi Lottie. – Tata odszedł. Wszyscy odeszli. Wszystko nam zabrano. Nikt się nami nie zaopiekuje”. – Dłużej już tego nie zniosę – mówi Greet, podnosząc moje rozrzucone ubra‐ nia. – Jeszcze raz usłyszę twoje „tego nie zrobię”, „tamtego nie zrobię”, a spa‐ kuję swoje rzeczy i odejdę. Zobaczymy, jak sobie poradzisz. Teraz, kiedy twoja matka nie żyje – niech Bóg ma pieczę nad jej zagubioną duszą – znając mężczyzn, przed końcem roku czeka cię spotkanie ze wstrętną macochą. A ona nie będzie cię chciała. — Mój tata… — Och, ona już znajdzie jakiś sposób, żeby obrócić go przeciwko tobie. Albo może po prostu go otruje. A co się stanie później? Dobrze wiesz. Wylą‐ dujesz w ciemnym lesie z pustym brzuchem, posłaniem z liści i kamienną poduszką… – Nie jest tak źle – mówi Erika, gładząc mnie po głowie. – Wytrzymasz jedną noc. Zobaczymy, co przyniesie jutro. — Nie – odpowiadam, trzymając kciuk w buzi. – Chcę do domu. Chcę do taty. „Tata nie żyje – szepcze Lottie. – Jest zimny jak głaz”. — Nie – złoszczę się, chociaż wiem, że ma rację. – Zabierzcie mnie do taty. Chcę do taty. Jest ciemno, a w domu panuje cisza, póki samochód nie przejeżdża, skręcając z piskiem opon. Jego światła w jednej chwili rozjaśniają pokój, a ja widzę cie‐ nie goblinów skradających się wzdłuż listew. — Mamo! Mamo! – Nikt nie przychodzi. Wykrzykuję jej imię, kuląc się tak bardzo, jak tylko mogę, kiedy cienie otaczają łóżko. Wreszcie Greet otwiera szeroko drzwi i podnosi mnie, obejmując tak mocno, że tracę od‐ dech. — Cicho, Krysto. Już dosyć. — Idź sobie – dyszę. – Chcę do mamy. — Mama odeszła w lepsze miejsce. Będziesz musiała zadowolić się mną. — Nie chcę. Zabierz mnie do mamy. Greet kładzie mnie z powrotem do łóżka i siada obok. — Twoja mama nie żyje, Krysto. Umarła i została pochowana. Postano‐ wiła odejść i nikt nie może przywrócić jej życia. – Połóż się – mówi Erika. – Spróbuj odpocząć. Dzień wcześnie się tutaj zaczy‐
na. — Mamo! Tato! – wołam. Po chwili krzyczę jeszcze: – Greet! Chcę do Greet! — Uciszcie ją – mruczy wściekły głos. – Muszę się wyspać. — Chcę do Greet – piszczę znowu. – Zabierzcie mnie do Greet. Erika kręci głową. Nic nie mówi, ale jej twarz jest smutna, a ja zaczynam nagle płakać nowym płaczem, takim, którego nie da się powstrzymać. Czuję się tak, jakby łkało całe moje ciało, z głębi aż po opuszki palców u stóp. Rzu‐ cam się na ziemię i wciskam pod łóżko, aż docieram do kąta. Obie z Lottie zwijamy się w kulkę. Płaczemy, póki nie zapadniemy w sen. Budzi mnie dźwięk podobny do długiego krzyku. Wciąż jest ciemno, a ludzkie zwierzęta skaczą i kręcą się wokół. Kiedy dźwięk rozbrzmiewa po raz drugi, wychodzą z nory. Lottie mówi, że powinnyśmy wyjść i poszukać Greet. Żadna z nas nie wie, dokąd odeszła, kiedy tata ją odesłał, ale musi być gdzieś nad jeziorem po drugiej stronie lasu. – Jak wiesz – mówi Greet, napełniając słoiki dużymi czarnymi wiśniami – Hansel i Gretel zostali porzuceni w ciemnym lesie. Ale czy wiesz czemu? Po‐ wiem ci – było to dla ich rodziców jedyne rozwiązanie nie tylko dlatego, że nie mieli jedzenia, ale też dlatego, że dzieci były niegrzeczne i dzikie i za nic nie chciały robić tego, co im kazano. Rzucały swoje ubrania na ziemię i od‐ szczekiwały się rodzicom. Ci zaprowadzili więc małych grzeszników daleko, daleko do lasu. Każde z nich dostało suchą skórkę od chleba. Żadnego masła. Żadnego miodu. Potem rodzice odeszli, najpierw matka, potem ojciec. Kiedy zniknęli dzieciom z oczu, zebrał się tłum leśnych bestii. A dzikie zwierzęta są wiecznie głodne. – Ustawia słoiki w garnku z wodą i rozpala ogień. – Jak my‐ ślisz, co się stało później? Nie odpowiadam. Na wiosnę Greet włożyła Petera do torby na zakupy i wypuściła go pomiędzy krzewy w parku. Powiedziała, że i tak chciał uciec, a ona nie miała czasu na sprzątanie cuchnących króliczych bobków. Następ‐ nym razem, kiedy tamtędy przechodziłyśmy, na trawie leżały kępki białej sierści. Greet znalazła jego ogonek i przyniosła go do domu na szczęście. Lottie i ja spędzamy w szopie cały dzień. Kiedy zaczyna się robić ciemno, ludzkie zwierzęta wracają, ciągnąc łapę za łapą i ledwie wydając z siebie ja‐ kikolwiek dźwięk. Zapalają świecę, a potem to, które umie mówić, podcho‐ dzi do mnie. — Krysto, to ja, Erika. Wstawaj. Czas się umyć i uczesać włosy. — Nie. Idź sobie. – Chowam się z powrotem do kąta, ściskając przed sobą Lottie i starając się stać jak najmniejsza. Spluwam na Erikę odrobinką śliny, która ląduje na jej spódnicy. Patrzy na nią. Potem zbliża do mnie dłoń. – Nie bij mnie – krzyczę. – Jesteś tylko ludzkim zwierzęciem. Jeśli mnie uderzysz, mój tata… – przerywam. Lottie przypomina mi, że odkąd nie ma taty, każdy może mnie skrzyw‐
dzić. — Nikt z nas cię nie uderzy – mówi cicho Erika. Podnosi mnie. – Ale mu‐ sisz nauczyć się reguł życia tu, inaczej zostaniesz ukarana. Bądź dzielną dziewczynką. Nie płacz już. Umyj twarz i… – grzebie w kieszeni, szukając połamanego grzebienia – uczesz włosy. – Obejmuje mnie ramieniem. – Czy teraz już powiesz, jak masz na imię? Kręcę głową i robię brzydkie miny w stronę innych ludzkich zwierząt, które przyglądają się nam i przysłuchują. — Krysta – mówi jedno z nich. – Przynajmniej tak powiedziała Danielo‐ wi. Daniel jest prawdziwym chłopcem, mimo że zjada robale. Erika jest tro‐ chę jak Greet, tylko znacznie cichsza i szczuplejsza. — Jesteś ludzkim zwierzęciem, Eriko? — A ty? – Uśmiecha się bardzo słabo, jakby ją to bolało, a potem popycha mnie lekko. – Pospiesz się, Krysto. Zaraz zaczną się lekcje. — Nie pójdę do szkoły. — Wszyscy tu chodzą do szkoły. — Tata mówi, że nie muszę iść aż do… — Pójdziesz na lekcje – mówi zdecydowanym tonem Erika. – I będziesz się uczyć. Życie jest trudne, ale poznawanie innych ludzi, innych cywilizacji, innych sposobów życia, innych miejsc to twoja droga ucieczki, magiczna podróż. Kiedy dowiesz się tych różnych rzeczy, twój umysł będzie mógł two‐ rzyć historie, które zabiorą cię, dokąd tylko będziesz chciała. Wycieram nos rękawem. — W każde miejsce? — W każde miejsce i każdy czas. Daniel przygląda się moim brzydkim ubraniom. — Co tu robisz? – Nie czeka na odpowiedź. – Nie masz chleba ani jajek? Kręcę głową. — Nie wróciłeś. — Czasami ludzie nie wracają – odwraca się. – Tutaj tak bywa. Kiedy nie mówię „proszę” albo „dziękuję”, tata wkłada cukierek do szklanej miski na kredensie i mówi, że zostanie tam, póki nie nauczę się dobrych ma‐ nier. Gdy się odwraca, pokazuję mu język. Po pewnym czasie wdrapuję się na krzesło i przyciągam do siebie miskę. Greet jest zajęta noszeniem prania, więc nic nie widzi. To bardzo ładna miska, na podstawce w kształcie ryby, zdobiona na górze ważkami i kwiatkami. Cukierek jest na samym dnie, tam gdzie rybie oczy, a ja muszę wdrapać się na skórzaną pufę na krześle, żeby go dosięgnąć. Greet otwiera drzwi, kiedy chowam puste papierki. — Ty mała diablico! – Uderza mnie w nogi kuchenną szmatą. – Tata się z tobą policzy, kiedy wróci do domu. Natychmiast zejdź. – Uderzona mo‐
krym materiałem, ślizgam się i wywracam, upuszczając miskę, która rozbi‐ ja się na tysiąc kawałków. Szkło jest wszędzie. Greet blednie. – Ta miska nale‐ żała do twojej matki! – krzyczy. – Tata uważał ją za skarb. Du schlimmes Mäd‐ chen! Niedobra, niedobra dziewczynka. Jak ja mu o tym powiem? — Nie chciałam. – Z palców moich stóp spływają szkarłatne kropelki. Mam ranę na nodze. Zaczynam płakać. — Stój nieruchomo. – Greet bierze garnek i zaczyna wyciągać odłamki szkła z moich włosów i ubrania. – I nie licz na to, że będę ci współczuć – mówi. – Sama jesteś sobie winna. Bóg jeden wie, co wyrośnie z takiego nie‐ grzecznego, nieposłusznego stworzenia. Zapłakana i nieszczęśliwa wpatruję się w podłogę, licząc leżące na dywa‐ nie kawałki szkła: eins, zwei, drei, vier, fünf… Każdego poranka, nawet kiedy pada, musimy ustawiać się w rzędzie przed szopą i czekać, tak jak w szkole. Erika na razie jest moją mamą, a ja trzymam ją za rękę, póki nie zacznie się wywoływanie imion. Potem staję prosto i li‐ czę kupki żwiru wokół moich stóp: eins, zwei, drei, vier, fünf… Pewnego dnia przychodzi Johanna. Wywoływanie imion trwa nawet dłużej niż zwykle, a kiedy coś się nie udaje, ona bardzo się złości i przechodzi pomiędzy rzędami, bijąc wszystkich po głowach. Próbuję liczyć klapsy: achtzehn, neunzehn, zwanzig… Potem – dwadzieścia jeden – Johanna jest obok mnie, tak blisko, że czuję jej fiołkowy zapach. Pamiętam śliczną czer‐ woną piłkę i spinki do włosów, które mi podarowała, i książkę, którą czasem czytałyśmy razem, pełną obrazków brudnych szczurów, które kradną jedze‐ nie i gryzą dzieci w kołyskach. Grała też ze mną w gry. I czesała mi włosy. Kiedy tata tu był, Johanna chciała zostać moją mamą. Zapominając o wszystkich ostrzeżeniach Eriki, występuję z rzędu. — Cześć, Johanno. — Nie – szepcze Erika i chwyta mnie za ubrania, ze wszystkich sił stara‐ jąc się pociągnąć do tyłu. To samo robi Annalies, która stoi po mojej drugiej stronie. Johanna odwraca się i patrzy na mnie, ale w jej spojrzeniu widzę, że nie chce być już moją mamą. Wracam na miejsce i dalej liczę uderzenia: sech‐ zig, einundsechzig… Sześćdziesiąt, sześćdziesiąt jeden… Potem Johanna znajduje się za Annalies, a teraz za mną… Wujek Hraben nie jest jak Johanna. Wydaje się cieszyć, kiedy mnie widzi, i pokazuje mi króliki. Mówię mu o Peterze, ale nie o tym, że uwolniłyśmy go w parku. — To są duże króliki, Krysto, znacznie większe niż normalne. Ogromne. I są bardzo piękne. Nigdy nie widziałaś tak pięknych królików. Króliki mają własną szopę, pełną czystych piór i świeżej słomy. Na jej końcu znajduje się pokój, w którym panie uważnie czeszą ich futro i układa‐ ją wyczesane włosy na tacach. Większość zwierząt jest biała, jak królik z Ali‐
cji w Krainie Czarów, ale jeden ma na nosie czarne plamki, a inny jest jasno‐ pomarańczowy. — Ich futra używa się do szycia kapeluszy i płaszczy – mówi wujek Hra‐ ben. – Królicze futro jest wspaniałe. Świetnie chroni przed zimnem. Pamiętam, jak tata mówił mi, że robił coś z królikami, ale nie mogło cho‐ dzić o te, bo ich łapy są za małe. — Gdzie są wielkie króliki, wujku Hrabenie? — Chcesz znaleźć jeszcze większe? – śmieje się. – Z czasem urosną. Takie rzeczy trzeba planować, moja śliczna Krysto. Gdybyś na przykład chciała mieć złote króliki, musiałabyś bardzo uważnie dobrać im rodziców. Nie spo‐ sób czekać, że dzieci będą ładne, jeśli tata ma ciemne włosy albo duży nos, ani że będą zdrowe, jeśli jeden z rodziców jest karłowaty. Obok pokoju czesania znajduje się kuchnia, w której wydziela się jedze‐ nie. Ktoś, kto wygląda jak nieco młodsza wiedźma Schwitter, obiera mar‐ chewki leżące na stosie. Na ziemi stoją kosze pełne pomidorów, selerów, brokułów, sałaty, jarmużu, szpinaku i endywii, a obok bukiety koperku, ba‐ zylii, mięty i estragonu. Wiedźma kroi marchewki na małe kawałki, a po‐ tem bierze się do jabłek i śliwek. Kradnę jedną śliwkę. Wujek Hraben śmieje się znowu, kiedy widzi mój wypchany policzek. — Jesteś głodna, Krysto? Chodź ze mną. – Wspinamy się po schodach na trzecie piętro do pokoju, który jest prawie cały przeszklony. – To moja wie‐ ża. Podoba ci się? Zobaczmy. – Daje mi ciastko i pomarańczę. Przypominam sobie, jak Daniel wpychał jedzenie do buzi, i bardzo powoli obieram poma‐ rańczę. – Lepiej? – pyta. – Ciekawe, co jeszcze tu mam? – Otwiera małą szufla‐ dę i wyciąga pfennig reich, trzymając go tuż poza moim zasięgiem. – Podzię‐ kujesz mi buziakiem? – Jego policzek drapie. – Mała, biedna Krysta, mała sie‐ rotka. – Przyciąga mnie do siebie. – Usiądź mi na kolanach. Trochę bliżej… no już, przytul się. Chciałabyś, żebym był twoim nowym tatą? – Głaszcze mnie po nodze. – Chciałabyś? – Toffi skleja mi zęby i nie mogę powiedzieć: „nie”. Po chwili wujek Hraben stawia mnie na nogi. – Muszę popracować. Wrócę jutro. Twój nowy tata przyniesie ci coś pysznego do jedzenia. Co byś chciała? — Wiśnie. — Jest za późno na wiśnie. — Lody. — Może lody. Jesteśmy już prawie przy drzwiach, kiedy wujek Hraben odwraca się i staje przed szafą. — Domyślam się, że brakuje ci twoich ładnych rzeczy, Krysto. Nie martw się, są bezpieczne. Otwiera drzwi, a tam leżą moje sukienki, spódnice i sweterki, moje skar‐ petki i majtki, i buty, nawet chusteczki – wszystkie ułożone w kupki. — Daj mi je.
Kręci głową. — Nie możesz nosić ładnych rzeczy, kiedy tam jesteś. Zniszczyłabyś je albo ktoś mógłby ci je ukraść. Nie chciałabyś, żeby tak się stało, prawda? Do‐ staniesz je później. Na razie będziesz mogła je wkładać, kiedy przyjdziesz od‐ wiedzić swojego nowego tatę. Greet mówi, że tata kazał jej dawać mi jak najwięcej warzyw, zwłaszcza zie‐ lonych, ale ja jej nie wierzę. Sam nigdy ich nie je. Wyglądają jak rzygi. — Nie. – Grzebię w marchewce i kapuście na talerzu, zrzucając kawałki na stół. Kiedy Greet wstaje, żeby napełnić czajnik, zrzucam część na podłogę. — Przestań – mówi, nie odwracając się nawet. – Wiem, co kombinujesz. Skończ jeść, póki jest gorące. Zimne smakuje znacznie gorzej. — Nie smakuje mi. Nie zjem. — Dosyć z tym nie i nie! – Greet warczy, stawiając pomiędzy nami czaj‐ nik z herbatą. – Będziesz tu siedzieć, póki nie zjesz wszystkiego. — Smakuje paskudnie. Daj mi ciasta. Daj mi ciasta, proszę. Proszę – cedzę przez zęby. — Nie – mówi Greet z przebiegłym uśmiechem. – Żadnego ciasta, póki nie opróżnisz talerza. Potem dostaniesz malutki kawałek. Wiesz, co się dzie‐ je z dziewczynkami, które jedzą tylko ciasta, ciasteczka i cukierki? Przede wszystkim nigdy nie rosną i nie stają się młodymi panienkami. Najpierw ich skóra zaczyna robić się czerwona jak surowe mięso. Potem wypadają im włosy, a później zęby. Po jakimś czasie są już tak słabe, że ledwie mogą cho‐ dzić. Ich kości zmieniają się w gumę. Muszą czołgać się na kolanach i łok‐ ciach. I – pochyla się ponad stołem, wpatrując się we mnie groźnie – po nie‐ długim czasie zaczynają błagać obcych na ulicy o porządne jedzenie – o mię‐ so i ser, o chleb, ziemniaki i warzywa… Wszyscy są tutaj wiecznie głodni. Nieustannie rozmawiają o jedzeniu. Gdy ktoś opowiada historię – nawet kiedy jest to prawdziwa bajka o królewnach albo wilkach, a nie o tym, jak to było kiedyś – nikt nie pyta o piękne sukienki i klejnoty ani o to, jak duży był pałac, tylko co mieli do jedzenia. Zsofika i jej przyjaciele wciąż bawią się w tę samą grę. — Co dzisiaj gotujesz? – pyta jedna z nich. Odpowiedź zawsze brzmi tak samo. – Poczekaj chwilę. Muszę wyjąć pieczeń, zanim się spali. – Kiedy zabie‐ ram Lottie z jej kryjówki, ona zgadza się ze mną, że jest to bardzo głupia za‐ bawa. Czasem, nocami, zamiast śpiewania i opowiadania historii organizowa‐ ne są w ciemności udawane uczty. Każdy musi przynieść specjalne danie, które robił w domu. Weronika przynosi zielony barszcz. — Smakuje wiosną w tym miejscu, gdzie panuje wieczna zima. Dzisiaj zjemy go z czarnym chlebem i mnóstwem kremowego masła. Lottie pokręciłaby nosem, gdyby jeszcze go miała, bo tę zupę robi się ze
szczawiu i ziemniaków, i je się ją na zimno. Przez chwilę nikt nic nie mówi, chociaż kilka osób wzdycha i czuję, że Lena rozciąga palce przy mojej gło‐ wie. Ktoś woła: — Jest pyszna, Weroniko. Proszę, podaj mi przepis. Mirela też przynosi zupę. Kiedy mówi, że nazywa się Legényfogó Káposzta‐ leves, wszyscy wybuchają śmiechem. Lena wyjaśnia, że to dlatego, iż ozna‐ cza zupę łapacza ludzi, ale dalej nie rozumiem żartu. Wszyscy znów się śmie‐ ją, kiedy Mirela dodaje, że podaje się ją z miękkim chlebem i pocałunkami. Przyniosła też Ürgepörkölt, czyli gulasz z wiewiórki. Lottie mówi, że jest jej niedobrze. Mnie też robi się niedobrze, kiedy Riika zaczyna opowiadać o pie‐ czonym reniferze z galaretką z owoców jarzębiny. Wszyscy wiedzą, że tylko czarownice jedzą jarzębinę. Kiedy czekamy na deser, opowiadam Lottie kil‐ ka zdań o Hanselu i Gretel. Nie wiedziała o sekretnym ogrodzie za pierniko‐ wą chatką, pełnym pokrzywy, roszpunki i drzew jarzębiny, ani o czarnych mandragorach, które krzyczą, kiedy czarownica wyrywa je z ziemi na kola‐ cję. Tam, gdzie prawdziwi ludzie sadzą kapustę, ona ma rzędy fioletowych ropuch, a pomiędzy nimi takie w czerwone i białe kropki. Wiedźma trzyma też w małych klatkach ślimaki i zjada ich jajka zamiast tapioki. Zamiast kur hoduje kruki, które wyfruwają co rano na poszukiwanie pól bitwy, gdzie mogłyby zbierać oczy. Wszędzie wokół ogrodu rosną wierzby płaczące, któ‐ re chwytają swoimi powyginanymi szponami małe ptaszki i wpychają je w dziury w swoich pniach. Lottie tak bardzo się boi, że omal nie przegapiamy pierwszego deseru, makowca. Bierzemy bardzo duży kawałek. Nikt nie przynosi lodów. Oprócz Daniela jest tu dużo dzieci, ale to on został moim przyjacielem. Gdy jesień zmienia się w zimę, gramy w gry, żeby się ogrzać, w berka i w Stary niedźwiedź mocno śpi. Ale naszą ulubioną jest zabawa w chowane‐ go, chociaż często znajdujemy rzeczy, których wcale nie szukamy. Dużo li‐ czymy, chociaż każdy inaczej. Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem, osiem, dziewięć, dziesięć… En, to, tre, fire, fem, seks, sju, åtte, ni, ti… Un, deux, trois, quatre, cinq, six, sept, huit, neuf, dix… Jek, duj, trin, štar, panź, šov, efta, oxto, iňa, deš… — Szukam! Czasami, jakkolwiek długo byśmy się przyglądali i jakkolwiek długo by‐ śmy szukali, niektórzy z naszych przyjaciół chowają się tak dobrze, że nie możemy ich znaleźć i nigdy już ich nie widzimy. Jeden po drugim znikają. To jak piosenka i dziesięciu butelkach. Zehn grüne Flaschen, die an die Wand anklammern. Dziesięć zielonych butelek wisi na ścianie. — A jeśli jedna butelka przypadkiem spadnie… – przerywam, bo Daniel robi dziwne miny i nie chce śpiewać ze mną. – Miałam książkę o magicz‐ nych drzwiach w skale – mówię mu. – Flecista zabrał tam dzieci. Może Ca‐
smir, Aisha i inni sami znaleźli drogę. Powinniśmy jej poszukać, bo za drzwiami jest przepięknie. Daniel wzrusza ramionami. — Odeszli, jak moja młodsza siostra. Już nie wrócą. Mówiłem ci: tak to tu‐ taj bywa. Czasem, kiedy jestem bardzo smutna, odwiedzam wujka Hrabena w jego wieży. Pozwala mi wtedy włożyć jedną z moich ładnych sukienek, daje pa‐ pier i kredki, żebym mogła rysować obrazki. Raz przyniósł mi lody, ale za‐ zwyczaj dostaję ciasto, na przykład Apfelstrudel. Już mi nie przeszkadza. W niedzielę przyszedł do szopy, żeby pokazać nowo narodzone króliki. Da‐ niel uciekł, kiedy go zobaczył. Wszyscy pozostali kulą się, udając, że są bar‐ dzo mali. Kiedy wracam, Erika i Cecily każą mi wszystko opowiedzieć. — Byłaś z nim sama w pokoju? — Dzisiaj nie – mówię im o małych królikach. Nie wydają się szczególnie zainteresowane. – Kiedy chodzę do jego wieży, daje mi dobre rzeczy do jedze‐ nia. I pozwala przebrać się w moje ładne ubrania. Patrzą po sobie. Erika kręci głową. — Od tej pory będziesz chodzić ze mną do pracy. Przynajmniej będę cię miała na oku. — Dlaczego? — Żeby nie zaciągnął cię znowu do swojej wieży. Nie wolno ci tam cho‐ dzić. — Dlaczego? — On nie jest dobrym człowiekiem. — Ale wujek Hraben znał tatę. Przyjaźnili się. Jest dobry. Mówi, że chce być moim nowym tatą. — Ty i ja musimy poważnie porozmawiać o… o pewnych sprawach – mówi Erika. – Niewinność to nie to samo co ignorancja. — Trzymaj się od niego z daleka – radzi Cecily. – Schowaj się, kiedy go zo‐ baczysz. Nic od niego nie bierz. Jeśli nas nie posłuchasz, zapłacisz wysoką cenę. — On cię tuczy – mówi Lena, która udawała dotąd, że śpi. – Karmi cię, przygotowując na ubój. — To głupie – mówię. – On nie jest wiedźmą. Lottie myśli, że wujek Hraben może być wiedźmą w przebraniu, bo gdy do niego chodzę, szczypie mnie w pupę i ściska za uda oraz ramiona dokład‐ nie tak samo jak wiedźma, kiedy wkładała Hansela do klatki. Kłócimy się, bo ja wiem, dlaczego Lottie go nie lubi. On mówi, że jest brzydka i że kupi mi nową lalkę, jeśli ją wyrzucę. Na koniec nazywam ją Charlotte i chowam z po‐ wrotem do jej kryjówki.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY Spiesząc się, by nadgonić porzuconą pracę, Benjamin wrzucił zbyt dużo ziemniaków do wiader, a gdy pędził w stronę kuchni, potknął się na nierów‐ nych kamieniach, rozrzucił zawartość i rozlał błoto po świeżo zamiecionej drodze. W lęku przed gniewem Gudrun wepchnął tyle ziemi, ile tylko zdołał, do ogrodu ziołowego, po czym pobiegł do stajni, żeby znaleźć coś, co pozwo‐ liłoby mu uporządkować podwórko. Tu spotkał Lilie siedzącą na starej ław‐ ce, gdzie zazwyczaj zajmowała się fastrygowaniem. Miała szeroko otwarte oczy i patrzyła prosto przed siebie, niemal nie mrugając. — Lilie? — Wszyscy myślicie, że jestem szalona. Ten wstrętny gruby policjant po‐ machał sobie ręką przed twarzą, jakby mój mechanizm był popsuty, jakby jedna z moich sprężyn odpadła. Widzę to, co widzę. Nie mogę nic zrobić, żeby zrozumieli. — Nie martw się. Wszystko będzie dobrze. – Wytarł dłonie o spodnie i nieśmiało wziął jej dłoń w swoje ręce. Spojrzała na nie i się uśmiechnęła. — Lubię, kiedy tak robisz. Benjamin popatrzył na nią nieufnie. — Ale ja nigdy… — Niewystarczająco często – odparła. – Czy myślałeś kiedyś, że jestem szalona? Ja sama czasami tak myślę. Nagle pełen niepewności puścił jej dłoń. Biedna dziewczyna. Co mógł po‐ wiedzieć? Najwyraźniej Lilie wciąż była bardziej krucha, niż podejrzewał. Być może powinna wejść do środka, zbierało się na burzę. Gdzieś zaszczekał pies, a gęste stada szpaków przefruwały, kracząc, z jednego dachu na drugi. Nawet spokojny stary koń wydawał się pobudzony, rżąc cicho, nieustannie się wiercąc, pozostawiając ślady kopyt na podłodze stajni. Rozbrykany wie‐ trzyk, który przez całe popołudnie szarpał liście na drzewie orzecha, teraz nabierał siły i zmieniał się w ostre podmuchy. Spoglądając w górę, Benjamin zauważył jedną różową różę, schowaną na tyle, by nie zniszczyła jej pogoda, i zanurzył dłoń pomiędzy kolce, żeby ją zerwać. — To dla ciebie – powiedział, osłaniając kwiat przed wiatrem. – To gatu‐ nek Old Blush. Frau Doktor Breuer mówi, że ten gatunek uprawia się w Chi‐
nach od ponad tysiąca lat. — Ostatnia róża lata. – Lilie wzięła kwiat między dłonie, wdychając słod‐ ki zapach. – Jest taki wiersz. Nauczyłam się kilku wersów w… – Zdawała się zakłopotana. – Kiedyś się go nauczyłam. Die letzte der Rosen steht blühend al‐ lein, all ihre Gefährten, sie schliefen schon ein. – Westchnęła i powtórzyła kil‐ ka wersów. – „Ostatnia róża lata całkiem sama została, reszta jej towarzy‐ szek dawno już zmarniała”. — To smutny wiersz – powiedział Benjamin, żałując, że nie zignorował kwiatu, który miał poprawić Lilie humor, a nie wpędzać w jeszcze głębszą melancholię. Poczuł, że i jego ogarnia smutek. – Lato powróci, Lilie, róże tak‐ że. Jeśli się nimi zaopiekujemy, będzie ich więcej. – Obiecał sobie, że przy‐ strzyże krzewy przy najbliższej okazji i wysypie wokół ich korzeni tyle na‐ wozu, że przyszłoroczny widok ją oszołomi. – To będzie wspaniały nowy wiek, bogaty w róże jak żaden z poprzednich. Lilie odwróciła głowę. — Nie dla nas. — Dlaczego nie? Co masz na myśli? — Nie przypomniałeś sobie jeszcze? — Ale czego? – Benjamin zamachnął się na kolejną parę czarno-białych motyli, unoszących się na wietrze nad jego głową. Ogród był pełen tych cho‐ lernych stworzeń, nie dało się ich nijak wypędzić. Naprawdę, sama jesień powinna dać sobie z nimi już radę. – Lilie, o czym ty mówisz? – Wyciągnął ku niej rękę i położył dłoń na ramieniu w nadziei, że jego dotyk ją pocieszy. Uśmiechnęła się smutno. — Ostatnia zwrotka brzmi tak: „Gdy szczere serca więdną, a czułe – ucie‐ kają, ach! Jakież to istoty pusty świat zamieszkają?”. — Nie będziesz sama, Lilie – powiedział z gorliwością. – Jeśli tylko mi po‐ zwolisz, zostanę z tobą na zawsze. — No to wstawaj! – zawołała, sztywniejąc na całym ciele. – Na nogi! Ru‐ szaj się! Teraz! — Co? – Powoli wstał, spoglądając na nią z przerażeniem. – Chodź, Lilie. Pora wrócić do domu i odpocząć. Wszystko będzie dobrze. — Tylko jeśli będziesz się ruszał – powiedziała nieskończenie zmęczo‐ nym głosem. – Zmierzamy donikąd, a ja nie mam już siły, żeby cię znosić. – Proszę tylko spojrzeć – powiedziała Gudrun, stając w drzwiach kuchen‐ nych z ramionami skrzyżowanymi na piersi. – Teraz ten młody głupiec ma czelność zrywać dla niej róże pana żony. Josef przyszedł do kuchni na poszukiwanie herbatki lipowej, która miała ulżyć jego bólom głowy, i niechętnie poruszył się, by stanąć obok Gudrun. Ukłuła powietrze, wskazując miejsce, w którym, na ławeczce, siedzieli Ben‐ jamin i Lilie. Widok był częściowo zasłonięty przez krzak zasadzony pod ścianą stajni, ale widział wystarczająco dużo – jego dotyk, jej uśmiech – by
dostrzec ich rosnącą bliskość, i odwrócił się, uderzając mocno kubkiem o so‐ sjerkę. — Dwoje młodych ludzi połączonych przez los. Trudno oczekiwać czegoś innego. – Przełknął herbatkę jednym haustem, pochłaniając bladozielony płyn, nim ten miał szansę naciągnąć czy ostygnąć, jakby chciał nim ugasić rozpaloną ranę w piersi. – Dziś wieczorem zjem sam w moim gabinecie. I po‐ proszę o lekką kolację. Wrócił do swojej świątyni, po której chodził w kółko, masując sobie skro‐ nie, niemal płacząc z żalu. Oczy ojca śledziły go, jego portret jakby emano‐ wał dezaprobatą, póki wreszcie Josef nie odwrócił się ku niemu, machając pięścią. Twoja żona nie była starsza niż Lilie, Vater, więc jeśli ja jestem starym Wüstling, kim ty jesteś? Dwaj starzy lubieżnicy… najwyraźniej to rodzinne. Jeśli zaś chodzi o to, że jestem żonaty, czy wiesz, ile czasu minęło, odkąd Ma‐ thilde i ja…? Zasiadł na krześle, chwycił głowę w obie dłonie, a przed oczami znów zobaczył sen o lesie, tylko że teraz to Benjamin leżał z Lilie pośród miękkich paproci, kładł młode spracowane dłonie na jej gładkim białym cie‐ le… Jak miał się pozbyć tego chłopaka? Trucizna? Nóż? Nie, mógł go po prostu odesłać bez referencji. Wyrzucić na ulicę. Pozwolić mu umrzeć z głodu. On… Bromek potasu. To była odpowiedź. Porządna dawka anafrodyzjaku szybko położyłaby kres zainteresowaniu Benjamina Lilie. Josef warknął. To było czyste szaleństwo: jeszcze trochę, a skończy w gorszym stanie niż te biedne, pokręcone stworzenia, które posyłał do sanatorium. Czasami budził się przekonany, że Lilie jest jedynie owocem jego wyobraźni, piękną fantazją zrodzoną z samotności i rozpaczy, zbiegał wtedy na dół, by przekonać swoje zmysły o jej cielesnej realności. Jak mógł do tego doprowadzić? Wyprostował się, ścisnął krawędź biurka, by zachować kontrolę, jednak mimo wysiłku obraz bladego ciała Lilie na tle ciemnych drzew nie chciał go opuścić. Nagle inna istota ukradkiem weszła na scenę, a Josef wstrzymał od‐ dech, wizualizując wreszcie to, co umykało mu od tak dawna. Obraz Lilith, niedawne dzieło jednego z pełnych pasji prerafaelitów, Anglika, który stu‐ diował w monachijskiej akademii. Lilith, ale z twarzą Lilie, bosa i naga, sa‐ motna w lesie, splotła się ze swoją krewną. Jak nazywał się ten malarz? Moż‐ liwe, że czytał o nim w „Zeitschrift für bildende Kunst”: czasopismo o sztu‐ kach pięknych zdawało się prawdopodobnym miejscem. Przeniósł wzrok na szafkę: trzymał w niej archiwalne numery. Collier, właśnie tak! John Collier. Lilith Colliera była dostojnie piękna, miała niezwykle zmysłowe ciało i kaskadę miedzianych włosów. W jej spokojnym, pogodnym wyrazie twa‐ rzy nie było cienia burzowej wiedźmy przynoszącej chorobę i śmierć. Jeśli zaś chodzi o węża, ten był ogromny. Josef domyślał się, że Zygmunt wycią‐ gnąłby daleko idące wnioski ze sposobu, w jaki przytulała do siebie zwierzę,
którego głowa leżała na jej ramieniu niczym pocieszająca dłoń, trzepoczący język sięgał ku jej uniesionej prawej piersi, a ciało owijało się dokoła bioder, zakuwało w kajdany jej kostki… tylko jeden przebiegły zwój wyruszał znad jej kolan ku górze. Josef zwilżył wargi. Długo przyglądał się temu obrazowi, kiedy czasopi‐ smo po raz pierwszy trafiło w jego ręce, a teraz zastanawiał się, czy wybór imienia Lilie nie był raczej odpowiedzią na erotyczne pożądanie, które wte‐ dy poczuł, niż uczczeniem ogrodowego kwiatu, symbolizującego niewin‐ ność i czystość… Choć jeśli dobrze pamiętał, zauważył na obrazie także i nie‐ winność, którą Grecy kojarzyli z nieświadomością zbliżającego się zła. Być może, jeśli Lilie było zdrobnieniem od Lilith, to ją należało obwiniać o jego obecne zagubienie, jako że jej demoniczna imienniczka była inkarnacją po‐ żądania, sprowadzającą na manowce najporządniejszych mężczyzn. Rabi‐ nacki mit głosił: nie wolno spać samotnie, bo Lilith porywa samotnych. W Zoharze można było przeczytać, że włóczyła się nocami, uwodząc ludz‐ kich synów i nakazując im kalać się na podobieństwo Onana. W tym momencie Josef poczuł na sobie spojrzenie ojca. Odetchnął głębo‐ ko, by się uspokoić. Leopold Breuer, wykształcony i nowoczesny żydowski uczony, gardził podobnymi przekonaniami, zwracając uwagę, że przesądy dotyczące Lilith jako kobiecego demona – tak bardzo odległe od jakichkolwiek legend rabi‐ nackich czy Midraszu – pochodziły ze średniowiecznego tekstu o tytule Al‐ fabet Ben-Siry. Uważał tę książkę za ordynarny, prawdopodobnie antysemic‐ ki zbiorek bajeczek, których bohater zrodził się z kazirodczego związku pro‐ roka Jeremiasza i jego córki; za to, że nonsens ten uznano za prawdę, należa‐ ło winić bezkrytycznych żydowskich mistyków ze średniowiecznych Nie‐ miec. Echo sarkastycznego śmiechu ojca rozbrzmiało mu w uszach. Josef się poddał. Pozwolił sobie na jeden jęk skierowany w stronę pracowitego zega‐ ra, który z taką radością wyliczył dni jego młodości, i spróbował skupić my‐ śli na czystości białej lilii. Przez chwilę mu się to udawało, potem jednak inne podejrzenia powróci‐ ły, dusząc w zarodku dobre intencje – zaczął myśleć o możliwym związku Lilie z Berthą, z Freudem lub innym z dawnych kolegów, z politycznymi ak‐ tywistami, może nawet Mathilde. Wiedział, że jeśli ma zachować równowa‐ gę, nie wspominając już o zdrowiu umysłowym, z nimi też musi się skon‐ frontować. Jeśli bowiem Lilie jest tylko aktorką, która ma za zadanie zdys‐ kredytowanie go i zawstydzenie… Nie, to niemożliwe. Podobne rozważania były równie absurdalne, jak łą‐ czenie jej z kobiecym demonem. „Wybacz mi, moje słodkie dziecko – wy‐ mamrotał, gładząc się po brodzie. – Musiałem od czegoś zacząć”. Jedno było pewne: dla dobra ich obojga musiał szukać dalszych wskazówek na temat jej przeszłości. Benjaminowi się nie udało. Natychmiast odrzucił teorię o ucie‐ kającej zbrodniarce – najwyraźniej policja też nie brała jej na poważnie –
i rozdrażniło go, że Gudrun nie okazała cienia skruchy. Być może należało zwrócić się do prywatnego detektywa… jednak wbrew temu, co można było przeczytać w popularnych powieściach, mężczyźni ci pochodzili głównie z niższych warstw społecznych i mogli mieć ciągoty do nadmiernego picia, niezależnie od zapłaty. Josef zaczął chodzić w kółko po pokoju. Nagle się zatrzymał. Nic się nie zmieniło. Jeśli miał dalej szukać informacji, powinien robić to tutaj, w Wiedniu. Strzępki wiedzy, jaką dysponował, sugerowały, że Lilie była gdzieś przetrzymywana wbrew swojej woli, że została pobita, a oba‐ wiał się, że zrobiono jej nawet gorsze rzeczy. Przerażające doświadczenie wpłynęło zarówno na jej pamięć, jak i na zdolność mówienia. Po raz kolejny wrócił do swoich rozważań: jeśli nie chodziło o potworny dom rodzinny, istniało w tym mieście tylko jedno miejsce, które mogło być powiązane z serajem, w którym – jak plotkowano – przetrzymywano młode kobiety z zagranicy, by każdy klient, mający wystarczająco dużo pieniędzy na wynajęcie ich bezbronnych ciał, mógł czerpać z nich przyjemność, często sadystyczną. Było to straszne. Okrutne. Bestialskie. Josef rozluźnił kołnie‐ rzyk. Miał zamiar nalegać, by Benjamin znalazł jakiś sposób, żeby dostać się do Thélème. Był prawie pewien, że to niebezpieczne. Chłopakowi mogła stać się poważna krzywda. Uważał, by nie spoglądać w stronę portretu ojca. Porządne lanie jeszcze nikogo nie zabiło. Benjamin jest młody. Da się go naprawić. Na pierwszy rzut oka miejsce wydawało się całkiem zwyczajne: porządny dom na końcu rzędu równie porządnych budynków. Benjamin powoli prze‐ szedł długość ulicy w tę i z powrotem, nienachalnie zerkając na jego fasadę, zastanawiając się, czy rzeczywiście jest on najgorszym w Wiedniu siedli‐ skiem rozpusty, czy może przyjaciele, którzy go o tym zapewniali, w tej wła‐ śnie chwili skręcają się ze śmiechu, gdyż przewidują oburzenie służących, gdy się tam pojawi. Wcześniej minął kilku ulicznych sprzedawców w dro‐ dze ku głównej alei – sprzedawcę mioteł, targającego za sobą każdy ich moż‐ liwy rodzaj, pucybuta, ostrzyciela nożyc. Teraz ulica była pusta, jeśli nie li‐ czyć dwóch statecznie ubranych matron, które szły drugą stroną i rzucały mu szybkie pogardliwe spojrzenia. Popatrzył na swoje dłonie. Doktor nale‐ gał, by natychmiast ruszył w drogę, nie miał więc nawet czasu, by usunąć brud spod paznokci. Nigdy wcześniej nie widział, by pracodawca zachowy‐ wał się tak lodowato, tak nieprzyjemnie. Podczas rozmowy obydwaj stali. Monet rzuconych na biurko jako fundusze na drobne wydatki było dużo, ale gest wydawał się pełen pogardy, a twarz doktora zachmurzyła się, gdy pa‐ trzył, jak Benjamin je zbiera. Nie pożegnał się, nie wymienili też zwyczajo‐ wych uprzejmości. — Zrobię, co w mojej mocy, Herr Doktor – powiedział i mówił szczerze, le‐ karz jednak odwrócił się tylko, podszedł do okna i otworzył je szeroko, wy‐
puszczając tuzin motyli w czarne plamy. Benjamin uznał, że powinien znów skontrolować uprawę kapusty. Insekty panoszyły się wszędzie, w ogrodzie, w stajni, nawet w kuchni, gdzie Gudrun spędzała długie godziny, by wygo‐ nić je ścierkami. Były niczym plaga, chociaż Talmud nie wspominał nic o motylach. – Jutro pójdę na obchód z kolejną porcją chemikaliów – obiecał, po czym wyszedł, nie uzyskawszy odpowiedzi. Później pomyślał, że to wizyta policjanta tak zaniepokoiła doktora. Chciał przecież, żeby jego powrót do Wiednia pozostał tajemnicą. A co teraz? To Gudrun go zdradziła, wstrętna stara wiedźma. Dotarł na koniec ulicy, odwrócił się i wrócił spokojnym krokiem, gwiż‐ dżąc cicho pod nosem. Tym razem zamierzał zatrzymać się na chodniku przed interesującym go domem i dokładniej przyjrzeć się drzwiom wejścio‐ wym. Jego twarz nagle zapłonęła. Kafle po obu stronach drzwi zdobiły wize‐ runki skąpo odzianych driad – w czym nie było jeszcze nic złego – jednak pod spodem znajdowały się wygięte kamienne ławy, z których każdą pod‐ trzymywało dwóch pożądliwych satyrów lub może wizerunki Priapa. Każ‐ dy z nich z kolei miał tak wielki, nabrzmiały penis, że z pewnością przewró‐ ciliby się na twarz, gdyby tylko spróbowali chodzić. Był już pewien, że trafił do Thélème. I że jest tam boczne wejście… Nos go zaswędział, kiedy wyczuł znajomy zapach, dość przyjemny, a jed‐ nak niosący ze sobą jakiś lęk, który sprawił, że jego serce zaczęło mocno bić, a włoski na karku stanęły dęba. Odwrócił się z zaciśniętymi pięściami i zna‐ lazł się naprzeciwko postaci z tamtej pijackiej nocy, spędzonej w towarzy‐ stwie Hugona. Tym razem nie był to policjant. Włosy barwy lnu i słodka twarz cherubinka należały do mężczyzny, który siedział przy kominku, pod‐ słuchując i – Benjamin był o tym przekonany – podążył za nim przez boczne uliczki, by zarządzić brutalne pobicie. Skrzywił się. Siniaki nabite przez pię‐ ści i buciory agresora jeszcze nie zniknęły. Tym razem mężczyzna uśmie‐ chał się sympatycznie, mina ta kontrastowała jednak z groźnym błyskiem w niesamowicie jasnych, niebieskich oczach. W świetle dnia blizna na jego policzku była jeszcze wyraźniejsza. Benjamin przełknął ślinę i cofnął się o dwa kroki. — Dobry wieczór – powiedział w nadziei, że uda mu się ukryć drżenie głosu. — Wynoś się. — Słucham? — Wracaj, skąd przyszedłeś. Nie chcę cię tu widzieć. — Dobrze. – Benjamin ukłonił się uprzejmie. – W takim razie życzę dobre‐ go… — Jeśli jeszcze raz zobaczę, że tu węszysz – powiedział mężczyzna, zbliża‐ jąc się i chwytając go za poły płaszcza – z największą przyjemnością pogru‐ choczę ci kości. Rozumiesz? – spytał, nie przestając się uśmiechać. Benjamin miał wrażenie, że się dusi. Pokiwał głową i zaczął się cofać ku
Stephansplatz, zatrzymując się dopiero, gdy stanął przed wielką katedrą. Opuścił wzrok i wkradł się do chrześcijańskiej świątyni, gdzie znalazł cichy kąt, z którego mógł się przyglądać ze współczuciem publicznej agonii Zahn‐ wehherrgott Wiednia, Jezusa od bolących zębów. Godzinę później wrócił do Thélème. Wiedział, że Lilie zrobiłaby dla niego to samo, a nawet o wiele wię‐ cej. Tym razem się nie zawahał: natychmiast znalazł się z tyłu budynku przed drzwiami dla służby. Tylna ściana była pozbawiona tej wypolerowanej przyzwoitości, która charakteryzowała przód. Popękane i odpadające deski – podobne do teatral‐ nych dekoracji przedstawiających wnętrza weneckich pałaców, cesarskie sale balowe, bukoliczne pejzaże, morskie krajobrazy – częściowo tylko przy‐ krywały tereny tak zaniedbane, że sugerowały całkowity brak zaintereso‐ wania czymkolwiek, co znajdowało się poza czterema ścianami budynku. Benjamin popatrzył na ponure zwoje jeżyn i pokrzyw, na bataliony śliwko‐ wych odrośli, zbierających się, by zaatakować fundamenty, i uznał, że naj‐ sensowniej będzie zgłosić się do pracy jako ogrodnik. Kilka kroków dalej zo‐ baczył dwóch mężczyzn, którzy palili i grali w karty na zdobionym żeliw‐ nym stole bez jednej nogi, podtrzymywanym przez blok drewna. Mieli na sobie tylko koszule, chociaż chłodny wiatr posyłał w ciemne niebo strzępki czarnych chmur. Między nimi stały karafka wina i talerze pełne okruszków, a Benjamin z zaciekawieniem zauważył kieliszki dobrego gatunku. Najwy‐ raźniej nikt nie przekazywał służącym popękanej, zniszczonej zastawy. Kie‐ dy się do nich zbliżał, obaj unieśli wzrok. — Czego szukasz? – warknął jeden z nich. Benjamin się zawahał. Z bliska żaden z mężczyzn nie wyglądał tak, jak się tego spodziewał. Nie było w nich nic kobiecego. Wręcz przeciwnie, obaj mie‐ li szerokie ramiona i potężne mięśnie. Zadrżał. — Słyszałem, że to miejsce przyjazne dla tych, którzy nie pasują do reszty świata. — Możliwe – odparł mężczyzna, chichocząc pod nosem. – A co cię to ob‐ chodzi, gówniarzu? – Stał, rozciągając się leniwie, a Benjamin szybko zrobił krok do tyłu. Mężczyzna był ogromny, największy, jakiego kiedykolwiek spotkał, znacznie od niego wyższy, prawdopodobnie mierzył jakieś siedem stóp. Był też brzydki, z wykrzywioną górną wargą, przykrytą blizną, która wskazywała, być może, na niewłaściwie zoperowane rozszczepienie podnie‐ bienia. Olbrzym wykrzywił twarz w grymasie, po czym wybuchnął śmie‐ chem. Zamrugał, zwracając się ku otwartym drzwiom. – Może się jeszcze zo‐ baczymy, Zwerg[59]. Teraz mamy robotę. — Idź, Kurt – powiedział jego towarzysz. – Poradzę sobie. – Położył dłoń na ramieniu Benjamina. – Usiądź, przyjacielu. Weź szklankę. Jak się nazy‐ wasz? Ja jestem Wilhelm. Dłonie Wilhelma były czyste, wypielęgnowane, a Benjamin schował wła‐ sne pod stołem. Zdał sobie sprawę, że nie przemyślał wystarczająco dobrze
swojego planu. Z drugiej strony najlepszą strategią mogło okazać się trzy‐ manie się blisko prawdy, zadał więc mężczyźnie kilka prostych pytań na te‐ mat klubu. — Słyszałem tyle plotek o tym miejscu – nie skłamał. – Nigdy nie zdoła‐ łem pojąć, ile z nich jest prawdą, a ile tylko knajpianą gadką. – Ściszył głos. – Czy rzeczywiście sprzedaje się obce dziewczyny temu, kto zaoferuje najwię‐ cej? Czy to prawda, że macie łóżka, które wystarczą dla dziesięciu osób? Wilhelm się uśmiechnął. — Nie powinieneś słuchać takich bzdur, młody przyjacielu. — A co z orgiami, które trwają siedem dni i siedem nocy? – spytał chra‐ pliwym głosem Benjamin. – Czy to prawda? — Ten klub otacza dyskrecja – powiedział Wilhelm, ciągnąc się za lewe ucho. – Nie rządzą nim młynarze, którzy postępują według nudnych zasad i zsyłanych z góry restrykcji. Zapraszani są do niego tylko dżentelmeni naj‐ lepszego sortu. — Czyli bogaci? — To też – zgodził się Wilhelm. Zebrał karty, potasował je i podzielił, nim schował do pudełka. Benjamina przeszedł dreszcz, kiedy zauważył kartę le‐ żącą na górze. Gudrun często bawiła się w kartomancję na kuchennym stole po kolacji. Jej interpretacje dotyczyły zazwyczaj osób, o których czytała w prasie, kiedy wklejała artykuły do swoich zeszytów: Luigiego Lucheniego, Marka Twaina, Szczepanika – szalonego polskiego wynalazcy, który stwo‐ rzył coś, co nazwał Fernseher[60], a także, ostatnio, Carla Schlechtera i Philip‐ pa Meitnera. Chociaż nie przywiązywał dużej wagi do jej uroczystych prze‐ powiedni, wiedział, że as pik to karta wskazująca nieszczęście, wiązana cza‐ sem ze śmiercią, a jeszcze częściej – z nieszczęśliwym zakończeniem. – To ciekawe miejsce pracy – dodał Wilhelm, przyglądając się twarzy Benjamina. – Rzadko zdarza się chwila nudy. — Pracuję razem z pewną staruchą, która zmienia moje życie w piekło. Wiesz, jakie one są: nie dają ci spokoju. – Benjamin westchnął głęboko. – W każdym razie wolałbym znaleźć się wśród ludzi, którzy mnie rozumieją. Wilhelm rozsiadł się wygodnie i wyciągnął kolejnego papierosa. — Benjaminie – powiedział triumfująco – możesz przestać węszyć. Do‐ skonale wiem, o co ci chodzi. Benjamin głośno przełknął ślinę. Oddech uwiązł mu w gardle, ale zmusił się do nieśmiałego uśmiechu. — Naprawdę? — Cóż, wiem jedno – roześmiał się Wilhelm. – Chcesz dostać tu pracę. O to ci chodzi, prawda? — Pomyślałem, że przyda wam się ogrodnik. – Pokiwał głową w stronę zaniedbanych roślin. — Podwórko lepiej zostawić takie, jakie jest. Kopanie dużych dziur w gładkiej ziemi za bardzo rzuca się w oczy. Zresztą, szkoda by cię było na
taką robotę. — Nie mam zbyt wiele doświadczenia w innych… Wilhelm machnął ręką. — Od czasu do czasu przyjmujemy stróżów. Nie mamy teraz wolnych miejsc, ale się postaram. – Spojrzał badawczo na Benjamina. – Tak, mógłbyś być bardzo pomocny. Benjamin napotkał jego wzrok. — Będę wdzięczny – zawahał się. – Gdybym miał tu pracować, czego kon‐ kretnie by ode mnie oczekiwano? — Ach, praca jest dość prosta. Jedyne, co robi stróż, to utrzymywanie po‐ rządku… Uważa na kłopoty, tłumi je w zarodku. Na miejscu mamy około dwustu odalisek. – Znów spojrzał na Benjamina. – Nie zawsze są spokojne. — Odaliski? — Kobiety – zachichotał Wilhelm. – Tak każą nam je nazywać. Istnieje wiele mniej godnych terminów. — Och. — Chodzi o to, przyjacielu, że wszystkie zwierzęta łączy kilka cech. Kiedy włożysz do pudełka zbyt dużo szczurów, zaczną się bić albo spróbują wydo‐ stać się na zewnątrz. Naszym zadaniem jest upewnienie się, że wszystko idzie gładko. — A czy one to robią? Uciekają? — Czasami. – Wilhelm zwrócił wzrok w stronę ogrodu. – Nie docierają zbyt daleko. – Milczał przez chwilę, po czym znów dotknął ramienia Benja‐ mina. – Niedługo zabraknie nam jednego pracownika, a wydaje mi się, że doskonale się wpasujesz. Jeśli chcesz, dam ci rekomendację. — Bardzo chętnie! — Jesteś pełen zapału. – Wilhelm roześmiał się, czochrając włosy Benja‐ mina. – Muszę już iść. Mam mnóstwo roboty przed wieczorem, ale pogadam z… – Zebrał szklanki i ruszył w stronę drzwi, za którymi zniknął wcześniej Kurt. – Wróć jutro. Możliwe, że będą na ciebie czekać dobre wiadomości. Czując wzrok Wilhelma na plecach, Benjamin wrócił na ulicę tak pewnym krokiem, na jaki tylko zdołał się zdobyć. Na szczęście nie było śladu po jasno‐ włosym mężczyźnie, który mu groził, mimo wszystko przyspieszył kroku, nie mogąc doczekać się, kiedy znajdzie się w tłumie w wiedeńskim centrum. Zwolnił dopiero, kiedy dotarł do Stock-im-Eisen-Platz, miejsca, gdzie znaj‐ dował się dawny targ konny. Ustawił się przy Nagelbaum, odzyskując od‐ dech i słuchając żony mieszczanina, ubranej w najlepsze niedzielne ubrania, która pokazywała swoim skromnie odzianym kuzynkom ze wsi niezliczone gwoździe wbijane w drzewo na przestrzeni ponad czterystu lat, co zmieniło je w słynne Stock im Eisen. „Drzewa strzeże sam diabeł” – zapewniała je ści‐ szonym głosem. Benjamin uśmiechnął się, patrząc, jak kobiety pytająco spo‐ glądają na fasadę Palais Equitable, jakby spodziewały się, że książę ciemno‐
ści wyłoni się zza jednego z orłów. Kiedy kobieta ruszyła w kierunku Stephansplatz i świętości jego katedry, Benjamin wyłonił się z cienia i, zamyślony, stanął przed brązowymi reliefa‐ mi na drzwiach budynku. Niektórzy zaręczali, że dłonie jednego z przedsta‐ wionych na nich ślusarzy liczą po sześć palców, co miało stanowić aluzję do zwinności przedstawicieli tego fachu. Nigdy go nie znalazł, był niemal pe‐ wien, że ktoś wymyślił tę historię, ale nie przestawał przyglądać się figurom uważnie nawet wtedy, kiedy zaczął rozmyślać nad rezultatem swojej wizyty w Thélème. Owszem, udało mu się nawiązać kontakt z pracownikiem klu‐ bu, który wręcz obiecał znaleźć dla niego stanowisko… a jednak nie miał po‐ czucia, że coś osiągnął. Perspektywa powrotu do tego miejsca pełnego ponu‐ rych podtekstów i sekretów niespecjalnie go cieszyła, chociaż wiedział, że musi to zrobić dla Lilie. Na wspomnienie jej słodkiej twarzy pochylonej nad różą poczuł falę tęsknoty i ruszył w stronę domu. A jednak myśl o tym, że zo‐ stanie przesłuchany przez doktora w jego obecnym humorze, kazała mu zmienić kierunek; skręcił ku Stephansplatz i przeszedł skrótem wzdłuż rzę‐ du budynków, dzielących go od Stock-im-Eisen-Platz, dotarł więc na miejsce na chwilę przed żoną Burghera i jej świtą, na której tak łatwo było zrobić wrażenie. Nie zważając na podejrzliwe spojrzenia, zatrzymał się przy sto‐ isku ulicznego sprzedawcy, żeby kupić pierwsze w tym roku kasztany, słod‐ kie i dorodne, dopiero co przywiezione z południowych lasów. Rozczochra‐ ny, niedożywiony asystent sprzedawcy, który dmuchał gwałtownie na roz‐ żarzone węgle, wydał mu się znajomy. Po chwili w jego głowie pojawił się obraz bosego protegowanego Hugona Bessera, który klęczał przy kominku w knajpie, wgryzając się w kuchenne odpadki. Benjamin skinął głową: za‐ mierzał tam wrócić. Hugo miał tak wiele kontaktów, że z pewnością dowie‐ dział się już czegoś o Lilie. Obrawszy ostatni z gorących kasztanów, wrzucił go sobie do ust i przeszedł przez Stephansplatz w stronę Leopoldstadt. Gdy zbliżał się do Kanału Dunajskiego, dwaj mężczyźni łowiący ryby spojrzeli w jego stronę, marszcząc brwi, jakby dźwięk kroków wystraszył ich potencjalny obiad. Ich niepokój okazał się nieuzasadniony: już chwilę później żyłki obu wędek się napięły, a Benjamin, patrząc na nich ze swojego punktu widokowego na moście, pomyślał o Kurcie i zadrżał. Chociaż ten wydawał się dobroduszny, ogromne pięści mężczyzny mogłyby go zgnieść, jak zgniata się muchę. Poczuł, jak strach ściska mu żołądek. Wziął głęboki oddech, by się uspokoić, spojrzał w zimowe szare głębiny, po czym znów uniósł wzrok ku Innere Stadt. Na razie wokół utrzymywała się ładna pogo‐ da: jasnego nieba nie pokrywała mgła, a powietrze było chłodne i czyste; na‐ gimi drzewami, które odbijały się na tle miejskich murów, nie poruszał na‐ wet najlżejszy wietrzyk. Skąd więc to nieustępujące złe przeczucie? Zmarsz‐ czył brwi i z niedowierzaniem przetarł oczy, kiedy duża czarna chmura wy‐ łoniła się zza dachu katedry, kłębiąc się i powiększając, gdy zbliżała się do mostu. Burzowe wiedźmy? Demony? Być może spał, uwięziony w Alp‐
traum[61]. Uszczypnął się i skrzywił z bólu. Nie był to sen. Chmura znalazła się bezpośrednio nad nim i wtedy się roześmiał: demonem okazało się stado szpaków, być może to samo, które zauważył wcześniej, podczas rozmowy z Lilie przed stajnią. Wciąż uśmiechając się na myśl o własnym szaleństwie, odwrócił się plecami od Stephansdom. Zerknął na obracający się powoli Dia‐ belski Młyn, znów głęboko odetchnął, po czym zanurzył się cuchnące pod‐ brzusze Mazzesinsel[62]. Z początku krzyki wydawały się niczym więcej jak sąsiedzką kłótnią, dość zresztą częstą w tej części Wiednia, gdzie rosnąca bieda często powodo‐ wała pękanie worka, pełnego starych żali i urazów. Ledwie kilka dni minęło od ostatniej wizyty Benjamina, zauważył jednak na murach znacznie więcej napisów. Przy niektórych placach słowo Judenfrei[63] zostało pospiesznie na‐ bazgrane na każdym z murów, czasem można było zobaczyć też jeszcze groźniejsze Judenrein – „oczyszczone z Żydów” – hasło tych, których doktor określał ze złością jako tępych członków partii chrześcijańsko-socjalistycz‐ nej. U podstawy każdej z liter jasnoczerwona farba sączyła się przez brud i rdzę, tworząc przedziwny kolor, którego Benjamin nie potrafił nazwać, ale który wydawał mu się znajomy, jakby już go kiedyś widział lub wyśnił. Przywoływał obraz starej krwi. Złe przeczucie powróciło. Wzdrygnął się. Ta‐ kie wydarzenia miały przebieg cykliczny: w przyszłym miesiącu zapewne rozpoczną się prześladowania Czechów, którym zachciało się dwujęzyczne‐ go Wiednia. Robiło się coraz głośniej: do krzyków dołączyły brzęk rozbijane‐ go szkła, głuche dudnienie zrzucanych kamieni i łomot wielu ciężkich bu‐ tów. Choć go to zawstydzało, nie miał najmniejszej ochoty brać udziału w jakichkolwiek lokalnych bójkach, niezależnie czego dotyczyły. Zamierzał tylko wykonać polecenie swojego pracodawcy, który chciał poznać pocho‐ dzenie Lilie… i chyba ją samą. Dla Benjamina nie miało znaczenia, skąd dziewczyna się wzięła, co zrobiła. Wystarczało mu to, że przeżyła i znalazła się u jego boku. Oddalił się od zamieszania, prześlizgując się przez szczeliny między bu‐ dynkami, wzdłuż bocznych uliczek, pełnych cuchnącej wody, i opuszczo‐ nych placyków trasą omijającą szerokim łukiem okolice, w których mógłby wpaść w kłopoty. Po kilku minutach wstrzymywania oddechu zatrzymał się, zaskoczony: albo zamieszanie szybko się rozprzestrzeniało, albo wspo‐ mnienia jego dziecięcych lęków zbladły, bo teraz dźwięk zdawał się unosić nad nim, z przodu, z tyłu, za nim – wszędzie, chociaż ulice były niemal cał‐ kiem puste. Obrócił się, niepewny, w którą stronę ruszyć, wybrał kierunek Casa Sefardi i natychmiast pożałował tej decyzji: Schattenplatz również był opustoszały, ale z pewnością niedawno coś się tu wydarzyło. Sklepowe szy‐ by były roztrzaskane, okiennice – wyłamane, towary i meble walały się po kamieniach. Wyczuł zapach spalonego materiału. W powietrzu unosiły się smugi dymu. Benjamin zrobił kilka kroków, świadomy, że z okien obserwu‐ ją go niewidzialne oczy. Po wschodniej stronie zaatakowano piekarnię:
puszki i tace, odważniki i wagi – wszystkie wrzucono do rynsztoka, i to nie‐ dawno, bo jeden z dużych mosiężnych odważników wciąż kołysał się na wo‐ dzie, jakby szukał właściwej pozycji. Benjamin zatrzymał się i zaczął je zbie‐ rać, nim przyszło mu do głowy, że jego zachowanie może zostać źle zrozu‐ miane: nie jest przecież grabieżcą. Inni nie mieli podobnych skrupułów. Drobne ruchy w cieniu budynków zmieniły się szybko w prawdziwy atak padlinożerców. Pochylony starzec zrobił krok naprzód, próbując laską przyciągnąć do siebie świeżo upieczony bochenek, przegrał jednak rywalizację z wychudzonym kundlem. Obdarte dzieci wyłoniły się z ciemnych szczelin i zaczęły chwytać chleb – nawet ten, który wcześniej wylądował w kałużach – wgryzały się w niego i uciekały z powrotem do swoich kryjówek. Kobiety podbiegały, zerkając z lękiem za siebie, zbierały nawet najmniejsze kawałki i chowały je w spódnicach. Ben‐ jamin pobiegł za nimi. — Co się tu stało? – Nikt nie odpowiedział. Równie dobrze mógłby być niewidzialny. Zaczęło dymić jeszcze bardziej. Mętne światło w sklepie gałganiarza po‐ zwalało dostrzec rząd niemodnych płaszczy, ożywiając je, gdy poruszały się i drgały. Chwilę później wybuchł ogień. Cały front sklepu przykryła pło‐ mienna zasłona, a nad nią unosił się cuchnący dym, który skradał się po zie‐ mi, a potem wzbił w powietrze, tworząc upiorne kolumny, wypełniając cały plac duchami i wygłuszając każdy dźwięk. W ciszy wybuchły nagle ryki i jęki wielu głosów, dźwięk uciekających stóp, a potem, niczym kontrmelo‐ dia dla tej kakofonii, spokojny rytm wybijany przez ciężkie buciory. Benja‐ min odwrócił się, żeby uciec, ale było za późno. Tłum po omacku posuwał się naprzód w poszukiwaniu wyjścia. Goniący nieprzerwanie na nich naci‐ skali, unosząc ręce, by kłaść je na ich głowach i ramionach. Benjaminowi wydawało się, że mają na sobie szare mundury, ale nie mógł być pewien, bo jego wzrok przyciągnęła nienawiść wypisana na ich twarzach. Panowała taka panika, że wszystkie boczne uliczki zostały natychmiast zablokowane. Ludzie przewracali się wokół niego, dusili się, znikali w dymie; Benjamin też się przewrócił, a udało mu się podnieść dopiero, kiedy chwycił się buta jed‐ nego z agresorów. Kaszląc i próbując chwytać powietrze, z załzawionymi oczyma, walczył z tłumem, rozpychając się łokciami, bijąc, kopiąc – czuł się przez to winny, choć wiedział, że nie ma wyboru – aż wreszcie udało mu się dotrzeć na drugą stronę placu. Domyślał się, że uwaga atakujących skupi się z przodu, nie z tyłu. Nie miał szczęścia: w tym miejscu czekały posiłki: grupa mężczyzn przy‐ siadła na sterczących kamieniach, żeby obserwować akcję. Niektórzy z nich śmiali się w niekontrolowany sposób. Jeden liczył na głos, trzymając za ob‐ rożę wielkiego czarnego psa, którego obnażone zęby i nagłe ruchy w przód były bardziej przerażające niż jakiekolwiek ujadane. Inny siedział osobno, na murku wyższym niż pozostali, polerując chusteczką złotą lampę na Cha‐
nukę – piękny przedmiot z wizerunkiem biegnących jeleni. Gdy był zajęty pracą, jego głowa pozostawała pochylona, ale Benjaminowi zrobiło się nagle sucho w ustach. Jasnej czupryny i blizny nie dało się nie rozpoznać: wpadł prosto na jedynego człowieka w Wiedniu, którego chciał uniknąć. Szybko odwrócił się, w nadziei, że uda mu się skryć pośród dymu i zamieszania. Śmiech za jego plecami ucichł. Nagle został otoczony. — Co my tu mamy? — No, no, skąd się wziąłeś, chłopcze? — S…stąd – wydukał Benjamin. – Jestem wiedeńczykiem, jak wy. Miesz‐ kam w Brandstatte. — Słyszy to pan, Herr Klingemann? Ten szczur myśli, że jest taki jak my. — Słyszałem. – Jasnowłosy mężczyzna powoli zszedł z murku, przekazu‐ jąc lampę jednemu z towarzyszy. Benjamin skrzywił się, widząc uśmiech Klingemanna. Domyślał się, co go czeka. Miał rację: ostre uderzenie w każde ucho sprawiło, że zatoczył się najpierw w jedną, potem w drugą stronę. Ktoś go popchnął, a on ciężko opadł na kolana, czując, jak kamyczki wbijają mu się w golenie. Klingemann pochylił się nad nim, podszedł tak blisko, że Ben‐ jamin czuł zapach jego papierosów, stęchłego tytoniu, jego pomady do wło‐ sów i jeszcze piżmową woń, którą dobrze znał, ale której nie umiał nazwać. – Nie masz z nami nic wspólnego, chłopaku. Nie chcemy w Wiedniu takich jak ty. Kapujesz? Złość Benjamina na chwilę przykryła strach. — Urodziłem się tutaj. Mam takie samo prawo… – Cios przewrócił go na ziemię. Uderzył głową o kamienie. — Nie masz żadnych praw, szczurze. — Sprawdźmy, co potrafi to stworzenie – rozbrzmiał głos Klingemanna. Benjamin gwałtownie pokręcił głową, próbując uporządkować myśli. — Jestem dokładnie taki sam jak ty – zaczął, nim zdał sobie sprawę, że to nie on jest wspomnianym „stworzeniem”. Dwa kroki dalej warczał i szczekał wielki czarny pies, chwytając pyskiem powietrze i starając się uwolnić. Benjamin zacisnął zęby i wstał z trudem. Był już niemal całkiem wyprostowany, kiedy ktoś podstawił mu nogę. Cięż‐ ki but wylądował między jego łopatkami, wbijając go w ziemię. — Nie jesteś taki jak my – warknął Klingemann. – Kiedyś ci to udowodni‐ my. Schowaj się z powrotem w swojej szczurzej norce… Nie, masz zostać na kolanach. Ciesz się, że mam ważniejsze rzeczy na głowie. – Kopnął go w że‐ bra. – I zapamiętaj to sobie – dwa razy ostrzegałem cię, żebyś nie kręcił się, gdzie cię nie proszą. To twoja ostatnia szansa. Jeśli cię jeszcze raz zobaczę, wylądujesz tam, gdzie lądują po śmierci ludzie twojego pokroju.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY Greet wkłada koszule taty między wałki maglownicy, obracając uchwyt tak gwałtownie, że jej słowa wypływają razem z wodą jak małe potoki. — Moja panienko, jeśli nie zmienisz swojego zachowania, czeka cię smutny koniec. Wiesz, co się dzieje z małymi kłamczuchami? – Przewracam oczami i kopię w miskę z praniem. Ona szturcha mnie łokciem. – Przestań. Spytam cię po raz ostatni: czy ukradłaś ciasto? — Nie. Nie lubię Spuckkuchen[64]. Greet mruży oczy. — A to dlaczego? — Lubię tylko słodkie wiśnie, nie te kwaśne, a do tego z pestkami. — No to ładnie. Wydało się. Skąd wiesz, że wiśnie są kwaśne, jeśli ich nie spróbowałaś? – Greet podnosi jedną z moich sukienek, cieniutką niczym pa‐ pier po tym, jak zgniotły ją drewniane walce. Trzepocze nią w powietrzu: jedno ramię macha jej na pożegnanie, kiedy wrzuca ją do kosza. – Znam hi‐ storię o dziewczynce, która kłamała coraz bardziej i bardziej, aż wreszcie stwierdziła, że potrafi obrócić słomę w złoto. — Głupia. — Oczywiście, że głupia. Słoma nie nadaje się dla nikogo prócz starych krów. – Z maszyny wyłaniają się lekarskie kitle taty, tak długie i płaskie, że przypominają mi obrazek, na którym Wendy szyje cień Piotrusia Pana. Gre‐ et chwyta każdy z nich, nim upuści je na ziemię. Sprawdza, czy są białe jak wylane mleko, czy wygotował się najmniejszy ślad po chorych ludziach. – Problemy zaczęły się, kiedy wieści doszły do cesarza. Był bardzo bogaty, ale tacy ludzie zawsze mają ochotę stać się jeszcze bogatsi. Tak to już jest na świecie. Zawsze tak było i zawsze będzie. Bogaci stają się coraz bogatsi, a biedni – coraz biedniejsi. Nigdy nie będzie sprawiedliwości. Gdyby było tak, jak ja… Wciąż mówi i mówi, zwracając się do prania, więc zrywam dmuchawiec i proszę go, by zmierzył czas: eins, zwei, drei, vier, fünf… Greet powiedziała mi kiedyś, że gdy zdmuchniesz każde nasionko, twoja matka przestanie cię kochać. To nie ma już znaczenia. Dmucham, póki nie doliczę do siedmiu, ale jest już po jedenastej, a to znaczy, że dmuchawiec też kłamie. — Co zrobił cesarz? – pytam, kiedy Greet przestaje wreszcie mamrotać.
— Nakazał swoim strażnikom zamknąć małą kłamczuchę w piwnicy z furą słomy i jej kołowrotkiem. Musiała siedzieć tam w ciemności, całkiem sama. Nie dostała nawet suchej skórki od chleba, nie mogła marzyć o cieście z wiśniami. Obracała kołowrotkiem w nieskończoność, aż pewnego dnia jej marzenie się spełniło i wszystkie skarbce wypełniły się złotem. — Czemu nie spróbowała wydostać się z komórki na węgiel? — Cesarze nie używają węgla. Palą w piecu banknotami. — No i co się stało z dziewczynką? – Przeskakuję z nogi na nogę, niecier‐ pliwie oczekując dalszej części historii. – Czy ktoś ją uratował? — Nie – warczy Greet, chwytając torbę na pranie. – Wstrętna dziewczyna odpokutowała za swoje kłamstwo. Pewnie wciąż tam siedzi, o ile nie zjadły jej groźne szczury. A teraz się wynoś, mam dużo pracy. — Ale… wcześniej mówiłaś, że mały człowieczek o imieniu Rumpelstilz‐ chen zmienił słomę w złoto, a ja… a ona została królową. – Wkładam kciuk do buzi i ssę go mocno. Nie powinnam płakać. — Historie – powiedziała Greet – podróżują szybko, nigdy się nie zatrzy‐ mują. – Wylewa wodę z maglownicy na kamienie. Odskakuję, kiedy bańki mydlane zabarwione na niebiesko spływają w stronę ścieku. – Och, tak, opo‐ wieści zmieniają się zależnie od wiatru, księżyca, przypływów i odpływów. A tak, w większości wypadków są uwite z mgły i znikają, kiedy oświetli je słońce. — Kiedy ja zacznę wymyślać historie, będę je zapisywać, żeby nie zniknę‐ ły i żeby się nie zmieniały. Greet wzrusza ramionami. — W takim razie nie będą prawdziwymi opowieściami. Snopy słomy, które widzimy codziennie, są wyższe od Eriki i bardzo ciężkie. Nie ma kołowrotka, więc zwija je w długie sznury, które zaplata, żeby zrobić buty. Skórę na jej dłoniach pokrywają małe ukłucia i zadrapania. Czasami krwawią. Potem palce puchną i bolą, ale musi dalej zwijać i zaplatać, jak dziewczynka z bajki, która nie mogła przestać tańczyć. Inni używają słomy, żeby wyplatać torby i kapelusze. Każdego poranka próbuję się schować, ale Erika zawsze wie, gdzie mnie znaleźć. Nie lubię tu przychodzić. Jest zimno, a powietrze wypełnia kurz. Słoma nie smakuje dobrze i nie da się jej połknąć, nawet jeśli żuje się bardzo długo. Nie wierzę, że krowy ją jedzą. Nie mam nic do roboty oprócz siedze‐ nia pod ławką i opowiadania Lottie historyjek o słomie, Rumpelsztyku, trzech małych świnkach i tej o słomianym byczku. Opowiadam je na sto różnych sposobów, ale wszystkie dobrze się kończą. Te brzydsze zostawiam na później dla Daniela. Czasami wkradam się do pobliskiego pomieszczenia i patrzę na maty wyplatane z trzciny. Są wilgotne i pachną jak brzeg rzeki, przywodzą mi na myśl O czym szumią wierzby. Tata zaczął mi ją czytać w Boże Narodzenie, zanim tutaj przyjechaliśmy, ale był zbyt zajęty, żeby do‐
kończyć, a Greet powiedziała, że głowa ją boli od małych literek. Kiedy robi się naprawdę zimno, znika więcej osób. Czasami upadają na śnieg, jak mała dziewczynka z zapałkami. A inni się rozpuszczają. Albo zo‐ stają tam, gdzie im każą, i przez noc zmieniają się w statuy Królowej Śniegu. Erika szyje mi ze starego fartuszka kamizelkę sznurowaną z przodu. — Jest brzydka. — Włóż ją. Przyda ci się jeszcze jedna warstwa. — Wujek Hraben wciąż ma w swojej szafce wszystkie moje ładne kami‐ zelki i kurteczki. — Trzymaj się od niego z daleka. Pamiętasz, co ci mówiłam? Wydymam wargi, ale milczę. Historyjka Eriki o tym, co źli mężczyźni ro‐ bią małym dziewczynkom, była brzydka i głupia, jak niektóre rzeczy, które mówiła Greet, kiedy była bardzo zła. Ale opowieści Greet zawsze dotyczyły kogoś innego, kto mieszkał za górami i za lasami, a Erika mówiła tylko o tym, co mogło przydarzyć się mnie. Lottie wciąż przypomina mi, jak wu‐ jek Hraben szczypał mnie i szturchał, ale nie wierzę w resztę tej historii. Eri‐ ka i Annalies pilnują mnie teraz nawet uważniej niż Greet, ale kiedy się za‐ pominają, wkradam się między rzędy namiotów i biegnę do wieży, żeby odebrać swoje zimowe ubrania. Szybko robi się tak zimno, że nos Leny staje się jasnoczerwony i zwisa z niego kropla. W nocy pozwala mi przytulać się do swoich pleców, co jest bardzo miłe, póki nie zaczyna płakać. Śnieg ją smuci. — Kolejny rok się kończy – mówi. – Kolejny skradziony rok. Annalies nie plecie już butów. Teraz chodzi do miasta, żeby sprzątać w domach. Czasami przynosi nam skórki od chleba, kawałki kiełbasy i cia‐ sta, które chowa do specjalnej kieszeni, wszytej w spódnicę. Erika mówi, że to szaleństwo i że niepotrzebnie ryzykuje, ale Annalies nie chce przestać. — Wszystko mi odebrali. Wszystko. Zabranie im czegoś, czegokolwiek, nawet najmniejszego i całkiem nieznaczącego, to jedyne, co nadaje życiu sens. – Annalies kradnie obierki jabłka i pojedyncze kolczyki, wygięte łyżki, goździki i wykałaczki, etykietki na słoiki, klucze do nieznanych drzwi i zgu‐ bione pudełka, zatyczki od butelek z perfumami, spinki do włosów, zużyte zapałki. Pewnego dnia wraca z garścią fasoli. Jest sucha i bardzo twarda, pomarsz‐ czona jak opuszki palców po zbyt długiej kąpieli. — Krysto, mam dla ciebie mały prezent. Zbliża się Boże Narodzenie. – Daje mi cztery ziarenka, odliczając je, jakby były złotymi monetami. – A kto wie, może okażą się magiczne? — Nie możemy ich zjeść. – Daniel wyciąga dłoń. Ściskam je w garści. — A co, jeśli naprawdę są magiczne? — Nie bądź głupi. Teraz jest mu smutno, że nie chcę mu ich dać. Nie zjem ich, bo w opowie‐ ści mama Jasia powiedziała, że był głupi, wymieniając swoją krowę na garść
fasoli, ale pamiętam, co się stało, kiedy zasadził ziarenka. Greet sadziła takie fasolki w podwójnym rzędzie, mówiąc: „Jedna zgnije, jedna wyrośnie, jedna dla gołębia, jedna dla kruka”. A kiedy wyrosły, na każdej znajdowało się mnóstwo strączków, a w każdym było pięć albo sześć gładkich zielonych fa‐ solek. – Pospiesz się z tym łuskaniem. – Greet trzęsie patelnią. – Nie mamy czasu. — Nie chcę. Nie będę. Nie lubię fasoli. — A powinnaś. Dzięki fasoli urośniesz duża i silna. — Nie obchodzi mnie to. — Już ci mówiłam – Greet pochyla się, żeby podnieść fasolki, które zrzu‐ ciłam na ziemię – co się dzieje z ludźmi, których nic nie obchodzi. Pamię‐ tasz? — Nie. – Krzyżuję ramiona na piersi. — Nieobchodzika zaczęto obchodzić – śpiewa, łuskając ziarna. – Nieob‐ chodzika powieszono. Nieobchodzika wsadzono do garnka. I gotowano, aż było po nim. — To głupie. Nikt nie gotuje ludzi. Garnki są za małe. A fasola jest pa‐ skudna. Smakuje jak gąsienice. Nigdy jej nie zjem. — W takim razie miejmy nadzieję, że nigdy nie będziesz musiała. – Greet zbiera puste strąki. – Czy opowiadałam ci historię o kobiecie, która nie miała do jedzenia nic prócz kilku wyschniętych fasolek z dna szafy? — Nie chcę słuchać. – Zakrywam dłońmi uszy, ale pozostawiam małą szczelinę, żeby głos Greet mógł przez nią wniknąć. — Oczywiście – ciągnie, siekając koperek, który zamierzała dodać do fa‐ solki – stara kobieta chciała je ugotować. Zebrała patyki, żeby rozpalić ogień, i znalazła trochę słomy na podpałkę. Kiedy czekała, aż ogień zapłonie, wrzu‐ ciła kilka fasolek do garnka. Nie zauważyła, że jedna spadła na ziemię i wylą‐ dowała tuż obok słomy. Chwilę później skoczył pomiędzy nie rozżarzony węgielek. Wtedy słomka powiedziała: „Jak się tu znaleźliście, drodzy przyja‐ ciele?”. — To głupie, przecież słoma nie mówi. — A myślałam, że mnie nie słuchasz. – Greet zaczęła szorować kuchenny stół. – W każdym razie węgielek odpowiedział: „Na szczęście udało mi się wyskoczyć z ognia, inaczej byłbym już spalony na popiół”. Wtedy włączyła się fasolka: „Mnie też udało się ocalić skórę. Gdyby stara kobieta wrzuciła mnie do garnka, zostałabym bezlitośnie ugotowana w bulionie, jak moi to‐ warzysze”. Odkrywam uszy. — Dlaczego nie opowiesz mi porządnej historii? — A dlaczego nie wyłuskałaś dla mnie tych kilku fasolek? – odparła Greet. – Nie powinno się przerywać historii w połowie, więc daj mi teraz skończyć, co zaczęłam. Słomka, podobnie jak pewna znana mi osóbka, zmarszczyła
nos na samo wspomnienie o bulionie. — Ale słomki nie mają… — „Ja również byłam bliska śmierci – powiedziała. – Stara kobieta znisz‐ czyła całą moją rodzinę. Chwyciła sto słomek naraz i spaliła je żywcem. Szczęśliwie ja wypadłam jej przez palce”. Fasolka, węgielek i słomka posta‐ nowili uciec i razem poszukać szczęścia. Po niedługim czasie napotkali stru‐ myk. Nie było na nim mostu, więc słomka przerzuciła się na drugi brzeg, żeby pozostali mogli przez nią przejść. Węgielek jednak zatrzymał się w po‐ łowie drogi, przestraszony szumem wody, a wtedy słomka zaczęła płonąć, pękła na dwie części i wpadła do strumyka. Węgielek też wylądował w wo‐ dzie i wydał z siebie ostatni syk. Fasola, która przyglądała się temu z brzegu, śmiała się tak głośno, że aż pękła. Na szczęście obok przechodził krawiec o dobrym sercu, który podniósł ją i zszył. A że miał przy sobie tylko czarną nić, teraz fasolki mają pośrodku czarny szew. — Pokaż. — Nie. – Greet odsuwa ode mnie garnek. – Nie zobaczysz, póki nie na‐ uczysz się jeść swojej fasolki bez marudzenia. W niedzielne popołudnie Lena wraca cała szczęśliwa, ponieważ zapropono‐ wano jej nową pracę. — Sama pomyśl, będę tam miała łóżko do opalania… i wolno mi będzie się malować. Erika bardzo się złości. — Oszalałaś? Straciłaś już tak wiele, czy chcesz też stracić szacunek do sa‐ mej siebie? — Nie mów tak. Chcę znowu nosić ładne, czyste ubrania… — Jeśli w ogóle będziesz ubrana – skrzywiła się Erika. Lena wzrusza ramionami. — To tylko na pół roku, Eriko. Potem pozwolą mi wrócić do domu. — A odkąd to ich obietnice są cokolwiek warte? — Przynajmniej będę się czuła jak kobieta, a nie jak zwierzę. Siadam na krańcu łóżka, udając, że znowu przyszywam ramiona i nogi Lottie, ale w rzeczywistości uważnie słucham. Być może nie zauważyłam, kiedy stałam się zwierzęciem, bo teraz muszę obgryzać paznokcie, żeby nie zmieniły się w szpony. Kiedy Erika i Lena zaczynają się wyzywać, wykra‐ dam się na zewnątrz i biegnę ze swoimi fasolkami do pustej ptaszarni. Rze‐ czywiście każda z nich ma na brzuszku czarny szew, skoro więc ta historia była prawdziwa, czemu z pozostałymi miałoby być inaczej? Znajduję miej‐ sce przy metalowym filarze – magiczne fasolki muszą się mieć po czym wspinać – i zaczynam kopać. Ziemia jest zmrożona. Moje dołki nie są tak głę‐ bokie jak te Greet, ale przykrywam ziemię śniegiem. „Jedna zgnije, jedna urośnie, jedna dla gołębia, jedna dla kruka” – dla pewności powtarzam jej za‐ klęcie trzy razy.
Potem rozważam odwiedziny u wujka Hrabena w wieży. Wiem, że będzie tam ciasto i karmelki, i będę mogła ukraść jedną z moich starych kamizelek i czerwone rękawiczki z bałwankiem, które uszyła mi Greet. Za późno: Erika przyszła mnie szukać, osłaniając się od wiatru, z oczami czerwonymi od pła‐ czu. Bez słowa idę z nią z powrotem do szopy. Kiedy zasypiam, śni mi się wspinaczka na samą górę łodygi fasoli, coraz wyżej i wyżej, rano i wieczo‐ rem, w zimie i w lecie. Wreszcie udaje mi się dostać na szczyt. Wkraczam do czarodziejskiej krainy olbrzymów, harf grających kołysanki, gęsi, które składają złote jaja, tak duże, że wystarczą na sześć śniadań… ale wtedy orien‐ tuję się, że zostawiłam kogoś za sobą. Łodyga fasoli uschła już jednak i umarła, nie mogę wrócić. Budzę się smutna, a kiedy mijamy ptaszarnię, nie widzę żadnej łodygi fa‐ soli, chociaż ta Jasia urosła w ciągu jednej nocy. Może moja nie urośnie, bo zapomniałam podziękować za ziarenka? Jest już za późno. Annalies nigdy już nie wraca. W Wigilię Erika daje mi małe plecione łóżeczko, żebym poło‐ żyła w nim Lottie. Greet złości się za każdym razem, kiedy tata wraca z polowania. Jej twarz robi się czerwona. Przypala moje śniadanie i wrzuca talerze do zlewu. Spod drzwi małego pokoju, w którym gra się w grę, wypływa krew. Drzwi są zamknięte, jak te w zamku Sinobrodego; kiedy zaglądam do środka przez dziurkę od klucza, widzę młodego jelonka o smutnych oczach, kilka bażantów i zająca, zwisające z wielkich haków na suficie. Koty co noc czysz‐ czą krew, która ciemnieje z mijaniem dni. W następną niedzielę towarzysze polowania taty przyjdą na kolację, na której zawsze podaje się pieczoną dzi‐ czyznę i Hasenpfeffer[65] z kluskami ziemniaczanymi i Blaukraut[66]. — Mam tylko jedną parę rąk. – Greet zwraca się do sufitu, ostrząc swój duży tasak i układając noże. – Tylko Bóg wie, ile tu jest do zrobienia, nawet kiedy nie każą bawić się w rzeźnika. – Spogląda na mnie. – A teraz, panienko, nie plącz mi się pod nogami. Wybiegam na zewnątrz i wracam dopiero, kiedy starszy mężczyzna i jego pomocnik zabierają głowy i nogi, których Greet nie chce. Kuchnia pachnie zardzewiałym żelazem. Muchy latają nad wielkimi kawałkami mię‐ sa. — Nie marnuj, to i brakować nie będzie. – Greet szybko chowa do kiesze‐ ni pieniądze. – W dzisiejszych czasach wielu ludzi jest znowu zmuszonych do jedzenia kundli. — Kundli? — Psów. Mówię o psach. – Słyszę w jej głosie, że wciąż jest zła. Czasami Greet używa Pfeffernüsse do przyprawienia Hasenpfeffer i chociaż nie zjem gulaszu z zająca, chcę ukraść kilka pierniczków, zanim zagęszczą sos. — Czy mam zebrać dla ciebie zioła, Greet? Mruga.
— Muszę przyznać, że widzę poprawę. Tak, Krysto, potrzebuję tymianku i kilku gałązek rozmarynu. Ach, i dwóch liści laurowych z drzewa na krańcu ogrodu. W nagrodę dostaję garść ciasteczek. Kiedy proszę o historię, ta jest pełna stukotów i huków. — Była sobie raz piękna młoda dziewczyna, której rękę obiecano okrut‐ nemu panu młodemu. Pewnego dnia poszła go odwiedzić: szła drogą z po‐ piołu do jego samotnego czarnego domu, który znajdował się pośrodku naj‐ ciemniejszego lasu, jaki kiedykolwiek istniał. W domu nie było nikogo oprócz staruszki, która powiedziała jej, że pan młody jest złodziejem, i ostrzegła, że powinna jak najszybciej uciekać. Ale głupia dziewczyna… – Tasak opada, a kość roztrzaskuje się na odłamki. Greet wyciera pot z czoła poplamionym na czerwono rąbkiem fartucha. Kicha donośnie. – Ta głupia dziewczyna, jak wiele innych, zwlekała, aż było za późno, bo groźny pan młody i jego koledzy znaleźli się pod drzwiami. Staruszka cudem zdołała ukryć ją za beczką. Do środka weszli źli mężczyźni, betrunken wie ein Wild‐ schwein[67], ciągnąc za sobą inną młodą dziewczynę. Najpierw zmusili ją, żeby wypiła z nimi wino: szklankę czerwonego, szklankę białego i szklankę czarnego. Potem ściągnęli jej ładne ubrania i złożyli je na kupę, żeby je póź‐ niej sprzedać na targu. A potem… – Greet przerwała gwałtownie. Kaszle i spogląda w stronę drzwi. — Co? – Mój głos zmienił się w chrypienie. Usłyszałam już wystarczająco, ale wciąż chcę się dowiedzieć, co się dalej stało. — A potem oni… kiedy skończyli robić złe rzeczy… — Jakie rzeczy? — Tak złe, że nie mogę ci powiedzieć. Powiem tylko, że trwało to długo, a ona krzyczała i płakała, i modliła się do Boga i wszystkich Jego aniołów, żeby jej pomogli. – Wyrywa wątrobę z ciała jelenia. – A kiedy skończyli robić to, co robili tyle razy, ona już nie żyła, więc obcięli jej palce, żeby skraść pier‐ ścienie, pokroili ją na kawałki i posolili. — Zjedli ją? Greet po raz kolejny zerka w stronę drzwi. — Oczywiście. A potem wrzucili kości do ognia, żeby zyskać więcej po‐ piołu, którym mogliby wysypać drogę przez las. — A co się stało z panną młodą? — Pobiegła do domu i opowiedziała o wszystkim ojcu, który postawił zbójców przed sądem. Żywcem obdarto ich ze skóry, a głowy odrąbano sie‐ kierami. – Greet spojrzała na miskę z wnętrznościami. – Tak, tego dnia pola‐ ło się tyle krwi, że popłynęła z dworu w Altonie aż do Łaby. Tym razem Erika dostała nową pracę – porządkuje wielkie sterty ubrań w miejscu znacznie czystszym i cieplejszym niż to, w którym wyplatała sło‐ mę. Są tam stoły pełne ładnych jedwabnych sukienek – takich, jakie nosiła
mama – butów, torebek i futrzanych płaszczy. Czasami je przymierzam, ale nie ma tam lustra, w którym mogłabym się przejrzeć. Znajdujemy wśród ubrań dziwne rzeczy: mydło i pasty do zębów, sztuczne szczęki, okulary, fo‐ tografie, grzebienie. Pan, który tu rządzi, nie krzyczy ani nie bije. Nazywa się Schmidt. Stara się, żeby podawana w południe zupa była ciepła i żeby każdy miał chwilę odpoczynku. Po jakimś czasie mnie też daje pracę: moje palce są tak małe, że nadają się do rozpruwania futrzanych płaszczy, żeby krawcy mogli uszyć z nich nowe. Trudno jest znaleźć w futrach cieniutkie szwy. Zawsze, kiedy idzie mi ła‐ twiej, wiem, że ktoś już je kiedyś rozpruł, a w kołnierzach i rękawach są schowane pieniądze albo klejnoty. Budynek jest duży, ma mnóstwo po‐ mieszczeń, ale za każdym razem, kiedy tak się dzieje, Schmidt już nade mną stoi. W końcu zaczynam rozumieć, że jest kolejnym typem czarownicy. Brzydki rudy kocur przygląda nam się oczami, które mają kolor najpaskud‐ niejszej z groszkowych zup Greet: podbiega do Schmidta zawsze, kiedy wy‐ czuwam pod palcami jakąś wypukłość. Pewnego dnia ładna złota broszka wypada zza rąbka, jeszcze zanim rozpruję szew. Jest malutka, ma kształt kwiatka z płatkami z niebieskich kamieni i już mam schować ją sobie do buta, kiedy Schmidt pojawia się znienacka i wyciąga po nią swoją dużą czer‐ woną łapę. Kot wije mu się pod nogami, spoglądając na mnie i uśmiechając się ze zmrużonymi oczami. Kiedy macham nogą, rozpływa się w powietrzu. Erika mówi, żebym dała mu spokój, bo mogę zostać wysłana do pracy w brzydkim pokoju, pełnym brudnych, śmierdzących ubrań, całych w roba‐ kach i krwi, ale mnie jest wszystko jedno. Kilka dni później udaję, że zaprzyjaźniam się z kotem i łapię go za szyję tak mocno, że oczy wychodzą mu z orbit i chwyta pazurami powietrze. Nagle pojawia się Schmidt i muszę przestać. Następnym razem kocur nie będzie miał tyle szczęścia. Kiedy chcę wymyślać historie, idziemy z Danielem w nasze miejsce za jedną z szop. — Twoja kolej – przypominam mu. Kręci głową. — Twoje historie są lepsze od moich. Złym ludziom dzieją się w nich gor‐ sze rzeczy. — Dobrze. To kogo dzisiaj zabijemy? Uznajemy, że strażnicy zoo muszą umrzeć. Skoro są od nas o tyle więksi, najpierw musimy ich zaczarować. Zaklęcie sprawia, że my rośniemy jak ol‐ brzymy, a oni stają się karłami. Potem każemy im ustawić się w rzędzie jak dzieci na apelu. Daniel ma wielki bat, a kiedy nie robią tego, co im każemy, smaga ich nim po nogach. Muszą stać tam bardzo długo, a my biegamy wo‐ kół nich, bawiąc się w grę, której Cecily nauczyła nas, żebyśmy się ogrzali.
W oknach rosną dzwonki, w oknach rosną dzwonki, w oknach rosną dzwonki, Jestem twoim panem. Kiedy zwrotka się kończyła, mieliśmy wybrać sobie kogoś i śpiewać do niego: Klepnij w ramię, kogo wybrałeś, Klepnij w ramię, kogo wybrałeś, Klepnij w ramię, kogo wybrałeś, I tak przez cały dzień. Ale jesteśmy już zmęczeni i marudni, więc omijamy tę część i prowadzi‐ my ich przez ciemny las, póki nie dotrzemy do Piernikowej Chatki. Musimy się pospieszyć, bo czary nie trwają długo i strażnicy wkrótce powrócą do swojego prawdziwego rozmiaru. Czarownica ma ogromny piec, wystarcza‐ jąco duży, by zmieściły się w nim słonie i żyrafy albo tysiące zwykłych zwie‐ rząt, które chowają się za jej łaźnią. Strażnicy zoo pewnie o tym wiedzą, bo musimy zaganiać ich widłami i strzelać w powietrze, żeby się ruszyli. Wlo‐ ką się naprzód, łkając i marudząc, udają, że żałują i że ktoś inny kazał im ro‐ bić wszystkie te złe rzeczy. Wpychamy ich do środka, chociaż wujek Hraben błaga, żebym tego nie robiła. „Znałem twojego tatę, Krysto. Dawałem ci kar‐ melki”. Daniel uderza go w głowę. Raz. Dwa. Trzy. „Straciłaś już tak wiele, czy chcesz stracić też szacunek do samej siebie?” Kiedy zamknęliśmy drzwi, przykrywamy je błotem, żeby nie słyszeć ich jęków, i zbieramy jodłowe szyszki i wyschnięte gałązki, żeby rozpalić ogień. Czarownica musi to zrobić. Bardzo się boi i układa palce w sekretne znaki. Potem klęka i próbuje przypomnieć sobie modlitwę. Z wysokiego komina unosi się mnóstwo dymu. Dzisiaj pachnie fiołkami i spalonym karmelem. Popiół jest czarny, a drzewa wysychają i umierają, kiedy na nie spada. Przed zakładem krawieckim widzimy za murem wierzchołki drzew. Więk‐ szość z nich to jodły, czarne jak atrament, ale jeden to wredny kasztanowiec, który jesienią nie chciał podarować nam ani kasztana, chociaż teraz, kiedy przychodzi wiosna, pozwala, by wiatr przynosił na podwórko mnóstwo żół‐ tozielonych bazi. Dwie z moich fasolek urosły, chociaż wciąż nie są bardzo duże. Przybywa całe mnóstwo nowych osób. Jedna z nich to brzydka stara ko‐ bieta, która wpatruje się we mnie i chwyta za pierś. — To moja dziewczynka z gabloty! Pokazuję jej język i uciekam, ale ona wlecze się za nami, ciągnąc za sobą jedną stopę i próbując mnie dotknąć. Daniel mówi, że jest szalona. Macha so‐
bie dłonią przed twarzą. Wujka Hrabena nie było od dawna. Pewnego dnia pojawia się znowu, żeby powiedzieć mi, że drzewa wiśni kwitną. — Tęskniłem za tobą, Krysto. Za naszymi rozmowami. Przyjdź do mnie po południu. Urodziły się nowe króliki. A twoje ładne ubrania czekają. Wbijam wzrok w ziemię i nic nie mówię. — Przyjdź niedługo. Wydaje się taki smutny, że trudno mi uwierzyć w to, co mówiła Erika. Później, kiedy wujek Hraben oznajmia, że pojawiły się pierwsze w tym roku wiśnie, Lottie ostrzega, że mam się od niego trzymać z daleka, ale jej głos jest słabiutki. Niewiele z niej już zostało. Przez cały dzień i jeszcze następny, kiedy rozpruwam wielkie płaszcze, próbuję przypomnieć sobie smak wiśni. Dostanę też ciasto. A może nawet chleb z masłem? W niedzielę skradam się do wieży, prześlizgując się z jedne‐ go budynku do drugiego, żeby Erika mnie nie zobaczyła. Wbiegam po scho‐ dach na górę. — Gdzie są wiśnie? Wujek Hraben rozsiada się na krześle i zapala papierosa. — Moja mała Krysto, wiesz, że musisz coś wcześniej zrobić. Myję ręce, wyciągam najładniejszą sukienkę i czyste białe skarpetki. Cho‐ ciaż wujek Hraben udaje, że nie patrzy, wybucha śmiechem, widząc, że nie mogę zapiąć guzików. — Jesteś już dużą dziewczynką. Zresztą nieważne. Chodź tutaj. Siadam na jego kolanach, ale dzisiaj wydają mi się kościste i niewygodne. Kiedy podaje mi wiśnie, okazują się niedojrzałe i bez smaku. Gładzi mnie po głowie. Ściska moje ramiona i uda i łaskocze pod rozpiętą sukienką, jedno‐ cześnie opowiadając mi o swoim szczeniaku, który ma na imię Fürst. — Ma na imię Książę, bo jest synem króla? — Nie, głuptasku. To Fürst der Finsternis, Książę Ciemności. Wujek Hraben nie mówi nic przez chwilę, potem powoli kładzie swoją dłoń w miejscu, w którym – jak mówiła Greet – nikt nigdy nie powinien jej kłaść. — Przestań! — Nie podoba ci się? — Nie. – Szybko zeskakuję z jego kolan i wkładam swoje zwykłe ubrania. Znów wybucha śmiechem, ale nie jest to przyjemny śmiech. — Pora się pozbyć tej brzydkiej, starej zabawki – mówi, kiedy owijam Lottie jej szmatą. – Duże dziewczynki mają lepsze rzeczy do roboty niż zaba‐ wa połamanymi lalkami. Wróć jutro, Krysto. Będę miał więcej wiśni i inne miłe rzeczy. Chcę porozmawiać z Eriką o tym, co się stało, ale jest zajęta rozmową z tłumem nowych osób. Prawdopodobnie to jedna z nich ukradła moje małe roślinki ze strączkami fasoli. Erika kończy opowiadać im różne rzeczy do‐
piero, gdy zapada zmrok. Potem idzie do łazienki i znika. Kiedy długo nie wraca, Cecily przytula mnie mocno i wyjaśnia, że trafiła do lepszego miej‐ sca. Przez chwilę mam nadzieję, że Cecily zostanie moją nową mamą, ale ona woli być nauczycielką i mówić ludziom, że powinni umyć sobie szyje. — Musisz zajmować się sobą sama, Krysto. Ludzie nie powinni trakto‐ wać cię jak dziecko tylko dlatego, że jesteś mała. Nie zapominaj, że ja wiem, iż jesteś bardzo mądra – waha się przez chwilę. – Jakkolwiek dziwnie to brzmi, Krysto… posłuchaj mnie, to bardzo ważne… czasami, kiedy nie moż‐ na dostać rzeczy, których się pragnie – miłości, poczucia bezpieczeństwa, uwagi – wciąż można je dawać. Rozumiesz? Wzruszam ramionami. — To głupie. — Rozejrzyj się wokół i popatrz na wszystkie te dzieci, których matki są zbyt słabe i chore, żeby się nimi opiekować. Może ty… — Nie patrz na mnie. Nie chcę się nimi zajmować. Dlaczego miałabym to robić? Wkrótce wraca Lena. Jest chora i nie możemy razem spać. Teraz nikt się mną już nie zajmuje. Nikt nie każe mi też tracić czasu w pomieszczeniu z fu‐ trami, więc Daniel i ja spędzamy większość dnia razem, przynajmniej kiedy nie odrabiam lekcji. Na wiosnę nagle urósł, teraz panie z mojej szopy mówią, że ze mną dzieje się to samo. Lena chce, żebym obcięła swoje długie włosy. — Uważaj – mówi między jednym a drugim kaszlnięciem. – Przyjdą po taką ładną dziewczynkę, jeśli wystarczająco długo przetrwamy. Trzymam się z daleka od wujka Hrabena, ale często widzę go w oddali, jak wychodzi na spacer z Księciem Ciemności. Pewnego dnia omal nie wpadam na niego i drugiego mężczyznę z dorosłym psem, kiedy robią inspekcję w szopie, w której szalone kobiety przyciskają twarze do szyb. Książę Ciem‐ ności najpierw warczy, potem próbuje skakać i się bawić. Wujek Hraben bardzo mocno uderza szczeniaka w nos swoją skórzaną rękawiczką. Drugi pies obnaża wielkie żółte zęby i toczy pianę z pyska, póki właściciel nie każe mu przestać. Wtedy zza rogu przybiega Daniel. — Znalazłem… Kamienieje. Cały kolor ucieka z jego twarzy, kiedy wielki pies rzuca się w jego stronę, napina smycz, warczy i kłapie pyskiem, próbując go dosię‐ gnąć. Wujek Hraben zachęca Księcia Ciemności, żeby zrobił to samo. Bardzo powoli i ostrożnie Daniel próbuje się wycofać. Widzę, że wujek Hraben szep‐ cze coś do swojego towarzysza, który kiwa głową i szarpie psa tak mocno, że przez chwilę zwierzę musi balansować na dwóch łapach. Tymczasem wujek Hraben spuszcza Księcia Ciemności ze smyczy. Młody pies rzuca się na‐ przód, a Daniel już leży na ziemi, wrzeszczy i tarza się w piasku, próbując się uwolnić. — Powstrzymaj go! – wołam i zaczynam okładać wujka Hrabena pięścia‐ mi.
— Nie przejmuj się, Krysto – krzyczy – nic złego się nie stanie. O ile kun‐ del nie jest zdolniejszy, niż sądzę, chłopakowi zostanie tylko kilka ugryzień. To dla Księcia taki mały trening. Każdy pies musi od czegoś zacząć. – Czeka jeszcze chwilę czy dwie, trzymając mnie, żebym nie mogła podbiec do Da‐ niela, po czym pochyla się i szepcze mi prosto do ucha. – Teraz zabiorę psa, Krysto, o ile obiecasz, że przyjdziesz do mnie jutro. Od dzisiaj musisz być bardzo grzeczna i robić, co ci każę, bo inaczej… Kiwam głową bez słowa. Wujek Hraben kopie Księcia Ciemności, wy‐ krzykując rozkazy, póki pies nie ma znów smyczy na szyi. Kiedy odchodzi, ciszę przerywa tylko płacz Daniela i głuchy dźwięk głów szalonych kobiet uderzających o szybę. Zmieniłam się w kamień, w pomnik o oczach zwróconych ku górze, wpatruję się w dym i chmury płynące po niebie.
ROZDZIAŁ JEDENASTY Krzyk Benjamina, który rozległ się, gdy lodowata woda z pompy wystrzeliła mu prosto na ręce i twarz, był na tyle głośny, że Gudrun wyłoniła się z ciepłe‐ go kąta przy kominku. — Kto tam? Och… – Upuściła ciężki garnek. Oboje popatrzyli na nogi chłopaka. – Jak ty wyglądasz? Co zrobiłeś ze spodniami? To była dobra para, mogłeś je nosić jeszcze przez lata, a tu… dziury na kolanach! Upokorzenie miało kwaśny smak. Rosło jak gula w gardle, kiedy Benja‐ min przypominał sobie coś, czego miał nigdy nie zapomnieć: przemierzał plac na kolanach jak pokutnik, dosiadali go jak osła, klęli na niego jak na psa, szturchali i kopali, opluwali, a unoszący się dym niemal go udusił. Za każ‐ dym razem, kiedy próbował wstać, czekała go kolejna seria ciosów i obelg. Zmusili go, by się czołgał, ledwie mógł unieść głowę nad brudne kamienie. Dopiero gdy pojawiły się inne ofiary, dowlókł się do muru, desperacko szu‐ kając w nim dziur, których mógłby się chwycić, żeby wstać. Jedno lękliwe spojrzenie przez ramię pokazało, że jego oprawcy otaczają grupę biednych kędzierzawych Ostjuden[68]. Co mógł zrobić? Odszedł, pełen pogardy dla sa‐ mego siebie. Był tchórzem. — Biłeś się – zakrakała Gudrun. – Och, poczekaj tylko, jak się pan dowie… — Daj mi spokój – warknął, owijając zakrwawione nogi starymi szmata‐ mi. – Biegnij i powiedz mu, co tylko chcesz. Zupełnie mnie to nie obchodzi. — Jesteś nie lepszy niż uliczny chuligan. Pobity i obdarty… Spojrzał na nią. — Chuligani panoszą się po Leopoldstadt. Byłem jedną z ofiar. — Och – wycofała się Gudrun. – W takim razie… – Przytrzymała drzwi. – Lepiej wyjdź na dwór. Stań tam. Nie wchodź dalej. Umyłam podłogę. — Nie mogę… – Zrobiło mu się ciemno przed oczami. Pochylił się do przodu i chwycił stołu. Lilie, która polerowała złoto, podbiegła, żeby mu po‐ móc. — Co ci zrobił? Pokaż. — Wynocha, dziewczyno. – Gudrun odepchnęła ją i chwyciła głowę Ben‐ jamina między dłonie, żeby spojrzeć na pękniętą skórę. – Trzeba to wyczy‐ ścić i położyć kompres z nagietka, żeby wyciągnąć brud. Mogłeś się czymś zarazić. – Przyciągnęła bliżej stołek. – Siadaj.
— Nie. – Benjamin czuł się upokorzony jej szorstkim współczuciem. – Wszystko w porządku. Sam się sobą zajmę. — Proszę bardzo. Kolejna blizna i tak nie zaszkodzi takiej brzydkiej gębie. — Benjamin nie jest brzydki – zaprotestowała Lilie. Ignorując drwiące prychnięcie Gudrun, pogładziła go po policzku, a on oparł się na niej. – To był on, prawda? Powinnam była się domyślić, że nie dotrzyma obietnicy. Zrobiłam wszystko, czego… – Zamilkła, bo spostrzegła w drzwiach Josefa. — Co się dzieje? – Otworzył szeroko oczy, gdy zobaczył, w jakim stanie jest Benjamin. – Jak to się stało? Nie, nie odpowiadaj. Chodź ze mną. Ty nie, Lilie. Muszę porozmawiać z Benjaminem w cztery oczy. — Nie może tam wejść w tym stanie – zaprotestowała Gudrun. — Śmiem twierdzić, że trzeba będzie posprzątać. – Josef ujął Benjamina pod ramię. – Przynieś gorącą wodę i znajdź świeże ubrania. Benjamin nosi ten sam rozmiar co Robert. — Czy ludzie myślą, że ja mam cztery pary rąk? – westchnęła z pretensją Gudrun. – Im więcej pracuję, tym mniej doświadczam wdzięczności. Benjamin został posadzony na jednym ze zniszczonych skórzanych foteli w gabinecie doktora, ale nie mógł sobie przypomnieć, jak to się dokładnie stało. — Nie próbuj mówić – powiedział Josef. – Najpierw ci się przyjrzę. Spojrzał chłopcu w oczy. Potem nastąpił niezwykle nieprzyjemny proces usuwania brudu z jego zdartych kolan, a następnie lekarz posmarował je różnymi miksturami. Wszystkie szczypały, ale pewnie nie bardziej niż bu‐ dzące wątpliwości eliksiry Gudrun. Josef był przynajmniej delikatny. Kiedy skończył, Benjamin znów stracił przytomność. Być może przysnął. Tym razem, kiedy otworzył oczy, Josef stał nad nim, trzymając w dłoniach miękką białą koszulę i parę spodni. — Te powinny na ciebie pasować. – Wcisnął chłopakowi do ręki kielich wina. – Wypij. Pomoże. — Dziękuję panu. Przepraszam, że narobiłem kłopotów. – Głowa Benja‐ mina znów opadła na pierś. Utrzymywanie jej prosto wydawało się niepo‐ trzebnym wysiłkiem. — Nie szkodzi – powiedział ze zniecierpliwieniem doktor. – Co się stało? Poszedłeś do klubu. Czy ktoś stamtąd jest za to odpowiedzialny? — Nie. To stało się później. – Benjamin wziął kilka łyków wina. Pieprzne Weißgipfler nieco go ocuciło, ale był zbyt zmęczony, żeby opowiedzieć histo‐ rię w całości. – Ja… poznałem kogoś w klubie. Jutro muszę tam wrócić, żeby dowiedzieć się więcej. Wyszedłem stamtąd, żeby odwiedzić Hugona Bessera, wie pan, tego dziennikarza. Pomyślałem, że mógł się czegoś dowiedzieć. Nie dostałem się do niego. W Leopoldstadt były dzisiaj zamieszki, sir, okropne zamieszki. Jacyś chuligani niszczyli sklepy, podpalali budynki i atakowali ludzi. Z tego, co widziałem, przemoc była skierowana w stronę… – zawahał się – waszego ludu, sir, w stronę Żydów. – Jego głowa znów opadła.
Josef pochylił się do przodu i ją podtrzymał. — Dostałeś w głowę? Chłopak przytaknął. — Kiedy mnie pochwycili… Trochę mnie poturbowali. — Rozumiem. – Josef wstał i zaczął chodzić w tę i z powrotem. – Przypad‐ kiem usłyszałem coś, co powiedziała Lilie. – Zwilżył wargi. – Powiedziała, mniej więcej: „Powinnam była wiedzieć, że nie dotrzyma obietnicy. Zrobi‐ łam wszystko, o co mnie poprosił”. – Josef poprawił wiszący na ścianie ob‐ raz. Przeciągnął palcem wzdłuż ramy, jakby chciał sprawdzić, czy jest zaku‐ rzona, po czym odwrócił się i spojrzał na Benjamina. – O kim mówiła? Jak nazywa się ten mężczyzna? Co to za obietnica? I dlaczego żadne z was nie wspomniało o tym wcześniej? Benjamin westchnął. — Nie wiem, o czym mówiła. – Coś jednak czaiło się w jego pamięci, a im usilniej próbował to pochwycić, tym bardziej wycofywało się w głąb pod‐ świadomości. – Nie wiem – powtórzył. – Czy to nie były raczej jej… wie pan, bajki… jak te bzdury, że ma w sobie mechanizm albo że nie musi jeść? — Hmm – westchnął Josef – być może. – Usiadł i napełnił kieliszki. – Opo‐ wiedz mi więcej o tym, co wydarzyło się w Leopoldstadt. Kim byli agreso‐ rzy? Chrześcijańskimi socjalistami? Ludźmi Luegera? – Nie czekając na od‐ powiedź, mówił dalej: – Minęły cztery lata, odkąd ten głupiec zaczął posyłać nam ostrzeżenia. Benjamin przez chwilę siedział w milczeniu, przypominając sobie ich nocne rozmowy. Podczas wyborów w 1895 roku burmistrz zagroził konfi‐ skatą majątków. Była to oczywiście pusta groźba: Lueger nie chciał po pro‐ stu, żeby Żydzi wsparli jego politycznych oponentów. Zwracał się natural‐ nie do lepiej zasymilowanych Żydów, do kupców, rzemieślników i akademi‐ ków, nie do tych żałosnych istot, które uciekły z domów, żeby szukać tu schronienia. Mimo to Karl Lueger zaczął nazywać węgierską stolicę Juda‐ pest, którą to kpinę z radością podchwycili przestępcy. — Lueger stwarza problemy – powiedział wreszcie. – Powie wszystko, co da mu poparcie tłumu. Josef pokiwał głową. — I nie liczy się z konsekwencjami. Zapamiętaj, co ci powiem: prędzej czy później jakiś szaleniec weźmie jego słowa na poważnie. I co wtedy? Żyd jest winny – głosi slogan. Winny czego? Odwieczne pytanie. Tego, o co obwini go aryjska większość. Zawsze zostajemy kozłami ofiarnymi. – Odkaszlnął. – Jak udało ci się uciec przed bandytami? — Czołgałem się – wymamrotał Benjamin i od razu pożałował swoich słów. Poczuł, że policzki mu płoną, i wbił wzrok w podłogę. Jego dłonie były ubrudzone psim gównem, którego nie miał jak zmyć, póki nie dotarł do ka‐ nału. Ukląkł u brzegu w słabnącym świetle, powstrzymując łzy. Nawet po
długim szorowaniu smród nie uleciał z jego popękanej skóry. Jak miał kie‐ dykolwiek jeszcze dotknąć kogoś tak czystego i pięknego jak Lilie? Kiedy się wreszcie podniósł, zesztywniały i obolały, przy najmniejszym ruchu otwie‐ rając rany częściowo pokryte strupami, spojrzał do tyłu, na Schattenplatz. Dostrzegł dwie kolumny ciemnego dymu, tak proste i grube, że mogły być kominami, o zwieńczeniach przypominających chmury na niebie. Nie mógł wyrzucić z pamięci tego obrazu. Josef poklepał go po ramieniu. — Idź do łóżka. Sen uzdrawia najlepiej. Jutro wszystko będzie inne. Minie trochę czasu, zanim zagoją się rany na kolanach, ale zadrapanie na policzku jest powierzchowne. Nie zostanie ci blizna. – Uśmiechnął się. — Chwileczkę – powiedział zmęczonym głosem Benjamin. – Jest jeszcze coś… — To na pewno może poczekać do jutra. — Nie, to ważne. Ten mężczyzna… — Ten, który zaatakował cię w Leopoldstadt? — Już go widziałem – przerwał, próbując zebrać myśli, co powstrzymy‐ wało jego niechęć do ponownego przeżywania serii upokorzeń. – Chyba za‐ glądał dzisiaj do klubu – możliwe, że tylko mi się wydawało, ale być może istnieje głębszy związek. Jego wygląd robi wrażenie, ma bardzo jasne, pra‐ wie białe włosy i bliznę, o tutaj. – Przeciągnął palcem po policzku. – Jest elo‐ kwentny i elegancko ubrany. Jest w nim coś takiego… uśmiecha się… cały czas, ale tylko ustami. Nie wiem, czy rozumie pan, co mam na myśli. Jego oczy – Benjamin zadrżał lekko – są blade, jak oczy ryby, i zimne jak lód. — Nieprzyjemna postać – zauważył Josef. — Jest coś jeszcze. Widziałem go w tawernie, kiedy rozmawiałem z Hu‐ gonem. Siedział obok nas. Wspominaliśmy o klubie… Josef pochylił się do przodu. Jego oczy rozbłysły. — A o Lilie? — Nie z imienia – odparł szybko Benjamin. – Przecież nie znamy jej praw‐ dziwego imienia, prawda? Nie, rozmawialiśmy o zaginionych dziewczy‐ nach – zakaszlał. – Hugo poczęstował mnie obstlerem. Nie jestem przyzwy‐ czajony do tak mocnych trunków. — Pozwoliłeś, żeby rozwiązał ci się język? — My, uch, rozmawialiśmy raczej o Thélème i, uch, o tym, czy to możli‐ we, żeby jakaś dziewczyna stamtąd uciekła. Blondyn prawdopodobnie wszystko usłyszał. Od początku byłem pewien, że to on poszedł potem za mną. Miałoby to sens, jeśli pracuje w klubie. Nie chciałem ryzykować kolej‐ nej bójki, więc kiedy dziś kazał mi się zmywać, nie dałem sobie tego dwa razy powtarzać. – Uniósł głowę, spoglądając na Josefa. – Ale wróciłem tam później. — Tyle że on czekał na ciebie w Leopoldstadt. — Tak. Mam nadzieję, że więcej go nie zobaczę.
— Jak się nazywa? – drążył Josef. Benjamin zmarszczył czoło, chcąc przypomnieć sobie, co się działo, za‐ nim mężczyźni przewrócili go na kolana. Zamknął oczy i zobaczył jasnowło‐ sego przywódcę bandytów, siedzącego na kamiennym tronie, polerującego nie skradzioną koronę, lecz złotą lampę. Znów usłyszał drwiny jego towa‐ rzyszy. — Klingemann. Nazywają go Klingemann. — Nie znam tego nazwiska – skrzywił się Josef. – Wszystko zatem kręci się wokół niego. — Być może. Benjamin spojrzał na niego z zaciekawieniem, gdyż wyczuł w głosie dok‐ tora ulgę. Nie miał czasu dłużej się nad tym zastanowić, bo Josef podniósł go i, z na wpół opróżnioną butelką w dłoni oraz przewieszonymi przez ramię ubraniami syna, prowadził go przez kuchnię w stronę stajni. Josef Breuer obudził się z drzemki tak głębokiej i pozbawionej snów, że przez chwilę zastanawiał się, jak bardzo podobna była do tego, co czuje się po śmierci. Z wciąż zamkniętymi oczami rozciągał powoli każdy mięsień, jak‐ by ten drobny wysiłek miał przekonać go o własnej cielesności. Kiedy podą‐ żył myślami do wydarzeń poprzedniego wieczoru, poczuł powracającą falę irytacji. Dlaczego Benjamin dał się wciągnąć w aferę, która z pewnością przeszkodzi im w śledztwie? Chłopak był głupcem. Co mógł teraz zrobić prócz poinstruowania go, by powstrzymał się przed powrotem do klubu? Szanowany lekarz nie mógł sobie pozwolić na oskarżenia o narażanie swoje‐ go służącego na poważne obrażenia, a nawet śmierć. Gdyby stało się najgor‐ sze, pojawiłyby się pytania. Prawda wyszłaby na jaw. Podejrzenia co do po‐ wodu wizyty. Wreszcie on, Herr Doktor Josef Breuer, zostałby uznany za winnego. Zakuty w dyby. Wyśmiany. Cała jego praca przestałaby się liczyć, a rodzinę otoczono by pogardą. Krew zagotowała mu się w żyłach. Oczy gwałtownie się otworzyły. Pokój był pełen motyli: białe skrzydła z czarnymi plamami obracały się, skręcały, unosiły i opadały tak miękko, jak płatki kwiatów na wietrze. Ich wyraźnie bezcelowe ruchy czyniły je istotami ze snu, delikatnymi i piękny‐ mi, takimi jak Lilie. Pełnymi tajemnicy. Josef postawił nogi na ziemi, nie mogąc doczekać się, by ją znaleźć, by jej dotknąć… by dowieść sobie same‐ mu, że nie była tylko wizją zrodzoną z tęsknoty za utraconą miłością. Jego wzrok przyciągnęły dwa motyle, siedzące na poręczy łóżka, krzyżujące an‐ tenki jak para kochanków. „Psyche i Kupidyn” – pomyślał z goryczą, chociaż w tym wypadku to prawdziwa tożsamość Psyche, a nie Kupidyna pozosta‐ wała nieznana. Och, Lilie, Lilie… co cię tu przywiodło? Uderzył w barierkę i motyle uniosły się, rozpoczynając dworski taniec nad jego głową. Pokój wypełnił dziwny słodki zapach, przywodzący na myśl wieś w środku wio‐ sny.
Myśli Josefa wróciły do Benjamina. Choć było prawdą, że chłopak jest nie‐ kompetentny, skoro nie potrafił nawet pozbyć się kilku ogrodowych szkod‐ ników, przynajmniej jego nieszczęsny stan nakłonił Lilie do wygłoszenia znaczących słów. — „Powinnam była wiedzieć” – powiedział Josef na głos, smakując każde słowo. – „Powinnam była wiedzieć, że nie dotrzyma obietnicy”. – Zmarsz‐ czył brwi. – „Zrobiłam wszystko, o co mnie prosił” – dodał, chociaż nie był całkiem pewien, czy tak skończyła zdanie. Motyle przyfrunęły bliżej, tańczyły wokół jego głowy, a on odgonił je ze złością. Co oznaczają słowa Lilie? Dlaczego z jakiejś przyczyny założyła, że rozpoznaje tożsamość osoby odpowiedzialnej za atak na Benjamina? Czy to znaczy, że zna tego mężczyznę, tego – jak on się nazywa? – ach, Klingeman‐ na? I dlaczego nie zaskoczyły jej obrażenia chłopaka? Znów uporządkował w myślach suche fakty, przesiewając słowa i chwile milczenia, ważąc niuanse, szukając ukrytych znaczeń. Nie znalazł ukojenia. Odpowiedź była prosta: byli w zmowie. Josef zacisnął pięści. Jego skronie pulsowały bólem. Ich plany – jakiekolwiek by były – poszły na marne, nie‐ wdzięczna para się zdradziła. Teraz pozostało mu już tylko odkryć, jaki mieli w tym cel. Zerwał się na nogi z nieprzyjemną świadomością strzykania w stawach i równie szybko usiadł z powrotem. Oczywiście mógł spojrzeć na to wszystko z innej strony. Jeśli ten Klinge‐ mann miał jakiś związek z Thélème i jeśli Lilie znała go z tego miejsca, wte‐ dy była… zrezygnował z określenia „kobieta upadła” na rzecz sugestywnego terminu „zła dziewczyna”. A co więcej – w tym momencie Josef zwilżył usta – robiła wszystko, o co ją proszono. Dziewczyna tego pokroju mogła bez tru‐ du zostać nakłoniona do zmiany strony, której była posłuszna. Dałby jej, cze‐ gokolwiek by zapragnęła. Nic bowiem nie mogło efektywniej odwrócić uwagi od nadchodzącej starości niż dziewczyna o anielskim wyglądzie, sek‐ sualnym apetycie Lilie, a jednak posłuszna jak Ewa. Podniecony wywoła‐ nym przez te myśli obrzmieniem, otworzył drzwi swojej szafki, wybrał jed‐ ną z najlepszych kamizelek i przygotował się na nadchodzący dzień. Kiedy nakłoni Lilie do przyznania się do swojej przeszłości, będzie musiał wyjść z domu i znaleźć małe urocze mieszkanko. Przeskakiwał po dwa schodki, rozważając, jak przyjemnie będzie udeko‐ rować je wieńcami i ozdóbkami, którymi większość kobiet – choć nie Ma‐ thilde, przynajmniej już nie teraz – lubiła się otaczać. A potem Lilie miała po prostu zniknąć. Gudrun cieszyłaby się, że jej nie ma, wystarczyło opowie‐ dzieć historyjkę o tym, że została odesłana do cudem znalezionej rodziny. Je‐ śli zaś chodzi o Benjamina, zaoferowałby chłopakowi nagrodę za jego mil‐ czenie – i za porzucenie związanych z dziewczyną absurdalnych nadziei – wyższą płacę, lepsze stanowisko, nawet podstawową edukację. Gdyby to nie zadziałało, on też musiałby zniknąć – nagła choroba, gorączka albo nieszczę‐ śliwy wypadek związany z jakimś trującym środkiem ogrodniczym. Sól
kwasu octowego, zieleń paryską – broń, której paryżanie używali obecnie przeciwko szczurom – dało się sprokurować bez trudu. Była im też ewident‐ nie potrzebna: chłopak okazał się równie nieefektywny w walce z gryzonia‐ mi, jak z tymi przeklętymi motylami. Tego dnia apetyt Josefa nie był tak duży, jak jego potrzeba dopieszczenia miłości własnej. W drodze do gabinetu zerknął na półkę, na której znajdowa‐ ły się stare numery „Wiener medizinische Wochenschrift”, z którym współ‐ pracował od 1868 roku: Zwei Fälle von Hydrophobie; Das Verhalten der Eigen‐ wärme in Krankheiten; Über Bogengänge des Labyrinths[69]. Stały tam też inne czasopisma: nie mógł już zliczyć uczonych artykułów, które napisał. Nie bez powodu został wybrany na członka Wiedeńskiej Akademii Nauk. A do tego jeszcze praca w wojskowej szkole medycznej, jego badania wykazujące rolę nerwu błędnego. Był wtedy niewiele starszy od Benjamina, a jednak jego od‐ krycia zrewolucjonizowały rozumienie związku między aparatem oddecho‐ wym a systemem nerwowym. Jak zwykły ogrodnik bez grosza przy duszy mógł próbować mierzyć się z lekarzem, który wyjaśnił mechanizm refleksu Heringa-Breuera? Zamyślony Josef zaczął stukać w swój model ucha we‐ wnętrznego. Odkrył również sekrety płynu w kanale półkolistym. Oddech i równowaga: takie były podstawy ludzkiej egzystencji. Oto, co mieli wspól‐ nego z Bogiem. Nie był przecież nikim, niezależnie od tego, co twierdzili Freud i jego pochlebcy. Nie był też gasnącym, starym człowiekiem, za jakie‐ go uważała go Mathilde. Co więcej, był panem w swoim domu. Gudrun i jej gderanie musiały się dzisiaj zakończyć. Josef przysunął Lilie krzesło, po czym oparł się o skraj biurka i uśmiechnął się w nadziei, że pomoże jej to poczuć się swobodnie, a jemu ukryć niepokój. Motyle siedziały nie tylko na karniszu, wydawało mu się, że niektóre za‐ mieszkały też w jego brzuchu. Wygładził brodę. — Ślicznie dziś wyglądasz, moja droga. Zresztą jak zwykle, jak zwykle. Lilie szarpnęła rąbek swojej spódnicy. — Powiedziałam starej kobiecie, że nie włożę pasków, ale ona mi kazała. — Nigdy więcej – rzucił szybko Josef. – W przyszłości sama będziesz wy‐ bierać swoje ubrania: jedwabie, satyny, aksamity, perkale zdobione koronką i piórami, cokolwiek tylko będziesz chciała. Znajdziemy krawcową… — Wszystko mi jedno, co mam na sobie, o ile materiał nie jest w pasy wskazujące ziemię. — Dobrze. – Josef nie sądził, by jej brak zainteresowania wyglądem miał potrwać długo. – Może zainteresuje cię biżuteria? — Mam już bransoletkę. – Lilie podciągnęła rękaw, ukazując kółeczko z plecionej trawy i stokrotek. – Benjamin mi ją zrobił. Josef zacisnął wargi. — Och. Wybrała jeden z kwiatków i zaczęła wyrywać jego płatki.
— Kocha, nie kocha… — Diamenty i perły szybciej załatwiłyby sprawę. A może wolisz szafiry? – Kiedy nie odpowiedziała, wrócił na krzesło i zaczął przeglądać papiery. Prę‐ dzej czy później musi pozbyć się chłopaka. – A teraz, moja droga, chciałbym ci zadać kilka pytań. Mam nadzieję, że odpowiesz szczerze. – Spojrzała w górę. – Czy znasz kobietę o nazwisku Bertha Pappenheim? – Pochylił się, uważnie patrząc na wyraz jej twarzy. Pokręciła głową. — Ludzie często tracą imiona. Imiona wpadają do dziur albo zostają zje‐ dzone przez dzikie zwierzęta. Czasami unosi je wiatr. — Ach tak, ach tak. – Josef postanowił zignorować to nonsensowne stwierdzenie. – To możliwe, że Fräulein Pappenheim używała innych imion. – Zawahał się, po czym dodał: – Na przykład Anna. — Czy się w tobie zakochała? Wstrzymał oddech. — Skąd… – opanował się. A więc Lilie zna Berthę. Musiał postępować ostrożnie, jeśli chciał się dowiedzieć, czy dziewczyna pojawiła się tu na pole‐ cenie jego byłej pacjentki, żeby narobić mu kłopotów. – Czy Fräulein Pappen‐ heim dobrze się czuje? – zapytał. – Kiedy ostatnio o niej słyszałem, wyjeżdża‐ ła ze swoją matką do Monachium. — Nigdy jej nie poznałam. Tylko gdzieś o tym słyszałam – odparła nieja‐ sno. – Czy nie została pisarką? Albo może sprzedawcą niewolników? Chyba już nie żyje. — Sądzę, że żyje. – Już kiedy jej zaprzeczał, cofał swoje podejrzenia. Zbyt mało wiedziała. – A doktora Zygmunta Freuda? — Ficken[70] – odparła Lilie. Oczy niemal wyszły Josefowi z orbit. — Mów dalej. — Ktoś powiedział mi, że jest Geschlechtsverkehr[71] na umyśle – powie‐ działa z figlarnym uśmiechem, którego wcześniej nie widział. — Poznałaś go? — Nie. W jaki sposób? — Mieszka niedaleko stąd – powiedział Josef, znów przyglądając jej się uważnie. – Przy Berggasse 19. — W Wiedniu? – Lilie uniosła brwi. – Ale ja myślałam, że on… — Tak? — Nie, już rozumiem. Pomyliło mi się. Josef odczekał chwilę, ale Lilie przeniosła swoją uwagę na motyle. Jeden wylądował na jej wyciągniętej dłoni. Jej wargi się poruszyły, a Josef był prze‐ konany, że rzuca zaklęcie albo snuje jakąś opowieść, chociaż nie słyszał ani słowa. Odkaszlnął. — Widziałaś dziś rano Benjamina? — Jest w ogrodzie, je chleb z miodem. Czarny ptak sfrunął i zaczął dzio‐
bać. – Spojrzała w jego stronę, a motyl natychmiast zerwał się do lotu. – To nasze ulubione jedzenie. I jeszcze wiśnie i morele. Za to nie cierpimy zupy. Zwłaszcza tej, którą gotuje stara. — Jego obrażenia były dość poważne. – Josef się zawahał. – Jak rozu‐ miem, znasz człowieka, który jest temu winny. — Biały kruk. Josef zanotował te słowa. Pomyślał, że w mitologii jakiegoś tajemniczego ludu biały kruk prowadzi ludzkość w jej ostatnią podróż. Musi to później sprawdzić. Potem przypomniał sobie, jak Benjamin opisywał Klingemanna: jasne, niemal białe włosy. — Opowiedz mi o nim – poprosił. A kiedy nie odpowiedziała, zapytał: – Czy ciebie też skrzywdził, Lilie? — Jeden dla smutku – wymamrotała. — Dwa dla radości – odparł, podejmując dziecięcą piosenkę. Podszedł i położył dłoń na jej ramieniu, ściskając lekko. Pozwolił swoim palcom prze‐ sunąć się wzdłuż jej szyi, w stronę słodkiego zagłębienia, ledwo widocznego ponad koronkowym skrajem jej bluzki. – Jeden może być smutkiem, ale dwoje stanowi już radość… — Dziewięć dla tajemnicy… — Zdradź mi swoją tajemnicę, Lilie. Czy chodzi o Thélème? Czy byłaś więźniem tego przeklętego klubu? Co się tam stało? Źle cię traktowano? To się nigdy więcej nie powtórzy. Ich czyny nie zostaną zapomniane. – Zbliżył się do niej, muskając ustami krótkie loki na jej głowie. – Możesz mi zaufać. Powiedz mi wszystko. — Tyle niewypowiedzianych tajemnic – wyszeptała. – Czy naprawdę mogę ci zaufać? — Oczywiście, moja droga. Nie masz na świecie lepszego przyjaciela… a ja chciałbym zostać czymś znacznie więcej… — Ale ja zaufałam ci wcześniej i zobacz tylko, co się stało. Josef opuścił ramię. Wyprostował się i spojrzał na nią pytająco. — Ja nie… — Obiecałeś, że pomożesz mi zniszczyć potwora. — Zdradź mi jego imię, a sprawiedliwość go dosięgnie. Lilie pokręciła głową. — Jego imię jest najsekretniejszym z sekretów. Tylko jeden człowiek je zna. Jeszcze go nie pamięta. – Zauważył, że jej palce poruszają się pod ręka‐ wem, by zapiąć plecioną bransoletkę z trawy. – Powiem ci tyle – ściszyła głos – potwór ukrywa się w najbezpieczniejszym miejscu na ziemi. — Ach tak? A gdzie to jest? — W przeszłości. — Rozumiem. – Powstrzymał się od uśmiechu. – Możemy tam pojechać? — Ty nie musisz. Jest tam i już. Przeszłość tak dobrze go chroni, że nikt, kto go przypadkiem napotka, nie kiwnie nawet palcem, żeby go skrzywdzić.
Ale ja wiem. A ponieważ potwór nie wie, że ja wiem, jestem jedyną, która może… – przerwała, by zdmuchnąć motyle fruwające przed jej twarzą. – Tak, ja schwytam go za lewą nogę i zrzucę ze schodów. — Możesz już lecieć, moja droga – westchnął Josef. – Porozmawiamy póź‐ niej. – Na razie chciał, żeby ich sesje były krótkie i słodkie. A raczej krótkie i słodko-gorzkie – poprawił się z westchnieniem – skoro nie uczynili szcze‐ gólnego postępu. Przynajmniej nie skrzywiła się na jego dotyk. Wyprosto‐ wał się. Nadszedł czas, by zmierzyć się z rywalem. Josef zaskoczył Benjamina w Küchengarten[72], gdzie ten kopał marchewki z zaskakującą powagą, przyklepując rozkopaną ziemię, odrywając żółknące liście i układając korzenie w koszu z taką atencją, jakby były delikatnymi kwiatami. Przez chwilę przyglądał mu się w milczeniu. Nawiedziły go szcze‐ niackie myśli o fallicznych kształtach, gdyż wszystkie korzenie – małe i duże, cienkie i grube – były powykręcane, pokryte żyłami albo dziwnie na‐ pęczniałe jak ludzkie organy. — Lubisz marchewki? – spytał gburowato. Benjamin spojrzał na niego, pokiwał głową i kopał dalej. — Nauczyłem się żywić szacunek do każdego pokarmu, sir. Mamy dobre zbiory. Wystarczą, byśmy mogli przetrwać nawet najdłuższą zimę. Inni nie mają tyle szczęścia. – Wepchnął widły w ziemię i się wyprostował. – Sytu‐ acja w Wiedniu jest coraz gorsza. Niewielu może sobie pozwolić na mięso. Wzrastają ceny chleba. Warzywa też są drogie, nawet teraz, jesienią, kiedy powinny cieszyć obfitością. Już o tym rozmawialiśmy, Herr Doktor, i zgo‐ dziliśmy się, że to zapowiada kłopoty. Słyszałem, że przybysze sprzedają wszystkie wartościowe rzeczy, żeby móc sobie pozwolić na chleb. Josef pokiwał głową, zawstydzony tym, w jaki sposób chłopak dowodził swojej społecznej świadomości. Poczuł potrzebę ponownego ustanowienia własnej pozycji, ale zaczął od komplementu. — Bardzo dobrze zarządzasz moim ogrodem. Nigdy nie mieliśmy tak pięknych zbiorów. Zirytował się, kiedy Benjamin odpowiedział tylko kolejnym skinieniem głowy, po czym wrócił do pracy. Może ten młody głupiec sprzedaje nadmiar warzyw, żeby uwić z nią gniazdko? Jak daleko to zaszło? Czy dłonie chłopa‐ ka poznały ciało Lilie lepiej niż jego własne? Czy było już między nimi poro‐ zumienie? Zacisnął zęby. — Chcę, żebyś wrócił do Thélème. Benjamin zesztywniał. — Nie mogę. — Z tego, co zrozumiałem, jest tam człowiek, który czeka na twój po‐ wrót – nalegał, nie zwracając uwagi na pobladłą twarz chłopaka. – Musisz to zrobić. Wciąż nie możemy być pewni, czy Lilie była tam przetrzymywana. — Proszę pana, zostałem zatrudniony, żeby opiekować się stajnią i ogro‐
dem… — Zostałeś zatrudniony, bo chciałem pomóc twojemu ojcu – odparł Josef. Benjamin spojrzał na stary orzech. Otworzył usta, jakby miał się odezwać, ale najwyraźniej zmienił zdanie, bo jego wargi się zacisnęły. — Jako człowiek do prac różnych – ciągnął Josef. – Masz robić to, o co cię proszą. — Z całym szacunkiem, sir, ale mam to robić w domu i ogrodzie Breu‐ erów – zaprotestował Benjamin. – Nikt nie powiedział mi nigdy, że będę też kręcił się po mieście, odgrywając rolę prywatnego detektywa… że będę bity. Poza tym – podkolorował nieco opowieść – ten mężczyzna to dewiant seksu‐ alny, Schwul… Obawiam się, że może mieć pewne oczekiwania. Josef spojrzał na niego pytająco. — Których nie musisz przecież spełniać. — No i jest jeszcze ten drugi, Klingemann. Jeśli się tam pojawię… – Benja‐ min pokręcił głową. – Nie – powtórzył – nie uważam, żeby chodzenie w tak niebezpieczne miejsca było częścią mojej pracy. — Jest coś, co zagraża bezpieczeństwu tego domostwa, młody człowieku. Przyprowadziłeś tu nieznajomą i ponosisz za to pewną odpowiedzialność. Pytania pozostają bez odpowiedzi. Kim ona jest? Skąd się tu wzięła? Czy na‐ prawdę jest tym, kim się wydaje? Czy ktoś mógł… Zresztą nieważne… W każdym razie nie będziemy bezpieczni, póki nie odkryjemy prawdy, a je‐ stem przekonany, że klub jest do niej kluczem. To dlatego muszę nalegać, że‐ byś tam powrócił. – Przerwał. – Oczywiście nie oczekuję, że weźmiesz na sie‐ bie podobne zadanie bez odpowiedniej rekompensaty. – Zobaczył, że Benja‐ min znowu sztywnieje. – Zostaw ogród i zajmij się, proszę, swoim wyglą‐ dem. Wrócisz do Thélème jeszcze dzisiaj, tak jak się umawialiśmy. – Odwró‐ cił się, uznając dyskusję za zamkniętą. Lilie wyjrzała zza drzewa i popatrzyła na oddalające się plecy Josefa. — Co on ci każe zrobić? — To samo, co wcześniej. – Benjamin wzruszył ramionami. – Wciąż stara się odkryć, kim jesteś. Skąd się wzięłaś. Jaka była twoja… twoja… skąd mia‐ łaś pieniądze na życie. – Usiadł na korzeniu drzewa i wyciągnął z kieszeni dwa jabłka. Jedno z nich wytarł o rękaw i podał Lilie. – Chce, żebym zadawał pytania… gdzieś… — Nie idź – powiedziała stanowczo. – To niebezpieczne. Obiecaj mi, że nie pójdziesz. — Nie pójdę. Po co miałbym to zrobić? To nie ma dla mnie znaczenia. Przeszłość z czasem blaknie i staje się jak na wpół zapomniany sen. — Albo koszmar. — Liczy się tylko to, że żyjemy. Teraz. Tutaj. – Po chwili wahania dodał: – Razem. — Byliśmy już w gorszych miejscach – powiedziała.
Benjamin popatrzył na nią, skonfundowany. — Niech i tak będzie, Lilie. Ja… miałem nadzieję, że będziemy mogli żyć tutaj spokojnie i w ciszy. Zwróciła ku niemu twarz. — Dzisiaj próbował… — Doktor? – Przeszedł go dreszcz. Zacisnął mocno pięści, zgadując, czego dziewczyna nie chce powiedzieć. – Co próbował zrobić? – zapytał ostrzej, niż zamierzał, w nadziei, że źle ją zrozumiał. Odwróciła się. — On chce… – Pokręciła głową. – Wiesz, że nie możemy tu zostać, Benja‐ minie, prawda? Musimy iść dalej. Wstań. Podniósł się niechętnie i stanął bardzo blisko niej. — Dokąd mielibyśmy pójść? Co będziemy robić? Jak sobie poradzimy, je‐ śli nie będę miał pracy? — Ktoś nam pomoże, obiecuję. A ja teraz powinnam pomagać w kuchni Frau Drache. — Zioną ogniem – odparł Benjamin. – Oto specjalność smoków. – Patrzył, jak odchodzi, poruszając się lekko niczym elf, po czym chwycił widły i nie‐ chętnie wrócił do kopania marchwi. Stojąc poza zasięgiem ich wzroku, Josef przyglądał się scenie dramatu. Pa‐ trzył, jak Lilie podchodzi do drzwi kuchni i stoi na progu, poruszając warga‐ mi niczym w niemej modlitwie, póki Gudrun nie odwróciła się od pieca i jej nie zauważyła. — Ach, wreszcie jesteś. — Co mam zrobić? – spytała Lilie, a Josef pomyślał, że nigdy nie słyszał słodszego głosu. Wyciągnął szyję, żeby mieć lepszy widok. — Masz – powiedziała Gudrun, chwytając za nogi dwie kury. – Chcę zro‐ bić paprykarz. – Rzuciła je na środkowy stół, krzyżując ramiona na swoim dużym brzuchu, gdy Lilie wpatrywała się w kościste łapy pokryte żółtymi łuskami. – Oskub je, dobrze? Zakładam, że wiesz jak? — Widziałam, jak to się robi. — No to do roboty. Nie mamy czasu. – Gudrun zauważyła nagle motyla, który trzymał się dna garnka. Szybkim machnięciem kuchennej szmaty po‐ słała go na podłogę, a chwilę później podeszwa jej buta zmieniła go w szarą miazgę. Dziewczyna zadrżała, Josef się skrzywił. Gudrun zmrużyła oczy. – Może te szkodniki by się tu nie pałętały, gdyby ten głupi chłopak skupił się na pracy. Lilie chwyciła pierwszego z ptaków za głowę i zaczęła skubać jego szyję, z trudem rozdzielając pióra od puchu. Chwilę później pierze było już wszę‐ dzie: na stole, na podłodze, na piecu i półkach. Unosiło się w powietrzu, po‐ ruszane chłodnym wiatrem, który wnikał zza drzwi. — Matka Holle – powiedziała.
Josef powstrzymał kichnięcie. — Słucham? – Czerwona na twarzy Gudrun odwróciła się od pieca. — Nie znasz historii o matce Holle? – roześmiała się Lilie. – Kukurykuuu! Złota ty dziewczyno, co się dzieje tu? — Nie mam czasu na te bzdury. Ty też nie, moja panno. I spójrz tylko na ten bałagan. Jak tak dalej pójdzie, resztę dnia spędzisz na sprzątaniu. — Zawsze jest czas na opowieści, Gudrun. Ktoś mi kiedyś powiedział, że dzięki nim każda praca staje się lżejsza. I spójrz tylko na te pióra wirujące pod sufitem. Przypominają mi historię o pięknej pracowitej dziewczynie, która potrząsała łóżkiem matki Holle. — Niedługo zacznie śnieżyć – powiedziała Gudrun. Lilie się uśmiechnęła. — A więc znasz tę opowieść? O dziewczynie, która upuściła wrzeciono do studni? — Prędzej czy później wszyscy poznają Ciemną Babkę. – Gudrun prych‐ nęła lekceważąco. – Jeśli dobrze pamiętam, powolna i nienadająca się do ni‐ czego córka skończyła przykryta czarnym pierzem. Nie oskubałaś ich jesz‐ cze? – Popatrzyła na truchła. – Nie zostawisz ich w tym stanie, prawda? Nie ugotuję ptaków, które wciąż mają na sobie połowę piór. Zapadła długa cisza. Lilie pochyliła się nad kurami, wyciągając z ich skóry zagubione pióra. Cichy dźwięk ostrzegł Josefa, że nie jest jedynym tajem‐ nym obserwatorem. Benjamin stał w kuchennych drzwiach, również nie‐ zauważony przez kobiety. Nie odrywał wzroku od dziewczyny, a jego oczy były pełne takiej tęsknoty, że Josef poczuł, iż mógłby udławić się swoją zło‐ ścią. Gudrun odepchnęła Lilie na bok, żeby przeprowadzić kolejną inspekcję jej pracy. — Będzie musiało wystarczyć. – Zdjęła ze ściany tasak i dwoma szybkimi uderzeniami pozbawiła ptaki głów. Lilie cofnęła się zbyt późno i jucha chlu‐ snęła jej na spódnicę. Głowy leżały na wyszorowanej sosnowej podłodze, z otwartymi szeroko oczami, wpatrując się w siebie nawzajem, póki nie zo‐ stały zebrane i włożone do wiadra. – Dobrze, zabieraj się do pracy: wątróbka do miski, żołądek do garnka. Lilie skrzywiła się i odwróciła twarz, próbując zmusić się, żeby zanurzyć szczupłą dłoń we wnętrznościach ptaka. — Nie mogę – powiedziała po trzeciej nieudanej próbie. — Ja to zrobię – zaproponował Benjamin, który wybrał ten moment, żeby ogłosić swoją obecność. Josef również uznał chwilę za odpowiednią, żeby się pokazać. Wszedł do kuchni, otwierając drzwi z taką siłą, że zabrzęczały wszystkie dzbanki i tale‐ rze w kredensie. — Dosyć tego. Niech pani to za nią zrobi, Frau Gschtaltner. Nie taką pracą powinna się zajmować rekonwalescentka. I znajdźcie jej inne ubrania. Na
strychu na pewno jest ich więcej. – Kiedy dziewczęta dorastały, wydawało się, że krawiec dzwoni przynajmniej co tydzień: „Mam do zaoferowania uro‐ cze pastele. Już o tym rozmawialiśmy, jeśli dobrze pamiętam”. — Robię, co w mojej mocy, Herr Doktor Breuer – odpowiedziała Gudrun oficjalnym tonem. – Jeszcze dzisiaj rano przyniosłam całkiem świeże ubra‐ nia. A co zrobiła madame? Nic, tylko kręciła na nie nosem… Lilie zesztywniała. — Mówiłam już, że nie lubię pasków. — Moje zdanie jest takie, że żebracy nie powinni kaprysić. — Proszę nie mówić w ten sposób do Lilie – zaczął Benjamin, czerwony ze złości. Lilie uciszyła go, kładąc mu dłoń na ramieniu, odpychając lekko, żeby spojrzeć Gudrun w twarz. Josef zmrużył oczy, widząc ten gest, bo dłoń nie tylko została tam znacznie dłużej, niż wydawało się konieczne, ale też chło‐ pak miał czelność położyć na niej swoją brudną łapę. A Lilie, zamiast się od niej uwolnić, uśmiechnęła się do niego. Uśmiechnęła się! — Nie jestem żebraczką. O nic nie prosiłam – spojrzała na Josefa – prócz pomocy Herr Doktor Breuera w pewnej sprawie. — Och, tak – prychnęła Gudrun. – Oczywiście. Skończywszy opowiadać o matce Holle, wracamy do zabijania ogrów i potworów. — Frau Gschaltner! – zagrzmiał Josef. Gudrun zrobiła krok w tył i podniosła ramię, jakby chciała obronić się chochlą. — Mówię, co myślę, sir. Josef skierował wzrok na ścianę za jej plecami. — Lilie, Frau Gschaltner odprowadzi cię na górę. Znajdzie dla ciebie od‐ powiednie ubrania i zrobi to bez słowa komentarza. To, co masz na sobie, możesz wyrzucić. — Teraz? – Gudrun wskazała na garnki stojące na ogniu. — Teraz. – Josef trzymał drzwi otwarte i oddychał powoli, by odzyskać równowagę. Miał w planach nowe życie i nie zamierzał umrzeć na apoplek‐ sję. Kobiety wyszły w milczeniu. Gudrun uniosła wysoko głowę z niezadowo‐ loną miną, Lilie zerkała za siebie, głównie na Benjamina. Josef zamknął za nimi drzwi, unosząc rękę, by powstrzymać chłopaka przed wyjściem z kuchni. — Ty nie. – Usiadł, odwracając się od piór pokrytych krwią. Benjamin stał. – Jestem zaskoczony, że wciąż cię tu widzę w twoich roboczych ubra‐ niach. Prosiłem cię wcześniej, żebyś zajął się pewną sprawą. — Z całym szacunkiem, sir… — Daruj sobie wymówki – wycedził Josef. – Jestem twoim pracodawcą. Oczekuję, że będziesz wypełniał moje polecenia. — I tak zawsze czyniłem, Herr Doktor. – Krew odpłynęła z twarzy Benja‐
mina. – Tym razem jednak nie zdaje sobie pan sprawy, o co mnie prosi. — To zwykłe zobowiązanie towarzyskie – odparł lekceważąco Josef. Wstał, wyprostował się, przez chwilę zbity z tropu tym, że ogrodnik urósł i teraz był od niego o głowę wyższy. Patrzyli na siebie przez długość stołu. — Nie – zaprotestował Benjamin. – Nie rozumie pan. Ten mężczyzna… – Jego głos drżał. Zamknął oczy, jakby to miało go uspokoić. – Wysyła mnie pan do jaskini lwa. — W takim razie musisz mieć w sobie wiarę Daniela. — Ja nie… Josef podniósł głos. — Wypełnienie tego polecenia jest warunkiem zachowania pracy. To bardzo proste. Chcę tylko wiedzieć, czy Lilie przebywała w przeszłości w tym klubie. To klucz do jej pamięci. – Uniósł podbródek. – Pamiętaj, że nie będzie ci łatwo znaleźć innej pracy bez referencji. Przypomnij sobie swoje skromne początki. Przypomnij sobie, jak pomagałem twojej rodzinie w trudnych chwilach. A potem zastanów się przez chwilę nad tym, jak wy‐ glądałoby życie twoich krewnych – matki i ojca, braci i sióstr, babki, ciotki – gdyby nie część twojej pensji, którą co miesiąc wysyłasz do domu. – Zawahał się, zszokowany tym, jak daleko zaprowadziły go zazdrość i złość. Nie było już jednak drogi powrotu. Żaden z nich nie miał wyboru. – Jak mówiłem wcześniej, otrzymasz bardzo hojną rekompensatę. — Zrobię to – ogłosił Benjamin – ale nie dla pieniędzy, nie dla pana, Herr Doktor Breuer. Cokolwiek się ze mną stanie, cokolwiek wydarzy się złego, przetrwam dzięki Lilie. A kiedy wrócę… jeśli wrócę, Lilie i ja… — Nie wyobrażaj sobie… – zaczął Josef, powstrzymał jednak potok trują‐ cych słów. Znacznie lepiej będzie, jeśli pozwoli głupcowi wierzyć w przy‐ szłość z Lilie, póki prawda o niej nie wyjdzie na jaw. Później wystarczy jedno spojrzenie na jego uroczą dziewczynkę w cudnych sukienkach i drogiej bi‐ żuterii, które jej kupi, by skromny ogrodnik porzucił wszelkie złudzenia. – Nie wyobrażaj sobie najgorszego – zakończył w odpowiedzi na spojrzenie Benjamina. – Koniec końców to tylko klub, którego celem jest dawanie przy‐ jemności. Wilhelm siedział dzisiaj sam przy stole o trzech nogach, z odchyloną głową, mocno zaciągając się papierosem i patrząc w niebo. Benjamin ucieszył się, że nigdzie nie dostrzegł śladu wielkiego Kurta. Okrutny Klingemann też się nie pojawił; przy odrobinie szczęścia związek jasnowłosego mężczyzny z tym miejscem istniał jedynie w jego lękliwej wyobraźni. Mimo to odczekał chwi‐ lę, sprawdzając szczeliny i kąty, zaglądając do środka przez ciemne przejście, nim ujawnił swoją obecność. — Witaj z powrotem, Benjaminie. Bałem się, że cię więcej nie zobaczę. – Wilhelm wstał, rzucił na ziemię papierosa i chwycił dłoń Benjamina, nie puszczając jej, kiedy gestem wskazywał mu krzesło. – Siadaj, siadaj. Mój
Boże, co ci się stało w twarz? I spójrz tylko na swoje biedne dłonie. – Puścił go wreszcie, krzywiąc się na widok poranionych rąk. – Widzę, że ostro się ba‐ wiłeś, młody Benjaminie. Nie możesz tak robić. Pracuj tutaj, a twój nos pozo‐ stanie prosty. – Przerwał, by zapalić kolejnego papierosa. – Opowiedz, co się stało. — To nic. — Nie musisz zgrywać odważnego. Nie przy mnie. — Zostałem zaatakowany – wymamrotał Benjamin. – Złodzieje. Chcieli moich pieniędzy. Nie miałem… — Więc te świnie zostawiły ci pamiątkę – zakończył Wilhelm. – Cóż, Wie‐ deń stał się niebezpiecznym miejscem. Potrzebujesz kogoś, kto będzie cię chronił. Benjamin wydał z siebie nieartykułowane dźwięki, nie wiedząc, jak odpo‐ wiedzieć. Z braku lepszego pomysłu zapytał: — Gdzie jest Kurt? — Kurt? – Wilhelm zadarł nos do góry. – Dlaczego interesuje cię ten Gscherda[73]? — Nie interesuje – odparł Benjamin z taką emfazą, że Wilhelm się rozpro‐ mienił. — W pewnym sensie Kurt jest w porządku. Bez mózgu, ale pełen krzepy. Chłopak ze wsi. Przydałby się podczas bójki. Chociaż nikt nie ważyłby się cię tknąć, gdybym ja był w pobliżu. – Wilhelm popatrzył na Benjamina przez chmurę dymu papierosowego. – Sądzę, że byłoby ci lepiej z kimś nieco bar‐ dziej, hmmm… – wydął wargi – wyrafinowanym. – Wyciągnął srebrną pa‐ pierośnicę, zdobioną kwiatami, paprocią i głową orła wznoszącą się z rogu obfitości. – Papierosa? Benjamin zawahał się, wziął jednego i pochylił głowę, kiedy Wilhelm na‐ cisnął guzik i otworzył pokrywkę swojej błyszczącej zapalniczki. Zaciągnął się mocno, wypełniając płuca dymem, po czym natychmiast zaczął się krztusić i kaszleć. Świat zawirował. Chwycił się krawędzi stołu, poczuł, że trzęsie się nerwowo, usłyszał śmiech towarzysza ponad własnym dysze‐ niem i charczeniem. Wilhelm pochylił się i chwycił papierosa, po czym wło‐ żył go sobie do ust. — Pierwszy raz, co? Dlaczego nie powiedziałeś? Benjamin odkaszlnął. Kiszki mu się skręcały. Miał wrażenie, że zaraz zwy‐ miotuje. — Pomyślałem, że spróbuję. – Kilka razy odetchnął głęboko i pomasował szyję. – Nigdy więcej. — Z czasem jest łatwiej. – Wilhelm uśmiechnął się z miną eksperta. – Jak z każdą nową przyjemnością. Kawa powinna pomóc. Zniknął, po czym pojawił się z dwiema parującymi filiżankami. Benjamin znów zwrócił uwagę na wysoką jakość porcelany. Jego spracowane palce zdawały się zbyt duże do delikatnego uszka. Te przedmioty oznaczały dobre
życie. Być może praca w takim miejscu rzeczywiście miała dużo zalet. — Miałeś spytać, czy znalazłoby się dla mnie jakieś wolne stanowisko, Wilhelmie – spytał, ożywiony ciepłym napojem. – Dowiedziałeś się czegoś? Wilhelm odstawił filiżankę. — Tylko dlatego tutaj wróciłeś? — Nie – odparł Benjamin. Przynajmniej to było prawdą. – Absolutnie nie – powtórzył, czując, że jego policzki pokrywają się czerwienią. — W takim razie: tak. Możesz zacząć od pierwszego. — Co? Naprawdę? Ale to już za kilka dni! — Jest jedna sprawa. – Wilhelm pochylił się naprzód, ściszając głos. – Po‐ wiedziałem, że jesteś kuzynem, synem mojej starszej siostry, który przyje‐ chał niedawno z Burgenlandii. Tak będzie lepiej. Nikt tu nie lubi obcych. – Wyprostował się. – Ale nie zadają też zbyt wielu pytań. W każdym razie już ja się upewnię, żeby nikt nie zawracał ci głowy. — Nie wiem, jak ci dziękować – wydukał Benjamin, zszokowany tem‐ pem, w jakim wszystko zostało załatwione. — Och, Benie, z pewnością coś wymyślimy. – Wilhelm poklepał Benjami‐ na po udzie i nie cofnął dłoni. — Jakie będą moje nowe obowiązki? – spytał Benjamin, próbując ukryć zawstydzenie. — Chcesz się rozejrzeć? Będzie mi łatwiej wyjaśnić po drodze. Benjamin zerwał się na nogi. — Bardzo bym chciał. — Jaki jesteś pełen zapału! – zawołał Wilhelm, podnosząc filiżanki i ru‐ szając w stronę ocienionych drzwi. – Powinieneś najpierw poznać szefa, ale w sumie czemu nie? W końcu już za tydzień będziesz tu pracował. Chodź za mną. Przeszli przez krótki korytarz i wyłonili się w dużej kuchni – cztery razy większej niż ta w domu Breuerów – gdzie cisi młodzi ludzie w pasiastych kombinezonach szorowali patelnie, kroili mięso i przygotowywali warzy‐ wa pod okiem kucharki, kobiety, która była równie wysoka, jak szeroka, z ogromnym siedzeniem, kołyszącym się niczym dziób statku. Miała na so‐ bie wykrochmalony fartuch, a jej zaplecione włosy ledwie wystawały spod białej czapki, ale policzki pomalowała na ciemnoróżowo, przez co przypo‐ minała przerośniętą lalkę. Jej duża dłoń o obdrapanych kłykciach chwyciła tasak. Na blacie przed nią leżało truchło. Benjamin pomyślał, że to świnia, chociaż było bardzo szczupłe, a racice i głowa zostały już odcięte. Kiedy mi‐ jali ją z Wilhelmem, spytała: — Już znalazłeś sobie kolejnego, Wilhelmie? — Daj spokój, Heike – odburknął. Benjamin zamarł i wpatrywał się w nią z otwartymi ustami, bo głos ko‐ biety był tak głęboki, tak niski, że po prostu musiał należeć do mężczyzny. Teraz, kiedy przyjrzał się bliżej, dostrzegł też, że choć górę stroju stanowiła
damska jedwabna bluzka, na dole były spodnie i wielkie buciory. Odczekał chwilę w nadziei, że rozmowa się rozwinie, ale kucharz stracił zaintereso‐ wanie nimi. Tasak opadł, rozrzucając po kuchni odłamki kości. Na fartuchu Heikego rozkwitły czerwone chryzantemy. Tak, to musiała być świnia. Idąc przed siebie wzdłuż pieca, Benjamin spojrzał na bulgoczący płyn w rondlu i zauważył, że jest niemal przezroczysty, jeśli nie liczyć kilku fasolek i pa‐ sków posiekanych w paseczki cebuli i kapusty. Wilhelm zmarszczył nos. — Zupa dla odalisek. Tylko tego potrzebują. Nie wolno im utyć. Nie martw się, zobaczysz, że obsługa dostaje tu lepszą strawę. — Czy to była świnia? – spytał Benjamin z niepokojem. Nie na to pytanie był ciekaw odpowiedzi, ale nie umiał znaleźć odpowiednich słów, by zapy‐ tać o płeć kucharza. Wilhelm popatrzył na niego pytająco. — Nie jesz wieprzowiny? — Jem – skłamał Benjamin. – Tyle tylko że nigdy nie widziałem w jednym miejscu aż tyle mięsa. — Dostajemy najróżniejsze rodzaje. Nie wolno być wybrednym. — Ja nie jestem wybredny. Moja babcia mawiała, że wybredni chodzą głodni. — Otóż to. Wilhelm położył dłoń na ramieniu Benjamina i wyprowadził go z kuchni, wzdłuż holu, w którym stał tuzin doniczek pełnych kwitnącego jaśminu, a każda podtrzymywana była przez nagą marmurową nimfę. Na ścianach i suficie widniały łatwe do rozpoznania tematy z francuskich bajek, otoczo‐ ne ramkami z kwiatów i roślin – trudno byłoby znaleźć tam choćby jedną prostą linię. Upodobanie do naturalnych form zawsze cieszyło Benjamina. Odwrócił się, kiedy jego towarzysz otworzył tylne drzwi i – podobnie jak wtedy, gdy zobaczył drzwi główne – dostrzegł coś, co umknęło mu za pierw‐ szym razem: obrazy były obsceniczne. Tak jakby grupa lubieżnych chłopa‐ ków napisała wszystkie bajki na nowo, czyniąc każdą z prostych historyjek nieprzyzwoitą. Dworzanie, z pełnymi pożądania twarzami, przyglądali się, na przykład, jak książę budzi Śpiącą Królewnę czymś znacznie więcej niż po‐ całunek. Kopciuszek… — Chodź – pospieszył go Wilhelm. – Będziesz miał na to mnóstwo czasu. Poprowadził go korytarzem poprzedzielanym nieskończoną liczbą drzwi, pomiędzy którymi wisiały długie lustra w złotych ramach. — To bardzo długi korytarz – powiedział zaskoczony Benjamin. – To dziwne… od wewnątrz dom wydaje się znacznie większy. — To dlatego, że zajmuje niemal całą południową stronę ulicy. Jeden dom prowadzi do następnego. A nic jeszcze nie widziałeś. Poczekaj, aż wej‐ dziemy na górę. – Wilhelm zerknął szybko na ich odbicia w lustrze. – Cóż za kontrast: ty taki ciemny, jak tak jasny. Dobrze razem wyglądamy, prawda? –
Pogładził Benjamina po policzku. – W każdym razie to tutaj odbywają ćwi‐ czenia. Dwa razy dziennie, po dziesięć na zmianie, każda po czterdzieści razy. Twoje zadanie będzie polegało na unikaniu kłopotów. Kiedy tylko da się im szansę, kłócą się jak uliczne kotki. — I co wtedy? Trzeba je ukarać? Nie wiem, czy mi się to podoba. – Może to był klucz do psychiki Lilie? Benjamin wstrzymał oddech. — Ależ nie. – Wilhelm nacisnął gzyms obok jednego z luster, otwierając sekretne przejście. – Pokażę ci. — Schody były ciemne i wąskie, powitał ich wilgotny zapach, który koja‐ rzył się Benjaminowi z jaskiniami. Kiedy dotarli na dół, zobaczył, że znaleźli się w piwnicy znacznie starszej niż zbudowany ponad nią dom, oświetlonej jedynie dzięki wywietrznikowi przy suficie. Od jej wybudowania nic się nie zmieniło – podłoga była nierówna i wilgotna, ściany pokryte pleśnią – tylko zwieńczone łukami wnęki, w których kiedyś leżały beczki, zostały zamie‐ nione w surowe cele. Tutaj zapach wydawał się jeszcze intensywniejszy. Smród wysypiska odpadów. Wilhelm wyciągnął chusteczkę i zakrył nos, co stłumiło jego słowa. — Humorki im przechodzą, kiedy spędzą tu trochę czasu w towarzy‐ stwie myszy i pająków. — Nie bijecie ich więc? – spytał Benjamin. – Nie golicie głów? — Oczywiście, że nie. Nie chcemy im popsuć wyglądu. Wilhelm odwrócił się i ruszył w stronę schodów. Benjamin już miał pójść za nim, kiedy jego wzrok przyciągnął delikatny ruch. Młoda kobieta, niemal jeszcze dziewczynka, podniosła się ze sterty szmat, podtrzymując się ściany, póki nie udało jej się chwycić barierki. Jej oczy były ogromne, a twarz miała tak przeraźliwie chudą, że kości policzkowe wystawały z niej jak guzy. Ka‐ skada jasnych, ale splątanych i brudnych włosów sięgała jej niemal do pasa. Benjaminowi zdawało się, że ją rozpoznaje, przestraszył się, że jest córką ja‐ kiejś znajomej rodziny albo może sąsiadką, którą spotkał smutny koniec. — Nie powinno cię tu być – wyszeptała. — Jak mogę ci pomóc? – zapytał, zerkając niepewnie na oddalające się plecy Wilhelma. – Z kim mam się skontaktować? — Nie powinno cię tu być – powtórzyła, po czym znów zniknęła w cie‐ niu. Benjamin pobiegł za Wilhelmem. — Co ona zrobiła? — Kto? — Dziewczyna w celi – powiedział ze zniecierpliwieniem. – Wygląda, jak‐ by siedziała tam zdecydowanie za długo. Co zrobiła? — Ależ przyjacielu, cele są puste. Używamy ich tylko w ostateczności. A godzina zazwyczaj wystarczy, żeby nauczyć je rozumu. Jeden mysi ogon, a zaczynają wrzeszczeć, żeby… — Widziałem dziewczynę – powtarzał Benjamin. – Wróćmy na dół. Sam
zobaczysz. — Albo masz bogatą wyobraźnię – powiedział Wilhelm i zademonstro‐ wał, że wszystkie cele są otwarte i całkiem puste – albo chciałeś znaleźć się tu ze mną sam na sam. Oczywiście mi to nie przeszkadza – ścisnął jego biceps – ale znam porządniejsze miejsca. Benjamin nie odpowiedział. Jako dziecko zamęczał rabina Blechmanna opowieściami o duchach, które widział w drodze do synagogi. Starszy męż‐ czyzna odpowiedział dwugodzinnym wykładem, podczas którego potwier‐ dził, że wedle tradycyjnej mądrości pozostające na ziemi duchy naprawdę istnieją; napotkanie jednego z nich można uznać za błogosławieństwo, gdyż często są to zmarli mędrcy żydowscy, jednak nie wolno zasięgać ich rad. Później zastanawiał się, czy to oznacza, że duchy trwają poza czasem i potra‐ fią spojrzeć na całą historię ludzkości niczym na tableau. Odwołując się obfi‐ cie do Księgi Samuela i Księgi Królów, rabin wyjaśnił, że chociaż są one nie‐ mal całkiem pozbawione ziemskich pragnień, istnieją również dybuki, złe duchy, poszukujące ciał, które mogłyby posiąść. Dziewczyna nie mogła być takim duchem. Kiedy wrócił z Wilhelmem na korytarz, był już niemal pe‐ wien, że ją sobie wymyślił. Słowa ostrzeżenia pewnie także wypowiedział sam do siebie. Jeśli taki był rezultat zaciągnięcia się papierosem, nie zamie‐ rzał już nigdy palić. — Pokażę ci przytulne miejsce w sam raz na prywatną… rozmowę – za‐ powiedział Wilhelm, ściszając głos. – Niewielu z nas może tam zaglądać, ale skoro na początku będziesz pracował ze mną, czemu nie? Tylko ani słowa innym. Wziął Benjamina pod ramię i zabrał go z powrotem do przedsionka, gdzie słodki zapach jaśminu zdawał się kontrastować z obrazami, gdyż, choć na pierwszy rzut oka przedstawione na nich postaci zdawały się niewinnymi dziewicami, pokonującymi przeciwności losu, przy bliższej inspekcji okazy‐ wało się, że grozi im zepsucie. Na każdej z krawędzi, niczym parodia ilumi‐ nowanych manuskryptów, widniały chochliki i gnomy, małpy i bestie, zer‐ kające na kobiety zza liści i kwiatów, i muchomorów, wskazujące ich in‐ tymne części ciała albo połykające towarzyszy. Benjamin nie mógł oderwać od nich wzroku i wciąż patrzył przez ramię, kiedy ruszyli w górę przykry‐ tych dywanem schodów, prowadzących na wyższe piętra, gdzie zobaczył jeszcze bardziej niedwuznaczne obrazy i rzeźby. Bez słowa Wilhelm prowadził go jeszcze wyżej i wyżej, a potem jeszcze po kolejnych – węższych, lecz wciąż przykrytych luksusowym dywanem – schodach, póki nie dotarli do zaryglowanych, zamkniętych na kłódkę drzwi. Tu puścił ramię Benjamina i, rozejrzawszy się w prawo i w lewo, wybrał klucz z pęku u paska i otworzył nim małą szafkę, w której znajdowały się ko‐ lejne dwa klucze, jeden do kłódki, drugi do samych drzwi. Za nimi ukazała się pogrążona w półmroku przestrzeń. Powietrze było stęchłe. Z góry dobie‐ gały stłumione szepty. Wilhelm w milczeniu poprowadził Benjamina do
środka i zamknął za nim drzwi. Benjamin cofnął się o krok. — Co to za miejsce? — Ciiii. – Wilhelm przycisnął palec do ust i pokręcił głową. – Prowadzi do wieży – dodał, muskając ustami ucho Benjamina. – Nie rozmawiaj z nikim o tym, co zobaczysz. Gdy jego oczy przyzwyczaiły się do półmroku, Benjamin dostrzegł schod‐ ki tak wąskie jak te prowadzące do piwnicy. Podobnie jak główne schody ni‐ żej były wyłożone dywanem, tym razem białym; ściany pokrywał gruby materiał, który tłumił każdy dźwięk, a zamiast poręczy chwytali się jedwab‐ nych sznurów. Poczuł nagłą falę strachu – przed tym, co zobaczy, przed tym, co się stanie. Wdrapując się na górę, walczył ze sobą, żeby nie uciec. Serce waliło mu w piersi, bolała go głowa, a niedobra Kürbissuppe mit Salami[74], którą ugotowała Gudrun, tak bardzo ciążyła mu na żołądku, że poważnie za‐ stanawiał się, czy nie zwymiotuje. Ulgę dawała mu tylko wściekłość wobec gospodyni doktora. Wiedziała, że nienawidzi salami, które robiła sama, i nie znosi dyni: gdyby kolejną łyżkę jej zatrutej syfilisem i urazą zupy miał zjeść na łożu śmierci, to i tak byłoby zbyt wcześnie. — Ciii – powtórzył Wilhelm, kiedy weszli na strych umeblowany kilko‐ ma ustawionymi w okrąg pluszowymi sofami, skierowanymi ku ścianom, w których znajdowały się wąskie szczeliny, przypominające ambrazury z antycznych zamków, ale przykryte złotymi drewnianymi okiennicami. Wilhelm milcząco wskazał, że powinien jedną z nich otworzyć. Benjamin niechętnie zrobił krok naprzód, przez chwilę mocował się z zamkiem i zna‐ lazł się w pokoju, w którym grupa młodych dziewcząt spała w rzędzie na małych drewnianych łóżkach. Wszystkie trzymały kciuki w ustach i je ssa‐ ły, te po prawej i te po lewej, jakby śniły o piersiach, które odebrano im zbyt wcześnie. Wszystko w pomieszczeniu było białe, poczynając od sukni wy‐ kończonych koronkami, na zdobionych meblach kończąc. Na ziemi leżały sterty zabawek i książek. Pośrodku siedziała na bujanym fotelu bezzębna babcia, tak przejęta swoją robótką, że ta owijała się wokół jej stóp. — To pora drzemki – wydyszał Wilhelm. – Niebawem nie będzie aż tak cicho. — Przecież to tylko dzieci – wyszeptał zszokowany Benjamin. – Z pewno‐ ścią nie… one nie… — Nie bądź obrzydliwy. Za kogo nas masz? – skrzywił się Wilhelm. – Nie, pewni dżentelmeni, dysponujący pieniędzmi i cierpliwością, wybierają so‐ bie jedną z nich dla czystej przyjemności patrzenia, jak rosną. – Uśmiechnął się. – Jak rozkwitają. A potem, jeśli wciąż są w stanie, zrywają kwiat. — Kwiat? – powtórzył Benjamin. Popatrzył za siebie, zauważając, że dzie‐ ci, bez wyjątku, miały jasną skórę i długie włosy we wszelkich odcieniach blondu, od chłodnego światła księżyca po złoty blask. – Tyle żółtych włosów. — Jasne kolory są pożądane. – Wilhelm dotknął błyszczących włosów
Benjamina. – Ja wolę ciemne. – Przez chwilę czekał na odpowiedź, ale Benja‐ min był tak zatopiony w myślach, że ledwie go zauważał i nie odpowiedział. — Skąd one się wzięły? — Zewsząd, znikąd: z podwórek, bocznych uliczek, z gett, z gospodarstw, lasów i gór. Zabieramy je ze względu na wygląd – jasne włosy wyróżniają się z tłumu – i odprowadzamy, niczym koniokrady. Jeśli chcesz tu pracować, mój młody przyjacielu, twoje serce musi być twarde, a sumienie uciszone. – Wilhelm zamknął okiennicę, gestem wskazując, że Benjamin powinien otworzyć następną. Znów się zawahał. I znów przygotowywał się przez chwilę, żeby spojrzeć. Te dziewczynki były starsze, niektóre z nich rysowały lub czytały, inne bawiły się, świadome spojrzenia sztywnej matrony. Wokół biegały też ja‐ kieś zwierzęta. „Koty” – pomyślał Benjamin, po czym zorientował się, że były to duże króliki. Jego spojrzenie zasnuła mgła. Pokój zaczął wirować. Po‐ tarł oczy. Może śnił? — Jest ich znacznie mniej…? Wilhelm pokiwał głową. — Ładna siedmiolatka nie musi wyrosnąć na ładną dziesięciolatkę. Nie zawsze spełniają też inne wymagania. To zależy od rodziców, od rodziców rodziców… – Spojrzał przez ramię Benjamina. – Wystarczająco się napatrzy‐ łeś? — Co się dzieje z tymi, których nie zatrzymujecie? — A jak myślisz? Benjamin się nie odezwał. Strach powrócił. Otworzył trzecie drzwiczki i, zrozpaczony, zobaczył tam tylko jedną dziewczynę. Siedziała przed lustrem, rozczesując włosy, które sięgały aż do pasa. Pragnął zobaczyć jej twarz, sta‐ nął więc naprzeciw drzwi, chcąc, by się odwróciła. Wilhelm odciągnął go i zasłonił mu widok. — Jej sponsor czeka na zwrot inwestycji. — Co masz na myśli? — Sam widziałeś. — Ale ona ma tylko…. — Wystarczająco dużo – odparł Wilhelm. – Zresztą, co cię to obchodzi? Z tego, co mówisz, nie jesteś nijak zainteresowany. – Przyciągnął Benjamina ku sobie, kładąc dłoń na jego biodrze, a drugą na karku. Jego wargi sięgnęły ku twarzy chłopaka. Benjamin natychmiast się cofnął, a ramiona Wilhelma opadły na boki. – Kurt, tak? — Co? — Interesują cię wielcy mężczyźni, prawda? Nawet ten przerośnięty Schluchtenscheisser[75]. — Nie! — No to co się dzieje? Przyszliśmy tutaj, żeby być sam na sam. Nie podo‐ bam ci się?
— Nie o to chodzi – odparł Benjamin, myśląc intensywnie. – Po prostu nie znoszę, kiedy się mnie pospiesza. — Ach. – Wilhelm pokiwał głową i ścisnął jego ramię. – A więc nie tylko palenia spróbujesz po raz pierwszy. Ta zabawa też jest dla ciebie nowa. Cze‐ mu nic nie powiedziałeś? Mnie się nie spieszy. – Opadł na sofę, uśmiechając się uspokajająco. – Zamknij drzwiczki, przyjacielu. Usiądź koło mnie. Benjamin po raz ostatni spojrzał w dół i wstrzymał oddech. Dziewczyna stała i patrzyła prosto na niego. Lusterko spoczywało obok, szczotka do wło‐ sów leżała na ziemi. Jej twarz otoczona kurtyną jasnych loków była chuda jak twarz młodej czarownicy. Jej szept brzmiał nie głośniej niż szczebiot ptaszka w zimie. „Nie powinno cię tu być”. — A więc naprawdę nie interesuje cię Kurt? – dopytywał się Wilhelm. Wargi dziewczyny poruszyły się znowu: „Nie powinno cię tu być”. — Nie. Benjamin w ciszy domknął zasuwkę, zrobiło mu się sucho w ustach. Usiadł obok Wilhelma. Mężczyzna zbliżył się i otoczył go ramionami. Jego szorstka siła zdenerwowała go znacznie bardziej niż wymuszona czułość. Gdy poczuł na twarzy pocałunek, zamknął oczy, wyobrażając sobie, że dra‐ piący policzek należy do jego brata. Wilhelm uśmiechnął się lekko. — Nie to miałem na myśli, Benie, ale czas jest po naszej stronie. – Ruszył w stronę schodów. – Nie ma powodu, byśmy tu siedzieli. Lepiej już chodź‐ my. Benjamin wskazał ostatnią szczelinę. — A co z… — Jest pusta. — Nie. – Ogarnął go strach. – To niemożliwe. A kiedy Wilhelm szedł przed siebie, Benjamin rzucił się ku ostatniej szcze‐ linie po to tylko, by odkryć, że skryte za nią pomieszczenie naprawdę wypeł‐ nia ciemna pustka, chociaż był pewien, że przestrzeń pod spodem roz‐ brzmiewa cichym płaczem. Ponad nią rozległo się pstryknięcie otwieranych przez Wilhelma drzwi korytarza. Łkanie stawało się coraz głośniejsze, gdy Benjamin zaglądał przez rozchylone okiennice. — Gdzie jesteś? – wyszeptał w ciemność. Łkanie ustało. Twarz dziewczyny wyłoniła się z ciemności, blada i za‐ mglona, pozbawiona jasnych krawędzi niczym portret sporządzony ołów‐ kiem przez fotografa. Jej usta poruszały się, ale żaden dźwięk nie dosięgnął jego uszu. Rysy jej twarzy powoli stopiły się z ciemnością. Znów rozpoczęło się rozpaczliwe łkanie. Benjamin potarł oczy. Tym razem naprawdę zoba‐ czył ducha. — Ben – szept Wilhelma dobiegł z dołu. — Już idę. Szybko zamknął okiennicę i pospieszył za nim. Dopiero gdy dotarł na dół, zdał sobie sprawę, że mógł odkryć coś istotnego: włosy dziewczyny-ducha
zostały obcięte, była prawie łysa. Nie znalazł sposobu, by dalej wypytywać towarzysza. Twarz Wilhelma była pełna niepokoju, gdy przeskakiwał dwa stopnie naraz. — Byliśmy na górze zbyt długo – wymamrotał. – Powinienem zająć się milionem różnych rzeczy. Mam tylko nadzieję, że szef… – przerwał, gdy do‐ tarli do przedostatnich schodów. Rozejrzał się po korytarzu. – W porządku, mój młody przyjacielu, odprowadzę cię do kuchni. Wydostaniesz się stam‐ tąd bez trudu. Benjamin pospiesznie przeszedł przez sień, w której otwarły się główne drzwi, i wtedy spełniły się jego wszelkie lęki. — Co on tu, do cholery, robi? – zagrzmiał jasnowłosy mężczyzna, zdej‐ mując płaszcz i rzucając go na ziemię. — To kuzyn, o którym mówiłem, panie Klingemann – odparł Wilhelm, stając pomiędzy nimi. – Syn mojej siostry z Burgenlandii. Był pan łaskaw zgodzić się, by ze mną pracował. — Gówno, nie kuzyn, ty kłamco. – Uśmiech Klingemanna był słodki i śmiertelnie groźny. – Każdy głupiec domyśliłby się, kim on jest. – Podbiegł do nich, celowo przewracając doniczki, tak że marmurowe nimfy leżały po‐ łamane pomiędzy skorupami, ziemią i połamanymi kwiatami. Benjamin przypomniał sobie rozwalony stół przed budynkiem i zadrżał. – Jest też szpiegiem tego wstrętnego grafomana, Bessera. A jeśli to twój kolega, ty też powinieneś się wynosić. Wilhelm spojrzał na niego, po czym odsunął się na bok z pogardliwym wyrazem twarzy. — Pomyliłem się, sir. Jest dla mnie nikim. — Nie jestem szpiegiem Bessera! – zawołał Benjamin, wycofując się, póki mógł. Jak spod ziemi wyrósł Kurt, a sylwetka kucharza – nieważne, czy mę‐ ska, czy żeńska – pozbawiła go nadziei na wydostanie się z pokoju przez kuchnię. W przedsionku pojawili się inni mężczyźni, a żaden z nich nie pa‐ trzył na niego przyjaźnie. Tylko Klingemann uśmiechał się, strzelając palca‐ mi. — Zawsze w niewłaściwym miejscu, w niewłaściwym czasie. Ostrzega‐ łem, że tak się to skończy, Judenscheisse[76].
ROZDZIAŁ DWUNASTY Przez wiele dni trzymam się blisko szopy, udając niewidzialną. Próbuję roz‐ mawiać z Leną, ale ona jest teraz chora i za dużo płacze. Nikt inny nie chce rozmawiać. Kiedy nie pracują, śpią albo patrzą, chociaż nie ma czego oglą‐ dać. Lottie jest wykończona, a poszukiwania Daniela nie mają sensu: będzie się trzymał z daleka, dopóki widać ślady. Skaleczenia i siniaki przynoszą tyl‐ ko więcej skaleczeń i gorsze siniaki. Teraz czekam już tylko na wieczorne lekcje. Cecily mówi, że jestem jej najlepszą uczennicą, ale nie pozwala przychodzić na swoje lekcje dzieciom, więc muszę wreszcie przestać ssać kciuk. Nazywa mnie swoją małą poliglot‐ ką i uczy o Grekach, Rzymianach i geometrii, i pokazuje, jak działa wzór Pi‐ tagorasa, rysując kijkiem w błocie. Zaczęła mi też wyjaśniać jego tetraktysy – podobają mi się, bo są magiczne – ale padało tak bardzo, że trójkąty i cyfry znikały, nim zdążyłam je do siebie dodać. W zamian za to siedziałyśmy w drzwiach i rozmawiałyśmy o Pitagorasie i jego fasolkach. Kiedy mówi‐ łam o moich roślinkach, które zostały skradzione, Cecily poklepała mnie po ramieniu i opowiedziała o dwóch zielonych dzieciach, które wyszły z lasu w Anglii i nie jadły nic prócz łodyżek fasoli. Umiem namówić ją na historie o angielskich królach, którzy chowali się pośród liści dębu i ucinali głowy swoim żonom, ale nie opowiada prawdziwych bajek, mówi tylko o historii. Kiedy zwracam uwagę, jak bardzo się nudzę, przypomina mi o innych dzie‐ ciach, a ja zmuszam część z nich, żeby usiadły i mnie słuchały. Jeszcze jedna osoba opowiada historie, ale niezbyt ciekawe. Brzmią, bang, bang, bang, jak cienkie kromki suchego chleba upadające na talerz. Moje są grube, pachnące karmelizowanym cukrem, pełne bakalii i przypraw. Kiedy inne dzieci są bardzo głodne, umiem zabrać je do najciemniejszych lasów, zabić czarownicę w paskudny sposób i poczęstować je piernikiem. Druga dziewczyna ma na imię Hanna. — A teraz, dzieci – mówi – mam dla was nową bajkę. Opowiada o dwóch mężczyznach, którzy kłócili się o śliwkowy sad. Obaj twierdzili, że należy do nich. Że to ich ojciec, nikt inny, wiele lat wcześniej posadził śliwy. Spór trwał miesiącami. Wreszcie żony kazały im przedstawić sprawę rabinowi, który wysłuchał wszystkiego, co mieli do powiedzenia, ale nie umiał podjąć decy‐ zji, bo obaj wydawali się mieć rację. Wreszcie powiedział: „Skoro nie potra‐
fię zdecydować, do kogo należy sad, nie ma innego wyboru, jak spytać zie‐ mi”. Stary, mądry rabin ruszył wolnym krokiem ku drzewom śliwy. Tam się zatrzymał, przyłożył ucho do ziemi i nasłuchiwał. Po chwili wstał. „Pano‐ wie”, powiedział, „ziemia twierdzi, że nie należy do żadnego z was. Przeciw‐ nie: to wy obaj należycie do niej”. Kobieta, która szyje nieopodal spódnicę, uśmiecha się, ale dzieci siedzą i czekają, chociaż to oczywiste, że historia się skończyła. Była głupia i zamie‐ rzałam to powiedzieć, ale Greet zawsze kazała mi uważać z ludźmi, którzy śmiesznie wyglądają. Hanna jest najbrzydszą kobietą na świecie. Jest brzydsza nawet niż garba‐ ta Cyganka, która przychodziła na wiosnę z koszami żonkili, a jesienią z bo‐ rowikami. Może ona też była czarownicą. Greet zawsze coś od niej kupowa‐ ła. Inaczej mogłoby spaść na nas nieszczęście. Wkładała kwiaty do słoika po dżemie i stawiała na parapecie, żeby Cyganka mogła je zobaczyć, przecho‐ dząc. Grzyby zakopywała głęboko w ogrodzie; chociaż wyglądały całkiem nieszkodliwie, mogły okazać się śmiertelnie niebezpiecznymi muchomora‐ mi. Hanna ciągnie za sobą jedną nogę, a wokół palców ma owinięte brudne szmaty. Jej twarz jest z jednej strony wykrzywiona jak wyżęta ścierka, a tam, gdzie urosły jej włosy, są pasiaste jak jej spódnica. Kiedy nie opowiada historii, mówi do każdego, kto zechce jej posłuchać…, a jeśli nikogo takiego nie ma, mamrocze sama do siebie. Tym razem Daniel przychodzi do mnie, nim zagoiły się rany po psich ugry‐ zieniach. Nie mówi, że za mną tęsknił, ale wiem, że tak jest, bo ja też za nim tęskniłam. Niektóre dzieciaki kręcą się wokół, chcąc, żebym opowiedziała im kolejną bajkę, więc muszę je odgonić. Jedno z nich trzyma się blisko Da‐ niela i nie chce sobie pójść, nawet kiedy podnoszę kijek. — Kto to? Twój cień? — Pozwól mu zostać – mówi Daniel. – Nie zrobi ci krzywdy. — A co go to obchodzi? No już, wynoś się. Daniel staje między nami. — Nie bądź jak… — Chcę porozmawiać z tobą sam na sam. Nie chcę, żeby podsłuchiwała. — To on, nie ona – twierdzi Daniel, ale oboje patrzymy na przybysza nie‐ pewnie. — No dobrze. Jak się nazywasz? – Stworzenie nie odpowiada, wpatruje się tylko we mnie dużymi żabimi oczami. Jest chude i blade jak kartka papie‐ ru. Nie jestem nawet pewna, czy kiedykolwiek miało włosy. – No? – powta‐ rzam, szczypiąc je w ramię. Szybko odsuwam rękę. Ramię jest dziwne, jakby kość była zrobiona z gumy. – Jesteś chłopcem czy dziewczynką? Powiedz coś. – Unoszę nogę, gotowa, żeby lekko je kopnąć i sprawdzić, czy noga też jest gumowa. — Nie – mówi Daniel.
— A co tobie do tego? – Wydaje się zmartwiony, więc tylko lekko pukam dziecko stopą. Ledwie je dotykam. Nie mogło zaboleć, a jednak po twarzy stworzenia zaczynają płynąć łzy. – Jeśli nam nie powie, jest tylko jeden spo‐ sób, żeby to sprawdzić. Ty popatrzysz, czy ja mam to zrobić? — Zapomnij! Nigdy nie widziałam, by Daniel aż tak się złościł. Jego twarz ma kolor bu‐ raka. Przez chwilę ledwie można dostrzec siniaki i ślady zębów. — Żadne z nas tego nie zrobi. Nigdy. Słyszysz? Co się z tobą dzieje? Nie nauczyłaś się niczego po… – Unosi ramiona. – Co to kogo obchodzi? Ver‐ schwinde[77]! No już, uciekaj! Nie będę z tobą rozmawiać. — Dobrze. I tak mnie to nie obchodzi. Też nie będę z tobą rozmawiać, głupku. Odchodzę, nie odwracając się za siebie. Lottie krzyczy coś, schowana pod moją kamizelką, ale ona też mogłaby się zamknąć, bo wcale mnie nie intere‐ suje, czy zobaczę jeszcze Daniela. Jeśli o mnie chodzi, może sobie zniknąć, jak pozostali. Skoro woli to stworzenie o miękkich chrząstkach ode mnie, droga wolna. Daniel może sobie mówić, co tylko chce, ale to nie znaczy, że nie znaj‐ dę sposobu, żeby się pozbyć dzieciaka. Mrużę oczy, patrząc na błyskawicę świecącą na czarnym niebie. W oddali słychać dźwięk, który brzmi trochę jak warczenie psa mieszkającego po dru‐ giej stronie ulicy, kiedy kłuję go patykami. Paszkot śpiewa na jabłoni – na‐ wet stąd widzę jego nakrapiany brzuszek – a Greet spieszy się, żeby zdjąć pranie, zanim zacznie się burza. W jednej chwili ściąga falujące prześciera‐ dło, w następnej chwyta mnie, przeklinając pod nosem i ciągnąc z powro‐ tem do kuchni. — Mówiłam ci, żebyś tu została, niegrzeczne dziecko. Chcesz, żeby pio‐ run spalił cię na popiół? Nie łaź tak za mną wszędzie. Czy nie mogłabyś raz zrobić tego, o co cię proszę? – Bierze długi sznurek i przywiązuje mnie do nogi od stołu. – To ci się należy za nieposłuszeństwo. Krzyczę i kopię, ale Greet nie zwraca na to uwagi. Bez słowa wychodzi na zewnątrz. Ciągnę mocno za sznur, ale węzeł nie chce się rozwiązać, popy‐ cham więc stół w stronę drzwi. Jest za duży, żeby się w nich zmieścić. Jeden z rogów uderza o framugę. Niebo przecina kolejna błyskawica. I jeszcze jed‐ na. Wreszcie na górze rozlega się wielki huk i niebo się rozstępuje. Deszcz spada wiadrami. Wchodzę pod stół, a Greet musi zrobić to samo, dysząc ciężko, gdy popycha przed siebie kosz z bielizną. Kiedy skończyła suszyć włosy i krzyczeć na mnie, podaje mi samo mleko, bez ciasta, i zaczyna prasowanie. Zazwyczaj towarzyszy mu jakaś historia. Po jej minie zgaduję, że nie będzie wesoła. — Dawno, dawno temu – mówi Greet, spluwając na żelazko, które zaczy‐ na syczeć – było sobie uparte dziecko, które nigdy nie robiło tego, o co prosili je dorośli. Bóg oczywiście szybko stracił cierpliwość do małej grzesznicy,
więc po niedługim czasie zachorowała tak ciężko, że żaden lekarz nie mógł jej uratować. Zakrystian wykopał jej grób i uparta dziewczynka została za‐ niesiona na przykościelny cmentarz. Kiedy złożono ją do grobu i zasypano ziemią, jedno z jej małych ramionek uniosło się wysoko w powietrze… — Dlaczego nie włożyli jej do trumny? Mamę pochowali w trumnie z mosiężnymi uchwytami i kwiatami na wieku. — Cóż, nie zrobili tego. — Dlaczego? — Kto wie? Może byli zbyt biedni. Może była zbyt niegrzeczna. Nie mam pojęcia. Po prostu nie włożyli. – Greet odkłada gorące żelazko, a kuchnię wy‐ pełnia skwierczący zapach. – W każdym razie wepchnęli je z powrotem i przykryli kolejną porcją ziemi, ale ramionko znów się przez nią przebiło. A wtedy ma… a wtedy ktoś musiał podejść do grobu i przez cały dzień i noc bić niegrzeczne ramię rózgą. Dopiero po tym wycofało się i schowało w zie‐ mi, jak należy. Odsuwam swój pusty kubek. — To głupie. Martwi ludzie nie podnoszą rąk. — Jesteś pewna? Jeśli nie chcesz się przekonać na własnej skórze, lepiej rób, o co cię proszą. A w przyszłości, kiedy powiem, że masz przestać za mną łazić, siedź tam, gdzie masz siedzieć. Coraz więcej ludzi znika. Najczęściej bardzo stare panie i chorzy, których za‐ bierają do szpitala, żeby ich naprawić. Czasami biorą też dzieci. Lena szoruje sobie policzki, żeby nabrały koloru. Wczoraj było bardzo głośno. Dzisiaj pta‐ szarnia jest pełna zapracowanych kruków. Staram się nie patrzeć w ich stro‐ nę. Hephzibah mówi, że w Biblii występuje król o imieniu Oreb, co oznacza kruka. — Kiedyś jeden kruk zaatakował Izraelitów. Spójrz, teraz wszystkie to ro‐ bią. Przez cały tydzień Greet była w dziwnym humorze – czasem huczała i krzy‐ czała, czasem skręcała rąbek fartucha w ciasne węzły, wpatrywała się przed siebie i wzdychała. Tego poranka sprząta podwórko dużą sztywną miotłą, unosząc z kątów koty kurzu. — Daj mi spokój. – Odpycha mnie łokciem. – Nie mam dziś czasu na próż‐ ne gadanie. — Chcę historię. – Tupię nogą. — Możesz sobie chcieć, młoda panienko. Niedobrze, naprawdę niedobrze. Zostałam wyrzucona na ulicę, z tygodniowym wypowiedzeniem, i to po tym, jak pracowałam dla twojego ojca jak zwierzę pociągowe. No i oczywi‐ ście wszystko musi być pozostawione w idealnym porządku, na czas, kiedy pan i władca postanowi wrócić do domu. Całe popołudnie zajmie mi chowa‐
nie mebli w pokrowce. – Prostuje się i masuje sobie krzyż. – A jak on sobie poradzi z tobą? To mnie zastanawia najbardziej. — Czy mam spryskać chodnik wodą, Greet? — Odwracanie uwagi na nic się nie zda – mówi. – Poza tym moje historie się skończyły. Wysuszyłaś mnie doszczętnie. I tak wkładam dłonie do kubła i wylewam wodę na kamienie, żeby kurz nie uniósł się w górę. Potem będę mogła pobawić się błotem. — Dokąd pójdziesz, Greet? — Do domu – mówi ponuro. – Nie mam wyboru. Co innego może w dzi‐ siejszych czasach zrobić stara służąca, jeśli nie wrócić do kur i gęsi, na pola i do lasu? Po śmierci moich rodziców gospodarstwem zajmuje się brat. Oczywiście teraz ucieszy się z dodatkowej pary rąk do pracy, ale stara służą‐ ca przestanie być mile widziana, kiedy już będzie po wszystkim. – Wzdycha bardzo głośno. – Jego synowie wrócą – jeśli Bóg ich oszczędzi – i zajmą się ro‐ botą. I co wtedy? Nikt nie chce mieć na głowie kolejnej gęby do wyżywienia, jeśli nie idą za nią ręce do pracy. — Dokąd poszli chłopcy? Greet bierze wiadro i rozlewa wodę po podwórku. — Zostali żołnierzami. – Wchodzi z powrotem do kuchni. – Po tym, jak mnie potraktowano, ostatniego dnia zasługuję na najlepszą kawę w filiżan‐ ce z porcelany. – Przynosi z jadalni jedną z tych, które należały do mamy. Jest pomalowana w różyczki, a malutki pąk róży zdobi uchwyt. Spodek jest tak cieniutki, że słońce zdaje się przez niego prześwitywać. Ja, jak zwykle, dosta‐ ję mleko w głupim dziecięcym kubeczku. – Był sobie raz uczciwy i pracowity żołnierz – zaczyna, krojąc dla nas obu po kawałku piernika, zanim jeszcze zdążę zaprotestować – na którego napadli zbójcy. Ukradli wszystko, co miał, po czym wydłubali mu oczy i przywiązali go do najbliższej szubienicy. Jestem tak skupiona na zakryciu sobie oczu, że zapominam przełknąć i krztuszę się, wypluwając okruszki na kolana. Greet uderza mnie w rękę. — Jeszcze raz coś takiego zrobisz, a oddam twoje ciasto ptakom. – Znów napełnia sobie filiżankę. – Biedny żołnierz usłyszał trzepotanie skrzydeł, kie‐ dy trzy stare kruki usiadły na gałęzi… — Skąd żołnierz wiedział, że to kruki, skoro nie miał oczu? — Rozpoznał je po ich głosie, głuptasku. — Kruki nie mają… — Chcesz, żebym ci opowiedziała historię, czy nie? Pierwszy kruk powie‐ dział pozostałym, że córka króla jest bliska śmierci i że król zamierza oddać jej rękę mężczyźnie, który ją uratuje. — A co, gdyby to kobieta… Greet spogląda na mnie z wyrzutem. — „A jednak – powiedział kruk – bardzo łatwo jest ją wyleczyć. Wystar‐ czy złapać ropuchę z tamtego stawu, spalić ją żywcem i zrobić z niej eliksir,
dodając odrobinę wody”. Potem drugi kruk dodał: „Gdyby tylko ludzie byli tak mądrzy jak my. Posłuchajcie, bracia kruki. Dzisiaj z nieba spadnie czaro‐ dziejska rosa. Jeśli ślepiec przemyje sobie nią oczy, odzyska wzrok”. Trzeci kruk zakrakał głośno: „Och. Gdyby tylko głupi człowiek był chociaż w poło‐ wie tak mądry jak my. Słyszeliście z pewnością o wielkiej suszy w mieście? A przecież gdyby usunąć kamienny kwadrat z rynku, wypłynęłoby wystar‐ czająco dużo wody, by napoić wszystkich mieszkańców”. – To rzekłszy, kru‐ ki odfrunęły, ale żołnierz, który wszystko usłyszał, przemył oczy cenną rosą, która natychmiast przywróciła mu… — Przecież mówiłaś, że zbójcy wydłubali mu oczy, to jakim cudem zna‐ lazł… — Cicho! – warczy Greet. — Głupia historia. – Kopię w nogę od stołu i krzyżuję ramiona na piersi. Greet spogląda na mnie znad brzegu kubka. — Muszę się zabrać do nakładania pokrowców na meble. — Trudno. Znam ciąg dalszy. Głupi żołnierz robi wszystko, co trzeba, i żeni się z durną księżniczką. — To nie wszystko. – Greet wstaje. – No, ale skoro nie chcesz słuchać… — Co? Znowu siada, dolewa sobie kawy i bierze kolejny kawałek piernika. — Pewnego dnia żołnierz, który był teraz mężem księżniczki, spotkał zbójców, którzy tak okrutnie go zaatakowali. Oczywiście miał na sobie ele‐ ganckie szaty, więc go nie rozpoznali. Kiedy opowiedział im, co mu zrobili, padli na kolana, błagając o przebaczenie. Miast skazać ich na śmierć, pozwo‐ lił im odejść. Gdyby nie oni – powiedział – nigdy nie spotkałoby go szczęście, jakim się teraz cieszył. Złodzieje postanowili więc spędzić noc pod szubieni‐ cą, żeby sprawdzić, czy kruki zdradzą im kolejne sekrety. Ptaki jednak były wściekłe. Wiedziały, że ktoś podsłuchał ich rozmowę, bo wydarzyło się wszystko, o czym mówiły. Postanowiły znaleźć winowajcę i zobaczyły zbój‐ ców siedzących pod szubienicą. – Greet się waha. Pochyla się i ścisza głos. – Kruki rzuciły się na zbójców, usiadły im na głowach i zaczęły wydłubywać oczy. – Zwilżyła palec i zaczęła zbierać okruszki piernika. – Dziab! Dziab! Dziab! Raniły ich twarze, póki nie wyglądali tak, że własne matki by ich nie rozpoznały. W tym momencie za oknem z drzewa sfruwają dwa ptaki, machając skrzydłami i się sprzeczając. Wiem, że to tylko kosy, ale i tak biegnę na górę i chowam się pod łóżkiem. W środku nocy opowiadam tacie, że przyśnił mi się koszmar, a on bardzo się złości. — Powinni zamknąć tę kobietę w więzieniu. Nie widzę Daniela przez całe dwa dni. W końcu muszę iść go poszukać, cho‐ ciaż nie chcę mu się pokazywać. Chuda istotka wciąż chodzi za nim bez sło‐ wa, ale Daniel nawet na mnie nie patrzy. Coś jest nie tak z jego twarzą. Za
każdym razem, kiedy się zbliżam, odwraca głowę. — Co się stało? Przykrywa usta dłonią, więc jego głos jest stłumiony. — Przewróciłem się. — Nie bądź głupi. Co się naprawdę stało? — Nie twoja sprawa. Ciągnę go za ręce. — Daj spokój. Jego wargi są zakrwawione i stracił kilka zębów. Nagle robi mi się niedo‐ brze. — Wujek Hraben ci to zrobił, prawda? — Masz na myśli tego Arschloch[78] z żółtymi włosami i dużym czarnym psem? Tego, który wiecznie się uśmiecha, nawet kiedy cię kopie? Nie jest twoim wujkiem, więc czemu go tak nazywasz? — Tata mi kazał. – Z jakiejś przyczyny dodanie słowa „wujek” przed jego imieniem sprawiało, że czułam się bezpieczniej. – Co powiedział? — Nic. – Daniel nie może się jednak powstrzymać. – Nie możesz tam iść. Proszę, nie idź. Obiecaj mi, że nie pójdziesz. — Nie pójdę. Chwyta mnie za ramię. — Mówię poważnie, Krysto. Przysięgnij, że tam nie wrócisz. – Próbuje się nie rozpłakać. Zaczyna mu cieknąć z nosa i wyciera go rękawem. – Przysię‐ gnij! Przysięgnij. Wszyscy odeszli. Zostawili mnie. Gdybyś ty… też zniknę‐ ła… Patrzy na mnie, a ja mam nadzieję, że nie potrafi czytać w myślach, bo wiem, że będę musiała pójść do wieży Hrabena dokładnie z tego powodu, dla którego on mi tego zabrania. Daniel jest moim jedynym przyjacielem. Myślę o Księciu Ciemności, o jego wielkich zębach i okrutnych oczach. Robi to, co każe mu jego pan. Nie sądzę, by wujek Hraben rozkazał psu mnie ugryźć, ale bez wahania pozwoliłby mu zjeść Daniela. — Nie bądź głupi. Nigdy nie odejdę. — Przysięgasz? W domu przed zoo, gdzie mieszkaliśmy z tatą, była półka z książkami o kowbojach i Indianach, autorstwa May Karl. Niektóre z nich opowiadały o Old Shatterhandzie, który zawiązał braterstwo krwi z Apaczem Winnetou. Przeżyli razem wiele przygód i odważnie walczyli z wrogami. Zakasuję ręka‐ wy. — Moglibyśmy zostać braćmi krwi. Daniel kręci głową. — Nie, to dla dzieci. Poza tym nie mamy noża. – Zadziera nos do góry, kiedy znajduję ostry kamień. – Obiecaj, że tam nie wrócisz. — Obiecuję – mówię, ale nie zdradzam, co mam na myśli.
– Cicho! – grzmi Greet. – Głowa mnie już boli od tych wszystkich twoich „co?” i „dlaczego?”. Czasami po prostu jest, jak jest, i nie ma co drążyć. I tak dobrze, że nie jesteś tą dziewicą, której sześciu braci zła czarownica zmieniła w łabędzie. Jedynym sposobem na zdjęcie zaklęcia było dochowanie tej strasznej tajemnicy przez siedem lat, kiedy to zajmowała się tkaniem czaro‐ dziejskich koszul z płatków kwiatów. Z jej ust nie dobiegło w tym czasie ani jedno słowo, ani jedno westchnienie, nawet pisk. Moje stopy zmieniły się w wielkie, ciężkie kamienie, które muszę ciągnąć za sobą po schodach. Wchodzę bez pukania, a wujek Hraben wydaje się bardzo zadowolony, że mnie widzi. Na spodeczku podaje mi dwa Negerküsse. Zja‐ dam pierwszy w całości, a przy drugim starannie zlizuję czekoladę z pianki. Potem idziemy do szafy, a ja wyjmuję z niej jedną z moim najlepszych sukie‐ nek; Lottie przypomina mi, że miałam ją na sobie tego dnia, kiedy przyszła ze mną do domu. To oczywiste, że teraz jest zdecydowanie za mała. Wujek Hraben siada przy biurku i zapala papierosa. — Chciałbym, żebyś dzisiaj zrobiła dla mnie coś specjalnego, Krysto. Cofam się o krok. — Co? — Nie zgadniesz? Kręcę głową. — Nie. – Mój głos jest tak słaby i cichy, że nie jestem pewna, czy mnie usłyszał. – Nie. — Na pewno ci się uda. Spróbuj. – Rozsiada się wygodnie, uśmiecha i wy‐ dmuchuje pierścienie dymu. – Już raz cię o to prosiłem. Na pewno pamię‐ tasz. — Chcesz, żebym usiadła ci na kolanach? — Wszystko we właściwym czasie, Krysto. Zaczniemy od czegoś innego. – Kiedy nie odpowiadam, mówi łagodnie: – Poprosiłem cię, żebyś zwracała się do mnie w pewien sposób. Pamiętasz już? Prosiłem, żebyś mówiła do mnie „tato”. — Nie będę. — Ale musisz. — Nie – powtarzam, robiąc kilka kolejnych kroków do tyłu. Za mną stoi krzesło i nie mogę pójść już dalej. Wujek Hraben śmieje się i rzuca mi Pfenning Riesen. — Usiądź tam, Krysto, i zastanów się, a ja w tym czasie się z tym uporam – mówi, wskazując stertę papierów. – Niedługo będzie trzeba zabrać Fürst der Finsternis na jego popołudniowy spacer. Do tej pory na pewno zmądrze‐ jesz. Obok mojego krzesła jest mały stolik, a w na wpół otwartej szufladzie leżą materiały do pisania. Napycham buzię karmelkiem i cicho wyjmuję pióro oraz małą butelkę atramentu. Piszę sobie na ramieniu te same numery, któ‐
re Daniel ma na swoim. Skoro nie możemy być braćmi krwi, możemy być braćmi atramentu. Moje cyferki nie są tak zgrabne jak jego: końcówka jest wykrzywiona, a atrament się rozmazuje. Niektóre są jak zamglone… — Na Boga, co ty robisz? – woła wujek Hraben, łapiąc mnie za nadgar‐ stek. – Co to jest? – Nie czeka na odpowiedź, tylko zaczyna pocierać moje ra‐ mię chusteczką tak mocno, że skóra robi się czerwona. Mimo to cyfry nie chcą zejść. Zauważając, że się uśmiecham, chwyta Lottie i wyrzuca ją przez okno. – Czas dorosnąć, Krysto. Przejrzałem dokumenty i odkryłem, że jesteś sporo starsza, niż się wydajesz. Duże dziewczynki powinny myśleć o czymś ciekawszym niż stare, brzydkie Spielzeuge[79]. Połykam wściekłość i łzy. — Na przykład o Pitagorasie? Wujek Hraben patrzy na mnie dziwnie. — Wystarczy, żebyś pamiętała o rzeczach, którymi powinny się zajmo‐ wać młode panienki – o pewnych przyjemnościach, o Kleider[80], a potem, oczywiście, Kinder, Küche und Kirche[81]. Czasem warto zawierzyć tradycji. – Zdejmuje ze ściany smycz. – Zrozumiano? — Tak. — „Tak, tato”. – Uśmiecha się do mnie, owijając sobie smycz wokół dłoni. — Tak, tato – cedzę słowa przez zaciśnięte zęby. Wujek Hraben wydaje z siebie długie westchnienie. — Tak lepiej. – Klepie mnie po pupie. – Idź już, Krysto. Wróć jutro. Jeśli za‐ pomnisz, nie nakarmię Księcia. Jest już teraz silnym psem, dość niebezpiecz‐ nym. Musi taki być, żeby mógł nas pilnować. Daniel stoi u stóp schodów. Małego dziecka obok niego nie ma. — Obiecałaś, że tam nie pójdziesz – mówi karcąco. — Nieprawda. Dlaczego zakradłeś się za mną? — Zawsze to robię. Obiecaj, że tam nie wrócisz. — W porządku. – Zaczynam rozglądać się po ziemi pod oknem. — Szukasz swojej lalki? Mam ją tutaj. Otwiera dłonie. Z Lottie została tylko kupka szaro-różowych kawałków. Jedna ręka. Jedna stopa. Twarzy nie ma, nawet jej oczy zniknęły. Mocno przełykam ślinę. — Lottie przechowywała dla mnie historie do czasu, kiedy będę mogła je zapisać. Teraz odeszły. — Możesz wymyślić nowe. — Nie. Już nigdy nie wymyślę żadnej historii. Nigdy. — Nie mów tak. – Daniel wygląda na przerażonego. – Musimy się jakoś zemścić. Wzruszam ramionami. — Po co się męczyć? Przecież to i tak nieprawda. — Może być prawdą, jeśli oboje będziemy tego bardzo chcieli. — Potrzebowalibyśmy czarów. – Postanawiam pochować Lottie w pta‐
szarni, tam, gdzie posadziłam fasolę. – A czary też nie istnieją. Pytałam już o to Cecily. — Magia istnieje tylko w wyobraźni, moja droga – powiedziała. — Myślisz, że jeśli będę sobie coś wyobrażać bardzo mocno, to się wyda‐ rzy? Roześmiała się. — Być może – powiedziała, ale wiedziałam, że to oznacza: „nie”. Daniel rozgląda się wokół nerwowo. — Nie powinniśmy się tu kręcić. — Chodź. – Skręcam ku ptaszarni, gdzie chowamy kawałki Lottie do zim‐ nej, twardej ziemi. – Z prochu powstałeś, w proch się obrócisz – mówię. Tyl‐ ko tyle pamiętam. Wszyscy odeszli: mama, tata, Greet, a teraz nawet Lottie. — Przynajmniej mamy siebie. – Daniel ściska moją dłoń. Nie zauważy‐ łam, że ją trzyma. – Nikt nas nie rozdzieli. — Jeśli mnie nigdy nie zdradzisz – mówię, nieco pocieszona tym, że wciąż pamiętam opowieści Greet – ja też cię nie zdradzę. – Możesz mi wierzyć, że całe mnóstwo innych dzieci zostało porzuconych w ciemnym, dzikim lesie – mówi Greet. – I jak pewna dobrze mi znana oso‐ ba, niektóre były bardzo niegrzeczne, nigdy nie robiły, co im kazano, brudzi‐ ły ubrania, pyskowały. Nie powinno się obwiniać za to tylko dorosłych. Weźmy historię o Fundevoglu… — Głupie imię. – Wycieram klejące ręce o ubranie, żeby sprawdzić, co zrobi Greet, ale ona jest zajęta krojeniem cebuli i oczy za bardzo jej łzawią, żeby cokolwiek zauważyła. Prycha. — Tak się nazywał, bo jego cierpiąca matka pozwoliła jastrzębiowi go ze sobą zabrać. W każdym razie leśniczy znalazł chłopca i wziął go do domu na towarzysza dla swojej córki Liny. Kiedy dzieci dorastały, stały się najlepszy‐ mi przyjaciółmi. W domu, gdzie mieszkali, pracowała okropnie niemiła ku‐ charka – niektórzy nie wiedzą nawet, jakie mają szczęście – która była też czarownicą. Postanowiła upiec i zjeść Fundevogla, ale Lina się o tym dowie‐ działa. Para uciekła razem. Kucharka oczywiście rzuciła się za nimi w po‐ goń. Kiedy Lina ją zobaczyła, zwróciła się do podrzutka i powiedziała: — Jeśli mnie nigdy nie zdradzisz, ja też cię nie zdradzę. — Nigdy – odparł Fundevogel. – Nigdy – mówi Daniel. – Zostanę z tobą na zawsze. Nie mogę mu powiedzieć, że tylko ja potrafię go ochronić przed Księciem Ciemności. – To dość normalne – mówi Hraben, kiedy nie mogę przestać płakać. – Na‐ stępnym razem będzie lepiej. Wróć jutro. – Patrzy na mnie. – Musisz wrócić.
Jeśli tego nie zrobisz, twój mały przyjaciel… już nie jest tu mile widziany. Pozwalam mu żyć… na razie. To mój prezent dla ciebie. I to. – Kładzie na sto‐ le ciastko, ale ja go nie chcę. Moje usta są spuchnięte i obolałe. Łzy palą mnie w policzki. Wszystko boli. Teraz każdego popołudnia muszę odwiedzać Hrabena w jego wieży. Dzisiaj jest u niego grupa kolegów. Głośno grają w skata, więc każe mi usiąść w ką‐ cie i poczekać. Druga talia kart leży rozrzucona na podłodze. Po chwili za‐ czynam je zbierać i oglądać fotografie na tylnej stronie. Widnieją na nich niemieckie miasta: Berlin, Monachium, Innsbruck, Kraków, Wiedeń… Gra jest bardzo głośna: geben – hören – sagen – weitersagen[82]. Tata próbował kie‐ dyś nauczyć mnie zasad, ale ja wolałam kwartet z Greet. Jeden z mężczyzn chce zagrać w Doppelkopf, ale pozostali się nie zgadzają. Stawiają zakłady i puszczają wkoło takie butelki jak te, które tata chował w szafce. Mówią o czymś, co nazywają Klubem Ognia Piekielnego. Założono go w Londynie wiele lat temu, ale Cecily nigdy o nim nie wspominała. — Rób, co chcesz – mamrocze jeden z mężczyzn, spoglądając na mnie. – Zakonników nie ma, ale przynajmniej jest jedna siostrzyczka. – Wszyscy wybuchają śmiechem. — Znajdź sobie swoją – mówi Hraben. – Nawet nie wiesz, jak długo mu‐ siałem czekać. — Głupi jesteś. — Zrobiono, co należy? Więc to chyba nie ma znaczenia. — Zobaczymy, jak potoczy się gra – mówi pierwszy z mężczyzn, gładząc się po brodzie i spoglądając na mnie. Po chwili Hraben wychodzi. Greet wyciera pot z czoła rąbkiem fartucha poplamionym na czerwono. Ki‐ cha donośnie. — Ta głupia dziewczyna, jak wiele innych, zwlekała, aż było za późno, bo groźny pan młody i jego koledzy znaleźli się pod drzwiami. Staruszka cu‐ dem zdołała ukryć ją za beczką. Do środka weszli źli mężczyźni, betrunken wie ein Wildschwein, ciągnąc za sobą inną młodą dziewczynę. Najpierw zmu‐ sili ją, żeby wypiła z nimi wino: szklankę czerwonego, szklankę białego i szklankę czarnego. Potem ściągnęli jej ładne ubrania i złożyli je na kupę, żeby je później sprzedać na targu. A potem… – Greet przerwała gwałtownie. Kaszle i spogląda w stronę drzwi. — Co? – Mój głos zmienił się w chrypienie. Usłyszałam już wystarczająco, ale wciąż chcę się dowiedzieć, co się dalej stało. — A potem oni… kiedy skończyli robić złe rzeczy… — Jakie rzeczy? — Tak złe, że nie mogę ci powiedzieć. Powiem tylko, że trwało to długo, a ona krzyczała i płakała, i modliła się do Boga i wszystkich Jego aniołów,
żeby jej pomogli. – Wyrywa wątrobę z ciała jelenia. – A kiedy skończyli robić to, co robili tyle razy, ona już nie żyła… Drzwi do wieży są otwarte, a ja wkradam się do środka i idę, trzymając się mebli, aż do biurka Hrabena. Wyjmuję jego nożyczki i obcinam włosy tak krótko, jak to tylko możliwe, w nadziei, że jeśli będę łysa, stanę się brzydka jak noc. Kiedy nie mogę wyczuć już żadnych długich kosmyków, szukam jego zepsutej srebrnej zapalniczki, tej udekorowanej głową orła wyłaniającą się z kwiatów. Dopiero po dwudziestu próbach udaje mi się wykrzesać małą iskrę. Najpierw podpalam papiery Hrabena, potem karty, wreszcie wszyst‐ kie moje sukienki i ładne rzeczy, żeby nie mogli zanieść ich do szopy i sprze‐ dać razem z innymi ubraniami. Podpalenie mebli trwa dłużej. Nie mam szczęścia: Johanna zauważa płomienie, zanim zdążą narobić szkód. Chwyta mnie za szyję, przykłada nóż do gardła i pluje na mnie. Wszystko mi jedno, co się stanie. I tak jestem już martwa. Moje ramiona i nogi poruszają się mechanicznie. Ponieważ jednak Hraben jeszcze ze mną nie skończył, moją jedyną karą jest zamknięcie w bunkrze do czasu, kiedy nie wróci mi rozum. — Miststück! Johanna popycha mnie tak mocno, że uderzam o tylną ścianę. Leżę w ciemności bez tchu, otoczona echami trzaskających drzwi i klucza w zam‐ ku. Kiedy te dźwięki ustają, zdaję sobie sprawę, że nie jestem całkiem sama. Panuje zupełna ciemność, a powietrze jest stęchłe, ale słyszę, że coś się rusza. – Co zrobił cesarz? – pytam, kiedy Greet przestaje wreszcie mamrotać. — Nakazał swoim strażnikom zamknąć małą kłamczuchę w piwnicy z furą słomy i jej kołowrotkiem. Musiała siedzieć tam w ciemności, całkiem sama. Nie dostała nawet suchej skórki od chleba, nie mogła marzyć o cieście z wiśniami. Obracała kołowrotkiem w nieskończoność, aż pewnego dnia jej marzenie się spełniło i wszystkie skarbce wypełniły się złotem. — Czemu nie spróbowała wydostać się z komórki na węgiel? — Cesarze nie używają węgla. Palą w piecu banknotami. — No i co się stało z dziewczynką? – Przeskakuję z nogi na nogę, niecier‐ pliwie oczekując dalszej części historii. – Czy ktoś ją uratował? — Nie – warczy Greet, chwytając torbę na pranie. – Wstrętna dziewczyna odpokutowała za swoje kłamstwo. Pewnie wciąż tam jest, o ile nie zjadły jej groźne szczury. Cokolwiek to jest, podchodzi bliżej. To nie szczur: jest za duże i zbyt ciężko dyszy. — Odsuń się – warczę, unosząc pięści. — Nie bój się. Nic ci nie zrobię. Jesteś tą małą dziewczynką, która opo‐ wiada historie.
Znam ten głos. To brzydka Hanna z pasiastymi włosami. — Idź sobie. Zostaw mnie w spokoju. — Masz na imię Krysta, prawda? Nie odpowiadam. Wszystko za bardzo mnie boli. Chcę tylko ciszy, ale Hanna zaczyna mówić i już nie przestaje. Zatykam uszy palcami; kiedy je wyjmuję, opisuje ogród w swoim domu. Rośnie tam orzech, a pod nim po‐ lanka jasnoróżowych zimowitów, drżących na najlżejszym jesiennym wie‐ trze tak, że jej Großpapa[83] nazwał je nagimi dziewczynami. Za każdym razem, kiedy zamykam oczy, wchodzą źli mężczyźni, betrunken wie ein Wildschwein, ciągnący za sobą młodą dziewczynę. Najpierw zmusili ją, żeby wypiła z nimi wino: szklankę czerwonego, szklankę białego i szklan‐ kę czarnego. Potem ściągnęli jej ładne ubrania i rzucili na stertę, żeby je sprzedać na targu. A potem… Teraz brzydka Hanna opowiada mi o stajni, w której mieszkała biała sowa. W dzień spała, a w nocy polowała na myszy, denerwując starego kocura, przekonanego, że wdarła się na jego terytorium. Wciąż toczyli wojnę: on piszczał, a ona wrzeszczała, aż pomywaczka zaczęła oblewać zwierzęta wia‐ drami wody. I znów głos Greet: — A potem oni… kiedy skończyli robić złe rzeczy… — Jakie rzeczy? — Tak złe, że nie mogę ci powiedzieć. Powiem tylko, że trwało to długo, a ona krzyczała i płakała, i modliła się do Boga i wszystkich Jego aniołów, żeby jej pomogli. Zasypiam na chwilę, a kiedy się budzę, Hanna wciąż mówi. Teraz o gabine‐ cie swojego dziadka, gdzie na jednej ścianie wiszą wyliniała głowa jelenia i portret jego ojca w śmiesznych niemodnych ubraniach. Na biurku leżał duży model wnętrza ucha. Przerażał ją. Co by się stało, gdyby do środka wkradła się stonoga i zgubiła w labiryncie? Były tam też tysiące książek: Großpapa był wielkim myślicielem, znającym pisma filozofów – Platona, Kanta, Milla, Spencera – ale nigdy nie stracił zainteresowania ładnymi bu‐ ziami. Czasami ona i jej brat Erich przeglądali jego albumy z obrazkami, ko‐ piami słynnych obrazów, które przedstawiały piękne kobiety. Zwłaszcza je‐ den zwrócił jej uwagę: portret Lilith autorstwa Johna Colliera. — Marzyłam, że będę tak wyglądała, kiedy dorosnę – powiedziała Hanna. – Oczywiście nie mogło się tak stać, bo miałam ciemne włosy i kanciaste rysy. Aż pewnego dnia zobaczyłam ożywiony obraz. Pamiętasz, jak się w ciebie wpatrywałam? Collier mógł malować ciebie, piękna Krysto… — Nie nazywaj mnie tak. — Z tymi twoimi złotymi włosami…
— Obcięłam je. — O nie! Dlaczego? — Nie chcę być piękna. Teraz jestem tylko maszyną. – Nikt nie może zra‐ nić maszyny. Greet zaczyna szeptać w mojej głowie. Teraz jednak zamiast chaty w lesie widzę wieżę wujka Hrabena. A głos Greet staje się głębszy i wolniejszy. — Szklankę czerwonego, szklankę białego i szklankę czarnego. Potem ściągnęli jej ładne ubrania i rzucili na kupę, żeby je sprzedać na targu. A po‐ tem… Zdaję sobie sprawę, że Hanna ucichła po raz pierwszy, odkąd mnie tu we‐ pchnięto. Potem szepcze: — Chodź tutaj, biedne dziecko. – Nawet trup potrzebuje pocieszenia. Na‐ wet maszyna. Hanna drży, kiedy znajduję jej dłoń, a mnie przeszywa dreszcz, bo szmaty spadły jej z rąk, a ja czuję, że nie ma paznokci na palcach. – Jesteś zimna. Niedługo przyjdzie wiosna. Wtedy zrobi się cieplej. Kiedy w Wiedniu była ładna pogoda, chodziliśmy na Stephansplatz. Musisz tam pojechać, kiedy to wszystko się skończy, ale nie stawaj zbyt blisko wieży, bo dzwony w katedrze mogą cię ogłuszyć. Mawiają, że Ludwig van Beethoven odkrył, że jest głuchy jak pień, kiedy zobaczył, że gołębie odlatują z wieży, gdy uderzono w dzwony, a on nic nie usłyszał. Tak, w każdej z nich jest dzwon, i wszystkie mają imiona, jak ludzie. Jest Feuerin, którego zadaniem jest ostrzeżenie miasta na wypadek pożaru; Bieringerin – dzwon piwny – in‐ formuje właścicieli karczm, że pora na ostatnie piwo. Biedna Dusza dzwoni tylko na pogrzeby. Kantinerin woła muzyków katedralnych, a Feringerin mówi ludziom, że nadchodzi niedzielna msza. Jeśli zaś chodzi o Pummerin – stary grzmot – ten wisi w południowej wieży i jest tak wielki i ciężki, że po‐ trzeba było szesnastu mężczyzn ciągnących za sznur, żeby serce dzwonu za‐ biło. Jego ciężar był jednak tak ogromny, że niszczył wieżę. Nie wolno więcej w niego bić, bo istnieje obawa, że zawali się cały budynek. Ludzie zapomina‐ ją, jak ciężki jest Pummerin. Powstał z ponad dwustu armat, odebranych tu‐ reckim najeźdźcom dwa wieki temu i stopionych, i ma niemal dziesięć stóp średnicy. Dzwon jest dla wiedeńczyków bardzo ważny – niektórzy mówią, że jeśli coś mu się stanie, miasto upadnie. – Hanna przerywa, żeby zaczerp‐ nąć oddechu. Dotyka mnie w ciemności. – Nie śpisz, Krysto? — Dlaczego tyle mówisz? — Dlatego, że niedługo stąd odejdę i wszystko, co widziałam i słyszałam, co czułam, czego smakowałam, co mi się podobało i co kochałam, zniknie razem ze mną i zostanie zapomniane. Nie zostanie po mnie nic prócz nume‐ ru w jakimś rejestrze. Dlatego oddaję swoje wspomnienia – śmieje się. – To taka obrona. — Obrona przed czym? — Chyba przed strachem. Nikt nie chce być tylko numerem. Hanna nie wie, że mówi do trupa.
— Ja chcę. — To minie, Krysto. To minie. – Zatrzymuje się ledwie na chwilę, a po‐ tem znowu wkracza na ulice Wiednia. – Ojciec nie lubił wchodzić do kate‐ dry, chociaż Elisabet i ja wkradałyśmy się tam wiele razy, żeby popatrzeć na Zahnwehherrgott, i nikt nigdy nas nie skarcił. Ostatnio wiele razy myślałam o tej figurze: biedny mężczyzna o twarzy wykrzywionej ludzkim bólem; tu‐ taj widziałam taką twarz u niezliczonych osób. Ale skąd dwie dziewczynki miałyby wiedzieć, co się zbliża? W każdym razie historia mówi, że trzech studentów medycyny, nieco pijanych winem, uznało, że cierpi na ból zęba, i obwiązało jego szczękę bandażem. Żart zakończył się straszliwym bólem zęba jeszcze tej samej nocy. Musieli wrócić i publicznie przeprosić. Wtedy ich ból został natychmiast uleczony. Ojciec uważał, że ludzie wierzący w po‐ dobne bzdury nie są lepsi od prymitywnych pogan, ale Großpapa się z tym nie zgadzał: „Szwagrze – mówił – siła ludzkiego umysłu i jego podatność na sugestie jest doprawdy niezwykła”. – Hanna wstała i przez kilka minut krę‐ ciła się wokół. Głos Greet wkrada się w ciemność. — Kiedy skończyli robić złe rzeczy… — Jakie rzeczy? — Tak złe, że nie mogę ci powiedzieć. Hanna wraca i siada koło mnie. — Na zewnętrznych ścianach katedry Świętego Szczepana też można znaleźć ciekawe przedmioty. Są tam dwie deski długości łokcia, służące do mierzenia materiału. „Ale czyjego łokcia?”, pytałyśmy. Przecież ramiona rzeźnika, Herr Grubera, były krótkie i grube, a te Herr Bökera, stroiciela for‐ tepianów, sięgały znacznie niżej niż do kolan. I w żadnym wypadku nie omiń Fenstergucker. Znajduje się pod schodami: to kamienny autoportret nieznanego rzeźbiarza, który wygląda przez okno. Być może ten sam czło‐ wiek wykonał wszystkie te jaszczurki i żaby, które się gryzą na poręczy. A na górze schodów jest kamienny szczeniak. Opowiadała mi o nim ciotka Dora. Biedna Dora. – Hanna milknie na chwilę, a mnie udaje się wtrącić py‐ tanie. — Dlaczego cię tu zamknęli, Hanno? — Usłyszeliśmy plotkę. Mówią, że on umarł. Bardzo głośno powiedzia‐ łam, że mam nadzieję, że była to długa, bolesna i upokarzająca śmierć i że był świadomy całkowitej klęski tego, o czym marzył. — O kim mówisz? — O potworze, Krysto. – W jej głosie pojawia się nutka niecierpliwości. – Herr Wolf. Der Gröfaz. Der Teppichfresser. – Wypluwa imiona. – Okrutnik, z którego winy wszyscy tu jesteśmy, Flecista o czarnym sercu, który kieruje całą tą zbrodnią. To organizacja przestępcza, nic więcej. Gdybym tylko po‐ trafiła przewidywać przyszłość, na czworakach poszłabym do Linzu – to tam się wychował, w okolicach Linzu – tak, poszłabym tam na kolanach.
Zrobiłabym to, co zrobił Jahwe podczas Paschy w Egipcie, tyle że nie ograni‐ czyłabym się do pierworodnego. Proszę ją, żeby wyjaśniła, ale ona po chwili znów zmienia temat, prowa‐ dzi mnie po ulicach swojego miasta do Stock-im-Eisen-Platz, opisuje po‐ mnik ślusarzy z brązu, z ich zwinnymi palcami – przysięga, że niektórzy mają ich sześć u jednej dłoni. Potem mówi o secesyjnym budynku ze złoconą kopułą, złożoną z trzech tysięcy złotych liści i siedmiuset owoców; o Graben i Pestsäule; później przemierza kanał, by wsiąść na wielki diabelski młyn. Słucham jej tylko trochę, bo nie wiedziałam, że powinniśmy zemścić się na kimś prócz tutejszych strażników. Wydaje mi się, że mija bardzo dużo czasu, nim Hanna mówi, że jej dzia‐ dek był lekarzem. Tym zwraca moją uwagę. — Mój tata też. — Ach, zatem wiesz, jacy to wyjątkowi ludzie. Ale kiedy byłam mała, sza‐ nowany Herr Doktor Josef Breuer był po prostu moim dziadkiem, który za‐ bierał nas na wycieczki i kupował zakazane słodycze i lody. Na, Opa, nun mach mal schneller! „Chodź, dziadku, pospiesz się!”, wołałyśmy. Był gotów pomóc każdemu. Ktokolwiek go o coś poprosił, on spełniał jego życzenie. Był z tego znany. – Chichocze pod nosem. – Miał swoje małe słabości: Krumplinu‐ dli ze świeżo parzoną kawą, Germknödel[84] posypany makiem i polany so‐ sem waniliowym… – Hanna znowu się śmieje. – Raz zakochał się w pacjent‐ ce. Wywołał skandal. Dzisiaj to nie ma już żadnego znaczenia. Jej głos unosi się i opada. Zagubiona gdzieś między jawą a snem, chodzę za nią po wiedeńskich targach i cukierniach, a potem wracamy do starego domu Breuerów w Brandstatte, żeby poszukać ubrań na strychu albo pod‐ słuchać, jak stara gospodyni kłóci się z koniuszym. W chwili, kiedy zasypiam, do moich snów wkradają się źli mężczyźni, cią‐ gnący za sobą młodą dziewczynę. Najpierw zmuszają ją, żeby napiła się z nimi wina: szklankę czerwonego, szklankę białego i szklankę czarnego. Jakiś hałas zwraca moją uwagę. Ktoś drapie w ścianę. Tym razem to musi być szczur, ale nie obchodzi mnie to, póki na podłodze nie zauważam małe‐ go księżycowego promienia barwy groszkowej zupy. Ktoś zrobił małą dziurkę między cegłami. — Hanno, spójrz. — Krysto, Krysto… Słyszę szept, zanim zdąży odpowiedzieć. Światło zniknęło. Ktoś przykrył szparę. — Daniel? Idź stąd. Nie powinno cię tu być. — Musiałem sprawdzić, czy ty… — Idź. Natychmiast. Nie powinieneś tu przychodzić. Szybko! Nie powi‐ nieneś?
— Dokąd miałbym iść, jeśli ciebie ze mną nie będzie? Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie. A Daniela i tak już nie ma. Został schwytany. Nie mówi już ani słowa. Światło księżyca wpada przez dziurę, którą wykopał. — Czy to był ten chłopiec, z którym cię widziałam? – pyta Hanna. – Twój Zvug? — Co to znaczy? — Ten, który jest ci przeznaczony. Twój przyszły mąż. — Nie chcę żadnego głupiego męża. — Dziadek mówił, że nawet wielki Platon myślał o nas jako o połówkach całości. Całe życie spędzamy na poszukiwaniu kogoś, kto nas dopełni. My mówimy na to Bashert – spotkanie z tą zagubioną połówką. Podobno, kiedy to się dzieje, para jest oszołomiona miłością, przyjaźnią i intymnością. Po‐ tem nie potrafią spuścić się z oka nawet na chwilę. Wzruszam ramionami w ciemności. Nie mam nic do powiedzenia. To tylko kolejna z głupich opowieści Hanny. Chwilę później zaczyna mówić o tym, jak jeździła z dziadkami na wakacje. — Zawsze jeździli w lecie do Gmunden. To miasto otoczone górami – Traunstein, Erlakogel, Wilder Kogel, Höllengebirge – dziadek kazał nam na‐ uczyć się wszystkich ich nazw. Są tam też piękne widoki na jezioro. Panował tam spokój, chociaż miasto przeżyło trudne chwile. W 1626 roku generał Pappenheim stłumił powstanie chłopskie. Mniej więcej w tym samym czasie budowano statki wojenne. Teraz jest tam duży dom dla samotnych matek. Oczywiście zatrudniają tylko bociany, które przynoszą niebieskookie, ja‐ snowłose dzieci – śmieje się. Znów jestem w kuchni. Tasak Greet opada, a w powietrze unoszą się odłam‐ ki kości. Spogląda na mnie, zastanawiając się, czy ukarać mnie resztą histo‐ rii. — Co? – Mój głos zmienił się w chrypienie. Usłyszałam już wystarczająco, ale wciąż chcę się dowiedzieć, co się dalej stało. — A potem oni… kiedy skończyli robić złe rzeczy… — Jakie rzeczy? — Tak złe, że nie mogę ci powiedzieć. Tak złe, że nie mogę ci powiedzieć. Tak złe… Mogę mierzyć czas, jedynie patrząc na światło wkradające się przez małą szczelinę w ścianie, którą zrobił Daniel. Wreszcie nadchodzi poranek. Dzień mija. Kolejna noc. Hanna jest zbyt zajęta wspominaniem, żeby spać. Kiedy przychodzą po nią trzeciego dnia rano, szybko szepcze polecenia, a potem idzie do nich, wciąż snując swoją opowieść niczym Kloto – jedna ze starych greckich kobiet, które, jak mówiła Cecily, mierzą nasze życie, czyniąc je krótkim lub długim, przyjemnym lub okropnym, zależnie od humoru. Ro‐
bię, co mi radzi, i chowam się w kącie, w nadziei, że o mnie zapomnieli. Drzwi się zatrzaskują. Nie słyszę klucza w zamku, ale nadal siedzę całkiem nieruchomo, czekając i czekając, póki maleńki promyk światła nie zniknie i nie zrobi się zupełnie ciemno. Wychodzę na zewnątrz, wkradam się pomię‐ dzy cienie, unikając wielkich oczu światła, którego snop porusza się na‐ przód i w tył, nie omijając niczego na swojej drodze. W naszej szopie jest dziwnie cicho: słyszę znacznie mniej jęków, prawie żadnego chrapania. Łóż‐ ko Leny jest puste. Chowam się pod nim i czekam na poranek. Moje głosy wchodzą tam razem ze mną. — Kiedy skończyli robić złe rzeczy… — Jakie rzeczy? — Tak złe, że nie mogę ci powiedzieć. Tak złe, że nie mogę ci powiedzieć. Tak złe… — Złe rzeczy – mówi Erika. – Tak straszne, że żałujesz, że się w ogóle uro‐ dziłaś. — Czasami nawet trzydzieści razy – szepcze Lena i płacze. — Posłuchaj nas – zachęca Annalies. – My wiemy. Dobrze wiemy. Dzisiaj nie ma syreny i nie wychodzimy na apel, bo nikt nie będzie pracował. Ale to nie dzień odpoczynku. Wszyscy wkładają sobie szmaty do butów i owijają ramiona kocami. Idziemy na długi spacer wokół jeziora, na północ‐ ny zachód. Pierwsza grupa już poszła. Nie widzę nikogo znajomego. Dym unosi się na spotkanie chmur. Miękkie pióra popiołu spadają ni‐ czym blade duchy, a chłodny wietrzyk, który pojawia się znikąd, każe im fruwać za mną, kiedy biegam w tę i z powrotem, szukając Daniela. Gdyby nie skradająca się ponad nimi istota, wymachująca swoimi białymi kości‐ stymi pięściami w stronę szczupłych kruków, nigdy nie spojrzałabym dwa razy na stertę zakrwawionych szmat nieopodal ptaszarni. Daniel szarpie mnie, kiedy próbuję podnieść go na nogi. — Ty idź, Krysto. Weź Cień. Wydostańcie się stąd. Mam ochotę go uderzyć. — Dobrze wiesz, że nigdzie nie pójdę bez ciebie. — Wszystko będzie dobrze. Wejdę do czarodziejskiej góry razem z inny‐ mi. Pewna stara kobieta powiedziała mi, że prowadzi w lepsze miejsce. — Zwariowałeś? Historie ci się pomyliły. To nie jest góra Flecisty. To dro‐ ga do domku czarownicy i jej pieca. Daniel jęczy. — To już nieważne. Mówią, że to daleka droga. Wiele dni podróży. Nie mogę, Krysto, nie dam rady. — Myślisz, że ja pójdę tam, dokąd mi każą? My uciekniemy – ogłaszam z mocą. – Rzucę zaklęcie, które sprawi, że wyrośnie wielki las albo uniesie się gęsta mgła, która uczyni nas niewidzialnymi. Wtedy znikniemy. Poza tym nadchodzi pomoc. Wszyscy mówią, że się zbliża.
Cień bierze Daniela pod ramię, a ja chwytam go za kurtkę. Razem udaje nam się doprowadzić go do kolumny ludzi, która rusza już w stronę bram. Jeden ze strażników zoo na oślep smaga batem przechodzących ludzi; Cień potyka się i omal nie przewraca, kiedy bat ląduje z tyłu jego głowy. Odwra‐ camy wzrok od autobusów ustawionych niczym drapieżne białe sępy, cze‐ kających tylko, aż pochwycą najsłabszych, najbardziej schorowanych i naj‐ starszych, by nasycić swoje apetyty. Trafiamy nad jezioro, które jest pokryte szarym popiołem, tak samo jak rozkwitające drzewa oraz pęki żółtych iry‐ sów i kaczeńców u jego brzegów. Blade duchy maszerują razem z nami: tata, Erika, Annalies, Lena, Hanna… — Me hot zey in dr’erd, me vet zey iberlebn, me vet noch derlebn – śpiewają. – Do diabła z nimi, my przeżyjemy, my przeżyjemy.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY Wielki bucior przywrócił Benjaminowi przytomność. — Blau wie ein Veilchen[85] – powiedział głos. – Tak to wygląda. Najpierw się upijają, potem wdają w bójki, a w końcu to. — Wygląda jak jeden ze szczurów z Mazzesinsel – warknął drugi mężczy‐ zna. – Nie mam pojęcia, skąd oni biorą pieniądze na takie chlanie. — Na wódkę zawsze pieniądze się znajdą. Przynajmniej to koniec jego kłopotów. Teraz zostanie po prostu kolejnym lokatorem Zentralfriedhof[86]. Zabierzcie go. — Jesteś pewny, że nie żyje? – Ten głos należał do kogoś młodszego. Ben‐ jamin był niemal pewny, że skądś go zna. Próbował się odezwać, ale miał wrażenie, że jego usta wypełniają szmaty. Nie mógł też otworzyć oczu: coś je skleiło. Uruchamiając mięśnie prawego policzka, zdołał uwolnić jedną powiekę. Leżał twarzą do dołu, na trawie. Nie na trawniku. Było tam pełno mleczy i krzyżujących się piaszczystych alejek. Pomyślał, że jest rano. Kropelki rosy zwisały z płatków i liści. Gdzieś niedale‐ ko płynął strumyk, którego piosenkę przerywały pluski, jakby woda uderza‐ ła o jakiś na wpół zanurzony przedmiot. — Popchnijmy go lepiej wzdłuż brzegu – zasugerował pierwszy głos. – Gotowi? Raz, dwa, trzy… dźwigaj. Para zaskoczonych kaczek zerwała się do lotu, kwacząc przekleństwa, gdy ich skrzydła dotknęły powierzchni wody. Benjamin był świadomy dłoni chwytających jego ramiona, ale nie czuł nic innego. Jego ciało nie należało już do niego. Teraz widział rzekę niedaleko. Pomiędzy trzcinami dwie par‐ dwy grzebały dziobami w błocie. Bardziej niebezpieczny był kruk kroczący dumnie kilka metrów dalej. Kruk atakował oczy. Benjamin jęknął. — Żyję. – Jego słowa zabrzmiały jak zardzewiałe krakanie. — Słyszeliście? – Najmłodszy głos był teraz znacznie bliżej. Benjamin dostrzegł zamazany czarny kształt, pochylający się nad nim. Możliwe, że była to sama Śmierć. Dwie inne, ubrane na czarno sylwetki. Wiedźmy… Wreszcie zrozumiał, że to policjanci. — Nie… nie zabierajcie mnie na cmentarz. — Mówiłem, że żyje! But znów go szturchnął.
— Przewróćcie go. Benjamin znów nie poczuł nic prócz rąk podnoszących go za ramiona. Przez szparę powieki dostrzegł nad sobą burzowe szare niebo, przecinane pasami czerni. Ktoś wybuchnął szczekliwym śmiechem. — Masz rację. To nie trup. Ale widok nie jest przyjemny. — Nie jestem trupem – zaprotestował Benjamin. Wszystko jedno, ład‐ nym czy nie. Było w tym coś śmiesznego, ale sam nie wiedział co. – Żyję. — Widzicie? — Dobrze, Stumpf. W takim razie załatw mu transport do Allgemeines Krankenhaus. Jeśli przeżyje, wszystko będzie doskonale. Jeśli nie, zrobią mu sekcję, kiedy tylko stanie się zimny. Studenci muszą na kimś ćwiczyć. Wy‐ świadczymy im przysługę, jeśli będą mieli swój wkład w Leichenbücher[87]. Myśl, że skończy jako opatrzone numerem ciało w szpitalu pełnym stu‐ dentów, przeraziła Benjamina. — Tylko nie do AKH[88] – wycharczał. – Pracuję dla wybitnego lekarza. On się mną zajmie. – Nagle okazało się, że potrafi dopasować nazwisko do twarzy. Stumpf był drobnym, rudowłosym oficerem, który przepytywał go na schodach w dniu, kiedy Gudrun pobiegła na policję ze swoimi szalonymi podejrzeniami na temat Lilie. – Pamiętasz mnie? Benjamin… Pracuję dla Herr Doktor Josefa Breuera w Brandstatte. Powiedz im, Stumpf. – Zapadła ci‐ sza. Czuł na sobie ich wzrok. — Trudno powiedzieć. – Stumpf wzruszył ramionami. — Myślałem, że zbieraniem plotek zajmują się stare babcie… – wymam‐ rotał Benjamin. Stumpf zachichotał. — To ty jesteś przerośniętą pomywaczką. – Benjamin usłyszał skrzypie‐ nie skóry, kiedy młody oficer się wyprostował. – Tak, teraz już go pamiętam, chociaż nie rozpoznałbym go w tym stanie. To na pewno służący Herr Dok‐ tor Breuera. Czy mam zabrać syna marnotrawnego do domu? Czucie powoli wracało do ciała Benjamina, od szyi w dół. Nie było to przy‐ jemne. Poczuł się jak mięso na sznycel bez kości, gwałtownie rozbijane tłuczkiem. Szorstkie ręce go uniosły. Usiadł. Jedno z jego ramion zwisało bezwładnie, ale nie chciał nawet na nie spojrzeć. Jeszcze nie. Wargi były spuchnięte i obolałe, w ustach czuł słony smak. Ból. Podejrzewał, że małe, twarde okruchy pod językiem to jego połamane zęby. Kiedy go podnosili, jego wzrok przyciągnęły buty Stumpfa. Miał nadzieję, że młody policjant nie pamiętał o niszczycielskiej mocy zaimprowizowanej przez Gudrun mikstu‐ ry do polerowania. Przypomniał sobie jego wściekłość. Na szczęście wyglą‐ dało na to, że Stumpf zapomniał dawne urazy, gdyż pomógł mu dostać się do wozu. — Nieźle cię urządzili, pomywaczko. Kto ci to zrobił? — Było ich sześciu – wymamrotał Benjamin. Próbował wypowiedzieć na‐
zwę klubu, ale dźwięk „th” na początku słowa okazał się dla chłopaka za trudny. Z jego ust wypływała ciecz, ale brakowało mu sił, żeby ją wytrzeć. – Małe dziewczynki – powiedział – są tam uwięzione. Skradzione jak owce. Króliki. Stara kobieta robi na drutach od tak dawna, że chyba są to skarpetki dla olbrzyma. – Jego nogi osłabły i upadł w ciemność. Poczuł, że ktoś go pod‐ nosi. Potem zatrzasnęły się drzwi, a kopyta powoli zaczęły uderzać o bruk. – Czy to karawan? — Zabieramy cię do domu. – Głos Stumpfa zdawał się dobiegać z bardzo daleka. – Już prawie jesteśmy na miejscu. Chciałbym, żebyś powiedział mi, kto ci to zrobił. — Olbrzym – wydyszał Benjamin, kiedy koszmar powrócił. Zadrżał. – Ku‐ charz, pół mężczyzna, pół kobieta. Ten z białymi włosami rzucił mnie na zie‐ mię przed obrazem. Śpiąca Królewna. Uderzyli mnie połamaną nimfą. Stumpf westchnął. — Cóż, nieważne. — Wszystkie dziewczęta przyszły popatrzeć. — A tak w ogóle – zapytał Stumpf. – Jak się czuje szalona dziewczyna? Słyszałem, że jest bardzo piękna. Josef nie spał przez pół nocy, zaglądając często do stajni, żeby sprawdzić, czy Benjamin wrócił. Wreszcie zasnął oparty na biurku. To tam znalazła go Gu‐ drun. Jej twarz była szara i zmartwiona; chwyciła się krzesła, próbując po‐ wiedzieć, co się stało. — Chłopak… Benjamin… — Co się stało? – Josef zerwał się na równe nogi. Gudrun jęknęła cicho. — Jak ja powiem jego matce? Do diaska, Herr Doktor, ona nie może zoba‐ czyć go w takim stanie. — Nie żyje? – Josefowi wydało się, że żelazna pięść uderza go prosto w splot słoneczny. – Baruch dayan ha’emet – wymamrotał. – Błogosławiony sędzia sprawiedliwości. – Po chwili dodał: – To wszystko moja wina. Gospodyni wpatrywała się w niego. — Według policji ten idiota pił i wdał się w bójkę. Jak mógłby się pan ob‐ winiać o jego głupotę? — Nie, nie. – Josef pomasował sobie skronie. – Nie rozumiesz. Wysłałem Benjamina w głupiej sprawie. Gdyby nie ja… – Spojrzał na nią. – Dokąd za‐ brali ciało? — Przynieśli go tu, żeby umarł w domu – powiedziała Gudrun. – Poleci‐ łam, żeby zanieśli go do jego pokoju nad stajnią. Czy mam opatrzyć mu rany? Dać mu coś, żeby ulżyć w bólu? Może mogłabym coś zrobić, żeby jego śmierć była lżejsza. Moje… — Nie! – zawołał Josef. – Powstrzymaj ich. Muszą go przynieść do domu. Sam się nim zajmę. – Nabrała powietrza ze świstem. – Oczywiście z twoją
pomocą, Gudrun, jeśli będziesz tak miła. Razem się nim zaopiekujemy. Chło‐ pak nie umrze, jeśli oboje się postaramy. — Dobrze – powiedziała, wyraźnie uspokojona. – Zrobimy, co w naszej mocy. Odwróciła się i pospiesznie wyszła z pokoju, podczas gdy Josef zaczął zbierać wszystko, co mogło mu się przydać. Nawet ostrzeżenie Gudrun nie przygotowało go na widok Benjamina w tak żałosnym stanie. Uważnie zbadał chłopaka, przy każdym odkryciu do‐ świadczając kolejnego ukłucia żalu i poczucia winy. Chłopaka trzy razy po‐ bito z jego winy. Tym razem był na skraju śmierci. Nawet jeśli przeżyje, bli‐ zny zostaną mu do końca życia. A wszystko to przez chuć pracodawcy. Josef starał się odzyskać profesjonalną postawę. Jeśli miał zwyciężyć w tej walce z Aniołem Otchłani, musiał trzymać emocje na wodzy. — Twardy jest – powiedział Stumpf, kiedy wnosili Benjamina do środka. – To cud, że nie utonął. Bóg jeden wie, jak udało mu się wydostać z rzeki po takim laniu. Josef ledwie pokiwał głową. Bóg rzeczywiście wiedział, bo widział wszystko, łącznie z najwstydliwszymi pragnieniami w najbrudniejszych, ukrytych zakątkach ludzkiego serca. Pomógł Gudrun zdjąć z Benjamina przemoczone ubrania, z ukłuciem w żołądku rozpoznając w nich rzeczy syna, te, które dał chłopakowi przed poprzednią bójką. Chciał, żeby Stumpf wyszedł, ale młodemu głupcowi się nie spieszyło. Josef pomyślał, że pewnie nigdy wcześniej nie asystował przy czyichś ostatnich chwilach. Pytanie po‐ licjanta potwierdziło jego podejrzenia. — Myśli pan, że on umrze? Wcześniej opowiadał o nimfach i pasterzach, i śpiącej królewnie. Ale teraz milczy. – Stumpf zerkał podejrzliwie na nieru‐ chome, zakrwawione ciało Benjamina. – To chyba zły znak. – Odskoczył, kie‐ dy Gudrun minęła go z miską pełną zakrwawionych szmat. – Lepiej już pój‐ dę. — Poproszę więcej gorącej wody, Gudrun. Josef dalej przyglądał się ranom Benjamina i doszedł do wniosku, że bę‐ dzie trzeba ogolić mu głowę. W jego lewym uchu powstał skrzep, a badanie wykazało, że jest wynikiem wewnętrznych obrażeń. Stan lewego oka rów‐ nież niepokoił Josefa. Nigdy jeszcze nie wiedział tak okropnej opuchlizny. — Straci to oko – ogłosiła Gudrun – niech pan zapamięta moje słowa. — Cicho. – Obawiał się, że kobieta ma rację. – Chłopak nie jest głuchy. — Mnie tam dziwi, że nie jest martwy – powiedziała nieco ciszej. Benjamin się poruszył. — Nie jestem trupem. – Na jego ustach pojawiła się czerwona piana. – Nie pozwólcie mnie pokroić studentom. Nie dawajcie mi numeru… – Po chwili znów stracił przytomność. — Potrzebny nam Fuchs – powiedział Josef, biorąc gospodynię na bok. – Gudrun, musisz posłać po Herr Doktor Ernsta Fuchsa, kierownika kliniki
okulistycznej na uniwersytecie. Poproś go, żeby odwiedził mnie jak najszyb‐ ciej. Jest najlepszym okulistą w Wiedniu. Jeśli ktokolwiek potrafi uratować oko Benjamina, to właśnie on. – Popatrzył na pobite ciało leżące w łóżku jego syna. Benjamin nie musiał martwić się, że zostanie wykorzystany do ćwi‐ czeń dla studentów. Jego ciało było zbyt połamane, by się do czegokolwiek nadawało. Niemal rozszarpane. Ktokolwiek wrzucił go do rzeki, musiał być pewien, że już po chłopaku. Josef pracował dalej, a Gudrun wyszła pospiesznie, założywszy najlepszy kapelusz i nowy płaszcz. Zanurzony w ciszy, zajęty zszywaniem i opatrywa‐ niem, dopiero po chwili zorientował się, że ani przez chwilę nie brakuje mu wrzątku ani świeżych bandaży i że druga para rąk zręcznie układa narzędzia w jego zasięgu. Kiedy zabezpieczył ostatni bandaż, delikatnie przewrócił chłopaka na bok, żeby zdjąć płótna poplamione krwią. Nie była to praca, któ‐ rą można by wykonywać samemu, był więc wdzięczny za pomoc szczu‐ płych dłoni. Dopiero wtedy zrozumiał. — Lilie! – Pospiesznie przykrył nagie ciało Benjamina. – Nie powinnaś tu być, moja droga. – Zawahał się. – To niestosowne… — Biedny Benjamin. Co mu zrobili tym razem? — Rany kłute. Siniaki. Kilka paskudnych złamań. – Josef powstrzymał się przed wypowiedzeniem swoich największych lęków. Patrząc na Lilie, do‐ myślił się, że takie wyjaśnienie jej nie wystarczy, i z radością powitał Gu‐ drun, która wkroczyła do pokoju, jakby należał do niej. – Obawiam się, że przez pewien czas pozostanie w łóżku. — Jeszcze więcej roboty – westchnęła Gudrun. Zauważyła spojrzenie Jo‐ sefa. – Co nie znaczy, że nie współczuję chłopakowi. — Przekazałaś moją wiadomość? Pokiwała głową. — Herr Doktor Fuchs przez całe popołudnie przyjmuje pacjentów. Przy‐ będzie najwcześniej, jak to możliwe. – Znów wzdychając teatralnie, podnio‐ sła wiadro z mokrymi ubraniami i ruszyła ku drzwiom. – Lepiej to wyniosę, skoro nikt inny tego nie zrobił. — To ty kazałeś mu iść – powiedziała nagle Lilie. Josef spojrzał na nią, zaskoczony. — Co masz na myśli, moja droga? — Błagałam go, żeby tego nie robił. Wiedziałam, że to niebezpieczne. Co powiedziałeś, żeby go do tego zmusić? — Co wiesz o tym miejscu? – odparł. – Gdybyś powiedziała nam więcej o tym klubie, nie musiałby wystawiać się na takie niebezpieczeństwo. — Nic o nim nie wiem – odpowiedziała cicho. – Nigdy tam nie byłam, ale nietrudno było zauważyć, jak bardzo się bał. — Nigdy tam nie byłaś. – Przełknął ślinę. – Och. W takim razie skąd ty się wzięłaś? Jej spojrzenie powędrowało gdzieś w bok.
— Spójrz, tutaj też są kwiaty. — To motyle, moja droga. — Jesteś pewien? — Lilie – nie wytrzymał – gdzie byłaś, zanim tu trafiłaś? W zeszłym mie‐ siącu? Albo w zeszłym roku? Gdzie mieszkałaś? Co robiłaś w 1898? A w 1897? Czy byłaś w Wiedniu w czasie wyborów w 1895? — Mówiłam już, że wtedy nie istniałam. Przynajmniej nie w tej formie. Zostałam stworzona po to, żeby tu przyjechać i… — Przestań! – Josef zakrył twarz dłońmi. – Przestań. – Kiedy się uspokoił, mówił ciszej: – Tak. Przybyłaś, żeby zniszczyć potwora. Ja mam ci pomóc. W takim razie powiedz mi, kto cię stworzył, Lilie. – Wyciągnął przed siebie ramiona. – Kto stworzył twoje piękno? — Może ty. Josef westchnął ciężko. — Nie sądzę. – Gdyby możliwe było tworzenie bytów, które odpowiada‐ łyby najgłębszym tęsknotom człowieka, nikt nie potrzebowałby Boga. — Może stworzyłam siebie sama. Ciebie, siebie, Benjamina. – Przeciągnę‐ ła ramieniem w powietrzu. – To wszystko. – Światło gasło: wyglądała na mniejszą, młodszą, znacznie bardziej kruchą. – Myślisz, że to możliwe? — Nie. – Nie odrywał od niej wzroku. – Nie, Lilie. Nie. Wskazała na Benjamina. — Przyciąga motyle. Josef wyczuł w jej głosie strach. Chwyciła go za ramię. — Co to znaczy, Josefie? Co to znaczy? Benjamin wpadł w panikę, powoli zdając sobie sprawę, że leży w porządnym pościelonym łóżku. Błagał, żeby nie zabierano go do szpitala. Gdy było się biednym człowiekiem, ceną za leczenie okazywało się przeniesienie do sali sekcji zwłok tuż po śmierci. Gdy udało mu się otworzyć jedno oko, zoriento‐ wał się, że nie jest w AKH. Ani w swojej zniszczonej izbie nad stajnią. Za‐ miast skrzypiących desek, przedziurawionych ugryzieniami myszy i szczu‐ rów, była tam wypolerowana podłoga, przykryta częściowo tureckim dy‐ wanem. Sufit był biały i gładki, z dekoracyjną broszą pośrodku, zupełnie po‐ zbawiony dobrze znanych plam z błota w szczelinach między szorstkimi de‐ skami. Benjamin na próżno szukał też towarzyskiej sowy, która za dnia sie‐ działa przy nieoszklonym oknie. Unosząc lekko głowę, dostrzegł mahonio‐ wą szafę i pasujący do niej kredens, półki z książkami, których tytułów nie mógł odczytać, i parę potężnych łydek, które znał aż zbyt dobrze. Położył głowę, udając, że śpi. Za późno: ruch został już dostrzeżony. Gu‐ drun podeszła bliżej. — No, chłopaku, cóż za okropna sytuacja. – Kiedy nie odpowiedział, unio‐ sła jego głowę, by uderzyć w poduszkę i nadać jej odpowiedni kształt. – Spo‐ dziewam się, że po tym, co się stało, będziesz się trzymał bliżej domu. – Po‐
trząsnęła kołdrą. Wylądowała z powrotem na jego ciele, lekka niczym chmura, a Benjamin zaczął się zastanawiać, dlaczego ma tak mało czucia w członkach. — Nie czuję nóg… — Poczujesz niedługo. Daliśmy ci coś na ból. — Dziękuję – powiedział słabym głosem. Gudrun raz jeszcze uderzyła w poduszkę. — Masz szczęście, że żyjesz. Gdyby nie ja… no i doktor, oczywiście… — Dziękuję – powtórzył. – Gdzie jest Lilie? — Och, nie byłbyś w tak złym stanie, gdyby nie ona – odparła Gudrun. Jej usta poruszały się nadal, ale Benjamin zanurzał się już z powrotem w ciepłą, cichą ciemność. Kiedy znów się obudził, Lilie siedziała niedaleko. Przysunęła krzesło do łóżka. — Cóż, teraz żadne z nas nie ma zbyt dużo włosów. Co ci się stało w to biedne oko, Benjaminie? Mówiłam ci, żebyś trzymał się od niego z daleka. Dlaczego nie posłuchałeś? — Doktor powiedział, że muszę iść. Próbowaliśmy odkryć, kim jesteś, skąd się wzięłaś. — Ale ty przecież wiesz już o mnie wszystko. Nie odpowiedział. — Zawsze wiedziałeś. Pora, żebyś sobie przypomniał. — Nie rozumiem. – O czym ona mówi? Chociaż próbował, Benjamin nie pamiętał, by kiedykolwiek wcześniej się spotkali. Podczas jednej z ich nocnych dyskusji, podlewanej dużą ilością wina, dok‐ tor powiedział, że grecki bóg Zeus kroił na pół ludzkie dusze, tak by jedna tę‐ skniła za drugą. „Miłość – powiedział z lekkim uśmiechem, gładząc się po brodzie – to po prostu ładna nazwa poszukiwania całości”. Kiedy Benjamin się roześmiał, doktor zaczął cytować filozofa o imieniu Platon. Człowiek nie powstał w kształcie, w jakim istnieje teraz, ale w trzech postaciach: męskiej, żeńskiej i tej trzeciej, będącej doskonałym związkiem dwóch pozostałych. Benjamin zadrżał, bo w jego głowie pojawiła się nagle wizja kucharza – nie mężczyzny, nie kobiety, ale obojga naraz. Jego zdaniem w podobnej potworności nie było nic doskonałego, ale kto śmiałby kłócić się z kimś tak wybitnym jak Platon? — Moi ludzie mówią na to Bashert – wymamrotał, zdając sobie sprawę, że znów zapada w sen. — Słucham? – Lilie się pochyliła. — Podzielona dusza Platona. Bashert, spotkanie z utraconą połówką. – Próbował się do niej zbliżyć, ale wysiłek okazał się go przerastać. – Podobno, kiedy się tak dzieje, para jest oszołomiona miłością, przyjaźnią i intymno‐ ścią. Potem nie mogą spuścić się z oka nawet na chwilę.
Po poprzedniej, niemal nieprzespanej nocy Josef cieszył się, że Gudrun go nie obudziła. Oznaczało to jakąś niespodziewaną życzliwość. Mimo jej obceso‐ wego zachowania miała słabość do ludzi z tego domu. Potem zdał sobie sprawę, że to, iż go nie zawołała, mogło mieć bardziej złowrogą przyczynę. Wrzucając na siebie ubrania, pospieszył korytarzem do dawnego pokoju Ro‐ berta, gdzie kilka chrapliwych oddechów przekonało go, że Benjamin wciąż trzyma się życia. Pokój wydawał się równie pełen ech, co pusta sala koncer‐ towa albo teatr pomiędzy spektaklami. „Cały świat jest sceną”, przekonywał angielski bard… Lekarz odgrywał swoją rolę w większej niż inni liczbie dra‐ matów, chociaż jego targowanie się z Nornami[89] pozostawało zazwyczaj milczące. Tu było tak, jakby wielka, częściowo opowiedziana saga zawisła w powietrzu. Odrzucając tę myśl, Josef podszedł do nieruchomego ciała. — Coś się zmieniło? – zapytał, chwytając nadgarstek chłopaka. Puls był nieregularny, ale nie tak słaby jak wcześniej. Wciąż tliła się nadzieja. – Mówił coś? Z cienia dobiegł cichy szept. — Trochę. Znajdowali się w przedniej części domu. Zasłony były grube, żeby stłumić hałas ulicy i osłaniać pokój przed światłem latarni gazowej, która znajdowa‐ ła się na zewnątrz; pokój wciąż spowijała ciemność, jeśli nie liczyć blasku nocnej lampki, który padał jedynie na wezgłowie łóżka. Gdy jego oczy przy‐ zwyczaiły się do półmroku, zobaczył, że to nie Gudrun, lecz Lilie siedzi sku‐ lona na krześle obok łóżka. Owinięta była suknią za dużą o kilka rozmiarów – kiedy wstała, ta ciągnęła się po podłodze, otaczając jej nagie stopy kałużą jasnego jedwabiu. „Afrodyta wyłaniająca się z fal” – pomyślał oczarowany Josef. Nie pierwszy raz zauważył, że jest w niej coś z bogini. Och, jak pięknie byłoby widzieć ją codziennie po przebudzeniu. Może powinien zastanowić się nad podjęciem bardziej zdecydowanych kroków. Za czasów Berthy roz‐ ważał nawet ucieczkę do Ameryki. Jeszcze nie było za późno. Zauważył ciemne cienie pod oczami dziewczyny. — Dlaczego siedzisz z pacjentem? Powiedziałem Gudrun, żeby cię nie mę‐ czyła. — Jest stara i potrzebuje snu. – Lilie wzruszyła ramionami. Sukienka opa‐ dła jej z ramienia, ukazując koszulę nocną z drogiego batystu. – A ja chcia‐ łam być tutaj. Josef oderwał wzrok od miękkiego kształtu jej piersi. Zobaczył, że trzyma w dłoni rękę Benjamina, i wyrwał ją z tego uchwytu. — Powiedziałaś, że pacjent się odezwał. Był przytomny? — Jak najbardziej. Josef się zawahał. Bał się, co może powiedzieć Lilie. Był świadomy zmia‐ ny, jaka w niej zaszła. Czegoś nieuchwytnego. Może było to skrywane pod‐ niecenie. Wyglądała na zmęczoną, a jednak jej oczy błyszczały. — Czy powiedział ci, co mu się stało?
— Nie, rozmawialiśmy o Platonie. Otworzył szeroko oczy. — O Platonie? — Tak. Powiedział, że mężczyźni i kobiety byli kiedyś jedną istotą. Że spędzamy nasze życie na poszukiwaniu drugiej połowy nas samych. Josef zacisnął zęby. — Nie, nie, Lilie. Jak tłumaczyłem Benjaminowi, kiedy rozmawialiśmy o tej koncepcji, jest to tylko alegoria wyjaśniająca męskie pragnienie kobie‐ ty. Bądź tak miła i odsłoń okna, moja droga. Pokój wypełniło blade światło słońca. Usłyszał, jak Lilie bierze oddech. Zerkając przez ramię, zobaczył, że szyba jest pokryta mnóstwem białych motyli, delikatnie poruszających skrzydłami. Tego poranka ich czarne pla‐ my wyglądały jak oczodoły czaszek. Nie zamierzał tolerować ich pustych, nienawistnych spojrzeń ani chwili dłużej. Skoro chłopakowi nie udało się pozbyć plagi insektów, należało sprowadzić kogoś z zewnątrz. Jakiegoś współczesnego flecistę uzbrojonego nie w instrument, lecz w fiolkę z truci‐ zną. Dotknął czoła Benjamina, po czym zabrał się do badania widocznych ran. Chłopak poruszył się i jęknął, kiedy Josef uniósł rąbek jego ubrania, szu‐ kając rozwijającej się infekcji. Nawet chwila spędzona w Wienfluss okazy‐ wała się w ostatnich latach fatalna, kiedy rzeka przyniosła do miasta chole‐ rę. — Dajmy mu spać. – Josef otoczył Lilie ramieniem i poprowadził do drzwi. – Myślę, że powinnaś wrócić do łóżka na kilka godzin. Odsunęła się od niego. — Nie, chcę zostać z Benjaminem. — Będziesz mu przeszkadzać. Wróć później, kiedy Gudrun pomoże mi opatrzyć jego rany. — Nie rozumiesz – zaprotestowała Lilie. – Benjamin umrze, jeśli nie zo‐ stanę, żeby mu pomóc. Musi słyszeć mój głos… — To zupełnie niekonieczne – przerwał Josef, chciwie wdychając jej za‐ pach. Była to woń kwiatu, chociaż nie był pewien jakiego. – Benjaminowi prawie na pewno nie grozi już niebezpieczeństwo. — Nigdy nie groziło nam większe – wyszeptała Lilie, przenosząc wzrok z boku na bok. Zrobiła kilka kroków do tyłu. Josef nagle się przestraszył. Po raz drugi kontury jego słodkiej dziewczy‐ ny stały się rozmazane. Zdał sobie sprawę, że jeśli nie zacznie działać natych‐ miast, Lilie wymknie mu się z rąk i będzie dla niego stracona na wieczność. Pochylił się, żeby wziąć ją w ramiona, ale nie było jej tam, gdzie się spodzie‐ wał. Udało mu się jedynie złapać ją za nadgarstek. Uniósł go do ust, obsypu‐ jąc dłoń pocałunkami. — Moja droga, czy myślałaś o tym, o czym rozmawialiśmy wczoraj? Spojrzała na niego z takim zdziwieniem, że zdał sobie sprawę, iż nie wy‐ powiedział się wystarczająco jasno.
— Rozmawialiśmy o tym, że moglibyśmy być czymś więcej niż przyja‐ ciółmi. Rozumiesz mnie? – Gdy lekko pokiwała głową, mówił dalej: – Czy mogłabyś nauczyć się mnie kochać? Być moją drogą towarzyszką? Pokręciła głową i wyrwała nadgarstek. — To się nigdy nie stanie. Tak zdecydowane odrzucenie sprawiło, że poczuł ucisk w sercu. Światło słońca wycofało się, pozostawiając pokój szary i opuszczony niczym życie bez niej. — Błagam, byś się zastanowiła. – Josef padł na kolana. – Widzisz, że twoje piękno czyni mnie niewolnikiem. Proszę cię tylko, byś pozwoliła mi się sobą zaopiekować. Moje małżeństwo istnieje jedynie na papierze. Moje życie było puste, nim się w nim pojawiłaś. Nie jestem biedakiem. Będę dla ciebie hojny. – Chwycił się rąbka jej spódnicy. – Gdybyś kiedykolwiek odwzajemniła moje uczucia, mógłbym dać ci… — Ja niczego nie chcę. — Nie mów tak. – Objął ramionami jej uda i wybuchnął płaczem. – Wy‐ najmę eleganckie mieszkanie w najlepszej dzielnicy. Wypełnimy je stylowy‐ mi meblami, wdzięcznymi ubraniami, biżuterią, futrami… wszystkim, cze‐ go pragną kobiety. Proszę cię tylko, żebyś się nad tym zastanowiła. Pocze‐ kam na odpowiedź. — Moja odpowiedź się nie zmieni. Proszę, wstań. Spojrzał na nią. — Nie podejrzewałem, że możesz być tak okrutna. – Podniósł się niezdar‐ nie, wsparty o barierkę. – Czy chodzi o Benjamina? Czy ty i on… – Pytanie utknęło mu w gardle. Odwrócił się, wytarł oczy, po czym spytał szorstko: – Czy Benjamin mówi ci, jaka jesteś piękna? — Benjamin nigdy nie widział mnie piękną. — A inni mężczyźni… — Dlaczego miałoby ich to obchodzić? Widziałeś policjantów. – Poma‐ chała dłonią przed swoją twarzą. – Widzą tylko szaleństwo. Podobnie inni. Widzą moją sytuację, nie mnie. — A zatem istnieją inni mężczyźni? – O dziwo, kiedy nie zaprzeczyła, roz‐ budziła w nim cień nadziei. Śmiało ruszył w jej stronę. – Czy nie wolałabyś jednego mężczyzny, który kochałby cię i cenił, zamiast wielu obojętnych? — Jesteś martwy – powiedziała Lilie. Przełknął ślinę. — Owszem, jestem od ciebie starszy, ale… — Nie. – Spojrzała na szybę, na której cienie motyli stworzyły poruszają‐ ce się wzory, przypominające świeżo rozwinięte liście. – Jesteś martwy. — Zastanów się nad tym poważnie, Lilie. Jak mówiłem, niczego by ci nie brakowało. Zapisałbym ci część domu, wystarczyłoby na resztę życia, gdy‐ bym… gdybyśmy zostali przedwcześnie rozdzieleni. – Znów zaczerpnął siłę ze wspomnienia różnicy wieku między jego rodzicami. – Czy jest coś, co
mógłbym powiedzieć lub zrobić, byś zmieniła zdanie, Lilie? Zamiast odpowiedzieć, zrobiła krok w stronę motyli. Unosiły się w po‐ wietrzu wokół niej, niczym spadające płatki kwiatów, przyklejając się do jej włosów i ramion. Wypełniały jej wystawione dłonie. — Cokolwiek – nalegał Josef, patrząc, jak przemienia się w inną boginię – tym razem we Florę, personifikację wiosennych kwiatów, młodości i pięk‐ na, które dzięki niej mogłyby znów stać się jego udziałem. — Zabierz mnie do Linzu. Zaskoczony, otworzył szeroko usta. — Linz? Dlaczego do Linzu? – Czy była to wreszcie wskazówka? – Oczy‐ wiście, moja droga. Jeśli tego właśnie chcesz, pojedziemy tam, kiedy tylko Benjamin wyzdrowieje na tyle, bym mógł pozostawić go pod opieką Gu‐ drun. Moje drogie dziecko, zabiorę cię, dokądkolwiek będziesz chciała: do Paryża, Florencji, Wenecji, Rzymu, Londynu. – Przerwał, by zaczerpnąć od‐ dechu, nie wierząc, że wreszcie mu uległa. – Powiedz tylko: czemu chcesz od‐ wiedzić Linz? — Jest tam piękny widok na Alpy. — Najdroższa, jeśli chcesz zobaczyć góry, możemy pojechać do Szwajca‐ rii. – Rozłożył szeroko ramiona. — To musi być Linz – nalegała, unikając jego dotyku. – Tam się wszystko zaczęło. Kiedy potwór dotrze do Wiednia, będzie już zbyt potężny. Zabierz mnie do Linzu, a ja postaram się, by wszystko skończyło się, zanim się jesz‐ cze zacznie. Po południu stan chłopaka się pogorszył. Obrażenia wewnętrzne musiały być poważniejsze, niż Josef podejrzewał: Benjamin gorączkował, trząsł się, majaczył. Gudrun, z zaciśniętymi ustami, parzyła mu zioła i kładła pod po‐ duszką amulety o dziwnych kształtach. Zniecierpliwiony już Josef odesłał Lilie, obawiając się zakażenia, i chodził w tę i z powrotem po gabinecie, uni‐ kając jej zmartwionego wzroku. — Piec! – jęczał Benjamin. – Płonę w nim. Wypuśćcie mnie. — Należy wezwać jego rodziców – nalegała Gudrun, kiedy obmywali go chłodną wodą. – Dzisiaj nas opuści, niech pan zapamięta moje słowa. — Wciąż jest nadzieja – zaprotestował Josef, którego przerażała myśl o przyjeździe rodziny Benjamina. – Nie chcę, żeby widzieli swojego syna w takim stanie. — Z pewnością woleliby pożegnać się z nim za życia niż po śmierci. — Dach z piernika – zawołał Benjamin. – Odłam kawałek. — Więcej lodu – powiedział Josef. – Poczekamy jeszcze trochę. Gorączka może niedługo opaść. — Dobrze. – Gudrun zacisnęła wargi. Josef odwrócił się w stronę łóżka i zobaczył, że zdrowe oko Benjamina jest otwarte, a jego źrenica porusza się, jakby przyglądała się czemuś, co dla nie‐
go pozostawało niewidzialne. Popękane i spuchnięte wargi chłopaka drgnę‐ ły. — Szaleństwo. Koniec. Kwiaty. Historia. — Tak, tak. – Josef uznał te mniej lub bardziej koherentne wypowiedzi za dobry znak. Zauważył też, że bicie serca Benjamina zwolniło. Przy odrobinie szczęścia chłopak wciąż mógł wyzdrowieć. A jeśli nie, jak miał znieść poczu‐ cie winy za jego śmierć? I czy zniszczyłoby to jego umowę z Lilie? Usiadł, wzdychając ciężko. – Tak mi przykro, Benjaminie. Jak mógłbym odkupić swoje winy? – Zastanawiał się przez chwilę, wspominając nocne dyskusje, które prowadzili w szczęśliwszych czasach, po czym dodał: – Kiedy poczu‐ jesz się lepiej, zajmiemy się twoją edukacją. Szkoda by było, gdyby tak by‐ stry umysł się zmarnował. – Benjamin nie odpowiedział. Leżał ze wzrokiem wbitym w sufit. Josef również spojrzał w górę i zobaczył tam setki motyli, układające się na krawędziach niczym pospiesznie narysowany fryz. – Psy‐ che – wyszeptał doktor w nadziei, że ich obecność nie jest zapowiedzią nad‐ chodzącego odejścia duszy. Gudrun wzięła na siebie pierwsze czuwanie. Po pospiesznej kolacji Josef usiadł przy biurku, zerkając co chwilę na zegar i czekając na jej wezwanie. Tuż przed północą zdjął portret ojca i odwrócił go do ściany, dzięki czemu mógł zapomnieć o swoich obowiązkach i pogrążyć się w marzeniach o wspólnych podróżach z Lilie. Po odwiedzinach w Linzu zamierzał zasuge‐ rować drogę na zachód, do Monachium, albo może – skoro tak interesowały ją alpejskie krajobrazy – na południe, do Salzburga. Miał nadzieję, że słodka dziewczyna nie będzie chciała poczekać aż do pełnego wyzdrowienia Benja‐ mina. Trudno było stwierdzić, czy naprawdę się do niego przywiązała. Nie sądził, by zdążyła to zrobić. Oczywiście był winny chłopakowi wdzięczność za uratowanie jej z Wieży Głupców. Josef potarł oczy i ziewnął. Porządne wykształcenie byłoby za to nagrodą więcej niż odpowiednią, a także rekom‐ pensatą za doznane szkody. Jedno, niestety, było pewne: Benjamin nigdy nie wróci do pełni zdrowia. Jego ramię okazało się strzaskane, złamana w trzech miejscach noga po zrośnięciu stanie się pewnie krótsza, co sprawi, że do końca życia będzie kulał, a Fuchs nie zbadał jeszcze jego oka. Josef wiedział, że wszelkie cierpienie chłopaka będzie dla niego wiecznym wyrzutem su‐ mienia, że położy się małym, lecz nieustępliwym cieniem na szczęściu, które miało towarzyszyć jego życiu z Lilie. Musiał to znieść. Być może dziewczyna z czasem dojdzie do wniosku, że lepszy starszy mężczyzna niż kaleka. Drzemał przez chwilę, a gdy się obudził, jego czoło było przyklejone do bi‐ buły. Sen był słoneczny, pastelowy, ciepły, pełen dźwięków wiosny: vibrato gołębia, wołanie kukułki, brzęczenie pszczół, a za nimi spokojny głos. Natu‐ ra ucichła wraz ze snem. Głos nie, chociaż wciąż nie umiał rozpoznać słów. Stawał się coraz głośniejszy, jak melodia kilku nut, które bezlitośnie prowa‐ dziły go przez korytarz, po schodach w górę, aż do pokoju chorego. Josef
otworzył drzwi i zobaczył Gudrun śpiącą na krześle pod oknem. — Zaczął przedzierać się przez labirynt tylnych uliczek. Głos był już teraz dość wyraźny i łatwo dało się rozpoznać, że należy do Li‐ lie. Josef zrobił krok w stronę łóżka, ale zaraz odskoczył. Para leżała przytulo‐ na. Drżącymi dłońmi podniósł kołdrę. Lilie była naga, jej skórę plamiła krew, którą były ubrudzone ubrania Benjamina. Gudrun poruszyła się, kiedy krzyknął, ale się nie obudziła. — Gdy przeszedł kilkaset jardów, dotarł do lampy, która… – ciągnęła Li‐ lie. Josef chwycił ją za ramię i zwlókł z łóżka. — Puść mnie natychmiast! – zawołała. – Muszę z nim zostać. Nie rozu‐ miesz? Jeśli odejdę, umrze. — Kochasz go? – wpatrywał się w nią Josef. — Tyle razem przeszliśmy, że jesteśmy sobie przeznaczeni na zawsze. — Ale czy go kochasz? — Tak – odpowiedziała po prostu. Josef zacisnął pięści. — A co z nami? – Jego twarz spochmurniała. – A co z twoją obietnicą? — Dotrzymam słowa. – Wzruszyła ramionami. – Możesz ze mną zrobić wszystko, co tylko chcesz. Zniosę to. Tylko zabierz mnie do Linzu, żebym mogła… — Zniesiesz? – Josef poczuł, że krew odpływa mu z twarzy. Jej propozycja była jeszcze gorsza, niż gdyby zniknęła z jego życia. – Natychmiast wracaj do pokoju – powiedział przez zaciśnięte zęby. — Nie. – Chwyciła się łóżka. Musiał oderwać od niego jej ręce i zaciągnąć ją do sypialni. — Jutro oddam cię do kliniki psychiatrycznej. Niech oni słuchają tych twoich fantastycznych opowieści. Jeśli zaś chodzi o twojego kochasia, nim mogą się zająć w szpitalu. Jeżeli nawet przeżyje, nigdy nie wróci do mnie do pracy. – Wepchnął ją do środka i zamknął drzwi. – Jeśli o mnie chodzi, oboje możecie iść do diabła. – Odwrócił się, skrzywiony tak, jakby jadł gorzki owoc. — Będę z Benjaminem – powiedziała Lilie cichym, lecz pełnym przekona‐ nia głosem, idąc przed siebie korytarzem. Josef spojrzał na drzwi. Wciąż były zamknięte. Miał klucz. Otworzył je i pobiegł za Lilie, łapiąc ją za ramię i pchając w tył, w ciemny kąt. Na progu, kiedy zaczęła znikać, popchnął powietrze i zatrzasnął drzwi tak mocno, że cała ściana się zatrzęsła. Tym razem klucz zgrzytnął w zamku. A ona szła ko‐ rytarzem, oddalając się od niego coraz bardziej. Rzucił się przed siebie bie‐ giem, jego stopy mocno uderzały o wypolerowaną drewnianą posadzkę, jed‐ nak każdy krok powiększał tylko odległość, aż Lilie zmieniła się w blady cień, w ducha, iluzję, istotę zrodzoną ze światła księżyca.
Tym razem pukanie było tak głośne i natarczywe, że Josef uniósł wreszcie głowę. Bardzo długo siedział przy biurku, ledwie się poruszył od czasu bole‐ snego powrotu z Gmunden. Był przemarznięty, a nogi mu zesztywniały. Otaczały go talerze nietkniętego jedzenia, a na podłodze stało jeszcze więcej tac. Z boku leżała karafka wina, z której na jego papiery wylewał się czerwo‐ ny płyn. Jęcząc z wysiłku, wstał i podszedł do drzwi. — Wiem, że kazał mi pan sobie nie przeszkadzać, ale muszę. – Gudrun po‐ machała mu przed nosem telegramem. – To do pana, Herr Doktor Breuer. Od pana żony. Będzie w domu o zmierzchu. – Zarumieniła się. – Nie pozwoliła‐ bym sobie otwierać cudzej korespondencji, ale sam pan rozumie… nie mówi pan, nie je, nie wychodzi… Zachowuje się pan nienormalnie. – Odczekała chwilę, spoglądając na niego wyczekująco. — Słusznie zrobiłaś – powiedział zrezygnowany Josef. Zerknął na cienką karteczkę. – O zmierzchu, tak? — Jeśli nie wcześniej. – Gudrun odsłoniła okna, rąbkiem fartucha wytarła kurz z parapetu i zaczęła zbierać talerze, mlaszcząc rozpaczliwie. – Przynaj‐ mniej wszystko w domu wróci do normy. Ale nie wiem, jak miałabym do tego czasu doprowadzić go do porządku. Czy to było ważne? – Zawiesiła mo‐ kre kartki na oparciu krzesła i przetarła model ucha. – Trochę lepiej. — Dziewczyna… – zaczął Josef, wiedząc, że kiedy tylko Gudrun dostanie taką możliwość, zmusi ją do pracy. — Tak, ale gdzie jakąś znajdziemy tak szybko? Spróbował znowu. — Lilie… — Wiem, wiem, w domu powinny być świeże kwiaty. Ktoś będzie musiał pójść na targ. — Ale ja nie… — Nie możemy czekać. Potrzebuję pomocy. Frau Doktor Breuer nie może zobaczyć domu w takim stanie. Pomyślałaby, że jestem straszną Schlam‐ pe[90]! – westchnęła. – Naprawdę się starałam, ale… — Zrobiłaś, co w twojej mocy, Gudrun. Nikt nie będzie cię obwiniał. Kie‐ dy powierzono ci opiekę nad domem, nie miało być w nim mnie, nie wspo‐ minając już o innych. — Innych? – Gudrun zmarszczyła czoło, jakby próbowała przypomnieć sobie jakieś odległe twarze, ale machnęła lekceważąco wolną ręką. – Nawet gdyby dom był pusty, to i tak okazałoby się to dla mnie zbyt wiele. Trzeba się zmierzyć ze smutną prawdą: nie jestem już tak młoda, jak kiedyś. — Nikt z nas nie jest. – Josef podszedł do okna i spojrzał na ulicę. – Jeste‐ śmy starsi, ale nie mądrzejsi. I, niestety, nasze sny wracają, żeby nas dręczyć. Gudrun spojrzała na niego z powątpiewaniem. — Jeśli chodzi o dom, Herr Doktor… mam siostrzenicę, bardzo pracowitą młodą osobę. Jeśli nią właściwie pokieruję, uporządkujemy wszystko w mgnieniu oka. A może jeden z jej młodszych braci mógłby uprzątnąć
ogród. – Czekała chwilę na odpowiedź, a gdy ta nie nadeszła, dodała: – Frau Doktor Breuer nie chciałaby widzieć go w takim stanie. — Zrób, jak uważasz, Gudrun. Ja zapewnię hojną rekompensatę. – Słowa wydały mu się dziwnie znajome. Być może to wrażenie było właśnie tym, co francuski naukowiec, Émile Boirac, nazywał déjà vu – nigdy nie zrozumiał tej koncepcji w pełni, a jego dawny przyjaciel Zygmunt uznawał podobne niepokojące wrażenia za, po prostu, das Unheimliche, niesamowitość. Jakie to miało znaczenie? Żadnego. Po raz pierwszy od wielu dni Josef zdołał wyrwać się z apatii i z trudem wyszedł na zewnątrz. Wdychał mroźne jesienne powietrze. Gudrun miała rację: ogród był zaniedbany. Chwasty i pokrzywy zwyciężały w odwiecznej walce między człowiekiem a naturą w ziołowym ogródku Mathilde. Nawet krzewy, na których praczka wywieszała ubrania do wyschnięcia, stały się przerośnięte i martwe u korony. Oderwał jedną gałązkę i odetchnął zapa‐ chem kwiatów. — To rozmaryn – wyszeptał – dla pamięci. Zapach obudził w nim wspomnienie czegoś zapomnianego zbyt szybko, cokolwiek to jednak było, wciąż mu umykało. Zrobił kilka kroków naprzód i zobaczył powoje, połykające klatkę, w której rosły owoce. Trawa i mech do‐ konały inwazji na uprawy warzyw. A pod starym orzechem delikatny je‐ sienny krokus walczył o życie i słońce, wzbijając się ponad stertę gnijących orzechów. Wszystko niszczało. Budynki gospodarcze też były w kiepskim stanie. Mathilde, oczywiście, zostawiła sobie wóz, by móc codziennie udawać się na wycieczki wokół Traunsee, a pod nieobecność konia stajnia była chłodnym, cuchnącym miej‐ scem. Po rozpadających się schodach wszedł na strych, gdzie kiedyś bawiły się dzieci. Teraz znajdował się tu tylko do połowy wypełniony pierzem ma‐ terac, zamieszkany przez myszy. Z krokwi zwisały dwa stare siodła. Na para‐ pecie leżała porzucona, zapleśniała książka, stare wydanie Kinder- und Hau‐ smärchen[91]. Zatrzymał się, żeby ją przejrzeć. Otworzyła się na Hänsel und Gretel. Josef się uśmiechnął. Była to ulubiona bajka Margarethe, a książka zo‐ stała tu pewnie schowana dlatego, że Mathilde pałała do braci Grimm silną niechęcią. Uważała ich opowieści za niewłaściwe dla dzieci. Wiedźmy, piece, mówiące zwierzęta, drobne ukłucia strachu – nigdy nie zrozumiał, dlaczego tak bardzo protestowała przeciw temu, co jemu zdawało się naturalną czę‐ ścią dzieciństwa. Spojrzał przez ramię, po czym znów zaczął przekładać kartki, aż dotarł do swojej ulubionej baśni Der Froschkönig. „Dawno, dawno temu”, zaczynała się, „kiedy marzenia spełniały się często…”. Uśmiechnął się dość smutno, bo Żabi Król był opowieścią, w której miłość nie sądziła po pozorach. Książka zamknęła się z głuchym hukiem, wzbijając ku górze chmurę kurzu. Nie pozostawało mu nic innego, jak wrócić do domu, w którym meble były pokryte pokrowcami. Wszedł na górę, zaglądał po kolei do wszystkich
sypialni i zatrzymał się, gdy dotarł do położonej na tyłach domu, tej przezna‐ czonej dla gości. Samotny biały motyl uderzał skrzydłami o szybę; gdy został uwolniony, pofrunął w stronę stajni i usiadł na starym krzewie róży, który porastał drzwi. Josef nie potrafił wyjść z tego pokoju, którego lekki słodki za‐ pach przypominał mu czas, kiedy opiekował się Berthą Pappenheim, jej dowcip, burzową chmurę ciemnych włosów, błyszczące oczy, drobną i deli‐ katną sylwetkę. Jakie byłoby życie, gdyby nie porzucił swojej małej Anny O.? Usprawiedliwiał tę decyzję poczuciem odpowiedzialności, małżeństwem, pracą, dziećmi… A ona mówiła tylko o miłości. „Miłość więcej do mnie nie przyjdzie. Będę wegetować jak roślina w piwnicy, bez światła”. Minęło tak wiele lat, że inna twarz nakładała się na nią, inna konstelacja rysów o turkusowych oczach i włosach z plecionego złota. „Pamięć płata nam figle” – pomyślał Josef, wracając do gabinetu. Dom miał niedługo zmie‐ nić się w chaos mioteł i garnków. Być może nadeszła pora, by wrócić do dawnego życia. Pójść do kawiarni nihilistów, porozmawiać z wielkimi i do‐ brymi ludźmi – a przy odrobinie szczęścia także z tymi mniej dobrymi – i sprawdzić, czy prawdą są zasłyszane przed wyjazdem do Gmuden pogłoski o nowej fali antysemityzmu. Myśl o towarzystwie, o ciekawej rozmowie, była zachęcająca. Josef zastanawiał się, czy powinien poprosić o gorącą ką‐ piel, zrezygnował z tego jednak i już miał się zająć swoim wyglądem, kiedy usłyszał dźwięk dzwonka do drzwi. Gudrun weszła do gabinetu, niosąc wi‐ zytówkę na starej mosiężnej tacce. — Przyszła służąca Frau Heidemann z pytaniem, kiedy ta mogłyby pana odwiedzić. Mówi, że ból w piersi jej pani stał się nie do wytrzymania. Josef powstrzymał się przed złośliwą odpowiedzią. Dlaczego ci ludzie nie mogą poczekać? Ostatnią rzeczą, na którą miał ochotę, była masa chorób znoszonych w jego ramiona przez pacjentów, zwłaszcza tych, którzy uważa‐ li wizytę u lekarza za element życia towarzyskiego. Frau Heidemann była głupią kobietą. Jej bóle były wyobrażone i… współczucie wzięło górę. Uspo‐ koił się. Być może serce bolało ją z winy uwięzionej w nim niespełnionej mi‐ łości. — To samotne miejsce – wyszeptał. – Wiedeń to miasto snów.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY Minęło wiele lat, zanim Flecista wrócił po pozostałe dzieci. Chociaż jego mu‐ zyka została uciszona, tysiące wciąż muszą iść za nim: młodzi, starzy, duzi, mali, wszyscy… nawet strzelające z batów ogry w siedmiomilowych bu‐ tach, nawet ich dziewięciogłowe psy. Jesteśmy uciekającymi szczurami, a ziemia kurczy się pod dotykiem naszych stóp. Wiosenne liście mają gorzki smak. Przez cały dzień padają ludzie i pada deszcz; przez całą noc rusałki szlochają w jeziorach. Niedźwiedź koloru krwi węszy u naszych stóp. Wbi‐ jam wzrok w ziemię, licząc białe kamienie, pełna lęku o to, dokąd prowadzi nas ten ostatni piernikowy szlak. Czy zaklęcie zadziałało? Na to wygląda: mgła spowija nasze kostki, wzno‐ sząc się, by uciszyć wszystkie dźwięki, by połknąć wszystkich wokół. Kiedy przychodzi czas, biegniemy na ślepo, ciągnąc za sobą Cień, zatrzymując się dopiero, kiedy moja wyciągnięta ręka dotyka szorstkiej kory sosen. Jeden krok, dwa, i znajdujemy się w zaczarowanym lesie, powietrze jest przecina‐ ne lodowatymi oddechami czarownic. Dzień wali się wokół nas. Widmowi strażnicy zlatują z drzew, pytając o imiona, ale ponieważ pilnie strzeżemy odpowiedzi, odwracają się i fruną na wschód w poszukiwaniu księżyca spo‐ witego całunem z chmur. Korzenie kłębią się, przyciągając nas do leśnej mu‐ rawy. Kulimy się w ciszy przerywanej tylko odległym łoskotem zrzucanych jelenich poroży. Budzimy się, cali i zdrowi. Słońce wchłonęło wszelkie ślady mgły. Pejzaż wydaje się pusty. Nie zaszliśmy daleko: widzę, dokąd biegnie droga, ale nikt się nią nie porusza. Jest całkiem cicho, póki kukułka nie zawoła spomiędzy gęstwiny drzew. — Posłuchaj. — Kukułka – mówi. Osłania oczy, gdy przygląda się najwyższym gałęziom. — Kuckuck – odpowiadam. On wciąż używa swojego dziwnego języka. – Ona mówi Kuckuck! Jak zwykle gwałtownie wzrusza ramionami. — Przynajmniej jesteśmy wolni. — Tylko póki idziemy naprzód. Chodź. Cień kwili, ale podnosimy go i, trzymając między sobą, poruszamy się po‐
woli wzdłuż krawędzi drzew, aż docieramy na pola, gdzie kruki wydłubują oczy młodej pszenicy. Dalej niedawno pochowane ziemniaki drżą pod skiba‐ mi ziemi. Kapusty puchną niczym rzędy zielonych głów. Kiedy klękamy, by zatopić zęby w ich czaszkach, liście wbijają nam się w gardła. Idziemy dalej ze stopami w kleistej glinie, aż nagle Cień zgina się wpół. Ciągnę go za ramię. — Tu nie jest bezpiecznie. Musimy iść dalej. Jeśli zauważą, że zniknęli‐ śmy… Dalej. Musimy iść dalej. Prędzej czy później przyjazne krasnoludy albo ja‐ kaś dobroduszna żona olbrzyma na pewno się nad nami zlitują. Strach stał się jednak dobrze znanym towarzyszem, który działa niczym ostrogi. Poza tym teraz musimy już nieść Cień. Jego głowa zwisa, oczy są puste, a stopy ciągną się z tyłu, żłobiąc bruzdy w miękkim błocie. To może być nasz ko‐ niec. — Powinniśmy iść dalej sami. — Nie – dyszy. – Przysiągłem, że nie zostawię… — Ja nie przysięgałam. — No to idź. Ratuj się. Dobrze wie, że nie odejdę bez niego. — Nie ma sensu stać tu i rozmawiać – złoszczę się, biorąc Cień pod ramię i rozmyślając, jak coś cienkiego niczym ostrze noża może być jednocześnie tak ciężkie. Kolejny odpoczynek, tym razem na gałęzi dębu pokrytej mchem próbuje‐ my wgryźć się w garść zeszłorocznych żołędzi. Da się połknąć tylko te, które wykiełkowały. Cień leży tam, gdzie go upuściliśmy, z twarzą zwróconą do nieba. Zauważam, że jego oczy są już całkiem białe. Bez ostrzeżenia wydaje z siebie wrzask, najgłośniejszy dźwięk, jaki kiedykolwiek z siebie wydobył, potem westchnienie i długi, świszczący wydech. Wypluwam ostatnie żołę‐ dzie. Cień nie miota się ani nie drga jak zazwyczaj, nie rusza się nawet, kiedy depczę jego pierś. Po chwili zbieram liście dębu, by przykryć mu twarz. Próbuje mnie powstrzymać. — Dlaczego to robisz? — Nie żyje. — Nie! – A jednak widzę ulgę na jego twarzy, kiedy klęka, by sprawdzić. – Przetrwaliśmy tak wiele, a i tak zdychamy jak psy… pod płotem… pod pło‐ tem, pod krzakiem. – Zamyka oczy Cienia. – Baruch dayan ha’emet. To chyba modlitwa: jego usta wciąż się poruszają, ale nie wydobywa się z nich żaden dźwięk. — Ale my nie umrzemy. – Chwytam się jego ubrań. – Cienie nie żyją dłu‐ go. Wiedziałeś, że sytuacja jest beznadziejna. Teraz możemy podróżować szybciej, ty i ja. Wyrywa się. — Ziemia jest miękka. Pomóż mi wykopać grób.
— Nie. Nie mamy czasu. Musimy iść dalej. Południe już minęło. – Patrzę, jak się waha. – Nikt nie zje Cienia. Nie ma na nim mięsa. Stoi nieruchomo, kiedy odchodzę, zmuszając się, żeby się nie odwracać. Po chwili dołącza do mnie. Ścieżka dalej wije się między polami a lasem. Po pewnym czasie dostrze‐ gamy wieś, ale uznajemy, że wciąż jesteśmy zbyt blisko twierdzy czarnego maga, by czuć się bezpiecznie. Wreszcie nawet słońce nas opuszcza, a my stopniowo zwalniamy, aż w końcu już nie możemy wlec się dalej. Las jest tu rzadszy: przed nami, aż po horyzont, rozciąga się zaorane w równe rzędy wielkie pole. Znajdujemy się już głęboko pomiędzy krzewami, kiedy zdaję sobie sprawę, że rośnie tu fasola. — Jakie to ma znaczenie? – pyta zmęczony. — Cecily powiedziała, że kto zasypia pod kwitnącą fasolą, traci rozum. — Żadnych kwiatów – ucina. Myli się jednak. Kilka górnych pąków ukazuje już białe płatki, upiorne w świetle zmierzchu, a rano jest już oczywiste, że powinniśmy byli iść dalej, bo setki kwiatów rozwinęły się przez noc, tańcząc na wietrze niczym motyle i wypełniając swoim zapachem ciepłe powietrze. — Pozwól mi odpocząć trochę dłużej – szepcze z policzkiem w błocie, nie chcąc się poruszyć, nie zważając nawet na czarnego żuka, który wdrapuje mu się na głowę. – Nikt nas tu nie znajdzie. Jego siniaki zmieniają kolor. Z czarnofioletowych stają się zielone. Kiedy prosi o historię, przypominam sobie, jak Cecily opowiadała mi o dwojgu dzieciach, które wyłoniły się z magicznej wilczej jamy. One też miały zieloną skórę. — Działo się to w Anglii – mówię mu – w czasie żniw, bardzo dawno temu. Chłopiec i dziewczynka pojawili się nagle, jakby za sprawą magii, na skraju pola kukurydzy. Ich skóra była jasnozielona i mieli przedziwne ubra‐ nia. – Spoglądam na swój strój i wybucham śmiechem. – Kiedy mówili, nikt nie rozumiał ich czarodziejskiego języka. Żniwiarze zabrali ich do domu Władcy, gdzie się nimi zaopiekowano, ale oni nie chcieli nic jeść, dopóki pewnego dnia nie zobaczyli, jak służący niesie wiązkę łodyg fasoli. Zjedli je, ale samych fasolek nie. — Dlaczego nie jedli fasoli jak wszyscy inni? — Cecily powiedziała, że w fasoli żyją dusze zmarłych. Gdy ją jesz, mo‐ żesz zjeść swoją matkę albo swojego ojca. — Przecież to głupie. — Powtarzam tylko, co mówiła. To prawdziwa historia, ale jeśli nie chcesz… — Nie, nie, kontynuuj – mówi, a ja zauważam, że mimo tonu pełnego wyższości patrzy na kwiaty fasoli z niepokojem. – Co się przydarzyło tym zielonym dzieciom? — Kiedy zjadły łodygi fasoli, stały się silniejsze i nauczyły się angielskie‐
go. Opowiedziały Panu o swojej pięknej ojczyźnie, gdzie nie ma biedy, a lu‐ dzie żyją wiecznie. Dziewczynka mówiła, że kiedy pewnego dnia się bawili, usłyszeli słodką muzykę i szli za nią polem aż do ciemnej jaskini… — Jak w twojej historii o Fleciście? — Tak – odpowiadam z wahaniem, przypominając sobie, że w opowieści Cecily chłopiec umarł, a dziewczynka dorosła i stała się zwyczajną żoną. – Nie pamiętam, co było dalej. Przez chwilę milczy, patrząc na mnie. — Co teraz zrobimy? Dokąd pójdziemy? Do kogo możemy się zwrócić? Nikt nam jeszcze nigdy nie pomógł. — Powiedzieli, że ratunek się zbliża. Że jest już niedaleko. — Wierzysz im? — Tak. To dlatego musimy iść w ich stronę. Pod siniakami jego skóra znów jest biała jak kreda. Jego ramię nie wyglą‐ da dobrze, a on krzywi się za każdym razem, kiedy próbuje nim poruszyć. W kącikach jego ust widzę świeżą krew. Nagle czuję taką wściekłość, jak‐ bym miała zaraz wybuchnąć. — Chciałabym go zabić. – Moje dłonie zaciskają się w pięści, a paznokcie wbijają w skórę. Chcę krzyczeć, pluć i kopać. Wciąż patrzy na mnie pytająco. – Chodzi mi o człowieka, który to wszystko rozpoczął. Gdyby nie on… — Nie słyszałaś, co wszyscy szeptali? On już nie żyje. – Znów lekko wzru‐ sza ramionami. – W każdym razie mój ojciec powiedział, że gdyby to nie był on, byłby to ktoś do niego podobny. — Może wtedy ktoś inny byłby tutaj, nie my. Uśmiecha się i ściska moją dłoń. — I nigdy byśmy się nie poznali. — Ależ tak – mówię z przekonaniem. – Kiedyś, gdzieś… jak w starych opowieściach. Cały czas żałuję, że to nie ja go zabiłam. — Za duży – mówi słabym głosem – i zbyt potężny. Przecieram oczy. — W takim razie żałuję, że ja nie jestem większa. Wskoczyłabym na nie‐ go albo ubiła go jak muchę. Albo żałuję, że on nie był mniejszy. Wtedy mo‐ głabym go przewrócić i odciąć mu głowę albo wbić nóż w serce. – Przez chwilę siedzimy w milczeniu. Myślę o wszystkich możliwych sposobach za‐ bicia kogoś skurczonego do rozmiaru Tomcia Palucha. – Powinniśmy już iść. — Daj mi spać. — Teraz chodź. Pośpisz później. — W porządku. Ale najpierw opowiedz mi historię – jedną z tych twoich bardzo długich – o chłopcu i dziewczynce, którzy zabijają ogra. Zastanawiam się przez chwilę. Żadna z moich starych historii nie wydaje się wystarczająco okrutna, póki nie przypominam sobie, że istniały inne okoliczności, w których ogr mógł zostać zabity naprawdę. Dzięki Hannie
wiem gdzie. I wiem nawet kiedy. Nagle czuję się podekscytowana. — Dawno, dawno temu… – mówię, ale od razu zdaję sobie sprawę, że nie mogę zacząć w ten sposób. To nie taki typ historii. Wciąż trzyma mnie za rękę. Ciągnę go za ramię. – Wstawaj. Od tej pory będę opowiadać historię, tylko kiedy będziemy szli. Jeśli się zatrzymasz, nie powiem już ani słowa. Boli go ramię. Nie chce się ruszyć, więc i tak zaczynam opowieść, dając mu odpocząć, kiedy kwiaty fasoli tańczą w słońcu niczym motyle zrywające się do lotu. Jeśli Cecily ma rację, może właśnie w nich znaleźli schronienie ci, którzy zniknęli. Są ich tysiące, miliony… po jednym na każdą skradzioną duszę. Jest ich już zbyt wiele, by je zliczyć, a jednak wciąż więcej rzuca na wiatr swoje delikatne płatki. Próbujemy żuć łodygi fasoli, ale są łykowate, a ich sok wygląda jak blado‐ zielona krew. Miękkie młode liście na górze są smaczniejsze, chociaż przy‐ wołują mi na myśl Bohneneintopf, paskudny gulasz z fasoli, którą kazała mi jeść Greet. Kiedy przychodzi noc, jest zbyt zimno, żeby spać. Przytulamy się mocno, a ja dalej opowiadam moją historię w ciemności, przerywając dopiero, kiedy skomlący Daniel mówi mi, że śni. O świcie idziemy powoli dalej, póki nie docieramy do koryta dla bydła na skraju kolejnego pola. Oboje pijemy, choć na powierzchni wody unoszą się insekty i pluskwy. Woda jest miękka i mo‐ kra. Daniel klęka, zdrową ręką rozkopując ziemię w poszukiwaniu robaków. Próbuję zjeść jednego, ale ten wije się w moim gardle i zbiera mi się na wy‐ mioty. — Musisz odchylić głowę, o tak – mówi Daniel, wkładając sobie do ust tłustego różowego robala. Połyka go i pociera szyję. – Widzisz? Łatwo prze‐ chodzą przez gardło. Wycieram usta rękawem. — Nie mam ochoty na robaki. Wzrusza ramionami i wykopuje ich więcej. Po chwili odpoczynku poru‐ szamy się nieco szybciej wzdłuż drogi dla wozów pośród lasu, przecinanej ogromnymi krzewami jeżyny, wielkimi jak śpiące wieloryby. Kłócimy się o moją historię: Daniel uważa, że powinnam uczynić Benjamina wyższym i mądrzejszym. — To głupie. Jest tylko ogrodnikiem. — Nie chcę być ogrodnikiem przez całe życie – mówi z oburzeniem. – Chcę być profesorem jak mój ojciec. — Kto powiedział, że ty jesteś Benjaminem? Przewraca oczami. — Muszę nim być. Bo ty przecież jesteś Lilie, prawda? Uczyniłaś ją i ładną, i mądrą. — Musi taka być, głuptasie, żeby Josef pomógł jej znaleźć potwora w Lin‐ zu, zanim będzie za późno, by wszystko zmienić. — Mogłabyś przynajmniej zrobić coś, żeby stara jędza nie pomiatała tak
Benjaminem. — To moja historia – warczę. – Jeśli ci się nie podoba, nic więcej ci nie opowiem. Przez chwilę idziemy w ciszy. Schodzimy w dolinę drogą biegnącą wzdłuż rzeczki prowadzącej do odległego jeziora, za którym znajduje się miasteczko. Patrzę w słońce, zastanawiając się, czy idziemy w dobrą stro‐ nę… i kogo właściwie szukamy. Kiedy stajemy na drodze, Daniel mówi: — Mógłbym być ogrodnikiem. Przynajmniej zawsze mielibyśmy dużo je‐ dzenia. Ziemniaki, marchewki, papryki… jabłka, morele… — Wiśnie – mówię, zamykając oczy, by przywołać ich smak. – Truskaw‐ ki. — Kapustę, buraki. — Fuj. — Nie mówiłabyś tak, gdybyś spróbowała gołąbków mojej babci. – Obli‐ zuje wargi. – Nazwa sugeruje, że to małe gołębie, ale tak naprawdę to mięso owinięte liśćmi kapusty. Będziemy też musieli zasadzić dużo buraków na barszcz… — Wolałabym lody – mówię, ale jest mi smutno, kiedy przypominam so‐ bie Mirelę, Lenę, Riikę, Zsofikę i wszystkie pozostałe, które szeptem opowia‐ dały przepisy podczas wyobrażonych uczt. Erika nazywała to gotowaniem ustami. Nagle mam ochotę włożyć kciuk do buzi. — Spróbujemy wszystkiego, co tylko istnieje – mówi Daniel i już ma do‐ dać coś jeszcze, kiedy słyszymy warczenie nadjeżdżającego pojazdu. Chwytam go za chore ramię, a on piszczy z bólu. Jego twarz blednie, trzę‐ sie się cały i wydaje mi się, że nogi odmawiają mu posłuszeństwa, zanim jeszcze rzucamy się do rowu. Kiedy wyglądamy zza roślin, oblewa nas gęsta zielona woda. Biały autobus – dokładnie taki sam jak te, które były ustawio‐ ne przed bramą – mija nas powoli, pierdząc ciemnym dymem ze swojej zmę‐ czonej rury. Czekamy, ledwie ważąc się oddychać. Ślimaki chwytają się ło‐ dyg, a duża żaba niezdarnie wdrapuje się po łydce Daniela. Greet mówiła, że Francuzi jedzą tylko ślimaki i żabie udka i że powinnam być wdzięczna za prawdziwe jedzenie. Ale ślimaki są zrobione z glutów, a kiedy rozważam schwytanie żaby, ta wielkim susem skacze na brzeg. Siedzimy w rowie przez długi czas, póki nie cichnie wszystko prócz odle‐ głego bicia dzwonów kościelnych i szelestu drzew. Kiedy wreszcie się stam‐ tąd wydostajemy, znów zaczyna się krwawienie, a ja gubię but, ale nie mamy czasu, żeby szukać go w gęstym błocie, więc moje stopy będą musiały na zmianę nosić ten, który pozostał. Daniel kuśtyka, zgięty wpół. Nawet nie zauważa mojej straty. Zielona maź cieknie z nas, kiedy przeskakujemy z ka‐ mienia na kamień przez rzekę i wkraczamy do lasu. Sklepienie staje się tak gęste, że robi się ciemno. Każdy pień wygląda tak samo jak następny, a wszystkie stoją w rzędach tak prostych jak barierki w klatce. Ziemia jest
sprężysta i pokryta sosnowymi igłami, które tłumią każdy dźwięk. — Opowiadaj dalej – szepcze Daniel. Ja też szepczę, niemal pewna, że ktoś nas obserwuje. Kiedy moje oczy przyzwyczajają się do stłumionego światła, widzę, że ktoś rozrzucił białe kwarcowe kamyczki między drzewami. Kilka minut później słyszę nad na‐ szymi głowami trzepot skrzydeł, a kiedy spoglądamy w górę, białe ptaki walczą ze sobą pośród gałęzi. Wydaje mi się, że to kruki albinosy, które są jeszcze bardziej niebezpieczne niż te czarne. Kiedy mówię o tym Danielowi, rozwesela się. — To tylko gołębie – śmieje się. – Zobacz, jakie są małe. A ich ogony wy‐ glądają jak wachlarze. – Chichocze, póki nie szturcham go w chore ramię, żeby się uciszył. I tak, kiedy plączę się w swojej historii, próbując pozbyć się potwora, zo‐ staję wciągnięta w całkiem inną. Biały gołąb siada na dachu domu Gretel. Hansel rzucił białe kamyki wzdłuż drogi do pieca wiedźmy. Oboje byli głod‐ ni i przestraszeni. Czy ta historia rzeczywiście kończy się tak dobrze, jak mó‐ wili nam dorośli? Greet zmieniała swoje opowieści, kiedy miała ochotę. Rzu‐ cam kamykami w stronę gałęzi, a gołębie odlatują. Potem opowiadam swoją historię znacznie głośniej. Jodły ustępują brzozom i dębom. Leśne runo jest pokryte mchem i kwiat‐ kami – fiołkami, pierwiosnkami i małymi różowo-białymi płatkami, które wznoszą swoje łebki, kiedy, przechodząc, wzburzamy powietrze. To dobry znak. W mojej historii występują kwiaty. Nie ma w niej śladu po Hanselu i Gretel. Potem docieramy do ściany. Jest wysoka, niemal całkowicie pokryta bluszczem, zwisającym niczym zasłona i pełnym pisków i trzepotów, które mogą oznaczać obecność małych ptaszków, ale – równie dobrze – groźnych szczurów. „Wielkich czarnych szczurów; grubych brązowych szczurów; tłu‐ stych szczurów, leniwych szczurów, brudnych, zapchlonych szczurów; szczurów o wielkich nosach i wygiętych pazurach…” Daniel mnie trąca. — Co się dzieje? — Nic. — Patrzyłaś, jakbyś znajdowała się milion mil stąd. – Kiwa głową w stro‐ nę muru, spogląda na boki i za siebie. – Dokąd teraz idziemy? — Lepiej chodźmy dokoła – mówię, chociaż tak naprawdę nie mam poję‐ cia, jaki jest kierunek, bo od dawna nie widzieliśmy słońca. Wciąż się waha, więc prowadzę go uważnie, zgodnie z ruchem wskazó‐ wek zegara. Greet twierdziła, że poruszanie się w odwrotną stronę przynosi pecha. Zatrzymujemy się w miejscu, w którym połowa muru upadła, pozo‐ stawiając szeroką dziurę, którą próbował zacerować bluszcz. Daniel rozry‐ wa kilka gałązek i wygląda przez powstały otwór. — Wydaje mi się, że to ogród – mówi, wykrzywiając szyję, by mieć lepszy
widok. Ponad naszymi głowami białe motyle fruną wzdłuż muru duchów, ale zaraz połyka je jasne światło. — Daj mi zobaczyć. – Odpycham go i wdrapuję się na stertę kamieni. Ma rację. Spoglądam na ogród, chociaż jest zarośnięty chwastami i papro‐ ciami, które przepychają się przez splątane krzewy róż. Dom, który otacza, jest duży i musiał kiedyś należeć do kogoś ważnego, bo wygląda prawie jak mały Schloss[92], choć teraz jest sczerniałą ruiną ze zburzonymi kominami, które wbijają się w niebo niczym połamane zęby. Przypalone dachówki przywodzą mi na myśl pogryzioną klatkę z dzikimi zwierzętami, które tata przynosił z polowania. Jest tam też jednak coś innego… coś, co stoi z boku ruin, na wpół ukryte przez drzewo… coś, co sprawia, że chwytam oddech, zeskakuję z żerdzi i zaczynam walczyć z bluszczem. — Pomóż mi – wołam do Daniela. – Szybko! Nie stój tam! Musimy dostać się na drugą stronę. – Nie rusza się, więc odrywam gałęzie, szarpiąc, póki nie natrafię na przestrzeń, przez którą zdołałabym się przebić. Kiedy bluszcz chwyta but, który mi pozostał, oddaję mu go bez chwili wahania. Po cichym lesie ogród wydaje się głośny. Świerszcze grają na cytrze w kępkach suchej trawy, kawki kłócą się o wieże, a powietrze rozbrzmiewa nieprzerwanym płaczem niezliczonych gołębi. Ponad nimi unosi się cichy alarm kosa, a ja biegnę przez słoneczną dzicz, by znaleźć drogę, która prowa‐ dzi do stawu przed domem. Jest taka sama jak te w parkach – można usiąść na szerokiej kamiennej krawędzi – a marmurowa fontanna ma kształt zagu‐ bionej syrenki. Kiedyś wylewała wodę z dużej muszli; teraz nie ma już do zrobienia nic prócz wpatrywania się w ważki, które unoszą się niczym płat‐ ki lilii ponad zieloną mazią, przybierając kształt zaciśniętych pięści. Wciąż biegnąc, skręcam w lewo i przedzieram się przez żywopłot niemal tak gruby jak ten w bajce o Śpiącej Królewnie. Zatrzymuję się. Dotarłam do wieży. Jest właśnie tak, jak mówiła Hanna: okrągła wieża z rzędami okien i szpi‐ kulcem na górze. Musi to być Blitzfänger[93], w który niegrzeczni chłopcy rzucają kamieniami. Hanna mówiła, że budynku nie używano, kiedy była dzieckiem; to wyjaśniałoby, czemu jest pokryty odchodami ptaków, a różna roślinność gęsto obrasta jego ściany. Trzy schodki prowadzą do drzwi, zwę‐ żonych, by dopasowały się rozmiarem do okien. W zamku jest klucz, a ja już zamierzam wejść do środka, żeby spojrzeć na lunatyków przykutych do ścian, kiedy Daniel wreszcie do mnie dołącza. — Co to jest? – dyszy, łapiąc się za bok. – Co zobaczyłaś? – Kiedy pokazuję mu wieżę, wydaje się niezainteresowany, jakby spodziewał się czegoś wię‐ cej. – To tutaj znajdziemy ludzi, którzy nam pomogą? — Nie rozumiesz? – mamroczę. – To jest Narrenturm… Wieża Wariatów. Znajdujemy się wewnątrz mojej historii. To tutaj ty… to znaczy Benjamin… to tu mnie znalazłeś. Dotarliśmy do Wiednia.
— Nie bądź głupia. To niemożliwe. — To nie ja jestem głupia – warczę. – Coś nie tak z twoimi oczami? Czy to nie jest wieża? — Tak… ale Wiedeń musi być o tysiąc mil stąd. A ty jesteś głupia, bo wie‐ ża to tylko „gołębnik” – mówi po polsku. — Co? Drapie się po głowie i twarzy, aż wreszcie znajduje właściwą odpowiedź. — Taubentrum. – Jego ton jest pełen wyższości. – To jak bardzo duży go‐ łębnik. — To Narrenturm, głupku! – Jestem tak zła, że rzucam się na niego. Daniel krzyczy i upada na kolana, chwytając się za ramię i płacząc. — Nienawidzę cię – piszczy. — Dobrze. Myślisz, że mnie to obchodzi? Idę sobie. Za wieżą przechodzę przez bramę zwieńczoną łukiem, za którą znajduje się ogród otoczony murem, prawie tak samo zarośnięty jak teren przed do‐ mem. Po jednej stronie stoi zduszona winoroślami szklarnia. Powyginane drzewa, przywiązane solidnymi drutami do ciepłych cegieł, są pokryte kwiatami i goszczą insekty. Za nimi rozrastają się zioła, które lubiła sadzić Greet: Fenchel, Thymian, Rosmarin i Salbei[94]. Fasola umiejscowiła się po‐ między chwastami, a jej biało-czarne kwiaty są dojrzalsze niż te na polu. Długi pas ogrodu całkowicie przejęły duże błyszczące liście paskudnego ra‐ barbaru. Siadam na kamieniu, wyciągając ze stóp igły i próbując przypo‐ mnieć sobie smak okropnych deserów Greet – nigdy nie były słodkie, nieza‐ leżnie od tego, ile dodało się do nich cukru – żeby przestać wstydzić się tego, co zrobiłam Danielowi. Chociaż już go nie lubię, wciąż jest moim jedynym przyjacielem. Gołębie siadają na szczycie murów, czyszcząc piórka, demonstrując ogo‐ ny. Natychmiast zrywają się do lotu, nawet kiedy moje kamienie fruwają daleko od nich. Spoglądam na wieżę. Teraz, kiedy się już nie złoszczę, łatwo zobaczyć, że mogę się mylić, bo gołębie siedzą prawie w każdym oknie i na dachu. Z tego miejsca widzę, że szpikulec na szczycie to tylko wiatrowskaz; gdy na niego patrzę, kogut lekko zwraca się na zachód. Zaczynam się też martwić, że Elsa się myliła, kiedy obiecała, że moja wy‐ obraźnia może zabrać mnie dokądkolwiek. Jeśli to nieprawda… Nie, nie chcę nawet o tym myśleć. Znajduję mały, wciśnięty w kąt budynek, szopę pełną narzędzi ogrodni‐ czych, glinianych donic i sitek z oczkami różnych rozmiarów. Z sufitu zwi‐ sają stary pleciony ul i warkocze z cebuli, które rozpadłyby się przy naj‐ mniejszym muśnięciu, a za stołem warsztatowym leży sterta suchych wor‐ ków. Wyciągam je, żeby zrobić z nich posłanie. Dzisiaj nie pójdziemy już da‐ lej, a to miejsce wydaje się dobrą sypialnią. Daniel wciąż jest przed wieżą, przewrócony na bok, a jego chore ramię układa się pod tak dziwnym kątem, że robi mi się niedobrze, kiedy na nie pa‐
trzę. Jego twarz jest jeszcze bledsza, poszarzała i pokryta warstwą potu. Od‐ dycha szybko i płytko, jakby nie mógł złapać powietrza. Dotykam jego nogi nagą stopą, ale on nie otwiera oczu. — Przepraszam – mamroczę. Po raz pierwszy w życiu naprawdę szczerze za coś przeprosiłam. Ale jemu nie robi to różnicy. — Idź sobie. — Wstawaj, Danielu. Chodź ze mną. Znalazłam kryjówkę. Szopę ogrodni‐ ka. Taką jak pokój Benjamina nad stajnią. Uśmiecha się lekko. — Ach tak, w Wiedniu. — Ha ha. Przepychamy się jeszcze chwilę, a Daniel ląduje na kolanach. Pomagam mu wstać i pozwalam oprzeć się o mnie, kiedy kuśtykamy w stronę szopy. Nie jest łatwo tak iść, unikając ostrych kamieni, które poraniłyby moje na‐ gie stopy. Bolą mnie ramiona. Mam już dosyć. Przy wejściu się zatrzymuje. — Nie zostawiaj mnie – błaga. — Już ci mówiłam, że tego nie zrobię. W odpowiedzi tylko jęczy cicho. Boję się. Jego źrenice zniknęły i całe oczy są białe, jak wcześniej te Cienia… — Daniel! Obudź się! – Rozgląda się wokół, jakby był zdziwiony, że jest tu‐ taj. – Nie śpij, Danielu. Nie chcę zostać tu sama. — Nie będziesz sama, Krysto. – Kiedy to mówi, osuwa się powoli, ciągnąc mnie za sobą, jakby ziemia przyciągała go z całej siły. Ze wszystkich sił wal‐ czę, by go podtrzymać, tak że ledwie słyszę jego szept. – Jeśli mi tylko pozwo‐ lisz, zostanę z tobą na zawsze. — No to wstawaj! – wołam, wiedząc, że jeśli się tu położy, pewnie nie uda mi się go już podnieść. – Wstawaj! Chodź! No już! — Co? – Znów się podnosi, prostuje plecy i idzie przed siebie. – Nie martw się. Przynajmniej jesteśmy wolni. Wszystko będzie dobrze. — Tylko jeśli będziesz szedł przed siebie – odpowiadam, nagle straszliwie zmęczona. – Nie mam już siły cię podnosić. Wydaje mi się, że to następnego dnia Hexe[95] wraca do domu i nas widzi. Musieliśmy spać bardzo długo. Daniel budzi się i jęczy, kiedy ona otwiera drzwi. Ja zrywam się na nogi i sięgam po motykę z długą rączką. Na tle ja‐ snego słońca wiedźma wydaje się dwa razy szersza niż wyższa, a kiedy robi krok naprzód, widzę, że ma na sobie strój pielęgniarki i gruby płaszcz woj‐ skowy – jak wujek… jak Hraben… – na ramionach. Ale i tak jest gruba, a jej twarz przypomina kulę z ciasta, w którą piekarz wcisnął dwie rodzynki. Wyrzeźbił długi nos i narysował kreskę, ale zapomniał dodać warg. Jej włosy są długie i jasne, tylko przy samej głowie znacznie ciemniejsze. Próbuję so‐ bie przypomnieć, gdzie ją już widziałam, kiedy ona spogląda to na mnie, to
na Daniela. — Wydawało mi się, że coś usłyszałam. Myślałam, że to myszy, ale nie. Jak udało wam się uciec? – Kiedy nie odpowiadam, podchodzi bliżej i spoglą‐ da na Daniela. – Na Boga, trzeba cię podtuczyć. — Nie zjesz mnie – warczy. — Takiego mięsa jeszcze nie próbowałam – śmieje się. Nie jest to przy‐ jemny dźwięk. – Niektórzy chyba je jedli. — Wynocha stąd! Uciekaj! – Daniel zrywa się na nogi i krzyczy w swoim języku. Jęczy z wysiłku. – No już. Idź stąd. Wiedźma marszczy brwi. — Jesteście Polakami? – Patrzy na niego, jakby się nad czymś głęboko za‐ stanawiała. – To jest jakiś pomysł. Jeśli oni myśleli… — Zostaw nas w spokoju. – Macham swoją bronią, trzymając metalowe ostrze tak blisko twarzy wiedźmy, że ta odskakuje. – Idź sobie. — Nie zrobię wam krzywdy. – Udaje, że się uśmiecha. – Jestem taka sama jak wy. Wszyscy uciekamy. Myślę, że możemy sobie nawzajem pomóc. — Jak? – Opuszczam rączkę, ale wciąż ściskam ją mocno, na wszelki wy‐ padek. – Co mogłabyś dla nas zrobić? — Domyślam się, że to bardzo boli. – Wskazuje na ramię Daniela. – Wy‐ gląda, jakby się przemieściło. Mogę je nastawić. – Przerywa na chwilę. – I to bardzo szybko, jeśli obiecacie, że powiecie im, jaka byłam dla was dobra. Wymieniamy spojrzenia z Danielem. — I – ciągnie – mogę was nakarmić. O tym też im powiedzcie. – Znów milczy przez moment. – A co najważniejsze, mogę was poprowadzić w bez‐ pieczne miejsce. W zamian chłopak musi nauczyć mnie polskiego… paru prostych słów, które pozwolą mi się dogadać. Nie mamy czasu na nic bar‐ dziej skomplikowanego. – Spogląda gdzieś w dal. Patrzymy, jak chodzi w tę i z powrotem, mamrocząc sama do siebie. – Czemu mielibyśmy zostać uka‐ rani za wypełnianie rozkazów? Wszyscy wiemy, co się działo z tymi, którzy protestowali. Nie zrobiłam nic, do czego nie byłam zmuszona. Nie ma sensu tłumaczyć im, że był w tym cel naukowy. – Podchodzi bliżej i patrzy prosto na Daniela. – Będziesz musiał opisać mi jakieś miasto w Polsce, które uczy‐ nię swoim. Rozumiesz? Teraz rozumiem, co robi wiedźma. Ma nadzieję, że będzie mówił do niej, jak Hanna mówiła do mnie. Chce poznać wspomnienia Daniela, żeby móc stworzyć jakąś własną straszną historię. Nim zdążyłam go ostrzec, on już podjął decyzję. — Verpiss dich[96]! Bezceremonialna odpowiedź Daniela nie robi na czarownicy szczególne‐ go wrażenia. Kobieta siada przy stole i rozplątuje włosy. — Proszę bardzo. Możesz zostać kaleką. Albo zagłodzić się na śmierć. Ale pamiętaj, że ja mogę was stąd wyprowadzić. Szwedzi są tu, by uratować ko‐ biety i dzieci, zanim przyjadą alianci. Jankesi, Brytyjczycy, Rosjanie – to
wszystko barbarzyńscy mordercy, którzy rzucą się na Niemców, nieważne, czy winnych, czy nie. – Spogląda na mnie znacząco. – Wiesz, co się stanie, je‐ śli nas znajdą. Głos Greet rozbrzmiewa mi koło ucha: „Do środka weszli źli mężczyźni, betrunken wie ein Wildschwein, ciągnąc za sobą młodą dziewczynę”. Przeły‐ kam ślinę i zasłaniam uszy dłońmi, chociaż wiem przecież, że głos jest w mojej głowie. Wargi czarownicy nie przestają się poruszać, a Daniel, który stał ze wzrokiem wbitym w podłogę, podnosi nagle głowę, uciszając ją wrza‐ skiem tak głośnym, że słyszę go nawet przez palce. — W PORZĄDKU! – Patrzy na mnie, a ja cofam dłonie. – W porządku, po‐ wiem ci. — Dobrze – mówi. – Bardzo rozsądnie. Od czego zaczniemy. — Najpierw wylecz mu rękę – rozkazuję w tej samej chwili, w której Da‐ niel pyta ją o imię. — Będzie bolało. – Wiedźma uśmiecha się, wypowiadając te słowa. – Ale niedługo zrobi ci się lepiej. A ja? Mam na imię… Agnieszka. – Zbyt długo się zastanawia, więc wiem, że to kłamstwo. – A ty? Odwzajemniam uśmiech. Umiem grać w tę grę. — Ja mam na imię Lilie. A on – Benjamin. Napraw mu ramię. — Znam kilka polskich słów, Benjaminie – mówi, zwracając się do Danie‐ la i ignorując mnie całkowicie. – „Chlep”, „woooda”, „kiebasa”. Czy mam do‐ bry akcent? Daniel kiwa głową. — Chleb, woda, kiełbasa – poprawia. — „Piwooo”, „winooo”… — Piwo, wino. — „Ser?” „Phosze?” — Ser, Käse – tłumaczy na niemiecki, nieco zdziwiony. — „Pszestań mnje ranicz” – mówi wiedźma, naśladując język polski. Przygląda mu się jeszcze uważniej. – „Dlaczeeego to hobisz? Bók mi pomo‐ sze”. Usta Daniela pracują. Tłumaczy jej trzy zdania cichym, płaskim głosem. — Tak myślałam. Zdziwiłbyś się, ile razy byłam zmuszona wysłuchiwać tych słów. Po jakimś czasie się je zapamiętuje. – Wstaje od stołu. – Jak dotąd w porządku… Teraz zajmę się twoim ramieniem. Zdejmij kurtkę. Połóż się tutaj. Podchodzę, żeby mu pomóc, ciągnąc za sobą motykę. Daniel krzywi się, kiedy wiedźma go dotyka. Jego ciało jest fioletowoczarne, prócz miejsc, gdzie znajdują się rany i opuchlizny krwawiące i cieknące przezroczystym płynem, które przybrały żółtobrązowy kolor. Jest przestraszony, ale bardzo stara się tego nie okazać. Ściskam jego zdrową rękę, żeby wiedział, że śledzę każdy ruch tej kobiety. — Obróć się na brzuch – rozkazuje Agnieszka. – Bliżej. No dalej, dalej.
Twoje ramię musi zwisać z krawędzi. — Nie rób mu krzywdy – warczę. — Uspokój się – mówi szorstko i chwyta mocno jego ramię nad łokciem. Druga dłoń łapie nadgarstek i ciągnie. Daniel krzyczy przeraźliwie, otwiera usta tak szeroko, że powstaje wielka ciemna pieczara. Już mam zamachnąć się motyką, kiedy słyszę jego jęk ulgi. Nie wiem, co zrobiła czarownica, ale ramię znów wygląda normalnie. — Dziękuję – szepcze Daniel. Zamyka oczy. – Dziękuję. Czarownica powtarza to słowo po polsku kilka razy – najwyraźniej dotąd go nie znała – po czym zdejmuje fartuch i składa go, żeby zrobić temblak. — Dajmy mu odpocząć. Chodź ze mną. — Nie. Po co? – Chcę zostać z Danielem. Jego twarz jest spocona i znowu wydaje się nie móc oddychać. Piszę w głowie kilka zdań historii: „Po połu‐ dniu stan chłopaka się pogorszył. Jego obrażenia wewnętrzne musiały być poważniejsze, niż podejrzewał: Benjamin gorączkował, trząsł się, majaczył”. Wiedźma mi przerywa. — Jeśli chcesz jeść, przestań się tak zamyślać. I nie zapominaj, że będzie potrzebował wody. Niechętnie idę za nią dróżką pokrytą kwiatami fasoli, które wyglądają jak zgniecione motyle; niektóre rośliny uginają się już pod ciężarem puch‐ nących strąków. Kiedy otwiera drzwi do wieży, wstrzymuję oddech i zaty‐ kam nos, broniąc się przed kwaśnym smrodem gołębich kup. Ptaki wpadają w panikę i zrywają się do lotu w chmurze z piór: Matka Holle trzepie swoją kołdrę. Kiedy opadają, widzę, że w ścianach są wnęki, w których znajdują się gniazda. Pośrodku, z kupki odchodów, unosi się wysoki drewniany filar. Ma dwa grube ramiona, do których ktoś przyczepił drabiny, a gołębie znów unoszą się w powietrze, kiedy wiedźma zaczyna wdrapywać się na bliższą z nich. — Dom wariatów – mówi, ale to nie ten, na który miałam nadzieję, i hi‐ storia wymyka mi się z rąk. Postaci tracą ostrość: Greet nałożyła się na Gudrun, a kiedy próbuję wy‐ obrazić sobie Benjamina, widzę tylko Daniela. Nawet Josef przechodzi do hi‐ storii. Być może jestem dla niego duchem… „A ona szła korytarzem, oddala‐ jąc się od niego coraz bardziej. Rzucił się przed siebie biegiem, jego stopy mocno uderzały o wypolerowaną drewnianą posadzkę, jednak każdy krok powiększał tylko odległość, aż Lilie zmieniła się w blady cień, w ducha, ilu‐ zję, istotę zrodzoną ze światła księżyca”. — Obudź się, dziewczyno – warczy czarownica, podając mi garść małych białych jajeczek. Drabina przesuwa się od jednego gniazda do drugiego, a ja idę za nią, trzymając zdobycz w dłoniach. Kiedy Agnieszka zebrała ich już wystarczająco dużo, schodzi i prowadzi mnie na zewnątrz, na słońce, mijając przerośnięte krzaki, póki nie trafiamy na podwórze za zrujnowanym domem. Ze starej pompy kapie woda. Pióra
fruwają w tył i w przód po porytych mchem kamieniach, a muchy zbierają się wokół zakrwawionych resztek, częściowo przykrytych dachówkami. Nikt więcej tu nie mieszka. Sterta kości na krańcu długiego łańcucha poka‐ zuje, gdzie przywiązany był do ściany pies stojący na straży. Biorę jego pustą miskę, żeby zanieść Danielowi wodę. Ta strona domu jest w gorszym stanie niż jego przód. Ściany się zapadają, wszystkie drzwi są zastawione deskami i rozrzuconymi kamieniami. Wiedźma wskazuje głową okno. — Wchodź. – Kiedy się odsuwam, popycha mnie lekko. – No już, podcią‐ gnij się na parapet. To łatwe. Będę tuż za tobą. – Chyba myśli, że jestem ein‐ fältig, nawina: wszyscy wiedzą, jaki jest dalszy ciąg historii. — Nie mogę. Nie umiem. Boję się, że spadnę. – Na dowód udaję, że zaczy‐ nam płakać. — Dummkopf, Jammerer[97]. Patrz uważnie, gdzie stawiam stopy, żebyś następnym razem mogła to zrobić bez rozczulania się nad sobą. Kiedy znajduje się w środku, odwraca się, żeby mi pomóc, ale ja już jestem tuż za nią. To musiała być kiedyś kuchnia, teraz pozbawiona dachu, ale peł‐ na garnków na półkach, patelni zwisających ze ściany i, jak podejrzewam, z piecem tak wielkim, że dałoby się w nim upiec słonia. Przemykam się obok wiedźmy, plecami do ściany, i dochodzę do wniosku, że na razie jestem bez‐ pieczna: zapomniała w nim rozpalić. Zamiast tego łamie na kawałki trochę na wpół spalonego drewna, próbuje wykrzesać ogień wewnątrz metalowe‐ go bębna i gotuje gołębie jajka. Kiedy są gotowe, dzieli się nimi równo, ale wciąż jej nie ufam. Przez całe popołudnie Agnieszka zmusza Daniela, żeby uczył ją polskiego. On z początku robi to niechętnie, słowo po słowie. — Medycyna. — „Medicina. Medicina”. — Penicylina. — „Penicilina”. To dość łatwe – kracze. – Nic specjalnego. Daniel marszczy brwi. — Mój tata powiedział, że polski jest jednym z najtrudniejszych języków. — A gdzie jest twój tata teraz? – pyta niegrzecznie wiedźma. Nie słyszy odpowiedzi. – Naucz mnie liczb – mówi. – Powinnam wiedzieć przynaj‐ mniej, jak się liczy do dwudziestu. — Jeden, dwa, trzy, cztery… – zaczyna Daniel. Kiedy zjadł, przez jakiś czas wyglądał lepiej, ale teraz jego oczy wydają się dziwnie jasne i znów dyszy ciężko. Jeśli Agnieszka naprawdę jest pielęgniar‐ ką, to sądzę, że nie najlepszą. — Co się z nim dzieje? – pytam. — Wdało się zakażenie – mówi, wzruszając ramionami, po czym znów zaczyna powtarzać liczby, zmieniając listę w głupią przyśpiewkę. Mam
ochotę krzyknąć. Na zewnątrz ostrożnie zrywam strąk fasoli i otwieram go, żeby spraw‐ dzić, czy w środku nie ma jakiejś duszy. Próbuję znów wrócić myślami do swojej historii i uczynić Josefa na tyle rzeczywistym, by pojechał do Linzu. Wciąż nie zdecydowałam, w jaki sposób zabiję małego Adolfa, ale to nie bę‐ dzie trudne – widziałam, jak to się robi na różne sposoby. Hanna wspomina‐ ła, że chyba był samotnym dzieckiem, więc mogłabym się z nim zaprzyjaź‐ nić. Kiedy wracam do szopy, wiedźma pyta Daniela o polskie miasta. Chciałaby się osiedlić w jakimś cichym miejscu, gdzie nie będzie trudno znaleźć pracy i żyć spokojnie. Daniel opiera się o ścianę. Ma zamknięte oczy i nie odpowia‐ da przez dłuższą chwilę. — Jedwabne – mówi, prostując się, nieco bardziej przytomny. – Mogłabyś powiedzieć, że jesteś z Jedwabnego. To na północnym wschodzie, niedaleko Białegostoku. — Jedwabne? – Wiedźma marszczy czoło na dźwięk tej nazwy. – Jestem pewna, że już o nim słyszałam. Czy to znane miasto? Coś się tam wydarzyło? Byłeś tam? No i czy byłoby to dobre miejsce do życia? Daniel kiwa głową, ale zauważam, że zaciska pięści. — Jedwabne było kiedyś miastem tkaczy. Mieszkali tam moi dziadkowie. Jest otoczone pięknymi lasami, a lato trwa tam długo. Tyle ludzi je w ostat‐ nich latach… opuściło… że jest tam wiele pustych domów i sklepów. – Zaci‐ ska wargi. – Myślę, że byś się tam odnalazła. Musisz tylko nauczyć się zdania: „Pochodzę z Jedwabnego”. – Teraz zjemy – ogłasza Agnieszka, wyraźnie ciesząc się z tej perspektywy. – Urządzimy przyjęcie. Chłopiec zaśpiewa nam polskie piosenki. A potem ty – spogląda na mnie – pomożesz mi obciąć włosy. Wtedy opowiem ci, na jaki wpadłam pomysł. Przed ucztą musi jednak dojść do krwawego morderstwa. Wracamy do wieży. Zapada wieczór, a gołębie siadają na grzędzie. Tup, tup, tup, stopy wiedź‐ my wchodzą po stopniach drabiny, a zębatka, która pozwala ruszać się ra‐ mionom środkowego filara, skrzypi i jęczy. Niektóre ptaki wylatują, więcej jeszcze macha frenetycznie skrzydłami pod dachem, kilka próbuje nawet dziobać żółtą głowę Agnieszki… ale matki kulą się, rozkładając skrzydła, na próżno próbując ochronić swoje małe. Nie mogą nic zrobić: jeśli będzie chciała, zabije je co do jednego, zmiecie wszystkie gołębie z powierzchni zie‐ mi. Jej duże łapy rzucają się na nie, uderzają matkami o ściany, porywają dzieci. Trzask – i już karki są połamane. Łup – i już małe ciałka lądują w mo‐ jej wyciągniętej spódnicy. Próbuję robić to samo co zawsze: uciec w tę ta‐ jemną część siebie, gdzie dzięki odwadze lub czarom sprawiam, że sprawy
toczą się inaczej, a ja staję się automatem, maszyną całkowicie pozbawioną uczuć. Dzisiaj jednak mi się nie udaje. Drzwi się zamknęły. Pomysły wyparo‐ wały. Brakuje mi słów. Może tak się właśnie dzieje, kiedy wymyślasz historie wewnątrz historii, która okazuje się częścią przeraźliwie rzeczywistej baśni. Na podwórku wiedźma rozkłada młode gołębie, żeby je policzyć. Obcina im skrzydła swoimi pielęgniarskimi nożycami, obraca i ciągnie ich głowy, póki nie odpadną, wyrywa pozostałe pióra z ich piersi, które później odrywa od reszty ciała. Wdrapujemy się do kuchni, gdzie przygotowuje w wyszczer‐ bionym rondlu gulasz z Jungtaube z ziołami ogrodowymi. Kiedy potrawa za‐ czyna bulgotać i tryskać olejem, Agnieszka zostawia mnie na kilka minut samą. — Stój tutaj i uważaj, żeby się nie spalił – woła przez ramię. Potem słyszę, że wchodzi pomiędzy gruzy w dalszych pokojach, ale – choć ciekawi mnie, co robi – bardziej zainteresowana jestem pewnym garnkiem, który wiedźma ukradkiem odepchnęła na bok, kiedy weszłyśmy do środka. Gdy podnoszę pokrywę, zdaję sobie sprawę, że rzeczy dzieją się w niewłaści‐ wym porządku, bo Gretel znalazła drogie kamienie dopiero, kiedy wiedźma już nie żyła. Z drugiej strony Gretel nie była aż tak ciekawska jak ja albo może tak mądra. Poza tym ja widzę tu złote zegarki, pierścienie i broszki, na‐ szyjniki z pereł i złote zęby, a nie klejnoty z baśni. Jednocześnie chcę zjeść gulasz z małych gołąbków i nie chcę tego robić. Smakuje inaczej niż zupa, do której się przyzwyczailiśmy. Wreszcie udaje mi się przełknąć kilka łyżek, a Daniel wypija resztę. Po obiedzie nie śpiewa‐ my, nie tańczymy, nie obcinamy włosów: Agnieszka naprędce przedstawia nam nowy plan. — Nie. – Daniel kręci głową, zanim jeszcze ona skończy mówić. – Nie. Nie mogę. Nie zrobię tego. Prędzej umrę. — W takim razie prawdopodobnie umrzesz – mówi wesoło wiedźma. – Czas nam się kończy. Dam ci jeszcze chwilę, żebyś mógł się zastanowić. — O czym ona mówi? – szepczę, kiedy kulimy się na workach. – Jak może nam się skończyć czas? Co ona wie, czego my nie wiemy? Daniel milczy tak długo, że przez chwilę wydaje mi się, że śpi. — Może będzie bitwa – mówi wreszcie. – Wszystko mi jedno. Jak już mó‐ wiłem, wolę zostać tutaj i umrzeć, niż udawać, że jest moją matką. — Jeśli pokaże nam, dokąd iść, czemu miałoby ci to przeszkadzać? – py‐ tam. – Jakie znaczenie ma jeszcze jedno kłamstwo? – Nie odpowiada. – Po‐ wiedz, że jest twoją wstrętną macochą. Mógłbyś to zrobić? — Może… – prycha. — Musisz. Nie zostaniemy tutaj i nie umrzemy. — Ale moja matka… – Głos mu się łamie. — Nie. – Obiecaliśmy sobie, że nie będziemy rozmawiać o tych rzeczach, póki to wszystko się nie skończy. – Nigdy nie miałeś macochy, więc nie ma znaczenia, jeśli trochę poudajesz. W każdym razie Agnieszce, czy jakkolwiek
się ona naprawdę nazywa, nie uda się nikogo długo zwodzić. Kto uwierzy, że kiedykolwiek głodowała, skoro ma taki wielki tyłek? — Brzydka stara krowa. Dziwka. Suka. Kurwa. – Daniel recytuje całą listę brzydkich słów, coraz wolniej i ciszej. — A ty powiesz, że to twoja… Teraz jednak naprawdę już zasnął, słyszę, że bulgocze mu w brzuchu, za‐ skoczonym, że jest pełny. Kiedy ja też zasypiam, śni mi się, że znów jestem w Ravensbrück, w przychodni, i biegam po niekończących się korytarzach w poszukiwaniu taty. Jest tam też Agnieszka. Czarownica wyłania się zza drzwi po prawej i lewej stronie, z zakrwawionymi rękami, trzymając w rę‐ kach kawałki surowego mięsa albo całe nogi, które czasem są pokryte pióra‐ mi, a czasem wciąż mają na sobie buty. Tego poranka z trudem rozpoznaję wiedźmę. Zamiast swojego pielęgniar‐ skiego kitla ma na sobie sukienkę w paski, taką jak moja, ale lepiej dopaso‐ waną i znacznie czystszą, chociaż pod jej paznokciami wciąż widać krew po wczorajszej masakrze. Połowa włosów zniknęła, a teraz ścina pozostałe. — Naprawił to cholerstwo. Właśnie w tej chwili je składa. To nasza ostat‐ nia szansa. Niedługo odejdą. — Kto? – pytam, wciąż próbując się otrząsnąć z koszmaru. – Kto co na‐ prawił? – Daniel zrywa się bez słowa i biegnie do drzwi. Jedną dłoń kładzie na brzuchu, a drugą zakrywa usta. – Co się dzieje? – Agnieszka nie pozwala mi pójść za nim. – Puść mnie! – piszczę. – Muszę się dowiedzieć, co się stało… — To tylko ból brzucha. Pewnie wylewa się z niego z obu stron. Tak wła‐ śnie się dzieje, kiedy ktoś się objada po długim poście. — Dlaczego go nie powstrzymałaś? — Takie są te Kreaturen, gorsze niż zwierzęta. Nie mają żadnej samokon‐ troli. – Wiedźma wzrusza ramionami i dalej obcina włosy. – Judenscheisse. Kto by pomyślał, że od jednego z nich będzie zależał mój los? – Wybucha śmiechem, ale po chwili chmurnieje. – Cóż, sytuacja jest trudna i tak być musi. – Zagryzam wargi i patrzę, jak złote kosmyki spadają po jej plecach ni‐ czym okrutne żółte węże. – Zaraz idziemy – mówi. – To nie zajmie dużo cza‐ su. — Ale dokąd? – Zmuszam się do uśmiechu. Nie wolno ufać wiedźmom, ale lepiej udawać, że jest się ich przyjaciółmi. — Do autobusu, oczywiście. – Odkłada nożyczki, potrząsa głową i prze‐ czesuje palcami nierówne ciemne kosmyki. – Och, jak przyjemnie. Czuję się wolna. Naprawdę nie wiem, po co to całe zamieszanie. Pewnie z próżności. Gdzie jest chłopak? — Do jakiego autobusu? – pytam, wychodząc za nią z szopy. – Nie rozu‐ miem. Gdzie on jest? — Nad jeziorem, to niedaleko. Chodź, Benjaminie. – Odwraca się w stronę Daniela, który kuca przy rabarbarze. – Pojedziemy do miasteczka. Autobus
jest dobrze schowany między drzewami. Dzięki temu mogłam ich obserwo‐ wać. Pokażę wam. Zamieram. — Jak możesz być pewna, że to nie jest inny rodzaj autobusu? Taki, który zabiera starych, chorych ludzi do… — Ponieważ – mówi z przesadną cierpliwością – na każdym jego boku widnieje czerwony krzyż. Na pewno wiesz, co to oznacza. W każdym razie, Lilie, pojazd nie należy do nas. Jest szwedzki. Było ich kilka, pozostałe poje‐ chały już do domu, ale w tym popsuł się silnik, co zatrzymało ich na trzy dni. Czekam na Daniela, który wygląda tak źle, jak jeszcze nigdy wcześniej. Pomijając wszystko inne, teraz jest też, jak mawiała Greet, zielony na twa‐ rzy. Szczęka zębami, ale jego skóra wydaje się płonąć. — Wymiotowałeś? – Nieszczęśliwy kiwa głową i staje obok mnie. Rusza przed siebie, ale tak wolno, że wreszcie muszę otoczyć go ramieniem. – Tyl‐ ko nie porzygaj się na mnie, dobrze? Wiedźma ze zniecierpliwieniem przestępuje z nogi na nogę. Pod pachą trzyma płócienny wór, a ja nie muszę nawet pytać, co się w nim znajduje. — Pozwól. – Wiedźma pochyla się nad Danielem. – Wyprostuj się, chłop‐ cze. – Uśmiecha się, ale jej ton jest ostry. – Postaraj się. – Kilka chwil później przestaje zmuszać go, żeby szedł jak najszybciej, i zatrzymuje się, a jej twarz przybiera niepokojący wyraz. – Benjaminie, na wypadek gdyby nas rozdzie‐ lono, powiedz mi jeszcze raz, jak się przedstawić po polsku. — Nazywam się Agnieszka – mówi Daniel, jęcząc cicho. Kołysze się, kie‐ dy wiedźma puszcza jego rękę. Tak bardzo się boję, że się przewróci, iż obej‐ muję go ramionami, gdy ona chodzi w tę i z powrotem, powtarzając zdanie. — Jeszcze jedno – mówi łagodnie. – A jak powiedzieć, że jestem pielę‐ gniarką? – Czuję, jak Daniel sztywnieje. Kiedy na niego spoglądam, jego mina jest równie dziwna. – Taka przydatna umiejętność może się okazać ważna. Daniel kiwa głową. — Jestem zabójcą dziecka – mówi bardzo wyraźnie. Coś jest nie tak: jego dłoń szuka mojej, a potem ściska ją bardzo mocno. Nigdy nie słyszałam, by wypowiadał jakiekolwiek słowo tak starannie. – „Jestem zabójcą dziecka” – powtarza zdanie tuzin razy. — Dobrze. – Wiedźma odpycha mnie na bok i znów bierze Daniela pod ramię. – Postaraj się, Benjaminie. Już tylko chwila. – Uśmiecha się, ale jej oczy są podłe. – Lilie, moja droga, pobiegnij naprzód i upewnij się, że na nas poczekają, dobrze? Czuję na karku dotyk lodowatych palców. Wiedźma coś knuje. Daniel czuje to samo. Nasze spojrzenia się spotykają. Kręci głową. — Ale ja nie wiem, jak ich znaleźć – mówię. Z niezadowoleniem mlaska językiem. — Już ci raz mówiłam…
— Boję się iść sama. Zbliżamy się do wieży. Serce wali mi jak młotem, kiedy się przygotowuję. Jeszcze jeden krok i… teraz! Wyrywam wiedźmie torbę z ręki, pędzę do drzwi i wrzucam ją do środka. Gołębie zrywają się do lotu. Czarownica wrzeszczy. Puszcza Daniela i biegnie za swoim skarbem. Pomiędzy odcho‐ dami szuka rozrzuconych złotych zębów i drogich kamieni. Prędka jak bły‐ skawica, przekręcam klucz w drzwiach. Wali w nie pięściami i wykrzykuje groźby. Nie zdoła uciec, ale ja – choć staram się, jak mogę – nie mogę pod‐ nieść Daniela i zaczynam się bać, że autobus odjedzie bez nas. — Idź – mówi, zamykając oczy. Klękam, nie mogąc znieść tego, jak spo‐ kojny się nagle wydaje. — Wrócę – obiecuję, przykładając swój policzek do jego twarzy. – Znajdę tych ludzi, każę im poczekać i wrócę po ciebie. Pędzę przez podwórko, wzdłuż starych stajni, omijając połamane wozy i zardzewiałą maszynerię. Biegnę, póki moje bose stopy nie wkraczają na żwir pokryty chwastami, który kiedyś znaczył początek szerokiego podjaz‐ du. Przede mną wyrastają ogromne żelazne bramy, tak zarośnięte, że pew‐ nie nie były otwierane od lat. Mam szczęście, bo udaje mi się zauważyć wy‐ deptaną przez wiedźmę tajemną ścieżkę przez krzaki. Pokrzywy uwalniają swoje parzące liście, jeżyny chwytają mnie za kostki i nadgarstki, malując nogi w jasnoczerwone kropki, ale moje zaklęcia są silniejsze niż te czarowni‐ cy, i droga powadzi mnie do wąskiego kamiennego przełazu na skraju ulicy. Chociaż czuję chłodne powietrze unoszące się ponad jeziorem, woda jest niewidoczna, całkowicie ukryta za drzewami i krzewami. Nie dostrzegam też żadnego autobusu. Wiedźma powiedziała, że powinnam iść w stronę miasteczka, ale – chociaż pamiętam, że widziałam w oddali budynki, kiedy schodziliśmy ze wzgórza – nie mam pojęcia, czy skierować się w lewo, czy w prawo. Biegnę w prawo, licząc do dwustu, potem odwracam się i pędzę w drugą stronę. Jestem przy stu dziewięćdziesięciu dziewięciu, kiedy słyszę głosy, wskakuję pomiędzy krzaki i niemal wpadam na biały autobus, ukryty pomiędzy połamanymi gałęziami i krzewami paproci. To prawie na pewno ten, przed którym chowaliśmy się w rowie. Nikogo nie widzę. Idę naprzód, przyklejona do boku pojazdu, zatrzymuję się, żeby spojrzeć na czerwony krzyż… i potykam się o czyjeś wyciągnięte nogi. — Hej! – Mężczyzna leżący pod autobusem wyskakuje spod niego, wyma‐ chując dużym kluczem francuskim. Jest olbrzymi, ma brudną twarz i jasne krótkie włosy, takie same jak te Hrabena. Mimo to nie uciekam, pamiętając, że muszę być dzielna. – Vänta, lilla! – grzmi, ale potem ścisza głos i podaje mi czarną dłoń pokrytą smarem. – Poczekaj, mała. Olaf nie zrobić krzywdy. – Odwraca się i krzyczy głośno: – Lotten! Sigrid! Var finns dessa kvinnor när du behöver dem?[98] — Du behöver inte svära, Olaf. Här är vi, tillbaka från vår simtur[99] – śmieje się ktoś. Kobieta wychodzi zza autobusu, po chwili za nią idą następ‐
ni. Patrzy na moje śmieszne ubrania poplamione krwią, na dziury i bose sto‐ py. Jej oczy błyszczą, ale mówi tylko: – Witaj. Nie przejmuj się Olafem i jego przeklinaniem. Jesteś z obozu Ravensbrück, prawda? Jak udało ci się uciec? — Daniel… – Chcę powiedzieć więcej, ale słowa więzną mi w gardle. — Jesteś z Ravensbrück? Kiwam głową. — W porządku, dziecko. Nie ma się czego bać. Teraz jesteś już bezpieczna. – Spokojnie wiąże wilgotne włosy niebieską wstążką. – Nie zrobimy ci krzywdy. Przyjechaliśmy z daleka, żeby pomóc. Boję się, ale nie mam komu zaufać, więc przyglądam jej się uważnie. Jest wysoka i ma na sobie męskie ubrania. Jej oczy mają taki sam kolor jak wstążka, a gdy włosy schną, okazują się rudozłote. Nos i policzki są pokryte piegami. Kogoś mi przypomina. Kiedy mnie obejmuje, robi mi się miło. — Daniel… – mówię znowu, wskazując w stronę domu. Kobieta kiwa głową. — Czy Daniel jest ranny? Potwierdzam energicznie. — Nie może wstać. — W porządku. – Wchodzi do autobusu i wyciąga z niego torbę lekarską, prawie taką samą jak ta, którą miał tata. – Pokaż nam, gdzie on jest. Rzucam się pędem przed siebie, zerkając w tył, żeby sprawdzić, czy idą za mną. Kiedy docieramy do paproci, Olaf wyciera czarne ręce w jeszcze czar‐ niejszą szmatę, po czym bierze mnie w ramiona i przenosi przez gęstwinę. Zostawia na moich rękawach oleiste plamy. Lekarka śmieje się, kiedy mnie przeprasza. — Znajdziemy jej coś lepszego do ubrania. – Robi duże kroki, dotrzymu‐ jąc mi tempa, chociaż ja prawie już biegnę, bo boję się, że Daniel mógł… – A tak w ogóle – mówi – wszyscy nazywają mnie Lotten. To zdrobnienie od Charlotte. — Miałam kiedyś Charlotte. Zakopaliśmy ją w ptaszarni. — To bardzo smutne. — Zabrała ze sobą wszystkie moje historie. — Rozumiem. – Lotten przez chwilę kroczy w ciszy. – Będzie więcej histo‐ rii. Zawsze tak jest. Powiesz mi, jak masz na imię? — Jestem Krysta. Docieramy do wieży, a Daniel leży tam, gdzie go zostawiłam. Paskudnie cuchnie, ale wciąż oddycha. Porusza powiekami, kiedy siadam obok niego na ziemi i biorę go za rękę. Lotten też klęka i delikatnie rozpina mu kurtkę. Wyraz jej twarzy się zmienia. Głośno przełyka ślinę. — W porządku – mówi, szukając w torbie stetoskopu. – Wszystko będzie dobrze. — Hallå[100] – mówi inny głos. – Här är vi. — Tak, już jesteśmy. Przepraszam, że tak długo nam to zajęło.
Dwie inne kobiety, jedna ciemnowłosa, druga równie jasna jak Lotten, ale o szerokiej spokojnej twarzy, dołączyły do nas i teraz widzę, że Olafowi po twarzy ciekną łzy. Nie sądziłam, że olbrzymi umieją płakać. Musiał się zra‐ nić. Kiedy pytam o to Lotten, ona zaczyna na niego krzyczeć. Olaf przeciera oczy, zapala papierosa i odchodzi. Z wieży wciąż dobiega hałas, a on otwiera drzwi, zanim zdążę go ostrzec. — Wiedźma – szepczę. Lotten jest zbyt zajęta wypełnianiem dużej strzykawki. — To na ból, Danielu. Agnieszka wybiega z wieży z rękami upapranymi gównem, z otwartą gębą, z której wypluwa w moją stronę żmije i ropuchy. Widząc pozostałych, stara się robić wrażenie małej i nieszczęśliwej. Jedna z kobiet – chyba ma na imię Sigrid – zaczyna do niej mówić, ale wiedźma otwiera szeroko oczy i pa‐ trzy prosto przed siebie, udając, że jest jak jedna z tych biedaczek, które nie wiedzą już, co się dzieje i gdzie są. — Naziwam sze Agnieszka – szepcze. – Naziwam sze Agnieszka. — Wiedźma – mówię wystarczająco głośno, żeby wszyscy mnie usłysze‐ li. Ale kobiety są zbyt zajęte pocieszaniem jej, a Daniel wybiera ten moment, by zaprotestować przed ukłuciem igły. Czarownica kieruje wzrok w jego stronę. — Mój syn! – woła. – Benjamin. — Ma na imię Daniel – przypominam Lotten. Lotten wzdycha. — Biedna kobieta… Daniel rozchyla powieki. — Ona tylko udaje, że jestem jej synem. — Wszystko jej się myli – mówi Lotten, przyglądając się jego popękanej skórze. – Sigrid mówi trochę po polsku, dowie się, co się dzieje. Czy to ugry‐ zienia psów? — Nie rozumiesz – nalegam. – To zła pielęgniarka. Cięły ludzi na kawałki. Sama widziałam. Ona tylko udaje, że jest jedną z nas. — Aha… – Lotten prawie mnie nie słucha. — Einer der Engel des Todes – dyszy Daniel. – Jest jednym z aniołów śmier‐ ci. — Potrzebna ci właściwa opieka, młody człowieku. Nie próbuj mówić – poleca Lotten, wstając, po czym woła Olafa, który wyrzuca papierosa i pod‐ biega, żeby rozwinąć nosze. Przestał już płakać, ale jego oczy wciąż są czer‐ wone. Razem podnoszą Daniela, a ja pomagam włożyć pod niego płótno. Wiedźma patrzy na nas, ściskając w obu dłoniach swoją torbę z zębami. — Jestem s Polski – skrzeczy. – Pochodce s Jedfapneego. — To nieprawda – mówi sennym głosem Daniel. – I nie jest Polką – ziewa. Oczy wiedźmy błyszczą, kiedy się podnosi. — Jestem sabujcom czecka – wypowiada zapamiętane słowa. To zdanie
ma być jej kartą przetargową i widzę po jej twarzy, że nie rozumie, czemu Si‐ grid odskoczyła. – Jestem sapujcom czecka. — Mówi… – Sigrid marszczy brwi. Waha się, a jej wargi poruszają się, jakby powtarzała sobie słowa w głowie, upewniając się, że dobrze je zrozu‐ miała. – Mówi, że zabijała dzieci. — Moja mała siostra… – szepcze Daniel. Dotykam jego policzka. — Nie. – Wciąż jest zbyt wcześnie, żeby mówić o tych rzeczach. — Schmutzige Doppel-Kreuzung Jude! – Wiedźma blednie i wyszczerza kły niczym wściekły pies. – Ty brudny dwulicowy Żydzie, powinnam cię była zabić, kiedy miałam okazję. – Rzuca torbę, jakby była mokrą szmatą, na ka‐ mienie spada deszcz złotych zębów. Bez słowa odwraca się i biegnie do lasu, prosto w szpony czerwonego niedźwiedzia, buldogów i Jankesów. Staram się nie roześmiać. Teraz, kiedy poradziliśmy sobie z czarownicą, w tej historii brakuje już tylko jednego szczegółu, ale gdy wsiadamy do au‐ tobusu, dochodzę do wniosku, że znaleźliśmy coś lepszego niż biała kaczka Gretel, coś, co zabierze nas w bezpieczne miejsce. Wszystkie historie, dobre i złe, całkiem się wymieszały. Wróciłam do Da‐ niela jak dziewczynka we Fleciście, ale radzę sobie lepiej od niej, bo Lotten przysięgła, że zabiorą nas z tego miejsca pełnego szczurów na piękną ziemię po drugiej stronie gór. Tylko moja opowieść nie skończyła się tak, jak po‐ winna. Cecily miała pewnie rację, kiedy powiedziała, że niektórych rzeczy nie da się zmienić, nawet jeśli bardzo się tego chce… miała jednak tylko tro‐ chę racji, bo ja wiem na pewno, że niektóre rzeczy można. Rano usłyszałam, jak Lotten mówi do Sigrid, że Daniel tylko cudem przeżył. To dlatego siedzę przy jego łóżku – chociaż mówią, że pewnie mnie już nie słyszy – i szepczę mu do ucha nową opowieść o Lilie i Benjaminie, którzy wyjeżdżają z Wied‐ nia, żeby uprawiać wiśnie i morele w swoim małym ogródku na wsi. Miałam też rację – zazwyczaj ją mam – gdyż naukowcy wreszcie potwierdzi‐ li moje przypuszczenia i uznali, że słuch jest ostatnim zmysłem, który nas opuszcza. Jesteśmy więc tu, dwa pokolenia później, a ja znów siedzę przy jego łóżku, trzymając dłoń Daniela, kolejny raz opowiadając historię Lilie i Benjamina, baśń, której my daliśmy szczęśliwe zakończenie. Mam nadzieję, że moje sło‐ wa zatrzymają go na ziemi, przy życiu, które zbudowaliśmy razem… że przytrzymają go obok mnie. Odkąd uciekliśmy z Ravensbrück, przeżyliśmy wiele podobnych chwil, wiele bezsennych nocy, wiele opowieści. Blizny, które pozostały po tym, co wycierpieliśmy, nie zbladły, kiedy świat zmęczył się naszym bólem, naszą rozpaczą i strachem, naszą dziwnością, a im strasz‐ niejsze wspomnienie, tym silniejszy jego związek z teraźniejszością. Prze‐ trwaliśmy. Żyliśmy dalej. Wydawało się, że to wystarczy. Obawiam się jed‐ nak, że tym razem moja historia nie utrzyma Daniela przy życiu. Jest już za
stary, zbyt zmęczony poszukiwaniem odpowiedzi. Po raz pierwszy od wielu dni Josef zdołał wyrwać się z apatii i z trudem wy‐ szedł na zewnątrz. Wdychał mroźne jesienne powietrze. Gudrun miała rację: ogród był zaniedbany. Chwasty i pokrzywy zwyciężały w odwiecznej walce między człowiekiem a naturą w ziołowym ogródku Mathilde. Nawet krze‐ wy, na których praczka wywieszała ubrania do wyschnięcia, stały się prze‐ rośnięte i martwe u korony. Oderwał jedną gałązkę i odetchnął zapachem kwiatów. — To rozmaryn – wyszeptał – dla pamięci. Zapach obudził w nim wspomnienie czegoś zapomnianego zbyt szybko, cokolwiek to jednak było, wciąż mu umykało. Zrobił kilka kroków na‐ przód… Przerywam, kiedy drzwi się otwierają. Wiem, że to Sara, nasza wnuczka, przynosi mi kawę. Jest pięknym, delikatnym, niemal elfickim dzieckiem. Daniel otwiera oczy, kiedy ona wchodzi do środka. Wieczorne słońce nadaje jej włosom złoty połysk. — Krysta? – Wydaje się lekko zaniepokojony. Wciąż pogrążony w naszej historii o dawnych czasach, czuje się zagubiony. To zrozumiałe: choć dziew‐ czynce nadano imię Sara na cześć jego siostry, która zginęła w obozie, Da‐ niel twierdzi, że wygląda dokładnie tak samo jak ja w jej wieku. Ściskam jego dłoń. — Wciąż tu jestem. — Nie zostawiaj mnie – błaga. — Czemu miałabym to zrobić teraz? Uśmiecha się lekko. — Bardzo tu ciemno. – Jego powieki opadają. – Mów dalej. Opowiedz mi o tym, jak Lilie i Benjamin znaleźli swój dom. I dużą jabłoń… nasze grządki z warzywami, twoje książki, moja muzyka, długie słoneczne popołudnia nad rzeką… — Wciąż opowiadasz dziadkowi historie? – Sara zakłada długie włosy za uszy i stawia gorącą kawę na stoliku. — Nie „historie”. Naszą historię. — Ale to wciąż ta sama, znowu i znowu… Nie nudzicie się? Opowiadacie ją sobie od tylu lat, nieskończenie wiele razy. Czy ona się nigdy nie zmienia? Delikatnie puszczam dłoń Daniela i podnoszę kubek. W ciszy biorę łyk gorzkiego napoju, czując, jak wpływa w moje żyły i daje mi nową siłę. Kiedy spoglądam na Sarę, jej twarz jest pełna niepokoju. Zagryza dolną wargę, a jej oczy są bardzo jasne. Po mnie odziedziczyła urodę, ale czułe serce – po Danie‐ lu. — Nie chciałam… – mamrocze. – Przepraszam, babciu. Wiem, że uciecz‐ ka z obozu i wszystkie te zabójstwa były straszne. Nie chciałam…
— Chodź tu. – Wstaję, chwiejąc się lekko, i przytulam ją do siebie. – Wiem, wiem. – Jest wyższa, niż ja kiedykolwiek byłam, muszę się wyprosto‐ wać, żeby pocałować ją w policzek. Gdyby jej pokolenie też musiało cierpieć z powodu naszych wspomnień, byłoby to dodatkową torturą. Należy zna‐ leźć właściwą równowagę między obciążaniem ich przerażającymi szczegó‐ łami i upewnieniem się, że prawda nie zostanie nigdy zapomniana. – Jeśli zaś chodzi o twoje pytanie: nie można zmienić tego, co się stało w obozie. Jest to zapisane w naszych kościach i krwi. Waham się. Czy to prawda? Postanawiam uwierzyć, że tak. Podobnie jak wierzę, że nie da się w pełni przekazać komuś takich wspomnień. Kiedy przypominam sobie lata spędzone w Ravensbrück, pracują wszystkie moje zmysły: dojmujący głód, słodki, klejący smak ciał palonych na wietrze; woła‐ nie dzieci, tłumione przez zdesperowane matki; dzwonienie w uszach po tym, gdy ktoś uderzył mnie w głowę, smak krwi w ustach; ból w łydkach od stania w deszczu, w śniegu, w słońcu przez wiele godzin; tępy ucisk gdzieś w środku na widok scen, których nikt nigdy nie chciałby widzieć, ból, strata i… — Babciu? – Sara pochyla się nade mną, a ja zdaję sobie sprawę, że opa‐ dłam na krzesło. – Źle się czujesz? Mam zawołać tatę? Kręcę głową. Dłoń Daniela szuka mojej na ślepo, niczym biała pomarsz‐ czona rozgwiazda na tle niebieskiej kołdry. Chwytam ją i nie jestem pewna, które z nas bardziej potrzebuje drugiego. — Chciałam dodać, że druga opowieść, ta o Lilie i Benjaminie, ta, która uratowała nam życie, prowadząc nas ku naszym wybawicielom, zmienia się trochę za każdym razem. Nie jej esencja, ale szczegóły… i sposób, w jaki się ją opowiada. – Pamiętam, jak Greet mówiła mi, że prawdziwe baśnie zmienia‐ ją się zależnie od kierunku wiatru, wraz z księżycem, wraz z przypływami i odpływami. – To jak baśń, która wraz z upływem czasu lekko zmienia bieg. — Rozumiem, jak baśń… – Sara kiwa głową. Ma przy tym komicznie po‐ ważną minę. — Kiedy zaczęłam ją wymyślać, byłam jeszcze młodsza od ciebie. Od tam‐ tej pory dowiedziałam się mnóstwa nowych rzeczy, z życia, z książek, od przyjaciół… Przerywam, słysząc odległe echo głosu Eriki, nalegającej, bym uczęszcza‐ ła do tajnej szkoły w obozie. — Książki – powtarzam. Nie tylko były moją pociechą, lecz także dały mi klucz do zrozumienia ludzkich pomysłów i osiągnięć, ich nadziei i lęków, ich dziwactw i fobii, ich marzeń… ich demonów. Drogi Josef… przeczyta‐ łam o jego życiu tak dużo, że czasem wydaje mi się, iż muszę znać go lepiej, niż on znał sam siebie. Znam też innych, chociaż niektóre zachowania wciąż wydają mi się niemożliwe do wyjaśnienia… Otrząsam się, odwracając od tych ponurych wspomnień i uśmiechając lekko. – Dowiedziałam się też tro‐ chę o sobie. Z biegiem czasu historia musiała więc stać się dłuższa i bardziej
skomplikowana. Jednocześnie moje życie splotło się z opowieścią. Benjamin i Lilie mieli długie, spokojne życie, syna i piękną wnuczkę. Więc oczywiście się zmieniła. — Nigdy nie słyszałam jej w całości – Sara się rumieni. – Tylko jakieś strzępki. Uśmiecham się znowu, wiedząc, że podsłuchuje pod drzwiami. To u nas rodzinne. Usiądź. Dziadkowi nie będzie przeszkadzało, jeśli zacznę jeszcze raz od po‐ czątku. – Biorę głęboki oddech, świadoma, że może to być ostatni raz, kiedy ta historia zostanie opowiedziana. – Miasteczko Gmunden ze swoim czy‐ stym jeziorem, otoczonym wysokimi górami, było spokojnym letnim ku‐ rortem, póki pewnego poranka Mathilde nie dowiedziała się, że jakiś generał o nazwisku Pappenheim brutalnie stłumił tam w 1626 roku chłopskie po‐ wstanie. Jego nazwisko przywołało demony i wzbudziło oburzenie. Pappen‐ heim nazywała się również ta cała Bertha – młoda pacjentka, którą tak bar‐ dzo przejmował się Josef…
Przypisy [1] Błogosławiony sędzia sprawiedliwości – żydowskie błogosławieństwo wypowiadane na wieść o czyjejś śmierc i [wszystkie przypisy poc hodzą od redakc ji]. [2] Panna, panienka (niem.). [3] Liliję, różę, gołąbkę i słońce / Kochałem niegdyś, prób znosząc tysiące. Fragment wiersza H. Heinego w przekładzie A. Mieleszki-Maliszkiewic za. Źródło: http://www.pbi.edu.pl/book_reader.php? p=7247 [dostęp: 17.11.2014]. [4] Rodzaj potrawy bazując ej na ziemniakach, popularnej na Węgrzech. [5] Niec hlujny, niedbały (niem.). [6] Pani doktorowa (niem.). [7] Pan doktor (niem.). [8] Wszystkie cytaty z Pisma Świętego poc hodzą z Biblii Tysiąclec ia. [9] Kurki (niem.). [10] Dziewc zyna, dziewc zynka (niem.). [11] Mężc zyźni to świnie (niem.). [12] Truskawkowe (niem.). [13] Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin (niem.). [14] Książka Heinric ha Hoffmanna wydana jako Lustige Geschichten und drollige Bilder für Kinder von 3 bis 6 Jahren, a później funkc jonując a pod tytułem Der Struwwelpeter. W Polsce opublikowana zo‐ stała w 1922 roku pod tytułem Złota różdżka: czytajcie dzieci, uczcie się jak to niegrzecznym bywa źle z podtytułem Staś Straszydło. [15] H. Hoffmann, Złota różdżka: czytajcie dzieci, uczcie się jak to niegrzecznym bywa źle. Staś Straszydło, tłum. W. Nowakowski, Warszawa 1922. [16] Tamże. [17] Plac ek ze śliwkami (niem.). [18] Próżniak, darmozjad (dosł. leniwy nicpoń) (niem.). [19] Moja mała słodka dziewc zynka (niem.). [20] Szczurołap z Hameln. [21] Goju, goju, skońc zysz w gnoju (niem.). [22] Pedały (niem.).
[23] Ogórek kiszony (niem.). [24] Nalewka (niem.). [25] Ona jest podłą suką (niem.). [26] Odmiana gry w klasy, w Polsce również znana jako „niebo i piekło”. [27] Ziemia (niem.). [28] Jaś i Małgosia. [29] Mała dziewc zynka (niem.). [30] Oblane białym lukrem korzenne pierniczki. [31] Pierniki (niem.). [32] Biała kiełbasa (niem.). [33] Kruc he maślane ciasteczka przekładane dżemem. [34] Cynamonowe gwiazdki. [35] Dziec iożerc a (niem.). [36] Popularna w Saksonii kiełbasa z wieprzowiny, surowego boczku oraz wieprzowego lub wołowe‐ go móżdżku. [37] Toaleta (niem.). [38] M. Shelley, Frankenstein, tłum. H. Goldmann, Warszawa 2000. [39] Tablic a (fr.). [40] Pora obiadu (niem.). [41] Szelma, psotnic a (niem.). [42] Zupa z groszku (niem.). [43] W. Shakespeare, Hamlet, tłum. M. Słomc zyński, Kraków 2003. [44] Warc aby (niem.). [45] Czekoladowy lub karmelowy cukierek. [46] Brud (niem.). [47] Nadzorc zyni (niem.). [48] Podc złowiek (niem.). [49] Głupie świnie (niem.). [50] Babc ia (niem.). [51] Dziadek (niem.). [52] Bezimienna (niem.). [53] Szkoła podstawowa (niem.).
[54] Głupi jak but (niem.). [55] Szmac iana lalka (niem.). [56] Głupek (niem.). [57] To było głupie (niem.). [58] Pierzyna (niem.). [59] Krasnal, karzeł (niem.). [60] Telewizor (niem.). [61] Koszmar senny (niem.). [62] Dosł. wyspa macy; pogardliwe określenie dzielnic y Leopoldstadt, w której do II wojny świato‐ wej mieszkało najwięc ej wiedeńskich Żydów. [63] Wolny od Żydów (niem.). [64] Dosł. ciasto plujka (niem.) – ciasto z całymi owoc ami, zwłaszc za wiśni; jedząc je, często pluje się (spucken) pestkami. [65] Gulasz z zając a (niem.). [66] Czerwona kapusta (niem.). [67] Pijany jak bela (niem.). [68] Żydzi z Europy Środkowej i Wschodniej (niem.). [69] Kolejno: dwa przypadki hydrofobii, zac howanie temperatury ciała podc zas choroby, o kanałach półkolistych ucha wewnętrznego (niem.). [70] Pieprzyć, pierdolić (niem.). [71] Dosł. stosunek płciowy (niem.); tu: popieprzony. [72] Ogródek warzywny (niem.). [73] Głupek, prostak (niem.). [74] Zupa dyniowa z salami (niem.). [75] Prostak, prowinc jusz; dosł. sraluch z wąwozu (niem.) [76] Dosł. żydowskie gówno (niem.). [77] Znikaj (niem.). [78] Dupek (niem.). [79] Zabawki (niem.). [80] Stroje (niem.). [81] Dziec i, kuchnia i kościół (niem.) – poc hodząc e z XIX wieku hasło odnosząc e się do tradyc yjnej roli kobiety w społec zeństwie i rodzinie. [82] (Po)dawać, słuc hać, mówić, powtarzać (niem.).
[83] Dziadek (niem.). [84] Knedel drożdżowy ze śliwką (niem.). [85] Pijany jak bela (niem.). [86] Dosł. cmentarz centralny; główna nekropolia Wiednia. [87] Księgi (rejestry) osób zmarłych (niem). [88] Skrót od Allgemeines Krankenhaus – szpital powszechny (wielospec jalistyczny). [89] W mitologii nordyckiej trzy boginie przeznac zenia, które przędą nić ludzkiego życ ia, odpowied‐ nik greckich Mojr. [90] Tu: niec hluj, flejtuch (niem.). [91] W Polsce zbiór znany jest pod tytułem Baśnie braci Grimm. [92] Zamek (niem.). [93] Piorunoc hron (niem.). [94] Koper włoski, tymianek, rozmaryn i szałwia (niem.). [95] Czarownic a (niem.). [96] Odwal się, spadaj (niem.). [97] Płac zek (niem.). [98] Gdzie podziewają się te kobiety, kiedy są potrzebne? (szw.). [99] Nie musisz się złościć, Olafie. Tutaj jesteśmy, już wróc iłyśmy (szw.). [100] Cześć (szw.).
SPIS TREŚCI Rozdział pierwszy Rozdział drugi Rozdział trzeci Rozdział czwarty Rozdział piąty Rozdział szósty Rozdział siódmy Rozdział ósmy Rozdział dziewiąty Rozdział dziesiąty Rozdział jedenasty Rozdział dwunasty Rozdział trzynasty Rozdział czternasty
Copyright © for the Polish edition by Dom Wydawniczy PWN Sp. z o.o., 2015 Grupa Wydawnic za PWN ul. Gottlieba Daimlera 2 02-460 Warszawa tel. 22 695 45 55 www.dwpwn.pl Menedżer Pionu Wydawniczego: Monika Kalinowska Wydawca: Marc in Kicki Współpraca: Dąbrówka Mirońska Przek ład: Natalia Mętrak Przek ład wiers zy i pios enek: Olga Gorc zyc a-Popławska, Maria Białek Redakcja: Joanna Egert-Romanowska Korekta: Olga Gorc zyc a-Popławska, Zofia Kozik Projekt okładk i: Penguin Group Zdjęcie na okładce: Philippe Sainte-Laudy Photography Getty Images/Gallo Images Poland Przygotowanie wers ji elektronicznej: Ewa Modlińska Skład wers ji elektronicznej na zlecenie Domu Wydawniczego PWN: Tomasz Szymański Tytuł oryginału: Gretel and the Dark Copyright: © Eliza Granville, 2014 Original English language edition first published by Penguin Books Ltd, London. The author has asserted her moral rights. All rights reserved.
ISBN 978-83-7705-886-2 (ePub) ISBN 978-83-7705-887-9 (Mobi)