ELIZA ORZESZKOWA MELANCHOLICY TOM I PANU JANOWI KARŁOWICZOWI Ile to lat minęło, odkąd prowadzimy ze sobą rozmowę ustną lub listowną, ale stałą? Jest o...
8 downloads
18 Views
1018KB Size
ELIZA ORZESZKOWA MELANCHOLICY TOM I PANU JANOWI KARŁOWICZOWI Ile to lat minęło, odkąd prowadzimy ze sobą rozmowę ustną lub listowną, ale stałą? Jest ona dla mnie, w tym szeregu lat już niemałym, jedną z uciech najpełniejszych wdzięku, splotła się z życiem moim, budzi we mnie wdzięczność i — wiele wspomnień. Pamiętam, niegdyś zapytywał mię Pan: dlaczego opowiadania moje posiadają najczęściej koloryt smutny? Odpowiedziałam: bo życie jest hojnie zaprawione smutkiem. Teraz myślę tak samo i w tych książkach, na których czele stawię drogie imię Pana, opowiadam o tych, którzy tak myślą. Jednak smutkowi i boleści wyznaczając w ekonomice życia miejsce obszerne — do spostrzegania ich szczególnie skłonna, a może i zdolna — bardzo daleką jestem od mniemania, jakoby one tylko stanowiły przeznaczenie człowieka jedyne i niezmienne. Wiem, że mniemanie to przybyło od krańców dalekiego Wschodu, od zamierzchłych czasów indyjskiego Buddy, zaszczepiło się na epoce naszej, pełnej zwątpień i wahań, znalazło wyznawców licznych, otrzymało nazwę pesymizmu i jak robak w drzewo, wjadło się w rdzeń społeczeństw, spełniając czynność robaka niszczącego siłę drzewa. Poznawać składniki życia złe i ciemne jest wcale czym innym niż zapoznawać dobre i jasne. Teorie pesymistyczne nie dlatego wydają mi się błędnymi, że są obrócone ku ciemnościom, ale dlatego, że nie posiadają zmysłu światła. Posiadać zmysł światła jest to umieć dostrzegać je obok ciemności, a często wydobywać jego drobiny z jej ogromu. Pesymizmowi niedostaje tego zmysłu. Jest to teoria kaleka; szkodliwość jej zawiera się w tym, że jest fałszywa. Bo odkrywanie prawdy, jakkolwiek rozpaczliwej, może być pierwszym krokiem na drodze umniejszania jej rozpaczliwości, albo przynajmniej wyrabiania energii zdolnej podźwignąć mężnie zło konieczne. Ale nie jest prawdą, że zło okrywa ziemię jak jedna wielka płachta czarna. Nie przeczę istnieniu takiej płachty, lecz są w niej otwory przepuszczające do życia światło i powietrze, a co najważniejsze, to że te otwory rozszerzanymi być mogą. Już troglodyta, który pierwszy rozniecił ogień lub wyrzeźbił na kości niezgrabnego renifera, rozpoczął powiększanie otworów w płachcie czarnej. Gdyby był pesymistą, powiedziałby sobie, że nic nie zdoła mu przynieść poprawy losu, opuściłby ręce, i my dziś bylibyśmy jeszcze troglodytami. Pesymizm spełnia względem społeczeństw czynność robaka w drzewie: przegryza energię, odbiera nadzieję, gasi zapał. A bez energii, nadziei i zapału życie staje się istotnie płachtą czarną i zdatną tylko — do wyrzucenia za okno. Już optymizm, który ze swej strony widzi tylko dobro, a nie dostrzega zła lub umyślnie omija je wzrokiem, biorąc rzeczy artystycznie i praktycznie, przynosi szkody mniejsze. Artystę nie naraża na ograniczanie widnokręgu do żołądków i rynsztoków, człowieka nie uspasabia do zamykania serca i zrzekania się czynu, dążenia i walki na rzecz fatalizmu. Ale prawda nie należy do żadnego z tych dwu kierunków.
Umysł prawdziwie spostrzegawczy i dobrze zrównoważony nazywa zło złem, a dobro dobrem i znając wybornie wszystkie szkody zrządzane światu przez Arymana, bolejąc nawet nad nimi potężnie, umie uderzyć czołem przed Ormuzdem i radować się tym choćby, że on jest i że można zostać jego sługą. Przyczyny zaszczepienia się pesymizmu na społeczeństwach spółczesnych są liczne i w części pewnej bardzo poważne. Znaczną ich ilość nazwałabym jednym imieniem: rozczarowanie. Wiara religijna osłabła w sercach, nauka nie zadowolniła umysłów, idee tak zwane humanitarne nie okazały doić siły do zwalczania czynników im przeciwnych. Oddaleni od nieba i nieśmiertelności, spostrzegliśmy jednak, że wiedza nie podaje młota do rozbijania obręczy tajemnic, które ściskają nas i niepokoją, że tysiące pokoleń pracowały nad wyrobieniem pojęć braterstwa i prawa po to tylko, aby dziś przed oczyma naszymi siła szła przed braterstwem i przed prawem. Sumarycznie wymienione i wcale nie rozwinięte, są to przyczyny szerzenia się pesymizmu bardzo poważne i trafiające zapewne do umysłów najszlachetniejszych. Zaraz powiem, co o nich myślę; teraz wspomnę jeszcze o przyczynach niższego rzędu, lecz, jak mi się zdaje, działających na przestrzeni szerszej niż tamte. Często zdarza się słyszeć przypisywanie pesymizmu przecywilizowaniu ludzi i ludów. Co to jest? Zdajmy sobie sprawę ze znaczenia wyrazu: przecywilizowanie. Jeżeli cywilizacja jest sumą zdobyczy dobrych i składem oręża do zdobywania dalszego, czy podobna posiadać jej za wiele? Czy podobna być zanadto dobrym, oświeconym, uspołecznionym, uzbrojonym przeciw złemu pod postacią wszelką? Zdaje się, że nie podobna. Jest więc w tym coś innego. Zobaczmy co. Podług zdania mego, jest w tym rzeczywiście przecywilizowanie, ale jedną tylko stroną cywilizacji, mianowicie materialną, z opuszczeniem albo i poniewierką połowy drugiej, zawierającej zdobycze moralne. Ogromny wzrost przemysłu, ułatwione przenoszenie się z miejsca na miejsce ludzi i rzeczy, przeróżne wynalazki i ulepszenia w sferze bytu fizycznego pomnożyły i urozmaiciły w nieskończoność sposoby nie tylko nasycania, ale i przesycania potrzeb fizycznych. Więc na widok wytryskujących zewsząd źródeł obfitości i rozkoszy potrzeby zmieniły naturę swoją: z ograniczonych stały się nieograniczonymi, z prostych wybrednymi. Kilka potrzeb prostych zrodziło legion żądz skomplikowanych, skomplikowanych dlatego, że mieszają się do nich pierwiastki na pozór, a może po części istotnie duchowe. Tak na przykład, piękno posiada tę właściwość, że rozmienianym być może na drobną monetę i stawać się przedmiotem pożądań, którym z wahaniem tylko przychodzi udzielić nazwy duchowych. Ani z prawdy, ani z dobra nie podobna wykonać ścian, sprzętów, sukni, dzbana miłych dla oka; piękno zaś wszystkimi tymi szczelinami wciska się do życia codziennego, przyozdabiając je i czasem uszlachetniając. Ale są organizacje, dla których pierwiastek ten rozrasta się z wyłączeniem innych, dlatego może, iż spomiędzy dóbr moralnych daje użycie najwięcej łatwe i bezpośrednie, zasłania sobą inne, budzi nie tylko już żądze, ale mnóstwo wybredności, wyrafinowań, kaprysów, mających wszystkie pozory potrzeb nieodzownych. Jest to tak zwane przeestetyzowanie, czyli zaniedbanie licznych pierwiastków duchowych dla jednego, pojętego grubo i rozmienionego na drobiazgi. Do przecywilizowania jednostronnego i do przeestetyzowania dodać wypada wpływy aglomeratów ludzkich, czyli miast wielkich, wzrosłych do nieznanych nigdy ilości i ogromności. Podsycają one
dwa znane instynkty ludzkie: naśladowniczy i przodowniczy. Panuje w nich despotyczny monarchizm mody, czyli naśladowania się wzajemnego, i wyścig namiętny ku szeregom najwięcej naprzód wysuniętym. Jak najlepsze naśladowanie innych i zajmowanie miejsca jak najwidniejszego staje się także potrzebą, wyrastającą w pożądanie. Jednocześnie ustrój społeczny jest takim, że nie każdy posiada klucz do otwierania Sezamu, że tylko znaczna mniejszość posiąść go może i że zdobywanie tego klucza, bardzo trudne, przynosi szkody zdrowiu ciał, umysłów i sumień. Wynikają z tego zawody, głody, chciwości i nienasycenia, gorycze, zgryźliwości, przecenianie praw własnych, pomiatanie wszystkim, co jest czym innym niż cel gonitwy, stany chorobliwe, cielesne i duchowe, uspasabiające do widzenia świata i życia na czarno. Użyję tu terminów katechizmowych, malujących rzecz dobitnie: łakomstwo i pycha. Dwa te czynniki, ciągle podniecane, często egzasperowane, są, jak mi się zdaje, rozlegle działającą przyczyną, która sprowadza ślepnięcie oczu ludzkich na strony życia jasne a nadmierne ich napawanie się ciemnością. Mniemam też, że znajduje się na świecie spora ilość pesymistów, których wygranie wielkiego losu na loterii, stanowisko wygodne, sławy okrucha mogłyby przerobić, jeżeli nie na optymistów, to przynajmniej na bardzo znośnie pogodzonych ze światem i życiem. Są to pobudki niższego rzędu, rządzące organizacjami niższymi, to prawda, ale organizacji niższych, u których z uczuć podmiotowych wyrastają poglądy ogólne, jest niezrównanie więcej niż takich, które czują i cierpią za miliony. Co do rozczarowania pochodzącego z pobudek poważnych i szlachetnych, o których powyżej wspomniałam, to można powiedzieć, że jest ono co najmniej przedwczesnym. Ani religia, ani nauka, ani pojęcia etyczne nie wypowiedziały jeszcze swego ostatniego słowa, nie wyjałowiły się, nie zamknęły raz na zawsze swoich dróg i widnokręgów. Nie możemy spodziewać się, że uczynią doskonałymi ludzkość i życie, lecz mamy prawo do nadziei, że przyniosą im ulepszenia znaczne. Były już w dziejach momenty podobne do naszego, gdy wszystkie dobra ludzkie wydawały się zagrożonymi albo i zaginionymi. Jednak przyszłość dowiodła, że były to tylko siły utajone, które niewidzialnie wypuszczały pędy coraz nowe i w momencie bardziej dla siebie przyjaznym wydobywały się jak spod ziemi, aby okryć ziemię zdwojoną obfitością kwiecia i plonów. Rozczarowanie więc do głównych kierunków myśli i uczuć ludzkich pochodzi ze szlachetnej, lecz zbytecznej krewkości pragnień, wrażeń i sądów. Nie urzeczywistnią one zapewne wszystkich rojeń marzycieli, lecz sprowadzą niejedno jeszcze dobro takie, o którym dziś nikt nawet roić nie śmie. Jednak pomimo to wszystko, pomimo że jeden gatunek pesymizmu może być ukojony brzękiem mamony lub fanfarą sławy, a drugiemu zaprzeczy przyszłość bliższa lub dalsza, nie przestaje być prawdą, że życie jest hojnie zaprawione smutkiem. Nic nie zdoła uwolnić go od trzech głównych postrachów reformatora indyjskiego: od choroby, starości i śmierci; nikt nie zdoła zapobiec wrodzonym nierównościom cielesnym i duchowym, ani odegnać sprzed oczu żyjących widma znikomości. Srogość rzeczy ludzkich może ulec zmniejszeniom znakomitym, lecz tą z nich, która nie zniknie nigdy, jest — ich znikomość.
To prawda, lecz widzenie jej, nawet dobitne, nie jest pesymizmem, jeżeli nie zasłania prawdy drugiej. Starożytny mędrzec hebrajski powiedział o życiu człowieka: „Żółci beczka, miodu kropla”. Kropla tylko — ale jest. Kto ją wypije, nie ma prawa do oddawania światu samej tylko goryczy; kto ją dostrzeże, może powiedzieć sobie: „Fabrykujmy miód, na szkodę żółci”, i — nie jest już pesymistą. Ale czy doprawdy jest to tylko kropla, albo może zdrój obfity? Zobaczmy. Nie trzeba cytować bukolik Wergiliusza, aby za składnik tego zdroju poczytać piękność natury; lecz można zacytować ich autora, który w momencie bardzo podobnym do naszego, umknąwszy spomiędzy szałów rozkoszy i szałów rozpaczy wielkiego Rzymu, w tym pierwiastku czystym i wspaniałym znajdował spokój i szczęście. Któż nie wie, jaką czarę zachwyceń do ust ludzkich przykłada sztuka; jakie pragnienia zaspakaja, energie pobudza, cele wskazuje nauka, na pozór surowa i chłodna. Są organizacje, którym praca przynosi zapomnienie zła, ukojenie, nawet w nieszczęściu uczucie szczęścia, i takie, które znajdują rozkosz nie tylko w pełnieniu cnoty, lecz w samym jej widoku. Obowiązek, pojęcie odstraszające tych, którzy nic nie wielbią i nie kochają serdecznie, dostarcza tym, którzy od samych siebie oderwać się umieją, pociech nieocenionych, głębokich, snujących nić złotą z pasem szarych, nawet czarnych. Wszystkim tym źródłom pociech i uciech zaprzeczają pesymiści, niemniej są one; przez długie wieki wlewały w ludzkość siłę trwania i dziś także krzepią to skrzydło życia, którym jest nadzieja. Lecz aby je poznać i posiąść, potrzeba czegoś, co nie znajduje się w posiadaniu u wszystkich, czego nie posiadają nade wszystko dotknięci przecywilizowaniem połowicznym; trzeba zdolności do odrywania się od samego siebie, do wzbijania się nad samego siebie, do serdecznego wielbienia i kochania. Jakiś poeta powiedział, że miłość to sen człowieka o tym, że stał się Bogiem. Niewątpliwie jest ona dla szczęścia pierwiastkiem primondialnym i niezbędnym. A jakby w zastosowaniu do rozmaitych gruntów, które zapładnia, posiada ona rodzaje i stopnie rozmaite. Od popędów samca strojącego się w jaskrawe pióra dla zdobycia łask samicy wzbija się po licznych stopniach do platońskiego zjednoczenia duchów; przez rodzinę, naród, plemię, ziemię, wszechświat wstępuje po drabinie nieskończonej tam, gdzie kończy się państwo zmysłów, w nadzmysłowe, prawie nadludzkie, a jednak tylko ludzkie strefy ideałów. Czym jest w samej istocie swojej ta potęga macierzysta i niezmierna? Gdzie, w czym, jaki jej pierwszy początek? Daremnie pytać, tak jak o wszystkie pierwsze początki rzeczy. Jest — i dość tego, aby nie rozpaczać. Ona to sprawia, że natura, sztuka, nauka, praca, obowiązek leją w człowieka pociechy i ulgi, niekiedy rozkosze i szczęście. Ale też ona jedna jest rozdawczynią tych napojów boskich i tam, gdzie jej nie ma, źródło ich wysycha. Nie ma zaś jej w przecywilizowaniu połowicznym, poszukującym tylko zdrojów takich, jakie gaszą pożary łakomstwa i pychy. Nie ma jej u dekadentów przeestetyzowanych, poczytujących za początek i koniec wszech rzeczy tylko piękno i tylko objawy jego drobne lub chorobliwe, i tylko dlatego, że one się im podobają. Nie ma jej u tak zwanych modernistów, którzy spomiędzy pomysłów i pojęć nowożytnych przejęli tylko, niezupełnie zresztą nowe, lekceważenie wszelkich piękności i dóbr moralnych. Toteż wśród tych szeregów pesymizm krzewi się najbujniej. I jest to dla świata ucywilizowanego nowe najście barbarzyńców. Jest to atawizm, w którego objawach odradza się ród troglodytów, nie rozumiejący i nie kochający ani natury, ani nauki, ani cnoty, pracy i obowiązku, a umiejący cieszyć się tylko tłustym szpikiem kości zwierzęcej, rozbitą czaszką współzawodnika i — naszyjnikiem z muszelek.
Gdyby zresztą, pomimo źródeł dobra i szczęścia, przewaga zła i boleści nie tylko dziś dowiedzioną, ale i na zawsze zapewnione była — cóż? Czy wiemy, skąd i po co istnieją: ziemia, ludzkość, zło, dobro, szczęście, boleść? Czy byliśmy obecni przy układaniu planu wszechbytu, wykreślaniu mu dróg i wyznaczaniu celu? Wiedza nasza zależną jest od zmysłów, a zmysły są ograniczonymi. Względnie do ziemi naszej nie dość jeszcze mądrzy, na wszystko, co po za nią, jesteśmy ślepi. Jesteśmy ciemni przy najobfitszej nawet jasności ziemskiej; największy z nas jest jeszcze malutkim. Ale ciemność i maluczkość nasza, względność i znikomość wszystkiego, co nasze, nie dowodzi nieistnienia absolutnej jasności, trwałości i doskonałości kędyś poza nami. Przeciwnie, zadatki ich, pojęcie o nich, tęsknota za nimi, które posiadamy w sobie, zdają się dowodzić pierwszego ich źródła. Wytryskują one i w nas wstępują, jak drobne promyki z ogniska potężnego; istnieją w nas dla czegoś i my dla czegoś istniejemy. Najpewniej też cierpimy nienadaremnie. Na jakimś warsztacie olbrzymim jesteśmy kółkami biorącymi udział w dokonywaniu dzieła niepojętego, a nasze cierpienia spełniają czynność jakąś niezbędną dla warsztatu, dla nas i dla dzieła. Pewien pisarz, bardzo mądry i bardzo sławny, porównał ludzi do robotników gobelin, którzy wyszywając wzory „ ze złej strony nie rozumieli ich powikłań i nie widzieli ich piękności. Owszem, widywali ją zapewne, lecz wtedy dopiero, gdy robota była skończoną. Lecz w ciągu roboty najrozsądniejsi i najlepsi nie rwali nici z niecierpliwości i gniewu, ale szczęśliwi samą wiedzą, że współpracują w dziele pięknym, starali się o jak największą doskonałość ściegów. Takimi są myśli moje o złych i dobrych stronach życia, odbite w szeregu tych opowiadań, które poświęcam Panu i przyjaźni naszej, dobrej i pocieszającej. Dlaczego przed Panem właśnie zwierzam się z tych myśli? Bo krwią obcy, jest mi Pan od dawna bratem najlepszym, a możność istnienia na ziemi braterstwa serdecznego bez węzłów krwi czyni w płachcie czarnej otwór szeroki, przez który spływa na życie światło czyste i krzepiące. Eliza Orzeszkowa Z POMROKU „…Ta nieskazitelna i cicha pogoda letnia, to niebo tak błękitne, ta rzeka, po której wybrzeżu chodzę, te rosnące nad nią stare wierzby i zieleniejące za nią drogi, jakżeby mnie szczęśliwym czyniły przed laty! Dziś sam nie wiem, po com tu przyszedł, ani po co stąd odejdę, bo gdziekolwiek się znajdę, wszędzie ze mną i we mnie pozostanie niepozbyte zwątpienie o prawdzie, piękności, wartości wszystkiego, mordercza zgryzota, która jak dzieciożerczy Moloch pochłania mi każdą zaledwie zrodzoną uciechę. Daremnie pragnąłbym i usiłował okłamywać samego siebie; wiem, że nawet najnierozłączniejszym towarzyszom swoim, zmysłom własnym, ufać nie mogę, bo wszystko, co mnie otacza, a niegdyś cieszyło, jest tylko fałszywym odbiciem niewiadomego w ich zwierciedle. Ciemni tylko mniemać mogą, że natura w samej istocie swojej tak wygląda, jak oni ją w zwierciedle swoich zmysłów widzą. Ja wiem dobrze, iż gdybym milion lat poświęcił badaniu jednego drzewa, nie opadną z niego okrywające mi je zasłony. Ściśliwym i twardym jest ono, prawda? gdy czołem o nie uderzę, guza sobie nabiję, a jemu wcale nie zaszkodzę. Lecz kula armatnia przejdzie przez nie jak przez masło i strzaskawszy je, sama caluteńką pozostanie. Dla mrówki grudy ziemi są tak wysokie, jak dla człowieka Jungfrau lub Czymboraso, i nie ma najmniejszej pewności, czy dla oczu byka, tak wrażliwych na kolor czerwony, w najmniejszym choćby stopniu istnieje zielony albo błękitny. Dalecy
nasi przodkowie mniej niż my barw rozpoznawali; czy naturze ich przybyło? Gdzie tam! nasze to narzędzia wzrokowe przez wydelikatnienie i gimnastykę popchnęły nas naprzód na drodze — złudzeń. A muzyka dzikich i arie Verdiego? My wzdrygamy się na pierwszą. Papuasy ani myślą zachwycać się drugimi. Dlaczegóż to? Bo w samej istocie rzeczy ich przeraźliwe dla nas bębnienie i piszczenie, a obojętne dla nich arie włoskie czy sonaty i fugi niemieckie to zupełnie wszystko jedno. Różnica spoczywa w słuchowej zdolności dzikich i naszej. W gruncie, najmniej jeszcze łudzą się ślepi i głusi; pierwsi nie widząc pozornych i tylko dla oka w ten sposób, co nasze, uorganizowanego istniejących kształtów i barw, nie są narażeni na oszustwa przynajmniej wzroku; drudzy słyszą to tylko, co naprawdę istnieje w naturze, to jest, uderzeniami fal powietrznych o nasz przyrząd słuchowy nie mąconą względnie do nas — ciszę. Ale co ja splotłem! „To, co naprawdę istnieje w naturze…” Alboż ja wiem, co tam istnieje: cisza grobowa, czy gwar, z którego ani jeden dźwięk nie dolatuje do mnie? Ciemność otchłani, czy blask, z którego ani jeden promyk mnie nie dosięga? Pełnia, czy próżnia? Harmonia, czy walka? Wszystko, czy nic z tego, co dla mnie znane, zrozumiałe? Nie wiem; o niczym prócz absolutnej w stosunku do mnie względności wszechrzeczy nie wiem. Z tej absolutnej względności wynika, że człowiek najrozumniejszy, na równi z ostatnim głupcem, jest co chwila przez wszystko, co go otacza, i przez wszystko, co w samym sobie posiada, oszukiwany. Na tym punkcie ludzka mądrość i głupota stają się z sobą bliźniaczo równymi, tylko gdy na łonie wiecznej i nieprzeniknionej tajemnicy pierwsza drży w męczarniach niepokoju i nadaremnych pragnień, druga, w przywilej obojętności owinięta, błogo usypia. …Tajemnica. Nauka jest pochodnią, z którą spuszczamy się w męty tajemnic, aby z nich perły wiedzy wynosić. Ale niedawno czytałem książkę jednego z najuczeńszych w świecie ludzi, której całą połowę zapełnia dział „Nieznanego”. Początek i koniec materii, czas i przestrzeń, nieskończona wielkość i nieskończona małość, niepodzielność atomu i pierwszy początek życia: oto hieroglify na mózgu ludzkim wytłoczone, a których żadna cudowna woda nigdy ani zetrze, ani wyjaśni. Jest tych hieroglifów liczba daleko większa, niż ich jeden umysł ludzki, również nieczytelny hieroglif, pomieścić w sobie może. Są one rozsiane po wszystkich umysłach badawczych i rozważających, a każdy ma swoje i każdy wie, że nauka to studnia mogąca gasić pragnienie wiedzy tylko do pewnego stopnia, po którego przebyciu basta! choćbyś mózgi wszystkich pomarłych i żyjących mędrców pożarł, nie dowiesz się niczego dla tej prostej przyczyny, że oni sami o nieskończonym mnóstwie rzeczy nie wiedzieli nic oprócz tego, że nic o nich wiedzieć nie podobna. Jeżeli chcesz zdobyć wszystkie o wszystkim wiadomości i pewniki, pytaj się głupców. Oni to posiadają stanowcze twierdzenia, przeczenia i na końcach swoich nosów stoją — jak na skałach. Szczęśliwi! Lecz cóż powiesz o świecie, na którym trzeba urodzić się głupcem, aby doświadczać szczęścia, sprawianego przez zupełne zadowolenie umysłu?… …Mniejsza jednak o to; bo bądź co bądź, niewiadomość o rzeczach, jakkolwiek najważniejszych dla
ludzi, lecz oddalonych, niewielkiej ich liczbie głębokie i stałe udręczenia sprawia, co, nawiasem, posłużyć może za wcale piękny dowód lekkomyślności i płytkości ludzkiej. Istnieje przecież w tej dziedzinie zjawisko powszechniej odczuwane i bezpośredniej mordercze. Myślę o użytku czynionym przez ludzi z dostępnego im i już zdobytego zasobu wiedzy. Słyszę! słyszę! Druk! proch! koleje żelazne! telegrafy! telefony! wieża Eiffla! A, dajcież mi święty pokój przynajmniej z tą wieżą! Znajduję, że świat dostał bzika na punkcie Eiffla i jego wieży! Cóż to? Czy nakarmi ona głodnych, pocieszy strapionych, od ohydnego czynu powściągnie rękę zbrodniarza, ze śmiertelnego łoża podźwignie genialnego człowieka, stokroć wyższego od niej, choćby mu tylko trzy cale wzrostu było? Cud rachunku i mechaniki, powiadacie. Chciałbym słyszeć, co o tym cudzie powiedzieliby faraonowie, gdyby go widzieć mogli z głębi wzniesionych przez siebie piramid, także cudów świata, które nie przeszkodziły temu, że po faraonach, zarówno jak po tłumach niezliczonych pokoleń Egipcjan, które wielce podziwiały piramidy, nie pozostało marnej garści prochu. Neron miał także słynny w ówczesnym świecie i niezmiernie podziwiany złoty pałac, lecz ludzkość wolałaby najpewniej wyrzec się w przeszłości złotego pałacu, aby tylko za jednym zachodem pozbyć się wspomnienia, że spłodzić mogła Nerona. „Wszystko to już było” — mówi jedna z osób słynnego dramatu, a ja zapytuję: co z tego wynikło? Iglicówki, armaty, pancerniki, torpedy, udoskonalone przez elektryczność uśmiercanie skazańców, ułatwione znoszenie się z sobą czułych kochanków i biegłych szachrajów… rocznik telegraficznych depesz ukazałby nam pewnie na jedno pocieszone lub uspokojone serce milion wypchanych kieszeni. Teraz podobno powietrze — poetyczny eter starożytnych — w czynności wzajemnego mordowania się ludzi zastąpić ma ołów, a niewinne gołąbki i poczciwe pieski najpewniej już dziełu temu znacznej pomocy udzielać będą. Przypuszczam, że od Machiavella do Bismarcka wszyscy dyplomaci byli poniekąd uczonymi ludźmi; jednak gdy o nich myślę, podzielam zdanie starego Rousseau’a, że świat, który by fraki i proch utracił, ale zarazem pozbył się dyplomacji, zrobiłby wcale dobry interes. Co do interesów, nauka o podziale bogactw namiętnie zajmowała młodzieńcze lata moje, lecz od dawna już spostrzegłem, że w stopniu najmniejszym nie przeszkadza ona lwom zjadać owce aż do ogonów, a pomniejszym zwierzątkom zdychać z głodu przy ogryzaniu tych ogonów, ani zapobiega współczesnemu istnieniu na ziemi faraonowych krów tłustych i chudych i takiemu ich boksowaniu, że może przez nie kiedykolwiek uwielbiane wieże Eifflów wywrócą śliczne koziołki. Temida z mieczem sprawiedliwości w ręku imponująco wygląda, lecz nie trzeba być nawet jednym z jej kapłanów, aby wiedzieć, ilu to cielskom czarnym aż do szpiku kości, z pomalowaną na różowo lub pozłoconą skórą, pozwala ona tryumfalnie przechadzać się po świecie, a ile dusz epodem białych, z powierzchnią tylko uczernioną, smaży i topi w kotle potępienia. Druk jest rzeczą wielką, ach, jak ja go za młodu uwielbiałem! I teraz jeszcze nęci on mnie ku sobie — przyzwyczajenie! ale dużo z szacunku mego utracił, odkąd w najmodniejszej gazecie naczytałem się opisów najmodniejszych balów, odkąd w rękę mi wpadło parę pornograficznych piśmideł, odkąd szczególniej wszystkie drukarnie tego świata odbiły oświadczenie najznakomitszego mówcy najpoważniejszego z parlamentów, że na obronę prawa przeciw sile, na oszczędzenie milionom ludzi milionów mąk nie warto złożyć w ofierze ani jednej kropli krwi i ani jednego szterlinga. Mój Boże! a ja właśnie tylu przeciwnych zdań naczytałem się w drukowanych dziełach wieszczów, że od nich jak żużel głowa mi gorzała! Otóż to! Z jednej strony wieszcze za pomocą tej stugębnej trąby kanalię ludzką do czerwoności rozpalają, z drugiej statyści przez nią także zimną wodę na głowy jej leją.
Podżegacze i straż ogniowa — bardzo dobrze! tylko że przy tym świat wyglądał jak wóz, do którego z przodu i z tyłu zaprzężono konie i który, w dwa przeciwne kierunki pociągany, trzeszczy i pęka tak, że aż trzaski lecą. Biedne gorejące trzaski, które szczątkami swymi usiałyście ziemię, ten ogień, który was pożarł, jest dla mnie, jakby w przebłysku widzianym, lepszym od tego światem! Cóż, skoro inni twierdzą, że imię wasze: szaleńcy i że nikt o was inaczej jak z pośmiewiskiem i urazą wspominać nie powinien! Co zaś największym funtem pieprzu w gardle mi zasiada, to że oskarżeniu przeciw wam wnoszonemu całkowicie przeczyć nie mogę. Tak, tak, wspaniałe duchy, nigdy nie pamiętano o tym, że chcąc dobro zrządzić ludzkości, nie ku wysokim przybytkom ideałów porywać ją należy, ale zapędzać do chlewa. Tam tylko, na bezpiecznym barłogu, nad pełnym korytem, wygoda i spokój. Ilekroć zaś przez was porwana ludzkość zerwała się do lotu, ćwiczono ją potem i porcje strawy jej zmniejszano. Lecz tu znowu zastępuje mi drogę pytanie: po cóż w wyobraźni ludzkiej istnieją ideały, skoro za każdą próbę wydobycia się z niej na szerszą przestrzeń rózgami dostawać i spiesznie z powrotem do miejsca powstania swego uciekać muszą? Spytajcie Dedala, po co Ikarowi skrzydła do ramion uczepiał? Ażeby mógł latać, odpowie. Jednak Ikar zamiast latać utonął, gdy tymczasem współczesny mu Midas w złocie chadzał i na złocie jadał, choć, jak wiadomo, miał długie uszy. Wypadałoby z tego, że Dedalów i Ikarów za głupców, a Midasów za mędrców poczytywać trzeba. Ale jest w nas coś, co sąd taki wstrętnym i często niepodobnym czyni. Znowu ogień i woda, albo, jeżeli kto woli, wóz w dwie przeciwne strony ciągnięty. …Znałem raz wariata, który postanowił dojść koniecznie do tego punktu widnokręgu, na którym ziemia styka się z niebem. Uciekł z lecznicy i szedł bardzo długo, dziwiąc się niezmiernie, że do upatrzonego celu nie zbliża się wcale. Potniał nieborak, od zmęczenia oddech tracił, ale szedł, aż go dozorca lecznicy dopędził i odpowiednim kaftanem skrępowawszy, w osobnej celi na klucz zamknął. Słusznie utrzymuje włoski uczony, że pomiędzy wariacją a geniuszem zachodzi bardzo bliskie pokrewieństwo. Lecz w takim razie skąd cześć wasza dla geniuszów, usiłujących dotrzeć do punktu, na którym ziemia styka się z niebem, skoro to jest niepodobieństwem? Jednak czcimy ich, a po trochu także, w skrytości serca, i litujemy się nad nimi, nieprawdaż? … Ależ poleciałem! No, no, zstąpmy niżej, do codziennych stosunków i pospolitych spraw ludzkich, u których wrót witają nas dwie zachwycające wieszczki: miłość i przyjaźń. O pierwszej niewiele pochlebnych rzeczy po rozmowie z doświadczeniem do powiedzenia miałbym. Że kobieta, którą bardzo kochałem, na pamiątkę wspólnej naszej po różach szczęścia przechadzki zostawiła mi w sercu ranę, której ani czas, ani przeświadczenie o marności wszystkiego na ziemi zagoić nie mogły, o to mniejsza. Ale że ja najpospolitszą gęś za najrzadszego łabędzia, a zgrabny szkielet cienką skórą i modną suknią obleczony za piękną duszę wziąłem i że podobne omyłki mnóstwo ludzi przed oczami moimi popełniało i popełnia, to mnie niewypowiedzianie upokarza, gryzie i do miłości zniechęca. Zresztą, ściśle rzecz biorąc, o co właściwie tu idzie? Pamiętani, że od szesnastu lat mego życia czytając powieści, w których kochankowie rozpacznie walczą z nie pozwalającymi im pobrać się przeszkodami, tej ich rozpaczy i tym ich walkom dosyć nadziwić się nie mogłem. Bo, proszę państwa, ponieważ nieustannie mówili pomiędzy sobą o wzlatywaniu w wyższe afery, a dla rozrywki zbierali na łąkach kwiaty, nie mogliż i bez ślubu to samo dalej czynić? Co im tak bardzo zależało na pobraniu się? po co im ono było tak upragnionym i koniecznym? To
dziecinne zdziwienie moje zniknęło wtedy, gdy zrozumiałem, że miłość, eheu! nie polega głównie na wzlatywaniu. Co do przyjaźni, ilekroć ją wspominam, na myśl mi przychodzi zdanie starożytnego Rzymianina. „Z dzisiejszym przyjacielem żyj jak z jutrzejszym wrogiem”. Jeden z przyjaciół moich tak szczerze cieszył się powodzeniem, którego w zawodzie moim doświadczałem że bardzo po cichu usiłował ogłosić mnie za oszusta; drugi z kobietą, którą kochałem — wzleciał; trzeci, kiedy mu troski swoje powierzać zaczynam, śpiesznie mi mowę opowiadaniem o swoich przerywa; czwarty posiada prawdziwy talent znajdowania się przy mnie, gdy samotności potrzebuję, a ulatniania się na kształt eteru wówczas, gdy obecność jego od melancholii ratować by mnie mogła, jako też mówienia o rzeczach nie obchodzących mnie wcale w stopniu najmniejszym, a unikania wszelkiej rozmowy, która by mi pociechę lub korzyść sprawiła. Co jednak nie tylko mnie już zasmuca, ale i zawstydza, to że o sobie samym nic o wiele lepszego pod tym względem powiedzieć nie mogę. Wprawdzie żadnego z przyjaciół moich jawnie ani skrycie za oszusta nie ogłaszałem i żadnego z nich żony nie porywałem z sobą w wyższe sfery, bo takie kwiaty nie wzrastały na gruncie charakteru mego, którym, jak wiadomo, nie ja sam miałem zaszczyt siebie obdarzyć. Ale zlać się z drugą osobą w moralną jedność tak zupełną, aby aż zapomnieć, że ona mną a ja nią nie jestem, aby jej błędy i przywary nieść tak ślepo i lekko, jak się zazwyczaj niesie własne, aby przenikać najsubtelniejsze jej potrzeby i umieć im czynić zadość, do tego wszystkiego na równi z przyjaciółmi mymi nie byłem zdolny. Mniej może od wielu innych despotyczne, tkliwsze, uczciwsze, niemniej przecież niepozbyte j a było w najdroższych nawet stosunkach moich wiecznie obecnym i więcej niż połowy swoich wymagań, krytyk, nawet humorów zrzec się nie mogło. Pomimo to śmiem utrzymywać, że dosiągłem w tej mierze maksimum mnie przynajmniej znanej możliwości, o ile bowiem spostrzegać i doświadczać mi się zdarzyło, wcale dobrymi już śmiertelnikami są ci, którzy jednej czwartej, dziesiątej, setnej swojego j a zrzekać się umieją, a gęsto można spotykać i takich, którzy nie zrzekają się go nigdy, w najmniejszej części i w żadnym wypadku. Bywa, owszem, że czułość jednego jest dla drugiego drożdżami, na których jego j a niepomiernie wyrasta w wysokość i szerokość. Wtedy spodem stosunku toczy się walka pomiędzy dwoma egoizmami, w której mniejszy ulega, lecz nie przepada, i nad zgnębieniem swoim cierpi. Dzieje się tak w miłości, zarówno jak w przyjaźni; tu i tam strona mniej o własny interes dbająca mniejsze jego zadowolenie otrzymuje, a natury najsubtelniejszymi zaletami obdarzone ulegają tym, które w wyższym stopniu posiadają energię samozachowawczego instynktu. Trudno zresztą, aby inaczej było, skoro niezmiernie wyjątkowo wybieramy dla siebie najbliższych współtowarzyszy życia z pełnią rozwagi i woli. Najczęściej namiętność, która oślepia, interes, który zwodzi, traf, który… …Traf! Ach, mam cię najzłośliwszy z figlarzy, istoto, dla rozumu niepochwytna, a tak namacalna, że najkrańcowszy sceptycyzm o tobie nie wątpi, wszędobylski Figaro, który jednocześnie na milionach miejsc się zjawiasz, wszędzie i wszystkim płatając figle, najczęściej bezsensowne, lecz za to okrutne! Od dzwonka u drzwi wchodowych i złego humoru kucharki do spadającej z gzymsu dachówki, gradowej chmury i szkieletu śmierci, traf wszelkie postacie na siebie przybiera i sprawia, że znajdujemy się w towarzystwie naszych bliźnich wtedy właśnie, gdy po samotność pójść byśmy radzi pod kanapę albo i pod ziemię, a samotni musimy być wtedy, gdy duch nasz od bliźnich otrzymać
pragnąłby wsparcie albo ich swoją uciechą obdarzyć; że na stole swoim znajdujemy lichy obiad przy psim głodzie, a wyborny przy zupełnym braku apetytu; że mucha jad karbunkułu na ryjku niosąca raźnie omija szpitalną babę, a całuje męża pełnego sił i zamiarów lub rozkochaną w życiu i swoich marzeniach dziewicę. Ani spamiętać, ani wyliczyć podobna kolosów przewróconych, kwiatów zdeptanych, nosów stłuczonych i serc pękniętych — trafem. Dość powiedzieć, że traf stoi u dwu przeciwległych wrót życia, u początku jego i u końca. Nic nie objaśnia mię, dlaczego na tym, nie na innym punkcie czasu, przestrzeni, społecznej i intelektualnej drabiny przybyłem na świat, i nikt przewidzieć lub obrachować nie zdoła, jakim sposobem, przez co i kiedy ze świata zejdę. Pomiędzy zaś dwojgiem tych wrót długa droga, wśród której co krok, co chwilę, jakieś coś nieznane, niedojrzane, swawolne stołek mi podstawia wtedy właśnie, gdy najprędzej iść potrzebuję, kwiatami na mnie rzuca, gdy cieszyć się nimi nie mam czasu albo humoru, plącze najstaranniej wyprzędzione przeze mnie pasma, a na krosnach moich zasnuwa barwy i wzory, o których mnie nigdy ani się śniło. Wpatrując się najbaczniej w łańcuch przyczyn nie mo gę odkryć tej, która sprawiła, że grad zniszczył zboże nie Pawła, ale Jakuba, że mój dobry znajomy zwichnął sobie rękę nie lewą, lecz prawą, że w najbliższym moim sąsiedztwie zamieszkał człowiek nie ten, który byłby ozdobą dni moich, lecz ten, który stać się miał ich trucizną. Więc mieć uczucia, pragnienia, zamiary, w granicach ludzkiej możliwości umieć i wiedzieć wiele, w poczuciu ludzkiej godności wysoko głowę nosić — i być w ręku nieznanego, swawolnego chłopczyka piłką — niewesoło!… …Co prawda, godność człowiecza mnie bynajmniej w pychę nie wbija. Gdybym był sędzią, skazałbym siebie samego na głęboką pokorę. Popełniłem parę grzechów głównych i mnóstwo powszednich, a przybywszy na świat z większym od innych zasobem zalet, często nie umiałem ich ustrzec od przemienienia się w przywary. Nic bowiem nie ma pospolitszego nad przerabianie się w człowieku dobrych zalet w złe przywary, chyba takież samo przerabianie się w ludzkości pięknych teorii w brzydkie zastosowania. Człowiek, który od przyrody otrzymał dar dobroci albo wspaniałomyślności, zdobnym jest z pierwszej uczynić mazgajstwo, a z drugiej głupią rozrzutność. Ludzkość na drodze rozwoju swego spotkawszy się z ideami wiary i miłości pierwszą stosuje przez wzajemne wytępianie się różnych wiar, a drugą przez palenie żywcem mnóstwa cudzych dzieci ku uczczeniu własnego molocha. Wszak wiadomą jest rzeczą, że póki sam silnie wierzę w Saturna, nie powinienem obok siebie znosić wiary w Neptuna, a jeżeli prawdziwie kocham to, co moje, największą dla mnie będzie chwałą, gdy spotwarzę, zdepcę, złupię to, co twoje. Znałem malca, który zabawki i przysmaki swoje rozdawał ubogim dzieciom, i wróżyłem mu piękną, moralną przyszłość; jakże zmartwiony byłem, gdy ujrzałem go młodzieńcem rzucającym przez okno pieniądze na muzykantów, którzy przygrywali uczcie przez niego dla pasibrzuchów wydawanej! Gościnne przyjmowanie pod pasterskimi namiotami strudzonych wędrowców pustyni wytworzyło z biegiem czasu salony, które całej reszcie współczesnych nam namiotów odbierają możność zdrowego i trwałego ugaszczania samych gospodarzy. W młodości mojej z kolosalną łatwością zawiązywałem z ludźmi bliskie stosunki i brałem się wnet do roboty przychylania ku nim nieba; gdy zaś zbliżeni okazywali się wielce dalekimi i za przychylanie ku nim nieba porządnego klapsa po ręku mnie dawali, wyrzekałem na rozczarowanie swoje i ludzką niewdzięczność. Niesłusznie. Sam sobie powinienem był wyrzucać, że dobrego pociągu do bliźnich nie zaprawiłem szczyptą oględności i że siedzącemu we mnie Donkiszotowi nie dałem na giermka — pospolitego, ale zdrowego rozsądku. W ogólności cnoty i idee, jakkolwiek niewątpliwie organiczną
część istoty ludzkiej stanowią, dopóty świetlanymi i niepokalanymi pozostają, dopóki w krąg działań ludzkich nie wejdą. Marzenia młodzieńca o przyszłych jego czynach takie do samych czynów mają najczęściej podobieństwo, jak nauka Sakia Muniego do przedstawiać i urzeczywistniać ją mającego Lamy z tybetańskiego klasztoru. Ze wspaniałości owych marzeń i owej nauki pozostaje wprawdzie coś, jakiś cień chwiejny i ruchy olbrzyma naśladujący, jakieś błędne, świetliste kółka, do okruch rozbitego słońca podobne. Toteż nieraz myślałem sobie, że aby ujrzeć doskonałego człowieka, trzeba go złożyć z oderwanych od ich całości zalet mnóstwa ludzi, i aby posiąść ideał, trzeba go sobie ulepić z drobnych jego urzeczywistnień na ogromnych przestrzeniach miejsca i czasu rozproszonych… …To, że wszystkie swoje własne błędy i głupstwa jasno przed sobą widzę, pokuty za nie lżejszą mi nie czyni. Słyszałem nieraz pytanie: które z nieszczęść jest sroższym: to, które spadło na nas jak dachówka z gzymsu, czy to, któreśmy sobie jak najstaranniej własnymi rękami ulepili? Zastanawiając się nad tym doszedłem do przekonania, że za najnieszczęśliwszego z ludzi uważać należy Jerzego Dandin, ilekroć, naturalnie, posiada on dość rozsądku i moralnego zmysłu, aby umieć powiedzieć sobie: „Sam tego chciałem!” Człowiek zraniony spadłą na niego dachówką patetycznie załamuje dłonie i głośno, jawnie ziemi i niebu o bólu swoim opowiada, co sprawia mu znaczną ulgę; Jerzy Dyndała, jeżeli obłudnikiem ani ostatnim łotrem nie jest, pokornie nos spuszcza i truje się milczącą świadomością własnej omyłki lub winy. Niewinność, jako rzecz pochlebna, przynosi chlubę, która dla wielu ran dość głębokich nawet jest niezłą maścią gojącą; uznanie własnej winy to pieprz i ocet srogiego dla wielu natur poniżenia przed samym sobą. W pierwszym wypadku więcej być musi żalu do przeznaczenia lub ludzi, ale w zamian więcej zadowolenia z samego siebie; w drugim rozsądny człowiek przychodzi do wniosku, że zawiódłszy się na samym sobie nie ma dobrej racji ufać innym, ani wymagać od innych tego, na co mu samego nie stało. Rdzeniem rzeczy zaś jest to, że każdego z żyjących oba te wypadki spotykać muszą. Spotykały i mnie, ale pod tym względem, jak pod każdym innym, za wyjątek siebie nie uważam, i to mnie właśnie martwi. Wiem o tym bardzo dobrze, że moja historia jest jednym z rozdziałów historii powszechnej, wcale nie najsmutniejszym, i w tej wiadomości nie znajduję dla siebie nic pocieszającego, bo wstrętną mi jest teoria zmniejszania własnych cierpień przez widok równego, albo i większego cierpienia innych. Piękna mnie pociecha kąpać się wraz z miliardem podobnych sobie istot w powszechnym gorzkim morzu! Przeciwnie, gdybym w falach jego zanurzony widział wesołe towarzystwa, mile przechadzające się po hesperyjskich ogrodach, cieszyłbym się ich widokiem, chętnie zgadzałbym się w ich zastępstwie pić gorzkie wody, a może też moje niepozbyte, wiekuiste j a miałoby odrobinę nadziei, że samo także zerwie kiedykolwiek złote jabłko, nie to, to tamto. Ale zbiorowa nędza nasza kołace w moim wnętrzu, jak serce dzwonu w jego kielichu, nie pozwalając ustalić się w nim nawet ciszy. Mógłbym wyrzec się za siebie, nie umiem wyrzekać się za innych, ani na widok umierających, płaczących, błądzących, głodnych cieszyć się tym, że ja jeszcze nie umarłem, że ja nie tak gorzko płaczę, że ja nie tak bez ratunku zabłądziłem, że ja nie głodny… Na suche lasy z pociechą taką! …Pociechę znajdować mógłbym w myśli, że, bądź co bądź, przez niezmiernie powoli i wahadłowo postępujące, lecz niezaprzeczenie prawdziwe oddziaływanie człowieka na naturę i siebie samego
suma zła zmniejszać się, a dobra wzrastać może — mylę się — tamta zmniejszeniu, a ta zwiększeniu uległa. Tak, to prawda, postępowi zaprzeczyć nie podobna. Ani natura dla człowieka tak groźną i jałową, ani sam człowiek tak nieszczęśliwym i okrutnym nie jest, jak to było w zaraniu jego żywota na ziemi. Nie lękamy się już własnego cienia i odbicia własnego oblicza lub głosu w wodzie lub echu; jeden na drugiego patrząc nie myślimy o tym, jak smacznymi kąskami mogłyby być nasze upieczone nosy; nie zarzynamy ludzi na ofiarę bogom, ani ich ciałami ryb w sadzawkach nie tuczymy. Wprawdzie, z ich trupów układamy jeszcze pomosty do sławy, ale ilekroć aprobujemy czynić to dla pieniędzy — idziemy na szubienicę. W poznaniu prawdy, pełnieniu dobra i używaniu piękna zaszło wiele odkryć, ulepszeń i wysubtelnień, a te kręgi światła, bardzo długo stanowiące nimby dla głów nielicznych wybrańców, rozszerzają coraz swoje orbity i końcami swoich promieni sięgają coraz dalej. Ach, jaśniej zrobiło mi się przed oczami! Z nóg mi spadają ciężkie kule, z gardła ustępuje pieprz! Nadziejo, słodycz i skrzydła twoje uczuwam! Jeżeli spełnienie się tej nadziei pracą przybliżyć można — do pracy! do pracy! jeżeli męką — budujcie i zapałajcie stos, niech nań wstąpię! …Dobrze. A ci, którzy przeszli, te niezliczone mnóstwa, które na wieki minęły nasyciwszy się męczarniami nam już nieznanymi, nie skosztowawszy nam znanych rozkoszy? Z tego, cośmy zdobyli, im nic już nie przybędzie, ani to, czegośmy się pozbyli, brzemion przez nich przeniesionych o jeden atom nie umniejszy. Gdyby jęki samych tylko niewolników przez świat starożytny biczowanych zlały się w jeden krzyk, a blaski samych tylko męczeńskich stosów przez świat średniowieczny zapalanych stały się jednym blaskiem, ogłuchłaby od pierwszego, a od drugiego oślepła cała dzisiejsza ludzkość. Są to przecież tylko dwa gatunki tego smacznego wina, którym niezliczone mnóstwa upajały się, nim do grobów poszły, a wyliczenie wszystkich zapełniłoby grube tomy. I my nic już przeciw temu nie możemy. Pośród nabytków naszych nie ma ani źdźbła maści do gojenia ran i ani szmatki tkaniny do otarcia łez — zmarłym. Za wcześnie otrzymali oni życie, aby użyć tego nawet wątpliwego bezpieczeństwa i tych zatrutych słodyczy, jakie życie dla nas wydało. Nie z ich woli stało się to przecież, nie oni wyznaczali termin urodzin swoich. Więc gdzież sprawiedliwość? Zasiew uczucia i pojęcia sprawiedliwości w ludzkiej swojej naturze na świat przyniosłem, wszystko, co mnie człowiekiem uspołecznionym czyniło, do wysokiej potęgi je podniosło, tak że za niepodobną do naprawienia i pocieszenia przeszłość czuję obrazę ciężką i w pełni radować się polepszeniem bytu potomków wobec otchłani nędz, która pożarła przodków, nie mogę. Czymże tamci zasłużyli na swój los okrutny, a ci na łagodniejszy? Ależ owszem, nabytki tych są właśnie zasługą tamtych. Widzę obraz olbrzymiej pracowni, w której ze zgruchotanych kości i udręczonych duchów jednych pokoleń wypieka się chleb i wyciska wino dla następnych. Gdzież sprawiedliwość? Z rozkazu natury one same tego pragnęły, aby dla przyszłych pokoleń z ich mąk powstawało szczęście, z ich śmierci życie. To prawda. Jednak ja także namiętnie pragnę szczęścia pokoleń, choćby oddalonych, a zarazem czuję, że jakieś coś wkręca się pomiędzy mnie a przyszłość mojego rodu i na usta mi kładnie gorzkie pytanie: a dlaczegóż ja nie urodziłem się już w Edenie? Z oburzeniem pytanie to z ust swoich precz zrzucam, ale nie mogę wyrzucić z myśli innego: dlaczego
ci, których kocham, a nawet obojętniejsi, lecz zawsze od następców bliżsi, współcześnicy moi nie urodzili się już w Edenie — jeżeli kiedykolwiek będzie Eden? Nie proszono nas, abyśmy datę naszych narodzin wyznaczali, i żałujemy bardzo, że z jakiegoś niewiadomego wora wysypano nas na świat wtedy, gdy jeszcze nie jest na nim najlepiej, jak być może! …Jeżeli kiedykolwiek będzie Eden? Jeżeli jest jakakolwiek rachuba nieomylna? Dwa a dwa cztery, pewnik nieomylny, powiecie. Tak, ale to pierwszy wyraz rachunku ludzkiego. Spróbujcie zliczyć wszystkie sekundy, przez które wszystkie znane ciała niebieskie dokonywają swoich obiegów, i połączcie je z tymi, przez które ich światła dobiegają ziemi, a potem przysięgnijcie, żeście w tym kolosalnym rachunku nie popełnili żadnej omyłki. Z tym zaś tylko, i tylko w pewnej mierze, nie z dwa a dwa cztery, porównaną być może plątanina dziejowych zdarzeń i musów, która ludzkie wyrachowania i na nich oparte nadzieje psuje i zawodzi. Czy Marek Aureliusz, ten najdoskonalej uspołeczniony człowiek, przewidział na tronie swoim dzikiego Alaryka? Jakimże byłoby zadziwienie Lukrecjusza, gdyby mu ktoś w perspektywie przyszłości ukazał scholastę wyskrobującego z pergaminu jego poemat o naturze rzeczy, aby go zastąpić swoją rozprawą o ilości aniołów na główce szpilki zmieścić się mogących. Badacze spostrzegający nieznane dotąd zjawisko lub znajdujący nowe dla cierpień ludzkich lekarstwo radują się, tryumfują; nie wiedzą, że w bliższej lub dalszej przyszłości ktoś przyjdzie i dowiedzie, że to zjawisko było złudzeniem, a to lekarstwo — trucizną. Gdyby z każdej zdobytej myśli i dokonanej pracy pasma odpowiednich następstw, aż do wyczerpania swego, wysnuwały się bez przeszkód i niespodzianek, świat mógłby stać się przybytkiem moralnego dobra, tak jakby stał się rajem nasycenia, gdyby wszystkie nasiona w ziemię rzucane plon wydawały. Jednak rolnik sieje nie tylko dla siebie, lecz jeszcze dla ziemnej glisty, szarańczy, mrozu i gradowej chmury. Siew myślicieli, wieszczów, bohaterów zjada wewnętrzne robactwo człowieka: głupota, występek, szał, i niweczą go burze dziejowe, które tę mają właściwość, że choć odzywają się coraz bliższym grzmotem, nikt bliskości ich nie spostrzega, ani domyśla się ich potęgi. Żadna z minionych cywilizacji nie runęła nagle i każdej starczyłoby sił i czasu, aby nadlatujący tuman odeprzeć, gdyby przenikała, że on ją pod sobą zagrzebie. Ale nie, społeczeństwa bawią się jak najlepiej wtedy właśnie, gdy dla ich dóbr najwyższych godzina zniszczenia wybija. Nic pospolitszego w dziejach nad tańce na wulkanach i przedśmiertne orgie. Skądże więc pewność, czy te zasiewy, które dokoła nas wcale nawet pięknie podrastają, nie staną się, jak tyle poprzednich, pastwą jakiejś gradowej chmury, jakiegoś gęstego tumanu, które już, już nadlatują, a my ich nie widzimy lub widząc — lekceważymy? Zapewne, żaden zasiew nie ginie całkowicie, z tamtych zostały i z tego zostaną okruchy; lecz wielki Boże! czy słońce nie utraci wszystkiego ciepła swego, a jaki glob niebieski w spotkaniu z ziemią nie rozbije jej wprzód — nim nieszczęsna Penelopa robotę swoją dokończy? …Dość malowniczy zbieg dwóch zdarzeń historycznych niegdyś dziecinną jeszcze wyobraźnię moją silnie uderzał. Kiedy Aleksander Macedoński podbił Persję i dla oświetlenia orgii swojego zwycięskiego wojska stolicę jej zapalić rozkazał, patrząc na pożar starego Persepolis zawołał: „Zginęła Persja!” Po setkach lat rzymski zdobywca dla zwycięskiego swego wojska igrzyska wydając oświetlał je pożarem góry ułożonej z broni pobitych Macedończyków i wołał: „Zginęła Macedonia!” Ilekroć o dwóch tych pożarach, setkami lat z sobą rozdzielonych, myślałem, widziałem dwie łuny, ognistymi zgłoskami na niebie ludzkości kreślące: Sic transit…
…Tak przemija… Filozoficzna maksyma dodaje: chwała tego świata; każdy ziemski wędrowiec dodać może: wszystko. Kiedy oglądam się na własną przeszłość, widzę obraz drogi, zaludnionej mnóstwem cieniów ludzi i rzeczy. Są tam postacie, które towarzyszyły mi u jej początku, w pogodny poranek wiosenny; inne spotykałem przy skwarnym słońcu, pod chmurami, wśród kwiatów, na ostrych kamieniach. Z tamtymi szedłem długo, z tymi godzinę lub chwilę, tamte jeszcze rozminęły się tylko ze mną, lecz u każdej uczepioną pozostała cząstka mojej duszy: kropla przyjaźni, iskra sympatii, chwila , nadziei, boleści zabawy, trochę lub dużo żalu, stałe lub lotne wspomnienie. Teraz widuję tylko ich cienie, gdy się za siebie obejrzę. Jedni poszli na inne, oddalone drogi; drudzy jak krety wsunęli się pod ziemię zostawiając po sobie tylko nieco nad poziom wystające grudki ziemi; innych, choć jak dawniej obok mnie postępują, czas lub rozwój mego własnego poznania tak odmienił, że w żaden sposób mniemać nie mogę, aby byli tymi samymi, z którymi szedłem niegdyś. Oprócz tych cieniów przeminionych dla mnie ludzi na przebytej drodze widzę jeszcze odbicia ponikłych obrazów. Ściany i pola, wody i drzewa, gniazda ludzkie i widoki natury, na których przez długie lub krótsze, ale pamiętne szeregi lat lub chwil wzrok zatrzymywałem, pośród których przeżyłem najwznioślejsze uniesienia i najgłębsze cisze, szlachetne godziny pracy i dręczące dni boleści — istniejecie kędyś i, trwalsze od ludzi, istnieć będziecie długo, ale nie dla mnie, bo ja was nigdy nie zobaczę. Sic transit… …Co właściwie czuję, gdy pogrążam się w odmęcie tych ciemnych myśli? Gniew przeciw przeznaczeniom? pogardę dla ludzi? żal nad własnym losem? Nie, żadnego z tych uczuć nie odkrywam w sobie. Gniewać się na to coś olbrzymie, niepojęte, które skreśliło ogólny plan świata, nadało mu stałe prawa i bez uwagi na jednostki, nawet zbiorowe, do jakichś olbrzymich, niepojętych mi celów dąży, byłoby niedorzecznością, której nie popełniam. Miotać się przeciw niewiadomemu, kamienie ciskać w obłoki, szaleniec tylko może. Owszem, jedyny jeszcze dostępną mi pociechę czerpię w przypuszczeniu, ze może jestem jednym z niezliczonych narzędzi, przez które buduje się coś doskonałego — jedna drobniutką cząstką dążenia ku rozumnemu, niezmiernemu jakiemuś celowi. Gdybym to przypuszczenie w pewność mógł zamienić, byłbym szczęśliwym. Pogardzać ludźmi — rzecz śmieszna! Sam przecież jestem człowiekiem i patentu na najlepszość nie otrzymałem od nikogo. Co do własnego losu, cóżem ja to za figura, jaką tak wielką wyższość nad cierpiącym gatunkiem moim posiadam, abym miał przestrzeń rozdzierać jękami dlatego, że także cierpię? Nie, ani gniewu, ani pogardy, ani żalu nad samym sobą nie czuję, tylko ze wszystkiego, com zgłębił i czegom przeniknąć nie zdołał, z tego, com doznał i czegom nie zaznał, z dziejów świata i z maluczkości ludzkiej woli, z nędz ludzkich i z moich zawodów wybuchają tak gęste, ckliwe, dławiące opary melancholii i tak mnie całego ogarniają, że chwilami wydaje mi się, iż w nich tracę życie. …Utracić życie, pozbyć się go… nieraz już o tym myślałem, ale powstrzymywało mnie zapytanie: co z tego wyniknie? Sam tylko otrząsnę się z niewygodnej sukni, a więcej nic, najzupełniej nic nie sprawię, nie zbawię, nie naprawię. Po cóż więc? Dla siebie tylko — szkoda fatygi! Chociaż kto wie, kilka kropel jeszcze z tej czary melancholii, z której od dawna pić nawykłem…”
Tu wielki krzyk z mnóstwa na raz piersi wychodzący wyrwał go z odmętu myśli i zmusił do rozejrzenia się wokoło. Natychmiast zrozumiał, co było przyczyną przerażenia zgromadzonych na brzegu rzeki ludzi. Przedtem wzrok jego bez udziału jego woli i wiedzy przesuwając się po błękitnym szlaku rzeki spostrzegał na nim pospolite, lecz wdzięczne zjawisko. Było to czółenko małe, lekkie, w którym z wiosłem w ręku i zaledwie nim wodę muskając stało niezupełnie jeszcze dorosłe chłopię, którego jednak postać, już wysmukła i gibka, powabnymi zarysy odcinała się od pozłoconego błękitu powietrza, a twarz wśród złotych włosów i świeża jak jutrzenka przedstawiała wyraz doskonałej, niewinnej radości. Ze swawolą dziecka, a siłą młodzieńca popisywał się on przed widzami ścisłym przymierzem łączącym go z płynnym, kapryśnym i niebezpiecznym żywiołem, po którego powierzchni igrał jak jaskółka. Widzami były same kobiety, żony i matki rybaków, w rozsianych niedaleko chatach osiadłych, a to pacholę, wesołe i śmiałe, było krwią z ich krwi i kością z ich kości, bo dzieckiem jednej z nich, a ulubieńcem wszystkich. Jedna też z nich, u samej wody siedząca, często rękę z wrzecionem w dół opuszczała, a drugą naprzód wyciągając, ze śmiechem, przed którym z twarzy jej uciekały zmarszczki, wołała: „Patrzcie! patrzcie!” Tamte patrzały i podziwiały: „Oto zuch!” Młodziutkie zaś dziewczę, tak jak ów zuch, rumiane, na kształt rybitwy porwało się znad wody i klaszcząc w ręce brzegiem biegło, za nim stadem zerwały się, leciały i srebrem śmiechu przestrzeń napełniały jej rówieśnice. Wtem wszystkie te postacie znieruchomiały jak wyprężone struny i ze wszystkich ich piersi wydarł się ów wielki, jednogłośny krzyk, który melancholika z odmętu ciemnych myśli wyrwał. Spojrzał na rzekę, spostrzegł czółenko dnem obrócone ku górze i z wolą fali pomykające daleko, a gdzie indziej kołującą, wzburzoną, rozgniewaną wodę. Zrozumiał, z szybkością myśli do upragnionego celu lecącej zwierzchnią swą odzież na piasek wybrzeża rzucił — i ku owemu rozgniewanemu punktowi rzeki już płynął. Czy był dobrym pływakiem, czy dość młodości i sił posiadał, aby uniknąć podstępów wody, które tamtego w nurty jej porwały — nikt z patrzących nie wiedział, ale grobowa cisza zapanowała na brzegu, gdy pod falą zniknął, a w ogromne westchnienie przemieniła się wtedy, gdy znowu ukazał się nad nią wlokąc za sobą ciężar, z którego widać tylko było mieniące się z błękitem wody złote smugi włosów. Nie; pływakiem bardzo biegłym i wprawnym on nie jest, bo żony i matki tych, dla których woda tajemnic nie ma, z drżeniem spostrzegają, że choć połowę ledwie drogi swojej przebył, ręce jego pracują z wysiłkiem i pierś coraz szybcej, mozolniej powietrze chwyta. Może zagrożonemu zginięciem nic nie pomógłszy zginie sam? Może im obu w porę przybędzie pomoc, bo już rzeką, z całych sił rąk i wioseł popychane, z tej i z tamtej strony lecą czółna, a brzegiem z chat najbliższych i pól sąsiednich biegną, pędzą ludzie. Ale on, ów śmiertelnie na wodzie pracujący człowiek, ma wolę, która siłom wyczerpać się nie pozwala. Spoczywa chwilę, potem płynie znowu, już, już ma zdrętwieć i znowu zapał krew mu rozgrzewa, już razem ze swoim ciężarem spływa pod falę i raz jeszcze, uparty, zawzięty, spod niej się wydobywa, aż zwycięski na brzeg wyskakuje i omdlałe pacholę u stóp oszalałej, zda się, kobiety składa. Oszalała bólem, zmieszanym z niepewną radością, osypuje je ona siwymi włosami i łzami, a dokoła przybywa, ciśnie się, gwarzy tłum, aż go roztrąca silne ramię
starego, lecz ogromnego człowieka, który z ponurą iskrą w oczach komuś, kogo tłum najściślej zasłania, krótkie, chrypiące zadaje pytanie: „Czy będzie żył?” Dość długo odpowiedzi nie ma, bo umysł lekarza tak jest przez czyn pochłoniętym, że na słowo zdobyć się nie może. Potem z długim westchnieniem ulgi tłum zaszeptał: „Żyje!” Wtedy człowiek po przeniesionym trudzie na brzegu spoczywający uczuł, że do kolan jego lgną jakieś usta wdzięcznością pijane, i ujrzał siwe włosy jak róże tryumfu rozsypujące się mu u stóp. Na rękach jego spoczęło mnóstwo pocałunków i w mnóstwie wlepionych weń oczu wyczytał błogosławieństwo. Ale spomiędzy tłumu innych wyszedł jeden człowiek, stary, lecz silny, ponury, lecz wezbranym uczuciem gorejący, wyciągnął do niego dłoń szeroką, twardą, grubą, w której mocno rękę jego zawarł, i nie powiedział nic; tylko mu w twarz patrzał głęboko i tak długo, aż z ponurych oczu pociekła mu łza, jedna tylko, wielka i niema. Znowu szedł wzdłuż rzeki, na pozór ten sam, co wprzódy, lecz bardzo zmieniony. Całą jego istotę przenikała wielka słodycz i zadowolenie tak doskonałe, że źródła jego poszukiwać nie chciał i nie mógł. Długo nie myślał wcale, tylko cały był uczuciem radości i wdzięczności. Zmysły jego z niewypowiedzianą rozkoszą kąpały się w widokach natury, którymi, jak złudzeniami, przed chwilą gardził. Czuł ciszę i ciepło pogody, szczebiot szczygłów wśród drzew wydawał się mu wdzięcznym, a wesołym, figlarnym — wołanie kukułki za rzeką; starą wierzbę ze zwisającymi w dół gałęźmi porównywał do zawieszonego w powietrzu i ku wodzie spływającego strumienia roztopionego srebra. Czuł się lekkim, sprężystym, zachwyconym, szczęśliwym; z każdym szerokim i swobodnym odetchnięciem, z każdym obiegiem krwi w żyłach czuł nowy strumień ciepła i energii. Zanadto jednak przywykł wszystko, co czuł i spostrzegał, rozbiorowi rozumu poddawać, aby mógł długo, bezwiednie i bezmyślnie znosić stan nawet najrozkoszniejszy. Wkrótce więc znowu zanurzył się w myślach. „…Piękną i wielką jest miłość tej matki i wdzięczność tych ludzi, ale najbardziej wzrusza mnie i zachwyca ta jedna łza. Bo któż by się spodziewał, aby w tym potężnie rozrosłym cielsku istniało coś więcej nad mięśnie, przez zjadany chleb odtwarzane, i troskę o chleb? Kości i muskuły jego wśród trosk i trudów cielesnych tak potężnie się rozrosły, iż łatwo bym mniemał, że same jedne go stanowią. Tymczasem, patrzcie, on kocha, a to jedno ogniwo uczucia wywołuje do bytu inne. Wszystko to przecież jestże tym ideałem nieskazitelnym i wiecznotrwałym, którego pragnieniem płonąłem w młodości i którego nieznalezienie w odmęt melancholii rzuciło mój wiek dojrzały? Wcale nie; czas je osłabić, interes nimi zachwiać może, śmierć najpewniej kres im położyć musi. Mniejsza o to; te okruchy ideału osłabną, zachwieją się, przeminą, ale były, i dopóki ludzkość trwać będzie, na różnych punktach czasu i miejsca odradzać się nie przestaną. Znalazłszy się pośród zjawisk znikomych i skazitelnych, ale naturze mojej pokrewnych, doznałem takiego uczucia, jakbym odetchnął powietrzem dawno opuszczonej, albo i wcale nieznanej, lecz ukochanej i uwielbionej ojczyzny…
…Sam także przez chwilę wcielałem w siebie to, za czym tęsknota mnie trawiła. Doskonale, absolutnie pozbyłem się, choć na chwilę, swojego j a, do tego stopnia uczułem się jedną z komórek składających organizm swojego rodu, że dla jego pożytku gotów byłem samego siebie utracić. To mnie nieco większym, przede wszystkim lepszym uczyniło w oczach własnych. Niezmiernie ułomny jestem, lecz dobrym być mogę; popełniałem błędy, lecz mogę dopełniać cnót — więc w górę czoło! …Cnota? cóż to? Mamże bezmyślnie pić jej balsamy nie dociekając jej istoty? Nie… Wiem już: to dopełnione prawo natury, która pomiędzy mną a moim rodem, ku jego i mojej korzyści, zadzierzgnęła nici sympatii i współczucia. Rzecz prosta: gdyby ludzie na każdym kroku i zawsze szkodzili sobie wzajem, gatunek ich z niezmierną szybkością musiałby zmaleć lub zginąć. Gdyby znowu, bez wyjątku i przestanku, pełnili czynność wzajemnego wspierania się i wzmacniania, ludzkość olbrzymimi kroki dążyłaby do olbrzymiej pomyślności. Ani tak, ani tak się nie dzieje; chwiejności ludzkich stosunków pomiędzy samolubstwem a współczuciem, instynktem samozachowawczym cząstek i całości, w znacznej mierze przypisać wypada chwiejność postępu ludzkości. Gdy jednak cząstka spełnia czynność sprzyjającą pomyślnemu rozwojowi swojej całości, czyni zadość prawu natury wypisanemu w niej zgłoskami własnych jej skłonności, a otrzymuje w zamian zadowolenie, towarzyszące pełnemu i swobodnemu używaniu otrzymanych od natury organów, bądź fizycznych, bądź moralnych. …W tej ścisłej łączności, wiążącej mnie z moim rodem, i w tej sympatii, którą dla niego uczuwam, spostrzegam też najgłębszą i zapewne najstalszą podstawę moralności. Mogę zwątpić o tym, że ktoś z wysoka postępki moje widzi i waży; mogę nie wierzyć, abym za nie, tu lub gdzie indziej, dziś lub kiedykolwiek, jakąkolwiek otrzymał nagrodę; mogę nawet w niezmiernym powikłaniu sprzecznych wypadków, obyczajów, pojęć nie wiedzieć, po której stronie znajduje się prawda i powinność, ale zawsze pewnym być muszę, że istoty mnie podobne zdolne są, tak jak ja, cierpieć, upadać, marnieć albo radować się, zwyciężać, wzrastać, że pierwsze przynosi im mękę i ujmę, a drugie — rozkosz i korzyść, że więc ilekroć pierwszego umniejszę, a drugich przysporzę, uczynię dobrze, w mniejszej lub w większej mierze na drobnym punkcie miejsca i czasu urzeczywistnię ideał dobra. Wszelkiemu zaprzeczeniu, które by tę wiarę moją spotkało, odpowiedzieć mogę: wiem, jak cierpienie dolega, jak walka nuży i jak poniża upadek… Człowiekiem jestem. …Minęło, i to, jak wszystko, minęło. Kilka cieniów ludzkich i jeden znikły obraz więcej na przebywanej drodze za mną. Jednak czuję, że posiadania tej chwili we wspomnieniu nie oddałbym za nic, i nawet, że myliłem się mniemając, iż ją za sobą pozostawiłem. Idealny jej obraz towarzyszy mi i teraz; wiem także, że jak tarczą nim się niejednokrotnie osłonię przeciw nacierającym na mnie odmętom melancholii. Więc poniekąd przemijanie rzeczy, nie ich trwałość, jest właśnie złudzeniem człowieka, bo to, co minęło, trwa w duchu ludzkim pod postacią słodyczy lub trucizny, pociechy lub zgryzoty, więc zapewne i w ogólnej sumie ludzkiego ducha pozostaje przelaną do niej kroplą dobra lub zła. …Ale co tam! Dość myśleć! Chcę patrzeć na piękną naturę i poić się jej czarem, choć nie wiem
wcale, jak ona wygląda poza sferą zmysłów moich! Chcę cieszyć się, że od zgaśnięcia uratowałem jedno młode życie, choć wiem, że nie będzie ono ani doskonale szczęśliwym, ani całkowicie dla szczęścia świata pomyślnym. Chcę pocieszać się dostrzeżonymi okruchami ideału, choć wiem, że są one drobne i znikome. Chcę czerpać siłę z minionej chwili, choć ona minęła. Chcę żyć, pocieszać, wspomagać, ratować… Do pracy! do pracy!…” Cóż to? Czy był on szaleńcem noszącym w głowie mnóstwo sprzecznych myśli, które go pogrążały w otchłań melancholii, to na przemian napełniały radością i zapałem? Nie; szaleńcem nie był. Był jednym z tych, których melancholia zamienić się może w szczęście przez pełny i swobodny rozwój energii skierowanej ku czynom miłości. ZROZPACZONY …”Niech diabli wezmą takie życie, jak to, które nam urządziła ta nasza wielka, znakomita cywilizacja! Było, zaprawdę, po co przez tyle wieków suszyć sobie głowy, łamać karki i nadwerężać kości! Tylu mędrców i bohaterów, tyle geniuszów i talentów, tyle kłótni, wojen, hałasu, a nade wszystko pracy, i cóż z tego wyniknęło? Policzyli na niebie gwiazdy i zbadali drogi, którymi one podróżuję, zmierzyli ziemię i naokoło ją objechali, do usług swoich zaprzęgli zwierzęta i użyźnili pustynie, góry poprzebijali na wylot i połączyli morza, najlotniejsze w naturze żywioły w posłuszne sobie niewolnice zamienili, nabudowali przepaść miast, pałaców, muzeów, cudownych katedr, bajecznych wież, zasmarowali farbami bezmiar płótna i zapisali różnymi sposobami nieskończoność cegiełek, papirusów, pergaminów i bibuły, w sztuce pasztetnictwa dosięgli najwyższego stopnia doskonałości i doprowadzili storczyki do bajecznej ceny dwudziestu pięciu rubli za jeden egzemplarz — i cóż z tego wyniknęło? Oto, że ja, ja, ja czuję się tak nieszczęśliwym, iż dłużej żyć nie chcę. Może tam ktokolwiek z tych wszystkich prac i zdobyczy odniósł jaką korzyść; nawet tak, najpewniej, odniosła ją garść pączków pływających w maśle, Heliogabalów przewracających się na fiołkach, Midasów, którzy aż po swoje długie uszy grzęzną w złocie. Ale ja nie posiadam nic, we mnie istnieje kolosalna suma nie zaspokojonych potrzeb, mnie zawiodły najsłuszniejsze ambicje i nadzieje, mnie zdradziło w cudownie pięknym ciele mieszkające szatańskie serce kobiety, mnie od szyi do pięt obsiadły pasożyty długów — więc ja mam prawo gardzić tą ludzkością, tą cywilizacją i tym życiem, które nie dały mi nic prócz złudzeń, zawodów i ochoty do wczesnej śmierci. „Bo zastanówmy się tylko. Przez kogo i dla kogo wytworzone została cywilizacja? Naturalnie, przez ludzkość i dla ludzkości… Kimże ja jestem? Człowiekiem. Więc mam niezaprzeczenie prawo do udziału we wszystkich korzyściach i zyskach, przez ród mój zdobytych, i nikt przekonać mię nie zdoła, aby sprawiedliwym było, że jakiś głupi lord angielski posiada pyszny pałac ze wspaniałym parkiem, a ja żyć muszę w trzech pokojach tej psiej kamienicy, za które w dodatku od dawna komornego nie uiszczam. Dlaczego, jakim prawem Rotszyld posiada miliony, Wiktor Hugo wszechświatową sławę, Bismarck trzęsie światem jak workiem kartofli, słynny tenor tyle zbiera złota i laurów, że mu się przez garście przelewają, a ja, ja jestem biczowanym przez lichwiarzy golcem, przez jakąś setkę zaledwie osób z nazwiska znanym mizerakiem, samotnikiem zdradzonym przez tę obmierzłą lalkę, wszechstronnym bankrutem życia? Jeżeli takie źródła różnostronnych rozkoszy, jak bogactwo, sława, władza, miłość, są wytworami cywilizacji powszechnej, powinny też być własnością powszechną, zatem i moją; a skoro tak nie jest, kpię z cywilizacji, która mnie wystrychnęła na dudka! Widzę, widzę, szanowni doktorowie Tym lepiej, jak
kiwacie głowami i wskazujące palce wznosząc w górę mówicie: „To geniusze, kochanku, to są geniusze, różnostronne, nierównej wartości, ale geniusze! Ty zaś…” Cóż ja? Naprzód nie jest wcale rzeczą dowiedzioną, że geniuszu nie posiadam. Owszem, nieraz czuję w sobie prawdziwie niepospolite porywy i natchnienia, które rozwinąć i w konkretną formę przyodziać się nie mogą tylko dla braku odpowiednich warunków. Już w dzieciństwie wyróżniałem się spośród rówieśników płynnością i obfitością wymowy, a po głowie plątały mi się dziwnie oryginalne i malownicze obrazy i przenośnie. Byłbym niezawodnie wielkim mówcą albo poetą, gdyby nie brak odpowiednich warunków. Urodziłem się z rodziców biednych jak szczury (jedyne szczęście, że nie z pospólstwa, lecz z podupadłych karmazynów pochodzących), przez całą też młodość byłem szczurem, który marząc o holenderskim serze ze złością gryzie stare podeszwy. Niech diabli wezmą najzłośliwszy ze wszystkich traf urodzenia! Wiem dobrze, iż w dziejach nauki i sztuki znaleźć można sporo ludzi, którzy żywiąc się starymi podeszwami dokonywali prac wielkich i tworzyli dzieła, czasem arcydzieła. Ale były to jakieś osobne, niepojęte dla mnie organizacje, były to nawet — śmiem twierdzić — pomimo wszystkiego, co uczyniły, odkryły, utworzyły, organizacje niższego rzędu. Bo ażeby móc żyć i pracować w tych ciasnych i szarych warunkach, które wytwarza ubóstwo, trzeba mieć duszę niewolniczą i niski poziom smaku. Dzieła i arcydzieła biedaków wydobyły się z nich nie wiedzieć jak, same przez się chyba, w zupełnie tajemniczy dla mnie sposób, ale dusze ich, do tego stopnia pokorne i ograniczone w żądaniach, ażeby bez swobody ruchów i piękności otoczenia móc aż tworzyć, poczytuję za niewątpliwie ubogie i ciasne. Mnie natura stworzyła wcale inaczej. Ja myślą, wyobraźnią, żądaniami zataczam niezmiernie rozległe koło i potrzebuję obracać się w tym kole z zupełną swobodą ruchów i wyboru. Wszelka niemożność dosięgnięcia w rzeczywistości tego, o czym wiem, co sobie wyobrażam, czego pożądam, wprawia mię w gniew i zniecierpliwienie, które ubezwładniają najwyraźniejsze moje zdolności. Smak także posiadam tak wykwintny i wysubtelniony, że jeden gwóźdź wystający z podłogi lub najlżejsza dysharmonia linii czy barw na ścianie tak mię drażni, iż zapał mój stygnie, a imaginacja ku ziemi opada. W ogóle jestem naturą subtelną, wytworną, która jak ptak powietrza lub ryba wody potrzebuje przede wszystkim piękna, a następnie wrażeń, coraz nowych, coraz wznioślejszych lub namiętniejszych wrażeń. To nawet wszelkie wyobrażenie przechodzi, jakim ja jestem pożeraczem wrażeń, jak wiele ich trzeba i w jak wybornym gatunku być one muszą, aby moją myśl, uczucie, wyobraźnię rozgrzać i w ruch wprawić. Ilekroć przez czas nieco dłuższy obracam się w kole jednostajnych widoków, twarzy, wypadków, stygnę, zamieram, samemu sobie do kamienia staję się podobnym. Nie mam w sobie nic wcale z grzyba wrosłego w jedno miejsce, ani z psa, który przez całe życie u wrót jednego podwórka stróżuje. Łańcuchów przywiązania i wierności nie rozumiem, bom nigdy na sobie ich nie czuł, i nie tęsknię do nich, bo wydają mi się niegodnymi natur ludzkich nad zwykły poziom wyższych. Mnie trzeba, jak ptakowi, ciągłych wzlotów i przelotów. Skrzydłami mymi muszą być coraz nowe, łagodnie rozmarzające lub namiętnie rozpalające wrażenia; kiedy zbliżanie się chłodów i mgieł uczuwam, potrzebuję przelatywać w inną stronę, tam, kędy znowu może mi być słonecznie i ciepło. Wiecznego słońca, wiecznie a harmonijnie grających w koło mnie tonów i barw, wiecznych gromów i błyskawic mi potrzeba; ach, orlimi skrzydły lecieć mi potrzeba na niebotyczne szczyty, skrętami
gadu wślizgiwać się w tajemnicze groty, bluszczem wyrastać z ciemnych szczelin skał, zwinnym rekinem pływać po morzach… Wszędzie być, wszystkim się poić, przed wszystkimi pięknościami przyrody i sztuki na klęczki upadać… i nigdy nie zetknąć się z tą lichą poziomością, którą jest — troska o pieniądz, z tym więziennym strażnikiem, któremu imię: praca na chleb, i z tą najwyższą szpetotą ziemską, którą przedstawia oblicze lichwiarza! „Taką jest moja natura, i właśnie dlatego, że jest taką, wierzę, iż zamieszkuje w niej przynajmniej zaczątek geniuszu. Kto mówi: geniusz, mówi: niepokój, burza, bunt przeciw gminnym szarzyznom życia. Jestem duszą niespokojną, burzliwą i zbuntowaną tak dalece, że pośrodku życia stojąc pragnę kres mu położyć, i byłbym to już od dość dawna uczynił, gdyby nie ta gorzka ironia, która we wszelkim stworzeniu żyjącym istnieje pod postacią zachowawczego instynktu. „Traf, który sprowadza na świat człowieka pośród warunków i stosunków jak najmniej z naturą jego zgodnych —— to raz; instynkt zachowawczy, który powstrzymuje go od dobrowolnego wytrącenia się z piekielnego koła tych warunków i stosunków — to dwa. Przywiązanie do wszelkiego życia tych dwóch właściwości poczytuję za najgrubszy i najnieprzyjemniejszy z żartów, które wyprawia z życiem siła nieznana w nieznanych mu celach. Ślepym rodzący się gatunek jaszczurek nie prosił o przyjście na świat w podziemnych kanałach ani o ślepotę, dlatego ponoszoną, że tam mu na świat przyjść wypadło; gdyby zając tutejszy nie upodobniał się sierścią do kamienia, a sybirski do śniegu, prędzej kula myśliwca położyłaby kres jego nędznemu istnieniu. Dać zającowi w udziale wieczny głód i trwogę, a sierści jego taki instynkt zachowawczy, aby wyrabiał sobie barwę mylącą oko strzelca — jestże w tym cień sprawiedliwości? Kilka już razy wydobywałem z szuflady rewolwer, oglądałem go, nabijałem, i zawsze, nie wiedzieć jak i kiedy, drżące moje ręce ukrywały napowrót w ciemnościach szuflady tę małą, cienką rurkę, przez którą życie moje ulecieć miało — nie wiem dokąd — może w płatki róży kwitnącej pod oknem pięknej kobiety albo w pierś rumaka przelatującego stepy, w pióra orle lub w uszy ośle, najpewniej —— wszędzie po trochu. Ta rozsypka po świecie moich atomów nabawia je trwogą i wstrętem; opierając się jej czynią ze mnie na pozór tchórza. Ale to tylko pozór. To tylko atomy moje nie chcą rozlatywać się w różne strony i wchodzić do nowych, niewiadomych związków. Ja zaś, który jestem ich świadomością i samopoznaniem, pragnę umrzeć i dziś… jutro… Tymczasem bawi mię jeszcze i zajmuje zastanawianie się nad głupotą i niesprawiedliwością tego wszystkiego, co w ludzkim języku nazywa się światem, życiem, losem… …”Ten pokój, na przykład, po którym teraz biegam, jak w menażeriach biegają po swoich klatkach hieny i tygrysy, cóż w nim osobliwego? Kobierzec, który posadzkę jego okrywa, jestże perskim, tureckim, babilońskim? Gdzie tam! pochodzi z krajowej fabryki i tani jego gatunek trochę tylko wynagradza się znośnym skopiowaniem wschodnich barw i wzorów. Sprzęty są miękkie i dość zgrabne, ale tandetnej roboty, wcale nie stylowe, a okrywający je plusz dość okazale wygląda, bo czerwony, zaś po przypatrzeniu się — Boże odpuść! nie wiem nawet, czy bardzo smakowałby molom, taki lichy. Te lampy i świeczniki — cóż? japońskie? rzymskie? Louis XIV? Empire? At! Styl ich tyleż ma wartości, co i pozłota!
Świecąca fuszerka, i tyle. A na ścianach co ja mam takiego? Rubensy? Van Dycki? Greuzy? Meissoniery? Cha, cha, cha! Oleodruki, tout simplement, oleodruki, dość drogie wprawdzie i w bardzo błyszczących ramach, ale które wobec dzieł sztuki, wobec prawdziwego artyzmu czymże są? — po prostu: śmieciem. Zdaje się, że dla człowieka ucywilizowanego, dla człowieka z ukształconym smakiem, dla człowieka, bądź co bądź, dobrze urodzonego, trudno wymyśleć coś bardziej skromnego i mizernego i nawet takiemu człowiekowi w takim otoczeniu trudno wyżyć. Jednak kiedy rozpoczynając zawód swój mieszkanie to urządziłem, wielu było takich, którzy nazywali je zbytkownym. Z tego powodu zerwał się nawet jeden z najdawniejszych moich stosunków. Kolega Zygmunt, ten tak szlachetny z pozoru chłopak, gdy tylko dowiedział się, że na stałe już gdzieś zamieszkałem, wpadł do mnie i nagle — jak słup stanął. — Czy to twoje mieszkanie? — pyta. Z paru doświadczeń przewidywałem już, co nastąpi. — A no, moje — mówię. — Czegóż się tak dziwisz? — Czy sukcesję jaką otrzymałeś? — Żeby tak pies płakał, jak ja kiedy jakąkolwiek sukcesję otrzymam… z gołych szczurów zrodzony… Popatrzył na mnie. — Za pożyczone pieniądze? — A no… — Na lichwę? — Może znasz kogo, kto bez procentu pożycza? Zlituj się, zarekomenduj mię temu dobroczyńcy… Spochmurniał, siadł na tej oto otomanie i zerwał się zaraz. — Ja w tych kołyskach i siedzieć nie umiem! Myślałem, że w przepaść lecę! Nie masz ludzkiego stołka? Musiałem mu z jadalnego pokoju przynieść dębowe krzesełko, na którego rzeźbę zezem spojrzał, ale siadł, i wąsa kręcąc — dawaj morały prawić! Nie chce mi się nawet i w myśli powtarzać tego, co on mi prawił. Najważniejszym jego argumentem było: — „Niczym jeszcze nie zasłużyłeś na prawo i możność dogadzania swoim zachciankom”. I na żaden sposób w ciasną tę mózgownicę wbić nie mogłem, że jakie takie piękno w otoczeniu nie jest żadną zachcianką, ale konieczną, nieprzepartą potrzebą mojej natury. — „No, no — mówił — Rafael, zanim został malarzem, węglem na ścianach cudzych spichrzów bazgrał. Dickens za młodu mył słoiki u sklepikarza. Kochanowski w skromnym dworku wiejskim… a ty przecież malarzem ani
poetą nie jesteś!” No, i gadaj tu z takim! Ale mam duszę malarza i poety, ale zawodem moim nie jest, bądź co bądź, wymiatanie ulic, albo oranie ziemi, albo tam jakieś ciąganie heblem po drzewie, tylko praca umysłowa, która, bądź co bądź, wymaga odpowiedniej higieny, aby, bądź co bądź… Ale co tu i mówić! Filistry tylko mogą rzeczy tych nie rozumieć, a sami przez się stanowią jedną z siedemdziesięciu siedmiu plag ciężko natury wyższe dręczących. A rozmnożyło się to, a najróżniejsze postacie na siebie poprzybierało, a nawymyślało haseł marnych i płytkich! Ten, na przykład, występował z brakiem prawa i zasługi: „Dotąd — prawił — społeczeństwo koszta tylko na ciebie łożyło. Wypłaćże się mu przedtem, nim zaczniesz znowu pożyczać u niego kołysek i szczudeł.” Drugi z uczciwością wystąpił: „Oszukujesz świat, bratku — powiada — ludziom oczy chcesz zamydlić. Biednym będąc, bogatego udajesz!” A jeżeli mi te pozory bogactwa (oj, bogactwo!) jak chleb do życia niezbędne? A jeżeli one zapewnić mi mogą powodzenie i w zawodzie moim, i w towarzyskich stosunkach? Czyni ja temu winien, że na świecie jak widzą, tak piszą? że ludzie płacą temu, kto dla nich pracuje, nie tylko za pracę, ale i za złocone krzesełko, że na mahoniowym biurku nikt miedzianej monety nie ośmieli się położyć, a na sosnowym położy; że grube surduty od drzwi przedpokojów są odprawiane, a fraki do salonów zapraszane tym uprzejmiej, im słynniejszym jest krawiec, który je uszył? Czym ja temu winien, że panie Kamila, Julia, Emilia ani spojrzeć nie chciałyby na mnie, gdybym od stóp do głowy nie był podobniuteńki do ich braci i mężów, którzy posiadają krocie lub miliony, i wtedy dopiero, gdy zrobię się do nich podobniuteńkim zewnętrznie, spostrzegają i oceniają, że wewnętrznie nieskończenie ich przewyższam? Oho! otrzymałżebym od Kamili tyle słodkich, niezapomnianych chwilek, gdybym szaraczkowato i gminnie wyglądał? Miałżebym u siebie na podwieczorkach — nieraz! — Julię, gdybym nie posiadał takiego przynajmniej, jak to, mieszkania? A kilka boskich tygodni życia, którymi obdarzyła mię Emilia, byłyżby moim udziałem, gdyby nie posiadała ona przekonania (fałszywego, naturalnie), iż w razie przedłużającego się jej okrucieństwa mogę zawsze znaleźć (kupić) sobie pociechę u słynnej tancerki? Jestem zbyt rozumny, abym mógł nie wiedzieć, że ten szacunek, którego doświadczam w salonach, i ta miłość, którą obdarzają mię te panie, wobec prawdziwego szacunku i prawdziwej miłości zajmują stanowisko tych oleodruków wobec sztuki. Lecz jeżeli, do salonów i do miłości stworzony, obejść się bez nich nie mogę, co mam uczynić? Muszę zdobywać je w takim gatunku, w jakim je znajduję, i takimi sposoby, w jakie zdobywać się dają. Jeżeli gatunek jest mizerny, krzywda mnie tylko się dzieje; jeżeli sposoby nie są szczerozłote, winna temu cywilizacja, która za każdy swój dar wymaga, jeżeli już nie złota, to choć jego podobizny. Trzeci z filistrów powiada: „Usiłuj, kochanku, prostować i oczyszczać cywilizację tam, kędy ona wykrzywioną jest i zbrudzoną, ale nie dodawaj jej we własnej osobie jednego więcej koszlawca i jednej więcej batystowej ścierki!” Stare sztuki! prostować i oczyszczać! Ślicznie na tej robocie wychodzą ci, którzy się jej oddają! Znaczy to przez całe życie pościć. Nie odmawiam, nie odmawiam szacunku swego reformatorom, apostołom, męczennikom, ale do wstępowania w ich ślady powołania w sobie nie uczuwam. I jest to zupełnie naturalnym. W społecznych i w cywilizacyjnych zadaniach, tak jak we wszelkich innych, koniecznym jest podział pracy. Sama natura przez wszczepianie w ludzi rozmaitych skłonności i zdolności tych stawia przy jednym kółku maszyny, tamtych przy innym. Ja nie przy tym postawiony zostałem i — rzecz skończona. Reformatorem będąc trzeba ogromnie wyrzekać
się i cierpieć, a dla mnie wyrzekanie się i cierpienie są wprost — wstrętne. Wiem, że w ogóle żyjące istoty cierpieć nie lubią, ale to nielubienie bywa w stopniu nierównym, we mnie zaś dosięga najwyższego. Przecież widywano męczenników uśmiechających się wtedy, gdy zdzierano im skórę z pleców, a i dziś jeszcze można gdzieniegdzie spotkać ludzi zgłodniałych, odartych lub w inny tam jaki sposób udręczonych, którzy mówią, i szczerze mówią: „Cierpię dla takiej a takiej idei, więc to cierpienie jest mi szczęściem.” To bardzo wzniosłe, i jest w tym nawet żywioł piękna, nie zaprzeczam. Sam nawet miałem raz pyszny pomysł do dramatu, którego bohaterem byłby taki wspaniały jegomość. Ale w gruncie rzeczy ani ci ludzie mają więcej zasługi przez to, że ich natura wyższą zdolnością do cierpienia i pocieszania się obdarzyła, ani ja mniej wartości, że nie w ten, lecz w inny sposób obdarzonym przez nią zostałem. Bo naprawdę, skoro nie mogę cierpieć tak, jak oni, więc nie mogę, i skądże możność tę wezmę? Próbowałem być (z musu) cierpliwym, wstrzemięźliwym, wytężałem ku temu całą wolę — i nic! Miotam się, wściekam, nerwy mi ledwie nie pękają, wszyscy diabli we mnie wstępują, i tak lub inaczej muszę dogodzić sobie, aby przestać cierpieć. Ale w zamian — jakże ja umiem używać! Z jak doskonałym znawstwem i z jaką wyrafinowaną sztuką spożywam smaczny kęsek życia, ilekroć mi się on dostanie! Pospolite obżery jedzą mięso wielkimi kawałami i piją wino wielkimi haustami, byle tylko najeść się i napić. Dla mnie każda najdrobniejsza fiberka przyjemności posiada właściwą sobie słodycz i woń, którymi rozkoszuję się po osobno i długo, bo przedtem wyobraźnią i potem jeszcze pamięcią. Z tą zdolnością do pogłębiania przyjemności łączy się we mnie zdolność do ogarniania umysłem i zmysłami ich niezmiernie szerokiego pola. Piękny obraz, dobra muzyka, malowniczy widok natury, książka naukowa albo poemat w ciszy gabinetu powoli czytany, dramat w blasku gazowych świateł i upale ludzkiej ciżby na teatralnej scenie odegrywany — z jednej strony, z drugiej — kobiety, pasztety, cygara, wina, wonie, szmery, połyski, barwy — na tym wszystkim znam się, to wszystko jest przyrodzonym moim żywiołem. Chińska waza, japoński wachlarz, tanagryjska figurka, stylowy sprzęcik, kawał starej makaty, zarówno jak malownicze draperie sukni u pięknego ciała i sam jej szelest, jak nawet czarny pyszczek mopsika, po którym przesuwa się biała ręka — i na tym wszystkim znam się, i to wszystko sprawić mi może dłuższy lub krótszy, lecz zawsze dobrze odczuty i zrozumiany zachwyt. Śmiało powiedzieć mogę, że nie ma na ziemi nic pięknego ani z jakiegokolwiek względu miłego, czego bym nie potrafił rozpoznać, zgłębić, rozłożyć na atomy i z każdego z tych ostatnich wyssać wszystką rozkosz, którą wydać on z siebie może. I w tej to właśnie sztuce doskonałego rafinowania cieczy życia, w tej umiejętności najrozleglejszego i najsubtelniejszego używania, która jest może najwyższym z artyzmów, bo ogarnia je wszystkie i działa na całej przestrzeni i głębokości zjawisk pięknych i miłych — widzę swoją wartość, niepospolitość i zarazem swoje przeznaczenie. Bo nie należy mniemać, aby wielu ludzi w tym albo i w przybliżonym do tego stopniu sztukę tę posiadało. O, nie! Mnóstwo na ziemi znajduje się obżerów, którzy w jednostajny sposób gryzą rzepę i ananas, gburów, dla których przyjemność jest rzeczą, którą się od razu dławi, połyka i trawi, którzy też kolosalną jej sumę zużywając, istotnej jej wartości ocenić nie są zdolni. Prawdziwie utalentowanych i wykształconych artystów używania istnieje bardzo mało; są też oni najwyżej wybujałym i najdelikatniejszym kwiatem ludzkości. Dla nich to właściwie pracowały pokolenia i wieki, na ich korzyść przyroda poddawała niewyczerpaną obfitość swoich pomysłów przemysłowi i trudom
ludzkości. Oni jedni zdolni są do wydobycia z uzbieranych bogactw należytego odsetku i do okazania przodkom swojej wdzięczności przez doskonałe uznanie dobroczynnych wyników ich istnienia, a potomkom — swojej troskliwości przez wlewanie w ich żyły odziedziczonego talentu do coraz doskonalszego z nich korzystania. Do tej grupy nielicznych i dotąd przez świat niesprawiedliwie ocenianych, lecz wysoką społeczną i artystyczną wartość posiadających wybrańców — ja należę; przy tym to kółku maszyny umieściła mię natura, i zaprawdę, nikt umiejętniej i z większym rozmiłowaniem nie obracałby tym kółkiem nade mnie, gdyby… Ach, tu właśnie ogarnia mię wściekłość i rozpacz! Ręce gryzę,. włosy wyrywam na wspomnienie, czym by mogło być życie takie, jakim ja je rozumiem, gdybym nie już pragnienia, lecz umiejętność i pomysły swoje mógł w rzeczywistość zamienić. Filistry pewno wyobrażają sobie, że byłby to długi ciąg rozpusty. Ciasne głowy, tępe zmysły, poziome wyobraźnie! Byłby to, owszem, poemat po raz pierwszy może na świecie tak doskonale w życiową formę wcielony, byłby to długi, nieprzerwany ciąg wzlatywania nad poziomy, a wobec którego scen i sensacji zmalałyby wspaniałości, pogasły żary i omdlały blaski Sardanapalów i Lukullusów. Kiedy pomyślę, że zdolności i natchnień swoich w tym kierunku nigdy nie zużyję, że tego poematu, który mię rozpiera, nigdy z siebie nie wydam, że najwznioślejsza część mojej istoty strawi się bezpłodnie wśród szarzyzny życia, jak szlachetne kadzidło w lampie kuchennej — to „nigdy”, ta niemożność krzeszą we mnie taką nienawiść i wzgardę dla świata, taką do życia ohydę, że ręka moja pomimo woli sięga do szuflady i dotyka małego, chłodnego narzędzia, które jest ostatnią, dobrą ucieczką dla — srodze skrzywdzonych… …”Najnieznośniejszy może gatunek filistrów stanowią ci, którzy ciągną mię na niziny społeczne i z maślanymi od rozczulenia twarzami wołają: „Patrz no, patrz no tylko, co tam się dzieje!” No, cóż takiego? Orzą tam, kopią, rąbią, dźwigają ciężary i różne inne rzeczy robią… Panie Boże, dopomóż! ale mnie co do tego? Ku tym właśnie celom są stworzeni, nic innego nie umieją, przez to tylko darem życia cieszyć się mogę, to tylko społeczną ich wartość stanowi. Podział pracy. Ja w tym niczego innego prócz podziału pracy dopatrzyć nie jestem w stanie. Potem oblewają się! To bardzo dobrze. Dla takich, którzy myją się rzadko, pot jest rodzajem dobroczynnej dla zdrowia łaźni. Głodem przymierają! Cóż znaczy ich głód fizyczny wobec tego duchowego, który trawi mnie i do mnie podobnych? Wszelkie wyższe uciechy są im niedostępne! Ależ nie dla nich one istnieją, i nie potrafiliby ich oni ani ocenić, ani użyć. Wśród pognębiających trudów i cierpień, w zaklętym kole ciemnoty, moralnie wzrastać i doskonalić się nie mogą! Pytanie: czy zdolnymi są do moralnego udoskonalania się i wzrastania? Moje doświadczenie przynajmniej przecząco na to pytanie odpowiada, bo ilekroć zdarzyło mi się spotykać ludzi z gminu, których wykształcenie podniosło ku wyższym społecznym warstwom, były to zawsze niezgrabne kloce i szorstkie gbury. Nie zaprzeczam, że pod tą zewnętrznością znajdowały się niekiedy dość cenne przymioty charakteru i umysłu, które jednak dla mnie, wielbiciela formy, przez przykre niedostatki tej ostatniej powab i wartość traciły. Śmiem nawet wątpić, czy należy zatruwać przedziwną woń cywilizacji przez forsowne wciąganie na jej szczyty ludzi, którzy pozbyć się nie mogą odziedziczonego zapachu kożuchów. Wprawdzie ja także nie w książęcych pałacach oczy na światło słońca otworzyłem, ale wyjątkiem jestem, i takich wyjątków może być pewna nieduża liczba, co nie stanowi dowodu, aby cała ta gęsta masa niezgrabnych cielsk i ślepych duchów mogła kiedykolwiek stać się czym innym, niż jest. W całym królestwie natury panuje prawo nierówności: a
czyliż kiedykolwiek słyszano o buncie żab przeciw orłom albo o prawach pokrzywy do piękności i wzrostu magnolii? Miałażby natura dla jednej tylko ludzkości złamać i zmienić swoje wieczne i powszechne prawo? Wątpię. Zdaniem moim, wyrobnik rąbiący drzewo jest i pozostanie w stosunku do mnie tym, czym jest żaba w stosunku do orła, dziki chwast w stosunku do uprawnego kwiatu. Można w tym nawet dostrzec przedziwną opatrzność i gospodarność natury. Nic w niej nie przepada, ani na marne nie idzie: ujęte z jednego brzegu, dodanym zostaje do drugiego; ze łzy tu padającej, tam powstaje perła; rozłożone pokrzywy użyźniają grunt pod magnolie. Nie ja zresztą pierwszy to odkrywam, ale dowiedzioną już jest rzeczą, że bez instytucji niewolnictwa cywilizacja utknęłaby przy pierwszych swoich krokach. Praksyteles nie mógłby rzeźbić, Apelles malować, Herodot pisać dzieje, Platon filozofować, Aleksander Macedoński za pośrednictwem wojen odkrywać nieznane strony świata, gdyby inni ludzie nie orali, nie kopali, nie rąbali drzewa w ich zastępstwie. Tak dzieje się i teraz pod zmienionymi formami, i cóż ja przeciw temu mogę? Jaka w tym moja wina? I do czego mię to zobowiązuje? Wcale, wcale jednak nie zaprzeczam, że pod tym, jak i pod innymi względami świat ten nie jest rajem, ani natura wzorem dobroci. Daleko zapewne przyjemniej byłoby patrzeć na powszechne i wszechstronne zadowolenie, i gdyby to tylko ode mnie zależało, natychmiast przemieniłbym wszystkich pastuchów w śpiewających i kwiatami zwieńczonych Dafnisów. Ale naprzód nie zależy to ode mnie, a następnie mniemam, że jestem sam stokroć od nich nieszczęśliwszym i srożej skrzywdzonym. Jakimiż bowiem są ich potrzeby, a jakimi moje? Jak umeblowaną jest ich wyobraźnia, a jak moja? Czy im, tak jak mnie, niezbędnymi są do wytworzenia uczucia szczęścia wytworne a niezliczone kombinacje wrażeń wzrokowych, słuchowych i dotykowych? Wcale nie; ich tępe zmysły znajdują pod ręką wszystko, czego im potrzeba, a jeżeli i nie znajdują, suma ich cierpień równać się może — rzecz prosta — tylko sumie utraconych zadowoleń; gdy zaś ta druga miała być mizerną, pierwsza jest małą. Czy może być bowiem w dziedzinie cierpień i zadowoleń coś pierwotniejszego i grubszego nad zjedzenie lub niezjedzenie kawałka razowego chleba? I możnaż rozsądnie za nieszczęśliwego poczytywać człowieka, który przez połowę każdej doby pług albo kółko maszyny popycha, skoro czyni to on, dzięki swoim muskułom i przywyknieniom, z taką łatwością, z jaką ja grywam w kręgle lub w bilard? On ma kości i muskuły bajecznie rozwinięte, nerwy ledwie zaczątkowe; u mnie, na odwrót, pierwsze znajdują się prawie w zaniku, drugie posiadły delikatność i dźwięczność najwyborniejszego instrumentu. Panującą częścią jego organizmu jest żołądek, mojego — mózg. Jego leniwą wyobraźnię zamykają ciasne granice jednej chwili i jednego miejsca, moja — na ognistych skrzydłach buja po niezmierzonych rozłogach czasu i przestrzeni. Na sąd cygana oddaję: który z nas więcej cierpieć musi? Dlaczegóż nie piszą książek i nie dokonywują różnorodnych prób i wysileń, aby ratować od cierpień i wysileń najwyższy wykwit ludzkości, przeze mnie i mnie podobnych przedstawiany, tak jak to czynią względem błotnistej jej podstawy? Jeżeli lordowie angielscy swoje parki, a Rotszyldowie kapitały rozdzielać mają pomiędzy wydziedziczonych, bardzo proszę, aby na mnie przypadła część o tyle większa od Dafnisowej, o ile większymi są moje potrzeby i wyższą moja wartość! Pod wartością zaś rozumiem stopień cywilizacji, jako też umiejętność jej oceniania i używania. Że pod tym względem nikt prześcignąć mię nie może, tego jestem pewien; proszę tedy o wszystkie parki
lordów i kapitały Rotszyldów dla siebie jednego… no, niech już sobie będzie, dla małej liczby tych, którzy mi dorównywują… „Nie mogę więc na wzór dusz więcej czułych niż sprawiedliwych znajdować pociechy w umniejszaniu cierpień, które są stokroć mniejsze od moich, ani we wprowadzaniu baranich kożuchów pomiędzy sobole i błękitne lisy, o którego pożyteczności wątpię, które nawet o niejaką szkodliwość posądzam… Współczucie z rozkoszą bliźnich rozwiniętym jest we mnie do tego stopnia, że zadowolenie towarzyszy etanowi dla mnie co najmniej połowę przyjemności wesołej kolacji, a upojenie kobiety co najmniej połowę szczęścia w miłości… Ale za współczucie z cierpieniami bardzo dziękuję! Mam dosyć swoich… …”Miłość! Ach, zapewne — nie ma na ziemi rzeczy, którą by natura we wspanialszej chwili natchnienia stworzyła, ani takiej, którą by cywilizacja cudowniej uprawiła i wysubtelniła! Wprawdzie mistrzowsko malowane oryginały bywają w tej dziedzinie nader rzadkie, ale spotykałem się nieraz z kopiami tak wybornymi, że długo za ich autentyczność przysięgać mógłbym, a nawet i z dość lichych czerpałem jeszcze momenty zachwycenia. Jednak jakże srogo ćwiknęła mię swoim batem ta błyskawica! Jak okropnie mię okaleczyły ciernie tego kwiatu! Do najpyszniejszego z podzwrotnikowych kwiatów porównywałem tę kobietę, bo posiada ona jego wspaniały i delikatny urok. Nazywałem ją też ostatnią strofą, dla której utworzenia wyśpiewanym został poemat dziejów, bo istotnie trzeba było wiekowych prac i odkryć w dziedzinie materii i ducha, aby mogła na ziemi powstać istota z tak nieskończenie cienką skórą i z tak nadzwyczajnie artystyczną duszą. Na taką cerę i kibić, na takie ręce i ruchy, zarówno jak na taką wyobraźnię i wrażliwość, składać się musiały praca i próżniactwo wieków i pokoleń. Kobiety innych warstw społecznych mogą mieć piękne oczy, świeże rumieńce i inne różne powaby i zalety, ale tak cienkiej skóry, takich rąk i poruszeń, zarówno jak takiej ruchliwej, wciąż od wrażeń drgającej i czegoś spragnionej duszy — nigdy! Rozkochałem się w tym białym, gibkim, przedziwnie harmonijnym ciele, nie więcej jednak niż w tej tajemniczej, pełnej boskich obietnic duszy. Córka milionowego dorobkiewicza, bogata — tym lepiej; jej bogactwo nie przestałoby do niej należeć, gdyby została moją żoną, a obojgu nam udzieliłoby możności utworzenia tego życiowego poematu, o którym marzyliśmy wspólnie i jednostajnie. Ach, bo oboje należymy do tego wąsko zakończonego szczytu ludzkości, który jest jej kwiatem, zaszczytem — kto wie? może celem, do którego nieświadomie ona dąży. Spotkanie się dwu takich istot, w najwyższym stopniu usubtelnionych i ku doskonałemu wyzyskaniu pracy wieków i pokoleń przysposobionych, zdarza się bardzo rzadko, dla tej prostej przyczyny, że istnieje ich bardzo niewiele. Błogosławiłem traf, który na rzecz moją, a raczej naszą, uskutecznił jedno z tych spotkań, i zarazem usuwało to całkowicie skrupuły czy wątpliwości, których kto inny doświadczać mógłby z powodu jej majątku. Tu mezalians z pozoru tylko znajdował się po jej stronie, w gruncie zaś rzeczy ja do związku tego wnosiłem więcej niż ona: po prostu ratowałem ją od bardzo możliwego mezaliansu fizycznego i duchowego z jakimś, choćby miliony posiadającym, szarakiem. Bo któż nade mnie mógłby więcej, lepiej uczynić ją szczęśliwą? Z
kimże zgodniej i weselej przebyłaby przyszłość, której obraz tyle razy połączonymi siłami dwóch naszych wyobraźni malowaliśmy wspólnie i zadziwiająco zgodnie. Rozumiała to dobrze. Kochała mię; pomimo wszystko, co zaszło, nie wątpię o tym i nigdy wątpić nie będę. Okazywała mi to tak, jak tylko takie kobiety okazywać umieją. W oczach, uśmiechach, drgnieniach brwi i skóry, w modulacjach głosu i samym sposobie milczenia — raje obietnic; w uścisku ręki, w pochyleniu się kibici, gdyśmy walca tańczyli, lub w przelotnej jej nieruchomości, gdy jej sortie du bal podawałem — słabe zaczątki ich spełnienia. Nie znałem kobiety, która by w równej z nią mierze umiała grać na wszystkich strunach zmysłów i duszy mężczyzny, nadzieję w zwątpienie i rozpacz w najrozkoszniejsze z upojeń przemieniać. Cudna istota! Wówczas, na przykład, gdy spiorunowany nagłą wieścią o wyjeździe jej z rodzicami za granicę, stałem jak posąg, na którego bladym obliczu wyryte jest słowo: rozpacz, przechodząc koło mnie, z cicha rzekła: „Jedź z nami!” Zdaje się nic: dwa krótkie słówka, ale to spojrzenie, które im towarzyszyło, to drgnienie warg, to opuszczenie wyrazu pan, który jednak wrócił potem w zdwojonej ilości… Gdybym wieki przeżył, nie zapomniałbym tego ogromu artyzmu, który ona zmieścić potrafiła w tej jednej chwilce, w tym mgnieniu oka… Naturalnie, strzałą latałem wszędzie, gdzie tylko miałem nadzieję dostać — pieniędzy: więc w jedno miejsce, w drugie, w trzecie, w czwarte. Tu nadaremnością poprzedzających starań zrozpaczony, w brodę najpewniej, ale nie przysiągłbym, czy i nie w ręce także, całowałem brodate bóstwo złotej rzeki. Nic by to przecież nie pomogło, gdyby nie znajomość bóstwa z bankierem, a zatem niejaka wiadomość o moich stosunkach z jego domem i — córką. Wzmocniłem ją wynurzeniem nadziei, której istotnie więcej niż kiedy posiadałem, zdobyłem, com ścigał, i — wyjechałem za granicę. Jeździliśmy pięć miesięcy pełnych — jak oko. Przez czas ten raz z Hiszpanii, drugi raz ze Szkocji pisałem do brodatego bóstwa i za każdym razem otrzymywałem — miłą odpowiedź. Zaryzykowawszy raz, ryzykowało już dalej; ja zaś odbywałem podróż podwójną: przenosiłem się z Hiszpanii do Szkocji i z Norwegii do Włoch, a zarazem z raju do piekła i z piekła do raju. Na koniec na jednym z najwyższych szczytów Alp znalazłem się w raju kompletnym: powiedziała, że mię kocha… Wspaniała dekoracja złożona z gór, skał, wynurzającego się wśród nich słońca i pod stopami naszymi płynących obłoków, godną była nas i naszej miłości. Byłem szczęśliwy; żaden szaraczek przybliżonego nawet pojęcia o takim szczęściu mieć nie może. Było ono niezmierne, szalone aż do granicy. Jednocześnie z powrotnym przebyciem granicy jakby ją chłód i proza tego kraju przejęły i odmieniły. Była to metamorfoza nie nagła, owszem, ustopniowana z takim znowu artyzmem, że uwielbienia swego odmówić mu nie mogę, chociaż tym razem ofiarą jego padłem. Przedziwna komediantka! Przyczyna komedii widoczna. Po wyznaniach wzajemnej miłości na alpejskim szczycie cóż w domu nastąpić by musiało? Naturalnie, oświadczyny, zaręczyny, ślub. Tego nie chciała, nie dlatego, aby nie kochała mię; owszem, kochała, lecz przy głębszym zastanowieniu przyszła do przekonania, że ten majątek, który sama posiada, nie wystarczyłby do zrobienia z życia takiego poematu, o jakim marzyła, że zatem, aby cel ten osiągnąć, trzeba doń przyłączyć drugi majątek. Już kiedy się na dworcu kolei żegnałem, dość wyraźnie do zrozumienia mi to dała, a potem, gdym w rozpaczliwej walce z oczywistością po wiele razy jeszcze do drzwi ich dzwonił, zawsze nieodmiennie ten przeklęty automat spotykał mię ze słowami: „Państwo nie przyjmują!” I nie wiem, czy mi się tak wydawało, czy istotnie, świdrujące, lokajskie oczy wpijając we mnie myślał: „Jesteś waćpan takim samym, jak ja, golcem i szubrawcem, tylko gdy ja znajduję się na właściwym sobie
miejscu, waćpan nic wcale nie masz tu do robienia!” Gwałtu! kilka już miesięcy od tego czasu minęło, a teraz jeszcze, gdy o tym myślę, szatany rozdzierają mię na szmaty! „Wtedy to straciłem wiarę w serce kobiety i w sam ideał miłości. Bo Oktawia kochała mię, walczyła i w tej walce — chciwość odniosła zwycięstwo nad miłością. Jakąż więc była ta ostatnia, skoro w tak brudnym żywiole utonęła? Jakimiż muszą być inne kobiety, skoro ta okazała się taką? Czegóż mogę spodziewać się dalej w tym kierunku? Niczego, bo w nic już nie wierzę. Być może zresztą, iż jaka szwaczka lub guwernantka ofiarowałaby mi na wieki swoje zbiedzone serce, ale ja za wszystkie dary pochodzące z rąk czerwonych albo atramentem poplamionych bardzo dziękuję. Palce igłą nakłute i twarze w pedagogice ukwaszone — nie dla mnie. Bez wdzięku to i bez lotu i choć czasem ładne, jednak brzydkie. Tu więc miłości szukać nie chcę; tam, zwątpiłem, aby istniała, a życie bez wiary w miłość i kobietę… Ach, znowu odsunąłem szufladę i dotknąłem zimnego narzędzia… …”Odkąd wieść o moim finansowym położeniu rozniosła się po świecie, przyjaciele moi, włącznie z dwoma braciszkami boskiej Oktawii, nigdy już nie przychodzą do mnie, nigdy też ich dla mnie w domu nie ma. Przy wypadkowych spotkaniach w dłoń mi wsuwają ręce sztywne jak deski, a spojrzenia mają roztargnione i czegoś w oddali upatrujące. Lękają się, abym o pożyczkę ich nie prosił. O, niech będą spokojni! I dumy, i estetyki życiowej wystarczy mi na tyle, abym raczej marł głodem albo przed pójściem do więzienia za długi w łeb sobie palnął, niźlibym miał ich — prosić! To tylko od nich wziąłem i z tym do śmierci już się nie rozstanę, że jak miłości, tak przyjaźni — nie ma na ziemi… …”W zamian są długi… Hartman i jemu podobni mają słuszność. Gdyby ludzkość posiadała odrobinę rozsądku i ambicji, od dawna już położyłaby dobrowolnie kres swemu istnieniu. Któż rozsądny nie uzna, że wobec tych cieni lat, które przeminęły, i nadziei, które zawiodły, ufać życiu jest głupstwem? Któż dumny nie uczuje, że wobec niewiadomości celów, dla których istniejemy i cierpimy, pozwalać wszystkim trafom na igranie sobą; jest upokorzeniem? Tyle pięknych i rozkosznych rzeczy z takim ogromem wysileń i bólu tworzyć, a tak mało ich używać, jak to czyni ludzkość — dowodzi tylko owczej bezmyślności i pokory. Utrzymują niektórzy, że dowodzi to niezniszczalnych w niej pierwiastków idealizmu i bohaterskości. Gdyby i tak było, tym większe przejmowałoby mię oburzenie, że wszystkie te idealne, bohaterskie prace i poświęcenia dokonywują się ku tym większej chwale i korzyści kilkuset milionerów. Bo oprócz tych ostatnich, któż na tej ziemi jest szczęśliwym? Może, jak mówi biblia, ten „który wodę nosi i drzewo rąbie”? Czyliż jednak podobna z tak twardą głową i tak grubymi nerwami być szczęśliwym? Może poczciwy filantrop z bajki, który znalezione na ulicy dziecię troskliwie do domu swojego niesie? Ależ trochę tylko, a zacznie mu ono utuczonymi przez niego piąstkami wyrywać włosy z głowy! Może ten na wskroś uczuciowy chłopak, który w dwóch izdebkach na czwartym piętrze tak czule i błogo grucha z młodą żoną? No, no, zdaje mi się, że już ją raz dojrzałem gruchającą o zmroku z jego przyjacielem. A poczciwy Zygmuś, który dowodził, że szczęście człowieka w altruistycznych uczuciach i czynach? Daleko, tak daleko, że chyba płowy soból dostrzec go może, zajechał na altruizmie. A mój braciszek, który na paru włókach poojcowskich siedząc długo kwitł
zdrowiem i dobrym humorem, a gdym go o zagadkę ich zapytywał, z miną najszczęśliwszego z kochanków wołał: „Ziemia, bracie, ziemia, ziemia!” Od lat już kilku słońce piecze, deszcze leją, mrozy sieką, grady biją, i ziemia daje mu same — figi! Ktoś inny nieustannie kładł mi w ucho: „Rzecz publiczna! rzecz publiczna!”, jak na skrzydłach nosił się po świecie, nie chodził, ale latał, nie jadł chleba i mięsa, ale rzecz publiczną, nie pił wina, ale nadzieję, i było mu dobrze! Cóż? po dość długim niewidzeniu spotykam go i zaledwie poznać mogę. Nos spuszczony, uszy stulone. Chudy, ponury; skrzydeł już nie ma i nogi ledwie wlecze. „Wiesz, powiada, tak mi źle! Jedni ciemni i głupi, drudzy źli i samolubni, a pomiędzy nimi rzecz publiczna… bieży ku oczywistej zgubie… Tak mi źle!” Idea, sława, geniusz? Ależ prawie każde pokolenie rozbija i w dodatku szpetnie łaje bałwany, które z niesłychanym entuzjazmem lepiło i na ołtarzach stawiło poprzedzające. Ależ ten sławny pisarz jutro może złamać rękę, a ten genialny malarz oślepnąć. Głupstwom też rzekł milionerów szczęśliwymi nazywając. Oni także umierają i, co gorsza, za życia niekiedy swoje miliony składają do grobów. Miewają przy tym niewierne kochanki lub żony, niewdzięczne dzieci, podagrę i złe trawienie. Więc nie ma szczęścia bez skarg i obawy, tak jak człowieka bez brodawki na ciele lub duszy; nie ma życia bez końca, tak jak słodyczy bez kwasu. Może perły na dnie morza są doskonale czyste; lecz wynosi je na świat nurek i cnotliwa dziewczyna sprzedaje za nie swoją cnotę. Może dzikie samotności leśne i górskie są wiecznie niewinne? Ach, w najgęstszych lasach najłatwiej spotkać się z rozbójnikami, a na górskim to szczycie, z obłokami u stóp, Oktawia przyrzekła mi wieczną miłość… „I nie to jedno. Naturaliści od dawna opisali te okropności, które się dopełniają na łonie natury; co do mnie, widziałem raz w głuchym zakącie leśnym rozsypane pióra turkawki, którą zamordował jastrząb, i nie zwróciłem na nie żadnej uwagi. Teraz, pewno dlatego, że sam cierpię, myślę nad tym, ile kropel krwawego bólu było w tym jednym morderstwie, które u stóp wspaniałych jodeł, wśród wdzięcznych paproci usiało przepyszne mchy tym deszczem białych piórek, po osobno z żywej skóry wydzieranych. „Gdziekolwiek okiem rzucić, wszędzie kalectwo, niebezpieczeństwo, zniszczenie, zawód. Nie byłożby godnym wyższej istoty ludzkiej — fatalny ten łańcuch rozerwać, a skrzydłami niepodległej myśli i woli dumnie w kościstą pierś śmierci zadzwonić: „Nie ja niewolnikiem twoim jestem, o śmierci, lecz ty ku mnie na rozkaz mój przybyć musisz! Tobie zaś, życie, nie pozwolę być katem swoim; rękę twoją, która mi niesie wszystko, czym się brzydzę, a czego pragnę, podać nie chce, odtrącam i z odwróconym od ciebie obliczem odchodzę w nieznane światy!” „Z ponurą, lecz nieprzepartą ponętą uśmiecha się ku mnie myśl o takim buncie. Są w nim niezaprzeczenie żywioły tragizmu i piękna. Tak umierać — to jeszcze używać; używać najwykwintniejszej może rozkoszy zemsty i samouwielbienia. Mszczę się na życiu przez wypowiedzenie mu posłuszeństwa i odjęcie od ogólnej jego sumy tej cyfry, którą przedstawiam. Filozofowie utrzymują, że celem natury jest osiąganie coraz powszechniejszego samopoznania. Kiedy tak, to odbieram ci, pani naturo, cząstkę już osiągniętego celu; odbieram ci osobnik w najwyższym stopniu przez cywilizację do samopoznania wykształcony, a natomiast rzucam w twe zimne i srogie łono garść atomów wcześniej, niż chciałaś, bezwiedności przywróconych. Czyń z nimi, co ci się podoba, wprowadzaj je w nowe związki, prządź z nich nowe, ciemne nici, kuj nowe szyderstwa i oszustwa; ja nie będę dalej służył ci do urzeczywistniania celów, z których istotą i potrzebą zwierzyć mi się nie raczyłaś. To zemsta. A z innej strony: nad nudę i prozę walki o byt unicestwienie przełożyć,
potęgą swojej woli zdławić najpotężniejsze prawo życia, którym jest samozachowawczy instynkt, dobrowolnie wyjść na spotkanie tego, przed czym wszystko, co żyje, drży i umyka — nie jest to gminnie i pospolicie umrzeć, lecz wykwintnie i rozkosznie stopić się w uczuciu własnej wielkości i piękności. Jakże ja w tej chwili wybornie rozumiem Petroniusza zadającego sobie śmierć pośród nagromadzenia wszystkich wdzięków życia. Odebrał siebie Neronowi i umarł, jak żył, w uznaniu i uczuciu swojej niezmiernej cywilizacyjnej wyższości nad gminem. Nie mogę, szlachetny patrycjuszu, naśladować genialnie wynalezionego tła do obrazu twojej śmierci. Pomiędzy portykiem, wśród którego linii, woni, dźwięków, barw tyś wrogowi swojemu rękawicę rzucił, a tym moim gabinetem z oleodrukami na ścianach i meblami manszestrem obitymi taka zachodzi różnica, jak pomiędzy ostatecznymi racjami twojego i mojego postanowienia. Twoją racją był imperator, moją jest lichwiarz. Nic to. Pomimo wszystkie niepodobieństwa czuję i uznaję w tobie brata, i to mię dumą napawa. Do obracania tego samego kółka w maszynie powszechnej jednostajnie przeznaczeni i uzdolnieni, będziemy mieli śmierć jednostajną. Czy to ty, duchu, tak do mnie podobny, krzeszesz we mnie ten zapał, pod którego wpływem atomy moje przestają lękać się rozsypki… Zamiar mój, niedawno mglisty i chwiejny, z każdą sekundą staje się niezłomniejszym. Jeszcze pięć minut… …”Upłynęły. Co ja mówiłem o tym lichwiarzu? Najpewniej nie poniżę i nie oszpecę siebie włóczęgą po sądach i więzieniach za długi, ale to nie jest jedyną moją racją. Obok przyobleczonej w imperatorską purpurę racji Petroniuszowej moja druga racja bez zawstydzenia miejsce zająć może. Nikczemna kokietka! Teraz dopiero w całej nagości widzę bezduszność i bezwstyd tej kobiety — wszystkich kobiet. Jakież uszczęśliwienie uczuwam na myśl, że nigdy już o ich względy ubiegać się nie będę. Ani o wasze, kochani przyjaciele, których ręce, odkąd popadłem w biedę, stały się dla mnie skostniałe, oczy roztargnione i drzwi — zamknięte! Od najwcześniejszej młodości swojej widziałem w was wzory szlachetnego ucywilizowania, które zrazu naśladowałem, potem prześcignąłem. Teraz dowiodę takiej swojej nad wami wyższości, że wy, jak dorobkiewicze, drżeliście o swoje szkatuły, a ja, jak książę, śmierć nad zastukanie do nich przełożę. Jeszcze parę razy przejdę się po pokoju. …”Ostatni to raz w ruch wprawiałem swoje członki. Już siedzę przed biurkiem, odsuwam szufladę… chciałbym, aby uchodzący stąd spotykali się gdzie indziej… Ujrzałbym cię, Petroniuszu, i do łona twego przypadłbym, jak rozpłakany jeszcze uczeń do dawno w mądrości i chwale uspokojonego mistrza…” Tu silny odgłos dzwonka wyrwał go z odmętu myśli i do opuszczenia ręki z morderczą bronią zmusił. W przedpokoju rozległy się liczne kroki i liczne, wesołe głosy, które też po kilku sekundach napełniły gabinet, słabo oświetlony płonącą na biurku lampą. Co to znaczy? Co to się stało? Są to bracia Oktawii i dwaj najbliżsi ich przyjaciele, i jeszcze jeden ich towarzysz, tegoroczny król mody i kotylionów! Same krocie, a nawet miliony; sam szyk i wykwint! Sam kwiat ludzkości! Po co oni tu przyszli? Czemu otoczyli go takim gwarnym, rozgadanym kołem? Po kolei i wszyscy razem ściskają go za ręce, ramionami otaczają, nadają mu przyjacielskie, serdeczne nazwy.
Jedni śmieją się i poufale sobie żartują, inni mówią o czymś z namaszczoną prawie powagą; jeden rozczula się tak, że aż końcem palca łzę z oka ściera. O czym to oni mówią? Zrazu nic zrozumieć nie może, tak jest zdumionym i ogłuszonym tym nagłym wtargnięciem wezbranego życia w jego myśli o śmierci, wesołego gwaru — w przedgrobową ciszę. Stoi śród nich przygarbiony nieco, z włosami zburzonymi nad bladym czołem, z osłupiałymi oczami. Jednostajny gatunek i krój ubrania, jednostajna barwa i delikatność skóry czynię go do nich tak podobnym, jak kropla wody podobną jest do innych. Od razu też zgadnąć można, że kiedy zacznie poruszać się, będzie poruszał się zupełnie tak, jak oni, a nawet mówiąc te same, co oni, sylaby skracać lub przedłużać. Tylko pomiędzy brwiami ma zmarszczkę, z której wygląda zgryzota, a której oni nie mają, i w ogólnym zarysie twarzy więcej śladów mózgowej pracy. Teraz także mózg jego pracuje nad przywróceniem sobie przytomności i zrozumieniem tego, co z nim i dokoła niego stało się i staje. Zaczyna już rozumieć… Oni winszują mu czegoś! Śmiejąc się, ściskając mu ręce, wstrząsając go za ramiona, żartując i rozrzewniając się na przemian, czegoś mu winszują. Co to? Co on słyszy? Czy słuch go nie zawodzi? Jestże podobnym? Ależ tak, tak! Nie, oni chyba drwią sobie z niego. Szydzą, za cel zabawy go wzięli! Jednak starszy brat Oktawii bardzo poważnie mówi… jemu wierzyć można, prawa ręka ojca, dzielna finansowa głowa… Ten znowu, król kotylionów, drugą już łzę rozrzewnienia z oka ociera, łzę prawdziwą, tak dużą i świecącą, że gdyby tylko potrafił ją utrwalić, byłaby jednym z najpiękniejszych orderów rozdawanych w tańcu, nad którym panuje. Tak, tak, już zrozumiał, ale jeszcze niezupełnie wierzy, a raczej nie śmie oddać się wierze w prawdziwość tego, co słyszy. Ale brat Oktawii, ten finansista, pod ramię go obejmuje i sztywnego jeszcze na stronę odprowadziwszy z uśmiechem bardzo przyjacielskim, głosem nieco zniżonym mówi: — Na Oktunię, savez—vous, ta wiadomość ogromne, ale to ogromne wrażenie wywarła… Nie spodziewaliśmy się tego… ale któż zgadnie cette eternelle enigme, którą jest serce kobiety?… Wiesz, mon cher, ojciec mój spodziewa się, że w sąsiedztwie naszym dobra nabędziesz… he, he… n’allons—nous pas nous amuser la comme de rois… Cóż robisz z dzisiejszym wieczorem? Spodziewam się, że zechcesz spędzić go z nami… Ojciec ma z tobą do pomówienia o interesie, et Octavie est aujourd’hui dans son beau jour… czeka cię… heureux vautrien!… Teraz dopiero zrozpaczony podniósł głowę i oczy mu błysnęły. Na koniec uwierzył. Boże najpotężniejszy, więc to prawda! On wygrał, wygrał, wygrał na loterii ogromną sumę!… Odeszli, on pozostał, na pozór ten sam, co wprzódy, lecz bardzo zmieniony. Całą jego istotę przenikała radość tak gwałtowna i wzburzona, że o źródle jej ani o czymkolwiek innym zrazu myśleć nie mógł. Długo nie myślał wcale, tylko był cały radością, która po pokoju nim miotała, jak w przestrzeni wicher miota listkiem. I jak na skrzydle wichru latający listek to mknie z chyżością strzały, to wolniej unosi się w górę, to w dół opadając, swawolnie i bez taktu skacze po grudach ziemi, tak on, to pędem strzały pokój od końca do końca przelatywał, to przebywał go chwiejnym i mdlejącym krokiem, to po kobiercu, którego lichy gatunek trochę zaledwie wynagrodzonym był deseniem i barwami dość dobrze wschodnie naśladującymi, takich dokonywał skoków i susów, które by najpewniej jednego z jego przyjaciół, tego finansistę, ogromnie zgorszyły, a drugiemu, temu królowi kotylionów, wycisnęły z oka łzę nad tak grubiańską poniewierką choreografii. Ale jakże on mógł teraz o tym myśleć i dbać o to, skoro czuł się tak lekkim i sprężystym, że koniecznie skakać
musiał, a tak zachwyconym i szczęśliwym, że z każdym odetchnięciem, z każdym obiegiem krwi w żyłach, od stóp do głowy przebiegał go coraz nowy strumień ciepła i energii. Na koniec zmordowany, na fotel upadł i samemu sobie, zarówno jak zewnętrznemu światu, przypatrywać się i przysłuchiwać zaczął. Zmysły jego z niewypowiedzianą rozkoszą kąpały się w uczuciu życia, którym przed chwilą jak największym z głupstw i najsroższą z niesprawiedliwości był pogardził. Czuł ciszę i ciepło pokoju, gwar uliczny za oknem wydawał mu się pełnym rzeźwej wesołości, a melodyjnym i do łez rozczulającym skrzypienie katarynki. Uśmiechnął się raz: przypomniał sobie brodate bóstwo złotej rzeki, którego lękać się już przestał, któremu, przeciwnie, spojrzy jutro w oczy dumnie i z tryumfem. Uśmiechnął się drugi raz: trzeba będzie tym poczciwym, kochanym chłopcom taką kolacyjkę wyprawić, aby uczuli, kogo to z kółka swego o mało nie utracili, a teraz odzyskali. Uśmiechnął się trzeci raz: apartamencik na pierwszym piętrze nieduży, ale urządzony… Pocałował końce dwóch palców… Najpewniej żaden z nich nawet takiego nie potrafiłby urządzić… Uśmiechnął się raz jeszcze — najszczerzej i najradośniej: Oktawia… Porwał się z fotela. Hej, lokajczyku — tymczasem, zanim będzie kamerdyner; ubierać się… wychodzę, wyjeżdżam… tymczasem wychodzę, zanim wyjeżdżać zacznę! Nie miał czasu, śpieszył, śpieszył! Za tymi ścianami było wielkie miasto pełne gwaru, szumu, wesołości, najrozmaitszych, słodyczy, świetności, piękności; za tym miastem był świat szeroki pełen ogromnych stolic, wspaniałych widoków, wstrząsających wzruszeń, rzadkich rozkoszy… We wnętrzu tego świata przelewał się, wrzał, głosami wszystkich Syren śpiewał kipiątek życia; u szczytu jego, jak bogini na globie, stała ta kobieta z tak nadzwyczajnie cienką skórą i artystyczną duszą, ta ostatnia strofa, dla której utworzenia wyśpiewanym został poemat dziejów… Hej, zanurzyć się w kipiątku życia! Hej, z tryumfem na czole i nie już nadzieją, ale pewnością szczęścia rzucić się w objęcia świata! Prędzej! prędzej! prędzej do życia, w świat! Cóż to? Czy był on szaleńcem, noszącym w sobie sprzeczne uczucia i myśli, które go pogrążały w otchłań rozpaczy, to znowu napełniały szaloną radością? Nie; szaleńcem, nie był, ale jednym z tych, których rozpacz w szczęście zamienić mogą — pieniądze. JEDNA SETNA I Więc już tylko kilka tygodni, albo i kilkanaście dni życia przeznaczasz mi, doktorze. Dobrze. Za szczerość, o którą dla ważnych przyczyn prosiłem, dziękuję i ani dziwię się, ani bardzo smucę. Piłem życie zdwojonymi haustami więc też dwa razy prędzej wypiłem je niż inni; szumnym i wzburzonym potokiem spłynęło ono, więc też nie dziw, że wcześnie ucicha. Rzecz to prosta. Przyjmuję ją tak, jak człowiek do ostatka z rozumu nie obrany przyjąć musi
spełniające się na nim prawo natury. Zresztą, może i nie byłbym tak rozsądnym, gdybym czuł się zrozpaczonym, to jest, gdyby mię wraz z obietnicą życia opuszczała nadzieja szczęścia, czy choćby przelotnych rozkoszy. Ale czegóż ja — ruina ciała i duszy — mógłbym spodziewać się od przyszłości, jeśliby ona dla mnie istniała? Długiego ciągu bezsennych nocy, dni w bezdennym zniechęceniu do wszechrzeczy świata spędzanych, przeszywających bólów, które targają wyniszczonymi moimi nerwami. Tylko. Nauka wasza nie posiada środków dla przywrócenia mi sił i zdrowia, więc śmierć może mi odjąć tylko męczarnie. Spokojny jestem; owszem, więcej i przyjemniej ożywiony, niż to od dawna ze mną bywało. Przecież, na koniec, spotka mię coś nowego, nieznanego, a wspaniałego; spojrzę w oczy czemuś, co jest bardzo ciekawym a zarazem majestatycznym. Co czuje i myśli człowiek, który kona? Czy wraz z tym, gdy ty, doktorze, powiesz o mnie: „Nie żyje!”, ja istotnie najdrobniejszym atomem swoim już czuć i myśleć przestanę? Albo też może dość długo jeszcze odbywać się będzie we mnie jakiś głuchy ruch cząsteczkowy, mętnie odbijający w sobie dźwięki zewnętrzne i przynoszący mi do mózgu niejasne, splątane, może rozkoszne, a może dręczące widzenia, wspomnienia, marzenia? Bardzom tego ciekawy, ale wiem, że i te ostatnie echa i widma życia, jeżeli bywają, słabnąć będą, oddalać się, cichnąć, niknąć… A potem co? Usta twoje składają się do wymówienia słowa: „Nie wiem!” i ja za tobą je powtarzam. Pomimo wielu swoich szaleństw, tyle zawsze zachowywałem rozsądku, aby marnym i marnie używanym rozumem nie rozcinać węzła, którego rozplątać nie potrafił jeszcze nikt. Nie mówiłem ani: tak, ani: nie; ani: trwać będę, ani: unicestwię się. Nie wiem. Lecz właśnie ta niewiadomość czyni rzecz niewymownie ciekawą. Jak to wygląda? Co tam na dnie? Kto z tych, którzy tutaj twierdzą lub przeczą, myli się, a kto ma słuszność? Z materii nie ginie żadna cząstka, to już podobno pewne. Słyszałem o jakiejś teorii, że każdy z rozproszonych jej atomów posiada swoje osobnikowe i siebie świadome życie, więc myśl i uczucie, choćby w ich zaczątku. Czy ja rozproszę się na tyle osobnikowych istnień, czyli uczuć i myśli, ile w ciele moim zawiera się atomów? Czytałem w jakiejś książce przypuszczenie, że może cząstki materii uwolnione z rozłożonego ciała Heleny, pięknej żony Menelausa, znajdują się teraz w szerści przechadzającego się po północnych lodowcach białego niedźwiedzia, a jedną przynajmniej z tych, które składały mózg Sokratesa, znaleźć bym mógł, gdybym szukać umiał, w tkaninie mego szlafroka. Dokąd ja chciałbym wysłać atomy moje? Z jakimi całościami je połączyć? Do czego przez nie przyczynić się? W czym nimi udział przyjąć? Cha, cha, cha! Jakże domyślnie i filuternie błysnęły ci oczy, doktorze! Pomyślałeś pewno, że o metempsychozie marząc widzę przed sobą „szatę mglistą, która jej piersi przyciska”, jej, to jest przepysznie pięknej kobiety: usta do brzegu pucharu przytknięte, pięć palców dokoła stosu kart zaciśniętych itd., itd. Wiem, wiem! niezawodnie lepiej od ciebie wyliczyć to wszystko potrafiłbym, gdybym chciał, ale nie chcę… nie chcę! Toujours des perdrix! Śmiertelna nuda. Coś wcale innego zamajaczyło mi przed oczami…
coś i teraz błędnie i z dala dostrzegam. Stos gorejący, a u jego szczytu człowiek śród bałwanów dymu stoi jak kolumna niezłomnej wiary i jak posąg zachwycenia… Dwa okna kamienicy miejskiej, wysoko nad ulicą oświetloną gazem i pełną turkotu odjeżdżających od wrót teatru powozów, błyszczą światłem samotnej lampy… Stara, stara kobiecina, w perkalowej sukni i białym czepku na głowie, wynurzająca się z leśnych paproci, z koszykiem grzybów w jednym ręku, a wiązką kwitnącego wrzosu i nieśmiertelników w drugim… Błękitne oczy chłopa, nie żadnego nadzwyczajnego, ale zupełnie prostego chłopa, spoglądające na mnie spod twardej gęstwiny włosów z taką wdzięcznością… wdzięcznością… Ach! i za cóż była ta wdzięczność? Ale była, i jest to wspomnienie takie, że… O, doktorze! czemu ja więcej takich wspomnień nie mam? Czemum ja życie, tak głupio, tak podle zmarnował? Czemu umierać muszę i nic już odmienić, odzyskać, przerobić nie mogę? Smutno… Na krótko starczyło mi mego rozsądku! Tchu brak… Morfiny! Niech diabli wezmą — jakie nieznośne chwyciły mię bóle, i tak mi smutno!… Morfiny, doktorze! II Kiedy po paru godzinach snu męczącego obudziłem się dziś z rana, szalony śmiech zdjął mię przy wspomnieniu, jakim zdziwieniem napełniła cię wczoraj, doktorze, gadanina moja. Od dawna już śmiesznym wydaje mi się każdy, kto się dziwi. W samym sobie czułem niekiedy rzeczy całkiem nieoczekiwane i niewytłumaczone, a wiedzieć przecież musiałem, że są one prawdziwe. To mi przypominało zdanie gdzieś słyszane czy wyczytane, że wy, uczeni, jesteście jako ludzie, którzy na wybrzeżu morza drobne kamyczki podnosicie i oglądacie, a całe niezmierne dno morskie pozostaje dla was nieznaną i niedostępną tajemnicą. Wobec takiego stanu waszej wiedzy, jakże możecie dziwić się zjawisku po raz pierwszy spotykanemu? Śmieszni jesteście z tym zdziwieniem, bo powinniście przecież w każdej chwili i na każdym kroku spodziewać się spotkania z nową i nieznaną wam jeszcze formą, istotą lub odmianą rzeczy, wyłaniającą się z otchłani, u której brzegów zbieracie swoje kamyczki. Zadziwiło cię wczoraj, że taki, jak ja, słynny miłośnik życia tak spokojnie zniósł wiadomość o bliskiej śmierci i że taki, jak ja, światowiec, hulaka, pustak objawił ciekawość śmierci i wieczności. Kilka mglistych widzeń, które mi przed pamięcią zamajaczyły i o których wspomniałem, poczytałeś wprost za chorobliwe i nieprzytomne bredzenie. Jednak sam najlepiej wiesz o tym, że choroba moje nie należy do rzędu tych, które umysłowi przytomność odbierają. Szczęśliwie przecież uniknąłem rozmiękczenia mózgu, i gorączki także nie miewam. Więc dlaczegóż dziwiłeś się i wspomnienia moje za urojenia wziąłeś? Posłuchaj raczej rzeczy ciekawych — we mnie przynajmniej ciekawość obudzających… Co? znowu lekarska i przyjacielska rada, abym zbytecznym mówieniem, a broń Boże już wywoływaniem wzruszeń stanu swego nie pogorszał? I po co to, mój doktorze, tak marnie używać tak wielkiego podobno daru natury, jakim jest mowa ludzka?… Wiesz o tym dobrze, że przez całe moje, wprawdzie niedługie życie czyniłem zawsze wszystko, do czego czułem nie tylko chęć, ale choćby chętkę, i że właśnie dlatego to życie będzie niedługim.
Mógłżebym, gdybym nawet chciał, u samego końca odmienić ton i barwę swojej natury, czy swoich nałogów? Ale nawet wcale tego nie chcę; bo i po cóż? Powiadasz, że przez to więcej cierpieć będę. Ależ ja przez to właśnie więcej niż połowę lat trwania człowieka utraciłem, a miałbym teraz powściągać się i miarkować dla umniejszenia o połowę swoich bólów! Gdy przyjdą, będę jęczał i nawet krzyczał, ty poskromisz je morfiną i — wszystko! A teraz, kiedy na całą godzinę może one mię odstąpiły, mówić będę, bo chcę, bo tak mi się podoba. Szczególna to nawet rzecz, jak wielką ochotę do mówienia czuję! Naturaliści utrzymują, że ze wszystkich istot ziemskich najgadatliwszą jest człowiek; zapewne też dlatego ilekroć wie, że wkrótce usta na zawsze zamknąć mu się mają, pragnie wygadać się do syta. Sokrates przed wychyleniem trującego napoju niezmiernie długą rozmowę stoczył ze swymi uczniami, Trazeusz gawędził z Demetriuszem… Cha, cha, cha! Znowu dziwisz się, że wiem, a bardziej jeszcze, że wspominam o Sokratesie, Trazeuszu itd. Mój drogi, jakkolwiek nad nieksiążkowymi wcale kartami przepędzałem noce, byłem przecież człowiekiem tak zwanej klasy oświeconej; pierwszą młodość moją pielęgnowali drogocenni nauczyciele, jako to: Fabbe Riviere z Paryża i sir Wight z Londynu, a potem niekiedy spotykałem się z książkami. Zresztą, wiedza moja jest tak szczupłą, że nie zapełniłbym nawet źrenicy twego oka, gdy je szeroko otwierasz od zdziwienia nad tym, że choćby taką posiadani. Więc greccy filozofowie gawędzili przed śmiercią ze swymi uczniami, rzymscy skazańcy ze stoikami, a potem długie pokolenia chrześcijan ostatnie swoje zwierzenia szeptały do uszu ludzi w sutannach i komżach. Teraz sprozaiczniały czasy. Nie ma przy mnie ani płaszcza i brody stoika, ani malowniczej szaty kapłana. Dla takich, jak ja, zastępują to wszystko tacy, jak ty, doktorze. Może to wam nudę sprawia, ale i zaszczyt przynosi. Ty zresztą nie znudzisz się pewnie, bo rzetelnie uczonym będąc, wszelkich zjawisk świata ciekawym być musisz, a przeniknąć do dna takiego okazu człowieka, jakim ja byłem, choć na pozór i łatwo, w gruncie jednak trudno, o czym przekonasz się, gdy posilony tym bulionem, według dyspozycji twojej sporządzonym, dalszy ciąg rozmowy mojej rozpocznę… III Kim i jakim wydawałem się światu, a w dziewięćdziesięciu dziewięciu częściach mego wewnętrznego i zewnętrznego życia istotnie byłem, o tym ci długo opowiadać nie będę, bo któż w kraju naszym, ba! w kilku nawet krajach Europy, nie słyszał o szalonym chłopcu milionerze, który przez lat dziesięć, przez jeden tylko trzeci dziesiątek lat swego życia; potrafił pożreć i miliony swoje, i życie? Podobne do mojej historie tysiącami wybuchają i znikają, kipią i stygną na brukach wszystkich stolic świata, i opowiadaniem, krytykowaniem, opisywaniem ich trudnią się tysiące ludzi. Widok to powtarzający się na scenach życia od tego dawnego czasu, w którym biblijny mędrzec ostrzegał młodzieńców przed pianą wina i zapachem niewieścich włosów. Takich zresztą, którzy według możności swoich ścigają rozkosz pod różnorodnymi jej postaciami, nie tylko na tym szczeblu społecznym, który był moim, ale na wszystkich innych — pełno. Śmiało powiedzieć mogę, że imię moje — legion, i o przyczynach, które stwarzają zjawiska tak pospolite, zamilczę, bo pospolicie są znane. Cóż? Odziedziczona po przodkach duma i samowola, ciasny krąg umysłowego widzenia, z niepotrzebności
pracy wynikające lenistwo, przez łatwość używania podniecane, łechtane, mnożone namiętności, te namiętności jeszcze rozpryśnięte na milion kaprysów, z których każdy przybiera naturę piekącej żądzy i nieodzownej potrzeby itd. Moralista wydobyłby z tego treść do długiej o występku i cudzie homilii, pedagog do rozprawy o wychowaniu, socjolog — do refleksji o skutkach istniejącego podziału bogactw. Ja sam mógłbym powiedzieć coś o rodzicach moich, którzy zresztą nie byli ani trochę gorszymi od innych ludzi swojego położenia i stanu, a daleko więcej jeszcze o domownikach, którzy schlebiali mi już wtedy, gdy jeszcze śliną maczałem przywiązywane mi pod brodę serwetki; o naukach l’abbe Riviere’a i sir Wighta, z których drwiłem już wówczas, kiedy mię nie za cudownego człowieka, jak to następnie się działo, ale jeszcze tylko za cudowne dziecko powszechnie uznawano… Są to przecież rzeczy proste, jak „dzień dobry”, a niektórych spomiędzy nich krytykować przed śmiercią mi nawet nie wypada. Więc — passons! To tylko powiem, że w dwudziestym drugim roku od urodzenia swego samowładnym panem milionowego majątku i samego siebie zostałem, do trzydziestu trzech zaś dobiegłszy utraciłem trzy czwarte majątku, a za kilka tygodni utracić mam całego siebie. I to jeszcze, że nie ma na ziemi takiego przysmaku, którego bym przez te jedenaście lat nie skosztował, takiego gatunku piękności kobiecej, z którego bym choć jednego egzemplarza w objęciach swoich nie trzymał, takiej osobliwości, której bym nie widział, takiego ciekawego miejsca, do którego bym się po nowe wrażenia nie udał, takiej pieszczoty, rozkoszy, awantury, takiego szału i upojenia, których bym przynajmniej brzegiem warg swoich nie dotknął. To wszystko właśnie składało te dziewięćdziesiąt dziewięć setnych części mojej istoty i mego życia, o których więcej nie powiem już ani słowa, chcąc sam wspominać i twemu światłemu sądowi ukazywać tylko tę jedną setną, malutką jedną setną, która do tamtych tak niepodobną była, jakby do mnie wcale nie należała… Ale teraz już chwilę odpocząć muszę… Każ spuścić u okna firankę. W szarym świetle prędzej mi odpoczywa mózg, który już parę złowieszczych ukłuć przeszyło. Może mi znowu dasz trochę morfiny, doktorze? Mamki swojej, gdym w niemowlęcych wnętrznościach głód uczuwał, tak pokornie o podanie mi piersi nie prosiłem, jak teraz o ten rajski narkotyk proszą ciebie! Jam ją, owszem, z niecierpliwości po twarzy drapał, tak że raz o mało jednego oka nie utraciła… Diable! Kiedy tak z tym swoim doktorskim narzędziem marudzisz… chciałbym bardzo uczynić to samo i z tobą, tylko że nie wypada… IV W głowie mojej, niegdyś tak dumnej, wesołej i, jak powiadano, pięknej, a teraz tak zestarzałej, mizernej i biednej, zrywa się już niekiedy wątek myśli, i nie wiem, od czego zacząć miałem… Mniejsza o to! Niech sobie będzie i to zdarzenie, które zresztą przytrafiło się prawie na początku mojej świetnej i pełnej chwały drogi. Mówię: zdarzenie, bo wiedz o tym, doktorze, że moja jedna setna bardzo rzadko dawała mi wiedzieć o sobie bez jakiejś zewnętrznej pobudki. Daje to świadectwo o jej słabości, zapewne. Ale w zamian drobne czasem przyczyny wystarczały do wydobycia jej na wierzch, co świadczyło znowu o jej trwałości i utajonej sile. Zdarzenie zaś, które
mi najpierw do pamięci przyszło, było takie. Zdaje się, iż dwudziestego piątego roku jeszczem był nie skończył i od trzech lat przebywałem; za granicą, tyle tylko z krajem łączności mając, że rządcy i plenipotenci przysyłali mi stamtąd pieniądze. Większą część tego czasu przepędziłem w Wiedniu, bo i wielką słabość do tego miasta czułem zawsze, i szalenie kochałem się wówczas w pewnej mieszkającej tam prześlicznej Włoszce. Była to kobieta równa mnie położeniem towarzyskim, a może nawet z powodu różnych dostojeństw swego męża dyplomaty nieco ode mnie wyżej stojąca, więc tajemne z nią stosunki sprawiały mi mnóstwo wrażeń, zabiegów i niebezpieczeństw. Naturalnie, że dodawało to im uroku i trwałości.. Nie miałem czasu się znudzić, bo go na nasycenie się nie wystarczało nigdy. Widywałem ją rzadko i na krótko, a w przestankach używałem przyjemności sportu, kart i towarzystwa przyjaciół, a czasem i przyjaciółek, takich sobie… czemu tamta miłość nie przeszkadzała wcale, ani też one jej. Wszystko to było dla mnie dość jeszcze nowym i bawiło mię ogromnie. Konie moje były tak piękne, że zwracały na siebie powszechną uwagę, kucharz wybornym, przyjaciele dowcipni, przyjaciółki urozmaicone, widywanie się z kochanką krótkie, lecz rozkoszne. Zadziwiłby mię bardzo ten, kto by powiedział, że czegokolwiek do doskonałego szczęścia mi brakuje. Byłem jeszcze młody i z zawodem moim spędzałem miodowe miesiące. Z oczu twoich, pedancie, wyczytuję zapytanie: cóż to był za zawód? Ach, zlituj się, sam już daj mu nazwę! Wszak wiesz, czym się trudniłem. Ja ci tylko powiadam o moim doskonałym zadowoleniu ówczesnym, które jednak najniespodziewaniej, choć tylko na krótko, zamącone zostało. Było to tak. Pewnego wieczora opuściłem jeden, z największych teatrów stolicy z takim uczuciem, jakbym wychodził z gorącej kąpieli. Gorąco czułem na czole i w piersi. Grano Szekspira, którego zawsze pasjami lubiłem i któremu, dla wrażenia, jakie wywierał na mnie, przebaczałem nawet to, czym brzydziłem się więcej niż ojcobójstwem: grubiaństwo. Poszedłem do teatru tylko w celu popatrzenia na moją Włoszkę, królującą z loży pierwszego piętra w blaskach swoich brylantów i wspaniałości obnażonych ramion. Ale niewiele na nią patrzałem. Była tego wieczora niezwykle otoczoną i zalotną; porwała mię więc zazdrość czy złość, i pomyślałem sobie, że, bądź co bądź. Szekspir wart więcej od tej wielkoświatowej kokoty. Wyszedłem z teatru wzruszony losami rzymskiego Koriolana i po raz pierwszy ze swoich niezadowolony. Było to niezadowolenie wcale niejasne i które przypisywałem rozczarowaniu sprawionemu mi przez kochanką. Nie podobała mi się dziś stanowczo ze swymi przymilonymi uśmiechami i ognistymi spojrzeniami rozrzucanymi pomiędzy mnóstwo głupców. Przy wyjściu przyjaciele ciągnęli mię na kolację i bakarata, za którym podówczas przepadałem; ale do niczego ochoty nie czując odmówiłem, a otrząsnąwszy się od natrętnych, sam jeden i bez celu szedłem chodnikami rzęsiście oświetlonych, turkotem powozów grzmiących ulic. Nagle uczułem dokoła siebie coś łagodnego i dziwnie kojącego to rozdrażnienie, które mię opanowało, a było tym nieznośniejszym, że doświadczałem go po raz pierwszy. Doznałem wrażenia takiej ulgi, jaką sprawia powiew wiatru spływający na spocone od skwaru czoło. Spostrzegłem wtedy, że, sam o tym nie wiedząc, wszedłem na jedną z wąskich ulic starego Wiednia, z
dwu stron ujętą w bardzo wysokie mury i poważnym skłonem spływającą ku Dunajowi. Ruch miejski znikał tu już o tej porze bez śladu; z rzadka rozrzucone latarnie, w połączeniu z gwiaździstą nocą, tworzyły miłe dla wzroku półświatło. Spośród grzmotu i wrzawy wszedłem więc w ciszę, spośród rzęsistego światła w półświatło i po raz pierwszy ich słodycz uczułem. Obudziłem się z zamyślenia, w którym nieszczęśliwy Koriolan i zdradliwa Włoszka plątali się z sobą niewyraźnie i drażniąco; prawie bezmyślnie zacząłem wodzić wzrokiem po wznoszących się z obu stron kamienicach i szeregach ich ciemnych okien. Mieszkańcy tej dzielnicy miasta wcześnie spać idą, a było to już dobrze po północy, więc prawie wszystkie okna były ciemne, i po kwadransie może zaledwie, zwolna idąc, spostrzegłem u szczytu jednego z domów dwa blade światełka. Połyskiwały one bardzo wysoko, na piątym czy szóstym piętrze, i skutkiem optycznego złudzenia zlewały się z widzialnym pomiędzy dachami wąskim szlakiem gwiazdami usianego nieba. Uczułem nagle wielki ku tym światełkom pociąg, a większą jeszcze ciekawość. Kto tam za Naturalnie, że zupełnie na nic, ale zachciało mi się jej tak gwałtownie, jak innym razem bakarata, szampana albo zobaczenia się z kochanką. Czysta fantazja! ale ja byłem aż nadto przyzwyczajony do dogadzania każdej swej fantazji; bez cienia więc wahania zadzwoniłem do bramy domu. Robiłem awanturę, ale było to właśnie tym, co robić lubiłem. W porównaniu zresztą z innymi, w które co moment popadałem, ta wzmianki nie warta. Znasz grzeczność wiedeńczyków i niezrównaną wymowę monety… Z łatwością dostałem się na wschody domu, po których, jakkolwiek coraz wyższymi i ciemniejszymi się stawały, biegłem tak szybko, jakby u ich kresu raj Mahometa oczekiwał. Co do mieszkania do którego przeniknąć chciałem, omylić się nie mogłem, bo była to jedna z tych wąziutkich kamienic, których wiele zawiera stary środek Wiednia, i u szczytu swego miała tylko te dwa okna, te moje zaciekawiające dwa okna. Z pomocą zapałki zobaczyłem staroświeckie, ciężkie, niskie, jedyne tu drzwi i z lekka do nich zapukałem. — Herein! — odpowiedział zaraz głos z wnętrza. Wszedłem. Czy uwierzysz, mój doktorze, że uczyniłem to bez najmniejszej odrobiny wahania, zawstydzenia lub nieśmiałości, owszem, z nadzwyczaj miłym i rozweselającym uczuciem popełnienia czegoś niezwyczajnego i zaciekawiającego. Na mimo woli śmiejących się ustach miałem słowa, naturalnie, że niemieckie: „Panie, czy pani, wielki pustak i nic dobrego zaciekawiony twymi oknami wśród nocnych ciemności świecącymi przychodzi zobaczyć, kto i jak za nimi żyje. Nie zaduszę cię i nie okradnę, jakkolwiek do nieznajomego mieszkania jak złoczyńca wśród nocy wchodzę; ale tylko ciekawość moją zaspokoiwszy powiem ci „dobranoc” i grzecznie odejdę!” Przestąpiwszy, jak Lotowa żona w słup soli, w kolumną zdziwienia przemieniony stanąłem. Zobaczyłem znajomą twarz człowieka, którego w dzieciństwie swoim widywałem, a którą poznałem dlatego, że takich, jak ona, mało jest na świecie. Niemieckie: herein! którem był za drzwiami usłyszał, odskakiwało od niej, jak gumelastyczna piłka od posadzki, bo były to rysy na wskroś
słowiańskie: otwarte, dobroduszne, wrodzoną, choć i dawno minioną wesołością jeszcze podszyte, z wysokim i gęsto pomarszczonym czołem, z głęboko osadzonymi, lecz z daleka nawet barwą i połyskliwością stali jaśniejącymi oczyma, z wydatnymi usty, nad którymi sterczał twardy, krótki, płowy, siwiejący wąs. Słowem: twarz wesołego towarzysza, który przebył męczeństwo, i poczciwego rolnika, w rycerskim rzemiośle zmężniałego. Teraz przecież innym wcale trudnił się rzemiosłem, bo chudy, choć barczysty, we flanelowej kamizelce i przygarbionej postawie na niskim stołku siedząc, szydłem i dratwą przyszywał podeszwę do starego buta. Pierwszą myślą, która przez głowę mi przemknęła, było: „Dlaczego on teraz jest szewcem?”, a potem, sam nie wiedząc jak i kiedy, zaledwie z oczami jego wzrokiem się spotkawszy, wymówiłem z cicha: „Przepraszam!” Ja przepraszałem, ja przepraszałem kogoś innego jak damę, której bym tren przydeptał lub nie dość śpiesznie podjął upadłą chusteczkę! Ale ten człowiek należał niegdyś do towarzystwa i choć był niebogatym szlachetką na kilkudziesięciu chatach, jak wyrażano się niegdyś, siedzącym, dla szacunku, którego używał, i pokrewieństw, którego z naszą sferą łączyły, przyjmowano go wszędzie. Bywał nawet u moich rodziców. Go on u diabła z tym starym butem ma do czynienia? A nic dziwnego, że drzwi na klucz nie zamyka i do pukającego w nocy woła zaraz: herein! Izba jak pustynia: naga i zimna. Ubóstwo w niej aż skwierczy. Trochę kulawych gratów, mnóstwo obrzydliwego, starego obuwartą książkę, brudny kałamarz i drobnym pismem gęsto zakreślony arkusz listowego papieru. Usłyszawszy moje „przepraszam!” ten starzec — nie! źlem powiedział! nie był on jeszcze starcem, ale cały wiek przeżytych boleści, zdawało się, że przyrósł mu do twarzy — wypuszczając z ręki but i dratew, podniósł się nieco ze stołka i przyciszonym głosem rzekł: — A bardzo mi miło… rodaka… Jakby mię kto pięścią w plecy uderzył, tak szybko i nisko ukłoniłem się, a on, zadziwiony i zaniepokojony tą nocną wizytą, zapytał: — Cóż o tak późnej porze mogło pana tu przyprowadzić? O wszyscy święci, przybądźcie mi z pomocą!… Czy wesoło sobie zadrwić z człowieka tego, jak to miałem zamiar uczynić z każdym, kogo bym tu znalazł? czy też wykłamać się zręcznie? Ale do jednego i do drugiego wybiegu szczególniejszą uczułem ohydę, szczególniejszą, bom przecież zwykle drwił i kłamał od rana do wieczora, bez czego zresztą nikt oddający się zawodowi memu obejść się nie może. Powiedziałem więc prawdę. Z wesołością i swobodą, co prawda trochę sztuczną, opowiedziałem wszystko, jak było. On, nie zapraszając mię wcale do siedzenia, siedział na swoim stołku i z podniesioną ku mnie twarzą uważnie mi się przypatrywał i słuchał, a kiedy mówić przestałem, pobłażliwie głową potrząsł i przyciszonym jak wprzódy głosem powiedział:
— Młodość… lekkość… Nic pan przez to bardzo złego nie zrobiłeś, tylko to trochę niegrzecznie… I łagodnie, nawet uprzejmie zapytał: — Z kim mam przyjemność?… Powiedziałem mu moje nazwisko. Jakby sprężyną podrzucony, wstał ze stołka i w całej wysokości wyprostował swoją chudą, barczystą postać. Gęste brwi zbiegły się mu nad oczami, które w swych zagłębieniach błysnęły. Kilka razy wąsami poruszył i nie takim już, jak wprzódy, przyciszonym i łagodnym, ale urywanym i hamowanym głosem zaczął: — Wiem! wiem! Słyszałem! Któż nie słyszał?… Więc to pan, który tak szumnie tu żyjesz i pieniądze po bruku rozrzucasz, że przez pana śmieją się z nas wszystkich nawet niemieckie wrony! Ślicznie! Rad jestem, bardzo rad, że poznaję tak sławnego i taki honor przynoszącego nam męża! Jeszcze trochę takiego życia, a zasłużysz pan sobie na pomnik! Niech mi się co dzień Belzebub śni, jeżeli przy tej mowie starego nie otworzyły mi się usta jak u pierwszego lepszego gapia. Nie wiedziałem, co właściwie dzieje się ze mną, tak nowym było to, co się działo. I śmiech mnie zdejmował, i gniew, i inne jeszcze uczucie, którego natury wcale nie rozpoznawałem, lecz które mi dotkliwą przykrość sprawiało. On zaś podszedł do mnie i w same oczy patrząc tak upornie i przenikliwie, żem swoje spuścił, a zgrubiałą i stwardniałą od skór i szydła dłonią mojej ręki dotykając zapytał: — Dawno pan tam byłeś? Jak uczeń przez surowego profesora o lekcję zapytywany, po cichu odpowiedziałem: — Od trzech lat już tam nie byłem. — Tak! — przeciągle wymówił i głową zatrząsł. — I mogąc tam być, pan tu siedzisz… Boże mój! a ja nie mogę!… Dłoń z ręki mojej zdjął i do czoła ją wraz z drugą przycisnąwszy zakołysał się w obie strony. — Nie mogę! — powtarzał — nie mogę! nie mogę!… Widziałem, jak spod ciemnych dłoni dwie duże krople zwolna popłynęły mu po policzkach. Ale wnet jednym szerokim krokiem do stołu się zbliżył, leżącą na nim kartkę listowego papieru w powęźlone od pracy palce wziął i siadając, a mnie drugi stołek ukazując, porywczo rzekł: — Siadaj pan i słuchaj! List, który mi przeczytał, pisała żona jego syna, raczej wdowa po jego synie, a matka trojga jego wnuków. Nic nadzwyczajnego… Ponieważ utracili majątek, znajdowali się w wielkiej biedzie.
Ona w niewielkim mieście dawała lekcje języków i muzyki, i z tego wszyscy żyli, ale gdy jeden z malców ciężko zachorował, a matka długo doglądać go musiała, popadli w ostateczną nędzę. Wskutek znowu tej nędzy drugi malec przestał do szkół chodzić, a najstarsza dziewczynka na żebraninę czasem wybiegała i zanadto trochę przypadała do smaku miłosiernym ludziom… Wszystko to kończyło się zwięzłym wykrzyknikiem: „Ratuj!” Po przeczytaniu listu stary zerwał się i gestem na rozrzucone po podłodze i stołkach stare obuwie ukazując zawołał: — Ja! ich ratować! Naprawiacz starych butów! Wszystko, co było można robić, robiłem: drzewo piłowałem, kamienie tłukłem, ciężary nosiłem, głodem marłem… Zmęczyłem się… to już tylko robić mogę… Niewiele sił na to potrzebuję… co dzień jem chleb, a czasem i mięso… Ale innych ratować! Zwariowała kobieta! Niegdyś — co innego! Hej, moje pola złote, dąbrowo zielona, pięćdziesiąt krówek mlecznych!… Wspomnienia, panie dobrodzieju, stare bajki!… Tu opamiętał się, oprzytomniał i łzawe oczy znowu we mnie topiąc, spokojniej już zaczął: — Ale nie o to idzie… Wierz mi pan, że nie na to uwagę pańską zwrócić chciałem, to jest, nie na siebie i nie na swoich… tylko… Znowu zagorzał i uniósł się; zwierzchnią stroną ręki po liście uderzył. — Ale tam takich tysiące, dziesiątki tysięcy… a wy… Głos uwiązł mu w gardle. — Wy… wy… — powtarzał, aż dokończył — wy tu siedzicie, niemieckie wydrwigrosze i baletnice wzbogacacie… Siły, rozumy, majątki rozsiewacie wszędzie, gdzie was samych nie posiano… Czy wy serc ludzkich w sobie nie macie? łotry! Doktorze, czym ja tego człowieka wypoliczkował i na pojedynek wyzwał? Miałem przecież przez dziesięć lat cztery pojedynki, więc pokazałem światu, co umiem. Możebym Ale nie przyszło. Zapisaną kartkę papieru pochwyciłem, nazwę miasteczka, z którego ona pochodziła, w pamięć wchłonąłem i nic nie mówiąc plecami cofałem się ku drzwiom, jak to czynią wierni oddalający się od papieża. Taki mały, zgniecony wyszedłem na ulicę, jakby mi połowy wzrostu zabrakło, a ogromny garb wyrósł na plecach. Czułem w plecach zgarbienie, a u nóg ciężary. Do mieszkania swego wszedłszy, pierwszą rzeczą, którą uczyniłem, było to, żem złajał lokaja Niemca, o którym wiedziałem, że mię fatalnie okrada; drugą zaś, że na drobne szczątki stłukłem wazę japońską, którą przed kilku dniami za bajeczną cenę kupiłem, a której widok wprawił mię nocy tej w szaleństwo. Oba te czyny były zupełnie nierozsądne — wiem doskonale, ale byłem po prostu tak wstrząśnięty, że sam nie wiedziałem, co czynię, i czułem potrzebę wywierania na ludziach i rzeczach wściekłego rozjątrzenia, które mną rzucało. Na szczęście, podówczas jeszcze byłem zawsze przy pieniądzach, więc nazajutrz wysłałem do owego miasteczka taką sumę, o jakiej posiadaniu owa kobiecina marzyć zapewne nie śmiała nigdy, i
to mię trochę uspokoiło, choć przez kilka dni potem serio namyślałem się, czy nie wrócić tam i w swoich dobrach nie osiąść… Po kilku dniach przecież zaszły różne okoliczności i zapomniałem, a z tym człowiekiem nigdy już… Czy słyszysz, doktorze? Co to jest? Czy tu nikogo oprócz nas dwu nie ma? Tam, w rogu pokoju, za moim łóżkiem, ktoś powiedział: „Łotry!” Ależ nie przecz! wyraźnie słyszałem! Jakże nie słyszeć? Chybaś głuchy, bo przecież ten wyraz tak wymówiony posiada taką siłę, że gdyby nią młot napełnić, roztrzaskałby w proch skałę! Więc nie słyszałeś? Halucynacja słuchu — powiadasz? A prawda! Nieraz już ją miewałem… Teraz nie słyszę już nic, ale tak mi smutno! Morfiny, doktorze! V Od dwóch już dni nie rozmawiam z tobą o niczym prócz o tych nędzach mojego ciała, które tak przyjaźnie i umiejętnie zmniejszasz. Czy czujesz się szczęśliwym, a przynajmniej zadowolonym, gdy cierpień ludziom ujmujesz, a czasem, wypadkiem, zupełnie je zwalczasz? Tak? No, naturalnie! Czemuż nie uczyłem się medecyny? Byłbym teraz, tak jak ty, zdrowym i, co najmniej, zadowolonym. Ale przepadło, i mniejsza o to! Ja pierwej, ty później, obaj skończymy jednostajnie. Nie ma nad czym rozpaczać: wszystko jest marnością. Że wszystko jest marnością, pomyślałem o tym po raz pierwszy w dobre dwa lata po opowiedzianym ci onegdaj zdarzeniu i bezpośrednio po figlu, który mojej niezmiernie dostojnej i, jak wiesz, niezmiernie bogatej ciotce wypłatałem, a z którego śmiał się do rozpuku cały Paryż… Po lecie spędzonym w Nicei i Monte Carlo zimę spędzałem w Paryżu, bo oprócz wielu innych rzeczy przykuwała mię tam tancerka Boża, której byłem szczęśliwym, choć chwilowym tylko, posiadaczem. Było to w owej porze bardzo sławne i podziwiane w stolicy świata — bawidełko, rzecz zostająca zawsze w posiadaniu najwięcej dającego; z nią redukowało się wszystko do cyfry. Ja na bieluchnej, malutkiej dłoni końcem palca skreśliłem najwyższą, więc kandydaci aż pożółkli z zazdrości. Sam nawet nie wiem, co mi się więcej podobało: gumelastyczne od ćwiczeń nóżki tancerki, czy zżółkłe od zazdrości twarze przyjaciół? Co mówisz? Zapytujesz o tamtą, Włoszkę? Czy byłbym równie naiwnym, gdybym był uczył się medycyny? Jeżeli tak, cieszę się, żem tego nie dostąpił. Włoszka Włoszką, a Roza Rozą. Tamta przepłynęła, ta przypłynęła, jak jaskółki pod niebem, z którycb każda ma swoją wiosnę i swoją jesień. Z Rozą zbliżałem się już ku jesieni i przedstawiwszy się w jej towarzystwie całemu pięknemu światu zaczynałem już czuć się sytym szczęścia i chwały, gdy do Paryża przybyć raczyła moja ciotka. Znasz ją trochę. Majestat wcielony, nieprawdaż? Z bliska znający ją wiedzą, że jest to także zły język. Mówi tak, jak chodzi: majestatycznie, ale zjadliwie.
Kronika świata zapisała niegdyś o jej młodości kilka wierszy, które ona pod starość z całej siły zmazywać usiłuje skrzydłem srogiej cnotliwości. Gatunek pospolity i przy tej pospolitości antypatyczny.. Mieliśmy zresztą ku sobie wzajemną antypatię, która początek swój wzięła podobno w tym, że gdyby nie moje przyjście na świat, ona to, w braku spadkobierców z linii męskiej, odziedziczyłaby majątek po swoim bracie, a moim ojcu. Robisz uwagę, że i bez tego jest bardzo bogatą? Czyż poczytujesz chciwość za wyłączny przymiot biedaków? Ależ, owszem, l’appetit vient en mangeant, a długie utrzymanie na powierzchni ziemi takiego majestatu, jak moja ciotka, wcale nie mniejsze pociąga za sobą koszty od szybkiego przemknięcia nad nią takich pędziwiatrów jak ja. W porze, o której mówię, więcej niż kiedykolwiek byliśmy ze sobą poróżnieni. Ona przy każdym wspomnieniu o mnie rzucała w niebo krzyki oburzenia; ja ją wyśmiewałem. Ona, zgrozę postępowania mego do najwyższej potęgi podnosząc i mnóstwem kunsztownie komponowanych do rodziny, o których życzliwość dbałem; ja, ze wszelkiego talentu do intryg przez naturę, ogołocony, nie mogłem w ten sam sposób jej odpłacić, wynalazłem więc inny, sobie znowu zupełnie właściwy. Wszystko to zostaje w sprzeciwieństwie zupełnym z patriarchalnymi pojęciami i zwyczajami, ale cóż chcesz? Gdy po jednej stronie stoi zazdrość o wielką fortunę, a po drugiej nieograniczona swawola, wszelka patriarchalność pęknąć musi. Zresztą i w najbardziej patriarchalnych czasach Sara kłóciła się z Abrahamem, a Jakub oszukiwał Ezawa. Tak idzie świat. Ja zaś dowiedziawszy się o przybyciu do stolicy mojej ciotki, nic nie miałem pilniejszego do zrobienia, jak dowiedzieć się o zwyczajach i sposobach, w jakie ona drogocenne dnie swoje spędzała. Kiedy mi powiedziano, że tymczasem, zanim kilkomiesięczny pobyt jej w Paryżu odpowiednio zorganizowanym zostanie, jada ona w takiej a takiej restauracji, u takiego i takiego table d’hóte’u, podskoczyłem z radości i błyskawicą do Rozy poleciałem. „Ubieraj się — krzyknąłem — a prędko! prędko! i włóż na siebie wszystko, co tylko jest najbardziej vlan, chic i che —che! Pojedziemy!” Jej w to tylko graj! Biała suknia czerwonymi wstążkami na krzyż ściągana, do przedziwnie uczesanych włosów przyczepiony przedziwniejszy jeszcze kapelusz, nóżki więcej niż dostatecznie widzialne, w rączce szpicruta — słowem: wszystko, co tylko być może najdoskonalszym vlan i che—che! Aż uścisnąłem ją, taki to był skończony półświatek. Miałem wtedy powozik, którego konstrukcję sam wymyśliłem, starając się mu nadać jak największe podobieństwo do bociana. Był tak śmieszny, że kiedy nim jechałem, mnóstwo ludzi stawało i ze śmiechem na niego ukazywało palcami. Siedliśmy tedy z Rozą na naszego bociana; ona powozi, groom za nami i turururu! zajeżdżamy przed wskazaną mi restaurację. Zanim jeszcze weszliśmy do sali, wiele osób siedzących bliżej okien zawołało „Bocian! bocian!”, a nazwisko moje i Rozy szmerem chwały napełniły wysokie ściany. Wchodzimy. Ja Rozę pod rękę prowadzę, a oczami ciotki szukam. Jest obok niej jej małżonek, naprzeciw zaś, ale to tak naprzeciw, że z tą parą oko w oko, dwa zamówione przeze mnie i nawet, przyznać musze, dość drogo kupione, więc niezajęte miejsca. W sali osób ze trzysta, a wszystkie z tych, które wybornie znają charaktery, stosunki i wysokie czyny naszego świata. Powszechne więc zaciekawienie i zwracanie
oczu to na jedną parę, to na drugą. Wesoła Roza pan—pan u boku mego takim krokiem postępuje, jakby zaraz wyskoczyć i na środku sali kilka entrechas’ów dokonać miała, ja zaś przez całą salę przeparadowawszy przed ciotką staję i z głębokim uszanowaniem we dwoje zgięty, naprzód wysokie moje ukontentowanie z przybycia jej do Paryża oświadczam i o drogocenne zdrowie zapytuję, a potem towarzyszkę moją, która tymczasem o moje ramie wsparta, z niecierpliwości i radości szpicrutą suknię swoją ćwiczy, ukazując wygłaszam, że mam honor dostojeństwu ciotki mojej przedstawić pannę Rozę Vaurien, artystkę teatru de la Gaiete, ozdobę Paryża i najświetniejszą współczesną sztuki choreograficznej chwałę. Naturalnie, mówię to wszystko z akcentem najwyższego uszanowania i po francusku, bo naprzód, ciotka moja innego języka nie używa, a potem pragnę zostać jak najpowszechniej zrozumianym. Korzystając zaś z osłupiałego milczenia tej, do której przemawiam, dodaję jeszcze zwięzłych, a zupełnie poważnych słów kilka o wysokim znaczeniu, jakie dla cywilizacji naszej posiada wyżej wymieniona sztuka, i o tym, że już nawet starożytni mieli ją w wielkiej łasce i poważaniu, na koniec o tym, że właśnie panna Roza Vaurien do najwyższych szczytów doskonałości ją doprowadziła i przez to uwielbienie całego cywilizowanego świata dla siebie potrafiła zdobyć. Mówię to wszystko z tak głębokim przejęciem się i tak dobroduszną gadatliwością, że w każdego ze słuchaczy wlewam przekonanie, iż za prawdę słów swoich gardło swoje ofiarować mogę; skończywszy zginam się znowu we dwoje, Roza niziuteńkim dygiem do ziemi przysiada i ku swoim miejscom odszedłszy siadamy tak, że Roza ciotce, a ja jej małżonkowi przez wąski stół oko w oko patrzę. Jak wyglądała podówczas moja ciotka, opisywać ci nie będę, bo nigdy słowami oddać bym nie potrafił tak zaczerwienionego aż po ufarbowane włosy oblicza, tak wytrzeszczonych i złością zaiskrzonych oczu, tak miotających się u piersi surowych, czarnych koronek. Gdyby na miejscu jej małżonka znajdował się kto inny, wyniknąłby z tego pojedynek; ale ponieważ nie lwu pustyni, lecz zgnębionemu nieco przez majestat żony pieszczochowi losu oko w oko spoglądać usiłowałem, więc on wzroku mojego starannie unikał i wolał w bryłę lodu niż w wybuchający wulkan się zamienić. Ona zaś cóż uczynić miała? Powstanie od stołu i odejście dodałoby jeszcze jeden ton skandalowi, który był ogromnym. Zrozumiała to: pozostała i doznała przyjemności spożycia całego długiego obiadu przy jednym stole z tą milutką istotą, która, przebiegle w plany moje wnikając, tak tremusowała się, paplała i różne wyprawiała dziwactwa, że aż poskromić ją musiałem, bo własny smak mój zanadto już obrażać zaczęła. Ile tam było po tym obiedzie i po odejściu jednej z par działających wrzawy, podziwu, dowcipkowania, powinszowań mnie składanych i jak to szybko jednym wybuchem śmiechu potoczyło się po stolicy, nie chce mi się wspominać i opowiadać; to tylko powiedzieć muszę, że restaurację opuszczając czułem się w siódmym niebie, co nikogo dziwić nie powinno, bo, po pierwsze, zemsta jest słodkim uczuciem, a po wtóre, dokonałem śmiałego i oryginalnego czynu, musiałem więc, fałszywą skromnością nie powodowany, uznawać przed samym sobą całą swoją wartość. Co mówisz, doktorze? Chcesz, abym przestał mówić i spoczął trochę? Ależ za nie w świecie! Wspomnienie o drogiej ciotce wprawiło mnie w werwę. Wszak to jej dzieci zabiorą po mnie resztę majątku mego! Gdyby można było inaczej to urządzić… ale podobno nie można. Na straży świetności
wielkich rodów stoją prawa, i niech będą błogosławione! Bo w cóż by się świat obrócił, gdyby mu takich ozdób i chwał, jak na przykład ja albo ciotka moja, zabrakło? To przecież, co po opowiedzianym tylko co czynie moim nastąpiło, jest dla mnie samego tak zajmującą zagadką, że muszę o niej mówić, muszę, muszę… Nie przeszkadzaj mi! Wszak to ostatnia uczta, którą sporządzam sobie z różnych potraw mojej przeszłości… o, jakże różnych!… Z sercem tedy opływającym słodyczą opuściłem restaurację i już wraz z Rozą na bociana wsiadać miałem, gdy ktoś potrącił mię i po imieniu zawołał. Był to jeden z ludzi, których najbardziej w całym moim życiu lubiłem — młody malarz z wielkim talentem, wesoły, trochę nawet hulaka, serdeczny chłopak… Tym razem spadł on na mnie jak jastrząb na jaskółkę, za klapy mego surduta obu rękami porwał i turkot powozów zakrzykując, o jakimś nadzwyczajnym, prześlicznym, cudownym obrazie prawił tak prędko i nieprzerwanie, jak tylko Francuzi czynić to umieją. — Nie widziałeś jeszcze „Husa przed sądem”? Sapristi! Barbarzyńcą jesteś, gamenem, urwisem, złamanego centyma nie wartym! No, właźże na bociana, właź! prędzej! jedź! zobacz! podziwiaj! Teraz już w sprężystych rękach trzymał mię za łopatki i trząsł mną jak gruszą. — Nigdy już więcej na bociana nie wlezę, jeżeli mi kości pogruchoeesz! — A prawda! Mille pardons! Ale ten „Hus przed sądem…” Nie spostrzegając nawet, że Roza, nie stangret, powozi, rozkazująco krzyknął: „Au salon!” — a sam jak laufer przodem pobiegł. — Au salon — powtórzyła moja towarzyszka, i w kwadrans potem znaleźliśmy się w gmachu zawierającym wystawę obrazów. Ten, do którego prowadził mię mój despotyczny przyjaciel, nie przez Francuza był malowany, jednak zaszczytne i wyosobnione miejsce zajmował. — A! wiesz? widziałeś? tym lepiej, łatwiej ci będzie może zrozumieć to, czego ja nigdy nie rozumiałem. Zrazu rozbawiony, rozśmieszony, roztargnionym wzrokiem objąłem wielkie płótno i zacząłem już w myśli układać, w jaki sposób krytykowaniem go drażnić się będę z zapalonym jego wielbicielem. Ale po chwili coś się ze mną stało. Było to tak, jakby potężne jakieś dmuchnięcie nagle zgasiło moją świeczkę wesołości. Jaki on blady, prosty i spokojny! W czarnej sukni, z tą bladą, spokojną twarzą przed sędziami swoimi stoi i nie ma w nim ani zuchwalstwa, ani trwogi, ani pychy, ani pokory, tylko jest siła wiary i gotowość na wszystko — za nią. Rzecz to naturalna, bo on o sobie nie myśli, tylko o tym, co słupem światła powstało mu przed oczyma, a ogniem miłości zapłonęło w sercu. Tak spokojny, jest przecież cały płomieniem; tak prosty, uderza majestatem walki o śmierć i życie. Trochę mętnie, bardzo niedokładnie, znałem jednak jego historię i wiedziałem, że skończył na stosie. Jak to! więc
przewidując tę okropność stoi on przed tymi, którzy ją dla niego przygotowują, ani rozgniewany, ani przestraszony, i przemawia do nich bez krzyku, bez gestów, bez gróźb i bez prośby? Nogi mu nie słabną i głos w gardle nie więźnie. Bladym jest wprawdzie, ale świętą bladością skupionego w sobie zapału i miłosiernej żądzy obdarowania ludzi jałmużną prawdy. Geniusz malarza i wyobraźnia własna uczyniły mi go tak plastycznym, że przez chwilę doświadczyłem złudzenia, iż przyglądam się człowiekowi żywemu. Wtedy też w myśli mojej nagle stanęło pytanie: jak też on gorzeć będzie? I równie wyraźnie, jak jego samego, zobaczyłem pod jego stopami budynek z drzewa objęty morzem ognia, które wypuszczało z siebie węże płomieni i bałwany dymu. W bałwanach dymu on stał tak samo blady, prosty, spokojny w swojej czarnej sukni, a węże płomienne okręcały mu się dokoła nóg i pasa. „Wszystko to zobaczyłem nadzwyczaj wyraźnie i odczułem tak dotkliwie, że zasłoniłem oczy ręką i podobno krzyknąłem. Ci przynajmniej, którzy mi wpół z przestrachem, a wpół ze śmiechem rękę od oczu odrywali, to jest Roza i mój przyjaciel malarz, twierdzili, że krzyknąłem. Wtedy po raz pierwszy, odkąd zacząłem patrzyć na obraz, spojrzałem na Rozę. Fu! jakże obok tego człowieka ta samiczka była mi wstrętną! Stanowczo miałem jej już dosyć! Dlaczegóżem z nią i po części z jej powodu zrobił przed godziną tę awanturę? Pfu! jakież to było głupie, maleńkie i marne! Stanowczo mam tego wszystkiego dosyć! Roza nudziła się i napierała jakiejś przejażdżki, a ja to tylko zdolny byłem do niej powiedzieć: — Siadaj na bociana i jedź, gdzie chcesz. Ja wracam do domu. Zanim jednak wróciłem, wpadłem do Hachette’ów i kazałem sobie stamtąd natychmiast, natychmiast przynieść wszystko, wszystko, co mają o Husie… Gdy zaś jednocześnie prawie z moim wejściem przyniesiono olbrzymią pakę książek, rwałem owijające ją papiery i do służącego wołałem: — „Nie wpuszczać mi tu ani psa!” Spoufalony nieco i o wszystkich moich sprawkach wiedzący, tajemniczo zapytał: — „Ani panny Rozy?” — „O, mniej niż kogo!” Nie myśl, abym wtedy po raz pierwszy spotykał się z wielką paką książek. I przedtem już doświadczałem napadów chciwości wiedzy, a zaczytywałem się nocami nie tylko w rozczochranych albo pornograficznych romansach. Nieczęsto się to przytrafiało i niedługo trwało, dlatego też używam wyrazu: „napady”. Ten obecny trwał dłużej niż poprzednie i odmienne we mnie pozostawił ślady. W bohaterze gorączkowo czytanych książek rozkochałem się zapamiętałej niż kiedykolwiek w jakiejkolwiek kobiecie; samo spotkanie wzrokiem nazwiska jego na karcie książki sprawiało mi wrażenie do elektrycznego wstrząśnienia podobne. Całymi dniami na drobne atomy rozbierałem jego życie i duszą, a przy tej czynności opanowywała mię czasem taka egzaltacja, że czułem się i gotowym, i zdolnym do uczynienia tego, co on uczynił, chociaż skądinąd najlżejszego nie posiadałem wyobrażenia, za co, po co i jakim sposobem stać by się to mogło. To ostatnie właśnie przyprowadzało mię do rozpaczy. Miałem takie uczucie, jakbym w obu rękach trzymał jakieś wielkie i zupełne nic; przy tym ogarniała mię niewysłowiona nuda.
Widziałem siebie w postaci dziecka puszczającego w powietrze bańki mydlane i bawiącego się nimi, dopóki nie pękną, a gdy pękną, puszczającego znowu inne. I tak dalej, i tak dalej, od urodzenia aż do śmierci — od urodzenia aż do śmierci, bo cóż by innego?… Gdy raz pomyślałem, jakby to jakoś inaczej… parsknąłem śmiechem i nazwałem się idiotą. Czy do szkoły na ucznia się zapiszę albo ziemię przodków moich orać zacznę? Może do kamedułów? To ostatnie dla samej oryginalności swojej podobałoby mi się najwięcej, tylko że nie widziałem celu. Zamiast hulania — próżniactwo; zamiast sztrasburskiego pasztetu — pieczeń z masła, osypywanego suszoną bułką. Nie warto zachodu. Gdybym był podówczas zasłyszał o jakim mistrzu nad mistrzami, chodzącym po świecie i zbierającym uczniów, byłbym mu pewno do nóg padł…. Nie uśmiechaj się, doktorze, ale przypomnij sobie Magdalenę… Nie miałem komu do nóg upadać, ani za kim iść, a sam najzupełniej zdobyć się nie mogłem na najmniejszy pod tym względem pomysł. Po paru więc tygodniach takich medytacji i alteracji machnąłem ręką, kazałem spakować rzeczy i pojechałem do Egiptu, któregom był jeszcze nie widział. Bardzo bawiła mię ta podróż, tylko że uwoziłem w nią mętne, utajone uczucie głębokiego nieszczęścia. VI Kiedym przed trzema laty do dóbr swoich przyjechał z zamiarem przepędzenia w nich po raz pierwszy kilku miesięcy i nadzieją pomyślnego uregulowania interesów, które w stan wielkiej niepomyślności wpadły, czułem się już zupełnie i wyraźnie nieszczęśliwym. Pustka życia w bardzo dotkliwy sposób łączyć się zaczynała z pustką kieszeni, a obie zarówno mię nudziły. Dręczyły mię w dodatku początki tej choroby, która teraz do końca swego i mego dobiega, a perspektywa przepędzenia kilku miesięcy na pustyni, jak możesz to sobie łatwo wyobrazić, nie poprawiała mi humoru. Co tu robić? czym żyć i tak się zagłuszać, aby samego siebie nie czuć? Miałem zrazu zamiar zabrać z sobą w te miejsca kogoś z tych, z którymi w tamtych najwięcej żyłem, lecz kiedy zacząłem wybierać, przyszedłem do wniosku, iż wszyscy oni byli mi bliscy i wielce przyjemni w gromadzie, każdy z osobna jednak przedstawiał się takim dalekim i nudnym, że obecność jego sprawiłaby mi więcej przymusu, subiekcji i kosztu niżeli pociechy. Tu znowu nikogo ani z bliska, ani z daleka nie znałem, a do znajomienia się nie czułem ochoty. Nie byłem zdolny wziąć się do niczego: ani do czytania, ani do czegokolwiek w ogóle, co jest pod słońcem. Kucharza miałem tu równie, jak tam wszędzie, doskonałego, ale apetyt słaby; konie w stajnie było ich komu pokazywać; kilka ładnych dziewczątek, córek oficjalistów, które uwijały się po dziedzińcu i ogrodach dworu, zwróciły zrazu na siebie moją uwagę, ale spostrzegłem zaraz, że mają one sukienki modne, a paznokcie w żałobie, i ta dysharmonia zraziła mnie do nich stanowczo. Jako pyszną ilustrację do tego rozdziału mego życia widziałem przed sobą nieskończone rozmowy i narady z rządcami, plenipotentami, łaskawymi krewnymi, którzy radą lub pieniędzmi obiecali wesprzeć moją niedolę, z wierzycielami na koniec, którzy, przez wzgląd zapewne na moje historyczne imię, szanowali pierwsze dni pobytu mego pod dachem przodków, ale potem — wiedziałem o tym dobrze — zlecieć mieli na dach ten, jak na padlinę kruki…
Jakże tu było z tym wszystkim nie czuć się nieszczęśliwym? Leżałem w pościeli do południa, a potem tułałem się po opuszczonym i pustym domu, brałem do ręki różne książki i rzucałem je, paliłem cygara aż do uwędzania się w ich dymie; najczęściej leżałem na sofie, z twarzą do sufitu obróconą i rękami zarzuconymi nad głową, w której tworzyłem jedyne, ale nadzwyczaj ponętne życzenie, abym mógł wpaść w nieczułość i nieruchomość indyjskiego fakira, aby mi jak fakirowi w gębie i nosie zagnieździły się pszczoły. W ten sposób byłbym przynajmniej jakiemukolwiek stworzeniu na świecie potrzebnym, a sam przestałbym czuć ciężar własnej osoby i jej niesłychanego nieszczęścia. Tak przeszło mi dni kilka, gdy raz mimo woli spojrzałem w okno i doznałem takiego uczucia, jakby ktoś bardzo ładny uśmiechnął się do mnie. Był to bardzo ładny dzień jesienny. Schwyciłem czapkę, prędko przeszedłem dziedziniec, potem jakiś kawał pola i jakiś kawał łąki, aż wszedłem do lasu, który, według rady mojego wuja, sprzedać miałem, aby za jego cenę pozbyć się części najpilniejszych długów. Teraz czeniu z łagodną światłością słoneczną i włóczącym się po łące srebrem pajęczyn, wyciągnął mię był na tę przechadzkę i wytrwałości w niej użyczał. Gdy mówię, że te widoki na przechadzkę mię wyciągnęły, nie chcę bynajmniej przez to powiedzieć, że wpadłem w podziw i zachwyt nad pięknościami natury. Podziwiałem je i zachwycałem się nimi wprawdzie nieraz; aby ujrzeć je, chodziłem nad przepaściami, wdrapywałem się na zawrotne wysokości, spuszczałem się w otchłanie, ale wszystko to czyniłem, po pierwsze, za młodu, a po wtóre, w Alpach, Pirenejach, nad Renem, Dunajem itp. Owego dnia jakiekolwiek podziwy i zachwyty ani mi w głowie postały, bo i głowa ta czuła się już starą, i wiedziałem dobrze, że na tej płaskiej i prozaicznej ziemi nic pięknego zobaczyć nie mogę, i na koniec było mi tak wszystko jedno! Zupełnie instynktowo uczułem, że piękny dzień jesienny, błękitnym niebem pokryty, a szlakiem lasu obrąbiony, uśmiecha się do mnie; instynktowo ku niemu poszedłem; instynktowo na łące już wiedziałem, że mi tam będzie lepiej i rzeźwiej, że odetchnę swobodniej i głowa boleć mnie przestanie. Zdjąłem czapkę i z odkrytą głową wszedłem do lasu, gdzie silne wonie żywicy, czombru i innych tam jeszcze rzeczy tak mi zatamowały oddech, że głęboko odetchnąć musiałem… Bywają, widzisz, mój kochany doktorze, takie jesienie, w których wszystko odkwita i które, na krótko wprawdzie, dostają wszystkich wiosennych woni. Pamiętam, że kiedy woniami lasu głęboko odetchnąłem, na dnie piersi uczułem ból, który mi dał do poznania, jak była ona zmęczoną. Bywają też i takie wiosny. Miałem wówczas tylko lat dwadzieścia dziewięć. Jednakże coraz jaśniej robiło mi się przed oczami, które spotkały się naprzód z widokiem pysznej osiny, toczącej ze szmerem gęsty strumień krwawych, drżących, błyszczących liści. Potem zobaczyłem rozpostarte na siwych mchach czarne i pąsowymi jagodami kropkowane gałęzie brusznic, a pomiędzy nimi kupki złotawych nieśmiertelników i śnieżne puchy leśnej koniczyny. Jakiś ptak, dość duży, zaszeleścił w gałęziach, a gdym podniósł głowę, dostrzegłem jego błękitne i zielonawe skrzydła, znikające w pomarańczowej gęstwinie starego dębu. Uczułem, że mieszanina najrozmaitszych barw, z których jedne były jaskrawe, a inne niezmiernie delikatne i subtelnie wycieniowane, wzrok mi bawić zaczyna, gdy niespodzianie usłyszałem i zobaczyłem coś takiego, co mię jeszcze bardziej zabawiło. W
niejakim oddaleniu, za kilku z rzadka rozsadzonymi drzewami, miałem przed sobą wysoki klomb paproci, które przedstawiały wszystkie możliwe stopniowania brunatności, od koloru bladego ciała, pozłoconego brązu i ciemnego orzecha do rdzawej krwawości i zielonkawej pleśni. Ale były to widocznie zaczarowane zarośla,, bo gdy patrzałem na nie, w najgłębszej ich gęstwinie ozwał się śpiew… ach, nie myśl tylko, że jakiekolwiek podobieństwo mający ze śpiewem syren morskich i niemorskich. Kobiecym był wprawdzie, ale nie czuć w nim było ani młodości, ani srebrzystości, ani roztęsknionego serca, ani melancholii. Czuć w nim było, owszem, dwie rzeczy, o których wyobrażamy sobie, że nigdy w parze nie chodzą: starość i wesołość. Najzabawniejszym było to, że stary, dygocący głos na wesołą nutę śpiewający pochodził nie wiedzieć skąd, spośród paproci wprawdzie, ale od istoty zupełnie niewidzialnej. Było to zupełnie tak, jak gdyby paprocie same śpiewały piosnkę, której potem nauczyłem się na pamięć i dziś jeszcze słowa i nutę pamiętam. Szedłem sobie przez dolinę, Napotkałem tam dziewczynę, Skłoniłem się jak należy, Zapytałem: dokąd bieży? Hej ha, hejże ha! „Biegam, biegam, sama nie wiem Kędy i którędy, Żeby była czyja łaska Wyprowadzić z tego laska.” Hej ha, hejże ha! Wziąłem ją za białą rączkę, Wyprowadziłem na łączkę, „Oto tutaj dróżka twoja, Bywaj zdrowa, duszko moja!” Hej ha, hejże ha! …Co to doktorze!… Zdaje się, że ja zaśpiewałem! Tak, doprawdy, zaśpiewałem, ale jakimże głosem! Jeszcze mi w uszach chrypi i świszczę od tego własnego śpiewania. Jednak nie wyobrazisz sobie, jaki niegdyś piękny głos posiadałem. Brałem też lekcje śpiewu w Wiedniu i w Paryżu, a panie
słuchając mojego śpiewu płakały i mdlały Szkoda! Drobiazg, ale szkoda. Natura była dla mnie dobrą matką i dała mi wszystko, co… Nie mogę dłużej mówić! O, miła moja babuniu, dlaczego ty pierwej… dlaczego ty dłużej… Nie mogę jut więcej… Oddechu brak — i tak mi smutno! Morfiny, doktorze!… VII Lepiej mi dziś. Wczoraj cierpiałem bardzo, ale dziś mi lepiej. Nie rób surowej miny, bo ci z nią nie do twarzy i nic ona nie pomoże. Mówić będę, bo chcę. I ty także chcesz mnie słuchać, tylko obowiązek ci nakazuje… itd., itd. Nie praw komunałów; głębiej wniknij w moją duszę, gwałtowną potrzebę jej zrozum i słuchaj. O czymże to było i na czym stanąłem? A! wiem już… słuchaj! Zaszeleściły śpiewające paprocie i z gęstwiny pierzastych liści, cielistych, brązowych i rdzawych, wynurzyła się do połowy dość barczysta i ciężka postać w zrudziałym kaftanie, twarz duża, jak zwarzony przez chłody kwiat głogu, rumiana i pomarszczona, a otoczona siwymi włosy i wysokim brzegiem białego czepca a także dwie brunatne ręce, z których jedna trzymała nieduży koszyk z grzybami, a druga sporą więź wrzosu. Do pasa w paprociach stojąc, z urwanym: hejże, ha! na ustach, ta siwa jak gołąb staruszka przymrużyła zaczerwienione powieki i z wytężeniem wpatrywała się we mnie. Ja także na nią patrzyłem ze szczerym uśmiechem, tak mię bawiła i taka była ładna. Może pomimo oddalenia dostrzegła, że uśmiecham się do niej, bo kiwnęła głową i raźnie wymówiła: — Niech będzie pochwalony! Ale zanim odpowiedzieć zdołałem, zaczęła już przez paprocie iść ku mnie i zawołała: — A skądże to panicz wziął się tutaj? Chryste Panie, zdaje się, że wszyściuteńkich ludzi na całą tu okoliczność (miało to znaczyć okolicę) znam, a panicza nie znam i nigdy nie widziałam. Czy nie młody pan Rzęski czasami? Było to nazwisko mojego rządcy, który właśnie oczekiwał przybycia skądcić jednego ze swoich synów. Wiedziałem o tym jego oczekiwaniu i z wiadomości tej skorzystałem. Ukłoniłem się grzecznie. — A tak — rzekłem — do papy mego przyjechałem. — To dobrze, to dobrze! — ucieszyła się — bo papcio czekał i doczekać się nie mógł… Ale chyba niedawno, niedawno, króleńku mój, przyjechałeś, bo wczoraj jeszcze nie było… Korolkiewicz, ekonom, mówił, że młodego pana Rześkiego jeszcze we dworze nie było. — Kilka godzin temu przyjechałem.
— To dobrze, to dobrze! dla papci dobrodzieja pociecha wielka! A ja sobie do lasku dziś poszłam i od samego ranka grzybki zbieram, to i nie wiedziałam o niczym, nie wiedziałam… Kiedy mówiła to i przez paprocie przestępując wysoko duże nogi podnosiła, zauważyłem, że stopy jej okręcone były łachmanami i trochę tylko okryte rodzajem bardzo grubych, podartych pantofli. Ale łachmany zastępujące jej pończochy były jak śnieg bielutkie i spódnica, tak podarta, że nie rozumiałem, jak trzymać się na niej mogła, bardzo czysta. Pouczepiały się tylko do niej, jako też do zrudziałego kaftana, drobne gałązki jałowcu i źdźbła różnych ziółek, których też zapach od niej uderzał. — Wiecie już, kim jestem, babuniu — zacząłem — chciałbym też wiedzieć z kolei, jak wy się nazywacie? Z grzybami w jednym ręku, a pękiem wrzosu w drugim, tak zwiędłymi, że były aż żółtawe i sinawymi pręgami pokreślone. — Dlaczegóż nie, króleńku? I owszem… bardzo mnie miło… Kuleszyna jestem, wdowa po dawniejszym ekonomie tutejszym. Nieboszczyk mąż mój, wieczne jemu odpoczywanie! trzydzieści kilka lat za ekonoma w tym majątku służył, a kiedy dziesięć lat temu umarł, jeszcze nieboszczyk pan — wieczne jemu odpoczywanie — na emerycie (miało być: na emeryturze) mnie tu zostawił i kazał mieszkanie, kartofle i mąkę na chleb do śmierci dawać. Kiedy nieboszczyk pan — wieczne jemu odpoczywanie! — umarł, młody pan — daj Boże jemu za to zdrowie, panowanie i wszelakie dobro! — wszystkie ojcowskie rozporządzenia utrzymał i mnie emeryty mojej nie odebrał. Daj jemu, Boże, za to śliczną żonkę, bo podobno i sam bardzo śliczny! Ścieżką leśną szliśmy obok siebie powolutku. Spojrzałem znowu na jej podartą spódnicę i ukazujące się spod niej stopy w łachmanach i dziurawych, potwornych pantoflach, i śmiać mi się zechciało. Miała też za co mnie błogosławić! A ile różnych innych błogosławieństw za jednym zachodem nasypała! Widać to już jest taka błogosławiąca natura. Czterdzieści więc lat w tym dworze na jednym miejscu siedziała! Że też to niektórzy ludzie takimi grzybami być mogą! Może przynajmniej przybyła tu z daleka. Zapytałem: skąd rodem? Nie z daleka, nie z daleka; owszem, bardzo z bliska, z okolicy szlacheckiej, o trzy wiorsty stąd oddalonej. Nieboszczyk jej mąż, Władysław Kulesza — wieczne jemu odpoczywanie!… z innej znowu okolicy pochodził i zaraz po ożenieniu się z nią do tego majątku na obowiązek poszedł. Bardzo dobrze im było. Nieboszczyk pan — wieczne jemu odpoczywanie! — bardzo był dobry i rządcy, których ustanawiał, byli bardzo zacni, wyrozumiali i dobrzy; a teraźniejszy młody pan to może już i ze wszystkich ludzi na świecie najlepszy, bo żadnego z ojcowskich sług nie podobno taki grzeczny, wyrozumiały, mileńki jak gołąbeczek. Coraz większy śmiech mię zdejmował. Za co mnie ona tak chwaliła? i ileż innych pochwał za jednym zachodem nasypała! Optymistyczna natura. Trzeba dziś do takich padołów i kątów zajrzeć,
aby spotkać się z optymizmem. Gdy to myślałem, towarzyszka moja oczy ku mnie wzniosła, i niech zginę, jeżeli zaczerwienione jej powieki z osiemnastoletnią filuternością nie zamrugały! — A czegóż to, mój króleńku, tak zasępiłeś się i główkę spuściłeś, jakbyś szpilek po ziemi szukał? Widzę ja, oj widzę, że czegościś tobie niewesoło! I czego to, zdaje się, takiemu młodemu i ślicznemu kawalerowi smucić się na tym świecie? Pewno zakochany! A jakże! Ma się rozumieć. Ładne liczko zaświeciło, dobra duszyczka uśmiechnęła się przez śliczne oczy, a u młodego serduszko zaraz: cinkumpakum! einkum—pakum! I niespokojności z tego, i smętki różne! A co? Stara jestem sobie, a takie rzeczy zgadywać umiem Cha, cha, cha! Jak z kart zgadłam Cha, cha, cha, cha! Śmiała się, aż jej grube ramiona w zrudziałym kaftanie się trzęsły i zmarszczki na czole falowały. Chciałem jej powiedzieć, że wcale nie zgadła, bo właśnie oddałbym połowę mego majątku, który mi jeszcze pozostał, aby mi serce do kogokolwiek lub do czegokolwiek: cinkum—pakum, cinkumpakum! uczyniło. Ale po co to było mówić? Więc do koszyczka jej zajrzałem i pomimo woli naśladując jej zdrobniały sposób mówienia, zwróciłem jej uwagę na koszyczek pełny grzybków… — A jakże, króleńku, a ma się rozumieć, że pełny. W tym roku grzybków jest dużo, a szczególniej rydzyków. Chwała niech będzie za to Panu Bogu najwyższemu! Jezus, Maria! Czy podobna tak żarliwie za obfitość rydzyków Panu Bogu dziękować! Ale wkrótce przekonałem się, że miało to swoją słuszną rację. Bez cienia skargi, albo nawet przypuszczenia, że było to nędzą, opowiedziała mi, że w porze grzybów, gdy jest ich wiele, samymi grzybami żyje, co jej kartofli, otrzymywanych ze dworu, na zimę oszczędza. Krupek tylko trochę dosypie, cebulki dołoży i zupka doskonała jest. Zje jej sobie z chlebem miseczkę i syta. Czasem też dla rozmaitości na węglach je piecza i z solą je, a to już przysmak nad przysmakami. Soli trochę dają jej we dworze z łaski, bo tego w emerycie nie wymówiono; ale pan Rzęski bardzo dobry i wyrozumiały człowiek, czasem nawet i parę funcików słoninki dołożyć każe… daj jemu Boże zdrowie i wszystko dobro! — A gdzież mieszkacie, babuniu? — A w tej izdebce, co to nad stajnią… — Pokażcie mi swoje mieszkanie, proszę… — Owszem, owszem! Niech pan dobrodziej będzie łaskaw zajdzie do mnie… wielki to dla mnie będzie honor… tylko, króleńku, tam wchodzić bardzo niewygodnie… ja przywykłam już, ale ty króleńku, żebyś tylko z drabiny nie spadł. Zaiste! była to rzeczywiście drabina, a tak pionowo ustawiona, że chodząc po niej co dzień staruszka cudem chyba dotąd karku sobie nie złamała. Wyprzedzając mię wdrapywała się nawet po niej dość żwawo, aż weszliśmy oboje na strych stajni, w którym znajdowały się dwie przegródki: w jednej z nich sypiali stajenni chłopcy, do drugiej ona mię przez wąziutkie i pełne szczelin drzwi wprowadziła. Cztery kroki wzdłuż i cztery wszerz, belki u pułapu grube, a takie niskie, że kark i nawet plecy schyliłem, aby o nie głową nie uderzyć, łóżko z prostych desek, skrzynka drewniana, stolik na czarno
malowany, kilka garnków w jednym kącie i zioła na szmacie płótna rozsypane w drugim, małe, kształt półksiężyca mające i malutkimi szybkami napełnione wyrżnięcie w grubej murowanej ścianie. Zresztą, zapach napełniających strych rzemiennych uprzęży i palonej za cienkim przepierzeniem przez stajennych chłopców machorki, zmieszany z mocną i słodką wonią suszących się ziół. — Proszę u s i e ś ć , proszę u s i e ś ć , króleńku mój… tylko doprawdy nie wiem gdzie… ot, może na łóżku, albo na skrzynce… Usiadłem na niskiej skrzynce, ona tuż przy mnie na łóżku, ale przedtem jeszcze napełniła garnczek wodą stojącą w dzbanku i umieściwszy w nim swoją wiązkę wrzosu, postawiła go na stole. Koszyczek z grzybami obok siebie na łóżku umieściła. — Nie bardzo wam tu wygodnie być musi, babuniu — zauważyłem. Uśmiechnęła się i ręką lekceważąco machnęła. — Pewno, że nie bardzo! Za życia nieboszczyka męża — wieczne jemu odpoczywanie! — mieszkałam sobie w pięknych pokojach, w oficynie. Teraz co inszego. Ale dla biednej wdowy, przytuliska nijakiego nie mającej, i to dobre. A co ja bym robiła, żeby mię stąd wypędzili? A? pod kościół chyba… Czy mnie jednej na świecie cierpieć przychodzi? są jeszcze biedniejsi ode mnie. I takie już widać przeznaczenie moje, jak w tej piosence… Tu zaśmiała się i tak samo, jak tam, w lesie, trochę ochrypłym i dygocącym głosem zaśpiewała na nutę, której już nie pamiętam, słowa, które zapamiętałem, bo mi je potem parę razy powtórzyła. Gdym się rodziła, natura rzekła, Biorąc mnie na swoje ręce: „Będziesz w kłopotach dnie swoje wlekła, Na biedę wiek swój poświęcę”. Rózia gdzie stąpi, znajdzie bukiety, Robi z nich wieńce i dziwy; Znalazłam i ja, lecz cóż? niestety! Pięć grzybów i krzak pokrzywy! Przy ostatnim wierszu tak zabawnie rozłożyła ręce na swój koszyczek z grzybami i garnuszek z wrzosem ukazując, że i z piosnki, i z tego gestu, i z pociesznej jej miny zaśmiałem się tak serdecznie, jak już od dawna się nie śmiałem. — Powtórzcie, babuniu, tę piosenkę — poprosiłem.
— Czemuż nie? owszem chętnie — i wypowiedziała ją dwa razy z kolei. — A teraz tę, którąście tam, w paprociach, śpiewali… Sam nie wiedziałem, kiedy i jak wziąłem jej rękę, grubą, brunatną skórą obleczone, i w obu swoich ją trzymałem, a gdy piosenkę w paprociach śpiewaną z ochotą powtarzała, patrzyłem jej w twarz z upodobaniem, które, czułem to coraz rosło, rosło. Boże mój! jaka to była twarz pogodna i dobra! Czoło, choć takie stare, pomarszczone, jaśniało pogodą, a bardziej jeszcze jakąś niewypowiedzianą niewinnością, która je do dziecinnego czoła czyniła podobnym oczy pomimo zaczerwienionych powiek patrzały bystro i świeciły srebrzyście; wargi, takie zwiędłe, zżółkłe, posiadały dziwnie spokojny zarys i uśmiechy tak wesołe, jak gdyby tej kobiecie nic nie dokuczało i nic nie brakowało. Jak żyję, nie widziałem istoty ludzkiej, na której by powierzchnią tak absolutnie nie wybiła się ani kropla żółci. — Aha, podobały ci się moje piosenki, króleńku! To tak zawsze z młodymi, a osobliwie z zakochanymi, bywa. A ty, króleńku, zakochany… już ja to dobrze widzę… bo czegóż innego byłbyś taki mizerny i niewesoły… Oj, miłości, miłości, jakżeś ty przeklęta! Z której, że ty jesteś części świata wzięta! cha, cha, cha! Skąd wzięła te wszystkie swoje piosenki i wierszyki? Skąd? Hej, a toż od urodzenia swojego słyszała je w swojej rodzinnej wiosce szlacheckiej! Ile ona ich umiała i jeszcze umie — i nabożnych, i świeckich — nie przeliczyć! A jak sobie którą z nich zaśpiewa, to i lżej jakoś na sercu się robi. — Więc i tobie, babuniu, bywa czasem ciężko na sercu? — A jakże, króleńku! któż na tym świecie żalów i bied swoich nie ma? Toż miała rodziców, braci, męża. Jedni na tamten świat poszli, inni o niej pozapominali. Dwoje dzieci na cmentarzyku leży, dwoje innych w świat daleki wyprawiła i rzadkie o nich wieści miewa, a pomocy od nich to już żadnej. Nie dziwi się temu, bo biedni oni są i samym im ciężko na świecie, ale serce tęskni czasem i boli… Krewnych też w okolicy ma: siestrzenice, bratanków, ale nie widuje ich prawie nigdy, naprzykrzać się im nie chce, a oni sami nie pamiętają o niej… a jakże! kto tam o takiej starej pamiętać będzie? do tego i zapracowani oni nieboraczki; od świętej ziemi każdy kęsik chleba w pocie czoła dostają… niech im tam Pan Bóg najwyższy błogosławi i wszystko dobre daje!… Ale jej czasem smętno, że jak ten słup na polu sama jedna na świecie została. Pociesza się tedy, jak może, to pacierzem, to piosenką, to przypominaniem sobie swoich dawnych czasów… — Bo to, króleńku, wszystkie czasy mają swój czas, a komu Pan Bóg najwyższy choć kropeleczki słodyczy na tym świecie udzielił, ten, choć potem i gorycze pić mu przychodzi, spokojnie i z podziękowaniem dolę swoją znosić powinien. Bo to, króleńku, czy to ja królowa, żeby mnie zawsze
wszystko na rozkazy stawało? albo święta, żeby mnie już na ziemi aniołowie samą światłością koronowali? Nie wiedziałem, czy śnię, czy czuwam, czy duch mędrca lub serce anioła przez usta tej starej prostaczki przemawia. Dla nikogo nagany, przeciw nikomu skargi; ciche tylko westchnienie, a zaraz potem znowu błogosławieństwo dla wszystkich i dla wszystkiego! — Czy i w zimie tutaj mieszkacie, babuniu? — A jakże, króleńku, i w zimie, i w zimie… — Ależ ja tu pieca nie widzę… — Cha, cha, cha, króleńku, jaki ty sobie zabawny! Trudno widzieć to, czego nie ma. Bo to tu, króleńku, pieca nie ma i nigdy nie było. — Więc jakże… w mrozy… Czy uwierzysz, doktorze, iż pytanie to zadając drżałem tak, jakby zimno mrozu do kości mię przeszywało? A około serca tak mi się jakoś robiło, jak robić się musi zbrodniarzowi, któremu zwłoki jego ofiary pokazują. A. ona zaśmiała się znowu i opowiadała: — Ot, tak, króleńku, w mrozy… Te szczeliny w drzwiach, aby przez nie gorsze jeszcze zimno nie wiało, wskroś mchem pozatykam… okienko deską zakryję i taką tylko szparkę zostawię, aby niezupełnie ciemno w izbie było… Ciepłych łachmanów na siebie, wiele tylko ich mam, nakładę, skurczę się na łóżku i jeżeli mogę, to pończoszkę robię, a jeżeli bardzo już palce skostnieją, pacierze mówię, albo tak sobie, o różnych różnościach medytuję. W wielkie mrozy idąc spać na kołderkę sobie tak dużo siana nakładę, że aż z głową w nim się schowam, a już w największe, gdziekolwiek u dobrych ludzi prześpię się i dzień przesiedzę: to u pani pisarzowej, to u kucharzowej, to u której z parobkowych. Bo to wszyscy ci ludzie, króleńku mój, bardzo dobrego serca są i chętnie człowieka biedniejszego do siebie przytulają… Niech im Pan Bóg najwyższy wszystko dobre daje! a ja im za to, że mię czasem ogrzeją, a i nakarmią, to pończoszki robię, to ziółeczka od kaszlu albo od kolek zbieram i suszę, to dzieci popilnuję, to przy kim chorym posiedzę… Co mogę, króleńku, co mogę, to i zrobię, przez wdzięczność, dla odsłużenia… ot jak! Nie pomiędzy wilkami przecież żyję, pomiędzy ludźmi; toteż ani zmarzłam do tego czasu, ani z głodu nie marłam, choć, jak mogę, obchodzę się swoim, ażeby nie dokuczyć i zbytecznie nie zadłużyć się… bo to, króleńku, brać od ludzi i nie oddawać, to grzech i wstyd… Z wodą to mi najgorzej; bardzo ciężko z dzbankiem na drabinę wchodzić… i obiadek też, aby zgotować, co dzień do pani pisarzowej chodzić muszę… Dobrze, że tak łaskawa i w swojej kuchni pozwala. Niech jej to Pan Bóg wynagrodzi… tylko że znowu tam i nazad po drabinie… Jednakowoż kiedy nie można inaczej, to i tak jeszcze potrafię… Stara ja, króleńku, ale jara!… cha, cha, cha… Patrzyłem na nią, patrzyłem, słuchałem, i czoło miałem w ogniu. — Ale ten młody pan, który cię, babuniu, we dworze swoim w takiej nędzy utrzymuje, jest
nikczemnikiem, nieprawdaż? — dziwnym jakimś dla samego siebie, zupełnie nie swoim głosem wymówiłem. A ona swój brunatny, węzłowaty palec do ust przykładając syknęła: — Cccicho! — Nikt nas nie słyszy… — Czy słyszy, czy nie słyszy, króleńku, nie trzeba nigdy tak brzydko o ludziach mówić. Pfe, króleńku, brzydkie takie słowo powiedziałeś i niesprawiedliwe, niesprawiedliwe. Czy my jego znamy, beczkę soli z nim zjedli, czy co? żeby tak zaraz bluzgać: nikczemnik! nikczemnik! Rozgniewała się tak, że aż jej chude, a rumiane policzki zadrgały. — Gdybyśmy, babunieczku — śmiejąc się przerwałem — ostrygi z nim jedli, tobyśmy wiedzieli, że za cenę tych tylko, które on zjadł, można by twojej starości i drabiny, i siana na kołdrze, i zebranych noclegów oszczędzić… Uspokoiła się; myślała chwilę. — Bo to ja, króleńku, nie wiem, co to takiego te ostrygi, ale pewno cościś drogiego… Owszem, ludzie gadają, że on bardzo hula i majątek traci… to źle! to niedobrze! Ależ, mój króleńku, samże powiedz, czy to jego wina, że go od kołyski do zbytków i wszelakich, pieszczotek i wesołości przyzwyczaili? Może on i nie święty, to i cóż? A ty” święty? a ja święta? Pan Bóg tylko święty, a my ludzie, tak albo inaczej, ale wszyscy grzeszni i kiedy jeden drugiego za grzechy łaje, to tak zupełnie, jakby jeden byk drugiemu wymawiał, że rogi ma. Biedny on! Słyszałam, że kilka dni temu do dworu przyjechał i siedzi sam, jak pustelnik, w pustych pokojach; bardzo mizerny podobno… ot, taki może, jak i ty, króleńku, bo i ty, choć ładny chłopiec, ale taki chudy i blady, jakby po chorobie… Bardzo chciałabym jego widzieć, ale ta stajnia od pałacu daleko, a on podobno rzadko kiedy z pałacu wychodzi; tedy i nie widziałam go jeszcze. Gadają ludzie, że chory i że długów już dużo ma. Biednyż on! Co tam już na niego napadać! Jeżeli zgrzeszył, to i odpokutuje… Ale niech jemu Pan Bóg najwyższy jak największą część pokuty odjąć raczy… A jeżeli mnie tam czego brakuje… to ja jemu i za to, czym mnie obdarzył, za ten kawałeczek daszku i chlebka, którymi mnie do śmierci zaopatrzył, dziękuję, dziękuję… Niech jemu Pan Bóg najwyższy da wszelakie szczęście, i do— . bro, i upamiętanie, i od grzechów oczyszczenie! I niechaj pobłogosławi jemu we wszystkich jego zamiarach i postępkach… Chryste, któryś ukochał maluczkich i niewiniątka, jakże Cię w owej chwili zrozumiałem i jak wielbiłem! Śmiej się, doktorze: znalazłem się u kolan tej kobiety, z ustami do jej rąk przyklejonymi. Był więc na ziemi ktoś, kto mi wszystko przebaczył i kto mię błogosławił! Za co? o, za co? Ale ona domyśliła się nagle, kim byłem, krzyknęła naprzód: „O Jezu!”, a potem w majestacie swojej
starości i pogodnie znoszonych cierpień od mojej kornej postawy nie wzbraniając się wcale, za szyję tylko mię objęła i w czoło, we włosy całować zaczęła. — To pan, króleńku mój, to pan sam… a jaż nieszczęśliwa kobieta ani domyślałam się tego! Jakżeż ty, króleńku, starość moją szanujesz. Jezus, Maria, w ręce mnie całujesz… A niechże tobie Matka Boska i wszyscy święci wynagrodzą! Rozpłakała się rzewnie i ciągle mię za szyję obejmowała, a ja na piersi jej głowę trzymałem, i było mi tak, jakbym był bardzo zmęczonym dzieckiem spoczywającym po swawoli i płaczu u kolan świętej matki. W kwadrans potem jak piorun do Rzęskiego wpadłem, z gniewem wyrzucałem mu, że we dworze moim starzy słudzy naszej rodziny głód i chłód cierpią, i rozkazałem, aby stara Kuleszyna otrzymała natychmiast wygodnie urządzony pokój w oficynie i wszystko, co do wygodnego życia potrzeba. Tego samego dnia wuj zrobił mi niespodziankę: prędzej, niż go się spodziewałem, przyjechał i przywiózł z sobą żonę i dwie córki, które tutejszą miejscowość, a jak mi się zdaje, mnie samego, zobaczyć były ciekawe. Wuj jest człowiekiem dobrym, dość miłym, i lubiłem go od dzieciństwa, w dodatku, przybywał tu z miłosierną intencją wspomożenia mię radami, a może i pożyczką pieniężną. Jakkolwiek więc leniłem się z nim rozmawiać, po części jednak rad mu byłem; ale przed wujenką i kuzynkami schowałbym się był pod ziemię, tak mi się nie chciało oddawać temu rodzajowi zatrudnienia, które się nazywa bawieniem dam. Nie należy mniemać, że byle czym zbyć się to zdaje, w takim mianowicie wypadku, gdy urocze te istoty robią zaszczyt wstąpienia w progi młodego, nieżonatego mężczyzny. Wówczas każda senkunda czasu czemu innemu niż bawieniu ich poświęcona, każde zamyślenie, a broń Boże, zasępienie jest ubliżeniem, niegrzecznością, jeżeli nawet nie impertynencją i grubiaństwem. Przede wszystkim radość i nieograniczona wdzięczność powinny mię były porwać na sam ich widok i już ani na minutę przez cały dzień nie opuszczać. Toteż i porwały. Jak słońce w pogodę jaśniałem od radości i wdzięczności, poruszałem się zwinnie, mówiłem płynnie jak Westalki nad świętym ogniem, z całej siły czuwałem nad nicią rozmowy, która nie powinna była urwać się ani na mgnienie oka, ale przeciwnie, przybierać coraz więcej ożywienia i zajęcia, gdy służący na palcach ku mnie przystąpiwszy szepnął mi bardzo po cichu, że stara Kuleszyna przyszła, aby mi za wszystkie łaski podziękować. Odszepnałem mu również po cichu, aby powiedział Kuleszynie, że gości mam i widzieć się z nią w tej chwili nie mogę, a gdy służący odchodził, przywołałem go i dodałem: — Przeproś tylko, rozumiesz? jak najgrzeczniej ją przeproś i powiedz, że jutro sam do niej przyjdę. Byłem pewny w owej chwili, że jutro wcześniej od dam ze snu wstawszy pójdę do niej. Kiedy jedna z kuzynek z entuzjazmem opowiadała o słyszanym ubiegłej zimy sławnym tenorze, a druga od niechcenia brząkając na fortepianie prosiła, abym zaśpiewał, w mojej głowie snuły się pewne względem staruszki zamiary i uśmiechałem się ku nim, a kuzynki myślały, że ja to do nich i ich
wdzięcznego szczebiotu tak mile się uśmiecham, i były ze mnie i z siebie zupełnie zadowolone. Nazajutrz przecie zaspałem i znalazłem damy już ubrane i z niejakim zgorszeniem na moje opóźnione zjawienie się oczekujące. Wkrótce potem zjechali nowi goście, poważni członkowie rodziny, złożyła się formalna narada familijna, która mię niewypowiedzianie zgryzła i upokorzyła i z której wyniknęła dla mnie konieczność jak najprędszego wyjechania z wujem i jeszcze jednym krewnym do innych dóbr moich, w dość dalekich stronach położonych. Krewni bardzo do serca wzięli moje niebezpieczne położenie i w celu, naturalnie, ratowania mego majątku, brali po trochu w kuratelę moją osobę. Niech ich tam Pan Bóg najwyższy za to wynagrodzi! — jak mówiła moja miła staruszka, choć koniec końcem nie wiele więcej zrobili oni dla mnie, niż ja dla niej… a! omyliłem się! upokorzyli mię, w niesłychanie zresztą delikatny sposób, czego ja względem niej nie popełniłem. Koniec końcem, cały miesiąc siedząc w tamtych stronach i pieprz jedząc, a octem go zapijając, o mojej Kuleszynie całkowicie zapomniałem. Dopiero gdym po miesiącu tu powracał i na las spojrzał, nagle mi przed pamięcią stanęła gęstwina paproci i wynurzająca się z nich rumiana staruszka w białym czepcu. Przy tym przypomnieniu tak mi się wesoło zrobiło, jak może komuś, kto po długim obracaniu się ‘między obcymi twarz serdecznie swoją spotyka. „Szedłem przez las, przez dolinę, napotkałem tam dziewczynę — hej ha! hejże ha!” Przez kwandrans drogi, który mi jeszcze pozostawał, powziąłem zamiar, a raczej przypomniałem sobie ten, który mi się kręcił po głowie wtedy, kiedy to kuzynki moje tak ładnie szczebiotały. Wezmę Kuleszynę do siebie i na zawsze już ona przy mnie pozostanie. Niech sobie siedzi w cichym pokoiku i pończoszkę robi, a ja tam czasem pójdę, wszystko jej wypowiem i opowiem, naskarżę się, ile zechcę, spracowane jej ręce na czole sobie położę — jak macierzyńskie. Zimę tu przepędzę całą najpewniej, więc w długie wieczory będzie mi ona piosenki swoje śpiewać i opowiadać, jak tam tacy, jak ona, żyją… a ja jej za to zawsze cokolwiek smacznego przyniosę i powiem: „Jedz, babuniu! to za twoje grzybki z krupkarni i cebulką!” Miękki stołeczek także pod stopy jej przystawię, ciepłym pledem je okryję i powiem: „A to, babuniu, za twoją drabinę i podarte pantofle”. O Boże, bez granic ufać, choćby jednej duszy ludzkiej, dobrej bez granic! Choćby z jednych ust słyszeć podziękowania i błogosławieństwo! Być czyjąś opatrznością i zarazem dzieckiem, choćby słabym i rozpłakanym, choćby występnym, ale wiedzącym, że mu wszystko, wszystko przebaczonym zostanie! Zaledwie do domu wszedłem, Rzęskiego, który mię witał, przyjąłem zapytaniem: — Jak się ma Kuleszyna? Zdziwił się bardzo, ale więcej jeszcze zmieszał. — Bardzo mi przykro, ponieważ, jak widzę, staruszka ta pana obchodzi… ale właśnie…
na nieszczęście… pochowaliśmy ją przed tygodniem. Tak niespodzianie… na zapalenie płuc zmarła. Ręka moja była jeszcze tą samą, która w przystępie wściekłości tłukła na szczątki japońskie wazy. Jednym uderzeniem pięści rozbiłem mozaikowy stolik, przy którym stałem, a gdy Rzęski, przestraszony, ulotnił się jak widmo, w wielkim, pustym salonie, na którego staroświeckie sprzęty zmrok opadał, długo stałem sam… VIII Że siedemdziesięcioletnia kobieta, dobrym nawet na pozór zdrowiem ciesząca się, nagle zachorowała i umarła, był to traf nie zbyt osobliwy, ale dla mnie, choć mu zrazu złorzeczyłem, może pomyślny. Bo bardzo przypuszczam, że gdyby ona żyła dłużej, znudziłaby mię, jak wszystko na świecie, zaniedbałbym ją był i nie mógłbym teraz pysznić się przed samym sobą i tobą, że chciałem być, dla kogoś bardzo dobrym. Uśmiechasz się, doktorze? Myślisz pewno, że to, co ci z takim upodobaniem od wielu już dni opowiadam, worka plewy nie warte. Kaprysy zblazowanego młodzika, pańskie fantazje! Czy tak? Ostateczny wyrok w tej sprawie pozostawiam twojej dłuższej i głębszej rozwadze, a teraz chcąc choć trochę wywyższyć się w twoich oczach opowiem historyjkę o największym czynie mojego życia, o tym, jak pewnego razu uczyniłem z siebie ofiarę, taką ofiarę, do jakiej nikt pewno nie przypuszcza, abym był zdolnym. Było to w południowych godzinach skwarnego dnia letniego. Urządziwszy interesy, jak się dało, i śmiertelne dziesięć miesięcy na pustyni przepędziwszy, jechałem znowu za granicę. Do stacji kolei miałem spory kawał drogi, pośrodku której stoi karczma, być może nawet, że do mnie należąca, taka duża, murowana, ponura rudera, przed którą stangretowi zatrzymać się kazałem dla wypoczynku koni i dlatego, że w dusznej karecie zamknięty, uczułem szalone pragnienie. Wysiadłem z karety i do wnętrza obrzydliwej rudery wszedłem wołając o szklankę wody. Jakież jednak było i zdziwie nie moje, i oburzenie, gdym od rozczochranej szynkarki usłyszał, że tego prostego żywiołu natury nie posiada ona ani kropli! Nie wiem już, dla jakich przyczyn, może z powodu natury gruntu, czy tam czego innego, karczma nie miała studni i zaopatrywała się w wodę z krynicy, o parę aż wiorst oddalonej; w tej chwili jednak nie miała jej ani kropli. Wprawdzie, nie tylko szynkarka, ale wszyscy, jak byli, rzucili się na mój widok i głos do wiader i dzbanów, aby biec, lecieć, przynieść, ale ja szybkości nóg ich nie ufając zawołałem na służącego, aby odprzągł od powozu jednego z koni i galopem mi do krynicy popędził, co on też prawie w mgnieniu oka spełnił, zabierając ze sobą wiadro, które mu szynkarka nieledwie przemocą w rękę wetknęła. Zniecierpliwiony i oburzony przeciw tak pierwotnym urządzeniom i brakom, uczułem przecież, że w grubych murach rzeźwiej nieco było dnia tego niż na podwórzu, i choć nie bez wstrętu, ale usiadłem na obrzydliwej ławie, tuż przy oknie, czarnym od osiadłego na nim roju much. Prawie w tej samej chwili zobaczyłem przez okno zatrzymujące się u wrót karczmy jednokonne wozy, ciężko obładowane cegłami i prowadzone przez chłopów, którzy też zaraz do karczmy weszli, tak jak ja przed chwilą, o
wodę wołając. Inne ich tylko niż mnie spotkało przyjęcie. Ostro i z góry odkrzyknęła im szynkarka, że wody nie ma, że woda tu droga, bo po nią aż o dwie wiorsty chodzić trzeba, że jeżeli chcą pić, to niech wódkę piją, bo ona jest tu po to, aby wódkę szynkowała, nie zaś po to, aby dla chłopów wodę nosić. Było ich pięciu, czy sześciu; wszyscy bosi, prawie do koszul porozbierani, a jednak potem ociekający tak, że aż lał się on im z twardych włosów i świecił na piersiach, widzialnych zza szeroko rozwartych i mokrych od niego koszul. Nic w tym nie było dziwnego. Skwar panował piekielny, duszny, najmniejszego podmuchu wiatru pozbawiony, a oni szli przy swoich wozach pieszo, może od kilku już godzin. Zrazu gwałtownie obstąpili szynkarkę i łajać ją zaczęli, ale wkrótce, zrozumiawszy znać, że domaganie się tego, czego istotnie nie było, nic nie pomoże, krzyknęli na nią, aby wiadro im dała, a jednego spomiędzy siebie po wodę wyprawią. Ale ona drożyła się i z wiadrem. — Nie możecie to wódki napić się, chamy! Przyszłoby może do awantury, bo rozjątrzeni chłopi zaczynali pięście ściskać i oczyma błyskać, gdy przed karczmę przygalopował mój służący i do izby, w której siedziałem, wpadł z wiadrem wody w jednym ręku, a wyjętym z karety moim kubkiem podróżnym w drugim. Chłopi rzucili się ku wodzie, ale szynkarka, mąż jej, córki z wielkim gwałtem drogę im zastąpili. — To dla jasnego pana woda! To jasny pan przywieźć kazał! To jasnemu… jasnego… jasnym… z jasnym!… Podówczas jasny do służącego swego gromko zawołał: — Oddać tę wodę tym ludziom! Co za wspaniałomyślność, prawda? A kiedy oni prędzej niż mój służący zdołał kubek w wodzie zanurzyć, naczynie pochwycili i pić z niego jak bąki zaczęli, mnie samemu piekielne pragnienie paliło. Jaka ofiara! Co? Mógłby był jasny pan kazać i teraz kubkiem zaczerpnąć wody i napić się także, ale dotknęły już jej usta ludzkie, więc było to dla niego niemożebne. Cierpiał więc, patrzał, jak inni używali, i ku największemu własnemu zdumieniu uczuł, że to cierpienie własne w połączeniu z cudzym używaniem przyjemność mu sprawia. Cóż się stało potem? Prawie nic, a jednak rzecz dla mnie niezapomniana. Prawie do kropli wypiwszy z wiadra wodę, chłopi wyprostowali się, szeroko odetchnęli, rękawami koszul po czołach i twarzach sobie powiedli i ciężko, powoli, jeden za drugim ku drzwiom zmierzali. Już paru nawet wyszło z izby, a inni, popychając się wzajemnie, w drzwi się wtłaczali, gdy jeden, najmłodszy i najwysmuklejszy, przystanąwszy nieco, twarzą zwrócił się ku mnie i szybko kłaniając się rzekł:
— Dziękuję, panie! Przy tym doić długo popatrzył na mnie oczami, które miały najczystszą turkusową barwę i pełne były takiej jakiejś głębokiej, łagodnej, nieśmiałej wdzięczności, że spuściłem powieki i zawstydziłem się ogromnie. Popatrzywszy tak na mnie, odwrócił się i za innymi odszedł. Ja zaś, po raz drugi służącego po wodę posławszy, znowu czekałem. Nieprawdaż, że było to prawie nic? Może nawet myślisz, że to zupełnie bezmyślna historia? Jednakże, bądź łaskaw, powiedz: dlaczego ja wtedy zawstydziłem się ogromnie? i dlaczego we wdzięczności napełniającej oczy tego chłopa uderzyła mię najbardziej jej nieśmiałość? i dlaczego, gdy wozy naładowane cegłą znacznie już oddaliły się od karczmy, uczułem w sobie namiętny, gryzący, niepohamowany żal, żem za tym chłopem nie poszedł i serdecznie go nie uścisnął? Czy uczyniłbym to, gdyby on był nagle stanął przede mną? Najpewniej nie; bo zohydziłby mię pot, który go oblewał, i tak mi on był obcym, strasznie dalekim… Niemniej namiętnie zapragnąłem był to uczynić i gorzko pożałowałem, żem nie uczynił… bo, ach, śmiej się, doktorze, nie dowierzaj, myśl, co chcesz! jam uczuł wtedy, że człowiek ten jest moim bratem i że może kochałbym go, gdybym go znał… „Dziękuję, panie!” Zwykłe takie słowo! czemuż tak słodkie? Spojrzenie zwykłego chłopa! czemuż tak przejmujące i pamiętne? Jakże jasnym panem jest człowiek, któremu o szarej godzinie życia takie tylko przelotne wspomnienia świecą jako jedyne gwiazdy! W przeddzień śmierci wyciągam ku nim ręce i śpiesznie, spiesznie je z ciemnego nieba przeszłości swojej zdejmuję, aby mieć jeszcze czas przycisnąć je do ust jak relikwie. Takim świetnym było to niebo, a teraz wydaje mi się tak ciemnym! „Dziękuję, panie!” Ja to dziękuję ci, bracie! Popatrz tylko na mnie jeszcze trochę swymi błękitnymi, pełnymi wdzięczności oczyma… tylko nieśmiałość z nich wyrzuć, bo mię ona dręczy, a po cóż dręczyć umierającego? Kim jesteś? jak się nazywasz? gdzie stoi chata twoja? Nie wiem. Ale chciałbym zobaczyć cię jeszcze i uścisnąć. Naturalnie, że batystową chustką otarłbym pot z twej twarzy, pokropiłbym cię perfumą i — uścisnął. Może pomiędzy równymi tobie wielu jest takich, jak ty, wdzięcznych i pociągających… ale ja was nie znałem i już znać nie będę, bo wszystko skończone… Ach, jak mi smutno! IX Zapal, doktorze, lampę, tam, za moim łóżkiem, prędzej tylko, prędzej, bo ten zmrok pada mi wprost na piersi i głowę, dławi mię i przytomności prawie pozbawia. Tak lękam się czegoś i bardzo mi słabo… Gasnę. Może tej nocy umrę? Radzisz, abym napił się wina? Ot, dałbyś lepiej morfiny… fi! jak skrzywiłeś się brzydko! Dokuczam ci tą prośbą daleko częściej niż na spełnienie jej pozwala twoje doktorskie sumienie. Obrzydliwi pedanci, z tym wiecznym swoim pamiętaniem o sumieniu! Ja tam niewiele o takich rzeczach myślałem i doskonale na tym wyszedłem, co? No, niech już sobie będzie i wino, a potem konfitury. Obiecuję ci zjeść ich wiele, bo to jedyna rzecz, której jeszcze łaknie podniebienie moje.
Ciekawość, dlaczego ci, którzy upijają się nie po chłopsku: wódką, ale po pańsku: morfiną, tak niezmiernie lubią słodycze? Ale nad tym niech sobie fizjologowie głowy łamią… ja wolę stwierdzać fakt, że ten smażony ananas jest wybornym… A teraz usiądź naprzeciw mnie i może po raz ostatni już pogadajmy. Mam tylko parę uwag do zrobienia. Wszakże na samym początku rozmów z tobą uprzedziłem cię, że w dziewięćdziesięciu dziewięciu częściach byłem istotnie takim, jakim mię świat widział, a tylko jedna setna moja była od tamtych inną i płatała mi czasem figle i niespodzianki. Nie powinieneś więc był spodziewać się usłyszeć coś więcej nad to, co usłyszałeś. Jednak dziwnie pragnąłem, aby o tej jednej setnej ktokolwiek z żyjących wiedział, a skąd to pragnienie powstało? Sam nie wiem… Może to był ostatni podryg miłości własnej człowieka, który jej miał bardzo wiele, może chęć, aby zadość się stało sprawiedliwości?… Bo, widzisz, demokratyczny prąd pojęć i uczuć zwraca teraz powszechną uwagę ludzką na maluczkich i pokrzywdzonych. Nic a nic przeciwko temu nie mam, bo przekonawszy się aż nadto, że świat ten nie jest najlepszym ze światów, na słowo wierzę każdemu, kto mi powiada, że przerobienia on potrzebuje. Ale w takim razie trzeba maluczkość i pokrzywdzenie oglądać pod rozmaitymi ich postaciami. Jak bardzo jestem wielki, gdy w trzydziestym trzecim roku życia tą okropną chorobą złożony, za sobą mam nic, przed sobą nic, w sobie nic, przy sobie prócz wcielonego w twoją osobę obowiązku — nikogo i nic! — ty to najlepiej zmierzyć możesz. Czy jestem pokrzywdzony? Odpowiesz sobie na to pytanie, kiedy po zastanowieniu się rozstrzygniesz: czy moja jedna setna przy odpowiednich warunkach mogła albo nie mogła wzróść na szkodę tamtych dziewięćdziesięciu dziewięciu części, a na mój cielesny i duszny pożytek? Jeżeli osądzisz, że nie mogła, pluń na mnie i wszystkich mnie podobnych, a to, com ci opowiedział, wyrzuć z pamięci. Ale jeżeli mogła, to czysta rzecz: krzywda moja leży jak na dłoni. Kto mi ją wyrządził? Kto jej winien? Może nikt, a może też wszyscy i wszystko? To inne historie i rozprawiaj się z nimi sam. Ale ja stanowczo żądam równouprawnienia dla maluczkich i pokrzywdzonych, tak na padołach, jak i na wyżynach przebywających — żądam, aby przypatrywano się im nie tylko z punktu krytycyzmu, ale i z punktu miłosierdzia. Miłosierdzia żądam dla jasnych panów! litości dla milionerów! ha! ha! ha! Co tu długo mówić! Jesteście bardzo uczeni, macie głowy pełne różnych ciekawych i mądrych różności, ale o wnętrznościach i poruszeniach dusz ludzkich taki obieżyświat, jakim ja byłem, jeżeli ma tylko trochę oleju w głowie, nieraz więcej od was wiedzieć może. Co powiesz, na przykład, o takim fakcie? W jednej ze stolic znałem z bliska świetnego, pięknego, bogatego młodzieńca, pochodzącego z jednej z pierwszych rodzin w kraju i niezmiernie wesoło życie pędzącego. Miły i dobry był z niego towarzysz; lubiliśmy go wszyscy. Przepadały też za nim panie, które bałamucił na wszystkie strony i we wszystkie sposoby, aż mu się jedna z nich najwięcej podobała, zaręczył się z nią i wkrótce miał się ożenić.
Ta jego narzeczona była równie jak on świetną, piękną i bogatą panną, za którą znowu przepadali mężczyźni. Nigdy go jeszcze tak wesołym nie widziałem, jak podówczas; nigdy też szczęście pod każdym względem bardziej mu nie sprzyjało. Pewnego wieczora przecież, a raczej pewnej nocy, coś niezwykłego w nim spostrzegłem. Rzecz drobna zresztą. Po bardzo wesołej kolacji i pomyślnie dla niego skończonej grze, od kartowego stolika powstawszy, oparł się na nim dłonią i stał przez chwilę nieruchomy, ze zmarszczonym czołem i pięknymi swymi oczami zapatrzonymi kędyś daleko, a tak szklisto, jakby wszystkie myśli jego w głąb głowy uciekły, w źrenicach pozostawiając próżnię. Tak był znieruchomiały i odrętwiały, że nie słyszał, jak go wielokrotnie po imieniu i nazwisku wołano, a gdy na koniec obudził się z tej kamiennej zadumy, przypatrując się mu uważnie spostrzegłem, że skrzywił usta tak, jakby coś niesmacznego połykał, a potem ręką machnął i szeroko, jak ktoś śmiertelnie znudzony, ziewnął. Tylko tyle wtedy było; ale w dwa dni potem ten człowiek zastrzelił się. Dlaczego to uczynił? Bez żadnej widocznej przyczyny. Nie zgrał się w karty i nie zhańbił się żadnym postępkiem, który takim, jak on i ja, hańbę przynosi. Narzeczona go nie zdradziła, gdyby zaś małżeństwa z nią przestał pragnąć, mógłby z łatwością je zerwać. Po cóż więc w łeb sobie strzelił? Powiadasz, że musiało to być skutkiem odziedziczonej manii samobójczej. Dobrze. Mania samobójcza! Notuję sobie w pamięci ten termin i opowiadam, co mnie samemu raz się przytrafiło.
Było to w sali koncertowej. Grał najsławniejszy ze współczesnych wirtuozów, siedziałem obok najpiękniejszej w stolicy kobiety; potoki elektrycznego światła i blaski brylantów zalewały salę. Z początku koncertu czułem się zachwyconym muzyką, sąsiadką, widokiem sali i własną swoją osobą; aż nagle, gdym przymknął oczy, aby lepiej uwagę swoją na misternie poplątane pasaże i akordy skupić, na tle własnych swych powiek zobaczyłem, co? czarne wnętrze wielu na raz grabów i stojące w nich trumny. Zamiast otworzyć oczy, aby co najprędzej pozbyć się tego ponurego obrazu, z całej siły starałem się zatrzymać go na powiekach, przy czym myślałem: „Tak, wszystko na tym się kończy! Świat jest panoramą o ukazujących się i w wieczne mroki zapadających obrazach. Nie byłem, jestem, nie będę. „Marność nad marnościami i wszystko marność!” Kiedy na koniec muzyka ucichła i zagrzmiały huczne oklaski, a ja otworzyłem oczy, kłaniający się publiczności wirtuoz wydał mi się niezgrabnym, sąsiadka, zachwytem uniesiona — śmieszną, klaszczący ludzie — wariatami, potoki światła oblewające salę tak nużącymi wzrok, że aż bolało. Trwało to wprawdzie krótko, ale było, a czym było? Objawem poczynającej się histerii — odpowiesz… Tak; mania samobójcza i histeria. Ja wiem, że wy wszystko nazywać umiecie, ale czym w człowieku to i owo jest samo w sobie i skąd się bierze? — tyle o tym posiadacie wiadomości, jak o tym, na przykład, czym sama w sobie jest i skąd się bierze siła ciążenia, światło, cieplik i inne tam ingrediencje, które składają świat fizyczny. Może ja sam cokolwiek więcej wiem o tym. Jedna setna, mój drogi, ta jedna setna… Co tu długo mówić? Jeżeli stwierdzoną jest rzeczą, że asceci miewali szalone pokusy ciągnące ich ku grzechowi, kto przeniknie, jakich pociągów i szalonych tęsknot doświadczają grzesznicy — ku cnocie? Dlaczegóż tych pociągów i tęsknot nie zadawalniają? — zapytujesz. Wszak nic im nie przeszkadza odziać się w skórę baranią i iść na pustynię, aby żywić się szarańczą i miodem leśnym! Ależ nic, najzupełniej nic, tylko oni sami przeszkadzają temu, to jest, te dziewięćdziesiąt dziewięć części ich istoty, przeciw tej jednej setnej walczące. A przecież ona jest… ta… ta jedna setna i czasem w rękę pistolet wciska lub wnętrza grobów przed oczami maluje… lub świat cały ukazuje w postaci wielkiej bańki mydlanej. Co tu długo mówić? Jeżeli człowiek w pogodę pragnie burzy, a śród burzy wzywa pogody… pragnie kochać, kiedy nie ma już czym, albo wykąpać się w krynicy, kiedy już z błota mu nie wyleźć… to… to jest on… co tu długo mówić… Ale mnie już mówić coraz trudniej… Duszę się i takie straszne bóle… tu, w głowie, i tam, w plecach… Czy już umieram? Czy moje serce już zaraz… przestanie… jak to ona mówiła? cinkum—pakum… cinkum—pakum… O miła moja babuniu, chodź do mnie, tylko prędzej… na daleką drogę pobłogosław!… „Dziękuję, panie!” To ja dziękuję ci, bracie! Może uściśniesz mię? Nie śmiesz? Cha, cha, cha! Takim jasny!… Duszę się…
Bóle ustały, pewno na chwilę… tylko… duszę się strasznie i tak mi smutno! Trochę, odrobinę… Na Boga cię zaklinam, na twoje dzieci, na braterstwo ludzkie… choć trochę, choć odrobinę morfiny, doktorze! ŚWIATŁO W RUINACH Długo z twarzą zanurzoną w pysznie haftowanej poduszce leżała na szezlongu, a wyprostowała się tylko po to, aby cienką chusteczką otrzeć zapłakane oczy, białe ręce załamać i znowu płakać. Teraz łzy jej nie lały się, jak przed chwila, strumieniem obfitym, lecz rzadkimi kroplami staczały się po znużonym nieco, lecz jeszcze pięknym owalu jej policzków, padały na stanik obciskający zgrabną kibić i jak drobne brylanty świeciły w puchu zdobiących go koronek. Dokoła niej spod lekkich zasłon, na dwie lampy zarzuconych, rozlewało się miękkie światło, w którym pobłyskiwały złocone ramy obrazów i majaczyły barwy i kształty wytwornych sprzętów. Albumy w bogatych oprawach, wazy majolikowe, drobiażdżki pozłacane, srebrne, rzeźbione przyozdabiały stoły i kominek, u okien z ciężkimi firankami kwitły wśród zieleni białe i czerwone kwiaty. Za oknami przelatywały świszczące i huczące wichry ze śnieżną zamiecią, brzęczały dzwonki u sanek, rozlegały się gwary uliczne; tu było ciepło, cicho i samotnie. Zanadto ciepło, cicho i samotnie. Powietrze napełniające te cztery piękne ściany miało w sobie coś z cieplarnianej parności, która zapewne ułatwiała rozkwit roślinom, lecz utrudniała oddech, cisza zaś i samotność były tak zupełne, jak gdyby na znaczną odległość dokoła nie było żadnej żywej istoty. Za paru otwartymi drzwiami panowała ciemność, z której nie wychodził szelest najlżejszy. Ani rozmowy, ani śmiechu, ani dziecka, ani zwierzęcia, ani domownika ze śmiałym stąpaniem i poufałą twarzą. Na kominku, za przezroczystą, żelazną kratką, stosik zgrabnie porąbanych drewek, dawno znać tam leżący i — nie zapalany. Od lat kilku, to jest od czasu, w którym po nieśmiałych zrazu błyskach uczuwania, że nie jest szczęśliwą, powiedziała sobie, że jest nieszczęśliwą, po niezliczone razy postanawiała, że nie będzie nigdy głośno ani po cichu na los swój narzekać, ani pętami jego niecierpliwie a bezskutecznie wstrząsać. W umyśle jej istniał niewyraźny, niedobrze określony, ale ponętny dla niej ideał męstwa, cierpliwości, dumnego i milczącego niesienia ciężarów życia. Ideał ten w wyobraźni jej pozostał z kilku żywych wzorów w dzieciństwie widzianych, z kilku książek, które ojciec jej — zanim na wieki oczy zamknął — przed jej oczy nasunął; pragnęła teraz stosować do niego swoją duszę, ale nie mogła. Była to biedna dusza kobieca, wrażliwa i niespokojna, mieszkająca w ciele, do którego nie przyznałby się żaden stoik. Pomimo więc wielokrotnych postanowień, że nad sobą roztkliwiać się nie będzie, płakała znowu serdecznie i roztkliwiała się rzewnie. Wspomniała swoje umarłe złudzenia i radości. Poumierały one w sposób różny. Dwoje drobnych dzieci po prostu nagle i brutalnie zabiła śmierć; miłość człowieka, którego kochała i z którym związała życie, umarła nie wiedzieć dlaczego, bez żadnej jej winy, za sprawą zmiennej natury ludzkiej lub koniecznego rozejścia się dwóch odmiennych natur; uciecha z posiadanego bogactwa stopiła się w przyzwyczajeniu i doświadczeniu, że ani karetą serdecznych łez otrzeć, ani z majolikową wazą poufnie gawędzić, ani łakociami najwyborniejszymi gorzkiego smaku zgryzoty zatrzeć nie podobna. Urok świata, świata strojącego się, tańczącego, grającego, paplającego, jedynego świata, który znała, zniknął dla niej bez śladu, odkąd się przekonała, że ubierać się, tańczyć i paplać z sercem bolącym nie ulgą jest lub uciechą, ale męczarnią. Miała lat niespełna trzydzieści, a życie wydawało się jej już
skończonym. Była osieroconą matką, opuszczoną żoną, kobietą światową, do świata rozczarowaną. Jedynymi nawet uczuciami, które budził w niej ten ostatni, były: żal i gniew. Czyliż bowiem nie ten świat właśnie odebrał jej serce i obecność ukochanego człowieka, porwał go urokami swymi, upoił, zepsuł? Czyliż nie jego mieszkanką i doskonałą przedstawicielką była ta kobieta, dla której on ją opuszczał, ranił, obrażał, przy której znajdował się i teraz, na której wspomnienie krew żalu i upokorzenia serce jej zalewała? O, ten wdzięk kobiecy, tak bardzo w tym świecie sławiony, a który osłania tyle oszustwa i okrucieństwa! O, te wykwintne, woniejące buduary, w których za spuszczonymi u drzwi i okien firankami dwoje istot bezkarnie dokonywa nad trzecią morderstwa! O, te wieczne rozmowy motyle, żarty wesołe, półsłówka słodkie, marzenia przy muzyce, zmiany mody, rozkazy zwyczaju, wśród których dusze ludzkie tracą z oczu wszelką linię wiodącą do czegokolwiek innego niż do użycia! O, na koniec, te stoły gry co wieczór otwarte i przy których on siaduje, ilekroć nie może siedzieć u boku tej kobiety! Jak ona to wszystko znienawidziła! jak głęboką dla tego wszystkiego powzięła wzgardę! Tej nienawiści i wzgardy nauczyło ją nieszczęście, odbierając jej zarazem rzecz jedyną, w której znaleźć by mogła uciechę i ratunek — to jest: chęć użycia i zabawy. Nie; może inne czynić to mogą, ale jej nie podobna bawić się jeszcze pośród ludzi, w których dobroć, szczerość, wartość wierzyć przestała, którzy bezpośrednio lub pośrednio wydarli jej jedyny skarb, do którego przywiązywała cenę i który mógł cenę życiu jej nadać — ciepło domowe i szczęście serdeczne… Od dzieciństwa słyszała, że szczęście kobiety, jej obowiązek, cnota, dostojność to — miłość i macierzyństwo. Czy dlatego że od dzieciństwa tak ją nauczano, czy że w sposób tej nauce odpowiedni utworzyła ją natura, ale istotnie miłość i macierzyństwo były jedynymi źródłami, z których biły jej szczęście, cnota, dostojność. Teraz te dwie jedyne, dobre wieszczki jej życia umarły, znikły — i cóż? Gdy śliczne, drogie główki dziecięce zasuną się na wieki w zaświatowe cienie, a serce bliskiego, drogiego człowieka odejdzie w płomię innych, nowych uczuć i rozkoszy — cóż? Przyjąć od świata nową miłość, tak jak się od krawca przyjmuje nową suknię… cha, cha, cha! A jeżeli tamta tak mocno w pierś wrosła, że nic, nic już wyrwać jej nie zdoła? Albo jeżeli małość i kruchość tamtej zabiła wiarę w wielkość i trwałość jakiejkolwiek innej? Zerwała się z szezlonga, obu dłońmi pochwyciła się za głowę i parę razy piękny salonik przebiegła. Puszysty kobierzec tłumił szelest jej kroków; w zamian serce biło i pierś oddychała głośno. — Co mi pozostało? czego spodziewać się jeszcze mogę? Co uczynię ze swoim sercem, z czasem, ze wszystkimi tymi dniami, miesiącami, latami?… Dnie, miesiące, lata stanęły przed oczami jej wyobraźni w postaci długiej galerii zdobnej w złocenia i rzeźby, ale tak pustej i tak zimnej, że aż dreszcz nią wstrząsnął… Gdy odjęła ręce od głowy i twarzy, znalazła się przy stole, na którym pod światłem lampy leżała rozwarta książka. Czytała ją przed godziną, a na stół rzuciła wtedy, gdy on wszedł do jej pokoju i z
nieznośnym dla niej uśmiechem człowieka, który w braku cieplejszych uczuć zmusza się do obowiązkowej uprzejmości, na cały wieczór ją pożegnał. Teraz przypadkiem wzrok jej upadł na trzy czarne wiersze: Czemuś ty mi, życie, Nie dało do ręki Srebrzystego sierpa… Prędko odwróciła się i znowu kilka razy salonik przebiegła. Tak. O, jak ci poeci odgadywać umieją udręczone dusze ludzkie! Tak; dlaczegóż nie jest ona chłopką, która „srebrny sierp” z ręki wypuściwszy u wesołego, ludnego ogniska zasiada z ciałem strudzonym, lecz z sercem spokojnym? Jej ciało mogłoby słodki spoczynek znajdować na tych miękkich kozetach, fotelach, szezlongach, ale skoro miota nim burza serca, skoro nigdzie znaleźć nie może spokoju, cóż jej z kozet, fotelów i szezlongów? Gorzko zazdrościła małym, biednym, spracowanym i namiętnie przeklęła swoje bogactwo… Znowu wypadkiem znalazła się przy stole i wzrok jej upadł na czarne słowa: Czemuż z mego czoła Pot nie spłynął rosą?… Ze wzniesionymi oczami stała przez chwilę zamyślona, aż obejrzała się dokoła. Cokolwiek robić! do potu czoła cokolwiek robić! Robotą napełnić czas, uśpić pamięć, ostudzić wstyd istoty opuszczonej, sponiewieranej i — ach, nikomu na całej wielkiej ziemi niepotrzebnej! Ostatnia myśl znowu pierś jej wzdęła łkaniem. Dzieci w wiekuistych cieniach grobu, on… tam; brat, siostry daleko — i w przestrzeni, i w uczuciach… Jakże wszystkie węzły rozluźniają się i przez oddalenie, i przez nierozłączne połączenie! Ma brata, siostry, męża — i zarazem ich nie ma. Wszyscy na świecie po osobno i dla siebie żyją; ona nie chce tak żyć, jednak musi, bo nikt na wielkiej ziemi jej nie potrzebuje. Co robić? Prawie nieprzytomnym od rozpaczy wzrokiem salonik przebiegła. Czytać? Ach, tyle już dziś, wczoraj, przez nieskończoną liczbę dni czytała — i cóż z tego? Ten haft pajęczy kończyć? Ileż już podobnych wykończyła! — i cóż z tego? Ozdobne pianino u ściany stoi, świece tylko w świecznikach zapalić, nuty rozłożyć i grać! Przez ileż lat, dni w latach, godzin w dniach grała, ślicznie grała — i cóż z tego? Nic, nic! Po za tym także nic… Rozpacz jej zmieniała się w bezbrzeżną nudę, która jak mgła z bagniska wybucha z wyrazu: nic! Gdyby ktokolwiek przyszedł, ktokolwiek choć trochę miły i zajmujący! Panująca dokoła cisza i samotność przerażać ją zaczęły. Jak ona z tymi dwoma jedynymi towarzyszkami przebędzie ten nieskończenie długi wieczór zimowy? Wiedziała z doświadczenia, że nieustannie pogłębiać one będą jej ciemne myśli, drażnić rany, i gdy wybije godzina spoczynku, położą się obok niej na noc bezsenną i okropną. Gdyby jakiekolwiek wrażenie z zewnątrz, jakakolwiek twarz choć trochę miła, rozmowa choć trochę zajmująca przerwały jej sam na sam z przeszłością i przyszłością, z których pierwsza budziła w niej żałość, druga nudę i trwogę! Czy wezwać kogo? Na jej wezwanie przybiegłoby śpiesznie mnóstwo ludzi; nie byłaż bogatą? Zaśmiała się… Może którą z przyjaciółek? Zaśmiała się
znowu. Był przecież niedaleko człowiek, w którego szczere i gorące uczucie wierzyła. Myślała, że najpewniej było ono, tak jak wszystkie inne, złożone z jednej cząstki miłości dla niej, a dziewięćdziesięciu dziewięciu samolubstwa, z jednej cząstki szlachetnych uniesień, a dziewięćdziesięciu dziewięciu” grubych pożądań. Ten człowiek — jak zresztą wszyscy inni — nie przestał jeszcze jej kochać, dlatego że jeszcze jej nie posiadł; czasem troszczył się o jej szczęście, zawsze pragnął swojego, niekiedy myślał o jej duszy, zawsze o jej ciele. W tym pozornie drogocennym klejnocie, za jaki poczytywaną jest miłość, ona dojrzała silną domieszkę podłego kruszcu; na dnie tego kryształu widziała i ciężkie krople mętów… Jednak w obecnej chwili zajmujący ten człowiek kochał ją; było to niewątpliwym. Sanie pozory ideału pociągały ją i chwilami zachwycały. Niejedną godzinę z nim spędzoną porównać mogła do błysku słońca wśród dnia chmurnego, do kwiatu wyrosłego na drodze wyjałowionej. Więc cóż? Więc gdyby w tej chwili przyszedł? Pewno, pewno byłaby dla niego więcej niż kiedykolwiek dotąd uprzejmą, serdeczną. To, że ona jest takiej właśnie miłości przedmiotem, i to złudzenie napełnia ją rozkoszą, dopóki nie przeminie. Może przyjdzie! Wszak niedawno, w dziwnej chwili, w której czuła niepojęte zmieszanie rozpaczy z nadzieją, zwątpienia z żądzą wiary, powiedziała mu — czuła sama, że drżącymi usty — iż ze wszystkich znanych jej ludzi jego jednego chciałaby widywać często. Na podziękowanie nisko pochylił się przed nią, a gdy podniósł głowę, ujrzała, że twarz jego była oblaną światłem niewymownego szczęścia… Wprawdzie to samo światło widywała niegdyś na twarzy tego, którego sama tak niezmiernie, tak czule kochała. Wprawdzie wie o tym, że to światło nie służy wyłącznie do zapalania świętych ogni i że prędzej lub później zgasnąć musi… jednak na widok jego zdawało się jej — przez mgnienie oka — że jest jeszcze świeżą, ufną, nieświadomą zasadzek i zwodnictw rzeczy. Więc cóż? Więc gdyby przyszedł teraz? O, niech przyjdzie! Czuje, że głowę pochyli na jego ramię i z wahaniem, lecz także z rozkoszą wyszepce: „Przyjacielu!” Zbyt dobrze ludzkie stosunki przejrzała, aby mogła nie wiedzieć, jakim zazwyczaj bywa koniec takich przyjaźni, na jakie niebezpieczeństwo wystawi ją jego namiętność przez jej czułość ośmielona. Mniejsza o to! Alboż będzie pierwszą? dlaczegóż ma być wyjątkiem? Czy ten… który teraz w jakimś buduarze lub w jakiejś sali gry wybornie czas przepędza, nie rozciął naprawdę łączącego ich węzła, nie uczynił z ich przysięgi i przyrzeczeństw kłamstwa, z ich związku kłamstwem nadzianej formy? Czy doprawdy powinna szanować to, z czego uciekła wszelka prawda? Skrzywdzona i oszukana, czemuż ma koniecznie strzec sprawiedliwości i prawości? Czy z innej gliny niż wszystkich ulepiła ją natura? Czy jest aniołem i dźwiga na sobie ciężar spełniania na ziemi posłannictwa anielskiego? Marzyła wprawdzie o anielskiej dobroci i stoickiej cnocie, ale teraz śmieje się z tego. Cierpi i pragnie pociechy, tak jak wszyscy. Utraciła szczęście i pragnie choć cząstkę, choć złudzenie jego odzyskać, tak jak wszyscy… Więc cóż? Więc coraz niecierpliwiej oczekuje przybycia człowieka, przez którego jest kochaną i
którego obecność, uczucie, rozmowa dają jej miłe wzruszenia; coraz gorętszymi barwami wyobraźnia malować przed nią zaczyna te godziny, które spędziłaby z nim, gdyby przyszedł. Może przyjdzie?… O, niech przyjdzie! I niech stanie się, co stać się może, lecz niech czyjeś serce, choćby krótko, ale mocno dla niej uderza, i niech ona będzie, choćby pobladłym, ale ciepłym promieniem czyjegoś serca! Niech ten nieskończenie długi wieczór, który stoi przed nią jak grobowo milcząca mara, niepostrzeżenie i łagodnie stopi się w poufałej, przyjaznej rozmowie; a gdy jutro budzić się ona będzie, niech na „dzień dobry” usta jej pocałuje jakakolwiek, choćby w splamionej sukni przybywająca — nadzieja! Teraz drżała od niecierpliwości i pośrodku saloniku stojąc kilka razy z cicha imię jego powtórzyła: „Oktawian!” Jak to przypadało do jego wyniosłej, cokolwiek egzotycznej postaci! Nagle dzwonek zabrzmiał w przedpokoju… To on, on niezawodnie!… Jak nieśmiało i słabo dzwonek zabrzmiał! Znać, że poruszyła nim ręka drżąca od wzruszenia! O, drogi, przybywaj! Czyliż nie wiesz, że czekam cię jak ratunku! W drzwiach ciemnego pokoju, w ramach ciężkiej portiery stanął lokaj i wymówił nazwisko… Ach! znowu zawód i jakiż śmieszny! Zamiast oczekiwanego, zamiast tego młodego, zajmującego człowieka, dla którego serce jej uderzyło — ten stary nudziarz!… Gniew strzelił jej z oczu i niesmak wykrzywił usta. Już, już miała rzucić krótki wyraz: „Nie przyjmuję!”, gdy uczuła skrupuł i zawahała się. Ten zidiotyzowany starzec był niegdyś przyjacielem, bardzo kochanym przyjacielem jej ojca; znała go od dzieciństwa; przychodząc do niej przebył kilka długich ulic, w taki zimny, wietrzny wieczór. Nie miała z nim nic wspólnego; nudziła ją dziwaczna rozmowa, którą z nim prowadzić musiała, nie rozumiała nawet, po co przychodził niekiedy i jaka stąd dla niego wyniknąć mogła przyjemność lub korzyść; niemniej, nie podobna było odmówić mu, ilekroć przyszedł, paru godzin na jednym z fotelów jej spędzonych, nie podobna szczególniej dziś, w taki wieczór, od progu odprawić! Wolałaby już być samą, niż mieć przed sobą tę smutną ruinę człowieka, ale dla starości i dawnych stosunków z jej ojcem musiała względy niejakie zachować. Niech tam zresztą! Jedna gorzka kropla mniej lub więcej w tym kielichu, z którego pije! Powinna była przecież wiedzieć, że ją nic miłego czy radosnego spotkać nie może, a jeżeli spodziewała się tego, raz jeszcze była naiwną i łatwowierną. Za karę, że taką była, cierpliwie zniesie nową, parogodzinną nudę, która do niej w postaci gościa tego przybywa. — Prosić! W iprzyległym pokoju dał się słyszeć szelest nóg, z trudnością posuwających się po posadzce; w drzwiach stanęła ciężka, przygarbiona postać, z rękami wspartymi na lasce i włosami, które w cieniu bielały jak mleko czy jak srebro. Zarazem głos nieśmiały przemówił: — Dobry wieczór, Sewerko!
— Dobry wieczór dziaduniowi — odpowiedziała i nie podchodząc ku drzwiom ręką ukazała gościowi jeden z fotelów stół otaczających. — Niech dziadunio wejdzie i usiądzie, bardzo proszę! Powiedziała to grzecznie, ale obojętnie. Stała przy stole wyprostowana, z obojętnym spojrzeniem i nieco zaciśniętymi usty. Ręki wchodzącemu nie podała; nie czyniła tego od dawna, bo jego ręka z wyschłą, chropawą skórą i czarnymi obwódkami u końca palców sprawiała jej przy dotknięciu niemiłe wrażenie. Wcale zresztą nie widziała przyczyny, dla której by miała ten przymus sobie zadawać. Alboż on mógł uczuwać i rozpoznawać różnice i odcienie w obchodzeniu się z nim ludzi? Wszystko mu było jedno: byle przyjść i posiedzieć tu trochej — nie wiedzieć czego! Tego mu też nie wzbraniała. Niecierpliwiła ją powolność, z jaką przybliżał się do wskazanego miejsca, ale oprócz zaciśnięcia ust nie okazywała niczym tego zniecierpliwienia; ze skrzyżowanymi u piersi ramionami czekała i myślała. Myślała, że stosunki i słowa ludzkie zawsze są tylko formą kłamstwem nadzianą. Bo jakimże starzec ten był dla niej dziaduniem i dlaczego wzajemnie nazywał ją zdrobniałym imieniem? Krwią zawsze byli dla siebie obcy, a niejakie cieplejsze uczucia łączyły ich już bardzo dawno temu, kiedy ona była jeszcze malutką dziewczynką, a on prawie nierozłącznym towarzyszem jej ojca. Wtedy to nadała mu tytuł dziadunia, a on ją Sewerką nazywał, i wtedy też te poufałe nazwy wyrażały prawdę. Potem przez dużo lat mieszkała daleko stąd i nie widywała go wcale, a kiedy znowu tu przybyła i widywać go zaczęła, on zobojętniał do wszystkiego na świecie, ona dla niego, i tylko te dawne nazwy pomiędzy nimi pozostały, będąc już niczym więcej tylko pustymi dźwiękami… Prawie nie odrywając nóg od kobierca, ciężko, z trudem je posuwał, głucho stukając laską, którą się podpierał, trochę sapiąc, a trochę stękając, doszedł na koniec do wskazanego mu miejsca i z trudnością usiadł. W skąpym świetle przyćmionej zasłoną lampy, trochę z daleka, wydawać się mógł raczej ciężkim klocem w brudną odzież ubranym i u wierzchu srebrnymi włosami porosłym niż żywym człowiekiem. Przygarbione jego ciało miało tę ciężką i sztywną grubość, która nie pochodziła od tłuszczu ani od rozrosłych kości i muskułów, ale od utracenia właściwych kształtów i od ciążenia ku dołowi części je składających. Przód poplamionego surduta przysypany był żółtym pyłem, może od tytuniu pochodzącym; szyję otaczał rąbek kołnierza, który przed wielu dniami musiał być białym; skóra rąk, na lasce wspartych, świeciła tak, jak gdyby była pociągniętą lakierem, a końce palców w smudze światła silnie uwydatniały się czarnymi obwódkami. Z pochyloną głową i oczyma w stół utkwionymi — milczał. Ona także przez chwilę jeszcze milczała i myślała, że mógłby przecież myć się staranniej i nosić czystszą odzież. Nie brakowało mu całkiem środków do życia i chociaż majątek posiadał nieduży, takim nędzarzem, na jakiego wyglądał, nie był wcale. Skąpstwo zapewne, często czepiające się starości, zatracenie wszelkiego estetycznego zmysłu, zidiotyzowanie! — Szkaradną dziś mamy pogodę —— przemówiła głosem, w którym była oschłość znudzenia i obojętności.
Podniósł twarz i wzrok przenosząc ze stołu na nią odpowiedział: — A tak, pogody bywają różne. Przy tym ręką uczynił gest taki, jak gdyby chciał nim wyrazić, że te różne pogody wcale go nie obchodzą. — Że też dziadunio w taką śnieżną zawieję wychodzi z domu! — Z jakiego tam domu! I znowu gestem ręki objawił dla domu takąż jak i dla pogody obojętność. — Jakże zdrowie? — zapytała jeszcze. Z tym samym zawsze lekceważącym machnięciem kiścią ręki odpowiedział: — Co tam zdrowie! Pomyślała, że stanowczo znajduje się wobec zupełnego idioty, i uczuła zalewające ją całe morze nudy. Co ona z tym słupem przez parę długich godzin robić będzie! Gdybyż prędzej przyszła pora podania herbaty! Zwykle odchodził zaraz po herbacie, nie dla herbaty zresztą tu przychodząc, bo wiedziała o tym, że mógł pijać własną. Przyjemność rozmowy pewno nie była także przyciągającą go tu przyczyną; nigdy innej niż teraz nie prowadzili. Nałóg niejako uprzejmości, sam fakt, że miły czy niemiły, ale był gościem w jej domu, zmuszał ją do prowadzenia jakiejkolwiek rozmowy. Po chwili więc milczenia powiedziała mu, że od kogoś, kto czasem go widywał, słyszała, że przed paru tygodniami był chorym. — Głupstwo! — odpowiedział. — Reumatyzm w nogach gorzej dokuczał i wolności żołądka byłem dostał… pewno od tego nieświeżego mięsa… Już przeszło. Nieprzezwyciężony i do ukrycia niepodobny niesmak usta jej wykrzywił. Cała jej wykwintna natura i wszystkie przywyknienia wzdrygnęły się przeciw musowi słuchania o takich niemożliwych rzeczach. Umilkła i siedziała ze spuszczonymi oczyma, aż usłyszała głuchy stuk upadającego na kobierzec przedmiotu, podniosła powieki i ujrzała widok, który znowu wydał się jej śmiesznym i wstrętnym. U stóp gościa leżała laska, którą przed chwilą z rąk wypuścić musiał, a teraz podnieść usiłował nadaremnie. Całą połową ciała naprzód pochylony, usiłował dosięgnąć ręką leżącego na ziemi przedmiotu, ale przeszkadzały mu sztywność członków i poręcz fotelu. Więc tylko srebrem połyskujące włosy i plamy okrywające plecy surduta na światło lampy wystawiał, szamotał się, sapał, stękał i wciąż, po niejednokrotnym niepowodzeniu, laski swojej ręką dosięgnąć próbował. Było to żywe ucieleśnienie śmiesznej niezgrabności połączonej z dziecinnym, zaciętym uporem. Patrzała na to z uśmiechem, w którym jednak było daleko więcej niechęci i wzgardy niż rozweselenia. Nagle — nie wiedzieć jak i dlaczego, uczuła wcale co innego niż niechęć i wzgardę. Było to podobne do nagłego ukłucia w serce, a potem do ożywiającego się w jej wnętrzu,
pośród innych, miękkiego jakiegoś głosu. Nie zastanawiała się zresztą nad tym, co uczuła, ale prędko wstała, śpiesznie kilka kroków postąpiła i laskę z ziemi podniósłszy gościowi ją podała. Nigdy jeszcze nie widziała takiego zdziwienia, jak to, które wtedy napełniło jego oczy. Drobna przysługa od niej otrzymana tak niezmiernie go zadziwiła, że przez chwilę, końcami palców tylko dotykając podawanej mu laski, w na wpół zgiętej jeszcze postawie, patrzał na nią i przemówić usiłował, ale nie mógł. W zamian i oczy jego ze źrenicą błękitną, po zżółkłych białkach pływającą, i cała twarz z wielkim, szlachetnie zarysowanym, głęboko zoranym czołem, z obwisłymi policzkami i źle ogoloną, więc krótkim, białym włosem porosłą brodą, zdawały się z nieśmiałym i bezgranicznym zdziwieniem wołać: „Co to? jak to? Mnież to upuszczony przedmiot z ziemi podniesiono? Mnież to spotkało?” Odchodziła już ku swojemu krzesłu, gdy posłyszała głos chropawy i nieśmiałością tłumiony, który po kilkakroć wymówił: — Dziękuję! dziękuję! A po chwili z głuchym uderzeniem laski o kobierzec i przytłumionym, krótkim śmiechem dodał: — To mój syn! Zrozumiała, że tym imieniem laskę swoją obdarzał i w myśli jej zakręcił się wyraz: „Biedak!” Jakże biednym być potrzeba, aby tak niezmiernie zdziwić się otrzymaniem tak drobnej przysługi, a kawał drewna nazywać — synem! Czy jej tylko się tak zdaje, czy istotnie słyszała coś kiedyś o jego synie? Tak, tak; miał on syna… W tej chwili nawet, jak niewyraźny cień, kędyś daleko w przestrzeni i czasie staje przed nią wysmukła, młodzieńcza postać… Przypomnienie z lat dziecinnych! Obszerny i ozdobny gabinet jej ojca, do którego ze swobodą pieszczonego dziecka wbiega mała dziewczynka i zatrzymuje się u progu, onieśmielona tym, że oprócz ojca i przyjaciela jego, którego widuje co dzień i dziaduniem nazywa, znajduje tam jeszcze nieznanego sobie młodzieńca. Ojciec jej łzy ma w oczach; widzi to ona wyraźnie, zaś dziadunia od razu nie poznaje nawet, taki zmieniony. Myślałaby, że przed chwilą płakał, bo zaczerwienione ma powieki, ale skądinąd promienieje od radości i taki z czegoś dumny! Spostrzegł ją, zwykłym sobie pieszczotliwym gestem ku sobie przywołał i na młodzieńca, który o czymś z cicha, ale prędko do jej ojca mówił, wskazując rzekł: „To mój syn!” Teraz gruby, sękaty kij nazywa synem. Straszna, zamiana! Ale co stało się z tamtym? Chciała już zapytać o to, lecz nagle przypomniała sobie, że z daleka, niedokładnie słyszała o czymś tragicznym… Było to także w czasie jej dzieciństwa, niewiele potem, gdy tego młodzieńca widziała. Wkrótce też utraciła ojca, odjechała daleko… Nie wiedziała więc dokładnie, ani co, ani gdzie, ani jak, ale wiedziała, że od razu, nagle zapytywać o to nie należy… Tylko to miękkie uczucie, którego doświadczyła, gdy starzec ciężko szamotał się i stękał przy podnoszeniu laski, uwyraźniło się i wzrosło. Podniosła wzrok i jakże zdziwiła się, gdy ujrzała, że nieco naprzód podany, z głową tak przechyloną, aby stojąca na stole lampa widzieć mu jej nie przeszkadzała, gość wpatrywał się w nią uporczywie i ze szczególnym wyrazem. Więc te zagasłe i głębokimi zmarszczkami otoczone oczy
mogły mieć jeszcze jakikolwiek wyraz? Teraz miały bardzo dziwny i niespodziany; bardzo wyraźnie malowała się w nich: litość. On, on litować się mógł nad kimkolwiek, zwłaszcza nad nią! Przecież w niej przed chwilą to samo uczucie powstało względem niego! Kiedy wzrok podniosła i spotkały się ich spojrzenia, głową trząść zaczął, a bezbarwne wargi, krótkim, siwym włosem porosłe, kilka razy otworzyły się i zamknęły. Chciał coś powiedzieć, ale nie śmiał; nieśmiałość była panującą cechą w wyrazie jego twarzy, w ruchach i głosie. Na koniec z cicha, zuchwałością własną strwożony, dwa razy wymówił: — Zawsze sama! zawsze sama! Uszom swoim wierzyć nie chciała. Więc mógł on jeszcze cokolwiek spostrzegać i pamiętać! Ale dotknął głębokiej, tajemnej jej rany, do której nikomu w świecie przybliżać się nie pozwalała, więc sztywno i trochę niechętnie odrzekła: — Skądże dziadunio wiedzieć może, iż jestem zawsze sama! Jego niezadowolenie jej strwożyło. Ciszej jeszcze i nieśmielej niż zwykle przemówił: — Przepraszam! przepraszam! I umilkłszy, z utkwionymi znowu w stół oczami znieruchomiał; zdawało się nawet, że po jakimś niefortunnym spróbowaniu czegoś, bardziej jeszcze niż przedtem ociężał, w dół opadł, zbezmyślniał. Mógł wprawdzie wiedzieć o tym, że zawsze bywała sarnę, bo i zeszłej zimy, i tej, ilekroć do niej przychodził, nikogo przy niej nie znajdował. Ale dziwiło ją, że spostrzegł to i zapamiętał; a bardziej jeszcze, że mówiąc o tym miał w oczach i głosie żałość. Nie zwierzała się wprawdzie przed nikim, ale też nikt na ziemi nie zajmował się nią o tyle, aby zwierzenia jej wywoływać i uprzedzać je — współczuciem. On pierwszy — ten zidiotyzowany starzec, ta ruina! Niezadowolenie, przez dotknięcie się do rany jej sprawione, zniknęło. Uczuła coś na kształt wdzięczności i powątpiewania. Kto wie, czy w tej ruinie nie płonie jeszcze, choć niekiedy, choć słabe światełko! Wszak podobno było to niegdyś piękne światło. Zaczęła przypominać sobie, jakim widywała go i co o nim słyszała w dzieciństwie. Był wysoki i silny — odgadywała przybycie jego po prędkich i równych krokach na wschodach. Stanęły jej przed oczami drzwi, które tyle razy z wesołym stukiem otwierały się przed jej ojcem i przed nim. Wchodzili kończąc rozpoczętą gdzie indziej rozmowę; mówili o rzeczach, których nie rozumiała, lecz o których wiedziała, że były ważne i mądre. Wtedy głos jego był śmiały i dźwięczny, wymowa płynną i obfitą. Nazywano go człowiekiem uczonym i wesołym, tak jak jej ojca — bogatym i skromnym, połączenie pierwszych i drugich przymiotów za niezwykłe zjawisko poczytując. Było to przed… przed ilu laty? Przed dwudziestu niespełna. Tylko. Tak drobne posunięcie się wskazówki na zegarze ludzkości, a takie uderzenie maczugi dla człowieka. Tamten — garść prochu, ten — niekształtne widmo samego siebie. Ogarnął ją dziwny smutek, z nią
samą związku nie mający — i który, owszem, głęboką falą okrył jej własne smutki, tak że o nich w tej chwili nie pamiętała. Zasmuciła się szybkim gaśnięciem ludzi. Szybkim będąc zawsze, bywa niekiedy i przedwczesnym. Tamten zgasł przedwcześnie, więc i ten także nie powinien by jeszcze… tak, najpewniej, nie powinien by jeszcze być tak zgrzybiałym. Mogła z zupełną prawie dokładnością wiek jego określić, ale dotąd nigdy jej to na myśl nie przychodziło. Teraz myślała, że jakkolwiek w lata był posuniętym, znała ludzi daleko starszych, którzy jednak krzepko i raźnie żyli i używali życia. Dlaczegóż więc ten nie dotrwał do możliwego kresu? Jaką była ta maczuga, która zabiła go za życia i wcześniej niż nakazywała konieczność natury, uczyniła z człowieka jego niezgrabne, zagasłe widmo? Po raz pierwszy, odkąd na nowo widywać go zaczęła, z zajęciem podniosła na niego oczy, a kiedy wpatrywała się w pochyloną głowę, w gładkie, siwe brwi nad żółtymi powiekami, w ciężkie kształty i wyschłą, błyszczącą skórę rąk, to miękkie uczucie, które przed chwilą ozwało się było w jej wnętrzu, nabierało mocy. Pod jego wpływem zapewne głos jej brzmiał łagodnie, gdy zapytała: — Czy dziadunio ojca mojego pamięta? Można było przypuszczać, że zapytanie to obudziło go z drzemki albo i ze snu, tak prędko głowę i powieki podniósł. — Co? co? — zapytał głosem człowieka zbudzonego ze snu, a gdy po raz drugi słowa swe powtórzyła, uśmiechnął się tak, że gdyby nie przekonanie, iż był bezmyślnym, w linii warg jego wyczytałaby łagodną i smutną ironię. — Czy pamiętani? Dlaczegóż miałbym nie pamiętać? Jesteś bardzo do swego ojca podobną: masz jego czoło, oczy, nawet niektóre ruchy. Masz także jego imię. Pierwszy to raz, odkąd na nowo widywać go zaczęła, wymówił w jej obecności tyle słów na raz. Na myśl jej przyszło: czy wypadkiem to wielkie podobieństwo, o którym mówił, nie było przyczyną, która go do niej przyprowadzała? Był przyjacielem jej ojca serdecznym; czyżby to, co nazywa się sercem, przetrwało w nim to, co właściwie jest życiem? Ukazanie się tego światełka w tej ruinie zajmować ją zaczęło. Miała znowu coś powiedzieć, gdy tym razem on odezwał się pierwszy: — Chciałbym… — i głos jego zawahał się, tak jak waha się światełko chwiane przez powiewy wnikające do opuszczonych ruin — chciałbym bardzo zobaczyć portret twego ojca. Zapewne masz niejeden. Mogłem go był mieć także, ale myślałem zawsze: „Później! później! będzie czas!” Aż czas i — on przeminęli!… Wstała, prędko przeszedłszy salon ze ściany zdjęła miniaturę w złoconych ramach i na stole przed gościem ją położywszy ku uprzedniemu miejscu odeszła. — Ten portret nieduży jest, ale ze wszystkich, które mam, najpodobniejszy — rzekła i umilkła.
On milczał także. Laskę oparł o kolana, a obiema rękami ująwszy ramy, portret w ukośnej nieco linii podniósł i twarz nisko nad nim pochylił. Srebrne połyski jego włosów mieszały się w świetle lampy ze złotym blaskiem ram, od których wypukło odrzynały się ciemne, wyschłe jego ręce. Znowu więc ci dwaj ludzie po długim rozłączeniu patrzali na siebie: jeden martwym, malowanym, drugi zoranym, zgrzybiałym obliczem. W wielkiej ciszy salonu szemrał tylko jednostajny tętent zegara. Minuty płynęły; oni ciągle na siebie patrzali i tylko siwa, ciężka głowa coraz niżej pochylała się ku malowanej. Wzroku jej dostrzec było nie podobna, bo powieki zdawały się być przymkniętymi i nawet przymykały się coraz więcej. Srebrne włosy i złote ramy połyskiwały, zegar tętnił, minuty płynęły, oni ciągle na siebie patrzali… Czy tylko patrzali? Może widmo zdrzemnęło się nad portretem? Tak; najpewniej… zadrzemało! Oczy ma całkiem prawie zamknięte, oddech długi i głęboki, na bezbarwnych ustach wyraz słodkiego marzenia. Zadrzemał. Zasnął. Światełko w ruinie — zagasło. Kobietę, która zrazu na to spotkanie dwóch przyjaciół, w postaciach zmienionych i tak smutnych, z zajęciem spoglądała, ogarnął żal i gniew. O, przerażająca zwodniczości świateł gdziekolwiek błyskających! Takie spotkanie dwu tych obliczy wydało się jej bluźnierstwem przeciw ich przeszłości, gorzkim szyderstwem dla tego spomiędzy nich, które zmieniło się w garść prochu, nie mając czasu zmienić się w widmo. Potem szybko pochyliła się naprzód i szeroko otworzyła niedowierzające oczy. Może wydało się jej tylko, że spod przymkniętych, pomarszczonych powiek wypłynęła duża kropla i na portret upadła? Wcale nie; bo widzi ją i teraz w postaci wilgotnej plamki na malowanym obliczu. Siwa głowa zatrzęsła się też po razy kilka nad malowaną, a z tętentem zegara szemrzącym w wielkiej ciszy salonu złączył się szmer słów także cichych: — Jakże prędko przemijają w przestrzeni ludzie, a w czasie wspomnienia o nich! Wstała, prędko stół dokoła obeszła i obok niego usiadła. Twarz opierając na dłoni i ku niemu ją pochylając zapytała: — Długo znaliście się ze sobą? Miniaturę na stole położył, obie ręce znowu na lasce oparł i nie na nią, ale w głąb na wpół oświetlonego salonu patrząc odpowiedział: — Całe życie… całe życie… Razem w szkołach… jednostajne zasady i cele… Dobry był. Urodził się bogatym, mógł zostać złym, ale był dobrym. Grobowego pomnika jego nie widziałem… czy na grobowym jego pomniku napisano: był dobrym?… nade wszystko… — Był też podobno i uczonym!… — wtrąciła. Ciągle we wpółmroczną przestrzeń zapatrzony odpowiedział: — Obaj byliśmy uczonymi… Więcej jest na świecie uczonych niż dobrych. On był
dobrym. To nade wszystko… Z ciekawością i ożywieniem na twarzy zapytała: — Czymże jest ta dobroć, którą tak nade wszystko cenić trzeba?… Nie zaraz odpowiedział. Powoli przenosił wzrok z dalekiego punktu przestrzeni na nią, aż po razy kilka wstrząsnął głową i zapytał: — Nie wiesz? Spotkała się teraz wzrokiem z jego oczyma i w głębi ich zobaczyła dalekie, srebrne światło. Raz jeszcze wstrząsnął głową i ciszej, bardzo nieśmiało zaczął: — Ja wiem… i gdybyś… gdybyś chciała… ale co tam! Przepraszam! przepraszam! W zwykły sobie sposób skinął ręką, pochylił głowę i wpatrzył się w stół. Ona krzesło swoje bliżej ku krzesłu jego posunęła. — Dlaczego zawsze tak nieśmiało mówisz, dziaduniu? Zaczynasz mówić i nie kończysz… wchodzisz i patrzysz nawet tak, jak gdybyś się czegoś lękał? Czyż to ładnie zawsze się czegoś lękać? … I czegóż lękać się u Sewerki, u takiej dawnej swojej znajomej? Mówiła to z żartobliwą pieszczotą, jak do dziecka, i jak na dziecko patrzała na niego z uśmiechem na wpół czułym, na wpół żartobliwym. On nie patrząc na nią odpowiedział: — A tak, masz rację, od dawna już jestem bardzo nieśmiały. Lękam się być natrętnym, naprzykrzać się, znudzić… bo wszyscy obcy, dalecy… Bliskich swoich nie mam… Jednych przeżyłem, inni daleko… A obcym, dalekim stary grzyb… stary grzyb niemiły… Przy ostatnich słowach usiłował zaśmiać się, ale tylko po kilka razy z wielkim zmieszaniem chrząknął i głową pokręcił. Ona tak blisko przechyliła się ku niemu, że twarzą prawie dotykała jego ramienia. — Ta Sewerka, którą znasz od tak dawna, nie jest przecież obcą i daleką… Siwe, gładkie i błyszczące brwi jego zsunęły się trochę i nadały twarzy wyraz surowy. Z niejaką też surowością, choć zawsze nieśmiało, odpowiedział: — Owszem, ona także obca i daleka… Przychodzę do niej, bo… bo… niniejsza o to! Ale kiedy przychodzę, widzę i słyszę, że myśli ona sobie: „Czego ten stary nudziarz chce ode mnie?” Uczuła na policzkach płomię rumieńca. Dłonią okryła jedną z opartych na lasce rąk jego. Ręka ta była zimną.
— Zimno tobie, dziaduniu! Zerwała się, poskoczyła i uderzyła w dzwonek. — Herbaty! — zawołała do lokaja, który ukazał się we drzwiach, a gdy odchodzić miał, zatrzymała go skinieniem ręki i znowu pochyliła się nad gościem. — Może wina? Był bardzo zdziwiony. Usta miał wpółotwarte i osłupiałe oczy. Po chwili dopiero odpowiedział: — Owszem, owszem. Wino dobrze działa na żołądek, który trochę mi jeszcze dokucza… dokucza… Zmieszał się, prawie strwożył. — Tylko może ambaras… przepraszam! przepraszam! Ostatnich słów nie słyszała, bo lokajowi wydawała rozkaz, a wzmianka o żołądku tym razem już nie sprawiła jej przykrości. Przeciwnie, wracając od drzwi pomyślała: „Pewno, pewno, że byłoby mu zdrowo, gdyby pijał wino!” Przelotnie spojrzała na kominek. — Wiesz co, dziaduniu! zapalimy sobie ogień na kominku. Będzie nam cieplej i weselej! Chciała znowu dzwonić, ale namyśliła się. — Nikogo nam nie trzeba. Obce uszy rozmowie przeszkadzają. Zapalę sama! Przed żelazną kratką na ziemi przysiadła i ułożony w kominku stosik drewek podpalać zaczęła. Nie udawało się jej; krzesała ogień, przykładała go do drewek — gasł ciągle. Pochylona, z całej siły dmuchała na drobny płomyk, a gdy zgasł znowu, opuściła ręce i obejrzała się na gościa, który teraz, twarzą ku kominkowi obrócony, z wielkim zajęciem przypatrywał się jej robocie. Po bladych ustach błądził mu uśmiech żartobliwy. — Nie umiesz — rzekł. Zaśmiała się. — To prawda. Pierwszy raz w życiu spróbowałam… — Pomogę ci… Mocno oparł się na lasce, aby powstać, ale ku kominkowi postąpił prędzej i rzeźwiej, niż chodził zwykle. — Widzisz — mówił — jakże można tak ogień rozpalać… to się robi wcale inaczej… Ot, tak… Ja często sobie sam w piecu palę… kiedy tam moja gospodyni praniem albo dzieciakami bardzo
zajęta… Widzisz, jak to się robi… Ot, już jest jeden języczek i drewka lizać zaczyna… dodamy mu zaraz drugi… Ehe, ooraz wyżej pełzną… coraz prędzej… No, nie ruszaj teraz drewek, bo zgasisz… Ot i płomię! Płomię buchnęło i obejmując drewka strzeliło wysoko. Ona siedząc na ziemi i słuchając trochę gderliwej mowy gościa, patrząc też na niezgrabne, ale dość rzeźkie ruchy, z jakimi ogień rozpalał, śmiała się serdecznie. On, pochylony, wkładał pomiędzy drewka jeden jeszcze kawał zapalonej kory. — Śmiejesz się! śmiej się sobie ze starego, że niezgrabny, albo tam co… A jednak ogień rozpalony… zaś ty, zgrabna, nie potrafiłaś! Wyprostował się z tryumfem; cała duża twarz jego, od wysokiego czoła do obwisłych policzków, jaśniała dobrym, wesołym śmiechem. Ona poskoczyła z ziemi i w mgnieniu oka przysunęła do kominka głęboki fotel. — Siadaj, dziaduniu! Pod ramię go ująwszy usiąść mu pomogła. W tej chwili lokaj wzniósł przyrządy do herbaty. — Zaczekaj! Nieduży stolik do kominka przysunęła. — Tu herbatę pić będziemy! Kiedy od lekkiego wysiłku trochę zarumieniona, krzątała się około przyrządzania herbaty, on, naprzód nieco podany, grzał ręce przed ogniem. — Dobrze. Ciepło. Wielka to rzecz, miła rzecz: ciepło! I w naturze, i w życiu człowieka. Jadło bywa smaczne, kolor piękny, zapach przyjemny… ale ciepło nade wszystko… nade wszystko! Ręce z porcelanowym imbrykiem opuściła, długo na niego popatrzała i z głębi serca potwierdziła: — To prawda! Wstrząsnął głową. — Naturalnie, że prawda. Ten najlepiej wie o tym, komu zimno. Zamyślił się. — Dziadunio zziąbł idąc do mnie?… Podniósł znowu głowę. — Ej, nie; kiedy się idzie, jest się w ruchu, a ruch rozgrzewa. Najgorsze zimno — w domu i w życiu. Ach, jak ona dobrze o tym wiedziała! Zapragnęła wniknąć i w jego dom, i życie.
— Dziadunio ma zimne mieszkanie? Biorąc z rąk jej filiżankę herbaty odpowiedział: — A tak. Piec zepsuty. Ciągle proszę gospodyni, aby naprawić go kazała, kilka razy nawet pieniądze jej na to dawałem… nic i nic! — Dlaczego? — Ot, dlaczego? Biedna jest… pracuje… Zająć się tym czasu nie ma, pieniądze zaś zawsze rozejdą się jakoś… Wdowa z pięciorgiem dzieci… chałupkę tę tylko ma, praniem na życie zarabia… gdzie jej tam dbać o to, czy staremu grzybowi ciepło albo zimno!… Wino lejąc mu do herbaty zauważyła: — Nieuczciwa jakaś kobieta… Żywo podniósł głowę. — Ehe! już i nieuczciwa! jak to łatwo powiedzieć! Spróbuj stać nad balię od rana do wieczora, pięcioro, dzieci odziać i nakarmić… zobaczymy, jaka będzie twoja uczciwość… Ehe! Może wino i ciepło ognia, pewnie jednak daleko więcej sposób, w jaki ona krzątała się około niego, rozgrzewały go i szybko nieśmiałość jego topiły. Skosztowała jego herbaty, czy jest dość słodką, i dołożyła do niej cukru; wybierała z koszyka i kładła przed nim najkruchsze i najsmaczniejsze ciastka. Sama jedno z nich chrupiąc w białych zębach wyraz twarzy miała taki, jaki miewają ludzie przy czytaniu zajmującej książki albo matki pielęgnujące trochę chore dzieci. Była zajętą i budziło się w niej uczucie troskliwości. Zapragnęła, aby starcowi temu było dobrze i wesoło; oczy jej błyskały i uśmiech rozwierał usta, gdy spostrzegała, że cel jej był osiągniętym. Rozgrzał się i rozgawędził. — Tak samo i z jedzeniem — mówił. — Raz dobrze zgotuje, innym razem, choć na psa wylać! Mniejsza o to, że niesmaczne, ale niezdrowe; żołądek mi rozstraja, apetyt tracę, z sił opadam… — Ależ to okropne! — zawołała. Uśmiechnął się — No, no, okropne! zaraz i okropne! A wiesz, co Marek Aureliusz powiedział? „Na rozłogach przestrzeni i czasu człowiek jest punktem malutkim. Uciekającą wodą są jego rozkosze, snami cierpienia”. Śni się i prześni! Co innego ludzkość, naród… te są wielkie. Nauka jest wielką, sztuka wielką… idea… idea jest wieczną… a człowiek… mały człowiek… at! Machnął ręką i umilkł. Ona na niskim taburecie siedząc z opuszczonymi na kolana rękami słuchała jego przerywanej trochę mowy i wzroku nie spuszczała ze wskazującego palca, który on podniósł i
wstrząsał powtarzając słowa Marka Aureliusza. Powoli potem i z widoczną przyjemnością pijąc zaprawioną winem herbatę, znowu z drobiazgami swojego codziennego życia zwierzać się przed nią zaczął. — To samo i z odzieżą. Proszę, aby mi naprawiali, czyścili, prali, płacę za to… ale raz zrobią, dziesięć razy nie zrobią, aż człowiek przywyknie i ani spostrzeże, aż, ehe! już zrobił się niechlujem… nie z nieporządku, nie z lenistwa… i nie z ubóstwa… ale tak… z opuszczenia. Filiżankę wypróżnioną odsunął i z widocznym na samego siebie niezadowoleniem ręką machnął. — Ot i rozstękałem się przed tobą! A nigdy tego nie robię, bo i kogóż to wszystko obchodzić może? Ale dziecko ze mnie… podwójne dziecko! Przypomnienie jakieś do głowy mu znać przyszło, bo ze wzniesionymi w górę oczyma z uśmiechem zaczął znowu: — Ojciec twój, Sewerko, kiedy jeszcze obaj byliśmy młodzi, śmiejąc się czasem mawiał: „Kiedy ty, Juliuszu…” pewno nie wiesz, że na imię mi było Juliusz… było, bo teraz nikt mię już tak nie nazywa!) „…kiedy ty, Juliuszu, zamyślisz się o swoich Indianach, Rzymianach, Grekach, można ci na głowie kotlety smażyć, a pewno tego nie spostrzeżesz!” Było istotnie na kształt tego. Czasem do czytania i pisania zasiadając zegar z ekscytarzem na biurku stawiłem, aby w porze jedzenia, czy spania, czy tam przechadzki, zawrzeszczał i pracę mi przerwał. Siedzę jednak, bywało, i siedzę, a pracować przestaję, gdy już wieczór zapada albo lampa gaśnie… Patrzę na zegar, aż tu ekscytarz już sobie od kilku godzin nad samym moim uchem przewrzeszczał, a ja nie słyszałem… Trzeba było chodzić koło mnie, jak koło dziecka, przysposabiać mi wszystko, przypominać… Tak też i było. Naprzód matka, potem żona, po jej śmierci siostra jeszcze… aż wszystkie przeminęły, zaś dzieciństwo przyszło podwójne… Wrodzony charakter, starość… Jak dziecko też, około którego nikt nie chodzi, bywam często głodny, zziębnięty i… nieumyty. Ale co tam!… „Śród rozłogów przestrzeni i czasu człowiek jest punktem malutkim; uciekającą wodą są jego…” Ulubioną znać zwrotkę swoich myśli dokończył szeptem, brodę o splecione na lasce ręce oparł, wzrok utkwił w ogień. Ona nie w niego, ale w jego życie wpatrywała się jak w przepaść. „Wszystkie przeminęły!…” Wszystkie istoty kochane i kochające przeminęły; została praczka z pięciorgiem dzieci, po całych dniach nad balią schylona, i cztery ściany pokoju z zepsutym piecem… Obejrzała się po swoim pięknym salonie i znowu na policzkach uczuła płomię. — Dziaduniu! — zawołała — niech sobie Marek Aureliusz, co chce, mówi, ale wszystko to jest strasznie smutne. Musisz koniecznie zmienić mieszkanie! Podniósł na nią zdziwione oczy. — A? co? — zapytał — zmienić mieszkanie? A cóż byłoby z wisusami?
Parsknęła śmiechem. — Z jakimi wisusami? Zaśmiał się także. — A prawda, wszakże ty nie wiesz… No, dwóch malców tam jest, których znam prawie od urodzenia… Nazywam ich wisusami, bo swawolniki… ale miłe błazny, bardzo miłe i zdolne… Jeden do nauki wielkie zdolności ma, drugi mniejsze, ale za to do ręcznych robót majster… Kręciło się to koło mnie prawie od niemowlęctwa, przywykłem, nawet przywiązałem się… Jak przyszła pora, uczyć zacząłem… trzy godziny na dzień, regularnie trzy godziny lekcjami ich męczę… chcą, czy nie chcą, muszą! Czytają, piszą, rachują… historia, jeografia… Należałoby ich do szkół… ale nie jestem w etanie, nie jestem w stanie… matka tym mniej… więc sam z nimi dalej pójdę… Już cały plan edukacji ułożyłem i jeżeli czasu nie zabraknie, głowy im rozwinę, sumienia rozwinę… sumienia nade wszystko… Potem zaś niech już sami… Ehe! to moje szczęście te wisusy… to mój ratunek… Gdyby nie oni! Machnął ręką. Ona zdawała się uszom swoim nie wierzyć. — Jak to! ty, ty, dziaduniu, który niegdyś miałeś sławę uczonego, w twoim wieku… nad dwoma malcami z gminu… — No, a cóż?… Cóż to dziwnego… Zaśmiał się. — Bakałarzem byłem, bakałarzem jestem. Tylko że dawniej miałem uczniów pod wąsem, dziś dwóch malców… Co można!… co można!… I to szczęście… Gdybym mógł, tobym panu losowi nogi całował, że i na to jeszcze pozwala… Jakże mogę zmienić mieszkanie? Nie mogę. Wisusy nie przychodziłyby do mnie na lekcje gdzie indziej… Nie pił już herbaty; odsunęła więc nieco stół, porcelaną i srebrem okryty, a wraz z taburetem, na którym siedziała, przysunęła się ku jego kolanom. Twarz na dłoni wspierając i w oczy mu patrząc z cicha zapytała: — A cóż robisz, dziaduniu, wtedy gdy wisusy lekcję kończą i idą swawolić? Nie przypuszczała, aby to pytanie tak silnie wzruszyć go mogło. Gładkie, błyszczące brwi jego zsunęły się i zjeżyły; całą twarz okrył wyraz prawie ponury. — Nic — odpowiedział. Ach, ona dobrze, dobrze rozumiała, jakie w tym krótkim wyrazie mieści się gorzkie i ckliwe morze! Więc ciszej jeszcze zapytała: — Może czytasz?… Ponurym wyrazem okryta twarz zatrzęsła się powoli i powoli też ręce, okryte wyschłą i połyskującą
skórą, podnosiły się ku oczom, aż ich dotknęły. — Nie ma! — ciężkim szeptem wymówił — nie ma już tych przyjaciół najlepszych. Przeminęły! Od dziesięciu lat już nic nie czytałem… Nie wiem, co na świecie, co w nauce… Mam dawne książki, mógłbym mieć trochę nowych, ale patrzę na nie, jak… jak spragniony na wodę, i nie mogę… Obu ramionami o kolana jego wsparta, prosto w zasmuconą twarz mu patrzała. — Temu zaradzić można: co dzień przychodzić będę do ciebie i choć parę godzin głośno ci czytać. Z takim wytężeniem słuchał ją, jakby to, co mówiła, było trudną do rozwiązania zagadką. — Co? A?… ty mnie… głośno czytać… Machnął ręką. — Ehe! facecja! Na sam brzeg tabureta zsunięta, obie ręce na piersi jego położyła. — Jutro idąc do ciebie, dziaduniu, do księgarni zajdę i przyniosę ci katalogi… — Katalogi? na co katalogi?… — Sam wybierzesz, co zechcesz, o swoich Indianach, Rzymianach, Grekach… Zasępioną twarz jego rozchmurzył i oświecił taki błysk radości, że od niego serce jej rozkosznie drgnęło. — Nie może być! — szeptał — nie może być! — I co dzień, regularnie, tu, u mnie, czy tam, u ciebie, parę godzin… Wtem usłyszała dźwięk dzwonka w przedpokoju i zaraz potem głos lokaja, który oznajmiał: — Pan Oktawian Darzyć! Na wpół tylko twarz odwracając niecierpliwie rzuciła: — Nie przyjmuję! I znowu z dłońmi na jego piersiach położonymi kończyła: — Parę godzin głośno czytać ci będę, dziaduniu! On po chwili niedowierzającego jeszcze milczenia dłonie twarde i suche na rękach jej składając wymówił:
— Jeżeli to uczynisz… będzie to tak, jak gdybyś głodnego nakarmiła!… W głosie jego było to drżenie, które sprawiają ku gardłu podnoszące się łzy. Zsunęła się całkiem z tabureta i klęcząc obu ramionami jego grubą i ciężką postać objęła. — Dziaduniu, powiedz mi, co stało się z twoim synem? W wielkiej ciszy salonu szemrał jednostajny tętent zegara, pod światłem lampy błyskały złocone ramy leżącego na stole portretu, u kominka, przed ogniem, którego płomię zmieniało się powoli w żar iskrzący się i czerwony, stary, przyciszony głos opowiadał historię, przez wszystkich zapomnianą, nie wspominaną już przez nikogo. W miarę opowiadania wydobywało się z tej historii tchnienie szerokie, którego cztery ściany pomieścić nie mogły, które myśl, uczucia i wyobraźnię słuchaczki porwały daleko, na pola kwitnące i krwawe, wysoko, na szczyty cierpienia i bohaterstwa. Słyszała gwary inne niż balowe; widziała rany inne niż te, które zadają strzały Amora, jęki nie takie, jakie rozlegają się w jednym drobnym, słabym sercu. Kiedy zaś historia skończyła się strumykiem krwi cieknącym z młodej skroni i niezmiernym westchnieniem, które piersią starca zatrzęsło, ledwie dosłyszalnym szeptem zapytała: — Czy nie żałujesz, żeś na to przystał, żeś nie wzbronił, nie zaklął, nie walczył?… Wtedy wszystko, co w przeszłości tego człowieka było szlachetnym i ludzkim, wystąpiło mu na oblicze, wygładziło zmarszczki wysokiego czoła i źrenice napełniło blaskiem. — Czy żałuję, że nie walczyłem o niego? z kim! z ideą? Uśmiechnął się. — To wielka… wieczna pani świata! Ona mi go zabrała, jej z gotowością oddałbym go po raz drugi! … Ona czuła na policzkach gorętsze niż przedtem płomię. Tyle dni, miesięcy nawet, wiedząc, nie wiedziała i wiedzieć nie chciała. W obu dłoniach trzymając jego ręce, usta do nich przycisnęła i nie spostrzegła, że białym czołem zmiata żółty pył tytuniowy z poplamionego surduta. Godzina jeszcze upłynęła, zanim została samą. Kiedy turkot uwożącego jej gościa powozu oddalał się w ulicy, stała pośród salonu zamyślona. Tylko co wysłuchała zegara wybijającego północ. Minął już więc ten nieskończenie długi wieczór zimowy? A gdzież podziały się owe strachy nudy i smutku, które ku niej wraz z owym gościem przybyć miały? Pilno też jej do dnia jutrzejszego. Pragnie, aby nastąpił jak najprędzej, tyle ma pilnej roboty. Trzeba będzie zaraz po wstaniu pójść do księgarni, potem do niego… Weźmie ze sobą służącą i wraz z nią opatrzy jego odzież, aby naprawić, odnowić, sprawić zresztą, co będzie trzeba. Musi też zobaczyć, czy wygodne ma on sprzęty… możeby od razu wziąść z sobą ten wyborny fotel i tamten ciepły dywanik pod nogi. Dobrze byłoby wynaleźć dla niego i urządzić ciepłe, miłe, ładne mieszkanko… cóż, kiedy wisusy na przeszkodzie stoją! Zaśmiała się na to wspomnienie. Możeby ich do szkół… a przy nim umieścić tę biedną, niemłodą kobietę, która niegdyś nauczycielką jej była, a teraz prawie w nędzy. Doglądałaby go, czytałaby mu, ilekroć by tego zechciał, i wybornie byłoby im ze sobą… Wisusy w szkolnych mundurkach odwiedzaliby go często… Aż o czterech osobach myśleć jej jutro wypadnie. Trzeba więc teraz udać
się do spoczynku, aby jutro móc wstać o wcześniejszej niż zwykle godzinie. Biorąc świecznik, z którym do sypialni udać się miała, z cicha zanuciła i wesołością własnego głosu zdziwiona, stanęła… Co? onaż to czuje się taką lekką, rzeźwą i tak czeka jutra? Onaż to wesoło zanuciła? Przecież jest nieszczęśliwą. To prawda, lecz rzecz szczególna! przez cały ten długi wieczór zimowy nie pomyślała o tym ani razu. I teraz nie uczuwa chęci zatapiania się myślą w swoim nieszczęściu. Z zapalonym świecznikiem w ręku stojąc wpatruje się w coś z zamyśleniem. To w ruinach jej szczęścia błyska światło ciepłe i czyste. OGNIWA Zaledwie śnieg okrywający dachy i ulice szarzeć zaczął we wczesnym zmroku zimowym, okna dużego i ozdobnego domu zajaśniały rzęsistym światłem. Na ich tle złotym zarysowały się bogate festony firanek, wysmukłe postumenty lamp, grupy roślin i niestałe cienie postaci ludzkich. Gdy na ulicy ustawał turkot kół, dolatywały stamtąd przez podwójne szyby słabe dźwięki muzyki fortepianowej. Łatwo było zgadnąć, że ludzie się tam bawią; że powstawszy od stołu obiadowego muzyką i rozmowami uprzyjemniają sobie chwile ulatujące tak szybko… Przed bramą stało kilka powozów z pięknymi zaprzęgami i stangretami w liberiach, którzy zwiesiwszy głowy drzemali lub uderzali się zziębłymi ramionami po plecach i bokach. Ale z bramy wybiegł lokaj we fraku i wydał stangretom rozkaz odjechania do domów. Koła zaskrzypiały na śniegu, karety, porwane przez spragnione już ruchu konie, sznurem potoczyły się w głąb ulicy, nad którą teraz właśnie pomiędzy śniegiem szarzejącym a niebem jeszcze błękitnawym zapalać się poczęły dwa rzędy latarni. Potem ulica przycichła; czasem tylko jednokonne sanki przelatywały ze słabym dzwonieniem; na białe chodniki padały z okien magazynów nieruchome płachty świateł, w których pojedyńczo lub rojnie przesuwały się profile przechodniów. Wówczas z bramy oświetlonego domu wyszedł mężczyzna, którego broda siwa wydawała się płatkiem śniegu położonym mu na piersi. Paltot futrzany z kosztownym kołnierzem szczelnie okrywał postać dość wysoką, z plecami trochę przygarbionymi; brzeg czapki futrzanej dotykał złotej oprawy okularów. Ubranie, ruchy, sam sposób, w jaki naciągał rękawiczki, znamionowały człowieka należącego do wyższych warstw społecznych. Miał brodę siwą, plecy przygarbione i okulary na oczach, ale z tymi oznakami starości nie zgadzał się krok przyśpieszony, jakim szedł po białym chodniku. W tym kroku, jako też w paru gestach, które uczynił, malowało się zniecierpliwienie, coś na kształt chęci zostawienia za sobą jak najdalej domu, który opuścił. Bo też ilekroć salony jego córki napełniały się gwarem rozmów błyskotliwych, lekkich, pustych, a w apartamencie zięcia rozkładano stoliki kartowe, uczuwał on zawsze niesmak, smutek, nudę i o ile było podobnym, opuszczał dom ich, będący także jego domem. Czy postarzawszy stracił serce do świata, albo świat odwrócił się od niego? W obu zarazem przypuszczeniach było wiele prawdy. Dla niego, dziadka wnuków dorosłych, nawet ojcowie i matki rodzin byli młodzieżą. To bardzo dobrze; można przecież kochać młodzież i być przez nią kochanym. Tylko że on niedobrze już rozumie życie
tych pokoleń młodych. Miał niegdyś ideały ukochane, które były mu miarą sądu o ludziach i rzeczach. Do tej miary przyłożeni: córka, zięć, wnuki objawiają wzrost nadzwyczaj mały. Nie chce być niesprawiedliwym i odzywa się w nim przywiązanie ojcowskie. Ani córka i zięć, ani wnuczki i wnukowie nie są znowu — plamami atramentu. Mają swoje zalety, wdzięki, zdolności, tylko że on rzadko może zgodzić się z nimi w czymkolwiek. Inne zdania i upodobania, inne wspomnienia. Pousypialiby ze znudzenia, gdyby zaczął im prawić o tym, co dniem i nocą napełnia jego pamięć. Mieszka przy córce i zięciu w zbytku i blasku, a dnie spycha z życia, jak z pleców wory jałowego żwiru, i wlecze się ku końcowi tak prawie powoli, jak teraz idzie chodnikiem ulicy. Bo wyszedłszy z bramy domu krokiem pośpiesznym, teraz zaledwie porusza stopami. Kiedy przebywa miejsca, na które pada z okien magazynów światło rozpłomienione, u szyi jego połyskuje kołnierz bobrowy, u oczu złota oprawa okularów, w ręku rzeźbiona gałka od laski. Lecz kiedy wchodzi na przestrzenie pogrążone w półzmroku, nie ma już na sobie połysków żadnych i rozmija się z przechodniami wyprostowanymi, jak cień przygarbiony, z płatkiem śniegu położonym na piersi i drugim dobywającym się spod czapki, nad karkiem zwieszonym. Lecz miejsca oświetlone stają się coraz rzadszymi, a zanurzone w półzmroku coraz obszerniejszymi. Ruch uliczny słabnie, turkotu kół nie słychać wcale, i dzwonki u sanek ożywają się tylko kiedy niekiedy. Nawet latarnie zdają, się płonąć słabiej za szkłami mętniejszymi; chodniki też węższe, pustsze, mniej gładkie, u ścian niższych, za których oknami są wprawdzie światła, ale nieduże i nieliczne, a nie ma wcale lamp wysmukłych, waz wspaniałych, ani dźwięków muzycznych. Jest to dzielnica miasta znacznie uboższa od tej, w której znajduje się wspaniałe mieszkanie jego dzieci i jego. Nie nędza tu jeszcze mieszka, lecz ubóstwo bardzo jej bliskie, i jeżeli dostatek, to bardzo skromny. Skromne też sklepiki zastąpiły magazyny z wystawami świetnymi, szyldy jaskrawe migocą w słabym świetle u bram starych i okien niewielkich; niektóre z nich kołysząc się z powiewem wiatru, skrzypią nad głowami przechodniów. Kołysze się niekiedy i poskrzypuje deska z tłem ciemnym i wymalowaną na nim tarczą zegara, wielką, białą, podobną do twarzy starej i zapłakanej. Spłowiałe cyfry i wskaźniki wyglądają jak zmarszczki przez czas wyryte, a kurzawy letnie i deszcze jesienne złożyły na nią mnóstwo czarnych kropek, jak zaschłych łez. Wzrok starego pana w futrze bobrowym wypadkiem spotkał się z malowaną twarzą zegara, która w powiewie wiatru z lekka zakołysała się i zaskrzypiała. Było to coś na kształt zaproszenia, wymówionego tonem żałosnym. Zegar na szyldzie! Zegarmistrz! to bardzo dobrze! Właśnie zegarek jego potrzebuje naprawy. Od pewnego czasu opóźnia się wciąż i opóźnia, po parę minut co dzień. Sam go już ciągle nastawia, naprawia, posuwa, cofa — nic nie pomaga. A przecież zna się na zegarkach wyśmienicie i wszystkie, jakie są w domu, zostają pod jego dozorem wyłącznym i bezpośrednim. Upokarza go trochę, że temu samodzielnie rady dać nie może. Skoro przecież tak jest, trzeba dla przyjaciela starego zawezwać porady lekarza. Wstąpił na parę starych wschodków, otworzył niskie drzwi sklepiku, lecz gdy zamknął je za sobą, nie od razu oddalił się od progu; przez minut parę stał słuchając i patrząc.
Izdebka była mała, niska, od sufitu do podłogi napełniona szmerem dziwnym, zgiełkliwym, stukotliwym, monotonnym i zarazem niespokojnym, śpiesznym. Nie był to hałas, tylko szmer gwarliwy, nie wzdymający się ani opadający nigdy, lecz ciągle, jednostajnie, bez sekundy przerwy napełniający izbę od dołu do góry. Nic tu więcej słychać nie było: ani ruchu ulicznego, ani skrzypienia szyldów, ani żadnego dźwięku ze świata żyjących. Nic, tylko od sufitu do podłogi i od ściany do ściany ta rozmowa czy narada zegarów wiszących na ścianach i mówiących jeden za drugim, jeden za drugim, wielu głosami suchymi i stukotliwymi: „Tak–tak…” „Tak–to–tak…” „Tak– to–tak…” A w tym szmerze rozmowy czy narady, zda się wiekuistej, u okna jedynego, przy stoliku, na którym paliła się lampa z długim kominkiem, nad mnóstwem błyszczących kółek, sprężynek, haczyków siedział człowiek w ubraniu długim i wyszarzanym, z dwoma płatami śnieżnymi, jednym na piersiach, drugim nad karkiem zgiętym. Była to broda siwa i siwe włosy, dobywające się spod jarmułki aksamitnej. W wielkich okularach, z narzędziem delikatnym w ręku siedział i pracował około błyszczących drobiazgów. Czoło miał zmarszczone, wargi odęte i uwagę głęboką w oczach, połyskujących iskrą srebrną spod brwi siwych i powiek zaczerwienionych. Może ucho jego tak przywykło do stukotliwej rozmowy zegarów i tak się z nią zżyło, że dźwięki inne przebijały się doń z trudnością; nie słyszał otworzenia się drzwi i wejścia człowieka obcego. Ale w minutę po tym wejściu ze szmeru tej rozmowy wytrysnął głos donośny, dźwięczny, dziwnie żywy i świeży, który na całą izbę zawołał: „Ku—ku!” i potem już dalej miarowo powtarzał: „Ku—ku! ku— ku!”, aż za ósmym razem umilkł, a izdebkę napełniła znowu gwarliwa i pomimo miarowości doskonałej śpieszna, niespokojna narada zegarów. Stary Żyd z dwoma płatami śniegu starości podniósł głowę, wydęte od skupienia wielkiego wargi jego rozciągnęły się w błogim uśmiechu, spojrzeniem pełnym zadowolenia powiódł dokoła i spotkał się nim z twarzą przybysza, na której także rozlewał się uśmiech. Powstał nieco ze stołka, jarmułki palcami dotknął i zaczął: — Czego wielmożny pan… Ale spostrzegłszy futro kosztowne, złotą oprawę okularów, postawę przygarbioną, lecz jeszcze wyniosłą, poprawił się: — Czego jasny pan żąda? Ale jasny pan zamiast odpowiedzieć na zapytanie szedł wprost ku ścianie z szemrzącymi zegarkami i stanął przed tym, który wydał był z siebie głos kukawki. — Skąd masz ten zegar? Staroświecki… śliczny… cyferblat osobliwy!… Skąd go masz? Czyj on jest? Żyda jakby sprężyna podrzuciła znad stołka, zerwał się i dwoma śpiesznymi krokami stanął obok starego pana przed szafką hebanową, wysoką, z otworem, przez który wyglądało na świat oblicze zegara z kukułką. — Czyj ten zegar? A czyj ma być? On mój! Jak syn jest swego ojca, jak przyjaciel jest swego
przyjaciela, tak on mój! A jasny pan myślał, że może ten zegar jest u mnie w reperacji? że zaraz kto przyjdzie i jego stąd zabierze? Aj, aj! Ja by kijem tego, kto by mnie ten zegar zabrać chciał! Żeby mnie kto jego zabierał, to ja by takiego hałasu narobił, że ludzie by zbiegli się i musieli przepędzić tego, kto by mnie ten zegar zabierał… bo on jest mój… Mówił z żywością ogromną, z zapałem i razem ze śmiechem filuternym, lecz nagle przerwał mówienie i uważnie wpatrzył się w gościa, który przecież na niego uwagi nie zwracając, z głową podniesioną, z ustami trochę otwartymi, przypatrywał się zegarowi, aż zawołał: — Daj no stołek i lampę, bo nie mogę dojrzeć pejzażu na cyferblacie. Widzę, że jest, ale nie mogę dojrzeć jaki… Przy ostatnich wyrazach wstąpił na stołek podsunięty mu przez Żyda, a uczynił to tak sprężyście, jak gdyby nigdy dotąd nie powłóczył nogami. — Lampę dawaj! — zawołał. — Zaraz, zaraz, jasny panie! I słowa te mówiąc stary Żyd z lampą w ręku znalazł się obok gościa na drugim przysuniętym stołku. — Genewa! — zawołał stary pan — tak, tak! fabryka szwajcarska, nie wiesz jaka? — Dlaczego nie mam wiedzieć? Czy ja mogę czego o nim nie wiedzieć? Z tryumfem wymienił nazwę fabryki, już od dawna nie istniejącej. — To była taka fabryka, jakiej już na świecie nie ma… Stary pan, ożywiony ogromnie, przytakiwał: — To prawda, ach, jaka to prawda, że takiej fabryki już na świecie nie ma! A jak on się nakręca? Stary Żyd, jakby z rękawa klucz wytrząsł, już go trzymał w palcach. W rzeczy samej wyjął go ze skrytki znajdującej się w szafce. — Ot, jak on się nakręca! Widzi jasny pan! A jak to dobrze, że ja go dziś jeszcze nie nakręcał, to mogę jasnemu panu pokazać. Aj, fajn! taki stary klucz, a jak po oliwie chodzi! — Tak! Aha! — mówił tamten. — A ja myślałem, że on się nakręca z tamtej strony, bo takie zegarki… — Jasny pan ma omyłkę… takie zegarki nie nakręcają się nigdy z tamtej strony… to są wcale inne, które się nakręcają z tamtej strony… A teraz ja pokażę jasnemu panu te gzymsiki… Widzi jasny pan, jaka to delikatna robota jest i jakie to rzeźbienie i złocenie fajn… — Empire! — szepnął stary pan.
— A m p i r! cha, cha, cha! Na moje sumienie, jasny pan zna się na zegarkach jak, za pozwoleniem, zegarmistrz! Czyste ampir! Już blisko sto lat ma… — Poczekaj! poczekaj! a toż co za sprężynka? — Nu, to jest taka sprężyna, że jak ja ją pocisnę, to zaraz z zegara wyleci ptak, skrzydłami załomocze i krzyczeć zacznie. — Aha! prawda! widziałem raz taką maszynerię… — Kiedy jasny pan raz widział, to ja jaśnie panu drugi raz ją pokażę… Stali na stołkach obok siebie, postawą różni, bo gospodarz był szczuplejszym i niższym od gościa. Światło lampy, którą Żyd trzymał w wysoko podniesionym ręku, padało na dwie » twarze z rysami niepodobnymi, ale okryte jednostajnie wielką ilością zmarszczek. Obaj mieli okulary na oczach, wlepionych w zegar z błogością jednostajną. Wtem nad ich głowami siwymi i twarzami pomarszczonymi, wysadzony z wnętrza zegara przez sprężynę przyciśniętą, wyleciał ptak metalowy, kilka razy załopotał skrzydłami i dźwięcznie, świeżo, na całą izbę wołać zaczął: „Ku–ku”, „Ku–ku”. Żyd pierwszy zstąpił ze stołka na ziemię i pomógł gościowi to uczynić, po czym, zapominając o postawieniu lampy na stole, znowu na niego patrzał. — Za pozwoleniem jasnego pana — szepnął nieśmiało — może ja mam omyłkę, ale mnie zdaje się, że moje stare oczy jaśnie pana poznały… — Poczekaj, poczekaj — z żywością przemówił stary pan — mnie także coś się przypomina. Czy ja cię znałem kiedy? — Jasny pan graf Ksawery ze Strumienicy… — No, a ty? bo nie mogę przypomnieć sobie… — Ja Berek, syn Szymszela, co w Strumienicy pacht trzymał. — Berek! Czy być może? Ależ pamiętam wybornie! Siostra moja brała cię za model do jakiegoś obrazka… Żyd głową trząsł potakująco; lampę postawił na stole, bo ręce drżeć mu zaczęły. Wyciągał z kąta stare krzesło z materacem wklęsłym i poręczą nadłamaną, zapraszając gościa, aby usiadł. Cmokał wargami, śmiał się, czerwone powieki mrugały pod siwymi brwiami bardzo prędko, jak od olśnienia. Usiadł na koniec, wpatrzył się w gościa i głową trzęsąc wydawał dźwięki niewyraźne, w których przecież słychać było radość i zdziwienie. Ale i stary pan przypatrywał mu się z podziwem. — Czy być może? Ty Berek!… ty… ten Berek z kręcącymi się włosami złotymi, z twarzą rumianą jak
u dziewczyny, z oczami jak turkusy? Siostra moja wzięła cię za model do jakiejś figury w obrazie, potem często przychodziłeś do pałacu… Więc to ty jesteś?… — Ja… ja sam, jasny panie! A jasny pan jest tym paniczem, co na schody stramienieckiego pałacu nigdy inaczej nie wchodził jak po cztery przeskakują . Kiedy mnie jasna panna hrabianka malowała, a jasny graf Ksawery do tego pokoju, w którym my byli, wchodził, to jakby słońce wschodziło… Aj, czy ja nie pamiętam, jak jasny graf Ksawery konno jeździł i jak z panienkami tańczył!… Żeby nie wiem wielu paniczów na koniach jechało, to on wszystkich wyprzedził, i żeby nie wiem, wiele panienek było, to one wszystkie tylko z nim chciały tańczyć… Ja to wszystko widział, choć przy płocie albo to za oknem pałacu stojąc… — Ależ właśnie, właśnie — podchwycił hrabia — ja cię też najlepiej pamiętam stojącego przy sztachetach, na dziedzińcu lub w ogrodzie, i przypatrującego się wszystkiemu oczyma, które posiadały dziwnie naiwny wyraz ciekawości i uciechy… Nieraz mówiliśmy z siostrą o tobie, że wyglądasz, jakbyś cieszył się całym światem i nigdy dosyć nacieszyć nie mógł… Żyd śmiał się z cicha: — A jasny pan czy nie cieszył się wtedy całym światem? Hrabia zamyślił się i westchnął. — Naturalnie — odpowiedział — młodość!… Razem byliśmy młodzi, mój Berku! Nie spuszczając z niego oczu Żyd znowu zapytał z cicha: — A teraz? — Teraz! cóż? Jesteśmy razem starzy… Żyd oparł dłonie na kolanach, wzrok wlepił w ziemię, zgarbił się, zmalał. — Cy! cy! — cmokał — czemu my nie mieli razem zestarzeć, kiedy my razem młodzi byli? Każdy człowiek na świecie, czy żyd, czy chrześcijanin, czy wielki, czy maleńki, ma młodość i ma starość… i dla każdego młodość to radość, a starość to taki smutek, co jego już aż do grobu nie można z siebie zdjąć… Każdy to ma… Umilkł. Hrabia milczał także i tylko zegary na ścianach gwarzyły szmerem suchym, niespokojnym: „Tak–tak”, „Tak–to–tak”, „Tak–tak”, „Tak–tak”, „Tak–tak–tak–tak!” Jeden z nich błębokim basem zaczął uderzać godzinę: „Raz, dwa, trzy!” Lecz zaledwie trzy razy uderzył, odezwał się drugi, bardzo cienki, i wydzwonił: „Raz, dwa!” Przy szóstym uderzeniu dzwoniły już trzy głosy, a przy siódmym było ich ze sześć. Siedem, osiem, dziewięć wydzwoniły chórem, który potem stopił się we trzy i we dwa głosy, kończące ogłaszać godzinę dziewiątą. Hrabia z uśmiechem oglądał się dokoła. — Koncert! — szepnął, a potem z zamyśleniem dodał: — Mój Berku, ile to już godzin czas wybił dla ciebie i dla mnie! — Nu — odpowiedział Żyd — dlaczego on nie miał ich wybijać? My byli daleko od siebie, i nie
widzieli się nigdy, i zapomnieli o sobie, a czas na zegarkach bił godziny i co którą wybił, to i dla jasnego pana, i dla mnie, bo on dla wszystkich godziny bije… Chwilę milczał, potem podnosząc wzrok na gościa, nieśmiało zaczął: — Czy jasny pan graf wie, że ja rodziców jasnego pana pamiętani, jakbym ich wczoraj widział? Pan graf ojciec był małego wzrostu, ale taki sobie dumny na twarzy, a pani grafini miała takie ręce, co ja zawsze myślał, że to są białe kwiaty… te, co w ogrodzie rosły, i ogrodnik mówił, że nazywają się lile… może ja źle pamiętam… lile… lile… takie białe, piękne kwiaty, co bardzo pachną… Pani grafini miała ręce podobne do tych 1 i 1 ó w… Niech jasny pan nie rozgniewa się, że ja zapytam: czy jasny tatko i jasna mama jeszcze żyją? Tym razem w uśmiechu hrabiego była gorycz, gdy odpowiedział: — Gdzież tam, mój Berku! Czyż podobna, abym ja posiadał jeszcze rodziców przy życiu? Te białe lilie, o których mówisz, od dawna już — w ziemi. Głos mu drgnął, ale hamując wzruszenie, życzliwym głosem zapytał: — A twoi rodzice? Ojca prawie nie pamiętani, ale matkę przypominam sobie bardzo dobrze. Szczupła, nieduża kobiecina, spracowana, z twarzą zwiędłą, ale z pięknymi jeszcze oczyma, czarnymi i ognistymi jak płomienie… Żyd milczał chwilę, po czym zwracając ku podłodze palec suchy i ciemny rzekł z cicha: — Te płomienie, co ich jasny pan pamięta, dawno już — w ziemi! Zegary szemrały: „Tak–tak”, „Tak–tak”, „Tak–to–tak–tak”; dwaj ludzie milczeli z duszami zatopionymi w szmerze czasu. Żyd pierwszy obudził się z zamyślenia i przemówił: — A czemu ja winien tę wielką łaskę Pana Boga, że do mnie takiego starego znajomego przyprowadził? Hrabia wyjął z kieszeni staroświecki zegarek i położył go na stole. Żyd z przyjemnością wziął go w palce i oglądając z uśmiechem zapytywał: — A jaka na niego skarga? Czym on zgrzeszył? On późni się? Jasny pan próbował jego naprawiać i nic nie pomogło! Cy, cy! ja już widzę, że z nim niedobrze, on jest bardzo chory. Jego trzeba rozebrać i leczyć… Hrabiemu oczy błysnęły zza okularów. Zaniepokoił się i ucieszył. — Czy możesz to zrobić zaraz? — Czemu nie? Ja będę bardzo kontent, jeżeli jasny pan troszkę u mnie posiedzi i sam będzie widział,
że ja temu choremu nic złego nie zrobię. Tylko ja sobie większą lampę zapalę, bo do takiej roboty przy takiej małej lampie moje oczy za słabe… Hrabia w coraz lepszym humorze zawołał: — Dobrze ci, że możesz sobie większą lampę zapalić, a ja nie mam przy sobie tych okularów, których używam do naprawiania zegarków… — Aj, aj! co to za bieda? U mnie jest kilka par różnych okularów; niech jasny pan dobierze sobie, która będzie najlepsza. Czy jasnego pana oczy tak samo proszą, żeby ich ze służby odpuścić? — Oj, tak, mój Berku, bardzo nawet proszą… i diabelnie mi to dokucza. Bez okularów ani rusz, a i przez okulary czasem trudno… Żyd wyjmując z szuflady kilka par okularów zauważył: — To rychtyg jak mnie. Nasze oczy razem postarzały… Po paru minutach obydwaj siedzieli pochyleni nad stoli kiem, zatopieni w pracy rozbierania zegarka i oglądania różnych jego części. Rogowa oprawa okularów przerzynała liniami ciemnymi ich pomarszczone czoła, policzki, skronie i ginęła nad uszami w siwych włosach. Za wielkimi szkłami oczy nabierały coraz większego skupienia, a światło lampy zapalało w nich srebrne połyski. Pracując rozmawiali, ale już tylko o przedmiocie zajęcia swojego, bo w tej chwili wszystko, co nim nie było, uleciało bez śladu z ich pamięci. Czasem milkli i przypatrując się, próbując, majstrując, od wielkiego natężenia uwagi zaczynali oddychać przeciągle i głośno. Czasem zamieniali się urywanymi zdaniami: — Widzisz, widzisz, ot, gdzie bieda! — Jeżeli ona tu, to my ją stąd wypędzim! Ale mnie zdaje się, że ona gdzie indziej. Ale czasem zaczynali się sprzeczać. — Co ty robisz? to nie tak trzeba robić! — niespokojnie mówił hrabia. Żyd odpowiadał uspakajająco. — Niech jasny pan nie lęka się… jasny pan zaraz zobaczy, co z tego będzie… — Ależ nic z tego nie będzie… tu pociśnij… stamtąd wyjm… Wtedy Żyd głos podnosił i prawie krzyczał: — Jasny pan ma omyłkę… tu jest takie delikatne sprężynki, że jasny pan ich nie widzi… A hrabia także podniesionym głosem wołał: — A to mi się podoba! Ja miałbym czegokolwiek nie dostrzegać w tym zegarku… Ale zobaczywszy, że Żyd po swojemu, lecz dobrze zrobił, mruczał z cicha:
— A prawda… prawda! miałeś rację!… Tamten także, już uspokojony, pomrukiwał: — Kiedy idzie o moją robotę, to ja zawsze mam rację… Znowu umilkli, przyglądali się, majstrowali, przybliżali tu sobie czoła poprzerzynane zmarszczkami i ciemnymi liniami okularów, mieszali nad stołem ręce zwiędłe z delikatnymi ruchami palców suchych; oddechy ich głośne i przeciągłe łączyły się ze szmerem zegarów płynącym dokoła falą nieustanną. Wtem z tej fali szmeru suchego i śpiesznego wydobył się głos basowy, bardzo czysty i wydzwaniać zaczął: „Raz, dwa, trzy!” Za czwartym uderzeniem przybiegł mu z wtórem, jak młodzieniaszek mężowi dojrzałemu, cieniutki głosik wiolinowy i wykrzyczał: „Raz, dwa!” A za trzecim uderzeniem swoim dostał wtór głosów innych, którym wnet przybiegły z pomocą jeszcze inne, aż chór cały, zgodnie uderzywszy kilka razy, stopił się znowu do trzech i dwóch głosów, kończących ogłaszać godzinę dziesiątą. Dwaj ludzie podnieśli znad stołu głowy i opuścili na kolana ręce. Żyd mówił z uśmiechem: — Nu, jasny pan dobrze zna się na zegarkach… Już ja widzę, że jasny pan ma do zegarków takie upodobanie, jak kiedyściś do bystrych koni i pięknych panienek… Hrabia wesoło też odpowiedział: — To prawda, mój Berku, to prawda, że nabrałem tego zamiłowania, nie wiedzieć jak i dlaczego. Ot, różne dziwactwa czepiają się starości… Żyd skrzywił się nieco i z niezadowoleniem zaczął mruczeć: — Dziwactwo! jakie to dziwactwo? Dlaczego to ma być dziwactwo? Zegarek to jest piękna maszyna i temu rozumowi ludzkiemu, co ją wymyślił, honor robi. Czy ona kogo zabija, jak nie tu wspominając, fuzja albo armata? Czy ona kogo truje, tak jak te maszyny, co w wielkich fabrykach różne paskudztwa ludziom w nosy i gęby sypią? Zegarek to dla człowieka przyjaciel; on z nim jest, kiedy wesoło i kiedy smutno, on jemu pokazuje, co trzeba o której porze robić, on gada, kiedy nikt do człowieka nie gada, on jego uczy, że czas płynie i że on na tym czasie, jak na wielkiej rzece, też płynie do ogromnego morza… Machnął ręką i dokończył: — Wie jasny pan co? On dla człowieka czasem lepszy przyjaciel jak drugi człowiek, bo on nigdy — nie kąsa! Chi, chi, chi! Zaśmiał się z cicha, ale hrabia z zamyśleniem, słuchał mowy jego i potakująco wstrząsając głową odpowiedział: — Rozumną rzecz powiedziałeś: ta gadająca maszyna jest z człowiekiem, kiedy wesoło i kiedy smutno… Czy wiesz, że ten mój zegarek był ze mną już wtedy, kiedy to, jak powiadasz, miałem zamiłowanie do bystrych koni i pięknych panienek…
— Aj, aj! — cmoknął Żyd — taki młody panicz miał już taki drogi zegarek! Hrabia uśmiechnął się. — Nigdy nie brakowało mi drogich rzeczy, ale zabrakło nieraz osób drogich… Nigdy nie zapomnę przedśmiertnych godzin mojej matki… Doktor powiedział, że śmierć zbliżać się będzie wtedy, gdy puls słabnąć zacznie, i poszedł spocząć, bo był strasznie znużony i niewyspany. Sam jeden zostałem przy jej łóżku i często, z zegarkiem w jednym ręku, a z jej ręką w drugim, badałem… czy już się zbliża?… Im więcej zbliżała się, tym rzadszym było uderzanie pulsu i zdawało mi się, że tym szybciej posuwa się wskazówka zegarka. Posuwała się, a w tej lilii, którą pamiętasz, puls ustawał, ustawał… aż ustał. To, co zbliżało się, przyszło. Na zegarku było pięć minut i trzy sekundy po północy… Żyd z wilgotnymi oczyma głową trząsł potakująco, i zegary na ścianach szemrały chórem: „Tak–tak”, „Tak–to–tak”, „Tak–to–tak”, „Tak–to–tak”. Otrząsając się ze wzruszenia hrabia zażartował: — A nie uwierzysz, mój Berku, jaka na niego żywość czasem napadała! Kiedy raz kochałem się na zabój w pewnej pani, a mogłem z nią bywać zawsze bardzo krótko, ile razy ukradkiem na niego spojrzałem, złość mię porywała taka, że gdyby tylko wypadało, byłbym go cisnął o ziemię. W myśli łajałem go: „Nie lećże tak, głupcze! Postój sobie, wypocznij i niech razem z tobą czas się zatrzyma!” Ale on nie słuchał; leciał i szczęście moje… odleciało!… Żyd z cicha zapytał: — A czy jasny pan zawsze spał dobrze w nocy?… Hrabia uczynił ręką gest ironiczny. — A kiedy jasny pan nie spał, to czy myśli jasnego pana były zawsze wesołe? Nu, ja sam wiem, że one musiały bywać niewesołe. A kiedy jasny pan leżał w ciemności z niewesołymi myślami w głowie, to może on wtedy bardzo po mału szedł? — Jednak szedł — odpowiedział hrabia — i noce czarne przeciągały… — A kiedy one przeciągały, wszyscy spali, tylko on jeden do jaśnie pana gadał… A co on gadał? On jasnego pana pocieszał, że i ta czarność przejdzie… — Jak wszystko przechodzi — dokończył hrabia i na parę minut zamyślił się głęboko. Czuł się zdziwionym. Po co on tak długo tu siedzi i tak poufale rozmawia z tym łapserdakiem? Znał go niegdyś! Cóż stąd? Wspólnych wspomnień przecież mieć nie mogą, ani w ogóle wspólności żadnej. Nie był dumnym i miał wrodzoną życzliwość dla ludzi; niemniej wiedział, jaka przepaść różnic rozmaitych dzieli go od Berka, niegdyś syna pachciarza, a obecnie zegarmistrza z podrzędnej ulicy miasta. Po prostu różnili się wszystkim i nie było pomiędzy nimi podobieństwa żadnego. Wszedł tu, aby oddać zegarek do naprawy, i zasiadł na długie godziny. Co więcej, wcale nie chciało się mu odchodzić i prawie niespodziewanie dla samego siebie zapytał:
— Jakże ci się powodziło, mój Berku? Jak powodzi się teraz? Czy masz rodzinę i dostateczne środki do życia? Żyd z wyrazem uciechy na twarzy podziękował za te pytania życzliwe i dość obszernie odpowiadać zaczął. Bogatyni nie był, kapitałów nie zebrał, ale środki do życia posiadał jakie takie i nędzy nie cierpiał. Pracował jeszcze i zarabiał tyle, ile potrzeba na życie — a wiele mu potrzeba teraz, kiedy jest już sam i ma przy sobie jedną tylko wnuczkę, która go dogląda i także szyciem trochę zarabia? Rodzinę ma liczną, kilkoro dzieci, kilkanaścioro wnuków, ale to wszystko… Machnął ręką. — Wie jasny pan co? Jest taka zagadka, i ja bardzo ciekawy, czy jasny pan zna ją, czy nie zna… Jakim sposobem to może być, żeby człowiek miał familię i razem nie miał familii? Mówiąc to zatapiał w twarzy hrabiego wzrok badawczy i trochę filuterny. — Nu, czy pan tę zagadkę zna? Po ustach hrabiego przewinął się uśmiech ironiczny. — Znam tę zagadkę, Berku, znam bardzo dobrze… Żyd obu dłońmi uderzył się o kolana i z frasunkiem zawołał: — Aj, po co jasny pan ją zna? Jej lepiej nie znać! Nu, ale kiedy my obydwa ją znamy, to już ja nie będę jaśnie panu o mojej familii opowiadać. Oni porządne ludzie, i poczciwe ludzie, i niektóre to nawet edukowane i bogate, ale oni nie moje… oni swoje i świata, nie moje… Miał kilka córek, ale jedna tylko nie przestawała nigdy należeć do niego. Kochała go i pielęgnowała, była światłem i rozkoszą jego oczu; ale dawno już jej nie widział i nigdy już nie zobaczy. Spotkały ją w handlu niepowodzenia i nieszczęścia. Z mężem i dziećmi wyjechała do Ameryki, aby szukać lepszego losu… Miewa niekiedy listy od niej, ale co to listy? On jej nigdy już nie zobaczy, i jest to taki wielki smutek, który można znosić spokojnie i cierpliwie tylko dlatego, że on z Boskiej ręki pochodzi, a z Boskiej ręki trzeba wszystko przyjąć spokojnie i cierpliwie… Co robić? Źrenice jego, o których hrabia mówił, że były niegdyś błękitne jak turkusy, teraz szare i zamglone, pod czerwoną powieką zaświeciły łzami. Lecz wkrótce otrząsł się ze wzruszenia i wywdzięczając się za życzliwe pytania przemówił nieśmiało: — Niech jasny pan nie rozgniewa się, że ja zapytam o siostrę jaśnie pana, o tę jasną panienkę hrabiankę, co kiedyściś mnie, biednego Żydka, na obrazie malowała. Aj, jaka to była śliczna panienka! Ja ją pamiętam. Czemu ja nie mam jej pamiętać, kiedy ja takiej ślicznej panienki nigdy już potem nie widział! To był anioł. Ona była taka piękna, i taka do— bra, i taka sobie cicha i delikatna, jak anioł! Ja pamiętam, że jaśnie pan żył z nią w wielkiej przyjaźni. Czemu ja nie mam tego pamiętać, kiedy ja potem takiej przyjaźni już nigdy nie widział! Czy ona żyje? Gdzie ona żyje? Co ona robi? Czy jej dobrze powodzi się?
Po chwili milczenia, ze wzrokiem utkwionym w podłogę, hrabia odpowiedział: — Miałem trzy siostry, ale z tą, o którą pytasz, kochaliśmy się najwięcej. Żyje, powodzi się jej dobrze, ale dawno jej nie widziałem i może nigdy już nie zobaczę. Wyszła za Anglika, mieszka w Anglii; nie przyjeżdża tu nigdy, a mnie, bliskiemu podróży największej, trudno już puszczać się, choćby w niewielkie… Ona dla mnie umarła, chociaż żyje… Cóż robić? Żyd słuchał uważnie i głową trząsł smutnie. — Jasny pan ma taki smutek, jak i ja. I jasny pan prawdziwą rzecz powiedział: ona umarła, choć żyje. Ja tak samo o swojej Małce myślę. Ja myślę, że ludzie różnie umierają: jedne przez chorobę, drugie przez oddalenie, trzecie przez to, że odmieniają się, czwarte… Ale po co ja to jasnemu panu gadam, kiedy jasny pan sam wie… Machnął ręką i zamilkł, a hrabia, ciągle wpatrując się w podłogę, krótko odpowiedział: — Wiem. Obaj umilkli, a dokoła zegary mówiły szmerem nieustannym: „Tak–tak”, „Tak–to–tak”, „Tak–to–tak”, „Tak–tak”, aż nagle wytrysnął ze szmeru głos donośny, na całą izbę wołający: „Ku—ku! ku—ku!” Hrabia wstał i zbliżywszy się do zegara stanął przed nim. Futro miał rozpięte, bo mu się gorąco zrobiło w dusznej izbie i na oczach swoje już okulary w złotej oprawie. Z głową podniesioną długo patrzał przez te okulary na zegar staroświecki, aż przemówił: — Ile żądałbyś za ten zegar? Żyd siedzący przy stole głowę podniósł i uśmiechając się odpowiedział: — Co ja mam za niego żądać? ja za niego nic nie żądam. — Jak to? przecież handlujesz zegarami! — Jasny pan powiedział prawdę. Ja zegarami handluję, ale ten zegar do handlu nie należy. Hrabia ze zdziwieniem obrócił się ku niemu. — Dlaczego? To przedmiot mający cenę znaczną. Sam nabyłbym go chętnie. Żyd wstrząsał głową potakująco. — Ja wiem, że to jest drogi zegarek i że ja bym za niego dostał dobrą cenę, ale ja jego nie sprzedam. Czy jasny pan słyszał kiedy, żeby przyjaciel sprzedawał przyjaciela? Hrabia patrzał na mówiącego prawie z osłupieniem.
— Czy być może? — zawołał — nie jesteś przecie bogaczem i jesteś Żydem, a Żydzi tylko grosz cenią! Żyd z cicha odpowiedział: — Jasny pan ma omyłkę. A hrabia trochę ze śmiechem mówił: — Jakąż ja mam omyłkę? Co ty tak wysoko cenisz w tym zegarku, że sprzedać go nie chcesz? Masz przecie tyle innych! Przez cóż ten może być dla ciebie takim ważnym czy drogim? Był tak zaciekawionym czy zdziwionym, że usiadł znowu przy stole, na krześle z materacem wklęsłym i poręczą nadłamaną. Żyd zaś powoli mówić zaczął: — Jeżeli jasny pan posłucha mojego gadania, to ja wszystko opowiem. Prędko już będzie czterdzieści lat, jak ja ten zegar mam. Ja jego za tanie pieniądze kupił i dlatego kupił, żeby za większe sprzedać. Ale wtenczas mój Mosze, który teraz kupcem jest i wielkie interesy ze zbożem prowadzi, był takim małym chłopcem, co do chederu chodził, ja jeszcze więcej synów nie miał, bardzo lękał się, że Pan Bóg mnie więcej nie da, i bardzo jego kochał. Aj, jakie to było dziecko, ten mój Mosze! Żeby jasny pan jego znał, to sam dziwiłby się, że takie dziecko może na świecie być. A kiedy ja ten zegar kupił, to tego samego dnia mój Mosze powrócił z chederu taki słaby, taki smutny i taki mizerny, że mnie strach wziął, żeby on nie zachorował i żeby mnie Pan Bóg tego jednego syna nie odebrał. Przyszedł mój Mosze z chederu, siadł w kącie, jeść nic nie chce, na ziemię tylko patrzy i mówi, że jego głowa bardzo boli i że on w chederze bardzo zmęczył się, że mełamed bardzo srogi i że on żyć już nie chce. Aj, aj! żeby takie dziecko żyć nie chciało! to jest dziwne, to jest straszne i to jest wielki grzech! Kiedy on to powiedział, ja za głowę schwycił się, i jego matka za głowę schwyciła się, a jego siostry zaczęły płakać od tego, że Mosze żyć nie chce i że my siedzim trzymając się za głowy i kiwając się z wielkiego żalu… Wtenczas, raptem, ten zegar zakukał. A była wtedy godzina dziesiąta, to on długo kukał, aż dziesięć razy. Za pierwszym razem Mosze podniósł głowę i zdziwił się, za drugim on już nie na ziemię patrzał, ale na niego, za trzecim razem oczy u niego zaświeciły i on krzyknął: „Aj, aj! tate, co to jest? skąd ty to wziął!” I zaczął śmiać się do zegara, tak jak nie przymierzając człowiek, co jego długo w ciemności trzymają, śmieje się, kiedy zobaczy słońce. Ja bardzo był kontent, że on sinieje się, skoczył na stołek i tę sprężynkę, co jasny pan wie, przycisnął, a jak ja ją przycisnął, to z zegara wyleciał ptak i zaczął skrzydłami łomotać i jeszcze mocniej kukać. Nu, jak on tego ptaka zobaczył, ten mój Mosze, to on już całkiem z kąta wyleciał, starszą siostrę obydwoma rękami porwał i zaczął z nią przed zegarem tańczyć, a jak on ze starszą siostrą tańczył, to i dwie młodsze, takie maleńkie, że ledwie od ziemi odrosły, schwyciły się za obydwie ręce i także zaczęły tańczyć. Oni nie tylko tańczyli, ale z wielkiej radości, że takiego pięknego ptaka zobaczyli, śmieli się na całą izbę, a jak oni śmieli się, to i matka, co przy ogniu obiad gotowała, zaczęła śmiać się. Ja ze stołka nie złaził i patrzał, jak oni wszyscy
tańczyli i śmieli się. Ptak kukał, a ja przy tym zegarze na stołku stojąc w myślach Panu Bogu dziękował, że Mosze już nie chory i że on już żyć chce, i że w moim domu taki wielki smutek przemienił się w taką wielką wesołość. Musiała to być istotnie wesołość wielka, bo jeszcze teraz, po latach czterdziestu, odblask jej padł na gęste zmarszczki jego twarzy, a echo ozwało się w śmiechu cichym i przeciągłym. Rozweselony, z oczyma błyszczącymi i rękoma rozłożonymi, mówił dalej: — Nu, czy ja mógł wtenczas ten zegar sprzedać, kiedy mnie Pan Bóg przez niego swoją łaskę okazał? Ja jego troszkę bał się sprzedawać, żeby swego szczęścia od siebie nie odwrócić, a troszkę żałował dzieci, dla których ten ptak, co w nim śpiewa, był całą zabawą i taką radością, że jak on zaczynał kukać, to oni zaraz zaczynali przed nim tańczyć… Kupców ja na niego miał, ale zawsze myślał sobie: „Niech to będzie potem! Niech on sobie jeszcze trochę u nas pobędzie!” Aż Pan Bóg na mnie ciężką chorobę przysłał… Odetchnął głęboko, oczy wzniósł ku sufitowi i mówił dalej: — Kiedy Pan Bóg na mnie tę chorobę przysłał, to ja może przez cały miesiąc ani jednej nocy nie spał. Czy jasny pan wie, co to jest, kiedy człowiek mający we wnętrznościach wielkie boleści, a w głowie czarne myśli, przez całą noc leży z otwartymi oczyma i w ciemność patrzy? Ja w tej ciemności wiele rzeczy widział, co ich żeby żaden dobry człowiek nigdy nie widział! Ja widział swoją śmierć i swoje dzieci, co beze mnie w wielkiej nędzy będą, i swoje grzechy, którymi Pana Boga obraził, i wielki strach, co mnie za nich na tamtym świecie czeka… A kiedy ja tak leżał i na takie rzeczy otwartymi oczami patrzył, to jak tylko w tym zegarze ten ptak zakuka, zaraz te obrazy, co w ciemności zawieszone, zmieniają, się na inne. Czy jasny pan domyśli się, co ja wtedy widział w ciemności, jak ten ptak kukał? Ja wtedy widział Strumienicę i samego siebie, jak przy płocie od dziedzińca stoję i patrzę sobie na ten las, co tam zaraz za dworem był… Aj, jakie piękne lato! Ten ogród, co na nim biały pałac odbija się taki zielony, i od niego bardzo przyjemne zapachy przylatują… Nad pałacem, na takim wysokim drzewie, taki wielki ptak, z długim dziobem, stoi na takim wielkim gnieździe i żabami, co ich z łąki przyniósł, swoje dzieci karmi… a w tym lesie, co ja na niego patrzę, takim zielonym, drugi ptak kuka… całkiem tak kuka, jak ten zegar… To ja na te obrazy patrzał, śmiał się do nich, jak dziecko, kiedy jemu pokażą cacko, i dziękował Panu Bogu, że mnie dał taką nieżywą rzecz, co mnie na ciemnościach maluje takie światłości… Umilkł i dość długo siedział z dłońmi złożonymi na kolanach i z głową zwieszoną. Hrabia, z czołem na dłoni, uważny i zasłuchany, milczał także, a obie głowy ich, siwe i pochylone, oblewał dokoła szmer czasu potakujący, nieustanny: „Tak–tak”, „Tak–to–tak”, „Tak–to–tak”, „Tak–to–tak”. Po chwili ze szmeru tego wyłonił się znowu głos Żyda zniżony, prawie szepcący: — Ja by jaśnie panu przez cały tydzień opowiadał różne rzeczy o tym zegarze i jeszcze bym wszystkich nie opowiedział. Ale jedną jeszcze opowiem. Niech jasny pan jeszcze tej jednej rzeczy cierpliwie posłucha.
Opowiedział, że kiedy jego najmilsza Małka do Ameryki wyjeżdżała, on nie przeprowadzał jej na dworzec kolei, ponieważ czuł, że nie powstrzyma się od płaczu, a nie chciał, aby ludzie litowali się nad jego starymi oczyma, które jeszcze tak płakać muszą. Więc córka i dzieci jej pożegnały go tu, w tej samej izbie, i poszły sobie, a on jak nieżywy siadł na ziemi w kącie, ot, w tym kącie, i schwyciwszy się obydwoma rękoma za głowę, kiwał się i płakał, i jęczał do Pana Boga, za co On na niego takie wielkie nieszczęście przysłał. Lecz nagle on sobie pomyślał, że tu słychać ten świst taki długi i ostry, z którym, pociągi oddalają się od dworca, i zachciało się mu ogromnie ten świst usłyszeć. „Niech ja jego posłyszę — myślał — niech ja wiem, kiedy moja Małka i jej dzieci już tu przestaną być, kiedy oni dla mnie całkiem przepadną…” Wiedział, o której godzinie i minucie ten świst rozlega się zazwyczaj, i siedząc w kącie na ziemi, z głową w rękach, zaczął patrzeć na zegarek, na ten zegarek z ptakiem. Patrzał i myślał: za kwadrans, za dziesięć minut, za pięć, za trzy minuty… Wtem rozległ się świst długi i taki ostry, że całkiem przeszył mu serce. Już jego Małka przestała tu być, już ona, choć żyje, dla niego umarła… — Czy jasny pan uwierzy? Ja pamiętam, że było wtedy dwadzieścia trzy minuty po dziesiątej… Hrabia wstał zamyślony. — Mój Berku — rzekł — rozumiem dobrze, dlaczego nie chcesz sprzedać tego zegara. Czytasz ty na nim, tak jak ja na swoim — przeszłość. Żyd głową potrząsł z zadowoleniem wielkim. — Jasny pan prawdę powiedział. Jasny pan na swoim zegarku, tak samo jak ja na swoim — czyta przeszłość. Ją każdy ma. Stali teraz naprzeciw siebie, bliscy już rozstania, lecz ociągający się z pożegnaniem, czując kowala niewidzialnego, który kuł pomiędzy nimi ogniwa niespodziane, a dokoła postaci ich przygarbionych i zwątlałych fala czasu płynęła ze szmerem nieustannym, stukotliwym: „Tak– tak”, „Tak–to–tak”. „Tak–to–tak”, „Tak–tak”. Hrabia usiadł znowu i nawet rozsiadł się na krześle, jak do gawędy długiej, a ze szmeru napełniającego izbę wydobył się głos basowy, bardzo czysty i wydzwaniać zaczął: „Raz, dwa, trzy!” Za czwartym uderzeniem przybiegł mu z wtórem, jak młodzieniaszek mężowi dojrzałemu, cieniutki głosik wiolinowy i wykrzyczał: „Raz, dwa!” A za trzecim uderzeniem swoim dostał wtór głosów innych, którym wnet z pomocą przybiegły jeszcze inne, aż cały chór, zgodnie uderzywszy kilka razy, stopił się znowu do trzech i do dwóch głosów, kończących ogłaszać godzinę jedenastą. Kilka miesięcy upłynęło. Wiosna była wczesna jeszcze, pogodna, słoneczna. Stary Berek wyszedł z izby napełnionej wiecznym szmerem zegarów i przed drzwiami stanął na dwu wschodkach, które rozdzielały je z chodnikiem. Wnet oblało go światło słoneczne, na którego tle złotym uwypukliła się
postać jego, mała, wątła, trochę przygarbiona, w odzieniu długim i wyszarzanym, w czapce spłaszczonej, z wykrzywionym daszkiem. Pod daszkiem czapki uwypukliła się także w złotym blasku twarz okrągła, zwiędła, z małymi rumieńcami na policzkach pomarszczonych, w okularach, których rogowa oprawa przerzynała czarnymi liniami czoło, skronie i gubiła się za uszyma we włosach siwych. Siwa broda połyskiwała na piersi jak kądziel z wyprzedzonego srebra. Stał w świetle i cieple słonecznym, rozgrzany, rozweselony, spoglądający przez wielkie szkła okularów na ulicę wąską, pełną światła, ustrojoną u góry w pas błękitnego nieba.Stali teraz naprzeciw siebie, bliscy już rozstania, lecz ociągający się z pożegnaniem, czując kowala niewidzialnego, który kuł pomiędzy nimi ogniwa niespodziane, a dokoła postaci ich przygarbionych i zwątlałych fala czasu płynęła ze szmerem nieustannym, stukotliwym: „Tak– tak”, „Tak–to–tak”. „Tak–to–tak”, „Tak–tak”. Hrabia usiadł znowu i nawet rozsiadł się na krześle, jak do gawędy długiej, a ze szmeru napełniającego izbę wydobył się głos basowy, bardzo czysty i wydzwaniać zaczął: „Raz, dwa, trzy!” Za czwartym uderzeniem przybiegł mu z wtórem, jak młodzieniaszek mężowi dojrzałemu, cieniutki głosik wiolinowy i wykrzyczał: „Raz, dwa!” A za trzecim uderzeniem swoim dostał wtór głosów innych, którym wnet z pomocą przybiegły jeszcze inne, aż cały chór, zgodnie uderzywszy kilka razy, stopił się znowu do trzech i do dwóch głosów, kończących ogłaszać godzinę jedenastą. Kilka miesięcy upłynęło. Wiosna była wczesna jeszcze, pogodna, słoneczna. Stary Berek wyszedł z izby napełnionej wiecznym szmerem zegarów i przed drzwiami stanął na dwu wschodkach, które rozdzielały je z chodnikiem. Wnet oblało go światło słoneczne, na którego tle złotym uwypukliła się postać jego, mała, wątła, trochę przygarbiona, w odzieniu długim i wyszarzanym, w czapce spłaszczonej, z wykrzywionym daszkiem. Pod daszkiem czapki uwypukliła się także w złotym blasku twarz okrągła, zwiędła, z małymi rumieńcami na policzkach pomarszczonych, w okularach, których rogowa oprawa przerzynała czarnymi liniami czoło, skronie i gubiła się za uszyma we włosach siwych. Siwa broda połyskiwała na piersi jak kądziel z wyprzedzonego srebra. Stał w świetle i cieple słonecznym, rozgrzany, rozweselony, spoglądający przez wielkie szkła okularów na ulicę wąską, pełną światła, ustrojoną u góry w pas błękitnego nieba. Godzina była południowa, ludność miejska ruszała się żwawo; z ulic pobliskich, od tej ludniejszych, dochodził dobrze znany gwar i turkot, w którym ucho Żyda niebawem rozróżniać zaczęło odgłos mniej zwyczajny. Był to śpiew basowy, to wzdymający się, to milknący, to znowu płynący w gwarze gminnym nutą uroczystą. Berek wsłuchiwał się przez chwilę, po czym głową kiwnął w znak, że zrozumiał znaczenie tego śpiewu. Orszak pogrzebowy przeciągał niedaleko i wciąż się przybliżał. Na wąskiej ulicy zrobił się ruch taki, jaki bywa zazwyczaj, gdy ludność śpieszy do oglądania rzeczy ciekawej. Na chodnikach zatętniały stopy śpieszące, zaszumiał gwar głosów podniesionych. Berko spokojnie stał na dwu wschodach wznoszących się nad chodnikiem i patrzał w stronę, od której przybliżał się śpiew uroczysty. Przestrzeń paruset kroków dzieliła go od końca ulicy, za którym przeciągały zazwyczaj pochody żałobne. Ten także ukazał się wkrótce. Zza wysokiej ściany kamienicy wysunęło się naprzód kilka postaci w bieli, czarny krzyż wzniósł się w złotym powietrzu, chorągwie powiały czerwienią i szafirem i pochodnie zapalone błysnęły łańcuchem płomieni żółtych, martwych, smutnych. Śpiew żałobny wzdął się i połączył z turkotem kół powolnym i głuchym.
Zaczerniały grube kiry. Wóz pogrzebowy, zaprzężony sześciu końmi i otoczony ludźmi okapturzonymi żałobą, wiózł na szczycie trumnę ociekającą srebrem. Potem znowu, przy zwolna oddalającym się śpiewie, chorągwie, pochodnie i za wozem wspaniałym długi szereg par ludzkich postępujących powoli, w żałobie grubej, ale strojnej. Ciężkie suknie wlokące się po bruku ulicznym, krepy czarne, ściekające od głów aż do ziemi, przepaski czarne na błyszczących kapeluszach męskich, w rękach ociągniętych czernią książki z modlitwami, jaśniejące na oprawach kością słoniową i złotem. Takich par szereg długi ciągnął pośród dwu rzędów pochodni zapalonych i dwu sznurów ludności tłumliwej, cisnącej się na chodnikach i brzegach ulicy. Był to jeden z najwspanialszych i najbogatszych pogrzebów, jakie w tym mieście odbywały się kiedykolwiek. Przez duże szkła okularów i perspektywę wąskiej ulicy Berek spokojnie patrzał na orszak przeciągający i czasem tylko w zamyśleniu potrząsał głową. Lecz gdy parę wyrazów wypadło z tłumu ulicznego i o słuch jego potrąciło, drgnął, wyprostował się i zaczął zapytywać, sam nie wiedząc kogo: — Wos? woa? wer? Kto taki? graf! jaki graf? co to jest? kto to umarł? czyj to pogrzeb? Z tymi pytaniami tłoczącymi się na wargi bezkrwiste znalazł się na chodniku i przechodniowi jakiemuś zagrodził drogę. — No, cóż? Nie zatrzymuj mię, Żydzie! Czyj to pogrzeb? Hrabiego Strumienieckiego pogrzeb! Więc cóż? czego trzymasz mię jeszcze za połę? Którego Strumienieckiego? Ojca… ojca… starego hrabiego Ksawerego… Puszczajże, bo mi pilno! Puścił połę przechodnia, głowę w tył przechylił i patrząc na błękitny pasek nieba mówił, prawie krzyczał: — Aj, aj! on umarł? pan graf Ksawery umarł? Jak to może być? Dlaczego on umarł? on był całkiem zdrów, kiedy do mnie przychodził! On kiedyściś taki młody był, i taki piękny, i taki wesoły, a teraz on umarł? Skąd to wzięło się, że on umarł? Przechodnie śpieszący dla ujrzenia pogrzebu wspaniałego potrącali go i ze zdziwieniem oglądali się na starca, który przez wielkie okulary patrząc w same niebo, ze sterczącą brodą srebrną, zawodził lament brzmiący zapytaniami. Zapytywał nie wiedzieć o co i nie wiedzieć kogo. Ktoś rozmachliwie idący odtrącił go aż pod ścianę domu; parę żydowskich podrostków przebiegając krzyknęło: „Sieh! sieh! a myszugener!” Ale wszystko: to nie trwało długo, bo stary Żyd, porwany jakąś nieprzemożoną siłą, począł biec, jak tylko mógł, w stronę, w którą pociągnął orszak żałobny. Ciemnymi rękoma zgarniając dokoła nóg odzież długą, biegł z chodnika na chodnik, z ulicy w ulicę, przygarbiony, z żylastą szyją wyciągniętą naprzód, ze sterczącą kądzielą srebrnej brody. Śpieszył ogromnie. O niczym nie myślał, tylko o dopędzeniu orszaku pogrzebowego; innej chęci nie czuł, tylko tę jedną. Orszak posuwał się powoli, dopędzić go nie było bardzo trudno. Berek wkrótce wpadł w jego szeregi ostatnie, ale się tym nie zadowolnił. Biegł jeszcze, zręcznie prześlizgiwał się wśród tłumu, gdzie ten najgęstszym był, robił nawet pięścią, aż znalazł się obok pań i panów idących parami za trumną. Krewni zmarłego bliscy i dalecy, przyjaciele rodziny, znajomi najbliżsi, starzy i młodzi, wysocy i niscy, piękni i szpetni, lecz wszyscy wytworni, w żałobie grubej, nieco sztywni w pozorach nastroju
uroczystego. Ciężkie suknie kobiece wlekące się po bruku, krepy czarne spływające od głów aż do ziemi, przepaski czarne na błyszczących kapeluszach męskich, modlitewniki błyszczące od złota w rękach ©ciągniętych czernią, splecionych nabożnie. Za nimi turkot nieprzejrzanego szeregu powozów i tupot po bruku szarej masy pospólstwa trzymanej w oddaleniu. Na chodnikach, z dwu stron wozu obleczonego kirem i szeregu par ubranych w żałobę, słały się dwa szlaki bruku ulicznego, puste i oblane blaskiem słońca. Berko zwolnił kroku i zaczął iść po jednym z tych pasów, równolegle ze sznurem pań i panów. Oni szli równo i uroczyście; on dreptał i czasem potykał się o kamienie. Na tle ich sukien czarnych jego wyszarzana odzież wyglądała jak łachman uwiędły w rynsztoku. Na czapce spłaszczonej nie miał przepaski krepowej, a spod daszka wykrzywionego widać było czarne linie okularów przerzynające pomarszczoną skórę czoła i skroni. Wyglądał jak kropla, która wytrysnęła z szarej masy trzymanej w oddaleniu i upadła tuż za trumną ociekającą srebrem, obok kirów ciężkich i wytwornych. Ale szedł. Może zwracano na niego uwagę i dziwiono się, skąd się wziął i czego idzie, ale on szedł. Na czele orszaku, w powietrzu promiennym wznosiły się wysoko ciemne linie krzyża i brzmiał uroczyście żałobny śpiew kościelny; on jednak szedł. Wkrótce zaczął sam myśleć: „Nu, skąd ja tu wziął się? czego ja leciał jak szalony? czego ja idę?” Ale szedł. Dopóki biegł i przebijał się przez tłumy, nie myślał o niczym, party uczuciem, które było siłą pociągu instynktową, niejasną, lecz niezmożoną. Teraz począł myśleć i dziwić się samemu sobie i temu, za którego trumną dreptał obok krewnych i przyjaciół najbliższych, potykając się o kamienie. „Nu, czego on wtedy siedział u mnie kilka godzin, prawie całą noc? Czego on ze mną rozmawiał jak z bratem? Czego ja za tym wozem leciał, jak dowiedział się, że to on na nim jedzie? czego ja teraz za nim idę?” Tak myślał, dziwił się coraz więcej i jemu, i sobie, ale szedł. Za miastem stało się przestronnie, promiennie, czysto, świeżo. Pola z zieloną runią rozłożyły się ze stron obu, młode brzozy zasrebrzyły się kosą białą i zaszemrały kaskadami listków młodych; wiatry lekkie latały w złotym powietrzu roznosząc wonie ziół dobywających się z ziemi, rzeka błysnęła w pobliżu błękitem tak gorącym, że zza wzgórzy falujących wydawała się spadłymi na ziemię kawałkami nieba. Berek od bardzo dawna już nie opuszczał miasta, a teraz, gdy tylko je opuścił, powiało nań — Strumienicą. Wiatr, brzozy, promienie rozsiane w powietrzu szeptały mu w oba uszy: Strumienica! Strumienica! Stoi przy płocie dziedzińca, patrzy na takie same brzozy, na taki sam kawałek wody błękitnej i słucha, jak ptak w lesie kuka… Oczy wlepił w trumnę ociekającą srebrem. — To był początek twój i mój…
Przez bramę na oścież otwartą orszak wszedł na cmentarz i wśród mogił usianych fiołkami rozsypał się po lesie grobowców i krzyży. Wtedy Berek, uderzony wielkim strwożyniem, przystanął, a gdy fala ludzka przepłynęła, pozostał samotnym. Cmentarz był pełen drzew; stary Żyd wsunął się pomiędzy brzozy i z głową zwieszoną, z palcami rozpostartymi u rąk obwisłych, błądził przez chwilę pod ich gałęźmi płaczącymi, myśląc, nawet mrucząc półgłosem: — Nu, czego ja tu przyszedł? skąd ja tu wziął się? czego ja tu wlazł? Ale nie odchodził i czuł, że pomiędzy nim a trumną spuszczaną do ziemi kowal niewidzialny kuł ogniwa niespodziane. U przeciwnego końca cmentarza stała pstra masa ludzi, wzbijały się śpiewy uroczyste, promieniał krzyż na grobowcu wysokim. Żyd ze spuszczoną głową dreptał pośród brzóz i rozmawiał z samym sobą… Brama cmentarza była ciągle otwartą na oścież, ale on nie odchodził; nawet usiadł pod brzozami… Pod brzozami płaczącymi ulewą drobnych liści, wśród pni białych, nad mogiłą nakrapianą fiołkami, szarzała postać starego Żyda, przysiadła do ziemi, w czapce spłaszczonej, w wielkich okularach z rogową oprawą, ze srebrną kądzielą na piersi. Cmentarz staczał się po wysokim wzgórzu nad rzekę, za którą leżały pola zielone i piaski żółte. Żyd wyciągnął szyję i patrzył na piaski. — Co to jest? — zamruczał — co to ma znaczyć? czy to on? ja nie wiedział, że jego stąd można widzieć! Na żółtych piaskach majaczyło miejsce jedno, obwiedzione murem niskim i napełnione kamieniami sterczącymi. Nie było tam, tak jak tutaj, ani drzew, ani grobowców; nic tylko mnóstwo kamieni sterczących, w blasku słońca czerwonawych, i dokoła żółte piaski. Cmentarz żydowski. Berek oparł łokieć na kolanie, twarz na dłoni i kiwał się powoli to w tył, to naprzód, w takt kowadła, które pomiędzy nim a trumną zasypywaną piaskiem kuło ogniwa niewidzialne. Z cicha mówił: — Tu jest koniec twój i mój! Przestał mruczeć, ale siedział jeszcze pod brzozami, szary w zieloności, otaczającej, śród świegotu ptastwa, nad mogiłą nakrapianą fiołkami. A dwa cmentarze, jeden cały w drzewach i krzyżach, drugi ze sterczącymi kamieniami na piaskach żółtych, jedno wspólne niebo skuwało ogniwem wysokim i szerokim. TOM II
ASCETKA I Z szelestem grubego płótna rozchyliła się na dwie strony biała zasłona i odsłoniła ogromną, żelazną kratę rozdzielającą prezbiterium kościelne z klasztornym chórem. Wtedy organy rzuciły z wysoka wielką falę głębokich tonów, ołtarz zagorzał w olśniewającym świetle i u jego stopni wybuchnął potężny śpiew kleru, towarzyszącego wspaniałej celebrze biskupa. Boże, ku wspomożeniu memu wejrzyj, Panie, ku ratunkowi memu pośpiesz się… Z coraz głębszą i coraz przenikliwszymi tonami napojoną grą organów, we wzrastającym świetle, w migotliwych błyskach złoceń okrywających smukłe kolumny ołtarza, złotem i srebrem naszytych kap, infuły, pastorału i podnoszonych, to opuszczanych ksiąg w drogocennych oprawach, w tłumnych ruchach białych komży, barwnie haftowanych stuł, aksamitnych biretów, szkarłatnych peleryn, a dalej spiętrzonych i wzajem zasłaniających się, to odsłaniających odkrytych głów męskich i wstęg, piór, woalów, szerokich skrzydeł kapeluszy na kobiecych głowach — w pierwszych kłębach dymu i jałowcowej woni wybuchających z rozkołysanych i w pozłoconym powietrzu rytmicznie pobrzękujących srebrnych kadzielnic — z tej i tamtej strony kraty brzmiały ogromne, tryumfalne chóry: — Chwała tobie, o Trójco, jedyne i równe bóstwo, teraz i przez nieskończone wieki wieków! Od paru szerokich wschodów rozdzielających kratę z posadzką, kunsztownie z drogocennego drzewa ułożoną, aż ku najdalszej głębi bardzo wysokiej i długiej sali, gdzie w głębokiej niszy róże i lampy otaczały ze srebra ulany posąg świętej patronki klasztoru, zakonnice stały dwoma z rzadka rozproszonymi szeregami, więcej niż połową ciał wyrastające znad ciemnych ławek, w czarnych sukniach, ostro przerzniętych złotymi liniami krzyży u piersi i śnieżną białością płócien opasujących czoła i szyje. Na białe płótna zarzucone zwoje czarnych welonów z głów ich spływały poniżej skórzanych pasów i zwisających u nich różańców, a opuszczonymi rąbkami ukrywały twarze, aż po rozmodlone i w śpiewie rozwarte usta. U góry, prawie w zupełnym mroku, niewyraźnie majaczyły spiczaste linie sklepień i zarysy wysmukłych okien, z zewnątrz ciemnością wieczoru okrytych. U dołu z pośrodku sali wyrastał olbrzymi świecznik, niby mistyczne drzewo, podnoszący wysoko symbol wiecznej i ani na chwilę nie mającej ustawać adoracji: ani na chwilę od wieków nie gasnący płomień ogromnej świecy. U dołu także, przy samej ziemi, u samych stóp wyniesionych nieco nad poziom ławek, bielały dwa rzędy lekkich woalów, przysłaniających setkę dziecinnych i dziewczęcych głów. Od ciemnych poręczy wzdłuż ławek biegnących ostro odrzynały się szeregi splecionych, białych rąk zakonnic, które teraz, z kolei, jedne po drugich rozplatały się i sięgały po zapaloną świecę, podawaną im przez równie białą, z czarnych zwojów habitu wyłaniającą się rękę. W habitach, które od skórzanego pasa długą i ciężką falą opadały za nimi na żółte kwadraty posadzki,
dwie postacie smukłe, ciche, ze złotymi krzyżami na piersiach, z twarzami aż po zamknięte usta zasłoniętymi rąbkami welonów, bez najlżejszego szelestu sunęły wzdłuż dwu szeregów ławek i z pęków świec na ramieniu niesionych, a woskową żółtością wśród czerni habitów płonących, jedną po drugiej zapalały i podawały wyciągającym się ku nim znad ciemnej poręczy rękom. Teraz dwa rzędy płomyków, wydłużając się coraz, podobnymi stawały się do strumieni świateł niecierpliwie dążących ku temu ich morzu, w którym nurzał się ołtarz. Lecz nagle pochód jednego z nich ustaje, jedna z par rąk na poręczy ławek opartych nie rozplata się i po świecę jej podawaną nie sięga. Podająca czeka chwilę i cicho spod rąbka welonu szepce: — Siostro Mechtyldo! — „Będę cię wyznawał wszystkim sercem moim!…” — po chwilowej ciszy wybuchają z dwu stron kraty dwa potężne chóry i organy z wysokości rzucają pełne, długie akordy. Siostra Mechtylda nie śpiewa, głowę nisko ma pochyloną i silnie splecione ręce, a blade jej usta powoli poruszają się w szepcie: — Panie, dlaczegoś mię opuścił? Chryste, czy łask Twoich godną być przestałam? — „Wielkie są sprawy Pańskie… — śpiewają dwa chóry głosów i wtórzą im drżące tryle organów. Ramię z ciężką świecą długo już wyciągnięte drżeć zaczyna. — Siostro Mechtyldo! Ona nie słyszy, nie podnosi głowy i rąk nie rozplata, a pomimo nieruchomości postaci niezgłębiony smutek wieje z powolnego jej szeptu: — Dusza moja zagasła i od ognia, w którym płonęła, odsunięta, drży z zimna i trwogi! Po szczupłych jej ramionach przebiega lekkie drżenie, głowa niżej jeszcze opada i końce cienkich, splecionych palców głęboko wpijają się w liliowe żyły przebiegające białą i przezroczystą jak płatek lilii skórę rąk. W pochodzie swoim powstrzymana i pochód świateł ku ognisku ich powstrzymująca zakonnica dziwi się: „Co jej się stało? Co stało się tej najświętobliwszej, tej najhojniej łaskę Pana udarowanej siostrze zakonnej, tej najgorliwszej z pańskich służebnic? Głosu swojego ze śpiewem sióstr nie łączy, i jednego z obrządków wielkiego dziś nabożeństwa spełnić nie śpieszy! Może doświadcza jednej z tych świętych wizji, którymi ją, ją jedną spomiędzy sióstr, Pan niekiedy nawiedzać raczy? może jej dusza wnet, wnet przez blade usta krwawym płomieniem uleci i w tym ognisku światła, które za kratą ołtarz oblewa, utonie?” Pełna pokory wobec duchowej wyższości tej siostry zakonnica z pękiem żółtych świec na ramieniu, a jedną zapaloną w ręku, chwilę jeszcze stoi i czeka, aż nieśmiałym ruchem habitu jej dotyka i znowu szepcze: — Siostro Mechtyldo!
Na koniec usłyszała i nie podnosząc głowy, ruchem istoty w śnie pogrążonej rękę po świecę wyciągnęła. Z przenikliwymi tonami dzwonków, które teraz u stopni ołtarza rozbrzmiały, i światłami oszklonych pochodni, którymi sługi kościelne nad swoimi szkarłatnymi pelerynami wysoko w powietrzu chwieją, z drżącym głosem starca, który spod ciężkiej i błyskami diamentów migocącej infuły sam jeden śpiewa: „Beatus vir, qui timet Dominum”, łączy się niedosłyszalny, bezdennie smutny szept jej bladych, powoli poruszających się ust: — Do łaskawości twojej przywykłam, Zbawco mój, i gdy mi ją odjąłeś, mdleję i konam! Od dobywającego się z samego dna jej piersi westchnienia podnosi się i chwilę nad jej ustami drży w powietrzu rąbek welonu. Od dość dawna Pan duszę jej zamykać począł w twardej i suchej skorupie, w której jest ona jako łani zbłąkana od źródła, z którego się poiła. Zimnym stało się jej wnętrze, panuje w nim martwa senność i z kolei tęsknota tak wielka, że smutki jej czuje nieszczęśliwa w szpiku swoich kości i w najdalszych głębiach udręczonego mózgu. Tęskni za życiem gorących uczuć i wysokich wzlotów, które tak długo było jej udziałem, za Boskim Oblubieńcem, którego oblicza, wejrzenia, ran namiętnie umiłowanych już od dawna, ach, od jak dawna, nie widzi… bo chociaż oczami ciała na ich wyobrażenia patrzy, oczy jej ducha oślepły i leniwie do snu pokładły się tajemnicze jego natchnienia i siły… Od małego ogniska świateł, które przed posągiem świętej patronki w głębokiej niszy płonie, aż do tego ich morza, którym ołtarz jest oblany, w całej długości u dwóch ścian chóru wyciągnęły się już dwa łańcuchy płomieni, do dwu strumyków ku morzu dążących podobne. Wszystkie u szczytów wielkich świec palą się prosto i równo, rzucając w górę cienkie nitki dymu, z którymi płyną w (powietrze zmieszane wonie miodu i wosku; tylko z drżącej i pochylającej się w ręku siostry Mechtyldy świecy grube, żółte krople padają na poręcz ławki i usiewają rękaw jej habitu okruchami twardej skorupy. Ona usiłuje obudzić się, rozgrzać i jako ziarnko kadzidła roztopić się w brzmiącej dokoła chwale Pana. Odmęt tonów, dźwięków, szmerów. Śpiewy umilkły, ale organy nieprzerwanie snują przędzę melodii, która kłębami opada na dół i głębokimi, to na przemian rozpłakanymi tonami bez przerwy i końca rozsnuwa się po świątyni. U ołtarza jęczą co chwilę wstrząsane dzwonki, brzęczą łańcuchy kołysanych w powietrzu kadzielnic, rozlegają się ciężkie stuki na pulpitach składanych ksiąg, wszędzie jak krótkie szumy wichru wzbijają się i opadają zbiorowe westchnienia i jak szemrzące strumienie płyną zbiorowe, rozmodlone szepty. W tym niezmiernym zbiorowisku dźwięków, na samym dnie jego, ucho siostry Mechtyldy rozróżnia jeden jeszcze, najmniejszy. Jest to ciche, małe, tuż w jej pobliżu, przy samej ziemi drgające łkanie. Przez myśl jej przebiegają słowa: „Ktoś płacze!” i nikną pozostawiając ją tak oschłą i zimną, jaką była przedtem. Nic, nic! Ani jednego wzlotu myśli, ani jednego rzutu uczuć ku niebu i Bogu! Pod rąbkiem welonu oczy jej zgasłe i osłupiałe są, tak jak i dusza. Chóry z obu stron kraty po chwilowym milczeniu budzą się i wybuchają śpiewem: — „Chwalcie, dzieci, Pana, chwalcie imię Pańskie…” Siostra Mechtylda śpiewa także, a gdy z
piersi jej wychodzą uroczyste tony psalmu, ucho słyszy znowu ciche, niskie, wielkim odmętem dźwięków jakby do samej ziemi przytłoczone łkanie. „Ktoś płacze!” Nieszpory zbliżają się ku końcowi; tłum nuży się i coraz bliżej przylega do dolnej części kraty, przez którą, od chwili do chwili, gorący jego oddech, na kształt powiewu upalnego wiatru, wnika do klasztornego chóru, wzmagając i rozgrzewając w powietrzu napełniające je wonie jałowcu, miodu i wosku. Krata u samego tylko dołu wydaje się czarną, powyżej bowiem stoi cała w złotym blasku, którym ją oblewa zwisający pośrodku prezbiterium na srebrnych łańcuchach świecznik, olbrzymim snopem płomieni będący. W dole, za czarnym szlakiem żelaznych wiązań, z pełną dokładnością zarysów uwypuklają się niektóre postacie z tłumu. Jakieś kapelusze kobiece, błękitne i białe, na kształt wiosennych motyli, nad ciemną’ masą kołyszą się w świetle; jakiś starzec przykląkł u załomu ściany i w żarliwym nabożeństwie trzęsie twarzą, jakby ołtarzowi, ku któremu ją podnosi, z zapałem opowiadał jakąś długą, żałosną historię; bliżej jeszcze jakieś pary dziecinnych rąk z całej siły czepiają się żelaznych prętów i małe, rumiane twarze ciekawe spojrzenia w głąb klasztornego chóru zapuszczają; a dalej wyosobnione nieco chwieją się nad białymi komżami aksamitne birety, zbliżając się, to oddalając po stopniach ołtarza do tego jego środkowego punktu, kędy pośród smukłych i złotem opływających kolumn, nisko, u stóp wielkiego krzyża, a wysoko ponad wszystkim, wzbija się tęczowy ostrosłup infuły.
— „Jam sol recedit igneus…” — spod infuły wypływa drżący głos starca. — „Odchodzi słońce ogniste, o Trójco błogosławiona…” — słowa hymnu powtarza siostra Mechtylda, a ucho jej u spodu modlitewnego szmeru, który napełnia chór, łowi mały, cichy, od ziemi ku niej podnoszący się szmer czyjegoś łkania i przez myśl przebiega jej pytanie: „Kto tam płacze?” Zbyt dawno ziemskie płacze, zarówno jak śmiechy, są dla niej marnym pyłem; zbyt głęboko wpiło się w nią przeświadczenie, iż źródła jednych i drugich, jak zresztą wszystkiego, co ziemskie, są mętne i wzgardy godne, aby mogła ona teraz spuścić spojrzenie i zobaczyć, kto tam przy samej ziemi płacze. Jednak pytanie to bez jej wiedzy w mózgu jej pozostaje i kędyś, w niezmiernie oddalonym zakącie jej istoty budzi od dawna śpiącą strunę ziemskiej tkliwości. Gdy więc głos dostojnika kościoła spod tęczowego ostrosłupa rozchodzi się samotny, a w drżącym i śpiewnym jego szmerze, któremu głęboka cisza towarzyszy, małe, ciche łkania u ziemi wyraźniejszymi się stają, w myśli siostry Mechtyldy słowa: „Kto tam płacze?” powtarzają się ciągle, jak niepozbyty wtór tym, które szepczą usta: — Niech się wzniesie, Panie, modlitwa moja, jako kadzidło przed oblicze Twoje! Daremnie! daremnie z wytężeniem wszystkiej swej woli usiłuje ona modlitwę rzucić jak kadzidło wysoko przed oblicze Pana; myśl jej, jak ptak z ociężałymi skrzydłami, opada ku ziemi z pytaniem: „Kto płacze?” Myśl, nie wzrok; ten bowiem zza cienkiej zasłony utkwiony jest w jedyne źródło chwały i nadziei, w jedyny cel dla oczu nieba spragnionych, ziemią gardzących — w ołtarz. Ale w tej chwili przy więcej niż kiedy pełnym, rozgłośnym, tryumfalnym hymnie: „Wielbij, dusza moja, Pana” rozlega się przeciągły szelest mnóstwa upadających na ziemię kolan, z tamtej strony kraty tłum jak opadająca fala zniża się i po ziemi rozściela, z tej zakonnice jedna za drugą, z twarzami ku ołtarzowi zwróconymi, w ławkach swych klękając znad ich poręczy znikają, i widać tylko wśród czarnych habitów błyskające płomyki ich zapalonych świec. Klękając i ukrywając się w ławkach, podnoszą one rąbki welonów i odsłaniają śnieżnymi płótnami opasane czoła. Siostra Mechtylda klęka także i kiedy górną część twarzy odsłania, tuż, tuż przy sobie, w bezpośredniej już swojej bliskości, słyszy znowu na dnie rozgłośnego hymnu szlochające, małe, do ziemi przytłoczone łkanie. Jedno tylko, szybkie jak strzała wejrzenie rzuca w stronę i znowu z oczami wlepionymi w ołtarz powtarza słowa hymnu: — „Iż wejrzał na pokorę służebnicy swojej…” A przez myśl jej, jak strzała szybkie, przebiegają słowa: „Dziecko płacze!” Było to małe, siedmioletnie może stworzenie, które klęcząc do samej ziemi przychylało twarz w czerwonych, drobnych rączętach ukrytą i osłoniętą zsuwającymi się z ramion skrzydłami
muślinowego woalu. Pensjonarski mundurek, ciemny i krótki, do połowy tylko zasłaniał jej nogi w białych pończoszkach, u których końca drobne stopy, żółtą podeszwą obuwia świecące, od chwili do chwili uderzały o siebie w spazmie płaczu, który ramionami jej wstrząsał i którego grube krople przeciekały przez drobne, czerwone palce. Płakała, jak płaczą małe dzieci, deszczem łez, z drżeniem całego ciała, z ciągłym, obfitym szlochaniem. Nagle uczuła, że czyjaś ręka dotknęła muślinu małego jej woalu i tuż przy swoim uchu usłyszała szept: — Czego płaczesz? Podniosła znad ziemi głowę, lecz była tak rozpłakaną, że czerwonymi piąstkami oczy przyciskając, wydętymi w skardze ustami wymówić tylko mogła: — Za mamą… Zaraz jednak, jakby przypomniawszy sobie krzywdę ko muś wyrządzoną i nowy potok łez piąstkami, jakby korkami, tamując dodała: — I za tatką… Nad samem jej uchem bardzo cichy szept zapytał jeszcze: — Kiedy tu przybyłaś? — Wczoraj. — Jak ci na imię? Teraz dziewczynka, wszystkie łzy zatamować już zdoławszy, ku pytającej twarz odwróciła. — Klarcia — szepnęła i oczami, w których zdziwienie i trwoga łzy osuszały, wpatrzyła się w zakonnicę, która wśród ciemnych poręczy ławki, wysmukła i prosta, z zapaloną w ręku świecą klęcząc, wzrok w nią wpijała. Przez chwilę ascetka i dziecko twarzą w twarz na siebie patrzyły. Po delikatnych, chudością policzków i nosa zaostrzonych, białą jak opłatek skórą powleczonych rysach siostry Mechtyldy przebiegło szybkie drgnienie; oczy jej, pod białą opaską głęboko zapadłe, nagle jak dwa ogniska bólu i trwogi zapłonęły. Imię dziewczynki jak strzała w pierś jej wpadło. Tak niezmiernie dawno już go nie słyszała, a tak niezmiernie często wymawiała je niegdyś… w innym życiu, na innym świecie!… Z innego życia i świata, z jej własnej, jednak odległej, z duszy wyrwanej, na śmietnisko wzgardy rzuconej przeszłości, przybywało to imię, niegdyś tak drogie jej, a potem tak ohydne? Ale kiedy dziecko, twarzą ku niej zwrócone, wpiło w nią wzrok ciekawy i nieśmiały, siostra Mechtylda zesztywniała w niewysłowionej grozie. Te oczy, duże, ciemne, od złotych rzęs i włosów nabierające wielkiej słodyczy i głębi, znanymi są jej także. To dwa źródła, z których niegdyś, w innym życiu, biło dla niej zrazu szczęście bez granic, a potem niewymowna męka… Jej imię i jego oczy… „Czy w postaci tego dziecka zły duch… Czy to nowa próba, którą zsyłasz na mnie, Zbawco mój?…”
Pełna przestrachu, jak jaskółka w szponach jastrzębia od stóp do głowy drżąca, siostra Mechtylda ku ołtarzowi twarz obraca. „Te ziemskie, obrzydłe, wzgardzone wspomnienia sąż karą, przestrogą lub próbą, którą zesłałeś na mnie, Panie mój, wtedy właśnie, gdy duch mój, oschły i roztargniony, leniwie i z udręczeniem skrzydła ku Tobie podnosił?” Ale uwielbione imię Pana na ustach jej zamiera, z myśli ustępuje światło przytomności i ze świętym przestrachem, który miesza się z upajającą rozkoszą, czuje ona zbliżanie się jednego z tych zachwyconych widzeń, których już parę razy w zakonnym życiu swym dostąpiła. Ale wtedy widziała ona i słyszała to, co ją całą napełniało; teraz zaś oczom jej ukazuje się obraz, który dziś jeszcze, przed kilku minutami, tak był od niej odległym, jak od przeistoczonej do głębi istoty człowieka odległą jest jej własna, lecz falą czasu i własnych jej odmian odepchnięta przeszłość. Za ogromną, w złotych błyskach zdającą się drgać kratą, zamiast ołtarza, wysokich sklepień świątyni i nisko na ziemi rozesłanego tłumu, widzi ona pod błękitną kopułą nieba pole ścielące się złotem kłosów, kwiecistymi miedzami przerznięte, oświecone płonącym pośrodku kopuły wielkim, złotym słońcem… Na twarzy i ustach czuje przelatujący powiew upalnego wiatru i wraz z nim lecącą miodową woń kwiatów, a z oddali, z oddali — z głębi jej duszy, którą za umarłą miała, lecz która była tylko uśpioną, dobywa się głos dźwięczny, wołający: „Klarciu! Klarciu!” i tuż za jego dźwiękami spod słońca w rozpromienione powietrze, spływa para ciemnych, głębokich i słodkich oczu, które patrzą na nią… a ona od nich wzroku odwrócić nie może… Krzykiem, który wydała z piersi, zgaszona świeca z ręki jej wypadła i czoło ze stukiem uderzyło o drewnianą podstawę ławki, lecz krzyku ani stuknięcia nikt nie usłyszał. Przed ołtarzem, twarzą ku ludowi zwrócony, dostojnik kościoła w rękach owiniętych złotem przetykaną krepą trzyma rozbłysłą jak słońce monstrancję i powolnym, wspaniałym ruchem kreśli nią w powietrzu nad rozesłanym przed nią ludem wielkie znaki krzyża. Głos jego wzmaga się w brzmienie i siłę, coraz też głębiej, błagalniej wtórują mu organy, coraz gęstszymi powiewy wybuchają oddechy tłumu, a szepty jego, do szmerów morza podobne, coraz wyżej wzdymają się westchnieniami : — „Salvum fac populum tuum, Domine!…” W ławkach, w których głowy zakonnic pochylają się ku samej ziemi, biegną żarliwe półgłosy: — „Zbaw lud Twój, Panie…” Jeszcze jeden wybuch ogromnego, chóralnego śpiewu, jeszcze najpotężniejszy akord organów, jeszcze kilka słonecznych rozbłysków monstrancji, wielki w powodzi świateł krzyż zakreślającej, głuche stuknięcie zamykanego cyborium, tłumne stąpanie kleru postępującego za odchodzącym od ołtarza swoimi zwierzchnikiem i — z szelestem grubego płótna zsuwająca się biała zasłona zakrywa ogromną, żelazną, w gasnących światłach pociemniałą kratę. Zakonnice powstają z klęczek, gaszą świece i z głuchymi stukami składają je na poręczach ławek. Wysoką i długą salę napełnia zmrok, w którym nikną u góry spiczaste linie sklepienia, a u dołu mętnie
na ciemnym tle drzewa rysują się dwa szeregi czarnych, złotem krzyży i białością płócien pobłyskujących postaci. Jaśniej i goręcej w zamian płonie teraz na tle zmroku pełna lamp i róż nisza ze świętym posągiem, a w blasku od niej padającym z doskonałą wyrazistością zarysów uwypukla się postać w najdalszej głębi chóru, w odosobnionej i najwyżej wyniesionej ławce siedząca. Jest to przełożona klasztoru, której oczy z dala nawet jaśnieją pogodnym i czystym szafirem, a twarz, starzejąca się, ale jeszcze czerstwym rumieńcem oblana, z wyrazem powagi łączy przyrosły jakby do niej, wpółdobroduszny, wpółmądry uśmiech. Trochę energii i wiele dobroci jest w tej pełnej, rumianej twarzy, prze ślicznym szafirem źrenic oświeconej i która wyłaniając się z bieli opasek, po długich modlitwach zda się powracać z nieba na ziemię w pokoju i zgodzie z niebem i z ziemią. Ręce ma pobożnie splecione, ustami w cichej modlitwie porusza, ale wzrokiem, zdającym się pomimo jej woli uśmiechać i pieścić, ściga białe woalki dzieci, które gromadnie, z tętentem drobnych stóp wśród ciszy i zmroku chór opuszczają. Potem, gdy za ostatnim już ich rzędem zamykają się wysokie drzwi chóru, podniesionym głosem rozpoczyna modlitwę, którą półgłosami podejmują stojące w ławkach swych zakonnice. W jednym przecież z ich szeregów istnieje szczerba; siostra Mechtylda pozostaje niewidzialną, bo nieruchoma klęczy ciągle w głębi wysokiej ławki, z czołem do podstawy jej przyciśniętym. Po mrocznym chórze rozchodzi się tłumnym szmerem wymówione: „Amen” i zapanowuje chwilowa cisza. Wtedy siostra Mechtylda podnosi się w swej ławce, powoli z podstawy jej zstępuje i jak wysmukły, cichy cień, ciągnąc za sobą długie zwoje habitu, szybko, a bez szelestu przesuwa się przez padającą od świętego posągu smugę światła i u kolan przełożonej z pokornie schyloną twarzą i splecionymi u piersi rękami klęka. Nie mówi jednak nic; zapytania, które ma być zarazem pozwoleniem mówienia, oczekuje. Przełożona nie daje długo na nie oczekiwać. — Czego żądasz, siostro w Chrystusie? Wtedy ona głosem słabym, ale tak wyraźnym, że każde jej słowo przez ostatnie z dwu szeregów sióstr usłyszanym być może, mówi: — Upokarzam się przed tobą, matko wielebna, i przed całym zgromadzeniem moich sióstr w Chrystusie i wyznaję ciężki grzech, jakiego się dziś przeciw Panu mojemu dopuściłam. Oto zamiast roztapiać się razem z siostrami mymi w rozważaniu i chwale Jego wielkości dusza moja zajętą była ziemskimi myślami i wpatrywała się w ziemskie widoki, które przed nią roztaczał duch złego. Dla tej to ciężkiej winy mojej, proszę cię, matko wielebna, w imię Jezusa Chrystusa Pana naszego, o pozwolenie przepędzenia całej nocy dzisiejszej na pokutnych modlitwach w kaplicy Najświętszego Serca. Przy ostatnich wyrazach głos jej drżał łzami i przejmującym cierpieniem. Przełożona nie zaraz odpowiedziała; na pogodną twarz jej wybił się wyraz niezadowolenia i frasunku. Wielce dbała o duchową czystość i doskonałość sióstr jej zwierzchnictwu poddanych, dla zdrowia ciał ich nie była także obojętną, a zbyteczne ich umartwianie niewiele zajmowało miejsca w prostym i
łagodnym całokształcie głębokiej przecież jej wiary. Chudość i przezroczysta bladość siostry Mechtyldy od dawna już ją niepokoiły, i wiedziała ona dobrze, czym dla kruchego naczynia duszy musiała być noc spędzona bez snu i spoczynku, w roztkliwieniach skruchy i pokuty, na marmurowej posadzce najświętszej z klasztornych kaplic. Więc po chwilowym milczeniu pełnym powagi głosem zaczęła: — Ułomnym człowiek jest, ale miłosierdzie Pańskie bez granic. Rozważ, siostro, czy nie popełniasz grzechu zwątpienia o miłosierdziu Pana? Siostra Mechtylda nieruchomą pozostała, ale na zaostrzonych jej rysach i w zaciśnięciu się rąk splecionych odmalował się upór żelazny. Tym samym, co wprzódy, cichym, ale wyraźnym głosem odrzekła: — Święta reguła nasza rozkazuje nam za grzech popełniony czynić bezzwłoczną pokutę. Miała słuszność, i przełożona wiedziała o tym dobrze. Wiedziała ona także, iż jej energia gięła się zawsze i ustępować musiała przed biegłym znawstwem klasztornej reguły i nieugiętą w duchowych sprawach wolą tej siostry. Inna, zrozumiawszy w radzie ukryty rozkaz, powstałaby od jej kolan w sumieniu swoim uspokojona; ta przypomniała jej, że zwierzchnictwo przełożonej i posłuszeństwo podwładnej mają granicę, którą jest święta reguła klasztoru. Po chwilowym więc milczeniu końcami palców pochylonej przed nią głowy dotykając wymówiła: — Idź i czyń w Bogu pokutę swoją. Siostra Mechtylda, z klęczek powstawszy, prosta i wysmukła, choć z głową schyloną, przeszła znowu przez smugę światła i w prowadzących ku wyjściu mrocznych głębiach chóru zniknęła. W kwadrans potem trzy lampy w żelaznych oprawach, od wysokich sklepień sufitu na grubych łańcuchach zwisające, mętne półświatło rzucały na wysokie ściany refektarza, na wąskie jego okna, posadzkę z kamiennych płyt ułożoną i cztery długie stoły grubym płótnem okryte, a przez siedzące dokoła nich zakonnice otoczone. Spożywając wieczerzę siostry powściągliwymi głosy ze sobą rozmawiały, tu i ówdzie nawet w półgwarze i półświetle zadzwonił mały, wnet stłumiony śmieszek. Miejsce siostry Mechtyldy było próżne. W połowie wieczerzy trudniąca się kuchennym dozorem matka Florianna, sztywna, koścista i żwawa, w swym wysoko podniesionym dla gospodarskich potrzeb habicie, z dwoma cynowymi talerzami w ręku, wstąpiwszy na wyniesienie, na którym wyosobniona i nad całym zgromadzeniem górująca siedziała przełożona, jadło na małym stole postawiła i z cicha rzekła: — Zdaje mi się, matko Romualdo, że siostra Mechtylda zgrzeszyła dziś nieposłuszeństwem względem zwierzchności. Wszak wyraźnie do zrozumienia jej dawałaś, że odbywanie całonocnej pokuty dla błahych przyczyn sprzeciwia się twojej woli! Matka Romualda podniosła na mówiącą swoje pogodne, szafirowe oczy i w znak porozumienia
uśmiechnęła się do siostry, z którą długi, wspólny pobyt w klasztorze związał ją zażyłą przyjaźnią. Tym trochę żartobliwym uśmiechem matka Romualda zdawała się mówić: „Cóż poradzę z tą żarliwą i w znajomości reguły tak biegłą!”. Ale wnet uczuła skrupuł sumienia. Jeżeli bowiem surowość siostry Mechtyldy dla samej siebie i w ogóle dla wszystkiego, co cielesne i ziemskie, zdawała się jej przechodzić nieraz granice przez wiarę i przez regułę zakreślone, to jednak czuła ona w niej i czciła większy niż u innych żar i polot ducha. Więc i teraz po żartobliwym uśmiechu i wzruszeniu ramion spoważniała. — W pokorze ducha wyznajmy, matko Florianno — rzekła — że spomiędzy nas wszystkich siostra Mechtylda posiadła z łaski Pana najżarliwszą pobożność i najwyższą pogardę dla świata. Z półgłośnym szmerem wspólnej modlitwy zgromadzenie refektarz opuściło, a wkrótce potem przenikliwy odgłos dzwonka rozchodzący się po klasztornych korytarzach, salach, celach i przez grube mury wydostający się na dziedzińce i ogrody ogłaszał silentium, to jest porę, od której wszelkie rozmowy na całą noc ustać były powinny i w której siostry kładły się do niedługiego, lecz spokojnego snu. Potem na wieży kościelnej, na chórze, w różnych częściach rozległych klasztornych gmachów zegary godzinę po godzinie, wybijały; o jednej z nich rozległy się słabe, ale gwarne dzwonki zakonnice na jutrznię budzące, a po jutrzni, której chóralne śpiewy melancholijnymi tonami płynęły w ciemnościach długich korytarzy, z rzadka palącymi się lampami tu i ówdzie rozpraszanych, znowu zapanowały sen i spoczynek. Ale w kaplicy, której ciemne ściany w skąpym świetle płonącej przed ołtarzem lampy mętnie, lecz ze stron wszystkich błyskały okrywającymi je złoceniami, przed ołtarzem, na którego ciemnych kolumnach i ramach wśród pąsowych aksamitów i atłasów pobożne wota rozwiesiły mnóstwo różnej wielkości złotych i srebrnych serc, siostra Mechtylda leżała na marmurowej posadzce, z grubym powrozem dokoła szyi po kilkakroć owiniętym, z czołem o zimny marmur opartym i rozpiętymi w znak krzyża rękami. Powoli, jedna za drugą wlokły się nocne godziny; gwałtowny wiatr marcowy z przeciągłymi szumami uderzał o ściany kaplicy i ostrymi strugami wnikał do niej przez szczeliny wysokich okien; chłód podłogi przejmował leżącą, nieznośne kurcze zdejmowały rozciągnięte jej członki, ona jednak w tej męczącej postawie nieruchomą zostawała, w śmiertelnej trwodze i walce błagając Pana, aby przykrócił zesłaną na nią próbę i oddalił od niej te dźwięki i te widzenia, które z ust i twarzy rozpłakanego dziecka wyłonione, nieustannie, nieprzeparcie otwierały na dnie jej duszy od dawna tam zamknięte i obrzydzone groby ziemskich wspomnień… II Miała słuszność matka Romualda: w psychicznej istocie siostry Mechtyldy sprężyną nad innymi panującą była pogarda dla świata. Posiadała ona żarliwą wiarę w rzeczy niebieskie i wielką zdolność do idealnych ku nim uniesień, lecz górującym nad wszystkimi jej uczuciami uczuciem, pierwszym źródłem ich wszystkich była — pogarda dla świata. Powstała w niej ona i niezmiernego wzrostu dosięgła wskutek całego szeregu przyczyn, Świadomość złego, które ostrym mieczem z oczu zdejmuje zasłony i serca rozdziera, nie spełniła względem niej swojej niezbędnej czynności stopniowo i powoli, jak bywa najczęściej, ale okrutnie, jak piorun. Nagle zobaczyła ona rzeczy,
przed którymi mrużą się z przerażeniem i boleścią najświadomsze nawet oczy. Była to wojna, niosąca z sobą gromady ludzkich twarzy, przez mord i strach do piekielnych larw upodobnione, łuny pożóg, popioły gwiazd, ruiny nadziei, krwawe szkarłaty gniewu i śmiertelne bladości trwogi; występki słabości, szały siły, gromy przerażeń. Moment dziejowy na zegarze czasu z krzykiem i jękiem wydzwaniał godziny zbrodni i zguby. Ona, jak istota z jednej planety na drugą przerzucona, zapytywała siebie i ludzi: gdzie się znajduje? i jestże jawą lub snem potwornym ta nagle przed nią zmieniona, najlżejszym nawet jej przeczuciem nieodgadnięta postać życia i świata? Więc to tak, tak… Morze, wulkan, odmęt złego! Odmęt także i bezmiar smutku, kiedy ze wstrząśniętą aż do posad duszą znalazła się wśród mogił wszystkiego, co było dla niej święte, i wszystkich, których kochała. Jednak w ciemnościach nagle w koło niej i w niej powstałych świeciła jeszcze jedna gwiazda. Przed strasznym momentem, który na dwie zupełnie różne połowy przeciął jej życie, kochała i była kochaną. Jak ścigana sarna z obłąkanym od trwogi okiem, lecz niezgasłą jeszcze nadzieją ratunku pędzi ku swoim znanym, domowym, bezpiecznym zaciszom leśnym, tak ona zwróciła się ku temu, którego obraz wśród bezdennych jej rozczarowań i przerażeń chronił w niej od ostatecznego zgonu wiarę w dobroć ludzi i nadzieję szczęścia. Pomimo wszystko, ta wiara i nadzieja żyły jeszcze na dnie młodego jej serca i w siłę wzmagały się przez to, że przed tym, którego kochała, przyszłość otwierała się pełna różnorodnych nędz i smutków. To właśnie pocieszało ją najwięcej. Cierpieć z nim i dla niego wydawało się jej powinnością i szczęściem. Na pustyni zwątpienia wiarą i nadzieją świeciły jeszcze przed nią ciemne, duże oczy, które od jasnych rzęs i włosów nabierały wielkiej słodyczy i głębi, a niedawno jeszcze — choć zarazem i tak dawno! — rozkochanym wejrzeniem wtórzyły młodym ustom przyrzekającym jej wieczną miłość. Przyszła i obok tego, który jej wieczną miłość przyrzekał, znalazła inną, a tak jej z dawna bliską i drogą, że gdyby wśród nich dwojga wybierać jej kazano, serce jej długo pomiędzy miłością i przyjaźnią wahać by się musiało. Lekkomyślna, samolubna czy namiętna ta kobieta, która z nią dzieciństwo i młodość spędziła, bez wahania i skrupułu użyła jej nieobecności a swoich zalotnych, przemyślnych powabów, aby serce jego jej odebrać i ją przy nim zastąpić. Na ten widok nie powstała w niej nawet myśl o walce lub o dopominaniu się o swoje prawa pierwszeństwa. Usunęła się z pozorną obojętnością i przed wszystkimi w ciemnościach nocy ukrytym długim, strasznym płaczem, w którym skonała cała jej przeszłość. Gdy przestała płakać, śmiała się z własnego szaleństwa, które tak długo ją oślepiało. Jak to! Nie widywałaż i przedtem zawodów, krzywd, cierpień i śmierci? Owszem, teraz, gdy zaczęła pilnie w pamięci grzebać, przypomniała sobie, że je widywała, lecz za rzadkie i nikłe cienie poczytywała to, co właśnie było jedyną stałą prawdą świata i życia. Do obrazu tej prawdy, który stanął przed nią, niczego już nie brakowało. Patrzała na ludzką niedolę, słabość i zmienność, widziała, jak umierają ludzie, idee i uczucia. Złość i znikomość dwoma mieczami przecięły w niej do ostatka korzenie dawnego jej życia; na krwawych ranach jej serca zasiały się nuda próżni i trwoga — przed wszystkim. Zaród melancholii, który istnieje w każdej istocie ludzkiej, gorące uczucia i umysł do zastanawiania się zdolny posiadającej, w pogodzie jej lat minionych bezpłodny, teraz zakiełkował i szybko wybujał. Ani zabawa pocieszyć, ani praca zająć jej nie mogły. Wśród zabawy ścigały ją wspomnienia widzianych i poniesionych cierpień, od pracy odrywała jej ręce wiedza o kruchości wszystkich celów i marności wszystkich zdobyczy. Czyliż wobec powszechności zła wesołość nie jest największym złem, a wobec powszechnej znikomości praca najwyższym głupstwem? Jedna i druga należą do tych złudzeń, którymi człowiek sam przed sobą zasłania nędzę swoją i świata. Ona dość już miała złudzeń i rozczarowań, pięknych snów i okrutnych przebudzeń, nie chce więcej ani
jednych, ani drugich, nie chce nic, nie ufa niczemu, nie spodziewa się niczego… jak atom po przestworzu, dusza jej w cielesnej swej powłoce błądzi po wzgardzonym świecie, nudą próżni przejęta i ani przeznaczeń swoich, ani dróg i końca nie rozumiejąca. Dostatek materialny posiadała, więc powszednie troski nie przybiegły jej ze swoją surową, lecz niekiedy zbawienną pomocą; nie była zaś z tych, którzy bez celu dla uczuć i myśli spokojnie i błogo tuczyć się mogą bezpiecznym, obfitym chlebem. Popadła w nędzę moralną, tym sroższą, że ją poczytywała za jedną tylko kroplę z oceanu nędzy powszechnej. Wtedy kilka książek przeczytanych, parę wypadkowych, lecz przez nią skwapliwie wyzyskanych spotkań o całej przyszłości jej zdecydowało. Za młodą była i za prostą, aby mogła religijnej wiary nie posiadać, ale dotychczas była w niej ona więcej wyuczonym na pamięć wyrazem i powziętym od dzieciństwa przyzwyczajeniem aniżeli organiczną częścią moralnej jej istoty. Teraz ujrzała w niej przedmiot czci i miłości, którego na ziemi jej zabrakło. Należała do tych, którzy, ażeby móc żyć, muszą wierzyć, kochać, mieć ideał i ku niemu dążyć. Brak ideału zabijał ją; odnalezienie go było dla niej już niespodziewanym, więc niewysłowionym szczęściem. Nie była już samą, bo czuła wieczną, choć niewidzialną obecność Tego, który jest doskonałą wielkością, dobrocią i siłą; nie była zawiedzioną, bo znowu wierzyła i ufała; przestała czuć zimno i nudę, bo kochała i widziała przed sobą wyraźną, widną drogę. Ta droga przez najzupełniejsze możliwie uduchowienie życia wieść ją miała, jako do ostatniego kresu swojego, do przybytku zaziemskiej doskonałości i radości. Rzuciła się na nią z uniesieniem takim, z jakim tonący rozbitek wyskakuje na ląd niespodzianie wyłaniający się z powodzi, i bardzo prędko, loicznym następstwem swoich okropnych wspomnień, nowych pragnień i nadziei i swojej namiętnej natury, zaszła nią do klasztoru. Tu w ciężkiej porze nowicjatu doświadczała już takich zadowoleń i słodyczy, jakich nawet w najpogodniejszych i najweselszych latach przeszłości swej nie zaznała. Bywało to podówczas, gdy spełniała grube, mozolne, częstokroć wstrętne roboty, które napełniać były powinny czas tej srogiej próby. Fizycznie należała do rodzaju istot wątłych, wytwornych, do miękkiej pieszczoty i troskliwych starań stworzonych. Na cienkim, wysmukłym szkielecie miała cienką i prawie przezroczystą skórę, drobne i giętkie kończyny, lekkość chodu i elastyczność ruchów. Kiedy w szarej sukni i białym welonie próbantki ciężkimi miotłami wymiatała ogromne korytarze klasztoru, albo nad balią schylona myła naczynia gliniane i żelazne, albo z kuchni i oficyn przenosiła ku ściekom ciężkie naczynia pełne brudnych i cuchnących płynów, można by mniemać, że w delikatne jej członki wstępowała jakaś moc z zewnątrz i że przez nią tylko stawało się jej podobnym wykonywać to, co wykonywała. Czasem mniemać było można, że złamie się pod brzemionami, które na plecach swych nosiła, lub ze znużenia i skwaru omdleje wśród wielkich ognisk kuchennych albo dławiących par i swędów pralni. Jednak ona z tych prac, tak ciężkich, że trudy skazańców cięższymi nad nie nie bywają, wychodziła zawsze ze spokojnym rozpromienieniem na twarzy i doskonałym zadowoleniem w duszy. Wnet też śpieszyła do nowych, niezmordowana i niczego więcej nie pragnąca, jak tego znoju i bólu, wśród których zapominała o przeszłości, a pracowała na przyszłość. Bo istotnie, te trudy, które ponosiła teraz, nie byłyż tylko wschodami do wyższych stopni uduchowiania się i pozbywania wszystkiego, co jest troską o ciało i trwogą przed jego cierpieniem? Te wysokie rzuty uczuć i myśli ku niebu, których właśnie w strumieniach potu i bólach członków doświadczała, nie byłyż obietnicą i świtaniem tych najwyższych zachwyceń, których dostąpi kiedyś, gdy sobie na nie u Pana zasłuży? Na koniec,
wiedziała o tym, że po niejakim czasie próby zwierzchność zakonna, stosownie do objawionego przez nią stopnia powołania i przysposobienia, miejsca jej w swoim przybytku udzielić albo odmówić będzie miała prawo. Więc możliwym to było, aby znowu wyrzuconą została na świat! Myśl ta przejmowała ją taką ohydą i grozą, że niźli wstąpić znowu we wzgardzony i przeraźliwy odmęt ludzi i ich życia, gotową była raczej w łzach i jękach skonać u stopni klasztornych ołtarzy. Ta trwoga i niepewność zdwajały jej gorliwość i były najlepszymi z mistrzyń uczącymi ją kruszenia w sobie szczątków własnej woli i wymiatania z myśli, pamięci i chęci aż do ostatnich pyłów przyniesionych z dawnego życia. Ale zakonnice nie miały chęci ani prawa oddalania tego tak wyraźnie objawiającego się powołania od świętego dla nich celu, i siostra Mechtylda w czasie przez regułę klasztorną oznaczonym wykonała swoją profesję, czyli złożyła śluby, zakonne. Dnia tego, gdy po złożeniu w ręce biskupa przepisanych przysiąg, w habit i welon już przyodziana, legła ona pośrodku klasztornego chóru okryta całunem trupimi głowami bielejącym i gromnicami osławionym; gdy kościół i chór rozbrzmiały żałobną, tylko u ludzkich trumien śpiewaną pieśnią, całun podnosił się i falował od łkań dwu jej współtowarzyszek i w tym tylko miejscu, w którym ją przykrywał, nieruchomymi liniami zarysowywał wysmukłe i delikatne jej ciało. Tamte w tej stanowczej i posępnej chwili uczuły może dla samych siebie niespodziewany grom przerażenia, ostatni bunt ziemskich żalów, tę instynktową grozę, która wszelką istotę żyjącą przejmuje wobec przypomnień śmierci, i gło śno, rozdzierająco płakały. Ona roztapiała się także, ale nie w żalu ani trwodze, tylko w niewysłowienie słodkim rozważaniu dobroci Pana, który do łona swego na wieki ją przygarniał. Nigdy już więc na podobieństwo liścia przez wichry gnanego błąkać się nie będzie po zohydzonym świecie, ani duszy swojej plamić jego pyłem, ani serca ranić jego mieczami, o, szczęście! Odtąd surowa reguła zakonna, której ciernie własny jej zapał pomnażał i zaostrzał, coraz silniej i szczelniej zamykała ją w swym ciasnym, lecz dla niej pełnym zajęć i radości kole. Raz tylko ujrzała była przed sobą groźbę zetknięcia się ze światem. Posiadając biegłość w rysunku i wykwintnych kobiecych robotach, otrzymała rozkaz udzielania nauki jednego i drugich dorastającym wychowankom klasztoru. Gotowa do posłuszeństwa, uklękła przecież u stóp przełożonej i pokornie, gorąco błagała, aby to umartwienie, najsroższe dla niej spomiędzy wszystkich, to jedyne które nieznośny wstręt w niej obudzą, usuniętym od niej być mogło. Poprzedniczka matki Romualdy zrozumiała ją i wysłuchała. Zamiast do świeckich dziewcząt, siostra Mechtylda przeznaczoną została do nauczania rysunku i robót w klasztornym nowicjacie, gdzie celem pracy było przyozdabianie świątyni pańskiej, gdy tam udzielone przez nią umiejętności, na świat wyniesione, posłużyłyby tylko do pomnożenia jego marnych złudzeń i występnych ohyd. Dla niej więc nie istniały rozlegające się w znacznej części klasztornych gmachów gwary i śmiechy dziecięcej gromady, ani wychylające się z korytarzy lub po ogrodach rozsypane chóry dziecinnych i młodziutkich głów. Nie słyszała ich i nie widziała. W absolutnym oddaleniu od wszystkiego, co nie było dążeniem ku Bogu, nic i nikogo oprócz celi, chóru, ołtarzy i swoich sióstr w Chrystusie nie widując, z ciałem w przeróżne sposoby udręczonym, przedstawiała ona, sama o tym nie wiedząc, jedną z najdziwniejszych zagadek bytu ludzkiego: możność istnienia szczęścia na dnie tej najposępniejszej z melancholii, jaką jest z pogardy dla ziemi powstały ascetyzm. Była zrozpaczoną przez ziemię i pocieszaną przez niebo melancholiczką. Była zbliżającą się do doskonałego unicestwienia w sobie wszystkiego, co nie było dążeniem ku niebu — ascetką.
III Miała już za sobą trzydzieści kilka lat życia i przeszło dwanaście pobytu w klasztorze, gdy zachodzić w nie j poczęły niespodziewane zmiany. Uczuła nagłe wyczerpanie sił, nie fizycznych, ale tych wewnętrznych, o które jedynie dbała i których nieustanna, wytężona praca była dotychczas źródłem jej szczęścia. Z wiary jej i miłości nie ubył najmniejszy atom, ale przestały ją one odżywiać. Modliła się z chłodem w duszy, wśród rozmyślań doświadczała przerw, w których bezmyślną, skamieniałością ogarnięta, przestawała czuć, że żyje. Z nieznaną przedtem trudnością rozstając się ze snem, leniwie szła na poranne jutrznie; w wielkie msze południowe machinalnie wtórzyła ustami słowom kapłana, daremnie walcząc z nieprzezwyciężoną siłą, która wzrok jej przykuwała do zawieszonego za wysokim oknem kawałka białego obłoku lub do wlewającej się przez nie strugi słonecznych świateł. Usiłowała spuszczać oczy ku ziemi albo zwracać je ku ołtarzowi, ale zupełnie nie wiedziała, jak i kiedy znowu wznosiła je ku górze i wlepiała w obłok lub w światło słońca. Były dnie, kiedy w samotnej swojej celi albo w kaplicach, podobnych do wyzłoconych grobów, płakała potokami łez, i przyczyny ich, najsurowiej badając siebie, dojść nie mogła, tylko na sercu czuła nieznośny ciężar, spod którego ono wydobyć się i ku Bogu wzlecieć nie mogło. Co jednak w tych zmianach, którym duch jej to słabiej, to silniej ulegał, dręczyło ją najwięcej, to że utraciła tak jasne przedtem uczucie nadprzyrodzoności, a stało się to właśnie wtedy, gdy żarliwość jej nabo żeństwa przechodzić zdawała się granice siły ludzkiej i zdumiewała te nawet z zakonnic, które najbardziej oddawały się pobożnym ćwiczeniom, zarówno jak te, które, same do nich najleniwsze, widziały w nich jednak wyższy stopień zakonnej doskonałości. Nagle — osłabła, ostygła, usnęła i samej sobie wydawała się lampą zagasłą, trupem mechanicznie poruszanym jakąś obcą, przemieszkującą w nim siłą. Z punktu widzenia przyrodzonego stan, w który siostra Mechtylda popadła, był prostym wynikiem długich i jednostronnych wysileń, znużeniem umysłu i potrzebą dla niego nowej strawy. Dla tego stanu, jak i dla tych, które go poprzedziły, nauka posiada nazwy i wytłumaczenia. Siostra Mechtylda nazywała go próbą, którą Pan dla doświadczenia jej zesłał na nią i którą tylko wola Jego przykrócić mogła. Jak Chrystus w Ogrójcu, błagała, ażeby kielich ten oddalonym od niej mógł zostać, lecz dopóki brzegi jego ręka Zbawcy przy ustach jej trzymała, piła z niego pokornie i cierpliwie. Pokorna, cierpliwa, ale stanem duszy swojej zasmucona i strwożona, po przeczytaniu w swojej celi żywota patrona dnia, siostra Mechtylda szła ku tej części klasztornych gmachów, w której mieścił się nowicjat, na codzienne parogodzinne lekcje haftów i malowania, przez nią próbantkom i nowicjuszkom udzielane. Swoim szybkim, cichym chodem, z rękami na piersi u złotego krzyża splecionymi, zstąpiła z wysokich, pomiędzy dwoma grubymi murami ku jednemu z korytarzy spływających wschodów. Była to pora, w której jedne z zakonnic oddawały się zajęciom swoim na pensji, w nowicjacie, w gospodarskich oficynach, w ogrodach, inne po celach swoich czytały żywot patrona dnia i nad nim rozmyślały. Na klasztornych korytarzach panowała ta głęboka cisza, którą posiadać mogą tylko rozległe pola i grubymi murami obwiedzione miejsca. Szerokie albo wąskie, u góry spiczastymi sklepieniami wysoko zakończone, z białymi ścianami, wśród których tu i ówdzie czerniały stare obrazy lub wy sokie drzwi do sal zgromadzeń i przyjęć prowadzące, tu i ówdzie śmiejące się oszklonymi, wystrojonymi, wyzłoconymi kapliczkami, w których stały ołtarzyki w
śnieżne koronki owinięte albo ze srebra ulane posągi — korytarze klasztorne, liczne, w różne kierunki wydłużające się i załamujące, do sieci mistycznych dróg podobne, stały całe w głębokiej ciszy. Jesienią i zimą od białych lub szarych płacht nieba rozwieszonych za oknami w potężnie grube mury oprawionymi padały tu wieczne półzmroki, pod wysokimi sklepieniami zamieniające się prawie w ciemność. Ale teraz przez drobne szyby w gotyckie łuki żelaznych krat ujęte wpływało światło wiosennego słońca i szerokie, złote pasy kładło na podłogi, mnóstwem wąskich, ruchliwych promieni wspinało się po ścianach i w złotej powodzi topiło kapliczkę, szklannymi ścianami zaokrąglającą się pośrodku korytarza, na który weszła siostra Mechtylda. Weszła, postąpiła kilka kroków i uderzona niebywałym tu nigdy widokiem, stanęła. W kapliczce, przed ołtarzykiem w śnieżne koronki owiniętym i otoczonym kwiatami, klęczało dziecko. Była to siedmioletnia dziewczynka, mała i wątła, od której ciemnej sukienki odbijała śnieżnie białość pończoszek, fartuszka i krezy, obejmującej szyję. Jasne, w dwie cienkie koski splecione włosy mnóstwem złotych nitek, niby promyków, wznosiły się nad jej czaszką i opadały na małą, różową twarz, ku obrazowi świętego wzniesioną. Oczy także wznosiła w górę; małe, różowe ręce u samej prawie białej krezy splotła i w żarliwej modlitwie prędko, prędko wstrząsała głową i drobnymi usty poruszała. Siostra Mechtylda była zdziwioną. Wstęp na ten korytarz, jak i na wiele innych, surowo wzbroniony był pensjonarkom. Skąd się ta wzięła tutaj? Gdyby choć drobny początek skrzydeł u ramion, można by mniemać, że była aniołem, który przed ołtarzyk, w koronki i kwiaty ustrojony, spłynął na słonecznej smudze, ukośnie przerzynającej wnętrze kapliczki i w której zawrotnie igrały miliardy pyłków. Siostra Mech tylda zrazu, jakby do ucieczki przyśpieszyła kroku, lecz potem cicho, zwolna zbliżyła się i wśród szklannych ścian kapliczki za modlącym się dzieckiem stanęła. Dziewczynka więcej uczuła, niż spostrzegła, czyjąś bliską obecność, obejrzała się i z przestrachem porwała się z klęczek. Wiedziała, że jej tu znajdować się nie wolno. Ale zakonnica końce białych palców na ramieniu jej kładąc zapytała: — O co tak gorąco świętego Jana prosiłaś? Ze spuszczonymi powiekami, róg białego fartuszka w palcach kręcąc, dziecko po chwilowym wahaniu się szeptem zaczęło : — Te niemieckie słówka, proszę pani, takie trudne, że żadnym sposobem nauczyć się ich nie mogę… Wczoraj panna Joachima gniewała się na mnie, że ich nie umiałam… Dziś z rana uczyłam się, uczyłam się… i nic… co nauczę się, to zapomnę… — O cóż więc świętego Jana prosiłaś? — Żeby mnie pomógł nauczyć się niemieckich słówek… Usta siostry Mechtyldy miały wyraz surowego zamyślenia, ale we wzroku jej ku małej głowie spuszczonym powstawał uśmiech. — Jakim sposobem przyszłaś tu? — zapytała. Dziecko po raz pierwszy oczy ku niej podniosło.
— Starsze panny mówiły, że na klasztornych korytarzach jest taka ładna, ładna kapliczka świętego Jana. Poszłam jej szukać… Nie wiedziałam gdzie… ale szłam… szłam… takie ładne korytarze… Przed Najświętszą Panną, co tam taka śliczna stoi i z rączek promienie sypie, troszkę pomodliłam się i znów poszłam świętego Jana szukać… aż i znalazłam! Bohaterski czyn swój opowiadając ożywiła się, drobnym palcem wskazywała stronę, z której tu przyszła i w której modliła się przed Najświętszą Panną z rączek sypiącą promienie. Z oczu siostry Mechtyldy uśmiech spłynął i na jej usta. — Dlaczegóż tak gorliwie szukałaś właśnie kapliczki świętego Jana? — zapytała. — Bo to patron tatki… Ciężej na ramieniu dziecka oparły się palce zakonnicy. Jakby stwierdzając to, czego domyślała się już i wprzódy, przeciągle szepnęła: — Tak! Spojrzeniem, które stało się dziwnie miękkim, we wzniesionych ku niej oczach dziecka utonęła. Głos jej drżał trochę, gdy po chwili zapytała jeszcze: — A matce twojej jak na imię? — Klara… — Tak! — powtórzyła siostra Mechtylda, dłoń jej od ramienia dziewczynki podniosła ku jej włosom, po których przesunęła się z pieszczotą, ale raz tylko… Nagle, jakby szelestem jakiegoś przypomnienia pchnięta, zakonnica wyprostowała się i popędliwym ruchem dziecko od siebie odsunęła. Z roztkliwionych przed chwilą jej oczu posypały się iskry gniewu i z gniewem prawie krzyknęła: — Czego tu przyszłaś? Pannom z pensji przychodzić tu nie wolno! Idź! idź! i pamiętaj, abyś nie przychodziła tu więcej nigdy, nigdy, nigdy! Odwróciła się i wzdłuż korytarza pomknęła krokiem tak gwałtownym i nierównym, że zza załomu drugiego wychylająca się zakonnica widokiem, tej siostry w ten sposób biegnącej zdziwioną została. Ona sama bowiem, mistrzyni pensji, chodziła zawsze prędko, z podniesioną twarzą i z takim rozmachem, że brzegi welonu jak skrzydła rozwiewały się u jej ramion. Długoletnie zarządzanie i kierowanie pensją wyrazem śmiałości i energii okryło całą postać tej zakonnicy niemłodej, silnej, o nieładnych, grubych, lecz bardzo ożywionych rysach. Dla potrzeb pensji czytywała ona wiele książek i prowadziła wiele rozmów z religią związku nie mających; przywykła rządzić, rozkazywać, krzątać się, głos podnosić, kroku przyśpieszać, z odkrytą twarzą patrzeć na mnóstwo ludzi obu płci. Teraz także śpiesznie i z frasunkiem na twarzy dokądciś biegła piętami głośno o podłogę uderzając i z rozwiewającym się u twarzy i ramion welonem. Tak jej było pilno i tak czymś myśl miała zajętą, że gdy siostra Mechtylda przy rozmijaniu się z nią z nisko pochyloną głową wymówiła zwykłe
pozdrowienie: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!”— odpowiedziała tylko: „Na wieki!” i resztę wyrazów połykając dalej biec miała. Ale siostra Mechtylda drogę jej zastąpiła. — Matko Norberto! — A co? co, siostro? Do matki wielebnej lecę! Taki mam straszny kłopot… dwóch nauczycieli tracimy… aż dwóch od razu… i to w starszych klasach, gdzie siostry zastąpić ich nie potrafią… Jeden zachorował, drugi wyjeżdża… co tu robić? Do matki wielebnej radzić się lecę, jakim sposobem jak najprędzej wynaleźć innych… — Matko Norberto! — Bo to, widzi siostra, lekcje przerywać się nie mogą… nie ma gadania, to na sumieniu naszym leży… Siostry dobre dla małych, ale tam, gdzie główki już rozgarnięte, porządnej nauki trzeba… A tu nagle aż dwóch… no, skąd my ich teraz weźmiemy? Kłopot! Ale co siostrze? Tak prędko szłaś, jakbyś pensję na swojej głowie miała, i takie kolory na twarz wybiły! Czy nie chora siostra, broń Boże? Z ogniami na policzkach i z błyszczącymi oczami, głośniej, niż mówiła zwykle, siostra Mechtylda odpowiedziała: — Zdrowie i choroba nasze są w ręku Pana, ale o czystość duszy troszczyć się On nam rozkazał, i ją to właśnie na niebezpieczeństwo narażają nieporządki na pensji panujące. — Nieporządki! na pensji! a toż co? jakie? — z przerażeniem prawie zawołała matka Norberta. — Panny z pensji dostają się na wzbronione im korytarze klasztorne… Tylko co jedną z nich w kapliczce świętego Jana widziałam… Matka Norberta z przestrachu ochłonęła. Znać oskarżenie przez siostrę zaniesione nie wydało się jej zbyt ważnym. Jednak zwyczajnym sobie ruchem poprawiając wiecznie podnoszącą się jej do połowy czoła białą opaskę, z rozmysłem zaczęła: — Tak, tak, to niedobrze! Co zabronione, to zabronione! Nie ma gadania… Posłuszeństwo na pensji rzecz konieczna! I którąż to siostra tam widziała? jaką? dorastającą, małą? — Malutką — odparła siostra Mechtylda i w głosie jej coś drgnęło. — Ach, te malutkie! — westchnęła matka Norberta — najtrudniej z nimi… takie to słabe, nierozumne… ani karać, ani znowu na wszystko pozwalać… A nie wie siostra wypadkiem, jak się nazywa ta? — Powiedziała mi swoje imię. Klarcia… Po grubych wargach siostry Norberty przebiegł żartobliwy uśmiech. — Ach, ta! z całej pensji najmniejsza! Nie ma jeszcze miesiąca, odkąd matka ją tu przywiozła, bo
biedne dziecko chorowało i podobno hodować się nie mogło w tym klimacie, w którym mieszkają jej rodzice… Tęskni bardzo za rodzicami, i takie to wątłe… Zdawało się, że mówiąc to matka Norberta u surowej siostry dla malutkiej wychowanki swojej o przebaczenie prosiła. Ale siostra Mechtylda wyprostowała się; niezłomny upór wybił się znowu na delikatne i ostre jej rysy. — Matko Norberto, święta reguła nasza rozkazuje zakonnicom, które od zajęć około pensji są wolne, usuwać się od wszystkiego, co obrazy świata przed nimi stawiać może. Panny z pensji błąkające się po klasztornych korytarzach przypominają świat… i budzą grzeszne wzruszenia… Mowy tej matka Norberta wysłuchała z nogi na nogę przestępując i żółtą, kościstą ręką po wiele razy poprawiając opaskę na czole. Potem z lekkim wzruszeniem ramion odparła. — No, dobrze, dobrze, siostro, napomnę ją… nie ma gadania, za nieposłuszeństwo napomnę… — Trzeba ją skarcić! — zawołała siostra Mechtylda, i namiętna zaciętość błysnęła z oczu jej i zasyczała w głosie. IV Tego wieczoru, gdy zakonnice po ostatnich w chórze modlitwach rozpierzchły się ku swoim celom, matka Norberta mijając siostrę Mechtyldę i kroku trochę zwalniając przemówiła: — Stało się, jak żądałaś, siostro, malutka w obecności całej klasy w kącie za karę stała. Za nieposłuszeństwo ją ukarałam, i nie ma gadania! Dziecko płakało. Mocno swoim pękiem kluczy zadzwoniła i głośno piętami o podłogę uderzając, dalej pobiegła. W ręku siostry Mechtyldy płomyk zapałki drżał długo, nim zetknął się z knotem małej lampy, która słabym światłem celę jej oświeciła. Malutka to była celka, ale schludna i nie bez wdzięku. Ściany wysokie, śnieżnie białe, wysoko nad nimi zaokrąglające się sklepienie sufitu, posadzka, jak w całym prawie klasztorze, kunsztowna i błyszcząca. Na białym tle ścian krzyż czarny, z białą postacią Chrystusa, kropielnica z wodą święconą, drzwi ciężkie, ciemne i okno z żelazną kratą, wyraźnie widzialną na tle zasłaniającej je z zewnątrz ciemności wieczoru. U dołu wąskie, biało zasłane łóżko, z twardym wezgłowiem, stolik z lampką i nabożnymi księgami, dwa stołki, gliniany dzbanek z wodą — nic więcej. Ale ona czuła tu jeszcze urok rzeczy niewidzialnej, lecz niewymownie miłej, którą była — samotność. O tej porze zwłaszcza, po całodziennym, koniecznym zetknięciu się z zewnętrznym światem, choćby nim były tylko siostry w zakonie i najzwyklejsze widoki klasztoru, gdy wcho dziła do swojej celi, uczuwała się w zupełności sam na sam z duszą swoją i z Bogiem. Dla niej oprócz czystości jej duszy na ziemi i Boga w niebie nie istniało nic, więc najrozkoszniejszą jej była ta chwila, w której z jedynymi przedmiotami swojej miłości i troski nie czuła się już rozdzieloną żadnym szmerem i widokiem, w której posiadała doskonałą już pewność, że nikt i nic, choćby szelest sunącego po ziemi habitu lub z okna do stóp jej spadający promień słońca, nie zmąci jej cichych, nieskończonych
rozmów z jej własną duszą i z Bogiem. Zamykająca drzwi jej celi zakonna reguła lepiej strzegła jej doskonałej samotności, niżby to gdzie indziej czynić mogły najmocniejsze wrzeciądze i zamki. To jej sprawiało rozkosz doskonałego bezpieczeństwa, wśród której, długie godziny na swoim wąskim i twardym łóżku przesiadując, myślą zstępowała w swoje wewnętrzne, najdalsze i najskrytsze głębie. Były to nieskończone rachunki sumienia w których każdą chwilę, myśl, wzruszenie dnia ubiegłego rozbijała na najdrobniejsze atomy, ważąc je, zgłębiając, źródeł ich dochodząc, poszukując pomiędzy nimi takich, które by tworzyły przyczynę i powinność pokuty i poprawy. W tym tak skrupulatnym rozglądaniu tak jednostajnego jednak życia była surowość niezmierna i szczerość bez granic. Najlżejszego pyłku tego, co w jej oczach było grzechem, nie przebaczała sobie, ani przed sobą i Bogiem osłaniać nie usiłowała. Jedno słowo, bez którego wymówienia obejść się mogła, jeden kąsek chleba już bez uczucia głodu przełknięty, jeden przelotny uśmiech lub jedna sekunda lenistwa były to dla niej plamy, które co prędzej z duszy swej ścierała pokorą, skruchą, prośbą o przebaczenie, czasem kolącą szatą z włosianej tkaniny na resztę nocy przywdziewaną. Bywały jednak dnie, w których najmniejszego z owych pyłków grzechu pomimo najgorliwszego poszukiwania w sobie nie znalazłszy doświadczała takiego szczęścia, jakiego zwykle doświadcza człowiek, gdy za rąbek szaty pochwytuje swój wysoki, z uporem wiel kich miłości ścigany ideał. Czuła się wtedy lekką i białą jak płatek śniegu, bliską Boga, pełną nadziei. Gasząc lampkę wymawiała ciche, głęboko odczuwane słowa wdzięczności i na twardym podaniu wyciągając ciało, od klęczącej albo leżącej na zimnych posadzkach postawy zbolałe i zziębłe, zamykała do snu oczy z takim uśmiechem, z jakim to czyni dziecko na łonie łagodnej matki. Pokryta morzem cienia i ciszy usypiała w bezbrzeżnym spokoju dalekości świata, zgody z Bogiem, słodyczy jutra, pewności zbawienia. Tak było przez lat dwanaście. Dziś przecież cisza i samotność celi nie wywarły na nią zwykłego wrażenia spokoju. Wnet po zapaleniu lampki rozpoczęła według zakonnego swego zwyczaju rachunek sumienia, ale że było ono obarczone ważnym grzechem, poznawała to po wielkim, bolącym ciężarze, który pierś jej uciskał i był podobnym do połączonych z sobą uczuć trwogi i żalu. I uczucia te, i grzech swój, wraz z ich źródłem, ona musiała określić przed sobą jasno i szczerze, aby nie popełnić zbrodni w jej oczach największej — obłudy względem Boga. Kłamać, ukrywać, osłaniać choćby cokolwiek przed Bogiem, więc oszukiwać Tego, który dał jej wiarę i nadzieję wówczas, gdy wszystkie wiary i nadzieje była postradała, który ją utulił w słodycz i wiekuistość nieba, wówczas gdy drżała i szalała z bólu nad goryczą i znikomością ziemi — byłoby czynem niskim, którego nawet zaczątku dopuścić się nie mogła. Więc twarzą w twarz z najgłębszą swoją myślą powiedziała sobie, że to dziecię, dziś w oszklonej kapliczce przed świętym obrazem ujrzane, wywarło na nią pociąg zupełnie ziemski i niezmożony. Nie, przed sobą ani przed Bogiem ukrywać ani osłaniać nie chciała, że wiedziała dobrze, kim jest to dziecię, jakimi oczami na nią spojrzy, jakie podobieństwo i przypomnienia widok jego ku niej przywoła, i dlatego właśnie, że to wiedziała, zbliżała się ku niemu coraz prędzej i nieprzezwyciężeniej, tak jak wszelkie ciało zbliża się do swojego magnesu, a człowiek do cienia swojego straconego szczęścia. Kiedy dłoń na ramieniu tego dziecka położyła, na sekundę, na mgnienie oka uczuła, że małe to stworzenie bardzo kocha, i namiętnie zapragnęła ogarnąć je ramionami, do piersi przycisnąć, pocałunkami okryć, tak jakby ono było drogim cieniem jej straconego szczęścia. Więc choćby przez błyskawicę czasu kochać mogła coś, co nie było Bogiem i niebem, co było marnym zlepkiem gliny, brudną grudą ziemskiego błota, zjawiskiem, które wobec wieczności ma trwanie oddechu, a wobec prawa śmierci jest trupim szkieletem przyobleczonym w prędzej czy później opaść zeń mające łachmany ciała i pozory życia.
Ale, niestety, całą tę nędzę ona przez chwilę bardzo kochała, dlatego że była ona czarodziejskim zwierciadłem, które nagle z nadzwyczajną wyrazistością i siłą ukazało w sobie odbicie jej dalekiej, wzgardzonej, znienawidzonej przeszłości. Więc oddalone powracać mogło, na dnie duszy śpiące — budzić się z głośnym krzykiem, z pamięci wyrzucone — być niezapomnianym! Więc po tak długich latach czuć mogła jeszcze za ziemskimi uczuciami żal gryzący i wielką, ciężką boleść wspomnień!… Uczuła się przerażoną, lecz uczucia tego zatrzymać w sobie nie mogła, choć usiłowała, bo utraciła całkiem świadomość miejsca, chwili i samej siebie, spadła na nią nawałnica wspomnień i całą jej istotę: myśl, pamięć, uczucie, uniosła w przeszłość. Można by rzec, że za olbrzymie walki, śród których na długo zwyciężoną została, przeszłość w tej chwili mściła się nad nią, z taką siłą w nią uderzyła. Poddała się jej, bo oprzeć się nie mogła. Nie wiedziała o tym, że należy do rzędu tych głębokich natur, których rany nigdy nie goją się zupełnie i wspomnienia nie umierają, ale tak było. Na zakonnym łóżku swym siedząc, z ciałem nieruchomym, nie czyniła rachunku sumienia. Nie widziała ani ścian celi, ani krzyża, ani kraty… Była w swoim rodzinnym, cichym, ciepłym gnieździe, na szerokich polach zasłanych iskrzącym się śniegiem lub falujących zielonym i złotym zbożem, na łąkach kwiecistych, w ogrodach cienistych, nad brzegami błękitnej rzeki, pod wielką kopułą nieba, w blaskach słońca, w promieniach księżyca. Wszystkie te miejsca i widoki pamięcią i wyobraźnią odwiedzała z kolei, spotykając wśród nich wszędzie, na każdej ścieżce, w każdym oświetleniu, tłum żyjących istot, miłych lub drogich, tak zapamiętanych, jakby rozstała się z nimi wczoraj. Widziała zwierzęta i ptaki, słyszała głosy pierwszych i drugich. Ze szczególną wyrazistością przypominała sobie rój strzałek na przezroczystych skrzydłach latający nad wodą i w wodzie rosnące lilie, nad którymi chyżo zwijały się jaskółki. Widziała także ludzi, ich kształty, rysy, ruchy, słyszała ich głosy, śmiechy, ulubione słowa, zwyczajne zwroty mowy. Siła jej wspomnień długim snem, do którego je zmusiła, spotężniona, z przepaści przestrzeni i czasu wywołała duchy dawno pomarłych pocałunków, które musnęły jej czoło, usta, policzki i mnóstwem drgnięć, z których każde niosło z sobą echo dawno pomarłych rozkoszy, rozbiegło się po jej ciele. Nade wszystko wyraźnie jednak i najdłużej widziała miejsce i chwilę, które swoim złotem wszystko gasiły, to samo miejsce i tę samą chwilę, których obraz stanął był przed nią za kratą rozdzielającą prezbiterium kościelne z klasztornym chórem wtedy, gdy po raz pierwszy mała dziewczynka podniosła na nią swoje zapłakane oczy i wymówiła swoje imię, a dostojnik kościoła wznosił u ołtarza rozbłysłą jak słońce monstrancję. To miejsce i ta chwila były ostatnim szczytem jej ziemskiej miłości i jej ziemskiego szczęścia, których dalekie, lecz przenikliwe echa napełniły ją teraz, gdy wstąpiła nań znowu pamięcią i wyobraźnią. Powolnym, automatycznym ruchem podniosła z kolan swoją chudą rękę i chwilę na nią popatrzała. Ta ręka spoczywała podówczas w jego dłoni; rzuciła wzrokiem na swoją kibić; opasywało ją wtedy jego ramię. Stawały się wtedy na świecie i wkrótce dziać się miały rze czy, które dla niego, zarówno jak dla niej, były wielkie i drogie. Więc dwoma najpotężniejszymi łańcuchami wzajemnej miłości i wysokich myśli z nim związana, długo spoczywała w jego objęciu cicha, ufna, jak w morzu szczęścia. Krople tego morza teraz także wysączyły się z siedliska wspomnień i w żyłach jej z krwią zmieszane, biegły po nich strugami wzruszeń. Ostre jej rysy złagodniały i zdawały się wypełniać, po ustach błądziły uśmiechy i nieruchome źrenice napełniały mgły upojenia. Było to na wąskiej polnej
ścieżynie, w cieniu rozrosłych leszczyn, przy pełnym blasku południowego słońca. Płomień wstydu ją ogarnął; spłoniona, powstała szybko i na znajdującą się w pobliżu rówieśnicę zawołała: „Klarciu! Klarciu!” Teraz także po dwakroć cicho imię to wymówiła, a jednocześnie z jasnością, która z halucynacją graniczyła, ujrzała dobywającą się z gęstwiny zboża i po zielonej miedzy biegnącą różową dziewczynę z pękiem bławatków w rękach, w lekkich i jasnych muślinach. Biegnąc, z leszczynowego krzaku spłoszyła stado drobnych ptaków, które z piskliwą wrzawą i trzepotem skrzydeł podniosły się w powietrze; duży motyl nad głową jej leciał, kłosy szumiały z cicha; daleko, w górze, płynęły białe obłoki i łagodziły żar słońca… Pogoda letnia, cisza polna, radość wszech istot, miłość, przyjaźń… Stwórco! jakże pięknym jest Twój świat! Niebo jego — to na drogocennym bławacie haft diamentowy, ziemia — kobierzec z traw i kwiatów, powietrze — ocean świeżości i woni, serce człowieka — kielich po brzegi nalany szczęściem!… Nagle z tą samą wyrazistością, z jaką ujrzała i uczuła rajski rozkwit swojego życia i świata, zobaczyła i uczuła okrutną ich ruinę. Słyszała huk wystrzałów, patrzała na płonące ściany swego domu, na trupy ojca i braci, na ludzi, którzy wzajemnie tępiąc się w łunie pożaru mieli barwy, rysy, skręty żrących się szatanów — na sceny do tej podobne wszędzie dokoła… na tę na koniec ostatnią, gdy w dwu najdroższych dla niej dłoniach skruszyło się jej dawne, ufne, pogodne ser ce, i gdy ujrzała spadającą na całą już ziemię grubą, czarną, zupełną ciemność. Wszystkim, co pod tym płaszczem ciemności było i żyło, wzgardziła; od mąk wzgardy po rozkosz uwielbienia do Boga uciekła, a jednak teraz, gdy znowu ciemność pełna trupich bladości i krwawych przerażeń spadła w jej oczach na tak zwodniczą, ale tak rajską piękność ziemi, uczuła takiż, jak niegdyś, ciężki, gorzki żal. Był to jeden z tych żalów, z których wyrastają wysokie i chore kwiaty melancholii. Jak melancholicy miała ona teraz w głębi myśli splątane jęki i skargi, a na dnie piersi kamień cierpienia, który jej z oczu łzy wyciskał. Na swoim białym, wąskim łóżku siedziała jak senna, z członkami zdjętymi taką niemocą, że splecione jej ręce na czarnym habicie wyglądały jak rzeźba z marmuru. Z szeroko rozwartych jej oczu grube łzy padały powoli, równo na wychudzone policzki i czarny habit, na złoty u piersi krzyż i marmurowe ręce, które piekły, tak były gorące, ale ona tego nie czuła. Nie czuła nic oprócz ciężkiego, gorzkiego żalu za rajsko piękną ziemią, na którą spadła ogromna ciemność z larwami znikomości i zła na dnie. Zło, znikomość, grzeszenie, cierpienie i umieranie powszechne i konieczne, Stwórco, oto Twój świat! Niebo jego — obłudny błękit, z którego w ufnych spadają grady i gromy, ziemia jego — kretowisko, w którym tajemnie na stopy przechodniów czyhają zjadliwe gady, powietrze jego — ocean smutku i trwogi, serce człowieka — kielich, po brzegi nalany łzami. Ludzkość jest zbiorowiskiem mar, które zapominają o tym, że lada powiew rozwiać je może, szkieletów, niepomnych na to, że lada chwila opadną z nich łachmany ciała. To gromada szaleńców, wyobrażających sobie, że doścignie, co ściga, i o różne ściany roztrzaskująca sobie głowy i serca; głodnych nędzarzy żrących się o kości; głupich pawiów, pyszniących się kroplą barwniku, pierze ich zaprawiającą; dzieci, które z samych siebie wypuszczają bańki mydlane i kla szcza im z
zachwyceniem, a przez to tylko żyć mogą, że zapominają o tym, co było wczoraj i co będzie jutro… W powietrzu, w wodach, w gęstwinach traw i drzew, w siedliskach zwierząt i ludzi — dobroci, litości, bezpieczeństwa nie ma. Wszędzie toczą się srogie boje i padają śmiertelne ciosy. Nawet polne kwiaty, niewinne i wspaniałe, ścina kosa i sierp, a te, które rosną w nieznanych samotnościach, umierają same i rozkładają się na niewiadome atomy — jak człowiek i jego uczucia, które wspaniałością i świeżością im są podobne, a w jego trującym oddechu zmieniają się w nagie i zgniłe badyle. Wszystkie zresztą płody i zjawiska ziemi, dobre czy złe, są cieniami, które płyną, płyną przez ocean czasu, wzajemnie zgładzając się, i nikną w nieskończoności. Nic nie trwa. Nie ma na ziemi takiej rzeczy, w dziedzinie materii i ducha, która by mogła nie ulec rozkładowi, więc zgniliźnie. Zarówno chmury, jak kwiaty, członki człowieka, jak jego uczucia, są obecną lub przyszłą, dokonywującą się lub dokonaną zgnilizną. Śmierć toczy wszystko, jak robak drzewo. Komórki składające tkaniny ciała nowonarodzonego umierają w pierwszym już dniu jego życia; zastępują je nowe, które jutro umrą, aż przyjdzie dzień, w którym nie przybędą już żadni zastępcy i obietnica trupa stanie się jego spełnieniem. Bo tylko śmierć obietnice swoje spełnia, ale czyni to już niezmiennie i powszechnie. Zresztą, wszystko ma usta pełne przyrzeczeń, a nic ich nie dotrzymuje. Całe stworzenie, od wierzchu do dna przestrzeni i od krańca do krańca czasu, przebiega nieunikniony, powszechny dech zniszczenia i przenika nieszkończony, powszechny jęk zawodu. Stwórco, jakże ponurą i straszną jest ziemia! Tak myślała i płakała ciągle cicho, nieruchomo, bez łkań, wielkimi łzami, które równo i powali padały na czarny habit, na złoty krzyż u piersi i na ręce, które piekły, tak były gorące, ale ona tego nie czuła. Tak była przyzwyczajoną zawsze i tylko z Bogiem rozmawiać, że i teraz myśl jej jak z dna otchłani do niego przemawiała. — Panie Wszechmocny, dlaczego nie przemienisz? Ojcze najlepszy, czemu nie litujesz się? Bezmiarze światła, dlaczego nie oświecasz? Ręko najmocniejsza, czemu nie podźwigasz? Wiedzo doskonała, czemu nie naprawiasz? Baranku Boży, który gładzisz grzechy świata, czyż one są zgładzone? Chryste Zbawicielu, cóż jest zbawionym? Chryste Odkupicielu… To imię wstrząsnęło nią i przywróciło jej przytomność. Spojrzała na krucyfiks, porwała się na nogi i śmiertelnie przerażona krzyknęła: — Chryste! wszakże ja bluźnię! Z załamanymi dłońmi i obłędem w oczach myślała, że ten jeden dzień zniszczył długoletnią pracę jej serca i woli, oddalił ją od Boga, którego obraziła uczynkiem, myślą i słowem: uczynkiem, bo przez chwilę poddała się była pociągowi ziemskiemu; myślą, bo przez długie godziny tonęła w ziemskich wspomnieniach; słowem, bo, o zgrozo! spór z Bogiem toczyła. Tak; przez litość i żal nad ziemią czyniła wyrzuty jej Stwórcy i Panu. Naśladowała więc mędrków fałszywych i ohydnych bluźnierców świata, hańbiła święte miejsce, na którym się znajdowała, gubiła swoją duszę. Gdyby w tej chwili umarła —
zakonnica występna — duch złego uniósłby ją do piekła, jak prawowitą swoją własność. Ale potępienie wieczne i jego męki wydawały się jej niczym wobec żałości, której doznała na myśl, że obraziła Boga i powiększyła przestrzeń dzielącą ją od tego jedynego przedmiotu miłości jej i czci. Nie darmo była nikczemną grudą ziemskiej gliny. Wszystko, co o naturze ziemi myślała, i w niej istniało. Napełniała ją, zarówno jak ziemię, złość grzechu, uczucia ulegały powszechnemu prawu znikomości. Popełniła to, czym brzydziła się najwięcej: zdradę. Zdradziła Boga. Nie płakała już tak, jak przedtem, cicho i nieruchomo, ale ulewą łez, z piersią pełną jęków, z rozpacznie do krucyfiksu wyciągniętymi rękoma. Potem jednak płacz jej ustał, ręce w dół opadły, podniosła głowę. Nie; nie podda się powszechnemu prawu świata, głową przebije powszechne brudne morze i wzniesie się nad nie, weźmie się za bary z powszechną znikomością i zdepcze tę marę. Stopą o ziemię uderzyła w taki sposób, jakby tę kulę z gliny i błota spod nóg swych wytrącała. Niech leci w bezdenną otchłań! Ona wzbije się nad nią samotna i zwycięska wzleci ku źródłu doskonałego dobra i zmiesza się z nim w krainie wieczności. Nie miała najlżejszego przypuszczenia, że w tej chwili ściślej niż kiedykolwiek łączyła się z naturą swego rodu w pysze i samolubstwie; czuła, owszem, ogromną żądzę wydarcia się spośród ludzkości, wyniesienia się nad nią, karcenia i gnębienia tego, co ją upodobniało z ludzkością i do ziemi przykuwało. Cóż to było, jeżeli nie ciało, ta szmata przepojona wyziewami ziemi, ten zbiornik pokus? Ono to było tym przyjacielem ziemi, który w niej litość dla ziemi obudzał, spólnikiem szatana, wrogiem Boga. Nie dość jeszcze surowo obchodziła się z nim dotąd, nie zdołała go jeszcze podbić. Upokorzyło się było wprawdzie, przycichło, ale było to znać tylko podstępne zaczajenie się, aby w chwili sposobnej tym skuteczniejszą napaść wykonać… Ach, kusicielu, wrogu, wiecznie odradzający się wężu!… Teraz linia jej ust przybrała wyraz nienawistnej zaciętości, oczy błyskały ostro i srogo. Bardzo blada, stanowcza, prędkimi, ale pewnymi ruchy zdejmowała czarny welon, spod którego głowa jej ukazała się cała owinięta w białe płótna, zaledwie tu i ówdzie przepuszczające na szyję i czoło drobne pasma czarnych włosów; odejmowała od piersi krzyż złoty, rozpinała u szyi habit, aż nagle upadła na klęczki przed krucyfiksem, pod słabym światłem lampki, do połowy obnażona. Jednocześnie blade i delikatne, ale w tej chwili sprężyste i silne jej ramię wyciągnęło się nad pochyloną nieco głowę, w powietrzu świsnęła i na białe, cienkimi kośćmi sterczące plecy, na kształtne, spadziste ramiona, na pierś dziewiczo szczupłą i drobną, na szyję wdzięczną linią dobywającą się spod białych płócien, raz po razie, szybko, miarowo, mocno opadać zaczęła — dyscyplina. Tak, tak! Jeszcze częściej, jeszcze mocniej! Nigdy za często, nigdy za mocno… Gdyby to było podobnym i gdybyś Ty, Panie, na to pozwalał, jakże byłoby dobrze całkiem ten łachman rozszarpać i z więzienia jego wypuścić ptaka — duszę! Można by mniemać, że ta sama siła z zewnątrz, która dopomagała jej w spełnianiu ciężkich i wstrętnych robót, gdy była ona nowicjuszką, wstąpiła teraz w jej ramię. Niezrównanie gibkie i zręczne, było ono niezmordowanym. Na plecach jej, ramionach, piersi i szyi
powstawały długie różowe blizny, stawały się coraz gęstsze, zaogniały się, czerwieniały, aż sączyć zaczęły krople, potem wąskie strumyki krwi. Ona z tym krwawym ciałem, tak niewzruszonym, jakby z kamienia wykutym ono było, z szybko i prawie rytmicznie świszczącą w ręku dyscypliną, w oczach tkwiących w krucyfiksie miała wyraz zachwycenia. W strasznym jej bólu była rozkosz, dla wszystkich, oprócz niej jednej, niepojęta. Cierpiała tylko nad tym, że więcej cierpieć nie może, i od czasu do czasu usta jej drgały szeptem: — Niech więcej boli, o Panie, spraw, aby więcej bolało! W myśli z zadawanych sobie ciosów składała Bogu ofiary. — Za grzechy moje! Za to, że zamiast do Stwórcy, do stworzenia miłość uczułam. Za wspominanie rozkoszy ziemskich! za litość nad ziemią! za spór bluźnierczy o niezbadane Twoje wyroki! Jeszcze raz, jeszcze, jeszcze! Słabła przecież; mimowolne łzy dwoma sznurkami po jej policzkach ciekły i na piersi mieszały się z wysączoną przez blizny krwią; zachwiała się i znowu umocowawszy się na klęczkach, ze wzmożoną raz jeszcze siłą na plecy dyscyplinę opuściła. — Za grzechy świata! Za nędze ziemi! Panie! Panie! Raz jeszcze, raz raz… za grzechy świata! za nędze ziemi! Znowu więc za światem wzgardzonym, za ziemią nieszczęsną wołała, ale już nie mogła tego przed sobą zeznawać, ani modlić się, ani katować dłużej. Dokonała swego zamiaru, zgnębiła, pokonała ciało tak, że zgasły w nim siła, myśl i uczucie. Z ręki jej wypadła dyscyplina i ona sama z lekkim stukiem na podłogę celi runęła przed krucyfiksem, twarzą ku ziemi. Poranione jej plecy, rozpostarte z obu stron nagie ramiona i owijające nogi długie zwoje czarnego habitu nadawały jej postać żałobnego i skrwawionego krzyża. Wtedy za oknem, na którego pobielałych szybach rysowały się czarne i twarde linie kraty, powstawać zaczął świt dnia. W wielkim klasztornym ogrodzie robiło się widno i błękitno, na skraj nieba wstępował rumiany obłok, lekkie wietrzyki latały po drzewach szemrząc w zieleni: słońce wschodzi! słońce wschodzi! W gnieździe zawieszonym u gzymsu okna, tuż przy jego szybie, obudziła się i wesoło zaszczebiotała jaskółka. V Od tego dnia siostra Mechtylda utraciła dręczące ją przez czas jakiś uczucia chłodu i lenistwa ducha. Owszem, doznawała większej niż kiedykolwiek żarliwości modlitwy i jaśniejszego jeszcze niż przedtem poczucia nadprzyrodzoności. Siostry zakonne spostrzegły, że miewała na policzkach małe, okrągłe rumieńce i niezwykły, ognisty połysk oczu. Były to wybijające się na zewnątrz oznaki gorączki, która przez kilka dni ogarniała ją na przemian dreszczami chłodu albo piekącym upałem. Czuła bóle w głowie i kościach; idąc, często chwiała się na nogach, a gdy na chórze w ławce swojej klęczała, zmuszoną była, aby nie upaść, ramieniem opierać się o ścianę. Nic dziwnego; na rany zadane sobie dyscypliną, włożyła włosiennicę, która gojenie się ich utrudniała. Była chorą, całe jej ciało zdawało się być jedną raną, ale przez ten stan właśnie sprawiane głębokie osłabienia, a także nadzwyczajne sny i widzenia niewymownie ją uszczęśliwiały. Kiedy bliska zupełnego omdlenia, do
najlżejszego ruchu chwilowo niezdolna, leżała na podłodze której z kaplic, zdawało się jej, że już stała się czystym, wolnym duchem, który wnet, wnet utraci do reszty poczucie ziemi i wzleci w strefę nigdy nie objawiającą się jej dokładnie, którą przecież jakby w przelocie błyskawicy widywała niekiedy niezmierzenie wysoko, w postaci jasności świetnej, łagodnej, niewyraźną melodią szmerów i śpiewów przepojonej. Posiadła teraz w najwyższym stopniu tę fantasmagorię widzeń, która napełnia za mknięte oczy ludzi z chorymi nerwami i podnieconą wyobraźnią. Dosyć jej było zaniknąć powieki, aby na tle ciemnym albo ciemnopurpurowym zobaczyć blade oblicze Chrystusa, niewymownie piękne głowy i profile świętych, czasem pary oczu miłośnie lub litościwie w nią wpatrzone, albo barwne i złociste linie, wypisujące tajemnicze jakieś hieroglify, splatające się w kielichy kwiatów o nigdy nie widzianych kształtach, w palmy, w głębokie perspektywy kolumn. Wszystko to szybko i niepochwytnie pod powiekami jej płynęło, kołysało się, przekształcało i na kształt niknących i wciąż odradzających się obrazów wywijało się jedno z drugiego, a ona z zachwyconą i trwożną ciekawością w metamorfozach tego fantastycznego korowodu szukała zsyłanych jej przez niebo znaków obietnicy, rozkazu, łaski. W snach mistyczne widzenia jej wyraźniejszymi jeszcze stawały się niż na jawie. Była to czasem spływająca z nieprzejrzanych wysokości ku ziemi szeroka brama tęczy, po której pięły się duchy z lotnych mgieł i grały szmerem cudownej melodii niewidzialne skrzydła. Był to czasem płaszcz ogromny, dziwnie miękki, który ją całą ogarniał tak, że nie widziała nic, tylko czuła przejmującą rozkosz spoczywania na ciepłym, powoli kołyszącym ją łonie, które, jak wiedziała, było łonem Boga. Były to także zmieszane z sobą, nieujęte, lecz w rajskie harmonie zlewające się barwy, wonie, tony… Z tych snów budziła się z piersią wzdymaną wielkimi westchnieniami pragnienia i tęsknoty, po czym długie godziny upływały jej bezsennie, w zachwyceniu, które upajało ją jak wino i jak ono dawało jej siły wstać, biec na jutrznię i z chóralnym śpiewem zakonnic łączyć swój głos, zrazu słaby, lecz w miarę tego jak powstający dzień oświetlał długą, wysoką salę błękitem świtu i różowymi blaskami wschodu, coraz silniej i srebrniej brzmiący. Kiedy w czasie cichych mszy codziennych i uroczystych, świątecznych nabożeństw klęczała pomiędzy ciemnymi poręczami swojej ławki, twarz jej w ramie welonu wyglądała jakby była wykrojoną z białego opłatka, i tylko czarne, zapadłe oczy świeciły pośród niej jak dwie nieruchome, żarzące się gwiazdy. Nieruchomo utkwione we wznoszący się za kratą ołtarz, miały one wyraz niezgłębionej tęsknoty i bezbrzeżnego zakochania. Dość długi szereg dni upłynął, przez które nie spostrzegała wcale co dzień jednak wbiegających do chóru i dwoma długimi rzędami na pięknej, błyszczącej jego posadzce klękających pensjonarek. Nie spostrzegała ich tak, jak nie czuła najlżejszego wrażenia wszystkiego, co ją otaczało. Raz przecież przed rozpoczęciem się mszy, gdy kratę okrywała jeszcze wielka płócienna opona i po chóralnie odmówionej przez zakonnice (modlitwie na chórze zapanowała cisza, siostra Mechtylda wzrok od rozwartej książki oderwała i zupełnie mimo woli spotkała się nim z małą dziewczynką, która w tej chwili właśnie nadbiegłszy tuż obok ławki jej uklękła. Klękając okręciła się tak szybko, że białe jej spódniczki swawolnie spod ciemnego pensjonarskiego mundurka błysnęły, a potem tłumiąc na twarzy igrające po niej uśmiechy i nadzwyczaj uroczyście ją układając, ze złożonymi rękami i nabożnym wstrząsaniem głowy, prędko, prędko szeptać zaczęła: — Ojcze nasz, któryś jest w niebiesiech…
Siostra Mechtylda uklękła. Wszystkie zakonnice stały jeszcze pod dwoma ścianami chóru i stojąc nabożną pieśń chóralnie śpiewać zaczynały. Ona uklękła i w ławce swojej ukryta, całą swoją siłą skupiała w modlitwie całą swoją duszę. Doświadczyła głuchego uczucia niebezpieczeństwa. Ta drobna istota, do różowych i złotowłosych aniołów podobna, była wrogiem, przed którym ona uciekać i zbroić się musiała. Zresztą, na dwie strony rozchyliła się teraz biała zasłona i za wielką kratą ukazał się ołtarz z kilku świecami palącymi się pośród wyzłacanych kolumn. Msza była cicha. Do chóru dochodził tylko stłumiony szmer modlitw księdza mszę odprawiającego i od czasu do czasu dźwięk trzykrotnie wstrząsane go dzwonka. Czyjeś ciężkie kroki rozległy się w pustym kościele i obudziły w nim długie echa. Z jednego z wysokich okien chóru struga słonecznych świateł lała się na jaskrawe wieńce, otaczające niszę, w której połyskiwał srebrny posąg świętej i błyskała paląca się przed nim na srebrnych łańcuszkach lampka. Zakonnice modliły się po cichu, czasem tylko z dochodzącym od ołtarza szmerem łacińskich słów księdza mieszał się na chwilę czyjś szept wezbrany i głośny, po czym milkł i słychać było w górze trzepot bijącego się o szybę okna motyla, otwieranie się i zamykanie drzwi w głębi klasztoru, do bardzo oddalonego grzmotu podobny turkot kół, które otwarte wrota kościoła mijały. W tej ciszy siostra Mechtylda twarz swoją ku klęczącemu obok dziecku obróciła. Po sztywności i niemal automatyczności tego ruchu poznać było można, że był on mimowolnym odruchem bezwiednego, ale niezmożonego uczucia. Musiała spojrzeć na to dziecko, jak człowiek czujący, że ktoś na niego następuje, musi obejrzeć się. Ale zaledwie na nie spojrzała, uczuła gniew i zgrozę. Półgodzinna nieruchomość w klęczącej postawie znudziła dziewczynkę, nabożne intencje, z którymi modlić się zaczynała, uciekły z niej bez śladu, natomiast ruchliwe, filuterne jej rysy drżały całe od niezmiernie świeckich prób i pokuszeń. Iskrzącymi się spojrzeniami po szeregach towarzyszek strzelając, ustami, brwiami, drobnymi palcami, które w szczególny sposób rozkładały się i składały, przesyłała im tajemnicze, lecz dla nich zapewne wyraźne znaki porozumienia, bo skądciś na jeden z telegraficznych tych znaków przybyć musiała odpowiedź, znać bardzo zabawna: mała parsknęła śmiechem i dla stłumienia go cały dół swojej roześmianej twarzy w obu różowych garstkach ukryła. W tejże chwili ujrzała dwa białe, cienkie palce dotykające jej rękawa i tuż przy sobie usłyszała półgłosem wymawiane słowa: — Dlaczego nie modlisz się? Jak śmiesz w przybytku Pańskim wyprawiać grzeszne śmiechy i swawole! Módl się! płacz i módl się! bij się w piersi i módl się! Jesteś lekkomyślnym, niewdzięcznym stworzeniem! Nie kochasz Stwórcy swego! Będziesz taką samą, jak twoja matka, grzesznicą! Przelęknione dziecko widziało z bliska ku niemu nachyloną twarz jak opłatek białą, czarne, rozżarzone oczy, usta prawie z nienawiścią wyświstujące srogie wyrazy i dwa cienkie, białe palce wstrząsające się w powietrzu z gniewem i groźbą. Ostatnie słowa zakonnicy rozżaliły ją najwięcej i głęboko. Szybko na klęczkach w tył się cofnęła i znalazłszy się obok starszej towarzyszki, jakby ochrony przed strasznym widzeniem szukając, przytuliła się do niej mocno i w fałdach jej sukni rozpłakała się. Siostra Mechtylda zaś klęcząc w swojej ławce oddychała szybko i drżącymi palcami z szelestem głośnym przerzucała karty nabożnej książki. Była przeciw małemu stworzeniu temu tak oburzoną, że czuła, iż tym razem namiętnie je znienawidziła. Takie to jeszcze małe, a tak głęboko w grzechu zanurzone. Już jednej godziny Bogu poświęcić nie jest w stanie, już dusza jej jest gniazdem
pustych myśli i swawolnych chuci. Takim samym naczyniem gotującym przyszłe grzechy musiała być niegdyś jej matka. Kiedy patrzała na figlarne miny i ruchy tego dziecka, przed oczami jej jak żywa stanęła tamta… — Panie, jakaż złość i gorycz rozlewa się we mnie, jakbym była naczyniem warzącym jady! Jad zawziętej urazy wylał mi się przez usta i teraz jeszcze uspokoić się nie mogą bicia rozkołysanego mego serca… tętna krwi jak dzwony biją mi w skroniach… Myśli jak wichry w tę przeklętą godzinę lecą , w której wspólny ich grzech poznałam… Bo nieprawdaż, Panie mój, nieprawdaż, że oni ciężko, okrutnie zgrzeszyli? Bo wszak zabraniasz zabijać to, co jest Twoim najdroższym darem: wiarę! Ojcze mój, wyjm ze mnie tę mękę gniewu, bo w Ciebie uwierzyłam najgoręcej wtedy właśnie, gdy zabito we mnie wszelką inną wiarę! Skróć czas próby, boś jeden li tościwy! Przebacz mi ten nowy, ciężki grzech, bo strasznie cierpię… W tej chwili u ołtarza ksiądz po łacinie mówił: — „Baranku Boży, który gładzisz grzechy świata…” Po czym otworzyło się w kracie małe okienko, ukazały się w nim białe ręce księdza trzymające złoty kielich i wyjętą z niego hostię. Zakonnice ze spuszczonymi po usta welonami powstawały w ławkach i zstąpiwszy z ich podstawy bez najlżejszego szelestu szły ku kracie, gdzie klękając, po najświętszy duchowy pokarm otwierały usta, a przyjąwszy go upadały na twarze i przed kratą rzędem rozciągniętych na ziemi czarnych postaci leżały. Nie wszystkie miały prawo tego szczęścia codziennie dostępować. Było ono przywilejem tylko garstki najświętobliwszych i najbardziej od wszelkich spraw i zajęć świeckich oddalonych, do której, naturalnie, należała i siostra Mechtylda. Dziś jednak, gdy złoty kielich błysnął w otworze kraty, nie powstała i nie poszła po najwyższą dla siebie uciechę. Zgrzeszyła i nie miała prawa przyjmować Boga do splamionego swego wnętrza. Gdy tamte, z twarzami przy ziemi i w krzyż rozciągniętymi rękami, tonęły w zachwycie takiego zjednoczenia się z Bogiem, że we własnym łonie Go posiadały, ona czuła się znowu więcej od Niego oddaloną i klęcząc, żarliwie odmawiała pokutną modlitwę — ustami tylko, bo po dnie jej myśli przepływały nieustannie złorzeczenia ziemi i jej wszystkim płodom. Cóż bowiem, jeżeli nie ona i jej zjawiska oddalały ją wciąż od Boga, w grzech wwodziły, stawały pomiędzy nią i niebem? Ach, gdyby zawsze i tylko być sam na sam z Bogiem! Gdyby za tym klasztorem istniała pustynia! Jakże szczęśliwymi byli ci Pańscy wybrańcy, których życie wypadło w miejscu i czasie pustyń! Tego samego dnia, gdy na wieży kościelnej i w salach zgromadzeń wielkie zegary, jeden po drugim, wybijając dwunastą południową godzinę klasztor napełniały napowietrzną rozmową przewlekłych dźwięków, w głębi chóru, w wysoko wzniesionej swojej ławce, przełożona z lekkim stukiem zamknęła klamrę swojej bogato oprawnej książki i śpiewnym głosem wymówiła: „Amen!” Potem powstawszy welon spuściła po usta, na szyję gruby sznur zarzuciła, w rękę wzięła zapaloną świecę przez jedną z sióstr jej podaną i zstąpiwszy z kilku wschodów, które jej ławkę z posadzką dzieliły, zwolna i z nową, półgłosem rozpoczętą modlitwą szła przez długą salę. W miarę tego jak szła ona, z ławek swoich wychodziły zakonnice i z zakrytymi po usta twarzami, ze sznurami na szyjach, z zapalonymi w rękach świecami, półgłosem powtarzając mówioną przez nią modlitwę, postępować za nią zaczynały. Tak wyszły z chóru i szły wąskim, pełnym zmroku korytarzem, na którym minęły bogato wyzłacane drzwi najświętszej z klasztornych kaplic, weszły na inny, którego ściany okrywały przez czas pociemniałe, lecz tu i ówdzie jeszcze trupimi bladościami albo ognistą czerwienią świecące obrazy,
mijały szeregi gotyckich, w grube mury oprawionych okien, różne ciemne, ciężkie i zamknięte drzwi; kroki ich nie czyniły żadnego szelestu, w zamian kilkadziesiąt ich półgłosów odmawiających modlitwę sprawiało sunący po długich szlakach korytarzy monotonny, nieustanny basowy szmer. W ten sposób reguła zakonu przepisywała im udawać się codziennie do refektarza na południowy posiłek. Żadnej wesołości ani pustoty, którym często w przedobiednich chwilach oddają się ludzie świeccy; żadnej rozmowy, przeciwnie, skupienie ducha przez zakrycie twarzy, wspólna modlitwa, na szyjach znak umartwienia i pokuty. Tak szły, aż z długiej i prawie zupełnie ciemnej arkady wyszły nagle na korytarz ogromny, szeroki, prawie olśniewającym światłem napełniony. Tu ściany były nieskazitelnie i śnieżnie białe, przez ogromne okna, z których niektóre były otwarte, lały się potoki słonecznego światła i wiosennego powietrza; zza długiej ściany, przerżniętej kilku cienkimi drzwiami, szeroko rozlewał się przytłu miony, niewyraźny, młodością bijący gwar cienkich, donośnych głosów, śmiechów, fortepianowych dźwięków, tętentu przechadzających się i biegnących stóp. Na dwu tych tłach: słonecznego światła i młodzieńczego gwaru, niewzruszenie i jednostajnie, z jedną na przedzie, po kilka w dalszych szeregach, sunęło kilkadziesiąt czarnych postaci, z zakrytymi twarzami i szyjami zgiętymi pod ciężarem grubych sznurów, błyskając kilkudziesięciu płomykami gromnic i tyluż złotymi krzyżami u piersi. Gdy mijały drzwi szeroko na wielki ogród rozwarte, dość długo przesuwały się po zasłaniającej je gęstej i świeżej zieleni, a basowy szmer ich półgłosów złączył się z buchającym przez nie wielkim śpiewem i świegotem ptastwa. Ale niewiele za tymi drzwiami były inne, wysokie i pięknie rzeźbione, które teraz ostrożnie uchyliły się i w dość szerokiej szczelinie ukazały kolumnę czy piramidę dziecinnych ubrań, członków i twarzy. Było to zjawisko z powodu szczególnej architektury swojej dość ciekawe. Zupełnie małe i nieco podrastające dziewczynki, jedne na ziemi przysiadłe, inne stojące, inne jeszcze u ramion towarzyszek, u oddrzwi, u zawias uczepione, jedne nad drugimi wznosiły się wysokim pasem, tak z sobą zmieszane, że nie podobna byłoby wyraźnie dojrzeć, która z tych małych głów należała do którego z tych giętkich, szczupłych ciał, i widać było tylko drobne ramiona opasujące cienkie kibicie, białe pończoszki na tle ciemnych sukienek i białe, szerokie krezy, które jak na talerzach podnosiły małe głowy, jasno i ciemnowłose, z których każda miała parę szeroko otwartych, ciekawych, błyszczących oczu. Były tam małe palce przyłożone do figlarnych ust z cichym wykrzyknikiem: cyt! ruchliwe, małe stopy depcące po białymi fartuszkami okrytych kolanach, pozy podane naprzód albo wspięte na palcach, zaczajone, z podniesionymi rękami, jakby ulatujące, a wszystko to razem, jakkolwiek milczało, wrzało ruchem barw i linii, swawolnym, wesołym życiem. W ten sposób prawie codziennie przez szczelinę nieco otwartych drzwi dzieci tłumnie przypatrywały się pochodowi zakonnic do refektarza, którego posępny i uroczysty widok obudzał w nich wieczne ciekawość, a którego zbliżanie się oznajmił im zadyszany z dala szmer ich zbiorowej modlitwy. Dobre siostry spostrzegały to przekroczenie przeciw regułom zakonu i pensji, lecz pobłażliwie udawały, że go nie widzą. Czasem tylko, na tyłach ruchomej kolumny, odzywał się gruby głos matki Norberty, któremu wtórowało dzwonienie groźnie wstrząsanych kluczy, i wtedy w mgnieniu oka rozsypywała się gromadka i z rozbiegającymi się we wsze strony strumykami cichych śmieszków nikła. Dziś wszakże matka Norberta, gdzie indziej znać zajęta, nie nadchodziła i kolumna splątanych ubrań, członków i głów dziecinnych w wąskim otworze drzwi dość długo stała naprzeciw czarnego orszaku z zasłoniętymi twarzami i zgiętymi szyjami, z płomykami zapalonych świec i złotych krzyży, sunącego bez szelestu kroków, lecz z basowym gwarem półgłosów, długim korytarzem, w wielkiej światłości dziennej, przez smugi słonecznych blasków. Wtem coś tam stało się nadspodziewanego, jakieś małe stopy zbyt silnie przycisnęły jakieś szczupłe kolana czy ramiona, bo ze środka kolumny ozwał się przytłumiony, ale rozgniewany krzyk: — „Klarciu, co robisz!”, u szczytu jej coś jednego, drugiego, trzeciego zaparskało śmiechem;
podstawy jej zachwiały się i wszystko runęło rozsypując się na części i ze stukiem zatrzaskując drzwi, za którymi dały się tylko słyszeć stuki upadków, krzyki przestrachu, ciche początki kłótni i górujące nad wszystkim długie, zanoszące się, szybko kędyś z tętentem stóp oddalające się śmiechy. U brzegu spuszczonego welonu z pąsowych, wypukłych ust przełożonej nieposkromiony uśmiech spędził na chwilę słowa modlitwy; koścista matka Florianna kilka razy mocno pociągnęła nosem, aby głośno nie zaśmiać się; z dalszych szeregów kilka spojrzeń z rozweseleniem albo czułością pod spuszczonymi welonami ku zatrzaśniętym ze stukiem drzwiom i zni kającej za nimi żywej kolumnie strzeliło; ale były też tam głowy, które zatrzęsło oburzenie, usta, które wykrzywiły się niesmakiem, i oczy, które dla uniknięcia dalszych zgorszeń usiłowały nie podnosić się więcej znad ziemi. Siostra Mechtylda czuła teraz piekącą nienawiść dla młodości, wesołości, śmiechu, dla blasków dnia, zieleni drzew, śpiewu ptaków. Wszystko to było tylko jednym, wielkim naczyniem, w którym gotowały się grzech i śmierć, pułapką na dusze ludzkie, na jej duszę, którą… kusiły. Ach, tak; nienawidziła ich dlatego właśnie, że zaleciał ją ich powab. Gdy spod ciemnej arkady wyszła na olśniewająco jasny korytarz, uczuła spadającą w pierś jej kroplę radości; smugi słoneczne, które czarną swoją postacią przerzynała, ciepłą pieszczotą głaskały jej poranione plecy; od ogrodowej gęstwiny świeży powiew wkradł się pod spuszczony welon i błogo ochłodził jej płonące oczy; na koniec, na tę kolumnę z żywych, dziecinnych ciał zza rąbka wełnianej tkaniny patrzała długo, przestając modlić się… Ach, nieszczęsna! Jakże mało, mało jeszcze klasztorne mury i kraty rozdzielały ją ze światem! Pustyni zapragnęła, takiej ciemnej, głębokiej groty, do której by nigdy nie zajrzało spojrzenie słońca ani człowieka. Nic, tylko ciemności, przy bladej lampce widoku trupiej czaszki, wiecznej ciszy i samotności… pustyni! Dnia tego, może z przyczyny całonocnego czuwania lub że niedawno opuściła ją gorączka, czuła się bardzo głodną. Od pobliskich kuchen do mrocznego i wiecznie chłodnego przedsionka refektarza zalatywały zapachy jadła. Siostra Mechtylda w myśli mówiła swojemu ciału, że udręczy je w sposób dziś dla niego najdotkliwszy. Za to, że uczuło ono radość światła i pieszczotę ciepła, znosić będzie męczarnię głodu. Za to, że wnętrzności jego spłodziły dziś znowu grzech wspomnień i gniewu, rozedrze i skurczy je głód. Postanowiła nie jeść. W refektarzu daleko widniej niż w dzień bywało wtedy, gdy paliły się w nim lampy, na żelaznych łańcuchach z wy sokiego sklepienia zwisające. Teraz, w wiosenne, słoneczne południe, tak mało światła przenikało doń przez wąskie, gęsto okratowane okna, że napełniał go zimny, szarawy zmrok, w którym bielały płótna zaścielające długie stoły i połyskiwała lampa zawieszona u świętego posągu, w głębi na kilku wschodach stojącego i tonącego prawie w koronkach i kwiatach. Na małej, kunsztownej, u jednego z okien wznoszącej się ambonce jedna z sióstr czytała głośno przypadający na dzień ten żywot świętego, a z leniwym i trochę nosowym jej głosem mieszały się lekkie dźwięki metalowych naczyń i ciche chody posługujących dokoła stołów nowicjuszek. U stołów siedzące szeregi zakonnic czarno odbijały na tle drewnianych poręczy ławek, przerzniętych szlakiem wymalowanych na nich scen niebieskich, czyśćcowych, piekielnych. Spożywając pokarm cielesny, każda z sióstr przy najlżejszym obejrzeniu się spotkać mogła wzrokiem wznoszącego się za jej plecami anioła albo szatana, kosę śmierci lub aureolę świętego. Takież same malowidła unosiły się nad refektarzem w najwyższej głębi sklepień, błyskając śród zmroku złotem
glorii, szafirem niebios, bladością ciał potępieńców i czerwonością szat wniebobranych. Za szerokim oknem kuchennym, przez które posługujące siostry przyjmowały w swe ręce kociołki i misy z żywnością, widać było z dala pobłyskujące płomię kuchni; odpowiadały mu daleko bledsze, ruchome promyki słoneczne, które z zewnątrz wieszały się i wiły po kratach okien, przez drobne szyby i głębokie nisze do wnętrza refektarza dostać się nie mogąc. O kilka kroków od świętego posągu, na tym samym co on wyniesieniu, przełożona siedząc w samotnej swojej ławce powoli czerpała zupę z cynowej miseczki srebrną łyżką, na której wraz ze swoją dziewięciopałkową koroną znajdował się wyrżnięty herb jej rodu. Córka wielkopańskiego domu, za mało piękna i bogata, aby z łatwością znaleźć mogła w świecie położenie urodzeniu swemu odpowiednie, z natury i wy chowania głęboko wierząca, przywdziała zakonne suknie ze spokojem pewności, że tym sposobem godzi skłonność swojej duszy z wymaganiami swego imienia i świata. Uwiadomiono ją i w głębi sama była tego pewną, że zarówno przynoszone przez nią klasztorowi wysokie stosunki, jak osobiste jej przymioty wcześnie zdobędą dla niej w klasztorze miejsce naczelne. Ta zachęta, która jej przebycie tych progów ułatwiła, teraz w rzeczywistość zamieniona, sprawiała jej zadowolenie spokojne, ale wystarczające. Z umiarkowaniem sprawując władzę, lubiła ją i rzeczom niebieskim nieskończoną wyższość nad ziemskimi przypisując, mniemała, że i w tych drugich może znajdować się niekiedy coś niewinnego a miłego. Było w niej połączenie doskonałe uczciwej zakonnicy z wytworną a energiczną kobietą. Idealistyczny kierunek myśli i bardzo czysta wyobraźnia chroniły ją od wszelkich pokus i chęci ze stanem jej niezgodnych; natomiast nie myślała wcale, aby Bóg wielki mógł czuć się obrażonym tak drobnymi przekroczeniami reguły zakonnej, jak posługiwanie się srebrną łyżką z wyrytym na niej herbem, na który, żadnej wagi do światowych wielkości nie przywiązując, lubiła jednak czasem popatrzeć, albo użycie pięknego kobierca pod stopy i miękkiej poduszki pod głowę, bez których zdawałoby się jej, że już za życia i bez bardzo widocznej przyczyny popadła w szpony diabelskie. Nie wyobrażała też sobie, aby w upieczonym udzie indyka czaił się i na nią czyhał grzech śmiertelny; lubiła pieczone ptastwo i słodkie ciastka, nie wierząc, aby duch złego mógł być wynalazcą tak dobrych rzeczy. Dla jednych ze swoich sióstr zakonnych uczuwała serdeczną przyjaźń, dla innych tylko miłość w Chrystusie, ale dobrobyt i zdrowie wszystkich mocno na sercu jej leżały. To właśnie było przyczyną, dla której energicznie i gorliwie zajmowała się materialnymi sprawami klasztoru, krzątając się po nim we wszystkich wolnych od koniecznych nabożeństw godzinach, w parloarze klasztornym długie rozprawy tocząc przez kratę ze świeckimi doradcami i pomocnikami swymi, często na długie godziny zatapiając się w rachunkach. Ta nieustanna prawie czynność ustalała jej dobry humor, który też i u innych lubiła, nieśmiało myśląc, że dobre zdrowie i przystojna wesołość milszymi wydawać się muszą dobremu Bogu nad udręczone ciało i zasępioną duszę. O zbawienie swojej była dość spokojną, O miłosierdziu Pana myśląc daleko częściej niżeli o jego sprawiedliwości. Ilekroć zaś uczuła, że popełniła błąd lub grzech, po wiele razy wołała w myśli: „O Panie, Panie, któż się przed Tobą ostoi!”, a porównanie niezmiernej wielkości Boga z niezmierną jej małością zupełnie ją uspakajało. Alboż tak wielka istota mścić się może nad tak małą? Alboż ona mściłaby się na mrówce, boleśnie nawet przez nią ukąszona? Dokonywała przepisanej przez regułę pokuty, niczym jej nie łagodząc i niczym nie zaostrzając, po czym znowu na długo napełniał ją zupełny pokój z niebem i z ziemią. W świecie za nieładną kobietę poczytywana, stała się bardzo ładną zakonnicą. Światowe jej krewne i znajome, które niekiedy ją odwiedzały i które ona w kapitulnej sali przyjmowała na adamaszkiem obitych fotelach i częstowała czekoladą z biszkoptami lub wybornymi z klasztornego ogrodu
owocami, mówiły jej to nieraz, a ona z uśmiechem odpowiadała, że Bóg, który stworzył motyle i tęczę, nie może przekładać grubiaństwa nad wytworność, szpetoty nad wdzięk. Istotnie, jej twarz różowa i pąsowe usta, a nade wszystko szafirowe jak bławatki oczy z czarnych osłon welonu wyglądały świeżością i wdziękiem, a kibić, w starannie zawsze ułożonych fałdach habitu, nieco ciężka, miała miękką okrągłość kształtów i taką powagę ruchów, że same jedne zdradzały w niej one dostojniczkę kościoła, z domu księżniczkę. Taką była matka Romualda. Teraz nie podobna byłoby zaręczyć, czy z należytą uwagą przysłuchiwała się żywotowi świętego Aniceta męczennika, czytanemu na pięknej ambonce, nosowym i nudnym głosem apatycznej i wiecznie zdającej się usypiać siostry Elżbiety. Z bardzo małym upodobaniem jedząc rosół, który też miseczki wszystkich zakonnic napełniał, niespokojne trochę spojrzenia rzucała na okno kuchenne, za którym spostrzegała matkę Floriannę w podniesionym habicie i zawiniętych po łokcie rękawach krzątającą się wśród próbantek, które jej w kuchennych zajęciach dopomagały. Jeszcze trochę, a rozkazałaby której z posługujących nowicjuszek przywołać matkę Floriannę, ale ona sama, zza okna zniknąwszy, po krótkiej chwili do refektarza weszła i w całej długości go przebywszy przed matką Romualdą dwa przyniesione talerze postawiła. Jak zwykle bywało, z przyjaznym kiwnięciem głowami uśmiechnęły się do siebie. Szafir oczu matki Romualdy nabrał żywszego blasku. Żywot świętego Aniceta nie był jeszcze skończonym, więc cicho szepnęła: — Pieczone kurczątko! Oho, siostro, skądże wzięłaś je tak wcześnie? I sałata z oliwą… Bardzo dobrze, bardzo dobrze! Ale wiesz co? rosół był nie dość mocny; dla mnie to nic, ale dla tych naszych świętych, które umartwiają się, każda potrawa powinna być pożywną. Tak, tak! popatrz tylko, siostro! Niektóre takie słabe, że ledwie żyją. Biedaczki! Wiem dobrze, że to dla chwały Pana, ale boję się o zdrowie tych owieczek. Mocniejsze rosoły każ gotować, siostro, mocniejsze! Jak siły do reszty stracą, nie będą mogły Pana Boga chwalić, co zaś najważniejsze (tu szept jej stał się jeszcze cichszym), to że nie można na pewno wiedzieć, czy w głodnym ciele posępna dusza może bardzo podobać się Panu, który stworzył ciepłe i jasne słońce! Matka Florianna podzielała znać tę wątpliwość, bo kilka razy potwierdzająco głową zatrzęsła, po czym ku przełożonej pochylona, z kolei zaszeptała: — Na piątek i sobotę pud ryb kupiłam… Szczupaki i okonie. Z białym sosem przyrządzę, matce wielebnej usmażyć pewno? prawda? I znowu sałatka z oliwą? Na drugie jarzynka. Dla matki wielebnej może parę jaj faszerowanych, co? — Bardzo dobrze, bardzo dobrze! — od szepnęła matka Romualda, ale uczyniła to z roztargnieniem, uparcie w jeden punkt refektarza zapatrzona. Brwi jej zsunęły się, miękkie, różowe ręce nad rozkrojonym na talerzu kurczęciem zawisły nieruchomo, trzymając nóż i widelec, na których znajdowały się wyrznięte herby książęce z dziewięciopałkową koronę.
W tej samej chwili po refektarzu rozległo eię głośne, nosowym głosem wymówione: „Amen” i siostra Elżbieta, skończywszy czytanie, leniwym chodem i z senną twarzą z sunbonki zstępować zaczęła. Wtedy matka Romualda sztućce na talerzu położyła i spokojnie, ale nieco podniesionym głosem wymówiła: — Siostro Mechtyldo! Tak słabą jesteś, że idąc chwiejesz się na nogach; onegdaj w kaplicy Najświętszego Serca siostra Wincenta zaledwie zdołała otrzeźwić cię z omdlenia, teraz znowu zadajesz sobie umartwienie zupełnego postu… Sama jedna w szeregu zakonnic, które poruszały ustami i rękami, a nawet, pomimo świętego Aniceta, nachylały się czasem ku sobie i z cicha szeptały, siedziała ona z welonem po usta spuszczonym, ze sznurem na szyi, z rękami wsuniętymi w szerokie rękawy habitu, plecami o poręcz ławki oparta i tak nieruchoma, że za posąg nocy wziąść by ją można. Jadło na dwóch talerzach nieporuszone przed nią stało; pod rąbkiem welonu usta zaciśnięte i tak prawie jak widzialny dół policzków blade, zarysowywały wąską i nieprzezwyciężonym cierpieniem wykrzywioną linię. Słowa przełożonej usłyszawszy, powoli, w całej wysokości swojej wysmukłej postaci wstała i w znak, że pokornie słucha, nisko pochyliła głowę. Matka Romualda mówiła jeszcze: — Są tylko pewne godziny i okoliczności, w których święta reguła nasza nakazuje nam zakrywać twarze. W innych dozwolonym nam jest bez przeszkody patrzeć na światło i oddychać powietrzem bożym. Dobrze jest patrzeć na światło i oddychać powietrzem, które Bóg stworzył. Słabe ciało nasze pokarmu także potrzebuje, aby z nim razem nie omdlała dusza. Bóg stworzył i ciało, i duszę. Dobrze jest dzieło jego strzec od zniszczenia. Zdejm, siostro, powróz z szyi, odsłoń twarz i spożywaj pokarm w spokoju, z wdzięcznością dla Tego, który cię nim obdarzył. Pierwszej części tego rozkazu, tonem życzliwej rady wymówionego, siostra Mechtylda natychmiast usłuchała; ruchem, który zdradzał wielką fizyczną niemoc, zdjęła z szyi sznur i nad twarzą podniosła welon. Matka Romualda z zadowoleniem wymówiła: — Bardzo dobrze, bardzo dobrze! I już srebrne sztućce z talerza podjąwszy w piersi kurczęcia zatopić je miała, gdy spostrzegła, że siostra Mechtylda stoi jeszcze, i usłyszała wyraźnie wymówione przez nią słowa: — Uczyniłam pokutną intencję skarcenia ciała mego głodem za grzech dziś popełniony. Teraz z dala patrzały na siebie jednostajnie ubrane, jednostajnemu powołaniu oddające się, lecz gruntownym niepodobieństwem swoim przedstawiające bogactwo natury, które z ludzi, wszystkimi pozorami jednostajności obleczonych, tworzy nieprzebranie różne zjawiska. Siostra Mechtylda, jak zwykle w okolicznościach takich, miała na zaostrzonej i białej jak opłatek twarzy wyraz zaciętej surowości i uporu. W matce Romualdzie zmieszanie pochodzące z czci, którą miała dla tej najświętobliwszej, walczyło przez chwilę z tym głuchym gniewem, który towarzyszy zawsze starciu się dwu natur wręcz i gruntownie ze sobą sprzecznych. To pieczone kurczę, zresztą, tak długo już przed nią stało, i ta święta siostra tak wyglądała, że patrzeć tylko jak obłożnie
zachoruje, może jeszcze i na zaraźliwą jaką chorobę. Wszystko to sprawiło, że wyprostowała się i z postawą wyniosłą, z roziskrzonym szafirem oczu, rozkazująco przemówiła: — Nie najmniej ważnym punktem świętej reguły naszej jest posłuszeństwo dla zwierzchności. Prawem zwierzchności udzielonej mi przez wolę Boga i wybór sióstr naszych zdejmuję z ciebie, siostro, intencję twoją i rozkazuję ci, abyś jadła. Rzekłszy to nóż i widelec znowu w piersi kurczęcia zatopiła, ale nie uspokoiła się wcale. Uczuła, że zgrzeszyła dumą i gniewem i po kilkakroć w myśli zawołała: „O, Panie, Panie, któż się przed Tobą ostoi?” Po czym jeszcze pomyślała: „Trzeba to będzie jednak odpokutować!” i do stojącej dotąd obok niej matki Florianny szepnęła: — Nie trzeba na jutro jaj faszerowanych, siostro, nie, nie trzeba! Na jarzynce poprzestanę… Siostra Mechtylda jadła, ale bardzo powoli, tą powolnością usiłując jeszcze drażnić i dręczyć zgłodniałe swoje ciało. Z oczu jej do miseczki z jedzeniem spadło kilka łez. Wrzała buntem, który jednak na zewnątrz objawił się tylko tymi kilku niepodobnymi do powstrzymania łzami. Ze wszystkich przepisów zakonnej reguły posłuszeństwo było najtrudniejszym dla tej duszy tak ognistej, że zawsze rwała się do krańców, i tak dumnej, że pogardzała wszystkim, co nie było nią. Dziś szczególniej aktu posłuszeństwa dopełniała z wrzącym buntem i głuchą krytyką tej zwierzchności, która jej wolę ugięła. Jakże mało sama ta zwierzchność urzeczywistniała ducha wyrzeczenia się i umartwienia! Jakże niedostatecznie klasztor ten zaspakajał dusze spragnione absolutnego rozbratu z ziemią i doskonałej spójni z Bogiem! Kędyż więc szukać ich miały? dokąd od ziemi uciekać? którędy dążyć do nieba? O pustyni! ciszo doskonała, zupełna nieobecności istot, słodkie, nieprzerwane, wieczne sam na sam z Bogiem… O pustyni! Jadła niedużo, bo przecież dużo jeść jej nie rozkazano, i z gwałtem woli jeść przestawszy, nagle przypomniała sobie celę siostry Kajetany… Ach, tak, widziała raz tę celę i słyszała o niej wiele… Z ponurych jej oczu błysnęła radość. W klasztornych głębiach dojrzała rąbek pustyni… VI O tak zwanej celi siostry Kajetany krążyły po klasztorze cicho i głośno opowiadane legendy. Pierwsze niosły, że było to więzienie, w którym niegdyś, bardzo dawno temu, zamknięto zakonnicę o stosunki z szatanem obwinioną i w którym ona o chlebie i wodzie żyła czas jakiś, opętana, wyjąc, szczekając i straszne bluźnierstwa wyrzucając przeciw Jezusowi i Jego Matce. Innym razem inna występna siostra, także bardzo już dawno temu, za zbrodnię złamania ślubów zakonnych i oddania się
ziemskiej miłości, ponosiła tam podobno karę, u której końca jednak przez samego biskupa rozgrzeszona, umarła we łzach skruchy i na równi z tymi, które w niewinności ze świata schodziły, do trumny na głowę otrzymała wieniec z białych róż. Czy podania te zawierały w sobie prawdę lub tylko część jej — trudno było dowiedzieć się na pewno, ale w sali nowicjatu o zmierzchu szeptane, grozą powlekały młode twarze nowicjuszek i posępne ogniki krzesały w zagasłych źrenicach opowiadających je starych, zgarbionych, zeschłych zakonnic. Były to może tylko ciemne sny fantazji, które w ludzkie głowy spływały spod sklepień napełnionych wiecznymi zmrokami, ale być może także, iż zawierały one w sobie mniej lub więcej wierne echa tych krzyków, którymi rozlegały się tu niegdyś istotne, bardzo dawne tragedie. Co przecież było pewnym, to że w celi siostry Kajetany oprócz dwóch owych mglistych i wpółbajecznych przemieszkiwały w ciągu dwuwiekowego przeszło istnienia klasz toru trzy inne istoty, również, choć w sposób całkiem odmienny, tragiczne, z istnieniem dobrze już udowodnionym przez akta klasztorne, a względem ostatniej przez naoczne, świeże świadectwa. W przeciągu dwustu przeszło lat trzy tylko siostry zakonne dosięgły takiego stopnia zaparcia się ciała i podniesienia ducha, że zapragnęły miejsce to zamieszkać. Ostatnią z nich była siostra Kajetana, która od lat dwudziestu zastępczyni już nie miała i której imię dotąd cela ta nosiła. Spośród młodych zakonnic prawie żadna nie widziała jej nigdy, starsze zaledwie przypomnieć sobie mogły parę razy dostrzeżone jej wnętrze i drogi do niej już nie pamiętały. Wiedziano tylko powszechnie, że w najdalszej głębi klasztoru jest jakieś ciasne, nigdy nie uczęszczane podwórko, z bardzo wysoko wznoszącym się, gęsto okratowanym okienkiem, za którym w wiecznym zmierzchu i nieprzerwanej ciszy żyły i cierpiały dwie zbrodniarki i trzy święte. Powszechnym też było zadziwienie i wzruszenie na wieść, że siostra Mechtylda prosiła przełożoną o pozwolenie zamieszkania celi siostry Kajetany i wstąpienia w ślady trzech doskonałych ascetek klasztornej przeszłości, o których istniały podania, że włosiennicy nie zdejmowały z siebie nigdy, po kilkadziesiąt dni z rzędu nie jadały, w trumnie sypiały, a przez ostatnie lata swych istnień nie przestąpiły ani razu progu schronienia swego i do żadnej istoty ludzkiej ani jednego słowa nie wyrzekły. Wszystko to przechodziło wyobraźnię i możność bardzo nawet nabożnych i dość srogo umartwiających się sióstr, inne, chłodniejsze, wprost grozą napełniało. Nie zdziwiły się też wcale wiadomością, że matka wielebna, na swoją tylko odpowiedzialność sprawy tej brać nie chcąc, dla rozstrzygnięcia jej do kapitulnej sali na naradę wezwała matki, czyli starszyznę zgromadzenia, złożoną z zakonnic, które już około lat dwudziestu przeżyły w zakonnych ślubach. Co tam podówczas w wysokiej sali, dokoła marmurowego stołu, otoczonego adamaszkiem obitymi fotelami i na kosztownej posadzce stojącego, mówiono, jakie pytania zadawano stojącej przed starszyzną i wyroku jej oczekującej siostrze Mechtyldzie i jakie uczucia budziły jej odpowiedzi, pokorne, lecz pełne nieugiętej woli i dokładnej praw zakonnych znajomości — nie wiadomo; ale na parę godzin przed wieczorem wszyscy wiedzieli, że starszyzna przystała na jej żądanie, z tym jednym zastrzeżeniem, aby nie przestawała ona udzielać, jak dotąd, codziennych lekcji rysunku i robót w nowicjacie. Była to zapewne matka Romualda, która przemocą pozostawiła jej to jedyne już okienko otwarte na światło i powietrze — które Bóg stworzył. Przed wieczorem, niewiele przed chwilą, w której dzwonek silentium nakazujący rozlec się miał po klasztorze, stara, kaszląca matka Gertruda, która przechowywała klucze od strychów i spichrzów, jeden z nich w dawno znać nieotwieranym zaniku obróciła i na wpół otworzywszy małe drzwi do malutkiego wnętrza wiodące, zadyszana od przebytych wschodów,
zgarbiona, niska, ciężka, twarzą zwróciła się do stojącej za nią wysmukłej, bladej jak opłatek siostry. We dwie zajmowały całą szerokość korytarzyka, tak wąskiego, że podobnym był do szczeliny wyrzniętej w chropawych, potężnie grubych murach. Przez chwilę nie mówiła nic. Czoło jej było zakryte płócienną opaski], ale po szerokich, żółtych, zgrzybiałych policzkach zmarszczki tak drgały i biegały, jakby zaraz rozpłakać się miała. — Niech Pan Jezus dopomaga i sił dodaje… — szepnęła na koniec. Pomilczała chwilę, potem równie cicho mówić zaczęła: — Ciężkim jest życie nasze. O Jezu, czy ty ofiary nasze przyjmujesz? Pięćdziesiąt lat już w klasztorze przebyłam… a pamiętam pokój, w którym tatko huśtał mię na swoich kolanach… Od trzydziestu lat nie wiem, co stało się z Jasiem i Ludwisiem, z Manią, Julką i Elżunią, a pamiętam ich, jak wyglądali, co do jednego… Trudno zapomnieć, że człowiek ze świata jest i z gliny ziemskiej… Pięćdziesiąt lat modlę się do Jezusa i Jego tylko kocham… a pamiętam… O Jezu, czy ty ofiary nasze przyjmujesz? Trzęsła głową i ku wysmukłej towarzyszce wznosiła oczy ze starymi, mrugającymi powiekami. Ta z dzbankiem w jednym ręku, a paru nabożnymi książkami w drugim, wyprostowana, odpowiedziała: — On tylko jest dobrem i wiecznością; wszystko, co ludzkie, wraz z ludzką pamięcią — to zło i znikomość. Po czym z pokłonem wymówiwszy: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus” przestąpiła próg drzwi tak niskich, że głowy nieco ugiąć musiała. — Na wieki wieków, Amen! — odpowiedziała matka Gertruda za zamkniętymi już drzwiami, zza których dość długo jeszcze słychać było głośne posuwanie się jej starych nóg po podłodze korytarza, chrypliwy kaszel, a potem wraz z ciężkim zstępowaniem ze wschodów zdające się wić i czepiać po chropawych, potężnych murach westchnienia: „O Jezu, czy ty ofiary nasze przyjmujesz?” Siostra Mechtylda słuchała przez chwilę tych dziwnych ech, które budziło chwianie się wiary w piersi tak jednak dawnej i wiernej jej służebnicy, potem przyniesiony dzbanek z wodą na ziemi postawiła i obejrzała się po nowym swoim siedlisku. Łatwo je było obejrzeć. Pięć kroków wzdłuż i wszerz, sufit tak niski, że wyciągniętą w górę ręką dotknąć by go mogła, pod nim w jednej z poszarzałych od starości i wilgoci ścian wpółokrągłe zakratowane okienko, przez które nad kawałkiem ciemnego dachu widać było wąski pasek nieba. Wspięła się na palce i przez malutkie, żelaznymi prętami przysłonione szybki spojrzawszy ujrzała, że znajduje się u wierzchu czegoś, co miało pozór studni w ogromnych murach wydrążonej. Był to niezmiernie ciasny czworokąt, powstały z zetknięcia się czterech kilkopiętrowych murów, z których dwa posuwając się dalej, tworzyły zamieszkiwane części klasztoru, a dwa inne, w malutkie otwory zamiast okien zaopatrzone, zawierały stare, opuszczone składy i spichrze.
Nigdzie żadnego okna, żadnej istoty żyjącej. W głębokim dole dawno znać rozrzucone kamienie i cegły, u szczytu, nad załamami dachów, mały płatek nieba, po którym jakby nigdy nie przepływało słońce, bo spomiędzy kamieni i cegieł wyglądała czarna, wodę sącząca ziemia. Znowu zwróciła się do wnętrza i po ramionach jej przebiegło drżenie. Wywołał je ten instynkt nieprzezwyciężony, który w żyjącej istocie budzi wstręt do grobu. W tej zaś ciasnej i niskiej izdebce, w ten dzień majowy i gdy słońce pełną tarczą nad zachodem jeszcze wisiało, panował przejmujący chłód i prawie gęsty zmrok, w którym u dołu odrzynały się od ściany zarysy stojącej na ziemi trumny. Wszystko tu od śmierci siostry Kajetany nieporuszonym pozostało. Obok tej trumny, w której sypiała ona i może jej poprzedniczki, prawie do sufitu wznosił czarne ramiona wielki, ciężki krzyż, a u stóp jego, na niskim stołku, obok dziś postawionej tu lampki, bielała trupia głowa. Nic więcej. Drżenie siostry Mechtyldy było instynktowe, lecz trwało długo. „Bóg jest ze mną i tylko On” — myślała i drżała ciągle. Raz, niegdyś, pozwolono jej do tego miejsca zajrzeć; zapamiętała je i wiedziała, co w nim znajdzie. Dlatego też, że wiedziała, zapragnęła go w chwili niespodziewanego łamania się na dwoje wewnętrznej swej istoty. W gęstym zmroku przed czarnym widmem krzyża z opuszczonymi rękoma stojąc myślała o tym, co ją tu czeka. Opowiadano jej, że do tego miejsca nie dochodzą żadne odgłosy panującego w klasztorze ruchu. Za tymi drzwiami żadna droga do niczego nie prowadzi, nie mija ich też i nigdy nie zastuka do nich nikt. Za tym oknem nigdy żadna roślina nie zaszeleści z wiatrem i żadne ptaszę nie zaszczebiocze. Wieczna cisza, wśród której tylko nocami słychać rozlegające się i przewlekłe echa, budzące stuki, upadki, tętenty. To szczury, nietoperze i całe gniazda robactwa, żyjące w znajdujących się na dole i naprzeciw rozległych, pustych strychach i spichrzach. Wieczny także zmierzch i chłód, bo ani jeden promień wschodu lub zachodu tu nie przenika, a same upalne południa letnie nie osuszają dna tej studni, ani rozgrzewają potężnych, wiekową wilgocią i pleśnią przepojonych murów. Tu pokutę swoją spełniały grzesznice i na niebo zapracowywały święte niezbyt długo. O tych drugich zupełnie pewne daty i świadectwa opowiadały, że przez ostatnie lata swoich istnień dla braku sił nie opuszczały już wcale dobrowolnego swego więzienia i wcześnie pomarły. Inaczej być nie mogło; siostrę Mechtyldę przypomnienie to napełniło radością. Wkrótce zapewne i dla niej przyjdzie czas, w którym będzie miała prawo nie wydalać się stąd wcale, nic już stworzonego nie widzieć, nie słyszeć, nie czuć i nigdy ani na chwilę nie przerywać swego sam na sam ze Stwórcą. Potem, jak poprzedniczki jej, rychło umrze… Na klęczki przed krzyżem upadła i z dziwnym wybuchem uśmiechów i łez wołała: — Panie, prędzej weź mię do siebie… Racz wziąść! litości!… prędzej! prędzej! Nigdy żarliwsza modlitwa o rychłą śmierć z niczyich ust nie wyszła, może dlatego, że na dnie niczyjej piersi nie leżał cięższy i silniej w nią wrosły kamień cierpienia. Wyobrażała sobie, że pochodzi on od zbytecznej jeszcze w klasztorze bliskości ziemi i że go w tym miejscu, tak do pustyni
podobnym, z siebie wyrzuci. Teraz czuła, że nie było ono jeszcze tym, czego pragnęła, i że z jej udręczenia, w którym mieszały się z sobą pierwiastki tęsknoty, żalu, głuchych pożądań i niepokojów, nie ubyło nic. — Bóg jest ze mną i tylko On — szeptała i nie czuła żadnej pociechy. Pocieszyła ją dopiero myśl o rychłych śmierciach poprzedniczek i nadzieja dostąpienia takiejże łaski. Przez nią uspokojona, długo modliła się w ciemności, przez chwilę wśród modlitwy przysłuchiwała się dzwonkowi, który po klasztorze silentium ogłaszał, a do niej dochodził z takiej odległości, że za brzęczenie komara wziąsć by go mogła. Potem z klęczek powstawszy zapaliła lampkę, która na tej malutkiej przestrzeni dość obficie oświeciła ogromny, czarny krzyż, trupią czaszkę i na ziemi stojącą trumnę. Na tę ostatnią siostra Mechtylda, z podaną naprzód postacią i rozszerzonymi oczami, długo patrzała. Zdało się jej i może tak było, że płótna wyścielające jej wnętrze i leżąca u jej wezgłowia poduszka zachowywały jeszcze pogłębienia i rysunek tego ciała, które ostatnie wśród nich umierało. Miały one zresztą barwę żółtawą i zalatywała od nich woń stęchlizny. Trumna była bardzo starą, brzegi jej tu i ówdzie kruszyły się od spróchniałości, trochę też próchna usypywało przy niej ziemię. Może w niej nie jedna tylko siostra Kajetana sypiała i skonała, ale i tamte także, jej dawne, bardzo dawne poprzedniczki? Siostra Mechtylda zaczęła szybkie spojrzenia rzucać po malutkiej przestrzeni zewsząd grubymi murami zamkniętej. Z murów tych zdawały się wydobywać dziwne i rozmaite dźwięki: szczekanie opętanej, głębokie szlochy grzesznicy ziemskiej miłości, roztęsknione westchnienia miłośnic nieba. Duszne powietrze przerzynały świsty dyscypliny, pod niziutkim sklepieniem przeciągały litości wzywające szmery. Siostra Mechtylda drżała. Nigdy ani włosienica, ani dyscyplina, ani srogie posty i bezsenne noce nie budziły w niej takiego wstrętu, takiej trwogi, jakie czuła wobec myśli położenia się w tej spróchniałej trumnie, na tej zbutwiałej pościeli, pośród zamieszkujących tę czeluść widm jej przeszłości. Zaczynała zdejmować z głowy welon i z przejmującym dreszczem opuszczała ręce. Ciało jej zebrało wszystkie swoje siły, aby odepchnąć ten kielich, przed którym wzdrygało się w najgłębszych swoich wnętrznościach. Ale było to ciało, i siostra Mechtylda z oburzeniem i wzgardą obróciła się przeciw niemu. Pokona je; dlatego tu przyszła, aby ostatecznie je pokonać. Niech wzdryga się od wstrętu, niech drży i kurczy się od trwogi, tym lepiej, tym większym będzie zwycięstwo duszy i łaskawszym zwrócony ku niej wzrok Boga. Drżąc, wzdrygając się, kurcząc, pomimowolne szybkie spojrzenia za siebie rzucając, zdejmowała welon i habit, oblekała włosienicę i prędko szeptała: — Dla miłości twojej, Panie! Za zbawienie moje! Za rychłą śmierć moją! Za grzechy świata! Panie, Panie, za grzechy i nędze świata! Gdy niedaleko stąd, w samym klasztornym ogrodzie, światła zachodu purpurą i złotem jeszcze oblewały białym kwiatem oblane akacje, ona w grubej ciemności wyciągnęła się na pogłębieniach i załamaniach pościeli po konającym ciele poprzedniczki jej pozostałych i z powstrzymanym w piersi oddechem słuchała — ciszy. Była ona zupełną, grobową; nawet złudy szczekań, szlochów i westchnień pomilkły; tylko z dala jakiś szum wielki i nieustanny, do toczącego się w oddaleniu grzmotu podobny, dochodził tu tak głucho, jak do podziemia dochodzą wrzawy wznoszące się nad powierzchnią ziemi. Siostra Mechtylda wiedziała, że były to głosy wielkiego miasta zlane w ten
jeden, nieustanny, głuchy szum, który tu więcej niż do innych części klasztoru dochodził. Był to szum świata. Znała go niegdyś z bliska, była niegdyś jednym z milionowych jego drgnięć, jednym z listków miotających się w tym huraganie. Umiała więc teraz rozłożyć go na pojedyncze obrazy, które też długim sznurem przesunęły się przed nią na tle ciemności. Ulice pstre od śpieszących po nich tłumów ludzi, rozległe ogrody pełne ludzi, wielkie sale napełnione światłem, muzyką i ludźmi, wysokie domy od dołu do szczytu nalane życiem ludzkim, mrowisko uwijające się, śpieszące, zdyszane, którego jednostki rodzą się po to, aby umierać, kochają się, aby obojętnieć, przysięgają, aby zdradzać, gonią za blaskiem, który jest błotem, szczęście ścigają, a chwytają boleść. Jedna gromada szaleńców, nie myślących o jedynej, ważnej swojej sprawie; sam grzech i szał, sama znikomość. Jak to szumi! Ile w tym szumie kłamstwa, chciwości, zdrady, zawodów, płaczu, westchnień! Jak to daleko szumi! O Panie, dzięki ci, że tak daleko! Świat miał nad nią podwójną siłę wpływów: ilekroć przypomniała go sobie w postaci czystej, cichej natury i swoich własnych, pomarłych złudzeń o miłości, przyjaźni i cnocie, powstawała w niej burza wspomnień i żalów; ale przed szumną, pstrą, śmiejącą się, grającą, za blaskiem i rozkoszą goniącą jego postacią czuła ten sam przestrach i tę samą wzgardę, z jakimi po raz pierwszy w klasztorne progi wstąpiła. Teraz od dalekości tego drugiego świata, którego szumu w ciemnym wnętrzu swojej czeluści słuchała, spłynął w nią dawno nieznany spokój. Uczuła się wobec tamtych: ślepych, poplamionych, zagrożonych, oświeconą przez Pana, czystą, bezpieczną. Z dna jej piersi zniknął kamień cierpienia. Odetchnęła szeroko. Uczuła na sobie okrywające ją do snu skrzydło boże i wyraźnie, z jasnością zupełnej halucynacji, ujrzała wzrok Boga w postaci łagodnego promienia przebijający mur sufitu i spływający na nią. „Bóg jest ze mną i tylko On!” — myślała, i cicho, głęboko, jak dziecko, usnęła. Spokój ten nie opuszczał ją przez pewien szereg dni, w czasie których siostry widywały ją już tylko na chórze i niekiedy w refektarzu. Do tego ostatniego nie zawsze przychodziła; było bowiem rzeczą wiadomą i z góry niejako postanowioną, że mieszkanka celi siostry Kajetany, którą teraz celą siostry Mechtyldy nazywać zaczęto, zadawać sobie musiała pośród wielu innych umartwienia częstych postów. Na korytarzach i wschodach klasztornych nie spotykano już jej nigdy; z czeluści bowiem, w której mieszkała, wiodły wszędzie przejścia przez nikogo nie uczęszczane, wąskie jak szczeliny, pełne zupełnie ciemnych załomów i jak drabiny wąs kich, kołyszących się pod stopami wschodów. Na chórze nawet, do którego przychodziła zawsze, rozległa się dokoła niej samotność. Siostry sąsiednie miejsca zajmujące rzadko tylko i nieśmiało podnosiły na nią oczy; żadna z małych albo podrastających dziewczynek obok jej ławki nie klękała, bo nuż którąkolwiek pochwyciłaby ona, tak jak Klarcię, na gorącym uczynku roztargnienia i swawoli! Gdzie indziej zbijały się w gęstszą nieco kupkę, to miejsce pośród wszystkich innych pustym pozostawiając. Siostra Mechtylda spostrzegała to i spokój jej wzrastał. Świat usuwał się i oddalał od niej w jedynych już chwilach i w jedynym miejscu wzajemnych ich spotkań. Przez wszystkie te dnie mogłaby była tu do żadnej żyjącej istoty jednego słowa nie wymówić i usta otwierać tylko do rozmowy z Bogiem, gdyby nie codzienne, stanowczo jej przez zwierzchność nakazane lekcje w nowicjacie. VII Nowicjat był wielką, czworokątną, wysoką salą, z którą łączyły się sypialnie próbantek i
nowicjuszek wraz z celą zakonnicy pełniącej czynność dozorowania ich i odpowiedniego kształcenia, a noszącej tytuł mistrzyni nowicjatu. Kilka jej okien i oszklone drzwi wychodziły na dziedziniec ze starymi drzewami i sporym ogródkiem, w którym lekarskie zioła zasiewano. W zimie nawet, przy zaścielającym obszerną przestrzeń śniegu i okrywających drzewa brylantowych szronach, było to jedno z najweselszych miejsc w klasztorze. Teraz od góry do dołu sala napełniona była powietrzem i światłem wchodzącym przez drzwi i okna szeroko otwarte na dziedziniec, cały zasłany zielonością gęstej murawy i na którym ptaki świegotały w drzewach, a z ogródka buchały mocne wonie mięty, czombru, szałwii, rumianku. W otaczających dziedziniec murach okna do cel zakonnic należące na oścież były pootwieranymi; niektóre miały za żelazną kratą wazonik z kwitnącą rośliną lub klatkę z ptaszkiem. W ogródku zaś, pochylając się, to prostując, wyrywając z ziemi chwasty albo kroplistą strugę wody z blaszanej polewaczki na dobre zioła lejąc, pracowała młoda, maleńka, z drobną i rumianą twarzą zakonnica. Pośrodku sali dokoła okrągłego stołu siedziały próbantki, w szarych sukniach i białych welonach, i nowicjuszki, które po wykonaniu pierwszych zakonnych ślubów nosiły już habit, lecz ani czarnego welonu ani złotego krzyża na piersi jeszcze nie miały. Jedne z nich białą materię okry wały splotami aksamitnych gron i liści, inne na aksamicie wyszywały złote hafty, inne jeszcze cerowały drogocenne, stare koronki lub zręcznie obracały w rękach narzędzia i materiały do wyrabiania sztucznych kwiatów przeznaczone. Stół piętrzył się pokrojonymi w różne kształty i wielkości kawałkami materii i aksamitów, złotymi i srebrnymi nićmi, blaszkami, galonami, mnóstwem plączących się z sobą pasm różnobarwnych jedwabiów, zwojami starych koronek, mającymi pozór wzorzystych, żółtawych puchów. Dokoła stołu robotnice siedziały na twardych stołkach, nad robotami pochylając głowy w białych welonach. Milczały. Cisza w sali panująca pełną była szelestów jedwabiu, skrzypów igieł przez grube materie przesuwanych lub krojących je nożyczek, postukiwania młotków wybijających krochmalne muśliny, z których robiono kwiaty. Zza okien wpadał świegotliwy gwar ptastwa i basowy brzęk owadów; za jednymi z zamkniętych drzwi śpiewały przyciszone, długie akordy pokojowego organu. To mistrzyni nowicjatu, najlepsza w klasztorze muzyczka, uczyła na instrumencie tym jedną z próbantek grania ku chwale bożej. Siostra Mechtylda, w stojącej postawie nad dwoma próbantkami pochylona, bacznie przypatrywała się ich robocie, którą było pysznie aksamitnymi liśćmi i gronami przyozdabiane antepedium. Czasem biały jej palec przesuwał się po materii wskazując drobną do poprawienia usterkę, czasem wymawiała kilka cichych słów wskazówki lub biorąc ze stołu ołówek jednym jego pociągnięciem rysowała jakąś nową czy ozdobniejszą linię. Tylko co była tu przyszła, ale nie przez dziedziniec, jak dawniej, tylko przez drzwi z wnętrza gmachu prowadzące. Nie potrzebowała już teraz, tak jak dawniej, idąc tu przebywać pięknego, jasnego dziedzińca, ale ciemnymi korytarzykami, po ciemnych wschodach spuszczała się prawie pod same drzwi tej sali, na której słoneczne okna, mijając je, nigdy ani jednego spojrzenia nie rzuciła. Rysy jej, bardziej jeszcze przez zwiększoną chudość zaostrzone, i całą postawę okrywał surowy spokój; z ruchów, spojrzenia i dźwięku głosu wiał doskonały chłód. Od tego chłodnego i surowego spokoju dziwnie odbijał żar gorączki napełniający jej zapadłe oczy, nad którymi często mrużyły się i przymykały od światła odwykłe powieki. Od próbantek wyszywających antepedium przeszła do nowicjuszki, która na czerwonym aksamicie złotymi nićmi
haftowała ozdobny krzyż. Żar jej oczu wzmógł się, ale usta surowszymi jeszcze się stały, gdy na ten znak zbawienia długo patrzała, po czym wzięła ze stołu zwój żółtych jedwabiów, którymi brzegi stuły, ze złotymi krzyżami u końców, wydzierzganymi być miały. Wtedy z drugiej strony dziedzińca, z drzwi przeciwległych tym, które w sali nowicjatu na oścież były otwarte, wyszła matka Romualda i powoli, z niepozbawioną wdzięku powagą ruchów, po zielonej murawie dziedzińca iść zaczęła. Zamyśloną była, może nawet czymś stroskaną — klasztor miał wiele materialnych i moralnych interesów, które jej głowę i sumienie obarczały — jednak skoro tylko spojrzenie jej upadło na małą zakonniczkę pracującą w ogródku z ziołami, uśmiechnęła się i ku niej iść zaczęła. Wiedzieli wszyscy, że przed rokiem zaledwie wyświęcona, od jakiejś dalekiej wsi i rodziny tu przybyła, siostra Wincenta była ulubienicą całego zgromadzenia, zarówno jak przełożonej. Nade wszystko inne lubiła ona pielęgnować chorych i kwiaty. Matka Magdalena, aptekarka i zarazem ogrodniczka, wzięła ją od razu na uczennicę i przyszłą zastępczynię swoją. Uprawiała więc ogródek z ziołami, suszyła je, przyrządzała z nich leki, w wielkim klasztornym ogrodzie oczyszczała wiosną liście z robactwa, jesienią wykopywała i na świeże miejsce przenosiła krzewy, wszystko to pełniąc z tą samą gadatliwością, z jaką modliła się na chórze. Tam odmawiała modlitwy tak prędko, śpiesznie, że dziesiątą już kończyła wtedy, gdy inne siostry zaledwie rozpoczynały trzecią; tu także prędko i wiele mówiła do każ dej dostrzeżonej istoty ludzkiej, a w braku jej, pomimo woli, do drzew lub ziółek. Przy tym śmiała się często, śmiechem, przyciszonym, przez habit jakby przytłoczonym, lecz w którym dźwięczała naiwna wesołość i młodość. Chodziła równie prędko, jak odmawiała modlitwy, cichym, zwinnym, do mysiego podobnym krokiem. Zakonne siostry, nawet stare i surowe, bądź dla małości wzrostu, bądź dla dziecinnej wesołości, nazywały ją „siostrzyczką”. Przełożona, z powodu małej, okrągłej, rumianej jej twarzy, dawała jej czasem nazwę „różyczki”. Teraz ujrzawszy zbliżającą się ku sobie przełożoną, z radością zaszczebiotała: — Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! Mateczka wielebna idzie na moje ziółeczka popatrzeć! Dobry Pan Jezus zesłał im tej nocy śliczny deszczyk, a Matka Najświętsza dzisiaj słoneczkiem je ogrzała. Jak ślicznie zakwitły! Niech mateczka będzie łaskawa zobaczyć, co tu kolorów, i powąchać, ile tu zapachów! Czomberku najwięcej, ot, jak dużo, taki liliowy, jak te ametysty, które moja siostra Zosia w wyprawie ślubnej od mamy dostała. Dla niej ametysty, dla mnie czomberek, na chwałę Pana Jezusa i na zdrowie siostrzyczek kwitnący. Wolę czomberek i Chrystusowi za swoją cząstkę dziękuję. A ślazy moje, jakie pyszne, widzi mateczka! Rozrosły się jak króle, rozkwitły jak malwy i cały płotek tak zakrywają, że ani go widać. Takie te kieliszeczki delikatne i bladoróżowe, a liść aksamitny, jakby srebrem pokropiony. Chwała niech będzie Bogu za cudne twory Jego! W tym kątku, mateczko, rośnie piołunek i będą jeszcze kwitły nasturcje, a w tamtym rumianeczki, jak białe gwiazdki, rozsypały się po trawie. Tu nasiałam troszkę mokrzyczki dla kanarków matki Magdaleny, bo stworzenia te przecież śpiewają na chwałę boską i klasztor rozweselają, więc myśleć trzeba i o nich. A tu… chi, cłu, chi, chi, chi, chi, niech mateczka wielebna zgadnie, co w cieniu tej gruszy rośnie!… Aha! widzi teraz, mateczka! niezapominajki! Nigdy tu jeszcze ich nie było, ale tak prosiłam matki Magdaleny, aby mi pozwoliła kąciczek mały nimi zająć, że pozwoliła. Niech mateczka wielebna popatrzy, jakie to ma błękitne ze złotym oczka! Na nic to jest, do niczego nie przyda się człowiekowi, ani najeść się tym, ani napić się tego nie można, ale pięknością swoją chwałę Stwórcy głosi i rozwesela ludzkie oczy. Chwała niech będzie Bogu za cudne Jego twory!
Chodziły obie, czarne od habitów i welonów swoich, wśród rozkwitłych ziół: jedna poważna i nieco ciężka, druga malutka, szczupła i zwinna. Zatrzymywały się przy krzakach ślazu i dotykały ich aksamitnych liści, zrywały srebrny piołun i wciągały w siebie ożywczy jego zapach, nachyliły się nisko nad niezapominajkami i długo patrzały w ich liczne błękitne oczy. Gadatliwy szczebiot siostry Wincenty dolatywał do wnętrza nowicjatu, wtórzyły mu z rzadka trochę basowe odpowiedzi matki Romualdy, po schylonych nad robotami twarzach próbantek mknęły uśmiechy; w zamian usta siostry Mechtyldy zacisnęły się jeszcze mocniej i strudzone, różowe jej powieki nie podniosły się ani razu znad rozpląty—wanych pasem jedwabiu. Pogłaskawszy twarz młodej siostry i z uśmiechem nazwawszy ją różyczką, matka Romualda do sali nowicjatu weszła i po wymówieniu zwykłego nabożnego pozdrowienia, któremu wszystkie obecne osoby chórem głosów odpowiedziały, usiadła przy stole na stołku zupełnie takim, na jakich siedziały próbantki i nowicjuszki. Przychodziła tu na jakąś jedną poobiednią godzinę zawsze, ilekroć nie przeszkodziły jej w tym pilne klasztorne sprawy lub reumatyzmy, na które wskutek wilgoci murów cierpieć zaczynała. Lubiła to miejsce widne i słoneczne, z dużą przestrzenią za oknami, w zimie białością śniegu, a w lecie zielonością trawy usłaną. Lubiła też może patrzeć na niezgasłe jeszcze rumieńce młodych próbantek i godziny codziennej obecności swojej tutaj używała dla nauczania niektórych spomiędzy nich roboty sztucznych kwiatów, w której posiadała smak wytworny i wielką wprawę. Dziś pomiędzy dwoma próbantkami robiącymi kwiaty usiadłszy wzięła do rąk odpowiednie materiały i narzędzia i pilnie zajęła się układaniem cieniutkiej materii w kształt różowego kielicha, ale milczała. Widokiem i szczebiotem siostry Wincenty na chwilę rozweselona, zamyśliła się znowu głęboko, kto wie, czy nad sprawami klasztoru, lub duszy własnej, lub na zawsze opuszczonego świata? Nie była posępną ani zagniewaną, tylko trochę stroskaną i smutną. Po dość długiej chwili podniosła głowę i we wzniesionym, nieco ręku ukazała przedziwnie kształtny i delikatny kwiat powoju, który do zielonej gałązki drucikiem przymocowany, łudził wybornym pozorem natury. — Bardzo dobrze. Girlanda z takich powojów pięknie przyozdobi ołtarzyk Najświętszej Panny Łaskawej. Rozpogodzona, uśmiechała się do swojej roboty. Potem nieco monotonnym, do odmawiania modlitw widocznie przyzwyczajonym głosem mówiła dalej: — Praca uspakaja, praca pociesza, praca uspasabia serce do cierpliwego znoszenia cierni życia i lepszego cieszenia się z jego darów. Bóg stworzył smutek, troskę, pokusy, potrzeby i naprzeciw nim wysłał pracę mówiąc jej: „Pocieszaj, uciszaj, broń, karm, przyodziewaj!” Powieki siostry Mechtyldy podniosły się i wnet znowu opadły, ale w tym mgnieniu oka strzelił spod nich ku matce Romualdzie surowy i ostry błysk. Z ust jej wyszły też ciche, pokorne, lecz trochę syczące słowa: — Praca bywa często służebnicą grzechu, a owoce jej są znikome. Wszystko jest zagrożonym przez zło i wszystko przemija. W Bogu tylko obrona, pociecha, nasycenie i wieczne trwanie. Matka Romualda nie odpowiedziała. Może od wszczęcia kontrowersji z tak pokorną, a jednak tak śmiałą podwładną powstrzymała ją myśl o jej świątobliwości albo obawa narażenia wobec uczennic nowicjatu swojej powagi. Pąsowe jej usta na chwilę tylko przybrały wyraz niezadowolenia, które
wnet w sobie zwyciężyła czując, że znowu świętość tej siostry przyprowadza ją do grzechu. Ręce z robotą na kolana opuściła i ze wzrokiem w otwarte okno utkwionym rzekła: — Popatrzcie, dzieci, jak wdzięcznie kołyszą się z wiatrem gałęzie tego drzewa, i posłuchajcie, jak wesoło szczebioczą ptaki… Bóg stworzył drzewa i ptaki, dobrze jest kochać i podziwiać dzieła Jego! Gdy zaś młode głowy w białych welonach, podniósłszy się znad robót, z wdzięcznością za udzieloną im chwilę spoczynku zwróciły się ku pływającej w słonecznym świetle zieleni, ona głosem cichym i trochę śpiewnym, który ożywiał się coraz bardziej, mówiła: — W kraju, nad którym Bóg rozciągnął szafirowe niebo i którego ziemię usiał czerwienią kaktusów i zielonością laurów, żył wielki święty, imieniem Franciszek, od rodzinnego swojego miasta Franciszkiem z Asyżu nazwany. Ciało jego było mizerne, odzież nikczemna, lecz w sercu płonął mu brylant czystej, potężnej miłości dla wszechżycia i wszechstworzenia. Ilekroć świat ubrał się, tak jak dzisiaj, w wiosenne klejnoty i hafty, on taką odmawiał modlitwę: „Bądź pochwalony, Panie, za wszelkie stworzenie swoje, a zwłaszcza za najjaśniejszego brata naszego, Słońce, które sprawia dzień i światło; pięknym jest ono, promiennym wielką światłością i Twój obraz widzimy w nim, Panie! „Bądź pochwalony, Panie, za siostry nasze, gwiazdy, które świecą na niebie, jasne i piękne. „Bądź pochwalony, Panie, za wiatr i chmury, za niebo pogodne, powietrze czyste i za wszystkie czary, które stworzeniom dają byt i wsparcie! „Bądź pochwalony, Panie, za siostrę naszą, wodę, pożyteczną, drogocenną, skromną i czystą. „Bądź pochwalony, Panie, za brata naszego, ogień, który oświetla noce, pięknym jest, błogim i potężnym. „Bądź pochwalony, Panie, za siostry, jaskółki, niewinne, wesołe, lotne! „Bądź pochwalony, Panie, za Matkę Naszą, Ziemię, która rodzi owoce, trawy i kwiaty…” — Tak modląc się, gdy spostrzegał glistę wijącą się pośród drogi, przenosił ją na murawę, z dala od stóp przechodniów. Jagnię bronił przed napaścią kozłów; z pastki dobywał pochwyconą w nią lisicę; pokarm nosił ptakom na nieżyzne grunta; kochał czyste krople wody i strzegł, aby zdepta—nymi lub zbrudzonymi nie były. Toteż gdy umierał, chmura skowronków na dach lepianki jego zleciała i chociaż noc zapadła, ci kochankowie światła jeszcze go swoja pieśnią kołysali do snu wiecznego. Przestała mówić, a po chwili w milczeniu, które napełniło salę i mieszało się tylko ze świegotem
ptaków za oknami i przeciągłym akordem organu za ścianą, rozszedł się szmer z cicha, lecz dobitnie wymawianych słów: — Próżność nad próżnościami i wszystko jest próżnością! Wspaniałe słońce oświeca ciemną ziemię. Drzewo usycha i zmienia się w próchno, na jaskółkę spada jastrząb, wodę czystą zatruwa ślina pijącej ją gadziny. Ten tylko, kto nad tym wszystkim mieszka, jest czysty i wieczny. Słowa te wymówiła siostra Mechtylda, i spojrzenie jej znowu na mgnienie oka spotkało się ze spojrzeniem matki Romualdy, którego szafir schmurzył się i dumnie błysnął. Widocznie wyzywano ją do walki. Czyżby w głowie tej siostry powstał zamiar wytworzenia w klasztorze rodzaju dysydentyzmu, narzucenia zgromadzeniu swego całokształtu wiary, przez walkę z tym, który szerzyła jego zwierzchniczka? Podniosła głowę i już odpowiedzieć coś miała, gdy widok biegnącej przez dziedziniec matki Norberty uwagę jej w inną stronę skierował. Mistrzyni pensji biegła przez dziedziniec po swojemu, więc jak wicher, z rozwianymi skrzydłami welonu, tak i piętami o ziemię mocno uderzając, że na murawie nawet sprawiało to głośny tętent. Wielki kłopot i niemniejsze zmartwienie malowały się na jej grubych, energicznych, żółtą skórą obleczonych rysach, a biała opaska aż do połowy czoła podniesiona ukazywała brwi czarne i gęste, gdy szerokim krokiem próg przestępując mówić zaczęła: — Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! A to szczęście, żem na koniec matkę wielebną znalazła! Byłam w celi — nie ma, na chórze — nie ma! No, myślę sobie, pewno w nowicjacie kwiaty robi i o świętych opowiada. To na chwałę Pana Boga, nie ma gadania, ale na pensji nieszczęście… co tu robić? co tu robić? Zdyszana na stołek upadła, białą opaskę na brwi ściągnęła i zapytań matki Romualdy nie słuchając, dalej mówiła: — Nieszczęście wielkie i niebezpieczeństwo… jedna z małych zachorowała… jeszcze zawczoraj niedobrze jej było, ale myślę sobie: nic, to przejdzie! Od lekcji uwolniłam, tęgim rosołem karmić i herbatą poić ją kazałam, myślałam, że to tak sobie… Aż dziś bieda! Przychodzę z rana na pensję, mówią mi: „Klarcia bardzo chora!…” Tu przerwała sobie mowę i instynktowo spojrzała w stronę, w której rozległ się brzęk stali o stół uderzającej. Widząc jednak, że to tylko nożyczki wypadły na stół z rąk siostry Mechtyldy, która też nie wróciła już do nich, lecz w ręce wzięła znowu zwój żółtych jedwabiów, matka Norberta dalej i śpiesznie ciągnęła: — Przychodzę, patrzę, leży na łóżeczku swoim jak żużel rozpalona, z błędnymi oczami, nie bardzo mnie nawet poznaje… ciężko chora, nie ma gadania! Strzałą posłałam po lekarza. Przyszedł, obejrzał i cóż powiedział? Jezu Chryste, miej nas w świętej opiece swojej… Niech matka wielebna bardzo się nie przeraża, ale to rzecz straszna, dla pensji szczególniej straszna… no, nie ma gadania, powiedzieć trzeba: tyfus plamisty!
Wyrzuciwszy z siebie dwa ostatnie słowa, pot z długich i żółtych policzków otarła i powolnym ruchem przeżegnała się szepcąc: — W imię Ojca, i Syna, i Ducha… Matka Romualda słuchała opowiadania wyprostowana, uważna, teraz zaś wstała ze stołka i rzekła: — Trzeba tę małą jak najprędzej od innych dzieci odłączyć, stanowczo i jak najprędzej. — Nie ma gadania — wstając też i podniesioną znowu opaskę na brwi ściągając zawołała matka Norberta — lekarz powiedział także: „Absolutnie i jak najprędzej odłączyć”… Śliczna rzecz, gdyby zaraza po tych niebożątkach poszła… Nie ma gadania, że odłączyć, ale gdzie umieścić?… W infirmerii pensyjnej za blisko pensji… w tej znów klasztornej… Zawahała się. — Za blisko sióstr… Matka Romualda przez kilka sekund milczała, aż powzięła silne znać postanowienie i zwolna mówić zaczęła: — Dzieci te powierzone nam są przez rodziców i opiekunów, klasztor nasz fundowanym został z warunkiem, abyśmy nad nimi czuwały wedle najsurowszych wymagań sumienia. Jeżeli niebezpieczeństwo zarażenia się grozić ma im albo nam, my je przeciw sobie obrócić powinnyśmy. Rozporządź się, siostro, aby biedne maleństwo w infirmerii klasztornej umieszczonym zostało. Postanowienie to widocznie matkę Norbertę ucieszyło, ale nie załatwiło jeszcze wszystkich jej kłopotów. Mówić zaczęła, że Pan Jezus widać zesłał matce wielebnej takie mądre i święte natchnienie, bo istotnie przecież one, zakonnice, wyrzekły się już świata i dóbr jego, a poświęciły się na umartwianie ciała. Jeżeli więc straszna choroba spaść ma na kogo, niech lepiej spada na nie niż na te dzieci, które jeszcze swo ej woli nie mają i wyboru czynić nie mogą. Rzecz słuszna, loiczna, i nie ma gadania! Ale nie koniec na tym! Trzebaż biedactwo to pielęgnować! Na ręce służących zdać się nie podobna. Rodzice tak daleko, że paru tygodni trzeba, aby list z wiadomością do nich doszedł, a drugich paru, aby drogę tu przebyć mogli. Żadna z nauczycielek świeckich nie zechce i obowiązku nie ma… Koniecznie więc jedna z sióstr poświęcić się musi… tak poświęcić się, że przez cały czas pielęgnowania małej nie bywać już nigdzie, ani na chórze, ani w refektarzu, ani nigdzie, aby nie opuszczać chorej i po klasztorze zarazy nie roznosić. Która jednak byłaby do tego sposobną i chętną, bo przecież takiego rozkazu nawet matka wielebna wydać nie ma prawa… — Bardzo dobrze — odpowiedziała matka Romualda — ale pewną jestem, że pomiędzy siostrami znajdzie się nie jedna do tego ochotniczka. Wszakże — dodała ciszej nieco — wiemy wszystkie, jak i za co cierpieli rodzice tej małej… Niech Bóg, który stworzył niesprawiedliwość i naprzeciw niej wysłał odwagę, wynagrodzi im te cierpienia; co do nas,
zwiększają one obowiązki nasze względem ich dziecka… Matka Norberta z energicznym twierdzeniem trzęsła głową i końcem palca łzę z kątka oka ocierała… Matka Romualda zaś uspokajała ją upewnieniem, że zaraz po nieszporach przywoła do siebie wszystkie odpowiednie zadaniu siostry i w imię Chrystusa wezwie, aby jedna z nich dopełniła ziemskiego, ale świętego obowiązku. Tak naradzały się; za nimi przysłuchując się stały w gromadkę zbite, nieco przerażone, próbantki i nowicjuszki; przez drzwi od dziedzińca zaglądała różowa twarz siostry Wincenty, która o chorobie jakiejś zasłyszawszy, zwinnym swym krokiem przybiegła; w innych znowu drzwiach, tych, za którymi niedawno rozlegał się organ, stanęła wysoka, z uwiędłym i uduchowionym profilem, a dłonią u złotego krzyża na piersi złożoną, mistrzyni nowicjatu. Nikt nie zauważył dość szczególnej jed nak postawy, jaką miała siostra Mechtylda. Od początku toczącej się obok niej rozmowy zdawała się jej nie słuchać, bo usiłowała nie słuchać, ale wysmukła, jak posąg nieruchoma, stała przy stole z powiekami spuszczonymi i obwisłymi rękami, z których na habit jej opadały długie, żółtości wszystkich odcieni pasma jedwabiu. Można by rzec, że w niezmiernej jakiejś walce skamieniała, tylko na blade jak opłatek jej policzki wybijały się powoli małe, okrągłe rumieńce. W niespełna godzinę potem matka Romualda uprzedzając wkrótce mające rozpocząć się nieszpory kończyła w dużej rachunkowej księdze dodawanie długiej kolumny cyfr. Siedziała ona w swojej celi na dość skromnym, ale wygodnym fotelu, przy biurku z pięknego drzewa, przyrządami do pisania i papierami okrytym. Cela była niezbyt obszerną, ale i niezbyt ciasną, z dwoma oknami za kratą na ogród otwartymi, ze ścianami przyozdobionymi parą religijnych obrazów dobrego pędzla, rzeźbioną z kości słoniowej sceną ukrzyżowania i porcelanową, o świeżych barwach kropielnicą. Przy jednej ze ścian białe firanki ukrywały łóżko, u którego na pięknej posadzce leżał puszysty dywanik; w oknach, za kratami, kwitły miesięczne róże i fuksje. Pogrążona w rachunkach, które widocznie sprawiały jej nieco troski, matka Romualda usłyszała jednak lekkie pukanie do drzwi i podnosząc głowę zawołała: — Proszę wejść! — Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus — ozwał się we drzwiach przyciszony głos siostry Mechtyldy, która cicho za sobą drzwi zamknęła i cicho przeszedłszy celę przed zwróconą ku niej i widokiem jej wyraźnie zaniepokojoną zwierzchniczką stanęła, zapytania jej oczekując. Otrzymawszy je, z plamkami rumieńców na policzkach i z drżeniem ust rzekła: — W imię Jezusa Chrystusa proszę cię, matko wielebna, abyś mnie powierzyła pielęgnowanie tego ciężko chorego dziecka. Ze wszystkich sił ciała i duszy, o których użyczenie mi błagani Pana, usiłować będę jak najlepiej zadanie to spełnić. Matka Romualda nie zaraz odpowiedziała, była bowiem bez granic zdziwioną i ze zdziwieniem wpatrywała się w stojącą przed nią siostrę. Po chwili dopiero wahającym się głosem zaczęła: — Ty, siostro, ty, pielęgnować chcesz to biedactwo! Bardzo dobrze, ale skądże to?… dlaczego? jakie pobudki? Mam prawo i powinnam wiedzieć o przyczynach, które wstręt twój ku
stworzeniu zmieniły w chęć złożenia mu w ofierze może… własnego życia? Tamta stała wciąż przed nią ze splecionymi u piersi rękoma, z twarzą pochyloną, w której nie tylko już usta, ale wszystkie, zda się, muskuły drżały i po chwili dopiero, wzroku znad ziemi nie podnosząc, bardzo cicho zaczęła: — Zwyciężoną jestem, matko, cierpienie tego dziecka i grożące mu niebezpieczeństwo pokonały mię… Ach, jakże trudno zapomnieć, że człowiek ze świata jest i z gliny ziemskiej… Może Pan nie opuści mię, bo idę tam, aby o jedną kroplę umniejszyć powszechne morze goryczy zalewające ziemię i o jedną chwilę od jednego życia oddalić śmierć… Idę tam, bo nie mogę… nie mogę… zapomnieć! Bez najlżejszego szelestu osunęła się na klęczki i ramionami kolana matki Romualdy obejmując, a twarz kryjąc w fałdach habitu, w cichym, głębokim płaczu dokończyła: — To jego dziecko i tej, przez którą go utraciłam… Matka Romualda z podniesioną twarzą i wzniesionymi w górę oczyma milczała, myślała. Zrozumiała znaczenie jej słów. Po raz pierwszy w tej chwili zrozumiała także to śmiertelnie zranione serce i przyczynę jego bez granic namiętnych ucieczek od świata — ku niebu. Wielką litością napełniły się jej oczy, gdy na opartej o jej kolana i cicho rozpłakanej głowie obie dłonie swoje położyła i z łagodną powagą rzekła: — Bóg stworzył grzech i cierpienie i naprzeciw nim wysłał dobroć mówiąc jej: „Czyń, lecz, przebaczaj!” Bądź, siostro, wyrazem miłosierdzia życia stojącego naprzeciw jego okrucieństwu i od srogiej boleści usiłuj obronić tych, którzy ci zadali najsroższą boleść. WIELKI I Przez lat wiele miałem oddech tak szeroki i swobodny, że mniemałem się ptakiem szybującym po przestworzach rajskich. Jako ptak cudnie śpiewający byłem podziwiany, uwielbiany, żywiony słodyczami najwyborniejszymi. Śpiewałem nie gardłem, lecz — skrzypcami. Skrzypce były mi kąpielą z wina i promieni, ich struny nićmi, na których podnosiłem się wysoko nad pospolitość. One mi były mennicą królewską, butami stumilowymi, rogiem obfitości, sypiącym rozkosze różnorodne. Bardzo rychło posiadłem sławę wielką i bardzo długo czułem się jej godnym. Kochałem sztukę; w pożarach zapału napełniających mię i często aż żrących widziałem dowód, że jestem kapłanem jej uroczyście wyświęconym. W głowie mojej wrzało nieustannie morze myśli muzycznych, które z łatwością niesłychaną przekładałem na tony, a tony utożsamiały się z istotą moją tak zupełnie, że nie umiałbym był powiedzieć, czy w piersi mojej serce biło albo grało. Wszystko mi grało na ziemi i niebie, w ludziach i w chmurach. Motywy muzyczne jak motyle wiosenne oblatywały mię rojami i jak
orszak za królem szły za mną wszędzie, kędym się obrócił. Przebierałem pomiędzy nimi, przesiewałem je przez palce, jak bogacz bajeczny diamenty Sezamu. Wybrawszy najpiękniejsze rozpoczynałem pracę jubilerską, a jakie nektary praca taka sączy w serce jeszcze nie tknięte trucizną, ten tylko wiedzieć może, kto sam się poił nimi. Powtarzam: w serce nie tknięte trucizną… Nektary niebieskie piłem pełną piersią, gdy w białe świtania poranków i przed złotymi gwiazdami nocnymi ze skrzypcami i smyczkiem w rękach oglądałem swoje diamenty, szlifowałem, rzeźbiłem, ujmowałem w oprawy misterne i rzadkie. Pod rękoma moimi z atomów rozproszonych wytwarzał się organizm, z chaosu świat, ten świat osobny, od wszystkiego innego wyodrębniony, sam w sobie pełny, którym jest dzieło sztuki. Porywałem skrzypce w dreszczach przebiegających ramiona i plecy, opuszczałem je w ogniach palących policzki i dłonie. Grywałem aż do takiego zmęczenia rąk i głowy, że w pierwszych czułem ból przeszywający, a w drugiej gasła mi myśl przytomna. Bywałem wtedy jak pijany albo powracający z podróży czarnoksięskiej: w piersi miałem fizyczne uczucie czegoś z niej wyjętego, czegoś wyprzędzionego z płuc, z serca, z mózgu, czy ja wiem? może z tego, co w języku ludzkim nazywa się duszą… Czułem fizycznie, że z siebie samego, ze swojej materii i ze swego ducha, wyprządłem coś ode mnie wyodrębnionego, że mnie samego przez to ubyło i że zarazem stałem się przez to większym. Byłem szczęśliwy! Szczęśliwy i dumny! Czułem, że dzierżę moc wywoływania na świat objawów piękna i układania z nich kombinacji mądrych; to uczucie potęgi przetwarzało się w uczucie dumy. Ten tylko wie, czym jest duma taka, kto sam tworzył. To nie pycha rodowa albo pieniężna. Bo że przed setkami lat ktoś zdobył taką glorię, iż jej promienie połyskują nad czołami dalekich potomków, że Midas wygrzebał z Paktolu tyle złota, iż przyodziewa się w nie i po nim stąpa — to fraszki, które schylają głowy tylko służalcze. Twórca wie i czuje, że sam, przez własną naturę wyjątkową i przez własną pracę odbywającą się w dreszczach i ogniach, krzesze nad czołem swoim światła glorii; wie i czuje, że żywi się, a nade wszystko żywi innych nie kruszczem z ziemi wygrzebanym, nawet nie chlebem z ziemi dobytym, lecz samemu niebu i wnętrzno ściom swoim wydzieranym pierwiastkiem piękna. Ta duma nie zawiera w sobie podłego składnika wzgardy, ale owszem, jak gleba rodzajna rosą, przeniknięta jest miłością. Ród ludzki — to źródło i zarazem ujście pieśni wszelkiej. Z niego ona wytryska i przeszedłszy duszę twórcy do niego powraca. On jest pierwotną przyczyną jej bytu, a powrotne w niego wsiąknięcie — jej celem ostatecznym. Łączność śpiewaka ze słuchaczami, niezbędna i ścisła, jak tarcie się drzewa o drzewo, wykrzesuje ogień miłości. Kochałem ludzi ze szczerością, z wylaniem, z naiwnością artysty, który tak ciągle spogląda w górę, że nie przychodzi mu na myśl przypatrywać się nizinom. Wrodzony instynkt życzliwości, ogromny głód sympatii otwierały mi usta do uśmiechów, ramiona do uścisków, sakiewkę do wysypywania mamony, którą zdobywałem z łatwością, rozrzucałem z rozkoszą. Serc, nawet głów ludzkich, nie poddawałem rozbiorowi ścisłemu; mój zmysł krytyczny omijał je tak lekko, tak, powiem, głupio, jakbym nie posiadał go wcale, a przecież, gdy szło o przedmioty oderwane, zwłaszcza o sztukę, budził się czujny i przenikliwy. Ale do krytykowania bliźnich nie miałem czasu ani ochoty. Przywara w człowieku sprawiała mi przykrość taką, jak nuta fałszywa w akordzie. Wolałem tedy być ślepcem dobrowolnym, czegom dokonywał tym łatwiej, że pośród ludzi i
bez nich pochłaniała mię sztuka, praca nad nią, myślenie, mówienie, marzenie o niej. Łatwo nie dostrzegać pyłów temu, kto ma duszę pod gwiazdami; łatwo kochać, gdy serce z przyrodzenia miękkie — serce artysty, na wpół spiżowe, na wpół woskowe, topnieje w ogniu natchnienia i warzących się przy nim słodyczach. Na koniec, czy podobna nie kochać tych, którzy tworzą sławę i nam przynoszą ją w podarunku? Sława! Ach, był to obok rozkoszy twórczych składnik szczęścia mego bardzo ważny. Nie lękam się przygan; owszem, nieraz wyzywałem je śmiałością pomysłów nowych, dzieraniem osłon z indywidualności własnej, walką z formułami zwietrzałymi i martwą literą piękna. Lecz w imię tego, com mniemał prawdziwym, stawiać czoło naganie byłem żądny chwalby, tej wielkiej chwalby, na którą się składają uderzenia serc wzruszonych, podziw umysłów wzniesionych nad poziom codzienny, oklask dłoni miotanych wichrem mego ducha… Miałem to wszystko. Miałem wszystko, co tylko w rzędzie uciech tego rodzaju istnieć może: od radości, która rozsadza mózg i serce, do zabawy prawie dziecinnej. Ileż razy bawiłem się jak dziecko, gdy w wagonach, w restauracjach, w różnych miejscach zgromadzeń przelotnych dźwięk imienia mego wypadkiem rzucony jak elektryczne dotknięcie zmieniał rysy i postacie ludzkie! W tłumie roztargnionym, śpieszącym się, znudzonym rozmowy milkły, znudzenie pierzchało, pośpiech ustawał, a wszystkie te dusze stroskane, płoche lub poważne rzucały się naraz ku swoim oknom i patrzały na mnie z tą bojaźną nieświadomą, którą na wszystkich szczeblach stworzenia uczuwa drobiazg, gdy oko w oko spotyka się z wielkością. Była to także ta gminna ciekawość, którą na szarym tle powszedniości budzi osobliwość wszelka. Ale ja wówczas o tym nie myślałem. Nie myślałem, że coś podobnego zaszłoby wśród zajęcy na widok zjawiającego się słonia i pośród ludzi wobec człowieka z trojgiem oczu lub uszu. Objawy wrażeń doznawanych na mój widok bawiły mię ogromnie, a roztkliwiały dostrzegane wśród nich niekiedy uczucia natury głębszej. Te ostatnie zdarzały się nieczęsto. Raz przecież… Było to na dworcu kolei żelaznej, w sali pospolitej, dusznej, tłumnej, nazajutrz po jednym z występów tryumfalnych w wielkim moim mieście rodzinnym. Z bliska otaczało mię mnóstwo znajomych. Pożegnania, kwiaty, wykrzyki, szepty, nawet łzy. Owacja. W tłumie nieznajomym, pstrym, dalekim rozróżniłem twarz jedną, należącą do kobiety młodej, wątłej, ani ładnej, ani szpetnej, ubożuchno wyglądającej. Miała do koła szyi wąski kołnierz popielatego futerka, czarny kapelusik nad warkoczem bardzo prostym i bardzo złotym. Była w niej cisza i wątłość cienia. Stała przy samej ścianie, jakby lękała się stanąć na czyjej drodze. Stworzonko ubogie i najpewniej zapracowujące się na śmierć dla przechowania biednego życia sobie lub innym; jedna z tych figurek drobnych, których nikt nie zna i po poznaniu za chwilę już nie pozna. Spośród twarzy, może i ładnej, lecz bladej i chudej, podnosiło to na mnie wzrok zdumiony, zlękniony, który wnet po spotkaniu mojego odwrócił się i znowu powrócił ku mnie, skrył się pod powiekami, nie śmiąc patrzeć, lecz żądny patrzania błysnął znowu roziskrzony, chciwy, tęskny… Aż na koniec oczy duże, szare, przejrzyste jak kryształ, głębokie jak jeziora, przylgnęły do mnie jak żelazo do magnesu, zatopiły się w rysach moich z zapomnieniem całkowitym o sobie i świecie, z czułością coraz głębszą, same coraz głębsze i piękniejsze. Zarazem ręce w rękawiczkach u palców podziurawionych wzniosły się nieco i splotły u
piersi nieświadomym ruchem uwielbienia. Nie trudno było odgadnąć słuchaczkę wczorajszej gry mojej. Ta dusza nieznajoma napiła się pieśni moich i teraz modliła się do mnie. Była przy tym taką cichą i biedną! Dziewictwo ciała i ducha wybijało się na jej skronie delikatną siecią nitek liliowych; wielka słodycz spoczywała na ustach. Coś silnego, niepodobnego do powściągnięcia pociągnęło mię ku niej. Sympatia nagła, ale mocna, litość, wdzięczność. Wyczytała to w oczach moich, bo różowa łuna oblała jej twarz szczupłą, od włosów złotych do popielatej opaski na szyi. Z roztargnieniem odpowiadając na otaczające mię gwary i szczebioty postąpiłem parę kroków, miałem zbliżyć się ku niej, przemówić, zapytać, wziąść w dłonie te biedne rączki w dziurawych rękawiczkach, modlące się do mnie, zajrzeć z bliska przez te śliczne oczy w tę śliczną zapewne duszę, gdy nagle — dzwonek odchodzącego pociągu… Tłum nas roztrącił, owacyjne szały mię porwały, ona kędyś przepadła, nie mogłem nawet obejrzeć się za nią, bo z prawa, z lewa, z tyłu, na przodzie — wielbiciele, pożegnania, kwiaty, okrzyki, szepty, łzy… W wagonie pierwszej klasy jechałem śród towarzyszy, którzy przed kilku minutami jeszcze nieznajomi śpiesznie teraz tworzyli mi świtę usłużną, i długo miałem ją przed oczyma, ją, cień biedny i cichy, przyciśnięty do ściany, aby nie stanąć na drodze czyjejkolwiek. Potem zapomniałem, a po kilku godzinach przypomniałem znowu i dość długo myślałem: jakby mię ta kobieta kochała! jakby kochała! Cóż to? Czy nie syt byłem miłości? Miałem jej przecież wiele, w gatunkach i stopniach różnych, do wyboru. Jednak po raz pierwszy podówczas uczułem, że czegoś nie miałem i że to coś objawiło mi się w tej dziewczynie dalekiej i biednej… Było to podobne do tych snów uroczych, po których zostaje tęsknota mglista za jakimś światem mglistym, lecz lepszym… Jak to lepszym? Więc ten świat nie był dla mnie najlepszym ze światów? Mętnie uczuwałem to niekiedy, ale byłem wielki, posiadałem rozkosze sztuki, sławy i — władzy. Bo sztuka moja czyniła mię mocarzem nie tylko duchów, ale i ciał ludzkich. Z estrad, na których grywałem, przypatrywałem się metamorfozom i bawiłem się ich wywoływaniem. Nikt nie pozostawał do końca gry mojej takim, jakim był u jej początku. Tony moich skrzypiec rządziły grą muskułów, kurcząc je do płaczu i rozciągając do uśmiechów; rządziły obiegiem krwi w żyłach, rzucając ją do twarzy lub skupiając w sercach, z czego powstawały rumieńce rubinowe i bladości opłatkowe. Młodzieńcy wątli i pochyli pod zaklęciem tych tonów przybierali postawy bohaterskie, mężom surowym dziecięce łzy ciekły przez palce, którymi zasłaniali oczy, kobiety z ciałami i duszami w gorsetach drżały w spazmatycznych płaczach i śmiechach. Były takie, które mdlały. Kiedy raz wynoszono z sali taką zemdloną, suknia jej zamiotła ziemię prawie u stóp moich, a włosy wymknąwszy się z więzów spłynęły strugą czarnego jedwabiu i pereł. Ale nikt poruszeniem żadnym nie zerwał czaru, od którego to serce na chwilę bić przestało, i nad salą upalną, od świateł gorejącą, jak świątynia cichą, gra moja upojona i upajająca ani na mgnienie oka unosić się nie przestała, aż gdy umilkła, tłum zagrzmiał oklaskiem nieskończonym, wściekłym, zmieszanym, już nie z krzykiem, ale z rykiem piersi, które w jednym, lecz bez końca powtarzanym dowie: brawo! wyrzucały z siebie część namiętnej burzy. Radość z tej władzy mojej więcej niż królewskiej, bo żaden król nie może, tak jak muzyk, rzucać serca jak piłki do piekła i raju; radość z tryumfów sztuki ukochanej; radość z coraz nowych dowodów mojego w niej mistrzostwa; radość głęboka ze związku łączącego duszę moją z duszą ludzkości. Bo przecież nie ci jedni znali mię, którzy mię słuchali. Mnóstwu istotom oddalonym, po różnych punktach ziemi rozsianym, które gry mojej nie słyszały i nigdy słyszeć nie miały, utwory moje czyniły życie lżejszym i wyższym. Z iluż samotni, z iluż miejsc pogrążonych w cieniu i ciszy wiecznej na dźwiękach pieśni leciały ku ich twórcy nieznanemu westchnienia wdzięczne i tęskne! Ileż serc w
oddaleniach rozmaitych uwielbiało mię i kochało! Dla iluż byłem źródłem, z którego tryskają tęsknoty za ideałem! Myśl o tym wzmagała uczucie związku mego z powszechną duszą ludzkości do stopnia prawie mistycznych omamień. Bo gościć w mnóstwie serc i umysłów nieznanych nawet z imienia, wypowiadać serce i dolę świata we frazesach tak przenikliwych, że słuchając ich świat drży ze szczęścia i zgrozy nad tym, iż odgadniętym został — to coś na kształt wszechobecności i wszechpotęgi bóstwa… Oprócz tych rzeczy kapitalnych mnóstwo pomniejszych. Uczty tłumne, toasty huczne, mowy głoszące cześć moją w językach rozmaitych, przysmaki stref wszelkich, pocałunki ust niezliczonych — pyłki przelotne, coraz nowe, od których życie iskrzyło się jak pas brylantowy przesuwany pod światłem słońca, gdy w pobliżu trąby i kotły grają fanfary tryumfalne. Było ono jeszcze podobnym do tych win greckich, w których ogień Falerna mieszano z miodem Hymetu. Paziowie z twarzami amorów podawali je biesiadnikom, wyciągniętym na purpurach, z kraterów złotych, pod deszczem róż, przy dźwiękach luteń, skokach tancerek, zefirach roznoszących wonie mirtów i migdałów — oko w oko z roziskrzonym glorią wieczną szczytem Parnasu!… II Nagle — pokój ze spuszczonymi sztorami, napełniony zmrokiem, z żółtym płomykiem kuchenki naftowej, nad którą jakaś kobieta nieznana, w białym czepku i fartuchu przyrządza jakąś mieszaninę apteczną z ohydną wonią. Leżę w pościeli; oczyma, których powieki ciężkie, słabe przymykają się co moment, spoglądam na obicie ścian, po którego tle amarantowym wiją się jaśniejsze nieco arabeski. Myślę, że to obicie kiedyś już widziałem, tylko nie pamiętam kiedy i gdzie. Nagle przypominam, sobie, że to jest pokój hotelowy, w którym zamieszkałem na czas pobytu mego w mieście rodzinnym. Nic nie rozumiem. Dlaczego leżę? Czy to noc jeszcze? Ale ulica wre i turkoce pełnym ruchem dziennym! Kto jest ta kobieta, po co tu przyszła i co robi? Z tej maszyny rogatej i żółtym płomykiem błyszczącej w zmroku dobywa się woń ckliwa i wstrętna. Pani! Pani! Kto pani… czego tu… Nie mogę mówić! Mówię i czuję sam, że tylko ustami poruszam; głosu swego nie słyszę. Nic nie rozumiem. Na koniec błysk pojęcia… Ach, tak! Prawda! Przypominam sobie! Po tym wielkim koncercie uczułem się bardzo źle… dreszcze, bóle… Zapewne chory jestem. Dziwi mię to. Miałem zawsze zdrowie żelazne. Ależ i teraz dobrze mi już! zupełnie i gdyby tylko ktokolwiek był łaskaw podać skrzypce… Pani! Proszę mi podać skrzypce… tam… na stole… Nie słyszy! Prawda, że i ja głosu swego nie słyszę. Sam wezmę… dobrze tylko ręce wyciągnę i wezmę skrzypce… Co to? Prawej ręki nie ma! Gdzie moja ręka? Prawej ręki nie mam! Pani! Pani! ręka moja! Gdzie moja ręka? Proszę mi oddać rękę! Ja bez niej nie mogę… Muszę ją mieć… bez ręki nic nie mogę! Słyszy pani? ręka! ręka!… Przecież! Mogę nie tylko mówić, ale i krzyczeć. W przerażeniu ogromnym, w grozie, od której włosy na głowie powstają, krzyczę, że odebrano mi rękę i że muszę ją wynaleźć, odebrać, odzyskać… Kobieta, strwożona bardzo, przybiega, uspakaja, prosi, upewnia, że ręka jest, znajdzie się, nietknięta, cała… Kto to? Czyje to oczy patrzą na mnie z trwogą i litością? Czy to ty, Oktawio?
Oktawio! Oktawio! ukochana moja! Ty, o narzeczono moja, prawie żono moja! Wiedziałem, że ty jesteś, musisz być ze mną, gdy… Nie, nie! To nie Oktawia! Rozumiem… to dozorczyni chorych… jedna z tych, które za pieniądze… Dlaczego nie Oktawia? Ona powinna, musi być przy mnie, gdy ja… Gdzie ona? Chyba umarła, bo gdyby żyła, byłaby tu… byłaby tu… Pani! dlaczego tu nie ma Oktawii… panny Oktawii… narzeczonej mojej… wie pani… taka wysoka, piękna panna… bardzo piękna! Gdzie ona? Może nie żyje? Boże! Boże! Boże! Gdzie Oktawia? Pójdę do niej! Puśćcie mię! Pójdę do jej ojca, dowiem się, gdzie… Ach, i ręki nie mam… Gdzie moja ręka? Puść mię, pani, puść! Pójdę szukać mojej ręki. Puść… Konie założyć! Pojadę! Muszę ją widzieć… muszę… Ok…ta…wię!… Mętny widok dwóch zjawiających się drabów, niejasne uczucie staczanej z nimi walki, śmiertelny przestrach o zgubioną rękę, niezgłębione zdumienie nad nieobecnością kobiety ukochanej, wściekła żądza odszukiwania obu — i koniec wszystkiego. Znowu czarna noc bezmyślności, którą nurtuje do dna męka niema, a napełnia od krańca do krańca zapach ckliwy, odrażający… Takie błyskanie i gaśnięcie przytomności powtarzało się wiele razy, płomyk świecy zapadał na dno świecznika, wybuchał znowu, chwiał się nad mglistą rzeczywistością i znowu znikał w czeluści… Na koniec przyszedł dzień, w którym powiedziano mi, że o mało nie umarłem, ale że teraz na pewno już żyć będę, Bakcylus tyfusowy nie wiedzieć skąd przywędrował do organizmu mego; w dodatku, przez drzwi wypadkiem otwarte mroźny wiatr owiał mię po wyjściu z upalnej sali i… o mało nie umarłem. O mało nie umarłem! Więc mogę umrzeć? To, czego uniknąłem wczoraj, może mię spotkać jutro, za rok, za lat kilka? Wiedziałem przecież, że jestem istotą podległą prawu śmierci; ale jak wiedziałem? Mętnie, dorywczo, można powiedzieć bezmyślnie, gdyż na tym wyobrażeniu nigdy nie zatrzymywałem myśli. Życie porwało mi myśl, jak potok gałązkę, i niosło tak chyżo, rwało tak gwałtownie, że ani razu nie spuściła się na dno otchłani. Ktoś powiedział, że każdy wie o umieraniu w ogóle, ale nikt nie wierzy w to, że sam umrze. To nie ścisłe. Wierzyć, każdy wierzy, lecz są tacy, którym wartki potok życia nie pozwala o tym myśleć. Widywałem niekiedy umierających i umarłych, lecz ani razu nie zastosowałem był tej okropności do samego siebie. Ten lub ów umarł, szkoda biedaka! Przez chwilę mąci mi to radość życia, serce mam ciężkie, ale… ale… Trzeba mi przygotować się do wystąpienia jutrzejszego, przerobić szczegół pewien w utworze swoim, wyrozumieć do dna utwór cudzy, złożyć wizytę, pójść na ucztę, odpisać przyjacielowi, podziękować wielbicielom, widzieć się z kochanką… Potok rwie i nie daje czasu ani chęci do zastanawiania się nad rzeczą wiadomą, ale dla mnie tak odległą i niepewną w czasie, że prawie niemożliwą. Wiem, że jest konieczną, ale ta świadomość martwo spoczywa na dnie mego umysłu napełnionego po brzegi wirem i szumem niezliczonych zjawisk świata, nieustannych wrażeń własnych…
Nagle wir ustał, szum ucichł, zjawiska świata zniknęły i przestały budzić w istocie mojej echa wrażeń. Leżę w ciszy ustawicznej, bo towarzystwo ludzi jest mi wzbronionym, i w nieruchomości prawie zupełnej, bo siły nie wracają mi dość długo. Tylko mózg pracuje, zrazu z trudnością, z przerwami, potem coraz łatwiej i ciąglej. Przede wszystkim zajmuje mię ogromnie ten bakcylus i to dmuchnięcie wiatru. Ileż razy słyszałem, że jestem wielkim artystą, i jakże mocno w to wierzyłem! Wielki mistrz! wielkość! przedmiot miłości świata! A istotka nieskończenie drobna o mało mię nie pożarła. Podmuch wiatru o mało mię ze świata nie zrzucił. Któż mi teraz powie, co jest większym i silniejszym: ja czy bakcylus? Podmuch wiatru czy miłość świata? Ten podmuch dotarł mię przez drzwi otwarte przypadkiem. Oto więc czynnik trzeci: przypadek. Nieskończenie mały bakcylus, przelotny wiatr, bezmyślny przypadek — trójprzymierze, które o mało nie pogrążyło w nicość mojej wielkości. A jeżeli tym razem jeszcze tego nie uczyniło, może uczynić lada dzień, lada rok, albo wyręczy je w tym jaka inna, równie dostojna spółka. Otóż i wielkość! Lada jaki grzybek, gołemu oku niewidzialny, lada jaki sługus głupi czy roztargniony, który swojej łapy dobrze na klamce nie oprze, i — już po niej! A zdarzyć się to może nie wiadomo kiedy, właściwie zawsze: wtedy gdy walczę z trudnościami sztuki w pocie czoła i gdy je zwyciężam z szaloną radością, kiedy smyczek mój jak laska czarnoksięska czaruje tłumy i kiedy usta moje płoną na ślicznych ustach narzeczonej… Do tego stopnia przywykłem poczytywać siebie za istotę, że tak powiem, wierzchołkową, to jest, u samego szczytu stworzenia istniejącą, że długo nie mogłem zgodzić się z pojęciem, aby żyjątko niesłychanie liche, u samego spodu świata niewidzialnie istniejące, dzierżyło nade mną prawo życia i śmierci. Zdumiewało mię to i upokorzało ogromnie. Raz na myśl o tym, jak byłem dumny ze swych natchnień i umiejętności, ze swego tytułu twórcy, z całego siebie, zaśmiałem się tak głośno, że poczciwa kobiecina w białym fartuchu mnie mała, iż tracę znowu przytomność, i co prędzej posłała po lekarza. Przyszedł, znalazł wszystko w porządku i zapytał: co mię przed godziną tak bardzo rozśmieszyło? — Mój konsyliarzu — rzekłem — byłem świadkiem widowiska szczególniejszego: sam w oczach własnych malałem, malałem, aż stałem się mniejszym od mikroba… — A myśmy się przypatrywali panu przez mikroskop? co? — zażartował. — I w ten sposób przypatrując się, jeszczeście nie mogli widzieć tego, co stawało się we mnie… — Z panem? — poprawił. — Nie, we mnie. Chmura zasłoniła słońce, i boję się, że nigdy już nie będzie takim pogodnym i świetnym jak przedtem. — Majaczenia wzroku i umysłu; skutek wielkiego osłabienia! Zachowuj się pan spokojnie, jedz swój beefsteak, pij wino, a wkrótce będziesz nam znowu tak wielkim, jak byłeś! Warn, może, ale nie sobie. Beefsteak nie jest plastrem gojącym dla blizny powstałej na mózgu. W kieliszku wina nie utopisz największego w świecie zapytania.
Zapytywałem: czymże będę po tym? Po czym? No, po tym, gdy mię grzybek pożre albo zefirek z ziemi zrzuci. Posiadałem niejakie wyobrażenie o procesie chemicznym przebywanym po katastrofie przez tę część człowieka, która nazywa się ciałem. Na nieszczęście swoje znałem trochę z rozmów i książek różne fazy metamorfozy nieuniknionej i odtwarzałem je wyobraźnią w sposób przerażająco jasny i plastyczny. Po prostu kwadranse, godziny upływały mi na przypatrywaniu się rozkładowi swego ciała w różnych jego stopniach i postaciach, aż nabierałem do samego siebie ohydy graniczącej z szaleństwem. Były to halucynacje chorobliwe i które przejść musiały z powrotem do sił i ruchu, lecz na dnie ich spoczywała prawda, spomiędzy wszystkich prawd najoczywistsza i najwiekuistsza : nieuniknioność śmierci i w każdej minucie prawdopodobna jej bliskość. Widmo, którego przedtem zaledwie niewyraźne zarysy spostrzegałem, wyskoczyło z głębi perspektywy, chwyciło mię za gardło i krzyczało: „Jestem! Muszę być! Przypatrz się, jakim jestem!” Przypatrywałem się ze zgrozą jeżąca włosy na głowie, z uczuciem chmury ciężkiej, ciemnej, wsuwającej się do mego wnętrza i kładnącej się zarówno na mózgu, jak na sercu. A w pokoju hotelowym z amarantowym obiciem było pusto i cicho. Lekarze zabronili obecności osób obcych. Obecność bliskich i kochających byłaby dozwoloną, zapewne nawet pożądaną. Cóż to? Ja, wielki, ukochany i niemal ubóstwiany przez świat, nie miałemże nikogo bliskiego i kochającego? Gdzie Oktawia? Gdzie jest Oktawia? Dlaczego ona… Po upływie pewnego czasu, jak tonący brzytwy, uchwyciłem się myśli następującej: Dobrze, to wszystko stanie się z ciałem moim. A duch? Ileż razy słyszałem i sam wymawiałem słowa: natchniony, ognisty, głęboki, twórczy, wielki duch! Co to takiego? Myśli, uczucia, natchnienia moje, nade wszystko pieśni moje, ach, te pieśni, które przeszywały mi mózg, jak błyskawice niebo, i lejąc się spod mej ręki porywały w niebo tylu innych — co to takiego? Czy to także składało się z białka, tłuszczu, kwasów, oddychało tlenem i azotem, miało pochodzenie wiadome, wymierzone, odważone? Sam nie wiem jak, zapewne pod wpływem wielu czynników, rozstałem się był od dawna z doktrynami religii objawionej, i pojęcie nieśmiertelności duszy było dla mnie zagadnieniem, którego w kierunku żadnym rozwiązać nie mogłem. Przedtem zresztą, ani nad nim, ani nad innymi zagadnieniami tego rzędu nie zastanawiałem się nigdy, choćby przez minut kilka. Potok niósł gałązkę na falach tak wartkich, że nie spuszczała się wcale na dno otchłani. Jednak otchłań była. Samotność i bezczynność trzymały mię teraz nad jej krawędzią; w jej głębie czarne wpijałem oczy osłupiałe, ślepe, nie wi dząc nic, zazdroszcząc szalenie tym, przed którymi oświetlała je pochodnia wiary. Były chwile, w których spiesznie, rozpacznie chwytałem się myśli, że jednak… jednak może jest w człowieku coś takiego… coś innego niż ciało, jakiś pierwiastek niewiadomy, niepoznany, nienazwany, który nie zginie… Zginąć nie chciałem. Niech tam już ciało! Ale to, co we mnie myśli, czuje, śpiewa, aby zginąć miało, sprzeciwiało się temu wszystko, co było we mnie młodością, twórczością, siłą, żalem, oburzeniem! Doświadczałem takiego uczucia, jakbym wpadał w ogromną próżnię. Była to bezdenna, bezbarwna, ckliwa nicość. Zwłaszcza ckliwa, bo biła od niej bezmyślność
i bezcelowość, tak wstrętna dla myśli, jak wstrętnymi dla podniebienia bywają płyny nie posiadające żadnego zapachu ani smaku. Poznałem prawdę orzeczenia, że natura ma wstręt do próżni. Moja istota myśląca i czująca nie chciała wpaść w próżnię. Powstawanie rzeczy świadomych siebie, rozumnych, wrażliwych, szczytnych, z tym przeznaczeniem, aby niknęły w brutalnym, głupim, ohydnym Nic, wydawało mi się niesprawiedliwością tak olbrzymią i bezsensownością tak niepojętą, że ani pogodzić się z nimi, ani zrozumieć ich nie mogłem. Lekarz mój, człek z inteligencją i nauką dużą, popatrzywszy raz na mnie z niepokojem, zapytał: czy wypadkiem nie dręczy mię jaka troska albo chęć nie zadowolona? Odpowiedziałem, że istotnie, dręczy mię żal wielki nad tym, iż zamiast artystą nie urodziłem się uczonym. — A toż dlaczego? — zapytał ze zdziwieniem. — Wiedziałbym teraz, czy bakcylus może zjeść wraz ze mną i mój talent. — Geniusz — poprawił lekarz. — Geniusz — powtórzyłem. — Otóż wiedziałbym teraz, czy mój geniusz, zarówno jak wątroba, prędzej lub później zmieni się w gazy i sole? — Ale, panie kochany, wcale nie wiedziałbyś o tym, tak samo jak teraz nie wiesz… — Jak to? Gdybym był uczonym? Wielkim uczonym? — Gdybyś był nawet większym uczonym, niż jesteś artystą, nie wiedziałbyś o tym ani słowa. Nikt o takich rzeczach nic nie wie. Na takie zapytania odpowiada tylko religia. Gniew mię zdjął. — Religia! Szczęśliwy po stokroć, kto ją ma! Ale po cóż ślęczycie nad naukami! — Szukamy prawdy. — Skoro jednak nie objaśnia ona tego, co najważniejsze? — Ważnym dla nas jest służenie człowiekowi… — Którego ostatecznie bakcylus zje albo wiatr zwieje z ziemi. Doktor był niezadowolonym. — Mój drogi panie, o tych rzeczach najlepiej jest nie myśleć. To są absoluty niedoścignione, i przypatrywanie się im zbyteczne może umysł najtęższy przyprawić o szaleństwo. Z dala od majestatów wszelkich! Wiekuistość to majestat. Kto próbuje patrzeć w twarz słońcu, oślepnie. Kto nie wołany nawija się pod rękę mocarzowi, może berłem w łeb dostać. Po co? Człowiek jest istotą ograniczoną w środkach swoich i musi mieć do czynienia tylko z rzeczami ograniczonymi. Jesteśmy
otoczeni żelazną obręczą tajemnicy i powinniśmy powiedzieć sobie raz na zawsze, że nigdy jej nie przekroczymy. Nie walczmy z nieprzezwyciężonym. Mamy i bez tego dość roboty. Jest na świecie mnóstwo rzeczy dostępnych do obejmowania i do deptania. Obejmujmy z miłością, co pożyteczne, depcmy z energią, co szkodliwe. Życie jest faktem, zarówno jak umieranie. Jednostka umiera, ród trwa. Planeta ginie, system planetarny obchodzi się bez niej. Żyjmy i do miary możliwej wzrastajmy. Dźwigniami wzrostu, pośród wielu innych, są nauka i sztuka. Uprawiajmy je. Doskonalmy narzędzia, którymi sporządzamy sobie i innym szczęście względne, ale nasze, krótkie, ale zapewne jedyne. Oto wszystko. Nic innego nauka nie ma do powiedzenia panu o tym, czegoś tak ciekaw. Dziękuję! Wyleczyłeś, uczony człowiecze, ciało moje, ale dla duszy nic nie możesz. Nic nie możesz dla tego, co we mnie trwoży się, oburza, nie chce… Gdybyś sto lat przekonywał mię, że powinienem ograniczyć się tym, co względne, ale nasze, krótkie, ale jedyne, nie spełnię tej powinności, bo mam w sobie coś, co bez końca i bez ratunku zapytuje o bezwzględność i pożąda wiekuistości. Szczęśliwy po stokroć, kto tego czegoś nie ma w sobie! Ale któż nie ma? I jam nie miał długo. Ograniczałem się, nie myśląc nawet o tym, że się ograniczam. Lecz wartki potok stanął, gałązka opadła nad paszczę otchłani. Co tam w jej wnętrzu? Boże! Wielki Boże! Co we wnętrzu, co w tych bezdennych dla oka mego głębiach? Nic? Tylko nic? Nie chcę… właśnie tego ze wszystkich sił nie chcę. Dajcie mi Boga, wieczność, nieśmiertelność, bo inaczej, bo jeśli ich nie ma, plunę ze wzgardą i nienawiścią na tę siłę ślepą, głupią, okrutną, która przywołała do życia mnie i mój geniusz, o, mój geniusz przywołała do życia dlatego, aby po chwilce trwania przemienił się — w wodór! Nie myśleć! Nie myśl szczęśliwie, jeżeli możesz; dla mnie to nie podobna. Zbyt wysoko ceniłem zawsze pochodnię palącą się w głowie mojej, abym ją gasić miał teraz, gdy wyrzuciła z siebie blask ponury. Nie trzeba było zaczynać. Szczęśliwy stokroć, kto nigdy nie zaczął o tym myśleć. Czy jest zresztą taki? Może. Co do mnie, skoro bakcylus sprawił, że zacząłem, muszę, co więcej, chcę, pomimo udręczenia, które życie obrzydza, chcę zanurzać się w myśleniu o nędzach życia — jak w czarnej wodzie… III Wielkie to jeszcze pytanie: czy ten uczony człowiek choćby ciało moje tak wyleczył, abym po tysiąckroć nie złorzeczył temu, że było leczonym? Bo jeżeli mam nie grać, po tysiąckroć wolę nie żyć. A ręka moja jest chorą. Prawa ręka. Już w czasie choroby miałem błyski pojęcia o tym, że dzieje się z nią coś niedobrego. Teraz doświadczam niepokoju ciągłego, a niekiedy trwogi przeszywającej. Bo to narzędzie moje. Po raz pierwszy zjawia mi się w myśli pytanie: com wart bez tego narzędzia? Po raz pierwszy próbuję zajrzeć w oczy nie artyście, ale człowiekowi. Bo poza muzykiem jest człowiek. Jeżeli muzyk zginie, jaki człowiek pozostanie? Mam przedsmak czegoś niedobrego i nie chcę jeszcze o tym myśleć. Nie, nie, nie. Muzyk nie zginie. Wyzdrowieję przecież. To przejdzie! Co?
Rzecz bardzo drobna. Bóle doświadczane w ramieniu i niemożność wykonywania pewnej serii ruchów. Chcę wyciągnąć ramię nad głowę i sięgam nim tylko do wysokości czoła; jest sztywnym i wydaje się skróconym. Nic więcej. Męczarni żadnych. Wprost bagatela, na której, jak na włosku, zawieszonym jest wszystko, co posiadam i czegom wart… Co się stało? Bagatela. Podmuch wiatru, ogarniający rękę rozgrzaną, rękę muzyka szczególnie skłonną do chorób pewnego rzędu. Podobno także skutki tyfusu. Takie wielkie przypadki, jak tyfus, często pociągają za sobą takie drobne, jak częściowe sparaliżowanie ręki. Po szczęśliwym przebyciu wielkiego lekarz zaleca, abym lekceważył sobie mały. Z tyfusu można umrzeć, a zapalenie nerwu W ramieniu — głupstwo! nikt jeszcze z tego nie umarł. Ależ przepraszam! Ja wolę umrzeć… To przejdzie, powtarza lekarz. Ba! gdybym był pewny, ale nauczyłem się już myśleć, że nic na świecie nie jest pewnym. A jeżeli nie przejdzie? Może nie przejść. Może być nawet czymś wcale innym, bardziej nieprzezwyciężonym, niż mniema lekarz. Jeżeli więc nie przejdzie? Boże! Boże! Boże! Nie chcę… To gorsze od śmierci! Wolę umrzeć! Wolę umrzeć całkowicie, niż aby ramię moje umarło przy mnie żyjącym. Wolę śmierć, choćby przez nią zatonąć miał w nicości klejnot mój najdroższy — dusza moja pieśni pełna! Ale szalony jestem i trwoga moja jest dziecinną. To przejdzie. Oto już przechodzi. Trochę wysilenia, a podniosę ramię w górę i z dawną giętkością poruszę palcami… Próbuję, próbuję! Nie mogę… Z całej siły wstrzymuję się od płaczu. Gdybym się nie przezwyciężał, usiadłbym w kącie najciemniejszym i płakałbym jak dziecko. Próbuję co godzinę, co kwadrans, wnet po każdym obudzeniu się ze snu. Nie mogę, i przez długie godziny nocne leżę osłupiały ze zdziwienia, szeroko otwartymi oczyma wpatrując się w ciemność. Jak to! Ja grać nie mogę? Cha, cha, cha! Można umrzeć ze śmiechu, takie to nieprawdopodobne. Chwytam skrzypce, prowadzę smyczkiem po strunach… Nie mogę! Zdaje się, że raz głową uderzyłem o ścianę, a innym razem wyrwałem z niej sobie garść włosów. Na koniec zwierzam się lekarzowi z trwogi i rozpaczy swojej. Czyniąc to siedzę obok niego na kanapce i czuję sam, że jestem dziwnie mały, pokorny, że oczy moje pomimo woli mojej przybierają wyraz błagalny, a głos brzmi jakoś cieniej niż zwykle. Jestem pełen rozżalenia ogromnego, a pomimo to śmieję się z samego siebie i prawie pogardzam sobą. Jak można być tak słabym i tchórzliwym! Myśląc tak, błagam o ratunek. Nie wiem nawet sam, jak się to stało, jak i kiedy wy szły mi na usta te wyrazy ciche, obfite, gorące, jak modlitwa zrozpaczonego o miłosierdzie boże. Błagam o ratunek. Lekarz, zmieszany nieco, wzruszony, perswaduje. Ależ to przejdzie! Nigdy nie przechodzi prędko. Czasu i cierpliwości trzeba, kuracji odpowiedniej także. Gdy mówi, wpatruję się w niego, usiłuję czytać w jego oczach, czy wypadkiem nie kłamie, aby mię uspokoić, czy jest zupełnie pewnym tego, co mówi. Zrazu słowa jego leją we mnie balsam kojący, ale potem strzała wątpliwości mię przeszywa. Nie; nie jest pewnym tego, co mówi. Sam wątpi. Oto nawet proponuje naradę lekarską, i jest to dowód najlepszy tego, że wątpi. Nie przejdzie to, nie; widzę teraz jasno, jak przy stu świecach, że nie przejdzie. Ale nazajutrz trzej najznakomitsi w stolicy lekarze oświadczyli po
naradzie, że przejdzie. O mało nie wyskoczyłem przez okno z radości. Śmiałem się, ściskałem wszystkie ręce, aż trzeszczały, gadałem jak maszyna nakręcona śmieszne rzeczy ze łzami w oczach. Około wieczora schwyciłem skrzypce i smyczek. Ach, jak zagram! Tak długo nie grałem… taka szalona tęsknota do tych tonów, które są życiem moim, wszystkim moim, całym mną… Nie, nie mogę! Ramię krótkie, palce sztywne, ból… Ach, to nie przejdzie! Usiadłem w kącie, przysłoniłem lampę, aby jak najmniej świeciła, i długo w noc przesiedziałem śród zmroku, osłupiały, mały, bezsilny, prawie bezmyślny. Nigdy przedtem nie przypuszczałem, aby człowiek mógł stać się takim wahadłem zegarowym, tętniącym: tak, nie! tak, nie!, aby mógł stać się stworzeniem tak nędznym, zmalałym, skurczonym wobec swojego niestałego jak wiatr i jak wszystko na ziemi tajemniczego — przeznaczenia! IV Słyszałem, czytałem, że ludzie odzyskujący zdrowie po chorobach długich z radością niewymowną witają powracające do nich tętna życia i zjawiska świata. Rzecz dzieje się najczęściej na wiosnę lub latem, kiedy słońce świeci na lazurach, kwiaty kwitną, ptaki świegocą, zefirki błogie latają po świecie. Istotę ipowracającą do zdrowia otaczają istoty inne, zlewające na nią morza miłości, wezbrane od trwogi doznanej, dmuchające, chuchające. I te to bodaj dmuchanie, chuchanie wzbrania przystępu do jej mózgu pytaniom krogulczym i chmurom ciemnym. Więc jak dziecko naiwne wraca na łono życia i wyciąga ręce po jego przysmaki z radością tym większą, im bliższym prawdy było przypuszczenie, że już nigdy kosztować ich nie będzie. Ze mną inaczej. Mnie powracającego do zdrowia otaczają cztery ściany pokoju hotelowego, pokryte obiciem amarantowym, po którym wiją się jaśniejsze, lecz także amarantowe arabeski. Sprzęty amarantowym aksamitem powleczone, firanki amarantowe u okien, stoły politurowane, zwierciadło w ramach pozłacanych, pozłoty u sufitu, nad oknami, na ścianach. Monotonnie, nudnie, głupio jest w tym pokoju kosztownym i bogatym. Za oknami żółtawa ściana przeciwległego domostwa i zima biała w mieście oszalałym od karnawału. Śnieg biały na dachach, powyżej pasek białego nieba, w dole biały pas ulicy, po której lecą z brzęczeniem dzwonków roje sanek. Monotonnie i nudnie. Głupio także, bo za czym tak szalenie pędzą ludzie na tych rojach sanek? Poczekajcie, stańcie na chwilę, popatrzcie, pomyślcie! Czy nie spostrzegacie u bliskiego załomu ulicy, na obłokach, w powietrzu czegoś, czegoś okropnego, a niepojętego, co spadnie najniespodzianiej, za gardło was pochwyci i wyrwawszy z wrzącego potoku życia zawlecze Bóg wie dokąd, albo pozostawiając na łonie życia uczyni z was Bóg wie co, lecz wcale nie to, czym teraz jesteście? Ludzie gromadnie zapisywali swoje nazwiska u drzwi moich, dopóki z rozkazu lekarza były one przed nimi zamkniętymi; a gdy tylko się otworzyły, poczęli wchodzić przez nie także gromadnie. Jakże! Mistrz sztuki muzycznej, ulubieniec ludzkości, klejnot świata! Trzeba go przecież odwiedzać, zabawiać, zapisywać się we wdzięcznej jego pamięci, aby przy spotkaniu publicznie ściskał nas za ręce, aby zresztą uczucia i starania nasze co prędzej uczyniły go sposobnym do zachwycania uszu naszych. Grady zapytań, elegie ubolewań, hymny uciechy i nade wszystko, nade wszystko ogromne, do utajenia niepodobne zajmowanie się moją chorą ręką. Ręka! czy być może? Ręka właśnie!
Co za traf szczególny i nieszczęśliwy! Ale to przejdzie! Naturalnie, że przejdzie. Nie podobna, aby los był okrutnym aż do przyprawienia świata o stratę tak kolosalną. Jednak co to takiego? jak się nazywa? jak prędko przejść może? Co lekarze omówią o tym? Tłumne pytania i życzenia tłumne, gorące, szczere, u większości znacznej zupełnie szczere. Pomimo to coś w wyrazach twarzy, spojrzeniach, zgięciach głosów, co mówi wyraźnie, choć bez słów: „Może i nie przejdzie, a jeżeli nie przejdzie, jesteś zgubionym”. „Jeżeli nie przejdzie, szkoda dla świata będzie kolosalna; pal diabli ciebie samego, ale dla świata będzie szkoda!” „Jeżeli nie przejdzie, to… trzech groszy wart nie będziesz i szukaj sobie gdzie indziej pocieszycieli, w nas ich nie znajdziesz!” Ci, którzy takie myśli mieli w oczach i dźwiękach głosów, ubolewali jednak, nie nad moją osobą wprawdzie, jednak ubolewali szczerze. Ale na dnie, na samym dnie kilku par oczu dostrzegłem, pomimo słów niezmiernie tkliwych, zamigotanie radości. Zrazu zadziwiło mię to ogromnie. Cóż złego ludziom tym uczyniłem? Dobrowolnie nic wcale; mimowolnie zaćmiewałem ich, usuwałem na plan dalszy. I nie byli to tylko muzycy, spółzawodnicy moi bezpośredni. Pisarz lub malarz małej sławy nieraz uczuł się zaniedbanym dla tmuzyka, który miał sławę ogromną, i grę uwielbiając człowieka znienawidził. Ależ człowiek właśnie był we mnie życzliwy ludziom, nikogo w zaniedbanie pogrążać nie pragnął, niczyim zasługom nie zaprzeczał. Co za niesprawiedliwość ! Nie była to niesprawiedliwość, lecz taki punkt widzenia, z którego wobec artysty zniknął człowiek. Wszyscy, nawet najlepsi, najszczerzej życzliwi, myśleli: „Jeżeli talent twój przepadnie, z żalu rozedrzemy szaty, ale ty sam, jako człowiek, wcale nas nie obchodzisz. Nikt z nas nie jest tobie bratem, ani swatem; więc uwielbiamy cię, kochamy jako artystę, a jeżeli przestaniesz być artystą, rzucimy cię w kąt jak łachman znoszony i nikomu niepotrzebny. Jesteś wprawdzie dobrym chłopcem, otwartym, uczynnym, życzliwym dla wszystkich, ale takich jest wielu i jakie losy każdego z nich spotykają, troszczyć się o to nie możemy, mając na karkach swoje własne i tych, którzy są naszymi braćmi lub swatami. Jesteś wprawdzie teraz bardzo nieszczęśliwym; tym gorzej dla ciebie, bo nieszczęśliwy i nudny to — synonim. Wreszcie, nieszczęśliwych na ziemi jest takie mnóstwo, że kto by tam brał na siebie tę beczkę Danaid! Pozostań artystą, kochanku, pozostań wielkim artystą, bo inaczej z całą swoją przeszłością świetną i poczciwością niezaprzeczoną, ze wszystkimi zasługami i całym nieszczęściem swoim utoniesz niebawem jak kropla w fali zapomnienia”. Że jednak nie zginęła jeszcze nadzieja uratowania arty w oczach i dźwiękach głosów, ubolewali jednak, nie nad moją osobą wprawdzie, jednak ubolewali szczerze. Ale na dnie, na samym dnie kilku par oczu dostrzegłem, pomimo słów niezmiernie tkliwych, zamigotanie radości. Zrazu zadziwiło mię to ogromnie. Cóż złego ludziom tym uczyniłem? Dobrowolnie nic wcale; mimowolnie zaćmiewałem ich, usuwałem na plan dalszy. I nie byli to tylko muzycy, spółzawodnicy moi bezpośredni. Pisarz lub malarz małej sławy nieraz uczuł się zaniedbanym dla tmuzyka, który miał sławę ogromną, i grę uwielbiając człowieka znienawidził. Ależ człowiek właśnie był we mnie życzliwy ludziom, nikogo w zaniedbanie pogrążać nie pragnął, niczyim zasługom nie zaprzeczał. Co za niesprawiedliwość !
Nie była to niesprawiedliwość, lecz taki punkt widzenia, z którego wobec artysty zniknął człowiek. Wszyscy, nawet najlepsi, najszczerzej życzliwi, myśleli: „Jeżeli talent twój przepadnie, z żalu rozedrzemy szaty, ale ty sam, jako człowiek, wcale nas nie obchodzisz. Nikt z nas nie jest tobie bratem, ani swatem; więc uwielbiamy cię, kochamy jako artystę, a jeżeli przestaniesz być artystą, rzucimy cię w kąt jak łachman znoszony i nikomu niepotrzebny. Jesteś wprawdzie dobrym chłopcem, otwartym, uczynnym, życzliwym dla wszystkich, ale takich jest wielu i jakie losy każdego z nich spotykają, troszczyć się o to nie możemy, mając na karkach swoje własne i tych, którzy są naszymi braćmi lub swatami. Jesteś wprawdzie teraz bardzo nieszczęśliwym; tym gorzej dla ciebie, bo nieszczęśliwy i nudny to — synonim. Wreszcie, nieszczęśliwych na ziemi jest takie mnóstwo, że kto by tam brał na siebie tę beczkę Danaid! Pozostań artystą, kochanku, pozostań wielkim artystą, bo inaczej z całą swoją przeszłością świetną i poczciwością niezaprzeczoną, ze wszystkimi zasługami i całym nieszczęściem swoim utoniesz niebawem jak kropla w fali zapomnienia”. Że jednak nie zginęła jeszcze nadzieja uratowania artysty, więc przychodzili, radzili, przyprowadzali lekarzy słynnych, znosili z miasta plotki, czytywali mi gazety, grywali ze mną w karty. Panie, przychodzić nie mogąc, przysyłały mi kwiaty i słówka najpiękniejsze na papierkach najmodniejszych. Tylko we wszystkim tym nie było oddechu miłości, tego boskiego oddechu, który wskrzesza zmarłych i podnoszącym się z chorób ciężkich każe chwytać życie z radością niemowlęcia chwytającego pierś dobrej matki. A Oktawia? V Była na ziemi, w tym samym mieście, istota, która mię kochała. Pierścionek zaręczynowy pobłyskiwał mi na palcu wielkim brylantem. Dzień ślubu naszego był wyznaczonym. Kochaliśmy się od roku i na zawsze. Piękna blondynka z czarnymi oczyma, z kształtami i rysami greckiego posągu, a duszą pełną czułości, słodyczy, miłości dla wszystkiego, co dobre, prawdziwe i piękne. Pierwszym łącznikiem pomiędzy nami stała się muzyka moja, lecz potem, o Boże, ileż znaleźliśmy innych! Ta rzecz pierwotna, którą jest pociąg zmysłowy, i jednostajność uniesień dla wszystkiego, co dobre, prawdziwe i piękne, i jednostajnie wielka miłość dla muzyki, i doskonała odpowiedniość towarzyska. Bo jeżeli ona była córą rodu przyozdobionego klejnotem herbowym, jam zdobył sam sobie klejnot sławy; jeżeli ona posiadała majątek niejaki, moje skrzypce były fortuną wielką. Więc papa i mama byli zadowolonymi, a my… ach, myśmy przebywali u samych wrót nieba! W buduarze, który obok salonu wspaniałego wyglądał jak gniazdko zaciszne, jakież rozmowy długie i zgodne, jakie szepty krótkie, lecz rozkoszne, jakie zatapianie się oczu w oczach i jakie… pocałunki! Cóż dziwnego? Miałem naturę artystyczną, trochę despotyczną, niepohamowaną, a ona była słodką jak gołąb, zakochaną jak Ofelia. Przy tym zaręczyny nasze odbyły się publicznie i hucznie, ślub odbyć się miał wkrótce…
Więc gdym zapadał w otchłań, przywoływałem ją głośno na pomoc i pociechę; a gdy wychylałem się z otchłani, zdumiewało mię, że jej nie widzę. Miałem nie pojęcie, ale uczucie, że jej obecność musi być nierozłączną z moim cierpieniem. . W majaczeniach gorączkowych brałem za nią poczciwą kobiecinę w białym fartuchu; z każdym powracającym błyskiem przytomności powracało mi pytanie: dlaczego jej tu nie ma? Dlaczegóż koniecznie być tu miała? Nie rozumowałem, ale czułem. Istota, która po wielekroć i na wszystkie tony uczuciowej harfy powtórzyła, że mię kocha nad świat, nad życie, nad siebie, która omdlewała z upojenia przy każdym dotknięciu smyczka mego do strun i dłoni mojej do jej ręki, ta istota, która z radością nieopisaną przyrzekła połączyć losy swoje z moimi losami, nie jest ze mną wtedy, gdy ja lada chwilę mogę zniknąć z tej ziemi na zawsze, gdy żadna godzina nie może upływać jej w pewności, że jeszcze jestem! Nie rozumowałem, nie szeregowałem motywów i wniosków, ale w stanie głuchej świadomości istniały one we mnie i z tajemniczych głębin duszy, do których nie wnikają prawa ludzkie, podnosiły uczucie zdumiewającego przeinaczenia się prawa natury. Potem już zacząłem rozumować, myśleć, przypominać — i przypomniałem sobie jedno wielkie prawo ludzkie, które zawiera się w dwóch malutkich wyrazach: nie wypada! Zapomniałem. Jakim sposobem zapomnieć o tym mogłem ja, który przecież sam przez życie całe podlegałem temu prawu i poniekąd straż nad nim trzymałem? Jednak zapomniałem, i było to proste. Umysł mój tak silnie uderzonym został przez rzeczy ogromne, że drobiazgi z niego wypadły, a w zamian utworzyło się w nim ścisłe połączenie dwu równie ogromnych rzeczy: śmierci i miłości. Wydało mi się, że one tylko są potęgami równymi sobie i jedynymi prawdami niezawodnymi, że tylko prawo miłości wynagradzać może człowiekowi tę krzywdę niesłychaną, którą wyrządza mu prawo śmierci. Tymczasem — oto co się stało! Prawo śmierci o mało nie skruszyło mię na proch, a prawo miłości skruszyło się samo przed dwoma słówkami: nie wypada! Skromność niewieścia, ostrożność przed obmowę. Tak, tak. Słusznie. Długie sam na sam w gniazdku zacisznym, gdym był zdrów i wesół, skromności nie obrażały, lecz obraziłyby, gdym cierpiał na łożu śmiertelnym. A gdybym umarł, dotknięta pozorem niesławy mogłaby nigdy nie zostać niczyją żoną, lub zostać nią nieprędko, gorzej, niżej… Słusznie. Jakkolwiek kochanemu grozi śmierć, kochający musi przecież myśleć o sobie, myśleć o tym, że ktoś kiedyś zniknionego zastąpi, i o tym także, aby temu zastąpieniu nic nie przeszkodziło. Raz jeszcze: słusznie, rozsądnie; tylko że to wszystko tworzy mieszaninę octu i lukrecji, które odbierają smak do miłości. Miłość i „nie wypada” — para taka sama, jak geniusz i bakcylus. Tu i tam nieskończona małość zjada nieskończoną wielkość. Jakże mi zimno, pusto, nudno!… Co to? List od niej! Właściwie liścik mały, pachnący. Dotykając jego powierzchni atłasowej mam złudzenie, że dotykam jej ręki, i czuję się mocno wzruszonym. Zarazem doświadczam wyrzutów sumienia. Moja biedna, droga, niesłusznie oskarżona! Niegodziwcem jestem! Jakże mogłem zapomnieć, że kobiety w jej wieku i położeniu są zależnymi od woli innych? Pragnę na klęczkach błagać ją o przebaczenie za to, że w sercu moim mógł podnieść się głos oskarżający o małość, wówczas gdy była tam tylko boleść. O, boleść ogromna, o której pewnie pisze, i miłość, także ogromna, której wyrazy, skromne jak ona, lecz i szczere jak ona, znajdę na tej kartce. Zwlekam otworzenie listu; cieszę się, pieszczę się, odżywam nadzieją, co mówię! pewnością szczęścia. Jednak
palą mię także niepokój i pożądanie, więc rozrywam kopertę, czytam. „Panie!” Co to jest? Nazywa mię panem? Ależ posiadam sporą paczkę jej listów, w których nazywała mię Juliuszem. I nie tylko w listach tak mię nazywała. Teraz pisze: „Panie!” Dalej słowa nieporównanie grzeczne, z odcieniem przyjacielskości dla człowieka, a wyraźnym uwielbieniem dla artysty. Przy końcu życzenia jak najprędszego powrotu do zdrowia. Co to wszystko znaczy? Skąd wziął się pomiędzy nami ten ton ceremonialny? Czy nic więcej tu nie ma? Nic. List kończy się na drugiej stronicy arkusika. Przypatruję się trzeciej, czwartej i choć widzę, że puste, przypatruję się jeszcze. Są przecież takie płyny, którymi skreślone pismo jest niewidzialnym, i występuje na jaw tylko przed tym, kto zna tajemnicę jego wywoływania. Co ja zrobię, co zrobię, skoro nie znam tej tajemnicy? Jakże wyczytam to, co ona tu płynem czarodziejskim napisać musiała… musiała? Wkrótce zaśmiałem się z siebie i swego czarodziejskiego płynu. Wcale inne czarodziejstwo zajść tu musiało. Zaczynałem rozumieć zagadkę, gdy ojciec uwielbionej mojej wyjaśnił mi ją do reszty. Dobry człowiek, odwiedzał mię teraz prawie co dzień. Jakże nie odwiedzać przyszłego zięcia, który przebył chorobę ciężką i jest, w dodatku, człowiekiem sławnym? Meloman umiarkowany, ale człowiek dobry, łagodny, jowialny, bez pychy i bez żółci. Lubiliśmy się bardzo. Miał zwyczaj mawiać, że posiadam trzy rzeczy szczerozłote: smyczek, serce i humor. Byłem mu wdzięcznym serdecznie za to, że bez oporu najmniejszego oddawał mi Oktawię; chwilami ogarniała mię tkliwa radość, że będę miał ojca, bom swego nie pamiętał. Bardzo wcześnie odumarli mię rodzice. Rodzeństwa nie miałem wcale, krewnych niewielu i dalekich, a serce głupie, czułe, pragnące bliskich, swoich. Teraz, po liście Oktawii, gdy ten zacny, kochany człowiek, prawie już ojciec mój, przyszedł do mnie, spojrzałem na niego wzrokiem zaostrzonym przez podejrzenie i niepokój. Był doskonale uprzejmym, najżyczliwiej przyjacielskim, tak jak i liścik Oktawii, ale jak liścikowi brakowało mu paru nut, które przedtem były, a teraz zniknęły bez śladu. Mniej niż przedtem poufałości, chęć zwiększenia przestrzeni pomiędzy mną i sobą o parę kroków, tylko o parę kroków, ale zwiększenia. Taka sama, jak w liściku Oktawii, oględność i powściągliwość. Gawędka swobodna, ale ze wsteczną myślą wyglądającą przez niektóre słowa, chwilowe znieruchomianie się wzroku i przebieranie po stole palcami o paznokciach wyciętych w regularny migdał. Wiedziałem już dawniej, że w ten sposób przebierał po stole palcami wtedy tylko, gdy czuł się zakłopotanym. Na koniec, po godzinie rozmowy, wsteczna myśl wysunęła się naprzód i wyraziła się w zapytaniu: „Czy nie myślę, tak jak on, że ślub nasz z Oktawią odłożonym być powinien na kilka miesięcy, pół roku, na rok może, słowem, do zupełnego wyzdrowienia mego?” Miałem zadziwić się, bom już przecie wyzdrowiał był zupełnie, lecz zdziwienie moje zatrzymanym zostało w drodze przez jego spojrzenie na moje prawe ramię. Było to spojrzenie mimowolne, błyskawicznie szybko powściągnięte, lecz jak błyskawica oświeciło przede mną mózg jego. Jak w książce otwartej wyczytałem w tym mózgu oględność ojcowską. Ale miał też łzy w oczach. Obok oględności ojcowskiej był w nim żal przyjacielski i wypychał mu z gruczołu łzawego kroplę wilgoci. Niemniej do zapytania uprzedniego dodał uwagę, że
w chwili obecnej termin ślubu mojego z Oktawią nie może, stanowczo nie może być stale określonym. Zrozumiałem wszystko — i pierwszym popędem moim było powiedzieć, że termin ten określam wyrazem: nigdy! Lecz uczułem w sercu ból nieznośny i coś krzyknęło we mnie wielką tkliwością dla tej, którą kochałem, i wielką nad nią litością. Ona zależna od woli człowieka tego, ale przecież jest sama człowiekiem! Może pragnąć, żałować, rozpaczać, może też walczyć. Ona tu tylko rozstrzygać powinna, nikt inny, najmniej duma moja. Duma moja, zraniona, jak mgła pierzchnęła przed myślą o jej boleści i przed własnym moim bólem nieznośnym, obudzonym przez myśl rozstania się z nią na zawsze. Prosiłem o odłożenie postanowienia do pierwszego mego widzenia się z Oktawią, a w kilka godzin potem wesoło śmiejąc się zapytałem swego lekarza: — Powiedz mi, konsyliarzu, tylko tak… otwarcie, co nagadałeś o mnie tam… wiesz, gdzie? Wiedział, o czym mówiłem, i zrazu zmieszał się ogromnie. Potem zaczął upewniać, że to nie on wcale, tylko profesor X. głośno i przed wszystkimi utrzymuje, że prawej ręce mojej grozi atrofia muskułów i że prawdopodobnie nigdy już nie będę mógł grać na skrzypcach. On, mówiący, jest wcale innego zdania. Sprzeczali się o to ze sobą przed wielu osobami, a zdanie profesora obudziło znać więcej ufności, bo oto co się stało! — Cóż się stało? — zapytałem. — No, nie wiem; pogłoska jest może fałszywą… przepraszam, że o niej wspominam. — Jaka pogłoska? — O zerwaniu… Wiem już, wiem. Więc już rozeszła się ta pogłoska! Vox populi, vox Dei. Naturalnie; mój talent, czy tam geniusz, to jedna rzecz, a ja sam — druga. Z nim jestem klejnotem ludzkości, bez niego łachmanem do wyrzucenia za okno. Złote serce i złoty humor straciłyby całą wartość, gdyby je opuścił złotodajny smyczek. Z tą mennicą byłem partią wyśmienitą; gdybym ją utrącił, spadłbym pomiędzy robaków, którymi od gwiazd — wara! Więc ślub odłożyć do pory, w której muskuły mojej ręki zadecydują: król albo cygan. Świat rozumiejąc i zatwierdzając tę wielką prawdę z góry już głosi, że nieszczęście moje będzie nożem, który odetnie ode mnie kobietę kochającą i kochaną. Vox populi, vox Dei. Ale zobaczymy jeszcze, jak z tym będzie. Jest tu jeszcze oprócz ojca i świata sędzia jeden, zapomniany, lecz najwyższy: serce Oktawii! O, to serce dziewicze, przeczyste, kochające, nie mnie tylko, ale wszystko, co dobre, prawdziwe i piękne, to serce anielskie, musi być także wiernym i musi być mężnym. Ono nie cofnie się przed przyszłością, która spomiędzy sławy, bogactwa i mnie może obdarzyć je tylko mną! Jeżeli spotka mię to nieszczęście, którego samo przypuszczenie wtrąca istotę moją w konwulsje bólu i trwogi, jej ręka błogosławiona lać będzie na ból i trwogę balsamy kojące; jej miłość święta, bo wzniosła, sprawi cud: niemoc przemieni w moc niezłomną. Wykonywać nie mogąc, tworzyć będę. Muskuły ramienia ulec mogą atrofii, ale nie duch mój. „Duch mój niewiadomego pochodzenia i końca, rozlany w całym mnie, śpiewny, twórczy, pozostanie żywym,
jeżeli ty, Oktawio, pozostawisz w nim żywą wiarę w tę rzecz wielką, świętą, którą jest wielka i wierna miłość kobiety! VI Od promieni zachodzącego słońca złocone ramy obrazów i zwierciadeł zapalały się gdzieniegdzie migotliwymi iskrami; obicie sprzętów rozlewało barwę turkusową dokoła ścan białych, skropionych gęstym deszczem złoceń. Pod słupem z różowego marmuru, na którym kapał kryształowymi soplami wielki świecznik pozłacany, stały sprzęciki z hebanu, fantazyjne, malutkie, pozłacane, wtulone w gęstwinę fikusów, jak gniazdko przygotowane dla pary gruchającej. W salonie wielkim kątek ustronny. Serce uderzyło mi z gwałtem tamującym oddech, gdym od progu spojrzał na mebelki hebanowe pod słupem różowym i gęstym fikusem. Wspomnienia związane z nimi rzuciły mi żar do twarzy i piersi. Stanąłem tam i czekałem chwilę. Było rzeczą umówioną, że spotkamy się sam na sam. Nie miałem cienia wątpliwości o sposobie, w jaki się spotkamy. Ręce moje płonęły od pragnienia jej rąk drogich. Jedno spojrzenie i jedno słowo: „Moja!”, a wszystko będzie wynagrodzonym i wskrzeszonym. Niech tam po wszystkich kątach ziemi śmierć czyha na ludzi i na mnie; przed moimi oczami zasłoni ją postać najdroższa. Niechaj traf głupi, brutalny, okrutny królewskie ramię moje przemieni w nędznego trupa; pieśń moja wybuchnie z siłą dotąd nieznaną z najsilniejszego uczucia wdzięczności dla tej wiernej, uwielbienia dla tej świętej… Idzie, zaraz wejdzie. Tak dobrze znam krok jej prędki i lekki, tak przywykłem był słyszeć go wtedy już, gdy nikt jeszcze nie słyszał. Weszła prędko, lekko, zgrabna, wykwintna od podeszewki pantofelków do najcieńszego z jasnozłotych włosów, malownicza, ponętna w każdym ruchu, z głową trochę spuszczoną. Niecierpliwe ręce moje wyciągnęły się po jej ręce; natura artystyczna i miłość namiętna wybuchnęły. — Oktawio! Oktawio! jakże dawno… dawno… — Proszę, niech pan usiądzie… Z głową trochę schyloną, zarumieniona, nie widząc wyciągniętych do niej dłoni, wskazywała mi krzesełko hebanowe. Usiadłem. Ona mówiła. Miała lat dwadzieścia trzy, była już bardzo wprawną w przyjmowaniu gości. Od wzruszenia i zakłopotania powieki jej mrugały niekiedy prędko, prędko, jak przestraszone motyle, raz usta zadrżały, głos załamał się w gardle na sekundę. Ale po sekundzie znowu bawiła gościa. Mówiła rzeczy bardzo uprzejme, pochlebne, o tym, w jaką trwogę choroba moja wprawiła ją, jej rodziców, świat cały, ile i co pisały o niej gazety rozmaite, jak wszyscy są wdzięcznymi lekarzom za to, że kuracja ich okazała się skuteczną. Wszystko to powiedziawszy umilkła, i ja milczałem. Miała trochę, może i wiele zamętu w głowie, więc pomimo wprawy w bawieniu gości nie wiedziała już, co mówić; a ja nie chciałem. Po cóż? Wiedziałem już wszystko. Przez parę minut siedzieliśmy na hebanowych krzesełkach, pod fikusem, milcząc. Dziwne wrażenie! Było mi zupełnie tak, jak przy konającym. Tylko co był, tak długo był, tyle nam przypomina, tyleśmy chwil z nim spędzili, i oto wnet go nie będzie! Już ostatnia minuta, i zaraz go nie będzie.
Skona. Zniknie. Jednak spojrzenie moje, jak mucha w pajęczynie, uwięzło w jej włosach, które zawsze miały dla mnie urok złotych strun harfy. Ilekroć dotykałem ich dłonią lub ustami, sto strun brało we mnie akord taki, że przestawałem słyszeć świat i samego siebie. Teraz kładłem tylko wzrok na tej harfie mojej, ale zbuntowały się od tego wszystkie moje zmysły. Nie wiedząc jak i kiedy, wziąłem jej rękę. — Czy podobna? Oktawio… pomyśl… przypomnij sobie… Walczmy. Spróbuj walczyć. Czy podobna, abyś z woli własnej… bez walki… Czyż to być może? Podniosła na mnie wzrok oszklony wilgocią, i trochę blada, wyraźnie jednak powiedziała: — To być musi. Wówczas powstał we mnie demon zemsty i ze spokojem doskonałym zapytał: — Co być musi? Ach, jakże była zmieszaną i jak cieszyłem się jej zmieszaniem! Było to tak trudnym do powiedzenia, że nic nie mówiła. Więc ja zacząłem ze spokojem wielkim i z uśmiechem: — Jest przypuszczenie, że Kalif utraci słowo tajemnicze, które przed nim otwierało Sezam. Nie należy mniemać, aby ten Sezam zawierał tylko złoto i perły, bo znajdowały się też w nim i laury. Kalif bez pereł, złota i laurów przemieni się na fellaha kopiącego ziemię. Więc z podaniem mu ręki do przechadzki długiej zaczekajmy, aż się rozwiąże zagadka jego losu. Tym jest to, co być musi. Nie skończyłem jeszcze słów tych, gdy ogarnęło mię zniechęcenie śmiertelne. Po co ja to mówię? Po co w ogóle ja, ona? Po co wszystko? Wstałem z hebanowego krzesełka i złożyłem ukłon ceremonialny, głęboki. Znalazłszy się u drzwi salonu posłyszałem w jego głębi łkanie tłumione. Nie obejrzałem się. Płacze. Cóż mię to obchodzi? Nic wcale nie obchodzi mię na świecie. Niczego nie chcę i tylko jestem zmęczony, zmęczony… Kiedym wyszedł na ulicę, skłon dnia zimowego rozpościerał się nad miastem, szary, bez żadnego światła i bez żadnej iskry nigdzie. To, czego doświadczałem, porównać by można do przestrzeni szarej, nie pobłyskującej żadnym światełkiem ani żadną iskrą. Zimno, pusto, monotonnie i nudno. Żadnego gwałtu uczuć; przeciwnie, omdlenie ich tak głębokie, że do śmierci podobne. Krok mój był ociężałym, ramiona zwisały bezsilnie. W głowie żadnej myśli ciągłej, tylko plątanina krótkich zapytań i twierdzeń: „Co się stało? Po co? Nie chcę już. Niczego nie chcę”. Było to kamienne, prawie bezmyślne zniechęcenie, a na dnie szlochał ciągle dzieciak, któremu rozbito zabawki wszystkie i nastawiano strachów. Strachami były: pustka, nicość, nietrwałość, bezcelowość. Bo i jakaż to bańka mydlana pękła znowu
przede mną? Tęcze i brylanty przemieniły się w mydliny. Takąż jest miłość, i w tym właśnie gatunku, który przyozdabiają i poetyzują czynniki i dźwignie duchowe? Znałem inny, gardząc nim i sobą także, ilekroć napiłem się jego mętów. W zamian uczucie, które splata w akord nie tylko ciała, lecz i duchy ludzkie, a przez dolę i niedolę towarzyszy im do grobu, poczytywałem za czyste i święte… A było tak, że pomimo mnóstwa pustot, zboczeń i skaz życia, bardzo nie oglądającego się za siebie i nie wglądającego w siebie, miałem na dnie wielkie pragnienie czystości, świętości i dopatrywałem ich w tym uczuciu. Dopatrywałem w nim nie tylko szczęście, lecz i odkupienie. Tymczasem było to biedactwo bardzo niepyszne, które jak pylina zemknęło przed pierwszym wiatrem lub jak nędzarz w łachmanach skonało mi w rękach. Skonało i rozłożyło się na pierwiastki zupełnie tak, jak się to dzieje z umarłym ciałem. Bo istoty abstrakcyjne umierają i ulegają rozkładowi zarówno jak materialne, tylko że pogrzeby ich odbywają się w ciemnościach, gasząc po drodze pochodnie ducha… Uczucie moje umarło i jednocześnie zgasła wiara w istnienie uczuć mocnych i świętych. Nad utratą Oktawii nie rozpaczałem, prawieni nie myślał o niej. Dzieciak siedzący w sercu, pomimo chłosty zadawanej mu przez umysł, szlochał coraz głębiej nie po kobiecie, ale po uczuciu. Śmierć uczucia przebiegała mię od wierzchołka czaszki do palców stóp strumieniem zimna, które przemieniało łzy w sople lodu. Niczego nie chciałem. Ponieważ nie było na ziemi nic trwałego i pięknego, więc po cóż czegokolwiek chcieć? Jed nej tylko jeszcze rzeczy pragnąłbym z całej siły, gdybym nie wiedział, że mieć jej nie mogę. Pragnąłbym grać. Ale nie mogłem. Wziąłem do rąk skrzypce, dotykałem strun z tęsknotą, z pieszczotą, przypominałem im w myśli chwile ubiegłe wspólnie, zapytywałem ich, czy już nigdy… nigdy… i nagle krople duże, palące zaczęły mi padać z oczu na struny… Zawstydziłem się swoich łez i co prędzej ułożyłem skrzypce na zwykłym ich posłaniu. Znowu głupstwo! Czego rozpaczać i płakać? Gdyby nie ta niemoc ręki, cóż by było? No, pograłbym jeszcze rok, dwa, dziesięć, podbiłbym jeszcze serca dziesięciu, stu Oktawii — a koniec zawsze jeden: umrzeć muszę i sto Oktawii nie warte są stu dźwięków moich skrzypiec. Czego rozpaczać i płakać, skoro wszystko jest kwestią optyki? Śmierć, która się wydaje tak oddaloną, że prawie niepodobną, naprawdę siedzi sobie w tym kącie pokoju, i w tym, i w tamtym, i w każdej piędzi powietrza, którym oddycham, i w każdym powiewie wiatru. Oktawie, które z daleka wydają się tak pięknymi, że prawie aniołami, z bliska są sobie, ot, takimi zwyczajnymi kokotami: ile zapłacisz? I kto więcej zapłaci? Bo rzecz cała redukuje się do tego; należy widzieć to jasno i rozsądnie, że miłość wszelka, na nizinach i na szczytach, redukuje się do tego: ile zapłacisz? Nagle przez okno, u którego stałem, zobaczyłem w ostatnich światłach dnia coś takiego, co mną wstrząsnęło niespodziewanie i silnie. Na chodniku przeciwległym kobieta młoda, wątła, ani ładna, ani szpetna, ubożuchno wyglądająca. Dokoła szyi kołnierz popielatego futerka, czarny kapelusik nad warkoczem bardzo prostym i bardzo złotym. W całej postaci wątłość i cisza cienia. Gdym ją spostrzegł, szła szybko, lecz naprzeciw okien moich stanęła i ku tym oknom twarz podniosła. Chociaż przechodniów prawie wcale nie było, stała przy samej ścianie, jakby lękała się stanąć na czyjejś drodze. Twarz jej widziałem dość dokładnie i poznałem niezawodnie. Rok upłynął, może więcej, odkąd spostrzegłem ją był w sali dusznej, tłumnej, pospolitej, modlącą się do mnie oczyma i rękoma splecionymi. Teraz wyrazu jej oczu dojrzeć nie mogłem, ale odgadywałem go tak samo, jak dziury w rękawiczkach okrywających ręce spuszczone i trzymające zwój papieru. Były to zwinięte nuty. Stała
przez parę minut i patrzała na moje okna. Musiała wiedzieć, że tu mieszkam, że miałem umierać, może wiedziała i o tym, że szczęście moje umarło, bo ludzie sławni żyją na rynkach. W tym zatrzymaniu się na chodniku i patrzaniu na okna moje był żal, niepokój, troska… jakaś miłość daleka, bezinteresowna, utajona, od której leciała woń, jak od kwiatu niewidzialnego. I takie to było biedne, skromne, ciche… z innego świata niż ja i wszystko moje, zupełnie z innego… Tylko zwój nut był łącznikiem tych dwu światów. Rzecz dziwna, ale prawdziwa: spod gruzów, strzelił promień, spod lodu trysnęły iskry. Ogarnęła mię sympatia nagła, mocna, litość, wdzięczność, dziwna tkliwość. Kto ona jest? Kto ona? Pójdę, dogonię, zapytam, powiem jej wszystko, jej powiem wszystko!… Skoczyłem i już jedną ręką chwytałem kapelusz, drugą futro, gdy u drzwi rozległo się kilka głosów. — Czy przyjmujesz, mistrzu, bandę wielbicieli, którzy przychodzą, aby cię rozerwać? — Z radością. Nie mogliście przybyć bardziej w porę. Nie mogli przybyć bardziej nie w porę; z radością byłbym ich zepchnął ze wschodów. Ale człowiek taki, jak ja, i — prawda to dwa bieguny. Rozrywaliśmy się od zmierzchu do świtu. Pokój z amarantowym obiciem od posadzki do sufitu pełen był lamp i świec, dymu cygarowego, pyłu kredy unoszącego się znad stołów karłowych, rozmów, dowcipów, anegdot, śmiechu, wystrzałów butelek odkorkowywanych, brzęku metalu o porcelanę. Grałem w wista i bakarata, rozmawiałem, śmiałem się, piłem szampana, jadłem ostrygi i jarząbki. Jak spali tej nocy hotelowi sąsiedzi moi, nie wiem; najpewniej nie spali wcale, lecz nikt nie śmiał przerywać zabawy huczącej w mieszkaniu wielkiego artysty. Jeszcze jedna korzyść z mojej wielkości: nikt nie śmiał przerwać mi orgii. Dużo po północy wrzawa wzdęła się do grzmotu; banda wielbicieli piła zdrowie moje i z okrzykami, wśród których najgłośniej huczał szampan, wzniosła mię na rękach prawie pod sufit. Śmiałem się jak szalony, dziękowałem, całowałem, przyrzekałem wdzięczność i przyjaźń do grobu; plotłem dowcipne głupstwa, bawiłem się wyśmienicie, byłem pijany… Potem zrobiła się cisza wielka. Wszyscy powychodzili; w mgle pyłu i dymu jedna tylko dopalająca się świeca oświetlała sprzęty porozsuwane, posadzkę poplamioną, karty pomięte, kredy połamane, naczynia z resztkami jadła, zastygłe krople stearyny, małe strugi rozlanych trunków. W powietrzu z pyłem i dymem łączyły się wonie mięsiw i wina. Uf, jak duszno i — jak brzydko! Cisza prawie grobowa po wrzawie prawie piekielnej obudziła mię ze snu. Pfu, jaki brzydki sen! Teraz gdy minął, mara jego, w postaci wyziewów napełniających pokój, chwytała mię za gardło i krztusiła tak, jakbym tonął w fali cuchnącej i brudnej. Przeglądałem tę falę jasno, na wskroś. Można by mniemać, że jakaś lampa zapaliła się we mnie i oświetliła kupę śmieci. Od lat wielu często spędzałem noce w sposób podobny bez cienia domysłu, jakimi one były. Ta noc stanęła przed majestatem wielkim i groźnym; dlatego dostała oblicza poczwary.
Myślałem, że przed kilku zaledwie tygodniami w tym samym pokoju o mało nie stał się wielki i groźny akt śmierci, że przed kilku zaledwie godzinami zaszła tu niemniej zadziwiająca śmierć uczucia. Czy podobna, aby ten, kto raz oko w oko spotkał się z tą wielkością i z tą grozą, mógł pamięć o nich topić w orgii? Więc czymże jestem? Czegom wart? Jak żyję? Po co żyję? W ciszy głębokiej rozległy się dźwięki zegara miejskiego, basowe, przeciągłe, oznajmiające poranną już godzinę. Wsłu chiwałem się w nie jak w uroczyste, odległe wołania czegoś dalekiego: czasu? przestrzeni? gwiazd niknących? Boga? Kto mię woła? Dokąd? Nie wiem. A jednak od ziemi i nieba woła mię ku sobie coś wiecznego, nieskończonego, nieskażonego. Uczułem tęsknotę palącą, rwącą… rzuciłem się ku skrzypcom. Oparłem o pierś skrzypce i podniosłem smyczek; pieśń górna i chmurna biła we mnie skrzydłami jak orzeł w klatce. Trochę tylko, trochę podniosłem ramię ze smyczkiem, i więcej nie mogłem. Przesunąć go po strunach w całej długości nie mogłem. Palcami przebiec po strunach nie mogłem. Boże wielki! Może to już atrofia!… Może już nigdy… Zatrzaskały się przede mną ze stukiem przeraźliwym wrota ideału mego… Był mi jedynym. Innych nie mam, nie znam, żadnego już nie mam, takim… wielki! Usiadłem w kącie pokoju, w najgłębszym kącie, twarz zakryłem dłońmi i cały zanurzyłem się w jednym pragnieniu. Pragnąłem, aby w tej chwili złośliwej i czarnej był przy mnie ktokolwiek dobry, łagodny, jakaś istota mała z sercem wielkim, która by milcząc wzięła w dłonie głowę moją i przy swej piersi uciszyła jej burzę. Nikogom takiego nie miał na ziemi. Byłem sam. Wielkość moja była samotną. Uwielbiony przez świat cały, byłem zupełnie sam. Artysta posiadał serc mnóstwo, człowiek ani jednego. Artysta posiadał sztukę; człowiek nic. Gdy pomiędzy artystą i sztuką stanęło nieszczęście, co pozostało człowiekowi? Wielkość? Nie; to artysta był wielkim; człowiek nie dbał o to, jakim był, ani jakim jest przeznaczenie jego, ani co miał z sobą na drogę pełną jam, z jedną najgłębszą u końca. Jaki to głos tylko co wołał? Kto wołał? skąd? do czego? Nie wiem, nie wiem. To tylko zaczynam wiedzieć bardzo jasno, że moja wielkość była bardzo małą. Przestraszyła ją śmierć, sparaliżowała atrofia muskułów, otruła kobieta, w brudnej wodzie wykąpała orgia. Piedestał skruszył się, siedzę sam jeden, skurczony, malutki, patrzący w swoje oczy, które odbijają się w zwierciedle, zapa dłe, osłupiałe, przerażone, i widzę jasno, jasno, że wielkimi na świecie są tylko trzy rzeczy ludzkie: nieszczęście, niewiadomość, błąd. Nieszczęście swoje do dna znam. Ale czegóż ja nie wiem? Jaki mój błąd? Znowu wołanie dalekie, wysokie. Głos zegara: raz, dwa, trzy, cztery… Kto woła? Kto tam woła? Ziemia? Niebo? Bóg? Ojczyzna? Ludzkość? Po co? Co mam czynić? Gdzie ratunek? Dokąd iść? Nie wiem. Bracia „Błogosławieni cisi, albowiem oni posiądą ziemię”.
(Ewang. u Św.. Mat. 5, 10). I W domu wiejskim, starym i dość obszernym, w salce jadalnej z umeblowaniem skromnym, kilka osób otaczało stół nakryty do obiadu porządnie, ale skromnie. Gospodyni domu, Sabina Horniczowa, siedziała pomiędzy córką dorastającą i siostrą, Rozalią Irską, naprzeciw męża i małego syna. Rozalia, panna prawie czterdziestoletnia, ale jeszcze piękna, wyglądała jak chmura. Są różne rodzaje chmur, z których każda sprawia wrażenie inne. Ta nie zapowiadała burzy groźnej i przemijającej prędko, ale deszczyk długi, nudny, którego kropla każda sprawia na skórze wrażenie szpilki. Jednak osoba ta była niewątpliwie piękną i nie była ani głupią, ani gminną. Jej kibić kształtna, ruchy, ubranie ciemne i skromne posiadały cechę dobrego smaku, a czoło zarys myślący i szlachetny. Tylko że w tej chwili czoło to przerzynała zmarszczka poprzeczna, brwi czarne były ściągniętymi, a usta zarysowywały linię krzywą. Nie był to wyraz gniewu ani smutku, ale wprost złego humoru. Rozalia była w złym humorze, co czyniło ją na przemian grobem milczącym, boginią wyniosłą lub osą tnącą żądełkiem na prawo i lewo. Bijący od niej kwas był tak mocnym, że zakwaszał powietrze. Z żółtości cery, która pod kruczymi włosami powlekała piękne jej rysy, z chudości rąk podłużnych i delikatnych, można było odgadnąć zdrowie, podkopane chorobą chroniczną, nie grożącą życiu, lecz długą i nudną. Sabina Horniczowa była zupełnym sprzeciwieństwem siostry. Mała i szczupła, miała pozór kurki łagodnej, lękliwej i stroskanej. Twarz jej biała i różowa była jedną z tych, które dają dziewczętom młodziutkim podobieństwo do róż polnych, ale gdy zwiędną, przypominają obrazki spłowiałe i pospolite. Tylko błękitne oczy zachowały jeszcze niejaką piękność, polegającą na wyrazie słodyczy wielkiej, z którą teraz łączyło się zmieszanie i zlęknienie, ilekroć spojrzała na siostrę lub męża. Widać było, że zachmurzenie obojga sprawiało jej przykrość dotkliwą i że pragnęła mu zapobiec, ale nie mogła. Bo Zenon Hornicz był także zachmurzonym, chociaż zupełnie inaczej niż Rozalia. Ona była kwaśną i pogardliwą, on smutnym i obojętnym. Smutek i zobojętnienie malowały się na twarzy jego młodej i zarazem starej, bo miał lat czterdzieści cztery i dużo zmarszczek na czole, zarówno jak dokoła ust i oczu. W tych zmarszczkach nie było zgryźliwości ani złości, tylko przyzwyczajenie do zamyślań się długich i częstych. Musiał zazwyczaj mówić mało, bo ci, którzy wiele mówią, wyglądają wcale inaczej od tych, którzy wiele milczą. Duszę milczącą można poznać z oczu człowieka, który ją ma w sobie. Ze źrenic Hornicza, ciemnych i popadających w nieruchomości częste, patrzała dusza myśląca i cierpiąca, która nigdy nie wypowiadała myśli swoich ani cierpień. Może jednak uciekanie przed wzrokiem bliźnich nie było jej wrodzonym, bo rysy, postawa, ruchy człowieka tego znamionowały raczej naturę prostą, otwartą, skłonną do zaufania. Prostym także było ubranie jego z szarego sukna wiejskiego, w którym wyglądał silnie i niegminnie, owszem, wbrew grubości odzieży, wytwornie. Ruchy też miał młode jeszcze, ale plecy trochę przygarbione. Musiał być niegdyś bardzo przystojnym, i trwało to jeszcze w stopniu pewnym. Tylko postarzał wcześnie. W pierwszej połowie piątego krzyżyka miał już twarz pomarszczoną, plecy przygarbione i wiele siwizny zmieszanej z włosami ciemnymi na głowie i w brodzie krótko przystrzyżonej. Z młodości pozostała mu regularność rysów ściągłych, oczy piękne i zdrowie cery, opalonej na słońcu i wiatrach.
Dziewczynka czternastoletnia, stworzonko dość ładne, tak jak matka białe i różowe, oraz chłopak dziewięcioletni z bystrymi oczyma, znudzeni milczeniem panującym przy stole, trochę kręcili się na krzesłach i trochę czasem do siebie szeptali. Rozalia ostro ozwała się do malca: — Niech Kazio spokojnie siedzi przy stole, bo wezmę za rękę i wyprowadzę z jadalnego pokoju. Kazio jednak nie robił nic złego, ani nawet nieprzyzwoitego. O czymś tylko szeptał z zapałem do siostry, która słuchała go z uśmiechem. Rozalia przeniósłszy wzrok z brata na siostrę zauważyła znowu: — Są twarze, które zawsze wprawiają mię w zdumienie swoim wiecznym uśmiechem. Jak to można tak wiecznie się uśmiechać? To kłucie dzieci zabolało matkę. Z cicha i z zalęknieniem przemówiła: — Moja Rózieczko, jeżeli to mówisz do Anielki, jest to tak właściwym jej wiekowi… Rozalia ze zdumionym spojrzeniem na siostrę i wzruszeniem ramion przerwała: — Ja do Anielki mówiłam! Czyż nie można wypowiedzieć zdania bez zastosowywania go do kogokolwiek? Są zresztą różne gusta. O ile twarze wiecznie uśmiechnięte wprawiają mię w podziw, o tyle znowu sposób jedzenia prędki i łapczywy wstręt we mnie obudza. Jest w tym coś zwierzęcego. To stosowało się do Hornicza, który po kilkogodzinnym przebywaniu na polu i w stodole z apetytem dużym jadł w tej chwili jakieś bardzo niewytworne zrazy. Na różowej i zwiędłej twarzy Sabiny odmalowała się dolegliwość silniejsza niż przedtem. Z większą łatwością przenosiła złośliwość siostry względem dzieci niż względem męża, dzieci bowiem zawdzięczając wiele Rozalii mogły też znieść od niej jakąś przykrość. Uczyła je pracowicie i umiejętnie, była też dla nich w chwilach dobrych bardzo dobrą i tkliwą. Bywała też nieraz dobrą i dla szwagra, ale gdy stawała się złą, sprawiało to Sabinie Horniczowej udręczenie, jeśli nie piekielne, to przynajmniej czyśćcowe. Otworzyła usta, aby coś powiedzieć, ale spojrzawszy na siostrę zlękła się i nic nie powiedziała, a po chwili dopiero rozpoczęła próby rozbijania atmosfery ciężkiej, za pomocą rozmowy — byle jakiej. — Dziwna rzecz, jak dziś sucho w ogrodzie. Po wczorajszym deszczu nie ma już ani śladu. Głos jej drżał trochę; z wyrazem przykrości niewymownej patrzała na ręce siostry, która z powolnością i delikatnością niesłychaną kroiła, rozdzielała, wprost rozgrzebywała po talerzu kawałek mięsa, kiedy niekiedy niosąc do ust malutką jego okruchę. To jedzenie, fenomenalnie powolne, było lekcją poglądową udzielaną temu, kto jadł prędko, to jest Horniczowi, który jednak z niej nie korzystał, bo patrzał tylko w swój talerz. — Czy mameczka była w alei brzozowej? tam to jeszcze zupełnie mokro! — miłym głosikiem zaszczebiotała Anielka. — A pod oficyną to tyle jeszcze wody stoi w rowku, żeśmy z Michasiem puszczali na nią łódki korkowe! — zawołał Kazio mieszając cienki, donośny głosik z dźwięcznym głosem siostry.
Rozalia, która przed chwilą ruchem rezygnacji milczącej położyła sztućce na talerzu, teraz obie ręce podniosła do uszu. Nic nie powiedziała, ale przez dobrą minutę z całej siły zamykała dłońmi otwory uszne. Dzieci umilkły. Błękitne oczy Sabiny zaczęty stawać się prawie nieprzytomnymi. Hornicz przemówił do żony: — Proszę cię, Sabinko, podaj mi sól. Były to pierwsze słowa, które z ust jego wyszły od rozpoczęcia obiadu. Posypując solą kartofle towarzyszące zrazom, myślał: „Grono rodzinne zasiadło do stołu i w pogodzie ducha dzieli się chlebem zapracowanym wspólnie! Że zapracowanym wspólnie, to prawda, ale pogody ducha nie ma wcale. Czego ona dziś tak skwaśniała? Alboż to kiedykolwiek ma jaką przyczynę? Owszem, jest przyczyna, tylko niewidzialna, bo siedzi w śledzionie albo w kiszkach. Człowiek ma charakter swoich kiszek. Wczoraj były one dobre, i on był dobrym, dziś są złe, i on jest złym. Takim sposobem każdy znajduje się w zależności nie tylko od swojego żołądka, ale i od wszystkich żołądków, które go otaczają. Ażeby dowiedzieć się o losie dnia, który go czeka, powinien mówić do otaczających zamiast: „Dzień dobry!” — „Jak się macie, najjaśniejsze żołądki?” Spojrzał na chłopaka niezupełnie dorosłego, który posługiwał do stołu i którego twarz wyglądała jak misterny tatuaż z sadzy i kurzu. — Mój Filipku — rzekł — wyglądasz znowu jak kominiarz. Od tak dawna uczę cię czystości, i jeszcze się jej nie nauczyłeś.
Powiedział to dość łagodnie, a potem myślał: „Od sześciu lat życia chowa się we dworze, nauczył się czytać i pisać, a codziennego mycia rąk i twarzy żadna siła ludzka nauczyć go nie może. Rzecz drobna, lecz sprawia obrzydzenie. Życie składa się z obrzydzeń wielkich i drobnych”. Rozalia milczała jak grób, półmisek z naleśnikami odsunęła ze wstrętem w tej właśnie chwili, gdy Hornicz napominał lokajczyka za brudna twarz i ręce. Sabina zaś trwając ciągle w usiłowaniu rozpogadzania atmosfery zwróciła się do męża: — Ciekawa rzecz, co tam teraz porabia nasz Wincuś? Był to ich syn szesnastoletni, który przed tygodniem odjechał z wakacji do szkół. — Jeszcze pewno w gimnazjum siedzi, bo jest dopiero druga godzina, a ich wypuszczają o trzeciej — prędko zagadała Anielka. Wspomnienie o synu pogłębiło zmarszczki na czole Hornicza. Z powodu tego dziecka doświadczał troski dość ciężkiej. Za to w twarzy Rozalii to wspomnienie odbiło się jak malutki promyczek słońca w gęstej chmurze. Zwolna i na nikogo nie patrząc przemówiła: — Pisałam dziś do Wincusia, bo zdaje się, że nikt jeszcze dotąd nie napisał do niego. — Jeszcze nie ma dwóch tygodni, jak wyjechał — tłumaczyła się Sabina. Rozalia, jakby nie słyszała wcale głosu siostry, rzekła jeszcze: — Pisałam, aby wziął od Rogowskiego część mego procentu i sprawił sobie nowy mundurek… Hornicz po raz pierwszy z niejaką żywością przemówił: — Niepotrzebnie to zrobiłaś. Ten, który ma, wystarczyłby mu jeszcze na rok cały. Wincuś okazuje zanadto skłonności do elegancji i popisywania się wszelkiego rodzaju… Rozalia podnosząc głowę odpowiedziała sucho: — Trudno, ażeby wszyscy mieli skłonność do safandulstwa i siedzenia za piecem. Sabina siedziała jak na węglach rozżarzonych. — Rózieczko — przerwała głosem bardzo łagodnym — przecież sama nieraz mówiłaś, że nie jest dobrze, jeżeli chłopiec wykieruje się na panicza… Oczy Rozalii spod czarnych brwi ściągniętych tkwiły w siermiężnym surducie szwagra. — Nie trzeba wpadać w ostateczności — zaczęła tonem oschłym i nauczycielskim — zbyteczna wybredność jest niedobrą, ale i abnegacja nie dodaje nikomu uroku. Z dwojga złego
wolałabym już pierwsze! Ale obiad był już skończonym, Sabina wstała z krzesła. Rozalia powstawszy także podała końce palców siostrze, a szwagra wcale nie spostrzegając oddaliła się szybko. Słychać było, jak w głębi domu ze stukiem zamykała za sobą drzwi swego pokoju. W dniach dobrych szła po obiedzie do bawialni, grała na fortepianie, gawędziła, czasem nawet bawiła się z dziećmi, uczyła je tańczyć, grała z siostrzenicą na cztery ręce. Ale dzisiejszy dzień był niedobrym, więc nie przemówiwszy do nikogo słowa wprost od stołu pokazała wszystkim plecy i zamknęła się w swoim pokoju. Dzieci pobiegły do ogrodu. Horniczowa zbliżyła się do męża, który z zamyśleniem patrzał przez okno na ogród pełen barw już jesiennych i bladych blasków słońca wrześniowego. Wsunęła mu rękę pod ramię i wznosząc ku jego twarzy oczy więcej jeszcze niż zazwyczaj łagodne i stroskane, przemówiła lękliwie : — Mój Zeńku, jak mię to okropnie boli, że Rózia była dziś znowu taką… Nie odrywając wzroku od grupy drzew powleczonych przez jesień barwami rdzawymi i żółtymi myślał: „Gdybym był tym, czym być miałem, czym już trochę byłem, malowałbym tę grupę drzew”. A żonie odpowiedział: — Nie dbaj o to, moja droga, tak jak ja nie dbam… Jednocześnie z tymi słowy miał w głowie inne: „Kłamię, bo te drobne szpilki życia drażnią mię niesłychanie…” Ona zaś mówiła dalej głosem coraz cieńszym: — Ty to przeze mnie znosisz, bo to przecież moja siostra, ale cóż ja zrobię? — Naturalnie; cóż możesz zrobić? nie ma tu nic do zrobienia! Rozmowa taka powtarzała się przynajmniej dwadzieścia razy na rok, to jest za każdym razem, gdy Rozalia zaczynała mącić zgodę domową. Hornicz myślał: „Tamta od dzieciństwa tak jej imponowała swoim umysłem wyższym i charakterem fantastycznym, że odebrała jej zdolność do oporu najlżejszego. Osa i kurczątko!” Kurczątko bardzo stroskane, prawie już piskliwie prawiło mu u boku: — Taka jest dziwna… Czasem idzie spać w najlepszym humorze, serdeczna, grzeczna, miła, a nazajutrz wstaje taka, jak dziś… Za każdym razem łamię sobie głowę nad przyczynę tej zmiany i nie mogę wynaleźć żadnej. On patrząc teraz na grupę drzew inną i zabarwioną inaczej rzekł z uśmiechem: — Moja droga, zmienność wszystkiego jest prawem powszechnym. Nic nie trwa.
Wszystko przelewa się w formy coraz inne, przepływa jak obłoki. Uczucia człowieka podlegają temu samemu prawu. Kiełkują, rosną, rozkwitają, więdną, i zostaje po nich łodyga pusta, czasem z owocem obrosłym kolcami. Wszystko to powiedziawszy pomyślał: „No, i po co ja to wszystko nagadałem?” Ona słuchała cierpliwie, ale parę razy odbiegła myślą od słów męża, bo naprzód zobaczyła dziewkę idącą z koszykiem do ogrodu warzywnego i pomyślała: „Byleby rwąc sałatę nie zdeptała pietruszki”, a potem widząc indyczkę prowadzącą indyczęta do gęstego klombu zauważyła w duchu: „Gdzieś blisko dostrzegła jastrzębia!” Gdy Hornicz skończył mówić, przytuliła się mocniej do jego boku i zaczęła: — To prawda, Zeniu, ale to wszystko, co powiedziałeś, nie ma żadnego związku z Rózią… On uśmiechnął się, ona mówiła dalej: — Ty wiesz, że ona jest w gruncie rzeczy nadzwyczaj przywiązana do nas i do dzieci, że w wielu wypadkach dała nam dowody poświęcenia i że wiele zawdzięczamy jej pracy około wychowania dzieci, szczególniej Anielki… — Ależ tak — pośpiesznie zgodził się Hornicz — wiem o tym wszystkim, szanuję bardzo piękne przymioty twojej siostry, a drobne jej fantazje nie sprawiają mi przykrości… Jednocześnie myślał: „Kłamię! Sprawiają, nawet taką, która zawstydza i poniża, jak wszystkie drobnostki i małostki…” Sabina, znacznie uspokojona, mówiła z uczuciem zachwytu : — Bo ty, Zeniu, jesteś najlepszy, najpobłażliwszy, najszlachetniejszy z ludzi! Zrobiło się mu żal tej kobiety tulącej się do jego ramienia. Pochylił się i pocałował ją naprzód w czoło, a potem w oko błękitne, którego powieka, już zżółkła i trochę pomarszczona, zamknęła się pod jego ustami. Na jej twarzy rozlał się wyraz ukojenia. Więc nie gniewał się! Kaprysy Rózi nie sprawiały mu przykrości! Ach, jak to dobrze! Ale uspokojona pod tym względem, zatroskała się mocniej o pietruszkę, którą dziewka zdeptać mogła rwąc sałatę. On powrócił wzrokiem do pysznego wycieniowania drzew ogrodowych i miał już na ustach wyrazy: „Patrz, jak ta srebrna wierzba plastycznie odskakuje od tła zaczerwienionych kasztanów!”, ale nie powiedział nic. Po co? Przez pierwsze lata pożycia dokonał mnóstwa prób w tym rodzaju i żadna się nie udała. Ona rzeczy takich po prostu nie widzi. Zaczęła go teraz wypytywać, co by najchętniej jadł na wieczerzę. Jemu to było zupełnie wszystko jedno, ale gdy nalegała, powiedział pierwszą lepszą potrawę, która mu na myśl przyszła, a ona dzwoniąc kluczami wybiegła z pokoju. Biegła krokiem żwawym i drobnym, mającym w sobie coś ptasiego. Hornicz patrzał za biegnącą żoną i myślał, że jest to kobieta niezmącenie dobra i że dobroć jej nie zasługuje nawet na nazwę owczej. Przeciwnie, Sabina, będąc bardzo łagodną, jest
zarazem czynną, pracowitą, troskliwą niezmiernie o potrzeby rodzinne. On też ma dla niej szacunek rzetelny i wiele przywiązania. Więc cóż? Więc dlaczegóż, gdy przed chwilą tuliła się do niego trwożnie i tkliwie, nie przycisnął jej do piersi z całej siły ramion, ale tylko pocałował w oko prawie z takim uczuciem, jak gdyby ono było arabeską wymalowaną na ścianie? Dlaczego także nie powiedział jej wszystkiego, co myślał przez ten czas, gdy ona tu stała? Cóż? Po pierwsze dlatego, że zaśmiałby się z samego siebie, gdyby spróbował raz jeszcze powierzać jej swoje myśli lub wrażenia. Po wtóre z powodu tej — łodygi nagiej, na której zostaje czasem owoc obrosły kolcami. Na tej łodydze, którą oni trzymali w rękach, nie było kolców dzięki jej dobroci, a jego uczciwości. Ale nie było także kwiatu. Trwał krótko i opadł od dawna. Od dawna już jej oko i arabeska na ścianie były dla ust jego przedmiotami jednostajnie pociągającymi. Całe szczęście, że ona nie uczuwa w tym kierunku żadnych żalów i pożądań. Ma temperament limfatyczny i nie ma żadnej skłonności do marzycielstwa. Jest wprawdzie dość młodą jeszcze, od niego młodszą o lat osiem; ale dla kobiet takich, jak ona, łodyga okwitła wystarcza do szczęścia, zwłaszcza gdy nie ma kolców. Z nim co innego. Jemu nie wystarcza. Ale to jego rzecz. Nie usłyszy tego żadne ucho ludzkie i nie dowie się o tym żadna dusza ludzka; tym bardziej nie wyrazi się to w czynie żadnym. Bo co innego szczęście, a co innego obowiązek. Pierwsze jest mrzonką włożoną w naturę ludzką, nie wiedzieć po co, gdyż urzeczywistnić jej nie podobna; drugi istnieje na pewno ponieważ człowiek czuje go w samym sobie. Wreszcie kwestia to skomplikowana; obowiązek miesza się w niej z pewnym gatunkiem tkliwości. Kobiety, z którą żyje, nie może upajać wonią kwiatu już nie istniejącego; ale też nigdy nie wleje do gardła jej trucizny. To rzecz pewna i wypróbowana. A uczucia i rojenia, może gorzkie, może palące, których z tego powodu doświadcza, są jego tajemnicą, zarówno jak wszystko, co w nim jest. Są też wprawdzie źródłem kłamstwa i udręczenia. Bo zatajanie przed osobą, z którą się żyje, znacznej części tego, co się myśli o niej i co się dla niej czuje, to kłamstwo milczące i udręczenie duże, na które jednak nie ma rady żadnej. Tak myśląc szedł przez dziedziniec ku stodole otwartej i napełnionej monotonnym turkotem młockarni. Mijając szta chety ogrodu zobaczył dzieci bawiące się na trawniku. Anielka, Kazio i mały syn ogrodnika rzucali piłkę, chwytali ją w powietrzu albo ścigali po trawie. W słońcu jesiennym i wśród drzew bogato zabarwionych przez jesień tworzyło to obrazek świeży i wdzięczny. Stanął i patrzał. Przyszło mu do głowy porównanie: jakim ten ogród był przed osiemnastu laty, a jakim, jest teraz. Wówczas, gdy powróciwszy z Monachium i wyrzekłszy się na zawsze kariery artystycznej, wziął w posiadanie ten kawał ziemi, rosły tu prawie same chwasty sterczące drzewami umierającymi z opuszczenia. Te gęstwiny malownicze, trawniki nieduże, lecz świeże, sad obfity w owoce to jego praca, dokonana z wydatkiem pieniężnym nieznacznym i z trudem osobistym wielkim. Zamiast na płótnie wymalował obraz na kawałku ziemi. Była to drobnostka, ale jej przypomnienie przerzedziło nieco chmurę, która mu przygniatała mózg prawie bezprzestannie. W tejże chwili otworzyło się jedno z okien wychodzących na ogród i ostry głos kobiecy zawołał: — Anielko! chodź na lekcję!
Chmura na mózgu Hornicza znowu zgęstniała. Był bardzo wdzięcznym Rozalii za uczenie dzieci, bo to oszczędzało trosk i wydatków dużych, ale ta przysługa ważna sprawiała mu przykrość dotkliwą, ilekroć zaprawiały ją kwas, sprzeczka i posępność. Wdzięczność byłaby dla niego uczuciem rozkosznym, gdyby dobrodziejstwo dokonywanym było w sposób dobry. Ale można czynić rzecz dobrą w sposób zły, i Rozalia posiadała tę sztukę w stopniu wysokim. Bardzo często uczyła dzieci z miną męczennicy poświęcającej się dla siostry, nieskończenie od niej niższej, i dla szwagra nielubionego. Zdarzało się wprawdzie, że przysługa oddawana przybierała formę przyjemną, lecz pamięć o chwilach złych zatruwała dobre. Sprawiało to udręczenie drobne, ale dokuczliwe. Życie jest pełnym udręczeń drobnych, z którymi kiedy niekiedy mieszają się wielkie, jak kamienie w taczce napełnionej żwirem. W stodole młócono pośpiesznie zboże, które miało być wysłanym do miasta za parę tygodni. Było już prawie sprzedanym; jednak niektóre punkty umowy sprzedażnej nie zostały jeszcze wyświetlonymi, co przeszkodziło stanowczemu zawarciu umowy. Horniczowi ta zwłoka sprawiała kłopot i niepokój. Wiele zależało od tego, jak i kiedy sprzeda to zboże, bo musiał wkrótce dokonać pewnych opłat i zaspokoić pewne potrzeby domowe. Dochody miał niewielkie i trochę długów, niegroźnych, ale z którymi wypadało obchodzić się ostrożnie, aby ich nie powiększyć. Chodząc tedy po stodole i rozmawiając z gumiennym o gatunku i wadze zboża wymłóconego, myślał o nieustalonych jeszcze punktach kontraktu. W czym można ustąpić kupcowi, a w czym nie można? Co powie ostatecznie za dni kilka, gdy kupiec przyjedzie po decyzję ostateczną? Myśli te przerwał gumienny, chłop stary, barczysty, z oczyma mądrymi, który uśmiechając się trochę tajemniczo, a trochę złośliwie rzekł: — Czy pan wie, że patrzeć tylko, jak Pawełek nas porzuci? Hornicz stanął jak wryty. Z tym Pawełkiem była rzecz taka. Przed osiemnastu laty objąwszy w posiadanie Zapolankę Hornicz osądził, że wieś była za małą, a on był za młodym, aby potrzebować w pracy nad jej uprawą wyręczyciela i zastępcy. Skądinąd miał w sobie podówczas tyle żalu nad tym, co porzucał i czego się wyrzekał, że praca wydawała mu się prawie ratunkiem. Dlatego zresztą opuścił karierę rozpoczętą i ukochaną, aby tego kawałka ziemi nie opuścić. Ze względów wszelkich uczuwał konieczność pracy osobistej. Nie wziął więc i potem nigdy nie brał do pomocy żadnego rządcy czy ekonoma. Pomagali mu zawsze w gospodarstwie dwaj tylko ludzie: stary gumienny i młody chłopak, będący po tro chu oficjalistą, a po trochu praktykantem. Dwóch takich chłopaków miał w Zapolance po lat kilka i wykształcił na gospodarzy dobrych. Pożenili się potem i osiedli na małych dzierżawach. Trzecim z rzędu był Pawełek, którego najwięcej lubił, może dlatego, że uczynił mu najwięcej dobrego. Wziął go dzieckiem z zagrody szlacheckiej bardzo ubogiej, czyli wyrwał z nędzy wszechstronnej. Chłopak w domu jego wyrósł na młodzieńca ładnego i wirowego, otrzymał edukację prawie szkolną, stał się ulubieńcem rodziny całej. Nawet Rozalia okazywała mu zmienność
usposobień rzadziej niż innym; był on jej uczniem w części znacznej przez długie lat kilka. Zasiadał do stołu z rodziną Hornicza, i dziś nie było go przy obiedzie tylko dlatego, że z rana poprosił był o pozwolenie wyjechania na kilka godzin za swoimi interesami. Hornicz słuchając tej prośby uśmiechał się nieznacznie myśląc, że pewno się gdzieś kocha, wkrótce zechce się żenić i tak jak było z tamtymi, osiąść na gospodarstwie własnym. Trzeba mu będzie w tym dopomóc, tak jak dopomógł tamtym. Przez jakiś kwadrans potem rozmyślał nad tym, jaką formę i wagę otrzymać mogła ta pomoc, której udzieli Pawełkowi do osiedlenia się na zagrodzie poojcowskiej albo na jakiej dzierżawie niedużej. Toteż słowa gumiennego obudziły w nim zaciekawienie żywe. Stanął jak wryty i z uśmiechem zapytał: — Cóż? żeni się pewno? Czy zwierzył się tobie? czemuż mnie o tym nie mówi? Stary zaśmiał się zupełnie już złośliwie. — Gdzie tam żeni się! On chce wyjechać do tych majątków, którymi pan Górkiewicz będzie rządził… Już podobno umówili się o pensję i o wszystko. Pan Górkiewicz dwa miesiące już namawia Pawełka i on dziś do niego pojechał… Horniczowi krew do głowy uderzyła. — Ależ to nieprawda! — zawołał; — Górkiewicz nigdzie nie wyjeżdża! mówił mi sam tydzień temu, że są to plotki… Gumiennemu aż łopatki latały od śmiechu. — Łgał, panoczku, dalibóg łgał, dlatego pewno, że panoczek byłby za to na niego niekontent. Wyjeżdża, i Pawełka namawia, aby z nim jechał… Czoło Hornicza tak okryło się zmarszczkami, że nie było na nim najmniejszego miejsca gładkiego. Górkiewicz był jedynym z sąsiadów, z którym żył w stosunkach przyjacielskich; Pawełka poczytywał za wychowańca i prawie za członka rodziny. Pierwszy kłamał przed nim, drugi taił się z zamiarami już od dwóch miesięcy. Czy podobna? Wzruszył ramionami. Wszystko jest podobnym! Ale kipiał od niecierpliwości dowiedzenia się na pewno, czy gumienny mówił prawdę. Wychodził właśnie ze stodoły, kiedy w bramę dziedzińca wjeżdżała bryczka parokonna, a tuż za nią cwałował na zgrabnym koniku zgrabny chłopak. Jeździec wyprzedził bryczkę, zeskoczył z konia i prowadząc go za uzdę, prędko zbliżył się do Hornicza. Młody, przystojny brunet z twarzą bardzo roztropną i śmiałą, zdejmując czapkę, rzekł: — Niech pan nie gniewa się, że zabawiłem tak długo… Schyliwszy się pocałował opiekuna i pryncypała w ramię, nieco powyżej ręki. Ten pocałunek fizycznie zabolał Hornicza. Chciał coś powiedzieć, ale bryczka stanęła już przed domem i Górkiewicz wysiadłszy z niej wszedł na ganek.
Odwróciwszy się tedy od chłopaka, szybko—poszedł ku domowi. W kilka minut potem znalazł się sam na sam z gościem w pokoju, który nosił nazwę jego gabinetu i był pełnym rachunków gospodarskich, książek, szkiców, obrazków, drobiazgów artystycznych postarzałych i opylonych. Górkiewicz był blondynem przystojnym, młodszym od Hornicza, z wyrazem twarzy rozumnym i energicznym, teraz jednak zmieszanym. Homicz bez żadnego wstępu rzekł do niego: — Czy to prawda, Bolesławie, że wyjeżdżasz? Po chwili przykrego milczenia Górkiewicz z żywością zaczął mówić: — Wyjeżdżam i nie mów mi już nic, bo wiem z góry, co powiesz. Przede wszystkim zapytasz, dlaczego przed tygodniem powiedziałem ci, że nie pojadę. Ot, widzisz, z powodu głupiego wstydu… Tyleśmy o tym zawsze mówili, że nie mogłem od razu zebrać się na odwagę. Zresztą, tydzień temu rzecz nie była jeszcze pewną i dopiero przed dwoma dniami zawarłem umowę stanowczą… A jeśliby zamiar nie miał przyjść do skutku, wolałem, abyś nie wiedział wcale, że go miałem. — To jest, abym przez całe życie poczytywał cię za innego, aniżeli jesteś. — Niech to będzie dowodem, jak wysoko cenię twój szacunek… Hornicz z silnym blaskiem oczu zapytał: — Jaką pensję brać będziesz? — Pięć tysięcy rocznie. — Ileż wart dla ciebie mój szacunek: dwa, trzy, cztery tysiące? bo w każdymi razie mniej niż pięć! Górkiewicz zarumienił się. — Bierzesz zawsze rzeczy ‘zbyt tragicznie. Mówiłem ca nieraz, że jest to szczególną cechą twego charakteru czy umysłu… — Jest to istotnie szczególną cechą mego charakteru czy umysłu, że sprzeczność czynów z zasadami wydaje mi się farsą, z której do łez śmiać się można. Górkiewicz chodził po pokoju krokiem wzburzonym. — Zasady — mówił — zasady!. Mam je tak samo, jak i miałem. Ale człowiek jest człowiekiem i żadne zasady nie mogą oprzeć się takiemu życiu, jakie tu prowadzimy. Psie życie! — Przepraszam cię — przerwał z żywością Hornicz — życie jest psim, na to zgoda; ale nie ma prawie takiego psa, który by opuścił jednego pana dla drugiego z powodu szynki chudszej albo tłuściejszej. — Gdyby miał rodzinę do wyżywienia i wychowania! Ja mam żonę i dzieci!
— Wielki Boże! — zawołał Hornicz — wkrótce już chyba posiadanie żony i dzieci udzielać będzie prawa zarzynania ludzi dla zdobycia ich sakiewek! Górkiewicz z twarzą pałającą stanął przed sąsiadem. — Mówisz mi ciągle impertynencje, których nie zniósłbym od kogo innego, ale od ciebie znoszę, bo byliśmy przyjaciółmi… — Byliśmy przyjaciółmi! — zawtórował Hornicz. — I stosunek przyjacielski z tobą bardzo mi dopomagał do znoszenia kłopotów, nudy i wszelkich nędz tego psiego życia… Więc nie tylko zniosę coś mi powiedział, ale jeszcze poproszę cię o przebaczenie. Namówiłem twego Pawełka, aby tam jechał ze mną… — Naturalnie — wtrącił Hornicz — byliśmy przyjaciółmi. Górkiewicz, ciągle bardzo cierpliwy, mówił dalej: — Taki chłopak roztropny i doskonale wyuczony gospodarstwa będzie mi tam ogromnie użytecznym… — Był mnie także użytecznym i w dodatku bardzo miłym, ale że pociągnąłeś go perspektywą kariery, to naturalne. On był moim wychowańcem, a ty prawie przyjacielem. — Jesteś dziś gorzkim jak pieprz hiszpański, ale się temu nie dziwię. W tej ciernistości, a zwłaszcza ciasnocie stosunków i warunków, można zgorzknieć, skwaśnieć i nawet żywcem zgnić. Co mnie najbardziej znęciło do wyjazdu w te dalekie strony, jest właśnie to, że będę mógł działać na szeroką skalę. Jestem przecież agronomem wykwalifikowanym, i mam pasję do gospodarstwa wielkiego, która na mojej małej Zaleśnie aż skwierczała, tak była dławioną. Tam, na przestrzeniach ogromnych i zaledwie napoczętych przez eksploatację, dostanę pełnego oddechu i szerokiego rozmachu ramion… Gniew Hornicza opadł; siedział teraz z głową opartą na ręku, bardzo smutny. — Działalność szeroka, oddech pełny — przemówił — to ponęty istotnie silne… Życzę ci powodzenia! — Dziękuję. Czy przebaczasz mi Pawełka? Hornicz spokojnie odpowiedział: — Samemu sobie tylko nie przebaczam, że będąc starym wróblem jeszcze raz złapałem się na plewy… — Jakie? — zapytał Górkiewicz. — Zasad twoich i wdzięczności tego chłopca. Górkiewiczowi zaiskrzyły się oczy, przygryzł wargę i pochwycił czapkę ze stołu. — Przyjadę jeszcze pożegnać się z tobą przed odjazdem. Dziś muszę być w paru miejscach.
Hornicz wstał, i końcami palców dotknąwszy zaledwie dłoni, którą do niego wyciągnął Górkiewicz, zapytał: — A co będzie z Zaleśną? — Wypuszczam ją w dzierżawę… — Zapewne z czasem sprzedasz? — Nigdy w życiu! — z uniesieniem zawołał Górkiewicz. — Mój drogi — rzekł Hornicz — wyrazy: nigdy i zawsze! nie powinny dotykać ust człowieka, który nie chce kłamać przed innymi i sobą samym. W dwie minuty potem bryczka Górkiewicza zaturkotała na dziedzińcu. Hornicz stał u okna i ścigając wzrokiem sąsiada odjeżdżającego myślał: „Działalność szeroka, oddech pełny, przyszłość dzieci ubezpieczona… Zapewne też choć odrobina przyjemności umysłowych i towarzyskich… wszystko to mieć będzie i za tym pogonił. Który z nas mądry, a który głupi?” Pomimo wszystko czuł za odjeżdżającym żal dotkliwy. To, co ich wiązało, nie było właściwie przyjaźnią, tylko stosunkiem przyjaznym. Hornicz nie otwierał duszy przed Górkiewiczem, bo wiele tam było rzeczy, które mógłby powierzyć chyba rodzonemu bratu. Ale na znacznej przestrzeni był to jedyny człowiek znajdujący się na tym samym, co on, poziomie umysłowym. Gdy go nie stanie, usta zanikną się mu ostatecznie. W czasie długich miesięcy jesiennych i zimowych Górkiewicz kiedy niekiedy przyjeżdżał do Zapolanki i w tym samym pokoju rozmawiali całe godziny o życiu, książkach i różnych sprawach tego świata. Teraz i to zniknęło. Pawełek także zniknie. Ale to będą rzeczy zwyczajne i dobrze mu znane. Nie raz i nawet nie dziesięć razy spostrzegał nieustanne i nieuchronne zmienianie się dokoła człowieka widnokręgu jego przywiązań i przyzwyczajeń. Za każdym razem doświadczał smutku ziejącego ze zmienności rzeczy ziemskich, ale stał się mu on już zwyczajnym. Wczoraj było, dziś nie ma; dziś jest, jutro nie będzie, historia starożytna i powszechna. Ale głębiej i ostrzej zaszła mu w serce przyczyna, dla której teraz dwaj ci ludzie mieli zniknąć z jego życia. Była nią gonitwa za zwiększeniem sumy wygód i przyjemności różnorodnych, i nic więcej. Dochody i kariera. Żaden obowiązek i żadna dążność istniejąca za granicami ich interesów osobistych rzędu niższego. Tylko dochody i kariera. Prowadziło to za sobą szereg refleksji i przewidywań ciemnych, nie mających związku bezpośredniego z nim samym, ale będących w związku ścisłym z jego ciemnym zapatrywaniem się na ludzi i różne sprawy świata. Był to przy tym zawód. Górkiewicza poczytywał za człowieka rozumiejącego życie oddane interesom i obowiązkom wyższego rzędu. Pawełka uczył sam rozumieć takie życie, i zdawało mu się, że nauczył. Omylił się, ale błąd jego nie był całkowitym. Górkiewicz był istotnie człowiekiem uczciwym i poważnym, a Pawełek chłopcem dobrym i wdzięcznym. Tylko że te ich przymioty nie wypełniały pewnej miary i nie posiadały pewnej siły. Pewien przeciąg
czasu wyczerpywał je i pewne pokusy czyniły im opór niemożliwym. Nie mógł w żaden sposób nazwać ich łotrami, tylko nazywał ludźmi miary niedużej. Była to ta sama historia, co z naturą jego żony i jej siostry. Sabina była kobietą uczciwą i dobrą, ale ograniczoną i słabą jak kurczątko; Ro zalia szlachetną i wykształconą, ale zmienną jak fala i gryzącą jak osa. Nie było w tym nic pocieszającego; owszem, było to właśnie najsmutniejszym. Bo z pociechą wielką powiedziałby sobie: to są łotry i diablice, a to bohaterowie i anioły! Albo przynajmniej: poszukajmy bohaterów i aniołów! Ale pewność, że wszystko na ziemi, nie będąc ostatecznie złym, nie jest także doskonałym, że jeżeli nie godzi się pluć na nic, to i uklęknąć nie ma przed czym — lała w serce i umysł ckliwość nieznośną. Wyciekała z niej wprawdzie litość i pobłażliwość dla ludzi, ale też niesmak wielki do nich i do żyda. W dwóch pokojach przyległych słyszał kroki drobne i śpieszne, szepty cichutkie, śmieszki przymilone. Wiedział dobrze, co to znaczyło. Sabina usiłowała powrócić do łask Rozalii. Ilekroć starsza siostra stawała się osą, młodsza usiłowała stać się dla niej najsłodszym miodem. Czyniła to zapewne przez dobroć serca współczującego posępnemu usposobieniu siostry, ale więcej jeszcze dla miłości świętego spokoju. Nuż rozchmurzy się i przestanie zakwaszać atmosferę domową! Nie osiągało to powodzenia prawie nigdy, ale powtarzało się zawsze. Kurczątko nie mogło żyć w atmosferze burzliwej, a nie rozumiało, że tylko czas i polepszony proces trawienia mogą przywrócić nietrwałą pogodę. Wiedziała o tym, że mąż jej siedzi w pokoju swoim sam jeden, zmartwiony historią Gór—kiewicza i Pawełka, jednak nie przychodziła do niego, tylko biegała ciągle do pokoju Rozalii z przysługami, ze śmieszkami i z szeptami. Bo od niego nie lękała się, tak jak od niej, rzeczy przykrych i niepokojących. Z tego wynika, że aby doświadczyć dobroci ludzkiej, trzeba umieć być złym. Słońce było już bliskim zachodu, pora wieczerzy nadchodziła, gdy do pokoju Hornicza wszedł Filipek i położywszy na stole list i parę dzienników odszedł. Hornicz przypomniał sobie, że dziś był dzień posyłania na pocztę, a raczej na stację kolei, po dzienniki i listy. Właściwie po dzienniki, bo Horniczowie prowadzili od dawna życie tak ustronne, że listy przybywały do nich bardzo rzadko. Ale ten, który przybył teraz, miał widać coś szczególnego w samym piśmie adresu, bo Hornicz rozdarł kopertę bardzo pośpiesznie, a potem stronicę zapisaną przeczytawszy, z oczami nagle rozbłysłymi rzucił się ku drzwiom. — Sabinko! Sabinko! Sabinko! — wołał żony głosem niezwykle donośnym i nabrzmiałym radością. Sabina stała z łokciami opartymi o stół, przy którym Rozalia nadąsana i milcząca siedziała z głową zwieszoną nad książką. Na głos Hornicza drgnęły obie; Rozalia z głośnym syknięciem przycisnęła uszy dłońmi; Sabina przybiegła do męża z oczami wylękłymi. — Co? co? co się stało? — wyszeptała z trwogą. Hornicza drażniła zawsze w sposób przykry lękliwość niesłychana żony; tym razem, wyjątkowo,
wzmogła jego wesołość. — Czegóż się zlękłaś, Bińciu, czegóż się tak zlękłaś, cha, cha, cha! — wołał ze śmiechem. — Stało się rzeczywiście, a raczej stanie się coś bardzo dobrego, przyjemnego i z czego tak się cieszę, tak się cieszę! Wiktor przyjeżdża do nas! Posłuchaj, co pisze! Przeczytał żonie krótki list brata: Kochany Zenku, ósmego września, we wtorek, przyjadę do Was. Bądź łaskaw przysłać po mnie konie na stację. Jadę za granicę z poleceniem obejrzenia we Francji i w Anglii najnowszych systemów gorzelnianych i będę przejeżdżał o kilka wiorst od Zapolanki. Zechciało mi się zobaczyć Was i Wasze dzieci. Wszakże to już lat osiemnaście, jakeśmy się nie widzieli! Dwa dni zabawię u Was. Ukłony niziuteńkie szanownej bratowej. Twój przywiązany brat, Wiktor. Hornicz był tak wzruszony, że musiał kombinować przez parę minut, nim skombinował, kiedy to będzie ten wtorek i ten ósmy września. — To już jutro! — zawołał, ale przeniósłszy wzrok z papieru na żonę trochę zmarkotniał. — Co ci jest? Czegóż znowu tak się przelękłaś? — zapytał z trochą niecierpliwości w głosie. Sabina, z oczyma ogromnie wylękłymi i czołem zmarszczonym prawie boleśnie, zaczęła mówić głosem cieniutkim: — Boże, mój Boże! co to będzie? tak cieszę się, że Wiktor przyjedzie, najdzwyczajnie cieszę się, bo przecież to twój brat, i wiem, że dawniej kochaliście się bardzo!… Ale to taki światowy człowiek, taki wielki pan… gdzie my go umieścimy? Jak przyjmiemy? Ta Marianna jest dobrą kucharką, ale często weźmie i coś zepsuje… Spojrzenie jej niespokojne, jakby błędne padło na okna. — Firanki brudne! — jęknęła splatając ręce drobne, zawsze trochę różowe, a teraz drżące. W tejże chwili Rozalia stanęła w drzwiach otwartych. Sabina biegnąc do męża zostawiła za sobą wszystkie drzwi otwartymi, tak że siostra słyszała rozmowę jej z mężem i list głośno przez niego przeczytany. Teraz stanęła obok nich obojga z brwiami ściągniętymi, z kwasem w ustach skrzywionych i tonem oschłym, nauczycielskim przemówiła wyłącznie i wyraźnie tylko do siostry: — O co się tu tak troszczyć? Król jakiś przyjeżdża, czy co? Przecież twój dom nie jest żadnym śmietniskiem i w dwie godziny można go uporządkować. A Mariannę chyba już potrafisz dopilnować, bo co jak co, ale na kuchni znasz się… Nie zważając wcale ani na ton mówienia, ani na „co jak co”, Sabina chciała rzucić się siostrze na
szyję za to, że pierwsza przemówiła do niej, i za to, że ofiarowała się zażegnać jej ciężką troskę. Ale Rozalia już wstąpiła na krzesło stojące u okna i podniosła ramiona dla zdjęcia firanki. — Niech Sabinka przyśle Kasię, aby pomogła wynieść na dziedziniec i wytrzepać z pyłu firanki… — Może pozwolisz mnie to uczynić? — pokornie zawołała Sabina. Rozalia z wysokości swojej i tonem nie pozwalającym na sprzeciwienia się żadne odpowiedziała: — Sama to zrobię, przyślij mi tylko Kasię! Sabina wybiegła z pokoju krokiem jeszcze drobniejszym i prędszym niż zwykle; Hornicz schwycił ze stołu stary kapelusz pilcowy i wybiegł z domu. O urządzenie pokoju dla gościa drogiego i o przyzwoite jego przyjęcie mógł być spokojnym zupełnie, skoro Rozalia wmieszała się w tę sprawę. Co się tam przy tych robotach biedna Sabinka nadrży i nacierpi, to już rzecz inna i nieunikniona. Bo do tego, co Rozalia zrobić przedsięwzięła, nikt nie miał prawa mieszać się z pomocą ani radą pod groźbą odpowiedzi cierpkiej albo miny mniej jeszcze przyjemnej. Ale w zamian można było ręczyć, że robota będzie wykonaną dobrze i że zarazem atmosfera domowa rozpogodzi się na czas jakiś. Każda okoliczność wymagająca pracy, starań, nawet poświęcenia, ilekroć się zdarzyła, przecinała jak nożem zły humor Rozalii. Rozpoczynała czynność w sposób szorstki i despotyczny, ale dalszy jej ciąg stopniowo ją ułagadzał, rozpogadzał, rozpromieniał. Ruch fizyczny i moralny, zmiana zajęć i wrażeń były fizyczną i moralną potrzebą tego organizmu, który wśród jednostajności dni i otoczenia podupadał, cierpł i kwaśniał. O tym wszystkim Hornicz myślał w tej chwili przelotnie i króciutko. Serce jego było po prostu wezbrane radością. Nie szedł, ale prawie biegł drogą prowadzącą pomiędzy łanami pól zżętych ku małemu wzgórzu z laskiem sosnowym. Ilekroć wychodził z domu bez gospodarskiego celu, szedł zwykle w tym kierunku, i stało się to przyzwyczajeniem, któremu teraz ulegał nieświadomie. Bo nie wiedział, dokąd idzie, zatopiony w myślach krążących wciąż dokoła jednego przedmiotu, która pozostanie w niej było niepodobieństwem zupełnym; Zenon także nie mógł zrazu myśleć o nim bez odrazy i zdziwienia. Według Wiktora wydzierżawianie ziemi mogło tylko sprowadzić utratę mienia całkowitą z dodatkiem kłopotów nieprzyjemnych i niepotrzebnych. Obstawał przy sprzedaniu Zapolanki i podzieleniu się sumą otrzymaną ze sprzedaży. Zenon przystał zrazu, potem zawahał się i zażądał zwłoki, raz jeszcze zgodził się na zamiar brata i znowu wynajdywał zarzuty przeciw niemu, namyślał się, zwlekał. Chodził tymczasem po polu, po lesie, zaglądał we wszystkie kąty dworu i domu, przypominał sobie różne dawne zdarzenia, wrażenia, osoby. Odwiedził też parę dworów i kilka wsi sąsiednich. Wiktor niecierpliwił się i naglił. Nie miał czasu na długie czekanie i potrzebował wiedzieć dokładnie, co, ile i kiedy mieć będzie. Wówczas to pewnego wieczoru, tak samo jak dziś jesiennego, Zenon znalazł się na tej samej spadzistości wzgórza z laskiem sosnowym i tak samo jak dziś, objął wzrokiem krajobraz, z punktu tego widzialny. Siedział na kępach mchu, wsparty o pień drzewa zrąbanego, pośród trzmielin zaróżowionych przez jesień, paproci rdzawych i jałowców, które usychając nabierały barwy krwistej. Za nim stały sosny ciemne i gdzieniegdzie brzozy całe w złocie; przed nim, po obu stronach drogi polnej, jeżyły się łodygi roślin bez kwiatów, często i bez liści, ale obwieszone owocami różnych kształtów i wielkości. A pola
zorane albo zasłane ścierniskiem żółtym, okryte zmarszczkami zagonów falowały po wypukłościach gruntu, hen, precz, aż pod skraje niebios usianych obłokami nabrzmiałymi ogniem różnobarwnym. Zorza wieczorna stała na zachodzie jak ściana krwawa ze szczytem rozpływającym się w złocistość. Jej blaski rumiane i złotawe kładły się na polach i szły powietrzem nad polami, nad laskami, rozrzuconymi po wzgórzach, nad dworem zapolańskim, który ze swymi drzewami i kominami wyglądał jak obrazek sielski, wymalowany na tle złotoróżowym. Naprze ciw, w stronie wschodu, omglonej i liliowej, wieś chłopska, długa, szara, wywijała ku górze kilka wstęg dymu. Był w tym obrazie spokój wieczoru i smutek jesieni; była też rzadka piękność rzeczy prostych a wspaniałych. Zenon patrzał długo na ziemię i niebo, tak zatapiając w nich zmysły, zarówno jak duszę, że zdawało mu się, iż nimi oddycha, i odwrotnie, jest przez nie wchłanianym. Uczuł się jednym z atomów składających te obłoki, tę zorzę, te pola pomarszczone zagonami, te sosny poplamione żółtością brzóz i różowością trzmielin. W tej chwili proces spajania się z tym otoczeniem, rozpoczęty od przybycia do Zapolanki, odbył się w nim ostatecznie. Następstwem zaś jego było to, że pozostał w Zapalance. Gdyby posiadał młodzieńczą wiarę w siebie i w ludzi, byłby może tego nie uczynił; ale poczuwając się do niejakich zdolności, zwątpił był o ich sile i wadze, a życie napoczęło go już było tym najzjadliwszym ze swych zębów, którym jest rozczarowanie. Taki, jakim był, nie mógł już oderwać się od tego, czego uczuł się cząstką, ani dla sztuki, ani dla sławy, ani dla szczęścia, w które, aby mogło być na ziemi doskonałym, już nie bardzo wierzył. Zawarł tedy układ z bratem i pozostał. Od tego czasu upłynęło lat osiemnaście. Jak upłynęło? On jeden tylko wiedział, a teraz dopiero dowie się o tym brat jego rodzony, tak dawno niewidziany, że wydawał się snem doświadczonym w młodości, wówczas, kiedy to jeszcze było dobrze i była wiara w to, że może być dobrze. Pisywali do siebie bardzo rzadko, czasem raz na lat parę; jeden o śmierci drugiego mógł dowiedzieć się z gazet albo wypadkiem, ale Zenon nie rościł o to do Wiktora pretensji żadnej. Myślał o nim czasem z żalem, czasem z goryczą, ale nigdy z gniewem. Gorycz wyrażała się w myśli: „Nieobecność i zapomnienie są synonimami”. W głębi był pewnym, że brat jego jest dużo lepszym od ludzi innych; przede wszystkim zaś, że jest mu najbliższym z ludzi. W porównaniu z nim nawet żona była dla niego znajomością świe żą. Poznana i ,poślubiona w stronach dość dalekich, nie znała nic z tego, co napełniało jego dzieciństwo i pierwszą młodość. Teraz dopiero zobaczy człowieka, który, tak jak on sam, znał jego matkę i płakał po jego ojcu, do którego w, każdym, kątku Zapolanki będzie mógł powiedzieć: „Czy pamiętasz?” Wspomnienia wspólne wydawały się węzłem ogromnie silnym, jemu, który lubił wspominać. Przy tym, o Boże, będzie mógł dwa dni przepędzić z duchem ludzkim równym sobie, zapewne nawet wyższym, zasięgnąć jego rady w sprawach osobistych i powszednich, nagadać się z nim o rzeczach oderwanych, wysokich, najważniejszych dla człowieka, o których wiecznie myślał tylko, myślał, myślał sam jeden. Na koniec po latach długich otworzy przed kimś duszę aż do dna i będzie mógł powiedzieć komuś: „Widzisz, com przecierpiał i czegom wyrzekł się, com uczynił i czegom uczynić nie mógł, co mię cieszy, a co boli, dolega i trwoży!” Na koniec odetchnie szeroko przy sercu silnym i współczującym,
któremu będzie mógł bez wahania i skrupułu powierzyć wszystko, bo było sercem braterskim. Nie mieli rodzeństwa innego, ani nawet żadnych bliskich krewnych; na całym świecie jeden z nich dla drugiego był najbliższym krwią i duchem. Niezawodnie i duchem, bo Zenon Hornicz pamiętał wysokie wykształcenie umysłowe i serdeczne obchodzenie się z ludźmi brata. Wiktor był człowiekiem wysoce rozumnym, uczuciowym i dobrym, to nie ulegało wątpliwości najlżejszej. Że po kilka miesięcy zrazu, a później po lat parę nie odpisywał na jego listy, że nie odwiedził Zapolanki od lat już osiemnastu, czegóż to dowodzić mogło? Tylko pracy zawodowej ogromnej, wiru stosunków światowych, może także trosk rodzinnych, bo Wiktor ożenił się był od dawna, miał córkę, przed kilku laty owdowiał, o czym donosił mu w liście krótkim, ale pełnym smutku. On także przez ten czas długi musiał wiele przecierpieć, utracić i nieraz pochylać się nad otchłaniami bytu w zamyśleniach zdumionych i ciężkich. Takie serca miękkie, jak jego, są materiałem szalenie podatnym dla wszystkich rylców i lancetów życia. Bo Wiktor miał serce miękkie. Zenon pamiętał dobrze serdeczny żal brata po stracie ojca i łatwość przyjacielską, z jaką zawarł on z nim układy majątkowe. Teraz, przy pierwszej możności, przyjeżdża… Dobry, uczuciowy, rozumny człowiek i — brat, brat rodzony ze krwi i z ducha! Zenon Hornicz siedząc na spadzistości wzgórza przed krajobrazem ulubionym rozmarzał się po prostu. W wyobraźni jego postać brata, niewidziana od dawna, z każdą minutą stawała się większą, piękniejszą i droższą. Dwa dni, które miał z nim przepędzić, zaczęły rzucać nawet na przyszłość dalszą promienie nadziei najpiękniejszych. Teraz, kiedy zobaczą się znowu i przypomną sobie, czym są dla siebie, nigdy już nie rozstaną się na tak długo. Stosunek ich listowny stanie się ożywionym; kiedy niekiedy, to jeden, to drugi, puści się w podróż, aby odwiedzić brata, choćby miał ponieść dla tego niejakie ofiary. Odtąd on, Zenon Hornicz, nie będzie już duszą samotną i milczącą, wyrzuci z serca smutek, który spadł na dno jego od dawna, jak ciężarek żelazny na szalę. Przeciwnie, jadąc czasem do brata, wyjedzie w świat szeroki, ujrzy i usłyszy to, czego nie spodziewał się już widzieć i słyszeć, otrze się ze śniedzi, poweseleje… życie mu ożyje! Porwał się z mchu, na którym siedział wspierając się o pień drzewa zrąbanego, i raźnym krokiem, z twarzą wesołą puścił się ku domowi. II O tej samej godzinie, w której dnia poprzedniego Horniczowie jedli obiad w atmosferze zatrutej kwasem i posępnością, przy tym samym atole panował gwar głosów ożywionych i wesołych. Zenon Hornicz mógłby znaleźć w tym temat do rozmyślań nad pierwiastkiem życia, który zawsze najsilniej uderzał jego umysł, mianowicie nad zmiennością wszystkiego w życiu. Ale on teraz nie rozmyślał nad niczym, bo ze wszystkich poruszeń wewnętrznych istniały w nim tylko radość i czułość, ze wszystkich zmysłów wzrok, dla którego znowu nie istniało w tej chwili nic oprócz brata. Tylko co przywiózł go był ze stacji kolei i prawie wprost z bryczki posadził do stołu. Protestów Wiktora przeciw ukazaniu się damom w ubraniu podróżnym i okurzonym ani chciał słuchać; śmiał się z nich głośno i serdecznie,
mówiąc, że jego żona i szwagierka nie były damami, tylko kobietami, i w dodatku wieśniaczkami, nie znającymi się na etykiecie światowej. — Ależ nie mam jeszcze przyjemności znać twojej żony i jej siostry, a ukazywać się im po raz pierwszy w sposób tak nieawantażowny… Nie skończył zdania rozpoczętego, wciągnięty prawie przemocą do pokoju, w którym, znalazł się wobec Sabiny tak zlęknionej, że ręce jej drżały, i wobec Rozalii poważnej, ale uprzejmej. Anielka i Kazio, trochę wystrojeni na przyjazd stryja, stali za matką i ciotką. Wiktor pocałował w rękę obie kobiety i oświadczył radość z tego, że je poznaje, uścisnął też z serdecznością wielką witające się z nim dzieci, zatrzymał przez sekundę spojrzenie uważne na oczach Sabiny biegających z przelęknienia i na pięknej kibici Rozalii, powiedział jeszcze parę zdań grzecznych, miłych, potoczystych i zaraz potem wszyscy zasiedli do stołu. Dla każdego nie znającego dwóch braci musiałoby wydać się niepodobieństwem to, że Wiktor był starszym od Zenona, bo wyglądał na młodszego o dobre lat dziesięć. Był szatynem średniego wzrostu, z małym początkiem otyłości, ale z ruchami młodymi i elastycznymi. Czoło miał białe i otwarte, policzki okrągłe i czerstwe, wąs zakręcony elegancko nad wargami wydatnymi, oczy piwne, piękne, bystre i wesołe. Mówił płynnie i z łatwością; swoboda obejścia się objawiała w nim wprawność wielką w załatwianiu okoliczności, spotkań, rozmów najrozmaitszych. Ubranie, w którym nie chciał ukazywać się damom, istotnie okurzone nieco w drodze, uderzało wytwornością materiału i zgrabnością kroju. Uderzającym był również dźwięk głosu jego, pełen słodyczy i ciepła sympatycznego, które malowały się także w spojrzeniach i uśmiechach. Zasiadłszy do stołu okrył serwetą przód ubrania i z apetytem zajadał zupę, która wybornie udała się Mariannie, przy tym opowiadał różne zdarzenia swojej dość długiej podróży w sposób tak zajmujący i często zabawny, że nawet Sabina przestała lękać się człowieka nieznajomego i troszczyć się o wartość podawanych potraw, ale słuchała go z oczyma rozbłysłymi od zajęcia i przyjemności. Zenon, zupełnie naiwnie i prawie jak dziecko, wybuchał głośnym, serdecznym śmiechem przy każdym dowcipnym albo trochę wesołym słowie brata, i to w nim było osobliwego, że chociaż śmiał się szczerze, głośno, często, oczy jego pozostały na dnie smutnymi. Nalewał też do szklanki i kieliszka gościa piwo i wino, które dziś pośpiesznie z miasteczka sprowadził, zachęcał go do jedzenia i picia, przychylony ku niemu po prostu patrzał mu w oczy, jakby chciał w nich wyczytać od razu i życzenia jego, i myśli, i duszę, i wszystko. Na to zajęcie nim brata szczególne, gorączkowe Wiktor prawie nie zwracał uwagi. Jadł dużo, pił trochę, opowiadał, śmiał się patrząc najwięcej na Rozalię i zwracając mowę najczęściej do niej. Ona też głównie podtrzymywała rozmowę z gościem, bo Sabina, zazwyczaj małomówna, wobec człowieka nieznajomego milkła jak ryba, Zenon był zbyt wzruszonym, aby móc zdobyć się na porządną rozmowę; Pawełek, obecny dziś przy stole, był zaciekawionym, ale też i zmieszanym; dzieci, naturalnie, milczały, z oczyma wlepionymi jak w tęczę w świeżo poznawanego stryja. Rozalia zaś była spokojną i pewną siebie; zadawała gościowi pytania, które zręcznie podsycały jego werwę, odpowiadała mu w sposób swobodny i zajmujący, w częstowaniu go poprawiała niezręczności popełniane przez zalęknioną siostrę i wzruszonego szwagra. W sukni czarnej, ale odświętnej, z kruczymi włosami uczesanymi w sposób prosty i zarazem malowniczy, z kibicią kształtną i regularnymi rysami twarzy, była pięknością kobiecą przekwitającą, lecz jeszcze
ponętną. Wiktor przypatrywał się jej nieznacznie, ale z zajęciem; po czym przenosił wzrok na bratową, na brata i w oczach jego przebiegał wyraz zdziwienia albo filuterności. Rozmowa krążyła dokoła podróży, którą Wiktor Hornicz odbył i miał odbyć, a także dokoła podróżowania w ogólności. Rozalia była dziś pogodną i uprzejmą dla wszystkich, z wyjątkiem Pawełka, z którym nie przywitała się przed obiadem udając, że go nie spostrzega. W połowie obiadu dopiero błysnęła ku niemu spojrzeniem ironicznym i z również ironicznym śmiechem rzekła do gościa: — Mamy tu pomiędzy sobą kogoś, kto także wybiera się w podróż po złote runo! Wiktor spojrzał na chłopaka, który zarumienił się jak piwonia i spuścił oczy z uczuciem przykrości widomym. Nie mówił jeszcze wcale z pryncypałem i dobroczyńcą o zamiarach swoich, i to publiczne wydobycie ich na jaw wprowadziło go w położenie kłopotliwe. Zenon Hornicz zrozumiał to na tychmiast i pomimo urazy, którą czuł do wychowańca, żal mu się go zrobiło. „Po co go ona tak zawstydza? — pomyślał. — Taka rozmowa, jaką ja mam z nim do stoczenia, stoczyć się powinna tylko na cztery oczy”. Dla wydobycia więc Pawełka z położenia niemiłego, zaczął prędko i długo opowiadać bratu o Górkiewiczu, o naturze i korzyściach posady, którą otrzymał i dla której te strony opuszcza, o jego zamiłowaniu w agronomii i gospodarstwie szerokim, które skłania go do wyjazdu więcej jeszcze aniżeli interes pieniężny. Rozalia potakiwała słowom szwagra. Przyznawała Górkiewiczowi dużo inteligencji i nauki, chwaliła nawet z zapałem energię, która popycha go do pracy korzystnej i rozległej. Taki człowiek może wszędzie uczynić wiele dla siebie i dla innych. Wiktor, któremu brat przedstawił był Pawełka jako wychowańca i pomocnika swego, z uprzejmym spojrzeniem na młodzieńca zapytał: — Czy zamierzona podróż pana zostaje w związku z odjazdem pana Górkiewicza? Zamiast zapytanego Rozalia odpowiedziała: — A tak, pan Paweł jedzie także robić fortunę. Od dwóch miesięcy miał ten zamiar, a szwagier mój i my dowiedzieliśmy się o nim dopiero wczoraj i ze strony. Ale to nic dziwnego, bo po pierwsze, nie ma na świecie karesu, który by nie poszedł w kąt dla interesu… — Pani wybornie przerabia przysłowia! — zaśmiał się Wiktor. Ona zaś dokończyła: — A po wtóre: gdzie konie kują, tam i żaby nogi podstawiać muszą! Mówiła to swobodnie, wesoło, tak jak gdyby nie przechodziło jej nawet przez myśli dotknąć kogokolwiek tymi słowami. Pawełek przecież miał minę człowieka rozciąganego na torturach; Zenon Hornicz oburzył się za niego i rzekł z powagą: — Co do żab i koni, to nie można nigdy twierdzić na pewno, że ten jest koniem, a ów żabą, bo to, co nam się wydaje większym, może być w gruncie rzeczy mniejszym, i na odwrót. Co zaś do tajemnicy czynionej przed nami, pochodziła ona tylko z wahań się i namysłów — przyszłego podróżnika. Przy ostatnich wyrazach z żartobliwością przyjacielską mrugnął ku Pawełkowi, który wlepiał w
niego oczy zdziwione i zachwycone. Wiktor zwrócił się ku młodzieńcowi z poufałością przyjacielską i czyniącą wrażenie sympatyczne. — Ależ winszuję panu, winszuję przedsiębiorczości i energii! Bardzo dobrze, bardzo pomyślnie, że zdarzyła się panu posada korzystna i sposobność pracowania pod przewodnictwem człowieka tak przedsiębiorczego i energicznego, jakim, o ile tu słyszę, musi być pan Górkiewicz. Przede wszystkim przedsiębiorczość i energia! Trzeba zawczasu budować sobie przyszłość! — Ależ — wtrącił Zenon — budowanie przyszłości nie zależy tylko od mniej lub więcej korzystnej posady i znacznych dochodów! —A od czegóż więcej ona zależy? — zapytał Wiktor. Zenon z niejakim zadziwieniem w głosie odpowiedział: — Przecież człowiek młody ma przed sobą przyszłość podwójną: materialną i moralną. Wiktor zaśmiał się i śpiesznie potwierdził. — Ależ tak, to się rozumie, o tym przecież nie trzeba i wspominać! Piąte: nie zabijaj! szóste: nie kradnij! Zenon przerwał spiesznie: — To elementarne! Naturalnie, że o moralności kodeksowej wspominać nawet nie trzeba. Ale poza jej granicami jest pole obowiązków i cnót bardzo szerokie. Wiktor popatrzył przez chwilę na brata, zastanowił się i odpowiedział: — A jest, rzeczywiście jest, nie wiem, czy takie szerokie, jak ty mówisz, ale jest. Tylko że siostry miłosierdzia i inne tam owieczki boże już po nim chodzą. I niech sobie zdrowe chodzą! Dla nas zaś, kozłów światowych, przedsiębiorczość, praktyczność, energia — przede wszystkim! Naturalnie, że rozbijać po drogach, ani kraść, ani weksli fałszować nie należy, bo za to można dostać się na tym świecie do kozy, a na tamtym, jak księża powiadają, do piekła, jeszcze gorszej niż koza instytucji… Kończył mówić śmiejąc się, po czym spoważniał. — A propos kozy, czy słyszeliście państwo o sławnym skandalu finansowym i wynikłym z niego procesie, który zdarzył się w dniach ostatnich? Ponieważ zaś mieszkańcy Zapolanki nic o tych rzeczach nie słyszeli i tylko trochę znali je z gazet, opowiedział je obszernie i ze szczegółami. Był to jeden ze szwindlów finansowych na skalę ogromną, z ostatnim aktem” odegranym przed kratkami sądowymi. Kiedy skończył
opowiadać, Zenon zawołał : — A widzisz, Wiktorku, do czego doprowadzają czasem przedsiębiorczość i energia, praktykowane z wyłączeniem tych cnót, po których polu chodzą siostry miłosierdzia i inne owieczki boże! Wiktor spojrzał na mówiącego oczyma zdumionymi. — A cóż to ma jedno do drugiego? Że tam kilku łotrów bank okradło, ja nie miałbym prawa zbierać sobie majątku sposobami uczciwymi? — Masz je niezaprzeczenie; tylko że bardzo jest trudno zbierać majątek duży bez krzywdy czyjejś pośredniej lub bezpośredniej i napełniać szkatułę nie opróżniając serca. Wiktor słuchał uważnie, ale rozśmieszyły go ostatnie słowa brata. — Co? nie opróżniając serca? — zawołał śmiejąc się — ależ całkiem przeciwnie, mój drogi, całkiem przeciwnie! Tylko wtedy, gdy się ma pełną szkatułę, można sobie napełniać serca… różnymi dobrymi rzeczami. — Nie wiem, o jakich dobrych rzeczach mówisz — ze zmieszaniem wtrącił Zenon. — Wszelkiego rodzaju, mój drogi, o wszelkiego rodzaju dobrych rzeczach: rozrywkach, przyjemnościach, wesołości, a szczególniej, szczególniej o najlepszej ze wszystkich, którą jest miłość. Tylko ze szkatułą pełną można pozwalać sobie na te wszystkie zbytki, zwłaszcza na ostatni, który we wszystkich znaczeniach jest najdroższym!… Mówiąc o miłości rzucił spojrzenie na Rozalię, która żartobliwie zauważyła: — Szwagier mój jest w ogóle nieprzyjacielem zbytków wszelkich… Wiktor obrócił się do brata i w twarz mu popatrzał. — Co? ty nieprzyjacielem zbytków? Eks—artysta? Nie wierzę! A co wyrabiałeś w Monachium, a? pamiętasz? Ale o tym teraz mówić nie wolno… Filuternie spojrzał na Sabinę, która zmieszała się ogromnie. Zenon trochę spochmurniał, ale usiłując dostroić się do tonu brata żartobliwie odpowiedział: — Co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr. To są dawne historie, a od lat już wielu… — Od lat już wielu zostałeś trapistą! cha, cha, cha! Śmiejąc się objął ramieniem szyję brata i ucałował go w oba policzki. Przy tym mówił: — O, ty mój kochany, poczciwy trapisto! Obiad był już skończonym, ale Sabina, jak zwykle bywało z nią przy gościach, zapomniała o daniu
znaku do wstawania od stołu. Miała głowę tak napełnioną tym, co gość jadł i jeść będzie, rozmowa nieco gwarniejsza tak mąciła jej myśli, że we wszelkich wypadkach podobnych byłaby do wieczora przesiadywała przy stole, gdyby nie wyręczała jej Ro zalia. Wyręczyła i teraz, ze znakiem porozumienia rzuconym ku siostrze wstając z krzesła. W bawialni dość obszernej, z niskim sufitem i sprzętami staroświeckimi, Wiktor chwycił wpół przebiegającą obok niego Anielkę i żartobliwie, ze śmiechem zaczął pytać ją o nau—,ki i zabawy, przy czym przypatrywał się nieznacznie szczegółom powierzchowności podlotka, który odziedziczył po matce nieśmiałość wielką i twarzyczkę okrągłą, białą i różową. — Pójdźmy przejść się, Wiktorze — zaproponował Zenon — wyobrażam sobie, jak musisz być niecierpliwym zobaczenia ziemi i nieba w Zapolance. Po osiemnastu latach… — I owszem, i owszem! — chętnie zgodził się gość, ale natychmiast zwrócił się ku paniom: — Wszakże panie nie zechcą odmówić nam towarzystwa swego? Mówił w liczbie mnogiej, ale patrzał tylko na Rozalię. Sabina uczyniła ruch niespokojny i zaszeptała coś o braku czasu i potrzebie pozostania w domu. Rozalia zaś odpowiedziała z uśmiechem: — Nie chciałybyśmy przeszkadzać obecnością swoją pierwszej rozmowie poufnej braci po tak długim niewidzeniu. — Ależ mój Boże! — zawołał gość. — Cóż byśmy takiego mieli sobie do powiedzenia, czego by świat cały słyszeć nie mógł! Nie jesteśmy przecież parą kochanków. Prawda, kochany mój trapisto? Znowu uścisnął Zenona i obu dłońmi poklepał go po ramionach. Rozalia przecież odmówiła stanowczo wzięcia udziału w przechadzce, i bracia wyszli we dwóch do ogrodu. Ten ogród był dziełem, uciechą i dumą Zenona. Pragnął go przede wszystkim pokazać bratu. Były tam aleje i drzewa pojedyncze stare i pełne wspomnień ze wspólnego ich dzieciństwa; ale zarośla malownicze, trawniki piękne, sad owocowy, bardzo rodzajny i w tej porze roku najprzepyszniejszy, to już będą dla Wiktora niespodzianki, które sprawią mu pe wno przyjemność wielką. Bo każdemu przecież miło być musi ujrzeć miejsce rodzinne tak starannie utrzymywanym, przyozdabianym, wzbogacanym. Milczał i oczyma rozpromienionymi wypatrywał na twarzy brata objawu pierwszych wzruszeń i zadziwień. O kilkadziesiąt kroków od ganku Wiktor zwrócił się ku niemu i rzekł półgłosem: — Ta twoja szwagierka, choć nie pierwszej młodości, jest jeszcze bardzo interesującą. Musiała być kapitalnie piękną, a i teraz jeszcze, oho! diabełki w oczach siedzą! Przy tym jest bardzo przyjemną w rozmowie… Cóż ty na to?
Uśmiechnął się filuternie, patrząc bratu w oczy. Dla Zenona takie rozpoczęcie rozmowy było niespodziewanym; więc bąknął tylko: — Tak, to prawda, Rozalia była bardzo piękną i w rozmowie jest dość przyjemną. — Cóż tak obojętnie o tym mówisz? No, przyznaj się, że żyjąc z taką kobietą pod jednym dachem, od rana do wieczora, na wsi… nie podobna, aby tam czegoś… tak niby… nie było pomiędzy wami! Zenon stanął jak wryty, z oczyma szeroko otwartymi. Po chwili osłupienia przemówił: — Co? pomiędzy mną a Rozalią? Ależ to siostra mojej żony!… — No, tak, tak, zapewne — uśmiechał się wciąż Wiktor — ale na świecie bywają różne rzeczy. Zdarzają się i takie… czy tylko takie! Myślałem, że jesteś dawnym Zenkiem, pełnym fantazji i trochę szalonym. Zenon ochłonął już ze zdumienia i spokojnie mówić zaczął: — Życie jest doskonałym lekarzem od fantazji i szałów. Ale i w tych czasach, o których wspominasz, jakkolwiek szalony, nie miałem pociągu do rzeczy szpetnych fizycznie czy moralnie, miałem nawet do nich wstręt… To zaś, co przypuszczałeś, byłoby ze wszech względów ogromnie szpetnym… — Zapewne, zapewne — potwierdził Wiktor — ale bywają pokusy, którym niekiedy człowiek najuczciwszy oprzeć się nie może… — Mogę cię upewnić, że w tym wypadku nie doświadczałem nawet pokus żadnych. Rozalia nie jest moim ulubionym typem kobiecym… Starał się mówić tonem żartobliwym, ale z przykrością niewymowną myślał: „O czymże to my rozmawiamy!” Wiktora zaś ta rozmowa interesowała. — Nie jest twoim ulubionym typem — powtórzył. — A jakiż ty masz typ ulubiony? Aha, blondynki! Twoja żona jest blondynką! Bardzo miła osoba. Tylko że wygląda na flegmatyczkę. Musi mieć temperament ogromnie limfatyczny. Te blondynki to tak: albo ogień, albo woda. Jednak przypominam sobie, że ten twój ideał monachijski, za którym tak szalałeś i który cię tak haniebnie wystrychnął na dudka, był brunetką ognistą. Prawda? co? — Już nie pamiętam — odrzekł Zenon z cicha, bo wspomnienie o ideale owym w takiej formie nasunięte niemile go dotknęło, i z przykrością coraz dolegliwszą myślał: „O czymże to rozmawiamy!” Stanął i szerokim gestem ukazując bratu przestrzeń otaczającą rzekł: — Spójrz, Wiktorze. Popatrz trochę na dzieło rąk moich! Stare aleje i klomby z krzewów, ozdobne, malownicze, trawnikami i ścieżkami otoczone, przeszli już i minęli. Na Wiktora nie sprawiły one wrażenia żadnego. Możeby sprawiły, gdyby na nie patrzał, ale rozmawiając, żartując, zaglądając wesoło w twarz brata, nie patrzał.
Teraz znajdowali się w środku ogrodu owocowego zajmującego spory kawał gruntu. Mnóstwo tam było drzew, z których nie zdjęto jeszcze owoców zimowych, których gałęzie gięły się pod ciężarem jabłek czerwonych jak rubiny, grusz złotawych, śliw fioletowych. Zenon rozpromieniony od uciechy serdecznej mówił: — Od otrzymania twego listu marzyłem o chwili, w któ rej ci to pokażę. Drobna rzecz, ale taka moja! Pamiętasz, jakie tu było zestarzenie i zdziczenie przed osiemnastu laty. Biedny ojciec nie miał już w ostatnich latach energii ani ochoty do pielęgnowania ziemi. Ziemię zaś, mój drogi, trzeba nie tylko uprawiać, ale i pielęgnować, jak matkę, aby nie podupadła na siłach, i jak dziecko, aby w nie wzrastała, a jeżeli chcesz, nawet jak siostrę, aby stawała się coraz piękniejszą. Bo ziemię, mój drogi, można uczynić nie tylko urodzajną, ale także piękną, i może być ona nie tylko żywicielką, ale i pocieszycielką. Widzisz ten duży kawał ziemi zarosły suszyzną i chwastami? Był nie tylko bezużytecznym, ale brzydkim, smutnym. Teraz co? Wszystko tu siałem i sadziłem sam, z pomocą tylko dwóch niedorosłych robotników, bo na większą ich ilość i na ogrodnika nie miałem pieniędzy. Nie znałem się też na ogrodnictwie, trzeba się było go wyuczyć! Zaczytywałem się w książkach ogrodniczych, zasięgałem rad paru sąsiadów doświadczonych. No, i zrobiłem, mam. Popatrz tylko. Z jednej strony przynosi to korzyść znaczną, a z drugiej, ile tu barw, linii, półświateł, półtonów! To obraz wymalowany przeze mnie zamiast na płótnie na łonie ziemi, która wydała mię na świat. Jak mogę, jak mogę, tak wywdzięczam się jej za życie… Mówiąc to wszystko, ulegał metamorfozie stopniowej. Wyprostował plecy, zmarszczki zniknęły mu z twarzy prawie zupełnie, oczy rozbłysły entuzjazmem młodzieńczym. Wiktor przypatrywał się pięknemu ogrodowi uważnie i z przyjemnością, a gdy Zenon umilkł, rzekł: — Tak, tak, bardzo piękny sad owocowy. Ile przynosi? Zenon wymienił cyfrę dość znaczną i uszczęśliwiony wsunął rękę pod ramię brata. — Ale nie zauważyłeś moich gaików i malutkich dywanów kwiatowych. Choć to już późno, ale są jeszcze piękne, w tej porze roku może jeszcze piękniejsze niż latem. Cudnymi są nasze jesienie! Chodź, zobacz, jakie mam pyszne su maki. Sadziłem je razem z wierzbami srebrnymi, i teraz to tworzy efekt szczególny: na tle krwistym potoki roztopionego srebra! Drogami krzyżującymi się pośród drzew owocowych prowadził brata do części ogrodu otaczającej dom i na którą przedtem nie zwrócił on był uwagi. Wiktor szedł chętnie i mówił wesoło: — Zawsze byłeś i pozostałeś poetą. Mówisz o ogrodzie jak o kochance. Ale nie dziwię się wcale. Praca swoja każdemu miła. Ja mam teraz przed sobą taką, do której się aż palę. Wyobraź sobie, że idzie o zmianę systemu w całej ogromnej gałęzi fabrykacji państwowej. Czy znasz się choć trochę na mechanizmie gorzelnianym. Nie? to posłuchaj. Zaraz wytłumaczę ci, o co chodzi.
Zaczął tłumaczyć. Mówił o przeznaczeniu i konstrukcji różnych maszyn i aparatów mechanicznych, o naturze kruszców, z których bywają sporządzanymi, o sposobach, sile, stopniach siły, z którymi działają na powierzone im materie różne działacze natury: woda, para, cieplik, tarcie itp. Był to cały wykład mechaniki, z mnóstwem komentarzy zaczerpniętych z fizyki, chemii, mineralogii. Mówiąc o tym wszystkim Wiktor Hornicz stał się człowiekiem poważnym, i nie tylko poważnym, ale nawet pełnym wiedzy i zapału. Posiadał znajomość ogromną przedmiotu, o którym mówił, i nie mniejsze w nim zamiłowanie. Mówił z łatwością wielką i tak nieustannie, że byłoby nie podobna wtrącić mu w mowę ani jednego słowa. Ale Zenon nie myślał przerywać mu mowy żadnym słowem, bo w tym potoku słów i okresów technicznych większości nie rozumiał, a inne, choć zrozumiałe, nie wiązały się mu w umyśle w żaden sens jasny. Naturalnie, mechaniki nie studiował nigdy i miał o niej wyobrażenie zaledwie elementarne. Raz pomyślał: „Jaki on dziwny! Przecież musi wiedzieć, że nikt nie może bez długiego przygotowania rozumieć takich rzeczy ani o nich rozmawiać!” Ale Wiktor nie zwracał uwagi najmniejszej na rozpaczliwą niekompetentność słuchacza. Z przyjemnością człowieka, który wpadł na główny temat życia swego, mówił i mówił o systemach fabrykacji gorzelnianych, takich, jakie były, są, będą i być powinny, w najróżniejszych krajach europejskich. Mówiąc trzymał brata pod rękę i chodził z nim po alejach starych, pełnych wspomnień wspólnego ich dzieciństwa, dokoła klombów będących rozkoszą i dumą ich twórcy, o niczym wcale nie wspominając i na nic nie patrząc. Zenona to chodzenie bezmyślne z alei w aleję, ze ścieżki na ścieżkę i to słuchanie o rzeczach prawie niezrozumiałych zaczęło nużyć i nudzić. Po raz pierwszy przerwał mowę bratu: — Usiądźmy. Możesz mówić, a ja mogę słuchać zarówno dobrze, siedząc, jak chodząc. Naturalnie, chodzili tylko dlatego, aby obejrzeć razem piękny ogród, skoro go zaś nie oglądali… Przy tym ławka, na którą Zenon zaprosił brata, stała w miejscu tak pełnym wdzięku i malowniczości, że chyba już teraz Wiktor je zauważy i przestanie mówić o swoich maszynach. Rosły tam właśnie owe sławne sumaki czerwone i wierzby srebrne, kwitły na trawniku wielkie krzaki floksów liliowych i śnieżnych; przez otwór umyślnie uczyniony pomiędzy drzewami widać było szlak łąki za ogrodem, ciągnący się pod wzgórza lesiste i teraz cały w złocie zachodzącego słońca. Spojrzenie Wiktora wypadkiem upadło na ten kawałek łąki. — A! — zawołał — toż to ta sama łąka, po której ty i ja, małymi chłopcami, hasaliśmy boso, po rosie! Ale tylko w lecie można było to robić. Na wiosnę i w jesieni była bardzo błotnistą. Jak teraz wybornie i prędko można osuszać błota, choćby największe! Czy wiesz, jakimi sposobami osuszono blisko połowę błot poleskich? Jak przedtem o fabrykacji gorzelnianej, tak teraz opowiadać zaczął o osuszaniu gruntów mokrych, przy czym rolę ogromną odgrywała hydraulika, będąca właśnie najulubień szym przedmiotem jego studiów. Przed kilku laty dokonał był w tej dziedzinie pewnego odkrycia pozwalającego na używanie pewnej kombinacji działań, przedtem poczytywanej za niemożliwą. Opowiedział teraz bratu to odkrycie ze szczegółami najdrobniejszymi, a Zenon, w połowie tylko rzecz rozumiejąc, słuchał go przecież z oczyma rozbłysłymi od zajęcia i radości. Powodzenie brata i chwała, którą się okrył, cieszyły go ogromnie. W końcu rzekł z cicha:
— Tak, to prawda! cóż znaczy praca moja, mała, mrówcza, wobec tych, które ty dokonywasz! Dla mnie jednak jest to jedyną pociechą, gdy pomyślę… Wiktor przerwał mu z ożywieniem wielkim: — Naturalnie, mój drogi! Żyjemy w epoce wielkiej nauki i wielkiego przemysłu… Zaczął mówić wiele i bardzo rozumnie o tym, jak nauka wspiera i rozszerza przemysł, a przemysł ułatwia i przyozdabia życie ludzkie odkrywając coraz nowe źródła zarobków, wygód i użycia wszechstronnego. Zmrok spuszczać się zaczął na sumaki i wierzby, na trawniki, floksy i szlak łąki za ogrodem, gdy nadbiegła Anielka i cała w rumieńcach, drżącym głosikiem oznajmiła, że: „Mama prosi na herbatę”. Przy stole herbatnim, wyelegantowanym, zastawionym, ozdobionym kwiatami, Rozalia rzekła do gościa: — Zenon musiał chwalić się przed panem swoim ogrodem. Jest on rzeczywiście dziełem rąk jego, które się dobrze udało. — Tak, tak — potwierdził gość — śliczny ogród, tylko że ja w ogóle nie umiem zachwycać się — zieleniną! — Pracując tak wiele i nad rzeczami tak ważnymi nie miał pan pewnie czasu przypatrywać się naturze — grzecznie zauważyła Rozalia. Gość zaprzeczył. — Ej, nie, owszem, bywałem nieraz na wsi i za granicą w miejscowościach sławnych z piękności. Ale jakoś nie mam już do tego zmysłu. Wzgórek, trawka i źródełko: oto dla mnie i cała natura. Większe, mniejsze, ale zawsze to samo: wzgórek, trawka i źródełko… — Czy i morze wydaje ci się źródełkiem? — zapytał Zenon. — Nudne! — zawołał Wiktor — ach, mój kochany, jaka to nudna rzecz to morze! Bywałem nieraz nad brzegami jego, pływałem po nim. Powiadam ci, że gdyby na parowcach nie było z kim grać w winta i czasem nie istniały anioły pociechy w postaciach dam ładnych i miłych, można by umrzeć na nich z nudy. W dekoracjach teatralnych robi to wrażenie duże, ale w rzeczywistości — woda, woda i woda! Co jest prawdziwie pięknym i zdumiewającym, to telegrafy podmorskie… — Że są zdumiewające, na to zgoda — z trochą zniecierpliwienia przerwał Zenon — że bardzo pożyteczne, to także niezawodne, ale aby telegrafy jakiekolwiek mogły być pięknymi… — Są nie tylko pięknymi, lecz wprost cudownymi — zawołał Wiktor. — Nauka i przemysł dokonały w tym dziele cudu prawdziwego…
Zwróciwszy się do pań zaczął wykładać im sposób urządzenia telegrafów podmorskich płynnie, obszernie i dość dostępnie. Na twarzy Sabiny, która prawie nic z mowy jego nie rozumiała, malował się jednak podziw nad mądrością szwagra; Rozalia słuchała z zajęciem, rozumiała wiele, choć nie wszystko, i była coraz widoczniej zachwyconą gościem. Zenon nie promieniał już od uciechy i nie patrzał bratu w oczy, tak jak przy obiedzie, niemniej widać było, że cieszy się jego obecnością, uczonością, wesołością i tylko czasem markotniał, spuszczał powieki i widać było, że odbiegał myślą od telegrafów podmorskich, kto wie? może ku „zieleninie” tak ostatecznie i bez ratunku wzgardzonej przez brata. Po herbacie, w bawialnym pokoju Wiktor zbliżył się do fortepianu. — Pani jest muzykalną? — zapytał Rozalii. Była muzykalną. Grywała wiele i z zamiłowaniem. Teraz także zasiadła do fortepianu, Wiktor usiadł przy niej i z głową opartą na ręku słuchał. Zenon przypatrywał się mu z kanapki stojącej w kącie pokoju i wydało mu się parę razy, że brat udaje czasem pilnego słuchacza, a myśli wcale o czym innym niż o muzyce. Dla niego talent muzyczny Rozalii bywał nieraz i przyjemnością wielką, i smutkiem; ta osoba bowiem, samodzielna i niestała, nie grywała wcale podówczas, gdy on potrzebował tego najwięcej, ale tylko podówczas, gdy sama grać chciała. Czasem spędzał przy jej muzyce szare godziny pełne uroku smętnego i myśli uciekających w kraje ideałów; ale daleko częściej, wtedy właśnie, gdy najmocniej gryzła go nuda życia samotnego i kłopotliwego, Rozalia była w złym humorze i za nic nie usiadłaby do fortepianu, choćby dlatego, aby nie okazać mu przez to swej życzliwości. Biedna Sabinka grywała niegdyś słabiutko i dość wdzięcznie, ale już od dawna poszło to u niej w zaniedbanie najzupełniejsze. Teraz Zenon czuł trochę gniewu przeciw Rozalii za to, że długim graniem swoim zabierała mu brata, i z niejaką niecierpliwością oczekiwał końca muzyki; ale gdy Rozalia po długim graniu wstała od fortepianu, Wiktor wstał także, i zaczęli chodzić po pokoju rozmawiając z ożywieniem o paru operach, które Wiktor widywał na wielkich scenach europejskich, a o których Rozalia, chociaż ich nie widziała nigdy, umiała zręcznie mówić i decydować. Byli nawzajem bardzo zajęci sobą, i Wiktor raz tylko zwrócił się do brata, siedzącego na kanapce, w kącie pokoju. — Byłeś na „Aidzie”, prawda? Pamiętasz scenę zbierania się nad morzem ludu, kapłanów i bożków egipskich? Jakie tam dekoracje, jaki personel olbrzymi… Zenon parsknął śmiechem. — Mój drogi, jakimże sposobem mógłbym „Aidę” znać ze sceny? Przecież od lat osiemnastu nie byłem w żadnym wielkim mieście… — To szkoda! — rzucił Wiktor i wracając do przechadzki z Rozalią, zaczął opowiadać zdarzenia i anegdoty z życia różnych śpiewaków i śpiewaczek. Zenon patrząc na przechadzającą się parę myślał: „Ależ on naprawdę zajmuje się Rozalią! Może się z nią ożeni? Kto wie? Są dla siebie stosowni wiekiem…”
Rozalia nie była wcale zalotną i nie miała staropanieńskiej śmieszności upatrywania w każdym mężczyźnie wielbiciela lub konkurenta. Jednak zajęcie się nią gościa, widoczne i coraz żywsze, mogło jej pochlebiać i nawet nasuwać przypuszczenie pewnego rzędu. Stawała się coraz weselszą, mówniejszą, aż przy końcu wieczora Wiktor przysiadł się do Sabiny i dokonał tego prawdziwego cudu, że ją także rozweselił i do mówienia skłonił. Zaczęła trwożliwie i z wahaniem, potem rozgadała się o dzieciach, o domu, o swoim sposobie przepędzania czasu, prawie rozszczebiotała się, ożywiona ogromnie, często przez dowcipy i zapytania szwagra rozśmieszana. Że zaś i Rozalia przyjmowała niemały udział w tej gawędce poufałej, pustej, żartobliwej, więc wszyscy troje, siedząc przy stole z lampą i starymi albumami, bawili się wybornie. Godzina była dość późna, kiedy Zenon wstał z kanapki stojącej w kącie pokoju. — Może już potrzebujesz odpocząć po drodze — rzekł zbliżając się do brata. Wiktor zgodził się chętnie, mówiąc, że istotnie czuje się trochę zmęczonym podróżą; wesoło ucałował ręce bratowej, a życząc Rozalii dobrej nocy znacząco w oczy jej popatrzył. Po kilku minutach bracia znaleźli się sam na sam w pokoiku na górze, czystym, wesołym, przystrojonym firankami świeżutkimi i wielkim bukietem z floksów różnobarwnych, stojącym na stole obok kilku książek i dzienników. Zenon upa trywał znowu na twarzy brata wrażenia, które pokój ten na nim sprawi. W nim to przecież za czasów szkolnych mieszkali we dwóch, spędzając w domu wakacje, w nim także po śmierci ojca, gdy zwłoki zmarłego stały na dole w pokoju najparadniejszym, spędzili parę nocy na cichych rozmowach o stracie poniesionej i różnych swoich smutkach i nadziejach. Tu Zenon zwierzał się przed starszym bratem z zawodu serdecznego, który go spotkał od kobiety ukochanej, a Wiktor opowiadał mu o pożyciu szczęśliwym z tą, którą niedawno był poślubił. Nie był jeszcze wówczas ani bogatym, ani tak znaczącym i pewnym siebie; doświadczał obok szczęścia domowego wielu trosk i niepewności. Ileż dni upłynęło od owych nocy przerozmawianych z bratem! Ile zmian zaszło w położeniu i usposobieniu ich obu! Jakim nagłym, rzewnym przypomnieniem porannych i przedpołudniowych godzin życia, uderzy mu serce na widok tego pokoju! Lampę znaleźli już zapaloną; na krześle przy stole stała zamknięta skrzynka podróżna, do której Wiktor zbliżył się wprost ode drzwi, i otwierając ją, plecami do brata odwrócony, półgłosem mówić zaczął: — Powiedz mi, Zenku, dlaczego ta wasza Rozalia nie wyszła za mąż? Taka pyszna kobieta, piękna i wykształcona. Czy nikt się nie poznał na niej, czy zanadto przebierała, albo może jakie małe nieszczęście, co? Przy ostatnich wyrazach odwrócił twarz ku bratu i filuternie mrugnąwszy zaczął wydobywać ze skrzynki toaletowe przybory i drobiazgi. Zenon przez chwilę nie odpowiadał. Spuścił powieki, brwi ściągnęły się mu posępnie. Na koniec siadając na krześle umieszczonym przy stole odpowiedział:
— Nieszczęście było istotnie, ale nie takie, jakie przypuszczasz. Przed dwunastu laty Rozalia miała narzeczonego, który na krótko przed dniem na ślub wyznaczonym prawie nagle umarł. Była po nim w rozpaczy, i chociaż zdarzały się jej potem partie odpowiednie, za mąż iść nie chciała. — Głupia! — zawołał Wiktor i wyprostowawszy się znad skrzynki zaczął wydobytym z niej grzebieniem przyczesywać sobie wąsy i krótko przystrzyżone włosy. — A wydaje się taką rozsądną, nawet rozumną! Zostać starą panną dlatego, że jakiś tam narzeczony, Bóg wie tam kiedy, umarł! Chodząż to jeszcze po świecie takie sentymenty i romanse! Ale czyż to naprawdę przyczyna rzeczywista? a? powiedz prawdę! — Mogę upewnić cię słowem honoru, że jest to przyczyna rzeczywista i jedyna pozostania Rozalii niezamężną. Wyznam ci też, że ta stałość uczucia, którego grób nie zabił, podnosiła ją zawsze w oczach moich. — Może to i bardzo wzniosłe, ale niepraktyczne — odparł Wiktor. — I cóż dobrego wyniknęło z tej stałości? Umarłego przez nią nie wskrzesiła, a sama, zamiast być żoną, matką i jakiego żyjącego śmiertelnika uszczęśliwiać, więdnie w staropanieńskim stanie. To jest wielka niepraktyczność, a co niepraktyczne, to i na diabła zda się. Szkoda kobiety! Lepszego losu warta! Na twarzy Zenona rozlewał się uśmiech ironiczny i pochmurny. — Uważam, że zajęła cię bardzo żywo. Jesteś w możności poprawienia jej losu, nad którym tak ubolewasz. Spróbuj, może już zapomniała, albo może uda ci się zasłonić przed nią cień z tamtego świata. Wiktor, który w przywdzianym przed chwilą szlafroku eleganckim i kosztownym czyścił sobie paznokcie jakimś połyskującym i delikatnym narzędziem, podniósł na brata oczy pełne zdziwienia. — Ja? — zawołał — ależ ja jestem już prowincją zabraną, podbitą, na wieki wieków oddaną w posiadanie najpiękniejszej w świecie rączki. Mam narzeczoną, mój drogi! Zjadę się z nią teraz w Wiedniu, tam ślub weźmiemy i będziemy już razem odbywali dalszą podróż. Wybornie się złożyło, uważasz? Bo podróż poślubną zawsze potrzeba byłoby odbyć, więc ją odbędę, ale jednocześnie z obowiązkową, w którą zwierzchność mię wysyła. Koszt więc prawie żaden, a przyjemność podwójna, bo razem z miesiącem miodowym studia niesłychanie ciekawe i korzystne. Chcesz może wiedzieć, jak wygląda narzeczona moja? Oto masz jej portret, bardzo podobny. Śliczna, prawda? Zenon patrzył długo na dużą fotografię podaną mu przez brata, z której uśmiechała się twarz kobiety może trzydziestoletniej, śliczna istotnie, rozumna, pełna wdzięku i słodyczy. Patrzał długo, bo czar wielki bił ku niemu z jej oczu mądrych i dobrych, z uśmiechu zamyślonego, z bogactwa włosów upiętych malowniczo nad czołem otwartym i szlachetnym.
Po kilku minutach zaledwie oddając bratu fotografię rzekł: — Szczęśliwy jesteś, Wiktorze. Przeżyjesz po raz drugi ten poemat życia. Ja, który nie przeżywałem żadnego… — Tak, tak — wpadł mu w mowę Wiktor — małżeństwo z tą kobietą można rzeczywiście nazwać poematem… I usiadłszy obok brata, zaczął mu obszernie rozpowiadać wdzięki i zalety narzeczonej. Nie skąpił szczegółów; kobietę kochaną rozbierał po prostu przed słuchaczem, zarówno fizycznie, jak moralnie. Rozgrzał się i uniósł do tego stopnia, że wyrażenia poetyczne albo namiętne wplatały się mu w mowę. Dostał silnego blasku w oczach i rumieńców na policzkach. Mówił długo. Powiedział nazwisko narzeczonej i że to była młoda wdowa, która pierwszego męża nie kochała, że miała majątek, co nigdy niczemu nie przeszkadza, że różnica wieku jest trochę za dużą, ale że nie budzi to w nim obawy najmniejszej, bo naprzód czuje się sam zdrowym, silnym i jeszcze młodym, a potem wie dobrze, kogo bierze i jak zupełnie polegać może na prawości, szlachetności i przywiązaniu do niego tej kobiety. Zenon słuchał tych zwierzeń z oczyma przysłoniętymi dłonią, jakby olśniony roztaczanym przed nim obrazem wiel kiego szczęścia. Kiedy na koniec Wiktor umilkł, odsłonił oczy i rzekł głosem nieco stłumionym: — Czego najwięcej winszuję ci, Wiktorze, to tego, że będziesz z żoną na jednym poziomie umysłowym. Mógłbym, chciałbym nawet opowiedzieć ci, jak dalece rozdział myśli i upodobań wpływa przytłumiająco na stronę uczuciową… Poznałeś moją żonę jest to kobieta niezmiernie dobra, uczciwa i którą bardzo szanuję… — Ależ Amelia jest bardzo, bardzo wykształconą! — z żywością przerwał Wiktor — wiele czyta, posiada parę ładnych talentów, w towarzystwie bywa prawdziwie świetną. Innej bym nie wziął. Wziąść sobie za towarzyszkę wiekuistą gęś albo kurkę, dziękuję! Nuda w domu i wstyd przed ludźmi… Znowu mówił o zaletach umysłowych i towarzyskich przyszłej żony dość długo, ale z mniejszym zapałem niż przedtem. Były to już także zwierzenia zupełnie jednostronne, bo Zenon po dwukrotnej nieudanej próbie „otwierania duszy” przed bratem, zamknął ją i milczał jak ściana. Dusza jego zamknęła się z lekkim zgrzytem, którego odgłos rozszedł się po wszystkich jej zakątkach. Ale i wymowa Wiktora słabła, ustawała, parę razy zamrugał powiekami jak człowiek walczący z wielką ochotą do snu. Zenon spojrzał na zegarek. — Pora ci już zasnąć po podróży. Dobrej nocy, Wiktorze. Podał rękę bratu i chciał tylko ją uścisnąć, ale Wiktor
przyciągnął go do siebie i kilka razy w policzki wycałował. — Rad jestem — rzekł z wylaniem — niewymownie rad jestem, że widzę cię zdrowym, zadowolonym, szczęśliwym, że ci się dobrze dzieje! Dobrej nocy, mój drogi! Dobrej nocy! Powieki nieprzezwyciężenie opadały mu na oczy. Widać było, że gdy tylko dotknie głową poduszki natychmiast spać będzie jak zabity. Natomiast praca zawodowa, gorliwa i kłopotliwa, przyzwyczaiła go do wstawania rannego. Zenon zastał go nazajutrz o dość wczesnej godzinie nie tylko już obu dzonego, lecz zajętego pisaniem listów. W szlafroku eleganckim, przed piękną teką pełną papierów i kopert różnego gatunku, siedział pogrążony w pisaniu tak dalece, że wejścia brata zrazu nie zauważył, a gdy po kilku minutach spostrzegł jego obecność, prawie nie patrząc na niego rzekł krótko: — Dzień dobry, Zenku. Każ, mój drogi, przynieść mi tu herbatę, bo mam na parę godzin jeszcze tego pisania. Gdy tylko skończę, zbiegnę tam do was na dół… Po kilku minutach Filipek szedł na górę z tacą obciążoną wszelkimi przysmakami, jakie tylko towarzyszyć mogą na wsi herbacie rannej, a za nim, aż do drzwi pokoju szwagra, biegła Sabina strzegąc, aby czegokolwiek po drodze nie uronił albo nie stłukł. Zenon chodził około stodoły i obory; rozmawiał z gumiennym i parobkami, kiedy zbliżył się do niego Pawełek i zaczął mówić o jakimś szczególe gospodarskim. Szło o parę koni fornalskich, z których jeden okaleczał, więc nie można będzie przez czas jakiś wysyłać jej w pole z pługiem, a tu orka pod zasiew wiosenny jeszcze daleką jest do końca. Kłopot. Co tu robić? Jak opóźnieniu się orki zapobiec? Czy posłać po weterynarza, aby obejrzał chorego konia? Czy to jego okaleczenie jest lub nie jest winą parobka, który zazwyczaj tą parą pracował? Zgryziony niepowodzeniem gospodarskim, a więcej jeszcze rozdrażniony czymś tajemnym i dla niego samego niezupełnie jasnym, Zenon odpowiadał zrazu Pawełkowi trochę szorstko i niecierpliwie. Potem jednak zauważył, że chłopak był mizerny, smutny, wzroku jego unikał, i żal mu się go zrobiło. Złagodniał, zaczął mówić tonem poufałym i przyjacielskim, na koniec z ręką położoną na ramieniu wychowańca zapytał: — Co ci jest? Nigdy jeszcze nie widziałem cię tak bladym i mizernym. Może czujesz się niezdrowym, w takim razie nie jedź dziś w pole, odpocznij… Nie skończył jeszcze słów tych, kiedy Pawełek zdjął jego rękę ze swego ramienia i zaczął całować ją gorąco, po wiele razy. Przy tym łzy kręciły mu się w oczach. — Zdrów jestem i zaraz w pole pojadę. Ja bym… ja bym dla pana pojechał na koniec świata… Odwrócił się żywo, odbiegł i po paru minutach cwałował już na koniu do oraczy, których roboty miał doglądać. Zenon wyszedł też za bramę i udał się do bliskiego lasu, skąd zaczęto dziś wozić do dworu drzewo na opał zimowy. Trzeba odjąć stamtąd parę koni i wysłać ją z pługiem w zamianę tej, która na czas jakiś stała się nieużyteczną. Idąc myślał:
„Słowa, słowa, puste słowa! Gdyby wszystkie puste słowa ludzkie zajmowały w przestrzeni tyle miejsca, ile go zajmują w czasie, zepchnęłyby ludzkość z kuli ziemskiej. Pojechałby dla mnie na koniec świata! Pojedzie istotnie na koniec świata, ale dla pieniędzy. Kosztuje go to jednak widocznie, bo aż zmizerniał przez te dni parę. Ale ba! czy to tylko jest przyczyną tego zmizernięcia? Może po prostu niezdrów. Jaśnie oświecony pan żołądek sprawia często złudzenia naj—kapitalniejsze!” Potem opanowały go myśli wcale inne. Wczoraj o tej porze jechał po brata na stację kolei. Oto już i upłynęła doba jedna; upłynie zaraz druga i uniesie z sobą to, czym się tak cieszył, czego tak gorączkowo oczekiwał. Miał zamiar zaprowadzić Wiktora do tego lasu, ku któremu zbliżał się teraz, aby pokazać mu swoją szkółkę zasianych sosen, które udały się ślicznie i gęstą szczotką okrywały kilka morgów gruntu. Są tam zresztą w tym lesie ścieżki ciekawe, po których często chodzi sam jeden. Chciał przejść się po nich z bratem. Cóż kiedy Wiktor cały prawie ranek musi poświęcić pisaniu listów. Człowiek zajęty, bardzo zajęty! I zresztą, nie lubi… zieleniny! W parę godzin potem wracając z lasu Zenon usłyszał wesołe głosy i śmiechy, które rozlegały się w stronie sadu owocowego. Poszedł śpiesznie w tym kierunku i zobaczył scenę niezmiernie ożywioną i wesołą. Niedorosły ogrodniczek siedział na dużej śliwie i wstrząsając drzewem zrzucał z niego grad owoców, które trzy osoby dorosłe i dwoje dzieci podnosiło i składało w kosze z bieganiem, gonitwami, śmiechem i rozmowami przez śmiech przerywanymi. Wesołe to grono osób było także wystrojonym. Zenon już nie pamiętał, kiedy widział żonę tak starannie uczesaną i ubraną; miała nawet pasek kolorowy dokoła wątłej kibici i jakąś zalotną kokardkę w jasnych włosach. Na czarnej sukni Rozalii połyskiwały ozdoby dżetowe. Anielka, cała w bieli, i Kazio, w kostiumie marynarskim, wyglądali na królewięta w porównaniu z codzienną swoją postacią. Ale spomiędzy wszystkich Wiktor był najświetniejszym. Zmuszony wczoraj do pozostania w ubraniu podróżnym i okurzonym, dziś ustroił się a quatre epingles, w sukno czarne i cienkie, w przód koszuli olśniewający białością, w srebrny znak inżynierski u klapy surduta. Przy tym ilekroć wbiegał w pas światła słonecznego, rozniecały się na jego osobie dwa małe ogniska blasków tęczowych: jedno pod szyją, drugie na małym palcu ręki. Były to brylanty tkwiące w szpilce od krawata i w pierścionku, zapewne zaręczynowym. Powietrze było przejrzystym jak kryształ, nieruchomym i bladozłotym; pomiędzy drzewami pasy światła słonecznego i pasy cieniów, nierówne, postrzępione, kładły się na trawę usianą opadłymi z drzew liśćmi czerwonymi, brunatnymi, żółtymi. Pomiędzy te liście szeleszczące przy każdym dotknięciu spadały gradem ze wstrząsanego drzewa śliwki węgierki dojrzałe, fioletowe, ze złotymi kroplami wosku i z liliowym puszkiem. Spadały nie tylko na trawę i liście suche, ale też często na plecy i głowy osób, które dokoła drzewa biegały i co chwilę to pochylały się, to wyprostowywały. Wywoływało to za każdym razem chwytanie się za głowę i ramiona, ucieczki, śmiechy. Śmiech Sabiny brzmiał najcieniej, Rozalii najciszej, Wiktora i dzieci najgłośnej i najswobodniej. Ze non, którego zbliżenia się nikt nie zauważył, usiadł o kilkanaście kroków na małej ławce i patrząc na brata myślał, że taka wesołość, jak jego, jest przymiotem bardzo cennym, darem prawie cudownym, który nawet kurczątka skurczone i lękliwe przerabia na wiewiórki płoche i skaczące, a posępne chmury
przemienia w motyle. On, Zenon, chciałby bardzo być równie wesołym, ale nie może. Chciałby bardzo biegać, śmiać się, podnosić śliwki i zamiast do kosza rzucać je po kryjomu na plecy kobiet i dzieci, a zagrożony ich zemstą uciekać zasłaniając się rękoma połyskującymi ogniskiem świateł tęczowych. Nie może. Z uśmiechem przypatruje się zabawie, ale nie może wziąść w niej udziału. Czuje się bardzo ciężkim i smutnym. Co to takiego przygarbia mu plecy i przykuwa do ziemi stopy? Przecież Wiktor jest od niego starszym o całe cztery lata. Różnica temperamentu, różnica umysłu. Po chwili pomyślał: różnica losu. Wszystkie te trzy różnice istniały niezawodnie, i sam nie wiedział, która była najważniejszą. Dość, że były i wszystkie przemawiały na korzyść Wiktora, na niekorzyść jego. Tam było zdrowie ciała i ducha, trzeźwość, energia, miła wesołość ośmielająca najtrwożliwszych, rozchmurzająca najposępniejszych. Tu — myśli ciemne i uczucia wiecznie nienasycone, które z głodu gryzą serce, tajemnie chore na tęsknotę za niepodobieństwem, na marzenia nieziszczalne, na zwątpienia o wartości wszystkiego na świecie i swojej własnej. Jednym słowem: niedołęstwo. Tam dzielność, tu niedołęstwo. Tak myśląc Zenon uczuł się wobec świetnego brata swego niezmiernie małym i marnym. Zabawa dokoła drzewa śliwowego trwała długo, potem przeniosła się pod gruszę, której owoców nie można było otrząsać, tylko trzeba było zdejmować je za pomocą przyrządów odpowiednich. Wiktor natychmiast uzbroił się w długą tykę z haczykiem i siatką u końca; chodząc dokoła drzewa upatrywał na nim najpiękniejsze bonkrety i z ostrożnościami, które znowu rozśmieszały kobiety i dzieci, zdejmował je z gałęzi. Przy tym jednak zajęciu, mniej ruchliwym i pochłaniającym niż poprzedzające, spostrzegł wkrótce Zenona i wnet do niego przybiegł. — Wróciłeś już od gospodarstwa! Jakże się masz? Czy dawno tu siedzisz? Siadł na ławce obok brata. Kobiety, dzieci i ogrodniczek z koszami owoców poszli w głąb ogrodu, w kierunku domu. Wiktor chustką woniejącą ocierając pot z czoła z uniesieniem mówić zaczął: — Co to za miła rzecz — wieś! Świeże powietrze, ruch, swoboda, taka obfitość wszystkiego… — Nie lubiąc „zieleniny”, jakże możesz lubić wieś? — uśmiechnął się Zenon. — Na krótko też, mój drogi, na krótko ją lubię. Ile razy wpadłem na wieś, na kilka dni, na parę tygodni, zawsze bawiłem się jak dziecko i byłem zachwycony. Ale żeby tak lata całe… brrr! Nie mógłbym za nic żyć bez towarzystwa, muzyki, teatru, wszystkich tych zresztą wrażeń, które tylko miasta dawać mogą… Obrócił się twarzą do brata. — Ale ty, szczęśliwy człowieku, żyjesz tu sobie jak w raju. Taka śliczna wieś, takie miłe kobiety, ładne dzieci… w czepku się urodziłeś!… Zenon zwolna odpowiedział: — Dlaczegóż myślisz, że to, bez czego ty nie mógłbyś wyżyć, nie jest także dla mnie pożądanym? I
czy wyobrażasz sobie, że dom jakikolwiek tak samo wygląda na codzień, jak w święto, dla gościa? … — Wszystko tu, mój kochany, wygląda zachwycająco i gdybym był na twoim miejscu, czułbym się najszczęśliwszym z ludzi. Chociaż i na to, co mnie spotyka, wyrzekać nie mogę. Powodzi mi się na służbie, w interesach i… jeszcze w czymś bardzo ważnym!… Zgadnij, ile mam kapitału? — Nie zgadnę. Powiedz sam… Powiedział cyfrę znaczną i zaraz opowiadać zaczął o dwóch aferach, które przyniosły mu zyski największe. Było to w związku z budowaniem kolei żelaznych i gmachów publicznych, znowu więc pociągnęło za sobą wykład rzeczy technicznych, obszerny i szczegółowy. Znowu jeden z braci mówił długo, płynnie, z takim zapałem, z jakim zazwyczaj człowiek mówi o rzeczach, które przyniosły mu chlubę i korzyść; drugi słuchał i milczał. Kiedy Wiktor przestał na chwilę mówić, Zenon zaczął: — Co do moich interesów majątkowych, nie mogę powiedzieć, aby stan ich był opłakanym, ale trzeba wielkiej pilności i ostrożności… — Naturalnie — wpadł mu w mowę brat — jakże może być opłakanym! Zapolanka jest wsią ładną, a wy tu macie potrzeby tak ograniczone. Na szerokim świecie jest wcale co innego. Gdybyś wiedział, jaki teraz zbytek panuje wszędzie. A stosować się do tego trzeba koniecznie, bo inaczej nie podobna mieć stosunków, znaczenia, wpływu… Opowiedział bratu, jaki sposób życia prowadzi, na jaką skalę dom utrzymuje, jakie meble ma w swoim salonie, a jakie w gabinecie, ile przeżywa rocznie, jakie stosunki posiada w tej stolicy, w tamtej, w trzeciej, do jakich klubów i teatrów uczęszcza najchętniej, ile czasu poświęca na pracę, a ile na zabawę. Kiedy na koniec skończył, Zenon zapytał: — A córka twoja? — Córka? Kostunia? Prawda, zapominałem dotąd mówić ci o niej. Ma już rok osiemnasty i chmurę konkurentów. Dziewczyna ładna, miła, utalentowana… — Jakże się cieszę tym, co o niej mówisz! — z oczyma rozbłysłymi od radości zawołał Zenon i zaczął rozpytywać się z zajęciem niezmiernym o nieznaną synowicę. Wiktor jak zwykle nie szczędził szczegółów, a kiedy przedmiot zdawał się wyczerpanym, Zenon z kolei mówić zaczął: — Co do mnie, niepokoję się trochę z” powodu starszego chłopca mego…
— A prawda! Wszakże masz starszego syna! — przypomniał sobie Wiktor. — Gdzież on jest? — Odjechał w swoim czasie do miasta, do szkół… Chłopak zdolny i z sercem dobrym, ale… — To tak, jak moja Kostunia! Od dzieciństwa już objawiała wielkie zdolności i serce anielskie. Wyobraź sobie… Tu opowiedział kilka wypadków z dzieciństwa córki, dowodzących zalet jej umysłowych i moralnych. Kiedy skończył, Zenon wrócił do przedmiotu, o którym chciał koniecznie pomówić z bratem. — W chłopaku moim rozwijać się zaczęła od niedawna nie wiedzieć skąd wzięta skłonność do elegancji, komfortu, wszelkiego rodzaju popisywania się z osobę swoją… — A cóż ci to szkodzi? — ze zdziwieniem zapytał Wiktor. — Jak to? lękam się, aby próżność i zamiłowanie w zbytku nie uczyniły z niego człowieka małego, którego celem jedynym będzie… — Ale śmiej się z tego, mój drogi! — wesoło zawołał Wiktor — przeciwnie, będą mu one pomagały do stawania się coraz większym. Jeżeli chłopiec jest eleganckim, tym lepiej, bo „jak cię widzą, tak cię piszą”. Każdy z większym uszanowaniem obejdzie się z cienkim surdutem niż z grubą kapotą, chociażby pod surdutem była koszula podarta, a pod kapotą cała, ale zgrzebna. To jedno. A drugie: jeżeli chłopak czuje potrzebę odznaczania się i popisywania, to będzie z całej siły pchał się coraz wyżej, a na świecie, mój drogi, ten tylko może stanąć wysoko, kto umie siebie przepychać przez ludzi i okoliczności. Skromność i pokora na nic się w życiu nie przydają i chcąc nabyć u ludzi ceny wielkiej trzeba samego siebie cenić wysoko. Nie masz wcale, mój Zenku, powodu do niepokojenia się losem syna. Z tego, co mówisz mi o nim, jeżeli zwłaszcza nie brak mu zdolności umysłowych, widzę, że chłopak ma przed sobą przyszłość… — Którą może kupić za cenę sumienia — chmurnie dokończył Zenon. — To są egzageracje. Dlaczegóż zaraz za cenę sumienia? Przecież ludzi okradać ani miast podpalać nie będzie, bo jest twoim synem, a z elegancją, ambicją i trochą próżności zajdzie dalej i zdobędzie sobie więcej, niż gdyby był safandułą i chodził po świecie cichym kroczkiem, ze spuszczonym nosem. Zresztą, masz troje dzieci. Jedno ci się nie uda, drugie się uda, a zawsze dobrze będzie. Szczęśliwy z ciebie człowiek, mój Zenku i, jak Boga kocham, tak cieszę się tym, że aż mi płakać chce się z radości. To mówiąc, objął i po kilkakroć uścisnął brata z oczyma naprawdę wilgotnymi od rozrzewnienia. Zaraz też zaczął mówić, że nie ma z córką kłopotu najmniejszego. Naprzód jest ona jedynaczką, a następnie istnieje tam taka ciotka, siostra jej matki, która przepada za dziewczyną, od śmierci matki trzyma ją prawie ciągle u siebie, stroi, pieści i pewno wkrótce za mąż wyda. Ta ciotka jest wielką
jego dobrodziejką, bo gdyby nie ona, miałby po owdowieniu kłopot ogromny z panną dorastającą. Odbywając często podróże obowiązkowe i prawie nigdy nie przesiadując w domu, trudno bardzo zajmować się edukacją panny, a potem w świat ją wprowadzać. Ale to wszystko wzięła na siebie ciotka, on zaś tylko dostarcza pieniędzy na wydatki córki, czasem odwiedza ją u ciotki, a niekiedy, w czasie swobodnym od zajęć pilnych, bierze ją do siebie na parę tygodni lub miesięcy. Opowiadał o tym wszystkim ze zwykłą werwą, ale co chwilę rzucał spojrzenia na drogi ogrodowe prowadzące ku domowi. Znać było, że już rad byłby odejść dla poszukania kompanii nieco liczniejszej. Zenon to spostrzegł, wstał i zapronował powrót do domu. W drodze spotkali Kazia, który, rozbiegany i zasapany, wpadł jak kula pod nogi ojcu i stryjowi, zaledwie mogąc wymówić, że „Mama prosi na obiad”. Wiktor ujął go pod ramiona, podniósł znacznie w powietrze, pocałował głośno i postawiwszy na ziemię rzekł: — Ogromnie silny jestem. Takiego dzieciaka dziewięcioletniego mogę jak piórko na dach zarzucić! Pracowałem w życiu bardzo wiele, ale praca nigdy mi nie szkodziła, owszem, podtrzymywała we mnie energię i zdrowie. Zmartwienia i kłopoty wszelkie, które zdarzały się nieraz, jak u każdego, traktowałem zawsze przez nogę. Zajdą mi drogę, to wezmę je za bary i obalę, albo, jeżeli obalić nie mogę, na stronę uskoczę i dalej przed siebie, zawsze tylko praktycznie i energicznie, bez medytacji, desperacji, melancholii i innych tam takich rzeczy, które zdrowiu szkodzą, a niczemu wcale nie pomagają! I ty, Zenku, robisz tak samo? Prawda? Inaczej nie można i nie należy. Gryząc się byle czym, medytując nad każdą rzeczą, odmawiając sobie wszelkich przyjemności i radości życia, można wcześnie wtrącić się do mogiły albo, co najmniej, stać się niedołęgą, ciężkim dla siebie i dla innych. No, czyż nie prawda? — Święta prawda — z przekonaniem potwierdził Zenon i po chwili dodał: — Szkoda tylko, że usposobienia takie albo inne nie zależą od woli człowieka, tylko od natury jego temperamentu i umysłu, a po części też od okoliczności. — Jak to nie zależą! — oburzył się Wiktor. — Wszystko zależy od woli człowieka. Kto ma rozum i wolę, temu na świecie musi być dobrze. Masz przykład na samym sobie. Gdybyś był wówczas, przed osiemnastu laty, nie zdobył się na zerwanie z tym swoim zdradzieckim ideałem z Monachium i na osiedlenie się w Zapolance, nie byłoby ci tak dobrze, jak jest teraz! Prawda? Zenon popatrzał na brata przez kilka sekund, w dalekiej głębi jego oczu zapalił się płomyk ironiczny; nic jednak nie odpowiedział i wszedł z bratem do jadalni, gdzie u nakrytego stołu czekały już na nich kobiety i dzieci. Wiktor na tychmiast wsunął się pomiędzy Sabinę i Rozalię, tak manewrując, aby przy stole zająć miejsce pomiędzy nimi. Było przy tym trochę żartów i śmiechu, bo panie chciały siedzieć obok siebie, on zaś usiłował je rozłączyć i dokonawszy tego, rozpościerając serwetę na piersi, mrugnął oczyma ku bratu. — A co, Zenku! Widzisz, co znaczy wola!
Sympatia, którą od razu powziął był dla Rozalii, zdawała się wciąż wzrastać, ale nie mniej zajmował się i Sabiną. Przysługiwał się jej co chwilę, mówił komplementy dotyczące porządków domowych, dzieci, nawet jej dzisiejszej toalety. Zenon, prawie nie biorąc udziału w rozmowie, pomyślał: „Gdyby nie była tak przekwitłą i mało zajmującą, bałamuciłby ją z pewnością, tak jak Rozalię”. Ale po chwili ze zdziwieniem spostrzegł, że Sabina nie poczytywała siebie za tak przekwitłą i mało zajmującą, za jaką on ją miał i jaką była rzeczywiście. Usłużność i grzeczność szwagra wprawiały ją w zachwycenie, błękitne oczy, jeszcze dość piękne, nabrały życia i blasku, parę razy uśmiechnęła się do sąsiada prawie zalotnie. Kurczątko próbowało podlatywać i w połowie obiadu cieniutkim swym głosikiem zaczęło mówić o swoim dawnym zamiłowaniu do muzyki, tańców i strojów. — Ależ bratowej i teraz także wszystko to się należy! — zawołał Wiktor. — Państwo nie bawicie się tu nigdy! Czy być może? Ależ to dla pań obu jest krzywdą wielką. Trzeba koniecznie, Zenku, abyś postarał się dom ożywić i postawić go na stopie towarzyskiej… Przecież tu być muszą sąsiedztwa jakieś. Dlaczegóż nie udzielacie się im i nie zbieracie ich u siebie? Kobiety milczały z minami ofiar zgnębionych i za którymi raz przecież ktoś się ujął. Zenon po chwili milczenia odpowiedział: — Po pierwsze, sąsiedztwa są tu bardzo nieliczne i nie zajmujące. A po wtóre, gdybyśmy zaczęli udzielać się i u sie bie zbierać kompanie, Zapolanka, uleciałaby z wiatrem jak puszek. Powiedział to tonem szorstkim, jakim prawie nigdy nie przemawiał, i zaraz tego pożałował, ale daremnie, bo Wiktor nie miał skłonności do spostrzeżeń drobiazgowych. — Co? — zawołał — Zapolanka uleciałaby z wiatrem! Ależ to być nie może! Kto jest w tak świetnych interesach, jak ty, mój drogi… — Nie zapytywałeś mię o stan interesów moich, więc i nie wiesz… — Jak to nie wiem! Przecież znam Zapolankę i widzę, że na taki sposób życia, jaki prowadzicie, jest ona aż nadto wystarczającą… — Nie mówiłem, że jest nie wystarczającą — odpowiedział Zenon — ale na inny, trochę zbytkowniejszy, nie wystarczyłaby z pewnością… — Ale wystarczyłaby, mój Zenku, upewniam cię, że wystarczyłaby doskonale! Kiedy niekiedy przyjęcie jakieś, wieczorek albo jeszcze wojażyk mały… do wielkiego miasta, za granicę… Cóż to znaczy? Alboż to znowu tak wiele kosztuje? — Więcej niż mógłbym wydać bez pokrzywdzenia ziemi i ludzi… bo mam małe długi… — Co tam długi! Jeżeli i są, to spłacą się kiedyś, prędzej lub później spłacą się z pewnością… — Same przez się? bez przyczynienia się mego? — zażartował Zenon.
Wiktor bez najmniejszego zakłopotania odpowiedział: — Zapolanka je spłaci, a tymczasem mógłbyś sobie i swoim paniom więcej niż dotąd uprzyjemniać życie… — Byłoby to grzechem przeciw praktyczności, cnocie, którą cenisz najwyżej… — To prawda, że praktyczność cenię bardzo wysoko, ale nie jest też praktycznym prowadzić życie odludne i mnisze, bo można stetryczeć i zdziczeć… bie zbierać kompanie, Zapolanka, uleciałaby z wiatrem jak puszek. Powiedział to tonem szorstkim, jakim prawie nigdy nie przemawiał, i zaraz tego pożałował, ale daremnie, bo Wiktor nie miał skłonności do spostrzeżeń drobiazgowych. — Co? — zawołał — Zapolanka uleciałaby z wiatrem! Ależ to być nie może! Kto jest w tak świetnych interesach, jak ty, mój drogi… — Nie zapytywałeś mię o stan interesów moich, więc i nie wiesz… — Jak to nie wiem! Przecież znam Zapolankę i widzę, że na taki sposób życia, jaki prowadzicie, jest ona aż nadto wystarczającą… — Nie mówiłem, że jest nie wystarczającą — odpowiedział Zenon — ale na inny, trochę zbytkowniejszy, nie wystarczyłaby z pewnością… — Ale wystarczyłaby, mój Zenku, upewniam cię, że wystarczyłaby doskonale! Kiedy niekiedy przyjęcie jakieś, wieczorek albo jeszcze wojażyk mały… do wielkiego miasta, za granicę… Cóż to znaczy? Alboż to znowu tak wiele kosztuje? — Więcej niż mógłbym wydać bez pokrzywdzenia ziemi i ludzi… bo mam małe długi… — Co tam długi! Jeżeli i są, to spłacą się kiedyś, prędzej lub później spłacą się z pewnością… — Same przez się? bez przyczynienia się mego? — zażartował Zenon. Wiktor bez najmniejszego zakłopotania odpowiedział: — Zapolanka je spłaci, a tymczasem mógłbyś sobie i swoim paniom więcej niż dotąd uprzyjemniać życie… — Byłoby to grzechem przeciw praktyczności, cnocie, którą cenisz najwyżej… — To prawda, że praktyczność cenię bardzo wysoko, ale nie jest też praktycznym prowadzić życie odludne i mnisze, bo można stetryczeć i zdziczeć… — Wierz mi, Wiktorze,.że nikt nie może stetryczeć i zdziczeć z sercem lekkim i wesołym; jednak z dwojga złego wolę być zdziczałym tetrykiem aniżeli puszczać z wiatrem ziemię, honor i przyszłość dzieci… — Pchuu! jakie wielkie słowa — zaśmiał się Wiktor — co to ma jedno do drugiego? Czyż ziemia i honor wymagają ofiar?
— Wymagają — stanowczo rzekł Zenon. — Nie rozumiem tego i jestem pewny, że te rzeczy dałyby się pogodzić, byleby postępować z nimi… — Praktycznie i energicznie… — A tak, i bez egzageracji w kierunku żadnym, bez egzageracji i egzaltacji. Ale ty zawsze byłeś egzaltowanym… — Już ostygłem i ostudzam się ciągle — dokończył Zenon. Byli obaj rozdrażnieni; Zenon więcej, Wiktor mniej; ale czuć było w powietrzu starcie się powściągane dwu natur zupełnie niepodobnych, z których jedna przynajmniej spodziewała się od drugiej wiele i czuła się zawiedzioną. Rozalia z wielkim taktem nadała rozmowie kierunek inny, prosząc Wiktora o wytłumaczenie jej jakichś szczegółów architektonicznych, które w opisach spotykanych często bywały dla niej niezrozumiałymi. Jego puściło to od razu na prąd, z którym mógł płynąć bez końca. Pomiędzy przedmiotami łączącymi się z jego zawodem była także i architektura. Wzniósł był nawet na swoją rękę i z zyskiem pieniężnym znacznym parę gmachów publicznych. Tłumaczył więc, opowiadał, trochę wyrzekał na trudy poniesione przy tych przedsięwzięciach i budowach, trochę chlubił się doskonałością dzieł dokonanych i korzyściami, które mu przyniosły. Był znowu rozpromieniony, ugrzeczniony, tryumfujący. Zenon słuchał wszystkiego w milczeniu i nie bez zajęcia, ale przez głowę przemknęła mu myśl: „Pełen siebie i — swego!” Po chwili pomyślał jeszcze: „Tak pełen siebie i swego, że nic więcej zmieścić się w nim nie może”. Jednak po obiedzie, niezadowolony z siebie i szczerze żałując, że posprzeczał się z bratem, zbliżył się do niego, usiłując rozmawiać o wszystkim, co tylko Wiktora obchodzić mogło. On też, jeżeli i doświadczył był przez chwilę jakiego uczucia niemiłego, od dawna już o tym zapomniał, a propozycja Sabiny udania się po rydze do pobliskiego lasku ucieszyła go ogromnie. Zenon osłupiał ze zdziwienia. Żona jego tworzyła zamiar przechadzki i wypowiadała go z nieśmiałością i rumieńcem panienki szesnastoletniej! Już nawet nie pamiętał, odkąd Sabina nie tylko samoistnie na przechadzki się nie zdobywała, ale nie dawała się na nie wyciągnąć żadną namową i prośbą. Wiecznie brakowało jej czasu albo czuła się zmęczoną tuptaniem około gospodarstwa. Ale teraz i z gospodarstwem potrafiła się załatwiać, i z uciechą dziecinną pobiegła swoim drobnym kroczkiem po koszyki do spiżarni. Wiktor w ręce klasnął. — Grzybobranie to rodzaj sportu! Lubię wszelkiego rodzaju sporty! Zwrócił się do Rozalii. — Będziemy razem szukali rydzów, dobrze? Niech pani mnie, biednego, niedoświadczonego w tym kierunku człowieka, pod swoje skrzydło opiekuńcze weźmie! — O, nie! — broniła się żartobliwie Rozalia — kto tak, jak pan, umie być samodzielnym we
wszystkim, powinien też samodzielnie i rydzów szukać! Ulitowała się jednak i zaczęła go nauczać, jak, gdzie, dokoła jakich drzewek i krzaków, w jakich mchach i trawach najczęściej rosną rydze. Sabina weszła z koszykami, za nią wbiegły uszczęśliwione dzieci. Wszystko było gotowe; tylko Zenon wymówił się od wzięcia udziału w zabawie pilnymi zajęciami gospodarskimi. Nie było to zmyśleniem; potrzebował istotnie dowiedzieć się, czy młóckarnia z rana trochę zepsuta dobrze już funkcjonuje, co dzieje się z orką, czy Pawełek jest jeszcze w polu i dlaczego na obiad nie przyszedł, bo złe wyglądanie chłopca, z rana spostrzeżone, trochę go niepokoiło. Mógłby jednak wszystko to odłożyć na później, gdyby mniemał że udział jego w przechadzce przyda się na cokolwiek jemu i gościowi. Ale wiedział z góry, że Wiktor będzie nieustannie trzymać się towarzystwa kobiet, a on spędzi te parę godzin na błąkaniu się po lesie bezużytecznym, bo do zbierania rydzów nie miał pasji najmniejszej. Było im zresztą zupełnie wesoło i dobrze bez niego; odeszli gwarząc, a on przede wszystkim udał się do stodoły. Jak bywa najczęściej w gospodarstwie, zamiast dwóch lub trzech szczegółów do załatwienia, znalazł ich kilkanaście, i zaledwie po upływie paru godzin wrócił do domu, trochę zgryziony młockarnią, która zepsuła się na dobre, i niespokojny o Pawełka, który wydał mu się więcej jeszcze mizernym i bladym niż z rana. Dotknął dłonią głowy chłopca i uczuł, że była gorącą. O wszelkich możliwych urazach zapomniał do szczętu i trwożył się tylko o to, aby chłopak nie rozchorował się na dobre, tym więcej że obiadu jeść nie chciał i że we wsi niedalekiej panowały jakieś gorączki zaraźliwe. Jutro wypadnie zapewne posyłać na raz po lekarza dla Pawełka, po weterynarza dla konia okaleczonego i po mechanika do młockarni. W domu nie było jeszcze nikogo. Filipek tylko wnosił do jadalni samowar buchający parą i Kasia, pokojowa, ustawiała na stole koszyki i talerze z przygotowanymi zawczasu przez Sabinę dodatkami do herbaty. Zenon wyszedł na ganek ogrodowy i zamierzał udać się w stronę lasku z rydzami, gdy usłyszał za jednym z klombów rozmawiające głosy Wiktora i Rozalii. Towarzystwo powracało z przechadzki; ta para wyprzedziła Sabinę z dziećmi i krętymi ścieżkami okrążała klomby z drzew i krzewów. Do stojącego na ganku Zenona dochodziły urywki rozmowy, dość głośno zresztą prowadzonej. Wiktor prosił Rozalię o fotografię, ona wymawiała się tym, że jej nie posiada, ale gdy nalegał, przyrzekała dać mu tę, która się znajdowała w albumie Sabiny. W głosie jej czuć było wzruszenie, maskowane lekkim śmiechem. Po chwili wysunęli się zza grupy krzewów. Zenon widział, jak Wiktor ująwszy obie ręce towarzyszki długo przyciskał je do ust, po czym zamiast iść ku domowi skierowali się na ścieżkę dalszą i w zmroku zapadającym zniknęli za krzewami. W Zenonie coś zawrzało. Kilka na raz uczuć podniosło się w nim falą goryczy i gniewu. Naprzód pomyślał: „Zawróci jej głowę na dobre i już na wieki humor zakwasi! Cóż? starą jeszcze nie jest i musi wiedzieć, że jest jeszcze piękną. Gotowa uwierzyć w jego androny, rozkochać się, a potem przyjdzie mi chyba z domu uciekać od jej kwasów i fochów”. Potem przyszła mu na pamięć fotografia kobiety z oczyma dobrymi i mądrymi, z uśmiechem rozkosznym, z czołem szlachetnym, pod gęstwiną włosów upiętych z prostotą i smakiem. Wszakże to narzeczona Wiktora, kobieta, którą ma wkrótce poślubić, która mu ufa, w tej chwili może myśli i
marzy o nim z tęsknotą i upewnieniem, że jest kochaną głęboko i wiernie. Tymczasem głębokość i wierność jego uczucia jest taką, że nie może oprzeć się powabom pierwszej lepszej spotkanej starej panny, trochę jeszcze pięknej i trochę roztropnej! On, Zenon, od bardzo dawna nie miał i nie mógł mieć dla żony innych uczuć nad szacunek i przyzwyczajenie, ale nie pozwalał sobie nigdy na cień jakiejkolwiek kompensaty w tym kierunku. Ile go to kosztowało, on jeden tylko wiedział, ale była w nim prawość i litość, które nie pozwalały oszukiwać ani zadawać cierpień. Toteż teraz oba te uczucia były w nim obrażone. Żal go zdejmował nad tą nieznajomą, już zapominaną, już zdradzaną, a dla niego idealną, jeżeli tylko dusza jej była podobną do swej powłoki. I człowiek, który miał wkrótce posiąść to czarujące stworzenie, a w wieku już dość spóźnionym przeżyć pełnię szczęścia młodzieńczego, upędzał się jeszcze za tą okruchą, uciechy, za tą przyjemnostką chwilową, osiągniętą kosztem zdrady względem tamtej, zmącenia pokoju tej! Był zbyt przyzwyczajonym do wglądania w samego siebie i do roztrząsania sumienia swego, aby nie spostrzec, że w uczuciach gorzkich i gniewnych, których doświadczał, obok zasad obrażonych, obok współczucia dla kobiety zdradzanej i tej, która była wprowadzoną w złudzenie, istniało trochę, może nawet dużo zazdrości. To, czego mu najwięcej może brakowało, tamten miał posiadać w pełni upojeń wiosennych i długich, a jeszcze nie był sytym! Czemuż dla jednych czara życia wylewa przez brzegi uroki i uciechy, a dla innych z drobną kropelką słodyczy miesza garnce goryczy i ckliwości? Wiedział dobrze, że te uczucia i myśli były złymi, ale je miał. Chciał odpędzać je od siebie, ale nie mógł. Twarz kobieca, widziana na fotografii, piękna, dobra, rozumna, jak zaklęta stała mu przed oczyma, a spodem mózgu wiła się myśl przeszywająca jak wyostrzony drucik: „Jemu i tego mało!” Zarazem czuł dla siebie pogardę. Pogardzał sobą, że zazdrościł bratu, jednak zazdrościł, tym tylko uniewinniając się trochę przed sobą, że Wiktor i Rozalia byli w ogrodzie wtedy jeszcze, gdy Sabina spiesznie wbiegłszy do domu zakrzątnęła się około herbaty, i wtedy, gdy herbata już naciągnęła i byłaby nawet zagotowała się na samowarze, gdyby nie zapobiegawcza troskliwość o nią Sabiny. Siedział przy stole oświetlonym lampą i myślał: „Jakimże będzie później los tej kobiety, jeżeli teraz jest już takim!” W młodości był popędliwym; potem przezwyciężał w sobie tę wadę siłą przekonań i woli, aż wyleczył się z niej prawie zupełnie. Teraz pod wpływem złej namiętności, która wśliznęła się mu w serce, dawna ułomność charakteru wychodziła z kryjówki, w którą ją był zapędził. Kiedy na koniec Wiktor i Rozalia weszli do salki jadalnej i usiedli przy stole, oboje z oczyma więcej niż zwykle błyszczącymi i tro chę przymuszonymi uśmiechami na ustach, Zenon zwrócił się do brata z zapytaniem: — Czy termin twego ślubu z panią Amelią jest już stale wyznaczonym ? Słowa te były prawdziwym coup de theatre, które przecież trwało tylko jedną minutę.
Wiktor zmieszał się ogromnie; po wyrazistej twarzy Rozalii przebiegły drgnienia nerwowe; Sabina upuściła na spodek łyżeczkę i tak się zlękła, że oczy jej biegać zaczęły. Ale w niespełna minutę Rozalia pierwsza, uprzejmym ruchem zwracając się do Wiktora, ze spokojnym uśmiechem przemówiła: — Pan ma narzeczoną? — Tak — zwolna i z wahaniem w głosie odpowiedział Wiktor — to historia stara, której zakończenie nie wiadomo jeszcze kiedy nastąpi. Ale po raz pierwszy, odkąd przybył do Zapolanki, na czole jego powstała zmarszczka; spojrzeniem prawie ostrym błysnął ku bratu i na całe pół godziny stał się bardzo małomównym i zachmurzonym. Wtedy jednak Rozalia zaczęła mówić z wielką swobodą o dzisiejszym rydzobraniu, lesie i pięknym dzisiejszym wieczorze, a Zenon, czując się głęboko unieszczęśliwionym widokiem zmarszczki na czole brata, usiłował zagadywać o rzeczach, które mogły być dla niego najwięcej przyjemnymi i zajmującymi. Toteż Wiktor po uływie pewnego czasu rozchmurzył się i wziął udział w rozmowie, ale do uprzedniej swobody i werwy już nie powrócił. Nie wydawał się rozgniewanym, ale zmieszanym i nieswoim. Po skończonej herbacie wziął brata pod rękę i pociągnął go do ogrodu. Na ganku już mówić zaczął: — Mój Zenku, po coś ty wyjechał przed paniami z tym moim bliskim ślubem? Wprowadziłeś mię w taki ambaras, że języka w gębie zapomniałem. Trzebaż wypadku! Jak raz, tylko co powiedziałem Rozalii w ogrodzie, że dopókim jej nie poznał, serce moje było wolnym jak ptak i że ona do piero pozbawiła je tej wolności. A tu traf! W pięć minut po takim powiedzeniu i odpowiednim ucałowaniu rączek ty wyjeżdżasz z terminem mego ślubu! No! Mówił to ze szczególnym pomieszaniem zgryzoty i śmiechu. Zenonowi także śmiać się zechciało, tak go zabawił ten sposób obchodzenia się z przedmiotem, do którego on przywiązywał wagę wielką. Ale wkrótce spoważniał. — Mój Wiktorze — zaczął — nie potrafię nawet wypowiedzieć, jak mię to boli, że wyrządziłem ci przykrość i jak serdecznie za to cię przepraszam. Ale doprawdy, czyż podobna tak bez ceremonii obchodzić się z sercami innych? Przecież twoja narzeczona kocha cię i ufa miłości twojej… — Bo też ją i kocham! — zawołał Wiktor. — Co to ma jedno do drugiego? Tam miłość, tu zabawa. Jakąż szkodę sprawić może Amelii to, że ja, o dwieście mil od niej, spędzę z inną kilka chwil przyjemnych? Zenon, sam nie wiedząc, czy mu się więcej chce śmiać, czy gniewać, odpowiedział: — Ty byś gotów był nie tylko o dwieście mil, lecz i o dwa kroki od niej spędzać takie przyjemne chwile z inną. Ależ i ta inna może uwierzyć i pokochać!… — A cóż by się jej stało od tego? — zadziwił się Wiktor. — Kilka miłych godzin przerwałoby jej smutny stan staropanieński, pomarzyłaby trochę, a potem mogłaby aż do śmierci wspominać o czymś
świeższym od nieboszczyka narzeczonego. Wziąłeś ze strony tragicznej rzecz najpospolitszą w świecie, i jeżeli grzeszek, to niesłychanie powszedni i maluteczki, po prostu schwycenie w lot przyjemnostki, która przelatywała przed nosem i której nie pochwyciłby chyba głupiec! Zenon w sposób echowy powtórzył: — Głupiec! A potem dodał: — Czyż doprawdy ci, którzy nie uprzyjemniają sobie życia kosztem wszelkim, są głupcami? Wiktor nie odpowiedział. Szli pod ramię drogą dość szeroką, przerzynającą ogród w całej jego długości. Srebrny sierp otoczony gwiazdami świecił na niebie napełniając powietrze i oblewając ziemię przyćmionym światłem księżyca na nowiu. Po dość długim milczeniu Zenon ozwał się pierwszy: — Dość często zastanawiałem się nad tym, kto rzeczywiście ma słuszność, a kto się myli: ludzie światowi i weseli, usiłujący otrząść się, o ile podobna, z kolców życia i wyzyskiwać kosztem wszelkim jego strony rozkoszne; czy też ci, którzy biorą na plecy brzemię obowiązku, strzegą tego tylko, aby nie uronić najmniejszej jego cząstki i zapatrzeni w gwiazdę daleką, jak ślepcy, omijają kwiaty, a włażą w cierniste zarośla? Który z tych dwóch gatunków ludzi jest naprawdę głupim, a który mądrym? — Zdaje mi się — odpowiedział Wiktor — że w tym, jak we wszystkim,, najlepszym jest rozsądny środek. Pracować trzeba, bo bez pracy człowiek musi stać się łachmanem poniewieranym i nieużytecznym. Uczciwość i rzetelność w pracy i stosunkach pieniężnych to rzecz honoru, którego pozbywszy się człowiek się przerabia — za pozwoleniem twoim — na świnię. Cenię nawet do pewnego stopnia i dobroczynność, bo cierpienie ludzkie, kiedy je widzę, obudza we mnie litość, i byłbym ostatnim egoistą, gdybym nie umniejszył go jaką okruchą, która ostatecznie nic prawie nie znaczy dla mnie, a dla cierpiącego może w danym razie być wsparciem i ulgą. Ale na tym koniec i oprócz tego nie wiem doprawdy, czego by człowiek rozsądny mógł od siebie wymagać? W tej chwili usiedli na ławce stojącej u brzegu drogi w mglistym świetle księżycowym i Zenon z żywością mówić zaczął: — Czyż na tym koniec? Czyż doprawdy w ramkach zbitych z trzech deseczek: pracy, honoru i łatwej dobroczynno ści, mieści się rozwiązanie tej zagadki, którą jest przeznaczenie człowieka na ziemi? Dla mnie ta zagadka jest otchłanią. Od początku świata pochylają się nad nią najszlachetniejsze głowy ludzkie i nie mogą dna jej dosięgnąć wzrokiem. Musiałeś także zastanawiać się nieraz nad zapytaniem: dla jakiego celu człowiek niezbędnie cierpi i umiera? Niezbędność cierpienia i śmierci byłaby przerażającym figlem jakiejś mocy piekielnie okrutnej, gdyby nie posiadała celu, niepojętego dla naszych biednych umysłów ludzkich, bo biedne zmysły nasze nic o nim powiedzieć nie mogą. Ale cel istnieje niezawodnie. Natura, która nie znosi próżni fizycznej, czyżby znosiła taki bezsens moralny, jak bezużyteczne dręczenie niezliczonych miliardów
istot? Przyszedłem do przekonania, że poza świadomością zmysłów naszych tworzy się w przestrzeni i czasie dzieło jakieś olbrzymie i doskonałe, dla którego potrzebnymi są nasze istnienia, cierpienia, umierania, a także i może nade wszystko nasza doskonałość. Ale ta doskonałość nie mieści się tylko w pracy, w honorze i w rzucaniu ubogiemu —okruch z naszego stołu, nam samym niepotrzebnych. Słusznie czy mylnie upatruję ją w absolutnym oczyszczeniu życia z najdrobniejszych chociażby krzywd ludzkich i w miłości dla ziemi i dla ludzi, posuniętej do ofiar sprawiających cierpienia chociażby najcięższe. Nie wiem, czy jasno się wyrażam. Nie przywykłem mówić w ogóle, a szczególniej o rzeczach takich. Ale co do mnie przynajmniej, usiłowaniem moim najsilniej naprężonym jest to, aby mieć serce możliwie najczystsze i oddawać usługi możliwie największe ziemi i ludziom.. Zdaje mi się, że tym tylko sposobem osiągam cel, dla którego przyszedłem na świat. Ale są to wyniki rozmyślań bardzo samotnych, może więc błędne. Co ty, Wiktorze, myślisz o tym wszystkim? Mówiąc patrzał w przestrzeń mieniącą się cieniami drzew i mglistym światłem księżyca na nowiu. Przy ostatnich wyrazach dopiero obrócił twarz ku bratu i z trudnością powstrzy mał się od śmiechu. Powieki Wiktora były przymknięte, dopiero na dźwięk jego imienia podniosły się i załatały niespokojnie jak przestraszone ptaki. W czasie długiego mówienia brata zaczęła go była ogarniać drzemka nieprzezwyciężona, którą jednak przezwyciężał z całej siły, chwytając nie bez trudności niektóre słowa i okresy. Teraz przetarł dłonią oczy i na to, co udało mu się usłyszeć, odpowiedział: — Mój Zenku, wszystko to, o czym mówiłeś, należy do księży. Niech oni tam sobie dochodzą różnych gatunków grzechów ludzkich i odgadują, co człowieka spotkać może na tamtym świecie. To teologia. Ja w Pana Boga wierzę i co dzień pacierz mówię, bo tak mię nauczyła matka i weszło to już w krew i przyzwyczajenie. Ale nad rzeczami niezrozumiałymi głowy sobie nie suszę. Nie mam do tego ani czasu, ani ochoty. Co zaś do śmierci, to, mój kochany, jest ona rzeczą tak nieprzyjemną, że najlepiej myśleniu o niej dać pokój najzupełniej. Gdy przyjdzie, to cóż robić? Ale dopóki nie przychodzi, nie wywołujmy z lasu brzydkiego wilka. Taką jest moja filozofia. Na dynamice, hydraulice, statyce znam się dobrze, ale na nieśmiertelności duszy nic a nic. I nie potrzeba. Co Pan Bóg zechce, to i zrobi z moją duszą po śmierci, a dopóki żyję — vive la vie! Ale teraz chodźmy do domu, bo zaczyna być zimno i może już spać pora, jak myślisz? Niespełna w godzinę potem w całym domu było już ciemno i wszyscy spali, albo przynajmniej pokładli się do snu. Zenon sam jeden chodził po długim pasie drogi przerzynającej ogród. Ilekroć znajdował się u tego jej końca, który dotykał niskiego ogrodzenia i pól szerokich, okrytych światłem mglistym i drzemiącym, stawał na chwilę patrząc na srebrny rożek księżyca zachodzącego za sosny rosnące na wzgórzu. Myślał wtedy: „Czyżbym się mylił? Czyżbym zmarnował życie? O źródło życia wszelkiego i jedyny zbiorniku wiedzy, jakimi naprawdę są twoje prawa i rozkazy? Takimi, jakie uczyniły brata mego dzielnym i szczęśliwym, czy takimi, jakie pełniąc stałem się przedwcześnie zestarzałym i bardzo, ty jeden wiesz, jak bardzo — smutnym?”
Ilekroć znowu zbliżał się do przeciwnego końca drogi ogrodowej, tego, który dotykał domu, wznosił oczy ku oknu brata, w którym od dawna już światło zagasło i zapytywał w myśli: „Który z nas głupi, a który mądry: on czy ja?” III Ze stacji kolei, na którą odwiózł brata, Zenon Hornicz udał się do miasteczka pobliskiego, skąd miał wziąć mechanika dla naprawienia zepsutej młockarni. Zabawił tam dość długo, bo musiał widzieć się z weterynarzem, pomówić z kupcem, któremu sprzedawał zboże, i załatwić trochę drobnych potrzeb domowych i gospodarskich. Dlatego zaledwie około wieczora wróciwszy do Zapolanki wysiadł z bryczki przed stodołą i po upływie pewnego czasu szedł ku domowi z głową spuszczoną i czołem zmarszczonym. Dziedziniec był o tej porze pustym, w domu panowało milczenie; głosy dziecinne odzywały się daleko, około huśtawki urządzonej w głębi ogrodu. Czy podobna, aby to, czego oczekiwał był z gorączką w sercu i głowie, czego oczekiwanie przez całą jedną noc usnąć mu nie dało, już przeminęło i należało do przeszłości? Że przeminęło, to pewne i naturalne, ale — czy było? Czy naprawdę brat jego był tutaj i dwie doby z nim przepędził? Gdzież tam! Przyjeżdżał tu i dwie doby w domu jego przepędził ktoś mądry, świetny, wesoły, (miły, ale nie brat jego, owszem, człowiek jakiś zupełnie obcy, zupełnie do niego niepodobny i z którym nie łączyło go nic, ani nawet wspomnienia, bo pochłonięty teraźniejszością, ruchliwą i szczęśliwą, tamten nie potrzebował wspomnień. Było i nie było. To samo, czegośmy pragnęli i oczekiwali, jednak wcale co innego. Raz jeszcze Zenon Hornicz doświadczył uczucia głębokiego niepodobieństwa, jakie zachodzi po między rojeniem a rzeczywistością, pomiędzy formą rzeczy, tą samą, co dawniej, a istotą jej, zmienioną do gruntu. Tak jak dawniej, on i Wiktor byli synami jednych rodziców i nosili jedno nazwisko, ale gdzie, w czym, jakie było pomiędzy nimi braterstwo? Pożegnali się daleko mniej serdecznie, niż się witali. Przy ostatnim uściśnieniu dłonie ich rozłączały się z trudnością, bo mieli obaj, chociaż w stopniu bardzo nierównym, instynkt braterstwa. Ale u ludzi ucywilizowanych instynkt nie jest już panem jedynym, a wszystko, co oprócz niego w nich istniało, odtrąciło się wzajemnie i bez słów przekonało o bezużyteczności stosunków dalszych. — Kiedyż zobaczymy się znowu? — zapytał Wiktor i zaraz dodał: — Tak mi jest zawsze trudno rozporządzać się czasem… — Tak — odpowiedział Zenon — najpewniej znowu zobaczymy się bardzo nieprędko… I w myśli dodał: „Bo i po cóż?” Słowa te zamienili z żalem instynktownym, ale z przekonaniem, że inaczej być nie może, bo — po cóż? Kiedy lokomotywa gwizdnęła i pociąg zaczął oddalać się od stacji, Zenon doświadczył
przeszywającego uczucia straty poniesionej. Utracił brata. Zwolna sunący naprzód szereg wagonów wydawał się mu konduktem pogrzebowym. Bywają pogrzeby rozmaite, a nienajmniej bolesnymi są te, w czasie których człowiek odśpiewuje requiem sam jeden i tylko w najgłębszej tajemnicy serca swego. Teraz widok dziedzińca i domu odnowił w nim wspomnienia marzeń poprzedzających przyjazd Wiktora i tego, co potem nastąpiło. Raz jeszcze nazwał marzenia głupstwami, a siebie samego dziwakiem wymagającym od ludzi i życia niemożliwości, bez których inni obchodzą się wybornie. W myśli powtarzał przysłowie, którym już nieraz w wypadkach podobnych karcił swoją nieukróconą wyobraźnię: „Ach, stary wróblu, dałeś się znowu złapać na plewy!” Lecz zaraz potem myślał, że nie były to wcale plewy. Owszem, tacy ludzie, jak Wiktor, byli zapewne ziarnem ludzkości zdrowym i jędrnym, a tacy, jak on, plewami, które należałoby zsypywać do domu wariatów, tego magazynu dusz obłąkanych ideami nie mającymi w świecie kursu żadnego. Przed wejściem do domu zawahał się, stanął. Czuł, że miał twarz bardzo zmarszczoną i że spotkawszy się z kimkolwiek musiałby rozpogodzić ją choć trochę. Ani powiedzieć, ani okazać tego, co czuł, nie miał przed kim. Wolał pozostać samotnym i muskuły twarzy swojej pozostawić w spokoju. Usiadł na ganku. Niebawem usłyszał przez okno w pobliżu otwarte rozmawiające głosy Sabiny i Rozalii. Właściwie Sabina raz tylko się ozwała, krótko i tak z cicha, że słów jej nie dosłyszał. Rozalia zaś odpowiedziała głośno, tonem oschłym i nauczycielskim, który zwiastował, że wraz z odjazdem gościa skończyły się na jej niebie piękne dnie Aranjuezu, a zgromadzać się zaczęły znowu ciężkie chmury. W sposób taki, jakby siostra była dziewczynką maleńką i pod każdym względem władzy jej podległą, mówiła: — Zawsze egzagerujesz, Sabinko, i wpadasz w same ostateczności. Całe życie przepadałaś za mężem i ulegałaś mu jak niewolnica, a teraz raptem przyszło ci do głowy lamentować nad swoim smutnym losem. Spodziewam się, że z takim panem Wiktorem byłby on daleko weselszym, bo twój mąż, moja droga, jest marzycielem, bardzo szlachetnym, ale i bardzo niepraktycznym. Tacy ludzie nie uprzyjemniają życia ani sobie, ani innym. Ale po siedemnastu latach pożycia z mężem nie pora już zachwycać się tak nadzwyczajnie przymiotami jego brata… Zenon nie chciał słuchać dalej, zerwał się z ławki i szybko przeszedłszy dziedziniec wyszedł za bramę. Masz tobie! Nawet Sabina lamentowała nad swoim smutnym losem i zachwycała się nadzwyczajnie przymiotami Wiktora. Tamta zaś na żywa go marzycielem szlachetnym i niepraktycznym. Ale czy nie ma racji? Owszem, ma ją w zupełności. Bo czegóż mu właściwie niedostaje w życiu? Ma wieś trochę odłużoną i kłopotliwą, ale wystarczającą jako tako na potrzeby jego i rodziny, żonę łagodną, dzieci nie kalekie, dlaczegóż więc nie jest wesołym i tryumfującym, nie bawi się i nie bawi innych? Oto dlatego, po prostu i tylko dlatego, że jest niedołęgą nie umiejącym uczynić życia przyjemnym ani sobie, ani innym. Nawet Sabinę unieszczęśliwia! To ostatnie obudziło w nim gniew, bliski oburzenia. Niechby spróbowała być żoną, a choćby tylko narzeczoną Wiktora! I pierwszy raz stanowczo i zupełnie wyraźnie powiedział sobie, że nawzajem on czuje się z nią, pomimo jej łagodności i cnót domowych, zupełnie nieszczęśliwym. I w tym także jest tylko jego własna wina. Wyidealizował ją sobie przed ślubem, tak jak brata przed jego przyjazdem. Należał
zawsze do tych, którzy lepią sobie ludzi na obraz i podobieństwo swoje, a gdy glina rozsypuje się pod wpływem czasu, spostrzegają, że zawierała wcale co innego, niż mniemali. Zdarzało się mu to w życiu po wielekroć, zdarzyło się i z żoną. Teraz dowiedział się, że ona także jest rozczarowaną i niezadowoloną. Zwierzała się z tym przed siostrą; on nie uczynił tego nigdy przed nikim. Chciał wprawdzie zwierzyć się przed bratem, ale okazało się, że — nie ma brata. Ogarnęły go i ogarniały po brzegi dwie ciemności największe w świecie: samotność bezbrzeżna i zwątpienie o sobie całkowite. Szedł z głową spuszczoną i plecami więcej niż kiedykolwiek przygarbionymi. Myślał o tym, że zmarnował życie. Gdyby był nie porzucił kariery artystycznej dla Zapolanki, byłby dziś może sławnym, uwielbianym, tak jak Wiktor, wesołym i dzielnym. Że nie posiadał wielkiego talentu do malarstwa, tego był pewnym, bo gdyby go posiadał, mógłby i tutaj tworzyć dzieła sztuki. Tymczasem wraz ze zniknięciem podniet zniknęło w nim bez śladu natchnienie arty styczne. Jednak czy to tylko za pomocą wielkich talentów ludzie robią sobie drogę na świecie? On ze swoim, niewielkim, zrobiłby ją także, gdyby, według słów Wiktora, umiał dobrze robić łokciami i od pierwszego wstępu w życie nałożył był na siebie cenę wysoką. Ale miał zawsze skłonność do wątpienia o wartości swojej i wszystkiego, co w nim było; nie obrachowywał, nie spekulował, szedł za głosem uczuć i tego, co uznawał za obowiązek, zaszył się w kąt głuchy, pracował wiele nad rzeczami drobnymi, nie zrobił nic, nie użył niczego, zmarnował życie… Tu drgnął i obejrzał się usłyszawszy za sobą szybkie kroki. Był to Pawełek, który doganiał go już od kilku minut, a teraz stał przed nim bardzo zmieszany, ale z wyrazem silnego postanowienia na twarzy pobladłej i mizernej. — Bardzo przepraszam — zaczął — że zatrzymuję pana tak na drodze, ale nie mogę już dłużej wytrzymać i niech mi pan pozwoli kilka minut pomówić z sobą. — Ale i owszem — odparł Zenon — tylko dlaczego ty tak wyglądasz, jakbyś dziś powstał z obłożnej choroby? Na widok cierpienia wyrytego na twarzy wychowańca zapomniał o swoich ciemnych myślach i ciężkich uczuciah. Pawełek też popędliwie przerwał: — Bo, proszę pana, trzy dni już męczę się tak, że ani jeść, ani spać nie mogę i czasem chciałbym wskróś ziemi pójść ze wstydu i z żalu! Łzy nabiegły do jego ciemnych, bystrych oczu i zarazem odmalował się w nich gniew prawie wściekły. — Gdybym mógł, proszę pana, tobym samego siebie bił, tłukł, kąsał, do turmy zapakował… — Ależ na miłość boską, czegóż ty się tak dręczysz! — zawołał Zenon z uśmiechem, niepodobnym do powstrzymania, bo rozpaczliwe gesty chłopca pokazującego, jakby to on siebie bił, tłukł, kąsał, miały w sobie żywość naiwną i ko miczną. Ale Pawełek nagle zdobywając się na spokój rzekł głosem
stanowczym: — Bo ja, proszę pana, z panem Górkiewiczem nie pojadę! — Nie pojedziesz! Dlaczego? Przecież nie namawiałem cię, abyś został! Pawełek wahał się, czy namyślał przez chwilę, potem odpowiedział z powagą u niego niezwykłą: — Pan mię nie namawiał, ale dobroć pana mię namówiła. — Jak to? wytłumacz mi to, co mówisz! — Co tu tłumaczyć? Postąpiłem, proszę pana, jak ostatni nikczemnik. Pan mię z nędzy wydobył, hodował, lubił, uczył, człowiekiem zrobił, a ja nie tylko że chciałem pana porzucić i postąpić zupełnie inaczej, jak mi pan przez całe życie doradzał, ale jeszcze taiłem się przed panem z projektami swymi jak przed wrogiem. Myślałem, że pan mię znienawidził i pogardza mną jak psem… bo i byłem gorzej niż psem… A tu przy obiedzie, kiedy panna Rozalia tak skompromitowała mię przed wszystkimi i przed bratem pańskim i chciała mnie kąsać, tak jak to ona czasem umie, pan ujął się za mną i mrugnął do mnie śmiejąc się, jak do przyjaciela… A potem znów, przy każdym spotkaniu ciągle tylko dobrze i dobrze, jakby nic nie zaszło, i tylko: „Co ci jest, Pawełku? Czegoś ty taki mizerny?” Myślałem, proszę pana ; że zginę ze zgryzoty sumienia i z żalu. Nie mogłem pomówić z panem, dopóki pan miał gościa. Ale teraz zobaczywszy, że pan sam jeden idzie w pole, nie mogłem wytrzymać i pobiegłem… Mój panie drogi, mój złoty, mój najukochańszy, dobroczyńco mój i opiekunie najlepszy, daruj mi, zapomnij o moim głupstwie, niech ja przy tobie zostanę… a potem, kiedyś, może osiądę na swoim kawałeczku ziemi i dzieci swoje uczyć będę tego, czego pan mię uczył, i aby modliły się za pana… Ostatnie słowa mówił głosem przerywanym, całując ręce Zenona, przypadając mu nawet do kolan, żywy jak iskra, rozrzewniony jak dziecko, skruszony jak grzesznik, który po wziął nienawiść dla grzechu swego. Zenon objął go obu ramionami, po kilkakroć ucałował w czoło, trochę śmiał się z oczami wilgotnymi. Nietrudno mu było uspokoić chłopca, który niczego nie chciał, tylko jego przebaczenia, przyjaźni i pozostania nadal w Zapolance. Potem odprawił go do domu, a sam poszedł dalej swoją drogą ulubioną, ku wzgórzu porosłemu sosnami. Idąc czuł, że ma nogi trochę lżejsze, plecy trochę mniej przygarbione i że dwie ciemności zalegające jego mózg i serce trochę się rozwidniły. Niebawem znalazł się na stoku wzgórza, pośród sosen rzadkich, wyrastających z pokładów mchów siwych, żółkniejących i jeszcze jak szmaragd zielonych. Usiadł na mchu, spojrzał dokoła, a potem zapatrzył się na krajobraz. Dokoła rosły klombami i gajami paprocie brunatne i cieliste, trzmieliny z liśćmi różowymi jak centyfolie, jałowce krwistordzawe. Pośród sosen rzadko rosnących stały brzozy całe w złocie, i głębiny lasu oddalone, zapływając cieniem, świeciły jeszcze gdzieniegdzie smugą słoneczną, kołyszącą na fali ruchomej purpurę uwiędłych poziomek i jeżyn. Z dwu stron drogi polnej wijącej się u stóp wzgórza jeżyły się łodygi roślin bez kwiatów, często i bez liści, ale obwieszone nasionami różnych kształtów i wielkości. A pola zorane albo zasłane ścierniskiem żółtym, okryte zmarszczkami
zagonów falowały po wypukłościach gruntu, hen, precz, aż pod skraje niebios, usianych obłokami nabrzmiałymi ogniem różnobarwnym. Zorza wieczorna stała na zachodzie, jak ściana krwawa ze szczytem rozpływającym się w złocistość. Jej blaski rumiane i złotawe kładły się na polach i szły powietrzem nad polami, nad laskami rozrzuconymi po wzgórzach, nad dworem zapolańskim, który wyglądał jak obrazek sielski wymalowany na tle złoto—różowym. Naprzeciw, w stronie wschodu, wieś chłopska, długa, szara, stała we mgle liliowej rzucając w górę kilka wstęg dymu. Był w tym obrazie spokój wieczoru i smu tek jesieni; była też piękność rzadka rzeczy prostych, a wspaniałych. Zenon patrzał na ziemię, na niebo i powoli, powoli zmysły i dusza jego zatapiać się w nich zaczęły, tak że utracił całkowicie uczucie samotności. Nie był sam jeden, bo dokoła siebie posiadał to, co kochał. Owszem, im dłużej patrzał, tym silniej i wyraźniej stawać się z nim zaczynał ten sam proces, który przed laty osiemnastu związał go na zawsze z tym kawałkiem świata. Zdawało mu się, że nim oddycha, że wzajemnie jest przez niego wchłanianym i że stanowi cząstkę jego, ściśle spojoną z innymi. Uczuł, że nie było na świecie takiej siły pociągu, która zdołałaby go stąd oderwać; że cokolwiek by znosił i czegokolwiek pragnął nadaremnie, tu, a nie gdzie indziej tkwić musi, jak w zdroju kropla wody lub w smudze słonecznej drobina światła. Pomyślał, że był niezawodnie dla tego kawałka świata kroplą wody i drobiną światła, a woda użyźnia i światło roztrąca ciemności. Niedaleko miejsca, na którym siedział, znajdowała się kępina mchów suchych, pomieszanych z igłami opadłymi z sosen, ze splotami gałązek upstrzonych resztką kwiatów i liści. Pochylił ku niej głowę tak nisko, że skroń jego spoczęła na liliowym atłasie spóźnionego wrzosu. Wtedy do ucha jego dochodzić zaczęły dziwne szmery i szelesty, jakby chód robaczków we mchu i wrzosie, jakby fruwanie skrzydeł drobnych pod zeschłymi liśćmi, jakby jeszcze toczenie się powolne lub wartkie strumyków wąskich, licznych. Te ostatnie były sokami ziemi płynącymi pod jej skorupą i rozbiegającymi się we wsze strony pod pola, pod lasy, pod dwór zapolański, rysujący się na tle zorzy wieczornej, pod wioskę, stojącą szarym pasem u liliowego wschodu. Zenon Hornicz słuchał tych szmerów uchem uważnym i chciwym, a niebawem począł rozpoznawać mowę ziemi, którą rozumiał, albowiem żył z nią od dawna w związku miłości wielkiej. Były w tej mowie rzeczy różne: skargi, dziękczynienia, płacze ciche, śpiewy przewlekłe, podobne do tych, które piastunki nucą nad kolebkami dzieci chorych. Były w tej mowie ziemi, oprócz szeptów i szmerów, tętna pulsu potężnego, idące z głębin najodleglejszych, a bardziej u powierzchni coraz więcej, coraz więcej uderzeń drobnych, niby serc, które żyły, pracowały, mówiły także, opowiadały… Tak było długo, a Zenon Hornicz słuchał, słuchał głosów, gwarów, pulsów ziemi i nabierał ich w serce, tak jak pustynia spieczona skwarem południa nabiera wieczornej rosy. Kiedy na koniec oderwał ucho od kępy mchu i wrzosu, wstał i wyprostował się, zobaczył nad zapolańskim domem wschodzący sierp księżyca. Jeden tylko jeszcze rożek srebrny ukazywał się znad dachu, jednak rzucał na twarz wpatrzonego weń człowieka promienność prawie słoneczną. Plecy jego nie były zgarbionymi, ani czoło zmarszczonym. Postawę miał rzeźwą i w oczach wzniesionych ku górze myśl dziękczynną. Modlił się.
— O źródło życia wszelkiego i jedyny zbiorniku wszelkiej wiedzy, nie wątpię już o sile swojej, bo czuję, że silnie kocham, i nie żałuję niczego, chociaż jestem bardzo smutny. Owszem, we wszechstworzeniu Twoim wielbię smutek i ze czcią przyjmuję go na ramiona, bo jest on mistrzem, który naucza ludzi, jakimi są Twoje prawa i rozkazy!
Document Outline Tom I Panu Janowi Karłowiczowi Z pomroku Zrozpaczony Jedna setna I II III IV V VI VII VIII IX Światło w ruinach Ogniwa Tom II Ascetka I II III IV V VI VII Wielki I II III IV V VI II III