M.P. Rawinis Zuchwała intryga Saga rodu z Lipowej 20 Zmartwienia Elżbietki Jesień 1399 r. Jak do niedawna Lipową i Hedwigą, pani Roksana teraz zajmowa...
5 downloads
18 Views
427KB Size
M.P. Rawinis
Zuchwała intryga Saga rodu z Lipowej 20
Zmartwienia Elżbietki Jesień 1399 r. Jak do niedawna Lipową i Hedwigą, pani Roksana teraz zajmowała się przede wszystkim Elżbietką z Krasawy, żoną Konrada. Bardziej niż inni przejmowała się jej losem, zapraszała często do siebie, można je też było spotkać obie na jarmarku albo na wzgórzach, gdzie jeździły konno. Hedwiga nie chciała się do tego przyznać, ale była trochę zazdrosna o Roksanę. Do tej pory widziała swoją przyjaźń z panią na Dębowcu na zasadzie podobieństwa losów. Obie zostały same, ich mężowie przebywali nie wiadomo gdzie, obie były jeszcze dość młode i zdawało się, że wiele rozmaitych spraw je łączy. Po odejściu Osta Hedwiga opiekowała się Roksaną, potem role się odwróciły i wiele razy Roksana wspomagała duchowo Hedwigę, podtrzymując w niej wiarę w powrót Mikołaja. A teraz nagle wszystko się skończyło, jakby nie było tych długich szczerych rozmów, prowadzonych przy kominie, jakby nie było tych zwierzeń, wątpliwości, marzeń i najtajniejszych sekretów. Hedwidze było przykro z powodu wyprowadzki Roksany, bo długo myślała, że zostaną obie na Lipowej. Wprawdzie było to dziwne, że siedziały tu obie, ale taki pomysł wydawał się zupełnie rozsądny, bo dzięki temu żadna z nich nie była sama. Tymczasem Roksana niespodziewanie opuściła Hedwigę, przenosząc swoją uwagę na Elżbietkę. - Inaczej to sobie wyobrażałam - skarżyła się Roksanie córka pani Aleny. Owszem, Konrad jest spokojny i nie mogę narzekać, że mnie źle traktuje. Ale zupełnie nie wiem, jak mogę mieć dziecko, kiedy on tak mało jest mną zaciekawiony... Córka pani Aleny wstydziła się i dopiero po usilnych namowach przyznała się, co ją trapi. Matce by tego nigdy nie powiedziała, ale Roksana była przyjaciółką, niewiastą doświadczoną i tak bardzo życzliwą. - Nie wiem, czy to nie jest oznaka mojej nieskromności... - zaczęła, czerwieniąc się. - Ale wam to powiem... Roksana uśmiechnęła się zachęcająco. - Mów mi po imieniu - zaproponowała. - Jestem wprawdzie nieco starsza, ale ty jesteś już mężatką i moją przyjaciółką. Nie ma potrzeby utrzymywać między nami taki dystans. Elżbietka przyjęła propozycję z wdzięcznością, a potem zapytała cicho:
- Czy nie można byłoby jakoś zrobić, żeby był mną więcej... zaciekawiony? Pani Roksana wydawała się zaskoczona. Jej obserwacje mówiły, że to raczej Elżbietka mało jest zainteresowana, a Konrad, jak każdy przecież mężczyzna, przede wszystkim chciałby sobie ulżyć. - Najpierw musiałabyś wskazać, co ci nie odpowiada - zauważyła. - Bo chyba nie chcesz powiedzieć, że Konrad zaniedbuje swoje małżeńskie obowiązki? Elżbietka zamilkła. Długą chwilę nie mogła się zdecydować, czy i co może zdradzić ze spraw, o jakich wstydziła się mówić z kimkolwiek. - Już prawie pół roku po ślubie, a wcale nie wygląda, żebym miała zajść w ciążę... - zaczęła wreszcie nieśmiało. Pani Roksana uśmiechnęła się dobrotliwie. - Jedne niewiasty zachodzą w ciążę od razu, inne muszą poczekać. Na to nie ma rady. Pół roku to wcale nie tak wiele czasu. Często trwa to rok, dwa i więcej. Daleko nie szukając, twoja matka urodziła ciebie po wielu latach oczekiwania, kiedy się już zupełnienie tego nie spodziewała. Choć akurat w przypadku Konrada trochę się dziwię. Podobno pilno mu dobrać się do twojego posagu, bo to, co miał w Szczekocinach, ojciec zostawił jego bratu. Elżbietka pokiwała głową. - Wiem, że mu pilno - przyznała. - Mój teść też bardzo na niego naciska, a i mnie podpytuje za każdym razem, kiedy mu wreszcie dam wnuka. Ale chodzi o to, że on... że ja... że my... Pani Roksana aż zerwała się z miejsca, tknięta nagłym podejrzeniem. - Chyba nie chcesz powiedzieć...? - zapytała w najwyższym zdumieniu. - Chyba nie powiesz, że on... że nie próbował. Elżbietka skinęła głową i rozpłakała się w milczeniu. Dopiero gdy Roksana objęła ją i zaczęła uspokajać, mogła powiedzieć więcej. - On nie tknął mnie dotąd. Wcale mnie nie tknął, chociaż... chociaż próbował... Roksana nie mogła wyjść ze zdumienia. - A pokładziny? Sama też widziałam, jak po nocy poślubnej przyszedł z prześcieradłem... - To była moja krew - kiwnęła głową Elżbietka. - Z calca. Bał się, co Dowiedzą, więc mu pomogłam tak urządzić wszystko, żeby nikt się nie domyślił... Pani Roksana przyglądała się Elżbietce uważnie. - No - powiedziała ostrożnie. - Czasem się to podobno zdarza... Mężczyzna jest zbyt pijany, a Konrad przecież sobie nie żałował, albo może nadto przejęty. Ale po dniu czy dwóch to przechodzi i wszystko jest w porządku... - Nie jest - zaprzeczyła Elżbietka. - My wcale nie żyjemy ze sobą. Ani razu od tego pół roku. A przecież to grzech.
Roksana uśmiechnęła się z wyrozumiałością. - Prawda - przyznała. - Kościół poucza, że w małżeństwie trzeba żyć ze sobą, jeśli się nie chce złamać sakramentu. Elżbietka łkała. - I co ja mam teraz zrobić? - Może za mało go zachęcasz? Elżbietka zaprotestowała. - Wcale nie za mało. Zachęcam go odpowiednio, stroję się, używam pachnideł, czasem szepnę jakieś słówko... - I to jest za mało? - dziwiła się Roksana. - Zatem wina chyba nie leży po twojej stronie. I widzę, że koniecznie trzeba ci pomóc. Nie martw się, znajdziemy i na takie zachowanie lekarstwo, choć prawdę powiedziawszy, raczej się spodziewałam czego innego. - Czy jest na to rada? - Rada? - zastanowiła się Roksana. - Rada znajdzie się na wszystkie niewieście kłopoty. Nie wiem tylko, czy powinnam ci doradzać, bo co na to twoja matka? Może uznać, jak i wcześniej, że wtrącam się do spraw rodziny, do której nie należę. - Prawie należycie - zaprzeczyła Elżbietka i próbowała się nawet uśmiechnąć. Dla mnie należysz na pewno. Pani Roksana była życzliwa. Zawsze była przecież dla niej życzliwa. Nikt nie powinien obwiniać ją o coś przeciwnego. - No, nie wiem - zastanawiała się pani Dębówca. - Znosiła mnie, kiedy musiała, ale teraz, gdy opuściłam Lipową... - Moja matka cię bardzo poważa - przekonywała Elżbietka. - Czy jest zadowolona z twojego małżeństwa? - Jest - przyznała Elżbietka. - Konrad darzy ją szacunkiem i choć początkowo trochę się obawiałam, teraz jest spokojnie. - Ale nie przyznałaś się jej do swoich kłopotów? - Ona nic nie wie - ujawniła Elżbietka. - Myśli, że między nami wszystko w porządku. I oboje z ojcem czekają na wnuka... Pani Roksana zastanawiała się. - Lepiej nic jej nie mówić - podpowiedziała wreszcie. - Byłaby niezadowolona. Jeszcze może na wnuka trochę poczekać. - Więc są jakieś sposoby? Roksana przymrużyła oczy. - A ty? - zapytała. - Czy ty wiesz, co chcesz osiągnąć? Elżbietka nie wiedziała na pewno, czego chce. - Chyba tego, żeby było zwyczajnie... Czy jest jakieś lekarstwo, zioła może albo jaki tajny sposób... - Tajny sposób? - powtórzyła Roksana. - Na co tajny sposób? Mówisz przecież, że sama nie wiesz, czego chcesz.
- Ojciec Konrada dokucza mojemu ojcu. Chce, żeby Konrad wziął posag, a mój ojciec nie może mu nic wypłacić, póki nie ma dziecka. Więc musi być dziecko... Roksana przyglądała się dziewczynie z zastanowieniem. - Stale to słyszę westchnęła. - Dziecko, wnuk, posag. A gdzie tu jest miejsce dla ciebie, Elżbietko? Gdzie jest miejsce na twoje uczucia? Co ty o tym myślisz, czego pragniesz? My kobiety winnyśmy sobie pomagać. I chętnie ci pomogę, znajdziemy jakiś sposób. Tylko chciałabym ci pomóc mądrze, wedle tego, czego sobie życzysz. Czego więc ty chcesz, Elżbietko? - Chcę mieć syna - oznajmiła Elżbietka. Nie powiedziała jeszcze, że opieka matki bywa wielce dokuczliwa i najchętniej by się od niej uwolniła, przynajmniej po części. Nie mogła tego zrobić, póki nie miała dziecka. - A Konrad? - zapytała Roksana. - Czego on chce? - Tego samego. Potem, gdy już będziemy mieli dziedzica, wszystko inne jakoś się ułoży. Roksana nie była o tym przekonana, ale obiecała pomoc. Jan ze Szczekocin pokazał się wkrótce potem w Dolinie, przywożąc upominki dla swojego wnuka, którego jeszcze nie miał. - Cóż to, Konradzie - zapytał syna. - Czemu jeszcze nie ma nawet zapowiedzi twojego potomka? Czy starasz się za mało, czy może twoja żona jest niezdolna urodzić dziecko? Konrad milczał. - Bóg nie dał - powiedział później, kiedy już wymyślił sobie usprawiedliwienie. - Bóg? - prychał Jan ze Szczekocin. - W tych sprawach trzeba pomóc Panu Bogu. Chyba za mało się starasz. Był niezadowolony, wodził wzrokiem za Elżbietka i dziwował się synowi, że tak mało jest zaciekawiony młodą małżonką. - Na twoim miejscu rzadko opuszczałbym alkowę - dogadywał. Był mocno nierad, bo pan Jeno powtórzył to, co już wcześniej dobitnie wyjaśnił Konradowi. - Będzie syn, będzie posag. Inni też nieco się dziwowali brakiem potomstwa Konrada i jego żony. Hedwiga radziła szwagierce pojechać do klasztoru na Jasnej Górze, by prosić Najświętszą Pannę o wstawiennictwo. - Pomaga - twierdziła. - Mnie pomogło, królowej Jadwidze pomogło i wielu innym niewiastom. Elżbietka nie dawała się jednak na razie namówić, a to z powodu słów, jakie na ten temat wygłosiła Roksana. A Roksana powiedziała:
- Na Jasną Górę to powinien pielgrzymować Konrad, nie ty. Zapraszała Elżbietkę do siebie, a ta często jeździła do Dębowca. Przebywała u Roksany chętniej chyba niż we własnym domu, co bardzo nie podobało się jej matce. - W jaki sposób chcesz mieć dziecko, skoro najwyraźniej unikasz swojego męża? - burczała pani Alena. Elżbietka tłumaczyła się niezręcznie, wstydziła się powiedzieć, że właśnie dla nauczenia się skutecznych sposobów jeździła do Dębowca. Prowadziły tam długie rozmowy, Roksana radziła, jak Elżbietka ma postępować w sypialni, pod rozmaitymi pretekstami zapraszała oboje do siebie, tam karmiła potrawami, wzbogaconymi mocnymi ziołami, dawała wino. Potem kazała im przygotować posłanie w komorze i zostawiała samych. Wszystko wydawało się dobrze przygotowane. Podczas wieczerzy Konrad patrzył wciąż za swoją niewiastą, uśmiechał się, ale płynęły tygodnie i nic się nie zmieniało. - I co? - pytała rano Roksana. Elżbietka miała łzy w oczach. - Nic - przyznała się. - Użyłam już wszystkich sposobów, ale się nie sprawdziły. - No to mamy poważny kłopot - zasępiła się Roksana. - Początkowo myślałam, że należy go ośmielić, ale teraz widzę, że na nic tu sprawdzone sposoby. Trzeba sięgnąć po coś trudniejszego... - Co to takiego? - zapytała Elżbietka, a jej spojrzenie zdradzało niepokój. - Nie bój się - uspokoiła Roksana. - To nic bolesnego. Sama jeszcze nie wiem, co to by mogło być i chyba trzeba będzie poradzić się kogoś mądrzejszego... Najpierw jednak musimy się upewnić, że z tobą jest wszystko w porządku. Któregoś dnia, gdy gościła Elżbietkę, przyszła do dworu pewna babka akuszerka. Badanie nie trwało długo. - U niej wszystko jak należy - powiedziała. - Dziewczyna jest zdrowa i zdolna. To widać jej mąż nie bardzo. Tego się Roksana spodziewała. Babka dostała zapłatę za swoje usługi i zostawiła obietnicę trzymania języka za zębami. - Jest tylko jeden sposób - westchnęła w końcu Roksana. - Jeden jedyny, ale to rzecz bardzo złożona i nie wiem, czy byś się na to zgodziła. Elżbietka uczepiła się tej możliwości. - Wszystko zrobię - zapewniła. - Skoro próbowaliśmy innych sposobów, trzeba sprawdzić i ten ostatni. Pani Roksana nie była przekonana.
- To trudna sprawa - wzdychała. - Może niektórzy powiedzieliby nawet, że w ogóle niedopuszczalna... Elżbietka gotowa była zgodzić się na wszystko. Mocno już ją to wszystko zmęczyło. Była też najwyraźniej zniechęcona. Chodziła ponura, smętna, burkliwie odpowiadała nawet na życzliwe pytania innych osób i powszechnie poczęto mówić, że widać nie jest zadowolona ze swojego życia. - Co się z tobą dzieje, córko? - załamywała ręce pani Alena. Elżbietka nie odpowiadała. Burczała na wszystkich i z byle powodu. Konrad chodził milczący i ponury. Bał się odezwać pierwszy, a tajemnica, którą nie mógł się z nikim podzielić, bardzo mu ciążyła. - To moja wina - płakał wieczorem w alkowie. - Wiem, że to moja wina, choć nie wiem, z jakich powodów spotkała mnie taka kara. - Twoja - przyznała Elżbietka. Długo przygotowywała się do tej rozmowy. Roksana tłumaczyła jej cały dzień, co i jak powinna powiedzieć. - Najważniejsze, żeby uznał swoją winę - mówiła. - W takich sprawach wszyscy uważają, że winna jest kobieta. A sama wiesz, że to nieprawda. Jeśli więc Konrad potwierdzi, że to jego wina, będzie to znaczyło, że nie ty jesteś winna. Kiedy zaś się tak stanie, pomyślimy, co można zrobić. Elżbietka uważała, że choć Konrad gotów jest wziąć winę na siebie, nigdy się do tego nie przyzna przed ojcem. Nawet jeśli wszystko by mu powiedział, Jan ze Szczekocin nie uzna tego za wystarczające tłumaczenie. Teść będzie przekonany, że to tylko wybiegi, aby pozbawić go obiecanego posagu. Konrad był jak małe dziecko. Siedział na ławie pod ścianą, a zapłakaną twarz ukrywał w dłoniach. Zupełnie nie przypominał młodego człowieka, o którym mówiono, że jest dworny, rycerski, a nawet odważny. Kiedyś wcale nie był nieśmiały. Nieśmiały był tylko wobec żony i bał się ojca. - Ojciec mnie zabije - mówił teraz. - Kiedy się dowie, że to moja wina, po prostu mnie zabije. Płakał i pytał bezradnie: - Co ja mam zrobić, Elżbietko? Po tylu miesiącach oczekiwania, tłumaczenia, pomocy, wyrozumiałości, Elżbietka nie miała już dla niego współczucia. - Nie wiem - odpowiedziała, wzruszając ramionami. - Może powinieneś wrócić do ojca i błagać, żeby cię wziął na swoje utrzymanie. - Ale przecież jestem twoim mężem - zauważył nieśmiało.
- Nie jesteś - poprawiła z naciskiem. - Wcale nie jesteś. I nigdy nim nie będziesz. Im prędzej się rozstaniemy, tym lepiej. Jestem jeszcze młoda i na pewno znajdę sobie kogoś, kto będzie wiedział, jak należy postępować z niewiastą.
Chłopcy Hedwigi Do Dębowca Hedwiga pojechała dopiero po trzech tygodniach. Roksana długo zwlekała z wyjściem na powitanie. Kiedy się w końcu pojawiła, nie było w niej zwykłej serdeczności, co Hedwiga odczuła bardzo boleśnie. Obwiniała siebie, że od razu nie pojechała za przyjaciółką, gdy ta postanowiła opuścić Lipową. - Czemu wyjechałaś? - zapytała teraz. - Tak to wyglądało, jakbym ci zrobiła wielką przykrość, a przecież nawet przez myśl coś takiego by mi nie przeszło. Zawsze byłam ci oddaną przyjaciółką. Roksana robiła minę, która wskazywała, że nie jest skora do ugody. Ale tylko przez chwilę, bo wkrótce rozpłakała się i rzuciła Hedwidze w ramiona. - Jaka jestem niedobra! - szlochała. - Jak ci niewdzięcznością odpłacam za tyle starania i dobroci! - Co ty mówisz? - Hedwiga pogłaskała przyjaciółkę po głowie. - Czy kiedyś ci wymawiałam, że siedzisz w Lipowej? Roksana rozpłakała się jeszcze bardziej. - No, sama widzisz! - powiedziała. - Mówisz, że siedziałam w Lipowej, a przecież ja byłam twoją zastępczynią, dbałam o majątek i o chłopców, jakby byli moimi rodzonymi synami... Nie dała się namówić do powrotu, a po namyśle Hedwiga musiała pogodzić się z jej wywodami. Teraz to ona powinna zająć się synami i Lipową. Roksana zrobiła swoje. Nie domyślała się, że Roksaną powodowały zupełnie inne przyczyny. Hedwiga coraz częściej miała wrażenie, że wiele spraw, najważniejszych spraw, wymyka się jej z rąk. Nie miała kłopotów z chłopcami dawniej, gdy byli mali. Łatwo było zapanować nad nimi i nad wszystkim innym, a teraz wyglądało na to, że coraz gorzej sobie radzi. Synowie zaczęli chadzać własnymi drogami, tylko patrzeć, a w ogóle odejdą. Sprawy w majątku szły niby jak dawniej, ale często teraz bywała zmęczona, zniechęcona nawet, bo wszystko układało się jakoś ciężej i trudniej. Nie wiedziała, na czym to polega, ale było to na tyle wyraźne i dokuczliwe, że wiele razy płakała do poduszki. Ona, Hedwiga, silna, mocna, stanowcza, płakała do poduszki. Jeszcze niedawno jej siostra kwitowała te sprawy prostymi odpowiedziami. - W majątku powinien być mężczyzna i jego silna ręka. Sama nie dasz sobie rady i najwyższy czas za kimś się obejrzeć. Mówiła tak wiele razy, ale od czasu, kiedy zbuntował się Dominik, jakby przestała, bo wszystko to odnosiło się przecież także do niej. Gdyż Marina nadal była sama. I już się pogodziła ze swoim losem wdowy - nie wdowy. A Hedwiga nie
pogodziła się, bo wciąż nie uważała się za wdowę, lecz za niewiastę oczekującą powrotu męża z bardzo długiej wyprawy. Ale teraz nocami zdarzało się Hedwidze myśleć, o ile byłoby jej łatwiej, gdyby miała przy sobie silne męskie ramię. Jakiekolwiek męskie ramię. Po takich rozmyślaniach biegła rano do spowiedzi i płakała w konfesjonale, jakby dopuściła się rzeczywistej zdrady. - To nie grzech - poprawiał dobrotliwie ksiądz Franciszek. - To jedynie myśli, a może tylko sny... Wcale nie zadawał pokuty, a po jakimś czasie Hedwiga przybiegała do niego z takimi samymi niepokojami. - Myślałam o innych - mówiła. - Myślałam, że dobrze byłoby mieć kogoś przy sobie... - To nic - tłumaczył ksiądz Franciszek. - To nic. Jesteście bardzo zmęczona, potrzebujecie pomocy i oparcia, jakie w małżeństwie daje żonie małżonek. Za którymś razem przyznała się, że myśli o konkretnej osobie. - Marzyłam o nim - powiedziała. - Chyba o nim marzyłam. To na pewno grzech. Bo myślałam, że jest przy mnie, silny, opiekuńczy. Nie myślałam już o mężu, myślałam o nim. Czy to grzech? - A jakie to były myśli? - zapytał ksiądz Franciszek. - Czy były to grzeszne myśli? Czy myśleliście, że jest gospodarzem waszego dworu, czy też może, że jest waszym mężczyzną, waszym mężem czy może kochankiem? - Myślałam o nim grzesznie - przyznała się Hedwiga, płacząc. - Myślałam, że jest ze mną we dworze. Ale i myślałam, że jest ze mną w łożnicy. Ksiądz Franciszek wzdychał niepewnie. Czy myśl taka może być grzechem? I to jeszcze ciężkim grzechem? - O kim myśleliście? - pytał szeptem. - Czy ja go znam? Jak się nazywa? - Nie znacie - odpowiedziała Hedwiga. - To Sędziwoj z Ludomska. Nie dokończyła spowiedzi. Nagle rozpłakała się, zerwała z kolan i wybiegła z kościoła, zostawiając księdza Franciszka zdumionego w najwyższym stopniu. - Coś chyba nie tak powiedziałem - zmartwił się duchowny. - Na pewno coś nie tak pani Hedwidze powiedziałem. Do głowy mu nie przyszło, że to nie on jest przyczyną łez. Pani z Lipowej biegła ku domowi, przestraszona, że o mały włos nie przyznała się do prawdziwego grzechu. A prawdziwym grzechem był list. List, jaki napisała w odpowiedzi na pytanie pana Sędziwoja, czy może ją odwiedzić w Lipowej. Grzechem było to, że bardzo pragnęła zobaczyć pana Sędziwoja. Grzechem było to, że pragnęła mężczyzny. Mikołaja, jej męża, nie było już ponad trzy lata.
Grzechem było to, co obiecała panu Sędziwojowi. A obiecała mu, że go przyjmie. Za trzy lata. Chłopcy sprawiali coraz więcej kłopotów. - Potrzebuję pieniędzy - oświadczył Marcin matce, czym wprawił ją w wielkie zdumienie. - Pieniędzy? A po cóż ci pieniądze? - Na moje potrzeby. - A jakież ty masz potrzeby? Czy nie dostajesz wszystkiego ode mnie? - Mam potrzeby - upierał się, choć nie wyjawił, jakie wydatki planuje. Hedwiga zastanawiała się, co może mieć na myśli, ale nie odgadła zamiarów syna. Próbowała również podpytać młodszego, lecz ten niewiele mógł powiedzieć. - Nie wiem - odparł. - Nie mówił mi. Sprawa wyjaśniła się dużo później, gdy któregoś dnia Hedwiga, wybierając się do kościoła, nie mogła znaleźć w skrzynce swojego bursztynowego naszyjnika. Podejrzewała służbę i dopiero potem dowiedziała się, kto jest winny. - No, wziąłem - przyznał się Marcin, patrząc spode łba i unikając wzroku matki. - Wziąłem, bo nie chcieliście dać mi sama, a przecież jako dziedzic Lipowej mam swoje wydatki... Mimo nagabywań nie przyznał się jednak, dla kogo był mu potrzebny naszyjnik. Hedwiga skrzyczała go najpierw, ale potem zastanowiła się i przyznała synowi rację. - Powinien mieć coś własnego - postanowiła.
Panowie ze Szczekocin Grudzień 1399 Na święta Bożego Narodzenia pojechali do zczekocin we troje. W Dębowcu były duże sanie, w których zmieścili się swobodnie, pan Konrad w środku, jego żona po prawej ręce, pani Roksana po lewej. Mróz był tęgi, ale pod wilczymi skórami ciepło i przyjemnie. Kobiety były najwyraźniej w dobrym nastroju. - Wielkie zadanie przed wami - śmiała się Roksana. - Teraz musicie rozgrzać nas obie. Konrad uśmiechał się niepewnie. Nie przyznał się nikomu, że od tygodni przemyśliwał, jak wymówić się od ojcowskiego zaproszenia. Bał się rodzicielskich uwag i przymawiania. Trochę liczył na to, że w niechęci wyjazdu do rodowej siedziby wspomoże go Elżbietka, ale niespodziewanie żona bardzo naciskała na wyjazd. - Oczywiście, że powinniśmy pojechać - zgodziła się natychmiast. Ona z kolei nie przyznała się mężowi, skąd wzięła się u niej taka chęć odwiedzenia Szczekocin. - Dowiem się wszystkiego - obiecała Roksana. - Tylko mi w niczym nie zaprzeczaj i nie przeciwstawiaj się. Pamiętaj, że robię to dla ciebie. - Dobrze - obiecała Elżbietka, choć zupełnie nie wiedziała, co obiecuje. Widok Szczekocin, kamiennego zamku tuż obok wielkiej osady nad Pilicą, zrobił na pani Roksanie duże wrażenie. - Mając coś takiego, Odrowąże łakomią się jeszcze na twoje wsie? - szeptała zadziwiona do Elżbietki. Wjechali na długi wąski most prowadzący do bramy, przed którą stali ludzie z pochodniami i sam starosta Jan, ukłonami witając gości. Uważnie przyjrzał się przede wszystkim synowej, usiłując zobaczyć, czy mimo futer nie dojrzy oznak jej brzemienności. Wyraz niezadowolenia na krótką chwilę pojawił się na jego twarzy. - Witajcie - wołał jednak rad z odwiedzin. - Prędko was z powrotem nie wypuszczę, to pewne! Ledwo przywitał się z synem, który w jego obecności zmalał jakby, skulił się, pochylił. Najwięcej uwagi poświęcał od pierwszego wejrzenia Roksanie. Pani z Dębowca nawet nad młodszą Elżbietka górowała urodą, młodą i świeżą dojrzałością. Konrad przedstawił gościa niepewnie, jakby obawiał się, czy ojciec będzie zadowolony, że
przywiózł niezapowiedzianą osobę, ale Jan ze Szczekocin głośno pochwalił jego pomysł. - Co za goście! - powtarzał zachwycony. - Co za goście! Podał ramię pani Roksanie i pospiesznie prowadził ją do ogrzanego wnętrza, bo mróz trzymał solidny i para buchała z ust wielkimi kłębami. - Co za gospodarz! - krygowała się Roksana. W kamiennej komnacie, wyłożonej grubymi dywanami, na wprost wielkiego komina, gdzie płonęły wielkie bukowe polana, Jan ze Szczekocin, starosta lubelski, głaskał siwe wąsy i mrużył czarne oczka, przyglądając się Roksanie. - Może popełniłem błąd - powiedział. - Swatałem Konrada Elżbietce, a może lepiej byłoby, gdybym pomyślał o was... - Może popełniliście - uśmiechała się Roksana. Siedziała na wprost gospodarza, po drugiej stronie komina. Było po świątecznej uczcie, większość domowników i gości poszła już na spoczynek, tylko służba kręciła się jeszcze, zbierając ze stołu opróżnione naczynia. Pani Roksana miała na sobie wiśniową suknię z szerokimi rękawami i srebrny naszyjnik rzadkiej urody. Jasne włosy, upięte wysoko, pokrywała cieniutkim szalem w kolorze sukni. - Przecież i przy was niezgorszy majątek - uśmiechał się starosta, który nie żałował sobie wina podczas wieczerzy. - A mieliście dwóch mężów. Widzi mi się, że sam diabeł w was siedzi, bo ponoć nie masz gorętszej niewiasty od młodej wdowy... Pani Roksana uśmiechała się uwodzicielsko. - Powiadają, to może i mają rację - droczyła się. - Czemu nie wpadłem na to wcześniej - wzdychał pan Jan. - Stało się - odpowiedziała Roksana. - Że też od razu nie przyszło mi do głowy, żeby się nad tym zastanowić. Pan Jeno wszystkiego dwoje dzieci miał, widać ród jego nie za mocny, bo gdzie indziej więcej potomków umieją spłodzić... Starosta martwił się, że po ponad roku małżeństwa nic nie wskazywało na to, żeby miał się doczekać wnuka. Jego starszy syn, także Jan, dziedzic na kilku wsiach w lubelskiem, miał dwóch synów, a żona właśnie była w ciąży po raz trzeci. - I teraz też będzie wnuk - pan Jan wskazał wzrokiem synową, która w drugim końcu komnaty siedziała nad jakąś robótką. - A Konrad nic. - Może i nie najlepiej wybraliście - zgodziła się Roksana. - Ale po cóż płakać nad rozlanym mlekiem? Powiadają, że z każdej sytuacji znajdzie się wyjście... - Doprawdy? - przymrużył oczy starosta.
- Na pewno - lekko odpowiedziała Roksana. - Sami pewnie znajdziecie, a gdyby... - A gdyby? - podchwycił. - A gdyby nie, zapytacie kogo, kto wam mądrze podpowie. Uśmiechnął się zadowolony, bo dobrze wiedział, że samą siebie miała na myśli. - Wy? Roksana potwierdziła skinieniem. - Może i ja. Nie wiem, czy jesteście gotowi... Pan Jan zastanowił się, a wzrok jego spoważniał. Ku czemu zmierza ta niewiasta? Jest kuta na cztery nogi, pomyślał. Trzeba na nią uważać, bo jest sprytna, chytra nawet, a z taką walczyć trudno. Dwóch mężów miała, a bardzo młoda jeszcze. Chytra sztuka. Zna pewnie rozmaite sposoby i może... Właśnie, sposoby. Czyżby i na ten kłopot znała jakieś lekarstwo? - Niewiasty na pewno mają swoje sposoby - zaczął. - Nie wiem, czy mi tu jakiej zasadzki nie szykujecie, bo przecież jesteście przyjaciółką mojej synowej. A to może znaczyć, że niewiasty jak to niewiasty, lubią się trzymać razem i czasem nawet razem wystąpić przeciw mężczyznom... Pani Roksana spoważniała. - Możemy pomówić żartobliwie - odpowiedziała. - Możemy i poważnie. To od was zależy. Jan ze Szczekocin zastanawiał się. To diabeł, kuty na cztery nogi diabeł. Lepiej dowiedzieć się tego i owego, bo zanim się człowiek obejrzy, już może znaleźć się w jego mocy. - Poważnie? - powtórzył. - Jesteście przyjaciółką mojej synowej, ale tak mówicie, jakby i los mojego Konrada nie był wam obojętny... Patrzył przy tym uważnie, sprawdzając, czy ją przyłapie na kłamstwie. W oczach gościa igrały wesołe iskierki. - A może mam własny interes na widoku? - zapytała odważnie. Jan za Szczekocin zaniemówił na chwilę. - Ciekawe rzeczy mówicie - przyciszył głos. - Tak ciekawe, że chętnie bym o nich pogwarzył... w stosowniejszych okolicznościach. - Kiedy tylko wola - uśmiechnęła się Roksana. Młodszy Jan ze Szczekocin, brat Konrada, chodził napuszony. Miał wszystko, majątek, powodzenie, żonę, potomstwo, nie musiał martwić się o przyszłość. Dzięki temu mógł być życzliwy nawet dla brata. Nigdy nie zostawali z sobą zbyt blisko, Jan był starszy od Konrada więcej jak dziesięć lat. - Cóż, bracie? - zapytał, gdy spotkali się przy świątecznym stole. - Dobrze ułożyło ci się życie?
Konrad potaknął nieśmiało. Wobec starszego brata był onieśmielony jak w stosunku do ojca. - Bóg wam zapłać za troskę - podziękował. - Ja, widzisz, po ojcu wezmę starostwo - puszył się Jan. - I to nie jest wszystko, bo właśnie byłem na królewskim dworze i rozmaitych tam doczekałem się obietnic. Król Jagiełło niezwykle rad mnie widzi... Kiedy zaś ojciec pomrze, dopiero będę mógł się majątkiem pochwalić... Konrad spojrzał z przestrachem. - Ojciec? Przecież... Jan roześmiał się swobodnie. - Dziecko jesteś - powiedział lekceważąco. - Nikt nie jest wieczny, a o niektórych sprawach trzeba pomyśleć zawczasu. Konrad zazdrościł bratu pewności siebie i teraz patrzył na niego z podziwem. - A jakże tam u ciebie z wiadomymi sprawami? - dopytywał się brat. - Ojciec mówił, że posagu nie możesz wziąć, póki nie zdziałacie czegoś w alkowie. Trzeba ci tedy bardziej się starać... - Tak, bracie - dziękował Konrad. - Dziękuję za wasze rady. - Zawsze możesz do mnie po nie przyjść - obiecał Jan. - W końcu jesteśmy rodziną. Wieczorem następnego dnia starosta lubelski Jan znowu mówił z panią Roksaną. - No? - zaczął. - Teraz możemy swobodnie pogawędzić. Bardzom ciekaw, jaki interes macie w związku z moim synem. - A mówiłam, że w związku z waszym synem? - Tak to zrozumiałem, a wy nie zaprzeczycie. Jan ze Szczekocin nalał wina do szklanic z grubego niebieskawego szkła, podniósł swoją do góry i popatrzył na naczynie pod światło. - Z Italii - pochwalił się. Roksana umoczyła usta. - Dobre wino - przyznała po chwili. - Tak? A co jeszcze lubicie? Nie odpowiedziała od razu. Pan Jan patrzył uważnie, a w jego wzroku była zachęta. Od samego przyjazdu dawał jej znaki, że bardzo ją uważa jako niewiastę piękną, bogatą i niegłupią. Droczyła się, pochlebiało jej to nadskakiwanie. Domownicy dostrzegli zainteresowanie pana piękną sąsiadką syna, nikt jednak nie odważył się słowa powiedzieć przeciwko panu Janowi. Siedzieli znowu przy ogniu w wielkiej komnacie na pierwszym piętrze zamku, ale tym razem poza nimi nie było tu nikogo. Domownicy pojechali do kościoła, a służbie gospodarz kazał iść precz. Ta sytuacja dogadzała Roksanie, bo to, co miała do powiedzenia, nie było przeznaczone dla obcych uszu. Uśmiechnęła się, robiąc niewinną minę.
- Kiedy niewiasta zostaje sama na majątku, musi się niemało starać, żeby wszystko było jak należy - odpowiedziała dopiero po chwili. Pan fan dobrze znał te sztuczki, ale tym razem wziął je za dobrą monetę. - Nie wyglądacie na taką, co sobie nie daje rady. - Daję - przyznała. - Niemało wokoło trudnych spraw, z którymi trzeba się zmierzyć. Dlatego nie robię niczego bez zastanowienia. Wolę dwa razy pomyśleć, niż raz pobłądzić. Wy na przykład mówicie, że zrobiliście błąd, łaszcząc się na majątek Elżbietki... - Może i zrobiłem - kiwnął głową - a może wcale nie zrobiłem. Są jeszcze młodzi, mogą trochę poczekać. Kiedy tylko Elżbietka zajdzie w ciążę... - A jeśli nie zajdzie? Pan Jan przymrużył oczy. Czuł niepokój przy tej kobiecie, a nie rozumiał, co jest jego przyczyną. - Wy coś wiecie - zauważył. - Wiecie coś ważnego i chyba nawet chcecie mi o tym powiedzieć... - Mam interes - przypomniała. - Dobrze - zgodził się. - Zrozumiałem wasze przymówki. Chcecie skorzystać na tym, że mi o tym powiecie, tak? Żebym wam zapłacił? Roksana wstała ze swojego miejsca i odeszła pod ścianę. Wisiała tam opona kunsztownie tkana w drobny wzór przedstawiający polowanie w lesie. Patrzył za nią niespokojnym wzrokiem. - Nie wiem, czy was na to stać - zauważyła tonem, w którym pojawiła się nagle wyższość. - Mnie? - zapytał. - Mnie stać na wszystko. Ale był wyraźnie zaniepokojony. - Co wy wiecie? - zapytał. Rozejrzała się, upewniając, że nikt nie podsłuchuje rozmowy. - Elżbietka nie zajdzie w ciążę - oświadczyła. Jan ze Szczekocin uderzył pięścią w dłoń. - Wiedziałem! - warknął ze złością. - Wiedziałem, że pan Jeno coś ukrywa. Od razu zgodził się na posag i w ogóle poszło to wszystko za szybko. Zerwał się od stołu i stanął naprzeciw Roksany. - Teraz rozumiem, czemu mój chłopak taki niekonkretny. Pytam go, a on kręci i się wywija. Broni swojej żony, rozumiem. Tylko po co taka żona, która nie może dać dziecka? Co za głupiec! Czemu milczał o tym do tej pory?! - On wam niczego nie zdradził, bo się was przecież boi. - I powinien się bać! - przytaknął Jan ze Szczekocin. - Posłuszeństwo wobec ojca to jedno z najważniejszych przykazań. Ale z tego przykazania wynikają obowiązki.
Nie powiedział nic, bo pewnie ochrania żonę. Elżbietka, owszem, bardzo wdzięczna, ale czegoś więcej oczekuję od synowej. Pani Roksana zaplotła ramiona. - Nie powiedział wam, bo to jego wina - oświadczyła spokojnie. Jan ze Szczekocin podskoczył jak oparzony. - Co wy mi tu...? - warknął zły. - Może to wcale nie jest wina Elżbietki - powtórzyła Roksana. Jan ze Szczekocin wyszczerzył zęby. - No! - zawołał. - To tuś mi, chytrusie?! W jego głosie była groźba. - Co wy mi tu opowiadacie? - uniósł się. - Jego wina? Jakże może być jego wina? Mój Jan płodny, ja nie chwaląc się też, a Konrad miałby... Pani Roksana nie poruszyła się z miejsca. - Będziecie krzyczeć czy chcecie dowiedzieć się prawdy? Był zły, ale opanował się. Ta kobieta wyjawiła, że ma w sprawie swój interes, nie wiedział jeszcze jaki, ale zamierzał się tego dowiedzieć. Jeśli myśli, że łatwo go oszuka, nabierze na babskie gadki, to się grubo myli. - Wiem, kto jesteście - wycedził przez zęby. - I dowiem się, jaki macie interes, żeby mnie zwodzić, bo że zwodzicie, to pewne. Przecież jesteście przyjaciółką rodu pana Jeno. - Mogę być przyjaciółką waszego - zauważyła. - To zależy tylko od tego, czy będziecie mogli zapłacić za moją przyjaźń. Nikt tak nie mówił do starosty lubelskiego, a już na pewno nie żadna niewiasta. Skoczył ku niej niby żbik, przycisnął całym ciałem do ściany. - Co to za grę prowadzisz ze mną, co? - syknął. - Myślisz, że wystarczy, żebyś zamrugała oczami, a już mnie kupiłaś? Ja miałbym ci zapłacić? Przydusił ją do ściany, czując, jaka jest młoda i sprężysta. Miał ponad pięćdziesiąt łat i nieczęsto mógł sobie pozwolić, żeby posmakować młodego niewieściego ciała. Włosy Roksany pachniały upojnie ziołami, pod dłonią na wiśniowej materii czuł jędrność piersi. Nie opierała się. Kiedy tak naparł na nią, poddała się lekko, choć miała wolne ręce. Uznał to za przyzwolenie, zresztą zawsze łatwo łamał opór. - Zapłacić? - zapytał oszołomiony jej bliskością. - Zapłacę, kiedy będę wiedział za co. Nie broniła się nawet wtedy, gdy nagle pocałował ją mocno w usta. Poddała mu się, a on uznał, że już jest jego. Jego ręka odważnie spoczęła na jej udzie i choć się szarpnęła, łatwo podwinął suknię i sięgnął pod nią dłonią. Ręka była odważna i wiedziała, co może zrobić z kobietą.
- Niechaj wiem, za co - powtórzył, całując w szyję. - Będziesz wiedział - odpowiedziała szeptem wprost do jego ucha, a kiedy zachwycił się tym szeptem, wpiła się w ucho zębami. Wrzasnął. Nie mógł odskoczyć, bo zęby Roksany trzymały mocno. Nie mógł jej odepchnąć, bo sam ją najpierw przydusił do ściany. Wił się i krzyczał z bólu, aż go wreszcie puściła, a on odskoczył. - Ty suko! - zawołał, chwytając się za krwawiące lewe ucho. Był blady z wściekłości. Zamachnął się pięścią, ale się nie spodziewał, że jest na to przygotowana. Cios wymierzony na oślep nie trafił Roksany, uchyliła się sprytnie, a jego pięść wylądowała na makacie, pod którą była twarda ściana. Znowu krzyknął z zawodu i nieoczekiwanego bólu. Był w tej jednej chwili bezbronny. Roksana uniosła nieco suknię, zobaczył przez krótką chwilę jej zgrabną nóżkę. Miała na stopie mocny skórzany trzewik na grubej podeszwie. Zanim zdążył pomyśleć, wymierzyła mu kopniaka w krocze. Stęknął, upadł na kolana i przewrócił na bok. Stanęła nad nim, nagle wyniosła i wyprostowana. Na zębach, na dziąsłach, na dolnej wardze miała smużki krwi. - Ja - powiedziała dobitnie. - Zawsze ja sama wybieram. Zapamiętaj to sobie, stary koźle. Siłą to możesz brać swoje dziewki w czeladnej. Na mnie musiałbyś sobie najpierw zasłużyć. Leżąc na deskach i z trudem łapiąc powietrze, patrzył na nią szeroko otwartymi oczami. Boże, przepuścił taką kobietę! Taką kobietę! Ucho od razu przestało boleć, choć krew ciekła strumieniem, plamiąc świąteczny kaftan i dywan na podłodze. Otworzyły się drzwi i na chwilę zajrzała czyjaś głowa, zaciekawiona hałasem i krzykami. - Precz! - syknęła Roksana. Głowa zniknęła natychmiast. Jan ze Szczekocin usiadł na podłodze, rękawem ocierając nadal upływającą krew. - Źle was zrozumiałem - usprawiedliwiał się, z trudem wymawiając słowa, które mogły być rodzajem przeprosin. Mimo dotkliwego bólu był bardzo poruszony. Taką kobietę mieć, z taką się potykać! Roksana wyjęła chustkę z rękawa sukni i podała bez słowa. Przyłożył ją do piekącej rany. Siedział na podłodze, wracał do sił, a nie mógł oderwać oczu od Roksany. Taką kobietę mieć! Czym ją kupić? Co jej dać, żeby zechciała zostać? - Wierzę - powiedział. - Wierzę, że wiecie, czego chcecie.
Podeszła, wyjęła mu chustkę z ręki i - przyklęknąwszy - zaczęła wycierać mu ucho, a potem szyję. Krwi było dużo, chustka niewielka, krew z niej skapywała i wiśniowa suknia Roksany mocno się poplamiła. Spojrzał na brunatne zacieki, rozchodzące się koliście na materii. - To dopiero będą gadać - mruknął, ale w jego głosie nie było przejęcia. - Sam się bym jeszcze jakoś wytłumaczył, ale jak wyjaśnię te plamy na waszej sukni? Roksana uśmiechnęła się. - Całkiem zniszczona - przytaknęła. - Może poproszę, byście w jej miejsce kupili nową. Westchnął z przeczucia nadchodzącej rozkoszy. - Choćby i zaraz. Zanim wyciągnął rękę, spojrzeniem poprosił o pozwolenie. Nie sprzeciwiła się, więc dotknął wolną ręką jej włosów. - Sianem pachną - szepnął. Jęknął, kiedy jednym ruchem szarpnęła tasiemki u sukni i odsłoniła piersi. Rzucił się ku nim z ustami, ale pozwoliła na to tylko przez chwilę. - Zawsze ja wybieram - powtórzyła. Zerwała się, zostawiając go na podłodze. Szybko poprawiła suknię, a potem klaskaniem wezwała służbę. - Przynieś wody - powiedziała do wyraźnie przestraszonego pachołka. - Pan zranił się, upadając na kant zydla. I przynieś czyste szaty. Jan ze Szczekocin wstał z pewnym trudem, bo choć już nie odczuwał bólu, nadal był wyraźnie oszołomiony. - Czy teraz wierzycie, że wiem, kiedy co mówię? - zapytała, ocierając twarz z resztek krwi. - Chyba już wiecie, że wiem coś o mężczyznach. - Tak - zgodził się. - Na pewno wiecie o tym bardzo dużo. I na Boga, dałbym wszystko, żebyście mi zdradzili więcej. Przypomniał sobie, w jakim celu się spotkali i zapytał: - Czy to Elżbietka do wszystkiego wam się przyznała? - Tak - potwierdziła. - Ale wiem to także od waszego Konrada. - Od Konrada? - zdziwił się. - Konrad wam się do wszystkiego przyznał, choć taki jest nieśmiały? - Nic nie mówił - odpowiedziała. - Sama to sprawdziłam. W pierwszej chwili nie zrozumiał. - Sama? A w jaki sposób? Nie odpowiedziała, a on zrozumiał. A kiedy zrozumiał, wrzasnął i znowu wywrócił się na podłogę.
- Szybciej! - krzyknęła Roksana do pachołka grzebiącego się z miską i dzbanem. - Pan zemdlał.
Tajna umowa Eżbietka nie czuła się dobrze pod dachem pana Jana ze Szczekocin. - Nieswojo mi tutaj - szeptała wieczorem do Roksany. - Wszyscy patrzą na mnie z wyrzutem, a już pan Jan najwięcej. Obwiniają mnie o brak dziedzica, a przecież to wcale nie moja wina... - Bądź cierpliwa - pocieszyła Roksana. - I to się zmieni. A wtedy zmieni się ich stosunek do ciebie. - Ale jak się zmieni? - martwiła się Elżbietka. - Sama wiesz chyba najlepiej, że to raczej nie jest możliwe. Boję się, co będzie dalej. Ojciec także niezadowolony... - I na niego będziesz miała ten sam sposób. Powiesz mu radosną nowinę... Długo w noc rozmawiały i Elżbietka uspokoiła się nieco. - Czy to się na pewno uda? - zapytała z niepokojem. - Uda się - potwierdziła Roksana. - Tak przecież bywa. Nie wy pierwsi i nie wy ostatni macie taki kłopot. Da się temu zaradzić sposobem i odpowiednim postępowaniem. Zaufaj mi, wszystko dobrze przemyślałam. Chodzi tylko o to, żebyś nikomu nie zdradziła się przed czasem. A już na pewno nie przed rodzicami. Konrad ze Szczekocin potwierdził słowa Roksany. Pan Jan nie odważył się zapytać syna, w jaki sposób pani z Dębowca dowiedziała się o jego niemocy. Najzupełniej wystarczało mu to, co już wiedział. Kiedy tylko pomyślał, co mogła robić z jego synem, miał ochotę wyć. Dlatego o nic nie pytał i mrukliwie odpowiadał na pytanie, co stało się z jego uchem. Poza tym miał dość kłopotów. - Ty głupcze! - krzyczał na syna. - Czemu ja nic o tym wszystkim nie wiedziałem? Czemu nic nie wiedziałem? - Bałem się, że przyczynię wam zmartwień - przyznał się po chwili milczenia syn. - Nie chciałem was martwić. - Nie chciałeś martwić? - darł się pan Jan. - Teraz dopiero się martwię, teraz dopiero mam powód do zmartwienia! I tłukł syna po plecach i głowie swoją wielką ręką. Konrad potulnie znosił ciosy, łykając łzy. - Wstydziłem się - dodał tylko. - Wcale się nie dziwię! - krzyczał ojciec. - I milcz na Boga! Milcz, kiedy ja mówię! Żebyś mi przed nikim na ten temat nie otworzył gęby. Przed nikim. Słyszysz? Inaczej stracimy wszystko do cna! Żebyś się nie odważył odezwać! Sytuacja była dla panów ze Szczekocin bardzo niekorzystna i pani Roksana miała rację w całej rozciągłości.
- Wystarczy jedno słowo - powiedziała. - Jedno słowo, a wszystko przejdzie wam koło nosa. Nie tylko posag, który pan Jeno obiecał za Elżbietkę, także wszystko, co Elżbietka miałaby dziedziczyć po nim i po matce. Pan Jan dobrze o tym wiedział. - Nie odważycie się - zauważył. Roksana roześmiała się cicho. - Odważę się czy nie, to już moja sprawa. Wam wystarczy wiedzieć, że jest takie niebezpieczeństwo. Wedle prawa nie ma małżeństwa, bo nie zostało skonsumowane. A że nie zostało, jestem więcej jak pewna. Pan Jan chwycił głowę obiema rękami. - Czemu nic nie wiedziałem? Czemu nie wiedziałem? Roksana pochyliła się i ustami musnęła opatrunek na jego lewym uchu. - Będzie wstyd i hańba - jęknął. - I jaka strata nadziei! Roksana uśmiechnęła się tajemniczo. - Wcale tak nie musi być. Popatrzył podejrzliwie. - Nie musi? Co knujecie, Roksano? Po raz pierwszy powiedział jej imię i nawet nie przypuszczał, że choć wypowiedziane w tak trudnym dla niego położeniu, może sprawić mu przyjemność. - Och - szepnęła. - Jak to ładnie zabrzmiało. A potem dodała dobitnie: - Mówiłam, że wiem, czego chcę. Wiem też, jak zaradzić w takiej sprawie. - Wiecie? - Wiem - potwierdziła. - Ale będzie was to kosztowało. Pan Jan wiedział już, że Roksana lubi konkrety. - Ile? - zapytał. - Dużo - potwierdziła. - Tyle, ile ja sama jestem warta, warte są i moje rady. Ma dać pan Jeno w posagu dwie wsie córce, tak? Tedy chcę jedną. Pan Jan zerwał się z miejsca. - Oszaleliście chyba? Mam wam dać wieś? Roksana nie poruszyła się z miejsca. - Jeszcze niedawno mówiliście, na co was stać. Że jesteście gotowi dać mi wiele więcej niż tylko nową suknię... Była w tym wyraźna propozycja oraz zachęta i Jan ze Szczekocin nie mógł tego odebrać inaczej. - Czy to znaczy, że wy... - zapytał niepewnie. - Że my razem... Roksana roześmiała się swobodnie. - Dzielicie skórę na niedźwiedziu, a ten w lesie - upomniała. Ale w jej wzroku było coś, co go upewniało, że wszystko zrozumiał jak najlepiej. Usiadł naprzeciw. Jego twarz przybrała skupiony wyraz, ale oczy płonęły. - Mówcie - polecił. - Przedstawcie warunki.
- Są proste - wyjaśniła. - Z dwóch wsi, które pan Jeno zapisał córce w posagu, jedna, blisko moich majętności, będzie moja. - A co w zamian? - Cała reszta dla waszego syna, a potem dla waszego wnuka. - A dla mnie? Zaśmiała się zalotnie. - To dopiero zobaczymy. Najpierw zajmijmy się Konradem. Dusiła go wprost niecierpliwość, ale obietnica była tak wielka i tak kusząca, że na razie musiała mu wystarczyć. - Co w zamian? - powtórzył. - Wasz syn zostanie prawdziwym mężem Elżbietki. Może nawet dostaniecie wkrótce wnuka. Pan Jeno wypłaci Konradowi posag Elżbietki. Nikt nie zagrozi waszemu synowi i będzie mógł liczyć, że po śmierci pana Jeno dostanie Krasawę ze wszystkim. Jan ze Szczekocin patrzył z niedowierzaniem. - I wy to niby sprawicie? Jakim sposobem? - Sposób zostawcie mnie - odparła spokojnie. - Wasza wola przyjąć albo odrzucić ofertę. - A jaki mam wybór? Zgaduję, że jeśli odrzucę, pójdziecie zaraz do pana Jeno? - Pójdę - potwierdziła. - Może nie do pana Jeno, ale do jego żony na pewno. - Co więc robić? - martwił się pan Jan. - Zgodzić się na moje pośrednictwo, a ja wam gwarantuję, że będziecie zadowoleni. Patrzyła śmiało, wprost, a w jej wzroku była niezwykła pewność. - Będziecie zadowoleni - powtórzyła. - Będziecie zadowoleni we wszystkim. Fala gorąca oblała starostę. Wyraźnie dawała mu do zrozumienia. Bał się, że zdobędzie nad nim panowanie, ale czuł ogromną siłę, przyciągającą go do tej kobiety. Nawet gdyby miała nad nim panować, nie wyobrażał sobie większej przyjemności. - Co zrobicie? - zapytał. - Co trzeba - odpowiedziała wymijająco. - Tylko tyle, co trzeba. Jeśli przyjmiecie warunki, o nic więcej nie będziecie się musieli troszczyć. Pan Jan zgodził się, ale było coś, co go jednak w sprawie niepokoiło. - A moja synowa? - zapytał. - Co ona powie? Pani Roksana roześmiała się lekko. - Powiedzieliście, że jestem jej przyjaciółką. Więcej, jestem powiernicą spraw najtajniejszych. Przyglądał się jej spod zmrużonych powiek.
- Rzeczywiście, wiecie, co chcecie osiągnąć. Powiedziałbym nawet, że od dawna dążycie do swoich celów i dawno już umyśliliście jakieś zamiary, które teraz spełniacie. Roksana roześmiała się lekko. - Może to i owo odgadliście - zgodziła się. - Ale więcej wam nie powiem. Może kiedyś, jeśli przyjmiecie moje warunki. - Przyjmę - zgodził się. - Ale co powie pan Jeno, gdy wieś, która ma należeć do jego córki, wam ofiaruję? Chyba nie do końca przemyśleliście wszystko. - Och, to drobiazg - odrzekła lekko. - Coś przecież wymyślicie. Dacie wieś mnie, a w zamian swoją gdzieś indziej przeznaczycie dla Elżbietki i Konrada. To już wasza sprawa. - A jeśli pan Jeno zapyta, za co otrzymaliście wieś ode mnie? - Wtedy powiecie, że mi ją daliście. - Za co? - Za co to jeszcze zobaczymy. Było w tym wystarczająco wiele obietnicy i wystarczająco wiele pokus. - Zgoda - przytaknął Jan ze Szczekocin, z trudem panując nad wzruszeniem. Zgoda. Wracali ze Szczekocin na początku stycznia. Pan Jan odprowadził gości przed bramę, świadcząc grzeczności pani Roksanie. Gdy już siedziała w saniach, pochylił się do jej ucha. - Więc kiedy? - zapytał szeptem. - Wkrótce - odpowiedziała Roksana. - Muszę jeszcze trochę popracować nad Elżbietka. Jak wasz syn was się boi, ona boi się swoich rodziców. Wszystko zatem tak musi być przygotowane, żeby nikt, ale to nikt nie wiedział o naszych planach. Jan ze Szczekocin wzdychał na pożegnanie i tęsknie patrzył za panią z Dębowca. Jak wytrzymać do wiosny, kiedy wyznaczyła mu spotkanie? Jak wytrzymać? Ale był w dobrym nastroju. Do tego stopnia dobrym, że syna pożegnał prawie serdecznie. Odbył z nim poważną rozmowę i upewnił się, że Konrad wykona wszystko, co mu zostanie polecone. - Jedźcie z Bogiem - żegnał teraz gości. - Tak mi było dobrze z wami, że będę tęsknił do następnego spotkania. Do zobaczenia na wiosnę. Kiedy młodzi powrócili do Krasawy, Elżbietka była dziwnie skupiona. - Dobrze wyglądasz - powiedziała pani Alena do córki. - Widać, że ci posłużył ten wyjazd. - Tak, matko - przytaknęła cicho i poważnie. Pani Alena z zaciekawieniem przyjrzała się Elżbietce.
- Zadowolonaś? - upewniła się. - Miałam nadzieję, że rozerwiesz się nieco, odpoczniesz. I że będziesz miała swojego męża bliżej, więc może... - Wszystko w porządku, matko - zapewniła szybko Elżbietka, dobrze wcześniej pouczona przez Roksanę. - Nie troskajcie się o nic, nawet o tamte sprawy... - To dobrze, dziecko - westchnęła z ulgą pani Alena. - Martwiłam się o ciebie i dobrze, że wszystko w porządku. Może wam niedługo Bóg pobłogosławi i w czym innym. Jakże ucieszyłby się twój ojciec, gdybyś po jego powrocie mogła go powitać tak pożądanymi nowinami... - Daj to Bóg - zgodziła się Elżbietka. Do powrotu ojca było jeszcze sporo czasu. Pan Jeno dopiero niedawno udał się na kolejną wyprawę. Najpierw do Radomia, gdzie rada królewska, do której należał, potwierdziła ważność nowych układów pomiędzy królem Jagiełłą a jego stryjecznym bratem, wielkim księciem Witoldem. Potem zaś pociągnął na Żmudź, gdzie wybuchło powstanie przeciw Zakonowi Krzyżackiemu, po cichu wspierane przez Witolda. Król zaprzeczał, że popiera działania Żmudzinów, ale po cichu wysłał posiłki polskie przeciw panom krzyżackim. Po śmierci pani Jadwigi, która otaczała Zakon opieką i przestrzegała przed wojną, miał rozwiązane ręce i choć nie mógł tego robić oficjalnie, wykorzystywał każdą sposobność, żeby osłabić państwo krzyżackie. Pan Jeno miał wrócić najwcześniej na wiosnę, a do wiosny sprawa potomstwa Elżbietki powinna być rozstrzygnięta. - Ważne, żebyś była dobrej myśli - powiedziała jej Roksana. - Wiem, co i jak trzeba zrobić. Tylko ty musisz trzymać język za zębami. Nie wolno ci mówić nikomu o naszych rozmowach. Ale to absolutnie nikomu, nawet swojej matce, może nawet szczególnie swojej matce. Jak widzisz, jej sposoby zawiodły jak dotąd i pewnie zawiodą i inne, jeśli chciałaby jeszcze jakieś podpowiedzieć. Jeśli tylko mi ufasz... - Ufam - zapewniła Elżbietka. - Skoro ufasz, oddaj się w moje ręce, a ja ci przysięgam, że będziesz zadowolona. - Ufam jak nikomu - powtórzyła Elżbietka. - Tylko czy te sposoby... nie są jakie niedozwolone? - Nie bądź niemądra - roześmiała się Roksana. - Ja miałabym sięgać po niedozwolone sposoby i narażać ciebie na przykrości? Czyż nie jesteśmy przyjaciółkami? Pomogę ci z czystej przyjaźni. Pamiętaj tylko, żeby zachować tajemnicę i nie zadawać zbędnych pytań.
Pan na Kowalu Styczeń 1400 Wieczorem wielką gromadą zjechali do Kowala myśliwi. Na saniach wieziono moc skór i futer zdobytych w Puszczy Knyszyńskiej. Kniaź Witold kazał ich gromadzić wiele, więc kto tylko mógł, starał się wypełnić jego polecenia. Skóry sortowano, wiązano we wiązki i zaraz odsyłano do oddalonego o dzień drogi Drohiczyna. Odsyłano groty do włóczni i oszczepów oraz inne wyroby żelazne, jakie robiono w gródku, gdzie pracowało kilka wielkich warsztatów. - Daj mi jak najwięcej gotowego żelaza - polecił książę Witold. - Będę go wiele potrzebował. Kniaź litewski zamyślał nową wojnę, bo zawsze i stale wojował. Minęło dopiero pół roku od wielkiej bitwy nad rzeką Worsklą, gdzie sromotnie pobili go Tatarzy, gdzie stracił ludzi, konie i broń. Potrzebował teraz wszystkiego. Klęska jego armii była nieprawdopodobna. Poległo więcej jak siedemdziesięciu kniaziów litewskich i ruskich. Wybili Tatarzy Polaków, wybili oddział krzyżacki i inne pomocnicze wojska. Padli w boju synowie wielkiego Olgierda, kniaziowie Andrzej Garbaty i jego młodszy brat Dymitr, co byli przyrodnimi braćmi polskiego króla. Poległ kniaź Dymitr Bobruk, wnuk Gedymina oraz wojewoda Spytek z Melsztyna. Poległ Tomasz Szurwiłło, Litwin, ale i krzyżacki kontur w Rastenburgu. I jego brat Jan. Uratowali się tylko nieliczni, Witold i Świdrygiełło, najmłodszy brat polskiego króla Jagiełły. I ocalał chan Tochtamysz, który kniazia Witolda namówił do tej wyprawy. Zwycięska Złota Orda nie przeszła wprawdzie Dniepru i nie ruszyła na Ruś, ale i tak straty były olbrzymie. Dlatego Witold naciskał na ich pilne odrobienie. - Daj mi tyle, ile tylko uradzisz - powtarzał kniaź. Drohiczyn był jednym z jego ulubionych grodów i często tam przebywał. A z Drohiczyna było blisko do Kowala, gdzie niedawno osadził swojego zaufanego człowieka. Pan Oset starał się zadowolić księcia i słał mu wszelkie wyroby, jakie wytwarzano w jego gródku. Kowal nie był duży. Tylko pagórek, obwiedziony wałem ziemnym z częstokołem na wierzchu, wewnątrz parę szop, warsztaty kowalskie i murowany dom, piętrowy, pękaty. W sam raz dla Osta. Bliżej rzeki była jeszcze wieś, gdzie też dymiły warsztaty kowalskie i nie ustawała praca. Oset stał w bramie i liczył wjeżdżające sanie. - Siedem, osiem, dziewięć... A te czemu takie puste?
Na ostatnich saniach było tylko trochę mięsa i jakiś stary człowiek, zawinięty w mocno zniszczony kożuch i szmaty na głowie zamiast czapki. - Znaleźliśmy to dziwo w lesie - odpowiedział Borsuk, dowódca wyprawy myśliwskiej. - Przywieźliśmy, bo baliśmy się, że zemrze na mrozie, a wcześniej rzuci na nas jaki urok... Ma naszyjnik z magicznych kości i powiadał... Oset drgnął. Nie bardzo lubił czarowników, wieszczków, przepowiadaczy, których nie brakowało w litewskich lasach. Pogaństwo kwitło tu jeszcze w najlepsze. Borsuk jak inni był przesądny. Pokazał panu sarnę na saniach. - Dobrze ją obejrzeliśmy - powiedział. - I nie znaleźliśmy najmniejszego śladu rany. Pytam starego, jak to zrobił, a on mówi, że czarami. Pomyślałem, że wezmę go do grodu. Raz, że mógłby jaki urok rzucić, a dwa, że może się przyda taki... Oset wzruszył ramionami. - Głupiś - powiedział. - Nabrał cię stary, bo chciał do ciepłego domu. Ale i on nie znalazł na zwierzęciu ani krwawej rany ani śladu po wnykach czy innych myśliwskich pułapkach. - Może zresztą masz rację - zamruczał. Kazał rozładować sanie wedle ustalonego wcześniej porządku, zaopiekować się końmi, a potem poszedł do szopy przeznaczonej dla łowców, gdzie wcześniej wysłano starego. Tamten już siedział w sianie po pas, popijał grzane piwo. Był rzeczywiście stary, siwy i aż biały, o pomarszczonej twarzy. - Ty kto? - zapytał wchodzący. - Czarownik? - Sami zobaczycie - stary wcale się nie bał, bo łatwo odgadł, że jeśli zabrali go z lasu, to nie po to, by mu teraz odmawiać schronienia czy strawy. - Zatem czarownik - stwierdził Oset. - Tu jest chrześcijański gród, więc na wiele nie możesz liczyć. Dostaniesz jeść i kąt do spania. Ale jak się ociepli, pójdziesz sobie, tak? Stary pokręcił głową przecząco. - Nie pójdę. - Nie? - zdziwił się Oset. - Mamy cię tu trzymać? - Nie wygonicie mnie, bo będę wam potrzebny - wycedził stary wolno, uważnie patrząc w oczy Osta. Wzrok miał świdrujący, palący prawie, i Oset poczuł się nieswojo. - Nie mam nic do czarowników - powiedział. - Nie lubię ich i nie potrzebuję. Miałem tu jednego, zaraz jak tylko nastałem, ze trzy miesiące temu. Ale szybko uciekł. - Ja nie ucieknę - zapewnił stary. - Ja jestem Alaban. - Cóż z tego? - Oset wzruszył ramionami.
- Alaban - powtórzył tamten. - Lata całe byłem na dworze króla w Krakowie. - W Krakowie? - Oset wytrzeszczył oczy ze zdumienia. - Ano, w Krakowie. Może trochę utraciłem ze swojej mocy, ale nie na tyle, żebym nie mógł się przydać wam i kniaziowi Witoldowi. Tutaj, na litewskiej ziemi, szybko odzyskam moc. Nawet to wypróbowałem. Ta sarna, co ją widzieliście... Oset podniósł dłoń. - Odpocznijcie, rozgrzejcie się, potem pogadamy - powiedział. I ruszył ku wyjściu. Zanim jednak wyszedł, odwrócił się jeszcze i spojrzał na starego. Towarzyszący mu dwaj ludzie byli już wyraźnie pod wpływem starucha. Widać było, z jakim odnoszą się do niego respektem. - Znam tę sztuczkę - powiedział Oset do Alabana. - Powalić zwierzę, które zaplątało się w gąszczu, żeby nie było widać śladu. Wystarczy mieć żelazną szpilkę, cienką i bardzo długą. I wiedzieć, gdzie jest ucho zwierzęcia. Alaban wykrzywił usta, widząc, że go rozszyfrowano. - Zostańcie - powtórzył Oset. - Potem chętnie z wami pomówię o różnych sprawach. I chętnie nauczę się od was innych sztuczek. Bo tę ze szpilką już znam. Alaban szybko odnalazł się w grodzie. Oset kazał zadbać o niego, ubrać, odżywić. Stary cieszył się uznaniem wielu, bo znał rozmaite sztuki, umiał leczyć, ale przede wszystkim był wieszczkiem, który umiał przepowiadać wydarzenia, jakie dopiero nadejdą. Bano się go trochę, trochę poważano dla jego umiejętności. Oset odnosił się do niego w sposób szczególny. Nikomu nie powiedział, że przejrzał sztuczkę ze szpilką, a wieszczek umiał to docenić. Szybko nawiązała się między nimi nić porozumienia. - Skąd wzięliście się w lesie? - pytał Oset podchwytliwie. - Tylko mi nie mówcie bajek, bo wszystkie znam od dziecka... Alaban przyglądał się panu. Prędko wyrobił sobie o nim zdanie, nie pozbawione szacunku. - No - mruknął. - Skoro już powiedziałem, że byłem w Krakowie, chyba muszę wyjaśnić, skąd się wziąłem i tutaj. Mógłbym twierdzić, że przyleciałem na chmurze albo coś podobnego... Widzi mi się jednak, że jesteście skończonym niedowiarkiem... - Boże broń! - zaprzeczył Oset. - Wierzę w mękę Pańską i wszystko, czego naucza święty Kościół. Ale życie nauczyło mnie nie wierzyć ludziom. Wy, Alabanie, też jesteście człowiekiem. Tedy nie umiecie zrobić nic, co dla człowieka nie jest możliwe. - Doprawdy? - przymrużył oczy stary. - A jeśli wam udowodnię?
- Co udowodnicie? Że umiecie wieszczyć? Nie plećcie po próżnicy. Moi ludzie znaleźli was w lesie, gdzie pewnie zamarzlibyście na kość i pomarli z głodu przy całej waszej wiedzy i czarodziejskich umiejętnościach. - Trochę straciłem z moich umiejętności, gdy mieszkałem między ludźmi zgodził się wieszczek. - Ale tutaj, w naszych świętych lasach, znowu siły mi powrócą. Wy, za waszą dobroć, nie musicie się niczego obawiać... - Alabanie, nie strasz mnie - napomniał Oset surowo. - Widziałem już takie rzeczy, że boję się tylko Boga. Stary roześmiał się rechotliwie. - Doprawdy? - zapytał, przymrużając oczy. - Tylko Boga? A ja myślę, ze jest zupełnie inaczej. Czy przypadkiem nie boicie się kogo innego? - Kogóż to? - A nie boicie się swojej żony? Oset zamarł, a potem wrzasnął, wypędzając wszystkich z izby. Kiedy zostali tylko we dwóch, pochylił się przez stół ku wieszczkowi. - Milcz! - powiedział groźnie. - Milcz, na głowę twoją! Nie wiem, co i skąd wiesz. Ale wiesz za dużo. I zaraz o tym zapomnisz w moim lochu. Alaban nie przestraszył się pogróżek. Uśmiechnął się tylko, wziął z misy kawałek pieczeni i zaczął ją zajadać z największym spokojem. - Możecie mnie wypędzić - burknął po chwili. - Albo nawet ubić, skoro jestem w waszej mocy. Tylko czemu mielibyście to zrobić? Czy nie lepiej wykorzystać moje umiejętności? Mógłbym wam poradzić, jak dać sobie radę z waszymi sprawami... - Nie potrzebuję pomocy. - Ależ potrzebujecie, panie Oset. Naturalnie, że potrzebujecie. Zaprzeczycie, że już kilka lat szukacie sposobu? Nie zaprzeczycie. Zatem pomoc jest wam potrzebna. Może to ja mogę jej wam udzielić. - Nie ufam wam! Alaban roześmiał się. - I słusznie. Tylko głupcy całkowicie ufają przepowiedniom.
Pietrasz Kwiecień 1400 Kacper Łapa był zadowolony, bo ten kwietniowy dzień odbierał jako dobrą wróżbę. Rozłożył ręce zapraszającym gestem i uśmiechnął się do swojego gościa. - Mam tu dość takich - oznajmił, zerkając na sakiewkę, którą obca dama trzymała w drobnej dłoni ubranej w jedwabną rękawiczkę. Pojawiła się rano, kazała wezwać dowódcę załogi i bez żadnych wstępów zażyczyła sobie zobaczyć więźniów. Kacper Łapa znał to dobrze. Tu, w Chęcinach, było dokładnie tak samo jak w Krakowie albo i gdzie indziej. Nieraz już widywał takie damy, co przyjeżdżały same albo przysyłały służbę z wypchanym woreczkiem. Uśmiechnął się porozumiewawczo. - Ile tylko zechcecie - kłaniał się. - Możecie wybierać do woli. Dama oczywiście zrobiła minę prawie obrażoną. Niektóre tak się właśnie zachowywały, rzadko która wyjawiła swój zamiar wprost. Bywało, że siedziały w jego izbie dość długo i zmuszały go do niepotrzebnych rozmów, bo wcale nie na temat, jaki je tutaj ściągnął. Jedna to odważyła się nawet krytykować porządek w kwaterze dowódcy załogi. Pani przyjechała prawie o świcie, zanim pachołek nieco posprzątał po wczorajszej pijatyce. Kacper patrzył zaciekawiony, czy i dla niej będzie miało znaczenie, że wszędzie walają się cynowe miski z resztkami wczorajszej wieczerzy. Podobnie jak poprzednia, ta dama była ubrana dość bogato, ale nie okrywała się płaszczem szczelnie. Może to robiła w mieście albo w drodze do zamku, jeśli nie chciała, żeby ją rozpoznano, tutaj jednak mogła być zupełnie swobodna. - Znowu jasnowłosa - przemknęło mu przez myśl. - Dwadzieścia lat, może dwadzieścia dwa, nie więcej. Smukła, zwinna, ale nadmiernie poważna. Był zaciekawiony, co powie. Nie miało to wprawdzie żadnego praktycznego znaczenia, ale lubił wiedzieć takie rzeczy. Trafiające tu niewiasty zwykle mówiły o swoim posłannictwie i chrześcijańskim miłosierdziu. - Dziś świętego Wojciecha... - odezwała się przybyła, a Łapa uśmiechnął się przymilnie. W Chęcinach, w mocarnym zamku na wyniosłej skale, którego z królewskiego nadania był dowódcą, nie ma zbyt wielu rozrywek. Ani okazji dla dodatkowego zarobku. - Tak, pani? - zachęcił uprzejmie.
- To dzień niespodziewanej śmierci moich rodziców - wyjaśniła. - Ślubowałam, że co roku w ten dzień ulżę jakiemuś chrześcijaninowi w ciemnicy. Czy zechcecie mi pomóc w tej sprawie? - Jestem na wasze rozkazy. Znał dobrze i takie tłumaczenia. Pojawia się taka, niby powodowana chrześcijańskim miłosierdziem, a naprawdę chodzi jej o co innego. Wdowa, bywa czasem, że i mężatka, przychodzi i wybiera jakiegoś biedaka z ciemnicy. Wiadomo z góry, jak się skończy podobna sprawa. Weźmie człowieka, pobawi się nim, skorzysta i zostawi w lochu. - Chętnie wam pomogę - zapewnił znowu, w obawie, żeby nie domyśliła się, że wie wszystko, i nie wycofała się. Czasami i to się zdarzało. Wystraszy się taka albo przypomni sobie nagle o obowiązkach i zlęknie się uciech, a wtedy on, Kacper, jest stratny. Zabrzęczał kluczami na żelaznym kółku. - Sam was poprowadzę. Poszedł przodem przez dziedziniec, wskazując drogę do wieży, a na miejscu wysoko podnosił pochodnię, żeby dobrze widziała strome schody. W wieży było już wszystko przygotowane. Jak tylko ją zobaczył rano na drodze ku zamkowi, od razu domyślił się, co ją sprowadza i kazał dozorcy zapalić na dole dwie pochodnie, żeby coś w ogóle było widać. Teraz więc szedł szybko, otwierając kolejne kraty. - Będzie ich z ośmiu - oznajmił. - Na pewno wybierzecie któregoś wedle waszych upodobań. Teraz już mógł być swobodniejszy. Wiadomo, że jeśli trafiła aż tutaj, raczej się nie wycofa. Zadała sobie przecież sporo fatygi. Musiała tu przyjechać, może nawet z daleka, pewnie wynająć gospodę w mieście, wreszcie pokonać konno stromą drogę do warowni. - Co to za jedni? - zapytała. Kacper Łapa wzruszył ramionami. - Rozmaici, pani. Buntownicy, co nie słuchali panów, chłopi, rzemieślnicy, niebieskie ptaki. Stali za wielką drewnianą kratą, okutą pasami grubej blachy, brodaci, w łachmanach, pełni prośby w oczach, pokory, ale i pożądania. - Poświeć - polecił Kacper pomocnikowi, a ten przybliżył pochodnię, żeby przybyła mogła ich zobaczyć dokładniej. - Starzy - powiedziała, przykładając chustkę do ust, bo zapachy w lochu nie należały do najprzyjemniejszych. - Starzy? - zdziwił się. - No, nie tak bardzo. Nawet wcale nie bardzo. Gdyby ich umyć, ogolić, zdziwicie się, jacy są młodzi i krzepcy.
Ludzie za kratą widać domyślili się, że przybyła pani jest rozczarowana, zaczęli się przepychać pomiędzy sobą, gwałtownymi słowami przekonując do siebie. Ale pani z chusteczką przy twarzy cofnęła się już, a z nią Kacper Łapa. - Za co tu siedzą? - zapytała. - Rozmaicie. Nie dali plonów panu, oszukiwali na wadze, okradli podróżnych w gospodzie. - Zbrodniarze? - Nie, pani. To mniej ważni przestępcy. Zbrodniarza mam tylko jednego. Zabił w bójce człowieka. Mają mu łeb uciąć, jak tylko kat przyjedzie. Za tydzień może albo dwa. Rozejrzała się zaciekawiona. - Który to? - Nie tutaj - wyjaśnił. - Za ścianą. Oddzielnie go trzymam, bo jest silny nad podziw. - Chcę zobaczyć. Zawahał się. - No, nie wiem - powiedział niepewnie. - Nie wiem, czy mogę go wam pokazać, bo jest na niego wyrok i niedługo... Niewiasta wsunęła mu w rękę monetę. - Pokażcie - zażądała. - Skoro już tu jestem, niechaj wszystkich zobaczę. Postąpił kilka kroków, minął kratę i stanął u wielkich masywnych drzwi. - Lepiej się cofnijcie - poprosił, zanim sięgnął do zasuwy. Kiedy to zrobiła, ostrożnie otworzył drzwi i zaświecił do wnętrza pochodnią. Wyłaź - rozkazał, stając tak, żeby zasłonić swojego gościa. Obnażony nóż trzymał przed sobą, gotów w każdej chwili bronić się przed atakiem. W ciemnym wnętrzu błysnęła jaśniejsza plama, która okazała się brudną koszulą, podartą, na masywnej piersi uwięzionego tu człowieka. Jak i inni miał brodę, poskręcaną, ale całkiem czarną jeszcze, jak u młodego człowieka. - Czy to już? - zapytał, ale w jego głosie nie było strachu. - A co? - zarechotał Łapa. - Spieszno ci na pieniek, Pietrasz? Jeszcze zdążysz, nie bój się. Dama dotknęła jego ramienia. - Ten - powiedziała. Kacper nie okazał zadowolenia. - Pietrasz, pani? Przecież mówiłem, że jest wyrok i rajcy posłali nawet po kata... Nie wiem, czy on sobie zasłużył... Ale zaprzestał wykrętów, jak tylko poczuł w dłoni ciężar kolejnej monety. - Wasza wola - skinął głową. - Pójdźmy na górę. Zaraz go wam przygotuję.
Poprowadził gościa z powrotem na parter niższej wieży, do izby, którą sam zajmował i gdzie wcześniej rozmawiali. - Tutaj - powiedział. - Nie wiem tylko, jak chcecie to urządzić, bo jest niebezpieczny. Jakże zostawić was samych? Takie właśnie miewał zlecenia. Bogate damy miały swoje kaprysy i przychodziły do ciemnicy, aby za stosowną opłatą ulżyć uwięzionemu skazańcowi. Wtedy Kacper Łapa kazał takiego umyć trochę i przyprowadzić tutaj. Niemało fatygi jak na trwającą ledwie kilka pacierzy wizytę, ale zapłata nie była najmniejsza, więc i to się opłacało. - Nie zamierzam tu zostawać - powiedziała dama. - Ale, owszem, każcie go umyć i ostrzyc, bo zabieram go ze sobą. Łapa sprzeciwił się ostro. - Zabrać ze sobą? Nie ma mowy! Owszem, pozwalał damom na odwiedziny w swojej izbie, gdzie przyprowadzano więźniów, kiedyś nawet wypożyczył pewnej damie piekarza na całe dwa tygodnie do pobliskiej gospody. Ale zabrać na stałe? Skazanego? Zbrodniarza? Zabrać nie wiadomo dokąd? A co na to sprawiedliwość? Kobieta była jednak stanowcza. - I tak nic wam po nim, panie Kacper. A ja dobrze zapłacę. Pokazała już, że ma pieniądze i Kacper Łapa zupełnie nie wiedział, jak powinien postąpić. A jak kto zapyta, gdzie się podział Pietrasz? Co powie? - Powiecie, że uciekł albo umarł - podpowiedziała, jakby zgadując jego myśli. Wszystko jedno, coś wymyślicie. Z rozmysłem podniosła sakiewkę wysoko nad stołem i rzuciła na blat, żeby monety zadźwięczały. - Decydujcie się - powiedziała. - Nie zamierzam tracić tu całego dnia. Kacper Łapa westchnął, - Namawiacie mnie do... - udawał że się waha, ale też nie zamierzał z tym przesadzać. - Choć właściwie nie namawiacie mnie do niczego złego. Bo na pewno, powodowani miłością chrześcijańską, pragniecie danego powierzyć w jakie dobre chrześcijańskie ręce i pouczyć go, jak powinien postępować w przyszłości... - Właśnie - potwierdziła. - No tak - zgodził się. - Jeśli macie szlachetne zamiary, a nie chodzi wam, za przeproszeniem, o zwykłe zaspokojenie tego no... zaspokojenie potrzeb i ciekawości... więc jeśli chodzi wam o jakie dobre sprawy.. - O zbawienie duszy - podpowiedziała. - O zbawienie? No tak, o zbawienie. Chyba więc, w drodze wyjątku, mogę wam pomóc...
Przesunęła sakiewkę w jego stronę. Chwycił ją i schował w zanadrze. - Zbawienie ważna rzecz - mruknął. - Właściwie to nawet najważniejsza. Bo co może być ważniejsze dla człowieka... Przypomniał sobie nagle, co mówiła, i zaniepokoił się. - Czemu ten pachołek tak się grzebie? - zamruczał. - Wybaczcie, pani, pójdę go popędzić, żeby się nie guzdrał. Na nikogo dziś nie można liczyć. Pewnie też z myciem się nie spieszą i gotowi obrazić wasze oczy widokiem niedomytego człowieka. Doprawdy, nie można dziś liczyć na służbę. Tedy wybaczcie.... A wy może tymczasem wina skosztujecie? Nie jest to chyba najlepszy napitek, ale w taki skwarny dzień... - Owszem, panie Kacper - dama skinęła łaskawie. - Chętnie przyjmuję waszą gościnność. Pietrasz wyglądał na dwadzieścia lat. Stał zupełnie nagi w izbie dowódcy Chęcin, dość wysoki, gibki, ze świeżo przystrzyżonymi włosami. Bez brody, którą mu pospiesznie ogolono, wyglądał nawet młodziej. Golenie pewnie sprawiło mu ból, na twarzy miał wyraźne świeże ślady krwi, które teraz ocierał czasem wierzchem dłoni. Prawdopodobnie wiedział, w jakim celu odbyło się to czyszczenie więźnia, bo patrzył odważnie i wprost na obecną w komnacie kobietę. Kiedy zobaczył jej oczy na sobie, wcale się nie zawstydził. Przeciwnie, wysunął się nieco do przodu, naprężył muskuły, uśmiechał się, obracał powoli wokół, żeby mogła go dobrze obejrzeć, bo przecież po to go tutaj wezwano. - To ona? - zaciekawił się. - Wcale, wcale. Był w wieży od kilku tygodni, a niewiasta, którą widział przed sobą, nawet mu się podobała. Jasne oczy, długie jasne włosy. I ta postać, gibka taka, wdzięczna. Oczywiście, że wiedział, po co go wezwano, bo w lochu wiedział to każdy. Kilkakrotnie wykonał ruch biodrami do przodu, nie zostawiając co do tego wątpliwości. Uśmiechnął się przy tym szeroko i porozumiewawczo mrugnął okiem. Ale niewiasta nie odpowiedziała na jego zaloty. - Panie Kacper - poprosiła. - Ten człowiek jest bardzo pewny siebie i z oczu patrzy mu bezczelność. Czy zechcecie podpowiedzieć mu, jak się ma zachowywać w stosunku do damy dobrego rodu? Kacper Łapa bez słowa zerwał się ze swojego miejsca, podbiegł do stojącego i ręką, ubraną w grubą wojskową rękawicę, uderzył w brzuch, a otwartą dłonią poprawił po twarzy. - Już będzie uprzejmy, pani - zapewnił w imieniu Pietrasza, który skulił się z bólu. Skinęła głową, a kiedy chłopak wyprostował się, pokazała go niedbałym ruchem palca.
- Może jeszcze raz, panie Kacper? Za te uwagi na mój temat. Łapa podbiegł do Pietrasza ponownie; tym razem użył obu rąk i jeszcze dołożył kopniaka. - Wystarczy - orzekła. - Niech go okryją i zaraz go zabieram. Kacper wezwał żołnierzy i wydał im stosowne polecenia. Sam giął się w ukłonach i śmiał się w duchu z Pietrasza. Oj, będziesz ty miał za swoje, biedaku! Trafić w rączki takiej niewiasty to rzecz nie do pozazdroszczenia. Odprowadzał damę z ukłonami, uniżenie otwierając przed nią drzwi. - Niegodny sługa na wasze rozkazy - zapewniał. - Niegodny sługa. Był oszołomiony jej hojnością. Prawie za każdy ukłon płaciła mu nową monetą. Zatrzymała się i z uwagą popatrzyła mu w oczy. - Panie Kacper - powiedziała poważnie. - Spodziewam się, że i dalej będziecie mi tak życzliwy, jak dotąd... Próbą tej życzliwości niech będzie na początek to, że nie będziecie rozpowiadać o naszym spotkaniu... I podała kolejną monetę. - Na wasze rozkazy - zapewniał. - Kiedy tylko zechcecie. Jak się wam Pietrasz znudzi, dajcie tylko znać, a przyślę kogo innego... To miał być żart, ale dama miała spojrzenie chłodne i dowódca zamku od razu stracił rezon. - A gdybym potrzebowała pomocy w... innych sprawach? - zapytała. Cień niepokoju pojawił się w sercu Kacpra Łapy pod tym poważnym, skupionym spojrzeniem, ale go odegnał. Niewiasta jest tylko niewiastą. - Co tylko rozkażecie - zapewnił. - Wystarczy dać znać, a ja się stawię niezawodnie. Pogroziła mu palcem. - Nie powiem wam, dokąd się wybieram, po to, żeby na razie was nie widzieć. Ale gdybym potrzebowała waszych usług za dzień czy dwa, przyślę wiadomość. - Co tylko rozkażecie, pani - kłaniał się dowódca zamku. - Niech wasz człowiek powie, że jest od pani z czerwoną jałmużniczką, a ja już będę wiedział, że to od was. Pietrasz, ze związanymi rękami i sznurem na szyi czekał gotowy do drogi. Kobieta dosiadła konia, korzystając z uprzejmej pomocy żołnierza. Koniec sznura uwiązała do siodła. - Zostańcie w zdrowiu, panie Kacper.
Nocny gość Pietrasz biegł za koniem, na końcu sznura mierzącego kilka łokci. Biegł do południa, potem biegł dalej aż do wieczora. Tylko dwa razy zatrzymali się na krótki postój, kiedy niewiasta jakby zastanawiała się nad wyborem dalszej drogi. Nie odzywała się słowem, w ogóle nie zwracała na niego uwagi, nawet nie sprawdzała, czy podąża za nią. Dopiero wieczorem stanęła na skraju zagajnika, a zsiadłszy z konia, chwyciła koniec sznura i poprowadziła Pietrasza do drzewa, przy którym dobrze go uwiązała. Rozkulbaczyła konia, wiążąc go w pobliżu, a sama przygotowała sobie posłanie. Pietrasz był znużony i strasznie głodny. - Nie jesteś głupi - powiedziała. - Bo się nie odzywasz niepytany. Znaczy, nie jesteś głupi. Dobrze byłoby dla ciebie, żebyś taki mądry był i dalej. - Co ze mną będzie? - zapytał. Wzruszyła ramionami. - Nie wiem. Twoje życie niewarte złamanego szeląga. Kupiłam cię, ratując od natychmiastowego ścięcia, więc chyba coś mi zawdzięczasz. - Tak - zgodził się. - Jestem wam wdzięczny. - Zobaczę, czy umiesz to okazać. Nie tylko słowami. Rano odwiązała go od drzewa, przytroczyła za koniem i ruszyli dalej, kierując się nadal wprost na zachód. Nie dała mu nic do jedzenia, choć sama coś jadła. Nie poprosił o pożywienie, bo wydawało mu się, że jeszcze ma siły. Ale wieczorem tego dnia, zmęczony drogą i zgłodniały uznał, że więcej może nie wytrzymać. - Będę wam posłuszny - zapewnił. - To za mało - powiedziała, znowu przywiązując go do drzewa. Trzeciego dnia wszystko było tak samo. Ruszyli rano, ona spokojnym stępem na koniu, on za końskim ogonem pieszo, z pętlą na szyi. Wytrzymał do południa. Trafili na strumień, gdzie pozwoliła mu się napić wody, ale na niedługo to starczyło. Panował upał i Pietrasz zgłodniały potykał się co kilka kroków, a wreszcie upadł. Szarpnęła sznur kilka razy, zanim wstał. - Jesteś słabszy, niż wyglądasz - zauważyła. - Nie wiem, czy dobrze zrobiłam, ratując twój łeb od topora. - Jestem silny - zapewnił. - Jestem bardzo silny, tylko... tylko nic nie jadłem od czterech dni i... - Dostaniesz jeść, kiedy ja uznam, że jesteś głodny - odpowiedziała i wróciła na siodło. Wytrzymał jeszcze pół mili. I znowu upadł, ale teraz nie pomogło już szarpanie sznura. Nie miał siły się podnieść. - To już lepiej mnie dobijcie - powiedział, kiedy podeszła.
Dała mu wody z małego bukłaczka, a potem pozwoliła zjeść kawałek chleba z serem. Gdy tak siedział na środku traktu i jadł, popijając wodę, patrzyła na niego bez słowa. - Wcale nie wiem, czy się nie pomyliłam - mruknęła. Ale tego dnia nie ruszyli już dalej. Pietrasz spędził w więzach kolejną noc, w chłodzie mógł odpocząć i wrócić nieco do sił, bo znowu dała mu jeść. - Jestem silny - powtórzył, kiedy obudziła go wczesnym rankiem. - Jestem bardzo silny. Gdy wreszcie dotarli do jakiegoś dworu i znalazł się pod dachem, długo nie mógł uwierzyć, że to już koniec udręki. Wykąpano go dokładnie w balii z ciepłą wodą i pachnidłami. Służebne przystrzygły mu włosy, ogoliły dokładnie, kamieniem wyszorowały łokcie, wyczyściły paznokcie. Wytarty lnianymi ręcznikami, ubrany w nową koszulę, portki i szkarłatny kaftan siedział na ławie, gdy dziewki przyniosły potrawy na stół - mięsiwa, sosy, dziczyznę, szynki, pasztety, ciasta i orzechy. I wino. Postawiły wszystko na stole, a on siedział niepewnie w pobliżu, nie wiedząc, czy może spróbować cokolwiek, choć głód dokuczał mu porządnie. Weszła pani Roksana, w długiej luźnej sukni, z niedokładnie przykrytymi piersiami, z włosami upiętymi wysoko, z poróżowionymi policzkami. Usiadła przy stole, wezwała go skinieniem głowy i nakazała zająć miejsce naprzeciw. Przysiadł na brzegu zydla, zasłaniając się koszulą, gotów zerwać się w każdej chwili, i patrzył, jak nalewa wina do dwu jednakowych kubków ze srebra. - Jedz - zachęciła. Skinęła w kierunku stołu, a on rzucił się na jadło, zgłodniały napychał sobie usta wszystkim naprzemian, zapijał winem, pospiesznie, jakby chciał najeść się na potem, na zapas. Patrzyła na niego spod przymrużonych powiek, na grę mięśni na policzkach, na szyi, na ramionach. Zamarł, kiedy powoli, z namysłem pochyliła się ku niemu i położyła na udzie małą ciepłą rączkę. - Nadajesz się - powiedziała. - Nie pożałujesz, jeśli będziesz mądry. Nie odpowiedział, patrzył tylko na nią, czekając na kolejne rozkazy. - Połóż się - poleciła. - Połóż się i śpij. Trzeba, żebyś odpoczął i nabrał sił. Zawiadomię cię we właściwym czasie. - Nie bój się - mówiła pani Roksana. - Pomyślałam o wszystkim. Może na początku trochę boleć, ale niedługo. Potem będzie już tylko przyjemnie. Elżbietka drżała i patrzyła na przyjaciółkę z niepokojem. - Czy to na pewno pomoże?
- Zaufaj mi - uśmiechnęła się Roksana. Sama dbała o przygotowanie wszystkiego, służbę odsyłając do innych zajęć. Nawet się nie dziwili, bo przecież robiła tak kiedyś, robiła i później. Woleli nawet nie być na jej oczach, bo zwykle mocno dawała się im we znaki i rzadko mieli chwile wytchnienia. - Co ja mam robić? - pytała Elżbietka z niepokojem. Leżała w łożu, nakryta po szyję, z włosami rozpuszczonymi na pościeli. Mocny zapach ziół unosił się w powietrzu. Elżbietka drżała. - Nie martw się - uspokajała Roksana. - Przecież jako twoja przyjaciółka nie dopuściłabym do tego, żeby ci się stała jaka krzywda. Wszystko ci pokażę, we wszystkim pouczę. Tylko pamiętaj, żebyś o nic nie pytała i sama nie odpowiadała na żadne pytania. - A służba? - niepokoiła się Elżbietka. - Z tym sobie poradzę - uspokoiła Roksana. - Będą myśleli, że dla siebie go przywiozłam. Tak to urządzę, że przysięgną przed każdym sądem. Roksana poszła do sąsiedniej izby, gdzie czekał Pietrasz. Zerwał się na równe nogi,. - Czeka cię raj - wyjaśniła Roksana. - Ale jeden błąd z twojej strony i trafisz do piekła. Pietrasz miał rozbiegany wzrok. - Jestem silny - powtarzał. - Jestem silny. Włożyła mu w rękę świecę w glinianej podstawce. - Już czas - oznajmiła. Pójdziesz do sąsiedniej izby i zostaniesz tam do rana. Możesz robić wszystko. Tylko ci nie wolno rozmawiać. Pamiętaj. O nic nie wolno pytać. Dwór obudził się tego ranka późno. Służba dawno już skończyła obrządek, a pani nadal nie wychodziła. Któraś służąca zajrzała do izby pani Roksany, żeby się upewnić, czy wszystko w porządku. Pani Roksana siedziała na zydlu i rozczesywała włosy przed małym zwierciadłem. Parobka nie było widać, spał jak suseł w łożu, a spod pościeli widać było tylko jego bose łydki. Widok był śmieszny i służąca nie mogła powstrzymać się od śmiechu. Roksana zobaczyła to w lusterku i gniewnie zmarszczyła brwi. - Chciałaś coś powiedzieć? - Nie, pani - zastrzegła się tamta szybko. - Wybaczcie, pani. - Milcz, kiedy cię nie pytają - nakazała. - I nie wtykaj nosa do cudzych spraw, bo łatwo ci go mogę przyciąć.
- Wybaczcie, pani - prawie płakała służąca. Ale oczywiście nie mogła zatrzymać przy sobie tego, co widziała w izbie pani, i do południa wokoło wiedzieli, że pani ma nowego kochanka. Pietrasz obudził się, spojrzał nieco nieprzytomnym wzrokiem na drewnianą powałę, potem w bok i zobaczył siedzącą obok Roksanę. - Raj? - zapytała, przyglądając mu się badawczo. Uśmiechnął się i przeciągnął z zadowoleniem, jego muskularne ramiona zalśniły w promieniach słońca wpadających przez okiennice. - Raj - przytaknął. Wyciągnął rękę w jej stronę, ale cofnął ją natychmiast, kiedy spojrzała na niego z pogardą. - Za wiele sobie wyobrażasz - powiedziała z naciskiem. Spłoszył się, nie wiedząc, co i jak ma robić. - Masz być posłuszny - wyjaśniła. - Dokładnie wykonywać moje rozkazy. Nic więcej. A wtedy unikniesz piekła. O nic nie pytać, niczego nie żądać, niczego się nie spodziewać. Teraz możesz zostać w łożu i odpocząć, bo znowu mi będziesz potrzebny wieczorem. Każę ci tu podać posiłek. Czwartego ranka pani Roksana powiedziała: - To wystarczy. Pietrasz w swoim czerwonym kaftanie siedział u brzegu stołu i w milczeniu czekał na jej dalsze słowa. - Jestem z ciebie zadowolona. Podała mu chudą sakiewkę. Wziął pieniądze niepewnie i włożył je w zanadrze. Możesz iść - poleciła. - Tylko pamiętaj, że masz trzymać język za zębami. Kacpra Łapę pamiętasz? Potwierdził skinieniem głowy. Kto by mógł zapomnieć więziennego dozorcę? - To dobrze, że go pamiętasz - uśmiechnęła się. - Obiecał mi pomóc, gdybyś okazał się nieposłuszny. Zatem posłuchaj. Możesz iść, dokąd chcesz. Zadbałam, żebyś miał dość srebra. Jeśli będziesz chciał otrzymać go więcej, przyjdź tu dokładnie za rok. Za rok, słyszysz. Nie wcześniej, chłopcze, i nie później. Wtedy dam ci równie pękatą sakiewkę. Ale pamiętaj, jak się umówiliśmy. Nikomu ani słowa, jeśli piśniesz słówko, nasza umowa traci ważność, ty zaś tracisz głowę. Pojąłeś? Oczywiście, że wszystko zrozumiał. Ukłonił się i wyszedł z dworu. Tam stał przez chwilę, nie wiedząc, w którą stronę się skierować, ale w końcu ruszył w kierunku zachodnim, bo ten wydawał mu się najbardziej odpowiedni, gdyż w ten sposób oddalał się od Chęcin.
Drogą nadjeżdżał młody strojny pan, który z zaciekawieniem przyjrzał się Pietraszowi. - Z Dębowca idziesz? - Tak, panie - potwierdził Pietrasz. - Pani Roksana jest na miejscu? - Pani Roksana? - Przecież, że właścicielka. Pietrasz potwierdził, notując w pamięci: pani Roksana. - A pani Elżbietka? Pietrasz zawahał się. - Nie wiem - odparł niepewnie. - Nie jestem pewien, która to pani Elżbietka... - Młoda i piękna. Jest gościem u pani Roksany. Pietrasz poczuł zapach świec i mocną woń ziół w ciemnej izbie. - Jest pewna pani... - odpowiedział ostrożnie. - Elżbietka - ucieszył się tamten i wyjaśnił: - To moja żona. - Chyba jest - odpowiedział Pietrasz dość niewyraźnie. - Co mówisz? Widziałeś ją? - Nie, panie, nie widziałem - oznajmił Pietrasz. Wcale nie skłamał. Kiedy wchodził do komnaty pani Elżbietki, było w niej ciemno choć oko wykol.
Jesienne marzenia Jesień 1400 Pani Alena uważała, że aż do porodu córka nie powinna ani na chwilę opuszczać Krasawy, gdzie będzie miała najlepszą opiekę. Ale Elżbietka co i raz wyprawiała się do Dębowca. - Czuję się bardzo dobrze - powtarzała matce. - Nie ma powodu, żebym siedziała tu kamieniem. Roksana pomogła mi w sprawie waszego wnuka, więc i nie dziwne chyba, że jestem jej wdzięczna. Wbrew woli pani Aleny spędzała wiele czasu w Dębowcu, gdzie często skarżyła się, że matka nad wszystkim chciałaby mieć kontrolę. - Teraz to się zmieni - pocieszała ją Roksana. - Teraz ty będziesz matką i samodzielną panią na części swojego majątku. Rozwiązania spodziewano się na koniec stycznia. Tak orzekła wezwana ze wsi babka, która dobrze rozumiała się na tych sprawach. - No i widzisz - powiedziała Roksana. - Gdybyś wcześniej zwróciła się do mnie ze swoim kłopotem, dziś byłabyś już matką. Konrad ze Szczekocin wcale nie był zadowolony ani dumny. Elżbietka przygasała na jego widok. Konrad powoli wchodził w rolę przyszłego ojca, po trochu i bardzo nieśmiało. Czasem przyglądał się żonie z głębokim zastanowieniem, ale nic nie mówił. Nie mówił także nic i wówczas, gdy wieczorem szli spać do alkierza, choć po zamknięciu drzwi Elżbietka nie pozwalała mu się do siebie zbliżyć. Rano zdarzało się jej wstawać z oczami podpuchniętymi od płaczu. - Co ci jest? - pytał Konrad, który także często przez całą noc nie zmrużył oka. Czemu płaczesz? Przecież wszystko odbyło się tak, jak chciałaś. Wszystko tak jak chciałaś. I ojciec też pewnie będzie zadowolony... i twoi rodzice też. - Niczego nie rozumiesz - warczała Elżbietka. W Dębowcu zachowywała się swobodnie, bywała pogodna i roześmiana, ale kiedy tylko wracała do Krasawy, burczała na każdego, nic się jej nie podobało, ze wszystkimi popadała w kłótnie. Pani Roksanie nie podobało się to i zwróciła Elżbietce uwagę, że postępuje nieodpowiednio. - Przecież to twój mąż i jego miejsce przy twoim boku. Nie możesz go odpędzać. - A co? - zdziwiła się Elżbietka. - Poskarżył się? - Nie musiał. Wystarczy na niego spojrzeć.
Powodem zachowania Elżbietki był nieznajomy. Silny i jednocześnie czuły nieznajomy, który przyszedł do jej łoża, a potem zniknął bez słowa. Popłakiwała teraz i skarżyła się przyjaciółce: - Nie wiedziałam, że to może być tak, jak było z tym, no z tym... Roksana położyła palec na ustach, choć były same w izbie. - Nie mów głośno - ostrzegła szeptem. - Pamiętaj, że tu chodzi o nas wszystkich. O twoje małżeństwo, twoje dziecko i twój majątek. - Wiem - westchnęła Elżbietka. - Wszystko sobie dobrze przemyślałam i nic nie zamierzam zrobić, czego byś nie pochwaliła. Kiedy jednak sobie pomyślę, kiedy sobie przypomnę... W jej wzroku było wzruszenie i rozmarzenie. Roksana uśmiechnęła się łagodnie. - Możesz sobie marzyć - powiedziała. - Ale tylko marzyć i tylko na własny użytek. Tamtego już nie ma. Odjechał. Wziął zapłatę i odjechał. Najlepiej będzie, jeśli o nim zapomnisz. Przyszedł nie wiadomo skąd i poszedł nie wiadomo dokąd. Jakby go tu wcale nie było. - Myślałam, że... - nie dokończyła Elżbietka. Roksana zrobiła surową minę. - Kościół poucza, jaka powinna być niewiasta. Skromna, posłuszna i oddana mężowi. A płodzenie dzieci w żadnym razie nie może być przyjemnością. To grzech. Zapomnij lepiej o tym. Potem pochyliła się ku Elżbietce i szepnęła: - Wiem, jak to jest, gdy straci się kogoś takiego. Elżbietka zapytała: - Masz na myśli swojego pierwszego męża? - zaciekawiła się. - A może Osta? Roksana pokręciła głową przecząco. - Nie - odpowiedziała. - Kogoś innego. Kogoś zupełnie innego. - Naprawdę? - oczy Elżbietki zrobiły się okrągłe ze zdumienia. - To był jeszcze ktoś inny? Może mi kiedyś o tym opowiesz? - Chyba nie - broniła się Roksana. - Ale może kiedyś... Twierdziła, że nic nie wie o młodym człowieku, który jakiś czas temu, tak niedawno, mieszkał w Dębowcu. - Jak się nazywał? - dopytywała się Elżbietka. - Nie wiem - kłamała Roksana. - A po co ci to wiedzieć? - No, bo przecież on jest... - Milcz - rozkazała Roksana. - Nie mów o nim w ten sposób, ani nawet o nim tak nie myśl. Spełnił tylko swoją powinność, za pieniądze. Był nikim i jest nikim, człowiekiem bez imienia, przelotnym ptakiem. Ty jesteś żoną Konrada i o Konradzie myśl jak o swoim mężu. Ale Elżbietka nie mogła pozbyć się myśli o tamtych trzech nocach.
- Nie mogę - mówiła, a w jej oczach pojawiały się łzy. - Nie mogę przestać o nim myśleć. A kiedy myślę, to aż boli... - Zapomnij - radziła Roksana. - Najlepiej zapomnij. Nigdy go już przecież nie zobaczysz. Zapomnij, bo tak będzie najlepiej. Konrad ze Szczekocin, choć miał przecież powód do zadowolenia, był smutny, a nawet ponury. Jego zachowanie wzbudziło natychmiast zaciekawienie innych, a już szczególnie teściowej. - Cóż to znaczy? - dopytywała się pani Alena. - Czemu zachowujecie się tak dziwnie? Nie cieszycie się z bliskiego już rozwiązania? - Cieszę się - odpowiedział Konrad, ale ani w jego głosie ani w jego minie nie było radości. W Krasawie Konrad nie dzielił już łoża z Elżbietka. Spał w jej komnacie, ale na ławie. - Czuję się taka wielka - powiedziała Elżbietka zaraz pierwszego wieczora po powrocie z Dębowca. - Potrzebuję wiele miejsca, a ty mi trochę przeszkadzasz, kiedy jesteś obok. Musisz spać oddzielnie. Dziecko jest przecież najważniejsze, sam to mówiłeś. Konrad łatwo przystał na prośbę żony. I tak od tygodni się do niej nie zbliżył. Najważniejsze dla niego było zadowolić ojca. - A jeśli się dowie? - zapytał z niepokojem. Elżbietka wzruszyła ramionami. - Wszystko mi jedno - mruknęła. - Teraz się nie cofnie tego, co się stało. Poza tym nie może się dowiedzieć, bo ja mu o tym nie powiem i lepiej, żebyś ty też trzymał język za zębami. Choć Konrad strzegł tajemnicy, wcale nie był pewny, co powie na to wszystko jego ojciec. Kiedy któregoś dnia dano znać, że pan Jan ze Szczekocin przyjechał, Konrad wpadł w takie drżenie, że nie mógł się opanować. Jan ze Szczekocin najpierw zatrzymał się na krótko w Dębowcu. Tam całował ręce pani Roksany i nazywał ją cudotwórczynią. - Wdzięczny wam jestem po grób! - wołał zachwycony. - Zanim tam traficie, spełnijcie swoje obietnice - zauważyła poważnie. - Już! - bił się kułakiem w piersi. - Natychmiast! Do Krasawy przyjechał niedługo potem. Obejrzał synową bardzo dokładnie, bez ceregieli dotykając jej wypiętego brzucha i sprawdzając, czy jest prawdziwy i twardy. Potem chwycił syna w objęcia. - Wspaniale, chłopcze. Kazałeś trochę czekać, ale to nie szkodzi. Ważne, że uradowałeś ojca.
Zauważył, że syn drży, szturchnął go w bok i zaniósł się głośnym, zadowolonym śmiechem. - Coś taki niepewny? - zapytał. - Możesz się przestać bać, mój chłopcze. Przecież nie złoję skóry żonatemu chłopakowi, w dodatku ojcu mojego wnuka! Śmiał się, uderzał dłońmi po udach i szturchając syna, wypytywał: - Bałeś się, co? Bałeś się, że ci złoję tyłek? - Tak - przyznał Konrad. - Teraz już po wszystkim - cieszył się Jan ze Szczekocin. - Możesz się przestać bać, odkąd udowodniłeś, że jesteś prawdziwym mężczyzną. Konrad odetchnął z ulgą. Ojciec był zadowolony. Wszystko inne miało mniejsze znaczenie. Pan Jan ze Szczekocin odjechał, obiecując wyprawienie wielkiej uroczystości, kiedy nadejdzie czas chrzcin. - Latami będą o tym mówić - zapowiadał. Poprzedniego wieczora odbył długą naradę z panem Jeno i ustalili wszystkie szczegóły. Ojciec przyszłej matki był bardzo zdziwiony, kiedy dowiedział się, że z dwóch wsi, stanowiących posag Elżbietki, a które miał objąć pan Konrad, jedną pan Jan z góry przeznaczył komu innemu. - Pani Roksanie? - dziwował się. - Nie rozumiem tego. Najpierw tak ostro naciskaliście na wypłacenie posagu, a teraz darujecie połowę obcej osobie? - Niczego nie daruję - zaprzeczył Jan. - To tylko zwykła zamiana. Gdy wasza córka była w moich majętnościach, szczególnie przypadła jej do gustu jedna z moich wiosek. Cięgiem tylko prosiła, żebym się zamienił. Obiecałem więc, że zgodzę się, jak mi wreszcie da wnuka. Teraz to już nie mogę odmówić. Pan Jeno nie bardzo dowierzał tym tłumaczeniom i podzielił się swoimi wątpliwościami z żoną. Pani Alena uśmiechnęła się domyślnie. - Pan Jan pewnie ci całej prawdy nie powiedział - zauważyła. - Myślę, że to było nieco inaczej. To Roksanie zależało na tej wsi. - Roksanie? - Pytałam Elżbietkę i potwierdziła. Roksana chciała wziąć wieś, co ją przeznaczyłeś dla Elżbietki. Naszej córce to przecież wszystko jedno, niczego nie traci, a mogła się odwdzięczyć przyjaciółce... - Odwdzięczyć? - coraz bardziej zdumiony pytał pan Jeno. - Za co się odwdzięczyć? Pani Alena westchnęła. - Mężczyźni są bardzo niedomyślni - powiedziała. - Przecież to właśnie Roksanie zawdzięczamy, że Konrad przestał bawić się z dziećmi, a zajął się żoną.
- Może i prawda - zgodził się pan Jeno po namyśle. - Zgoda, że dla Elżbietki to wszystko jedno, gdzie ma drugą wieś, skoro teraz jesteśmy z panem Janem jedną rodziną. Nie wiem tylko, skąd Roksana wzięła na to pieniądze. Pani Alena pokiwała głową. - Mężczyźni są naprawdę mało domyślni. Nie widziałeś, jak on patrzy za Roksaną? - Konrad patrzy za Roksaną? - Jaki Konrad? - oburzyła się. - Przecież pan Jan! - Jan? - A jakże, mój ślepy mężu. Gotów byłby jej nie tylko tanio sprzedać wieś, ale może i dać całkiem za darmo, jeśliby mu cokolwiek obiecała. Po wyjeździe pana ze Szczekocin poweselała także Elżbietka. - Trochę się bałam - przyznała się Roksanie. - Bałam się, że odgadnie wszystko. Roksana spojrzała na przyjaciółkę z politowaniem. - Jesteśmy prawie w podobnym wieku, ale bardzoś jeszcze dziecinna - zauważyła. - Przecież on wie. Elżbietka skamieniała ze zdumienia. - Wie?! - Oczywiście, że wie, ty niemądra. - Zatem, musiał... - Tak, moja droga. Musiał się zgodzić. I zgodził się. Nie wie tylko, kto to był, skąd się wziął i gdzie się teraz podziewa. - Powiesz mu? - Nigdy! - roześmiała się Roksana. - To nie jest jego sprawa. Chciał mieć dziedzica i będzie go miał. Mnie zostawił sposób załatwienia tej sprawy. I ja to załatwiłam. Jemu nic do szczegółów. - Roksano? - Tak, Elżbietko? - A później? Jak będzie później? - O czym mówisz? - Jak będzie, kiedy już się urodzi dziecko? Powiedzmy, że to będzie syn. Ale gdybym tak na przykład chciała mieć więcej dzieci? - Więcej? - No, więcej. Przecież jedno to mało, prawda? - No, sama nie wiem... - Czy mogłabym... czy moglibyśmy postąpić tak samo jak za pierwszym razem? - To znaczy? - No, czy mogłabyś go odszukać? Wiesz, tego człowieka? - Pietrasza?
- To ma na imię Pietrasz? Ładnie. Czy mogłabyś odszukać tego Pietrasza? - Nie wiem, gdzie jest. Zakazałam mu pokazywać się w okolicy. - Ale gdybyś chciała, mogłabyś go odszukać? Gdybym cię poprosiła? Bardzo poprosiła? - No, może bym mogła. Nie wiem tylko, czy twój mąż... - Nie mówmy o Konradzie. Mówmy raczej o tym drugim, o Pietraszu. Czy gdybym cię bardzo poprosiła, mogłabyś go odszukać? - Tak bardzo ci dogodził? - Tak, och, tak! - Prawdę mówiąc, tego się spodziewałam, choć może nie aż tak... - Więc go odszukasz? - Nie wiem, Elżbietko. Może. - Bardzo cię proszę, Roksano. Bardzo proszę. Nikt się przecież nie dowie. Nikt się nie musi dowiedzieć. - A jeśli znowu zajdziesz w ciążę? - Wtedy powiem Konradowi. Na pewno się nie pogniewa. Zrobi wszystko, co mu każę. Wystarczy zagrozić mu jego ojcem. Tak bym chciała jeszcze, żeby mnie wziął Pietrasz w ramiona. Choćby jeden raz. Tak bym chciała...
Maminsynek Styczeń 1401 Późną jesienią poprzedniego roku zbuntowali się uczniowie księdza Franciszka. Najpierw przestał przyjeżdżać na lekcje Dominik z Potoka, pokłócony z Marcinem z Lipowej. - Ta nauka wcale mi nie jest potrzebna - oświadczył któregoś dnia. - Więcej na czytanie nie przyjdę. A że podobne zdanie wyraził kilka dni później także Marcin Lipowski, księdzu Franciszkowi został tylko jeden uczeń, Mateusz, mniejszy z bliźniaków. Nauczyciel próbował wprawdzie tłumaczyć, że nauka jest przydatna, tłumaczył to także matkom chłopców, ale pierwsi już nie chcieli, drugie nie miały sposobu na przekonanie opornych. - Może to i słusznie - powiedziała Marina do siostry. - Liznęli trochę nauk i tyle im musi wystarczyć, skoro mają być rycerzami, a nie mnichami. Hedwidze było szkoda, ale i ona nie umiała przełamać niechęci syna do łaciny. - Mam trzynaście lat - odburknął Marcin na jej uwagi. - Dziadek mówi, że czas mi już na wyprawy chodzić. Teraz jedzie na Litwę, to może mnie z nim puścicie? Hedwiga wzruszyła ramionami. - Też wymyślił! Jesteś jeszcze za młody. - Wcale nie - sprzeciwił się. - Dziadek powiedział, że mnie weźmie, jeśli tylko wy się zgodzicie. Hedwiga była zaskoczona. Teść uważał jej syna za tak dorosłego, że chciałby go wziąć ze sobą? Chłopca, który dopiero co był małym dzieckiem? Ale Marcin nie był już dzieckiem. Wzrostem przewyższał niejednego dorosłego. - Powinienem jechać - przekonywał teraz. - Dziadek mówi, że nie ma żadnego niebezpieczeństwa, bo przecież nie ma wojny. Tak chciałbym zobaczyć świat, matko. - A co z nauką? - zapytała zaskoczona, że tak poważnie, po dorosłemu stawia te żądania. - Na razie dość mam nauki. Mateusz pouczy się i za mnie. Syn uśmiechnął się i Hedwidze na chwilę zamarło serce. Boże, jaki on podobny do Mikołaja! Ten sam uśmiech, ta sama grzywka jasnych włosów nad czołem. - Pomówię z twoim dziadkiem - obiecała. Ksiądz Franciszek, dowiedziawszy się o planach chłopca, był zmartwiony, ale nawet on uważał, że siłą niczego się nie wskóra.
- No cóż - powiedział do jedynego wychowanka, jaki mu pozostał. - Tylko ty mi zostałeś, Mateuszu. Widać marny ze mnie preceptor, skoro uczniowie ode mnie uciekają... - Bo jesteście taki łagodny, księże Franciszku - odparł rezolutnie Mateusz. Sami mówiliście, że mistrzowie nie żałują rózeg dla lepszej nauki, a wy chcielibyście wszystkiego nauczyć po dobroci. Ksiądz Franciszek był zaskoczony tak prostą odpowiedzią. - Słusznie - westchnął. - Trafiłeś w sedno, mój chłopcze. Chciałbym po dobroci, a brak mi siły, żeby użyć rózgi, kiedy zachodzi potrzeba. A czasem i tak należy, bo wiedza rzadko wchodzi do głowy inaczej niż przez przeświecone plecy. Ty jesteś chlubnym wyjątkiem. Pan Jeno, który na Boże Narodzenie wybierał się do Grodna, potwierdził, że myślał o zabraniu ze sobą Marcina. Przyznał, że na takie postanowienie miały także wpływ narzekania Hedwigi i jej siostry na to, że chłopcy tak okropnie kłócą się między sobą i chwytają za łby przy byle okazji. - Zatem niech jedzie ze mną - zaproponował. - Nauczy się tego i owego, zobaczy świat i ludzi. Będę miał na niego oko. Dominik zostanie w Potoku, a kiedy zabraknie Marcina, może i pani Marinie łatwiej będzie nad synem zapanować. Marcin, usłyszawszy że dziadek uzależnił wszystko od zgody jego matki, padł jej do nóg z prośbami. - Będę posłuszny! - obiecywał z przejęciem. - Będę najposłuszniejszy. Tylko mi pozwólcie jechać, matko. Marcin był skory do przysięg i obiecanek i Hedwiga dobrze o tym wiedziała. Teraz, wiedząc jak bardzo mu zależy na tym wyjeździe, postanowiła to wykorzystać. - Mówiłam z twoim dziadkiem - oznajmiła. - Gotów cię zabrać, jeśli nie tylko obiecasz posłuszeństwo, ale i dobre zachowanie. Nie chciałabym się wstydzić za ciebie, ani żeby wstydził się pan Jeno. I pamiętaj, że na Litwie dobrze znają twojego ojca i uchybiłbyś jego pamięci, gdybyś zachował się niegodnie i nie po rycersku. - Obiecuję - przysięgał Marcin. - Jest jeszcze jeden warunek twojego dziadka - dodała Hedwiga. - Wrócicie za jakie dwa miesiące i sporo jeszcze czasu zostanie do wiosny. Życzę sobie, żebyś ten okres poświęcił na lekcje z księdzem Franciszkiem. Ten warunek mniej już podobał się Marcinowi, ale był gotów przysiąc wszystko, nawet gdyby żądano od niego teraz wstąpienia do klasztoru. Rzucił się do przygotowań i gdy na początku grudnia pan Jeno przyjechał je ocenić, był pod wrażeniem.
- Wspaniale, mój wnuku - pochwalił. Marcin od kilku dni był już gotowy, czekał teraz niecierpliwie na podwórzu, obok jucznego konia i pachołka, który miał mu usługiwać w drodze. Był niezadowolony, że pan Jeno tak długo marudzi a to z matką, a to z Mateuszem, zamiast już ruszać. Matka wyposażyła go we wszystko, nie skąpiąc głównie dobrych rad. - Staraj się - powiedziała na drogę. - I we wszystkim słuchaj dziadka. Kroku nie możesz zrobić bez jego przyzwolenia. Marcin Lipowski okazał się dość uciążliwym towarzyszem trwającej ponad tydzień podróży. Stale o coś pytał, sam mało co umiał robić i pachołkowie mieli przy nim wiele zajęcia. Pan Jeno był swoim zwyczajem milczący, a służba dobrze przygotowana i bez poleceń wiedziała, co, jak i kiedy ma czynić. Marcin pytał o wszystko. Czemu jadą tędy a nie tamtędy, czemu zatrzymują się tutaj, czemu jest tak niewygodnie. Nie umiał rozpalić ognia, nie umiał obchodzić się z koniem i we wszystkim oglądał się na pachołków. Słabo też sobie radził w otwartym terenie, z trudem zapamiętując przebytą drogę. Pan Jeno zżymał się trochę, ale cierpliwie udzielał odpowiedzi na pytania, tłumaczył, pokazywał i objaśniał. Nie krzyczał nawet, gdy trzeba było czekać na chłopca, bo nagle oddalił się z obozu, a potem nie mógł znaleźć do niego drogi. - Nauczy się - łagodził gniew rycerza giermek. Pan Jeno popędzał, bo na wigilię chciał być w Grodnie, gdzie zostało wyznaczone spotkanie króla Jagiełły z litewskim księciem Witoldem. Stryjeczni bracia mieli prowadzić rozmowy na temat wzajemnych stosunków, a to w związku z niedalekim ponownym ślubem Jagiełły. Panowie polscy swatali mu na żonę córkę hrabiego Cylii, Annę, siedemnastoletnią wnuczkę króla Kazimierza. Jagiełło początkowo opierał się, bo Anna nie była urodziwa, ale w końcu uległ namowom. Mogło to oznaczać, że polski król doczeka się jednak męskiego potomstwa i kniaź Witold pilił do rozmów, zaniepokojony o losy swojego panowania. - Popędzaj chłopaka - polecił pan Jeno giermkowi. - Jeśli będzie się tak guzdrał, dotrzemy do Grodna już po wszystkim. Giermek wziął sobie do serca polecenie i ostro musztrował Marcina. - Zaciśnij zęby, chłopcze - radził. - Powiadają, że nie ma cięższej służby niż przy twoim dziadku. Im wcześniej się o tym przekonasz, tym lepiej. Marcin dał z siebie wszystko i ku zadowoleniu starosty stanęli w Grodnie w przeddzień świąt. Tu pan Jeno szybko zmienił zdanie o wnuku, bo Marcin okazał się bardzo przydatny. Był otwarty, łatwo nawiązywał znajomości, życie dworskie wyraźnie bardziej mu leżało niż uciążliwe pochody. - Bardzo przypomina swojego ojca, gdy był w jego wieku - stwierdził król Jagiełło na powitanie.
Życzliwie wyraził się o chłopcu także książę Witold, co Marcin uznał za wielką pochwałę. I odtąd nie pomijał żadnej sposobności, żeby wystawić się na podziw za postawę, strój i dworny sposób zachowania. Nawet pan Jeno musiał przyznać, że chłopak łatwo sobie radzi w dużym nawet towarzystwie, nie zapominając języka w gębie, i dziwił się, skąd u niego te umiejętności, przecież nigdy nie bywał w takich miejscach. - Jest jeszcze młody, ale jak trochę podrośnie, chętnie zobaczę go na Wawelu oświadczył król, czym bardzo uradował chłopaka. - Widzicie? - pytał dziadka. Pan Jeno kiwał głową. - Łaska pańska na pstrym koniu jeździ - mruknął tylko. - Co to znaczy, dziadku? - Sam zobaczysz. I Marcin zobaczył. Było w otoczeniu obu władców kilku młodych paniczów z możnych rodów. Marcin natychmiast się z nimi zaprzyjaźnił, choć to oni stali się powodem jego licznych upokorzeń. Trudno mu było pogodzić się z tym, że na dworze są od niego ważniejsi, możniejsi. Ale i z tym w końcu jakoś sobie poradził, bo przecież nie był nawet kniaziem. Choć w domu nawykł do przewodzenia, tutaj musiał poddać się grupowej dyscyplinie i nie był pierwszy wśród młodych panów. Wielu było od niego dostojniej szych - w pochodzie, przy stole, w zabawach. I Marcin musiał nauczyć się im ustępować. Pan Jeno uważał to za dobre wychowanie, ale słowem o tym nie wspomniał wnukowi. Młodzi zajmowali się sobą, wałęsali się konno po okolicy, jeździli na polowania. Te zabawy odpowiadały władcom, bo w Grodnie w małym gronie toczono bardzo poważne rozmowy, niedostępne dla uszu niedorostków. W żmudnych, trwających kilka tygodni negocjacjach tylko by przeszkadzali. Król Jagiełło przekazał Witoldowi w dożywocie Litwę i tytuł wielkiego księcia, ale wszystkie ziemie i zamki po jego śmierci miały wrócić do Korony, gdyby zmarł bezpotomnie. Kniaziowie i bojarzy litewscy wydali dokument, w którym zobowiązali się przestrzegać układu między królem a Witoldem. - Pokój, przyjaźń, dobrobyt - powtarzali wszyscy z zadowoleniem. Marcinowi Lipowskiemu najbardziej dokuczała świadomość, że jest najmłodszy w gronie rycerskich synów, a jego towarzysze traktują go jak niedojrzałego otroka. Po polowaniu siedzieli w kilku przy ogniu. Może to nie było bardzo poważne polowanie, raczej naśladowanie dorosłych. Zapadł wieczór i grzali się przy ognisku, bo choć było im niewygodnie i woleliby wrócić na noc do wygodnego zamku, chcieli postępować tak, jak dorośli. Zatrzymali się w jakiejś chacie na skraju lasu, skąd przegnali do szopy obok jej gospodarza i jego rodzinę.
Pojedli sobie, popili, aż któryś przypomniał sobie, że chłop ma córkę. - Tak mnie sparło, że muszę sobie pofolgować - poskarżył się Wojnut. - Pójdę zobaczyć. Jeśli jest choć trochę ładniejsza od diabła, wezmę ją. Zaklaskali z uznaniem. - Tylko dobrze obejrzyj - poradzili. - Żeby i dla nas starczyło. Poszedł, a oni z wielkim zaciekawieniem czekali na jego powrót. Nie minęło wiele czasu, kiedy powrócił, pogwizdując z zadowolenia. - I co? - wyrwał się Marcin. Sam nie miał jeszcze nigdy kobiety i drżał z obawy, że to odkryją i wyśmieją. Pozowali na starszych i bardzo doświadczonych. Wojnut roześmiał się. - Obejrzałem - powiedział. - Ale to dziecko, ma z pięć lat. - Szkoda! Jęknęli rozczarowani. Nie mieli wielkich doświadczeń, nadrabiali minami. Chyba tylko Marcin Lipowski cieszył się z tego naprawdę. Ale powiedział: Szkoda! Wojnut poklepał się po piersiach. - Też byłem niezadowolony, ale nigdy nie chodzę na próżno - pochwalił się. Córka chłopa to dziecko, ale za to jego żona jeszcze całkiem całkiem... Wytrzeszczyli oczy. - A jakże, barany! - śmiał się Wojnut. - Już byście chcieli rezygnować? Rozejrzałem się, patrzę dzieciak mały, nie żadna dorosła córka. No to patrzę dalej, czy jaka inna nie siedzi gdzie schowana. Znajduję drugą, oglądam, a chłop podskakuje do mnie i w płacz, że to żona. I co z tego, że żona, przecież baba to baba. Powiadam wam, całkiem jeszcze zdatna. Niepewnie popatrzyli po sobie. - Żona? - A tobie co za różnica? - zaśmiał się Wojnut. - Prawda - zgodził się Gleb. - Baba to baba. Odrzucił kość, wstał sprężyście. - Moja kolej - powiadomił, przyczesując dłońmi długie czarne włosy. Sprawdzę, czy nas Wojnut nie oszukał. Poszedł do szopy i dość długo nie wracał. Gdy wreszcie przyszedł, minę miał jakby zawstydzoną. - Mnie raz to mało - burknął na usprawiedliwienie. - A wiecie, nie kłamał Wojnut. Niewiasta bardzo zdatna. Śmiali się, klepali po bokach i ustalali między sobą kolejność. Najpierw Radzim, potem Borys. Tylko Marcin nie zabierał głosu. - A ty co? - zapytał Wojnut. - Nie masz ochoty?
- Ochotę może i ma - zaśmiał się Gleb. - Tylko pewnie nie wie, jak się to robi. Marcin, dotknięty do żywego, zerwał się na równe nogi. - Pewnie, że wiem! - krzyknął. - Pewnie, że wiem. - Tak? - przymrużył oczy Radzim. - To może ustąpię ci swojej kolejki? - Jak to ustąpisz? - oburzył się Borys. - To ja mam być ostatni? - Ktoś musi być ostatni. - To niech Marcin będzie, bo jest najmłodszy. - Właśnie najmłodszemu trzeba ustąpić - rozstrzygnął spór Wojnut. Zgodzili się i czekali. Marcin bał się, że pójdą za nim, żeby zobaczyć, czy ich nie okłamał, ale na szczęście nie mieli takiego zamiaru. Szedł na nieco sztywnych nogach i kiedy otwierał wrota szopy, serce biło mu głośno. W środku było mroczno, przez szpary ścian sączyło się jednak trochę księżycowego światła. Zobaczył krowę przy prawej ścianie a chwilę potem, gdy oczy przyzwyczaiły się do zmroku, stos siana po lewej ręce, a przed sobą chłopów. Kobieta siedziała na wprost, ubierała się niespiesznie, naciągając na siebie koszulę, a potem kożuch. Jej mąż stał obok, pochylony, niestary chłop z wielką kupą włosów na głowie, z wielkim nosem w pospolitej gębie. Twarzy kobiety Marcin nie widział, bo opuściła głowę, poprawiała koszulę i mówiła coś do małej dziewczynki kucającej przed nią. Chłop zobaczył wchodzącego, spojrzał, ale nie było widać wyrazu jego oczu. Nie powiedział nic, tylko podszedł i wziąwszy dziecko za rękę, odsunął się z małą w kąt szopy. Marcin został na wprost kobiety. Ona też się nie odezwała. Bez słowa zrzuciła kożuch, położyła się na plecach, wysoko podciągnęła koszulę i rozłożyła nogi. Marcin stał naprzeciw, o trzy kroki i patrzył. Nic nie mówił, nic nie robił. Kobieta powiedziała coś, czego nie zrozumiał. - Panie - przemówił chłop do stojącego. - Ona mówi, żebyście się pospieszyli, bo zimno. Potem chrząknął. - Wyjdę, jak wam wstydno. Trzymając córeczkę za rękę, poszedł za wrota. Marcin odprowadził go wzrokiem, ale nadal stał w miejscu. Kobieta zawołała coś, nagląco, może gniewnie i wyciągnęła rękę. Zrozumiał to jako zaproszenie, niepewnie postąpił trzy dzielące od niej kroki. Znowu go ponagliła, więc podszedł jeszcze bliżej. Zobaczył jej pełną, pucołowatą twarz, młodą, ale zwyczajną, mało zachęcającą. Skórę miała zaczerwienioną, miejscami jakby posiniaczoną, i pomyślał, że to pewnie od zimna.
Podskoczył, kiedy włożyła mu pod ubranie obie dłonie, bo te były zimne niczym sopel, a on rozgrzany jak piec. Zaśmiała się, ale nie zamierzała go puścić i mówiła szybko jakieś słowa w swoim niezrozumiałym dla niego języku. Stchórzył, zanim cokolwiek się stało naprawdę, wyrwał się i pobiegł z powrotem. Chłop uprzejmie otworzył mu wrota i nastawił rękę. Marcin trzęsącymi się dłońmi odszukał monetę w jałmużniczce, która nie wiadomo w jaki sposób znajdowała się z tyłu pasa. - Wielu jeszcze? - dopytywał się chłop. - Bo taki tęgi mróz dzisiaj... Marcin szedł do ogniska, przy którym zostali jego towarzysze i dziwił się trochę, że nie wybiegają mu na spotkanie i o nic nie pytają. Dopiero gdy się zbliżył, dostrzegł tego przyczynę. Przy ogniu siedział Tomasz, który nie wyjechał rano z nimi, a ich dopędził z jakimiś ważnymi nowinami. - Powstanie! - wołał. - Na Żmudzi wybuchło powstanie przeciw Krzyżakom. Kniaź Witold kazał swoim szykować się do drogi. Jutro zapewne ruszą z posiłkami. Zerwali się i nie czekając na pomoc pachołków, sami zaczęli obrządzać konie. - Ja pociągnę na pewno - chwalił się Wojnut. - Mam szesnaście lat, a ojciec obiecywał... - Ja też pociągnę - dodawał inny. - I ja! I my! Tylko Marcin z Lipowej nie był tego pewny. I słusznie. Bo gdy tylko nad ranem dotarli do Grodna i pobiegł z pytaniem do dziadka, ten groźnie zmarszczył brwi. - A ty skąd o tym wiesz? Król obiecał posiłki kniaziowi Witoldowi, który popychał Żmudzinów do powstania i sam szykował się do wojny z Zakonem. Udział w niej jednak panów polskich był na razie tajemnicą i monarchom nie zależało na rozgłaszaniu takich nowin. - Jak to skąd wiem? - zdziwił się chłopak. - Przecież wszyscy wiedzą! - Nie wszyscy - zaprzeczył starosta. - A w takich sprawach lepiej trzymać język za zębami. - Ale dlaczego? - pytał Marcin. - Przecież nasz król i książę Witold to... - Należy trzymać język za zębami i koniec - powtórzył pan Jeno. - Każdy powinien robić co do niego należy. Kazał się pakować, choć wcale nie po to, żeby jechać z innymi na wyprawę na północ. - Wracamy do Doliny - oznajmił rozczarowanemu wnukowi.
Marcin był tak zawiedziony niespodziewaną i niezrozumiałą dla niego decyzją, że prosił, żeby mu pozwolono zostać z innymi. - Jesteś za młody, żeby być sam - odparł pan Jeno. - Muszę jechać, więc pojedziesz ze mną. Marcin się boczył i prawie płakał. Co powie swoim przyjaciołom, którzy się wybierali na wojnę? Cały dzień chował się przed nimi, żeby żadnemu nie spojrzeć w oczy. A następnego ranka, gdy gotowi do drogi opuszczali Grodno, wszyscy młodzi panowie stanęli szeregiem, żeby go pożegnać. Machali rękami, śmiali się głośno i wołali za nim: - Maminsynek! Nie wiedział, gdzie ma podziać oczy. Syn Elżbietki i Konrada urodził się na początku lutego, w samo święto Matki Boskiej Gromnicznej. Konrad ze Szczekocin czekał w wielkiej izbie Krasawy, na wprost starosty holsztyńskiego. Obaj siedzieli przy stole i słuchali dobiegających tu niewieścich krzyków. Konrad był już dość pijany, ale ochoczo sięgał po wino, którego zresztą nie miał mu kto bronić. - Pij, skoro musisz - mruknął pan Jeno. Obok siedział Marcin Lipowski, który z dziadkiem wrócił z Litwy ledwie trzy dni wcześniej. Próbował dorównać w piciu Konradowi. - Ty jesteś na to za młody - skarcił wnuka pan Jeno i odebrał mu dzbanek. Siedzieli tu od południa, kiedy ich powiadomiono o rozpoczęciu porodu. Przed wieczorem dojechał do towarzystwa Dominik z Potoka. Witał się z panem starostą i Marcinem Lipowskim, jakby nie było między nimi żadnych niedawnych kłótni. Pan Jeno, zadowolony z takiego obrotu sprawy, uśmiechnął się pod wąsem. O to mu przecież chodziło. Żeby młodzi ludzie zajęli się swoimi sprawami, zeszli sobie z oczu i nie skakali jeden ku drugiemu niczym młode koguty. Teraz obaj witali się wylewnie, jak bliscy przyjaciele i krewni. Marcin, który zazdrościł, że ledwo nieco starszy Dominik od roku przynajmniej nosił już wąsy, pokazał się w Krasawie także z tą męską ozdobą twarzy. Ogolił się po raz pierwszy w Grodnie, choć pod nosem miał dopiero młodzieńczy meszek. - Jakże tam w Grodnie? - pytał zaciekawiony Dominik, siadając obok Marcina, a ten natychmiast rozpoczął opowieść o tym, kogo widział, z kim mówił, z kim się zaprzyjaźnił. Nie zdążyli jednak omówić wiele, bo potykając się na progu, wbiegła młoda służebna, z daleka wołając: Syn! Syn!
Zebrani zaczęli głośno wydawać okrzyki zadowolenia i z uznaniem klepać Konrada po plecach, a ten toczył wokoło mało przytomnym wzrokiem. - No! - powtarzał tylko. - No i co, ojciec? Odezwanie kierował do nieobecnego w izbie Jana ze Szczekocin, który wiele razy dokuczał Konradowi z powodu braku potomka. Kiedy w chwilę później nadeszła Hedwiga, niosąc zawiniątko z dzieckiem, tłoczyli się ku niej, chcąc je dokładnie zobaczyć. - Powoli! - śmiała się zadowolona. - Zdążycie przecież. Chłopak był dorodny i Konrad przyjmował gratulacje od obecnych, ale ponieważ nadal pił, wkrótce był już tak pijany, że padł przy stole i zasnął. Swojego syna obejrzał dokładniej dopiero dwa dni później, chyba jako ostatni ze wszystkich zainteresowanych, bo położnicę odwiedzili już dawno wszyscy sąsiedzi i przyjaciele. Zgodnie z dawną zapowiedzią Jan ze Szczekocin wyprawił wnukowi wielkie chrzciny, na które wiosną zjechali liczni goście. Brakowało tylko pana Jeno, bo znowu pociągnął na Litwę. Chłopca miano nazwać Janem, na cześć jego dziadka, ale nie wiadomo czemu Elżbietka nie chciała się zgodzić. - Cóż macie do mojego patrona? - zapytał pan Jan, wyraźnie rozdrażniony. - Do waszego patrona nic nie mam - odpowiedziała spokojnie. - Ale postanowiłam inaczej. Będzie nosił imię Piotr. - Ale czemu Piotr? - dziwił się pan ze Szczekocin. - Nie ma w naszej rodzinie Piotra. - Za to jest Jan, choćby wasz syn i wy - zauważyła Elżbietka i mimo nalegań nie chciała ustąpić. - Albo będzie Piotr, albo wcale nie dam go ochrzcić - powtarzała rozeźlona. Pan Jan musiał się w końcu zgodzić.
Dominik Wiosna 1402 Tej wiosny Dominik, przybrany syn Mariny z Potoka, zażądał dla siebie majątku. - Oszukiwaliście mnie - powiedział do matki. - Zwodziliście i nie wiem zupełnie, dlaczego tak mnie zwodziliście. Przecież każdy człowiek ma ojca i każdy ma matkę. Wy wcale nie jesteście moją matką. A i ojciec to zupełnie kto inny, niż mówiliście. Tak czy inaczej jestem już pełnoletni i pora, byście oddali rządy nad Potokiem w moje ręce. - Kto ci nagadał takich rzeczy? - oburzyła się. - Kto ci nagadał? - Nie powiem - odburknął szybko, uciekając wzrokiem w bok. Marina zrozumiała, że Dominik dowiedział się więcej, niż sama chciała mu wyznać. To znaczy zamierzała mu wyznać, choć jeszcze nie teraz. Stale to odkładała, aż okazało się nagle, że już jest za późno, bo Dominik i tak wszystko wie. Już wcześniej zdarzało mu się być nieposłusznym i niepokornym. Ale to, co się z nim działo teraz, było dla niej niemiłą nowością. Już nie tylko odpowiadał hardo i nie słuchał poleceń ani próśb. Teraz przepadał na całe dnie i Marina nawet nie wiedziała, gdzie się podziewa. I nosił miecz. Mieszek, wielki chłop, który przez lata był jego opiekunem i ochroną, nawet on nie zawsze wiedział, gdzie panicz się podziewa. Marina złościła się, krzyczała, zabraniała synowi opuszczać dwór bez jej zezwolenia, ale zupełnie nic sobie z tego nie robił. - Wy mi zabronicie? - śmiał się. - A to jakim prawem? Jakim prawem możecie mi cokolwiek nakazać albo zakazać, skoro nie jesteście nawet moją matką? I w ogóle nawet nie jesteście moją krewną! Marinę, która pół życia poświęciła na wychowanie chłopaka, bardzo bolały te wyrzuty i zupełnie nie umiała sobie z tym poradzić. Skarżyła się siostrze, skarżyła się księdzu Franciszkowi, płakała przed synem i prosiła go o zmiłowanie, ale był zwyczajnie, po prostu nieczuły. - Jesteście obca - mówił z zaciśniętymi zębami. - Jesteście obca, co nie chciała, żebym poznał nawet imiona rodziców. - To nie tak - tłumaczyła Marina. - Chciałam cię uchronić przed nieszczęściem i biedą. - Przed biedą? - śmiał się. - To dlatego nie powiedzieliście mi, że mam prawo do majątku w Lipowej? Matka tak nie postępuje. Tylko obca kobieta mogła przedłożyć dobro dzieci swojej siostry nad moje. Gdybyście myśleli o mojej przyszłości, tak byście nie postępowali.
Marina chwytała się wszystkich sposobów, ale żadne nie skutkowały. Za nic nie przyznałaby się, że sama jest częściowo winna sytuacji, bo zaprzeczała jego pytaniom, nawet gdy radzono jej, żeby coś już synowi powiedziała. I winna była tego, że rozpuściła go, że mu pozwalała na wszystko. - Jestem pełnoletni - powtarzał. - A zatem dacie mi dwór i wszystko inne. Jeśli nie zechcecie, pójdę do sądów. Marina była wprost przerażona i pełna lęku przyjechała do Lipowej po radę. Ale Hedwiga niewiele mogła pomóc. Niewiele poradzić mógł także ksiądz Franciszek Skórka, pytany o zdanie. - Wedle prawa chłopak ma rację - wzdychał ksiądz. - Kiedy skończył czternaście lat, może domagać się od was co najmniej działu na majątku. A że nie ma innych bliskich, bo Potok jest całkiem wasz, może chcieć i cały majątek wziąć, a wam wyznaczyć tylko jakie dożywocie. Starał się znaleźć rozwiązanie, bardzo zafrasowany, bo Marina i jego obwiniała o to, że syn bardzo się zmienił i nie słucha nauk duchownego. - Widać niewystarczająco dobrze go uczyliście - mówiła z pretensją. Hedwiga łagodziła spór, ale sama widziała, że nie jest najlepiej. Dominik zupełnie wymknął się spod kontroli. Zauważyła to już wcześniej i nawet próbowała o tym rozmawiać z Mariną, Marina nie bardzo chciała słuchać, a i włsnych spraw miała wystarczająco wiele. - Tylko mi nie mów, że ostrzegałaś - żachnęła się teraz Marina. - Twoi synowie nie są wcale lepsi. Dwa dni dopiero, jak się pobili do krwi. Marina próbowała opowiedzieć synowi jego historię. Słuchał, ale niechętnie i przyglądał się jej podejrzliwie. Słuchał, bo chciał porównać z tym, co wiedział od kogo innego. I gdy Marina opowiadała, poprawiał ją nieustannie. - Nie wiem, czy brano mnie początkowo za syna wuja Mikołaja - przyznał. Teraz to chyba widać, że wcale nie jestem do niego podobny. Wcale nie wiem, dlaczego miałbym być jego synem. Mieszek mówi, że znalazł mnie w lesie, wy mówicie, że było to krótko po tym, jak dwór w Lipowej odwiedziła pani Judyta. Wychodzi na to, że jestem jej synem. Zatem także synem Ostasza. - Prawda, że cię znaleźli na polu - przyznawała Marina. - Ale nikt nie wie, czy jesteś synem Ostasza. Ani też, czy jesteś synem pani Judyty. Byłeś po prostu dzieckiem, którym zajęła się moja siostra, a potem ja. Gdybym ci nie okazała serca, zamarzłbyś w tym lesie, umarłbyś z głodu, pożarłyby cię dzikie zwierzęta... - To był wasz obowiązek - przypomniał z wyższością. - Mielibyście wielki grzech, gdybyście pozwolili mi umrzeć. - Nie ma żadnego dowodu na to, że jesteś synem Ostasza - przypomniała Marina z naciskiem.
- Tak? - szydził. - Codziennie znajdowaliście dzieci w lesie? - Zdarzało się - odparowała Marina. - Zdarzało się i tak, że ktoś przygarniał znajdę. Tylko Mieszkowi zawdzięczasz, że cię przyprowadził do dworu, a nie zostawił na pastwę dzikich zwierząt. Dominik był przekonany, że jest synem Ostasza. - Mam taki sam nos - mówił. - I jasne włosy. To wystarczający dowód, lepszego nie potrzeba. - Ktoś ci nakładł w głowę zbyt wiele - oburzała się Marina. - Czy ty tego nie widzisz? Skąd możesz wiedzieć, jaki nos miał twój ojciec, skoro go nigdy nie widziałeś? Ktoś cię wykorzystuje, synku. To niedobry człowiek. Bo wystawia cię na próbę, chce poróżnić mnie z tobą i z całą rodziną. - To wy nas poróżniliście - odpowiadał. - Bo to wy kłamaliście i nawet teraz też kłamiecie. Tak zezłościł Marinę, że wygarnęła mu wreszcie to, czego się całe życie wystrzegała. - Chcę szacunku - powiedziała. - Szacunku dla mnie, która może nie jestem twoją matką, ale wychowałam cię jak matka. Jeśli tego szacunku nie dostanę, to jak cię wzięłam z pola, na polu cię zostawię, a ty nie dostaniesz nic. Dominik zrobił minę pełną wyższości. - Sama widzicie, co jest warta wasza matczyna miłość - stwierdził zimno. Traktujecie mnie jak psa. Zabieracie stąd, wyrzucacie stamtąd. Tyle jest warta wasza miłość. Ale przynajmniej potwierdziliście, że mnie znaleziono na polu. Marina płakała z żalu i złości. Nagabywany o to, od kogo dowiedział się wszystkiego, Dominik milczał jak zaklęty. - Sama się dowiem - zagroziła. - A jak się dowiem, pasy każę drzeć z tego, kto to mówi. Podpytywała go, groźnie i podchwytliwie, ale chłopak trzymał język za zębami i nie dowiedziała się niczego. Tak przysięgał w kościele. Pani Roksana z Dębowca już dawno obiecała mu wyjawić tajemnicę, ale Dominik długo musiał na to czekać. Czasem zdobywał się na odwagę i sam pytał, ale kręciła głową przecząco. - Jeszcze nie czas. Aż któregoś dnia, gdy rankiem jechał do Lipowej, niespodziewanie spotkali się na drodze. - Kolej na ciebie - zaczęła tajemniczo. – Może już przyszedł czas, żebyś się dowiedział prawdy o swoim pochodzeniu. Mam nadzieję, że jesteś już odpowiednio dorosły.
- Ależ tak! - zapewnił gorąco. - A umiesz trzymać język za zębami? Nikomu nie zdradzisz, że ja ci to wszystko powiedziałam? - Nikomu! - Nawet matce? - Nawet - obiecał Dominik. - Pytałem ją wielokrotnie, ale nie chciała mi niczego wyznać. Stale tylko powtarza, że jestem za młody. Sama powiedzcie, czy to jest w porządku? Przecież mam już czternaście lat i dobrze wiem, że pan Jordan nie jest moim ojcem. - Nie jest - potwierdziła pani Roksana. - Ale kiedy się dowiesz wszystkiego, może nie będziesz zadowolony. Może będziesz miał do mnie żal... - Nigdy! Będę wam tylko wdzięczny. Kilka dni, jakie upłynęły od rozmowy Dominika z panią Roksaną, należały do najtrudniejszych w całym życiu chłopca. Język go świerzbiał, żeby z kimś o tym porozmawiać, ale nakazano mu surowo, żeby zachował milczenie, więc unikał rozmów z kimkolwiek. Rankiem tamtego wtorku, zgodnie z życzeniem pani Roksany, stawił się w kościele świętego Marcina. Ksiądz Franciszek przebywał w Lipowej i w świątyni nie było nikogo. - Czemu tutaj? - zapytał, rozglądając się po mrocznym wnętrzu. - To najlepsze miejsce na przysięgę - odpowiedziała pani Roksana. - Na przysięgę? - zdziwił się, ale nie zapytał o nic więcej. Pani Roksana poszła w kierunku ołtarza, dając znak, żeby szedł za nią. - Stań naprzeciw - poleciła, kiedy byli na miejscu. - Podnieś prawą rękę. Posłusznie wypełnił polecenie. - Teraz dotknij nią krzyża - rozkazała. - I wiedz, że jeśli złamiesz przysięgę, czeka cię kara. To nie są żarty, Dominiku, to poważna, męska sprawa. - Jestem mężczyzną. - Dotknij krzyża. A teraz przysięgnij, że nikomu nie powiesz, czego dowiesz się ode mnie. To dla twojego bezpieczeństwa. - Przysięgam. - Że co przysięgasz? - Przysięgam, że zachowam przy sobie to wszystko, co mi powiecie. Tak mi, Panie Boże, dopomóż! - Obserwuję cię - powiedziała pani Roksana. - Obserwuję i nieraz myślałam, że już wszystko powinieneś wiedzieć... Już nie mogę znieść, jak wszyscy cię oszukują i usiłują twoim kosztem coś zdobyć. A przecież to ty masz największe prawa... Milczał, wpatrując się w jej twarz z wielkim natężeniem.
- Pamiętasz, jak płakałeś, gdy Marcin oszukał cię w zabawie? - zapytała. - Pamiętam, ale to nic takiego przecież - bronił ciotecznego brata Dominik. - On lubi podkreślać, że jest dziedzicem Lipowej. Pewnie ja także, gdybym nim był... - O to właśnie chodzi, mój chłopcze - uśmiechnęła się pani Roksana. - O to chodzi. Bo nikt nie ma większego prawa do Lipowej od ciebie. Dominik patrzył na panią Roksanę, słuchał, co mówi, ale nie zrozumiał tego, co właśnie usłyszał. - Ty masz największe prawa do Lipowej, chłopcze, bo ty jesteś najstarszy. - No tak - zgodził się. - Jestem starszy od bliźniaków, ale... Dopiero po chwili dotarł do niego sens słów pani Roksany i przerwał. - Co powiedzieliście? - Przecież słyszałeś. Dobrze słyszałeś. Dominikowi krew uderzyła do twarzy. Matka nic nie chciała wyjawić, matka chciała wszystko przed nim ukryć. - Ja? zająkał się. - Ja jestem synem wuja Mikołaja? - Nie - zaprzeczyła pani Roksana. - Nie? - zdziwił się. - Więc w jaki sposób... - To proste, mój chłopcze. Czy wiesz, do kogo należał majątek, zanim przyszedł do niego pan Mikołaj? - Pewnie. Do jego ojca. - A wcześniej? - Wcześniej? - zawahał się. - Wcześniej to chyba nie wiem... - Ależ wiesz, tylko zapomniałeś - uśmiechnęła się. - Przecież słyszałeś, kto był starostą holsztyńskim przed panem Jeno. - Był starostą pan Ostasz. Każdy to wie, że wcześniej był okrutny pan Ostasz. Zerwała się z miejsca, wyciągnęła rękę i uderzyła Dominika w twarz. I to wcale nie lekko, nie karcąco, ale mocno, z całej siły. Był tak zaskoczony, że zamarł w bezruchu i bez zrozumienia. - Nigdy tak nie mów! - syknęła. - Nigdy tak nie mów, głupcze! Bo mówisz o rodzonym ojcu! Zbaraniał. - O... o... ojcu? - wyjąkał wreszcie. Zobaczyła po jego spojrzeniu, że nie uwierzył. Stał, trzymając się za piekący policzek i patrzył na nią z niedowierzaniem. - Ech - powiedział niepewnie. - To chyba... - Milcz! - przerwała surowo. - Milcz i słuchaj, skoro jesteś na tyle dorosły, żeby znieść prawdę. A prawda jest taka, że jesteś synem Ostasza z Lipowej. Jego jedynym synem, więc jego spadkobiercą i następcą.
Dominikowi trudno było w to wszystko uwierzyć. On miałby być dziedzicem Lipowej? I to wszystko miałoby należeć do niego? Dwór, pola, lasy, wsie, chłopi, tyle koni, bydła, tyle służby? I oni wszyscy musieliby liczyć się z jego wolą? Więcej, musieliby słuchać jego rozkazów? - Nie tak zaraz - zastrzegła pani Roksana. - Musisz trochę poczekać. Trzeba, żebyś najpierw się przygotował do walki o swój majątek i o swoją przyszłość. Bo to będzie walka. Może nawet bardzo trudna walka, w której napotkasz wielu przeciwników, a niewielu sprzymierzeńców. Chyba tylko mnie. Kiedy zobaczę, że umiesz zachować tajemnicę, powiem ci więcej. Nie możesz dowiedzieć się wszystkiego od razu. Nie zniósłbyś tego, a jeszcze nie jesteś gotowy, żeby z tej wiedzy zrobić użytek. - A wy? - zapytał Dominik. - A wy co macie z tego, że mi powiecie? - Ja też coś z tego będę miała - przyznała pani Roksana. - Ale na razie nie potrzebujesz wiedzieć, co. To później. - Ale chciałbym... - Nie możesz - tłumaczyła łagodnie. - Jeszcze nie jesteś gotowy. Jeszcze nie jesteś gotowy, żeby upominać się o swoje. - Dominik siedział nachmurzony. - Na razie sam dowiedz się jak najwięcej - poradziła. - Wtedy zobaczysz, czy wyjawiłam ci prawdę i czy jestem ci życzliwa. Dowiedz się. To łatwiejsze, niż myślisz. Dominik trząsł się z wrażenia, w głowie mu szumiało, przed oczami migotało. - A wy? - zapytał. - A wy kim jesteście? Pani Roksana zawahała się. - Kimś, kto ci dobrze życzy - odpowiedziała wykrętnie. - Na razie więcej nie musisz wiedzieć. - A czemu mi to mówicie? - zaciekawił się. - Przecież w ten sposób występujecie przeciw pani Hedwidze i bliźniakom. - Nie występuję przeciw nikomu - zaprzeczyła. - Dbam tylko o to, żeby zwyciężyły prawda i prawo. A wedle tego ty właśnie masz prawo do majątku w Lipowej. Jeśli zechcesz podzielić się z bliźniakami, podzielisz się. Jeśli nie zechcesz, obejdą się smakiem. Bo to twoja wola będzie stanowić. Pani Marina nie zamierzała ulec żądaniom Dominika. - Jak mnie traktuje! - skarżyła się siostrze. - Wcale mnie nie słucha, żadnego nie ma szacunku. Póki jeszcze nad nim panuję, jakoś się to układa. Ale kiedy mu pozwolę zarządzać, gotów posunąć się do czegoś strasznego. Pamiętasz, jak Ostasz kazał swojemu ojcu w szopie mieszkać? Marina stanowczo upierała się przy swoim i nie chciała nawet słuchać o tym, żeby dać Dominikowi władzę w Potoku, czego się domagał. - Nie dam się poniewierać jak kiedyś pan Jakub - mówiła.
Wszyscy w Dolinie bardzo dobrze pamiętali tę sprawę. Ostasz, zbuntowany syn pana Jakuba z Lipowej, który zbyt wcześnie otrzymał od ojca pełnię władzy, zupełnie przestał się z nim liczyć i wygnał go z dworu do szopy. Pan Jakub mało brakowało, a umarłby z głodu, zmartwienia i zgryzoty. Hedwiga uważała, że Marina jak zwykle trochę przesadza, ale sama dobrze wiedziała, że zmartwienie siostry nie jest bezpodstawne. Dominik coraz częściej zachowywał się tak, jakby kolejno odzywały się w nim wszystkie złe cechy Ostasza, jego ojca. Kiedy rozmawiała z siostrą o jej kłopotach z Dominikiem, Hedwiga myślała też o swoich synach i o tym, że lada miesiąc i oni gotowi upomnieć się o udział w rządzeniu majątkiem. Do tej pory nigdy nad tym poważnie się nie zastanawiała, bo przecież to wszystko należało do Mikołaja, a kiedy Mikołaj powróci, sam o wszystkim postanowi. Ale Mikołaj nie wracał, chłopcy rośli i lada chwila będą na tyle duzi, żeby postawić żądania jak Dominik. Co powinna zrobić? Jak powinna postąpić? Teraz siostra potrzebuje rady, a wkrótce i ona będzie musiała podjąć takie decyzje. - No - powiedziała teraz. - Mój Marcin niewiele jest lepszy. Rzeczywiście, nie tylko ksiądz Franciszek, ale przede wszystkim my obie zbyt rzadko używałyśmy rózeg. - Ale to najwięcej Marcin jest winny - tłumaczyła swojego Marina. - On już taki jest pewny panowania w Lipowej, że wszędzie i wszystkim daje o tym znać. Nawet się nie dziwię, że mój Dominik tak często wracał od ciebie zły, siostro. Sama przyznaj, że nie jeden raz Marcin dawał się we znaki braciom, bo zawsze chce być pierwszy i najważniejszy.. Jest twoim najstarszym i prawa mu nie zaprzeczam, ale przyznaj, że zły to przykład dla Dominika i nawet jestem zadowolona, że jakoś mniej ma ochoty tu jeździć... Hedwidze było przykro na takie gadanie siostry, choć przyzwyczaiła się już do jej narzekania i szukania winy u wszystkich innych, żeby tylko nie u siebie. - A już ta sprawa z Dziewanną to zupełne szaleństwo - powiedziała Marina. Hedwiga westchnęła. Właśnie rozmówiła się ze służącą. Dziewanna. Dziewczyna, która korzystała do tej pory z łaski dworu, a Hedwigi w szczególności. Pani z Lipowej była bardzo niezadowolona, bo Dziewanna stała się przyczyną nie tylko kłótni, ale i bójki pomiędzy Marcinem a Dominikiem. - Co ty wyprawiasz, dziewczyno? - zapytała surowo. - Tak mi odpłacasz za moją dobroć? Dziewanna przypadła pani do rąk i ze łzami w oczach prosiła o wybaczenie.
- Sama nie wiem, jak się to stało - tłumaczyła. - Chodzi o to, że rozmiłowałam się... Hedwiga zmarszczyła brwi. - Dziewczyno - lekko podniosła głos. - Bardzo się na tobie zawiodłam. Uważałam cię za rozsądną, a nie głupią, która zupełnie nie rozumie, gdzie jej miejsce. Mam miłowaniem usprawiedliwić twoje nieposłuszeństwo i nierozważne postępowanie? Chyba zapomniałaś, co do ciebie należy. - Nie chciałam niczego złego - tłumaczyła się Dziewanna. - Chodził za mną młody pan Dominik i chodził. Ruszyć się nigdzie nie mogłam, bo wszędzie mnie tropił. - Dominik? - zdziwiła się Hedwiga. - Myślałam, że to mój Marcin... - On też - przyznała się Dziewanna. - Ale dopiero później... Hedwiga uznała, że dziewczyna nie mówi prawdy. - Jeszcze raz - zażądała. Opowiedz wszystko po kolei. - Chodził za mną młody pan Dominik - powtórzyła Dziewanna. - Bałam się, że mnie zniewoli. Bo ma już przecież swoje lata i słyszałam, jak mówiły dziewki w czeladnej, że biega za nimi... To przecież i zwyczajna rzecz, że młodzi panowie chodzą za dziewczętami. Ale nie chciałam, żeby chodził za mną. Bo przecież wy, pani, obiecaliście mi pomóc, jeślibym zamyśliła naprawdę wyjść za mąż. A ja o tym myślałam. Ksiądz Franciszek bardzo mnie za to chwalił. Inne dziewki, wiecie, dawno już potraciły wianki, a ja chciałam swój nieść aż do ślubu... Dziewanna płakała. - Wszystko to z miłowania... Hedwiga westchnęła. Nie pierwszy to raz. Trudno służbie bronić miłować swoich państwa, ale i w takich sprawach trzeba mieć umiar, podobnie jak we wszystkim innym. - Odmówiłam Szymonowi, co się o mnie starał - tłumaczyła Dziewanna. Odmówiłam, choć on bogaty i różności mi obiecywał. Odmówiłam, bo rozmiłowałam się w Pawełku... - W jakim znowu Pawełku? - nie zrozumiała Hedwiga. - Mówiłaś przecież, że chodził za tobą pan Marcin. - Wybaczcie, pani, zaraz wam wszystko wyjaśnię - szlochała Dziewanna. Przecież obiecaliście, że pomożecie. - Pamiętam - zgodziła się Hedwiga. - To wszystko przez to, że was nie chciałam narażać na kłopoty i wydatki tłumaczyła się Dziewanna. - Czasy nie były bogate i nie chciałam przyczyniać Lipowej wydatków. Pani Roksana powiedziała, że dziewczyna powinna sama zadbać o posag, kiedy z domu nie może liczyć na wyprawę...
- Oddałaś się więc Dominikowi? - domyśliła się Hedwiga. Dziewanna skinęła głową. - Bałam się, że i tak mnie weźmie, bo stale się czaił, czekał na mnie na polu i pod dworem. Bałam się, że mu nie ucieknę. Więc pomyślałam, że oddam mu się, a może on zechce mi co ofiarować... Pani z Lipowej pokiwała smutnie głową. Łatwo domyśliła się takiego rozwiązania. Młodzi panowie rzadko przepuszczali służbie i nic nie było w tym niestosownego. - Zapłacił ci? - Tak - przyznała Dziewanna. - Prosiłam, żeby nie mówił nikomu, ale chyba zapomniał, bo... Hedwiga domyśliła się, co się stało dalej. Dominik nie zachował tajemnicy, bo nie była to dla niego aż tak ważna sprawa. Zapewne pochwalił się swojemu ciotecznemu bratu, a Marcin zwyczajnie mu pozazdrościł. Dziewanna potwierdziła te domysły. - Pan Marcin przyszedł i powiedział, że też mi zapłaci, a ja głupia musiałam się zgodzić. Bo wcześniej, kiedy się nie godziłam, mogłam mu odmówić, a teraz skoro nie odmówiłam Dominikowi... - Wcześniej? - zdziwiła się Hedwiga. - Czy to znaczy, że mój syn wcześniej się tobą interesował? Dziewanna potwierdziła kiwnięciem głowy. - Zniewolił cię? - zapytała Hedwiga. Dziewanna zawahała się. - No, nie - przyznała po chwili. - Przyszedł i tylko pogroził. Pomyślałam, że w takim razie... Bo nie mogłam odmówić. Potem uciekłam, ale słyszałam, jak zapowiedział, żebym nie śmiała uciekać, bo w przeciwnym razie... Dziewanna prosiła o pomoc i Hedwiga musiała jej udzielić, choćby z uwagi na swojego syna. - Rozumiem wszystko - powiedziała do dziewczyny. - Głupia jesteś, ale nie ja będę cię uczyć. Skoro wybrałaś takie rozwiązanie, trzeba było myśleć, co się może stać. Spojrzała na dziewczynę z zastanowieniem. - Ile razy? Dziewczyna zawahała się. - Kilka - odpowiedziała niepewnie. - Zaszłaś w ciążę? - Nie - zaprzeczyła. - Na pewno? - Na pewno, pani. I co ja mam teraz robić? Hedwiga wzruszyła ramionami.
- Co chcesz. Możesz zostać albo odejść. Obiecałam pomoc, to nie cofnę obietnicy. Marcin, zapytany o Dziewannę, lekceważąco wzruszył ramionami. - Ja ją nagabywałem, matko? To nieprawda. Sama za mną chodziła. Podobno chce wyjść za mąż i potrzebowała pieniędzy na wyprawę. Dziewanna inaczej to przedstawiała i Hedwiga była raczej skłonna jej właśnie uwierzyć, ale sprawa w sumie nie była tak ważna. Chciała dziewczyna, to i ma. Do załatwienia było co innego. Chodziło o to, co działo się między samymi chłopcami, żeby Marcin nie kłócił się z Dominikiem. - Chyba nie zamierzacie mnie karać? - naburmuszył się Marcin. - Przecież to tylko służąca. Ksiądz Franciszek poparł wychowanka, bo pochodzenie ma swoje prawa, a wiadomo, że w takich sprawach wina zwykle leży po stronie niewiast. - Nie trzeba go karać - przekonywał Hedwigę. - Wiem, że to ona prowokowała waszego syna. Nie próżno się przecież mówi, że diabeł najchętniej kusi człowieka przez niewiastę. Tak było i w raju. To wszak Ewa zwiodła Adama, a nie Adam Ewę. Hedwiga zgodziła się z takim wywodem. Postanowiła przy okazji wyprawić Dziewannę poza Lipową, żeby nie wchodziła w oczy paniczom. Bała się trochę, że znajdą sobie inną, ale grzesznicę trzeba było wyprawić jak najdalej. Marina z Potoka oczywiście broniła swojego chłopaka i długo trwało, zanim się obie siostry dogadały, co i jak należy zrobić. Późnym latem Dziewanna poszła za mąż, a jej wyprawa okazała się wcale duża i różnoraka. - Warto było trochę poczekać i pocierpieć - uśmiechnęła się panna młoda do swego wymarzonego Pawełka. Ale to nie na długo uspokoiło chłopców.
Żelazny pręt Lato 1402 Pewnego lipcowego dnia pan Borek, przełożony królewskich barci w całej Dolinie, szedł od Holsztyna ku Lipowej. Dzień był ciepły, słońce jasne, upojnie pachniało kwiecie i pan Borek pogwizdywał zadowolony. Niósł na ramieniu pęk żelaznych prętów, długich na półtora łokcia, mocno zaostrzonych na jednym końcu, a wykutych w kuźni przyzamkowej. Tępymi końcami pręty miały być osadzone w kawałkach desek, zmyślnie przykrojonych przez holsztyńskiego cieślę. Bo pułapkę na złodziei wymyślił właśnie cieśla. Zgadali się kiedyś na temat podkradania miodu i cieśla powiedział, że może coś doradzi. Ktoś bobrował w barciach leśnych, czyniąc tam wielkie szkody. Pan Borek osobiście zasadzał się na złodzieja, ale jak dotąd nie udało mu się nikogo pochwycić. Na pewno nie był to niedźwiedź, bo ten po pierwsze niszczył jak mógł, a poza tym dawał się łatwo oszukać i wystarczyło zawiesić drąg na kiju, żeby się go pozbyć. Właził niedźwiedź do barci, a tu mu drąg na linie przeszkadzał, więc go odsuwał łapą. A że drąg był na sznurze, to im bardziej niedźwiedź go odsuwał, tym drąg bardziej się kołysał i odepchnięty wracał, uderzając zwierzę. Niedźwiedź się złościł, odpychał coraz mocniej, drąg coraz mocniej uderzał, w końcu walił z taką siłą, że niedźwiedź spadał i szedł szukać innej barci. Tym razem jednak to na pewno nie był niedźwiedź, lecz człowiek. Pan Borek obejrzał starannie wszystkie barcie i znalazł wyraźne ślady. Ktoś był bardzo sprytny, śladów zostawiał mało, a szkody czynił ogromne. Pan Borek jako starosta bartny mruczał pod nosem, przeklinał, odgrażał się, ale na razie nic nie mógł zrobić. Myślał, czatował, a nikogo nie zobaczył. Nie można przecież upilnować tylu barci. Złodziej był sprytny i miał jedną przewagę nad panem Borkiem. Pan Borek nie miał pojęcia, jak wygląda złodziej, ten zaś zapewne dobrze wiedział, kto to jest pan Borek. Wprawdzie kary za niszczenie barci były surowe, ale wymierzano je dopiero po spełnieniu jednego podstawowego warunku. Tym warunkiem było schwytanie sprawcy. Radę znalazł dopiero holsztyński cieśla, Wróbel. - Mówię wam, spróbujcie tej sztuki - zachęcał Borka, głaszcząc swoją długą miedzianą brodę. Z powodu tej brody nazywano go Rudym Wróblem. - Spróbujcie - powiedział. - Deski i rzemienie możecie wziąć choćby stąd, pan Jeno na pewno się nie sprzeciwi. Tylko pręty musicie mieć porządnie wykute. Cienkie, ale mocne. Zapytajcie kowala, czy wam nie pomoże. Zawieście je tak jak owe belki na niedźwiedzia, tylko na przemian, widzicie. Złodziej włazi na konar,
wyciąga łapsko i opiera je o dolną deskę, a wtedy spada na niego z góry ostry pręt. Musi być cienki, żeby go wcześniej nie zobaczył. I takie właśnie pręty niósł teraz na ramieniu pan Borek. Dzień był ciepły, słoneczny, lekki wiaterek chłodził przyjemnie. Pan Borek pogwizdywał zadowolony. Szedł drogą, czasem ktoś go minął, pozdrawiając z daleka. Bo pan Borek nie byl byle kim, wszędzie wokoło cieszył się uznaniem i poważaniem. Mały, chudy, zdawałoby się do trzech nie potrafiłby zliczyć, był jednak twardy jak rzemień, wytrzymały na trudy, a przy tym życzliwy ludziom. Kiedy w ubiegłym roku żona urodziła synka, nie było chyba nikogo w Dolinie, kto nie przyszedłby w odwiedziny i nie przyniósł podarunku. Bo choć Kachna była kiedyś zwykłą służącą w Lipowej, kucharką, była też dobrą, serdeczną kobietą i kochała Borka niczym dziecko, a on odpłacał jej wielką jak ona sama miłością. Z racji swego stanowiska pan Borek mógłby nosić wysoko głowę, ale przyjaźnił się ze wszystkimi, ze wszystkimi chętnie gawędził. Cieszył się poważaniem także i z innego powodu - miał tak mocny łeb, że nie raz zakładano się, kto go powali w pojedynku na kufle i jeszcze się to nie zdarzyło. Szedł drogą niedaleko rzecznego rozlewiska, już koło Lipowej, gdzie rzeczka zakręca, kiedy usłyszał nagle jakieś dziwne odgłosy. Zatrzymał się i nastawił ucha. Głosy dobiegały zza zarośli, a mogły oznaczać tylko walkę. Pan Borek, nie namyślając się wiele, ruszył w tym kierunku, nieświadomy, że może to być dla niego groźne. Ale od czasu kiedy starosta Jeno pochwycił ostatniego w okolicy rozbójnika, niejakiego Jaksę, wszędzie wydawało się bezpiecznie. Pan Borek wyszedł zza krzaków i zobaczył, jak w płytkim strumieniu tapla się kilku wyrostków. Ale to nie była zabawa. To była prawdziwa walka pomiędzy dwoma, której przyglądał się trzeci. Dwaj, stojąc po kolana w wodzie, mocowali się ze sobą, jeden dusząc drugiego, a sapali przy tym, a krzyczeli. Niewiele było w tym zabawy. Pan Borek miał dość doświadczenia, żeby to zauważyć. I choć był niewysoki i drobny, postanowił działać. Porzucił swój ładunek i pobiegł do rzeki. - Stać! - zawołał. - Dosyć tego! Natychmiast przestańcie! Zatrzymali się obaj, spojrzeli na niego, a wtedy właśnie jeden uzyskał nad drugim chwilową przewagę, popchnął przeciwnika, a kiedy ten wywalił się do wody, skoczył na niego, chwycił za szyję i zanurzył jego głowę w płytkiej wodzie. Byli to Marcin z Lipowej, który akurat na wierzchu, i jego cioteczny brat, Dominik z Potoka.
Pan Borek zerwał z siebie skórzany szeroki pas, niczym żbik wskoczył do wody i nie patrząc na nic, zdzielił przez plecy jednego, a potem drugiego. - Dość! - krzyczał. - Dosyć, smarkacze! Pan Borek był nadzwyczaj zręczny, a pas w jego ręku stanowił broń mocno niebezpieczną. Marcin Lipowski zawył, a zaraz potem zawtórował mu Dominik. Pan Borek zarzucił sobie pas na szyję, chwycił obu za uszy i siłą wyprowadził na brzeg. - Co się tu dzieje? - wrzeszczał na nich. - Powariowaliście do reszty? Pozabijać się chcecie, głupcy? - Bo mnie obraził - wyjaśnił Marcin z Lipowej. Stał naburmuszony i widać było, że za chwilę znowu skoczy, nie zważając na obecność obcego człowieka. Podobną minę miał i Dominik, spoglądający spode łba i też gotów uderzyć. Cios skórzanego pasa przez plecy, na mokrą koszulę, musiał być bolesny, bo Marcin był teraz groźny nie tylko dla Dominika. Lipowski był od pana Borka wyższy o głowę i szerszy w ramionach. - Uderzyliście mnie - powiedział z urazą. - Uderzyliście mnie niczym pachołka. - Bo byś utopił ciotecznego brata - spokojnie odrzekł Borek. - Tylko cię powstrzymałem przed czynem nieodpowiedzialnym i głupim. - Wcale nie - zaprzeczył Dominik. - To ja dałbym mu radę. Wyglądało na to, że obaj są bardzo niezadowoleni, że im przerwano pojedynek. - O co wam poszło? - zapytał Borek surowo. Patrzyli spode łba i nic nie odpowiedzieli. - O co wam poszło? - powtórzył bartnik. Porozumieli się oczami i przez chwilę się wydawało, że obaj skoczą na niego. - Co? - zapytał wyzywająco. - Krew w was buzuje? Nie możecie wytrzymać, tak? Koniecznie chcecie się bić, tak? Wszystko jedno z kim? - Uderzyliście mnie - powtórzył Marcin z uporem. - Nie powinniście tak postępować. Nie jesteście moim ojcem. Kołysał się na palcach stóp i najwyraźniej miał ochotę na nową bójkę. - Nie powinienem? - zapytał Borek. - A to niby czemu? - Bo nie do was to należy. Bo nie jestem byle kim. - Tak? - prychnął pogardliwie Borek. - A kimże to, jeśli łaska? - Jestem dziedzicem Lipowej. Szlachcicem, a wy potraktowaliście mnie jak... jak... Stali na brzegu, woda już prawie nie spływała z ich ubrań. A na ziemi leżały też ich pasy, do których przytroczono miecze. Małe oczka Borka zobaczyły, jak spojrzenie młodego człowieka wędruje do oręża. - O czym myślisz, chłopcze? - zapytał. - Jeśli o tym, to raczej zapomnij.
- Gdybym miał miecz... - warknął Marcin. - Gdybym go miał przy sobie, nie udałoby się wam tak mnie sponiewierać... - Tak? - pan Borek zdjął pas z szyi i zakołysał nim w ręku. Sam nie miał innej widocznej broni, nóż nosił w cholewie buta. - Należy mi się szacunek - powiedział Marcin. - Jestem panem na Lipowej. Nikt nie może bezkarnie podnosić na mnie ręki. Schylił się po miecz. Ale wcale nie zamierzał zakładać pasa na siebie. Chwycił miecz za rękojeść i wyszarpnął go z pochwy. Ale udało mu się to tylko połowicznie. Zanim ostrze wyskoczyło, pan Borek trzasnął chłopca lekko swoim pasem i wytrącił mu oręż z ręki. Marcin zatrzymał się, jego spojrzenie wyrażało nienawiść. Pan Borek musiał znowu użyć pasa, wirując nim, nie pozwolił chłopcu zbliżyć się do broni. Podniósł oba pasy z mieczykami i wziął je pod pachę. - A teraz pójdziemy do waszej matki - postanowił. - Ciekaw jestem, czy się zgodzi z tobą, chłopcze, że jesteś zupełnie bez winy. Marcin był zły. - Obraził mnie - powtórzył, patrząc z nienawiścią na Dominika. - Powiedział, że ma prawo do Lipowej, ten znajda. - To ty go obraziłeś - zauważył sucho pan Borek. - Nie powinno się tak mówić o innych, szczególnie jeśli to nie jest prawda. - Kiedy jest. Pan Borek odwrócił się w kierunku Lipowej. - Idziemy. Wtedy stało się coś nieoczekiwanego. Marcin porwał z ziemi jeden z żelaznych prętów, zostawionych tu przez bartnika, i cisnął nim w Dominika. Był zły, dobrze nie wymierzył, a Dominik akurat schylił się, żeby poprawić obuwie. Pręt przeleciał nad nim i wbił się w lewą stopę Mateusza. Chłopak wrzasnął. Pan Borek podskoczył, zadziwiony wydarzeniem, niedowierzający. Mateusz stał, a w jego stopie, nieco na ukos, tkwił cienki pręt żelazny. Mateusz krzyczał. Marcin skamieniał, w jego wzroku było zdziwienie. Zupełnie nie wiedział, jak się to stało. - Ja nie chciałem! - wrzasnął tylko i uciekł. Dominik również miał na to ochotę, ale został, spokojniejszy już i całkiem pobladły z wrażenia. Pan Borek wpadł w panikę. Rzucił się na trawę, żeby zobaczyć pręt i sprawdzić, jak głęboko siedzi w stopie młodszego pana z Lipowej. A wyglądało, że bardzo głęboko. Pan Borek chwycił koniec żelaza z myślą, żeby je wyszarpnąć z rany, ale Mateusz darł się tak strasznie, że nie było o tym mowy.
- Konia! - wrzasnął pan Borek. - Dajcie natychmiast konia! Dominik popędził po wierzchowca, a pan Borek ciągle na kolanach oglądał nogę chłopca. - Nie becz - powiedział, choć sam miał ochotę krzyczeć. - To cienki pręt. Wyjmiemy go i nic ci nie będzie. Ale okazało się, że nie miał racji. Pręt był cienki, ale przebił stopę na całą szerokość, tuż poniżej kostki. Wyjął go dopiero wieczorem pan Jeno, a noga Mateusza przypominała dynię. Starosta sporo się musiał natrudzić, żeby wyjąć żelazo, krew tryskała, Hedwiga prawie zemdlała, a Mateusz krzyczał okropnie, choć dziadek włożył mu w usta kawałek drewna i kazał zacisnąć zęby. Pan Jeno obejrzał leżącego w łożu chłopaka, obmacał mu spuchniętą nogę, poczerwieniałą, posiniałą. Hedwiga płakała, wypytywała, co się stało. - Wypadek - powiedział pan Borek. - Wypadek, i to chyba z mojej winy. Uciekał wzrokiem przed panią i Hedwiga domyśliła się od razu, że nie wyjawił wszystkiego. Dopiero kiedy przyjechał pan Jeno i zarządził, co i jak należy zrobić, uspokoiła się nieco, bo starosta wprowadził porządek. Miała wielkie zaufanie do teścia i jego znanych medycznych umiejętności, choć ten od początku nie ukrywał, że sprawa jest poważna. - Dobrze, że pan Borek ochłodził ranę w strumieniu, bo inaczej nie wiem, czy uratowalibyśmy chłopakowi stopę - mruknął do synowej. Napoił wnuka wywarem z ziół, a do Hedwigi powiedział, żeby przygotowała płótna, bo rana będzie krwawić. I tak było. Kiedy nie bez trudu udało mu się wyjąć żelazny pręt z nogi Mateusza, chłopiec zemdlał z bólu. - To i lepiej - oświadczył starosta. Krew nadal płynęła i z trudem ją zatamowano. Potem pan Jeno wypalił ranę rozpalonym do czerwoności pogrzebaczem. Ocucił wnuka dopiero później, kiedy założył już opatrunek. Usztywnił stopę chłopca pomiędzy drewnianymi łupkami i nakazał pilnować, żeby chory nie wstawał co najmniej przez kilka dni. Polecił robić okłady z zimnej wody, a samemu chłopcu przygotował silny napar na sen. Służącej kazał dawać chłopakowi okłady na czoło, gdyby pojawiła się gorączka, której się spodziewał. Kiedy Mateusz zasnął, wezwał na rozmowę pana Borka i synową. Przełożony barci opowiedział o wszystkim, co się zdarzyło, choć z oporami, bo początkowo chciał ukryć przyczyny zdarzenia. - Wracałem z kuźni, gdzie mi przygotowano pewne żelazne pręty...
Ale przed wzrokiem pana Jeno nic się nie mogło ukryć i pan Borek wyznał wszystko. Biadolił przy tym, że to jego wina. - Gdybym nie nadszedł - mówił. - Gdybym się nie wtrącił... Pan Jeno zmarszczył brwi. - Ustalmy to raz jeden - powiedział. - Bo ja zrozumiałem, że gdybyście nie nadeszli, chłopcy pobiliby się poważnie, może nawet Marcin utopiłby Dominika? - Tak było - przyznał pan Borek niechętnie. - Ale to przypadek z tym prętem. Przecież Marcin nie wiedział, że jest taki ostry i tak łatwo wchodzi w ciało. Hedwiga siedziała wstrząśnięta. Już wcześniej zdarzały się nieporozumienia między chłopcami, ale nigdy dotąd tak gwałtowne. Pan Jeno nie uważał wcale, że sprawa jest błaha albo dotyczy przypadku. Jego zdaniem ktoś był tu winny i chciał się dowiedzieć, kto. - Źle - burknął. - Mateusz ma uszkodzone kości i w najlepszym razie będzie kulał. - W najlepszym? - zawołała Hedwiga przerażona. - Jeśli w najlepszym będzie kulał, to co może zdarzyć się w najgorszym? - Może najgorsze się nie zdarzy - pocieszył starosta, ale przyznał po chwili, że jeśli rana będzie się jątrzyć, trzeba będzie uciąć stopę. - Uciąć? - biadoliła Hedwiga. - Jakże uciąć? On przecież taki młody! Pan Jeno popatrzył na synową z uwagą. - Posłuchaj mnie - rzekł z naciskiem. - Nie czas na biadolenie. Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, chłopak co najwyżej będzie trochę utykał. Ten pręt był cienki, więc rana powinna się zagoić, bo jest nieduża. Ale myślę, że została uszkodzona kość. Na młodym goi się jak na psie. Jeśli jednak nie zechce się zagoić, trzeba będzie uciąć stopę. W przeciwnym razie choroba ogarnie całą nogę, a za nią całe ciało. - Czy to znaczy... - przestraszyła się. - Że nawet... - Tak - potwierdził starosta. - Jeśli nie odetniemy chorego członka, zachoruje całe ciało i nie będzie ratunku. Kazał trzymać Mateusza w łożu i pilnie baczyć na ranę. - Za dwa, trzy dni dowiemy się, jak się mają sprawy - westchnął zafrasowany. Było już późne popołudnie, Mateusz spał po wypiciu napoju uśmierzającego ból, a Marcina nadal nie było. Hedwiga kazała odszukać starszego syna i służba rozbiegła się szeroko, ale na razie nie znaleziono po nim ani śladu. - Zgoda, że to był wypadek - powiedział pan Jeno do Borka, który przekonywał o tym po raz kolejny. - Ale szczególny to wypadek. Wcale nie mówię, że Marcin chciał zranić brata, bo miał złość nie na niego, tylko na Dominika. Ale to mnie martwi właśnie. Że nie pomyślał. Ani o Dominiku, ani o swoim bracie, ani o sobie.
Martwi mnie, że jest taki porywczy, że najpierw robi, a potem dopiero się zastanawia, jak postąpić. To nie jest najlepsza wróżba dla nas wszystkich... - Miał powód - usiłowała bronić syna Hedwiga. - Pobili się, bo młodym się to zdarza, a od czasu, kiedy Dominik uważa, że ma prawa do Lipowej, często między nimi dochodzi do kłótni... - Dominik nie ma tu żadnych praw - uciął ostro pan Jeno. - Sam mu to wytłumaczę, skoro nie słucha innych. Z kolei Marcin nie może zachowywać się tak, jak się zachowuje. To jest niebezpieczne nie tylko dla innych, ale i dla niego samego. Marcina Lipowskiego odnaleziono dopiero wieczorem, ukrytego w stogu na polu, i przyprowadzono prawie siłą. Płakał i rzucił się matce do nóg. - Ja nie chciałem! - wołał. - Nie chciałem! - Wiem, że nie chciałeś - zgodziła się Hedwiga. - Ale oboje z twoim dziadkiem uważamy, że jesteś winny w tej sprawie. Sprowadzono także Dominika, za którym przyjechała też zaraz jego matka, gotowa bronić syna niby kwoka kurczęcia. Znała opowieść swojego syna i wpadła do Lipowej w bojowym nastroju. - To na pewno nie wina Dominika! - wołała od progu. - Marcin stale go zaczepia i prowokuje. Ale pan Jeno był innego zdania. - To jeszcze zobaczymy. Trzeba wysłuchać wszystkich i wtedy dopiero mówić. Zanim Marina znalazła odpowiedź, kazał ją zaprowadzić do izby, gdzie leżał Mateusz, prawie martwy pod działaniem ziół uśmierzających ból. Marina spuściła z tonu. Chwilę później, w świetlicy, pan Jeno Kazał stanąć obu uczestnikom bójki przed sobą, a obecnym kobietom zabronił odzywać się podczas przesłuchania. Teraz słuchał obu stron. - Obraził mnie - mówił Marcin. - Twierdził, że ma prawa do Lipowej i ja nic z tego nie będę miał. Pobiliśmy się i gdyby się pan Borek nie wtrącił, pewnie bym go pokonał, na pewno bym go pokonał, bo już prawie... - Nie obraziłem - powiedział Dominik. - Tylko tak się droczyłem. Marcin jest popędliwy, on sam mówił rzeczy przykre i mnie wyśmiewał. Wysłuchano raz jeszcze relacji pana Borka, który tym razem nie ukrywał niczego. Obaj chłopcy próbowali mu przerywać lub poprawiać jego opowieść, ale milkli pod surowym spojrzeniem starosty. Na koniec pan Jeno kazał obu iść do izby i czekać na postanowienie.
- Widać wyraźnie, że wasza kłótnia przyniosła szkodę komu innemu oświadczył surowo. - Mateusz może nawet stracić nogę. W jaki sposób mu to teraz wynagrodzicie? Kazał obu zamknąć w izbie o chlebie i wodzie, każdego oddzielnie. Rada rodzinna - Wina jest nas wszystkich - mówił pan Jeno do obu matek. - Nie dopilnowaliśmy wychowania chłopców. A z tego, co nakładł Dominikowi do głowy takich głupstw, pasy bym żywcem darł. Patrzył przy tym na Marinę. Siostra Hedwigi jednak nie przyznawała się do winy. Była przygaszona i rozżalona. - Jest źle - przyznała się. - Zupełnie już nie panuję nad Dominikiem. Robi co chce, wcale mnie nie słucha. Nie wiem, kto mu zawrócił w głowie. Pan Jeno nie bardzo dowierzał. Marina była znana z tego, że chciałaby powiększyć majątek. - Tak czy inaczej coś z tym powinniśmy zrobić - zawyrokował. - Nie może tak dalej być, bo któregoś dnia gotowi się pozabijać. - Co robić? - pytała Hedwiga. W rodzinnej naradzie wziął udział także ksiądz Franciszek, który przybiegł na wieść o wypadku Mateusza. Był bardzo zmartwiony, choć jakby duchem nieobecny, gdyż cały czas półgłosem modlił się w intencji swojego ucznia. Ale to on niespodziewanie znalazł radę. - Dostałem pewien list - powiedział, przerywając nagle swoje modły. - Może to jest niedobra myśl i jeśli mnie skrzyczycie, nie będę miał o to żalu. Ale ten list podsunął mi pewną myśl... Mnie się widzi, że trzeba, żeby się chłopcy rozdzielili. Teraz, niczym jakie koguty, skaczą sobie do oczu, jak się tylko zobaczą na jednym podwórzu. A gdyby ich tak rozdzielić? - Jakże rozdzielić? - zdziwiła się Hedwiga, dla której myśl o rozdzieleniu bliźniaków nie mieściła się w ogóle w głowie. - Rozdzielić - powtórzył ksiądz. - Posłać każdego w inne miejsce. Otrą się trochę po świecie, zobaczą, jak żyją inni, trochę się uspokoją, trochę wyszumią. Myślę, że jak po paru miesiącach się spotkają, inaczej będą na siebie patrzeć. Każdy będzie chciał opowiadać o swoich przygodach. - To bardzo dobra myśl - pochwalił starosta. - Trzeba, żeby się rozdzielili i na razie nie spotykali, póki nie dojrzeją i nie dorosną. Niech szumią gdzie indziej, ale oddzielnie. - Jakże rozdzielić? - dziwiła się Marina. - Czy nie jesteśmy rodziną?
- Jesteśmy i właśnie dla zachowania jej całości nie powinni jakiś czas się ze sobą spotykać. To tylko przez jakiś czas. Kiedy się trochę uspokoją, łatwiej im będzie nad sobą zapanować. - Ale jakże mam utrzymać go w domu? - pytała Marina. - Przecież potrzebuje pojechać do sąsiadów, potrzebuje rozrywki, do kościoła, na jarmark... - Albo ja swojego? - pytała Hedwiga. - Trzeba by ich gdzie wysłać - zastanawiał się pan Jeno. - Mają prawie po piętnaście lat i czas, żeby poznali trochę świata, a świat nauczy ich dyscypliny... Odwykną trochę od siebie, w świecie dojrzeją, a gdy się tu spotkają, będą innymi ludźmi. Ale Hedwidze pomysł się nie podobał. - Jakże ich rozdzielać i już takich młodych wysyłać w świat? - pytała zdziwiona? - A co my wtedy zrobimy? - Teraz nie mówimy o was, tylko o nich - przypomniał ksiądz Franciszek. Myślę sobie tak, pani. Niechaj wasz MarciA jedzie na dwór królewski, jak proponował pan starosta. Macie tam przecież znajomych i na pewno bez trudu znajdzie się tam coś dla niego. Przecież nawet miłościwy król mówił w zeszłym roku... Hedwiga poczuła szum w głowie. Chłopcy poza domem. Chłopcy w świecie. - To niezły pomysł - przyznała w końcu. - Ale nie oczekujcie ode mnie, księże Franciszku, że w tak ważnej sprawie od razu wam dam odpowiedź. Muszę się przecież zastanowić, bo chodzi o przyszłość moich dzieci, to nie jest byle co... - A ten list? - zapytała Marina. - O jakim to liście wspomnieliście? - A... list - przypomniał sobie ksiądz Franciszek. - Otóż napisał do mnie przewielebny biskup włocławski. Znacie go, to przecież książę opolski Jan, którego nazywają Kropidło, co całymi tygodniami mieszkał w Dolinie. Z woli Rzymu, a za zgodą miłościwego pana obejmuje diecezję we Włocławku. Proponuje mi miejsce na swoim dworze. Ja pojechać, prawdę mówiąc, nie zamierzałem, bo jakże zostawić mi moje owieczki. Ale myślę, że bez żadnych problemów można by wysłać na jego dwór młodego pana Dominika. Napisałbym list, a jestem pewny, że pan biskup nie odmówi. Hedwiga pokręciła głową nieprzekonana. - Podobno nie jest tam bezpiecznie - przypomniała. - Mówią, że wojną pachnie, bo Krzyżacy roszczą pretensje do tych ziem, więc chyba Dominikowi byłoby lepiej gdzie indziej... Hedwiga dobrze znała siostrę i wiedziała, jak ta jest bardzo uparta. Marina upierałaby się przy czymś przeciwnym, co proponowała Hedwiga, więc teraz łatwo podchwyciła pomysł.
- Wojną może i pachnie - nadąsała się. - Ale przecież nie tam, tylko dalej, na Żmudzi i na Rusi. Niechaj jedzie Dominik do księdza biskupa, tam jest spokojnie, a Marcin na dwór królewski do Krakowa. Skoro obaj muszą być od siebie daleko, niech się tak stanie, z czasem może spotkają się przy królu. Pana Jeno zadowoliło takie rozwiązanie. - Coś podobnego miałem na myśli. Bałem się tylko, że obie będziecie się mocno sprzeciwiać. Ale chłopcy są już w tym wieku, że czas im puścić matczyne spódnice. - No to mamy wszystko omówione - powiedziała Marina z zadowoleniem i łaskawie poklepała po ręce księdza Franciszka. - Dziękuję, żeście pomyśleli i o moim chłopaczku - szepnęła. - Bałam się, że stanie się kozłem ofiarnym w tej sprawie. Będę się o niego martwić, kiedy pojedzie w świat, ale jak trzeba to trzeba. Hedwiga także była już przekonana. - Żeby tylko z Mateuszem wszystko się dobrze skończyło - westchnęła. Po kilku pierwszych tygodniach wielkiego bólu, kiedy cierpienia nieco już zelżały i zniknęło niebezpieczeństwo utraty stopy, choroba bardzo się spodobała Mateuszowi. Noga bolała wprawdzie nadal i chłopcu niezbyt odpowiadała przymusowa bezczynność, ale równoważyły to inne atrakcje. Hedwiga wyznaczyła służącą, której zadaniem było pilnowanie syna, dbanie o jego potrzeby, a przede wszystkim o to, żeby nie opuszczał łoża. Leżał więc Marcin na posłaniu, chorą nogę miał sztywno wyciągniętą na pościeli. Ale mu się to całkiem podobało, bo nigdy wcześniej nie skupiał na sobie uwagi wszystkich tak bardzo, jak teraz. Bo przychodzili w odwiedziny i wszyscy interesowali się stanem jego zdrowia. Sąsiedzi, dziadkowie, matka, ciotka, nawet pani Roksana przyjechała z podarunkami. Przez kilka pierwszych tygodni, gdy sytuacja nie była jeszcze jasna, pani Hedwiga stanowczo zabroniła rozmawiać o jego nodze, mówiono więc o wszystkim innym. Ksiądz Franciszek przychodził na lekcje łaciny, chłopcy, oddzielnie, w odwiedziny, służba, żeby zapytać o zdrowie i opowiedzieć, co ciekawego zdarzyło się we dworze. Nie było dnia, żeby nie otrzymał podarunku. Hedwiga drżała o stan jego zdrowia, ale stosunkowo szybko okazało się, że najgorsze minęło. - Nie jest źle - ocenił pan Jeno. Mateusz nadał nosił łupki na stopie, ale dziadek pozwolił mu już wychodzić z izby. Pachołek zrobił kule na lewą rękę i Marcin uczył się kusztykać.
- Nie stawaj na chorej nodze - pouczał starosta. - Nie stawaj, póki odczuwasz dolegliwości. Jak poczujesz, że cię nie boli, możesz spróbować. A niedługo może ci pozwolę poruszać się bez kuli. Mateusz leżał w izbie, uczył się chodzić i nawet nie szczególnie zazdrosnym wzrokiem przyglądał się przygotowaniom do wyjazdu starszego brata. Marcin był zachwycony, że pojedzie na dwór królewski i to nie tylko na święta, jak jeździł z dziadkiem na Litwę, ale na dłużej, gdzie spodziewał się zyskać uznanie, może nawet sławę. - Sporo już wiem o królewskim dworze - chwalił się Mateuszowi. - Ale co Wawel to Wawel. Tam dopiero będzie życie! Z dnia na dzień oczekiwał chwili, gdy wreszcie wyruszą. Na wyjazd czekał też niecierpliwie Dominik pani Mariny, który na zimę miał jechać do Włocławka. Biskup Jan Kropidło życzliwie odpisał do księdza Franciszka i dołączył parę słów do pana starosty, w których zapewniał, że nie chowa urazy o dawne sprawy i chętnie będzie widział znanego sobie Dominika na swoim dworze. Początkowo Dominik miał pewne wątpliwości, wydawało mu się, że matka rozmyślnie chce go się pozbyć z Doliny. W tajemnicy przed wszystkimi udał się z tymi wątpliwościami do pani Roksany, ale ta nie uważała, żeby wyjazd był złym pomysłem. Łatwo go przekonała, by nie stawiał oporu i zgodził się na propozycję matki. - Potrzebujesz przyjaciół - przekonywała Dominika. - Gdzie ich znajdziesz, jeśli nie na dworze biskupa Jana? Biskup był w niewoli u pana Jeno i z tego powodu nie darzy go przyjaźnią, choć między ludźmi niby to okazuje szacunek. Kiedy więc przyjdzie pora, żebyś objął dwór jego wnuków, to właśnie na dworze biskupa znajdziesz pomoc. Po krótkiej ledwie rozmowie z panią Roksaną Dominik powiedział do matki: - Pojadę.
Mateusz Pod koniec lata Mateusz zaczął się uważać za całkowicie wyleczonego. Czuł się znakomicie i zupełnie zapomniał, że kiedyś groziła mu utrata nogi. Ale utykał. Pan Jeno uprzedzał, że tak się może zdarzyć i Hedwiga musiała pogodzić się z losem. Mateuszowi nawet to bardzo nie przeszkadzało. Przyzwyczaił się do swojej ułomności. Na co dzień o niej nie pamiętał. Utykał i już. Bywają gorsze nieszczęścia. Zresztą nie było to utykanie nazbyt widoczne, może tylko trochę. Poza tym był zupełnie ładnym i wdzięcznym chłopcem. Nie mógł wprawdzie równać się urodą i pięknością postawy ze swoim bratem Marcinem, ale i jemu niewiele można było zarzucić. Przez ostatnie miesiące urósł i nieco zmężniał. Bardzo go chwalił ksiądz Franciszek, bo Mateusz zrobił wyraźne postępy w łacinie i w innych naukach. Zrobił też postępy i gdzie indziej. We dworze, gdy chwilowo nie było Marcina, on był jedynym synem pani Hedwigi i zdarzało się, że służba zwracała się właśnie do niego, kiedy trzeba było rozstrzygnąć jakąś drobną sprawę. To poczucie było bardzo przyjemne, choć Mateusz nigdy nie myślał, że przyjdzie mu zostać we dworze i panować tutaj kiedyś. Stale był drugi i od najmłodszych lat pamiętał, że jest drugi. Marcin przecież nie wyjeżdża na zawsze, powróci z królewskiego dworu i na stałe osiądzie w Lipowej. Mateusz czasem pytał matkę o przyszłość. - Jak to właściwie będzie ze mną, matko? Wszyscy mówią, że Marcin zostanie na Lipowej, zatem ja... - Ty będziesz też miał nie najgorzej - uspokajała Hedwiga. - Marcin wydzieli ci dział ze swojego majątku. To raz. A dwa to będziesz dziedziczył połowę na Krasawie po dziadku. Tak to zostało ustalone i wcale nie musisz się martwić. To wcale nie było takie pewne, bo przecież pan Jeno miał wnuka z córki Elżbietki, a to znaczyło, że i małemu Piotrusiowi coś się będzie należało. Hedwiga często myślała o przyszłości z niepokojem, ale Mateusz nie przywiązywał do tego aż takiej wagi jak jego brat i pierwsze lepsze wytłumaczenie mu wystarczało. - Ja wiele nie potrzebuję - powiedział kiedyś, wywołując śmiech matki. - Doprawdy? To ci dopiero! Wiele nie potrzebuje! A jak się ożenisz, też nie będziesz potrzebował? - Nie będę. Bo się bogato ożenię. - Naprawdę? - śmiała się Hedwiga. - Może mi jeszcze powiesz, że już wiesz z kim? - Oczywiście, że wiem - zapewnił z całą powagą. - To będzie Dorotka z Wygody.
Córka pana Tobiasza z Wygody, towarzyszka ich dziecięcych zabaw od najmłodszych lat, właśnie poprzedniego dnia odwiedziła chorego, wesoła, roześmiana. Ale następnego dnia myślał już zupełnie o czym innym. Bo następnego dnia przyszedł ksiądz Franciszek. Najpierw długo namawiał się z chłopcem, a potem obaj przyszli do pani Hedwigi. Mateusz jakby zawstydzony, ksiądz Franciszek uroczysty. - Wasz Mateusz jest bardzo zainteresowany nauką - zaczął ksiądz. - Doprawdy byłoby szkoda, żeby się miały zmarnować jego zdolności... - Co knujecie? - zapytała Hedwiga. Nie uszło jej uwagi, że syn od dawna już konferuje z księdzem, jakby się w jakiej sprawie zmawiali, bo przerywali nagle, kiedy w pobliżu pojawiał się ktoś niepowołany. - Pomyślałem, żeby was prosić, czy nie dalibyście swojej zgody, żeby Mateusz wstąpił do Krakowskiej Akademii. Zostanie księdzem, może lekarzem albo jakim ważnym urzędnikiem... W pierwszej chwili Hedwiga odmówiła. - To już przesada - odburknęła gniewnie. - Dopiero tak ludnie było pod tym dachem, a za chwilę zostanę sama. Mało, że jednego syna mi zabrali, teraz chcecie pozbawić mnie drugiego? - No cóż - odpowiedział spokojnie ksiądz Franciszek. - On też powinien zobaczyć świat. Okazało się przy tym, że przemyśliwał to od dłuższego czasu, a przekonał do swego pomysłu zarówno babkę chłopca, jak i dziadka. Pani Alena i pan Jeno wyraźnie to powiedzieli Hedwidze nie dalej jak tydzień później. - Wiem, że początkowo będzie ci dziwnie bez nich - pocieszała synową pani Alena. - Ale szybko przywykniesz. Taki to już niewieści los. Synowie dorastają i odchodzą w świat. - Tylko czemu od razu obaj? - broniła się Hedwiga. - A czy nie są bliźniakami? Niech jadą do Krakowa obaj. Jeden na dwór, drugi na akademię. Ksiądz Franciszek ma rację, że to dla Mateusza najlepsza przyszłość. Wykształci się, a może w tym czasie Marcin wyrobi mu dobre miejsce na królewskim dworze. Pan Jeno był bardziej rzeczowy. - Spójrzmy prawdzie w oczy - powiedział. - Mateusz nie nadaje się na rycerza. Jest dość słaby, a w dodatku chromy. No i jest młodszy. Skoro postanowiliśmy nie dzielić majątku, żeby został przy Marcinie, Mateuszowi najlepiej będzie w szkołach. Ma ku temu pociąg, niech się zatem uczy. Może zostanie księdzem... Pamiętasz, że kiedyś Mikołaj chciał koniecznie zostać zakonnikiem?
Hedwiga zacisnęła usta. Ona miałaby zapomnieć? Przystałaby nawet od razu na propozycję teściów, ale nie była pewna, czy uda się jej podołać wyprawieniu obu jednocześnie. - Pomogę - uspokoił ją pan Jeno. - Trzeba przecież, żeby obaj wystąpili godnie. W Lipowej i Potoku rozpoczęły się więc przygotowania do wyprawienia chłopców, co miało trwać długo, bo też trzeba było pomyśleć o setkach i dziesiątkach spraw. O drodze, o szatach, o miejscu do spania, o listach do przyjaciół, o służbie na drogę i służbie na miejscu. Przygotowania wymagały niemałych pieniędzy, a samo wyprawienie Marcina miało kosztować kilkanaście grzywien. Jak Marcin starał się, żeby wszystko było jak najlepsze, najpiękniejsze, tak Mateuszowi wydawało się, że potrzebuje jak najmniej. Hedwiga śmiała się z tych planów i złościła na przemian. - Jeden będzie bogaczem, drugi nędzarzem - mówiła niezadowolona do pana Jacka. Jakże sobie z tym poradzić? Przecież pobyt na dworze wymaga niemałych środków. Pamiętała dobrze, jak przed laty cierpiała niedostatek i wstyd, gdy jako dworka królowej Jadwigi musiała nosić się bardzo skromnie. Teraz więc zależało jej na tym, żeby syn nie był poddawany podobnym próbom. - Koń, kufer, szaty, zbroja, klejnoty - wyliczał pan Jacek. - Będzie tego z piętnaście grzywien. Dobrze, że Mateusz mniej potrzebuje, bo poszlibyśmy z torbami. Przygotowania do wyjazdu ciągnęły się długo, bo pan Jacek był bardzo dokładny i nie przepuścił żadnej drobnej nawet sprawy. - Lepiej przygotowany, lepiej wypadniesz - przekonywał Marcina. - Nie jedziesz błyszczeć na dworze jak twój brat, ale i ty nie możesz przynosić wstydu rodowi - mówił do Mateusza. Mateusz długo nie mógł uwierzyć, że wszyscy, od których to zależało, tak łatwo zgodzili się na spełnienie jego marzenia. - Naprawdę mogę pojechać? - dziwił się. - I nie będzie wam szkoda pieniędzy, matko? Hedwiga poczuła ukłucie w sercu. Jakże mógł tak zapytać? Czy nie dbała o obu jednakowo? Czyżby się czuł poszkodowany? Zapytała nawet o to księdza Franciszka. Duchowny nie od razu udzielił odpowiedzi. Chrząknął, chował spojrzenie, rozkładał ręce. - No - wydukał wreszcie. - Tak ludzie mówią. Hedwiga zamarła przerażona. - I co jeszcze mówią?
- No, nie chodzi o to, żeby mieli jakiś żal, pani. To przecież zwyczajna rzecz, że najwięcej jest dla najstarszego. Skoro Marcin jest najstarszy, młodszemu zostaje tylko co nieco... Plan wyjazdu Mateusza spodobał się nawet jego bratu. Marcin boczył się wprawdzie na początku, kiedy myślał, że brata też wysyłają na dwór, ale gdy sprawa się wyjaśniła, bardzo życzliwie podszedł do pomysłu. - Ależ oczywiście, matko, że możecie na mnie liczyć - zapewnił. - Zaopiekuję się Mateuszem, jeśli tylko będzie trzeba. Tak mówił, bo choć Mateusz zapewniał, że doskonale da sobie radę w Krakowie, mało kto wierzył w podobne zapewnienia. Mateusz uchodził przecież za słabeusza, łatwo się przewracał, często zapadał na zdrowiu, płakał z byle powodu. Wprawdzie to było dawniej, przed laty, ale i teraz tak myślano. Pojedzie do Krakowa, do wielkiego miasta, i z całą pewnością trzeba będzie jakoś się nim opiekować. Hedwiga napisała wprawdzie list do biskupa Piotra Wysza, kanclerza uniwersytetu, z prośbą o opiekę nad synem, ale wiadomo, że taki dostojnik wiele spraw ma na głowie i niekoniecznie będzie chciał zajmować się dorosłym prawie Mateuszem z Lipowej.
Pietrasz Dzień był ciepły, upalny nawet. Na niebieskim niebie nie było widać ani chmurki. - Zupełnie jak zeszłego roku - powiedział do siebie Pietrasz. Zatrzymał się u studni w małej wsi na skraju lasu. Nie wiedział, jak się nazywa wieś, a jak strumień opodal. Było mu wszystko jedno. Chciał tylko zaspokoić pragnienie i przepłukać usta po długiej wędrówce w upale. Przez połowę dnia uszedł pewnie ze dwie mile. Nie spieszył się, bo miał czas. Miał dużo czasu. Do wyznaczonego spotkania brakowało jeszcze całego dnia. Stara kobieta wyszła z chaty, przyglądała mu się z zaciekawieniem, ale nic nie powiedziała. Obmył się trochę z kurzu, potem przysiadł na skraju drogi, w cieniu rozłożystej brzozy, zamierzając przeczekać tu największy upał. Wyjął z zanadrza skórzaną sakiewkę i chwilę obracał ją w palcach. Przed rokiem była wypchana. - Wróć za rok - powiedziała wtedy nieznajoma dama. - Wróć za rok, a znowu ci ją napełnię. Nieznajoma dama. Ostra dama, przy której omal nie wyzionął ducha. Uratowała go od topora, prawda. Ale potem traktowała jak zwierzę. Albo jeszcze gorzej nawet, bo jak skończonego głupca. Jakże nie miał się dowiedzieć wszystkiego? Znał jej imię, nazwę dworu i dobrze to sobie zapamiętał. Roksana. Pani Roksana z Dębowca. Rok jakoś minął. Różnie bywało. Najpierw, gdy jeszcze miał pieniądze, całkiem znośnie, potem gorzej. Grzała go jednak nadzieja i oczekiwanie. Rok to w końcu nie jest tak wiele. Jakoś przeczekał. Wiosną, dokładnie w rocznicę tamtych wydarzeń, przyszedł znowu. Zanim się z nią spotkał ponownie, już wiedział, co i jak ma mówić. Miał czas zastanowić się nad spotkaniem. Cały rok rozmyślał, cały rok się zastanawiał, cały rok przygotowywał. Chciał zażądać więcej. Skoro płaci, niech płaci więcej. I niech go zaraz diabli wezmą, jeśli ona nie zapłaci tym razem tyle, ile zażąda. Przyszedł na oznaczone miejsce, czekał cały dzień, ale dama się nie pojawiła. Zamiast niej zjawił się jakiś nieznajomy człowiek. Przyszedł z sakiewką. Pietrasz gotów byłby się założyć, że człowiek po drodze uszczknął dla siebie parę monet, bo rachunek mu się nie zgadzał. - Mało - powiedział. - Pani obiecała... Tamten był uzbrojony i nie pozwolił Pietraszowi dokończyć. - Nie mędrkuj - burknął i pogroził palcem. - Przyniosłem tyle, ile się należy. Nie krytykuj pani, jeśli nie chcesz oberwać pięścią w nos.
Co miał zrobić? Wziął sakiewkę i odszedł. Ale tamten człowiek musiał sporo zabrać dla siebie, bo pieniędzy starczyło tylko na parę miesięcy. Już w lipcu musiał się nająć do roboty w lesie. To na wyrębie przyszła mu do głowy ta myśl. Kiedy walił toporem wpadł na pomysł, że nie musi czekać całego roku. Bo jeśli dama się rozmyśli? Albo jej wysłannik znowu go okradnie? Wtedy to znalazł sposób. Pójdzie do tej damy. Pójdzie i powie: nie wiem, co robicie, ale na pewno jest to coś zakazanego. Więc jeśli nie chcecie, żebym o tym rozpowiedział, dajcie tyle, żeby mi starczyło. Na pewno zgodzi się, jeśli będzie odpowiednio stanowczy. To nic, że minęło dopiero kilka miesięcy. Wkrótce ruszył w drogę i po kilku dniach był już niedaleko Dębowca. Roksana z Dębowca. Tak się nazywała ta dama. Trochę się bał iść do niej bezpośrednio, bo dobrze pamiętał, że ma przy sobie uzbrojonych ludzi, ale był pewny, że i na to znajdzie jakiś sposób. Pietrasz marzył, siedząc w cieniu brzózki i musiał zasnąć, bo obudził go nagle jakiś obcy, podniesiony głos. Kiedy otworzył oczy, zobaczył przed sobą dobrze ubranego pachołka. Ten szarpał go za ramię i o coś pytał. - Czemu się tu lenisz? - Lenię? - powtórzył pytanie Pietrasz. - Nie. Po prostu odpoczywam. - A nie szukasz przypadkiem służby? Pietrasz zaskoczony spojrzał obok pachołka i zobaczył na drodze duży powóz, zaprzężony w czwórkę koni. Z okna powozu wyglądała w ich kierunku niewyraźna kobieca głowa. - Może szukam - odpowiedział Pietrasz i wstał. - Jeśli to niedaleko... - Niedaleko - potwierdził pachołek. - A pani dobra i sprawiedliwa. Pietrasz zlekceważył jego uwagę, ominął pachołka i podszedł bliżej, żeby zobaczyć, kto jedzie powozem. No cóż, pomyślał. Coś muszę robić, zanim nie znajdę sposobu na panią Roksanę. Zobaczył dojrzałą kobietę, ale niezbyt dokładnie, bo tylko częściowo mógł ją dojrzeć z tej odległości. Oględziny wypadły chyba dodatnio, bo Pietrasz zdjął kapelusz z głowy i ukłonił się. - Jeśli szukacie kogoś do służby, to mnie znaleźliście. Kobieta wyjrzała z powozu i obrzuciła go uważnym spojrzeniem. Miała rude włosy pod niebieskawym kapeluszem ze wstążką zawiązaną pod szyją. - Potrzebuję cieśli do dworu - wyjaśniła. Ukłonił się ponownie. - Jestem Pietrasz - przedstawił się. - To chyba mnie właśnie szukacie. Bo znam się na ciesielstwie. I beczkę też potrafię zrobić.
- Dobrze - odpowiedziała Hedwiga z Lipowej. - Wezmę cię na próbę.