John Grisham Zaklinacz deszczu The Rainmaker Przekład Andrzej Leszczyński Dedykuję amerykańskim adwokatom ROZDZIAŁ 1 Moja decyzja zostania adwokatem z...
32 downloads
14 Views
3MB Size
John Grisham
Zaklinacz deszczu The Rainmaker Przekład Andrzej Leszczyński
Dedykuję amerykańskim adwokatom
ROZDZIAŁ 1 Moja decyzja zostania adwokatem zapadła nieodwołalnie, kiedy zrozumiałem, że ojciec nienawidzi wszystkich prawników. Byłem jeszcze nastolatkiem, wiecznie zakłopotanym swoją niezdarnością, sfrustrowanym życiem i przerażonym własną seksualnością, zaledwie o krok od wylądowania w szkole podoficerskiej, dokąd ojciec chciał mnie zesłać za niesubordynację. Jako były żołnierz piechoty morskiej głęboko wierzył, że chłopców należy wychowywać żelazną ręką, a mój cięty język i wrodzona awersja do dyscypliny sprawiały, że chciał się jak najszybciej pozbyć mnie z domu. Dopiero po wielu latach mu to wybaczyłem. Był inżynierem i przez siedemdziesiąt godzin tygodniowo pracował dla pewnej firmy produkującej, między innymi, drabiny. Te zaś, co wynika z samej ich konstrukcji, są urządzeniami niebezpiecznymi, toteż firma ojca dość często była pozywana do sądu, a on, jako jeden z głównych projektantów, zazwyczaj musiał występować w jej imieniu podczas różnych przesłuchań i rozpraw. Nawet nie mam mu za złe, że znienawidził prawników — ja zacząłem ich podziwiać właśnie z tego powodu, iż uczynili jego życie tak żałosnym. Czasami musiał stawiać im czoło przez osiem godzin dziennie, a potem, ledwie przekroczywszy próg domu, sięgał po butelkę. Nie chciał wtedy nikogo widzieć, nie odzywał się, nie jadł obiadu. Zamykał się mniej więcej na godzinę, rozwalał w swoim powygniatanym fotelu i, międląc pod nosem przekleństwa, Wypijał cztery kieliszki martini. Któraś z kolei rozprawa ciągnęła się przez trzy tygodnie, a kiedy wreszcie zapadł werdykt niepomyślny dla przedsiębiorstwa, matka wezwała lekarza i na miesiąc ukryli ojca w szpitalu. Ostatecznie firma zbankrutowała i, co oczywiste, winą za to obarczono prawników. Ani razu nie usłyszałem w domu słowa na temat błędów w zarządzaniu, które mogły być powodem owego bankructwa. Życie ojca wypełnił alkohol i wieczne przygnębienie. Przez kilka lat nie mógł znaleźć stałego zatrudnienia, co z kolei odbiło się też na moim losie, ponieważ musiałem pracować jako kelner lub doręczyciel pizzy, by zarobić na pokrycie czesnego w college’u. Jeśli dobrze pamiętam, w ciągu czterech lat wstępnych studiów rozmawiałem z ojcem tylko dwukrotnie. Tego dnia, kiedy zostałem wpisany na listę studentów wydziału prawa, pojechałem do domu, żeby z dumą obwieścić rodzicom tę wspaniałą nowinę. Po latach matka mi powiedziała, że później ojciec przez tydzień w ogóle nie wstawał z łóżka. Dwa tygodnie po mojej triumfalnej wizycie zmieniał przepaloną żarówkę w piwnicy, kiedy — przysięgam, że to prawda — drabina złożyła się pod nim, a spadając, ojciec uderzył się w głowę. Jeszcze przez rok leżał w szpitalu, pogrążony w śpiączce, aż w końcu ktoś litościwie odłączył aparaturę utrzymującą go przy życiu. Kilka dni po pogrzebie zaproponowałem matce złożenie pozwu przeciwko producentowi drabiny, ale ona nie chciała o tym słyszeć. Zresztą już wcześniej podejrzewałem, że ojciec był pijany, kiedy zdarzył się wypadek. Nie miał jednak żadnych dochodów, toteż w naszym systemie odszkodowań jego życie nie przedstawiało większej wartości ekonomicznej. Z ubezpieczenia na życie matce wypłacono pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Wkrótce powtórnie wyszła za mąż. Mój ojczym to prostak, emerytowany urzędnik pocztowy z Toledo — większość czasu spędzają na wyprawach terenowych dużym wozem turystycznym typu Winnebago. Trzymam się od nich z daleka. Matka nie zaproponowała mi nawet centa z odszkodowania po ojcu, twierdząc, że to wszystko, z czym będzie musiała urządzać sobie nowe życie. A ponieważ do tej pory udowadniałem, że potrafię się obejść bez jej pieniędzy, sądziła zapewne, że w ogóle
ich nie potrzebuję. Oznajmiła zresztą, że będę miał jeszcze wiele okazji do zarobienia forsy, a ona już nie. Jestem pewien, że Hank, jej drugi mąż, gorliwie służył jej radami w sprawie finansów. Któregoś dnia nasze drogi, moja i Hanka, znowu się skrzyżują. Ukończę studia w maju, za miesiąc, a na czerwiec mam już wyznaczony egzamin kwalifikacyjny do palestry. Zapewne nie uzyskam dyplomu z wyróżnieniem, lecz należę do lepszych studentów mojego rocznika. W ciągu trzech lat nauki podjąłem chyba tylko jedną rozsądną decyzję, a mianowicie wcześniej zaliczyłem wszystkie trudniejsze przedmioty, żeby teraz, w ostatnim semestrze, mieć trochę swobody. Na wiosnę pozostało mi już tylko to, co nie nastręcza żadnych kłopotów: prawo sportowe, prawo w kulturze i sztuce, wybrane zagadnienia Kodeksu Napoleona oraz przedmiot, który lubię najbardziej — problemy prawne ludzi starszych. Do jego zaliczenia wymagane są krótkie zajęcia praktyczne i to właśnie z ich powodu siedzę teraz na metalowym krzesełku przy rozchwianym, składanym stole w gorącym, dusznym wnętrzu blaszanego baraku, w którym zgromadziła się cała plejada seniorów — oni lubią, kiedy ich się tak nazywa. Ręcznie malowany emblemat nad drzwiami wejściowymi szumnie określa ów barak jako Miejski Klub Seniora w Cypress Gardens. Jakby na przekór nazwie miasta, nie ma tu ani jednego kwiatka w doniczce. Odrapane ściany świecą pustkami, jeśli nie liczyć samotnego wyblakłego zdjęcia, na którym Ronald Reagan stoi między dwoma sztandarami: gwiaździstym Stanów Zjednoczonych oraz flagą stanu Tennessee. Budynek jest mały, posępny i przygnębiający, ewidentnie został postawiony na chybcika, za jakieś niespodziewane dotacje z kasy federalnej. Bezmyślnie wodzę długopisem po notatniku, bojąc się spojrzeć na tych ludzi, którzy wiercą się niespokojnie na swych składanych krzesełkach. Jest ich mniej więcej pięćdziesięcioro, połowa białych, drugie tyle czarnych. Średnia wieku: co najmniej siedemdziesiąt pięć lat. Parę osób jest ociemniałych, kilkanaście siedzi na wózkach inwalidzkich, sporo nosi aparaty słuchowe. Powiedziano nam, że spotykają się tu codziennie w południe, zjadają gorący posiłek i odśpiewują kilka pieśni, czasami jakiś zdesperowany polityk zorganizuje zebranie przedwyborcze. Po takim parogodzinnym spotkaniu towarzyskim wracają do swoich domów, gdzie zapewne odliczają godziny do następnej wizyty. Według naszego profesora te spotkania mają dla nich olbrzymie znaczenie. Popełniliśmy wielki błąd, przyjeżdżając tu w porze lunchu. Posadzono naszą czwórkę — nie licząc wykładowcy, profesora Smoota — przy stoliku w rogu sali i wystawiono na badawcze spojrzenia zebranych, nad porcjami zimnej fasolki i pieczonego kurczaka, mającego konsystencję gumy. Mnie przypadła w udziale miseczka żółtej galaretki, na co natychmiast zwrócił uwagę pewien siwy brodaty cap o nazwisku Bosco, który zaraz na początku przydreptał do naszej grupki i ściskał ręce, mamrocząc: „Cześć, nazywam się…”, chociaż jego nazwisko było wymalowane nad kieszonką brudnej flanelowej koszuli. Bosco zaczął coś mówić na temat żółtej galaretki, więc szybko mu ją zaproponowałem, łącznie z porcją kurczaka, ale panna Birdie Birdsong pospiesznie odciągnęła go od naszego stolika i zaprowadziła na miejsce. Panna Birdsong ma już kolo osiemdziesiątki, lecz jest wyjątkowo żywa jak na swój wiek — w tym towarzystwie pełni jednocześnie rolę matki, dyktatora i gliniarza. Kieruje tłumem jak zaprawiony w bojach organizator zlotów weteranów — ściska ręce, poklepuje po plecach, zamienia parę słów z innymi siwowłosymi kobietami i śmieje się donośnie, przez cały czas zerkając jednak na Bosco, który jest chyba największym urwisem w tej gromadce. Zrobiła mu prawdziwy wykład o tym, że powinien jedynie wyrazić podziw dla mojej wspaniałej galaretki, lecz w chwilę później postawiła przed nim na stoliku całą miseczkę żółtego deseru. Zjadł ją pospiesznie, palcami. W ten sposób minęła godzina. Lunch przebiegał w takiej atmosferze, jakby te wygłodniałe istoty miały przed sobą istną drogę krzyżową, bez żadnych perspektyw na kolejny posiłek. Pogięte łyżki i widelce wędrowały tam i z powrotem, w górę i w dół, a wiosłowano nimi z takim
zapałem, jakby na talerzach znajdowały się porcje bezcennych klejnotów. Czas przestał odgrywać jakąkolwiek rolę. Wykłócali się i pokrzykiwali na siebie, zrzucając przy tym tyle jedzenia na podłogę, że aż nie mogłem na to patrzeć. Nawet zjadłem swoją galaretkę, a Bosco, jakby wciąż niezadowolony, pożądliwie śledził każdy mój ruch. Panna Birdie krążyła po sali, tu i tam, udzielając jakichś rad. Profesor Smoot — który chyba postanowił uchodzić za intelektualistę, gdyż pod szyją ma wielką czarną muszkę, a do tego czerwone szelki — obserwował to wszystko z miną człowieka, który właśnie skończył wyśmienity posiłek i teraz napawa się widokiem, jaki ma przed oczyma. Ten sympatyczny pięćdziesięciolatek, przejawiający czasami pewne maniery w stylu Bosco i jemu podobnych, od dwudziestu lat wykłada niechciane przez innych przedmioty, a i nieliczni studenci decydują się specjalizować pod jego kierownictwem. Te dziedziny to prawa nieletnich, prawa niepełnosprawnych, seminarium zatytułowane Przemoc w rodzinie, problemy umysłowo chorych i oczywiście prawa starych pryków, jak wszyscy za jego plecami nazywają ten przedmiot. Kiedyś zorganizował nawet kurs na temat prawa nienarodzonego płodu, lecz wywołał on tak wielką falę kontrowersji, że Smoot błyskawicznie się wycofał. Już pierwszego dnia zajęć seminaryjnych zakomunikował, że celem tej specjalizacji jest przybliżenie nam autentycznych problemów prawnych autentycznych łudzi. Zacytował też opinię, że wszystkich studentów rozpoczynających naukę na Wydziale Prawa cechuje idealizm i chęć służenia społeczeństwu, ale po trzech latach bezwzględnej rywalizacji dbamy już wyłącznie o zdobycie jak najlepszej posady w jak najlepszej firmie, gdzie po siedmiu latach zyskamy sposobność wejścia do spółki i zarobimy grubą forsę. Pod tym względem ma rację. Do naszej grupy, ewidentnie mało atrakcyjnej, zapisało się jedenaście osób. Ale po miesiącu nudnych wykładów Smoota i ciągłych zmagań z perspektywą końca marzeń o grubej forsie i pracy niemal za darmo, zostało nas tylko czworo. Zajęcia nie wymagają jednak wielkiego wysiłku, zajmują tylko dwie godziny tygodniowo i to mnie właśnie do nich zachęciło. Lecz gdybym miał je ciągnąć choćby o miesiąc dłużej, poważnie bym się zastanawiał nad zmianą specjalizacji. Jestem na etapie zniechęcenia studiami prawniczymi i ogarniają mnie coraz czarniejsze przeczucia co do samodzielnej praktyki adwokackiej. Mam teraz okazję po raz pierwszy zetknąć się z klientami i jestem zwyczajnie przerażony. Co prawda ludzie zebrani na sali to zalęknieni starcy, ale mam wrażenie, że wszyscy patrzą na mnie takim wzrokiem, jakbym posiadł bezgraniczną mądrość. No cóż, jestem prawie dyplomowanym prawnikiem, ubranym w ciemny elegancki garnitur, przede mną leży notatnik, na którym bezmyślnie maluję kółka i zygzaki, a na twarzy mam wystudiowany wyraz skupienia— zatem pozory wskazują, że będę umiał im pomóc. Przy drugim końcu tego samego składanego stołu siedzi czarnoskóry Booker Kane, mój najlepszy przyjaciel ze studiów. Jest równie przestraszony, jak ja. Przed nami ustawiono kartonowe tabliczki z wypisanymi czarnym tuszem nazwiskami: „Booker Kane” oraz „Rudy Baylor”. To ja. Za Bookerem znajduje się mównica, na której zajmuje miejsce panna Birdie, a dalej stoi identyczny składany slot, gdzie takie same tabliczki uświetniają obecność F. Franklina Donaldsona Czwartego, nadętego dupka, przez trzy lata niezajmującego się niczym innym, juk rozmieszczaniem tytułów, inicjałów oraz liczebnika przed i za swoim nazwiskiem, a także N. Elizabeth Erickson, prawdziwej suki, kłótliwej i zawistnej, pragnącej uchodzić za pensjonarkę, zawsze ubranej w prążkowaną garsonkę i jedwabny krawat. Wszyscy jesteśmy przekonani, że nosi gumowy pas i podwiązki do pończoch. Smoot stoi pod ścianą za naszymi plecami. Panna Birdie wygłasza powitanie, przedstawia doniesienia ze szpitala i cytuje nekrologi. Niemalże krzyczy do mikrofonu, chociaż nagłośnienie jest co najmniej dobre — w czterech rogach pod sufitem wiszą olbrzymie kolumny, toteż jej donośny głos huczy i odbija się echem we wnętrzu baraku. Zebrani wyłączają aparaty słuchowe.
Przynajmniej na razie nikt nie zapada w drzemkę. Smutne wiadomości o śmierci lizuch osób sprawiają, że gdy panna Birdie kończy pożegnalną mowę, wielu staruszków ukradkiem ociera łzy. Boże, nie pozwól, żeby coś takiego przydarzyło się mnie. Proszę, daj mi jeszcze pięćdziesiąt lat życia, pracy i rozrywki, n polem ześlij nagłą śmierć podczas snu. Siedząca w lewym końcu sali pianistka nagle budzi się do życia i rozkładu mity na drewnianym pulpicie. Panna Birdie — poprawiwszy na sobie ubranie i dumnie wypinając pierś jak wytrawny polityk — ponownie wkracza na mównicę i zaczyna grzmieć karcącym tonem na temat proponowanych przez władzę podwyżek stawek podatkowych, kiedy pianistka uderza w klawisze. Ink mi się zdaje, ma to być przygrywka do pieśni Ameryko moja piękna. Kobieta bębni z zaciekłością, natomiast staruchy sięgają po śpiewniki, czekając na początek pierwszej zwrotki. Panna Birdie także nie próżnuje, przeistacza hiv w dyrygenta chóru. Unosi ręce i klaszcze w dłonie, żeby zwrócić na siebie uwagę, po czym rozkłada je szeroko, jakby chciała objąć ramionami cały świat. Ci, którzy mogą, podnoszą się z miejsc. Dzikie zawodzenie nagle cichnie na początku drugiej zwrotki. Widocznie słowa pieśni uleciały z pamięci, a większość tych biedaków nie da rady niczego odczytać z maczku drukowanego pod pięciolinią, toteż śpiewniki okazują nic bezużyteczne. Nawet Bosco z głośnym mlaśnięciem zamyka usta, unosi oczy do nieba i zaczyna głośno buczeć. Niespodziewanie milknie także fortepian, ponieważ luźne kartki z nutami zsuwają się z pulpitu i rozsypują po podłodze. Koniec pieśni. Wszystkie spojrzenia kierują się ku pianistce, która — zapewne klnąc w duchu — rozkłada bezradnie ręce i zaczyna zbierać leżące najbliżej kartki. — Dziękuję! — wrzeszczy panna Birdie do mikrofonu, gdy pryki ciężko opadają na krzesełka. — Bardzo dziękuję! Muzyka to cudowna rzecz. Podziękujmy Bogu za tę przepiękną muzykę. — Amen! — ryczy Bosco. — Amen— powtarzają jego sąsiedzi, a ci z ostatnich rzędów tylko kiwają głowami. — Dziękuję. — Panna Birdie obraca głowę i zaszczyca uśmiechem Bookera oraz mnie; obaj pochylamy się nisko nad stołem i wbijamy spojrzenia w tłum przed nami. — A teraz… — mówi dramatycznym tonem — zgodnie z programem dzisiejszego spotkania po raz kolejny z przyjemnością witam wśród nas profesora Smoota oraz jego błyskotliwych i przystojnych studentów. Energicznymi wymachami rąk pokazuje nas zgromadzonym, po czym w uśmiechu wyszczerza pożółkłe zęby do Smoota, który zbliżył się bezgłośnie i stoi tuż za jej plecami. — Czyż nie są przystojni? — pyta, wskazując nas po kolei, zaraz jednak zaczyna dalej mówić do mikrofonu: — Jak wiecie, profesor Smoot jest wykładowcą prawa na Uniwersytecie Stanowym w Memphis, to znaczy tam, gdzie studiował mój najmłodszy syn, ale nie zrobił dyplomu. Profesor Smoot co roku odwiedza nas ze swoimi studentami, żeby ci mogli wysłuchać waszych problemów i udzielić rad, które zawsze okazują się cenne, a co ważne, są bezpłatne. — Odwraca głowę i ponownie zaszczyca Smoota szerokim uśmiechem. — Profesorze, w imieniu naszej grapy chcę pana znowu gorąco powitać w Cypress Gardens. Jesteśmy wdzięczni za troskę, z jaką traktuje pan wszystkie problemy seniorów. Jeszcze raz dziękuję. Jest pan tu zawsze mile widziany. Schodzi z mównicy i zaczyna energicznie klaskać w dłonie, kiwając jednocześnie głową, aby zachęcić wszystkich do pójścia w jej ślady, ale nikt z zebranych, nawet Bosco, nie podnosi ręki. — Robią gwiazdora ze starego — mruczy Booker. — Przynajmniej tu go lubią— odpowiadam szeptem. Od zakończenia lunchu minęło już dziesięć minut i zmuszonym do siedzenia staruszkom
zaczynają się zamykać oczy. Pewnie będą głośno chrapać, zanim Smoot skończy gadkę, myślę. Ten wchodzi na mównicę, ustawia mikrofon i odchrząkuje głośno, czekając, aż panna Birdie wróci na swoje miejsce w pierwszym rzędzie. Kobieta siada i głośnym szeptem karci zajmującego sąsiednie krzesło mężczyznę: — Powinieneś był klaskać! Tamten jednak wydaje się jej nie słyszeć. — Bardzo dziękuję, panno Birdie — zaczyna Smoot. — Zawsze z przyjemnością wracam do Cypress Gardens… Mówi miękkim, pewnym głosem i rodzi się we mnie przekonanie, że profesor Howard Smoot jest całkowicie szczery, naprawdę czuje się zaszczycony wizytą w tym przygnębiającym baraku i spotkaniem z grupą biednych, posępnych pryków, tym bardziej że może im zaprezentować czwórkę studentów, którzy jakimś cudem ostali się w jego grupie. On żyje takimi wydarzeniami. Przedstawia nas kolejno. Wstaję pospiesznie, uśmiecham się ciepło i żaluz siadam, przybierając z powrotem minę pogrążonego w zadumie. Smoot gada o opiece zdrowotnej i cięciach budżetowych, o spadkach i zwolnieniach podatkowych, o lekceważeniu ludzi starszych i wspólnych ubezpieczeniach. Zebrani niemalże padają jak muchy. Uchybienia opieki społecznej, trwające praco legislacyjne, przepisy dotyczące osób samotnych, rozporządzanie majątkiem, cudowne środki medyczne — sypie specjalistycznymi określeniami, jakbyśmy byli na wykładzie. Sam zaczynam ziewać i oczy mi się zamykają, natomiast Bosco spogląda na zegarek co dziesięć sekund. Wreszcie Smoot kończy przemowę, jeszcze raz dziękuje pannie Birdie i jej podopiecznym, obiecując złożyć kolejną wizytę za rok, po czym zajmuje miejsce przy końcu stołu. Panna Birdie dwukrotnie uderza w dłonie i z rezygnacją opuszcza ręce. Zapada cisza. Połowa zebranych drzemie w najlepsze. Kobieta wstaje, odwraca się do sali i wskazując nas, mówi: — Są do waszej dyspozycji. Będą wam służyć poradami, bezpłatnie. Parę osób powoli, z ociąganiem wstaje z miejsc. Bosco znów jest pierwszy. Widocznie wciąż ma mi za złe tę żółtą galaretkę, gdyż tylko zerka na mnie podejrzliwie i siada na krześle przed wniebowziętą Elizabeth Erickson. Coś mi mówi, że nie będzie to jedyny chętny do uzyskania porady prawnej. Jakiś czarnoskóry starzec wybiera Bookera na swojego adwokata, siada przy nim i obaj pochylają się nisko nad stołem. Staram się nie słuchać, o czym mówią, lecz mimo woli wyławiam coś o byłej żonie, rozwodzie, który miał miejsce przed wieloma laty, jednak pewne sprawy formalne nie zostały do końca załatwione. Booker, niczym wytrawny radca prawny, zaczyna pospiesznie spiłować notatki i ze skupioną miną potakuje głową, jakby faktycznie wiedział, co milczy zrobić. No cóż, on przynajmniej ma swojego pierwszego klienta. Przez pięć minut czuję się cholernie głupio, ponieważ tylko ja siedzę sam — troje moich kolegów porozumiewa się szeptem ze staruszkami i coś zapisuje w notatnikach, kiwając głowami nad złożonością problemów, z którymi się zetknęli. Owa samotność nie pozostaje niezauważona. Panna Birdie Birdsong sięga w końcu do torebki, wyjmuje jakąś kopertę i rusza w moją stronę. Właśnie z tobą chciałam porozmawiać — szepcze, przesuwając krzesło bliżej rogu stołu. Pochyla się nisko, więc ja także pochylam się ku niej, nasze głowy dzieli od siebie zaledwie parę centymetrów. Tak rozpoczyna się pierwsza w mojej karierze rozmowa z klientem. Booker zerka w tę stronę i uśmiecha się zachęcająco. Moja pierwsza rozmowa… W czasie ostatnich wakacji odbywałem praktyki w pewnej śródmiejskiej firmie doradczej zatrudniającej na etatach dwunastu prawników. Otrzymywali
wyłącznie pensje, nie było mowy o honorariach. Poznałem wówczas kilka tajników zawodu, z których najważniejsza jest reguła: każdy adwokat spędza większość życia na rozmowach — z klientami, osobiście lub przez telefon, z pełnomocnikami drugiej strony, sędziami, wspólnikami, specjalistami od ubezpieczeń, doradcami i notariuszami, prowadzi pertraktacje przy obiedzie i rozprawy na sali sądowej, bierze udział w konferencjach i naradach, spotkaniach przedprocesowych i spotkaniach poprocesowych. Wystarczy jedynie określić zagadnienie, a prawnik natychmiast zorganizuje rozmowę na dany temat. Panna Birdie podejrzliwie zerka na boki i jest to dla mnie sygnał, żeby mówić szeptem, gdyż kobieta prawdopodobnie chce poruszyć jakąś niezwykle dla niej ważną sprawę. Od razu poprawia mi się nastrój, ponieważ sam bym wolał, żeby nikt postronny nie słyszał tej pokrętnej i naiwnej odpowiedzi, jakiej zapewne będę musiał jej udzielić. — Przeczytaj to — mówi staruszka. Otwieram kopertę i wyjmuję z niej arkusz papieru. Wiktoria! Mam przed sobą „Ostatnią wolę i testament Colleen Janice Barrow Birdsong”. Smoot uprzedzał nas, że połowa tych ludzi zwróci się z prośbą o przejrzenie i ewentualne wniesienie poprawek do testamentu, co zresztą jest nam bardzo na rękę, gdyż w ubiegłym semestrze zaliczaliśmy egzamin z testamentów i rozporządzeń majątkowych, jesteśmy więc nieźle do tego przygotowani. Nie ma co ukrywać, takie dokumenty nie nastręczają większych trudności i zwykle radzą sobie z nimi nawet zupełne żółtodzioby. Ten testament został wystukany na maszynie i wygląda strasznie poważnie. Z dwóch pierwszych zdań dowiaduję się, że panna Birdie jest wdową, ma dwóch synów i cały zastęp wnucząt. Ale już następny akapit sprawia, że krew zaczyna mi szybciej krążyć; zerkam znad arkusza na klientkę i czytam po raz drugi. Kobieta uśmiecha się przyjaźnie. Nie ma żadnej pomyłki: panna Birdie nakazuje wykonawcy jej ostatniej woli przelać na konto każdego syna po dwa miliony dolarów, natomiast dla każdego z wnucząt, jako zabezpieczenie, po milionie. W myślach powoli robię rachunek — ma ośmioro wnucząt, zatem jej majątek jest wart co najmniej dwanaście milionów dolarów. — Przeczytaj do końca — mówi szeptem staruszka, jakby zauważyła, że mój umysł zmienił się w jeden wielki kalkulator. Klient Bookera, stary Murzyn, zaczyna szlochać; jego nastrój wywołały wspomnienia o niespełnionej miłości i dzieciach, które nie chcą go więcej znać. Staram się nie słuchać, ale ciekawość bierze górę. Booker coraz bardziej nerwowo zapisuje coś w notesie, usiłując nie zwracać uwagi na płacz mężczyzny. Natomiast przy drugim stole Bosco wybucha głośnym śmiechem. W piątym punkcie testamentu panna Birdie przeznacza trzy miliony dolarów na kościół i dwa na miejscowy college. Dalej następuje wykaz innych obdarowanych instytucji, poczynając od Stowarzyszenia Diabetyków, a skończywszy na ogrodzie zoologicznym w Memphis; przy każdej z nich figuruje wielkość darowizny, przy czym najmniejsza kwota wynosi pięćdziesiąt tysięcy. Staram się niczego po sobie nie okazywać i pospiesznie koryguję wcześniejsze obliczenia: wychodzi mi, że panna Birdie posiada majątek wart nie mniej niż dwadzieścia milionów dolarów. Dostrzegam nagle wiele nieścisłości w tym testamencie. Przede wszystkim jest on nazbyt skrótowy. Przecież nikt z bogaczy nie zostawia takiej prostej i krótkiej ostatniej woli. Zazwyczaj wypisują oni dziesiątki obwarowań i zastrzeżeń, decydują o przechodzeniu praw własności z pokolenia na pokolenie i akceptują wszelkie kruczki prawne oraz wybiegi, jakie podsuną im słono opłacani specjaliści z wielkich firm prawniczych. — Kto spisywał ten testament? — pytam, gdyż na kopercie nie ma żadnej pieczątki, niczego, co pozwalałoby zidentyfikować autora dokumentu. — Mój poprzedni adwokat, który już nie żyje.
To nawet dobrze się składa, że nie żyje. Dopuścił się sporych zaniedbań, przygotowując ów testament. A więc ta wspaniała starsza dama o pożółkłych zębach i dość melodyjnym głosie jest warta dobrych dwadzieścia milionów dolarów. Poza tym ewidentnie nie ma adwokata. Spoglądam na nią, lecz pospiesznie przenoszę wzrok z powrotem na dokument. Po jej stroju nie widać tego bogactwa, nie nosi diamentów ani złota, chyba nie lubi też wydawać pieniędzy na fryzjera. Ma na sobie bawełniany kremowy żakiet, a pod nim lawendową bluzkę, dość mocno znoszoną, wyglądającą tak, jakby pochodziła z sieci tanich domów towarowych Searsa. Miałem już wcześniej okazję widywać bogate starsze panie, które zazwyczaj łatwo rozpoznać wśród innych ludzi. Ten testament liczy już sobie niemal dwa lata. — Kiedy zmarł pani adwokat? — pytam coraz przymilniejszym tonem. Siedzimy nisko pochyleni, nasze nosy prawie się stykają. — W ubiegłym roku, na raka. — I od tamtej pory nie ma pani adwokata? — Nie siedziałabym tu teraz i nie rozmawiała z tobą, gdybym go miała, prawda, Rudy? Zdaję sobie sprawę, że ten testament jest bardzo prosty, liczyłam więc na to, że nie nastręczy ci trudności. Chciwość to straszna rzecz. Od lipca mam rozpocząć pracę w małej nieciekawej spółce Brodnaksa i Speera, zatrudniającej piętnastu prawników i niezajmującej się niczym innym niż reprezentowaniem firm ubezpieczeniowych w różnego rodzaju sporach. Nie jest to praca, o jakiej marzyłem, ale do tej pory tylko Brodnax i Speer złożyli na uczelni ofertę zatrudnienia, nie miałem więc specjalnego wyboru. Doszedłem do wniosku, że posiedzę u nich parę lat, zdobędę trochę doświadczenia i poszukam sobie czegoś lepszego. Teraz jednak przychodzi mi na myśl, że Brodnax i Speer na pewno potraktowaliby mnie inaczej, gdybym już pierwszego dnia pracy obwieścił, że mam klientkę wartą co najmniej dwadzieścia milionów dolarów. Stałbym się od razu „rainmakerem”, zaklinaczem deszczu pieniędzy, błyskotliwym i obiecującym adeptem sztuki, rokującym wielkie szansę rozwoju. Może nawet mógłbym zażądać przydzielenia mi większego gabinetu. — Oczywiście, nie będę miał z tym większych problemów — odpowiadam z pokorą w głosie. — Tyle tylko że… rozumie pani… w grę wchodzą bardzo duże pieniądze i… — Pssst… — syczy znacząco i jeszcze bardziej pochyla się w moją stronę; podejrzliwie zerka na boki, jakby tuż za nią czaiła się banda złodziei. ~~ Nie mów o tym na głos. W ogóle nie rozmawiajmy o pieniądzach. — W porządku. Jak pani woli. Pomyślałem jednak, że może chciałaby się pani spotkać z jakimś specjalistą od przepisów podatkowych. — Adwokat powtarzał mi to samo, ale mnie na tym nie zależy. Z mojego punktu widzenia każdy prawnik jest tylko prawnikiem, a testament testamentem. — To prawda, ale mogłaby pani bardzo dużo zaoszczędzić na podatkach, gdyby dobrze rozplanować podział majątku. Panna Birdie smętnie kręci głową, jakby miała do czynienia z kompletnym idiotą. — Nie mam zamiaru oszczędzać ani grosza. — W takim razie proszę mi wybaczyć. Sądziłem, że pani na tym zależy. Kobieta kładzie dłoń na moim ręku, skórę ma upstrzoną ciemnymi plamkami. — Więc pozwól, że ci coś wyjaśnię, Rudy. Ani trochę mnie nie obchodzą podatki, bo spocznę w grobie, zanim trzeba je będzie płacić, rozumiesz? — Tak, oczywiście. Ale spadkobiercy…
— Właśnie o tym chciałam rozmawiać. Jestem na nich wściekła i mam zamiar wykreślić ich z testamentu, zarówno obu moich synów, jak i połowę wnuków. Skreślić, wyeliminować. Nie dostaną nic, zupełnie nic. Ani jednego centa, ani połamanego krzesła. Absolutnie niczego. W jej oczach pojawiają się złowieszcze błyski, a w kącikach ust zaczynają się rysować głębokie zmarszczki. Coraz mocniej zaciska palce na mojej dłoni, choć zapewne nie zdaje sobie z tego sprawy. Przez chwilę panna Birdie sprawia wrażenie nie tylko wściekłej, lecz również głęboko skrzywdzonej. Przy drugim stole trwa dość ostra wymiana zdań między Bosco a Elizabeth Erickson. Staruch coraz głośniej pomstuje na opiekę zdrowotną, ubezpieczenia społeczne i politykę republikanów w ogóle, ona zaś stuka palcem w swoje notatki i próbuje tłumaczyć, dlaczego niektóre rachunki od lekarza opiewają na tak duże sumy. Smoot podnosi się z miejsca, podchodzi do nich i pyta grzecznie, czy mógłby w czymś pomóc. Murzyn usiłuje za wszelką cenę zapanować nad sobą, ale rzęsiste łzy spływają mu po policzkach, a Booker wyraźnie zaczyna się denerwować. Zapewnia starca, że tak, na pewno on, Booker Kane, zajmie się tą sprawą i dopilnuje, by wszystko zostało wyjaśnione. Niespodziewanie ożywa klimatyzator i jego terkot zagłusza dalszą część rozmowy. Tymczasem pozbierano naczynia ze stolików i reszta zebranych pochyla się nad planszami do gry w chińczyka, tryktraka lub przesuwa pionki warcabów. Na szczęście większość z nich przyszła tu tylko na obiad bądź spotkać się z przyjaciółmi i nie potrzebuje porady prawnej. — Dlaczego chce ich pani wykluczyć? — pytam. Panna Birdie puszcza moją rękę i pociera oczy. — No cóż, z powodów osobistych. Wolałabym nie rozmawiać na ten temat. — Oczywiście. Na kogo chce pani przepisać spadek? Doznaję nagle wrażenia, iż obdarzono mnie jakąś niezwykłą mocą i za chwilę, jak po wypowiedzeniu magicznego zaklęcia, uczynię zwykłych łudzi milionerami. Muszę mieć na twarzy tak nienaturalny, chytry uśmieszek, że aż mnie samego zdumiewa, iż kobieta nie poczuła się do tej pory urażona. — Nie jestem pewna — mówi w zamyśleniu i odwraca głowę, jakby chciała się ze mną droczyć. — Po prostu jeszcze nie zdecydowałam, komu powinnam zapisać majątek. A może dałoby się wykroić z milion dla mnie? Lada dzień otrzymam z Texaco rachunek na czterysta dolarów, ponieważ zerwałem umowę kredytową. Już dostałem list z zapowiedzią, że wystąpią na drogę sądową. Poza rym właściciel mieszkania grozi mi eksmisją, bo od dwóch miesięcy nie płacę komornego. Ja zaś mam właśnie okazję rozmawiać z najbogatszą osobą, jaką dotychczas spotkałem — w dodatku staruszką, której niewiele już życia zostało i która z wyraźną rozkoszą namyśla się w tej chwili, komu i ile zapisać w spadku. Panna Birdie wręcza mi kartkę, na której pismem maszynowym wystukane są w równiutkiej kolumnie cztery nazwiska. — To są te wnuki, które chciałabym zabezpieczyć na przyszłość, które nadal mnie kochają. — Osłania usta ręką i pochyla się do mojego ucha. — Zapisz każdemu z nich po milionie dolarów. Ręka mi się wyraźnie trzęsie, kiedy przepisuję nazwiska do notatnika. Bach! Gotowe! Jednym ruchem stworzyłem czworo milionerów. — A co z resztą? — pytam szeptem. Kobieta prostuje się na krześle, unosi dumnie głowę i oznajmia: — Ani grosza. Nawet do mnie nie zadzwonią, nawet nie przyślą kartki z życzeniami świątecznymi. Skreśl ich wszystkich. Gdybym to ja miał babcię wartą dwadzieścia milionów dolarów, przysyłałbym jej kwiaty co tydzień, kartkę z życzeniami każdego dnia, czekoladki podczas deszczu i szampana w czasie
upałów, dzwoniłbym do niej raz rano i dwa razy wieczorem, w każdą sobotę prowadził do kościoła i rezerwował miejsce w ławce, bez przerwy trzymając ją za rękę, nawet w trakcie liturgii, a po kościele fundował obiad, później natomiast zabierałbym ją na aukcję, do teatru lub galerii, dokądkolwiek tylko ukochana babcia chciałaby pojechać. Sumiennie bym się o nią troszczył. Myślę zresztą, że tak samo mógłbym traktować pannę Birdie, chociaż nie jest moją babcią. — W porządku — mówię pewnym głosem, jakbym już wiele razy znajdował się w podobnej sytuacji. — Na pewno nie chce pani niczego zapisać swoim dzieciom? — Właśnie tak powiedziałam. Absolutnie nic im się nie należy. — Czy wolno mi zapytać, co złego pani zrobili? Kobieta wzdycha głośno, jakby oburzona moją ciekawością, po czym odwraca głowę, okazując, że nie chce o tym rozmawiać. Zaraz jednak pochyla się ku mnie i oznajmia szeptem: — No więc Randolph, mój starszy syn, ma już prawie sześćdziesiątkę i właśnie ożenił się po raz trzeci, z jakąś przybłędą, która ciągle tylko pyta o pieniądze. Jeżeli cokolwiek mu zostawię, ona to natychmiast wyda, zatem wolałabym oddać te pieniądze tobie, Rudy, niż zapisywać je własnemu synowi. Równie dobrze posłużyłyby profesorowi Smootowi czy komukolwiek innemu, tylko nie Randolphowi. Rozumiesz mnie? Serce mi zamiera. Jakże blisko jestem popełnienia oszustwa, i to już z pierwszym moim klientem. Do diabła z Brodnaksem i Speerem, niech szlag trafi wszystkie czekające mnie spotkania. — Ja nie mógłbym ich przyjąć, panno Birdie — oznajmiam, uśmiechając się przymilnie. Jestem pewien, że moje spojrzenie — a zapewne także wykrzywione w grymasie wargi i lekko zaczerwieniony nos — świadczą jednoznacznie, jak bardzo chciałbym usłyszeć od niej: „Nie masz racji! Do cholery, to przecież moje pieniądze i mogę z nimi zrobić, co zechcę! Jeśli zażyczę sobie, abyś dostał je ty, Rudy, to niech się pali i wali, a będą twoje!” Ale ona mówi: — Całą resztę chcę zapisać wielebnemu Kennethowi Chandlerowi. Znasz go? Ostatnio bardzo często występuje w programach telewizyjnych z Dallas. Ten człowiek robi tyle wspaniałych rzeczy, doskonale wie, jak spożytkować darowizny. Finansuje budowę domów, wspomaga sierocińce, a przede wszystkim naucza słowa bożego. Chcę mu zapisać swój majątek. — Pastorowi, który odprawia nabożeństwa w telewizji? — On nie jest zwyczajnym pastorem. To kaznodzieja, polityk i doradca, jada obiady z przywódcami różnych państw, a poza tym, no wiesz, jest po prostu urzekający. Te jego kręcone, przedwcześnie posiwiałe włosy… Jestem przekonana, że nigdy by ich nie ufarbował. — Tak, oczywiście. Ale… — Zadzwonił do mnie wczoraj wieczorem. Na pewno nie uwierzysz… W telewizji ma głos miękki jak jedwab, ale przez telefon robi stokroć bardziej piorunujące wrażenie. Wiesz, co mam na myśli? — Tak, chyba tak. Z jakiego powodu dzwonił do pani? — W ubiegłym miesiącu, kiedy wysyłałam datki za marzec, napisałam do niego parę słów. Wyznałam, że chcę zmienić zapisy w testamencie, ponieważ dzieci mnie opuściły, i w ogóle… i że myślę o tym, aby jemu zapisać jakąś sumę. Trzy dni później zadzwonił i, tak jak w telewizji, tym swoim urzekającym dźwięcznym głosem zapytał, ile pieniędzy chciałabym mu zapisać w swojej ostatniej woli. Wymieniłam wtedy pierwszą lepszą kwotę i od tamtej pory dzwoni co jakiś czas. Obiecał, że jest gotów nawet przylecieć do mnie swoim odrzutowcem, jeśli tego zapragnę. Nie wiem, co powiedzieć. Smoot trzyma Bosco za rękę, próbuje go uspokoić i posadzić z powrotem na krześle przed Elizabeth Erickson, która ma bardzo niepewną minę, już przy
pierwszym swoim kliencie straciła pewność siebie i wygląda tak, jakby miała ochotę wejść pod stół. Lękliwie rozgląda się na boki, więc posyłam jej szeroki uśmiech, żeby dać jej znać, że wszystko widziałem. F. Franklin Donaldson Czwarty jest całkowicie pochłonięty rozmową z jakimś starszym małżeństwem. Na stole między nimi leży arkusz papieru, zapewne również testament. W jednej chwili ogarnia mnie duma, że ten dokument rozpostarty przede mną jest z pewnością wart o wiele więcej niż tamten, nad którym on się pochyla z zasępioną miną. Postanawiam zmienić temat. — Mówiła pani o swoich dwóch synach, panno Birdie. O Randolphie i… — Drugi to Delbert. Jego też wykreśl. Mieszka na Florydzie i od trzech lat nawet nie dał znaku życia. Dosyć. Nie dostanie nic. Sięgam po długopis, robię ruch ręką i w jednej chwili Delbert traci swoje miliony. — Chyba muszę uspokoić Bosca — mówi kobieta, podnosząc się z krzesła. — Żal mi go, nie ma ani rodziny, ani przyjaciół, może liczyć tylko na nas. — Jeszcze nie skończyliśmy. Staruszka pochyla się i szepcze mi do ucha: — Skończyliśmy, Rudy. Zrób tak, jak powiedziałam. Po milionie dla każdego z tej czwórki, a cała reszta dla Kennetha Chandlera. Poza tym niczego nie zmieniaj, wykonawca testamentu, zastrzeżenia i dotacje dla różnych instytucji mają pozostać te same. To przecież nic trudnego, Rudy. Ja takie rzeczy załatwiam od ręki. Profesor Smoot obiecywał, że wrócicie najdalej za dwa tygodnie i wszystko będzie gotowe, przepisane na czysto. Zgadza się? — Chyba tak. — To dobrze. Zatem do zobaczenia, Rudy. Szybko podchodzi do drugiego stołu i obejmuje Bosca ramieniem. Ten w jednej chwili milknie i pokornieje. Spoglądam jeszcze raz na testament i swoje notatki. Bardzo mnie cieszy świadomość, że w pełni będę mógł skorzystać z rad i wskazówek Smoota oraz innych wykładowców i że mam aż dwa tygodnie na to, by w spokoju sumienia zdecydować, jak załatwić tę sprawę. Bo przecież nie wszystko jest oczywiste. Powtarzam w myślach, że ta urocza staruszka warta dwadzieścia milionów dolarów potrzebuje doradcy znacznie lepszego niż ja. Jej konieczny jest zupełnie inny testament, może nawet taki, którego sama nie zrozumie, za to urząd skarbowy nie będzie się miał do czego przyczepić. Nawet nie czuję się głupio, po prostu ta sprawa wykracza poza moje kompetencje. Mimo trzech lat studiów prawniczych doskonale zdaję sobie sprawę z olbrzymich luk w mojej wiedzy. Klient Bookera z godnością próbuje opanować wzburzenie, natomiast on sam nie bardzo wie, co mógłby jeszcze zrobić. Zawzięcie pisze coś w notatniku, co parę sekund mrucząc pod nosem „tak” lub „nie”. Wręcz nie mogę się doczekać chwili, kiedy będę mógł mu opowiedzieć o pannie Birdie i jej fortunie. Rozglądam się po sali i w drugim rzędzie dostrzegam jakąś parę, która zapewne też czeka na poradę. W tej chwili tylko ja jestem wolny, oni jednak ciągle się wahają czy podejść do mnie, czy nie. Kobieta trzyma w ręku gruby plik dokumentów ściśniętych gumką. Szepcze coś do męża, ale ten tylko smętnie kiwa głową jakby wolał raczej zaczekać i porozmawiać z innym błyskotliwym adeptem prawa. Po chwili jednak oboje wstają z miejsc i wolno ruszają w moją stronę. Przyglądają mi się uważnie. Zachęcam ich uśmiechem: Witajcie w moim biurze. Kobieta siada na miejscu panny Birdie, jej mąż wybiera krzesło po drugiej stronie stołu, jakby chciał zachować dystans. — Dzień dobry — mówię, uśmiechając się szeroko. Wyciągam rękę do mężczyzny, ten unosi
dłoń z wyraźnym ociąganiem. — Nazywam się Rudy Baylor. — Ja mam na imię Dot, a to Buddy — oznajmia kobieta, ruchem głowy wskazując męża; ignoruje moją wyciągniętą rękę. — Dot i Buddy — powtarzam, zapisując imiona w notatniku. — A czy mógłbym też poznać państwa nazwisko? — pytam łagodnym tonem, jak wytrawny doradca prawny. — Black. Dot i Buddy Black. W rzeczywistości mam na imię Marvarine, a on Wiilis, ale wszyscy nas znają jako Dot i Buddy’ego. Kobieta ma włosy starannie utapirowane, chyba po trwałej ondulacji, spryskane lakierem. Wygląda schludnie. Jest szczupła, zasuszona i ma bardzo bystre spojrzenie; ubrana w zbyt duże dżinsy, na nogach ma brązowe skarpetki i tanie, lecz czyste, białe tenisówki. — Adres? — Granger, ulica Squire, numer 863. — Czy państwo pracują? Mężczyzna po każdym pytaniu tylko otwiera usta, domyślam się, że to ona od lat kieruje wszystkimi domowymi sprawami. — Ja jestem na rencie inwalidzkiej — odpowiada Dot. — Skończyłam dopiero pięćdziesiąt osiem lat, ale ciężko choruję na serce. Natomiast mąż ma skromną emeryturę. Buddy wbija we mnie nieruchome spojrzenie. Nosi okulary o bardzo grubych soczewkach, uchwyty plastikowej oprawki ledwie sięgają mu za uszy. Jest ogorzały, skórę na policzkach ma niemal siną. Jego skołtunione włosy są prawie całkiem siwe, tylko miejscami przebija odcień ciemnoblond; wygląda na to, że nie mył ich od tygodnia. Flanelowa koszula w czerwono—czarną kratę jest jeszcze brudniejsza niż jego włosy. — Ile lat ma pan Black? — zwracam się z pytaniem do kobiety, nie mając pewności, czy od niego uzyskałbym jakąkolwiek odpowiedź. — Buddy, proszę mówić do nas po prostu Dot i Buddy, nie musimy się tytułować panami, dobrze? Ma sześćdziesiąt dwa lata. Czy mogę jeszcze coś dodać? Szybko kiwam głową. Buddy przenosi wreszcie wzrok na Bookera przy drugim końcu stołu. — Z nim nie wszystko jest w porządku — wyjaśnia Dot szeptem, ledwie zauważalnym skinieniem wskazując męża. Spoglądam na niego. Buddy znów patrzy mi prosto w oczy. — Był ranny w Korei. Znasz te bramki wykrywające metale, które stoją nu lotniskach? Przytakuję. — Więc on mógłby przejść przez taką bramkę całkiem nagi, a i tak spowodowałby alarm. Flanelowa koszula Buddy’ego rozłazi się w szwach, guziki na wydatnym brzuchu są tak ponaciągane, jakby za chwilę miały wystrzelić niczym z procy. Mężczyzna ma co najmniej trzy podbródki. W wyobraźni widzę tego grubasa przechodzącego nago przez bramkę na lotnisku międzynarodowym w Memphis: jazgoczą dzwonki alarmowe, służby bezpieczeństwa ogarnia panika. — Ma stalową płytkę w głowie — objaśnia w końcu Dot. — To… straszne — mówię szeptem i sumiennie zapisuję w notatniku, że pan Buddy Black ma w czaszce stalową płytkę. Ten odwraca głowę i zaczyna się wpatrywać w klienta Bookera, siedzącego jakiś metr dalej. Niespodziewanie kobieta pochyla się ku mnie. — I coś jeszcze. Także nachylam się nad stołem, pragnąc zachować atmosferę poufności. — Ma także problem z al–ko–ho–lem — cedzi. — Nie do wiary.
— To też z powodu tej rany — wtrąca pospiesznie. I w ten oto sposób kobieta, którą poznałem zaledwie trzy minuty wcześniej, zdążyła w moich oczach zredukować swojego męża do imbecyla i alkoholika. — Czy mogę zapalić? — pyta, sięgając do torebki. — A tutaj wolno palić? Rozglądam się w nadziei, że zauważę gdzieś tabliczkę zabraniającą palenia, ale nigdzie jej nie widzę. — Pewnie, że można. Kościstymi palcami Dot wyciąga papierosa z pudełka, przypala go i odwracając głowę, wydmuchuje kłąb dymu prosto w twarz Buddy’ego. Ten jednak ani drgnie. — W czym mogę państwu pomóc? — pytam, zerkając na plik dokumentów ściśniętych gumką, które kobieta trzyma na kolanach. Wsuwam testament panny Birdie pod notatnik, myśląc, że moja pierwsza klientka okazała się multimilionerką, ci zaś to biedni emeryci. Wizja błyskotliwej kariery jakoś dziwnie blednie w mojej wyobraźni. — Nie mamy zbyt wiele pieniędzy — przyznaje cicho Dot, jakby musiała odsłonić przede mną wstydliwy sekret. Uśmiecham się współczująco, ponieważ mimo wszystko ci ludzie i tak są bogatsi ode mnie, a nie sądzę, że przyszli tu po to, żeby się poradzić w kwestii zaskarżenia kogoś do sądu. — A potrzebujemy adwokata — dodaje, ściągając gumową opaskę z papierów. — O co chodzi? — Mówiąc wprost, zostaliśmy bezczelnie wykiwani przez firmę ubezpieczeniową. — Jaką macie państwo polisę? Dot kładzie dokumenty przede mną i starannie wyciera dłonie, jak gdyby uszczęśliwiona, że nie musi dłużej kalać sobie nimi rąk i może je przekazać prawdziwemu cudotwórcy. Na samym wierzchu leży poplamiona, wymięta i powycierana polisa ubezpieczeniowa. Kobieta znów wydmuchuje gęsty kłąb dymu, na krótko zasłaniając przed moim wzrokiem twarz Buddy’ego. — To ubezpieczenie zdrowotne — wyjaśnia. — Kupiliśmy polisę towarzystwa Great Benefit Life przed kilkoma laty, kiedy nasz syn miał siedemnaście lat. Teraz Donny Ray umiera na białaczkę, a ci oszuści nie chcą nam wypłacić nawet grosza odszkodowania. — Great Benefit? — Zgadza się. — Nigdy nie słyszałem o tej firmie — mówię takim tonem, jakbym wcześniej miał do czynienia z dziesiątkami polis ubezpieczeniowych i wiedział absolutnie wszystko o sprzedających je towarzystwach. Przebiegam wzrokiem pierwszą stronę. Są tam wyszczególnieni dwaj synowie państwa Black, Donny Ray i Ronny Ray. Obaj przyszli na świat tego samego dnia. — Wybacz, że powiem bez ogródek, ale to banda podłych sukinsynów. — Jak większość towarzystw ubezpieczeniowych — przyznaję w zamyśleniu; Dot uśmiecha się blado, chyba jednak zdobyłem jej zaufanie. — Zatem kupiliście tę polisę pięć lat temu. — Jakoś tak. Wpłacaliśmy każdą składkę w terminie i nie chcieliśmy od nich ani grosza, do czasu, kiedy Donny Ray się rozchorował. No cóż, ja w ogóle nie jestem ubezpieczony, nie mam żadnej polisy, ani zdrowotnej, ani na życie, ani od wypadku. Nie stać mnie nawet na to, żeby kupić nową oponę do tylnego lewego koła mojej starej, poobijanej toyoty. — Ach, tak… Więc on umiera? Dot energicznie kiwa głową, trzymając w ustach papierosa.
— Ostry przypadek białaczki. Zaczęła się przed ośmioma miesiącami. Lekarze dają mu najwyżej rok życia, ale on pewnie umrze wcześniej. Nie stać nas na przeszczep szpiku kostnego. Zresztą teraz jest już chyba za późno. Mówi o przeszczepie „śpiku” i przez chwilę się zastanawiam, cóż to takiego. — Chodzi o transplantację? — pytam niepewnie. — Widzę, że chyba niewiele wiesz o białaczce. — Rzeczywiście niewiele. Dot zgrzyta zębami i odwraca głowę, jakby miała do czynienia z kompletnym idiotą. Głęboko zaciąga się dymem, a wydmuchnąwszy go, odpowiada: — Nasi chłopcy to bliźnięta jednojajowe, rozumiesz? Tak więc Ron… wołamy na niego Ron, ponieważ nie znosi pełnego imienia Ronny Ray… jest idealnym dawcą szpiku kostnego dla Donny’ego Raya. Tak twierdzą lekarze. Problem polega na tym, że ta skomplikowana operacja kosztuje około stu pięćdziesięciu tysięcy dolarów. Nie mamy tyle pieniędzy. Koszty powinno pokryć towarzystwo ubezpieczeniowe, ponieważ polisa obejmuje także naszych synów. Ale te dranie odmówiły, dlatego przez nich Donny Ray będzie musiał umrzeć. Dot w zdumiewający sposób krąży wokół sedna sprawy. Żadne z nas nie zwraca uwagi na Buddy’ego, on jednak uważnie przysłuchiwał się rozmowie i teraz zdejmuje ciężkie okulary, po czym zaczyna przecierać oczy wierzchem mocno owłosionej lewej dłoni. No ładnie! Buddy płacze. Przy drugim stole Bosco znów podnosi głos, klienta Bookera ponownie ogarnęła fala smutku, wyrzuty sumienia czy też poczucie winy i także szloch ukrywszy twarz w dłoniach. Smoot obserwuje nas spod okna i bez wątpień zachodzi w głowę, jakichże to genialnych rad udzielamy, skoro panuje eon powszechniejsze przygnębienie. — Czy on przebywa z wami? Zadaję pierwsze lepsze pytanie, żeby móc zapisać w notatniku odpowiedź i zyskać przynajmniej chwilę wytchnienia od widoku starczych łez. — W ogóle nie wychodzi z domu, bez przerwy się nim opiekujemy. To jeszcze jeden powód, dla którego towarzystwo ubezpieczeniowe odmówi pokrycia kosztów. Ponadto tłumaczą, że Donny Ray jest już pełnoletni i nas polisa go nie obejmuje. Sprawdzam dokumenty, przebiegając wzrokiem wyjaśnienia przysłane przez firmę Great Benefit. — Czy w tekście polisy jest zastrzeżenie, że przestaje ona obejmować dzieci z chwilą osiągnięcia przez nie pełnoletności? Dot energicznie kręci głową i uśmiecha się blado. — Nie, Rudy. W polisie nie ma ani słowa na ten temat. Czytałam ją dziesiątki razy, odcyfrowałam nawet cały ten drobny druk i niczego podobne; nie znalazłam. — Jest pani pewna? — pytam, oglądając po raz kolejny polisę. — Całkowicie. Od roku niemal bez przerwy czytam ten cholerny świstek. — Od kogo państwo ją kupili? Od agenta? — Tak. Któregoś dnia zapukał do naszych drzwi jakiś nadęty konus i namówił nas na zakup polisy. Nazywał się Ott, albo jakoś tak… Zakłamany elegancik, który strasznie dużo gadał. Próbowałam go odnaleźć, ale wyprowadził się z miasta. Wyciągam ze sterty jakiś list i zaczynam go czytać. Jest to odpowiedź z Cleveland, od jakiegoś faceta tytułującego się starszym inspektorem, nadesłana kilka miesięcy po pierwszym wystąpieniu państwa Black o odszkodowanie, którego kopia znajduje się na samym spodzie. Ów inspektor wyjaśnia krótko, że nie ma żadnych dowodów na to, iż chłopak nie był chory białaczkę wcześniej, przed wykupieniem polisy. To trochę naciągane, bo jeśli u Donny’ego Raya
stwierdzono białaczkę niespełna rok temu, więc miało miejsce w cztery lata po zakupie polisy towarzystwa Great Benefit. — Wyjaśniają tu, że nie można występować o odszkodowanie bez udowodnienia, iż choroba nie zaczęła się przed wykupieniem polisy. — Po prostu wykorzystują wszelkie możliwe kruczki, Rudy. Weź te wszystkie dokumenty i zapoznaj się z nimi dokładnie. Sprawdź każde zastrzeżenie, każdy warunek i obwarowanie, przeczytaj to, co wydrukowali maczkiem. Powtarzam, że chwytają się wszelkich sposobów. — Czy w polisie jest jakiekolwiek zastrzeżenie w stosunku do przeszczepu szpiku kostnego? — Ależ skąd! Nawet nasz lekarz uważnie zapoznał się z tą polisą i powiedział, że Great Benefit powinno pokryć koszty operacji, gdyż w obecnych czasach nie jest to wcale jakiś wyjątkowy zabieg. Klient Bookera oburącz wyciera łzy z twarzy, wstaje i przeprasza za swoje zachowanie. Nawzajem dziękują sobie za rozmowę. Staruszek odchodzi i siada przy najbliższym stoliku, gdzie toczy się partia chińczyka. Panna Birdie także w końcu uwalnia Elizabeth Erickson od Bosca i jego problemów. Smoot powoli rusza w naszym kierunku. Sięgam po ostatni list z firmy Great Benefit. Pozornie niczym się nie różni od poprzednich, jest krótki i rzeczowy: „Szanowna pani Black. Już siedmiokrotnie nasze towarzystwo udzieliło Pani pisemnej odmowy wypłacenia odszkodowania. Obecnie odmawiamy po raz ósmy i ostatni. Jest Pani niemądra! Głupia! Naiwna!” Pod spodem widnieje podpis starszego inspektora do spraw roszczeń. Pocieram palcem umieszczony w górnym rogu emblemat firmy, wprost nie mogąc uwierzyć własnym oczom. Ostatniej jesieni zaliczałem prawo ubezpieczeniowe i pamiętam, że byłem wstrząśnięty bezczelnością firm oskarżanych o niedotrzymanie warunków umowy. Wykładał nam ten przedmiot zagorzały zwolennik komunizmu, okazujący jawną wrogość towarzystwom ubezpieczeniowym, a nawet wszelkim spółkom w ogóle, który specjalizował się w sprawach odmawiania wypłaty odszkodowań w całkowicie uzasadnionych wypadkach. Utrzymywał, że w naszym kraju mają miejsce dziesiątki tysięcy takich spraw, które nigdy nie trafiają do sądu. Napisał zresztą książkę o procesach dotyczących niedotrzymania warunków umów ubezpieczeniowych i zasypywał nas danymi statystycznymi, pragnąc udowodnić, że olbrzymia większość ludzi po prostu godzi się z odmową na swoje roszczenia, woląc nie wnikać głębiej w jej przyczyny. Czytam jeszcze raz ten obraźliwy list, wciąż mając pod palcami emblemat firmy. — I regularnie płaciliście wszystkie składki? — pytam Dot. — Oczywiście, nie pominęliśmy ani jednej. — Chciałbym zobaczyć kartę chorobową Donny’ego Raya. — Mam ją w domu. Ostatnio nawet nie wzywaliśmy lekarza. Nie stać nas na to. — Czy pamięta pani dokładną datę, kiedy stwierdzono u niego białaczkę? — Nie, ale to było w sierpniu ubiegłego roku. Na początku dość długo leżał w szpitalu, wypróbowywano różne leki. Później te dranie poinformowały, że nie pokryją kosztów leczenia, musieliśmy więc zabrać syna ze szpitala. Lekarze oznajmili, że nie mogą się podjąć operacji za darmo, bo przeszczep jest tak cholernie kosztowny. Mówiąc szczerze, nawet trudno ich za to obwiniać. Buddy przygląda się następnej klientce Bookera, drobnej, wątłej staruszce, która także trzyma
plik dokumentów. Dot sięga do torebki po paczkę salemów i po chwili wyłuskuje kolejnego papierosa. Jeśli Donny Ray faktycznie ma ostry przypadek białaczki, który stwierdzono dopiero osiem miesięcy temu, to nie da się udowodnić, że państwo Black wykupili polisę już po odkryciu jego choroby. Jeśli zatem w papierach nie ma jakichkolwiek zastrzeżeń na wypadek białaczki, Great Benefit powinno pokryć koszty leczenia. To jasne. Nie mam żadnych wątpliwości, dla mnie sprawa jest oczywista. Ale ponieważ w prawie nic nie jest do końca jasne i oczywiste, dochodzę do wniosku, że gdzieś w tej stercie korespondencji musi się znaleźć sensowne wytłumaczenie. — Jeśli mam być szczery, niezbyt to wszystko rozumiem — mówię, wciąż nie mogąc oderwać wzroku od tego oburzającego listu. Dot wydmuchuje w kierunku męża chmurę niebieskawego dymu, który poczyna się kłębić wokół jego głowy. Buddy chyba ma już suche oczy, ale nie jestem tego pewien. Kobieta przygryza wargi, po czym oznajmia: — To proste, Rudy, mamy do czynienia z oszustami, którzy uważają nas za prostaków, niewykształconych i nie mających pieniędzy, żeby się im przeciwstawić. Przez trzydzieści lat pracowałam w zakładzie, gdzie szyliśmy dżinsy, należałam do związku i toczyliśmy walkę z zarządem niemal każdego dnia. Tu jest to samo. Duże firmy po prostu nie liczą się ze zwykłymi ludźmi. Mój ojciec nie tylko żywił nienawiść do prawników, ale dość często wyrażał się pogardliwie o związkach zawodowych. Co oczywiste, zwykle stawałem w obronie interesów ludzi pracy. — Ten list jest czymś niezwykłym —mówię. — Który to? — Odpowiedź niejakiego pana Krokita, gdzie pada stwierdzenie, że jest pani głupia i naiwna. — To kawał sukinsyna. Chciałabym, żeby kiedyś tu przyjechał i powiedział mi prosto w oczy, że jestem głupia. Skończony łobuz. Buddy ruchem ręki rozgarnia dym i mruczy coś pod nosem. Spoglądam na niego, mając nadzieję, że może w końcu się odezwie, on jednak znów nieruchomieje. Dopiero teraz spostrzegam, że czaszkę po lewej stronie ma wyraźnie bardziej płaską niż po prawej, a w mojej wyobraźni odżywa widok nagiego mężczyzny przechodzącego przez bramkę wykrywacza metali na lotnisku. Składam z powrotem list i umieszczam go na stosie wcześniejszej korespondencji. — Będę potrzebował kilku godzin, żeby się z tym wszystkim zapoznać. — Nie musisz się spieszyć. Donny Ray już długo nie pociągnie. Waży zaledwie pięćdziesiąt kilogramów, a pół roku temu ważył ponad siedemdziesiąt. Jest już tak słaby, że lada dzień nie wstanie z łóżka. Szkoda, że nie możesz go zobaczyć. Jakoś nie czuję potrzeby oglądania Donny’ego Raya. — Może innym razem — mówię. Trzeba będzie dokładnie przeczytać tekst polisy i wszystkie pisma oraz zapoznać się z historią choroby chłopaka, a następnie poprosić Smoota o konsultacje. Pewnie skończy się to uprzejmym, dwustronicowym listem do państwa Black, w którym będę musiał oględnie wyjaśnić, że powinni się zwrócić z tą sprawą do jakiegoś doświadczonego adwokata, najlepiej kogoś, kto specjalizuje się w sprawach przeciwko towarzystwom ubezpieczeniowym. Może nawet przytoczę parę znanych nazwisk, podając także numery telefonów. I wreszcie będę mógł zaliczyć ten mało znaczący przedmiot, uwolnić się od Smoota i jego ukochanego prawa starych pryków. Do uzyskania dyplomu zostało mi tylko trzydzieści osiem dni. — Będę musiał zabrać te dokumenty — wyjaśniam Dot, składając równo papierzyska, żeby je z powrotem ściągnąć gumką. — Wrócę tu za dwa tygodnie, z gotowym pismem, w którym poradzę państwu, jak dalej postępować.
— Dlaczego dopiero za dwa tygodnie? — No cóż… Chyba rozumie pani, że trzeba w to włożyć trochę pracy; sprawdzić odpowiednie przepisy, naradzić się z profesorami… Czy mógłbym prosić o przesłanie mi pocztą karty chorobowej Donny Raya? — Oczywiście. Wolałabym jednak dostać odpowiedź trochę szybciej. — Mogę tylko obiecać, że się postaram, Dot. — Sądzisz, że powinniśmy wystąpić do sądu? Co prawda jestem jeszcze studentem, lecz już wystarczająco dobrze opanowałem tego typu rozmowy. — Na razie nie mogę jeszcze powiedzieć niczego na pewno, ale sprawa wygląda obiecująco. Jak już mówiłem, trzeba się z tym zapoznać, sprawdzić zastrzeżenia polisy… Nie wykluczam takiej możliwości. — Jak mam to rozumieć, do cholery? — No cóż… Powiedziałbym, że są uzasadnione podstawy do wysunięcia oskarżenia, ale muszę szczegółowo zapoznać się ze sprawą, zanim będę mógł stwierdzić to z całą pewnością. — I co z ciebie za prawnik? — Jestem studentem prawa. Chyba ją zaskoczyłem, gdyż wpatruje się we mnie szeroko otwartymi oczyma, a papieros, z którego został niemal tylko biały filtr, zwisa jej spomiędzy warg. Buddy ponownie mruczy coś pod nosem. Na szczęście za moimi plecami zjawia się Smoot i pyta: — Jak wam idzie? Dot powoli unosi głowę, zatrzymuje wzrok najpierw na jego muszce, później na zmierzwionych włosach. — Wszystko w porządku — odpowiadam. — Właśnie kończymy. — To doskonale — mówi takim tonem, jakby mnie poganiał, bo za drzwiami czeka długa kolejka następnych klientów; odchodzi powoli. — Zobaczymy się za dwa tygodnie — przypominam Dot, uśmiechając się ciepło. Kobieta gasi papierosa w popielniczce i pochyla się ku mnie. Niespodziewanie wargi zaczynają jej drżeć, a oczy wilgotnieją. Znów kładzie palce na mojej dłoni i przez chwilę patrzy mi w twarz. Chyba ogarnęło ją poczucie bezradności. — Pospiesz się, Rudy. Potrzebujemy pomocy. Mój syn umiera. Mam wrażenie, że całą wieczność patrzymy tak sobie w oczy. Wreszcie w zakłopotaniu kiwam głową i coś mamroczę, niezdolny wydusić choćby jedno słowo. Uzmysławiam sobie, że ci biedacy właśnie złożyli los swojego dziecka w moje ręce, zdali się na studenta trzeciego roku prawa na Uniwersytecie Stanowym w Memphis. Są przekonani, że wezmę ten stosik papierów, który tu przynieśli, sięgnę po słuchawkę telefonu, przeprowadzę kilka rozmów, napiszę parę listów, zrobię jakieś czary–mary, zagrożę temu czy tamtemu łajdakowi i stanie się cud: Great Benefit padnie na kolana i wyłoży forsę potrzebną na operację Donny’ego Raya. Co więcej, liczą, że stanie się to bardzo szybko. Oboje wstają i powłócząc nogami, odchodzą od stołu. Jestem niemal pewien, że gdzieś w tekście polisy ubezpieczeniowej znajduje się wymyślne zastrzeżenie, zapewne dobrze ukryte i ledwie czytelne, ale sformułowane przez jakiegoś fachowca, który od lat nie zajmuje się niczym innym tylko układaniem podobnych obwarowań, drukowanych następnie trudnym do odcyfrowania maczkiem. Ciągnąc Buddy’ego za rękę, Dot idzie zygzakiem między stolikami, przy których staruszkowie toczą zacięte boje na planszach, i zatrzymuje się przed bufetem w głębi sali. Nalewa do dwóch papierowych kubeczków bezkofeinowej kawy i przypala następnego
papierosa. Przez parę minut stoją tam pod ścianą od czasu do czasu zerkając w moją stronę z odległości dwudziestu metrów. Ponownie otwieram polisę — trzydziestostronicowy dokument wypisany drobnym drukiem — i sporządzam notatki. Usiłuję nie patrzeć w głąb sali. Tłum powoli rzednie, ludzie stopniowo wychodzą. Mam już dość bycia prawnikiem, przynajmniej na dzisiaj; liczę na to, że nikt więcej nie będzie chciał ze mną rozmawiać. Jednocześnie stwierdzam, że luki w moich wiadomościach są przerażające. Wzdrygam się na myśl, że za kilka miesięcy przyjdzie mi występować na różnych salach sądowych i przed jakimś trybunałem bądź w obecności przysięgłych toczyć spory z innymi adeptami prawa. Absolutnie nie jestem przygotowany do samodzielnej pracy na rzecz społeczeństwa. Dochodzę do wniosku, że studia prawnicze to nic innego jak trzy lata niepotrzebnego stresu. Wiele godzin zmarnowaliśmy na wyszukiwanie informacji, które nigdy i do niczego nie będą nam potrzebne. Musieliśmy słuchać wykładów, które od razu zapadały w niepamięć. Uczyliśmy się na przykładowych procesach, które dziś mogłyby mieć zupełnie inny przebieg. Gdybym przez te trzy lata poświęcał pięćdziesiąt godzin tygodniowo na naukę u dobrego adwokata, to teraz sam byłbym dobrym adwokatem. Tymczasem jestem znerwicowanym studentem trzeciego roku, obawiającym się zetknięcia z jakimikolwiek rzeczywistymi problemami prawnymi i przerażonym perspektywą czekającego mnie niedługo egzaminu kwalifikacyjnego do palestry. Kątem oka łowię jakiś ruch, podnoszę głowę i dostrzegam pucołowatego staruszka z olbrzymim staroświeckim aparatem słuchowym, zmierzającego nieuchronnie w moją stronę.
ROZDZIAŁ 2 Godzinę później wygasają zawzięte boje toczone na planszach do chińczyka bądź warcabów, ostatni ludzie wychodzą z baraku. Dozorca zajmuje miejsce przy drzwiach, ale profesor zbiera nas jeszcze na krótkie podsumowanie. Kolejno sygnalizujemy problemy, z jakimi staruszkowie się do nas zgłaszali. Wszyscy jesteśmy zmęczeni i chcemy jak najszybciej stąd wyjść. Smoot przedstawia pewne sugestie — nic odkrywczego czy oryginalnego —dopiero potem nas zwalnia, obiecując, że szczegółowo będziemy mogli porozmawiać o tych sprawach na uczelni w przyszłym tygodniu. Ja wolałbym wcześniej. Wracamy do samochodu Bookera — starego pontiaca, zbyt wielkiego, żeby go uznać za stylowy wóz, lecz i tak znajdującego się w lepszym stanie niż moja poobijana toyota. Booker ma dwójkę dzieci, a jego żona pracuje na pół etatu w szkole podstawowej, więc z niemałym trudem, ale jakoś wiążą koniec z końcem. Zresztą Booker bardzo się angażuje w studia, celująco zalicza wszystkie przedmioty, nic więc dziwnego, że zwrócił na siebie uwagę pewnej firmy adwokackiej, prowadzącej sprawy z powództwa cywilnego i znanej z. podejmowania się obrony czarnoskórych. Wstępnie zaoferowali mu czterdzieści tysięcy dolarów rocznie, to znaczy o sześć tysięcy więcej niż Brodnax i Speer zaproponowali mnie. — Nienawidzę tych studiów — mówię, kiedy wyprowadza samochód z parkingu przed Miejskim Klubem Seniora w Cypress Gardens. — Bo jesteś normalny. Booker nigdy nie mówi, że kogoś lub czegoś nienawidzi, czasami nawet twierdzi, że studia prawnicze są dla niego wielkim wyzwaniem. — Zastanawia mnie, dlaczego postanowiliśmy zostać prawnikami. — Żeby służyć społeczeństwu, zwalczać niesprawiedliwość, odmieniać ludzi… To powinno być dla ciebie oczywiste. Nie uważałeś na wykładach Smoota? — Lepiej chodźmy gdzieś na piwo. — jeszcze nie ma trzeciej, Rudy. Booker niewiele pije, ja jeszcze mniej, bo to nazbyt kosztowne przyzwyczajenie, a muszę oszczędzać na życie. — Tylko żartowałem — odpowiadam. Jedziemy z powrotem na uczelnię. Dzisiaj jest czwartek, a to oznacza, że jutro mamy zajęcia z prawa sportowego oraz Kodeksu Napoleona, dwóch równie mało przydatnych przedmiotów jak prawo starych pryków, ale na szczęście wymagających jeszcze mniej pracy. Wisi jednak nade mną egzamin kwalifikacyjny do palestry, ilekroć o nim pomyślę, zaczynają mi się trząść ręce. Gdybym go oblał, ci uprzejmi, lecz zawsze usztywnieni i śmiertelnie poważni faceci z firmy Brodnax i Speer na pewno poprosiliby, żebym się wycofał z naszej umowy, a to oznacza, że najdalej po miesiącu pracy wylądowałbym na bruku. Nie mogę oblać tego egzaminu, znalazłbym się wśród bezrobotnych, bez grosza przy duszy, poniżony i głodny. Właśnie dlatego nawet na chwilę nie potrafię o nim zapomnieć. — Podrzuć mnie do biblioteki. Przejrzę szybko te sprawy, z którymi dziś się do mnie zgłosili, a później pouczę się trochę do egzaminu. — Niezły pomysł. — Ale mam już dość przesiadywania w bibliotece. — Nikt tego nie lubi, Rudy, to wynika z samej natury biblioteki. Przede wszystkim służy do
tego, żeby wywoływać obrzydzenie u każdego studenta prawa. Niczym się nie wyróżniasz. — Dzięki. — Zdaje się, że ta twoja pierwsza staruszka, panna Birdie, ma duży majątek. — Skąd wiesz? — Co nieco słyszałem. — Owszem, nawet bardzo duży. Zażyczyła sobie nowego testamentu. Twierdzi, że jej dzieci i wnuki w ogóle się nianie interesują, toteż postanowiła pozbawić je spadku. — Ile jest warta? Z grubsza biorąc, dwadzieścia milionów. Booker zerka na mnie z wyraźnym niedowierzaniem. — Przynajmniej tak utrzymuje — dodaję szybko. — I komu chce zapisać te pieniądze? — Pewnemu urzekającemu kaznodziei, który odprawia nabożeństwa w telewizji i lata prywatnym odrzutowcem. — Nie wierzę. — Przysięgam. Przez parę sekund Booker przetrawia te nowiny, lawirując na zatłoczonej drodze. — Nie obraź się, Rudy, jesteś fajnym kumplem, dobrym studentem, masz łeb na karku… Czy potrafisz jednak ze spokojnym sumieniem napisać testament, w którym ktoś rozdysponowuje tak olbrzymi majątek? — Nie. A ty miałbyś spokojne sumienie? — Też nie. Co więc zamierzasz zrobić? — A może staruszka umrze już dzisiejszej nocy? — Nie łudź się. Jest zanadto żywotna, pewnie przeżyje nas obu. i — Pójdę z tym do Smoota, może również do któregoś specjalisty od prawa podatkowego. Albo po prostu powiem pannie Birdie, że nie umiem jej pomóc i że powinna się zgłosić do jakiegoś znanego adwokata, doradcy podatkowego, zapłacić mu pięć tysięcy honorarium, a on załatwi sprawę zgodnie z jej życzeniami. Prawdę mówiąc, niezbyt się tym przejmuję, mam ważniejsze sprawy na głowie. — Texaco? — Owszem. Występują na drogę sądową. Właściciel mieszkania też nie daje mi spokoju. — Chciałbym ci pomóc… — mówi Booker. Dobrze wiem, co ma na myśli. Gdyby dysponował jakimiś oszczędnościami, chętnie by mi pożyczył forsę. — Jakoś dociągnę do pierwszego czerwca, później rozpocznę pracę u Brodnaksa i Speera, mogę więc liczyć na to, że wreszcie pożegnam się z ubóstwem. Ho chyba nie sądzisz, Booker, że od razu będę wydawał trzydzieści cztery tysiące dolarów rocznie. — To faktycznie mało prawdopodobne. Staniesz się bogaty. — Jasne, zwłaszcza że przez ostatnie siedem lat musiałem się liczyć z każdym groszem. Co teraz zrobię z taką kupą forsy? — Kupisz sobie elegancki garnitur. — Po co? Mam już dwa. — To może buty? — O właśnie, to niezły pomysł, Booker. Kupię sobie buty. Buty i krawat, B lakże wreszcie jakieś żarcie, które nie będzie w puszce. Chyba przydałyby mi się również porządne bawełniane gacie. Mniej więcej od trzech lat średnio dwa razy w miesiącu Booker zaprasza mnie do siebie na obiad. Jego żona ma na imię Charlene, pochodzi stąd, z Memphis, a biorąc pod uwagę skromne
dochody rodziny, potrafi wyczarować naprawdę wspaniałe dania. Zaprzyjaźniliśmy się, lecz ciągle mam wrażenie, że jest im mnie żal. Booker uśmiecha się i szybko odwraca głowę — chyba także przejadły mu się już żarty na temat zwykłych, codziennych kłopotów. Skręca na duży parking przy Central Avenue, znajdujący się dokładnie naprzeciwko gmachu Wydziału Prawa Uniwersytetu Stanowego w Memphis. — Mam jeszcze kilka spraw do załatwienia — mówi. — Oczywiście. Dzięki za podwiezienie. — Wrócę około szóstej. Razem pouczymy się do egzaminu. — Jasne. Będę na dole. Zatrzaskuję drzwi auta i przebiegam na drugą stronę alei.
*** W mrocznym, niemal prywatnym kąciku w podziemiach biblioteki — za regałami pełnymi starych, zniszczonych podręczników, w ukryciu przed; wszystkimi — moje ulubione biurko stoi puste, jakby czekało tu specjalnie na mnie, wciąż tak samo od wielu miesięcy. Zresztą formalnie zostało zarezerwowane na moje nazwisko. Kącik jest pozbawiony okien, panuje wilgoć oraz chłód i właśnie z tego powodu rzadko kto tu zagląda. Godzinami przesiaduję w owej pustelni, śledząc tok najróżniejszych procesów i ucząc się do egzaminów. Ale w ciągu ostatnich tygodni spędzane tu godziny często wypełniałem bolesnymi rozważaniami na temat przyczyn, dla których pozwoliłem odejść mojej dziewczynie, oraz powodów zmiany jej stosunku do mnie. Tutaj mogę się swobodnie zadręczać. Małe biurko z trzech stron otaczają poobijane regały, chyba z zawiązanymi oczyma umiałbym wskazać na nich każdą większą zadrę czy plamę. Mogę więc popłakać tu sobie po cichu, mogę nawet kląć pod nosem, bez obawy, że ktoś mnie usłyszy. W ubiegłych latach Sara wielokrotnie przesiadywała ze mną w tym kąciku, uczyliśmy się razem, przysuwając do siebie dwa rozchwiane krzesła. Mieliśmy okazję pożartować i pośmiać się wspólnie, nikomu nie przeszkadzając. Mogliśmy się całować i przytulać, ukryci przed wzrokiem ciekawskich. Kiedy przypominam sobie tamte chwile, gdy ogarnia mnie smutek i przygnębienie, wciąż mi się wydaje, że czuję tu jeszcze zapach jej perfum. Już nieraz postanawiałem, że znajdę sobie inne miejsce do nauki w tym istnym labiryncie. Ale teraz, gdy spoglądam po otaczających mnie regałach, przed oczyma pojawia mi się jej twarz, pod palcami czuję dotyk jedwabistej skóry na udach Sary i dosłownie serce we mnie zamiera. Wszak jeszcze kilka tygodni temu ona tu była! A teraz zapewne kto inny wodzi dłonią po jej nogach. Wyciągam dokumenty państwa Black i ruszam na górę, do tej części, gdzie znajdują się książki z zakresu prawa ubezpieczeniowego. Idę powoli, rozglądając się uważnie na wszystkie strony. Sara nie zagląda już do podziemi, lecz parę razy widziałem ją w bibliotece. I tu znajduję wolne biurko między regałami. Rozkładam przyniesione przez Dot papiery i po raz kolejny odczytuję obraźliwy list. Odpowiedź jest szokująca i nikczemna, nie ulega wątpliwości, iż jej autor był dogłębnie przekonany, że staruszkowie nigdy się nie ośmielą jej komukolwiek pokazać. Czytam list powtórnie, ale jakaś cząstka mojej świadomości pilnie śledzi zanikające powoli kłucie w sercu — jeszcze je odczuwam, ale powoli uczę się nad nim panować. Sara Płankmore jest także studentką trzeciego roku. Nigdy do tej pory nikogo tak nie kochałem. Rzuciła mnie przed czterema miesiącami dla jakiegoś gogusia z Ivy League mającego kupę forsy. Oznajmiła, że przyjaźnią się od czasów szkoły średniej i że spotkali się niespodziewanie podczas ferii świątecznych. Podobno szybko zrodziło się między nimi głębsze uczucie i chociaż Sara przeżywała rozterki, nie umiała walczyć ze swoją miłością. Natychmiast
zaczęły krążyć plotki, że zaszła w ciążę. Kiedy po raz pierwszy do mnie dotarły, po prostu się porzygałem. Dokładnie przeglądam tekst polisy ubezpieczeniowej Blacków, robiąc szczegółowe notatki. Czuję się tak, jakbym tłumaczył coś z sanskrytu. Układam wszystkie listy, wystąpienia i zaświadczenia w porządku chronologicznym. Stopniowo uwalniam się od wspomnień o dziewczynie, coraz silniej zaabsorbowany tą sprawą, która z minuty na minutę wydaje mi się bardziej śmierdząca. Towarzystwo ubezpieczeniowe Great Benefit Life z Cleveland w stanie Ohio wyznaczyło za tę polisę składki w wysokości osiemnastu dolarów tygodniowo. Uważnie przeglądam książeczkę opłat, w jaką firma zaopatrzyła swoich klientów. Wynika z niej, że agent, niejaki Bobby Ott, co tydzień osobiście przyjmował pieniądze od państwa Black. Segreguję dokumenty i zaczynam dokładnie czytać wszystko, co dostałem Od Dot. Przychodzi mi na myśl Mas Leuberg, ów wykładowca o zapatrywaniach komunistycznych, który jawnie okazywał swoją niechęć do wszelkich towarzystw ubezpieczeniowych. Takie firmy rządzą naszym krajem, powtarzał niejednokrotnie. Sprawują kontrolę nad całą bankowością, wykupują wielkie połacie gruntów pod zabudowę. Jeśli złapią wirusa, cała Wall Street przez tydzień cierpi na katar. A kiedy panuje zastój na giełdzie i ich inwestycje stają się mniej opłacalne, 1natychmiast składają wniosek w Kongresie o przegłosowanie takich czy innych zmian w ustawach. Na sali sądowej potrafią wykończyć każdego, krzyczał. Zatrudniają sprytnych adwokatów, umiejących przekształcić rozprawę w istną parodię i wmówić niedoświadczonym sędziom, że to ich firmie należą się olbrzymie odszkodowania. Musimy się temu przeciwstawić, ho inaczej wszyscy przegramy. Czasami Leuberga ogarniała taka wściekłość, że ciskał książkami o ścianę. Uwielbialiśmy go za to. Nadal wykłada, chociaż obiło mi się o uszy, że po zakończeniu tego semestru ma wrócić do rodzinnego Wisconsin. Myślę, że warto by się zdobyć na odwagę i poprosić go o przejrzenie dokumentów dotyczących spora państwa Black z firmą Great Benefit. Podczas wykładów wspominał, że uczestniczył w kilku głośnych procesach przeciwko towarzystwom ubezpieczeniowym, w których zasądzono znaczne odszkodowania dla oszukanych powodów. Zaczynam przygotowywać krótki opis sprawy. Począwszy od daty wystawienia polisy, wyliczam kolejno wszystkie znaczące wydarzenia, zwłaszcza osiem pisemnych odpowiedzi firmy na powtarzające się wystąpienia o pokrycie kosztów operacji. Rzecz jasna, jako ostatni wymieniam ów obraźliwy list. Już sobie wyobrażam, jak Max Leuberg gwiżdże przez zęby i chichocze po przeczytaniu tych obelg. Czuję zapach krwi.
*** Mam nadzieję, że profesor Leuberg również go poczuje. Odnajduję jego gabinet znajdujący się między dwoma magazynami na drugim piętrze. Całe drzwi są poobklejane plakatami i transparentami, z których jedne zachęcają, inne nawołują do bojkotu manifestacji oraz wieców dotyczących równouprawnienia gejów. W Memphis te sprawy wywołują minimalne zainteresowanie. Drzwi są uchylone, dobiega zza nich głos Leuberga rozmawiającego przez telefon. Biorę kilka głębszych oddechów i pukam delikatnie. — Wejść! — krzyczy profesor. Wślizguję się do środka. Ruchem ręki Leuberg pokazuje mi jedyne krzesło, na którym piętrzy się stos książek, czasopism i kartonowych teczek. Gabinet przypomina jedno wielkie śmietnisko, na podłodze walają się jakieś odpadki, papiery, gazety i puste butelki. Półki uginają się pod ciężarem powciskanych na siłę książek. Ściany pokrywają arkusze papieru upstrzonego farbami z
rozpylaczy. Inne płachty leżą na podłodze, jakby tworzyły tam wielkie kałuże. Widocznie jakikolwiek porządek jest dla Maksa Leuberga tylko pustym słowem. Ten szczupły i niski sześćdziesięciolatek odznacza się zmierzwionymi włosami w kolorze zeschniętej trawy. Jego ręce wiecznie znajdują się w ruchu. Ma na sobie powycierane dżinsy, kłującą w oczy bluzę dresową i rozdeptane kapcie. Skarpetki wkłada tylko wtedy, gdy jest całkiem zimno. To taki nerwus, że przy nim każdy staje się nerwowy. Z hukiem ciska słuchawkę na widełki. — Baker! — Baylor, Rudy Baylor — poprawiam go. — Zaliczałem prawo ubezpieczeniowe w poprzednim semestrze. — Tak! Jasne! Już pamiętam. Siadaj. — Ponownie wskazuje mi krzesło. — Nie, dziękuję… Krzywi się i odsuwa na bok stertę papierów na biurku. — Więc o co chodzi, Baylor? Studenci cenią Maksa głównie za to, że zawsze znajduje dla nich czas. — No cóż… Czy mogę zająć minutę? W stosunku do innych zachowywałbym się bardziej oficjalnie, używał określeń typu „proszę pana” albo „profesorze”, ale wiem, że Max nie znosi takich formalności. Nalega, aby wszyscy mówili mu po imieniu. — Tak, oczywiście. Co cię dręczy? — Robię specjalizację w grupie profesora Smoota… Po wstępnych wyjaśnieniach opisuję lunch w klubie seniora i przedstawiam sprawę, z jaką zgłosili się do mnie Dot i Buddy. Zdaje mi się, że Max chłonie każde moje słowo z relacji wystąpień Blacków do firmy Great Benefit. — Słyszałeś kiedyś o tym towarzystwie? — pytam na koniec. — Owszem. To duża spółka, która sprzedaje mnóstwo tanich polis, najchętniej ludziom z prowincji, białym i czarnym. Mało wiarygodna. — Zetknąłem się z nią po raz pierwszy. — To oczywiste, bo nigdzie się nie ogłaszają. Agenci po prostu chodzą od domu do domu i osobiście zbierają składki. To jedna z tych instytucji, które żerują na odpadkach. Czy mógłbym zobaczyć tę polisę? Wręczam mu dokument i Max pospiesznie przebiega go wzrokiem. — Na jakiej podstawie odmawiają wypłaty odszkodowania? — pyta, nie podnosząc głowy. — Chwytają się wszelkich sposobów. Po pierwsze oświadczyli, że polisa nic obejmuje białaczki. Później próbowali udowodnić, że choroba zaczęła się jeszcze przed wykupieniem ubezpieczenia. W końcu zaś argumentowali, że chłopak jest pełnoletni, zatem nie obejmują go warunki polisy rodziców. Mówiąc szczerze, wykazali się sporą pomysłowością. — Wszystkie składki były płacone regularnie? — Pani Black przysięga, że tak. — Łobuzy… — Przegląda dalsze strony, uśmiechając się tajemniczo; chyba uwielbia takie sprawy. — Sprawdziłeś wszelkie dokumenty? — Tak. Zapoznałem się uważnie ze wszystkim, co dostałem od klientów. Ciska polisę na biurko. — Warto się temu przyjrzeć z bliska — mówi. — Nie zapominaj tylko, że klienci bardzo często nie mówią wszystkiego od razu. Dopiero teraz pokazuję mu obelżywy list. W miarę czytania na jego twarzy rozlewa się coraz szerszy uśmiech. Przez chwilę Max wpatruje się w kartkę, wreszcie spogląda na mnie.
— To niewiarygodne. — Ja też tak pomyślałem — odpowiadam tonem fachowca, który zaliczył już dziesiątki takich spraw. — A gdzie są pozostałe listy? Kładę mu wszystkie papiery na biurko. — To komplet dokumentów, jakie dostałem od pani Black. Powiedziała, że jej syn będzie musiał umrzeć tylko dlatego, iż nie stać ich na operację. Podobno waży już tylko pięćdziesiąt kilogramów i słabnie z dnia na dzień. Jego ręce nieruchomieją. — Łajdaki — mówi cicho, jakby do siebie. — Parszywe łotry. Zgadzam się z nim, ale milczę. Dostrzegam w kącie pokoju parę bardzo zniszczonych butów marki Nike i natychmiast sobie przypominam, jak wyjaśniał nam podczas jednego z wykładów, że woli obuwie firmy Converse, lecz zaczął bojkotować producenta z powodu niedopuszczalnych praktyk w zakresie przetwórstwa surowców wtórnych. To część jego prywatnej wojny przeciwko amerykańskim korporacjom — nie kupuje niczego, jeśli wytwórca w taki czy inny sposób mu podpadł. Nie jest ubezpieczony na życie, nie ma nawet polisy zdrowotnej lub od wypadku, ale krążą plotki, że pochodzi z tak bogatej rodziny, iż po prostu może sobie na to pozwolić. Ja też należę do grona ludzi nieobjętych żadnym ubezpieczeniem, lecz z całkiem innych, dość oczywistych powodów. Większość tutejszych wykładowców przestrzega konwenansów, chodzi w krawatach, a przed wejściem do auli zapina marynarkę. Max chyba od wielu lat nie zawiązywał krawata. Poza tym nie prowadzi wykładów, urządza autentyczne przedstawienia. Szkoda by było, gdyby odszedł z uczelni. Wreszcie jego ręce wracają do życia. — Chciałbym zapoznać się z nimi dokładniej — mówi, nie patrząc na mnie. — Proszę bardzo. Czy moglibyśmy porozmawiać jutro rano? — Oczywiście, kiedy tylko ci pasuje. Dzwoni telefon, Leuberg sięga po słuchawkę. Uśmiecham się i z poczuciem ulgi wychodzę na korytarz. Wpadnę do niego rano, wysłucham, rady, a później napiszę dwustronicową odpowiedź, w której przekażę Blackom wszystko, co od niego usłyszę. Należałoby się teraz rozejrzeć za jakąś przyjazną duszą, która chciałaby mi służyć pomocą w sprawie panny Birdie. Wybieram kilku wykładowców, specjalistów od prawa podatkowego, i postanawiam spróbować u nich szczęścia także jutro .rano. Schodzę z powrotem na dół, do klubu studenckiego sąsiadującego z biblioteką. To jedyne miejsce w gmachu, gdzie wolno palić i pod sufitem zawsze wiją się pasma niebieskawego dymu. Stoi tu telewizor, ciągną się rzędy poobijanych krzeseł i ławek. Na ścianach wiszą oprawione w ramki grupowe zdjęcia całych roczników — spoglądają z nich ludzie dawno temu wysłani do okopów tej odwiecznej prawniczej wojny. Kiedy w klubie nikogo nie ma, często oglądam swoich poprzedników, zastanawiając się, iłu z nich zostało skreślonych z palestry, ilu do dziś żałuje, że kiedykolwiek wkroczyło w mury tego wydziału, a ilu naprawdę czerpie radość z możliwości występowania przed sądem. Na ścianie wisi duża tablica ogłoszeń, gdzie umieszcza się wszelkie oferty pracy. Nieco dalej stoją w szeregu automaty do sprzedaży napojów oraz żywności. Wiele moich posiłków składa się wyłącznie z tego, co można tu kupić, toteż nieraz żałowałem, że wybór jest tak mały. Dostrzegam w kącie sali szanownego F. Franklina Donaldsona Czwartego, siedzącego w towarzystwie trzech kumpli — takich samych jak on palantów, regularnie pisujących artykuły do „Law Review” i odnoszących się z pogardą do każdego, kto tego nie robi. Franklin od razu mnie
zauważa. Przez chwilę mierzy groźnym spojrzeniem, po czym się uśmiecha, co u niego jest rzeczą niezwykłą, gdyż najczęściej na jego twarzy widnieje wyraz śmiertelnej, marsowej powagi. — Hej, Rudy! Czy to prawda, że rozpoczynasz pracę u Brodnaksa i Speera? — woła przez całą salę. Telewizor jest wyłączony. Jego kumple gapią się na mnie. Dwie studentki w drugim końcu klubu także przerywają rozmowę i rozglądają się ciekawie. — Owszem. A o co chodzi? — pytam. Dobrze wiem, że Franklin przyjął ofertę pewnej pretensjonalnej, za to bardzo bogatej firmy zajmującej się sprawami spadkowymi, znacznie potężniejszej od Brodnaksa i Speera. Obok niego siedzi Harper Whittenson, arogancki gnojek, który na szczęście ma wyjechać z Memphis i podjąć pracę w jakiejś molochowatej agencji z Dallas, Townsend Gross, także mający już posadę w podobnej korporacji, oraz James Straybeck — jedyny z tej czwórki, który czasami potrafi zachować się po ludzku i który przez trzy lata studiów nie zdołał jeszcze zgromadzić odpowiedniej liczby skrótów oraz inicjałów przy fiwoim nazwisku. Zresztą z tak pospolitym nazwiskiem raczej nie zrobi kariery w liczącej się firmie. Osobiście wątpię nawet, czy przejdzie okres próbny. Franklin Czwarty wstaje z krzesła i robi parę kroków w moją stronę. Uśmiecha się coraz szerzej. — Może byś nam zdradził, co się szykuje? — A co się szykuje? — pytam, nie mając zielonego pojęcia, o czym on gada. — No, wiesz… Chodzi mi o fuzję. Marszczę brwi. — O jaką fuzję? — Nic nie słyszałeś? — Co miałbym słyszeć? Zerka przez ramię na swoich trzech kumpli. Wygląda na to, że mają niezły ubaw. Odwraca z powrotem głowę i mówi: — Nie udawaj, Rudy. Mówimy o fuzji Brodnaksa i Speera z Tinley Britt. Stoję jak wmurowany, próbując wymyślić jakąś rozsądną, sprytną replikę. Ale w głowie mam kompletną pustkę. Nie ulega wątpliwości, że ten palant coś wie o planowanej fuzji, o której ja nic nie słyszałem. Brodnax i Speer to niewielka firma, zatrudnia piętnastu prawników, jestem ich jedynym nowym nabytkiem z naszego rocznika. Kiedy przed dwoma miesiącami rozmawiałem o wstępnych warunkach pracy, nawet nie wspomniano o planach podobnej fuzji. Natomiast Tinley Britt to najliczniejsza, najprężniejsza, ciesząca się największym prestiżem i najbogatsza firma w tym stanie. Według ostatnich raportów zatrudnia stu dwudziestu fachowców, większość z nich może się pochwalić dyplomami uczelni należących do Ivy League i pochodzi z rodzin od wielu lat związanych ze służbą państwową. Spółka cieszy się taką renomą, że reprezentuje największe korporacje oraz instytucje rządowe, ma nawet swoje biuro w Waszyngtonie, aby przez cały czas pozostawać w kontakcie z elitą. Stanowi bastion najbardziej konserwatywnych polityków, jej współudziałowcem jest jeden z byłych senatorów. Pracuje się tam po osiemdziesiąt godzin tygodniowo, a wszyscy mają obowiązek nosić czarne garnitury, śnieżnobiałe, wykrochmalone koszule i delikatnie prążkowane krawaty. Włosy muszą być krótko obcięte, nie dopuszcza się ani wąsów, ani brody. Prawnika z Tinley Britt łatwo rozpoznać na ulicy nie tylko po ubraniu, ale także po majestatycznym kroku. Zresztą firma zatrudnia wyłącznie białych mężczyzn z wyższych warstw społecznych, koniecznie z dyplomami tych właściwych uczelni i mających właściwe koneksje — właśnie dlatego w całym światku prawniczym Memphis utarło się ironicznie nazywać spółkę Trent i Brent.
Townsend Gross siedzi z rękoma wbitymi głęboko w kieszenie i obrzuca mnie pogardliwym wzrokiem. Jest drugi na liście najlepszych mojego rocznika, nosi odpowiednio nakrochmalone koszulki polo, jeździ bmw, nic więc dziwnego, że od razu zwrócił na siebie uwagę Trenta i Brenta. Czuję nagłe, iż miękną mi nogi, gdyż uzmysławiam sobie, że Trent i Brent mnie nie zechcą. Jeśli Brodnax i Speer faktycznie mają wejść w fuzję z tym molochem, to prawdopodobnie nie mam już czego u nich szukać. — O niczym nie słyszałem — odpowiadam lekko drżącym głosem. Dziewczyny z drogiego końca sali przyglądają się nam uważnie. Zapada martwa cisza. — To znaczy, że nie powiedzieli ci o swoich planach? — pyta z niedowierzaniem. Franklin Czwarty. — Jack przyniósł tę wiadomość dzisiaj, rozeszła się około południa — mówi, ruchem głowy wskazując Townsenda Grossa. — To prawda — potwierdza tamten. — Słyszałem też, że nazwa firmy nie ulegnie zmianie. W rzeczywistości spółka nosi nazwę Tinley, Britt, Crawford, Mize i Saint John, lecz już przed wielu laty ktoś litościwy rozpowszechnił skrót Trent i Brent. Udzielając mi łaskawie informacji, że nazwa firmy nie ulegnie zmianie, Townsend pragnie podkreślić, iż coś tak małego i nieznaczącego, jak Brodnax i Speer, Tinley Britt połknie w całości i nawet nie odbeknie. — A to znaczy, że nadal będzie Trent i Brent — odpowiadam, z radością obserwując, jak Townsend krzywi się, słysząc to określenie. — Aż mi się nie chce wierzyć, że o niczym ci nie powiedziano — wtrąca Franklin Czwarty. Wzruszam pogardliwie ramionami i odwracam się w stronę wyjścia. — Chyba za bardzo się tym przejąłeś, Frankie — oznajmia Townsend. Wszyscy czterej wymieniają porozumiewawcze spojrzenia, jak gdyby udał im się starannie zaplanowany kawał. Wychodzę z klubu i skręcam w sąsiednie drzwi. Już od progu bibliotekarz przyzywa mnie ruchem ręki. — Mam wiadomość — mówi, wręczając mi skrawek papieru. Jest tam napisane, żebym zadzwonił do Loyda Becka, członka zarządu spółki Brodnax i Speer. To właśnie z nim omawiałem wstępnie warunki pracy. Automaty telefoniczne są w holu, przed wejściem do klubu, ale nie mam ochoty na powtórne spotkanie z Franklinem Czwartym i jego bandą. — Czy mogę tutaj skorzystać z telefonu? — pytam pełniącego funkcję bibliotekarza studenta drugiego roku, który zachowuje się tak, jakby wszystko tu było jego własnością. — W holu są automaty — mówi opryskliwie, wskazując mi palcem wyjście, jakby miał do czynienia z żółtodziobem, który jeszcze nie zna rozkładu pomieszczeń na wydziale. — Przechodziłem tamtędy. Wszystkie są zajęte. Marszczy brwi i podejrzliwie zerka na boki. — Dobra, tylko nie zajmuj go za długo. Nakręcam numer Brodnaksa i Speera. Dochodzi już osiemnasta, a sekretariat firmy kończy pracę o siedemnastej. Mimo to po dziewiątym sygnale ktoś podnosi słuchawkę, rozlega się męski głos. — Halo. Odwracam się tyłem do bibliotekarza i wciskam za regał podręcznego księgozbioru, na ile tylko pozwala mi długość kabla. — Dzień dobry, mówi Rudy Baylor. Jestem studentem prawa i otrzymałem właśnie wiadomość, żeby zadzwonić do Loyda Becka. Podobno chodzi o coś pilnego. Na kartce wcale nie było napisane, że to pilne, ale w tej chwili czuję się przyparty do muru. — Rudy Baylor? A w jakiej sprawie pan dzwoni?
— Zatrudniliście mnie ostatnio. Przepraszam, z kim rozmawiam? — Ach tak, Baylor… Tu Carson Bell. Niestety, Loyd jest teraz na konferencji i nie wolno mu przeszkadzać. Powinien wrócić za godzinę. Poznałem Carsona Bella, kiedy oprowadzano mnie po pomieszczeniach firmy. Utkwił mi w pamięci jako wiecznie zaganiany człowiek, który przywita się, uśmiechnie i natychmiast wraca do swoich zajęć. — Ach, tak… Panie Bell, wydaje mi się, że naprawdę muszę jak najszybciej rozmawiać z Loydem Beckiem. — Przykro mi, ale w tej chwili to niemożliwe. — Dotarły do mnie plotki o planowanej fuzji z Trentem… to znaczy z firmą Tinley Britt. Czy to prawda? — Posłuchaj, Rudy. Mam mnóstwo pracy i nie mogę teraz rozmawiać. Zadzwoń za godzinę, wszystkiego dowiesz się od Loyda. Dowiem się? — Czy wciąż mogę liczyć na posadę u was? — pytam ogarnięty coraz większym strachem. — Zadzwoń za godzinę — powtarza Bell i odkłada słuchawkę. Pospiesznie zapisuję na kartce kilka słów i wręczam ją bibliotekarzowi. — Znasz Bookera Kane’a? — Tak. — To dobrze. Powinien niedługo się tu zjawić. Przekaż mu tę wiadomość i powiedz, że wrócę mniej więcej za godzinę. Mruczy coś pod nosem, ale zabiera kartkę. Wychodzę z biblioteki i przemierzam hol, modląc się, żeby nikt mnie nie zauważył, po czym wybiegam z budynku, kierując się na parking, gdzie stoi moja stara toyota. Mam nadzieję, że zdołam ją uruchomić. To, że na podstawie umowy kredytowej jestem jeszcze winien Texaco prawie trzysta dolarów za tego żałosnego gruchota, stanowi jedną z moich największych tajemnic. Dopiero ostatnio zdradziłem się z tym przed Bookerem, dotychczas był przekonany, że spłaciłem samochód do końca.
ROZDZIAŁ 3 To żadna tajemnica, że w Memphis jest aż nazbyt wielu prawników. Zakomunikowano nam o tym już na początku studiów, wielokrotnie powtarzano, że w tej profesji konkurencja jest bardzo silna, nie tylko tu, ale w całym kraju, i że niektórzy z nas po trzech latach ciężkiej pracy, a nawet po zdaniu egzaminu kwalifikacyjnego do palestry, będą mieli kłopoty ze znalezieniem pracy. I dlatego, niejako na zachętę, powiedziano nam już na początku, że po pierwszym roku odpadnie co trzeci student. I tak też się stało. Teraz mogę wymienić co najmniej dziesięć osób, które wraz ze mną za miesiąc uzyskają dyplom i będą miały mnóstwo czasu na przygotowania do egzaminu kwalifikacyjnego, ponieważ nie otrzymały żadnej oferty pracy. Poświęcić siedem lat na naukę w college’u oraz na uczelni i nie znaleźć zatrudnienia! Nie mogę się opędzić od myśli, że kilkanaście osób z naszego rocznika rozpocznie pracę na stanowiskach asystentów obrońców z urzędu, asystentów w prokuraturze okręgowej czy też najgorzej opłacanych pomocników sądowych. O tego typu stanowiskach nikt nie wspominał nawet słowem, kiedy rozpoczynaliśmy studia. Dlatego nie muszę tłumaczyć, że byłem raczej dumny z oferty Brodnaksa i Speera, miałem bowiem pracować w samodzielnej firmie prawniczej. Nie krylem swojej radości, zwłaszcza wśród mniej zdolnych kolegów, którzy chodzili od drzwi do drzwi różnych instytucji, dopraszając się wstępnej rozmowy. Ale Icraz przyjdzie mi spuścić nos na kwintę. Podczas jazdy do śródmieścia narasta znajome ściskanie w dołlcu. Jestem pewien, że w takiej firmie jak Trent i Brent nic ma dla mnie miejsca. Toyota prycha, krztusi się, ale jeszcze jakoś jedzie. Cały czas rozmyślam o tej fuzji. Przed kilkoma laty Trent i Brent połknęła inną, trzydziestoosobową spółkę, było o tym głośno w całym mieście. Nie monę sobie jednak przypomnieć, czy wówczas zwolnili kogoś z pracy. Po co im laka drobna, piętnastoosobowa firma, jak Brodnax i Speer? Dopiero teraz sobie uświadamiam, jak mało wiem o moim przyszłym pracodawcy. Stary Brodnax nie żyje od wielu lat, a jego szerokie, kanciaste oblicze zostało uwiecznione w ohydnym popiersiu z brązu, które stoi przed wejściem do siedziby spółki. Speer to jego zięć, od dawna rozwiedziony z córką właściciela. Miałem okazję go poznać, zrobił na mnie dobre wrażenie. W trakcie drugiej z trzech rozmów wstępnych powiedziano mi, że wśród najważniejszych klientów firmy jest kilku towarzystw ubezpieczeniowych, a osiemdziesiąt procent dochodów pochodzi z zobowiązań sprawców wypadków samochodowych. Przychodzi mi na myśl, że być może Trent i Brent pragnie wzmocnić swój wydział zajmujący się wypadkami. Kto wie? Cała Poplar jest zakorkowana, ale na szczęście jadę w przeciwnym kierunku. W perspektywie dźwigają się śródmiejskie wieżowce. Na pewno Loyd Beck, Carson Bell i reszta starych pracowników Brodnaksa i Speera będzie przeciwna przyjmowaniu nowego prawnika. Mają już swoje układy, rozplanowali wszystko i byliby gotowi utopić mnie w łyżce wody, byle zachować poprzednie stanowiska. Poza tym fuzja z Trentem i Brentem na pewno została obwarowana, każdy pracodawca musi bronić swoich ludzi. Przez cały ostatni rok ci wszyscy,, którzy za miesiąc ukończą wraz ze mną studia, biegali po mieście w poszukiwaniu pracy. Dlatego mogę być pewien, że nigdzie nie ma ani jednego wolnego miejsca. Nie warto się łudzić co do perspektyw znalezienia choćby najgorzej opłacanej posady. O tej porze parkingi są puste, toteż nie bacząc na rezerwacje „tylko dla pracowników”, zostawiam samochód na placu po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko gmachu, gdzie mieszczą się
biura spółki Brodnax i Speer. Dwie przecznice dalej stoi najwyższy w mieście wieżowiec, na dole znajduje się bank, górne piętra zajmuje Trent i Brent. Z tak wysokiej grzędy mogą do woli patrzeć z pogardą na całe rozciągające się w dole miasto. Nienawidzę ich. Przebiegam przez ulicę i wkraczam do zaśmieconego holu gmachu Powersa. Windy sapo lewej stronie, lecz w przeciwnym końcu holu dostrzegam znajomego — to Richard Spain, prawnik Brodnaksa i Speera, naprawdę sympatyczny facet, który podczas mojej pierwszej wizyty w firmie zaprosił mnie na lunch. Siedzi na wąskiej marmurowej ławie i tępo wpatruje się w posadzkę. — Richard! — wołam od wejścia, podchodząc do niego. — To ja, Rudy Baylor. Nawet nie drgnie, tkwi ze spuszczoną głową. Siadam obok niego. Windy znajdują się na wprost nas, dziesięć metrów dalej. — Co się stało, Richard? — pytam, zrozumiawszy, że jest w paskudnym nastroju. — Dobrze się czujesz? Poza nami w holu nie ma nikogo, panuje martwa cisza. Richard powoli ogląda się na mnie, otwiera usta, lecz dopiero po dłuższej chwili odpowiada cicho: — Wylali mnie z roboty. Oczy ma zaczerwienione, albo płakał, albo wypił trochę za dużo. Biorę głęboki oddech. — Kto? — pytam nieswoim, piskliwym głosem, choć przecież dobrze znam odpowiedź. — Wylali mnie z roboty — powtarza. — Richard, oprzytomniej. Co się stało? Dlaczego cię wylali? — Wyrzucili wszystkich pracowników — mówi powoli. — Beck zebrał nas w sali konferencyjnej i oznajmił, że zarząd zgodził się sprzedać cały majątek spółki firmie Tinley Britt i że tam nie ma dla nas miejsca. Tylko tyle. Dał nam godzinę na uporządkowanie biurek i opuszczenie gmachu. — Przy każdym słowie lekko kiwa głową na boki, tym razem wbijając nieruchome spojrzenie w drzwi windy. — Tak po prostu? — Pewnie się martwisz o swoją przyszłą pracę — rzuca Richard, bez przerwy gapiąc się w drugi koniec holu. — Owszem, zaniepokoiły mnie plotki. — Żaden z tych łobuzów nawet o tobie nie pomyśli. Do takiego wniosku sam już doszedłem. — Ale dlaczego wyrzucili was wszystkich? — pytam ledwie słyszalnym głosem. Na dobrą sprawę wcale mnie nie obchodzi los tych ludzi, po prostu staram się okazać Richardowi współczucie. — Trent i Brent chcieli tylko przejąć naszych klientów, a w tym celu musieli kupić całą spółkę. Nas, pracowników, do niczego nie potrzebują. — Przykro mi. — Mnie również. Twoje nazwisko także padło na tym zebraniu. Ktoś zapytał, co zamierzają z tobą zrobić, jesteś jedynym przyjmowanym do pracy absolwentem. Beck oświadczył, że już próbował się z tobą skontaktować telefonicznie i przekazać ci złe nowiny. Jedziemy na jednym wózku, Rudy. Z twojego powodu też jest mi przykro. Spuszczam, nisko głowę i wbijam wzrok w podłogę. Ręce zaczynają mi się pocić. — Czy wiesz, ile forsy zarobiłem w ubiegłym roku? — pyta. — Nie wiem. Ile? — Osiemdziesiąt tysięcy. Harowałem dla nich przez sześć lat, po siedemdziesiąt godzin tygodniowo, wypruwałem żyły dla kochanego Brodnaksa i Speera, n te sukinsyny teraz mi dały godzinę na uporządkowanie biurka i opuszczenie gmachu. Wyobraź sobie, że nawet musiałem
pakować swoje rzeczy pod okiem strażnika. Zapłacili mi w ubiegłym roku osiemdziesiąt tysięcy, a ja przepracowałem dwa i pół tysiąca godzin po sto pięćdziesiąt dolarów, czyli zarobiłem dla nich przez cały rok trzysta siedemdziesiąt pięć tysięcy. W nagrodę dostałem osiemdziesiąt tysięcy pensji i złoty zegarek, nasłuchałem się, jakim to jestem doskonałym pracownikiem, padła nawet obietnica, że być może za rok zostanę udziałowcem spółki… wiesz, jak w jednej wielkiej szczęśliwej rodzinie. Aż tu nagle Trent i Brent zgłosił się ze swoją propozycją, wyłożył ileś tam milionów i znalazłem się im bruku. Ty także nie masz pracy, kolego. Wiesz o tym? Zdajesz sobie sprawę, że straciłeś pierwszą w życiu pracę, nim jeszcze zacząłeś pracować? Nie mam pojęcia, co mógłbym odpowiedzieć. Richard pochyla głowę na lewe ramię, jakby zapomniał o mojej obecności. — Osiemdziesiąt tysięcy… Całkiem niezły dochód, prawda, Rudy? — Owszem. Dla mnie to istna fortuna. — Nie ma szans na. znalezienie innej roboty, która przynosiłaby taką forsę. Wiesz o tym? Na pewno nie w tym mieście. Brak wolnych etatów. Mamy zdecydowanie za dużo prawników. — Święta prawda. Richard przeciera palcami oczy, wstaje powoli i mruczy pod nosem.: — Muszę zawiadomić żonę… Odwraca się, przygarbiony rusza w stronę drzwi, wychodzi na ulicę i po chwili znika mi z oczu. Jadę windą na trzecie piętro. Korytarz przegradzają dwuskrzydłowe szklane drzwi wahadłowe, widać przez nie szeroki kontuar recepcjonistki, przy którym stoi potężnie zbudowany strażnik: w mundurze. Obrzuca mnie podejrzliwym wzrokiem, kiedy wchodzę do siedziby firmy Brodnax i Speer. — Czym mogę służyć? — pyta opryskliwie. — Szukam Loyda Becka — mówię, próbując zerknąć ponad jego ramieniem w głąb korytarza, ale strażnik przesuwa się, zasłaniając mi widok. — Kim pan jest? — Nazywam się Rudy Baylor. Pochyla się nad kontuarem i podnosi kopertę z biurka recepcjonistki. — To dla pana. Na kopercie jest wypisane czerwonym tuszem moje nazwisko. Wyjmuję ze środka lakoniczny list. Ręce mi się trzęsą, gdy go odczytuję. Z głośniczka krótkofalówki pada jakieś niewyraźne zdanie, strażnik odsuwa się o parę kroków. — Proszę to przeczytać i odejść — oznajmia, po czym rusza w głąb korytarza. Na kartce są wydrukowane tylko dwa zdania. Loyd Beck przekazuje mi złe nowiny i życzy powodzenia. Określa fuzję jako „nagłą i niespodziewaną”. Ciskam list na podłogę i rozglądam się, czy można by tu coś jeszcze zrzucić. W pomieszczeniach firmy panuje niezwykła cisza. Jestem pewien, że winni tego wszystkiego pochowali się za zamkniętymi drzwiami i tylko czekają, aż ja i reszta zwolnionych pracowników po prostu się stąd wyniesiemy. Tuż przy drzwiach na betonowym postumencie stoi popiersie — odrażający brązowy odlew przedstawiający szerokie oblicze starego Brodnaksa. Idąc w stronę wyjścia, spluwam mu prosto w twarz. Nawet nie mrugnie. Wymierzam więc solidnego kopniaka w postument, otwierając drzwi. Popiersie kołysze się, pochyla do przodu… — Halo! — woła strażnik z końca korytarza. W tej samej chwili mosiężny kloc wali w drzwi, szklana tafla rozsypuje się z głośnym brzękiem. Strażnik rusza biegiem w tę stronę.
Przychodzi mi do głowy, że powinienem zaczekać i przeprosić za zniszczenia, lecz odruchowo rzucam się do ucieczki i szarpnięciem otwieram drzwi prowadzące na klatkę schodową. Strażnik coś woła za mną. Pędzę na dół, serce wali mi jak młotem. Facet jest za stary i za gruby, żeby mnie dogonić. Wpadam do głównego holu, na szczęście nikogo tu nie ma. Wybiegam przez drzwi na ulicę.
*** Zatrzymuję się po przejechaniu kilkuset metrów. Dochodzi siódma i jest już prawie całkiem ciemno. Nagryzmolona tablica w witrynie sklepiku zachwala opakowania po sześć butelek taniego jasnego piwa jedynie za trzy dolary. Cholernie potrzebuję takiego opakowania z sześcioma butelkami piwa. Przed dwoma miesiącami Loyd Beck przyjmował mnie do pracy, uzasadniając, że mam wystarczająco dobre oceny z egzaminów, umiem pisać przejrzyste raporty, zrobiłem dobre wrażenie podczas rozmów wstępnych i ci pracownicy, z którymi miałem okazję się zapoznać, orzekli zgodnie, że powinienem pasować do zespołu. Wszystko układało się znakomicie. Widziałem już przed sobą świetlaną przyszłość pod skrzydłami starego, dobrego Brodnaksa i Speera. Aż tu nagle Trent i Brent wysupłał z kieszeni parę dolców i od razu zarząd spółki wycofał się kuchennymi drzwiami. Tym chciwym łajdakom nie wystarczało trzysta tysięcy rocznego zysku od każdego pracownika, chcieli mieć więcej. Wchodzę do sklepu i kupuję piwo. W kieszeni zostają mi cztery dolary i trochę drobnych. Moje konto bankowe jest równie zasobne. Siadam za kierownicą toyoty, którą zaparkowałem przy budce telefonicznej, i opróżniam pierwszą butelkę. Nic nie jadłem od czasu wyśmienitego lunchu w towarzystwie Dot i Buddy’ego, Bosca oraz panny Birdie. Teraz żałuję, że nie poprosiłem o dokładkę galaretki, tak jak Bosco. Nic więc dziwnego, że po wlaniu zimnego piwa do żołądka, ten natychmiast zaczyna protestować głośnym burczeniem. Niewiele czasu mi potrzeba na opróżnienie sześciu butelek. Zwłaszcza że zabijam teraz czas, jeżdżąc bez celu po mieście.
ROZDZIAŁ 4 Moje mieszkanie składa się z dwóch obskurnych pokoików na pierwszym piętrze rozsypującej się kamienicy, noszącej szumną nazwę Hampton. Płacę za nie dwieście siedemdziesiąt pięć dolarów miesięcznie, zwykle z dużym opóźnieniem. Dom stoi kilkadziesiąt metrów od ruchliwej ulicy, dwa kilometry od wydziału. Mieszkam tu prawie od trzech lat. Ostatnio coraz częściej myślałem, żeby po prostu nawiać stąd w środku nocy i dopiero później starać się wynegocjować korzystniejszą cenę na następny rok. Ale wszystkie te rozwadnia były oparte na założeniu, że mając stałą pracę, będę co miesiąc otrzymywał czek od Brodnaksa i Speera. W Hampton mieszkają głównie studenci, tak Kumo goli jak ja, toteż właściciel kamienicy jest przyzwyczajony do ciągłego upominania się o zaległy czynsz. Dochodzi draga w nocy, kiedy wjeżdżam na pusty, pogrążony w ciemnościach parking. Ustawiam wóz koło śmietnika, a gdy wysiadam i zatrzaskuję drzwi, dostrzegam kątem oka jakiś ruch nieopodal. Ze stojącego nieco dalej nuta również wysiada jakiś facet, zatrzaskuje drzwi i rusza pospiesznie w moją stronę. Zamieram, osłupiały. Wszędzie dokoła jest cicho i pusto. — Czy pan się nazywa Rudy Baylor? — pyta nieznajomy, podchodząc bliżej. Wygląda jak prawdziwy kowboj: spiczaste buty z wygiętymi w górę noskami, obcisłe lewisy, flanelowa koszula, krótko przycięte włosy i szczeciniasta broda. Żuje gumę i sprawia takie wrażenie, jakby ani trochę się nie bał, że ktoś może mu przyłożyć. — Kim pan jest? — pytam. — Nazywa się pan Rudy Baylor czy nie? — Owszem. Wyciąga z tylnej kieszeni spodni jakieś dokumenty i podtyka mi je pod nos. — Przykro mi — oznajmia z żalem w glosie. — Co to jest? — Pozew sądowy. Rozkładam papiery Jest za ciemno, żeby coś z nich odczytać. Ale i tak za późno na cokolwiek: odebrałem pozew. — Więc jest pan urzędnikiem sądowym? — pytam nieswoim głosem. — Tak. — To z Texaco? — Owszem. Także z Hampton. Nakaz eksmisji. Gdybym był w innym nastroju, pewnie przeżyłbym szok, że wydano nakaz eksmisji. Ale po całym tym dniu jestem raczej ogłupiały. Zerkam nad ramieniem faceta na rozsypującą się fasadę kamienicy, wokół której trawniki są zaśmiecone, a w szczelinach chodnika rośnie zielsko. Przychodzi mi do głowy, że w tej ruderze zmarnowałem kawał życia. Facet robi krok do tyłu. — Tam wszystko jest wyszczególnione — mówi — data rozprawy, nazwiska prawników i tak dalej. Prawdopodobnie można by to załatwić kilkoma rozmowami przez telefon. Ale to nie moja sprawa. Wykonuję tylko swoje obowiązki. Ładne obowiązki: przyczaić się w ciemnościach, zaskoczyć oszołomioną ofiarę i cisnąć jej papiery w twarz, po czym odejść, rzuciwszy parę słów diabła wartej rady, i jechać pod kolejny adres, żeby terroryzować kogoś innego. Odchodząc już, mężczyzna przystaje i mówi przez ramię: — Wie pan co? Służyłem w policji i do dzisiaj mam w samochodzie krótkofalówkę. Kilka
godzin temu przypadkiem odebrałem komunikat, że facet o nazwisku Rudy Baylor zdemolował jakieś biuro w śródmieściu. Rysopis pasuje do pana. Podali też typ i markę samochodu. Ale moim zdaniem pan ma inny wóz. — A gdyby i on pasował do opisu? — No cóż, to także nie moja sprawa. W każdym razie jest pan poszukiwany przez policję za zniszczenie własności prywatnej. — Czy to znaczy, że mnie aresztują? — Tak. Na pańskim miejscu poszukałbym dzisiaj innego noclegu. Wsiada do auta, dużego modelu bmw. Przyglądam się, jak odjeżdża.
*** Booker czeka na mnie przed wejściem do swojej połówki bliźniaka. Ma na sobie szlafrok, narzucony na piżamę, ale jest boso, nie włożył kapci. To kolejny student liczący już dni do chwili podjęcia stałej pracy, bardzo dba o swój wygląd. Niewiele ma ubrań w szafie, za to każde starannie dobrane. — Co się stało, do cholery? — pyta szybko na mój widok. Po jego oczach widać, że wyrwałem go ze snu. Zadzwoniłem z automatu w całodobowym barze szybkiej obsługi, mieszczącym się przy najbliższym skrzyżowaniu. — Przepraszam — mówię, wchodząc do środka. Przez uchylone drzwi kuchni dostrzegam Charlene, także w pasiastym szlafroku. Włosy ma byle jak zebrane gumką, oczy zaspane, krząta się, chyba szykuje kawę. Z głębi korytarza dolatuje płacz dziecka. Jest trzecia w nocy. Wygląda na to, że obudziłem całą rodzinę. — Siadaj — odzywa się Booker, biorąc mnie za rękę i ciągnąc w kierunku kanapy w saloniku. — Piłeś? — I to sporo. — Z jakiegoś konkretnego powodu? — Stoi nade mną niczym doprowadzony do wściekłości ojciec. — To długa historia. — Mówiłeś coś o policji. Charlene stawia na stoliku filiżankę gorącej kawy. — Wszystko w porządku, Rudy? — pyta tym swoim uroczym, słodkim głosem. — Jasne — odpowiadam, czując się jak ostatni kretyn. — Uspokój dzieciaki — mówi Booker. Charlene odchodzi pospiesznie. — Wybacz… Przysiada na krawędzi stolika, tuż obok mnie, czekając na wyjaśnienia. Nawet nie sięgam po kawę. Głowa mi pęka. Szybko relacjonuję mu wszystkie wydarzenia, od chwili gdy rozstaliśmy się po południu. W gardle mi zasycha, język mam sztywny jak kołek, toteż z trudem przychodzi mi mówić jasno. Wraca Charlene, siada na krześle i także zaczyna się uważnie przysłuchiwać. — Jeszcze raz przepraszam — powtarzam szeptem. — W porządku, Rudy. Nic się nie stało. Ojciec Charlene jest pastorem w jakimś małym miasteczku w Tennessee, z tego powodu ona nie toleruje pijaństwa ani jakiegokolwiek niestosownego zachowania. W ciągu trzech lat studiów zaledwie parę razy wyskoczyliśmy z, Bookerem na jednego, a i to w najgłębszej tajemnicy przed jego żoną.
— Wypiłeś dwanaście piw? — pyta Booker z niedowierzaniem. Charlene wstaje i wychodzi, żeby uspokoić dzieci, które znów zaczynają wołać ją z pokoju. Pospiesznie kończę relację, opowiadając o spotkaniu z, urzędnikiem sądowym, o nakazie eksmisji i czekającym mnie procesie — o wszystkim, co spotkało mnie tego cholernego dnia. — Koniecznie muszę znaleźć pracę, Booker — mówię na zakończenie, pociągając łyk kawy. — Na razie masz ważniejsze sprawy na głowie. Za trzy miesiące czeka nas egzamin kwalifikacyjny do palestry, trzeba będzie stanąć przed komisją. Pobyt w areszcie i proces sądowy mogłyby cię zdyskwalifikować. Nawet o tym nie pomyślałem. Odczuwam coraz dokuczliwszy ból, mam wrażenie, że za chwilę głowa mi pęknie. — Czy mógłbym dostać jakąś kanapkę? — pytam, bo robi mi się niedobrze. Wraz z drugim opakowaniem piwa kupiłem paczkę herbatników, nic więcej nie jadłem od czasu lunchu w klubie seniora. Widocznie Charlene usłyszała moje pytanie, gdyż woła z kuchni: — A może usmażyć ci jajka na bekonie? — Byłbym wdzięczny, Charlene. Wielkie dzięki. Booker zamyśla się głęboko. — Z samego rana zadzwonię do Marvina Shankle’a, poproszę, żeby skontaktował się ze swoim bratem, może coś wskórają na komendzie policji. Przede wszystkim trzeba zapobiec aresztowaniu. — To niezły pomysł. — Marvin Shankie to najbardziej znany czarnoskóry adwokat w Memphis, przyszły szef Bookera. — Jak będziesz z nim rozmawiał, to zapytaj, czy nie przyjąłby jeszcze jednego kandydata do pracy. — Pewnie. Chciałbyś reprezentować czarnych w procesach cywilnych? — W tej chwili jestem gotów podjąć pracę nawet w firmie zajmującej się wyłącznie rozwodami Koreańczyków. Nie gniewaj się, Booker, ale cholernie potrzebna mi jakakolwiek robota. Zrozum, że stoję na progu bankructwa. Tylko patrzeć, jak zgłoszą się następni wierzyciele i zza każdego krzaka zaczną wyskakiwać przede mną urzędnicy sądowi, wciskając mi kolejne pozwy w garść. Nie mogę do tego dopuścić. Odchylam się na oparcie kanapy. Z kuchni dolatuje intensywny zapach bekonu przysmażanego na patelni. — Gdzie masz te dokumenty? — pyta Booker. — W samochodzie. Wychodzi z pokoju. Wraca po minucie, siada na krześle i zaczyna przeglądać pozew Texaco oraz nakaz eksmisji. Charlene krząta się w kuchni, przynosi drugą filiżankę kawy i aspirynę. Jest już wpół do czwartej nad ranem. Dzieciaki w końcu cichną. Ciepło mnie rozkleja, wreszcie czuję się bezpieczny. Mimo woli głowa mi opada, oczy się same zamykają. Usypiam.
ROZDZIAŁ 5 Przemykam korytarzami wydziału prawa niczym wąż prześlizgujący się w trawie. Jest już sporo po dwunastej, moja grupa dawno temu skończyła zajęcia. Prawa sportowców i wybrane zagadnienia Kodeksu Napoleona — śmiechu warte. Daję nura do mojego mrocznego kącika w podziemiach biblioteki. Zdrzemnąłem się na kanapie, a Booker obudził mnie z radosną nowiną, że rozmawiał już z Marvinern Shankle’em i wszystko jest ca najlepszej drodze. Jego szef obiecał skontaktować się ze znajomym kapitanem policji, zresztą rzekł optymistycznie, że tak czy inaczej da się tę sprawę załatwić. Brat Maryjna jest sędzią w którymś z wydziałów kryminalnych, toteż ten oznajmił, że jeśli nie zdoła sam spowodować wycofania oskarżenia, to odwoła się do znajomych brata. Ja jednak nie byłem pewien, czy policja mnie wciąż nie poszukuje. Booker obiecał zadzwonić, jak tylko się czegoś dowie. Ma już własny gabinet w firmie Shankie’a. Jest z nią związany od dwóch lut, pracuje na część etatu, ale z pewnością nauczył się tam więcej niż pozostała piątka z naszej grapy na uczelni. Zawsze w przerwie między wykładami dzwoni do sekretariatu firmy i dowiaduje się, co jest dla niego do roboty. Polem opowiada mi o tym czy innym kliencie. Będzie z niego naprawdę dobry adwokat. Nie potrafię uporządkować myśli na takim kacu. Robię notatki, próbuję wypunktować rzeczy dla mnie najważniejsze, ale wychodzą tylko zdania w rodzaju: „Udało mi się prześliznąć niepostrzeżenie do biblioteki i co dalej?” Postanawiam przesiedzieć tu do czasu, aż gmach nieco opustoszeje. Jest piątkowe wczesne popołudnie, wszyscy odczuwają zmęczenie po całym tygodniu. Później chcę iść do pełnomocnika do spraw zatrudnienia i przycisnąć go do muru, wykładając kawę na ławę. Jeśli dopisze mi szczęście, znajdzie się niechciana przez nikogo oferta pracy z podrzędnej agencji rządowej, poszukującej radcy prawnego i proponującej dwadzieścia tysięcy dolarów rocznego dochodu. A może trafię nawet na ofertę z jakiejś małej firmy prawniczej, która w ostatniej chwili zdecydowała się przyjąć jeszcze jednego pracownika? Woię icdiiak nie zaprzątać sobie głowy różnymi „może”. Wśród studentów prawa z Memphis krąży legenda o niejakim Jonathanie Lake’u, absolwencie tejże uczelni, który także nie mógł znaleźć zatrudnienia w żadnej ze znanych firm. Wydarzyło się to jakieś dwadzieścia lat temu. Kiedy Lake się przekonał, że nie ma dla niego pracy, wynajął domek na przedmieściu i ustawił ręcznie malowany szyld, że jest adwokatem gotowym podjąć się obrony w każdej sprawie. Przez kilka miesięcy przymierał głodem, aż któregoś wieczoru rozbił się na swoim motocyklu i wylądował ze złamaną nogą w szpitalu pod wezwaniem Świętego Piotra, finansowanym ze składek dobroczynnych. Kilka dni później na sąsiednim łóżku znalazł się facet, który także miał wypadek motocyklowy, był znacznie bardziej połamany i miał rozległe poparzenia. Wiózł swoją narzeczoną, ta zaś odniosła tak poważne obrażenia, że po kilku dniach zmarła w szpitalu. Lake nawiązał znajomość z tym facetem i podjął się poprowadzić w sądzie sprawę o odszkodowanie. Szybko wyszło na jaw, że kierowcą jaguara, który nie zatrzymał się przed znakiem stop i spowodował wypadek, jest jeden ze wspólników znanej w mieście firmy prawniczej — pół roku wcześniej ten sam facet po wstępnej rozmowie odrzucił kandydaturę Lake’a do objęcia posady w tejże firmie. Co więcej, spowodował wypadek, prowadząc samochód po pijanemu. Lake z rozkoszą pozwał go do sądu. Facet miał dziesiątki różnych polis ubezpieczeniowych, toteż na wiele sposobów próbowano załatwić sprawę polubownie, żeby uniknąć niepotrzebnego
rozgłosu. Rozprawa trwała krótko. I tak oto, sześć miesięcy po zdaniu egzaminu kwalifikacyjnego do palestry, Jonathan Lake wygrał prestiżowy proces o odszkodowanie w wysokości dwóch milionów sześciuset tysięcy dolarów. Zażądał zresztą wypłaty w gotówce, nie godząc się na jakiekolwiek spłaty długoterminowe. Plotka głosi, że jeszcze w szpitalu sceptycznie nastawiony motocyklista stwierdził, iż skoro Lake jest młodym, świeżo upieczonym adwokatem, to gdy uda mu się wygrać sprawę, będzie mógł zatrzymać dla siebie połowę odszkodowania. Lake o tym nie zapomniał, a tamten facet dotrzymał słowa. Jeśli wierzyć opowieściom, początkujący prawnik zarobił milion trzysta tysięcy dolarów. Ja na jego miejscu, mając taką forsę, wybrałbym się na Karaiby i żeglował jachtem, popijając rum z lodem. On jednak założył własną kancelarię, zatrudnił sekretarki oraz asystentów, gońców i detektywów. Zaczął pracować po osiemnaście godzin dziennie, nie bał się żadnych spraw, skarżył nawet najpotężniejsze firmy. W dodatku cały czas się uczył, nabywał doświadczenia i wkrótce stał się najbardziej wziętym adwokatem w całym Tennessee. Dzisiaj, po dwudziestu latach, kancelaria nadal jest otwarta po osiemnaście godzin na dobę, Lake prowadzi samodzielną firmę, nie wziął nikogo do spółki, ale zatrudnia dwunastu prawników i występuje w tak wielu głośnych sprawach, jak nikt inny z tej branży, a jeśli wierzyć plotkom, zarabia około trzech milionów dolarów rocznie. Nie ma zresztą podstaw, aby im nie wierzyć. W Memphis nie da się ukryć tak olbrzymich dochodów, toteż Lake nadal cieszy się wielką popularnością. I tworzy wokół siebie legendę. Każdego roku spora liczba studentów rozpoczyna naukę na wydziale prawa tylko i wyłącznie z tego powodu, że chce pójść w ślady Lake’a. Kto zresztą o tym nie marzy? Toteż z każdego rocznika po paru absolwentów próbuje swych sił na własną rękę, ponieważ nie wystarczy im maleńki gabinet w jakiejś firmie i tabliczka na drzwiach z wypisanym na niej nazwiskiem. Oni chcieliby najpierw przymierać głodem, a później odnieść spektakularny sukces, tak jak Lake. Podejrzewam, że ci marzyciele także jeżdżą motocyklami. Może ja również powinienem się tym zainteresować? Może to jest jakieś rozwiązanie? Ja i Lake. Znowu wchodzę do gabinetu Maksa Leuberga w niewłaściwym momencie. Rozmawia przez telefon, gestykulując przy tym szeroko i klnąc jak pijany marynarz. Chodzi o jakąś rozprawę w Saint Paul, w której miał wystąpić jako biegły. Spuszczam głowę, udaję, że zapisuję coś w notesie i nie słucham tej rozmowy, podczas gdy Max chodzi nerwowo wzdłuż biurka, szarpiąc przewodem od słuchawki. Wreszcie ją odkłada. — Trzeba ich mocno wziąć za pysk, jasne? — mówi, szukając czegoś między papierami walającymi się na biurku. — Kogo? — Tych z Great Benefit. Wieczorem zapoznałem się dokładnie z dokumentami. To klasyczny debet ubezpieczeniowy. — Wyciąga w końcu spod którejś sterty wypchaną kartonową teczkę i ciężko opada z nią na krzesło. — Wiesz co to jest debet ubezpieczeniowy? Mam wrażenie, że pamiętam, obawiam się jednak, iż w rozmowie mógłbym pomylić jakieś szczegóły. — Nie bardzo… — Czarni nazywają to polisą uliczną. Chodzi o najtańsze ubezpieczenia, które wędrujący od drzwi do drzwi agenci sprzedają ludziom o niskich dochodach. Ci sami agenci zjawiają się później raz w tygodniu, osobiście ściągają składki i robią wpis w specjalnych książeczkach debetowych trzymanych przez nabywców polisy. Firmy, które sprzedają tego typu ubezpieczenia, zakładają ciemnotę swoich klientów, toteż prawie na wszystkie wystąpienia o odszkodowanie,
bez względu na powody, udzielają odmownej odpowiedzi. „Przepraszamy, ale z tych lub tamtych powodów taki wypadek nie jest objęty warunkami ubezpieczenia”. Rzekłbym, że wobec konieczności udzielenia takiej odmowy wykazują się nawet olbrzymią pomysłowością. — I nikt nie występuje do sądu? — To się zdarza, ale rzadko. Badania wykazują że tylko jedno na trzydzieści umotywowanych roszczeń znajduje swój epilog na sali sądowej. Towarzystwa ubezpieczeniowe doskonale o tym wiedzą i właśnie na tym bazują. Nie zapominaj, że ich klienci należą do najniższych warstw społecznych, są to ludzie, którzy po prostu boją się prawników i wszelkich instytucji państwowych. — Jak się zazwyczaj kończą tego typu rozprawy? Max szybko macha ręką, jakby chciał złapać jakąś muszkę kręcącą mu się przed twarzą. Dwie kartki spadają z biurka i lądują na podłodze. Profesor splata dłonie i z głośnym trzaskiem naciąga stawy palców. — Najczęściej nie da się wywalczyć dużych odszkodowań, choć było już parę głośnych spraw w tym kraju, dotyczących milionowych wypłat. Sam brałem udział w dwóch czy trzech takich procesach. Żaden z sędziów się nie spieszy, żeby uczynić milionerami zwykłych ludzi, którzy wykupili najtańszą polisę. O tym też musisz pamiętać. Na podstawie dokumentów, jakie mi zostawiłeś, można wystąpić o pokrycie wszelkich kosztów leczenia, czyli o odszkodowanie ściśle objęte warunkami polisy, w wysokości, powiedzmy, pięciu tysięcy dolarów. Aktywa firmy ubezpieczeniowej są warte, załóżmy, dwieście milionów. W takiej sytuacji adwokaci zazwyczaj występują do sądu o przyznanie pięciu tysięcy odszkodowania i kilku milionów rekompensaty za naruszenie warunków umowy, straty moralne i tak dalej. Ale to rzadko kiedy przynosi rezultaty. Zwykle towarzystwo wypłaca tych pięć tysięcy, dorzuca dziesięć tysięcy na otarcie łez i na tym koniec. Ostatecznie i tak jest górą. — Donny Ray Black umiera. Nie ma dla niego ratunku tylko dlatego, że towarzystwo odmówiło pokrycia kosztów przeszczepu szpiku kostnego, co powinno było uczynić na podstawie polisy. Mam rację? Leuberg uśmiecha się pobłażliwie. — Tak, masz rację. Zakładając, rzecz jasna, że jego rodzice niczego przed tobą nie zataili. A to założenie bywa ryzykowne. — Przyjmijmy jednak, że wszystko jest w porządku — mówię z naciskiem, stukając palcem w dokumenty. Max wzrusza ramionami, lecz po chwili znów się uśmiecha i kiwa głową. — W takim razie to dość pewna sprawa. Może niezbyt opłacalna, ale raczej pewna. — Nie rozumiem. — To proste, Rudy. Jesteśmy w Tennessee, tu sądy nie przyznają, w ramach odszkodowania sum większych niż pięciocyfrowe. Skrajnie konserwatywni sędziowie boją się precedensu. Zresztą średni dochód na jednego mieszkańca jest dosyć niski, więc olbrzymią rolę grają opory psychiczne przed uczynieniem sąsiadów milionerami. Zwłaszcza w Memphis trudno jest wywalczyć uczciwy werdykt. Mogę się założyć, że Jonathan Lake by go wywalczył. Może nawet przyznałby mi jakąś premię, gdybym przekazał tę sprawę w jego ręce. Mimo dokuczliwego kaca moje szare komórki zaczynają intensywniej pracować. — Więc co mam z tym zrobić? — pytam wprost. — Złożyć pozew przeciwko łobuzom. — Ale nie uzyskałem jeszcze licencji. — Nie musisz sam tego robić. Skieruj ludzi do jakiegoś obrotnego, znanego adwokata. Napisz
dwustronicowe sprawozdanie dla Smoota i na tym koniec. Telefon znów dzwoni. Leuberg podrywa się na nogi i kładzie wypchaną teczkę na brzegu biurka przede mną. — Znajdziesz tu sprawozdania z trzech tysięcy podobnych spraw. Zapoznaj się z tym, mam nadzieję, że to cię zainteresuje. — Dzięki. Ruchem ręki daje mi znać, że już skończyliśmy. Wychodząc na korytarz, słyszę, jak zaczyna wrzeszczeć do słuchawki. Studia wykształciły we mnie głęboką niechęć do grzebania w papierach. Z tych trzech lat, jakie spędziłem na wydziale, co najmniej połowę czasu musiałem poświęcić na żmudne przekopywanie starych, zniszczonych podręczników w poszukiwaniu relacji z jakichś dawnych procesów, mających potwierdzić pewne wątpliwe teorie, których w praktyce żaden adwokat nie stosował od dziesięcioleci. Wszyscy uwielbiają wysyłać studentów do takiej roboty. Wykładowcy — z których olbrzymia większość pracuje na uczelni, gdyż nie potrafi funkcjonować w realnym świecie — są jednomyślni, że pisanie nikomu niepotrzebnego streszczenia z nudnej rozprawy jest dla nas doskonałym Ircningiem i że w ten sposób poszerzymy swoją wiedzę, a co za tym idzie, będziemy mogli wkroczyć w samodzielne życie jako świetnie wykształceni młodzi adepci prawa. Takie praktyki są stosowane głównie przez pierwsze dwa lata studiów. Trzeci rok jest trochę odmienny. Ale może, jak to się mówi, w tym szaleństwie jest metoda. Słyszałem tysiące opowieści o tym, że w wielkich firmach prawniczych żółtodziobów świeżo przyjętych do pracy znów się odsyła na dwa lata ilo sporządzania streszczeń i raportów z opisanych w książkach procesów. A kiedy przystępuje się do tej roboty na kacu, człowiek odnosi wrażenie, że czas stanął w miejscu. Od razu nasila się ból głowy. Kiedy tego piątkowego popołudnia Booker zagląda do mojego kącika, zastaje mnie przy biurku zawalonym książkami, a na wierzchu tej sterty leży przekazany mi przez Leuberga spis rozpraw, z których przebiegiem powinienem się zapoznać. — Jak się czujesz? — pyta. Jest w krawacie i płaszczu, zapewne przyjechał tu prosto z biura, gdzie prowadził rozmowy telefoniczne i nagrywał wnioski na dyktafon, jak prawdziwy adwokat. — Dobrze. Kuca obok mnie i odczytuje tytuły z grzbietów książek. — Czym ty się zajmujesz? — Nie uczę się do egzaminu. Przygotowuję sprawozdanie na zajęcia Smoota; — Nigdy nie grzebałeś w streszczeniach do tego przedmiotu. — To prawda, ale muszę jakoś zagłuszyć wyrzuty sumienia. Podnosi się i opiera o krawędź biurka. — Przynoszę dwie wiadomości — mówi niemal szeptem. — Marvin Shankle JonI zdania, że o tym drobnym incydencie w biurze Brodnaksa i Speera możesz na razie zapomnieć. Zadzwonił do jakiegoś znajomego i upewnił się, że tak zwany pokrzywdzony nie będzie naciskał na wniesienie oficjalnej skargi. — Znakomicie — mówię. — Wielkie dzięki, Booker. — To nie moja zasługa. Myślę, że teraz możesz bezpiecznie wyjść na ulicę,.. jeśli zdołasz się oderwać od tej pasjonującej pracy. — Spróbuję. — Po drugie, przeprowadziłem długą szczerą rozmowę z Shankle’em. Właśnie od niego wracam. W tej chwili nie ma wolnego etatu. Zatrudnił trzech nowych pracowników, mnie i
jakichś dwóch absolwentów z Waszyngtonu. Nie ma żadnej pewności, czy oni będą pasowali do zespołu, ale na razie jego największym zmartwieniem jest wygospodarowanie dodatkowych pomieszczeń. — Naprawdę nie musiałeś tego robić, Booker. — Ale chciałem. Przecież to nic nie kosztuje. Shankle obiecał, że nastawi wszystkie anteny, przetrząśnie zarośla… Wiesz, o co chodzi. Ma bardzo rozległe znajomości. Jestem tak poruszony, że nie mogę wydusić z siebie słowa. Jeszcze wczoraj cieszyłem się perspektywą dobrej pracy z całkiem niezłą pensją. Dzisiaj różni ludzie, których nawet nie miałem okazji poznać, robią mi tę grzeczność, że rozpytują znajomych o jakiekolwiek możliwości zatrudnienia. — Dzięki. Przygryzam wargi i wbijam wzrok w moje paznokcie. Booker spogląda na zegarek. — Muszę lecieć. Chcesz się pouczyć do egzaminu jutro rano? — Pewnie. — To zadzwonię. Klepie mnie po ramieniu i odchodzi.
*** Dokładnie za dziesięć piąta opuszczam podziemia i wychodzę z biblioteki do głównego holu. Nie boję się już gliniarzy, nie obawiam spotkania z Sarą Plankmore, nawet mniej mnie martwi perspektywa zetknięcia z kolejnymi urzędnikami sądowymi. A już całkowicie pozbyłem się lęku przed ujrzeniem któregoś z moich niezbyt sympatycznych kolegów. Zresztą korytarze świecą pustkami. W piątki o tej porze na wydziale prawie nikogo już nie ma. Biuro pełnomocnika mieści się na parterze, od frontu, zaraz za dziekanatem. Obrzucam spojrzeniem tablicę w korytarzu, lecz, nawet nie zwalniam kroku. Zazwyczaj wiszą tu dziesiątki rozmaitych ofert pracy, zarówno z dużych firm, drobnych spółek, samodzielnych kancelarii, prywatnych przedsiębiorstw, jak również z agencji rządowych. Ale teraz jedno spojrzenie wystarczy, by potwierdzić moje obawy. Na tablicy nie ma ani jednego ogłoszenia. Po prostu o tej porze roku rynek pracy jest nasycony. Funkcję pełnomocnika od wielu lat pełni Madeline Skinner. Chodzą słuchy, że zamierza iść na emeryturę, ale krąży też złośliwa plotka, iż co roku jedynie straszy dziekana odejściem, żeby wytargować podwyżkę. Ta koścista kobieta o krótko obciętych siwych włosach i setkach drobnych zmarszczek wokół oczu ma sześćdziesiąt lat, ale wygląda na siedemdziesiątkę. W jej popielniczce zawsze leży zapalony papieros. Podobno wypala cztery paczki dziennie, co wydaje mi się niewiarygodne, tym bardziej że panuje powszechna moda na niepalenie. Widocznie nikt nie miał odwagi jej o tym powiedzieć. Madeline cieszy się ogromnym szacunkiem, ponieważ rozmawia z ludźmi składającymi oferty pracy, a gdyby te przestały napływać, nasz wydział stałby się niepotrzebny. Zresztą Skinner jest bardzo dobra w tej roli, zna odpowiednich ludzi we właściwych firmach. W większości wypadków to jej zawdzięczają posady, które obecnie zajmują. Jest bezwzględna. Jeżeli jakaś firma zatrudnia głównie absolwentów znanych uczelni należących do Ivy League, a rzadko prawników z, naszego uniwersytetu stanowego, Madeline dzwoni bezpośrednio do rektora i składa nieoficjalną skargę. Zdarzało się już wielokrotnie, że po takiej interwencji rektor osobiście przeprowadzał rozmowę z zarządem spółki i przyczyniał się do przywrócenia zachwianej równowagi. Skinner wie o każdym zwalniającym się stanowisku dla prawnika i natychmiast wybiera najlepszego kandydata do tej pracy.
Ale z każdym rokiem jest coraz ciężej. Przybywa zbyt wielu fachowców z dziedziny prawa. A poza tym nasza uczelnia nie należy do Ivy League. Kiedy otwieram drzwi, dostrzegam Madeline przy zlewie. Stoi i patrzy w tę stronę, jakby czekała właśnie na mnie. — Cześć, Rudy — wita mnie posępnym tonem. Jest sama w biurze, wszyscy inni już sobie poszli. Trzyma w ręku szklankę z wodą, między kościstymi palcami drugiej dłoni tkwi papieros. — Cześć. Uśmiecham się szeroko, jakbym był najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Pokazuje mi drzwi prowadzące z sekretariatu do jej gabinetu. — Wejdź, tam porozmawiamy. — Chętnie. Idę za nią. Madeline zamyka drzwi i ruchem głowy wskazuje mi krzesło. Siadam posłusznie. Ona zajmuje swoje miejsce za biurkiem. — Ciężki dzień, co nie? — zaczyna, jakby doskonale wiedziała o wszystkim, co się wydarzyło w ciągu ostatniej doby. — Miewałem lepsze. — Rozmawiałam dziś rano z Loydem Beckiem — oznajmia cicho. A ja miałem nadzieję, że wczoraj trafił go szlag. — I co powiedział? — pytam niby od niechcenia. — Już po południu dotarły do mnie plotki o fuzji i natychmiast pomyślałam o tobie. Jesteś jedynym absolwentem, który miał rozpocząć pracę u Brodnaksa i Speera, toteż zaniepokoiłam się twoim dalszym losem. — I co? — Fuzję przeprowadzono błyskawicznie, wykorzystano wyjątkową okazję, i tak dalej. Zaszczycili mnie tym samym bełkotem. — Więc dziś zapytałam go uprzejmie, kiedy cię zawiadomili o planowanej fuzji. Zaczął wykręcać kota ogonem, mówił, że ten wspólnik to, a ten tamto, w końcu oświadczył, że kilkakrotnie do ciebie dzwonił, ale nie mógł się połączyć. — Faktycznie od czterech dni mam nieczynny telefon. — Mniejsza z tym. Poprosiłam go, aby przesłał mi faksem całą korespondencję między zarządem spółki a tobą, która dotyczy planowanej fuzji i twoich perspektyw po dokonaniu sprzedaży. — Nie było żadnej korespondencji. — Wiem, przynajmniej do tego się przyznał. Chodziło mi o sformułowanie konkretnego zarzutu, że wcześniej nie zrobili nic i zawiadomili cię dopiero po fakcie. — Zgadza się. Tak było. Zaczynam czuć się głupio, bo nawet Madeline jest po mojej stronie. — Wyjaśniłam mu więc ze szczegółami, że nie mają prawa traktować w ten sposób naszego absolwenta. Krótko mówiąc, ostro się posprzeczaliśmy przez telefon. Nie wiem, co powiedzieć. Uśmiecham się tylko, nietrudno bowiem zgadnąć, kto był górą w tej „sprzeczce”. — Beck przysięgał, że naprawdę chcieli cię zatrudnić. Nie jestem przekonana, czy należy mu wierzyć. Niemniej wytłumaczyłam, że powinni dużo wcześniej przeprowadzić z tobą rozmowę na ten temat. Do cholery, przecież jesteś człowiekiem, już prawie z dyplomem w kieszeni, zaledwie o krok od uzyskania licencji, a nie jakimś starym biurkiem. Powiedziałam mu, iż świetnie wiem, kto za tym wszystkim stoi, i wyjaśniłam, że niewolnictwo zniesiono dawno temu.
Po prostu nie mają prawa traktować cię w ten sposób, ani z ciebie rezygnować, ani przenosić gdziekolwiek, ani też wyrzucać na bruk. Babka na medal. Myślałem dokładnie tak samo. — A po tej rozmowie poszłam do dziekana. Ten zadzwonił do niejakiego Donalda Huceka, kierownika administracji w zarządzie spółki Tinley Britt. Hucek poprosił o parę minut na sprawdzenie informacji i oddzwonił, przedstawiając te same wykręty. Twierdził, że Beck naprawdę chciał cię zatrudnić, ale nie spełniasz wymogów stawianych nowym pracownikom Tinley Britt. Dziekan zaczął się dopytywać o szczegóły i Hucek stwierdził, że jeszcze raz sprawdzi twoje wyniki oraz preferencje. — Nie wierzę, aby u Trenta i Brenta znalazło się dla mnie miejsce — mówię pewnie jak człowiek, który odrzuca jedną z wielu ofert zatrudnienia. — Hucek oznajmił to samo. Powiedział, że zarząd Tinley Britt prawdopodobnie będzie musiał z ciebie zrezygnować. — Jasne. Nawet nie muszę szukać właściwych słów. Madeline na pewno wie, co czuję, zna to cierpienie. — Z Tinley Britt od dawna mamy na pieńku. W ciągu ostatnich trzech lat przyjęli zaledwie pięciu naszych absolwentów. Spółka rozrosła się do rozmiarów takiego molocha, że nie ma szans się z nimi dogadać. Mówiąc szczerze, nawet bym nie chciała tam pracować. Próbuje mnie pocieszyć, jakby rzeczywiście była przekonana, że spotkało mnie coś dobrego. No pewnie, kto na moim miejscu chciałby pracować w firmie Trent i Brent, która początkującym asystentom proponuje zarobki rzędu pięćdziesięciu tysięcy dolarów rocznie?! — I co mi zostaje? — pytam. — Niewiele — odpowiada pospiesznie — na dobrą sprawę nic. — Zagląda do swoich notatek. — Dzwoniłam już do wszystkich znajomych. Było jeszcze wolne stanowisko asystenta obrońcy z urzędu, pół etatu za dwadzieścia tysięcy rocznie, ale przedwczoraj Hall się na nie zdecydował. Zaproponowałam mu je już dawno temu. Znasz Halla Pasteriniego? Było mi go żal. Wahał się, ale w końcu przyjął ofertę. A teraz wszyscy użalają się nade mną. — Zostały mi dwie chyba dość interesujące propozycje dla doradców prawnych w niewielkich przedsiębiorstwach, ale w obu wypadkach stawiają Warunek przynależności do palestry. Do egzaminu przystąpię dopiero w lipcu. Praktycznie każda firma przyjmuje nowych pracowników zaraz po uzyskaniu przez nich dyplomu, wypłaca pensję i stwarza jak najlepsze warunki przygotowań do egzaminu, żeby człowiek wiedział, na czym stoi, gdy będzie do niego przystępował. Madeline zamyka notatnik. — Jeszcze poszukam. Może coś się zwolni w najbliższym czasie. — A co ja mam robić? — Zacznij szukać na własną rękę. W tym mieście są trzy tysiące prawników, a olbrzymia większość prowadzi własne kancelarie bądź łączy się w dwu–trzyosobowe zespoły. Nie utrzymują żadnego kontaktu z naszym biurem pełnomocnika, więc nie mam do nich dojścia. Warto spróbować szczęścia. Ja bym zaczęła wypytywać o pracę w tych najmniejszych spółkach, dwu– trzy–, czteroosobowych. Możesz im zaoferować przeszukiwanie archiwów, prowadzenie śliskich spraw… — Jak to: śliskich?
— W najciemniejszych kątach biur stoją szafy przeznaczone na takie sprawy, które z biegiem czasu zaczynają coraz bardziej cuchnąć. Każdy adwokat ma śliskie sprawy, na które kiedyś się zdecydował, a teraz gorąco tego żałuje. To kolejna rzecz całkowicie pomijana milczeniem na zajęciach. — Czy mogę o coś spytać? — Jasne. Słucham. — Jak wielu osobom w ciągu ostatnich trzech miesięcy udzieliła pani tej samej rady dotyczącej chodzenia od drzwi do drzwi i szukania pracy na własną rękę? Uśmiecha się blado i znów zagląda do notatek. — Piętnaście osób z twojego rocznika nadal nie znalazło żadnej oferty zatrudnienia. — Więc mogę zakładać, że nawet w tej chwili biegają po mieście i szukają pracy. — Niewykluczone, trudno powiedzieć. Niektórzy mogą mieć jakieś własne plany, o których nic mi nie mówili. Jest już po piątej i Madeline na pewno chciałaby iść do domu. — Bardzo dziękuję, pani Skinner. Za wszystko. To miłe, że kogoś jeszcze obchodzi mój los. — Obiecuję, że nadal będę szukała. Wpadnij tu w przyszłym tygodniu. — Na pewno zajrzę. Dzięki. Chyłkiem przemykam z powrotem do swojego kącika w podziemiach.
ROZDZIAŁ 6 Posiadłość Birdsongów znajduje się w Midtown, starszej części miasta, zaledwie parę kilometrów od gmachu wydziału. To cicha i spokojna okolica, po obu stronach uliczki rosną potężne, wiekowe dęby. Niektóre domki są bardzo ładne, otoczone starannie przystrzyżonymi trawnikami, na podjazdach stoją błyszczące luksusowe samochody. Inne zaś sprawiają wrażenie porzuconych, są zaniedbane, fasady ledwie widać zza gąszczu zielska w zapuszczonych ogródkach. Są i takie, które wyglądają biednie, lecz dość schludnie. Panna Birdie mieszka w wiktoriańskim domu z białych kamieni, otoczonym przestronną werandą ciągnącą się aż gdzieś na tyły. Warto by go odmalować, położyć nowe dachówki i uporządkować teren od ulicy. Szyby w oknach są zakurzone, a z rynien wysypują się zeszłoroczne liście, lecz mimo to widać, że ktoś tu mieszka i jakoś próbuje utrzymać porządek. Wzdłuż podjazdu ciągnie się dawno niestrzyżony żywopłot. Skręcam z ulicy i zatrzymuję wóz za brudnym cadillakiem, co najmniej dziesięcioletnim. Deski werandy skrzypią mi pod nogami, kiedy idę w stronę drzwi wejściowych, rozglądając się uważnie za jakimś wielkim psem z obnażonymi kłami. Jest już późno, prawie całkiem ciemno, przed domem światła są pogaszone. Masywne dębowe drzwi zastaję szeroko otwarte, przez wewnętrzne, wykonane z gęstej drucianej siatki, widać niewielki, tonący w mroku przedsionek. Nie mogę znaleźć dzwonka, pukam więc delikatnie w metalową siatkę, ale wypaczone drzwi głośno łomoczą o framugę. Wstrzymuję oddech. Nie rozlega się jednak ujadanie psa. Nikt nie odpowiada. Nie dostrzegam jakiegokolwiek ruchu. Pukam głośniej. — Kto tam? — woła z głębi domu znajomy głos. — Panna Birdie? Kobieta wychodzi do przedsionka, zapala światło. Ma na sobie ten sam bawełniany dres, co wczoraj, podczas spotkania w klubie seniora w Cypress Gardens. Marszczy brwi, próbując coś dojrzeć przez drucianą siatkę. — To ja, Rudy Baylor, student prawa. Rozmawialiśmy wczoraj. — Rudy! Wydaje się zaskoczona moją wizytą. Przez chwilę odczuwam zakłopotanie, lecz zaraz ogarnia mnie smutek. Ta kobieta mieszka sama w tak wielkim domu, przekonana, że cała rodzina odwróciła się do niej plecami. Prawdopodobnie jedynym, jej zajęciem jest troska o tych wszystkich staruszków, którzy zbierają się raz dziennie, żeby zjeść wspólnie lunch i odśpiewać kilka patriotycznych pieśni. Panna Birdie Birdsong musi się czuć diabelnie samotna. Pospiesznie otwiera siatkowe drzwi. — Wejdź. Wejdź, proszę — powtarza. W jej głosie nie czuć nawet cienia podejrzliwości. Bierze mnie pod rękę i prowadzi korytarzem w głąb domu, zapalając po drodze wszystkie światła. Na ścianach wiszą portrety przodków. Dywany są zakurzone i mocno powybierane. W dusznym powietrzu unosi się zapach kurzu — całe to stare domostwo wymaga gruntownego sprzątania i solidnej renowacji. — To miłe, że zechciałeś mnie odwiedzić — mówi słodkim głosem panna Birdie, zaciskając palce na moim ręku. — Powiedz mi, czy wczoraj przyjemnie spędziłeś czas w klubie? — Oczywiście, proszę pani. — To może byś wpadł jeszcze kiedyś? — Wprost nie mogę się doczekać. Sadza mnie przy stole w kuchni.
— Napijesz się kawy czy herbaty? — pyta, otwierając szafki i nadal pstrykając wyłącznikami światła. — Poproszę kawę. Rozglądam się ciekawie. — Może być rozpuszczalna? — Tak, oczywiście. — Po trzech latach studiów chyba nie potrafiłbym odróżnić kawy z ekspresu od rozpuszczalnej. — Ze śmietanką i cukrem? — pyta, otwierając lodówkę. — Nie, dziękuję. Wolę czarna i gorzką. Panna Birdie nastawia wodę, przygotowuje dwie filiżanki i siada naprzeciwko mnie przy stole. Uśmiecha się od ucha do ucha. Musiałem jej sprawić nie lada frajdę. — Tak się cieszę, że mnie odwiedziłeś — mówi, chyba już po raz trzeci czy czwarty. — Ma pani piękny dom, panno Birdie — oznajmiam, głęboko wdychając zatęchłe powietrze. — Och, dziękuję. Kupiliśmy go z Thomasem pięćdziesiąt lat temu. Rzeczywiście — garnki, patelnia, sama kuchnia, zlew, krany, a nawet elektryczny toster muszą sobie liczyć co najmniej czterdzieści lat. Sądząc po wyglądzie, lodówka pochodzi z początku lat sześćdziesiątych. — Thomas zmarł jedenaście lat temu. Właśnie tu wychowaliśmy naszych dwóch synów, ale wolałabym teraz o nich nie rozmawiać. Przez jej oblicze przelatuje jakiś bolesny cień, lecz zaraz znowu pojawia się na nim uśmiech. — Oczywiście, jak pani sobie życzy. — Lepiej porozmawiajmy o tobie — proponuje. Tego tematu z kolei ja wolałbym uniknąć. — Jasne. Czemu nie? — Przygotowuję się psychicznie na pytania. — Skąd pochodzisz? — Urodziłem się tutaj, ale wychowywałem w Knoxville. — To miłe. A do którego college’u chodziłeś? — Imienia Austina Peaya. — Jakiego Austina? — Peaya. To niezbyt znana szkoła w Clarksville. Państwowa. — Aha… Czemu wybrałeś studia prawnicze na Uniwersytecie Stanowym w Memphis? — Bo to świetny wydział, poza tym lubię Memphis. Mówiąc prawdę, istniały jeszcze dwa inne, ważniejsze powody. Przede wszystkim tu zostałem przyjęty na studia i stać mnie było na płacenie niezbyt wygórowanego czesnego. — To miłe. Kiedy uzyskasz dyplom? — Za trzy tygodnie. — I wtedy będziesz pełnoprawnym adwokatem… To miłe. Gdzie zamierzasz podjąć pracę? — No cóż… jeszcze nie zdecydowałem. Ostatnio wiele myślałem o tym, czy nie rozpocząć samodzielnej praktyki, rozumie pani… czy nie otworzyć własnej kancelarii. Mam buntowniczy charakter i nie jestem pewien, czy umiałbym pracować w większym zespole. Dlatego chciałbym spróbować sił w niezależnej działalności. Panna Birdie wbija we mnie przenikliwe spojrzenie. Uśmiech zniknął z jej twarzy, chyba jest zaskoczona. — To naprawdę wspaniały pomysł — mówi po chwili i podrywa się z krzesłu, żeby zrobić kawę. Jeśli ta sympatyczna staruszka naprawdę jest warta grube miliony, nad podziw skutecznie to ukrywa. Znów mam okazję się rozejrzeć. Stół, przy którym siedzimy, ma aluminiowe nogi i
porysowany blat z płyty laminowanej. Wszystkie naczynia kuchenne, urządzenia elektryczne, sprzęty i meble od dawna mają za sobą pierwszą młodość. Kobieta mieszka w zapuszczonym domu i jeździ starym gruchotem. Nie widać, by najmowała kogoś do pomocy. Nie trzyma żadnych ufryzowanych piesków. — To miłe — powtarza po raz kolejny, stawiając na stole dwie filiżanki. Płyn nawet nie paruje, moja filiżanka jest ledwie ciepła. Upijam łyk — kawa jest słaba, zwietrzała, bez smaku. — Doskonała — mówię, oblizując wargi. — Dziękuję. Tak więc zamierzasz otworzyć własną kancelarię adwokacką? — Na razie tylko się zastanawiam. Na początku byłoby mi bardzo trudno. Nudzę jednak, że gdybym ciężko pracował i życzliwie odnosił się do ludzi, to po pewnym czasie nie musiałbym się martwić o atrakcyjnych klientów. Uśmiecha się wyrozumiale i z wolna kiwa głową. — Tak, to naprawdę znakomity pomysł, Rudy. Trzeba mieć mnóstwo odwagi. Myślę jednak, że w tej profesji przydałoby się wielu młodych ludzi, takich jak ty. Ja uważam, że jestem jednym z ostatnich, których ta profesja naprawdę potrzebuje. Stałbym się kolejnym wygłodniałym sępem, ganiającym po ulicach i szukającym, kogo i za co można oskarżyć, a kogo uszczęśliwić, wyciągając przy okazji kilka dolarów z kieszeni skruszonego winowajcy. — Pewnie się pani zastanawia, po co tu przyjechałem — mówię, po raz drugi unosząc filiżankę do ust. — Bardzo się cieszę, że mnie odwiedziłeś. — Ja też się cieszę, że znów panią widzę, ale chciałem porozmawiać o testamencie. Wczoraj wieczorem nie mogłem zasnąć, martwiłem się o pani majątek. Oczy jej delikatnie wilgotnieją. Wystarczy jedno zdanie, żeby kobietę poruszyć. — Niepokoi mnie kilka rzeczy — ciągnę z poważnym wyrazem twarzy. Wyjmuję z kieszeni długopis, jakbym się szykował do robienia notatek. — Proszę mi wybaczyć szczerość, ale naprawdę jestem zaniepokojony, widząc klientkę aż do tego stopnia rozsierdzoną na swoją rodzinę. Wydaje mi się, że powinniśmy jeszcze raz przedyskutować pani propozycje zmian w testamencie. Panna Birdie zagryza wargi, lecz się nie odzywa. — A po drugie… i znów proszę mi wybaczyć szczerość, ale nie wyobrażam sobie, że mógłbym zachować czyste sumienie, gdybym nie powiedział tego pani wprost. Otóż z wielkim trudem przychodzi mi formułować rozporządzenia ostatniej woli, w której tak olbrzymi majątek ma przejść w ręce jakiegoś telewizyjnego kaznodziei. — Ten człowiek służy Bogu — wtrąca pospiesznie kobieta, czując widocznie, że musi się przede mną wstawić za wielebnym Kennethem Chandlerem. — Tak, wiem. Ale dlaczego chce pani przekazać mu cały majątek, panno Birdie? Czemu nie jedną czwartą czy jakąkolwiek rozsądną sumę? — On ma tak wiele obowiązków… Poza tym musi latać bardzo starym odrzutowcem, sam mi o tym opowiadał. — Rozumiem, ale przecież Bóg nie wymaga od nikogo, żeby finansował kosztowne zachcianki jego ziemskich przedstawicieli, prawda? — To, czego Bóg wymaga ode mnie, jest moją prywatną sprawą. — Oczywiście, panno Birdie. Zmierzam jednak do tego, o czym pani zapewne wie, że większość jemu podobnych prowadzi bardzo naganny tryb życia. Nawiązują romanse z różnymi kobietami, wydają na siebie miliony, budują ekskluzywne rezydencje, kupują samochody,
wytworne ubrania, spędzają wolny czas w najdroższych kurortach. Najczęściej są to zwykli oszuści. — Chandler nie jest oszustem. — Wcale tak nie twierdzę. — Więc do czego zmierzasz? — Do niczego konkretnego — mówię i pociągam łyk kawy. Staruszka nie okazuje wściekłości, lecz chyba niewiele jej już do tego brakuje. — Przyjechałem tu jako pani adwokat, panno Birdie. Nic więcej. Prosiła mnie pani, bym dokonał pewnych zmian w testamencie, toteż uznałem za swój obowiązek, aby zatroszczyć się o wszystko, co się z tym wiąże. Po prostu chcę poważnie do tego podejść. Znikają zmarszczki wokół jej zaciśniętych warg, wyraz oczu stopniowo łagodnieje. — To miłe. Zawsze mi się wydawało, że większość ludzi tak bogatych jak panna Birdie — a zwłaszcza ci, którzy przeżyli Wielki Kryzys i dorobili się majątku ciężką pracą— zazdrośnie strzeże swojego majątku, korzysta z pomocy adwokatów i doradców, aby się bronić przed zachłannością bankierów. Ale ta kobita jest inna. Sprawia wrażenie naiwnej biedaczki, która ledwie wiąże koniec z końcem za groszową emeryturę. — On bardzo potrzebuje tych pieniędzy — mówi cicho, podnosząc filiżankę i znad niej zerkając na mnie podejrzliwie. — Czy teraz możemy otwarcie porozmawiać o pani pieniądzach? — Dlaczego wy, prawnicy, nie potraficie mówić o niczym innym, tylko o pieniądzach? — Z bardzo prostej przyczyny, panno Birdie. Jeśli nie zachowa pani ostrożności, olbrzymia część tego majątku trafi do skarbu państwa. Żyjemy w takich czasach, że pieniądze można spożytkować na wiele różnych sposobów. Wystarczy tylko starannie rozplanować podział majątku, a będzie można uniknąć wielu niepotrzebnych podatków. Kobieta zaczyna okazywać zniecierpliwienie. — Nie znoszę tego prawniczego bełkotu. — I właśnie dlatego chciałem z panią porozmawiać, panno Birdie. — Bardziej podejrzewam, że chciałbyś w moim testamencie umieścić gdzieś swoje nazwisko — mówi z urazą w głosie. — To byłoby niedopuszczalne— oznajmiam stanowczo, także próbując okazać wzburzenie. Ale jednocześnie zadaję sobie pytanie, jakim sposobem panna Birdie odgadła moje najskrytsze myśli. — Wszyscy adwokaci starali się tak czy inaczej wpisać siebie na listę moich spadkobierców. — Przykro mi, panno Birdie. Wśród adwokatów także jest wielu oszustów. — Dokładnie to samo powiedział wielebny Chandler. — Można się było tego spodziewać. Proszę posłuchać, nie muszę znać wszelkich szczegółów, ale chciałbym się dowiedzieć, jaką postać ma ten majątek, czy są to nieruchomości, akcje, obligacje, gotówka, czy może dokonała pani jakichś inwestycji. Chcąc starannie rozplanować podział majątku w testamencie, muszę to wiedzieć. — Wszystkie pieniądze znajdują się w jednym miejscu. — W porządku. Gdzie? — W Atlancie. — W Atlancie? — Owszem. To długa historia, Rudy. — Więc proszę mi ją opowiedzieć.
Wczoraj, podczas spotkania w Cypress Gardens, nie mieliśmy zbyt wiele czasu, ale teraz nic nas nie pogania. Nie zaprzątają jej żadne obowiązki. Nie ma tu Bosca. Nie trzeba nadzorować zbierania talerzy po wspólnym lunchu ani pełnić roli sędziego przy jakiejś grze. Panna Birdie wbija spojrzenie w blat stołu i zaczyna powoli obracać filipinkę z kawą. — W zasadzie nikt nie zna całej prawdy — mówi w końcu tak cicho, że wydaje mi się, iż słyszę, jak jej proteza klaszcze o podniebienie przy każdym otwarciu ust. — Przynajmniej nie zna jej nikt w Memphis. — Dlaczego? — Ogarnia mnie coraz większa ciekawość. — Nie wyjawiłam tego nawet własnym dzieciom. — Nie powiedziała im pani o pieniądzach? — pytam z niedowierzaniem. — Co nieco wiedzą. Thomas naprawdę ciężko pracował i regularnie oszczędzał. Kiedy zmarł przed jedenastu laty, zostawił mi prawie sto tysięcy dolarów. Moi synowie, a ściślej mówiąc synowe, są przekonane, że teraz na koncie powinno być pięciokrotnie więcej. Ale żadne z nich nic nie wie o pieniądzach znajdujących się w Atlancie. Dolać ci jeszcze kawy? — Staruszka podrywa się z krzesła. — Poproszę. Przenosi moją filiżankę na blat przy kuchni, starannie odmierza do niej pół łyżeczki kawy, zalewa ją ledwie ciepłą wodą i po chwili siada z powrotem przy stole. Dokładnie mieszam napój, jakby mi podano jakąś egzotyczną odmianę cappuccino. Napotykam uważne spojrzenie kobiety i uśmiecham się przyjaźnie. — Proszę posłuchać, panno Birdie. Jeżeli jest to dla pani bolesny lub drażliwy temat, możemy go pominąć. Proszę wymienić tylko te rzeczy, które mają istotne znaczenie. — Przecież tu chodzi o prawdziwą fortunę. Dlaczego ten temat miałby być dla mnie bolesny? Mówiąc szczerze, myślę dokładnie tak samo. — Świetnie. Zatem proszę mi wyjawić, przynajmniej w zarysach, jak te pieniądze są ulokowane. Szczególnie interesują mnie nieruchomości. To zrozumiałe. Gotówka i ruchome składniki majątku są w pierwszej kolejności wykorzystywane do uregulowania podatków. Nieruchomości spienięża się tylko w ostateczności. A więc tym razem moje pytanie nie wynika jedynie z czystej ciekawości. — Nigdy nikomu nie mówiłam o tych pieniądzach — odpowiada spiętym głosem. — Ale wczoraj wyznała mi pani, że rozmawiała o swoim majątku z Kennethem Chandlerem. Przez dłuższą chwilę panuje cisza. Panna Birdie w zamyśleniu przesuwa filiżankę po stole. — To prawda, rozmawiałam z nim. Ale nie jestem pewna, czy powiedziałam mu wszystko. Być może troszeczkę skłamałam. Natomiast z całą pewnością nie zdradziłam mu, skąd pochodzą te pieniądze. — W porządku. Zatem skąd pochodzą? — Odziedziczyłam je po drugim mężu. — Miała pani drugiego męża? — Tak, Tony’ego. — A więc był Thomas i Tony? — Owszem. Jakieś dwa lata po śmierci Thomasa wyszłam za Tony’ego. Pochodził z Atlanty, poznaliśmy się, kiedy przejazdem gościł w Memphis. Przez pięć lat mieszkaliśmy to razem, to znów oddzielnie, a przez cały czas trwały kłótnie. Wreszcie wyniósł się stąd na dobre, wrócił do swojego domu. To był straszny awanturnik, zależało mu jedynie na moich pieniądzach. — Rozumiem. Powiedziała pani jednak, że ten wielki majątek odziedziczyła właśnie po nim. — Bo i tak było, chociaż on nawet o tym nie wiedział. To długa historia. Ukazało się, że istnieje olbrzymia spuścizna i majątek rodzinny, o którym ani Tomy, ani ja nie mieliśmy pojęcia.
Jego brat był bardzo bogaty, ale chory umysłowo. Zresztą całą ich rodzinę uważałam za nienormalną. Tuż przed śmiercią Tony odziedziczył wszystko po swoim bracie. A mówiąc ściśle, ten jego brat, który mieszkał na Florydzie, wyciągnął nogi tylko dwa dni wcześniej od Tony’ego. Ten nie zostawił żadnego testamentu, lecz byliśmy prawowitym małżeństwem. Jakiś czas później odwiedził mnie przedstawiciel dużej firmy adwokackiej z Atlanty i oznajmił uroczyście, że w świetle prawa stanu Georgia stałam się bardzo bogatą kobietą. — Ile wart jest cały ten majątek? — O wiele, wiele więcej, niż zostawił mi Thomas. Ale ja nigdy nikomu o tym nie powiedziałam. Aż do dzisiaj. Ty także nikomu o tym nie powiesz, prawda, Rudy? — Panno Birdie, jestem pani adwokatem i nie mam prawa zdradzać pani sekretów. Wiąże mnie przysięga nienaruszalności tajemnic klientów. — To miłe. — Dlaczego nawet swojemu poprzedniemu adwokatowi nie zdradziła pani wielkości tego majątku? — Jemu? Wcale mu nie ufałam. Podałam mu tylko sumy, jakie ma wpisać do testamentu, wolałam jednak nie zdradzać całej prawdy. I tak, kiedy tylko zrozumiał, że jestem bardzo bogata, natychmiast podjął starania, aby gdzieś w testamencie znalazło się jego nazwisko. — Naprawdę nie wyznała mu pani całej prawdy? — Nigdy. — Nie powiedziała pani, ile wart jest ten majątek? — Nie. Jeśli umiem dobrze liczyć, to wszystkie rozporządzenia w poprzedniej wersji testamentu warte były co najmniej dwadzieścia milionów dolarów. Zatem jej adwokat wiedział tylko tyle, spisując jej ostatnią wolę. Zaczęło mnie dręczyć pytanie, ile naprawdę posiada ta sprytna staruszka. — I mnie także nie powie pani, ile wart jest cały majątek? — Odłóżmy to do jutra, Rudy. Porozmawiamy jutro. Wychodzimy z kuchni, panna Birdie prowadzi mnie na patio na tyłach domu chce mi pokazać nową fontannę, którą kazała zbudować między różanymi krzewami. Głośno wyrażam swój podziw, lecz moje myśli pochłania coś zupełnie innego. Wiem już z całą pewnością, że mam do czynienia z niezwykle bogatą staruszką, która po prostu nie chce, aby ktokolwiek dowiedział się o jej bogactwie, a w szczególności nikt z rodziny. Zawsze żyła w dość komfortowych warunkach, toteż teraz, jako osiemdziesięcioletnia wdowa, woli nie wzbudzać niczyich podejrzeń i nadal żyje tak, jakby dysponowała wyłącznie skromnymi oszczędnościami. W zapadającym zmroku stoimy oparci o kutą żelazną balustradkę werandy i sączymy zimną kawę dopóty, dopóki nie udaje mi się zgromadzić wystarczającej liczby wiarygodnych wytłumaczeń i zakończyć tej wizyty.
*** Żeby móc sobie pozwolić na prowadzenie w miarę normalnego życiu przez trzy lata studiów pracowałem jako barman i kelner w barze Yogi, studenckim lokalu znajdującym się niedaleko naszego wydziału, słynącym z soczystych onionburgerów i „zielonego” piwa świętego Patryka. Zwykle panuje tam ścisk, od pory lunchu aż do zamknięcia jest gwarno i wesoło, a w poniedziałkowe wieczory, gdy w telewizji nadawany jest blok sportowy Monday Night Football, wodniste jasne piwo sprzedaje się po dolarze od kufla. W pozostałe dni trzeba za nie płacić dwa razy tyle.
Bar należy do Prince’a Thomasa, potężnie zbudowanego dziwaka z włosami zebranymi w długi kucyk, który ma o sobie nadzwyczaj wysokie mniemanie. To jeden z ciekawszych modeli w tym mieście. Jak prawdziwy przedsiębiorca uwielbia oglądać swoje zdjęcia w gazetach czy w telewizji. Organizuje współzawodnictwo pubów i wszelkie możliwe zawody. Wystosował petycję do władz miasta, by takie bary jak Yogi mogły być otwarte na okrągło. W odpowiedzi został oskarżony o liczne drobne wykroczenia. On to jednak uwielbia. Wystarczy rzucić tylko pomysł na jakąś niezbyt legalną działalność, a Prince natychmiast zbierze grono zwolenników i podejmie próby jej zalegalizowania. Zresztą bar też prowadzi dość nietypowo. Pracownicy sami sobie wybierają godziny pracy i dowolnie dzielą się robotą, jego to nie obchodzi. Fakt, że taka praca nie wymaga specjalnego nadzoru. Wystarczy jedynie mieć odpowiedni zapas piwa w barze i mielonej wołowiny w kuchni, a wszystko toczy się samo. Prince w tym czasie pełni obowiązki gospodarza. Uwielbia witać dziewczyny przy wejściu i odprowadzać je do stolika, flirtując po drodze chociaż najczęściej robi z siebie głupka. Wieczorami zaś przesiaduje przy zarezerwowanym stoliku przed telewizorem i robi najróżniejszego typu zakłady. To prawdziwy olbrzym z łapami jak bochny chleba, toteż czasami, choć zdarza się to rzadko, jest zmuszony do interwencji, kiedy waśnie przeradzają w rękoczyny. Prince ma też swoje mroczne sekrety. Krążą plotki, że jest związany z organizacjami skinów. W naszym mieście jak grzyby po deszczu wyrastają podejrzane lokaliki ze striptizem, a jego wspólnicy w tych przedsięwzięciach są z reguły kryminalistami. Z tego też powodu zdjęcia Prince’a często trafiają do gazet. Dwukrotnie wytaczano mu rozprawy o nielegalne uprawianie hazardu i organizowanie zakładów, lecz w obu wypadkach nie zdołano niczego udowodnić. Po trzech latach pracy w barze z całą pewnością mogę powiedzieć o dwóch rzeczach. Po pierwsze, Prince ukrywa przed urzędem skarbowym znaczną część dochodów baru Yogi, oceniam ją na jakieś dwa tysiące dolarów tygodniowo, czyli około stu tysięcy rocznie. Po drugie, Yogi jest przykrywką dla jakiegoś ciemnego imperium korupcyjnego, wykorzystywaną do prania brudnych pieniędzy, co stanowi kolejny powód zaniżania dochodów w corocznych sprawozdaniach podatkowych. Wiem, że kilka przecznic od baru Prince ma zakamuflowane biuro — dobrze zabezpieczony, pozbawiony okien pokój — gdzie spotyka się ze swymi wspólnikami. Ale to wszystko mało mnie obchodzi, bo Thomas dobrze traktuje swoich pracowników. Zarabiam u niego pięć dolarów na godzinę, pracując około dwudziestu godzin tygodniowo. Większość klientów stanowią studenci, więc nic dostaje się napiwków. Za to mam możliwość dowolnego ustalania godzin pracy, co było ważne zwłaszcza podczas sesji egzaminacyjnych. Średnio każdego dnia do baru zgłasza się pięciu studentów szukających pracy, toteż mogę się uznać za szczęściarza, że mam ją na stałe. Co więcej, pracuję w naprawdę typowo studenckim barze. Przed laty Prince pomalował lokal na niebiesko i szaro, a są to barwy Uniwersytetu Stanowego W Memphis. Na wszystkich ścianach wiszą dziesiątki oprawionych fotografii drużyn i gwiazd sportu, niemal wyłącznie z miejscowego klubu Tigersów. Poza tym bar znajduje się w sąsiedztwie uniwersyteckich akademików, toteż studenci przesiadują tu godzinami, spędzając czas na dyskusjach, żartach i flirtach. Dziś wieczorem wszyscy oglądają w telewizji transmisję meczu. Sezon baseballowy dopiero się rozpoczął, ale Prince już przyjmuje zakłady, że zespół Braves awansuje do pierwszej ligi. On gotów jest się założyć niemalże o wszystko, lecz Braves to jego faworyci. Nie ma znaczenia, ani z kim grają, ani gdzie, czy zespół jest w dobrej formie, czy też połowa drużyny leczy kontuzje — Prince nieodmiennie obstawia jej zwycięstwo.
Tego wieczoru wypada na mnie dyżur przy barze, ale podczas transmisji muszę się troszczyć jedynie o to, żeby Prince zawsze miał rum w szklaneczce, u butelka toniku nie stała pusta. Robi straszny wrzask, kiedy Dave Justice dobiegli do bazy i zdobywa pierwsze punkty, po czym inkasuje wygraną od siedzącego obok chłopaka. Okazuje się, że tym razem stanął zakład, kto pierwszy zdobędzie punkty za dotarcie do macierzystej bazy, Dave Justice czy Barry Bonds. Kiedyś byłem świadkiem zakładu, czy pierwszy punkt w drugiej turze trzeciej pinii i zostanie zdobyty po błędzie pałkarza, czy po odbiciu piłki poza pole. Bardzo mnie cieszy, że tego dnia nie muszę krążyć między stolikami. Nadal odczuwam dokuczliwy ból głowy, który tylko by się nasilił, gdybym był w ruchu. Poza tym przy barze mam zawsze okazję pociągnąć trochę piwa z lodówki, a tam trzymany jest najlepszy towar w zielonych butelkach: heineken oraz moosehead. Prince pozwala swoim barmanom uszczknąć nieco z tych drogocennych zapasów. Jednocześnie przychodzi mi do głowy, że będę musiał zrezygnować z tej pracy. A może dałoby się to jakoś załatwić? Przy pierwszych stolikach siedzą studenci prawa, których wolałbym dzisiaj nie oglądać na oczy. To głównie koledzy z trzeciego roku, prawdopodobnie wszyscy mają zapewnioną pracę. Dla studenta robota barmana i kelnera jest czymś zupełnie powszednim, a pracę tutaj, w barze Yogi, nawet można uznać za wyróżnienie. Co z tego, skoro za miesiąc, po uzyskaniu dyplomu, będę musiał ją rzucić? Wówczas stanę się kimś o wiele bardziej godnym pożałowania niż student próbujący zarobić na utrzymanie — przypadkiem szczególnym, pozycją w zestawieniach statystycznych, czyli kolejnym absolwentem wydziału prawa, który trafił na manowce tej zaszczytnej profesji.
ROZDZIAŁ 7 Jeśli mam być szczery, nie pamiętam kryteriów, na podstawie których wybrałem na pierwszy ogień biuro prawne Aubrey H. Long i Spółka, sądzę jednak, że miała w tym swój udział elegancka, przyciągająca wzrok reklama na żółtych stronach gazety. Zawierała czarno–białe, gruboziarniste zdjęcie Longa i przyszło mi na myśl, że prawnicy zaczynają się upodabniać do bioenergoterapeutów, gotowych umieszczać swoje fotografie niemal wszędzie. Alu ze zdjęcia patrzył na mnie budzący zaufanie, uśmiechnięty mężczyzna około czterdziestki — jakimś sposobem ta fotografia wyróżniała się pośród innych, podobnych, zamieszczonych w rubryce ogłoszeń prawniczych. Firma zatrudnia czterech adwokatów specjalizujących się w sprawach o odszkodowania dla ofiar wypadków drogowych i, jeśli wierzyć reklamie, dopóty nie rezygnujących dopóki nawet lekko ranna ofiara nie uzyska rekompensaty. Zresztą cóż to za różnica? Przecież od czegoś trzeba zacząć. Pod wskazanym adresem stoi niewielka, brzydka i zaniedbana kamienica z czerwonej cegły, przed nią ciągnie się bezpłatny parking — ów parking był nawet wymieniony w ogłoszeniu. Kiedy otwieram drzwi, odzywa się umieszczony nad nimi dzwonek. Za biurkiem zawalonym papierzyskami siedzi starsza przysadzista kobieta, która wita mnie uśmiechem, będącym skrzyżowaniem grymasu wściekłości z wyrazem dojmującego bólu. Siedzi przy maszynie do pisania. — Czym mogę służyć? — pyta, przerywając pracę, ale jej grube palce zawisają ledwie parę milimetrów nad klawiszami. Do cholery, nie pójdzie łatwo. Zmuszam się do przymilnego uśmiechu. — Właśnie się zastanawiam, czy przypadkiem nie mógłbym zamienić paru slow z panem Longiem. — Jest w sądzie federalnym — odpowiada sekretarka, uderzając dwukrotnie w klawisze; postanowiła nie marnować czasu i wystukać choćby najkrótsze słowo. A jej szef przebywa w sądzie, i to nie okręgowym, a federalnym! Tam przecież trafiają tylko najważniejsze sprawy. Nic więc dziwnego, że skoro taki pośledni adwokat jak Aubrey Long uczestniczy w rozprawie przed sądem federalnym, jego sekretarka powinna o tym rozgłaszać na lewo i prawo. Na pewno sam ją do tego zobowiązał. — W czym mogę pomóc? — pyta zniecierpliwiona. Już wcześniej zdecydowałem, że będę w tych rozmowach brutalnie szczery, Pokrętne tłumaczenia i przechwałki zostawiam na lepsze okazje. — Nazywam się Rudy Baylor i jestem studentem trzeciego roku na Wytrwale Prawa Uniwersytetu Stanowego w Memphis. Wkrótce uzyskam dyplom i chciałem… Krótko mówiąc, szukam pracy. Kobieta krzywi się jeszcze bardziej. Powoli unosi dłonie znad klawiatury i obraca się na krzesełku w moją stronę. Powoli kręci głową wreszcie oznajmia tonem brygadzisty w wielkim zakładzie przemysłowym: — Nie mamy wolnych miejsc. — Rozumiem. Czy mimo wszystko mógłbym zostawić krótkie résumé wraz z listem do pana Longa? Sekretarka bierze ode mnie papiery ostrożnie, dwoma palcami, jakby były obsikane, i rzuca je na biurko. — Dołączę to do pozostałych zgłoszeń. Ogarnia mnie pusty śmiech, ale duszę go w sobie i pytam grzecznie:
— Wielu zgłasza się takich jak ja? — Mniej więcej jeden dziennie. — Ach tak. Przepraszam, że zabrałem pani czas. — Nie ma sprawy. Natychmiast odwraca się z powrotem do maszyny i nim zdążę jeszcze otworzyć drzwi, zaczyna energicznie bębnić w klawisze. Przygotowałem wiele identycznych listów, dołączając do nich résumé. Cały weekend poświęciłem na ich pisanie i obmyślanie strategii postępowania. Nadal postanawiam trzymać się tej strategii, brakuje mi tylko optymizmu. Dochodzę do wniosku, że będę uparcie szukał pracy do końca miesiąca, odwiedzając dwie lub trzy małe firmy każdego dnia. Chcę to ciągnąć do chwili uzyskania dyplomu, a później się zobaczy. Nie zapominam, że Booker poprosił Marvina Shankle’a, by ten wypytał wszystkich znajomych o jakiś wolny etat, a Madeline Skinner prawdopodobnie siedzi przy telefonie, także usiłując kogoś namówić, żeby mnie zatrudnił. Może coś z tego wyjdzie. Jako druga na mojej liście figuruje trzyosobowa spółka, mająca siedzibę zaledwie kilkaset metrów dalej. Rozplanowałem sobie nawet trasę wędrówki po mieście, żeby stracić jak najmniej czasu. Zgodnie z tym, co wyczytałem w spisie firm prawniczych, Nunley, Ross & Perry to kancelaria bez szczególnej specjalizacji, założona przez trzech, obecnie czterdziestoparoletnich adwokatów — nie zatrudniają żadnych asystentów ani pomocników. Wygląda na to, że głównie zajmują się doradztwem w zakresie nieruchomości, co niezbyt mi odpowiada, ale w tej sytuacji nie mogę wybrzydzać. Mają siedzibę na drugim piętrze nowoczesnego biurowca z lanego betonu. W jadącej strasznie powoli windzie śmierdzi stęchlizną. Sekretariat jest dość przyjemnie urządzony, na podłodze pokrytej plastikową imitacją dębowej klepki leży gruby wzorzysty dywan. Pod ścianą wygospodarowano poczekalnię, na stoliku ze szklanym blatem leżą egzemplarz czasopism ilustrowanych, „People” i „Us”. Na mój widok sekretarka odkładu słuchawkę i pyta z miłym uśmiechem: — Dzień dobry. Czym mogę służyć? — Chciałbym się zobaczyć z panem Nunleyem. Z tym samym sympatycznym uśmiechem kobieta zagłada do leżącego nu biurku otwartego terminarza. — Czy był pan umówiony? — pyta, choć na pewno doskonale wie, że im byłem. — Nie. — Rozumiem. Pan Nunley jest w tej chwili dość zajęty. W czasie ubiegłorocznych wakacji pracowałem w sekretariacie firmy prawniczej, toteż świetnie sobie zdaję sprawę, że nie może być inaczej. Normalka. Żaden prawnik na świecie nigdy nie przyzna — ani też nie pozwoli, by wyjawiła to jego sekretarka — że w gruncie rzeczy wcale nie jest na okrągło zawalony robotą. Ale mogło być gorzej. Nunley także mógł dziś od samego rana przebywać w sądzie federalnym. Roderick Nunley, prezes spółki, również jest absolwentem uniwersytetu w Memphis — wyczytałem to w spisie firm prawniczych. Układając swoją strategię postępowania, starałem się wybrać jak najwięcej takich kancelarii które prowadzą ludzie z dyplomem mojej uczelni. — Chętnie zaczekam — mówię, uśmiechając się szerzej. Sekretarka odpowiada takim samym uśmiechem. Najważniejsza jest przyjazna atmosfera. Niespodziewanie otwierają się drzwi w głębi krótkiego korytarzyka i wychodzi z nich mężczyzna bez marynarki, rękawy koszuli ma podwinięte. Idzie w naszym kierunku. Po chwili unosi głowę i
spogląda na mnie z zaciekawieniem, jednocześnie przekazując uśmiechniętej sekretarce kartonową teczkę. — Dzień dobry — mówi. — W czym mógłbym pomóc? Ma raczej donośny głos, ale sprawia wrażenie sympatycznego. Kobieta otwiera usta, jakby chciała mnie zaanonsować, ale ja jestem szybszy. — Chciałbym się zobaczyć z panem Nunleyem. — To ja — odpowiada facet, wyciągając rękę na powitanie. — Rod Nunley. — Nazywam się Rudy Baylor — mówię, pewnie ściskając mu dłoń. — Jestem studentem trzeciego roku na Wydziale Prawa Uniwersytetu Stanowego w Memphis. Niedługo uzyskam dyplom i chciałem z panem porozmawiać o perspektywach podjęcia pracy. Wciąż stoimy, ściskając sobie dłonie. Moje oświadczenie chyba nie wywarło na nim żadnego wrażenia, nie dostrzegam śladu skrzywienia na twarzy, uścisk jego palców nie słabnie. — Aha… O perspektywach pracy… — Nunley zerka na sekretarkę, jakby napominał ją wzrokiem: Jak mogłaś do tego dopuścić? — Tak, proszę pana. Czy mógłby mi pan poświęcić dziesięć minut? Wiem, że jest pan bardzo zajęty. — No cóż… Za dziesięć minut muszę być obecny na niezwykle ważnym przesłuchaniu, a potem jadę do sądu. Niepewnie zerka to na sekretarkę, to znów na mnie, wreszcie spogląda na zegarek. Wyraźnie się waha, czuję jednak, że to bardzo dobry człowiek, o miękkim sercu. Niewykluczone, że jakiś czas temu sam znajdował się w podobnej sytuacji, był po tej stronie przepaści. Patrząc na niego błagalnym wzrokiem, wyciągam z teczki moje résumé oraz list intencyjny. — No cóż, proszę, niech pan wejdzie… Ale tylko na minutkę. — Dam panu znać, kiedy minie dziesięć minut — wtrąca sekretarka, jakby usiłowała się usprawiedliwić. Jak każdy niezwykle zajęty adwokat, Nunley spogląda na zegarek, przez chwilę obserwuje ruch sekundnika, wreszcie oznajmia: — Dobrze, najpóźniej za dziesięć minut. I zadzwoń do Blanche, przekaż jej, że mogę się odrobinę spóźnić. Znakomicie to rozgrywają. Dają mi do zrozumienia, że łaskawie zostanę przyjęty, ale mój czas jest bardzo ograniczony. — Proszę za mną, Rudy — mówi uśmiechnięty Nunley. Przez chwilę mogę się nacieszyć, że nie widzi mojej miny: idzie przodem, prowadząc do swojego gabinetu. Wchodzimy do średniej wielkości pokoju, za biurkiem ciągną się regały z książkami, na wprost drzwi na ścianie wiszą oprawione dyplomy i fotografie. Pospiesznie przebiegam je wzrokiem — dyplom uznania dla doradcy prawnego klubu rotariańskiego, honorowe członkostwo miejscowej drużyny skautów, odznaczenie „prawnik miesiąca”, wyróżnienia z dwóch ostatnich lat college’u. zdjęcie Roda w towarzystwie jakiegoś rumianolicego polityka, członka komisji handlu Izby Reprezentantów. To typ człowieka gotowego oprawić w ramki niemal każdy świstek. Zajmuje miejsce w głębokim fotelu przy masywnym biurku w stylu „Catalog America”. — Przepraszam za to najście — zaczynam — ale naprawdę bardzo mi zależy na znalezieniu pracy. — Kiedy uzyskasz dyplom? — pyta, wsparłszy łokcie na biurku i pochyliwszy się nisko. — W przyszłym miesiącu. Zdaję sobie sprawę, że zgłaszam się dość późno, ale zaszły nieprzewidziane okoliczności.
Pokrótce relacjonuję mu swoją przygodę z Brodnaksem i Speerem. Trochę szerzej rozwodzę się nad ich fuzją z Tinley Britt, licząc na to, że Nunley również żywi niechęć do tego typu wielkich spółek. Konkurencja na rynku jest sika, takie płotki jak Rod, „uliczni” adwokaci, których dzień pracy kończy się w fotelu przed telewizorem, muszą ciągle rywalizować z wypasionymi chłopcami w jedwabnych skarpetkach, mającymi gabinety w śródmiejskich wieżowcach. Pozwalam sobie naciągnąć nieco fakty i mówię, że przedstawiciel Tinley Britt rozmawiał ze mną o możliwościach zatrudnienia, ale doszedł do wniosku, że mimo dobrych wyników w nauce pewne cechy charakteru nie predestynują mnie do pracy w tak dużej firmie. Tłumaczę, że jestem typem niezależnym i zdecydowanie bardziej wolałbym reprezentować zwykłych ludzi niż bezosobowe korporacje. Cała ta opowieść zajmuje mi prawie pięć minut. Nunley słucha uważnie, choć nerwowo zerka na drzwi, ilekroć w sekretariacie rozlega się dzwonek telefonu. Mam wrażenie, że w ogóle nie bierze pod uwagę możliwości przyjęcia mnie do pracy, a jedynie dobre maniery nakazują mu wytrwać przez tych dziesięć minut, jakie mi ofiarował. — Fatalnie się złożyło — mówi w końcu, wysłuchawszy mojej relacji. — A może i dobrze — wtrącam cicho, tonem baranka ofiarnego. — Niemniej gotów jestem nawet zaraz podjąć pracę. Średnią ocen mam niezłą, mieszczę się w drugiej dziesiątce studentów tego rocznika. Nie boję się spraw związanych z nieruchomościami, zaliczyłem dwa kursy dotyczące własności prywatnej, oba z bardzo dobrym wynikiem. — To prawda, że głównie zajmujemy się doradztwem w sprawach nieruchomości — oznajmia z dumą, jakby chodziło o najbardziej prestiżowe dla adwokata sprawy na świecie. — Ale prowadzimy też procesy cywilne — dodaje chyba z jeszcze większą dumą. W mojej ocenie Nunley to zwykły urzędnik, parający się wyłącznie papierową robotą. Ale to nie oznacza, że nie jest bardzo dobry w tym, co robi, i że nie umie zapracować na dostatnie życie. Stara się jednak wywrzeć wrażenie cenionego adwokata sądowego, który umie sprytnie pokierować przebiegiem rozprawy, Dobrze wiem, że wywoływanie dobrego wrażenia to część jego obowiązków, prawnicza rutyna. Co prawda, do tej pory miałem do czynienia z niezbyt wieloma praktykującymi adwokatami, ale każdy z nich za wszelką cenę chciał uchodzić za takiego, który gotów jest na sali sądowej nawet skopać tyłki drugiej stronie. Mój czas szybko dobiega końca. — Ciężko pracowałem na swoje utrzymanie przez ostatnich siedem lat, podczas nauki w college’u i na studiach. Nie dostałem od rodziców nawet grosza. — Czym się zajmowałeś? — Czym popadło. Teraz pracuję w barze Yogi, pełnię funkcję barmana lub kelnera. — Naprawdę jesteś barmanem? — Oczywiście, proszę pana. Ale imałem się też wielu innych prac. — Sięga po moje résumé. — Jesteś kawalerem? — pyta, choć w życiorysie zaznaczyłem to wyraźnie. — Tak, proszę pana. — Ale chyba masz narzeczoną? Szczerze mówiąc, nic mu do tego, ale nie mam śmiałości zaprotestować. — Nie, proszę pana. — Chyba nie jesteś pedałem, co? Z uśmiechem spogląda mi w oczy, jakby powiedział jakiś żart zrozumiały jedynie dla heteroseksualistów — ot, coś zupełnie normalnego w rozmowie dwóch uczciwych białych facetów.
— Nie. Oczywiście, że nie. Odchyla się na oparcie fotela i pogrąża w zamyśleniu. Pewnie przybiera taką samą pozę, gdy trafia mu do rąk jakaś poważna sprawa. — Od kilku lat nie zatrudniliśmy żadnego nowego pracownika… Z czystej ciekawości: jakie zarobki proponują teraz wielkie firmy prawnicze przyjmowanym do pracy absolwentom? Należało się spodziewać tego pytania. Najprawdopodobniej, bez względu na to, jaką wymienię sumę, okaże zdumienie i niedowierzanie, że śródmiejskie rekiny oferują aż tak wygórowane płace. Rzecz jasna, zyska wówczas doskonałą podstawę do targowania się w sprawie zarobków. Okłamywanie go jest bez sensu. Podejrzewam, że doskonale wie, jak kształtują się obecnie płace początkujących adwokatów. Prawnicy uwielbiają plotkować. — Podobno Tinley Britt oferuje najwięcej, czego zresztą można się domyślić. Słyszałem, że tam pensje absolwentów sięgają nawet pięćdziesięciu tysięcy rocznie. — Naprawdę? — mówi zaskoczony, powoli kręcąc głową. — Nie do wiary, — Ale ja nie oczekuję aż tyle — wtrącam pospiesznie. Już na początku założyłem, że muszę zaproponować mniejszą pensję, ni. mógłby to zrobić ktokolwiek inny. Nie ma co zadzierać nosa, a jeśli tylko minii się wepchnąć stopę między drzwi i przetrzymać jakoś kilka pierwszych lat, może zdołam później znaleźć sobie coś lepszego. — Jak mam to rozumieć? — pyta zdumiony, jakby kierował jakąś bogatą firmą zatrudniającą wyłącznie najlepszych kandydatów, pośród których człowiek oczekujący niskich zarobków z założenia jest podejrzany. — Zgodzę się na połowę tej sumy, to znaczy dwadzieścia pięć tysięcy rocznie. Mogę pracować po osiemdziesiąt godzin tygodniowo, zajmować się wszystkimi śliskimi sprawami i przygotowywać potrzebne materiały. Pan, a także pan Ross i pan Perry moglibyście przekazać mi te sprawy, które tkwią wam ością w gardle, a podejmuję się je zakończyć w ciągu pół roku. To poważne zobowiązanie. Postaram się zasłużyć na to wynagrodzenie, a jeśli po roku ocenią panowie, że jest inaczej, wtedy odejdę. Rod stopniowo otwiera usta, zerkając nieśmiało na boki. Chyba cieszy się na myśl, że mógłby pozbierać wszelkie śmieci ze swojej kancelarii i zrzucić za nie odpowiedzialność na kogoś innego. Niespodziewanie rozlega się głosu terkot interkomu i sekretarka informuje: — Czekają już na pana, panie Nunley. Spoglądam na zegarek: minęło dopiero osiem minut. Rod także patrzy im zegarek. Marszczy brwi i oznajmia: — To bardzo interesująca propozycja. Muszę ją przemyśleć i naradzić się ze wspólnikami. Sprawy administracyjne omawiamy na spotkaniu w każdy czwartek rano. — Podnosi się z fotela. — Przedstawię im tę ofertę. Mówiąc szczerze, w ogóle nie braliśmy pod uwagę takiej możliwości. Wychodzi zza biurka, żeby odprowadzić mnie do drzwi. — To naprawdę uczciwa propozycja, panie Nunley. Dwadzieścia pięć tysięcy rocznie to przecież nie tak dużo. Z ociąganiem ruszam w stronę wyjścia, kiedy Nunley przystaje, jakby porażony jakąś myślą. — Och, tu wcale nie chodzi o pieniądze — mówi tak lekceważącym tonem jak gdyby był przekonany, że dwóch jego partnerów także nie zainteresuje fakt, iż mogą mieć asystenta za połowę tej płacy, którą oferuje Tinley Britt. — Do tej pory znakomicie radziliśmy sobie w obecnym składzie. Całkiem nieźli zarabiamy, rozumiesz… Wszyscy są zadowoleni, toteż nie braliśmy pod uwagę przyjmowania nowych pracowników. — Otwiera drzwi, dając mi do zrozumienia, że powinienem już iść. — Będziemy w kontakcie.
Odprowadza mnie jednak aż do sekretariatu i osobiście dopilnowuje, żeby kobieta zapisała mój adres oraz numer telefonu. Silnie ściska mi dłoń na pożegnanie, życzy wszystkiego najlepszego i jeszcze raz obiecuje, że niedługo zadzwoni. Po minucie wychodzę z powrotem na ulicę. Przez dłuższą chwilę nie mogę zebrać myśli. Uświadamiam sobie, że właśnie jak prostytutka zaoferowałem na sprzedaż swoją wiedzę oraz umiejętności nabyte podczas studiów za połowę tego, co dostaną moi najlepsi koledzy, a i tak zaledwie po paru minutach rozmowy wylądowałem z powrotem na bruku. Ale najbliższa przyszłość pokaże, że tę krótką rozmowę z Roderickiem Nunleyem i tak mogę uznać za sukces. Dochodzi dziesiąta. Za pół godziny rozpoczynają się zajęcia z wybranych zagadnień Kodeksu Napoleona. Powinienem się na nich zjawić, ponieważ regularnie opuszczałem je w ubiegłym tygodniu. Co prawda mógłbym się na nich nie pokazywać już do końca i nie miałoby to większego znaczenia, ponieważ tych zajęć nie kończy egzamin. Znacznie swobodniejszym krokiem przemierzam korytarze wydziału prawa, nie muszę już wstydliwie spuszczać głowy. W ciągu najbliższych dni wszyscy studenci trzeciego roku na zawsze się wyniosą z tych murów. Studia prawnicze rozpoczynają się nawałem intensywnej pracy, a każdy egzamin wydaje się istnym koszmarem, ale ostatni rok polega na zaliczaniu jakichś mało znaczących przedmiotów, pospiesznym wypełnianiu testów i przerzucaniu papierków. Znacznie więcej czasu poświęcamy nauce do egzaminu kwalifikacyjnego niż na przygotowania do ostatnich zaliczeń przed dyplomem. Przede wszystkim jednak szykujemy się do podjęcia stałej pracy zawodowej.
*** Madeline Skinner zajęła się moją sprawą tak, jakby chodziło o jej własną przyszłość. Wygląda na równie zmartwioną jak ja, ponieważ także nie dopisało jej szczęście. Znalazła wolne miejsce pracy w biurze senatora z naszego stanu, w Nashville, gdzie poszukują prawnika do nadzorowania formalnej poprawności projektów legislacyjnych; płacą trzydzieści tysięcy rocznie plus premie, ale wymagają licencji oraz dwuletniej praktyki. Trafiła też na jakieś niewielkie przedsiębiorstwo szukające doradcy prawnego, lecz woleliby kogoś, kto na studiach wstępnych robił specjalizację z rachunkowości. Ja się broniłem z historii. — W wydziale opieki społecznej okręgu Shelby prawdopodobnie w sierpniu zwolni się stanowisko radcy prawnego. — Energicznie przerzuca papiery mi biurku, jakby desperacko usiłowała coś dla mnie znaleźć. — Doradca w opiece społecznej? — powtarzam zdumiony. — Brzmi mało zachęcająco, prawda? — Ile płacą? — Osiemnaście tysięcy. — A na czym polega m praca? — Głównie na ściąganiu zaległych alimentów, prowadzeniu spraw o ustalenie ojcostwa, i tym podobnych. — Teraz to brzmi nawet groźnie. — Bo i taka to praca. — A co miałbym robić do sierpnia? — Przygotowywać się do egzaminu kwalifikacyjnego. — Jasne. Później zaś, gdy się do niego przyłożę i już uzyskam licencję, podejmę pracę w opiece społecznej za najniższą możliwą pensję…
— Posłuchaj, Rudy… — Przepraszam. Miałem kiepski dzień. Obiecuję zajrzeć do niej nazajutrz, chociaż nie mam złudzeń: rozmowa będzie miała analogiczny przebieg.
ROZDZIAŁ 8 Booker znalazł odpowiednie formularze na dnie szafy w biurze Shankle’a. Podobno pracował tam kiedyś adwokat zajmujący się wyłącznie sprawami upadłościowymi i to on zgromadził zapas niezbędnych druków. Nie ma z tym dużo roboty. Na jednym formularzu trzeba wyliczyć składniki majątku ruchomego, co w moim wypadku jest nadzwyczaj proste. Na drugim należy przygotować spis wierzycieli. Do tego musi być zaświadczenie z miejsca pracy, lista spraw sądowych będących w toku, i tak dalej. Można mnie potraktować jako klasyczny przykład spraw zaliczanych powszechnie do rozdziału siódmego kodeksu — zwyczajnego bankructwa, w którym cały majątek dłużnika zajmuje się na uregulowanie jego długów, które tym samym ulegają likwidacji. Nie należę już do personelu baru Yogi. Faktycznie nadal tam pracuję, ale odbieram zapłatę w gotówce, bez jakichkolwiek dokumentów, żeby nie było się do czego przyczepić. Texaco nie będzie mogło zająć moich dochodów na pokrycie niespłaconych rat. Dokładnie omówiłem wszystko z Prince’em Thomasem, przedstawiłem mu otwarcie swoją sytuację, obwiniając siebie za nic frasobliwe korzystanie z kart kredytowych. Strasznie mu się spodobał pomysł płacenia mi z ręki do ręki, bo w ten sposób obaj unikamy podatków. Pod tym względem Prince wyznaje najprostsze zasady ekonomii: rozliczaj się w gotówce i oszczędzaj na tym, na czym możesz oszczędzać. Zaproponował mi nawet pożyczkę na spłacenie długów, ale odmówiłem. Jest przekonany, że już w najbliższym czasie będę zarabiał kupę forsy jako młody i zdolny adwokat. Nie miałem jednak serca tłumaczyć, że się myli i prawdopodobnie przez dłuższy okres będę musiał jeszcze pracować u niego. Nie powiedziałem mu też, jak dużej musiałby mi udzielić pożyczki. Texaco zaskarżyło mnie na sześćset dwanaście dolarów i osiemdziesiąt osiem centów, wliczając w to koszty sądowe i honoraria prawników, natomiast właściciel mieszkania wystąpił o osiemset dziewięć dolarów, również łącznie z wszelkimi kosztami. Ale te prawdziwie wygłodniałe wilki jeszcze się czają w pobliżu, zasypują mnie tylko listami i grożą, że wkrótce złożą pozew do sądu. Mam dwie karty kredytowe, MasterCard oraz Visa, każda została wydana przez inny bank. W grudniu ubiegłego roku, przed Bożym Narodzeniem, kiedy przeżywałem naprawdę radosne chwile — gdyż to właśnie wtedy zapadła decyzja i mogłem się cieszyć, że za parę miesięcy będę miał niezłą posadę, a w dodatku byłem po uszy zakochany w Sarze — postanowiłem kupić jej na gwiazdkę jakiś ładny prezent, coś cennego i eleganckiego. Korzystając z karty MasterCard, wziąłem na kredyt złotą, wysadzaną brylancikami bransoletkę za tysiąc siedemset dolarów, natomiast na drugą kartę kupiłem mojej ukochanej zabytkowe srebrne kolczyki za tysiąc sto dolarów. Na dzień przed tym, jak mi powiedziała, że nie chce mnie więcej widzieć, poszedłem do ekskluzywnych delikatesów i kupiłem butelkę szampana Dom Perignon, ćwierć kilograma pasztetu z gęsich wątróbek, słoiczek kawioru, parę gatunków najlepszych serów i trochę innych smakołyków na naszą świąteczną ucztę. Wydałem na to wszystko trzysta dolarów, ale stwierdziłem: co mi tam, raz się żyje. Zresztą oba podstępne banki, które wystawiły karty, zaledwie parę tygodni wcześniej znacznie podniosły mi granicę dostępnego do wykorzystania kredytu. Mogłem wreszcie wydawać pieniądze do woli, a mając w niezbyt odległej perspektywie stałą pracę, liczyłem na to, że do wakacji zdołam w miesięcznych ratach pokryć przynajmniej część debetu. Dlatego też bez skrupułów trwoniłem pieniądze, marząc o wspaniałym życiu z Sarą u mego boku.
Teraz mogę sobie tylko pluć w brodę. Nie było jednak innego wyjścia, jak wziąć długopis oraz kalkulator i dokładnie zsumować wszystkie długi. Zajęło mi to trochę czasu. Pasztet z gęsich wątróbek się zepsuł, ponieważ następnego dnia koiłem smutek tanim piwem i nie schowałem go na noc do lodówki. Boże Narodzenie spędziłem samotnie w mrocznym mieszkaniu, racząc się serem i szampanem. Słoiczka z kawiorem nawet nie otworzyłem. Siedziałem na mojej powygniatanej kanapie i gapiłem się na kosztowną biżuterię rozrzuconą po podłodze. Odrywałem duże kawały wykwintnego brie, sączyłem dom perignon, patrzyłem na gwiazdkowe prezenty dla mojej ukochanej i zalewałem się łzami. Gdzieś między Bożym Narodzeniem a sylwestrem jakoś się pozbierałem. Z ciężkim sercem postanowiłem, że zwrócę biżuterię w tych salonach, gdzie ją kupiłem.. Przez cały czas chodziło mi po głowie, iż powinienem ją cisnąć z mostu do rzeki, tak jak Billy Joe, albo zrobić coś równie dramatycznego. Na szczęście byłem świadom tego, że z takim nastawieniem psychicznym muszę się trzymać jak najdalej od wszelkich mostów. Pierwszego stycznia, kiedy wróciłem do domu po dłuższym joggingu, stwierdziłem z przerażeniem, że zostałem okradziony. Rabusie zwyczajnie wyważyli drzwi, zabrali mój wysłużony telewizor, wieżę stereo, trochę lepszych ciuchów i, oczywiście, przeznaczoną dla Sary biżuterię. Wezwałem policję, która spisała raport. Miałem jeszcze rachunki za rzeczy kupione na karty kredytowe. Ale sierżant jedynie pokręcił głową i poradził mi, żebym natychmiast złożył wniosek o odszkodowanie w moim towarzystwie ubezpieczeniowym. W sumie te dwa skrawki plastiku pozwoliły mi narobić sobie ponad trzy tysiące dolarów długu. Teraz przyszła pora się z tego rozliczyć.
*** Jutro mija termin nakazanej przez sąd eksmisji. Prawo upadłościowe zawiera jedną znakomitą klauzulę: jej ogłoszenie blokuje dochodzenie wszystkich innych roszczeń względem niewypłacalnego dłużnika. Właśnie z tego powodu wielkie i bogate korporacje, nie wyłączając mojego wierzyciela, Texaco, od czasu do czasu uciekają pod ochronne skrzydła sądów orzekających upadłość. Z tego samego powodu właściciel kamienicy jeszcze jutro nie może mnie tknąć, ale ma nawet prawa naurągać mi przez telefon. Wysiadam z windy i dech mi zapiera. W korytarzu gmachu aż się roi od znanych prawników. Na tym piętrze po osiem godzin dziennie pracują trzy zespoły sędziowskie zajmujące się wyłącznie bankructwami. Zgodnie z planem każdego dnia odbywa się po kilkanaście przesłuchań, a w każdym bierze w udział po kilku specjalistów: adwokat dłużnika i najczęściej kilku reprezentantów wierzycieli. To istny cyrk. Idąc korytarzem, mijam kilka dyskutujących zawzięcie grup: omawiają rzetelność wystawionych przez lekarza rachunków, kłócą się co do faktycznej wartości jakiejś furgonetki. Wchodzę do sekretariatu, muszę jednak odczekać całe dziesięć minut, aż pewien adwokat skończy wypełniać formularz wniosku. To któryś ze stałych bywalców, dobrze zna siedzącą za biurkiem urzędniczkę, toteż musi z nią jeszcze pożartować i poflirtować. Myślę sobie, iż dobrze by było zostać tego typu znanym adwokatem zajmującym się bankructwami, żeby i do mnie te gołąbeczki z sekretariatu zwracały się po imieniu. Rok temu jeden z wykładowców powiedział nam, że bankructwa mają przed sobą wielką przyszłość, ponieważ nadchodzą czasy ekonomicznej niestabilności, pociągające za sobą wzrost bezrobocia i rozdrobnienie firm. Na poparcie swoich tez cytował liczne dane statystyczne. Ale on również należy do tych specjalistów, którzy ani jednego dnia nie poświęcili adwokackiej praktyce.
Niemniej, sądząc po tym, co widzę w sądzie, bankructwa rzeczywiście wydają się lukratywnym zajęciem. Po kilka osób jednocześnie wypełnia w sekretariacie formularze, jakby wszyscy nagle stali się niewypłacalni. Wręczam swoje papiery zaganianej urzędniczce, dość atrakcyjnej dziewczynie z ustami pełnymi gumy do żucia. Ta przebiega wzrokiem dokumenty i spogląda na mnie z zaciekawieniem. Mam na sobie flanelową koszulę i sztruksowe spodnie. — Jest pan adwokatem? — pyta głośno i parę osób szybko odwraca głowy w tę stronę. — Nie. — A zatem dłużnikiem? — zauważa jeszcze głośniej, mlaszcząc gumą. — Owszem — odpowiadam szybko. Dłużnik, który nie ma własnego adwokata, może osobiście złożyć wniosek o ogłoszenie upadłości, chociaż zapewne mało kto o tym wie. Dziewczyna kiwa głową i ostemplowuje papiery. — Opłata rejestracyjna wynosi osiemdziesiąt dolarów. Wręczam jej cztery dwudziestki. Sekretarka bierze pieniądze i ogląda je podejrzliwie. W spisie mojego majątku ruchomego nie uwzględniłem konta bankowego, ponieważ je wczoraj zamknąłem, pozbawiając wierzycieli dostępu do tych jedenastu dolarów i osiemdziesięciu czterech centów. Na liście figurują jedynie: mocno zużyta toyota o wartości pięciuset dolarów, meble i sprzęty kuchenne — sto pięćdziesiąt dolarów, zbiór płyt kompaktowych wart dwieście dolarów, podręczniki prawa — sto dwadzieścia pięć dolarów, odzież za sto pięćdziesiąt dolarów. Wszystkie te rzeczy traktowane są jako osobiste i nie mogą być przedmiotem rozprawy, do której gotowość właśnie zgłosiłem. Będę mógł je zatrzymać, co nie zwolni mnie z obowiązku uregulowania długu za samochód. — Wpłata w gotówce — potwierdza sekretarka i wypisuje pokwitowanie. — Nie mam konta bankowego — oznajmiam podniesionym głosem, w znacznym stopniu ku uciesze tych, co przysłuchują się naszej wymianie zdań i zapewne chcieliby wiedzieć więcej. Dziewczyna zerka na mnie, ja patrzę jej prosto w twarz. Pospiesznie kończy wszelkie formalności i po chwili oddaje mi kopię mojego wniosku oraz pokwitowanie. Sprawdzam wpisaną na nich datę oraz godzinę pierwszego przesłuchania w mojej sprawie o bankructwo. Jestem już przy drzwiach na korytarz, kiedy delikatnie chwyta mnie za rękę jakiś postawny młody facet z czarną bródką i czołem pokrytym kropelkami potu. — Proszę wybaczyć…— Przystaję i oglądam się na niego. Mężczyzna trzyma w dłoni wizytówkę. — Robbie Molk, adwokat. Mimo woli słyszałem, co pan powiedział, i pomyślałem, że może się panu przydać pomoc w tej sprawie o BK. BK to prawniczy eufemizm bankructwa. Spoglądam na wizytówkę i zaraz przenoszę wzrok na faceta. Nazwisko nie jest mi obce, widywałem jego ogłoszenia w prasie, gdzie anonsował, że podejmuje się prowadzenia spraw z rozdziału siódmego za sto pięćdziesiąt dolarów. I oto mam go przed sobą, tego prawdziwego sępa, kręcącego się po sekretariacie w poszukiwaniu jakiegoś, zastraszonego biedaka, który da się naciągnąć na taką sumę. Uprzejmie oddaję mu wizytówkę. — Nie, dziękuję— mówię łagodnym tonem, żeby go nie obrazić. — Jakoś sobie poradzę. — Kto wie, jak się sprawa potoczy — wtrąca szybko, widocznie używał tego sformułowania już setki razy. — W siódemce też są pewne haczyki, a ja prowadzę tysiące takich spraw rocznie. Za dwie setki podejmuję się każdej obrony. Prowadzę w pełni wyposażoną kancelarię. Aha, za dwie setki. Pewnie gdybym zechciał umówić się z nim na osobności, opuściłby pięćdziesiąt dolarów. W tej sytuacji chyba mógłbym mu nawet zarzucić oszustwo, ale coś mi podpowiada, że Molk nie należy do łudzi, którzy się dadzą łatwo zastraszyć. — Nie, dziękuję — powtarzam i odchodzę.
Zjazd sunącą w żółwim tempie windą niemal przyprawia mnie o mdłości. Wraz ze mną jedzie kilku prawników, wszyscy są w znoszonych garniturach mają zniszczone teczki i rozdeptane buty. Bez przerwy dyskutują o jakichś wyjątkach i o tym, że niektóre z nich są bezpieczne, a inne nie. Zwykły prawniczy żargon, który ma sprawiać wrażenie nadzwyczaj ważnej dysputy. Wygląda na to, że po prostu nie mogą przestać. Zanim jeszcze winda dotrze na dół, poraża mnie straszna myśl. Nie mani pojęcia, co będę robił za rok, ale jest nie tylko wielce prawdopodobne, lec niemal pewne, że częściej będę miał okazję jeździć tą windą, zaangażowany w równie banalne rozmowy z ludźmi tego samego pokroju. Wszystko wskazuje na to, że stanę się taki jak oni, nierozpoznawalny w ulicznym tłumie — będę usiłował wydębić po parę centów od ludzi, którzy nie mają pieniędzy, i kręcił się po korytarzach sądowych, próbując znaleźć dla siebie jakąś sprawę. Naprawdę robi mi się niedobrze. W windzie jest duszno, nie ma czym od dychać. Mam wrażenie, że zaraz zwymiotuję. Kiedy w końcu drzwi się otwierają, adwokaci wychodzą do głównego holu — ruszają parami i trójkami w różne strony, nawet na chwilę nie przerywając dyskusji. Świeże powietrze mnie otrzeźwia. Idę bez pośpiechu Mid–America Mail rozległym pasażem, po którym krążą elektryczne wózki, przewożąc amatorów wina od jednego lokalu do drugiego. Kiedyś ciągnęła się tu Main Street, ale dzisiaj mieszczą się przy niej najstarsze biura prawnicze w mieście. To tylko dwa kroki od gmachu sądu. Mijając śródmiejskie wieżowce, nie mogę się opędzić od myśli o wytężonej pracy, jaka trwa obecnie w niezliczonych firmach mających tu swoje siedziby: asystenci zapisują całe tony papieru i mozolą się osiemnaście godzin dziennie, tylko dlatego że rywal przy sąsiednim biurku pracuje po dwadzieścia; partnerzy dyskutują zawzięcie o strategii firmy; i członkowie zarządu trzymają straż w swoich elegancko wykończonych, nasłonecznionych gabinetach, udzielając instrukcji młodszym pracownikom. Naprawdę marzyłem o takim życiu, rozpoczynając studia. Chciałem czuć In napięcie i zapał, jakie towarzyszą pracy z inteligentnymi, ambitnymi ludźmi, kiedy wszyscy są pod wpływem stresu, pod ciągłą presją nieprzekraczalnych terminów. Podczas ubiegłorocznych wakacji odbywałem praktykę w niewielkiej firmie zatrudniającej tylko dwunastu adwokatów, lecz za to całą rzeszę asystentów, sekretarek i pomocników. Czasami odnosiłem wrażenie, że panuje tam wręcz nieopisany chaos. Byłem zaledwie majtkiem w tej załodze, wierzyłem jednak, że któregoś dnia zostanę kapitanem. Kupuję sobie lody w ulicznej budce i siadam na ławce na Court Square. Gołębie przyglądają mi się badawczo. Na wprost mnie strzela ku niebu First Federal Building, najwyższy wieżowiec w Memphis, w którym Trent i Brent ma siedzibę. Gotów byłbym zabić, byle tylko podjąć u nich pracę. Niemal wszyscy z mojego roku przeklinają tę gigantyczną spółkę, ale robią to wyłącznie z tego powodu, że nie są wystarczająco dobrzy, by tam pracować. Nienawidzimy tego molocha, bo nikt od nich nawet na nas nie spojrzy, nie mówiąc już o rozmowie na temat zatrudnienia. Przypuszczam, że taki Trent i Brent jest w każdym mieście, w każdej profesji. Nie mam szans się z nimi równać, toteż przejdę przez życie, nienawidząc podobnych firm. Od razu nasuwa mi się skojarzenie, że skoro już jestem w śródmieściu, powinienem odwiedzić parę kancelarii. Mam przy sobie listę adwokatów, którzy bądź to praktykują w pojedynkę, bądź utworzyli niewielkie, dwu–trzyosobowe zespoły. Jedyną zachętę do poszukiwania dla siebie miejsca w tak cholernej konkurencyjnej profesji stanowi fakt, że lista potencjalnych pracodawców jest nadzwyczaj długa. Toteż wmawiam sobie, że istnieje realna szansa trafienia w odpowiednim momencie na takie biuro, gdzie nikt inny nie chciał podjąć pracy, czy też napotkania wystarczająco leniwego adwokata, który da się namówić na to, by młody adept sztuki wykonywał za niego czarną robotę — albo za nią, płeć pracodawcy nie stanowi dla mnie różnicy.
Przechodzę kilkadziesiąt metrów do gmachu Stericka. To najstarszy wysokościowiec w Memphis, obecnie mieszczą się tam dziesiątki kancelarii adwokackich. Wymieniam po kilka uprzejmych uwag z paroma sekretarkami, zostawiając im moje résumé. Zdumiewa mnie, że w tak wielu biurach zatrudnia się szorstkie, wręcz opryskliwe recepcjonistki. Najczęściej, zanim zdążę wyjawić powód swojej wizyty, jestem traktowany jak żebrak. Jedna z kobiet bezceremonialnie wyrywa mi papiery z ręki i wrzuca je do szuflady. Przychodzi mi na myśl, że powinienem się przedstawiać jako potencjalny klient, pogrążony w żałobie wdowiec, który właśnie stracił młodą żonę w wypadku ulicznym — zginęła pod kołami ciężarówki prowadzonej przez pijanego kierowcę, a wlaściciel wozu jest bardzo wysoko ubezpieczony, najlepiej niech będzie to firma Exxon. Chciałbym zobaczyć, jak te opryskliwe suki podrywają się z miejsc, uśmiechają od ucha do ucha, biegną przygotować mi filiżankę kawy. Chodzę tak od jednego biura do drugiego, uśmiecham się przymilnie, chociaż powinienem groźnie warczeć, i powtarzam wciąż te same zdania niemal równie uprzejmym kobietom: „Dzień dobry. Nazywam się Rudy Baylor i jestem studentem trzeciego roku na Wydziale Prawa Uniwersytetu Stanowego w Memphis. Czy mógłbym porozmawiać z panem takim to a takim na temat perspektyw podjęcia pracy?” „Słucham?” To najczęściej spotykana reakcja, toteż uśmiecham się jeszcze szerzej, wyciągam swoje résumé i ponownie proszę o spotkanie z szefem. Ale każdy szef jest bardzo zajęty, więc moje papiery trafiają do szuflady, a ja muszę się zadowolić obietnicą, że ktoś się wkrótce ze mną skontaktuje.
*** Granger to niewielkie miasteczko w północnej części Memphis, całkowicie przez nie wchłonięte. Tworzą je równiutkie szeregi ceglanych domków jak spod sztancy, rozmieszczonych wzdłuż ocienionych uliczek i będących żywym dowodem nieprawdopodobnej koniunktury firm budowlanych, które w okresie wielkiego boomu po zakończeniu II wojny światowej zajmowały sie rozbudową przedmieść wielkich miast. Powstawały gigantyczne przedsiębiorstwa, które jednak budowały rzetelnie. Przed frontem każdego domku nawet sadzono drzewa, a na tyłach brukowano patio. Z upływem lat owe firmy przeniosły się dalej na wschód i zaczęły stawiać bardziej ekskluzywne rezydencje, natomiast Granger stopniowo przerodziło się w miasteczko emerytów, słabiej sytuowanych rodzin, zarówno białych, jak i czarnych. Posiadłość Dot i Bobby’ego Blacków wygląda dokładnie tak samo, jak tysiące innych w tej okolicy, liczy w przybliżeniu trzydzieści na czterdzieści metrów. Zniknęło gdzieś obowiązkowe drzewo sprzed frontowego wejścia. W otwartym garażu stoi stary chevrolet. Trawnik i żywopłoty są starannie przystrzyżone. Ich sąsiad z lewej strony musi wykonywać intensywną przeróbkę swoje go pojazdu, gdyż całe frontowe podwórze jest zawalone różnymi częściami samochodowymi i oponami. Po drugiej stronie mieszkańcy odgrodzili się od świata parkanem z drucianej siatki, za którą ciągnie się wysoki na pół metra gąszcz zielska. Skręcam na podjazd i zatrzymuję wóz za chevroletem. Zza siatki sąsiedniej posesji, nie dalej jak dwa metry ode mnie, groźnie szczerzą kły olbrzymie dobermany. Jest wczesne popołudnie, temperatura sięga trzydziestu stopni. Wszystkie drzwi i okna budynku są szeroko pootwierane. Zaglądam do środka przez siatkowe drzwi frontowego wejścia, pukam delikatnie w futrynę.
Odczuwam pewien niepokój, psychicznie obawiam się spotkania z chorym Donnym Rayem. Nie wątpię, że jest tak wycieńczony, jak opisywała to jego matka, toteż ściska mnie w dołku na myśl, iż będę musiał się z nim zobaczyć. Kobieta zbliża się do drzwi, wygląda na zewnątrz. W dłoni trzyma papierosa. — To ja, pani Black, Rudy Baylor. Spotkaliśmy się w ubiegłym tygodniu w Cypress Gardens. Widocznie domokrążcy często naprzykrzają się mieszkańcom Granger, gdyż Dot podchodzi o krok bliżej i uważnie przygląda mi się przez gęstą drucianą siatkę, głęboko zaciągając się dymem z papierosa. — Pamięta pani? Podjąłem się w imieniu państwa zaskarżyć Great Benefit. — Myślałam, że to znów świadkowie Jehowy. — Na szczęście to tylko ja, pani Black. — Mów mi Dot. Chyba już to ustaliliśmy? — Tak, oczywiście, Dot. — Ci cholerni fanatycy doprowadzają nas do szaleństwa. Mormoni i świadkowie Jehowy. A w sobotę rano, tuż po wschodzie słońca, zaczynają krążyć skauci i sprzedawać pączki. Po co przyjechałeś? — Jeśli mogę zająć minutę, chciałbym porozmawiać o państwa sprawie. — A konkretnie? — Muszę ustalić kilka faktów. — Sądziłam, że już wszystko sobie wyjaśniliśmy. — Chciałbym jednak zadać jeszcze parę pytań. Dot wydmuchuje dym przez siatkowe drzwi, po czym z ociąganiem otwiera zasuwkę. Przechodzimy przez niewielki salonik, idę za nią do kuchni. Parne, duszne powietrze jest tu przesiąknięte wonią dymu tytoniowego. — Napijesz się czegoś? — pyta. — Nie, dziękuję. Siadam przy stole. Kobieta wrzuca do szklanki parę kostek lodu, nalewa sobie dietetycznej coli i odwraca się do mnie, opierając biodrami o blat kuchenny. Buddy’ego nie widać nigdzie w pobliżu. Domyślam się, że Donny Ray leży w swojej sypialni. — Gdzie jest Buddy? — pytam z zaciekawieniem, jakbym nie mógł się doczekać spotkania ze starym kumplem. Dot ruchem głowy wskazuje mi okno, które wychodzi na tyły domu. — Widzisz tego starego grata na podwórzu? Pod samą siatką porośniętą dzikim winem i bluszczem, przed wejściem do rozsypującej się komórki na narzędzia, nad którą góruje rozłożysty klon, stoi stary lord fairlane, biały, dwumiejscowy. Drzwi po obu stronach są szeroko otwarte, na dachu leży kot. — Siedzi za kierownicą — wyjaśnia Dot. Samochód, wokół którego obficie plenią się chwasty, nie ma kół. Zapewne nie był ruszany z miejsca od wielu lat. — Dokąd się wybiera? — pytam swobodnym tonem, wywołując uśmiech Dot; po chwili, jakby zmieszana, zaczyna głośno siorbać colę. — Donikąd się nie wybiera. To był nasz pierwszy samochód, kupiliśmy go w 1964 roku. Przesiaduje w nim całymi dniami, od świtu do zmierzchu. Tylko on i koty. To nawet logiczne. Przebywając poza domem, Buddy może uciec od kłębów dymu tytoniowego i zapomnieć o chorobie Donny’ego Raya. — Dlaczego? — pytam, chociaż jestem pewien, że wolałaby na ten temat nie rozmawiać. — Z Buddym nie wszystko jest w porządku. Chyba już ci o tym mówiłam.
No tak, jak mogłem zapomnieć. — A jak się czuje Donny Ray? Dot wzrusza ramionami i siada przy stole, naprzeciwko mnie. — Jeśli chcesz, to ściągnę go z łóżka. — Może później. Dokładnie zapoznałem się z państwa sprawą. Mówiąc ściśle, poświęciłem wiele godzin na uważne przeczytanie wszystkich dokumentów, wyszukanie odpowiednich przepisów prawa i przewertowanie sprawozdań z rozpraw sądowych w analogicznych wypadkach. No cóż, jeśli mam być szczery, powinniście jak najszybciej złożyć pozew przeciwko Great Benefit. — Myślałam, że to zostało już postanowione — mówi Dot, wpatrując się we mnie intensywnie. Sądząc po jej minie, jest kobietą twardą i nieustępliwą. Zresztą nie ma się czemu dziwić, skoro została skazana na życie z czubkiem spędzającym całe dnie za kierownicą wraka. — Możliwe, ale ja musiałem wszystko sprawdzić. Teraz zaś radzę, aby jak najszybciej złożyć pozew w sądzie. — Więc na co czekasz? — Proszę jednak nie oczekiwać szybkiego rezultatu. Występują państwo przeciwko potężnej firmie, która zatrudnia wielu adwokatów mających wprawę w gmatwaniu i opóźnianiu procesu. To będzie dla nich niemal sprawa życia i śmierci. — Ile może potrwać? — Kilka miesięcy, nawet dłużej niż rok. Jeśli zgodzą się na polubowne rozwiązanie, będzie krócej, ale trzeba się liczyć z długotrwałą rozprawą, może nawet późniejszą apelacją. Na tym etapie nie sposób niczego przewidzieć. — Donny Ray umrze za parę miesięcy. — Czy mogę o coś zapytać? — Przytakuje ruchem głowy, wydmuchując jednocześnie dym. — Great Benefit po raz pierwszy odmówiło pokrycia kosztów leczenia już w sierpniu, niedługo po tym, jak u Donny’ego Raya stwierdzono białaczkę. Dlaczego tak długo odkładali państwo wizytę u adwokata? Tym razem z dumą używam określenia „adwokat”. — Myślisz, że sama sobie nie zadaję tego pytania? Naiwnie sądziłam, że skoro jesteśmy ubezpieczeni, towarzystwo powinno bez większych targów wypłacić odszkodowanie, to znaczy pokryć koszty leczenia i pobytu w szpitalu. Pisałam do nich listy, a oni przysyłali mi odpowiedzi. Sama nie wiem… Chyba po prostu zgłupiałam. Bo przecież systematycznie wpłacaliśmy wszystkie składki, ani razu nie było żadnego opóźnienia. Liczyłam na to, że będą honorować warunki polisy. Poza tym nigdy nie miałam styczności z adwokatem, rozumiesz. Nie brałam rozwodu, niczego w tym rodzaju. Bóg jeden widzi, że powinnam się była zdecydować dużo wcześniej. — Smętnie odwraca głowę w stronę okna, przez które widać starego forda i cały zapuszczony teren na tyłach domu. — On wypija setkę ginu z rana i drugą wieczorem. Udaję, że mnie to nie obchodzi. Jeśli dzięki temu czuje się szczęśliwy i nie rozrabia w domu… Bo przecież nie jest pijakiem, który przetraca na alkohol ostatnie zarobione grosze. Rozumiesz, co mam na myśli? Oboje spoglądamy za okno, na człowieka skulonego za kierownicą wraka. Zarośnięty parkan i rozłożysty klon sprawiają, że samochód stoi w cieniu. — Sama kupujesz mu gin? — pytam, jakby to miało jakiekolwiek znaczenie. — Ależ skąd. Daje po parę groszy chłopakowi sąsiadów, żeby w tajemnicy przynosił mu alkohol. Myśli, że o tym nie wiem.
Z głębi domu docierają nagle jakieś hałasy. Nie ma tu klimatyzatora, który by je zagłuszył. Rozlega się głośny kaszel. Pospiesznie wracam do rzeczywistości. Posłuchaj, Dot. Chciałbym osobiście zająć się waszą sprawą. Wiem, że jestem żółtodziobem, który nawet nie uzyskał jeszcze dyplomu, ale poświęciłem jej już bardzo dużo czasu i znam tę sprawę jak nikt inny. Kobieta siedzi z zasępioną miną, jakby straciła resztkę nadziei. Dla niej wszyscy prawnicy są tacy sami. Pewnie wcale nie ufa mi bardziej niż innemu adwokatowi, który na moim miejscu nie odezwałby się prawie słowem. Dziwne to wszystko. Mimo tak wielu pieniędzy wydawanych na społecznych doradców prawnych, mimo licznych telewizyjnych programów edukacyjnych, broszur pisanych najprostszym językiem i powszechnej dostępności mnich obrońców z urzędu, wciąż spotyka się takich ludzi jak Dot Black, którym chociażby student prawa musi tłumaczyć, że w takiej sprawie powinni złożyć pozew. Postanawiam dalej wykorzystywać tę naiwność. — Prawdopodobnie będę musiał się skontaktować z innym adwokatem, nawet tylko po to, żeby na razie on firmował wystąpienia do sądu. Później, kiedy zdam egzamin i uzyskam licencję, będę mógł ją sam poprowadzić. Dot sprawia takie wrażenie, jakby w ogóle mnie nie słuchała. — Ile to będzie kosztowało? — pyta w końcu, w jej głosie nie wyczuwani nawet cienia podejrzliwości. Uśmiecham się przyjaźnie. — Ani centa. Liczę na honorarium z odszkodowania, wezmę trzecią część tego, co uda nam się wywalczyć. Przedtem nie będzie żadnych opłat. Jeśli nie uzyskam odszkodowania, nie będę się od was domagał nawet centa. Jestem prawie pewien, że musiała słyszeć o takim toku postępowania, ale niczego nie daje po sobie poznać. — Ile tego może być? — Wystąpimy o milionowe odszkodowanie — oznajmiam podniosłym tonem. To robi na niej wrażenie, chociaż wydaje mi się, że w tej biednej, znękanej życiem kobiecinie nie ma za grosz chciwości. Jeśli kiedykolwiek marzyła o dostatnim życiu, owe marzenia dawno temu prysły jak bańka mydlana, pewnie już nawet ich nie pamięta. Zwyczajnie podoba jej się perspektywa odpłacenia z nu wiązką oszukańczej firmie ubezpieczeniowej, przez którą tyle wycierpiała. — I chcesz dla siebie jedną trzecią? — Wcale nie oczekuję, że wywalczymy tak wysokie odszkodowanie, nic mniej chciałbym dostać trzecią część tego, co przyzna sąd, a ściślej mówiąc, jedną trzecią tego, co zostanie po uregulowaniu wszystkich rachunków za leczenie Donny’ego Raya. Nic państwo na tym nie stracą. Dot energicznie uderza otwartą dłonią w stół. — Więc zrób to. Nie obchodzi mnie, ile zdołasz wywalczyć, tylko to zrób. Złóż pozew jak najszybciej, dobra? Jutro. Mam w kieszeni przygotowany kontrakt, spisany dokładnie według wzoru, jaki znalazłem w podręczniku prawa. Powinienem go w tej chwili wyjąć i poprosić ją o złożenie podpisu, ale mam zbyt wiele skrupułów. Z formalnego punktu widzenia nie mam prawa zawierać takich umów z klientami, dopóki nie zostanę przyjęty do palestry i nie uzyskam licencji adwokata. Mogę jedynie liczyć na to, że Dot dotrzyma raz danego słowa. Spoglądam na zegarek i przez chwilę obserwuję sekundnik, jak prawdziwy adwokat. — W takim razie przystępuję do działania. — Nie chcesz się zobaczyć z Donnym Rayem?
— Może następnym razem. — Wcale ci się nie dziwię. Została z niego skóra i kości. — Przyjadę za parę dni, wtedy porozmawiamy dłużej. Jest jeszcze wiele spraw do omówienia, zresztą chciałbym mu zadać kilka pytań. — Ale się pospiesz, dobrze? Wymieniamy jeszcze parę luźnych uwag, nawiązując do spotkań w Cypress Gardens i innych tego typu imprez. Dot i Buddy jeżdżą tam raz w tygodniu, jeśli tylko uda jej się przetrzymać męża trzeźwego do południa. Poza tym w ogóle nie wychodzą razem z domu. Dot chyba odczuwa potrzebę wygadania się przed kimś, a ja chciałbym jak najszybciej odjechać. Wyprowadza mnie na zewnątrz, obrzucając uważnym spojrzeniem moją poobijaną i podrapaną toyotę. Rzuca kilka niepochlebnych uwag na temat towarów importowanych, zwłaszcza japońskich, po czym zaczyna głośno uciszać dobermany. Zatrzymuje się na ulicy, przy skrzynce na listy, i tęsknym wzrokiem odprowadza mój wóz, bez przerwy paląc papierosa.
*** Jak na bankruta, całkiem nieźle mi idzie wydawanie pieniędzy. Poświęcam osiem dolarów na geranium w doniczce i jadę z nim do panny Birdie. Ona uwielbia kwiaty, tak przynajmniej twierdzi, a poza tym jest samotna, dlatego postanawiam jej zrobić miły upominek. To przecież tylko promyk słońca w smutnym życiu staruszki. Trafiam na właściwy moment, zastaję ją w ogródku, klęczącą przy rabacie kwiatowej pod ścianą domu, oddzielającej spękany podjazd, który wiedzie na tylne podwórze. Wąski pas betonu prowadzi istnym tunelem między IM zadkami, żywopłotem, drewnianą kratą porośniętą winoroślą oraz niedawno rozmieszczonymi sadzonkami drzew i ozdobnych krzewów. Trawnik na tyłach domu ocieniają potężne drzewa, równie stare, jak właścicielka posesji. Wzdłuż brukowanego patia ciągną się skrzynki pełne wielobarwnych, starannie pielęgnowanych kwiatów. Kobieta ściska mnie serdecznie, jakbym wręczył jej nie wiadomo jak cenny prezent. Ściąga rękawice ogrodnicze, rzuca je na ziemię i prowadzi mnie do tylnego wejścia do domu. Mówi, że ma znakomite miejsce na to geranium I przesadzi je jutro, z samego rana. Proponuje mi kawę. — Dziękuję. Napiłbym się wody. Wciąż mam żywo w pamięci smak jej silnie rozcieńczonej, zwietrzałej kawy instant. Panna Birdie każe mi usiąść na stylowym krześle stojącym na werandzie, sama zaś poczyna otrzepywać piasek i ziemię z fartucha. — Z lodem? — pyta, widocznie do głębi przejęta rolą gospodyni. — Tak, poproszę. Staruszka znika za kuchennymi drzwiami. Rozglądam się po podwórzu, tui którym cała roślinność została rozmieszczona zadziwiająco symetrycznie. Teren ma około dwudziestu metrów długości, ogranicza go wysoki, gęsty żywopłot, zza którego widać jedynie szczyt dachu sąsiedniego domostwa. Bliżej ciągną się pieczołowicie wytyczone rabaty kwiatowe, którymi panna Birdie albo ktoś inny ciągle się musi zajmować. W głębi podwórza, przy samym żywopłocie, stoi obmurowana cegłami fontanna, ale woda jest zakręcona. Nieco z boku, między dwoma drzewami wisi rozciągnięty stary hamak, delikatnie kołyszący się w podmuchach wiatru. Trawnik jest dokładnie wypielony, ale przydałoby się go skosić. Moją uwagę przyciąga garaż, ma szerokie, podwójne, odchylane na zewnątrz drzwi. Przytulona do jego ściany stoi komórka na narzędzia, jej okienko jest zasłonięte. Wygląda na to, że w nadbudówce nad garażem został wygospodarowany jakiś pokój gościnny. Wiodą do niego
mocno podniszczone, kręte, drewniane schody, znikające na tyłach. Na moją stronę wychodzą dwa szerokie okna, jedno z nich ma odłupany duży kawał framugi. Niemal cała ściana jest porośnięta bluszczem, który, jak sądzę, wdarł się nawet do środka przez wyłamane okno. Niemniej cały teren sprawia dość malownicze wrażenie. Gospodyni zjawia się z powrotem na werandzie, niesie dwie oszronione szklanki z wodą. — Jak ci się podoba mój ogródek? — pyta, siadając na drugim krześle obok mnie. — Jest przepiękny, panno Birdie. Napawa spokojem. — To całe moje życie — oznajmia kobieta, rozkładając szeroko ręce. Rozchlapuje nieco wody tuż przy moich butach, ale nie zwraca na to uwagi. — Tu spędzam każdą wolną chwilę. Uwielbiam to. — Jest naprawdę uroczy. Sama pani wykonuje wszystkie prace? — Olbrzymią większość. Raz na tydzień płacę pewnemu chłopcu za przystrzyżenie trawy. Dasz wiarę, że bierze ode mnie aż trzydzieści dolarów? Dawniej wystarczyło dać komuś piątaka. Upija nieco wody i oblizuje wargi. — Tam, na górze, ma pani pokój gościnny? — mówię, wskazując piętro nad garażem. — Kiedyś był. Przez jakiś czas mieszkał ze mną jeden z wnuczków. Wszystko mu wyszykowałam, urządziłam łazienkę i podręczną kuchnię. Naprawdę było tam przyjemnie. Studiował wtedy na uniwersytecie w Memphis. — Długo tam mieszkał? — Nie. Ale prawdę mówiąc, wolałabym o nim nie rozmawiać. Aha, to widocznie jeden z tych, którzy mają być skreśleni z testamentu. Kiedy człowiek zaczyna łazić od jednej kancelarii do drugiej w poszukiwaniu pracy i musi się stykać z opryskliwymi sekretarkami, pozbywa się wielu zahamowań i staje gruboskórny. Ów proces przebiega błyskawicznie, zwłaszcza gdy sobie uświadomi, że najgorsze, co może go tu spotkać, jest krótkie słowo: „nie”. Może właśnie dlatego bez wahania i bez większego lęku przed stanowczą odmową pytam wprost: — Nie byłaby pani zainteresowana wynajęciem tego pokoju? Panna Birdie nieruchomieje, oszołomiona. Zerka to na mnie, to na piętro nad garażem, jakby dopiero teraz uzmysłowiła sobie podobną możliwość. — Komu? — pyta po chwili. — Chętnie bym tu zamieszkał. To urocza okolica, w dodatku zapewne spokojna. — Całkowicie. — Przynajmniej na pewien czas, rozumie pani… Dopóki nie podejmę stałej pracy i nie stanę na własnych nogach. — Mówisz poważnie, Rudy? — pyta z niedowierzaniem. — Bardzo mi się tu podoba — oświadczam, uśmiechając się chytrze. — To dla mnie wymarzone miejsce. Jestem kawalerem, prowadzę bardzo spokojne życie, a nie stać mnie na wynajem lokalu w śródmieściu. Mówię zupełnie poważnie. — Ile mógłbyś za nie płacić? Ożywia się nagle, niczym adwokat, który złapał skruszonego klienta. I to każe mi się mieć na baczności. — Och, nie myślałem jeszcze o cenie… To pani jest właścicielką. Ile by pani chciała? Panna Birdie odwraca głowę i przez chwilę wpatruje się w gąszcz pobliskich drzew. — Co powiesz na czterysta… nie, trzysta dolarów miesięcznie? Nie ulega wątpliwości, że staruszka nigdy dotychczas nie wynajmowała tego pokoju. Rzuca kwoty z powietrza. Ale i tak mam szczęście, że nie wystartowała od ośmiuset dolarów za miesiąc.
— No cóż, chciałbym najpierw obejrzeć ten pokój… — mówię z ociąganiem. Staruszka podrywa się z krzesła. — Teraz jest tam straszny bałagan, chyba rozumiesz. Od dziesięciu lat upycham w nim najróżniejsze rupiecie. Ale możemy go ładnie urządzić. Nie wiem, czy dach nie wymaga naprawy… — Chwyta mnie za rękę i ciągnie w stronę garażu. — Trzeba będzie odkręcić wodę, sprawdzić ogrzewanie, uszczelnić okna. Jest tam trochę mebli, lecz niewiele, poza tym są już stare, zniszczone. — Energicznie wkracza na pierwsze, trzeszczące pod nogami stopnie schodów. — Będziesz potrzebował mebli? — Tak, ale niedużo. Poręcz dość silnie się chwieje, mam wrażenie, że cała nadbudówka drży przy każdym moim stąpnięciu.
ROZDZIAŁ 9 Podczas studiów prawniczych nietrudno narobić sobie wrogów, rywalizacja zbiera tęgie żniwo. Ludzie szybko się uczą podlizywać i oddawać wet za wet, przechodzą dobrą szkołę życia. Już na pierwszym roku byłem świadkiem zażartej bójki studentów z ostatniego rocznika, którzy się pokłócili w trakcie pozorowanej rozprawy przed sądem. Najpierw ich wylano z uczelni, potem przyjęto z powrotem. Wiadomo, dla biednego wydziału liczy się każdy grosz czesnego. Ale tak naprawdę nie cierpię zaledwie paru kolegów z roku, a tylko dwoma otwarcie gardzę. Staram się nie budzić w sobie nienawiści do ludzi. *** W mojej sytuacji nie potrafię jednak odczuwać niczego innego w stosunku do gnojka, który jest za to odpowiedzialny. Otóż władze miejskie codziennie publikują spis wszelkich transakcji finansowych i rozstrzygnięć prawnych. Pisemko nosi tytuł „The Daily Report” i zawiera, między komunikatami o rozwodach i innych równie doniosłych wydarzeniach, spis ogłoszonych poprzedniego dnia bankructw. Jeden z moich kolegów — czy też cała grupa życzliwych mi osób — doszedł do wniosku, iż należy wszem wobec rozgłosić o moim wczorajszym upokorzeniu i zacytować mój wniosek dotyczący spraw z rozdziału siódmego w piśmie, które jest rozprowadzane po całym wydział Toteż znalazłem w nim notatkę: Baylor, Rudy L., student; dług: 1125 (bez; datku); mienie o wartości 285 zabezpieczone na rzecz Kompanii Finansów Wheels & Deals; pozostałe mienie o wartości 5136,88; wierzytelności z powodu (1) niespłaconego kredytu firmy Texaco oraz (2) eksmisji z budy Hampton; pracodawca: brak; adwokat: pro se. To pro se oznacza, że nie stać mnie na wynajęcie adwokata i że złożyłem wniosek osobiście. Student pełniący rolę bibliotekarza pokazuje mi tę notatkę, kiedy tylko z rana wkraczam do biblioteki, informując jednocześnie, że widział egzemplarze pisma roznoszone po całym wydziale, a jeden został nawet przypięty na tablicy ogłoszeń. — Ciekaw jestem, kto uważa takie rzeczy za śmieszne — mówi na koniec. Dziękuję mu i szybko znikam w moim kąciku w podziemiach — ukrywam się za regałami pełnymi książek, chcąc uniknąć spotkania ze znajomymi. Postanawiam odczekać, aż rozpoczną się zajęcia, i uciekać stąd, byle dalej od ludzi, których widoku nie umiałbym dzisiaj znieść. *** Tego ranka mam umówione spotkanie z profesorem Smootem, przychodzę na nie z dziesięciominutowym spóźnieniem. Ale on zdaje się tego nie zauważać. W jego gabinecie panuje starannie rozplanowany nieporządek, z pozoru jest to pokój naukowca zbyt zaabsorbowanego ważnymi problemami, aby troszczyć się o drobiazgi. Profesorska muszka jest jak zawsze przekrzywiona, za to uśmiech promienny. Najpierw dyskutujemy o sprawie Blacków i ich roszczeniach względem Great Benefit. Oddaję Smootowi trzystronicowe sprawozdanie, zakończone moimi błyskotliwymi wnioskami i propozycją dalszych działań. Profesor czyta je dokładnie, ja w tym czasie oglądam z zaciekawieniem kule pogniecionego papieru walające się pod biurkiem. Jest pod wrażeniem, co zresztą powtarza niemal bez końca. Zwraca uwagę na podsumowanie, w którym radzę państwu
Black zwrócić się do praktykującego adwokata i założyć sprawę sądową przeciwko towarzystwu ubezpieczeniowemu. Wyraża swoje gorące uznanie dla takiej rady. Dobrze, iż nie zna całej prawdy. Oczekuję od niego tylko zaliczenia z przedmiotu, niczego więcej. Później przechodzimy do testamentu panny Birdie Birdsong. Opowiadam mu, że staruszka podjęła decyzję i chce zmienić zapisy swojej ostatniej woli. I w tej sprawie szczegóły zatrzymuję dla siebie. Wręczam Smootowi pięciostronicowy dokument, będący poprawioną wersją testamentu panny Birdie. Pospiesznie przebiega go wzrokiem. Mówi, że wszystko wygląda prawidłowo. Nie ma egzaminu końcowego z problemów prawnych ludzi starszych, do zaliczenia wystarczy obecność na zajęciach, praktyka polegająca na udzieleniu porady prawnej oraz napisanie sprawozdania. Smoot zna pannę Birdie od dłuższego czasu, widocznie kobieta już od lat wodzi rej wśród staruszków przyjeżdżających do Cypress Gardens. Dwa razy do roku profesor zabiera praktykujących studentów na te spotkania. Teraz mówi mi, że do tej pory panna Birdie ani razu nie korzystała z okazji uzyskania bezpłatnej porady prawnej. Jest widocznie zaskoczony, że kobieta posiada aż tak olbrzymi majątek. Dopiero by się zdziwił, gdybym mu jeszcze wyznał, iż właśnie wynająłem u niej pokój. Gabinet Maksa Leuberga mieści się po sąsiedzku, tuż za rogiem, w bocznym korytarzu. U bibliotekarza czekała na mnie wiadomość, że Leuberg chce się ze mną zobaczyć. Wiem już na pewno, że Max wyjeżdża po zakończeniu semestru. Miał tylko dwuletni kontrakt, którego nie przedłużono, wraca więc do rodzinnego Wisconsin. Prawdopodobnie będzie mi go brakowało, choć ja przecież także na zawsze opuszczę te mury. Ale tego dnia nie potrafię wzbudzić w sobie żadnych cieplejszych uczuć, nawet cienia sentymentu do kogokolwiek związanego z wydziałem prawa. Tym razem gabinet Maksa jest zastawiony kartonowymi pudłami po alkoholu. Leuberg pakuje swoje rzeczy. Nigdy jeszcze nie widziałem tak strasznego bałaganu. Wymieniamy parę ogólnikowych zdań, z których mimo woli przebija sentyment do tego gmachu. Po raz pierwszy widzę Maksa w takim nastroju, odnoszę wrażenie, że z wielkim smutkiem wyjeżdża z Memphis. W końcu wskazuje mi wypełnione papierzyskami pudło po whisky Wild Turkey, mówiąc: — To dla ciebie. Odłożyłem najciekawsze materiały, z których korzystałem podczas rozpraw o odszkodowania. Zapoznaj się z nimi, mogą ci się przydać. Jeszcze nie przejrzałem do końca tych papierów, które dał mi podczas poprzedniego spotkania. — Dziękuję, Max — odpowiadam, gapiąc się na duże czerwone pudło. — Złożyłeś już pozew w tej sprawie? — Nie, jeszcze nie. — Musisz tego dopilnować. Znajdź jakiegoś adwokata z długoletnią praktyką najlepiej takiego, który ma doświadczenie w rozprawach o odszkodowania. Wiele myślałem o tej sprawie, to może być dla ciebie znakomity start. Bardzo dużo zależy od nastawienia sądu, ale w tym wypadku sędziowie powinni się naprawdę rozsierdzić na nieuczciwą firmę i przyznać wysokie odszkodowanie. Koniecznie trzeba znaleźć kogoś, kto umiejętnie tę sprawę poprowadzi. Sam się w to zaangażowałem jak cholera. Leuberg podnosi się z krzesła i rozkłada szeroko ręce. — Gdzie zamierzasz podjąć pracę? — pyta, bujając się na palcach, jakby zamierzał przystąpić do ćwiczeń jogi. — To naprawdę dla ciebie wyśmienita sprawa na początek. Tak się właśnie zastanawiam… Gdybyś poszedł z tym do swojego przyszłego pracodawcy, poprosił o firmowanie dokumentów i sam się wszystkim zajął… Na pewno w tej kancelarii jest ktoś, kto ma odpowiednie doświadczenie. Zresztą możesz się ze mną skontaktować, jeśli będziesz chciał. Całe
wakacje spędzę w Detroit, będę się szykował do wielkiej rozprawy przeciwko Allstate, ale jestem też zainteresowany tym wypadkiem. Rozumiesz? Według mnie może z tego wyjść głośna sprawa. Bardzo bym się ucieszył, gdyby ktoś tych łobuzów przycisnął do muru. — O co toczy się rozprawa przeciwko Allstate? — pytam, chcąc uniknąć rozmowy o moim przyszłym pracodawcy. Leuberg wyszczerza zęby w uśmiechu i z głośnym klaśnięciem splata dłonie nad głową. Kompletnie go zaskoczyłem. — Nie do wiary — mówi. Natychmiast przystępuje do szczegółowej relacji tego niezwykłego, wyjątkowego oskarżenia. Szybko zaczynam żałować, że o to spytałem. Nie mam zbyt wielkiego doświadczenia w kontaktach z praktykującymi adwokatami, ale zdążyłem się już przekonać, że wszyscy cierpią na tę samą przypadłość: mają denerwujący zwyczaj opowiadania z detalami o toczonych przez siebie bataliach. Jeśli odnieśli sukces na sali sądowej, muszą jak najszybciej komuś o tym powiedzieć. Jeśli trafiła im się sprawa, dzięki której znacznie poprawią stan swego konta, natychmiast o tym rozgłaszają. Wydaje mi się, że Max nie może spać, delektując się wizją doprowadzenia Allstate do bankructwa. — No cóż, w każdym razie — mówi wreszcie, przywołując się do rzeczywistości — mogę być ci pomocny w tej sprawie. Co prawda nie wracam jesienią na uczelnię, ale w dziekanacie podadzą ci mój adres i numer telefonu. Zadzwoń, gdybyś mnie potrzebował. Podnoszę pudło po wild turkey. Jest nie tylko ciężkie, ale w dodatku dno niebezpiecznie się wybrzusza. — Dziękuję — mówię, żegnając się z Maksem. — Będę pamiętał. — Naprawdę chciałbym ci pomóc, Rudy. Nie ma nic bardziej ekscytującego niż wyciąganie forsy z towarzystw ubezpieczeniowych. Możesz mi wierzyć. — Postaram się zrobić z tego wielką sprawę. Dzięki. Na szczęście dzwoni telefon i Leuberg rzuca się do słuchawki. Wymykam się z jego gabinetu, obciążony pudłem papierzysk.
*** Zawieram z panną Birdie dość osobliwą umowę. Kiepski z niej negocjator, poza tym ewidentnie nie potrzebuje pieniędzy. Udaje mi się wytargować czynsz w wysokości stu pięćdziesięciu dolarów miesięcznie, i to bez dodatkowych opłat za prąd i wodę. W dodatku otrzymuję do wyboru tyle mebli, że mógłbym nimi zapełnić niejeden, a cztery pokoje. Ale oprócz umowy w sprawie czynszu muszę jej jeszcze obiecać pomoc w różnych pracach porządkowych, a zwłaszcza w ogrodzie, wliczając też strzyżenie trawników. Ma to swoje dobre strony, bo tylko na koszeniu trawy zaoszczędzi trzydzieści dolarów tygodniowo, a przecież dochodzi jeszcze przycinanie żywopłotów, grabienie suchych liści i wiele innych robót. W rozmowie padła nawet luźna propozycja dotycząca pielenia rabat kwiatowych, ale puściłem ją mimo uszu. Dla mnie to wyśmienita okazja, chyba mam prawo być dumny z takiego załatwienia sprawy. Samodzielny pokój jest wart co najmniej trzysta pięćdziesiąt dolarów miesięcznie, zatem mogę uważać, iż zaoszczędziłem na czynszu dwie setki w gotówce. Kalkuluję pospiesznie, że na prace porządkowe wystarczy poświęcić pięć godzin tygodniowo, czyli dwadzieścia w miesiącu. W mojej sytuacji to nadzwyczaj korzystne warunki. Po trzech latach spędzonych głównie w bibliotece muszę zaczerpnąć głębszego oddechu i przystąpić do zdobywania życiowych
doświadczeń. Nikt się nie dowie, że po godzinach pełnię rolę ogrodnika. A ważne jest także to, iż przez cały czas będę blisko panny Birdie, mojej pierwszej klientki. Zawieramy naszą umowę tylko ustnie, gdyby się nie sprawdziła, po prostu ją zerwiemy. A jeszcze nie tak dawno rozglądałem się za jakimś atrakcyjnym mieszkaniem, odpowiednim dla początkującego i obiecującego adwokata. Żądano po siedemset dolarów miesięcznie za lokal z dwoma sypialniami, mający około stu metrów kwadratowych. Zresztą gotów byłem tyle za niego płacić. Wiele się jednak zmieniło. Teraz przyjdzie mi zamieszkać w dość spartańskich warunkach, w wyszykowanym kiedyś przez pannę Birdie, lecz nieużywanym od dziesięciu lat pokoju gościnnym. Sprawia on dość przygnębiające wrażenie, na podłodze leży wytarty pomarańczowy dywan, ściany są pomalowane na bladozielono. Sypialnia oraz mała kuchnia skrzyżowana z jadalnią są oddzielone przepierzeniami. Sufit wszędzie jest pochyły, a w każdym pomieszczeniu w inną stronę, co nawet zdrowego człowieka może przyprawić o klaustrofobię. Ale mnie wystarczy takie lokum. Dopóki panna Birdie nie będzie wścibiała tu swojego nosa, wszystko powinno grać. Wymusza jeszcze na mnie obietnicę, że nie będę organizował hulanek, puszczał głośno muzyki, sprowadzał kobiet, urządzał pijatyk, trzymał narkotyków, psów oraz kotów. Sama wszystko posprzątała, musiała szczotką szorować ściany oraz podłogi i wywalić tyle rupieci, ile się tylko dało. Teraz, gdy ściskając pod pachą nędzne pozostałości moich osobistych rzeczy, ruszam kręconymi schodami do nadbudówki, po przyjacielsku bierze mnie pod rękę i prowadzi do nowego mieszkania. Nie ulega wątpliwości, że jest jej bardzo mnie żal. Kiedy tylko wnoszę na górę ostatnie kartonowe pudło i zamierzam przystąpić do rozpakowywania rzeczy, panna Birdie zaprasza mnie na kawę. Siedzimy na patio przez dziesięć minut — tylko tak długo, żebym zdążył złapać oddech i przestał ociekać potem — kiedy oznajmia stanowczo, że najwyższa pora opielić grządki. Nie mam wyjścia, muszę zacząć wyrywać chwasty, dopóki jeszcze mogę się schylać. Panna Birdie pomaga mi z zapałem, ale tylko przez pierwszych kilka minut. Później już wyłącznie nadzoruje robotę, wskazując, co jeszcze należy usunąć. *** Mogę uciec przed tą harówką w ogrodzie, jedynie pracując dłużej w barze Yogi. Toteż ochoczo biorę drugą zmianę, aż do zamknięcia lokalu, co pozwala mi wracać do domu najczęściej już po pierwszej w nocy. Tego wieczoru w barze jest tłoczno, a co gorsza, dostrzegam gromadę moich kolegów z roku okupujących dwa zsunięte stoliki w rogu przy wyjściu. Zorganizowali sobie nieformalne przyjęcie pożegnalne, na które mnie oczywiście nie zaprosili. Rej wodzą członkowie grupy zwanej Barristers — to ci sami, co pisują do „Law Review”, chodzą z nosami zadartymi wysoko i traktują swoje obowiązki ze śmiertelną powagą. Starają się uchodzić za tajemniczych i wytwornych, często cytują jakieś łacińskie przysłowia czy inne głupoty. Niemal wszyscy z nich mają zapewnioną pracę, bądź to w dużych firmach adwokackich, bądź w federalnych zespołach sędziowskich; dwóch zostało przyjętych na podyplomowe studium doradców podatkowych na Uniwersytecie Nowojorskim. To klika nadętych dupków. Kilkakrotnie muszę dolewać im piwa, toteż dość szybko zaczynają być wstawieni. Najgłośniejszy w tym towarzystwie okazuje się niejaki Jacob Staples, kurduplowaty pętak, który już przed trzema laty, na początku studiów, dał się poznać jako mistrz brudnej sztoki krętactwa. Osobiście wynalazł chyba więcej metod podlizywania się niż wszyscy lizusi, którzy wcześniej studiowali na naszym wydziale. Wykradał formularze testów, chował podręczniki, ściągał na
wszelkie możliwe sposoby, nie cofał się przed żadnym kłamstwem, byle tylko się usprawiedliwić przed wykładowcami. Jestem pewien, że błyskawicznie zgromadzi wielomilionową fortunę. Podejrzewam też, że to właśnie Staples maczał palce w opublikowaniu streszczenia z mojego wniosku w „The Daily Report”, którego egzemplarze zostały następnie rozkolportowane po całym wydziale. To do niego bardzo podobne. Chociaż staram się nie zwracać uwagi na tę grupę, od czasu do czasu zerkam w tamtym kierunku. Parokrotnie wyławiam też padające w rozmowie słowo „bankructwo”. Udaję jednak zajętego, powoli sączę piwo, które nalałem sobie do kubka po kawie. Prince siedzi w drugim końcu sali, ogląda telewizję, ale dostrzegam, że także ma na oku hałaśliwych Barristersów. Dziś jego uwagę przyciąga transmisja z wyścigów chartów odbywających się na Florydzie, obstawia zakłady na każdą gonitwę. Tego wieczoru jego kumplem do wypitki i hazardu jest adwokat, Bruiser Stone — potężnie zbudowany grubas o długich siwiejących włosach i pokaźnych baczkach zjeżdżających daleko na szczękę. Facet musi ważyć co najmniej sto sześćdziesiąt kilogramów, obaj przy jednym stoliku wyglądają jak dwa niedźwiedzie rozparte na głazach, zaciekle miażdżące w olbrzymich szczękach góry fistaszków. Stone cieszy się w mieście dość wątpliwą sławą. Znają się z Prince’em jeszcze z czasów szkolnych, wychowywali się razem gdzieś na południowych przedmieściach Memphis, a od tamtej pory połączyło ich wiele wspólnych interesów. Dzielą się dochodami, razem przekupują urzędników i policję. Prince wszystko firmuje swoim nazwiskiem, Bruiser jest mózgiem tego zespołu. A kiedy tylko Thomas ląduje w areszcie, Stone natychmiast podnosi krzyk na temat rażącej niesprawiedliwości. Ale na salach sądowych zazwyczaj odnosi sukcesy, głównie dlatego że — jak głosi plotka — oferuje sędziom dość pokaźne łapówki. Z tego powodu Prince może się nie obawiać, że zostanie skazany. W swojej kancelarii Stone zatrudnia czterech czy pięciu adwokatów. Na razie nie potrafię sobie jeszcze wyobrazić tych głębin desperacji, które zmusiłyby mnie do szukania u niego pracy. Chyba nie mogłoby mi się przydarzyć nic gorszego niż konieczność wyznania komuś, że pracuję u Bruisera Stone’a. A przy poparciu Prince’a zapewne bez trudu znalazłbym u niego zatrudnienie. Thomas uwielbia robić przysługi, żeby potem móc się chwalić swoją wspaniałomyślnością. Ja jednak nie wierzę, abym musiał z niej kiedykolwiek skorzystać.
ROZDZIAŁ 10 Pod presją całej naszej czwórki Smoot w końcu się poddaje i zezwala nam po raz drugi, już bez niego, wziąć udział w spotkaniu w Cypress Gardens, tym razem bez konieczności uczestniczenia we wspólnym lunchu w klubie seniora. Następnego dnia jadę tam razem z Bookerem, wślizgujemy się do baraku w trakcie odśpiewywania Ameryko moja piękna, po cichu zajmujemy miejsca w kąciku i spokojnie wysłuchujemy pogadanki panny Birdie na temat witamin i właściwego odżywiania. Dostrzega nas jednak i natychmiast zaprasza do siebie, żeby powtórnie przedstawić zebranym. Po zakończeniu oficjalnej części zebrania Booker odciąga swoich klientów na bok, żeby w spokoju udzielić im porady. A ponieważ ja przeprowadziłem już rozmowę z Dot, a z panną Birdie przedyskutowałem wiele godzin o jej testamencie, nie mam zbyt wiele do roboty. Mój trzeci klient, pan De–Wayne Deweese, przebywa obecnie w szpitalu, toteż wysłałem mu listownie odpowiedź, w której dość oględnie radzę wytoczyć bezpardonową wojnę zrzeszeniu kombatantów. Testament panny Birdie nie jest jeszcze skończony, wymaga jej podpisu. W ostatnich dniach bardzo nerwowo reagowała na moje pomysły, nie jestem wcale pewien, czy nadal chce go zmienić. Orzekła stanowczo, że skoro od tak dawna wielebny Kenneth Chandler się do niej nie odzywa, to prawdopodobnie wcale nie zostawi mu w spadku swojej ogromnej fortuny. Robiłem co w mojej mocy, aby utwierdzić ją w tym przekonaniu. Kilkakrotnie podejmowałem dyskusję na temat pieniędzy. Zauważyłem, że staruszka z lubością wybiera taki moment, kiedy jestem już po pachy uwalany ziemią, a pot skapuje mi z nosa na świeżo ułożoną warstwę torfu, aby stercząc nade mną jak nadzorca, zadać zwalające z nóg pytanie w rodzaju: „Czy żona Delberta będzie mogła mnie zaskarżyć do sądu, jeśli nie zapiszę jej ani grosza?” albo: „Dlaczego nie mogę tych pieniędzy rozdysponować już teraz?” Muszę przerwać pracę, wydobyć ręce z głębi rabaty i otrzeć twarz z potu, obmyślając jednocześnie jakąś inteligentną odpowiedź. Zanim jednak zdążę ją sformułować, kobieta zazwyczaj błyskawicznie zmienia temat i pragnie się na przykład dowiedzieć, dlaczego jej azalie tak kiepsko kwitną w tym roku. Kilkakrotnie poruszałem temat pieniędzy przy kawie na patio, lecz wtedy panna Birdie stawała się nerwowa i natychmiast wynajdowała coś do roboty. Przekonałem się, że każdego adwokata traktuje ze skrajną podejrzliwością. Niemniej zdołałem ustalić parę faktów. Przede wszystkim to, że naprawdę po raz drugi wyszła za mąż za niejakiego Anthony’ego Murdine’a. Ich związek trwał niemal pięć lat, a zakończyła go przed czterema laty śmierć Murdine’a. Widocznie rzeczywiście zostawił po sobie ogromny majątek, wokół którego musiało powstać wiele kontrowersji, gdyż sąd okręgu De Kalb w Georgii nakazał utajnienie akt. Niczego więcej nie udało mi się stwierdzić. Postanowiłem jednak porozmawiać z kilkoma prawnikami zaangażowanymi w sprawę podziału owego majątku. Ale teraz panna Birdie życzy sobie rozmawiać ze mną na osobności. Prawdopodobnie w oczach zgromadzonych staruszków chce uchodzić za kogoś ważnego. Siadamy przy stole obok pianina, z dala od reszty towarzystwa. Można by sądzić, że nie widzieliśmy się od miesiąca. — Muszę wreszcie usłyszeć, co mam zrobić z pani testamentem, panno Birdie — zaczynam. — A zanim przystąpimy do podziału majątku, chciałbym wiedzieć, w jakiej postaci on jest ulokowany.
Kobieta zerka podejrzliwie na boki, jakby się obawiała, że ktoś nas podsłuchuje. W rzeczywistości musielibyśmy chyba drzeć się na całe gardło, żeby któryś z tych biedaków nas usłyszał. Ale panna Birdie pochyla się nisko nad stołem i osłaniając usta dłonią mówi: — Nie mam żadnych nieruchomości, jasne? Pieniądze są ulokowane w akcjach, funduszach powierniczych, obligacjach rady miejskiej. Z olbrzymim zaskoczeniem przyjmuję to, że kobieta z wielką swobodą operuje pojęciami z zakresu bankowości. No cóż, widocznie te pieniądze naprawdę istnieją i są dobrze ulokowane. — Kto sprawuje pieczę nad majątkiem? Muszę to wiedzieć. Owa informacja nie ma żadnego znaczenia dla podziału majątku czy też samego testamentu. Po prostu zżera mnie ciekawość. — Pewna firma z Atlanty. — Prawnicza? — pytam z lekkim niepokojem. — Ależ skąd, nie ufam prawnikom w takich sprawach. To spółka powiernicza, zarządza całością mojego majątku. Do chwili śmierci mam otrzymywać stałą prowizję od dochodów, dopiero później majątek zostanie podzielony. Tak przynajmniej orzekł zespół sędziowski. — Jak duża jest ta prowizja? — wymyka mi się mimo woli. — No cóż, to chyba nie ma nic do rzeczy, prawda, Rudy? Jasne, że nie. Ewidentnie dostałem klapsa po łapach, ale sięgając do najlepszych adwokackich tradycji, błyskawicznie znajduję stosowne wytłumaczenie: — To jednak może być dość istotne, rozumie pani… Z punktu widzenia urzędu skarbowego. — Przecież nie prosiłam, żebyś się zajmował moimi podatkami, prawda? Od tego są inni. Zwróciłam się do ciebie jedynie z prośbą o wprowadzenie pewnych poprawek do testamentu, ale cóż, jeśli to zadanie jest ponad twoje siły… Do naszego stolika podchodzi Bosco, uśmiecha się szeroko, demonstrując niemal całkowicie bezzębne dziąsła. Panna Birdie prosi go uprzejmie, żeby na kilka minut zajął się grą w warcaby. Podziwiam wyrozumiałość i cierpliwość, z jaką odnosi się do tych wszystkich pryków. — Przygotuję testament dokładnie tak, jak pani będzie sobie tego życzyła, panno Birdie — powtarzam z naciskiem. — Ale przedtem pani musi podjąć ostateczną decyzję. Kobieta odchyla się na krześle, ostentacyjnie nabiera głęboko powietrza i przygryza wargi. — Muszę to jeszcze przemyśleć. — Doskonale. Tylko proszę pamiętać, że w obecnym testamencie jest wiele zapisów, które się pani nie podobają. Gdyby teraz coś się pani stało… — Tak, wiem. Wiem — przerywa mi, gestykulując szeroko. — Bądź łaskaw mnie nie pouczać. W ciągu dwudziestu lat już dwudziestokrotnie zmieniałam swój testament. Nauczyłam się chyba wszystkiego w tej materii. Bosco stoi przy bufecie i zaczyna coraz głośniej płakać, więc panna Birdie natychmiast biegnie go pocieszyć. Na szczęście Booker także już kończy udzielać porad. Ostatnim jego klientem jest ów czarnoskóry starzec, który tak długo szlochał podczas pierwszej rozmowy. Na pierwszy rzut oka widać, że teraz także nie jest zadowolony z tego, co przyszły adwokat ma mu do powiedzenia. Ku swemu zaskoczeniu słyszę ostatnie zdanie, jakie Booker rzuca w ślad za odchodzącym Murzynem: — Przecież to tylko bezpłatna porada. Czego się pan spodziewał? Pospiesznie żegnamy się z panną Birdie i wychodzimy z baraku. Problemy prawne ludzi starszych możemy zaliczyć do historii. Już tylko parę dni dzieli nas od rozdania dyplomów. Po trzech latach znienawidzonych studiów mamy wreszcie uzyskać swobodę. Któryś z prawników powiedział kiedyś, że dopiero po wielu latach samodzielnej pracy zawodowej, męki i upokorzenia okresu studiów idą w zapomnienie, a zostają wyłącznie przyjemne wrażenia, jak to
zresztą ze wszystkim w życiu bywa. Później zaś człowiek zaczyna z utęsknieniem wspominać te wspaniałe dni spędzone na wydziale. Na razie nie umiem sobie wyobrazić, że kiedyś nadejdzie taki moment, iż będę z rozrzewnieniem wspominał owe trzy lata, twierdząc stanowczo, że był to przyjemny okres w moim życiu. Niewykluczone, że któregoś dnia pozbieram najwyżej te wyrywkowe wspomnienia z radosnych chwil spędzonych w gronie przyjaciół — ze spotkań z Bookerem, dorywczej pracy u Thomasa czy ciekawszych wydarzeń, które obecnie bledną wobec innych wrażeń. Jestem nawet pewien, że kiedyś razem z Bookerem będziemy się śmiać z tych rozmów ze staruszkami z klubu seniora w Cypress Gardens i z zaufania, jakim nas obdarzyli. Być może kiedyś uznamy to za śmieszne. Rzucam propozycję wypicia piwa w barze Yogi. Ja funduję. Jest dopiero druga, całkiem się rozpadało, mamy więc znakomite warunki, by zasiąść przy stoliku i na wesoło rozpocząć to popołudnie. Możliwe, że już więcej nie nadarzy się taka okazja. Booker nawet miałby ochotę na piwo, ale za godzinę musi się zjawić w biurze. Marvin Shankle polecił mu przygotować materiały do jakiejś rozprawy, która zaczyna się w poniedziałek. Czeka go cały weekend w bibliotece. Shankle pracuje przez siedem dni w tygodniu. Jego kancelaria słynie z odwagi, w Memphis jako pierwsza zdecydowała się wnieść do sądu pewne sprawy z powództwa cywilnego, toteż teraz zbiera niezłe żniwo. Pracuje tam dwudziestu dwóch adwokatów, wszyscy czarnoskórzy, a połowa to kobiety. Podobno z trudem przychodzi im sprostać wymaganiom stawianym przez szefa. Sekretarki pracują na trzy zmiany, a na każdej zmianie muszą być co najmniej trzy. Shankle jest ideałem dla Bookera. Nie mam wątpliwości, że już niedługo mój najlepszy kumpel także będzie pracował w soboty i niedziele. Czuję się jak pospolity włamywacz, który nocą przemyka wymarłymi uliczkami i uważnie ogląda drzewa, szukając takiego, z którego konaru najłatwiej byłoby się dostać do okna. Znajduję kolejną firmę z mojej listy, mieści się w nowoczesnym, trzypiętrowym, przeszklonym budynku o fasadzie wykładanej kamieniami. Jestem we wschodniej części miasta, niedaleko głównej szosy przelotowej wiodącej na zachód, przez śródmieście, na drugi brzeg Missisipi. To dzielnica bogatych białych ludzi. Spółkę tworzy czterech adwokatów, wszyscy są po trzydziestce, wszyscy kończyli mój wydział. Słyszałem, że tworzyli grupę przyjaciół w trakcie studiów, później rozpoczęli pracę w różnych dużych firmach, ale nie mogli znieść panującej tam presji, toteż otworzyli własną wspólną kancelarię. Ich ogłoszenie także widziałem na żółtych kartkach gazety, całostronicowe, za które podobno trzeba płacić cztery tysiące dolarów miesięcznie. Zajmują się wszystkim, od rozwodów, poprzez podziały majątków, po orzeczenia niepoczytalności, ale w ogłoszeniu było zaznaczone wytłuszczonym drukiem, że są ekspertami w „sprawach obrażeń cielesnych”. Niezależnie od tego, w jakiej dziedzinie dany adwokat się specjalizuje, i tak wcześniej czy później styka się z owymi „sprawami obrażeń cielesnych”. Dla olbrzymiej większości prawników, którzy nie mają swoich starych klientów — a i tym wystawia się przecież rachunki wyłącznie za przepracowane godziny — jedyną okazją zarobienia dużych pieniędzy jest obrona w sądzie interesów ludzi poranionych bądź zabitych. To z reguły łatwo zarobione pieniądze. Weźmy na przykład człowieka poszkodowanego w wypadku samochodowym, za który winę ponosi inny kierowca, najczęściej ubezpieczony. Facet przez tydzień leży ze złamaną nogą w szpitalu i nie dostaje pensji. Jeśli w takiej sytuacji adwokat pierwszy dowie się o sprawie i dogada się z nieszczęśnikiem, zanim dotrze do niego agent towarzystwa ubezpieczającego winowajcę, będzie mógł złożyć w sądzie wniosek o odszkodowanie w wysokości, powiedzmy, pięćdziesięciu tysięcy dolarów. Najwyżej zostanie zmuszony do przerzucenia jakichś
dokumentów, bo i tak prawdopodobnie nie dojdzie do rozprawy. Maksymalnie poświęci tej sprawie trzydzieści godzin, a zarobi około piętnastu tysięcy. Z prostego rachunku wynika, że otrzyma po pięćset dolarów za godzinę. Czysta robota, jeśli tylko uda się ją zdobyć. Właśnie z tego powodu niemal każde adwokackie ogłoszenie w prasie akcentuje obronę ludzi poszkodowanych w wypadkach. Do takich spraw nawet nie trzeba mieć specjalnego doświadczenia, tylko jedna skarga na sto kończy się rozprawą przed sądem. Najtrudniejsze jest zdobycie podpisu poszkodowanego na kontrakcie. Ale nic mnie nie obchodzi, na czym ci czterej zarabiają. Jedynym moim zmartwieniem jest to, czy zdołam ich namówić, by mnie zatrudnili w swojej kancelarii. Przez kilka minut siedzę jeszcze w samochodzie, aż wreszcie o przednią szybę zaczyna bębnić deszcz. Wolałbym raczej widłami gnój rozrzucać, niż wejść do tego biura, uśmiechać się przymilnie do recepcjonistki, rozmawiać z nią uprzejmie niczym jakiś domokrążca, a potem wykorzystać jeden z obrzydliwych wykrętów, który pozwoli mi wkroczyć w głąb kancelarii i porozmawiać z jednym ze wspólników. Aż nie chce mi się wierzyć, że jednak to robię.
ROZDZIAŁ 11 Nie idę na uroczystość wręczenia dyplomów, tłumacząc, że mam w tym czasie ważną rozmowę wstępną w jednej z firm prawniczych. Zapewniam Bookera, że to bardzo obiecujące spotkanie, ale on i tak chyba zna prawdę. Dobrze wie, że nie robię nic innego, tylko łażę po różnych kancelariach, zostawiając wszędzie listy intencyjne wraz z résumé. Zresztą Booker jest chyba jedyną osobą, którą obchodzi to, czy przywdzieję togę i wezmę udział w uroczystości. Jest wyraźnie rozczarowany, iż nie mam na to ochoty. Moja matka wraz z Hankiem prawdopodobnie obozują gdzieś na łonie natury w Maine, napawają się widokiem zielonego listowia. Jakiś miesiąc temu rozmawiałem z matką przez telefon, lecz nawet nie spytała, kiedy kończę studia. Słyszałem, że są to nudne ceremonie, podczas których kolejno wygłaszają przemówienia starzy, zasuszeni sędziowie — przekonują absolwentów, iż należy miłować prawo, być dumnym z wykonywania tak zaszczytnej profesji, uwielbiać swoją pracę jak wyjątkową kochankę, umacniać ten nieskalany wizerunek, który stworzyli nasi poprzednicy. I tak aż do bólu brzucha. Zdecydowanie wolałbym siedzieć w barze Yogi i gapić się tępo, jak Prince obstawia gonitwy w wyścigach baranów. Booker wybiera się na uroczystość z całą rodziną zabiera Charlene i dzieciaki. Będą jego rodzice, jej rodzice, dziadkowie z obu stron, jakieś ciotki i wujkowie oraz dalsi krewni. Wygląda na to, że klan Kane’ów stawi się w imponującej sile. Na pewno będzie mnóstwo łez i strzelanie fleszami. Booker jako pierwszy w rodzinie ukończył college, toteż fakt, że teraz ma uzyskać dyplom wyższej uczelni, napełnia wszystkich bezgraniczną dumą. Aż nachodzi mnie chętka, żeby się ukryć wśród gości i obserwować jego rodziców w chwili, kiedy będzie odbierał dyplom. Pewnie bym się poryczał tak samo, jak oni. Nie wiem, czy rodzina Sary Plankmore weźmie udział w ceremonii, ale na wszelki wypadek wolę nie ryzykować. Nie zniósłbym widoku, kiedy szczerzy zęby do obiektywów, a jej narzeczony, Todd Wilcox, obejmuje ją ramieniem. Będzie miała na sobie obszerną togę, nie da się więc stwierdzić, czy naprawdę jest w ciąży. A nie mam wątpliwości, że wypatrywałbym jakichkolwiek oznak. Żadnym sposobem nie zdołałbym się opanować, żeby nie zerkać w jej kierunku. Dlatego dochodzę do wniosku, że najlepiej będzie zrezygnować z udziału w ceremonii. Dwa dni temu Madeline Skinner powiedziała mi, że wszyscy pozostali absolwenci już znaleźli taką czy inną pracę, chociaż wielu nie jest zadowolonych. Co najmniej piętnaście osób zamierza podjąć samodzielną praktykę, deklarując gotowość występowania w dowolnej sprawie. Tacy z reguły pożyczają pieniądze od rodziców lub dalszych krewnych i wynajmują jakieś niewielkie lokale, zapełniając je tanimi meblami. Madeline prowadzi ścisłą statystykę, dokładnie wie, kto i gdzie podejmuje pracę. Zatem tym bardziej nie widzę sensu uczestniczenia w ceremonii, na której stu dwudziestu kolegów będzie przyglądało mi się z zaciekawieniem, wiedząc doskonale, że ten oto nieudacznik, Rudy Baylor, jako jedyny z tego rocznika nie znalazł zatrudnienia. Równie dobrze mógłbym się tam zjawić w różowej todze z niewielkim neonem na czapeczce. Nic z tego. Następnego dnia odbiorę dyplom w sekretariacie.
***
Uroczystość rozpoczyna się o drugiej po południu. Dokładnie o tej godzinie wkraczam do biura Jonathana Lake’a. Tu po raz pierwszy wystąpię na bis. Już przed miesiącem zostawiłem u recepcjonistki list wraz z résumé. Ale ta rozmowa będzie wyglądała zupełnie inaczej. Teraz mam plan. Zdobyłem trochę informacji na temat firmy Lake’a, tych powszechnie dostępnych. Otóż właściciel kancelarii widocznie obawia się podzielić z kimkolwiek swoją sławą, gdyż jest jedynym właścicielem firmy. Zatrudnia dwunastu adwokatów, siedmiu ma już spore doświadczenie, są znani z praktyki na salach sądowych, pozostałych pięciu to ludzie młodzi, zajmujący się głównie doradztwem. Każdy z nich ma swoją sekretarkę i asystenta, a nawet ten zatrudnia własną sekretarkę, i wszyscy razem tworzą tak zwany zespół procesowy. Zespoły są od siebie niezależne, jedynie Jonathan Lake osobiście nadzoruje ich pracę. Dla siebie wybiera najciekawsze sprawy, zazwyczaj takie, które rokują duże nadzieje na uzyskanie surowego wyroku. W szczególności lubi występować w rozprawach przeciwko położnikom o niewłaściwą opiekę nad noworodkami, a ostatnio podobno znów zarobił kupę forsy, skarżąc jakiegoś producenta rzeczy dla niemowlaków o stosowanie surowców zawierających azbest. Każdy adwokat w jego kancelarii sam dobiera sobie personel, według własnego uznania może zatrudniać i zwalniać ludzi, a przed szefem rozlicza się wyłącznie z prowadzonych spraw. Te zaś w olbrzymiej większości są albo przekazywane do kancelarii przez innych prawników, albo nadawane przez taksówkarzy bądź agentów handlu nieruchomościami, którzy przypadkiem byli świadkami jakiegoś wypadku. Dochody każdego z adwokatów zależą od paru czynników, a przede wszystkim od tego, ile nowych spraw zdołają ściągnąć dla zespołu. Barry Lancaster to wschodząca gwiazda firmy. Został niedawno przyjęty do kancelarii — po tym jak w grudniu ubiegłego roku gdzieś w Arkansas wygrał z lekarzem proces o odszkodowanie w wysokości dwóch milionów dolarów. Ma trzydzieści cztery lata, jest rozwodnikiem, absolwentem mojego wydziału, a mieszka w biurze. Naprawdę dobrze się przygotowałem do tego spotkania. Co więcej, ostatnio Lancaster szukał asystenta, widziałem ogłoszenie w „The Daily Report”. Doszedłem do wniosku, że skoro nie mogę wystartować jako adwokat, to przynajmniej zatrudnię się na stanowisku asystenta. Przecież to i tak nie ma znaczenia, skoro zamierzam któregoś dnia odnieść spektakularny sukces i otworzyć własną firmę. Już to słyszę: „Młody Baylor nie mógł znaleźć pracy, toteż zaczął od sortowania listów w kancelarii Jonathana Lake’a. I spójrzcie, do czego doszedł!” O drugiej mam umówione spotkanie z Barrym. Recepcjonistka dwukrotnie sprawdza w terminarzu, lecz w końcu pozwala mi wejść. Nie sądzę, żeby mnie pamiętała z poprzedniej wizyty, w ciągu miesiąca przewinęło się przez tę kancelarię z tysiąc osób. Siadam w poczekalni na obitej skórą kanapie i ukrywszy twarz za jakimś czasopismem, zaczynam dyskretnie podziwiać perskie dywany oraz autentyczną dębową posadzkę, w której każda klepka ma trzydzieści centymetrów długości. Biuro mieści się w starym magazynie niedaleko wielkiego kompleksu szpitalnego Memphis. Według dziennikarzy Lake wydał trzy miliony dolarów na przebudowę i wyposażenie budynku, czytałem tę samą wiadomość w dwóch różnych gazetach. Po kilku minutach sekretarka prowadzi mnie istnym labiryntem korytarzy i schodów do pomieszczeń na antresoli. Pod nami rozpościera się olbrzymia przestrzeń biblioteki, jeden za drugim stoją tam regały zapchane książkami. Przy długim stole siedzi obłożony podręcznikami jakiś młody chłopak, brodę wspiera na pięściach, jakby walczył z natłokiem sprzecznych teorii. Gabinet Barry’ego jest długi i wąski, o ścianach z gołych cegieł. Podłoga trzeszczy pod nogami. Pełno tu wszelkiego typu rupieci. Ściskamy sobie dłonie na powitanie i siadamy. Facet jest szczupły i przystojny. Z mojej pamięci wypływają zamieszczane w prasie fotografie sali
gimnastycznej, którą Lake urządził dla swoich pracowników; podobno jest tam nawet sauna oraz niewielki basen. Na biurku Barry’ego leżą porozkładane dokumenty, bez wątpienia przygotowuje się ze swoim zespołem do jakiejś batalii na sali sądowej. Telefon stoi odwrócony w moją stronę, dostrzegam więc od razu, że lampki migają na nim jak oszalałe. Lancaster siedzi z dłońmi opartymi o krawędź biurka, nawet mimo woli musi spoglądać na zegarek. — Proszę mi przedstawić tę sprawę — mówi szybko po wstępnej wymianie uprzejmości. — Podobno chodzi o odmowę wypłaty odszkodowania z polisy ubezpieczeniowej. Zerka na mnie podejrzliwie. Jestem w garniturze i krawacie, chyba nie wyglądam na przeciętnego klienta. — No cóż, prawdę mówiąc, szukam pracy — strzelam prosto z mostu. Nie mam nic do stracenia, najwyżej każe mi stąd natychmiast wyjść. On jednak tylko krzywi się boleśnie i sięga po jakiś papier. Widocznie ta przeklęta sekretarka musiała pomylić dokumenty. — Widziałem pańskie ogłoszenie w „The Daily Report”. — Jest pan asystentem adwokata? — pyta z pogardą. — Mogę być. — Jak mam to rozumieć, do cholery? — Ukończyłem studia prawnicze. Przez pięć sekund przygląda mi się badawczo, wreszcie kręci głową i patrzy na zegarek. — Naprawdę nie mam teraz czasu. Proszę zostawić swoje dokumenty u sekretarki. Podrywam się na nogi i pochylam nad jego biurkiem. — A czemu od razu nie mielibyśmy się dogadać? — mówię dramatycznym tonem. Podnosi głowę, zdumiony. Natychmiast przystępuję do oklepanego już monologu: wychwalam swoje wyniki w nauce, mówię o silnej motywacji do pracy, nadmieniam o utraconym etacie u Brodnaksa i Speera. Walę bez zająknięcia. Później ściągam dowody i przystępuję do ofensywy: straciłem pracę przez Tinley Britt, w związku z czym nienawidzę wielkich firm; nie oczekuję kokosów i gotów jestem wziąć na siebie najgorszą robotę. Naprawdę bardzo mi zależy na tej pracy, proszę pana. Ciągnę tak bez przerwy przez jakieś dwie minuty, później siadam z powrotem na krześle. Barry się zamyśla, delikatnie przygryza palce. Trudno ocenić, czy jest poruszony, czy ogarnia go wściekłość. — Wiesz, co mnie najbardziej wkurza? — pyta w końcu, udowadniając mi tym samym, że jednak nie jest poruszony. — Owszem. Ludzie tacy jak ja, którzy gotowi są użyć każdego kłamstwa w rozmowie z sekretarką bądź recepcjonistką, byle tylko dostać się do tego gabinetu i błagać o zatrudnienie. Właśnie to pana najbardziej wkurza. Nie mam o to pretensji. Na pańskim miejscu też byłbym wkurzony i także robił wszystko, aby zachować twarz. Ale może w końcu powiedziałbym sobie: No, popatrz, ten facet niedługo uzyska licencję adwokata, lecz zamiast płacić mu czterdzieści kawałków rocznie, mogę go wykorzystać do najgorszej roboty, dajmy na to, za dwadzieścia cztery tysiące. — Dwadzieścia jeden. — Zgoda — wtrącam szybko. — Zaczynam od jutra za dwadzieścia jeden. I będę pracował przez cały rok za taką pensję, obiecuję, że nie złożę rezygnacji przed upływem dwunastu miesięcy, bez względu na to, czy dostanę się do palestry, czy nie. Może pan na mnie liczyć przez sześćdziesiąt, a nawet siedemdziesiąt godzin tygodniowo, przez okrągły rok. Żadnego urlopu. Daję na to swoje słowo. Przyjmę takie warunki w kontrakcie.
— W tej kancelarii wymaga się od asystenta pięcioletniej praktyki. Nie zajmujemy się byle czym. — Szybko się uczę. Poza tym w ubiegłym roku pracowałem na stanowisku asystenta w pewnej śródmiejskiej firmie, która prowadzi różne sprawy cywilne. Chyba dopiero teraz dociera do niego, że coś tu jest nie w porządku. Znalazł się w pułapce. Naskoczyłem na niego bezpardonowo, lecz to, że mam gotową odpowiedź na każde zastrzeżenie, świadczy wyraźnie, iż stosowałem podobny trik już wielokrotnie. Jednak ani trochę mi go nie żal. Przecież w każdej chwili może mnie stąd wyrzucić. — Przedstawię twoją propozycję panu Lake’owi — mówi, odrobinę mięknąc. — Szef dość rygorystycznie przestrzega pewnych wymagań wobec personelu. Nie mam prawa na własną rękę zatrudniać asystenta, który ich nie spełnia. — Jasne — mówię ze smutkiem w głosie. I znów dostałem kopa w tyłek. Chyba powoli dochodzę do wprawy w nadstawianiu go. Przekonuję się jednak, że prawnicy — niezależnie od tego, jak bardzo są zajęci — przejawiają wrodzoną sympatię do młodszego kolegi, który nie może znaleźć pracy. Tyle że ta sympatia też ma swoje granice. — Możliwe, że Lake się zgodzi, a jeśli tak, masz tę robotę — oznajmia, jakby mimo wszystko postanowił spuścić mnie powoli na bruk. — Jest coś jeszcze — mówię zaczepnie. — Mam własną sprawę, dość obiecującą. To wzbudza jego skrajną podejrzliwość. — Co to za sprawa? — Zaskarżenie odmowy wypłaty odszkodowania. — Ty jesteś klientem? — Nie. Ja jestem adwokatem. Można powiedzieć, że natknąłem się na nią przypadkiem. — Ile jest warta? Wręczam mu dwustronicowe streszczenie sprawy Blacków, mocno przeredagowane i podbarwione. Poświęciłem na to sporo czasu, przepisując od nowa za każdym razem, kiedy się przekonywałem, że nie wzbudza należytego zainteresowania. Barry czyta je uważnie — zdecydowanie uważniej niż ktokolwiek inny. Doszedłszy do końca, zaczyna je czytać powtórnie. Ja w tym czasie podziwiam ceglane ściany, marząc o tym, żeby samemu mieć taki gabinet. — Nieźle — oznajmia w końcu. W jego oczach pojawiają się błyski chciwości, odnoszę wrażenie, że jest znacznie bardziej zainteresowany, niż to okazuje. — Niech zgadnę. Chcesz nie tylko dostać pracę, ale mieć swój udział w tej sprawie. — Nie. Zależy mi tylko na pracy, sprawa jest pańska. Chętnie nad nią popracuję, zresztą i tak bym musiał przekonać klienta. Ale to pan otrzyma całe honorarium. — Niestety, tylko część. Większość dostanie pan Lake — odpowiada, szczerząc zęby w uśmiechu. Co tam, mnie naprawdę wszystko jedno, jak się podzielą forsą. Zależy mi wyłącznie na pracy. Sama myśl, że miałbym się zajmować tą sprawą, żeby napychać kiesę Jonathana Lake’a, napawa mnie obrzydzeniem. Postanowiłem jednak zachować pannę Birdie dla siebie. Jako klientka nie jest aż tak atrakcyjna, ponieważ niewiele można zarobić na przepisywaniu jej testamentu. Mam przeczucie, że dożyje stu dwudziestu lat, dlatego nie ma sensu używać jej jak karty przetargowej. Jestem pewien, że znalazłbym takiego adwokata, który z rękawa sypnąłby argumentami, że jednak powinna mu zapłacić, ale z pewnością nie ma co szukać takiego w firmie Lake’a. Ci chłopcy nie zajmują się testamentami.
Podnoszę się z krzesła. Zająłem już Barry’emu wystarczająco dużo czasu. — No cóż, wiem, że jest pan bardzo zajęty — mówię najspokojniej, jak potrafię. — Ani trochę nie kłamałem, wszelkie informacje można sprawdzić na wydziale prawa. Wystarczy zadzwonić chociażby do Madeline Skinner. — Szalonej Madeline? To ona jeszcze tam pracuje? — Owszem, a obecnie jest chyba moim najlepszym przyjacielem. Na pewno potwierdzi to, co powiedziałem. — Jasne. Postaram się skontaktować z tobą jak najszybciej. Już to widzę. Dwukrotnie gubię drogę, usiłując się dostać do wyjścia. Nikogo jednak nie spotykam, toteż nie spieszę się za bardzo i podziwiam biura kancelarii. W pewnej chwili zatrzymuję się nawet przy barierce i zerkam na dół. Wzdłuż ścian dawnego magazynu ciągną się rozmieszczone na trzech poziomach antresole, połączone wąskimi korytarzami i balkonami. Chyba nie ma tu dwóch identycznych pomieszczeń. Po całym gmachu porozrzucane są mniejsze i większe sale konferencyjne. Sekretarki, asystenci i gońcy poruszają się bezgłośnie po lakierowanych parkietach z sosnowej klepki. Jestem gotów tu pracować nawet za mniej niż dwadzieścia jeden tysięcy rocznie.
*** Ustawiam wóz za dużym cadillakiem, wysiadam i po cichu zamykam drzwi. Nie jestem w nastroju do przesadzania chryzantem. Na palcach okrążam budynek i natykam się na olbrzymią stertę białych plastikowych worków. Są ich setki. To podściółka z kory sosnowej, kupowana na tony. Każdy worek waży pięćdziesiąt kilogramów. Dopiero teraz sobie przypominam, że kilka dni temu panna Birdie wspominała coś na temat zmiany podściółki na wszystkich rabatach kwiatowych, ale puściłem to mimo uszu. Przekradam się w kierunku schodów wiodących do pokoju nad garażem, lecz zaledwie stawiam nogę na pierwszym stopniu, rozlega się za mną znajomy głos: — Rudy! Kochany, nie masz ochoty na kawę? Staruszka stoi obok tego swoistego pomnika z sosnowej podściółki i uśmiecha się szeroko, ukazując wszystkie swoje pożółkłe zęby. Nie posiada się ze szczęścia, że wreszcie wróciłem do domu. Ponadto zapada zmierzch, a ona uwielbia pić kawę na patio i obserwować zachód słońca. — Oczywiście — mówię, przewieszając marynarkę przez poręcz schodów. Rozluźniam krawat. — Jak się czujesz, kochany? — pieje panna Birdie. Zaczęła z tym „kochanym” jakiś tydzień temu i od tamtej pory ciągle: kochany to, kochany tamto… — Dobrze. Jestem trochę zmęczony, cały czas odczuwam bóle w krzyżu. Już od paru dni powtarzam tę śpiewkę o dokuczliwym bólu w krzyżu, lecz do tej pory nie przyniosło to żadnego rezultatu. Ciężko opadam na krzesło, podczas gdy ona idzie do kuchni szykować swój diabelski napój. Przez chwilę podziwiam wydłużające się cienie na trawie, lecz zaraz przystępuję do liczenia worków. Leżą w czterech rzędach, po osiem w każdym, i jest ich osiem warstw. Czyli razem dwieście pięćdziesiąt sześć worków. Jeśli każdy waży pięćdziesiąt kilogramów, to w sumie jest tego prawie trzynaście ton. Podściółki z kory sosnowej. Do rozrzucenia. Moimi rękoma. Wolno sączymy kawę — jak dla mnie, o wiele za wolno. Panna Birdie chciałaby usłyszeć ze szczegółami, co dzisiaj porabiałem. Kłamię jak z nut, że naradzałem się z pewnym adwokatem w kwestii prowadzonej rozprawy, a potem uczyłem się do egzaminu kwalifikacyjnego. To samo
czeka mnie jutro. Tyle spraw na głowie, rozumie pani. Takie życie prawnika. Chyba jest oczywiste, że nie będę miał czasu na rozrzucenie choćby jednej tony podściółki. Oboje siedzimy na wprost tych wyzywająco białych worków, lecz żadne z nas nie patrzy w tamtą stronę. Ja unikam również wzroku panny Birdie. — Kiedy masz zacząć stałą pracę adwokata? — To jeszcze nic pewnego — odpowiadam. Chyba po raz dziesiąty wyjaśniam jej z zapałem, że w najbliższych tygodniach będę się musiał przyłożyć do nauki, niemalże zakopać w bibliotece, jeśli chcę zdać egzamin do palestry. Gdybym go nie zdał, nie mógłbym rozpocząć praktyki adwokackiej. — To miłe — mówi, jakby myślami błądziła gdzieś daleko. — Ale naprawdę musimy rozrzucić tę podściółkę — dodaje, kiwając głową i zerka na stertę worków. Jakoś nic mądrego nie przychodzi mi do głowy, więc mruczę tylko: — Dużo tego. — Zobaczysz, że wcale nie będzie tak źle. Pomogę ci. A to oznacza, że mogę liczyć, iż będzie mi pokazywała, gdzie sypać podściółkę, gadając przy tym niemal bez przerwy. — Tak, dobrze. Może zaczniemy jutro? Jest już późno, miałem ciężki dzień. Panna Birdie zastanawia się przez chwilę, wreszcie mówi: — Miałam nadzieję, że zabierzemy się do tego jeszcze dziś wieczorem. Naprawdę ci pomogę. — Nawet nie jadłem obiadu. — To zrobię ci kanapkę — oferuje pospiesznie. Kanapka w jej wykonaniu to przezroczysty plasterek pieczonego indyka między dwoma cieniutkimi kromkami dietetycznego białego chleba. Ani kropli musztardy czy majonezu, nie mówiąc już o listku sałaty bądź plasterku sera. Trzeba by zjeść co najmniej cztery takie kanapki, żeby w ogóle coś poczuć. Podnosi się z krzesła i rusza do kuchni, kiedy niespodziewanie dzwoni telefon. Nie mam jeszcze oddzielnej linii do swojej nadbudówki, chociaż staruszka obiecuje mi to od dwóch tygodni. Założyła tylko drugi aparat, ale w ten sposób nie mam zapewnionej dyskrecji. Prosiła zresztą, bym ograniczył rozmowy telefoniczne do niezbędnego minimum, gdyż jej potrzebny jest ciągły dostęp do telefonu. Ale bardzo rzadko ktoś do niej dzwoni. — To do ciebie, Rudy! — woła z kuchni — Jakiś prawnik! To Barry Lancaster. Oznajmia, że naradzał się w mojej sprawie ze swoim szefem i uzyskał zgodę na przeprowadzenie szczegółowej rozmowy. Prosi, żebym zaraz przyjechał do biura, jak najszybciej, on bowiem zamierza pracować przez całą noc. Prosi też o dostarczenie kompletu dokumentów sprawy Blacków. Chce się z nimi dokładnie zapoznać. Słuchając Lancastera, obserwuję, jak staruszka z pietyzmem szykuje kanapkę z pieczonym indykiem. Kiedy odkładam słuchawkę, właśnie przekraja kanapkę na pół. — Muszę jechać, panno Birdie — mówię jednym tchem. — Wynikło coś bardzo ważnego. Powinienem przedyskutować z tym adwokatem pewną sprawę. — A co z… — Przykro mi. Zaczniemy jutro. Niemalże wybiegam z kuchni. Panna Birdie stoi osłupiała, trzymając w każdej dłoni jedną połówkę kanapki. Ma taką minę, jakby wprost nie mogła uwierzyć, że nie zdążę zjeść tego, co dla mnie przygotowała.
***
Barry czeka na mnie przy głównym wejściu. Drzwi są zamknięte na klucz, chociaż w budynku wciąż przebywa sporo osób. Idę za nim do jego gabinetu, po raz pierwszy od kilku dni poruszam się raźniejszym krokiem. Teraz już otwarcie mogę podziwiać te dywany, książki na półkach i ceglane ściany, upajając się myślą że wkrótce będzie to moje miejsce pracy. Tak, zostanę członkiem zespołu Jonathana Lake’a, szefa największej kancelarii adwokackiej w tym mieście. Barry częstuje mnie kawałkiem rolady, która widocznie została mu z obiadu. Mówi, że nawet trzy posiłki dziennie zjada przy tym biurku. Przypominam sobie, że jest rozwodnikiem, toteż powody są dla mnie jasne. Dziękuję, nie jestem głodny. Włącza dyktafon i kładzie go na brzegu biurka z mojej strony. — Nagramy tę rozmowę. Jutro każę sekretarce spisać umowę według ustalonych teraz warunków. Zgoda? — Oczywiście — mówię, gotów zgodzić się niemal na wszystko. — Zatrudnię cię jako asystenta na okres dwunastu miesięcy, otrzymasz pobory w wysokości dwudziestu jeden tysięcy dolarów rocznie, płatne w dwunastu równych pensjach piętnastego każdego miesiąca. W ciągu tego roku nie będziesz objęty ubezpieczeniem zdrowotnym, nie będą ci też przysługiwały żadne premie. Po upływie dwunastu miesięcy wnikliwie przeanalizujemy naszą współpracę i rozważymy możliwość zatrudnienia cię na stanowisku samodzielnego adwokata, a nie asystenta. — Zgoda. — Dostaniesz własny gabinet, zatrudnimy ci też sekretarkę. Będziesz musiał pracować minimum sześćdziesiąt godzin tygodniowo, codziennie od ósmej rano aż do czasu załatwienia wszystkich bieżących spraw. Nikt w naszej kancelarii nie pracuje mniej niż sześćdziesiąt godzin tygodniowo. — Jasne. Gotów jestem pracować nawet dziewięćdziesiąt, jeśli tylko w ten sposób zdołam się uwolnić od panny Birdie i jej podściółki z kory sosnowej. Barry zagląda do swoich notatek. — I zaczniemy od przygotowania materiałów w sprawie… Jak się właściwie nazywają twoi klienci? — Blackowie. Państwo Black kontra Great Benefit. — W porządku. Zatem podejmujemy się reprezentować państwa Black w sprawie przeciwko Towarzystwu Ubezpieczeniowemu Great Benefit Life. Będziesz pracował nad tą sprawą, ale nie dostaniesz żadnego honorarium, jeśli uda się wywalczyć odszkodowanie. — Zgoda. — Masz jeszcze jakieś pytania? — mówi głośno, w stronę dyktafonu. — Od kiedy zaczynam pracę? — Od zaraz. Chciałbym już dziś wieczorem przejrzeć z tobą wszystkie dokumenty… Jeśli masz czas. — Oczywiście. — Coś jeszcze? Przełykam ślinę. — Na początku miesiąca złożyłem wniosek w sprawie ogłoszenia upadłości. To długa historia. — Normalka. Z rozdziału siódmego czy trzynastego? — Tylko siódmego. — W takim razie bankructwo nie wpłynie na wysokość twoich poborów. Aha, i uczysz się do egzaminu kwalifikacyjnego w wolnym czasie. Jasne? — W porządku.
Barry wyłącza dyktafon i po raz drugi proponuje mi kawałek rolady. Odmawiam grzecznie. Idę za nim po wąskich spiralnych schodach na dół, do biblioteki. — Łatwo tu zabłądzić — ostrzega. — Za to bardzo mi się podoba — oświadczam, patrząc w górę, na labirynt pokoików i korytarzy na antresolach. Siadamy przy dużym stole i rozkładamy na nim wszystkie dokumenty dotyczące sprawy Blacków. Barry wyraża podziw dla mojego przygotowania. Kiedy prosi o jeden czy drugi list, od razu wiem, gdzie go szukać. Spisuje w notatniku daty i nazwiska. Ja mam już te dane w głowie. Robię po dwie kopie każdego dokumentu — jedna jest dla niego, druga dla mnie. W końcu dochodzi do wniosku, że mamy wszystko oprócz podpisanego przez Blacków kontraktu. Wydaje się tym zaskoczony, więc pokrótce wyjaśniam mu, w jaki sposób ta sprawa do mnie trafiła. Musimy mieć podpisaną przez nich umowę, powtarza kilkakrotnie.
*** Wychodzę z biura po dwudziestej drugiej. Łapię się na tym, że ilekroć spojrzę we wsteczne lusterko, jadąc przez miasto, uśmiecham się do siebie. Postanawiam z samego rana zadzwonić do Bookera i przekazać mu radosną nowinę. Później kupię duży bukiet kwiatów dla Madeline Skinner i podziękuję jej serdecznie. Na pewno nie o taką pracę mi chodziło, ale ostatecznie gdzieś się zahaczyłem. Wystarczy rok, a będę zarabiał więcej forsy niż Sara Plankmore, Todd, Elizabeth, Franklin i setka innych smutasów z mojego roku, przed którymi wręcz się ukrywałem przez ostatni miesiąc. Potrzebuję tylko czasu na rozruch. Zatrzymuję się przy barze Yogi i wypijam po jednym z Prince’em. Dzielę się z nim dobrą nowiną, a ten rubaszny niedźwiedź ściska mnie po przyjacielsku. Powtarza, że z wielkim żalem się ze mną rozstanie. Mówię, iż chciałbym jednak popracować u niego jeszcze z miesiąc, najchętniej w weekendy, aż do egzaminu. Jemu wszystko pasuje. Przez jakiś czas siedzę jeszcze samotnie przy stoliku w głębi sali, powoli sącząc piwo i przyglądając się niezbyt licznym klientom. Wreszcie nie muszę się niczego wstydzić. Po raz pierwszy od paru tygodni nie obawiam się upokorzenia. Jestem gotów do działania, rozpoczynam właśnie swoją wielką karierę. Przychodzi mi na myśl, że dobrze by było któregoś dnia zetknąć się na sali sądowej z Loydem Beckiem.
ROZDZIAŁ 12 Przeglądając sprawozdania z rozpraw i inne materiały, które dostałem od Maksa Leuberga, nie mogę się otrząsnąć ze zdumienia, do jakich granic posuwają się potężne towarzystwa ubezpieczeniowe w naciąganiu biednych ludzi. Umieją toczyć zacięte boje o każdego dolara, nie cofają się przed żadnym krętactwem. Lecz jednocześnie zdumiewa mnie zachowanie poszkodowanych właścicieli polis. Zazwyczaj boją się nawet zasięgnąć rady adwokata. Ulegają pod presją słowotoku w dziesiątkach odmownych odpowiedzi i wyjaśnień, w których firmy w zasadzie nie robią nic innego, tylko przekonują ich, że jedynie im się wydawało, iż są ubezpieczeni. Znajduję zestawienie statystyczne, zgodnie z którym jedynie pięć procent nieuzasadnionych odmów wypłaty odszkodowania trafia kiedykolwiek w ręce prawników. Ludzie nabywający polisy z reguły są słabo wykształceni, tak samo boją się adwokatów, jak i towarzystw ubezpieczeniowych. Zapewne sama myśl o tym, że mieliby się stawić w sądzie i składać zeznania przed ławą przysięgłych, jest tak przerażająca, iż wolą milczeć. Przez dwa dni razem z Barrym przygotowujemy wystąpienie w sprawie Blacków. Lancaster już parę razy uczestniczył w podobnych rozprawach, ale ze zmiennym powodzeniem. Powtarza na okrągło, że zespoły sędziowskie w Memphis są tak cholernie konserwatywne, iż nie sposób uzyskać rzetelny werdykt. Słyszę to samo już od trzech lat. Jak na miasto Południa, Memphis cieszy się wyjątkową sławą bez reszty oddanego sprawom Unii, a przecież na terenach Unii zapadają wysokie wyroki na korzyść zwykłych obywateli. Tu jednak, z niewiadomych powodów, zdarza się to bardzo rzadko. Jonathan Lake osobiście występował kilkakrotnie o milionowe odszkodowania, lecz teraz woli brać udział w rozprawach poza granicami Tennessee. Do tej pory jeszcze się z nim nie spotkałem. Podobno jest całkowicie pochłonięty jakąś kolejną głośną sprawą nic więc dziwnego, że nie ma czasu dla nowo przyjętego pracownika. Chwilowo obejmuję w posiadanie niewielką podręczną bibliotekę na najwyższym, trzecim poziomie antresoli. Stoją tu trzy okrągłe stoliki i osiem regałów z książkami, głównie sprawozdaniami sądowymi dotyczącymi niewłaściwej opieki lekarskiej. Pierwszego dnia pracy Barry pokazał mi przyjemny pokój, mieszczący się na tym samym piętrze, co jego gabinet, i wyjaśnił, że za kilka tygodni będę mógł się tu przenieść. Trzeba go tylko odmalować i poprawić instalację elektryczną. Czego się spodziewać po byłym magazynie? — to pytanie także powtarza po wielekroć. Mówiąc szczerze, nie miałem nawet okazji poznać któregokolwiek z adwokatów, prawdopodobnie wynika to stąd, że jestem tylko mało znaczącym asystentem, a nie samodzielnym prawnikiem. Dla nich to żadna rewelacja, ciągle pojawiają się nowi asystenci, inni odchodzą. W każdym razie wszyscy są bardzo zajęci, nie ma nawet czasu na krótkie pogawędki. Barry także rzadko mówi o swoich kolegach i zaczynam odnosić wrażenie, iż każdy zespół nie tylko pracuje samodzielnie, ale wręcz w izolacji. Zyskuję również przeświadczenie, że wytężona praca pod czujnym okiem Jonathana Lake’a nie należy do przyjemności. Barry codziennie zjawia się w biurze jeszcze przed ósmą muszę czekać na niego przy wejściu, nie otrzymałem bowiem kluczy od głównych drzwi. Wszystko wskazuje na to, że Lake bardzo uważnie kontroluje, kto ma dostęp do pomieszczeń jego kancelarii. Przed laty głośnym echem odbiła się sprawa podsłuchu założonego w telefonie Lake’a, kiedy występował w rozprawie o bardzo wysokie odszkodowanie od wielkiej firmy ubezpieczeniowej. Barry opowiedział mi o tym ze szczegółami, kiedy po raz pierwszy poruszyłem kwestię kluczy do drzwi wejściowych.
Oznajmił, że będę musiał poczekać parę tygodni, a może nawet poddać się badaniu na wykrywaczu kłamstw. Tak więc ulokował mnie w bibliotece, przekazał polecenia i zniknął w swoim gabinecie. W ciągu tych pierwszych dni zaglądał do mnie co dwie godziny. Zdążyłem uporządkować i założyć odrębne akta sprawy Blacków. Ale bez wiedzy Barry’ego wykonywałem kopię każdego dokumentu, gromadząc moje prywatne akta. Pod koniec drugiego dnia zabrałem te wszystkie papiery do domu i złożyłem w nowiutkiej, eleganckiej aktówce, którą dostałem w prezencie od Prince’a. Korzystając ze wskazówek Barry’ego, ułożyłem ostry list do zarządu Great Benefit, w którym wyliczyłem wszelkie zdumiewające fakty i oburzające sposoby, traktowania klientów przez tę firmę. Kiedy jego sekretarka przepisała list na czysto, zajął cztery strony maszynopisu. Barry pociął go dość gruntownie i odesłał mnie z powrotem do biblioteki. Podziwiam jego zdolność błyskawicznego przenoszenia uwagi z jednego tematu na drugi, zresztą on sam wyraźnie jest z tego dumny. Trzeciego dnia, podczas przerwy na lunch, zbieram się w końcu na odwagę i zagaduję jego sekretarkę o papiery związane z moim zatrudnieniem. Jest zajęta, ale przyrzeka, że wkrótce się tym zainteresuje. Owego trzeciego dnia wychodzę z biura razem z Barrym tuż po dwudziestej pierwszej. Skończyliśmy wreszcie ten list do Great Benefit, trzystronicowy maszynopis ma być następnego dnia dostarczony przez posłańca, za pokwitowaniem odbioru. Lancaster do tej pory nie wspominał nawet słowem o swoim życiu prywatnym. Chcąc trochę zacieśnić naszą znajomość, proponuję wpaść gdzieś na piwo lub na kolację, on jednak błyskawicznie się wykręca. Jadę więc w pojedynkę do baru Yogi. Tego wieczoru jest tu pełno podchmielonych kumpli Prince’a, toteż on sam stoi za barem. Wyraźnie jest z tego niezadowolony. Przejmuję od niego obowiązki, mówiąc, żeby pograł sobie na bilardach. Sprawiam mu tym ogromną przyjemność. Ale Prince siada przy swoim stoliku, gdzie jego adwokat, Bruiser Stone, kopci jednego camela za drugim i przyjmuje zakłady na wynik pojedynku bokserskiego. W dzisiejszym porannym wydaniu gazety widziałem zdjęcie Bruisera, zarzekał się, że nikogo nie zna i o niczym nie wie. Dwa lata temu w śmietniku na tyłach któregoś z lokali ze striptizem gliniarze znaleźli trupa. Okazało się, że zabity był hersztem w rozkręcającym się lokalnym biznesie pornografii, toteż postawiono tezę, iż chciał włączyć lokal z podrygującymi cyckami do swojego imperium. Ale musiał trafić z niestosowną propozycją na niewłaściwy grunt, gdyż został usunięty z drogi. Nie wierzę, aby Bruiser miał z tą sprawą cokolwiek wspólnego, ale gliniarze byli przekonani, iż znaleźli winnego. Pamiętam, że tamtego dnia zjawił się w barze późno, sporo pił i długo szeptał na boku z Prince’em. Dzięki Bogu, że wreszcie mam pracę, bo już byłem gotów się złamać i prosić o nią Bruisera.
*** Dzisiaj jest piątek, mój czwarty dzień pracy w kancelarii Lake’a. Zdążyłem już powiedzieć kilku osobom, że u niego pracuję, i muszę przyznać, iż czyniłem to z wielką przyjemnością. Nazwisko właściciela firmy ma swoją wymowę: kancelaria Lake’a. Nikt nie pyta: A czym się właściwie zajmujecie? Wystarczy wymienić nazwisko, a wszyscy już mają przed oczyma gruntownie przerobiony stary magazyn, będący obecnie siedzibą Jonathana Lake’a i sprytnych adwokatów z jego zespołu.
Booker omal się nie popłakał. Kupił trzy wielkie steki i butelkę bezalkoholowego szampana. Charlene usmażyła kotlety i wspólnie świętowaliśmy aż do północy. Tego ranka nie miałem zamiaru wstawać przed siódmą ale głośne łomotanie do drzwi mojej nadbudówki podrywa mnie z łóżka. Okazuje się, że to panna Birdie szarpie za klamkę i woła: — Rudy! Rudy! Otwieram zasuwkę i staruszka wpada do środka. — Nie śpisz już? Stoję pośrodku maleńkiej kuchni. Mam na sobie spodenki gimnastyczne i bawełniany podkoszulek, nie powinienem więc budzić jej zgorszenia. Oczy mi się kleją włosy mam na pewno zmierzwione. Owszem, nie śpię już, ale to o niczym nie świadczy. Słońce stoi nisko nad horyzontem, lecz panna Birdie jest ubrana w ogrodniczy fartuch, a buty ma uwalane ziemią. — Dzień dobry — mruczę, starając się ukryć irytację. Uśmiecha się szeroko. — Obudziłam cię? — pyta słodkim głosem. — Nie, i tak miałem już wstawać. — To dobrze, bo mamy sporo pracy. — Pracy? Dzisiaj… — Nie inaczej, Rudy. Podściółka już za długo leży w workach, trzeba ją jak najszybciej rozrzucić. Zgnije, jeśli szybko tego nie zrobimy. Mrugam energicznie powiekami i przecieram oczy. — Przecież dzisiaj jest piątek — oznajmiam niezbyt pewnym tonem. — Ależ skąd? Dziś jest sobota. Przez chwilę patrzymy sobie prosto w oczy, wreszcie spoglądam na zegarek — weszło mi to w krew zaledwie po trzech dniach pracy zawodowej. — Nieprawda, jest piątek panno Birdie. Na pewno piątek. Muszę iść do biura. — Jest sobota — powtarza z uporem. Znowu patrzymy na siebie. Po chwili ona przenosi wzrok na moje spodenki, ja zaś na jej zabłocone buty. — Proszę posłuchać, panno Birdie — mówię spokojnie. — Na pewno dziś jest piątek i mniej więcej za półtorej godziny muszę się stawić w biurze. Zajmę się tą podściółką w czasie weekendu. To jasne, że próbuję ją zwieść. Zaplanowałem, że w sobotę z rana będę układał rzeczy w swoim biurku w kancelarii. — Ale ona zgnije. — Do jutra nic się nie stanie — odpowiadam, zachodząc w głowę, czy sucha podściółka sosnowa może zgnić w plastikowych workach. Wydaje mi się to mało prawdopodobne. — Kiedy jutro chciałam zasadzić róże… — To może się pani zajmie tym dzisiaj, gdy będę w pracy, a jutro rozrzucimy podściółkę. Staruszka przygryza wargi i robi nadąsaną minę. Garbi się nieco, a na jej twarzy powstają głębokie bruzdy. Nie umiem powiedzieć, czy wynika to z zakłopotania. — Obiecujesz? — pyta cicho. — Obiecuję. — Mówiłeś, że będziesz pracował przy domu, jeśli obniżę czynsz. — Tak, pamiętam. Bo i jak mógłbym zapomnieć? Wypominała mi to już dziesiątki razy.
— No dobrze — mówi stanowczo, jakby wszystko ułożyło się po jej myśli. Odwraca się i rusza schodami na dół, mamrocząc coś pod nosem. Po cichu zamykam drzwi, zastanawiając się, o której też ściągnie mnie z łóżka jutro rano. Ubieram się i jadę do biura. Na parkingu stoi kilka samochodów, w niektórych oknach pali się światło. Nie ma jeszcze siódmej. Czekam przy samochodzie, aż nadjedzie kolejny z pracowników, a kiedy ten się zjawia, ruszam powoli do wejścia. Staję przed drzwiami równocześnie z jakimś mężczyzną w średnim wieku. Ściska pod pachą teczkę i trzyma duży papierowy kubek z gorącą kawą, drugą ręką wyciągając klucze z kieszeni. Jest zaskoczony moim widokiem. Co prawda w tej okolicy nie roi się od przestępców, lecz mimo wszystko to tylko przedmieście Memphis i ludzie są podejrzliwi. — Dzień dobry — mówię łagodnym tonem. — Dobry — odpowiada. — Czym mogę służyć? — Jestem nowym asystentem Barry’ego Lancastera i właśnie przyszedłem do pracy. — Pańska godność? — Rudy Baylor. Facet marszczy brwi i nieruchomieje, lecz zaraz powoli kręci głową, wysuwając do przodu dolną wargę. — Nie przypominam sobie. Jestem kierownikiem administracyjnym kancelarii, ale nikt mi o panu nie mówił. — Pracuję tu od czterech dni. Przysięgam. Facet wsuwa klucz do szczeliny zamka, nieco trwożliwie zerkając przez ramię. Pewnie myśli, że jestem złodziejem lub rabusiem. Sądziłem, że w garniturze i krawacie nie powinienem wzbudzać takich podejrzeń. — Przykro mi, ale pan Lake bardzo ściśle przestrzega zasad bezpieczeństwa. Nikt oprócz pracowników nie ma prawa wstępu do budynku poza godzinami urzędowania. Proszę przekazać Barry’emu, żeby się ze mną skontaktował, jak tylko przyjdzie. Wślizguje się do środka przez ledwie uchylone drzwi i zatrzaskuje mi je przed nosem. Nie mam zamiaru czekać przed wejściem na kolejnego pracownika i niczym jakiś żebrak błagać o wpuszczenie na teren biura. Jadę kilkaset metrów do przytulnej kawiarenki, kupuję poranną gazetę, zamawiam kawę i rogalika. Siedzę tam przez godzinę, wdychając dym papierosowy i mimowolnie łowiąc uchem różne plotki, w końcu wracam przed budynek. Na parkingu stoi już znacznie więcej aut — eleganckich, zazwyczaj importowanych, wiele jest modeli niemieckich. Jakby im na przekór, ustawiam wóz obok chevroleta. Recepcjonistka strzegąca głównego wejścia widziała mnie kilkakrotnie, lecz do tej pory sądzi, że jestem tylko gościem. Nie mam ochoty jej tłumaczyć, że od paru dni tu pracuję, tak samo jak ona. Proszę, aby zawiadomiła Barry’ego, i ten nakazuje wpuścić mnie do biura. Nie ma dla mnie czasu. O dziewiątej musi być w sądzie, gdzie toczy się rozprawa przeciwko jakiemuś nieuczciwemu producentowi. Koniecznie muszę porozmawiać na temat dorobienia mi kluczy i wpisania na listę personelu, ale pora jest nieodpowiednia. Trzeba to odłożyć do poniedziałku. Barry pospiesznie wpycha dokumenty do przepaścistej teczki i przez chwilę się zastanawiam, czy nie byłoby dobrze towarzyszyć mu podczas tej rozprawy. On jednak ma inne plany. — Chcę, żebyś pojechał do Blacków i wrócił z podpisanym kontraktem. Trzeba to zrobić jak najszybciej, jeszcze dzisiaj. Ostatnie słowo wymawia z takim naciskiem, że nie mam już żadnych wątpliwości, czym powinienem się tego dnia zająć. Wręcza mi cienką teczkę z dokumentami.
— Tutaj masz kontrakt. Przygotowałem go wczoraj wieczorem. Przejrzyj go dokładnie. Potrzebne są podpisy wszystkich trojga Blacków, Dot, Buddy’ego oraz Donny’ego Raya, jest już przecież pełnoletni. Przytakuję ruchem głowy, ale myślę, że prędzej dałbym się posiekać, niż pojechał z samego rana do Blacków. W końcu mam się spotkać z Donnym Rayem, a wolałbym odwlec tę chwilę jak najdłużej. — I co potem? — Przez cały dzień będę w sądzie, znajdziesz mnie na tej sali, gdzie rozprawę prowadzi sędzia Anderson. Dzwoni telefon i Barry szybko odsyła mnie ruchem ręki.
*** Wizja zgromadzenia przy kuchennym stole całej trójki Blacków i zebrania od nich podpisów jest naprawdę mało ciekawa. Już sobie wyobrażam, jak Dot przedziera się przez chwasty na podwórku w kierunku starego forda i klnie przy każdym kroku, a następnie wrzaskiem i łajaniami zmusza Buddy’ego, by choć na chwilę rozstał się ze swoim ginem i kotami. Może nawet wywlecze go z samochodu za ucho. Zapowiada się paskudne przedstawienie. Później po raz drugi będę przeżywał nerwowe chwile, kiedy pójdzie po Donny’ego Raya, ja zaś, wstrzymując oddech, zacznę się przygotowywać do tego pierwszego spotkania klienta z jego adwokatem. Chcąc w miarę możliwości uniknąć niespodzianek, zatrzymuję się na stacji benzynowej i dzwonię do Blacków. Jest mi wstyd. Firma Lake’a ma do dyspozycji najnowocześniejszy sprzęt elektroniczny, a ja muszę korzystać z budki telefonicznej. Na szczęście Dot podnosi słuchawkę. Nie wyobrażam sobie, że miałbym rozmawiać przez telefon z Buddym. Wątpię zresztą, czy w swoim fordzie fairlane ma zainstalowany aparat. Jak zwykle Dot traktuje mnie z podejrzliwością, zgadza się jednak na spotkanie za kilka minut. Nie mówię jej wprost, żeby zebrała całą rodzinę, ale tłumaczę wyraźnie, iż sami potrzebne wszystkie podpisy. Niby mimochodem wtrącam też, że bardzo się spieszę. Rozumie pani, muszę się stawić w sądzie. Bierzemy udział w rozprawie. Kiedy skręcam na podjazd, tak jak poprzednio zza metalowej siatki ogrodzenia zaczynają groźnie warczeć dwa dobermany. Dot czeka na werandzie, w ustach ma papierosa, z którego został prawie sam filtr. Ponad jej głową unosi się gęsta chmura niebieskawego dymu tytoniowego. Widocznie już od jakiegoś czasu kobieta stoi w drzwiach i czeka na mnie. Silę się na szeroki, przyjazny uśmiech i witam ją uprzejmie. Drobne zmarszczki w kącikach jej zaciśniętych warg pozostają niezmienione. Idę za nią w głąb domu — przechodzimy przez zagracony przedsionek, mijamy wygniecioną kanapę, nad którą wiszą portrety rozpromienionych przodków, przestępujemy zniszczony, wytarty dywan z rozrzuconymi w paru miejscach suknami, widocznie mającymi zasłonić większe dziury. Wchodzimy do kuchni, ale nikt tu nie czeka. — Kawy? — pyta Dot, wskazując mi krzesło przy stole. — Nie, dziękuję. Jeśli można, poproszę trochę wody. Nalewa do plastikowego kubeczka wody z butelki i stawia go przede mną nie dodając nawet lodu. Jakby tknięci tą samą myślą oboje wyglądamy przez okno. — Nie sposób go stamtąd wyciągnąć — oznajmia kobieta bez cienia żalu w głosie. Jestem jednak pewien, że ma na to swoje sposoby, może tylko pora jest nieodpowiednia. — Dlaczego? — pytam naiwnie, jakbym koniecznie chciał poznać motywy postępowania Buddy’ego. Dot wzrusza ramionami.
— Będzie ci potrzebny także podpis Donny’ego Raya, prawda? — Tak. Pospiesznie wychodzi z kuchni, zostawiając mnie sam na sam z kubkiem ciepławej wody i widokiem Buddy’ego za oknem. Na dobrą sprawę nawet trudno go dojrzeć za kierownicą przednia szyba wraka nie była przecierana od wielu lat, a po dachu kręci się cała gromada kotów. Mężczyzna ma na głowie jakąś czapkę, zapewne grubą wełnianą z pomponem, i powoli unosi do ust butelkę. Wygląda na to, że jest ona ukryta w szarej papierowej torbie. Z lubością pociąga łyk alkoholu. Słyszę, jak Dot przemawia do syna łagodnym tonem. Później dolatuje szuranie stóp po podłodze. Wreszcie wchodzą do kuchni. Wstaję, żeby się przywitać z Donnym Rayem. Na pierwszy rzut oka widać, że chłopak stoi nad grobem. Jest straszliwie wychudzony, policzki ma zapadnięte, skórę przezroczystą jak pergamin. I tak był dość drobnej budowy, ale teraz, kiedy wyraźnie się garbi, sprawia wrażenie mniejszego od swojej matki. Brwi i włosy ma kruczoczarne, co stwarza niesamowity kontrast z kredowobiałą cerą. Uśmiecha się jednak i wyciąga rękę na powitanie — ściskam ją na tyle silnie, na ile starcza mi odwagi. Dot przytrzymuje go w pasie i ostrożnie sadza na krześle. Chłopak ma na sobie szerokie dżinsy i zwykłą białą bawełnianą koszulę, która wisi jak worek na szkielecie obciągniętym skórą. — Miło mi cię poznać — mówię, unikając spojrzenia głęboko osadzonych oczu. — Mama mówiła o panu same dobre rzeczy — odpowiada. Głos także ma słaby i mówi jakby z zadyszką ale bez trudu można go zrozumieć. Nigdy nie sądziłem, że Dot będzie się dobrze o mnie wyrażała. Chłopak kładzie łokcie na stole i podpiera brodę na splecionych dłoniach, jakby z trudem przychodziło mu trzymać podniesioną głowę. — Powiedziała, że chce pan zaskarżyć tych łobuzów z Great Benefit o wysokie odszkodowanie. — W jego słowach bardziej przebija rozżalenie niż złość. — Zgadza się. — Otwieram teczkę i wyciągam z niej kopię listu ułożonego wspólnie z Barrym, który wysłaliśmy do zarządu towarzystwa. Wręczam go Dot stojącej za plecami Donny’ego Raya. — Wystosowaliśmy coś takiego — objaśniam urzędowym tonem, jak przystało na biegłego adwokata. Zresztą „wystosowaliśmy” brzmi znacznie lepiej niż „wysłaliśmy”, sugeruje ponadto, że jesteśmy już mocno zaangażowani. — Nie oczekujemy jednak stosownej odpowiedzi na to wystąpienie, dlatego też w najbliższych dniach założymy sprawę sądową. Prawdopodobnie wystąpimy o co najmniej milion dolarów. Dot przebiega wzrokiem pismo i kładzie je na stole. Spodziewałem się lawiny pytań, dlaczego skarga nie została jeszcze złożona, miałem nawet obawy, że może dojść do sprzeczki. Ale kobieta jedynie kładzie dłoń na ramieniu syna i w zamyśleniu spogląda za okno. Domyślam się, że musi uważać na słowa, gdyż nie chce zdenerwować Donny’ego Raya. Chłopak także zerka na podwórze. — Tata przyjdzie? — pyta. — Powiedział, że nie. Wyciągam z teczki formularze kontraktu i wręczam je Dot. — Musicie to podpisać, żebyśmy mogli założyć sprawę. To formalna umowa między wami, klientami, a moją firmą adwokacką. Kontrakt na reprezentowanie was przed sądem. Kobieta podejrzliwie ogląda dokument, choć to jedynie dwie kartki papieru. — Co tu jest napisane? — To co zwykle, znormalizowany tekst umowy. Wasza rodzina wynajmuje nas jako swoich adwokatów, my się zajmujemy sprawą ponosimy wszelkie wydatki, w zamian za co otrzymamy trzecią część zasądzonego odszkodowania.
— To po co do tego aż dwie strony drukowane maczkiem? — pyta Dot, wyjmując z leżącej na stole paczki kolejnego papierosa. — Nie pal tutaj! — rzuca Donny przez ramię, po czym patrząc na mnie, dodaje: bez tego umieram. Jego matka wsuwa papierosa do ust, ale go nie zapala. Bez przerwy patrzy na kontrakt. — Musimy go podpisać wszyscy troje? — Zgadza się. — Ale Buddy powiedział stanowczo, że tu nie przyjdzie. — Więc idź z tym do niego — mówi ze złością Donny Ray. — Weź długopis, papier, podejdź do samochodu i każ mu podpisać tę cholerną umowę. — Nie pomyślałam o tym — mruczy Dot. — Przecież już to przerabialiśmy — odpowiada chłopak, pochyla głowę i powoli drapie się po ciemieniu. Sprawia takie wrażenie, jakby owa chwila podniecenia do reszty go wyczerpała. — Tak, jasne… — Kobieta wyraźnie się ociąga. — Więc idź już, do pioruna! Dot pospiesznie wysuwa szufladę, grzebie w niej przez chwilę, wreszcie znajduje długopis. Donny Ray ponownie unosi głowę i opiera brodę na pięściach. Dłonie w nadgarstkach ma niewiele grubsze niż kij od miotły. — Zaraz wracam — mówi Dot, jakby wybierała się gdzieś dalej po zakupy i martwiła o syna. Bez pośpiechu idzie przez brukowane patio i po chwili zaczyna się przedzierać przez gąszcz chwastów. Na jej widok kot wygrzewający się na dachu wraka daje nura pod samochód. — Kilka miesięcy temu… — zaczyna Donny Ray, lecz robi dłuższą pauzę. Z trudem łapie powietrze, a głowa nieznacznie opada mu na ramię. — Kilka miesięcy temu potrzebny był jego podpis na oświadczeniu notarialnym i wtedy też powiedział, że się nie ruszy. Matka znalazła z ogłoszenia notariuszkę, która za dwadzieścia dolarów przyjeżdża do klienta, lecz nawet do niej nie chciał wyjść z samochodu. Obie musiały iść do niego i przeskakiwać przez zielsko. Widzi pan tego wielkiego, rudego kota na dachu auta? — Owszem. — Nazwaliśmy go Pazur. W pewnym sensie przewodzi całej tej kociej bandzie. Kiedy notariuszka wreszcie dotarła z papierami do Buddy’ego, który oczywiście był wstawiony i nie bardzo wiedział, co się wokół niego dzieje, Pazur zeskoczył z dachu prosto na nią. Trzeba było jej dodatkowo zapłacić sześćdziesiąt dolarów za wizytę u lekarza i za zniszczone pończochy. Czy widział już pan kogoś dotkniętego ostrą białaczką? — Nie, do tej pory nikogo. — Ważę zaledwie pięćdziesiąt kilogramów, a jedenaście miesięcy temu ważyłem siedemdziesiąt dwa. Białaczkę stwierdzono u mnie dość wcześnie, można było jej zaradzić. Na szczęście mam brata bliźniaka, analizy wykazały, że bez obaw można mi przeszczepić jego szpik kostny. Operacja uratowałaby mi życie, ale rodziców na nią nie stać. Towarzystwo ubezpieczeniowe powinno pokryć koszty leczenia, lecz tę sprawę chyba zna pan aż nazbyt dokładnie, prawda? — Owszem, zapoznałem się ze wszystkimi jej szczegółami, Donny. — To dobrze — odpowiada z wyraźną ulgą. Przez chwilę obaj się przyglądamy, jak Dot zgania koty z dachu. Ale rudy Pazur nawet nie drgnie, chyba udaje, że śpi. Ani trochę nie boi się gospodyni. Drzwi wraka są otwarte szeroko, Dot pochyla się przy nich i wsuwa kontrakt do środka. Dolatuje do nas jej zrzędliwy głos. — Pewnie pan myśli, że oni są stuknięci — mówi chłopak, jakby czytał w moich myślach. — To jednak dobrzy ludzie, życie ich ciężko doświadczyło. Proszę być dla nich wyrozumiałym.
— Są dla mnie uprzejmi. — Mnie już w czterech piątych nie ma, jasne? Osiemdziesiąt procent… Gdybym dostał ten przeszczep jeszcze sześć miesięcy temu, miałbym dziewięćdziesiąt procent szans na skuteczne wyleczenie. Dziewięćdziesiąt procent… To zabawne, jak często lekarze posługują się suchymi liczbami do określenia stanu naszego zdrowia. Teraz jest już za późno. Bierze głęboki oddech i silniej zaciska pięści. Przeszywa go dreszcz. Po raz drugi ze świstem nabiera powietrza i na jego policzki występuje lekki rumieniec. Przez chwilę ogarnia mnie lęk, że będę musiał mu jakoś pomóc. W końcu chłopak uderza się oburącz w piersi, ja zaś odnoszę wrażenie, że za moment żebra zapadną mu się do środka. Odzyskuje jednak oddech, lecz z kolei zaczyna głośno siąkać nosem. Dokładnie w tej chwili rodzi się we mnie głęboka nienawiść do Towarzystwa Ubezpieczeniowego Great Benefit Life. Nagle przestaję być zażenowany bliską obecnością Donny’ego Raya. Ten chłopak jest moim klientem, liczy na mnie. W jego sytuacji nie mogę zawieść. Udaje mu się wreszcie uspokoić oddech. Oczy ma zaczerwienione i wilgotne, nie umiem jednak powiedzieć, czy to efekt zakrztuszenia, czy zbiera mu się na płacz. —. Przepraszam — szepcze. Pazur syczy tak głośno, że słychać to aż w kuchni. Jak na komendę, obaj spoglądamy za okno — w samą porę, żeby zauważyć kota lądującego wielkim łukiem w zaroślach. Widocznie nazbyt się zainteresował moim kontraktem i Dot bezceremonialnie zrzuciła go z dachu auta. Kobieta coś mówi do swojego męża, który pochyla się teraz nisko, niemalże opierając głowę na kierownicy. Po chwili sięga do wnętrza wraka, wyszarpuje papier i energicznym krokiem rusza w stronę domu. Koty uskakują jej z drogi. — W osiemdziesięciu procentach mnie już nie ma — powtarza Donny Ray chrapliwym głosem. — Niewiele mi już zostało. Jeżeli uda się panu wydębić choćby najmniejsze odszkodowanie, proszę o nich nie zapomnieć. Naprawdę mają ciężkie życie. Jestem wzruszony do tego stopnia, że nie potrafię wydobyć z siebie głosu. Dot wpada do kuchni i ciska kontrakt na stół. Pierwsza strona jest lekko naderwana u dołu, przez drugą ciągnie się szara, brudna smuga. Mam nadzieję, że to nie są kocie siki. — Proszę — mówi Dot niczym rycerz po powrocie z krucjaty. Na końcu dokumentu widnieje podpis Buddy’ego, całkowicie nieczytelny bohomaz. Wskazuję im właściwe rubryki i Donny Ray oraz jego matka również składają swoje podpisy. Umowa została zawarta. Przez chwilę prowadzimy jeszcze luźną rozmowę, lecz już zaczynam spoglądać na zegarek. Kiedy od nich wychodzę, Dot siedzi przy stole obok Donny’ego Raya, czule gładzi go po ręku i szepcze, że teraz już wszystko będzie dobrze.
ROZDZIAŁ 13 Przygotowywałem się w duchu do udzielenia Barry’emu wyjaśnień, że nie mogę pracować w tę sobotę, ponieważ czeka mnie mnóstwo roboty w domowym ogródku. Byłem gotów zaproponować mu kilka godzin w niedzielne popołudnie, jeśli będzie mnie bardzo potrzebował. Ale niepotrzebnie się martwiłem. Powiedział, że wyjeżdża z miasta na cały weekend, a ponieważ nie mam wstępu na teren biura pod jego nieobecność, więc w ogóle nie było o czym gadać. Z niewiadomego powodu panna Birdie nie łomocze do moich drzwi przed wschodem słońca. Zamiast tego dzwoni mi pod oknem narzędziami wyciąganymi z komórki. A to niby przypadkiem upuszcza łopatę, potem wali o nią grabiami, wreszcie zaczyna szpachlą zeskrobywać zaschnięte błoto z pojemnika taczek. Kiedy i to nie odnosi skutku, bierze się do ostrzenia gracek, podśpiewując przy tym na cały głos. Prawie jodłuje. Gdy schodzę na dół, parę minut po siódmej, nie potrafi ukryć swojego zdumienia. — Dzień dobry, Rudy. Jak się miewasz? — Doskonale, panno Birdie. A pani? — Cudownie, po prostu cudownie. Czyż to nie wspaniały dzień? Na dobrą sprawę dzień się jeszcze nie zaczął, więc trudno ocenić, czy jest wspaniały. Ale bez względu na pogodę, o tej porze wydaje mi się po prosto koszmarny. Czuję zresztą przez skórę, że lada chwila dotrze to zabójczy letni żar, tak typowy dla Memphis. Staruszka łaskawie pozwala mi wypić filiżankę swojej kawy rozpuszczalnej i zjeść prawie całą kanapkę, nim rozpocznie zrzędzenie na temat sosnowej podściółki. Budzę jej bezgraniczny zachwyt, przystępując do działania. Pod ścisłym nadzorem wrzucam pierwszy pięćdziesięciokilogramowy worek na taczki i wiozę go za panną Birdie wokół domu, przez podjazd i cały trawnik od frontu, aż do niewielkiej, marnej grządki kwiatów przy samej ulicy. Trzymając filiżankę z kawą w dłoni osłoniętej grubą rękawicą ogrodniczą kobieta wskazuje mi dokładnie miejsce, gdzie trzeba wysypać podściółkę. Mam jeszcze zadyszkę od pchania taczek, gdyż przez ostatnich kilkadziesiąt metrów kółko zapadało się w miękkiej, wilgotnej ziemi, niemniej energicznie rozpruwam worek i zaczynam widłami rozrzucać sosnową korę. Kiedy po kwadransie worek jest pusty, mam już całą koszulę przesiąkniętą potem. Panna Birdie nie odstępuje mnie na krok, kiedy wracam z pustymi taczkami na tyły domu i ładuję drugi worek. Teraz już nawet pokazuje, który mam wrzucić na taczki. Ten ma iść pod samą skrzynkę na listy. Przez pierwszą godzinę udaje nam się opróżnić pięć worków, to znaczy rozrzucić ćwierć tony podściółki. Jestem wykończony. O dziewiątej temperatura osiąga dwadzieścia siedem stopni. Pół godziny później udaje mi się namówić staruszkę na krótką przerwę, lecz po dziesięciu minutach siedzenia z trudem przychodzi mi dźwignąć się na nogi. Ale dokuczliwy ból w krzyżu zostawiam na później. Zaciskam zęby i wracam do pracy, pozwalając sobie jedynie na grymas zniechęcenia. Ona tego jednak nie widzi. Nie jestem leniem, a w college’u, czyli nie tak dawno temu, odznaczałem się doskonałą kondycją fizyczną. Uprawiałem jogging, brałem udział w różnych rozgrywkach na sali gimnastycznej. Jednak przez ostatnie trzy lata, od rozpoczęcia studiów prawniczych, niezbyt miałem na to czas. Toteż zaledwie po kilku godzinach wysiłku fizycznego dosłownie padam z nóg. Na lunch panna Birdie serwuje po dwie pozbawione smaku kanapki z pieczonym indykiem oraz jabłko. Siadam na werandzie, tuż przy włączonym wentylatorze, i staram się jeść jak
najwolniej. Nie mogę zgiąć karku, ręce mam jak z waty, a wszystkie mięśnie mi dygoczą niczym przerażonemu zającowi. Wykorzystując to, że kobieta jeszcze się krząta w kuchni, spoglądam ponad monumentem z worków podściółki na mój pokój mieszczący się nad garażem. Byłem taki dumny z siebie, kiedy zdołałem za niego wynegocjować śmiesznie niską opłatę stu pięćdziesięciu dolarów miesięcznie, tylko czy postąpiłem rozsądnie? Kto naprawdę na tym skorzystał? Pamiętam, że wręcz odczuwałem wstyd z tego powodu, iż naciągam tę uroczą staruszkę. Teraz byłbym gotów ją zapakować do opróżnionego plastikowego worka. Jeśli wierzyć staremu termometrowi przymocowanemu do ściany garażu, o pierwszej temperatura dochodzi do trzydziestu czterech stopni. O drugiej nogi ostatecznie się pode mną uginają i oświadczam pannie Birdie, że muszę odpocząć. Patrzy na mnie ze smutkiem, po czym odwraca się wolno i spogląda na stertę worków, w której dokonaliśmy tylko niewielkiego wyłomu. — No cóż, skoro musisz… — przyznaje z ociąganiem. Ale o wpół do czwartej znowu pcham taczki, a panna Birdie depcze mi po piętach. Przez osiem godzin wytężonej pracy zdołałem rozrzucić dokładnie siedemdziesiąt dziewięć worków podściółki. To mniej niż jedna trzecia zamówionej przez kobietę dostawy. Zaraz po lunchu rzuciłem mimochodem, że o szóstej mam się stawić w barze Yogi. To oczywiste kłamstwo. Ostatnio pracuję wyłącznie na drugiej zmianie, od ósmej wieczorem do zamknięcia. Liczę jednak na to, że ona nigdy nie dowie się prawdy, a ja pragnę jeszcze przed zmrokiem uwolnić się od przeklętej podściółki. O piątej po prostu przerywam pracę. Mówię, że mam już dość, nie czuję rąk, a powinienem się przygotować do wyjścia. Ruszam po schodach na górę, panna Birdie odprowadza mnie tęsknym spojrzeniem. Ale w tej chwili jest mi wszystko jedno, czy będę mógł tu dalej mieszkać.
*** W niedzielę rano budzi mnie przeciągły odgłos grzmotu. Leżę w pościeli, nasłuchując bębnienia deszczu o dach nadbudówki. Nie czuję bólu głowy, poprzedniego wieczoru przestałem pić, kiedy zbliżała się pora objęcia dyżuru za barem. Ale cała reszta mojego ciała przypomina jeden betonowy kloc. Nie mogę ruszyć ręką ani nogą, przy każdej próbie przenika mnie dotkliwy ból mięśni. Nawet zaczerpnięcie głębszego oddechu wiąże się z cierpieniem. W którymś momencie podczas wczorajszej harówki panna Birdie zapytała, czy nie zechciałbym jej towarzyszyć dziś rano. Co prawda w naszej umowie nie było zastrzeżenia dotyczącego odprowadzania jej w niedziele do kościoła, ale mogę pójść, nie ma sprawy. To żadna fatyga zaprowadzić samotną staruszkę na nabożeństwo. Nic złego nie może stąd wyniknąć. Kiedy jednak spytałem, do którego kościoła chce się udać, wyjaśniła, że chodzi jej o Przybytek Wszelkiej Obfitości w Dallas, zamierza bowiem w domowym zaciszu wysłuchać kazania wielebnego Kennetha Chandlera, przekazywanego drogą satelitarną. Odmówiłem. Wydawało mi się, że jest na niego obrażona, ale widać szybko mu wybaczyła. W dzieciństwie, na długo przedtem, zanim ojciec popadł w alkoholizm i postanowił mnie wysłać do szkoły podoficerskiej, od czasu do czasu chodziłem z matką do kościoła. Raz czy dwa ojciec wybrał się z nami, ale ponieważ nie robił nic innego, tylko zrzędził przez całą drogę, później namawialiśmy go, żeby lepiej został w domu i poczytał gazetę. Odwiedzaliśmy niewielki kościół metodystów, w którym zaprzyjaźniony pastor, wielebny Howie, często opowiadał różne anegdotki, toteż panowała tam prawdziwie rodzinna atmosfera. Pamiętam błogi uśmieszek na twarzy matki, który pojawiał się zawsze, ilekroć słuchaliśmy kazania. Do szkółki niedzielnej
uczęszczała cała gromada dzieciaków, dlatego nawet nie protestowałem, kiedy rano matka mnie szorowała, ubierała odświętnie i wysyłała do kościoła. Kiedyś matka musiała poddać się drobnemu zabiegowi i przez trzy dni leżała w szpitalu. Rzecz jasna, wszystkie kobiety w kościele wiedziały z najdrobniejszymi szczegółami o jej operacji i na te trzy dni nasz dom stał się widownią istnej defilady pieczeni, ciast, pierników i ciasteczek, a w rondlach, rondelkach i miseczkach przynoszono nam chyba więcej żywności, niż ja i ojciec dalibyśmy radę zjeść w ciągu roku. Sąsiadki starały się nawet umilić nam czas. Rozplanowały zmiany do gotowania, zmywania, sprzątania kuchni, a każda z nich zapraszała następne swoje znajome, które przynosiły kolejne potrawy. Nawet po powrocie matki ze szpitala jeszcze przez trzy dni w naszej kuchni zawsze była jedna z sąsiadek — wtedy myślałem, że postanowiły pilnować tych prawdziwych gór jedzenia. Za to ojciec przez ten tydzień chodził wściekły, głównie przez to, że w obecności matki znajomych z kościoła nie wypadało mu pić. Myślę, że sąsiadki doskonale wiedziały, iż lubi zaglądać do butelki, odnosiłem bowiem wrażenie, że mają na niego oko, jakby chciały go przyłapać na gorącym uczynku. Na pewno spodziewały się też po nim choć odrobiny wdzięczności, ale to uczucie było mojemu ojcu zupełnie obce. Jakoś się przemęczył przez pierwszą dobę, natomiast dwa pozostałe dni spędził w szpitalu, bynajmniej nie przy łóżku swej cierpiącej żony — siedział w poczekalni i gapił się na telewizję, sącząc coca–colę. Z tego okresu zostały mi same miłe wspomnienia. Nigdy przedtem w naszym domu nie panowała tak ciepła atmosfera, nigdy nie było tak wspaniałych potraw. Kobiety otoczyły mnie taką troską, jakby matka już umarła, a ja byłem dumny z zainteresowania, jakie się wokół mnie wytworzyło. Wtedy też miałem okazję poznać jakieś ciotki, babki i dalsze krewne, których wcześniej nie widziałem na oczy. Niedługo po wyjściu matki ze szpitala wielebny Howie dopuścił się jakiejś oburzającej niedyskrecji, której nigdy w pełni nie zrozumiałem, i błyskawicznie utracił swoich wiernych. W dodatku ktoś obraził moją matkę, więc w ogóle przestaliśmy chodzić do kościoła. Sądzę, że teraz, ze swoim drugim mężem, Hankiem, czasami jednak tam zagląda. Przez jakiś czas brakowało mi szkółki niedzielnej, ale szybko się pogodziłem z takim stanem rzeczy. Koledzy sporadycznie namawiali, bym poszedł z nimi do kościoła, ale wraz z upływem lat było to dla mnie coraz mniej pociągające. Dziewczyna z college’u kilkakrotnie zaciągnęła mnie na katolicką mszę, każdorazowo w sobotnie popołudnie, lecz byłem wychowany w wierze protestanckiej i nie rozumiałem wszystkich obrzędów. Panna Birdie trochę od niechcenia wspomniała o poobiedniej pracy w ogrodzie, lecz odpowiedziałem krótko, że jest szabas, dzień święty, i nic mnie nie przekona do fizycznej pracy w niedzielę. Niezbyt wiedziała, jak na to zareagować.
ROZDZIAŁ 14 Deszcz pada bez przerwy przez trzy dni, uwalniając mnie od obowiązku pracy w ogrodzie. We wtorek po zachodzie słońca zamykam się w swoim pokoju, zamierzając przystąpić do nauki, kiedy dzwoni telefon. To Dot Black. Musiało się stać coś złego, inaczej by nie dzwoniła. — Właśnie otrzymałam wiadomość telefoniczną od niejakiego Barry’ego Lancastera. Utrzymywał, że jest naszym adwokatem. — Nie kłamał, Dot. To jeden z najlepszych prawników w mojej firmie. Pracujemy wspólnie. Przychodzi mi na myśl, że Barry chciał sprawdzić jakieś dane. — On jednak mówił coś zupełnie Innego. Prosił, żebym wraz z Donnym Rayem przyjechała jutro do jego biura, podobno musimy podpisać jakieś inne dokumenty. A gdy zapytałam o ciebie, powiedział, że nie pracujesz w jego firmie. Dlatego postanowiłam się upewnić, o co tu chodzi. Sam chciałbym to wiedzieć. Przez chwilę nie mogę wydobyć z siebie głosu, mam już zamiar wytłumaczyć, że zaszło jakieś nieporozumienie, kiedy nagle coś mnie ściska w dołku, jakbym dostał cios w żołądek. — To bardzo duża firma, Dot, a ja jestem tam nowy. Być może zapomniał, że niedawno przyjęli mnie do pracy. — Niemożliwe. Dobrze wiedział, kim jesteś, gdyż oznajmił, iż faktycznie przez jakiś czas mu pomagałeś, ale już tam nie pracujesz. To dość zastanawiające, nie sądzisz? Sądzę. Ciężko opadam na krzesło i próbuję uporządkować myśli. Dochodzi dwudziesta pierwsza. — Posłuchaj, Dot. Zdobądź się na cierpliwość. Zaraz zadzwonię do Lancastera i dowiem się, co jest grane. Oddzwonię do ciebie za minutę. — Też chciałabym wiedzieć, co się dzieje. Czy podałeś już tych łobuzów do sądu? — Zadzwonię do ciebie za minutę, w porządku? Na razie. Przerywam połączenie i pospiesznie wybieram numer firmy Lake’a. Nie daje mi spokoju wrażenie, że już to kiedyś przerabiałem. Recepcjonistka z nocnej zmiany łączy mnie z gabinetem Barry’ego. Postanawiam rozmawiać z nim spokojnie, po przyjacielsku, i zobaczyć, co ma mi do powiedzenia. — Barry? To ja, Rudy. Dostałeś moje sprawozdanie? — Owszem, jest znakomite. — W jego głosie przebija zmęczenie. — Posłuchaj, Rudy. Zrodził się pewien problem z twoją pracą. Czuję, jakby coś ściskało mnie za gardło. Serce mi w piersi zamiera. Z trudem łapię oddech, żeby wydusić z siebie: — Tak? — Sprawa wygląda raczej kiepsko. Rozmawiałem dziś po południu z Jonatanem Lakiem. Nie zgadza się na warunki twojego zatrudnienia. — Dlaczego? — Nie podoba mu się pomysł, żeby prawnik z dyplomem wykonywał pracę asystenta. Wiesz, kiedy sam się nad tym zastanawiam, także dochodzę do wniosku, że nie jest to najlepsze rozwiązanie. Otóż pan Lake uważa, a trudno się z nim nie zgodzić, że adwokat pełniący funkcję asystenta będzie w sposób naturalny dążył do objęcia samodzielnego stanowiska. A w naszej kancelarii nie stosuje się takich praktyk, moglibyśmy w ten sposób narobić wiele złego. Zaciskam powieki, chce mi się płakać. — Nie rozumiem — mówię.
— Przykro mi. Naprawdę o ciebie walczyłem, ale on był nieugięty. Prowadzi kancelarię żelazną ręką i ściśle trzyma się pewnych ustalonych zasad. Jeśli mam być szczery, całkiem nieźle mi się dostało za to, że chciałem cię zatrudnić. — Czy mógłbym porozmawiać z Jonathanem Lakiem? — pytam, starając się zapanować nad drżeniem głosu. — Nie masz szans. Jest zajęty, a ponadto w ogóle nie będzie chciał rozmawiać na ten temat. Nie wierzę, aby udało ci się go nakłonić do zmiany zdania… — Ty skurwysynu! — Posłuchaj, Rudy. Naprawdę… — Ty skurwysynu! — wrzeszczę do słuchawki, bo tylko w ten sposób mogę się wyładować. — Uspokój się, Rudy. — Czy Lake jest teraz w biurze? — Chyba tak, ale powtarzam ci… — Będę tam za pięć minut! — wykrzykuję i ciskam słuchawkę na widełki. Dziesięć minut później z piskiem opon zatrzymuję wóz przed dawnym magazynem. Na parkingu stoją trzy samochody, w niektórych oknach palą się światła. Barry nie czeka przed wejściem. Dobijam się do frontowych drzwi, ale nikt nie otwiera. Wiem, że muszą słyszeć łomotanie, ale widocznie tchórz wszystkich obleciał. Podejrzewam, że zadzwonią na policję, jeśli będę się dłużej dobijał. Nie mogę jednak popuścić. Obchodzę budynek i zaczynam walić do drzwi dla pracowników. Później robię to samo przy wyjściu ewakuacyjnym na tyłach. Zaczynam wołać Barry’ego pod oknem jego gabinetu. Światło jest zapalone, lecz nikt nawet nie wyjrzy na zewnątrz. Toteż wracam do głównego wejścia i znów zaczynam się dobijać do drzwi. Nieoczekiwanie pojawia się obok mnie umundurowany strażnik i kładzie mi dłoń na ramieniu. Nogi się pode mną uginają, ogarnia mnie strach. Podnoszę głowę i spoglądam na niego, facet ma chyba ze dwa metry wzrostu. Czarnoskóry w czarnej czapce z daszkiem. — Musisz stąd odejść, synu — mówi spokojnie bardzo głębokim basem. — I to zaraz, bo będę zmuszony wezwać policję. Strącam jego rękę ze swojego ramienia, odwracam się na pięcie i odchodzę.
*** Przez długi czas siedzę po ciemku na powygniatanej kanapie, którą panna Birdie wstawiła mi do pokoju, próbując ułożyć jakiś sensowny plan dalszego postępowania. Ale nic mi z tego nie wychodzi. Wypijam dwa nieschłodzone piwa. Przeklinam pod nosem i szlocham, bez przerwy myśląc o odwecie. Nawet przychodzi mi do głowy, żeby zabić Jonathana Lake’a i Barry’ego Lancastera. Ci cholerni krętacze specjalnie tak to załatwili, żeby ukraść mi moją sprawę. I co mam teraz powiedzieć Blackom? Jak im wyjaśnić to całe zamieszanie? Chodzę z kąta w kąt, czekając na wschód słońca. Kiedy w środku nocy uzmysłowiłem sobie, że nie mam innego wyjścia, jak odkurzyć moją listę firm prawniczych i od nowa zacząć pukać do drzwi, ogarnął mnie pusty śmiech. Nie umiem sobie wyobrazić, że miałbym zadzwonić do Madeline Skinner i powiedzieć od niechcenia: „Cześć, Madeline. To znowu ja. Wróciłem”. W końcu zapadam w sen na kanapie, ale coś mnie budzi tuż po dziewiątej. To jednak nie panna Birdie, lecz dwóch gliniarzy po cywilnemu. Wyglądam zza uchylonych drzwi. Pokazują mi swoje odznaki, więc wpuszczam ich do środka. Jestem w samych spodenkach i podkoszulku.
Oczy mnie pieką, więc je przecieram palcami, zachodząc w głowę, cóż takiego mogłem zrobić, że zainteresowała się mną policja. Wyglądają jak dwaj bliźniacy, są około trzydziestki, a więc niewiele starsi ode mnie. Ubrani w dżinsy i swetry, obaj mają czarne wąsy i zachowują się niczym kiepscy aktorzy w podrzędnym kryminale telewizyjnym. — Możemy usiąść? — pyta jeden z nich, odsuwając krzesło od stołu. Siada, nie czekając na moje pozwolenie. Partner idzie w jego ślady i obaj spoglądają na mnie wyczekująco. — Jasne. Proszę się rozgościć — mówię, nie chcąc okazać po sobie zakłopotania. — Ty też siadaj — odzywa się drugi. — Czemu nie? — Zajmuję trzecie miejsce przy stole, między nimi. Gliniarze pochylają się w moją stronę, jakby naprawdę odtwarzali jakieś role. — A teraz słucham. O co chodzi? — Czy znasz Jonathana Lake’a? — Tak. — Wiesz, gdzie mieści się jego biuro? — Tak. — Czy byłeś tam wczoraj wieczorem? — Tak. — O której godzinie? — Między dziewiątą a dziesiątą. — W jakim celu tam pojechałeś? — To długa historia. — Mamy czas. — Chciałem porozmawiać z Jonathanem Lakiem. — I rozmawiałeś? — Nie. — Dlaczego? — Bo drzwi były zamknięte, nie mogłem się dostać do środka. — Nie próbowałeś się włamać? — Nie. — Na pewno? — Oczywiście. — A nie wróciłeś tam po północy? — Nie. — Na pewno? — Jasne. Pytaliście strażnika? Wymieniają porozumiewawcze spojrzenia, jakbym powiedział coś niestosownego. — A ty widziałeś się ze strażnikiem? — Owszem. Kazał mi stamtąd odejść, więc odszedłem. — Możesz go opisać? — Jasne. — Słuchamy. — Czarnoskóry olbrzym, około dwóch metrów wysokości. Był w mundurze, miał czapkę z daszkiem, pistolet przy pasie. Zapytajcie go, na pewno potwierdzi, że natychmiast się wyniosłem, kiedy tylko kazał mi odejść. — Nie możemy go o to spytać. Znów wymieniają znaczące spojrzenia. — Dlaczego? — Przeczuwam już, że stało się coś strasznego.
— Ponieważ on nie żyje. Gliniarze wpatrują się we mnie uważnie, oceniając moją reakcję. Nie muszę jednak udawać osłupienia, każdy przyjąłby tę wiadomość w taki sam sposób. Oni jednak wprost przewiercają mnie wzrokiem. — Jak… W jaki sposób zginął? — Poniósł śmierć w płomieniach. — W płomieniach? Żaden nie spieszy się z wyjaśnieniami, obaj tylko potakują ruchem głowy, wbijając spojrzenie w blat stołu. Wreszcie jeden wyciąga z kieszeni notatnik, niczym początkujący dziennikarz. — Ten mały samochód stojący przed domem, toyota, to twój wóz? — Przecież wiecie, że tak. Macie dane w swoich komputerach. — Czy właśnie tym samochodem pojechałeś wczoraj wieczorem do biura? — Nie, zaciągnąłem go tam na holu. Co się spaliło? — Nie odgrywaj ważniaka, dobra? — W porządku, nie będę odgrywał ważniaka, jeśli i wy odpłacicie mi się tym samym. Odpowiadają zgodnym pomrukiem. — Widziano twój samochód w pobliżu biura około drugiej w nocy. — Wykluczone. To nie mógł być mój samochód. — Sam nie wiem, czy mówią prawdę, czy tylko próbują mnie w coś wrobić. Pytam ponownie: — Co się spaliło? — W nocy spłonął budynek, w którym mieściło się biuro Lake’a. Nie został kamień na kamieniu. — Spłonął doszczętnie — dodaje drugi policjant. — A wy jesteście z wydziału zajmującego się podpaleniami — oznajmiam, wciąż nie mogąc się otrząsnąć, ale jednocześnie rodzą się we mnie podejrzenia, że chcą zwalić na mnie winę za ten pożar. — Na pewno Barry Lancaster wam powiedział, że jestem pierwszym podejrzanym, który miał motyw puścić całą kancelarię z dymem, zgadza się? — To prawda, że zajmujemy się podpaleniami, ale tu mamy jeszcze do czynienia z zabójstwem. — Ile osób zginęło? — Tylko strażnik. Pożar wybuchł około trzeciej w nocy, a o tej porze w budynku nikogo więcej nie było. Wszystko wskazuje na to, że zawalił się płonący dach i odciął strażnikowi drogę ucieczki. Przez chwilę czuję żal, że to nie Jonathan Lake był na miejscu tego strażnika, lecz po chwili z mojej pamięci wypływają wspomnienia przytulnych, elegancko wykończonych pomieszczeń kancelarii. — Tracicie tylko czas — mówię, gdyż ogarnia mnie wściekłość, że zostałem uznany za podejrzanego. — Pan Lancaster powiedział, że byłeś nielicho wkurzony, kiedy wieczorem przyjechałeś do biura. — To prawda, lecz nie byłem aż tak wściekły, żeby podpalać budynek. Przysięgam, że tracicie swój cenny czas. — Zeznał też, że zostałeś właśnie wylany z roboty i dlatego domagałeś się rozmowy z panem Lakiem. — To wszystko prawda, nie przeczę. Ale z tego wcale nie wynika, że miałem wystarczający motyw, aby podłożyć ogień. Nie jestem wariatem. — Za zabójstwo będące wynikiem umyślnego podpalenia również grozi kara śmierci.
— Bez żartów! Nie miałem z tym nic wspólnego. Lepiej poszukajcie prawdziwego winowajcy i powiedzcie to jemu. O mnie możecie zapomnieć. Chyba moje rozwścieczenie jest przekonujące, gdyż obaj wyraźnie spuszczają z tonu. Po chwili jeden z nich sięga do kieszonki na piersi i wyjmuje jakiś złożony arkusz papieru. — Mam tu stary raport, sprzed kilku miesięcy. Poszukiwano cię wtedy za umyślne zniszczenie prywatnej własności. Podobno rozwaliłeś szklane drzwi jakiegoś biura prawniczego w śródmieściu. — Aha, jednak wasze komputery działają. — To dość nietypowe zachowanie jak na adwokata. — Widziałem już gorsze. Poza tym nie jestem adwokatem, pracowałem na stanowisku asystenta, a przynajmniej kogoś w tym rodzaju. Dopiero co ukończyłem studia. Zresztą oskarżenie zostało wycofane, jestem pewien, że musi to gdzieś być napisane w tym raporcie. Jeśli sądzicie, chłopcy, że rozbicie przeze mnie szklanych drzwi gdzieś w połowie kwietnia ma cokolwiek wspólnego z wczorajszym pożarem, to prawdziwy podpalacz może spać spokojnie. Nic mu nie grozi. W ten sposób nigdy go nie schwytacie. Pierwszy gliniarz podrywa się na nogi, drugi szybko idzie w jego ślady. — Lepiej skontaktuj się z adwokatem — mówi, wyciągając palec w moją stronę. — W chwili obecnej jesteś głównym podejrzanym. — Tak, jasne. Już powiedziałem, że skoro ja jestem głównym podejrzanym, to prawdziwy winowajca ma szczęście. Wpadliście na niewłaściwy trop, chłopcy. Wychodzą, trzaskając drzwiami. Odczekuję pół godziny, po czym wsiadam do samochodu. Dojeżdżam w pobliże i znajduję wolne miejsce na parkingu, gdzie zostawiam wóz. Kilkaset metrów dalej wchodzę do sklepu, przez którego okna widać dymiące zgliszcza przy następnym skrzyżowaniu. Ostała się tylko jedna ściana. Na pogorzelisku kręci się kilkanaście osób, adwokaci i sekretarki wskazują to czy inne miejsce strażakom chodzącym w butach na grubych podeszwach. Cały teren jest odgrodzony żółtą taśmą policyjną i strzeżony przez umundurowanych funkcjonariuszy. Nawet tutaj czuć ostry swąd spalenizny, a w powietrzu nad sąsiednimi budynkami do tej pory unoszą się szarawe obłoczki dymu. W dawnym magazynie były drewniane podłogi i stropy, a z wyjątkiem zaledwie paru pomieszczeń ściany pokrywała sosnowa boazeria. Jeśli dodać do tego wprost niewiarygodną liczbę książek znajdujących się w całym budynku oraz tony papieru stanowiącego niezbędną dokumentację pracy kancelarii, bez trudu mogę sobie wyobrazić, jak błyskawicznie ogień się rozprzestrzenił. Zdumiewające jest tylko to, że nie zdał egzaminu nowoczesny przeciwpożarowy system spryskiwaczy, w jaki biuro było wyposażone. Pomalowane na olejno rury ciągnęły się wzdłuż każdej ściany, miejscami tworząc nawet artystyczną plątaninę.
*** Z oczywistych względów Prince nie należy do rannych ptaszków. Zwykle zamyka bar około drugiej w nocy, wciska się na tylne siedzenie swojego cadillaca, a Firestone, jego wieloletni kierowca i zaprzyjaźniony ochroniarz, odwozi go do domu. Zdarzało się parokrotnie, że Firestone był do tego stopnia wstawiony, iż sam musiałem odwozić ich obu. Zazwyczaj Prince zjawia się w swoim biurze około jedenastej, by osobiście nadzorować pracę w porze lunchu. Zaglądam do niego koło południa. Siedzi przy biurku i bezmyślnie przekłada jakieś papiery, jak zwykle skacowany. Mniej więcej do piątej po południu żywi się wyłącznie różnymi tabletkami, które popija wodą mineralną dopiero później dumnie wkracza w swój hałaśliwy świat, opływający rumem i tonikiem.
Gabinet Prince’a mieści się w pozbawionym okien pokoiku w piwnicy pod kuchnią dość sprytnie ukrytym, gdyż trzeba minąć troje nieoznakowanych drzwi i przejść wąskimi, krętymi korytarzykami, zanim się trafi na niepozorne schody. Niemal każdy centymetr ściany w tym pomieszczeniu zasłaniają zdjęcia Thomasa wymieniającego uściski dłoni z przedstawicielami miejscowych władz i innymi fotogenicznymi typkami oraz laminowane i oprawione w ramki wycinki z gazet, w których przedstawiono Prince’a jako podejrzanego, obwinionego, oskarżonego, aresztowanego, sądzonego i — nieodmiennie — oczyszczonego z podejrzeń. On uwielbia patrzeć na swoje zdjęcia w prasie. Jak zwykle jest w parszywym nastroju. Lata pracy w barze nauczyły mnie unikać go do czasu, aż wypije trzeci kieliszek rumu, co przeważnie ma miejsce około szóstej wieczorem. Zatem dziś staję przed nim o sześć godzin za wcześnie. Ruchem ręki nakazuje mi wejść do środka. Starannie zamykam za sobą drzwi. — Co się stało? — pyta zachrypniętym głosem. Oczy ma silnie przekrwione. Thomas przypomina mi wilkołaka z któregoś ze starych filmów: długie czarne włosy, zmierzwiona broda, rozchełstana koszula, odsłaniająca silnie owłosioną pierś. — Popadłem w kłopoty. — Nic nowego. Relacjonuję mu wszystko — utratę pracy, pożar, wizytę gliniarzy. Niczego nie ukrywam. Akcentuję fakt, że w płomieniach zginął człowiek i że policja szczególnie zwraca na to uwagę. Trudno się dziwić. Podkreślam też, że w głowie mi się nie mieści, iż zostałem uznany za głównego podejrzanego, niemniej policja tak właśnie uważa. — Zatem Lake’a puszczono z dymem — powtarza na głos, z wyraźnym zadowoleniem. Wygląda na to, że skuteczne podłożenie ognia należy do tych rzeczy, które wprawiają go w dobry nastrój i mogą rozjaśnić jego ponure przedpołudnia. — Nigdy go specjalnie nie lubiłem. — Ale on nie zginął, tylko na jakiś czas zniknął ze sceny. Na pewno wróci. To również jeden z powodów mojego zaniepokojenia. Jonathan Lake sowicie opłaca niektórych polityków, starannie pielęgnuje ważne znajomości, żeby zawsze móc je wykorzystać. Jeżeli jest przekonany, że to ja spaliłem mu kancelarię, czy choćby potrzebny mu kozioł ofiarny, bez wątpienia gliny nie dadzą mi żyć. — Na pewno nie podłożyłeś ognia? — Nie żartuj, Prince. Odchyla się na krześle i w zamyśleniu skubie brodę. Od razu widać, jak wielką przyjemność sprawia mu to, że znów się znalazł w centrum wydarzeń. Zbrodnia, śmierć, intryga i polityka to dla niego samo życie. Gdyby jeszcze sprawa dotyczyła jakichś striptizerek czy przekupionych gliniarzy, pewnie zaraz wyciągnąłby butelkę, żeby zacząć świętować. — Lepiej skontaktuj się z adwokatem — mówi, bez przerwy skubiąc brodę. Na nieszczęście właśnie z tego powodu przyjechałem do niego. Zastanawiałem się, czy nie powiadomić Bookera, ale doszedłem do wniosku, że i tak ma przeze mnie sporo kłopotów. Poza tym jemu dokucza ta sama przypadłość co mnie: obaj nie zaliczyliśmy jeszcze egzaminu kwalifikacyjnego i nie jesteśmy samodzielnymi prawnikami. — Nie stać mnie na adwokata — mówię z taką intonacją, jakbym się nie mógł doczekać jego następnej wypowiedzi, zgodnej z istniejącym scenariuszem. Gdyby była jakakolwiek alternatywa, zapewne gorliwie bym ją wykorzystał. — W takim razie ja się tym zajmę — odpowiada. — Zadzwonię do Bruisera. Przytakuję ruchem głowy i mówię: — Dzięki. Myślisz, że on będzie chciał mi pomóc?
Prince uśmiecha się i rozkłada szeroko ręce. — Bruiser zrobi wszystko, o co go poproszę, jasne? — Oczywiście — mówię niezbyt pewnie. Sięga po słuchawkę i wybiera numer Stone’a. Kolejno łączy się przez różne centralki i sekretariaty. Pospiesznie wyrzuca z siebie słowa, mówi niewyraźnie jak człowiek, który jest świadom podsłuchu założonego na jego linii. Wreszcie odzywa się głośniej: — Bruiser? Tu Prince… Tak, tak… Muszę się jak najszybciej z tobą zobaczyć… Pewna sprawa dotycząca jednego z moich pracowników… Tak, tak… Nie, u ciebie, za pół godziny… Jasne. Odkłada słuchawkę. Żal mi się robi tego biednego technika z FBI, który będzie usiłował wydobyć jakieś informacje z tych zdawkowych uwag. Firestone podstawia cadillaca pod wyjście od tyłu, Prince i ja wskakujemy na tylne siedzenie. Samochód jest czarny, a szyby ma silnie przyciemnione. W środku wiecznie panuje półmrok. Przez trzy lata ani razu nie widziałem, żeby Firestone w cokolwiek się angażował. Wiem, że spędza urlopy w Las Vegas, w zasadzie nie wychodząc z kasyna. Bez zainteresowania wysłuchuję nudnej tyrady opiewającej największe adwokackie sukcesy Bruisera, oczywiście w większości mające związek z Prince’em. Co dziwne, ogarnia mnie spokój. Zyskuję przekonanie, że znalazłem się w dobrych rękach. Bruiser ukończył studia wieczorowe w wieku dwudziestu dwóch lat, a według Prince’a zrobił to wyłącznie w celu wyczyszczenia swojej kartoteki policyjnej. Już w dzieciństwie byli przyjaciółmi, w szkole średniej wspólnie uprawiali hazard, pili, podrywali dziewczyny i tłukli się z chłopakami. Południowe przedmieścia Memphis były dla nich dobrą szkołą życia, można by o tym napisać całą książkę. Później Bruiser poszedł do college’u, a Prince podjął pracę kierowcy w hurtowni piwa. Ale ich losy do dzisiaj pozostały nierozerwalnie splecione. Biuro Stone’a mieści się w wąskiej kamienicy z czerwonej cegły. Na parterze od frontu znajduje się duży salon chemii gospodarczej, a obok wypożyczalnia kaset wideo. Prince wyjaśnia, że Bruiser jest właścicielem całego domu i mądrze inwestuje pieniądze. Naprzeciwko, po drugiej stronie ulicy, ma jeszcze otwartą przez całą dobę cukiernię oraz klub Amber, okrzyczany nocny lokal ze striptizem, reklamujący się olbrzymim neonem, godnym Las Vegas. Jesteśmy w przemysłowej części miasta, niedaleko lotniska. Korytarz wiodący od głównego holu kamienicy przegradzają szklane drzwi z wymalowanym na nich czarną farbą napisem: „Biuro prawne”. Nie ma niczego więcej, co by wyjaśniało, czym się owo biuro zajmuje. Sekretarka w obcisłych dżinsach, z wargami pomalowanymi krwistoczerwoną szminką, wita nas szerokim uśmiechem, lecz Prince idzie dalej, nawet nie zwalniając kroku. Podążam za nim w głąb kancelarii. — Przedtem pracowała po drugiej stronie ulicy — wyjaśnia półgłosem. Wolałbym, żeby miał na myśli cukiernię, ale wydaje mi się to mało prawdopodobne. Gabinet Bruisera bardzo przypomina pokój Prince’a — nie ma tu ani jednego okna, przez które mogłoby oślepiać słońce, umeblowanie jest raczej tandetne, na ścianach wiszą fotografie gospodarza ściskającego dłonie jakichś nieznanych mi, a zapewne bardzo ważnych ludzi, szczerzących zęby do obiektywu. Całą jedną ścianę zajmuje spora kolekcja broni palnej, od współczesnych śrutówek po zabytkowe muszkiety, między którymi rozmieszczono dyplomy i trofea z zawodów strzeleckich. W głębi, za obitym skórą wielkim obrotowym fotelem, znajduje się duże obmurowane akwarium, gdzie w lekko mętnawej wodzie pływają jakieś stworzenia przypominające miniaturowe rekiny.
Bruiser rozmawia przez telefon, daje nam ręką znać, żebyśmy usiedli przy jego niezwykle długim i szerokim biurku. Ledwie zajmujemy miejsca, Prince gorliwie informuje: — To, co tam widzisz, to prawdziwe rekiny. Wskazuje palcem akwarium za plecami Stone’a, chichocząc gardłowo. Żywe rekiny w kancelarii adwokackiej — natychmiast pojmuję wymowę tego fonicznego żartu. Zerkam na Bruisera, starając się nie napotkać jego wzroku. Słuchawka telefoniczna sprawia wrażenie dziecinnej zabawki w porównaniu z jego wielką głową. Długie szpakowate włosy opadają mu falami na ramiona. Spiczasto zakończona, całkiem siwa broda jest tak obfita, że mikrofon słuchawki niemal doszczętnie w niej tonie. Bruiser ma czarne, rozbiegane oczy, obrzeżone grubymi wałkami skóry o wyraźnie śniadym odcieniu. Mam wrażenie, że to pozostałość po przodkach, zapewne pochodzących z basenu Morza Śródziemnego. Chyba z tysiąc razy serwowałem Bruiserowi drinki, ale nie pamiętam, żebym kiedykolwiek dłużej z nim rozmawiał. Nigdy nie czułem takiej potrzeby. Teraz też niezbyt mam na to ochotę, tyle że znalazłem się w sytuacji bez wyjścia. Wreszcie Stone rzuca parę końcowych uwag i odkłada słuchawkę. Prince szybko przystępuje do wstępnych formalności, ale Bruiser zapewnia, że doskonale mnie pamięta. — Daruj sobie, znam Rudy’ego od dawna. O co chodzi? Prince spogląda na mnie, więc od początku zaczynam swoją opowieść. — Pokazywali to dziś rano w dzienniku telewizyjnym — przerywa mi Bruiser, kiedy dochodzę do pożaru kancelarii. — Odebrałem już pięć telefonów w tej sprawie. Takie wydarzenia budzą wśród prawników całą lawinę plotek. Uśmiecham się i potakuję ruchem głowy, sądzę bowiem, że tak należy zareagować, a następnie relacjonuję rozmowę z gliniarzami. Już mi nie przerywa, więc kończę opowieść i milknę z nadzieją, że usłyszę teraz jakąś dobrą radę od mojego adwokata. — Pracowałeś na stanowisku asystenta? — pyta Bruiser z niedowierzaniem. — Byłem w kropce. — A teraz gdzie masz zamiar pracować? — Sam już nie wiem. Na razie muszę zapobiec czekającemu mnie aresztowaniu. Stone uśmiecha się wyrozumiale. — Już ja się tym zajmę — oznajmia stanowczo. Po drodze Prince zapewni mnie, że Bruiser zna więcej oficerów policji niż sam burmistrz. — Wystarczę przeprowadzę kilka rozmów telefonicznych. — Ale on powinien się na razie gdzieś przyczaić, prawda? — dopytuje jakbym był zbiegłym przestępcą. — Tak byłoby najlepiej. Z niewiadomego powodu zyskuję pewność, że tego typu rada była udzielana w tym gabinecie już wiele razy. — Co wiesz o podpaleniach? — pyta Bruiser. — Nic. Nie uczyli o tym na studiach. — Właśnie, a ja już kilkakrotnie prowadziłem takie sprawy. Minie parę dni, zanim zyskają dowody, czy naprawdę było to podpalenie, czy nie. W starym budynku jak tamten wszystko się mogło stać. Lecz nawet jeśli to było celowe podłożenie ognia, to i tak przez kilka dni nie musisz się obawiać aresztowania. — Wolałbym go w ogóle uniknąć, to chyba oczywiste. Zwłaszcza że jestem niewinny. Niepotrzebna mi taka reklama — mówię, wodząc spojrzeniem po wiszących na ścianach, oprawionych wycinkach z gazet.
— I tak nie będziesz miał na to wpływu — odpowiada, poważniejąc nagle. — Kiedy zdajesz egzamin do palestry? — W lipcu. — A co potem? — Jeszcze nie wiem. Będę się rozglądał. Niespodziewanie Prince włącza się do rozmowy: — A ty nie mógłbyś go u siebie zatrudnić, Bruiser? Do diabła, przecież prowadzisz kancelarię. Nie potrzebujesz jeszcze jednego adwokata? To dobry student, jest bystry, nie boi się ciężkiej pracy. Mogę się za nim wstawić. A chłopak naprawdę potrzebuje roboty. Powoli odwracam głowę w jego kierunku, Prince uśmiecha się od ucha do ucha, jak Święty Mikołaj przy choince. — Spodoba ci się tutaj — dodaje, jakby wymyślił znakomity dowcip. — Przekonasz się, jak pracują prawdziwi adwokaci. Chichocze i klepie mnie po kolanie. Obaj spoglądamy na Bruisera, który w zamyśleniu przewraca oczyma w lewo i w prawo, szukając widocznie stosownej wymówki. — Czemu nie? Zawsze mi się przyda młody talent. — No widzisz? — wtrąca Prince. — Jeśli mam być szczery, to dwóch moich pracowników właśnie odchodzi, zakładają własną firmę. W związku z tym zwolnią się dwa pokoje. — No widzisz? — powtarza Thomas. — Mówiłem ci, że wszystko się ułoży. — Ale u mnie nie pracuje się za pensję — wyjaśnia Bruiser, sprowadzając nas na ziemię. — Ja działam na innych zasadach. Moi pracownicy muszą zarobić na siebie, wypracować swoje honoraria. Jestem tak oszołomiony, że nie potrafię wydusić z siebie słowa. Wcześniej nie rozmawiałem z Prince’em o moim ewentualnym zatrudnieniu w biurze Stone’a, nie prosiłem go o wstawiennictwo. Naprawdę nie uśmiecha mi się mieć Bruisera za szefa. Ale w tej sytuacji nie chcę go obrazić, zwłaszcza że gliny depczą mi po piętach, robiąc jednoznaczne aluzje co do oskarżenia o umyślne spowodowanie śmierci strażnika. Nie wiem, czy kiedykolwiek zdobyłbym się na odwagę, żeby powiedzieć mu w twarz, że jest wystarczająco śliskim adwokatem, by mnie reprezentować, lecz nazbyt śliskim, abym podjął u niego pracę. — Jakie to więc zasady? — pytam. — Bardzo proste. I skuteczne, przynajmniej z mojego punktu widzenia. A nie zapominaj, że przez dwanaście lat miałem wiele okazji wypróbować inne metody. Przeżyłem kilku wspólników i zatrudniałem dziesiątki adwokatów. Otóż jedynym funkcjonalnym okazał się taki system, w którym ludzie muszą wypracować odpowiednie honoraria, żeby zarobić na swoje pensje. Czujesz się na siłach działać w ten sposób? — Mogę spróbować — odpowiadam niepewnie, wzruszając ramionami. — Na pewno sobie poradzisz — wtrąca usłużnie Prince. — Dostaniesz tysiąc dolarów miesięcznie i będziesz mógł zatrzymać trzecią część wywalczonego honorarium. Ale to honorarium musi pokryć wypłacaną pensję. Jedna trzecia jest przeznaczona na prowadzenie kancelarii, na wszelkie opłaty, pensję sekretarki, materiały i tak dalej. Jedna trzecia idzie na moje konto. Jeśli twoja trzecia część honorarium nie pokryje wypłaconej zaliczki tysiąca dolarów, będziesz mi winien różnicę. Na początku możemy się rozliczać tylko na papierze, do czasu aż trafi ci się jakaś dochodowa sprawa. Jasne? Przez kilka sekund zastanawiam się nad tym niezwykłym układem. Jestem przekonany, że jedyną rzeczą gorszą od sytuacji bezrobotnego jest praca na takich zasadach, kiedy ponosi się same straty, a dług wobec pracodawcy rośnie z miesiąca na miesiąc. W głowie tłoczą mi się
pewne zasadnicze, ale chyba retoryczne pytania. Otwieram już usta, żeby zadać jedno z nich, kiedy niespodziewanie Prince wtrąca: — Dla mnie to uczciwe warunki, doskonała okazja. — Ponownie klepie mnie w kolano. — Będziesz mógł naprawdę zarobić kupę forsy. — W mojej kancelarii wszyscy pracują na takich warunkach — dodaje Bruiser, jakby nie było to jeszcze oczywiste. — Ile wyciągają pańscy podwładni? — pytam, niezbyt się spodziewając usłyszeć prawdę. Krzaczaste brwi Stone’a niemal się stykają, kiedy marszczy czoło w zamyśleniu. — Różnie. To zależy od tego, jak bardzo się starają. W ubiegłym roku jeden zarobił na czysto prawie osiemdziesiąt tysięcy, drugi zaledwie dwadzieścia. — Czyli że ty miałeś z tego trzysta tysięcy dolarów — wtrąca Prince i chichocze gardłowo. — Dobrze by było. Bruiser wpatruje się we mnie intensywnie. Otrzymałem właśnie jedyną propozycję pracy w całym Memphis, ale chyba widać po mnie, że się nie palę do jej przyjęcia. — Kiedy mógłbym zacząć? — pytam, usiłując wykrzesać z siebie choć odrobinę entuzjazmu. — Nawet zaraz. — Ale egzamin… — O nic się nie martw. Możesz już dziś zacząć szukać dla siebie sprawy. Pokażę ci, jak się do tego zabrać. — Będziesz się musiał sporo nauczyć — wyjaśnia Prince, którego rozpiera bezgraniczna duma. — Od ręki wypłacę ci tysiąc dolarów — zachęca Bruiser, jakby chodziło tu o darowiznę — żebyś miał zapewniony start. Pokażę ci gabinet i możesz się od razu urządzać. — Wspaniale — odpowiadam, siląc się na uśmiech. Czuję się niezdolny powiedzieć cokolwiek innego. W ogóle nie powinienem był tu przyjeżdżać, ale się przestraszyłem, potrzebowałem pomocy. A w rozmowie całkiem pominęliśmy sprawę pieniędzy, których Bruiser zażąda za swoją przysługę. On nie należy do ludzi o miękkim sercu, potrafiących bezinteresownie przyjść komuś z pomocą. Robi mi się niedobrze. Może to skutek niewyspania i strachu, jakiego napędzili mi gliniarze z samego rana. A może jedynie wpływ tego, że siedzę w owym niezwykłym gabinecie, spoglądając na żywe rekiny pływające w wielkim akwarium za plecami Bruisera, i czuję się wykiwany przez dwóch największych krętaczy w tym mieście. Jeszcze nie tak dawno byłem mądrym, ambitnym studentem trzeciego roku prawa, cieszącym się perspektywą ciekawej pracy w prężnej firmie i palącym się do jej podjęcia, gotowym naprawdę harować, aktywnie działać w miejscowej palestrze adwokackiej, rozpocząć karierę — czyli robić dokładnie to samo, co moi przyjaciele. Teraz zaś siedzę tutaj, do tego stopnia bezradny i zdesperowany, że gotów jestem się sprzedawać jak dziwka za tysiąc dolarów miesięcznie. Bruiser mówi, że musi pilnie zadzwonić — pewnie w sprawie którejś ze swoich striptizerek zgarniętej przez gliniarzy za nagabywanie mężczyzn — toteż obaj z Prince’em wstajemy z miejsc. Trzymając już słuchawkę przy twarzy, Stone przekazuje mi szeptem, żebym przyjechał dziś po południu. Thomas niemalże pęka z dumy. Nic dziwnego — nie dość, że uchronił mnie przed aresztowaniem pod zarzutem umyślnego spowodowania śmierci, to jeszcze znalazł mi pracę. Mimo szczerych chęci nie potrafię wzbudzić w sobie podobnego entuzjazmu. Na szczęście Firestone macha do nas zza kierownicy samochodu, dając znaki, że musimy jak najszybciej wracać do baru Yogi.
ROZDZIAŁ 15 Postanawiam się ukryć w murach uczelni. Przez kilka godzin siedzę w moim kąciku w podziemiach biblioteki i bez specjalnego zainteresowania przeglądam raporty z rozpraw przeciwko towarzystwom ubezpieczeniowym. Głównie zabijam czas. Później jadę z powrotem w kierunku lotniska i o wpół do czwartej zjawiam się w biurze Stone’a. Okolica wydaje mi się teraz o wiele bardziej odpychająca niż parę godzin wcześniej. Wzdłuż pięciopasmowej jezdni ciągną się niewielkie zakłady przemysłowe i magazyny, poprzedzielane mrocznymi, obskurnymi barami i podrzędnymi klubami, gdzie robotnicy mogą wydać swoje pensje. Kamienica musi stać na tyłach hangarów lotniska, gdyż ogłuszający huk silników odrzutowych jest tu wszechobecny. Dopiero teraz, parkując samochód, dostrzegam, że w budynku przy Greenway Plaza, gdzie mieści się biuro Bruisera, oprócz salonu chemii gospodarczej i wypożyczalni kaset wideo znajduje się jeszcze niewielki sklepik z alkoholem i mała kawiarenka. We wszystkich oknach są przydymione szyby, trudno więc cokolwiek powiedzieć na pewno, ale odnoszę wrażenie, że kancelaria zajmuje sześć bądź siedem pomieszczeń od frontu, w środkowej części kamienicy. Zgromadziwszy podobne obserwacje, zaciskam zęby i wchodzę do środka. Ubrana w dżinsowy komplet sekretarka siedzi na swoim posterunku. Ma tlenione włosy i autentycznie imponującą figurę, zresztą umiejętnie podkreśla swoje zaokrąglone kształty obcisłym strojem. Wyjaśniam jej powód wizyty, spodziewając się, że zostanę spławiony, ale spotyka mnie miłe zaskoczenie. Rzeczowym tonem — a głos ma ciepły, przyjemny, jakoś niepasujący mi do striptizerki — uprzejmie prosi o wypełnienie formularzy przyjęcia do pracy. Niemalże doznaję szoku, przekonując się, że pracodawca, czyli kancelaria adwokacka Lymana Stone’a, zapewnia swoim pracownikom rzetelne ubezpieczenie zdrowotne. Uważnie wczytuję się w drukowane maczkiem warunki umowy, pełen obaw, że znajdę gdzieś klauzulę pozwalającą Bruiserowi skutecznie wypijać krew z młodych, niedoświadczonych prawników. Nie znajduję jednak żadnej niespodzianki. Pytam sekretarkę, czy mogę porozmawiać z szefem, a ona prosi, żebym zaczekał. Siadam na jednym z plastikowych fotelików pod ścianą. Tutejsza poczekalnia przypomina urząd państwowy — klepka na podłodze jest wytarta i poplamiona, w kątach zalega kurz, pod ścianą obitą tanią boazerią stoją tandetne krzesełka, a na stoliku wala się imponująca sterta pomiętych ilustrowanych czasopism. Sekretarka, która ma na imię Dru, przepisuje coś na maszynie, jednocześnie odbierając telefony. Aparat dzwoni niemal bez przerwy, toteż dziewczyna musiała posiąść niezwykłą umiejętność stukania w klawisze w trakcie uprzejmej rozmowy z klientem. Wreszcie pozwala mi wejść do gabinetu szefa. Bruiser siedzi za biurkiem, pochylony nad moją umową o pracę. Wczytuje się w nią niczym cenzor, aż jestem zdumiony, że przykłada taką wagę do szczegółów. Po uściśnięciu mi dłoni — już po raz drugi tego dnia — szybko przechodzi do omawiania finansowych warunków zatrudnienia, wreszcie podsuwa mi formularz do podpisu. To standardowy tekst umowy o pracę. Z dumą spoglądam na swoje nazwisko w pierwszej rubryce. Czytam cały dokument i składam podpis. Zwracam uwagę, że jest w nim klauzula miesięcznego wypowiedzenia, na wypadek gdyby któryś z nas chciał jednostronnie zerwać umowę. Mnie to odpowiada, chociaż doskonale zdaję sobie sprawę, z jakich powodów została tam umieszczona.
Mówię o swoim bankructwie. Na jutro mam wyznaczone w sądzie pierwsze spotkanie z wierzycielami. Nazywa się to przesłuchaniem dłużnika, podczas którego adwokaci wierzycieli będą mogli do woli grzebać się publicznie w moich brudach, zadać każde pytanie dotyczące mojej sytuacji finansowej i życia prywatnego w ogólności. Szykuje się raczej żałosne widowisko. A co gorsza, wszystko wskazuje na to, że w sądzie nie zjawi się nikt, kto mógłby mnie przynajmniej wesprzeć duchowo. Ale właśnie z powodu tego przesłuchania byłoby mi bardzo na rękę zostać jeszcze przez jakiś czas bezrobotnym. Dlatego proszę Bruisera, by na razie schował tę umowę do szuflady i wstrzymał wypłatę mojej pierwszej pensji. Dla niego to widocznie coś zupełnie naturalnego, lubi takie sytuacje. Nie ma sprawy. Zabiera mnie na krótki obchód kancelarii. Tak jak się spodziewałem, biuro stanowi zlepek porozrzucanych dość chaotycznie pomieszczeń. Nie ulega wątpliwości, że w miarę rozrastania się firmy dokupowano kolejne mieszkania, wybijano przejścia, urządzano gabinety. Zagłębiamy się w labirynt wąskich przejść i zakamarków. Stone przedstawia mnie dwóm zaganianym asystentkom, które krzątają się w niewielkim pokoiku zastawionym komputerami i drukarkami. Nie wyglądają na takie, co jeszcze niedawno tańczyły na stołach w jego klubie. — Jeśli dobrze pamiętam, obecnie pracuje tu sześć dziewczyn — mówi, kiedy ruszamy dalej. Dla niego sekretarka czy asystentka to tylko dziewczyna. Poznaje mnie z dwoma samodzielnymi prawnikami. Obaj wyglądają na sympatycznych, są jednak źle ubrani i urzędują w zagraconych pokoikach. — Zespół składa się z pięciu adwokatów — wyjaśnia Bruiser, wprowadzając mnie do biblioteki. — Jeszcze niedawno było siedmiu, ale wtedy trochę za dużo miałem na głowie. Zwykle zatrudniam czterech lub pięciu. Zresztą im więcej pracowników biura, tym więcej spraw ja muszę firmować. Poza tym trzeba ściągać dodatkowe dziewczyny. Bibliotekę stanowi długie i wąskie pomieszczenie, od podłogi do sufitu zastawione regałami. Książki są poupychane bez ładu. Na długim stole pośrodku sali piętrzy się olbrzymia sterta pootwieranych tomów i najróżniejszych dokumentów. — Niektórzy z nich to straszni bałaganiarze — mruczy pod nosem Stone. — No i jak ci się podoba nasze małe królestwo? — Fajnie tu. Nie kłamię. Z wielką ulgą przyjmuję fakt, że jest to prawdziwa kancelaria adwokacka. Niech Bruiser sobie będzie nieźle ustawionym typkiem prowadzącym ciemne interesy i mającym podejrzanych przyjaciół, lecz mimo wszystko jest prawnikiem, a w jego biurze panuje zwykły rozgardiasz związany z tego typu działalnością. — Może nie jest tu tak wystawnie, jak w bogatych śródmiejskich firmach —mówi bez cienia wstydu — ale wszystko wypracowałem własnymi rękoma. Kupiłem ten budynek piętnaście lat temu. A teraz pokażę ci twój gabinet. Wyprowadza mnie z biblioteki i otwiera drugie z kolei drzwi w korytarzu, obok automatu do sprzedaży napojów. Wchodzimy do niewielkiego, trochę zaniedbanego pokoju. Stoi tu biurko, parę krzeseł i pusty regał, na ścianach wiszą zdjęcia koni. Na biurku telefon, obok niego dyktafon, dalej stosik pustych kartonowych teczek, wszystko w idealnym porządku. W powietrzu unosi się zapach jakiegoś środka dezynfekcyjnego, jakby dopiero przed godziną zakończono generalne sprzątanie. Bruiser wręcza mi kółko z dwoma kluczami. — Ten jest od drzwi frontowych, a ten od twojego pokoju. Możesz przychodzić o dowolnej porze, ale nocą trzeba zachować ostrożność. To nie jest najspokojniejsza dzielnica miasta. — Musimy jeszcze porozmawiać — oświadczam, biorąc klucze.
Stone spogląda na zegarek. — Nie mam zbyt wiele czasu. — Wystarczą mi trzy minuty, to pilne. Obojętnie wzrusza ramionami. Idziemy z powrotem do jego gabinetu i Bruiser zajmuje miejsce w swoim olbrzymim fotelu. — O co chodzi? — pyta, wyjmując długopis i przysuwając sobie notatnik. Zaczyna coś zapisywać, nim jeszcze zdążę otworzyć usta. Pospiesznie, tylko w zarysach, przedstawiam mu sprawę Blacków, a i tak zabiera mi to dziesięć minut. Dokładniej mówię o wstępnych przygotowaniach, jakie poczyniłem, pracując w kancelarii Lake’a. Wyjaśniam, w jaki sposób Barry Lancaster wykorzystał moją sytuację, żeby ukraść mi tę sprawę, i z tego powodu musiałem podjąć pracę u niego. — Musimy złożyć pozew jeszcze dzisiaj — kończę ze śmiertelną powagą. — Formalnie Lancaster ma podpisany kontrakt z Blackami i trzeba go ubiec. Bruiser wpatruje się we mnie intensywnie. Chyba przykułem jego uwagę. Wygląda na to, że podoba mu się pomysł wyprzedzenia adwokata Lake’a w tym wyścigu. — A co z klientami? — pyta. — Twierdzisz, że podpisali prawomocny kontrakt. — Owszem, ale zaraz pojadę do nich i wszystko wytłumaczę. Posłuchają mojej rady. Wyciągam z aktówki wstępny projekt skargi przeciwko Great Benefit, nad którym siedzieliśmy z Barrym tyle godzin. Bruiser uważnie czyta pismo. Po chwili wręczam mu projekt listu do Barry’ego Lancastera, w którym klienci rezygnują z usług adwokata. Brak jedynie podpisów trojga Blacków. Z nim również Stone zapoznaje się dokładnie. — Dobra robota, Rudy — mówi w końcu, a ja się czuję jak chwalony krętacz. — Rozumiem, że chcesz jak najszybciej złożyć w sądzie pozew, żeby jego kopię pokazać Blackom, a jednocześnie uzyskać ich podpisy pod tą rezygnacją z usług Lancastera? — Zgadza się. Potrzebny mi tylko pański podpis i pieczątka. Załatwię wszystko i powiadomię o wynikach. — I w ten sposób kancelaria Lake’a zostanie na bruku — mówi, w zamyśleniu skubiąc wydatne baczki. — To mi się podoba. Ile ta sprawa może być warta? — To zależy, jakie sąd przyzna odszkodowanie, bo nie wierzę, żeby doszło do jakiejkolwiek ugody przed rozprawą. — I chcesz się tym zająć? — Nie sam, pewnie będę potrzebował pomocy. Nie wiem zresztą, czy rozprawa nie będzie się ciągnęła latami. — Poznam cię z Deckiem Shiffletem, to jedyny z moich pracowników, który ma doświadczenie w sprawach przeciwko firmom ubezpieczeniowym. Nadzoruje wszystkie nasze polisy. — Doskonale. — Zresztą jego pokój sąsiaduje z twoim. Na razie przepisz to wszystko na czysto, umieszczając w nagłówku nazwę mojej kancelarii. Jeszcze dzisiaj złożymy pozew. Chciałbym tylko, abyś miał całkowitą pewność, iż klienci zgodzą się na zmianę adwokata. — Nie mam wątpliwości, że się zgodzą. Na poparcie moich słów przedstawiam mu obraz Buddy’ego, spędzającego całe dnie na głaskaniu kotów i łapaniu much we wnętrzu wraka starego forda, Dot palącej na werandzie jednego papierosa za drugim i tęsknie patrzącej na skrzynkę na listy, jakby się spodziewała, że Great Benefit już dziś przyśle wysokie odszkodowanie, oraz Donny’ego Raya, który musi podpierać ciężką głowę rękoma.
— Chciałbym jeszcze na chwilę zmienić temat — mówię, odkasłując w zakłopotaniu. — Czy są już jakieś wieści z policji? — Nic szczególnego — oznajmia takim tonem jak prestidigitator, któremu po raz kolejny udała się sprytna sztuczka. — Rozmawiałem z kilkoma znajomymi, ale nikt jeszcze nie umie powiedzieć na pewno, czy w ogóle ogień został podłożony. Mówiłem ci, że to potrwa parę dni. — To znaczy, że mogę się nie obawiać aresztowania w środku nocy? — Nie. Wymusiłem obietnicę, że mnie powiadomią, jeśli będą zamierzali cię zgarnąć. Musiałem zaręczyć, że nie chcesz uciekać z miasta, jesteś gotów złożyć zeznania, i tak dalej. Ale nie wierzę, żeby do tego doszło. Możesz spać spokojnie. Chyba rzeczywiście mogę spać spokojnie, ufam bowiem, że Bruiser Stone ma swoje sposoby na wyegzekwowanie od policji tego typu obietnic. — Dzięki.
*** Pięć minut przed zamknięciem biur składam w kancelarii sądu czterostronicowy pozew przeciwko Towarzystwu Ubezpieczeniowemu Great Benefit Life oraz Bobby’emu Ottowi, temu tajemniczemu agentowi, który sprzedał polisę. Moi klienci, państwo Black, wnoszą o zwrot kosztów leczenia w wysokości dwustu tysięcy dolarów oraz o dziesięć milionów jako rekompensatę za poniesione straty moralne. Nawet nie mam pojęcia, ile warte są aktywa Great Benefit, i pewnie sporo czasu upłynie, zanim będę miał okazję się o tym przekonać. Wciąłem kwotę dziesięciu milionów z powietrza, bo jest to okrągła suma i ładnie brzmi. Znani adwokaci zawsze postępują w ten sposób. Oczywiście w dokumentach nigdzie nie figuruje moje nazwisko. Rzecznikiem powoda jest Lyman Stone, a jego zamaszysty podpis na ostatniej stronie już na pierwszy rzut oka świadczy o wielkim autorytecie wnioskodawcy. Podsuwam urzędnikowi firmowy formularz i ten kwituje przyjęcie skargi. Wreszcie sprawa ruszyła z miejsca: Great Benefit zostało oficjalnie pozwane do Sądu! Później jadę na północ przez całe miasto, do Granger. W domu moich klientów chyba nic się nie zmieniło od mojej ostatniej wizyty. Buddy jest na podwórku, Dot idzie w głąb domu przyprowadzić Donny’ego Raya. Później siadamy w trójkę przy stole kuchennym, gdzie przekazuję im kopię pozwu sądowego. Wielkość żądanego odszkodowania robi na nich duże wrażenie. Dot w kółko mówi o owych dziesięciu milionach, jakby właśnie taką sumę wygrała w totolotka. W końcu nadchodzi pora wyjaśnienia, dlaczego zrezygnowałem ze współpracy z kancelarią Lake’a. Mówię o sprzeczności interesów, nieudolności administracyjnej, spowalnianiu działań, twierdzę, że nie podobał im się zapał, z jakim przystąpiłem do pracy nad tą sprawą i tak dalej, i tak dalej. Ich to jednak mało obchodzi. Najważniejsze, że pozew został złożony, mają na to dowód. Mogą czytać go sobie na okrągło, ile tylko chcą. Pytają, jak to się dalej potoczy, jak szybko będą mogli wiedzieć coś konkretnego, jakie są szanse na błyskawiczne uzyskanie korzystnego werdyktu. Czuję się cholernie zakłopotany, musząc wyjaśniać, że sprawa zapewne potrwa bardzo długo. Mam wrażenie, jakbym z okrucieństwem zadawał im ból. Wreszcie proszę o podpisanie listu adresowanego do Barry’ego Lancastera, ich byłego adwokata, w którym rezygnują z jego usług. Jednocześnie wyciągam nowy kontrakt, z kancelarii Lymana Stone’a. Staram się mówić jak najszybciej, podsuwając im te papiery. Później, siedząc na tych samych co poprzednio miejscach przy kuchennym stole, obserwujemy z Donnym Rayem,
jak Dot przedziera się przez gąszcz zielska i wykłóca ze swoim mężem, żeby złożył podpisy na dokumentach. Zostawiam ich w zdecydowanie lepszych nastrojach. Z satysfakcją mówią o tym, że w końcu zaskarżyli do sądu oszukańcze towarzystwo ubezpieczeniowe, do którego żywili tak silną nienawiść. Dla nich już to jest wielkim zwycięstwem, mimo wszystko odważyli się ujawnić swoją krzywdę i przekonać mnie, że zostali oszukani. Mogą się teraz zaliczyć do tej ekskluzywnej grupy miliona Amerykanów, którzy w tym roku złożą swoje pozwy do sądu. Odnoszę wrażenie, że przez to czują się patriotami.
*** Siedzę za kierownicą w dusznym wnętrzu mojej toyoty, która utknęła w popołudniowym korku, i przywołuję z pamięci wydarzenia tej ostatniej, zwariowanej doby. Najważniejsze, że mam wreszcie umowę o pracę. Tysiąc dolarów miesięcznie to raczej skromna pensja, ale moje przerażenie budzi co innego — przecież to nie jest pensja, a pożyczka. Nie mam pojęcia, w jaki sposób Bruiser chce mnie szybko wprowadzić w rytm zbierania honorariów. Jeżeli cokolwiek zyskam na sprawie Blacków, pieniądze napłyną nie wcześniej niż za parę miesięcy. Przez jakiś czas zamierzam jeszcze pracować w barze Yogi. Prince nadal płaci mi w gotówce, pięć dolarów za godzinę plus darmowy obiad i kilka piw. Wiele firm prawniczych w tym mieście oczekuje od swoich nowych pracowników, że będą się elegancko ubierali, jeździli dobrymi samochodami, mieszkali w stosownym domu i regularnie odwiedzali szanowane kluby. Rzecz jasna, płaci się takim ludziom znacznie więcej, niż Bruiser będzie płacił mnie, ale jednocześnie obarcza się ich gigantycznym i w gruncie rzeczy niepotrzebnym balastem socjalnych stereotypów. Ale mnie to nie dotyczy. Moja firma jest inna. Mogę się ubierać wedle woli, jeździć, czym chcę, odwiedzać wybrane przez siebie lokale i nikt mi nie powie złego słowa. Co więcej, zastanawiam się nawet, jak powinienem zareagować, jeśli któryś z kolegów zaproponuje mi podczas przerwy na lunch wspólną wizytę w klubie po drugiej stronie ulicy i obejrzenie jakiegoś występu. Uświadamiam sobie nagle, że jestem zdany wyłącznie na siebie. Sunąc metr za metrem w istnej rzece pojazdów, zaczynam się upajać tym cudownym poczuciem niezależności. Dam sobie radę! Jeśli nawet będzie mi ciężko rozliczać się z Bruiserem, to przecież mam szansę nauczyć się o wiele więcej niż w którejś z tych wielkich firm. Gotów jestem znosić wszelkie przytyki, upokorzenia i aluzje związane z tym, że pracuję w tak mało szanowanej kancelarii. Zniosę wszystko. Może w ten sposób okrzepnę. Jeszcze niedawno z dumą mówiłem o przyszłej pracy u Brodnaksa i Speera, później tak samo się pyszniłem stanowiskiem u Lake’a, więc teraz będę musiał połknąć tę gorzką pigułkę. Jest już ciemno, kiedy docieram na Greenway Plaza. Parking opustoszał. Po drugiej stronie ulicy krzykliwy neon klubu Amber zdaje się przywabiać szereg furgonetek, wozów służbowych i aut z wypożyczalni — jest tak urządzony, że jasne napisy przemieszczają się wzdłuż czterech krawędzi dachu budynku, rozświetlając cały teren wokół niego. Ostatnio w Memphis pojawiły się zorganizowane grupy skinów. Nie umiem sobie wytłumaczyć przyczyn tego zjawiska. W tym skrajnie konserwatywnym mieście jest pełno kościołów, uważa się je za stolicę tak zwanego Biblijnego Pasa, dużego regionu na Środkowym Zachodzie, w którym panuje religijny fundamentalizm. Politycy, którzy szukają tutaj poparcia, bezwzględnie muszą hołdować niezachwianym normom moralnym, bo inaczej nie mają na co
liczyć. Nie wyobrażam sobie, by jakiś polityk otwarcie głosił wyrozumiałość dla skinów i zdobył w Memphis znaczący elektorat. Przez chwilę się przyglądam, jak grupka biznesmenów wysiada z samochodu i chwiejnym krokiem rusza do klubu Amber. Jeden Amerykanin prowadzi czterech przyjaciół z Japonii — bez wątpienia zamierzają ukoronować ten długi dzień wypełniony pertraktacjami handlowymi za pomocą kilku kolejek whisky oraz ciekawego przeglądu najnowszych amerykańskich osiągnięć w dziedzinie zastosowań silikonów. Aż tu dociera głośna muzyka. Parking po drugiej stronie ulicy szybko się zapełnia. Podchodzę do drzwi kancelarii i otwieram je własnym kluczem. W biurze nikogo nie ma. Do cholery, zapewne wszyscy siedzą naprzeciwko, upominam siebie w myślach. W każdym razie odnoszę nieodparte wrażenie, że firma Lymana Stone’a nie jest właściwym miejscem dla pracoholików. Drzwi wszystkich pokojów są pozamykane, zapewne na cztery spusty. To chyba dowód, że nikt tu nikomu nie ufa. Nakazuję sobie w duchu, żeby swój też zawsze zamykać na klucz. Postanawiam zostać tu parę godzin. Muszę zadzwonić do Bookera i zrelacjonować mu swoje przygody. Jakoś ostatnio nie wychodziło nam to wspólne uczenie się do egzaminu, choć przez trzy lata wzajemnie się dopingowaliśmy. Teraz jednak nieubłaganie zbliżający się termin egzaminu zaczyna mi przypominać randkę z plutonem egzekucyjnym.
ROZDZIAŁ 16 Udaje mi się przetrwać tę noc bez aresztowania, ale doskwiera mi bezsenność. Wreszcie, gdzieś między piątą a szóstą, wyskakuję z łóżka, nie mogąc dłużej znieść natłoku ponurych myśli. Obliczam, że w ciągu dwóch kolejnych nocy nie przespałem w sumie nawet czterech godzin. Znajduję numer w książce telefonicznej i za pięć szósta sięgam po słuchawkę. Siedzę już przy drugiej filiżance kawy. Sygnał rozbrzmiewa dziesięć razy, zanim wreszcie rozlega się zaspany głos: — Słucham. — Czy mógłbym rozmawiać z Barrym Lancasterem? — Jestem przy telefonie. — Mówi Rudy Baylor. Barry odchrząka głośno, oczyma wyobraźni widzę, jak powoli siada w łóżku. — O co chodzi? — pyta po chwili, znacznie ostrzejszym tonem. — Przepraszam, że dzwonię o tak wczesnej porze, ale chciałem ci zakomunikować o kilku rzeczach. — Jakich? — Przede wszystkim o tym, że Blackowie wczoraj złożyli w sądzie oficjalny pozew przeciwko Great Benefit. Prześlę ci kopię, jak tylko znajdziecie sobie jakieś nowe lokum. Podpisali także list, w którym rezygnują z waszych usług. Zatem nie musisz się więcej martwić tą sprawą. — Jak zdołałeś formalnie złożyć pozew? — To już nie twoje zmartwienie. — Tak myślisz? — Prześlę ci kopię, to się sam przekonasz. Nie jesteś przecież idiotą. Macie już nową siedzibę? A może listy należy jeszcze wysyłać pod stary adres? — Skrytka na poczcie nie ucierpiała w pożarze. — Jasne. W każdym razie byłbym też wdzięczny, gdybyście nie mieszali mnie w tę historię z podpaleniem. Nie miałem nic wspólnego z pożarem, więc jeśli nadal będziecie rzucać na mnie oskarżenia, zostanę zmuszony zaskarżyć was o oszczerstwo. — Łydki mi się trzęsą ze strachu. — Wcale na to nie liczę. Wystarczy mi, że przestaniesz na prawo i lewo posługiwać się moim nazwiskiem. Odkładam słuchawkę, zanim zdąży cokolwiek powiedzieć. Przez dobre pięć minut siedzę, wpatrując się tępo w aparat, ale nie dzwoni. Barry okazał się zwyczajnym tchórzem. Jestem cholernie ciekaw, co piszą o pożarze w dzisiejszych gazetach, toteż szybko biorę prysznic, ubieram się i wymykam pod osłoną ciemności. Jadę na południe, w stronę lotniska. Ulice są jeszcze stosunkowo puste. Zaczynam myśleć o biurze przy Greenway Plaza jak o własnym domu. Wprowadzam samochód na to samo miejsce na parkingu, z którego odjeżdżałem siedem godzin temu. W klubie Amber światła są pogaszone, panuje spokój. Cały teren wokół niego jest zaśmiecony, wszędzie walają się puste puszki po piwie. Mieszkanie w środkowej części kamienicy — prawdopodobnie sąsiadujące przez ścianę z moim gabinetem — zajmuje potężnie zbudowana Niemka o imieniu Trudy, która prowadzi ową tanią kawiarenkę od frontu. Poznałem ją wczoraj wieczorem, gdy wpadłem tam, żeby coś
przekąsić. Powiedziała mi, że otwiera o szóstej i zawsze można u niej dostać kawę oraz świeże pączki. Kiedy teraz wchodzę do lokaliku, Trudy rozlewa kawę do filiżanek. Zamieniamy parę słów, nim zamówiony przeze mnie rogalik przygrzeje się w piecyku. Przy stolikach siedzi kilkunastu mężczyzn i kobieta ma pełne ręce roboty. O tej porze robotnicy nie przychodzą tu na pączki. Zajmuję miejsce przy oknie i zauważam, że właśnie wschodzi słońce. Rozkładam gazetę. Na pierwszej stronie widnieje zdjęcie płonącego biura Jonathana Lake’a. W obszernym artykule jest przedstawiona pokrótce historia budynku, który uległ całkowitemu zniszczeniu. Właściciel kancelarii podobno ocenia straty na trzy miliony dolarów. „Remont tego budynku trwał pięć lat i było to fascynujące zajęcie — powiedział Lake reporterowi. — A teraz jestem zrujnowany”. To sobie popłacz, staruszku. Pospiesznie przebiegam wzrokiem artykuł, szukając słowa „podpalenie”, dopiero później czytam go uważnie. Policja nie spieszy się z wyjaśnieniami — śledztwo w toku, jest za wcześnie na jakiekolwiek spekulacje, nie udzielamy komentarzy. Jak zwykle. Nie obawiałem się specjalnie, że znajdę w gazecie swoje nazwisko jako głównego podejrzanego o podłożenie ognia, niemniej po przeczytaniu artykułu oddycham z ulgą.
*** Zamykam się w swoim gabinecie i próbuję udawać bardzo zajętego, ale w gruncie rzeczy myślę tylko o jednym: Jak, do diabła, mam wypracować trzy tysiące dolarów honorarium w ciągu najbliższego miesiąca? Niespodziewanie wchodzi Bruiser i ciska mi na biurko jakąś kartkę. Chwytam ją pospiesznie. — To kopia raportu policyjnego — rzuca obcesowo i kieruje się z powrotem do wyjścia. — Na mój temat? — pytam przerażony. — Nie, skądże! To raport z wypadku drogowego, do jakiego doszło wczoraj wieczorem na skrzyżowaniu Airways i Shelby, zaledwie kilkaset metrów stąd. Możliwe, że kierowca był pijany. Wszystko wskazuje na to, że wjechał na czerwonym świetle. Urywa i spogląda na mnie badawczo. — Czy reprezentujemy któregoś z tych… — Jeszcze nie! Ty masz się tym zająć. Sprawdź wszystko dokładnie i postaraj się zaklepać sprawę dla nas. Popytaj, gdzie się da. Wygląda na to, że ludzie nieźle ucierpieli. Ze zdumienia nie potrafię wydusić z siebie słowa. Bruiser wychodzi z pokoju. Trzaska drzwiami i po chwili słyszę jego podniesiony głos, dobiegający z głębi korytarza. W raporcie policyjnym są wszystkie potrzebne dane, nazwiska kierowców i pasażerów, ich adresy, numery telefonów, opis poniesionych przez ludzi obrażeń i stopnia zniszczenia pojazdów, zeznania naocznych świadków. Jest nawet odręczny szkic gliniarzy z drogówki, obrazujący przebieg wypadku, z zaznaczonymi pozycjami obu wraków w chwili rozpoczęcia oględzin. Obaj kierowcy ucierpieli i zostali odwiezieni do szpitala. Faktycznie, jest nawet wzmianka, że winowajca prawdopodobnie wjechał na skrzyżowanie na czerwonym świetle i chyba był pod wpływem alkoholu. Interesująca lektura. Tylko jak mam się do tego zabrać? Wypadek zdarzył się dziesięć minut po dwudziestej drugiej, a z samego rana jakimś sposobem Bruiserowi udało się położyć łapę na tym dokumencie. Jeszcze raz uważnie czytam cały raport, później przez dłuższy czas gapię się na szkice sytuacyjne. Z owego dziwacznego letargu wyrywa mnie pukanie do drzwi. — Proszę wejść.
Drzwi uchylają się powoli i do środka wsuwa głowę jakiś drobny, niski mężczyzna. — Rudy? — pyta piskliwym głosem, jakby w zdenerwowaniu. — Tak, proszę wejść. Wślizguje się do środka i niemal na palcach podkrada do krzesła przed moim biurkiem. — Jestem Deck Shifflet — mówi ze śmiertelną powagą, nie podając nawet ręki na przywitanie. — Bruiser powiedział, że prowadzisz jakąś sprawę, o której chciałbyś pogadać. Niespokojnie zerka przez ramię, jak gdyby się obawiał, że ktoś zdążył wejść do pokoju za jego plecami i teraz podsłuchuje. — Miło mi cię poznać. Trudno orzec, czy Deck ma czterdzieści lat, czy przekroczył pięćdziesiątkę. Jest prawie całkiem łysy, na czubku głowy ma tylko kilka pasemek pozlepianych i przyklejonych do skóry włosów, natomiast kępki za uszami są niemal zupełnie siwe. Nosi prostokątne okulary w drucianej oprawce, o dosyć grubych i silnie zabrudzonych szkłach. Tak samo trudno powiedzieć, czy to jego głowa wydaje się nieproporcjonalnie wielka, czy też jest normalna, tylko reszta ciała jakby silnie skurczona, w każdym razie jedno nie pasuje do drugiego. Czoło ma przedzielone na połowy głęboką, pionową zmarszczką na przedłużeniu linii nosa, co sprawia wrażenie, że ktoś mu kiedyś rozpłatał czaszkę. Biedny Deck jest chyba najmniej atrakcyjnym facetem, jakiego kiedykolwiek spotkałem. Całą skórę na twarzy pokrywają mu blizny po trądziku młodzieńczym. Szyi w zasadzie nie ma. Kiedy mówi, silnie marszczy nos i odchyla górną wargę, ukazując cztery olbrzymie siekacze, wszystkie jednakowej wielkości. Jest ubrany w białą koszulę z dwoma dużymi kieszonkami na piersiach, dość mocno przybrudzoną i z wystrzępionym kołnierzykiem, a do tego czerwony krawat z grubej wełnianej włóczki, zawiązany w węzeł niemal tak gruby, jak moja pięść. — To prawda — odpowiadam, unikając spojrzenia jego wielkich ciemnych oczu, świdrujących mnie zza szkieł okularów. — Sprawa przeciwko towarzystwu ubezpieczeniowemu. Jesteś jednym z adwokatów w tej kancelarii? Odwija górną wargę, prawie dotyka nią nosa, odsłaniając błyszczące zęby. — No, niezupełnie. Jeszcze nie jestem samodzielnym prawnikiem. Ukończyłem studia, mam dyplom, ale nie zdałem egzaminu kwalifikacyjnego. Aha, czyli bratnia dusza. — Rozumiem — mówię cicho. — Kiedy skończyłeś studia? — Pięć lat temu. Rozumiesz, mam spore kłopoty ze zdaniem egzaminu do palestry. Przystępowałem do niego już sześciokrotnie. Nie spodziewałem się czegoś podobnego. Chyba nigdy dotąd nie słyszałem, żeby ktoś tyle razy startował do egzaminu. — O kurczę… Przykro mi. — A kiedy ty go zdajesz? — pyta, rozglądając się strachliwie po pokoju. Siedzi na samym brzeżku krzesła, jakby był gotów w każdej chwili poderwać się na nogi. Dwoma palcami prawej ręki nerwowo skubie fałdę skóry na wierzchu lewej dłoni. — W lipcu. Nie jest łatwo, prawda? — Powiedziałbym, że dość ciężko. W tym roku już się nie zapisywałem. Nie wiem, czy jeszcze kiedykolwiek spróbuję. — Gdzie studiowałeś? — pytam, chcąc go trochę rozluźnić, mam bowiem wrażenie, że coraz bardziej się denerwuje. Poza tym wcale nie jestem przekonany, czy powinienem go wprowadzać w sprawę Blacków. Bo i co może mi doradzić? W czym pomóc?
— W Kalifornii — odpowiada, krzywiąc się przeraźliwie, ni to z bólu, ni z obrzydzenia. Szybko mruga powiekami, marszczy brwi, po całej twarzy przebiegają mu jakieś dziwne kurcze. — Kończyłem studia wieczorowe. Byłem wtedy żonaty, pracowałem po pięćdziesiąt godzin tygodniowo, nie miałem więc specjalnie czasu na naukę. Studiowałem przez pięć lat. Potem żona odeszła. Ja się przeniosłem tutaj. Przy dłuższych wypowiedziach skraca zdania, połyka głoski, wyraźnie brakuje mu powietrza. Na chwilę zapada milczenie. — Aha… A jak długo pracujesz dla Bruisera? — Prawie trzy lata. On traktuje mnie na równi z pozostałymi pracownikami. Tak samo wynajduję sprawy, rozpracowuję je, odpalam mu jego działkę. Wszystko gra. Zwykle prosi mnie o przejrzenie treści polis, jeśli ma z nimi do czynienia. Przez osiemnaście lat pracowałem dla towarzystwa Pacific Mutual. W końcu mi zbrzydło. Poszedłem na studia. Znowu głos mu słabnie. Czekam jeszcze, ale Deck milczy. — A co się dzieje, jeśli musisz wziąć udział w rozprawie? Uśmiecha się chytrze, niczym przebiegły żartowniś. — No cóż, mówiąc prawdę, kilka razy już występowałem w sądzie. Ani razu mnie nie nakryli. Wiesz, tylu jest tutaj prawników. Trudno każdego dokładnie sprawdzać. Ale zazwyczaj Bruiser bierze na siebie rozprawę. Czasami któryś z pozostałych. — Stone mówił mi, że w kancelarii pracuje pięciu prawników… — Zgadza się. Ja, Bruiser, Nicklass, Toxer i Ridge. Ale nie nazwałbym tego kancelarią. Każdy działa na własną rękę. Sam się przekonasz. Będziesz miał swoje sprawy, swoich klientów. I trzecią część honorarium. Widzę, że Deck rozmawia ze mną szczerze, toteż postanawiam wykorzystać okazję. — I taki układ się wam opłaca? — To zależy, czego kto oczekuje — mówi, rozglądając się podejrzliwie, jakby miał obawy, że Bruiser podsłuchuje. — Tamci dość ostro ze sobą rywalizują. Mnie to odpowiada. Wyciągam średnio czterdzieści tysięcy rocznie. Wykonuję robotę adwokata, choć nie mam licencji. Tylko nikomu o tym nie mów, dobra? W życiu by mi to nie przyszło do głowy. — W takim razie, jak ci się opłaca udzielać mi pomocy w tej sprawie przeciwko towarzystwu ubezpieczeniowemu? — pytam. — Ach, o to ci chodzi. Bruiser mi zapłaci, jeśli wywalczycie jakieś odszkodowanie. Często mu pomagam w różnych sprawach, tylko mnie ufa. Nikomu innemu nie wolno się ich nawet dotknąć. Już parę osób za to wywalił. Ale ja jestem nieszkodliwy. Muszę się go trzymać. Przynajmniej do czasu, aż zdam egzamin. — A jacy są ci pozostali? — W porządku. Przychodzą i odchodzą. Pewnie wiesz, że Bruiser nigdy nie zatrudnia najlepszych absolwentów. Po prostu ściąga młodych ludzi z ulicy. Pracują tu rok czy dwa. Znajdują sobie klientów, nawiązują kontakty. Potem otwierają własne sklepiki. Prawnicy bez przerwy zmieniają miejsce. Wiem coś na ten temat. — Czy mogę cię jeszcze o coś spytać? — dodaję, choć zdrowy rozsądek mi podpowiada, że nie powinienem tego robić. — Jasne. Pokazuję mu kopię raportu policyjnego. Szybko przebiega ją wzrokiem. — Dostałeś to od Bruisera, prawda? — Owszem, kilka minut temu. Czego on po mnie oczekuje?
— Żebyś się zajął tą sprawą. Znajdź faceta, który ucierpiał w wypadku, nakłoń go, aby podpisał umowę z kancelarią adwokacką Lymana Stone’a, a później zacznij gromadzić materiały. — Niby jak mam go znaleźć? — Wszystko wskazuje na to, że jest w szpitalu. W takich miejscach najłatwiej znaleźć klienta. — Ty także jeździsz po szpitalach? — No pewnie, od samego początku. Chyba się domyślasz, że Bruiser ma pewne znajomości w komendzie głównej. Pracują tam jego kumple, z którymi się wychowywał. Niemal każdego ranka przysyłają do biura jakąś kopię raportu. Bruiser je rozdaje swoim adwokatom, a ci zajmują się poszczególnymi sprawami. Do tego nie trzeba być geniuszem. — W którym szpitalu mam go szukać? Deck unosi oczy do nieba, krzywi się z wielkim niesmakiem i powoli kręci głową. — Czego cię uczyli na studiach? — Różnych rzeczy, ale nie miałem zajęć ze śledzenia karetek pogotowia. — Więc lepiej szybko się tego naucz. W przeciwnym razie będziesz głodował. Spójrz, widzisz ten numer telefonu domowego poszkodowanego kierowcy? Zadzwoń tam i powiedz, że jesteś z wydziału ratownictwa drogowego Miejskiej Straży Pożarnej, albo coś w tym rodzaju, i że musisz porozmawiać z tym człowiekiem… Tu masz jego nazwisko. To oczywiste, że nie może podejść do telefonu, ponieważ przebywa w szpitalu. A w którym szpitalu? Są ci potrzebne pewne dane do raportu. Na pewno się dowiesz. Ta metoda jeszcze nigdy nie zawiodła. Trzeba tylko ruszyć mózgownicą. Ludzie są łatwowierni. Wzbiera we mnie obrzydzenie. — I co potem? — Musisz pojechać do szpitala i porozmawiać z klientem… Zaraz, przecież ty jesteś nowy, prawda? Przepraszam. Powiem ci, co zrobimy. Kup sobie jakąś kanapkę, na wypadek gdybyśmy zgłodnieli. Pojedziemy razem do szpitala i przyciśniemy faceta, żeby podpisał kontrakt. Nie mam na to najmniejszej ochoty. W tej chwili wolałbym trzasnąć drzwiami biura i już nigdy tu nie wracać. Ale znowu mam przeczucie, że nie zostawiono mi innego wyjścia. — Dobra — mówię z ociąganiem. Deck podrywa się na nogi. — Zaczekaj przed wejściem. Ja zadzwonię i dowiem się, w którym szpitalu facet leży.
*** Jedziemy do szpitala miejskiego pod wezwaniem Świętego Piotra, tej istnej małpiarni, gdzie odwożeni są niemal wszyscy pacjenci z urazami psychicznymi. Szpital jest finansowany z funduszu burmistrza i datków charytatywnych, toteż opieka nad chorymi ogranicza się do niezbędnego minimum.. Deck zna go doskonale. Przedzieramy się przez miasto jego pordzewiałą furgonetką. Ten samochód to wszystko, co mu zostało po latach małżeństwa, a przyczyną rozwodu było pijaństwo Decka. Teraz z dumą mówi, że się wyleczył z nałogu, jest członkiem klubu anonimowych alkoholików. Rzucił nawet palenie. Ale przyznaje też ze smutkiem, że lubi hazard i martwią go kasyna gry wyrastające jak grzyby po deszczu w West Memphis, na drugim brzegu Missisipi, czyli już w sąsiednim stanie. Jego była żona z dwójką dzieci została w Kalifornii. Zapoznaję się z tymi szczegółami w ciągu zaledwie dziesięciu minut, nim jeszcze zdążę wbić zęby w hot doga. Deck trzyma kierownicę jedną ręką w drugiej ściska kanapkę. Gada niemal bez
przerwy, krzywiąc się, marszcząc brwi czy nos, a kawałki sałaty i pieczonego kurczaka spadają mu na kolana. Niedobrze się robi od tego widoku. Śmiało wjeżdża na parking zarezerwowany dla personelu szpitala, ponieważ ma jakąś kartę przedstawiającą go jako lekarza. Strażnik musi go dobrze znać, gdyż z daleka przyjaźnie macha ręką. Deck prowadzi mnie prosto do szerokiego kontuaru recepcji. W głównym holu jest pełno ludzi. Wystarczy mu parę sekund, by się dowiedzieć, w której sali leży Dan Van Landel, poszukiwany przez nas kierowca. Shifflet drobi kroczki i trochę utyka na jedną nogę, a i tak mam kłopoty, żeby dotrzymać mu kroku na korytarzu. — Tylko nie zachowuj się jak adwokat — przykazuje szeptem, zatrzymując się przy grupie pielęgniarek czekających na windę. No pewnie, kto mógłby wziąć Decka za prawnika? Jedziemy w milczeniu na siódme piętro i wysiadamy wraz z grupą innych osób. Jestem przekonany, że Shifflet bywał tu już wielokrotnie. Ale mimo jego nieproporcjonalnie dużej głowy, kołysania się przy każdym kroku i paru dalszych niezwykłych cech nikt nie zwraca na nas szczególnej uwagi. Przepychamy się przez zatłoczony korytarz aż do dyżurki pielęgniarek. Deck musi dokładnie wiedzieć, gdzie szukać pokoju numer 886, gdyż bez słowa skręca w lewo. Mijamy jedną pielęgniarkę, salowego, lekarza wczytującego się w kartę choroby. Pod ścianą stoi szereg leżanek na kółkach. Parkiet jest niemal czarny, wymaga gruntownego cyklinowania. Po lewej stronie korytarza znajduje się czworo drzwi. Wchodzimy przez jedne z nich, bez pukania, do niewielkiego pokoju, w którym zalega półmrok. Przy samym wejściu leży mężczyzna przykryty kocem aż pod brodę. Ogląda jakiś przedpołudniowy serial na przenośnym telewizorku, umieszczonym ponad jego łóżkiem. Patrzy na nas z ogromnym przerażeniem w oczach, jakbyśmy przyszli wyciąć mu nerkę. Coraz bardziej brzydzę się tym, co robimy. Nie mamy najmniejszego prawa naruszać spokoju tych ludzi, a tym bardziej czynić to w taki sposób. Ale Deck śmiało idzie dalej. Aż trudno uwierzyć, że ów bezczelny intruz to ten sam mały skunks, który godzinę temu wśliznął się do mojego gabinetu. Wtedy bał się własnego cienia, teraz maszeruje, jakby szedł na wojnę. Parę kroków dalej ostrożnie zagląda za parawan, widocznie chce się przekonać, czy Dan nie ma gości. Ranny leży jednak samotnie, toteż Deck podchodzi do łóżka. — Dzień dobry, panie Van Landel — mówi łagodnym tonem. Kierowca ma dwadzieścia parę lat, ale teraz nawet trudno go rozpoznać z powodu bandaży spowijających niemal całą głowę. Jedno oko ginie w wielkiej opuchliźnie, widać tylko cieniutką szparkę, pod drugim ma przyklejony plaster. Rękę wsadzono mu w łupki, noga sterczy do góry na wyciągu. Na szczęście mężczyzna nie śpi, nie musimy go budzić. Staję przy nogach łóżka, od strony parawanu, modląc się w duchu, żeby nie weszła do pokoju żadna pielęgniarka, lekarz czy ktoś z jego rodziny, przyłapując nas na gorącym uczynku. Deck pochyla się nad chorym. — Czy pan mnie słyszy, Van Landel? — pyta z takim napięciem w głosie, jak ksiądz podczas spowiedzi. Kierowca jest dość ciasno przywiązany do łóżka, chyba nawet nie może się poruszyć. Jestem pewien, że wolałby mieć swobodę, żeby chociaż zmienić ułożenie ciała. W dodatku my dwaj sterczymy po obu jego stronach. Bez trudu wyobrażam sobie, jak się teraz czuje. Jeszcze przed chwilą leżał w spokoju i gapił się w sufit, drzemał czy też próbował opanować ból, aż tu nagle znalazł się twarzą w twarz z jakimiś dwoma podejrzanymi typkami. Mruga energicznie zdrowym okiem, wpatrując się w Decka.
— Kim jesteście? — pyta przez zaciśnięte zęby; zaciśnięte chyba dlatego, że ma na nie założony jakiś aparat usztywniający z grubego drutu. Czuję się coraz bardziej podle. Ale Deck uśmiecha się przyjaźnie i mówi: — Nazywam się Deck Shifflet i jestem z kancelarii adwokackiej Lymana Stone’a. — W jego głosie przebija olbrzymia pewność siebie, jak gdyby ta wizyta w szpitalu była od dawna umówiona. — Nie rozmawiał pan jeszcze z żadnym przedstawicielem agencji ubezpieczeniowej, prawda? To proste. Deck od razu dzieli urzędników na dobrych i złych. My, oczywiście, zaliczamy się do tych pierwszych. Źli są chłopcy od ubezpieczeń. W dodatku konfidencjonalny ton zawiera supozycję: jesteśmy od tego, żeby występować przeciwko nim. — Nie — odpowiada cicho Van Landel. — To dobrze. Proszę z nimi nie rozmawiać. Na pewno się tu zjawią, żeby pana naciągać — mówi Deck, pochylając się nad łóżkiem jak wytrawny prawnik podczas udzielania klientowi poufnej rady. — Przejrzeliśmy raport policyjny, z którego jasno wynika, że sprawca wjechał na czerwonym świetle. Mniej więcej za godzinę — ciągnie, spoglądając znacząco na zegarek — nasza ekipa dokona oględzin miejsca wypadku, sporządzi fotografie, przesłucha naocznych świadków. Pewnie pan wie, jak wyglądają takie czynności dochodzeniowe. Ale musimy to zrobić jak najszybciej, zanim agenci firmy ubezpieczeniowej skontaktują się ze świadkami. Znane są wypadki, że proponowali łapówkę za zmianę zeznań. Wie pan, jacy oni są. Właśnie dlatego trzeba się spieszyć, ale zanim przystąpimy do działania, potrzebna jest nam pańska zgoda. Czy ma pan adwokata? Wstrzymuję oddech. Jeśli Van Landel odpowie, że tak, owszem, na szczęście jego brat jest adwokatem, natychmiast rzucę się do wyjścia. — Nie — szepcze kierowca. Deck przystępuje do decydującej fazy natarcia. — Więc, jak już powiedziałem, musimy działać błyskawicznie. Moja kancelaria zajmowała się większą liczbą spraw dotyczących wypadków drogowych niż jakakolwiek inna firma w Memphis. Mamy też na swoim koncie bardzo wysokie odszkodowania. Towarzystwa ubezpieczeniowe się nas boją. Ponadto nie pobieramy żadnych opłat. Zgodnie z umową zatrzymamy trzecią część zasądzonej sumy. Zbliżywszy się do sedna sprawy, wyciąga z teczki formularz umowy. To kontrakt uproszczony, tylko jedna strona, trzy akapity — kolejny element, który ma zrobić wrażenie na kliencie. Podtyka dokument Van Landelowi pod nos i mężczyzna bierze go z ociąganiem. Trzyma delikatnie palcami zdrowej ręki i mruży oko, próbując odczytać druk. Nieszczęśnik. Ledwie uszedł z życiem i jakoś przetrzymał zapewne najgorszą noc w swoim życiu, niewiele widzi i prawdopodobnie jest naszprycowany środkami przeciwbólowymi, a tu jeszcze każe mu się czytać jakieś urzędowe pismo i w dodatku podejmować rozsądną decyzję. — Nie możecie zaczekać na moją żonę? — pyta błagalnym tonem. Czyżby miało się nam nie udać? Przestępuję z nogi na nogę i opieram się o poręcz łóżka, niechcący chwytając palcami linkę wyciągu. Usztywniona noga rannego podskakuje o parę centymetrów. — Ach!… — jęczy Van Landel. — Przepraszam — mówię szybko, błyskawicznie cofając rękę. Deck spogląda takim wzrokiem, jakby chciał mnie na miejscu zaszlachtować. Zaraz jednak uśmiecha się ponownie. — A gdzie jest pańska żona? — pyta. — Ach!… — jęczy ponownie kierowca.
— Przepraszam — mówię po raz drugi, z wyraźnym zażenowaniem; nerwy mam napięte jak postronki. Van Landel patrzy na mnie ze strachem w oku. Wciskam obie dłonie do kieszeni spodni. — Powinna wrócić za kilka minut — wyjaśnia, cedząc słowa. Deck jest przygotowany i na taką okoliczność. — Porozmawiam z nią później, w naszym biurze. Będziemy musieli uzyskać od pańskiej żony wiele informacji. Podsuwa kartonową teczkę pod formularz, żeby Van Landel mógł złożyć podpis, i odkręca skuwkę wiecznego pióra. Nasz nowy klient mruczy coś jeszcze pod nosem, ale podpisuje umowę. Deck pospiesznie chowa formularz do teczki i wręcza tamtemu swoją wizytówkę. Figuruje na niej jako asystent kancelarii adwokackiej Lymana Stone’a. — Jeszcze kilka ważnych uwag — mówi autorytatywnym tonem. — Proszę nie rozmawiać z nikim obcym, z wyjątkiem lekarza. Na pewno agent towarzystwa ubezpieczeniowego będzie usiłował pana wykołować. Podejrzewam, że zjawi się jeszcze dzisiaj z jakimiś papierami do podpisu, być może zaproponuje nawet drobne odszkodowanie. Proszę pod żadnym pozorem z nim nie rozmawiać, a tym bardziej czegokolwiek podpisywać, dopóki nie przejrzymy dokładnie proponowanych warunków umowy. Ma pan mój numer telefonu, można dzwonić o dowolnej porze dnia i nocy. Na odwrocie dopisałem numer obecnego tu kolegi, Rudy’ego Baylora, do którego również można dzwonić o dowolnej porze. Będziemy razem zajmowali się tą sprawą. Ma pan jakieś pytania? Zanim jednak Van Landel zdąży otworzyć usta, Deck ciągnie: — Doskonale. Rudy odwiedzi pana jutro rano, przywiezie różne dokumenty. A pańska żona niech zadzwoni do naszego biura dziś po południu. Musimy uzyskać od niej bardzo ważne informacje. Lekko poklepuje rannego po zdrowej nodze. Powinniśmy jak najszybciej wyjść ze szpitala, bo Van Landel jeszcze gotów się rozmyślić. — Wywalczymy dla pana kupę forsy — mówi Deck na pożegnanie. Pospiesznie wychodzimy na korytarz, gdzie Shifflet cicho oznajmia z dumą w głosie: — Teraz już wiesz, jak to się załatwia, Rudy. Kaszka z mlekiem. Wymijamy jakąś kobietę na wózku i przepuszczamy sanitariuszy wywożących pacjenta z sąsiedniego pokoju. W korytarzu panuje ścisk. — A gdyby się okazało, że facet ma adwokata? — pytam, stopniowo uspokajając bicie serca. — Przecież nie mamy nic do stracenia, Rudy. Musisz o tym pamiętać. Przyszliśmy tu z pustymi rękoma. Gdyby facet, z takiego czy innego powodu, wyprosił nas z pokoju, to i tak nic byśmy nie stracili. Najwyżej trochę szacunku dla samych siebie. Niemniej to wyjaśnienie jest w pełni logiczne. Nie odzywam się więcej. Idę długim, rytmicznym krokiem, starając się nie zwracać uwagi na jego kuśtykanie u mojego boku. — Sam widzisz, Rudy, że na studiach nie uczą najważniejszych rzeczy, które powinieneś wiedzieć. Tam się tylko wertuje książki, wbija do głowy teorie, powtarza na okrągło, że to niezwykle szanowana profesja, wyłącznie dla dżentelmenów. A zaszczytów tego powołania strzeże opasłe tomisko zasad etycznych. — Masz jakieś zastrzeżenia do kodeksu? — Nie, niczego w szczególności. Tak samo uważam, że adwokaci powinni z przekonaniem reprezentować klientów, nie wyciągać od nich pieniędzy, stronić od kłamstwa… Rozumiesz, uznaję podstawowe zasady.
Deck i etyka zawodu! Na studiach wiele godzin poświęciliśmy na dyskusje o wybranych problemach etycznych i moralnych, a fu masz! Shifflet zredukował cały kodeks etyki do trzech podstawowych zasad — bronić interesów klienta, nie kraść i nie kłamać. Nieoczekiwanie skręca w lewo, w jakieś nowo wybudowane przejście. Szpital Świętego Piotra to istny labirynt dobudówek i sztukowanych pawilonów. Deck chyba popadł w filozoficzny nastrój, gdyż ciągnie dalej: — Jest wiele rzeczy, których nie uczą na studiach, a które w pracy zawodowej mogą się później okazać mało przyjemne. Weźmy chociażby naszą wizytę w pokoju Van Landela. Odniosłem wrażenie, że byłeś cholernie zdenerwowany tym, że musisz stać przy łóżku rannego. — Owszem, byłem zdenerwowany. — Niepotrzebnie. — Ale dla mnie takie nagabywanie klientów jest nieetyczne. Zupełnie jakbym biegał za karetkami pogotowia. — To prawda, lecz nikt się tym nie przejmuje. Jeśli nie my, to klienta zdobędzie kto inny. Możesz być pewien, że jeszcze dziś Van Landela odwiedzi następny adwokat z kontraktem gotowym do podpisu. Po prostu takie jest życie, Rudy. Wolny rynek, silna konkurencja. A w mieście jest bardzo wielu prawników. Jakbym o tym nie wiedział. — Myślisz, że facet nie zrezygnuje? — Chyba nie. Do tej pory mieliśmy szczęście. Dopadliśmy go w odpowiedniej chwili. Zazwyczaj szansę wynoszą pięćdziesiąt procent, ale jak już gość podpisze kontrakt, kształtują się jak cztery do jednego na naszą korzyść. Niedługo będziesz musiał się z nim skontaktować, porozmawiać z jego żoną, a później, najlepiej jeszcze dziś wieczorem, szczegółowo przedyskutować z nimi sytuację. — Ja? — Oczywiście. To nic trudnego. Mogę ci podrzucić jakieś materiały z poprzednich spraw. Do tego naprawdę nie trzeba geniusza. — Nie jestem jednak pewien… — Posłuchaj, Rudy. Traktuj to na luzie. Nie bój się szpitala. Przecież teraz Van Landel jest twoim klientem, zgadza się? Masz pełne prawo go odwiedzać, nikomu nie wolno ci tego zabronić. Nie wyrzucą cię stąd. Uspokój się.
*** Pijemy kawę z plastikowych kubeczków, siedząc w niewielkim barku na drugim piętrze. Deck najbardziej lubi tę kawiarenkę, gdyż sąsiaduje z oddziałem ortopedycznym, a w dodatku, na skutek przeprowadzonej ostatnio modernizacji, jeszcze niewielu prawników wie ojej istnieniu. Wyjaśnia mi chrapliwym szeptem, uważnie obserwując każdego pacjenta na sali, że adwokaci bardzo często przesiadują w szpitalnych barach, czekając na swoje kolejne ofiary. Ale mówi to ze śmiertelną powagą zdaje się, że ironia jest mu całkowicie obca. Do moich obowiązków asystenta w kancelarii Lymana Stone’a będzie należało między innymi przesiadywanie w takich miejscach i wyszukiwanie co smakowitszych kąsków na owych bezkresnych pastwiskach. W szpitalu Cumberland, kilkaset metrów stąd, także jest duża kawiarnia, wchodzi się do niej z głównego holu. A w szpitalu wojskowym są aż trzy bary. Deck, rzecz jasna, dokładnie wie, jak do nich trafić, toteż udziela mi wyczerpujących informacji. Radzi jednak trzymać się szpitala miejskiego, ponieważ tu znajduje się ostry dyżur i jest największy oddział urazowy. Na serwetce rysuje mi rozmieszczenie w budynku innych godnych
uwagi posterunków — dużej centralnej kawiarni, baru przy oddziale położniczym na pierwszym piętrze czy też kawiarenki na parterze, w bok od holu wejściowego. Najlepiej jest czatować nocą mówi, bez przerwy szacując wzrokiem każdego wchodzącego, ponieważ wtedy najczęściej znudzeni pacjenci, jeśli tylko mogą wstawać z łóżek czy choćby poruszać się na wózkach, odwiedzają czynne przez całą dobę bary i kawiarnie. Nie tak dawno temu jeden z prawników Bruisera natknął się przed świtem w centralnej kawiarni na kilkunastoletniego chłopaka z rozległymi poparzeniami. Mniej więcej rok później sąd przyznał mu odszkodowanie w wysokości dwóch milionów dolarów, a najgorsze było to, że chłopak zrezygnował z usług kancelarii Stone’a i wynajął innego adwokata. — Taka forsa przeszła nam koło nosa — oznajmia na zakończenie tonem wędkarza, któremu olbrzymia sztuka urwała się z haczyka.
ROZDZIAŁ 17 Panna Birdie kładzie się do łóżka po zakończeniu kolejnego odcinka serialu M.A.S.H., czyli około dwudziestej trzeciej. Kilkakrotnie już zapraszała mnie, żebym posiedział z nią po obiedzie i pooglądał telewizję, lecz do tej pory jakoś udawało mi się od tego wykręcić. Siedzę na szczycie schodów wiodących do mojej nadbudówki i czekam, aż w domu pogasną światła. Spoglądam z ukrycia, jak staruszka chodzi z pokoju do pokoju, zaciąga zasłony i sprawdza, czy drzwi są zamknięte. Przypuszczam, że starzy ludzie przyzwyczajają się do życia w samotności, chociaż na pewno nikt nie podejrzewa, że przyjdzie mu spędzać ostatnie lata w osamotnieniu, z dala od najbliższych. Nie mam wątpliwości, że kiedy panna Birdie była w sile wieku, z ufnością spoglądała w przyszłość, sądząc, że doczeka starości w otoczeniu wnuków. Myślała że dzieci nigdy o niej nie zapomną będą co jakiś czas odwiedzać mamę, przynosić jej kwiaty, ciasteczka i drobne upominki. Z pewnością nie planowała dożywać swoich lat w samotności, w tym starym domu, zapełnionym jedynie wyblakłymi wspomnieniami. Bardzo rzadko mówi o swoich synach i wnukach. W saloniku stoi kilka oprawionych fotografii, ale sądząc po kształcie ramek, zostały zrobione dosyć dawno temu. Mieszkam z nią już od paru tygodni i dotychczas ani razu nikt z rodziny się z nią nie skontaktował. Jest mi trochę głupio, że odmawiam towarzyszenia jej wieczorami, ale mam swoje powody. Staruszka ogląda w telewizji jeden kretyński serial za drugim, a ja tego nie znoszę. I tak mi wystarczy, że czasami szczegółowo opowiada przebieg akcji. Poza tym naprawdę muszę się uczyć do egzaminu. Drugi powód tego, że zachowuję dystans, jest nie mniej ważki. Już kilkakrotnie panna Birdie wspominała mimochodem, że warto by pomalować cały dom, tylko najpierw musimy się uporać z tą podściółką sosnową. Dziś po południu ostrożnie sformułowałem list dotyczący spadku po niejakim Anthonym Murdinie, drugim mężu mojej gospodyni, i wysłałem go na adres pewnego prawnika z Atlanty, podpisując się jako asystent kancelarii adwokackiej Lymana Stone’a. Powoli próbuję dochodzić prawdy, ale do tej pory nie dopisywało mi szczęście. Kiedy wreszcie gaśnie światło w sypialni panny Birdie, na palcach schodzę po trzeszczących schodach i przekradam się boso przez trawnik do starego hamaka rozwieszonego między drzewami. Poprzedniej nocy bujałem się w nim przez jakąś godzinę i wyszedłem z tego cało. Z hamaka mam piękny widok na księżyc w pełni, widoczny między koronami drzew. Kołyszę się powoli. Noc jest ciepła. Po dzisiejszym spotkaniu w szpitalu z Van Landelem przez dłuższy czas nie opuszczał mnie posępny nastrój. Przed trzema laty rozpoczynałem studia prawnicze, mając chyba dość typowe, górnolotne aspiracje, że któregoś dnia będę wykorzystywał swoją adwokacką licencję do poprawiania warunków życia społeczeństwa, że spotka mnie zaszczyt wykonywania zawodu obwarowanego szczegółowym kodeksem niewzruszonych zasad etycznych, których absolutnie wszyscy adwokaci powinni przestrzegać. Naprawdę w to wierzyłem. Zdawałem sobie sprawę, że nie odmienię świata, marzyłem jednak o wytężonej pracy w gronie nadzwyczaj bystrych, inteligentnych ludzi, wiernych pewnym wzniosłym ideałom. Chciałem dawać z siebie wszystko, poznawać kolejne tajniki profesji i wraz z upływem czasu zdobywać klientów nie podstępem, lecz stale rosnącą reputacją. A gdybym z czasem się dorobił i nabył pewnych umiejętności, mógłbym częściej podejmować się trudniejszych spraw i reprezentować takich ludzi, których nie
stać na wynajęcie innego adwokata. Myślę, że tego typu marzenia nie są niczym niezwykłym wśród młodych studentów prawa. Poświęciliśmy wiele godzin na naukę i dyskusje dotyczące zagadnień etyki zawodu. Sądziłem, że to dobrze świadczy o naszym wydziale. Na ten przedmiot kładziono tak duży nacisk, że z konieczności musieliśmy dojść do wniosku, iż wszyscy prawnicy niemal fanatycznie przestrzegają określonych zasad. Teraz prawda zaczyna mnie przytłaczać. Tylko w ciągu ostatniego miesiąca każdy napotkany prawnik zdawał się ciskać szpilkami w ten mój rozdęty balonik. Tak oto zostałem sprowadzony do roli naganiacza przesiadującego w szpitalnych kawiarenkach, zarabiającego tysiąc dolarów miesięcznie. Jestem zmartwiony, wręcz zdruzgotany tym, co robię, a jeszcze bardziej przeraża mnie szybkość, z jaką się staczam coraz niżej. Moim najlepszym kumplem w college’u był Craig Balter. Przez dwa lata mieszkaliśmy w jednym pokoju. Rok temu byłem na jego weselu. Od początku nauki w college’u Craigowi przyświecał jeden jasno określony cel: chciał nauczać historii w szkole średniej. Był bardzo pojętny i nauka nie sprawiała mu żadnych trudności. Często wiedliśmy długie dyskusje na temat życiowych celów i planów na przyszłość. Uważałem, że stać go na coś więcej niż rolę nauczyciela w podrzędnej szkole. Złościł się, kiedy zaczynałem porównywać moje przyszłe stanowisko i jego, zwłaszcza że z tamtej perspektywy ja miałem zarabiać grubą forsę i odnosić znaczące sukcesy, natomiast on zmierzał ku izolacji w wąskim gronie nauczycieli i stałej pensji niezależnej od jego osiągnięć. Craig uzyskał stopień magistra i ożenił się z nauczycielką. Obecnie uczy w klasach dziewiątych historii i nauk społecznych. Jego żona jest w ciąży i pracuje w przedszkolu. Mają piękny domek na wsi, otoczony kilkusetmetrowym ogródkiem, i są najszczęśliwszymi ludźmi, jakich znam. Razem osiągają w przybliżeniu roczny dochód pięćdziesięciu tysięcy dolarów. Ale Craig nie dba specjalnie o pieniądze, wystarczy mu, że robi dokładnie to, o czym marzył. Natomiast ja całkiem przeciwnie — nie mam zielonego pojęcia, czym się zajmuję. Craig ma nadzwyczaj odpowiedzialną pracę, polegającą na zaszczepianiu wiedzy w umysłach młodych ludzi, dokładnie może przewidywać rezultaty swojej działalności. A ja przeciwnie — pójdę rano do biura z nadzieją, że jakimś szczęśliwym zbiegiem okoliczności trafi mi się klient i będę mógł ukoić jego bezgraniczny smutek. Gdyby wszyscy adwokaci zarabiali tyle samo co nauczyciele, jednego dnia zamknięto by dziewięć z każdych dziesięciu szkół prawniczych. Chyba nie mogło już być gorzej. Ale zanim sytuacja zacznie się choć trochę polepszać, mogą mnie spotkać jeszcze dwa nieszczęścia. Pierwsze takie, że zostanę aresztowany w związku z pożarem w biurze Lake’a. Natomiast drugie, że zawalę egzamin kwalifikacyjny. Nie mogę się uwolnić od najgorszych przeczuć w obu tych sprawach i dlatego pozostaję w hamaku aż do świtu.
*** Bruiser zjawia się w biurze z samego rana. Oczy ma zaczerwienione, wyraźnie męczy go kac, ale wygląda jak najlepszy adwokat — elegancki wełniany garnitur, dobrze wykrochmalona, biała bawełniana koszula i drogi jedwabny krawat. Długi kucyk na karku musiał dostąpić zaszczytu mycia, gdyż wydaje się lekki i puszysty. Czeka go dzisiaj w sądzie wstępne przesłuchanie w jakiejś sprawie o handel narkotykami, toteż jest wyraźnie podenerwowany i pełen wigoru. Wezwał mnie do swego gabinetu, aby udzielić instrukcji. — Dobrze się spisałeś z Van Landelem — mówi, przerzucając jakieś papiery na biurku. Dru kręci się za jego plecami, niezauważalnie podsuwając mu materiały, a ja mam wrażenie, że
rekiny z akwarium przyglądają się pożądliwie. — Kilka minut temu rozmawiałem z agentem towarzystwa ubezpieczeniowego. Sprawca wypadku ma kilka różnych polis na dość wysokie sumy. Jakie obrażenia odniósł ten facet? Wczoraj wieczorem przez godzinę rozmawiałem w nerwowej atmosferze z Van Landelem i jego żoną. Zadawali mnóstwo pytań, ale przede wszystkim chcieli wiedzieć, jak wysokie odszkodowanie mogą dostać. Nie umiałem im powiedzieć nic pewnego, toteż zasłaniałem się klasycznymi adwokackimi frazesami. Nic nie wskazywało na to, żeby chcieli zrezygnować z naszych usług. — Ma złamaną rękę i nogę, kilka żeber, mnóstwo stłuczeń i zadrapań. Lekarz stwierdził, że będzie musiał zostać w szpitalu przez dziesięć dni. Bruiser przyjmuje to z uśmiechem. — Bardzo dobrze. Zbieraj dokumentację. I słuchaj rad Decka. To może być opłacalna sprawa. Opłacalna dla Bruisera, bo ja nie mogę liczyć na jakikolwiek udział w honorarium. To przecież nie moja sprawa. — Gliny chcą cię przesłuchać w związku z pożarem — dodaje mimochodem, układając papierzyska. — Dzwonili do mnie wczoraj wieczorem. Pragną to zrobić tutaj, w naszym biurze, w mojej obecności. Mówi to takim tonem, jakby już zapadła decyzja, a ja nie miałbym nic do gadania. — A jeśli odmówię? — Wtedy prawdopodobnie ściągnęliby cię na komendę. Jeżeli nie masz nic do ukrycia, proponowałbym złożyć to oświadczenie. Będę przy tym, nie zostawię cię samego. Odpowiesz na kilka pytań i dadzą ci święty spokój. — Zatem są przekonani, że ktoś podłożył ogień? — Chyba mają nawet jakieś dowody. — Więc czego chcą ode mnie? — Dowiedzieć się, gdzie wtedy byłeś, co robiłeś, poznać miejsca, godziny, nazwiska, i tak dalej. Sprawdzić twoje alibi. — Nie będę mógł odpowiedzieć na każde pytanie, ale powiem im prawdę. Bruiser uśmiecha się ponownie. — Więc zrób to, żeby mieć wreszcie spokój. — To może przygotuję takie oświadczenie na brudno? — Zrobimy to razem, o drugiej po południu. Przytakuję ruchem głowy. Samemu nie chce mi się wierzyć, że w mojej sytuacji tak bardzo ufam Stone’owi, któremu w innych okolicznościach nie dowierzałbym nawet na jotę. — Muszę mieć trochę więcej czasu wolnego, Bruiser. Rozkłada szeroko ręce i patrzy na mnie podejrzliwie. Dru także przerywa wyciąganie dokumentów z szafy stojącej w rogu gabinetu i ogląda się na mnie. Odnoszę wrażenie, że nawet rekiny za szybą wybałuszają oczy. — Przecież dopiero zacząłeś pracę. — Tak, to prawda, ale wisi nade mną egzamin do palestry. Ostatnio trochę się zaniedbałem z nauką. Bruiser przekrzywia głowę na bok i zaczyna skubać brodę. Wyraz jego oczu staje się łagodniejszy dopiero po kilku kolejkach w barze, kiedy panuje swobodna atmosfera. Teraz jego wzrok zdaje się przenikać niczym promień lasera. — Ile czasu potrzebujesz? — Chciałbym na razie pracować od świtu do południa, a po przerwie na lunch, w zależności od rozkładu spotkań z klientami oraz innych zajęć, siedziałbym w bibliotece i się uczył.
Chciałem, żeby wypadło to niewymuszenie, ale nic z tego nie wyszło. — A nie wolałbyś się uczyć razem z Deckiem? — Bruiser uśmiecha się szeroko. To miał być żart, więc udaję tłumiony chichot. — Powiem ci, jak zrobimy — oznajmia, błyskawicznie poważniejąc. — Będziesz pracował do południa, a potem pakował swoje książki i rozkładał je w kawiarni, w szpitalu pod wezwaniem Świętego Piotra. Możesz się tam uczyć i jednocześnie mieć oczy szeroko otwarte. Chciałbym, żebyś zdał ten egzamin, ale zależy mi również na bieżących sprawach. Dam ci telefon komórkowy, abyśmy przez cały czas pozostawali w kontakcie. Zgoda? I po co mi to było? Mam ochotę tłuc się po pysku za to, że w ogóle wspomniałem o egzaminie. Ale marszczę tylko brwi i po chwili mówię: — Zgoda. Ostatniej nocy, kiedy leżałem w hamaku, przyszło mi do głowy, że jeśli dopisze mi szczęście, nie będę musiał odwiedzać tego cholernego szpitala. Teraz zaś otrzymałem niejako przydział do wartowni właśnie tam.
*** Na przesłuchanie w gabinecie Bruisera przychodzą ci sami dwaj gliniarze, którzy wcześniej mnie odwiedzili. Siadamy wszyscy czterej przy niewielkim okrągłym stoliku w rogu pokoju. Błyskawicznie pojawiają się na nim dwa magnetofony, szpule zaczynają się obracać. Dość szybko zaczynam odczuwać znudzenie. Muszę odpowiadać owym dwóm pajacom na te same pytania, które już raz mi zadawali. Poświęcają strasznie dużo czasu na sprawdzanie wszelkich szczegółów. Na siłę próbują mnie przyłapać na jakichś nieścisłościach — „Wcześniej utrzymywałeś, że miałeś na sobie granatową koszulę, teraz twierdzisz, że była niebieska” — ale mówię im całą prawdę. Nie muszę się zasłaniać kłamstwami. Mniej więcej po godzinie chyba wreszcie do nich dociera, że to nie mnie szukają. Stone także szybko traci cierpliwość i zaczyna ich poganiać, żeby nie marnowali czasu. Odnosi to pewien skutek, ale na krótko. Wydaje mi się, że ci dwaj policjanci naprawdę czują respekt przed Bruiserem. Wychodzą wreszcie, a Stone utwierdza mnie w przekonaniu, że to musi wystarczyć, że teraz powinienem zostać skreślony z listy podejrzanych, a cały ten cyrk ma na celu jedynie sprawdzenie każdego śladu. Mówi, że nazajutrz rano zadzwoni do porucznika prowadzącego śledztwo i nakłoni go, aby zostawił mnie w spokoju. Dziękuję mu serdecznie, a on wręcza mi maleńki aparat komórkowy, całkowicie mieszczący się w dłoni. — Zawsze noś go przy sobie — radzi — a zwłaszcza wtedy, gdy będziesz się uczył do egzaminu. Może będę cię pilnie potrzebował. Niemalże czuję, jak to maleństwo nagle zaczyna mi ciążyć w dłoni. Ma sprawić, że będę do dyspozycji Bruisera przez okrągłą dobę. Pospiesznie wychodzę z gabinetu. Wkraczam do barku przy oddziale ortopedycznym szpitala ze stanowczym postanowieniem, że znajdę sobie jakieś zaciszne miejsce w kąciku, będę powtarzał materiał, trzymał ten przeklęty telefon komórkowy pod ręką, lecz w najmniejszym stopniu nie zwracał uwagi na pacjentów. Jedzenie serwują tu całkiem niezłe, zresztą po siedmiu latach pętania się po różnych akademikach każde normalne żarcie jest wyśmienite. Zamawiam na obiad frytki oraz zapiekankę z pikantnym serem. Zajmuję stolik w kącie sali, rozkładam swoje notatki z wykładów i wygodnie opieram się plecami o ścianę. Dopiero przy posiłku rozglądam się po sali. Większość osób w barze ma na sobie szpitalne ubrania: lekarze zielone kaftany, pielęgniarki białe, a technicy granatowe fartuchy. Siedzą w
nielicznych grupkach i rozmawiają o takich czy innych zabiegach bądź przypadłościach, których nazwy brzmią dla mnie całkiem obco. Jak na ludzi zajmujących się na co dzień sprawami zdrowia i prawidłowego odżywiania, sami jedzą potrawy chyba najgorsze z możliwych: frytki, hamburgery, tortillę, pizzę. Spoglądając na gromadkę młodych lekarzy zebranych przy jednym stoliku, zaczynam się zastanawiać, jak by zareagowali, gdyby wyszło na jaw, że jest wśród nich adwokat — na razie tylko uczy się do egzaminu, ale w przyszłości może występować przeciwko nim. Wątpię, czy w ogóle by się tym przejęli. Mam takie samo prawo jak oni do zajmowania miejsca w szpitalnym barze. Nikt nie zwraca na mnie szczególnej uwagi. Z rzadka przechodzi obok mnie jakiś utykający pacjent o kulach bądź przejeżdża ktoś w wózku inwalidzkim. Nie dostrzegam nigdzie drugiego prawnika, który uważnie by się przyglądał chorym. O szóstej po południu zamawiam pierwszą porcję kawy. Zagłębiam się w moich chaotycznych notatkach dotyczących legalizacji umów i prawa majątkowego — dwóch najcięższych przedmiotów z pierwszego roku studiów. Powoli się przez nie przegryzam. Odkładałem to najdłużej, jak się dało, ale teraz nie ma już innego wyjścia. Po godzinie idę po drugą porcję kawy. Tłok w barze znacznie się przerzedził i dostrzegam dwóch pacjentów siedzących przy stoliku w drugim końcu sali. Obaj są silnie zabandażowani i mają liczne opatrunki. Deck na pewno już by z nimi rozmawiał. Ale nie ja. Po chwili stwierdzam, ku swemu zaskoczeniu, że nawet mi się tu podoba. Jest cicho, spokojnie i nikt mnie nie zna. Doskonałe miejsce do nauki. Kawa jest całkiem niezła, a dolewki kosztują tylko pół ceny. Ponadto jestem daleko od panny Birdie i nie muszę szukać wykrętów od pracy fizycznej. Co więcej, mój szef polecił mi tu siedzieć, a jeśli nawet kazał polować na ewentualnych klientów, to nigdy się nie dowie, że mnie to nie interesuje. I tak nie miałbym żadnego dochodu ze sprawy. Trudno w tej sytuacji oczekiwać, że będę się starał zdobyć iluś tam klientów tygodniowo. Niespodziewanie telefon zaczyna cichutko popiskiwać. To Bruiser, po prostu mnie sprawdza. Czy dopisało mi szczęście? Nie, odpowiadam, patrząc na tych dwóch zabandażowanych mężczyzn siedzących na wózkach. Oznajmia, że rozmawiał z porucznikiem i wszystko jest na dobrej drodze. Według niego powinni się teraz skupić na innych podejrzanych, badać kolejne poszlaki. Pomyślnych łowów! — życzy ze śmiechem na zakończenie. Jestem przekonany, że wybiera się teraz do baru Yogi, gdzie już na niego czeka Prince, a może nawet liczniejsza kompania. Zagłębiam się w notatkach na następną godzinę, po czym wstaję od stolika i jadę na siódme piętro do pokoju Van Landela. Wyraźnie cierpi, ale ma ochotę na krótką rozmowę. Przedstawiam mu radosną nowinę, że skontaktowaliśmy się z towarzystwem ubezpieczeniowym sprawcy wypadku i że facet ma polisę opiewającą na dużą sumę. Tak się szczęśliwie składa, iż warunki polisy są dla nas sprzyjające. Powtarzam to, co usłyszałem dziś rano od Decka: ubezpieczenie od każdego wypadku (nawet spowodowanego pod wpływem alkoholu!), pokrycie kosztów leczenia i wszelkich strat materialnych. Okoliczności są naprawdę sprzyjające, zwłaszcza że dokładne badania lekarskie mogą ujawnić jakiekolwiek, choćby najdrobniejsze trwałe kalectwo. Dan przyjmuje te informacje z uśmiechem. Pewnie w duchu już przelicza pieniądze. Nie jestem pewien, czy omawiał z Bruiserem kwestię podziału ewentualnego odszkodowania. W końcu się z nim żegnam i obiecuję zajrzeć jutro. Dostałem stały przydział do tego szpitala, toteż będę mógł swobodnie odwiedzać wszystkich moich klientów. I jak tu narzekać na usługi prawnicze?
*** Kiedy wracam do baru, w środku znów jest tłoczno. Z powrotem zajmuję miejsce w kącie. Zostawiłem wszystkie książki otwarte, tylko z boku leżał złożony egzemplarz „Elton Bar Review”. Widocznie tytuł musiał przyciągnąć uwagę grupki lekarzy siedzących przy sąsiednim stoliku, gdyż teraz zerkają na mnie podejrzliwie. Panuje wśród nich grobowa cisza, domyślam się więc od razu, że mój powrót przerwał ich dyskusję, dotyczącą zapewne porozkładanych materiałów. Zaraz jednak wychodzą z baru. Biorę kolejną dolewkę kawy i zagłębiam się w tajnikach federalnych procedur sądowych. Wkrótce w barze znowu zostaje tylko garstka osób. Tym razem biorę kawę bezkofeinową i zaczynam od początku przeglądać notatki, przez które dopiero co się przekopałem. Bruiser dzwoni po raz drugi o dziewiątej czterdzieści pięć. Sądząc po odgłosach w tle, jest w jakimś barze. Prosi, żebym się stawił w jego gabinecie jutro o dziewiątej rano, bo chce porozmawiać na temat pewnych niuansów w przepisach związanych z czekającą go za miesiąc rozprawą o handel narkotykami. Obiecuję, że może na mnie liczyć. Każdy byłby chyba wielce zaskoczony, gdyby się dowiedział, że jego adwokat wpadł na jakiś doskonały pomysł w kwestii wystąpienia przed sądem dopiero po kilku kolejkach w pewnym lokalu ze striptizem. No cóż, wszakże Bruiser jest także moim adwokatem. O dwudziestej drugiej zostaję sam w barze. Jest czynny przez całą dobę, toteż barman nie zwraca na mnie uwagi. Głowę mam wypełnioną zasadami prowadzenia wstępnych przesłuchań, kiedy nagle moją uwagę przyciąga ciche pochlipywanie jakiejś dziewczyny. Podnoszę głowę. Dwa stoliki dalej siedzi pacjentka na wózku inwalidzkim, jesteśmy jedynymi klientami baru. Nogę od kolana w dół ma w gipsie, tak ułożoną na dodatkowym wysięgniku wózka, że mogę dokładnie obejrzeć uformowane z białej masy podbicie stopy. Niewiele jeszcze wiem o gipsowych opatrunkach, ale ten wygląda mi na całkiem świeży. Jest bardzo młoda i wprost uderzająco ładna. Mimo woli gapię się na nią przez kilka sekund, zanim z powrotem pochylę głowę nad notatkami. Zaraz jednak zerkam powtórnie. Dziewczyna ma ciemne włosy zebrane z tyłu głowy w koński ogon, a piwne oczy wydają się pełne łez. Niezwykle harmonijne rysy twarzy przyciągają wzrok chociaż na jej lewym policzku widnieje brzydki siniak. To klasyczne stłuczenie od uderzenia pięścią. Pacjentka ma na sobie biały, luźny szpitalny szlafrok, nietrudno się jednak domyślić, że jest bardzo drobnej budowy. Dopiero teraz dostrzegam staruszka w różowym stroju salowego — z pewnością pracującego społecznie w szpitalu finansowanym ze skromnego miejskiego funduszu — który wraca od lady i ostrożnie stawia na stoliku plastikowy kubeczek z sokiem pomarańczowym. — Proszę, Kelly — mówi tonem troskliwego, zmartwionego ojca. — Dziękuję — odpowiada dziewczyna, uśmiechając się przez łzy. — Za pół godziny, tak jak się umawialiśmy? Kelly kiwa głową i przygryza dolną wargę. — Za pół godziny. — Czy mogę ci jeszcze w czymś pomóc? — Nie, dziękuję. Staruszek klepie dziewczynę po ramieniu i wychodzi z baru. Zostajemy sami. Usiłuję się na nią nie gapić, ale przychodzi mi to z trudem. Wczytuję się w notatki tak długo, jak tylko mogę, lecz zaraz coś mnie zmusza do uniesienia wzroku. Dziewczyna patrzy w bok, mogę podziwiać jej profil. Kiedy zaś sięga po kubeczek z sokiem, dostrzegam bandaże na jej nadgarstkach. Chyba dotąd nie zauważyła mojej obecności. Obawiam się jednak,
że nawet w zatłoczonej sali nie widziałaby nikogo wokół siebie. Kelly jest bez reszty pogrążona w swoim odizolowanym świecie. Wszystko wskazuje na to, że ma złamaną nogę w kostce. Siniak na policzku z pewnością natychmiast by przyciągnął uwagę Decka jako ewidentny dowód pobicia, chociaż skóra nie została rozcięta. Rany na nadgarstkach także są zastanawiające. Ale wobec tak ładnej dziewczyny nie mam zamiaru stosować metod adwokata pozbawionego skrupułów. Kelly sprawia wrażenie bardzo smutnej, a ja nie chciałbym przysparzać jej zmartwień. Na serdecznym palcu lewej dłoni nosi wąską obrączkę, chociaż nie wygląda na więcej niż osiemnaście lat. Usilnie próbuję się skupić na notatkach, nie odrywać od nich oczu co najmniej przez pięć minut, ale widzę, że dziewczyna wyciera oczy serwetką. Siedzi z głową lekko pochyloną na lewe ramię, łzy coraz obficiej płyną jej po twarzy. Chlipie po cichutku. Szybko dociera do mnie, że owe łzy nie mają nic wspólnego z bólem w złamanej nodze. Ich powodem wcale nie jest fizyczne cierpienie. Moja wyobraźnia podsuwa mi coraz to inne wyjaśnienia. Może miał miejsce jakiś wypadek samochodowy, z którego ona wyszła połamana, ale jej mąż zginął na miejscu? Dziewczyna jest za młoda na to, żeby mieć dzieci, a rodzina mieszka zapewne daleko stąd, dlatego teraz w samotności przychodzi jej opłakiwać śmierć małżonka. Mogłaby to być duża sprawa. Odganiam od siebie te przerażające myśli i ponownie próbuję się skupić na wykładach. Kelly wciąż płacze, delikatnie pociąga nosem. W tym czasie przez bar przewija się paru klientów, ale żaden z nich nie zwraca uwagi ani na nią ani na mnie. Dopijam kawę, wstaję od stolika i idę prosto w stronę dziewczyny, jakbym chciał łukiem podejść do lady. Bez przerwy na nią patrzę. Ona też podnosi głowę i nasze spojrzenia krzyżują się przez kilka długich chwil. Omal nie wpadam na krzesło. Dłonie mi się lekko trzęsą kiedy odliczam drobne za kolejną porcję kawy. Wreszcie nabieram głęboko powietrza i zatrzymuję się przy Kelly. Dziewczyna powoli unosi ku mnie swoje piękne, zapłakane oczy. — Nie chcę się wtrącać, ale czy mógłbym pani w czymś pomóc? Boli panią noga? — pytam, ruchem głowy wskazując gipsowy opatrunek. — Nie — odpowiada ledwie słyszalnie, po czym uśmiecha się blado. — Ale dziękuję za troskę. — Nie ma za co. — Spoglądam na swój stolik, znajdujący się nie dalej jak sześć metrów stąd. — Siedzę tam i uczę się do egzaminu, gdyby pani czegoś potrzebowała… Wzruszam lekko ramionami, chcąc zaakcentować, że nie bardzo wiem, jak postąpić. W głębi duszy czuję, że robię z siebie błazna. Pragnę jednak, aby wiedziała, że nie jestem obojętny i może liczyć na moją pomoc. — Dziękuję — mówi po raz drugi. Wracam na miejsce z dziwnym przeświadczeniem, że oto znów jestem kimś godnym uznania, adeptem chlubnej profesji. To nic, że nie wywarłem na niej żadnego wrażenia. Ponownie zagłębiam się w notatkach, tym razem w pełni świadom obecności cierpiącej nieopodal dziewczyny. Upływają minuty. Przerzucając kartkę, zerkam ostrożnie na Kelly. Patrzy w moją stronę, serce zaczyna mi bić mocniej. Spuszczam głowę i czytam tak długo, jak tylko mogę, po czym znów unoszę wzrok. Siedzi z głową zwieszoną na piersi i znowu płacze. Wyciera nos w serwetkę. Łzy ciurkiem spływają jej po twarzy. Serce mi się kroi na ten widok. Chciałbym usiąść przy Kelly, może nawet przytulić ją do siebie, porozmawiać o czymś przyjemnym. Jeśli jest mężatką, to co, do cholery, porabia teraz jej mąż? Dziewczyna odwraca głowę w moją stronę, ale mam wrażenie, że wcale mnie nie widzi.
Dokładnie o wpół do jedenastej zjawia się z powrotem staruszek w różowym fartuchu. Kelly błyskawicznie próbuje się opanować. Mężczyzna czule gładzi ją po włosach, szepcze jej coś do ucha, zapewne słowa pociechy, i zaczyna obracać wózek w kierunku wyjścia. Po raz ostami dziewczyna zaszczyca mnie swoim spojrzeniem, uśmiecha się przyjaźnie, lecz zarazem boleśnie. W pierwszej chwili mam ochotę pójść za nimi, zobaczyć, w której sali leży Kelly, ale szybko się pohamowuję. Później przychodzi mi do głowy, żeby odnaleźć pracującego społecznie staruszka i od niego wyciągnąć informacje. Ale rezygnuję z tego pomysłu. Powinienem o wszystkim zapomnieć. To jeszcze dziecko.
*** Następnego wieczoru zajmuję to samo miejsce w szpitalnym barze. Otacza mnie identyczny jak wczoraj gwar nerwowych rozmów zabieganego personelu. Później spotykam się z Van Landelami, znów muszę odpowiadać na ich pytania. Wracając, rozglądam się uważnie za innymi rekinami żerującymi w tych mętnych wodach, nie zwracam jednak uwagi na potencjalnych klientów. Uczę się pilnie. Wreszcie mogę się skupić, a kieruje mną tak silna motywacja, jakiej dotychczas nie znałem. Stale zerkam na zegarek. Im bliżej dziesiątej, tym bardziej staję się nerwowy. Ze wszystkich sił próbuję zachować spokój, ale to na nic: niemal podskakuję na krześle, kiedy ktoś wchodzi do baru. Oprócz mnie są jeszcze dwie pielęgniarki siedzące przy jednym stoliku oraz samotny technik, który czyta książkę. Kelly zjawia się pięć minut po dziesiątej, ten sam staruszek wtacza jej wózek do baru i ustawia przy wskazanym przez nią stoliku — tym samym, przy którym siedziała wczoraj. Dziewczyna wita mnie uśmiechem. — Sok pomarańczowy — zwraca się do mężczyzny. Tak jak poprzednio, włosy ma zebrane w koński ogon, lecz jeśli mnie wzrok nie myli, dzisiaj dostrzegam ślady tuszu na brwiach i delikatne cienie pod powiekami. Ma także bladoróżową szminkę na wargach. Efekt jest niemalże wstrząsający. Wczoraj nawet nie zwróciłem uwagi, że dziewczyna w ogóle nie jest umalowana. Dzisiaj zaś, z tak delikatnym makijażem, wydaje mi się uderzająco piękna. Oczy ma żywe, błyszczące, wolne od smutku. Staruszek stawia przed nią na stoliku kubeczek z sokiem i pyta dokładnie tak samo jak wczoraj: — Proszę, Kelly. Za pół godziny, tak jak się umawialiśmy? — Niech będą trzy kwadranse. — Jak sobie życzysz. — Odwraca się i wychodzi. Dziewczyna popija sok małymi łyczkami, obojętnie wbijając spojrzenie w blat stołu. Przez cały dzień sporo myślałem o Kelly i już dawno zdecydowałem, jak powinienem się zachować. Odczekuję parę minut, pochylając się nad egzemplarzem „Elton Bar Review”, po czym zamykam książkę i wstaję powoli, jakbym postanowił zrobić sobie przerwę na kawę. Zatrzymuję się przy jej stoliku i mówię: — Dzisiaj wyglądasz znacznie lepiej. Chyba oczekiwała, że w ten sposób zagaję rozmowę, gdyż odpowiada: — Bo i czuję się znacznie lepiej. Uśmiecha się coraz szerzej. Jest naprawdę urzekająca, nawet z tym paskudnym siniakiem na policzku. — Może zamówić jeszcze coś dla ciebie? — Napiłabym się coca–coli. Ten sok jest gorzki.
— Proszę bardzo. Odchodzę pospiesznie, próbując opanować podniecenie. W automacie z napojami kupuję dwie porcje coca–coli, przynoszę je i stawiam na stoliku. Z pewnym zakłopotaniem spoglądam na wolne krzesło naprzeciwko niej. — Usiądź, proszę. — Na pewno tego chcesz? — Tak, proszę. Mam już dość rozmów z pielęgniarkami. Siadam i pochylam się nad stolikiem. — Nazywam się Rudy Baylor — mówię. — A ty masz na imię Kelly. — Kelly Riker. Miło mi cię poznać. — Mnie również. Przyjemnie jest na nią patrzeć z odległości paru metrów, ale teraz mogę bez zażenowania siedzieć z nią przy jednym stoliku, a w tej sytuacji trudno się po prostu nie gapić. W jej piwnych oczach czai się jakiś zawadiacki ognik, który sprawia, że jest jeszcze piękniejsza. — Przepraszam, że wczoraj wieczorem zakłóciłem ci spokój — mówię, chcąc jakoś nawiązać rozmowę, bo przecież tak wielu rzeczy chciałbym się o niej dowiedzieć. — Wcale mi nie zakłóciłeś spokoju. To ja przepraszam, że urządziłam takie przedstawienie. — Dlaczego tu przychodzisz? — pytam jak stały bywalec, zdziwiony widokiem obcej osoby. — Żeby choć na krótko wyrwać się ze swojego pokoju. A ty? — Uczę się do egzaminu kwalifikacyjnego do palestry. Mam tu ciszę i spokój. — Zatem niedługo będziesz adwokatem? — Zgadza się. Kilka tygodni temu skończyłem studia, znalazłem pracę w kancelarii. Gdy tylko zdam ten egzamin, będę mógł samodzielnie prowadzić sprawy. Kelly pociąga nieco coli z kubeczka. Zmienia ułożenie ciała, krzywiąc się przy tym boleśnie. — To poważne złamanie, prawda? — pytam, ruchem głowy wskazując jej nogę w gipsie. — Mam potrzaskaną kostkę. Wstawili mi stalową śrubę. — Jak to się stało? — Owo pytanie jest czymś tak naturalnym, że zakładam, iż natychmiast uzyskam odpowiedź. Ale jest inaczej. Kelly przygryza wargi, w jej oczach znowu pojawiają się łzy. — Zwykły wypadek w domu — mówi po chwili, jakby dopiero po głębszym zastanowieniu wpadła na to zdawkowe wyjaśnienie. Co się za tym kryje, do diabła? Cóż to był za „zwykły wypadek w domu”? Spadła ze schodów? — Aha — mruczę, jak gdyby wszystko było jasne. Zastanawiają mnie też jej zranione nadgarstki, tym bardziej że są dość grubo zabandażowane, a nie zaklejone zwykłym opatrunkiem. Wygląda jednak na to, że nie ma połamanych rąk czy wywichniętych stawów. Możliwe, że chodzi o rany cięte. — To długa historia — dodaje między łykami coca–coli, po czym odwraca głowę. — Jak długo musisz zostać w szpitalu? — Kilka dni. Chcą sprawdzić, czy śruba trzyma prawidłowo. Jeśli nie, będą zakładać drugą. — Milknie na chwilę, mieszając słomką napój w kubeczku. Wreszcie pyta: — Czy to nie jest dość niezwykłe miejsce na naukę? — Dlaczego? Jest cicho i spokojnie, mam pod dostatkiem kawy, a bar jest czynny przez całą dobę. Widzę, że nosisz obrączkę. Od wczoraj mnie to nurtuje. Kelly patrzy na swoją dłoń, jakby do tej pory nie była pewna, czy nosi obrączkę na palcu. To cienki pasek metalu, nie ma w nim osadzonych żadnych brylancików. — Owszem — mówi, po czym wbija wzrok w blat stołu.
— Gdzie teraz jest twój mąż? — Zadajesz strasznie dużo pytań. — No cóż, jestem adwokatem. Już prawie z licencją. To nieodłączny element mojego zawodu. — Czemu cię to interesuje? — Ponieważ to dziwne, że jesteś sama w szpitalu, masz dość poważne obrażenia, a on nie siedzi przy tobie. — Odwiedził mnie dzisiaj w ciągu dnia. — A teraz jest w domu i pilnuje dzieci? — Nie mamy dzieci. A ty? — Też nie. Nawet nie jestem żonaty. — Ile masz lat? — Zadajesz strasznie dużo pytań — mówię z uśmiechem. W jej oczach pojawiają się jakieś dziwne błyski. — Dwadzieścia pięć. A ty? Przez chwilę milczy, jakby się zastanawiała nad odpowiedzią. — Dziewiętnaście. — I w tak młodym wieku masz już męża? — Nie wyszłam za niego z własnej woli. — Ach tak, przykro mi. — Przecież to nie twoja wina. Zaraz po ukończeniu osiemnastu lat zaszłam w ciążę, dość szybko się pobraliśmy, a tydzień po ślubie poroniłam. Od tamtej pory wszystko mi idzie pod górkę. Czy to zaspokaja twoją ciekawość? — Nie… Tak. Przepraszam. O czym chciałabyś porozmawiać? — O college’u. Do którego chodziłeś? — Imienia Austina Peaya. A zaraz potem studia na Wydziale Prawa Uniwersytetu Stanowego w Memphis. — Zawsze chciałam pójść do college’u, ale mi się nie udało. Pochodzisz stąd, z Memphis? — Tu się urodziłem, ale wychowywałem w Knoxville. A ty? — W niewielkim miasteczku, jakąś godzinę drogi stąd. Wyprowadziliśmy się zaraz po tym, jak zaszłam w ciążę. Moi rodzice czuli się upokorzeni. Jego rodzina to hołota. Nie mieliśmy tam czego szukać. Z jej słów wynika niedwuznacznie, że w głębi duszy czuje olbrzymi żal do rodziców, zarówno swoich, jak i męża. Nie ma sensu wnikać w jego przyczyny. Otwarcie jednak wspomniała dwa razy o ciąży, a przecież nie musiała o tym mówić. Jedno jest pewne: czuje się osamotniona i chce z kimś pogadać. — I przeprowadziliście się do Memphis? — Raczej uciekliśmy. Sędzia pokoju udzielił nam ślubu. To była naprawdę wspaniała uroczystość. A później straciłam dziecko. — Czym się zajmuje twój mąż? — Macha kijem. I pije za dużo. To wychuchany maminsynek, który wciąż się łudzi, że ktoś go dostrzeże i zaangażuje w zawodowej lidze baseballu. Nawet nie muszę dalej pytać. Muskularny gwiazdor baseballowej drużyny ze szkoły średniej i piękna cheerleaderka, niemal klasyczna amerykańska para z Zadupia Górnego — najprzystojniejszy i najpiękniejsza, najlepiej zbudowany i najzgrabniejsza. A jednocześnie pierwszy materiał na rodziców, jeśli tylko zostawić ich sam na sam bez środków zabezpieczających. Nieszczęście gotowe. Z jakiegoś powodu nie zdecydowali się na aborcję. Może już mieli maturę, a może dopiero kończyli szkołę. W owym Zadupiu wytykani palcem
znaleźli schronienie w wielkomiejskim tłumie. Później nastąpiło poronienie, gorące uczucie przybladło i któregoś dnia obudzili się w realnym życiu, musieli wrócić do rzeczywistości. On nadal marzy o sławie i wielkich pieniądzach zawodowej ligi baseballu. Ona tęskni za bezpowrotnie utraconą młodzieńczą beztroską i chciałaby pójść do college’u, który chyba na zawsze jest już dla niej niedostępny. — Przepraszam — odzywa się Kelly. — Nie powinnam była tego wszystkiego mówić. — Jesteś jeszcze tak młoda, że mogłabyś rozpocząć naukę w college’u. Ona przyjmuje to z uśmiechem, jakby już wcześniej się pogodziła z nierealnością tych marzeń. — Nawet nie skończyłam szkoły średniej. I co mam na to powiedzieć? Uraczyć ją frazesami? Tłumaczyć, że może jeszcze zdać egzamin maturalny i chociażby pójść do szkoły wieczorowej? Że to całkiem realne, wystarczy jedynie chcieć? — Pracujesz? — pytam. — Od czasu do czasu. Jakiej specjalności prawnikiem chciałbyś zostać? — Klasycznym pełnomocnikiem procesowym. Mam zamiar robić karierę w salach sądowych. — Broniąc przestępców? — Może. Każdy, kto musi stanąć przed sądem, ma prawo do rzetelnej obrony. — Mordercy też? — Owszem, ale większość z nich nie może sobie pozwolić na dobrego adwokata. — A broniłbyś gwałcicieli i zboczeńców napastujących dzieci? Marszczę brwi, zastanawiając się przez chwilę. — Nie. — A mężczyzn, którzy biją swoje żony? — Nie. Ich nigdy nie będę bronił. — Mówię to całkiem szczerze, tym bardziej że budzą się we mnie podejrzenia dotyczące natury jej obrażeń. Lecz Kelly chyba aprobuje moją klasyfikację przestępców. — Sprawy kryminalne to dość rzadka specjalność — wyjaśniam. — Prawdopodobnie będę się zajmował głównie procesami cywilnymi. — Rozstrzyganiem sporów i różnymi roszczeniami? — Właśnie tak. Sprawami nie mającymi nic wspólnego z przestępstwami kryminalnymi. — A rozwodami? — Raczej będę ich unikał. To naprawdę nieprzyjemna robota. Widzę, że stara się utrzymać piłeczkę po mojej stronie stołu, jak najdalej od swojej przeszłości, a zapewne również teraźniejszości. Mnie to nie przeszkadza. Łzy w jej oczach mogą się pojawić w każdej chwili, a wolałbym jeszcze nie kończyć tej rozmowy. Chciałbym ciągnąć ją jak najdłużej. Kelly zaczyna rozpytywać o moją naukę w college’u — o różne przedmioty, prywatki, kolegów, życie w akademiku, wykładowców, egzaminy, wycieczki. Widziała mnóstwo filmów młodzieżowych i w jej pojęciu okres nauki w college’u to najwspanialsze cztery lata życia. Stylowy akademik, przestronny park, w którym liście się złocą jesienią studenci w eleganckich swetrach, obowiązkowo trenujący w drużynie futbolowej, no i gorące przyjaźnie zawierane do grobowej deski. To biedne dziecko ledwie wychyliło czubek nosa ze swojego Zadupia Górnego, ma naprawdę wspaniałe marzenia. Mówi bez zarzutu, słownictwo ma chyba bogatsze od mojego. Dopiero po pewnym czasie przyznaje z ociąganiem, że prawdopodobnie miałaby pierwsze lub drugie miejsce w swoim roczniku, gdyby nie ten szczeniacki romans z Cliffem, jej obecnym mężem.
Bez większego wysiłku przedstawiam jej w całej glorii moje stadia w college’u. Pomijam milczeniem ten doniosły fakt, że przez czterdzieści godzin tygodniowo musiałem pracować jako doręczyciel pizzy, żeby zarobić na czesne i swoje utrzymanie. Chce się także dowiedzieć czegoś o mojej firmie. Zaczynam roztaczać przed nią mocno wyidealizowany wizerunek kancelarii Lymana Stone’a, kiedy na moim stoliku dzwoni telefon. Przepraszam ją tłumacząc, że to zapewne jakaś pilna wiadomość z biura. Oczywiście, to Bruiser. Jest nieźle wstawiony, siedzi w barze Yogi, razem z Prince’em. Obaj śmieją się do rozpuku z tego powodu, że ja muszę tu kiblować, podczas gdy oni piją bez ograniczeń, oglądając wszystkie transmisje, jakie są nadawane na kanale sportowym. Rzeczywiście, w tle słychać głośny doping kibiców. — No i jak polowanie?! — ryczy Bruiser do słuchawki. Uśmiecham się do Kelly, na której bez wątpienia robi wrażenie to, że mam telefon komórkowy. Bardzo cicho wyjaśniam mojemu szefowi, iż właśnie przerwał mi rozmowę z potencjalnym klientem. Ale Stone tylko wybucha głośnym śmiechem i przekazuje słuchawkę Prince’owi, który jest jeszcze bardziej pijany. Bełkotliwie przypomina mi pewien stary dowcip o adwokacie biegającym za karetkami pogotowia, a później zaczyna swoją zwykłą gadkę typu „a nie mówiłem?!” — o tym, że pomógł mi się zaczepić u Bruisera, który nauczy mnie dużo więcej niż pięćdziesięciu profesorów z wydziału prawa. Nawet nie mam mu jak przerwać. A tymczasem zjawia się ponownie staruszek, żeby zawieźć Kelly z powrotem na salę. Robię kilka kroków w jej kierunku, zakrywam mikrofon dłonią i mówię: — Bardzo przyjemnie mi się z tobą rozmawiało. — Dzięki za coca–colę — odpowiada z uśmiechem — i za ciekawą rozmowę. — Spotkamy się jutro wieczorem? — pytam, a Prince wrzeszczy mi prosto do ucha. — Może. Ledwie dostrzegalnie Kelly puszcza oko i nogi omal się pode mną nie uginają. Bez wątpienia mężczyzna w różowym stroju salowego zaczyna coś podejrzewać, gdyż przygląda mi się uważnie, marszcząc brwi. Zaraz jednak wytacza wózek dziewczyny z baru. Ale ja już wiem, że jutro znów się spotkamy. Wciskam klawisz telefonu, przerywając wrzaski Prince’a w połowie zdania. Jeśli zadzwonią po raz drugi, w ogóle nie odbiorę. A gdyby jutro zażądali wyjaśnień, co zresztą jest bardzo wątpliwe, zrzucę winę na niedoskonałość tego modelu Sony.
ROZDZIAŁ 18 Deck uwielbia dokopywać się do informacji, zwłaszcza jeśli może w ten sposób siedzieć godzinami przy telefonie i plotkować z innymi, podobnymi do niego molami książkowymi. Przekazuję mu zdobyte wiadomości o Kelly i Cliffie Rikerach i niespełna godzinę później Shifflet wślizguje się do mojego gabinetu, dumnie szczerząc zęby w uśmiechu. Odczytuje z notatek: — Kelly Riker została przyjęta do szpitala pod wezwaniem Świętego Piotra przed trzema dniami. Warto dodać, że przywieziono ją około północy. Miała poważne urazy ciała. Wcześniej jeden z sąsiadów wezwał policję, donosząc o nadzwyczaj gwałtownej małżeńskiej awanturze. Gliniarze znaleźli dziewczynę na kanapie w saloniku, pobitą prawie do nieprzytomności. Cliff Riker był pijany i do tego stopnia wzburzony, że początkowo chciał zaserwować policjantom to samo danie, którym uraczył swoją żonę. Wymachiwał treningowym aluminiowym kijem do baseballu, zapewne tym samym, za pomocą którego odniósł wcześniej zwycięstwo. Został szybko rozbrojony i odwieziony do aresztu pod zarzutem brutalnej napaści na kobietę. Wezwano karetkę i zabrano ją do szpitala. Zdążyła jednak udzielić policji wyjaśnień. Powiedziała, że po meczu wrócił do domu pijany, znalazł pierwszy lepszy powód do kłótni, aż w końcu zaczął ją maltretować. Dwukrotnie otrzymała uderzenie kijem w kostkę i dwa razy cios pięścią w twarz. W nocy nie mogłem zasnąć, myśląc o Kelly Riker, jej piwnych oczach i zgrabnych nogach. Kiedy teraz poznaję prawdę o tym „zwykłym domowym wypadku”, robi mi się niedobrze. Deck uważnie mnie obserwuje, toteż staram się nie dać niczego po sobie poznać. — Ma zabandażowane nadgarstki — wtrącam. Z dumą odwraca kartkę notatnika. Okazuje się, że dotarł do jeszcze innego raportu, sporządzonego przez ekipę karetki ratunkowej na potrzeby policji. — Znalazłem też coś i na ten temat. W którymś momencie owej kłótni Cliff jakimś sposobem przybił jej nadgarstki gwoździami do podłogi i próbował wykorzystać seksualnie. Wszystko wskazuje na to, że jednak przeliczył się z siłami, pewnie wypił za dużo piwa. Kiedy przybył patrol, dziewczyna była całkiem naga, przykryta jedynie kocem. Nie mogła uciekać z powodu zgruchotanej kostki. — Co się stało z nim? — Przesiedział noc w areszcie i wyszedł za kaucją którą złożyli jego rodzice. Za tydzień ma się stawić w sądzie, ale nic z tego nie wyniknie. — Dlaczego tak sądzisz? — Jestem przekonany, że ona wycofa oskarżenie. Ucałują się serdecznie, pogodzą i znów będzie mogła wstrzymywać oddech przy każdym jego powrocie do domu. — Na jakiej podstawie… — Ponieważ z reguły tak się dzieje. Osiem miesięcy wcześniej policja była już do nich wzywana. Także doszło do rękoczynów, tylko wtedy dziewczyna miała więcej szczęścia. Skończyło się na paru siniakach. Widocznie Cliff nie miał pod ręką kija. Gliniarze ich rozdzielili, pewnie palnęli jakąś mówkę umoralniającą i tyle. Wiadomo, to jeszcze dzieciaki, świeżo po ślubie. Dali sobie buzi i się pogodzili. Kij od baseballu po raz pierwszy pojawił się na scenie trzy miesiące temu, kiedy to po kłótni Kelly znalazła się w szpitalu z połamanymi żebrami. Spędziła tam cały tydzień. Sprawę przekazano do wydziału rodzinnego w komendzie głównej i kilka razy odwiedzał ich mieszkanie jakiś oficer. Okazało się jednak, że ona bardzo kocha męża i odmawia
składania zeznań przeciwko niemu. Sprawa przycichła. Podobne historie wcale nie należą do rzadkości. Mija parę sekund, zanim to wszystko do mnie dociera. Sprzeczki rodzinne to rzecz powszechna, ale nigdy nie zetknąłem się z czymś tak przerażającym. W ogóle jak to możliwe, żeby mężczyzna aluminiowym kijem do baseballu okładał swoją żonę? Jak Cliff Riker mógł bić swą piękną małżonkę pięściami po twarzy? — Podobne sprawy zazwyczaj tak się kończą — podkreśla Deck, jakby czytał w moich myślach. — Masz coś jeszcze? — pytam. — Nie. Uważam jednak, że nie warto się w to ładować. — Dzięki — mówię cicho, czując się jak balon, z którego spuszczono powietrze. — Dzięki. Podnosi się z krzesła. — Nie ma za co.
*** Nie jest żadnym zaskoczeniem, że Booker poświęcał znacznie więcej czasu na naukę niż ja. Toteż, jak należało się spodziewać, bardzo się o mnie martwi. Na to popołudnie zorganizował istny maraton z powtórki materiału w sali konferencyjnej biura Marvina Shankle’a. Zgodnie z umową przyjeżdżam dokładnie o dwunastej. W nowocześnie urządzonym biurze trwa gorączkowa praca, ale najdziwniejsze jest to, że wszyscy pracownicy kancelarii są czarnoskórzy. Kiedy przed miesiącem odwiedzałem różne firmy, natknąłem się tylko na jedną czarnoskórą sekretarkę, ale każdy napotkany prawnik był biały. Tutaj natomiast nie ma ani jednego białego. Booker szybko oprowadza mnie po biurze. Mimo przerwy na lunch wiele osób pracuje. Komputery, kserokopiarki, faksy, telefony — niemal z każdego pomieszczenia dolatuje gwar głosów. Sekretarki muszą się zadowolić kanapkami zjadanymi przy swoich biurkach, które dosłownie uginają się pod stosami wszelkiego typu dokumentów. Prawnicy i asystenci witają nas uśmiechem, ale zaraz muszą gdzieś pędzić w swoich sprawach. Moją uwagę przyciągają stereotypowe ubiory — wszyscy mężczyźni są w ciemnych garniturach i białych koszulach, kobiety w klasycznych kostiumach o stonowanych kolorach, żadna nie chodzi w spodniach. Mimo woli nasuwają mi się porównania z obyczajami panującymi w kancelarii Lymana Stone’a, ale staram się wyrzucić je z pamięci. Booker wyjaśnia, że Marvin Shankle prowadzi biuro twardą ręką. Sam ubiera się nienagannie, w każdej kwestii jest niezwykle rzeczowy oraz dokładny i ściśle przestrzega ustalonego harmonogramu zajęć. Dokładnie tego samego wymaga od swoich pracowników. Sala konferencyjna mieści się nieco z boku. Umawialiśmy się, że zorganizuję coś na lunch, więc rozpakowuję kanapki, które przygotowałem w barze Yogi. Tam nie musiałem za nic płacić. Przez pięć minut rozmawiamy o naszym życiu, rodzinach, kolegach z wydziału. Booker zadaje kilka pytań dotyczących mojej pracy, wyczuwam jednak, że stara się nie poruszać szerzej tego tematu. I tak wie o mnie wszystko, a raczej prawie wszystko. Wolałem mu nie mówić o moim posterunku w szpitalu pod wezwaniem Świętego Piotra i o tym, czym powinienem się tam zajmować. Booker w tym czasie stał się autentycznym prawnikiem! Przez cały czas naszej rozmowy zerka co chwila na zegarek. Wreszcie zaczyna relacjonować harmonogram zajęć, jaki przygotował na to wspaniałe popołudnie. Mamy pracować non stop przez sześć godzin, robiąc
jedynie krótkie przerwy na kawę, a o godzinie osiemnastej będziemy się musieli wynieść z sali konferencyjnej, ponieważ zarezerwował ją ktoś inny. Od dwunastej piętnaście do wpół do drugiej powtarzamy federalne przepisy podatkowe. Głównie mówi na ten temat Booker, ponieważ on już przyswoił sobie materiał. Wertujemy różne wydania przeglądów prawniczych, lecz mimo wszystko dla mnie ten przedmiot pozostaje tak samo mętny, jak jesienią ubiegłego roku, kiedy uczyliśmy się go na studiach. O trzynastej trzydzieści zarządza pięciominutową przerwę na zaparzenie świeżej kawy i skorzystanie z łazienki, a później, aż do wpół do trzeciej, ja przejmuję pałeczkę i wałkujemy federalne przepisy dotyczące materiałów dowodowych. To paskudny materiał, ale Booker zaraża mnie swoim entuzjazmem, toteż jakoś brnę przez te nudne rozdziały. Zbliżający się egzamin kwalifikacyjny jest chyba zmorą każdego adepta prawa, ale wyczuwam, że dla Bookera to nadzwyczajny powód stresu. Mówiąc szczerze, dla mnie oblanie egzaminu nie oznaczałoby jeszcze końca świata. Na pewno ucierpiałaby moja duma, ale jakoś bym to przeżył. Chyba energiczniej zabrałbym się do nauki i za pół roku przystąpił do niego ponownie. Bruisera pewnie by to nawet za bardzo nie obeszło, gdybym tylko przez cały czas naganiał mu po paru nowych klientów miesięcznie. Może nawet wystarczyłaby jedna dochodowa sprawa, żeby dał mi spokój przez te pół roku. Ale Booker znalazłby się w poważnych kłopotach. Podejrzewam, że gdyby zawalił egzamin, Marvin Shankle zmieniłby jego życie w istne piekło. A gdyby go oblał po raz drugi, zapewne nie miałby już czego tutaj szukać. Dokładnie o czternastej trzydzieści do sali konferencyjnej wkracza Marvin Shankle. Booker przedstawia nas sobie. Jego szef jest po pięćdziesiątce, faktycznie ubrany nienagannie. Włosy na skroniach ma przyprószone siwizną. Miękki, basowy głos kontrastuje z nadzwyczaj przenikliwym spojrzeniem. Można odnieść wrażenie, że ten człowiek przebija wzrokiem mury. To żywa legenda wśród prawników całego Południa, uważam to za wielki zaszczyt, że mogłem go osobiście poznać. Booker poprosił go o wykład. Prawie przez godzinę wsłuchujemy się uważnie w monolog dotyczący podstawowych przepisów procedury cywilnej oraz kodeksu pracy. Sporządzamy notatki, zadajemy po kilka pytań, ale głównie słuchamy w milczeniu. Shankle kończy pospiesznie, gdyż musi zdążyć na jakieś spotkanie, toteż przez następne pół godziny przerabiamy we własnym zakresie przepisy ustawy antymonopolowej i antytrustowej. O czwartej mamy kolejny wykład. Następnym mówcą jest Tyrone Kipler, jeden ze wspólników Shankle’a, absolwent Harvardu, specjalista od prawa konstytucyjnego. Rozkręca się powoli, lecz zanim zdąży dojść do rzeczy najważniejszych, Booker podrywa się na nogi i zaczyna go zasypywać pytaniami. Ja pogrążam się w dziwnym letargu, śnię na jawie o tym, że po zmierzchu, ukryty w krzakach, czekam na Cliffa Rikera, a gdy ten się pojawia, wyskakuję jak oszalały i kijem baseballowym wielkości solidnej maczugi wyrównuję rachunki. Nie chcąc całkowicie pogrążyć się w drzemce, zaczynam chodzić z kąta w kąt i próbuję się skupić, pociągając małymi łyczkami kawę. Wraz z upływem czasu Kipler okazuje coraz większe zaangażowanie i stara się jak najszybciej odpowiadać na nasze pytania, które sypią się jak z rękawa. Nagle przerywa w połowie zdania, spogląda na zegarek i oznajmia, że musi już iść, ponieważ czeka na niego jakiś sędzia. Dziękujemy mu uprzejmie za poświęcony czas i Kipler niemalże wybiega z sali. — Mamy jeszcze godzinę — oświadcza Booker. Jest pięć po piątej. — Czym chcesz się zająć? — Chodźmy na piwo. — Przykro mi, lecz do wyboru jest tylko prawo o własności prywatnej bądź etyka.
Wolałbym etykę, lecz odczuwam już zmęczenie, a poza tym nie jestem w nastroju do przypominania sobie o swoich grzeszkach. — Przejrzyjmy prawo o własności. Booker szybko wraca na miejsce i wyciąga książki.
*** Jest już prawie ósma, kiedy pokonuję labirynt szpitalnych korytarzy i wchodzę do baru. Mój stolik w rogu sali jest zajęty, siedzi przy nim jakiś lekarz z pielęgniarką. Zamawiam kawę i zajmuję sąsiedni stolik. Pielęgniarka jest bardzo atrakcyjna i wyraźnie podniecona. Sądząc po tym, jak szepcze z mężczyzną, łączy ich romans. Facet ma sześćdziesiątkę, przeszczepiane włosy na głowie i ściągany podbródek. Ona skończyła najwyżej trzydzieści lat i wszystko wskazuje na to, że nie spotka jej zaszczyt poślubienia lekarza. Tylko przez jakiś czas będzie jego kochanką. Na razie jednak czule szepczą do siebie. Nie chce mi się już uczyć, mam dość jak na jeden dzień. Ale do kolejnego wysiłku popycha mnie świadomość, że Booker został jeszcze w biurze i zapewne będzie do późna intensywnie wkuwał. Po kilku minutach para kochanków wstaje i wychodzi z baru. Pielęgniarka ma łzy w oczach. On wygląda na całkiem spokojnego. Przesiadam się na swoje miejsce, rozkładam książki i próbuję się zmusić do czytania. A jednocześnie czekam. Kelly pojawia się pięć po dziesiątej, ale dzisiaj już kto inny popycha jej wózek. Dziewczyna od wejścia zaszczyca mnie lodowatym spojrzeniem, po czym wskazuje mężczyźnie stolik na samym środku sali. Ten posłusznie ustawia wózek na wyznaczonym miejscu. Przyglądam mu się uważnie. On przelotnie patrzy na mnie. Domyślam się, że to Cliff Jest mniej więcej mojego wzrostu, mierzy jakieś sto osiemdziesiąt pięć centymetrów. Mocno zbudowany, lecz z zaczątkami typowego brzuszka piwosza. Ramiona ma nad podziw szerokie, imponujące bicepsy wypychają krótkie rękawki bawełnianego polo, chyba specjalnie tak dobranego, żeby podkreślało jego muskulaturę. Nosi obcisłe dżinsy. Ciemnoblond, lekko kręcone włosy są zdecydowanie za długie, żeby ułożyć je w stylową fryzurę. Całe przedramiona i policzki pokrywa mu czarny, gęsty zarost. Chyba należał do tych chłopaków, którzy musieli się starannie golić już w ósmej klasie. Ma niebieskie oczy i dość przyjemne rysy twarzy, wygląda na więcej niż dziewiętnaście lat. Obchodzi wyciągniętą i ułożoną na podpórce wózka nogę dziewczyny, którą sam zgruchotał, używając baseballowego kija, po czym idzie w stronę baru. Kelly musi sobie zdawać sprawę z tego, że ich obserwuję. Powoli, jakby leniwie, rozgląda się po sali, wreszcie odwraca do mnie głowę i zawadiacko mruga okiem. Omal nie wylewam kawy z kubeczka. Nie trzeba zbyt wielkiej wyobraźni, żeby się domyślić, jakie słowa padały między małżonkami przed przyjściem do baru — pogróżki, przeprosiny, błagania i znowu pogróżki. Wygląda na to, że ten wieczór dla obojga stanowi dość ciężką próbę. Zresztą oboje mają zasępione miny. W milczeniu popijają napoje z kubeczków. Tylko od czasu do czasu wymieniają krótkie zdania. Niemniej wyglądają na parę czułych kochanków, którzy akurat przeżywają swoje ciche dni. Jakieś zdawkowe pytanie, równie zdawkowa odpowiedź. Patrzą sobie w oczy tylko gdy jest to konieczne. Głównie wbijają wzrok w podłogę lub wodzą nim po ścianach. Ukrywam twarz za rozłożoną książką.
Dziewczyna siedzi przodem do mnie, może patrzeć w tę stronę, nie zwracając zbytnio jego uwagi. On jest odwrócony tyłem. Od czasu do czasu patrzy w bok, ale ruchy ma tak powolne, że zdążę się pochylić nad notatkami czy sięgnąć po kubek z kawą zanim się obejrzy. Po dziesięciu minutach Kelly zadaje jakieś pytanie, które wywołuje żywszą odpowiedź Cliffa. Żałuję, że tego nie słyszę. Zaczyna szeroko gestykulować i rzucać coraz ostrzejsze słowa, lecz dziewczyna nie pozostaje mu dłużna. Oboje stopniowo podnoszą głos i wkrótce dociera do mnie, że rozmawiają na temat ewentualnego wycofania przez nią skargi. Wydaje mi się, że Kelly jeszcze nie zdecydowała, czy złożyć zeznania obciążające. On naprawdę się tym martwi. Jeszcze bardziej podnosi głos, chyba także się zaczerwienił. Wreszcie dziewczyna ostrzega, żeby nie krzyczał. Cliff rozgląda się nerwowo dookoła i natychmiast zaczyna mówić szeptem. Znów nie mogę wyłowić ani słowa. Kelly najpierw go sprowokowała, a potem szybko zgasiła. Nie ulega jednak wątpliwości, że jest silnie wzburzony, niemal gotuje się w środku. Ale przez pewien czas panuje milczenie. Dziewczyna robi to ponownie. Mówi coś cicho i Cliff od razu napina mięśnie. Dłonie zaczynają mu się trząść, coraz częściej rzuca przekleństwami. Chyba nie znosi, kiedy się go lekceważy, gdyż znowu podnosi głos. Kelly powtarza, żeby był cicho, bo znajdują się w miejscu publicznym. Ale on mówi jeszcze głośniej. Wylicza, co się stanie, jeśli ona nie wycofa oskarżenia; czeka go rozprawa, wyrok, więzienie, i tak dalej. Kelly mówi coś szeptem, czego nie mogę usłyszeć. Cliff podrywa się nagle z krzesła i ciska w jej stronę plastikowym kubeczkiem. Coca–cola pryska na boki, pieni się intensywnie, ścieka ze stolika na podłogę i spływa po szlafroku dziewczyny, która gwałtownie zamyka oczy i zaczyna płakać. Jej mąż, klnąc na głos, wybiega z baru. Słychać jego oddalające się kroki w korytarzu. Instynktownie zrywam się na nogi, lecz Kelly energicznie kręci głową. Siadam z powrotem. Barman, który uważnie obserwował całą tę scenę, podchodzi do niej ze ściereczką. Dziewczyna wyciera słodki napój z twarzy i rąk. — Przepraszam — mówi do mężczyzny. Cały szlafrok na piersiach ma mokry. Próbuje pohamować łzy, osuszając ściereczką ubranie. Dręczy mnie, że nie mogę jej pomóc. Prawdopodobnie Kelly się obawia, iż Cliff mógłby wrócić i przyłapać nas na rozmowie. W szpitalu jest parę miejsc, gdzie można usiąść i napić się coli bądź kawy, lecz Kelly przyprowadziła swojego męża właśnie do tego baru, a to oznacza, że chciała mi go pokazać. Jestem niemal pewien, że sprowokowała go również celowo, abym mógł ocenić jego temperament. Spoglądamy na siebie od czasu do czasu, gdy dziewczyna metodycznie wyciera ręce, twarz i ubranie. Łzy spływają jej po policzkach, ociera je ukradkiem. Zdążyła już posiąść tę zdumiewającą kobiecą umiejętność wytwarzania łez w znacznej ilości, podczas gdy nic poza tym nie świadczy, żeby płakała. Nie chlipie, nie pociąga nosem, nie drżą jej kąciki ust, nawet ręce jej się nie trzęsą. Po prostu siedzi nieruchomo, jakby pogrążona w myślach, i patrzy na mnie pustym wzrokiem, co pewien czas osuszając łzy. Czas upływa, tracę rachubę. Pojawia się salowy ze ścierką na szczotce i wyciera podłogę wokół jej wózka. Do baru wchodzą trzy pielęgniarki, rozmawiają głośno i śmieją się, ale milkną szybko na widok Kelly. Patrzą tylko na nią uważnie, wymieniają szeptem jakieś uwagi, kilkakrotnie zerkają na mnie. Mija już wystarczająco dużo czasu, żeby mieć pewność, iż Cliff nie wróci. Jestem coraz bardziej podekscytowany myślą że będę mógł pomóc dziewczynie. Wreszcie, kiedy pielęgniarki wychodzą z baru, Kelly przywołuje mnie gestem. Oceniła, że nie ma się już czego bać. — Przepraszam — mówi, kiedy kucam przy jej wózku.
— Nic się nie stało. Nieoczekiwanie wypowiada słowa, które głęboko zapadają mi w pamięć: — Czy mógłbyś mnie zabrać do mojego pokoju? W innych okolicznościach taka prośba implikowałaby określone konsekwencje, lecz mimo wszystko moje myśli na krótko odpływają w stronę wizji jakiejś egzotycznej plaży, na której para zakochanych ostatecznie podejmuje decyzję co do wspólnej przyszłości. Nie mam jednak złudzeń. Podejrzewam, że Kelly umieszczono na sali wraz z kilkoma innymi pacjentkami i nie będziemy mieli okazji zostać sam na sam. W każdej chwili może tam wejść chociażby jakiś prawnik polujący na klienta. Ostrożnie lawiruję wózkiem między stolikami i wyprowadzam go na korytarz. — Czwarte piętro — rzuca Kelly przez ramię. Nie spieszy mi się, jestem dumny, że mogę okazać swoją rycerskość. Z przyjemnością obserwuję, iż mężczyźni oglądają się na korytarzu za piękną dziewczyną. W windzie na kilka sekund zostajemy sami. Kucam przy wózku. — Dobrze się czujesz? — pytam. Pohamowała już łzy. Oczy ma jeszcze wilgotne i zaczerwienione, ale panuje nad sobą. Przytakuje ruchem głowy i szepcze: — Tak, dziękuję. — Chwyta nagle moją dłoń i dość mocno zaciska na niej palce. — Jestem ci niezwykle wdzięczna. Winda zatrzymuje się z szarpnięciem. Wsiada jakiś lekarz i Kelly pospiesznie cofa rękę. Podnoszę się na nogi i przesuwam za plecy wózka, niczym wierny mąż. Żałuję, że ten uścisk dłoni trwał tak krótko. Dochodzi dwudziesta trzecia, jeśli wierzyć dużemu zegarowi na ścianie korytarza na czwartym piętrze. Poza kilkoma pielęgniarkami i salowymi nie ma tu nikogo, panuje cisza i spokój. Siostra oddziałowa obrzuca mnie uważnym spojrzeniem zza szyby, kiedy mijamy dyżurkę. Pewnie się zastanawia, czemu pani Riker zjechała do baru z jednym mężczyzną a wraca z innym. Skręcamy w boczny korytarz, Kelly wskazuje mi drzwi po lewej stronie. Ku memu zaskoczeniu prowadzą do prywatnego pokoiku, z oknem i łazienką. Światła są zapalone. Nie mam pewności, do jakiego stopnia dziewczyna może się sama poruszać, lecz uznaję, że w tej chwili jest całkowicie bezradna. Mówi zresztą: — Musisz mi pomóc. Nie trzeba mi tego powtarzać. Pochylam się nad wózkiem, ona zarzuca mi ręce na szyję. Ściska mnie i tuli się chyba o wiele mocniej niż to konieczne, ale nie protestuję. Jej szlafrok jest cały mokry, lecz to także mi nie przeszkadza. Odczuwam wielką przyjemność, trzymając ją w ramionach. Mimowolnie zwracam uwagę, że nie nosi pod spodem stanika. Ja również delikatnie przyciskam ją do siebie. Ostrożnie unoszę dziewczynę z wózka, co nie wymaga większego wysiłku, ponieważ nie waży więcej niż pięćdziesiąt parę kilogramów, łącznie z ciężkim opatrunkiem gipsowym na nodze. Powoli idę w stronę łóżka, starając się, żeby ta chwila trwała jak najdłużej. Z pełnym wyrachowaniem obracam nią w tę i w tamtą stronę, starając się nie urazić złamanej nogi. Wreszcie delikatnie układam dziewczynę w pościeli. Oboje z wyraźnym ociąganiem rozluźniamy uścisk. Nasze twarze znajdują się zaledwie kilka centymetrów od siebie. Niespodziewanie wpada do pokoju dyżurna pielęgniarka. Gumowe podeszwy jej butów głośno skrzypią o drewniany parkiet. — Co się stało? — pyta, wskazując mokry szlafrok Kelly. Prostuję się pospiesznie i cofam ręce.
— Nic wielkiego. Zdarzył się drobny wypadek — odpowiada Kelly. Pielęgniarka energicznym krokiem podchodzi do stolika pod telewizorem, wyciąga z szuflady drugi szlafrok, złożony w idealną kostkę, i kładzie go na brzegu łóżka. — Musi się pani przebrać — oznajmia stanowczym tonem — i obmyć wilgotną gąbką. — Obrzuca mnie uważnym spojrzeniem, po czym zwraca się ponownie do Kelly: — Proszę skorzystać z jego pomocy. Nabieram głęboko powietrza, serce bije mi szybciej. — Dam sobie radę — mówi dziewczyna, przekładając czysty szlafrok na nocny stolik po drugiej stronie łóżka. — Pora odwiedzin już dawno się skończyła, kawalerze — strofuje mnie pielęgniarka. — Dlaczego wam, młodym, trzeba ciągle o tym przypominać? Pospiesznie wychodzi z pokoju. Zamykam za nią drzwi i odwracam się w stronę łóżka. Przez chwilę w milczeniu patrzymy na siebie. — Gdzie jest ta gąbka? — pytam w końcu. Oboje wybuchamy śmiechem. Kiedy Kelly się uśmiecha, w jej policzkach powstają urocze dołki, rozmieszczone idealnie symetrycznie nad kącikami ust. — Usiądź przy mnie — mówi, klepiąc dłonią krawędź łóżka. Przysiadam bokiem, na samym brzeżku. Dziewczyna podciąga koc pod samą brodę, jakby chciała ukryć przede mną ciemne plamy na szlafroku. Mam już chyba dokładny obraz jej sytuacji. Ale nawet maltretowana kobieta pozostaje związana z mężem, dopóki nie uzyska rozwodu. Albo dopóki nie zabije łajdaka. — I co myślisz o Cliffie? — pyta Kelly. — Chciałaś, żebym mu się przyjrzał. Zgadza się? — Chyba tak. — Powinno się go zastrzelić. — To dość surowy wyrok za krótki napad wściekłości, nie sądzisz? Odwracam głowę i milczę przez chwilę. Już wcześniej zdecydowałem, że nie będę z nią flirtował. Skoro sama chciała porozmawiać, muszę być wobec niej szczery. Zastanawiam się też, co ja właściwie robię w tym pokoju. — Nieprawda, Kelly. Wcale nie jest surowy. Żaden mężczyzna, który okaleczy swoją żonę, bijąc ją aluminiowym kijem do baseballu, nie zasługuje na nic innego. Mówiąc to, przyglądam się jej uważnie, lecz dziewczyna zachowuje kamienny wyraz twarzy. — Skąd się dowiedziałeś? — pyta po chwili. — Wystarczy rzucić okiem na dokumenty, raport policyjny, zgłoszenie w pogotowiu ratunkowym, kartę szpitalną. Masz zamiar czekać spokojnie, aż uderzy cię tym kijem prosto w głowę? Chyba zdajesz sobie sprawę, że któregoś dnia może cię zabić. Wystarczy jeden mocniejszy cios w skroń… — Przestań! Tylko mi nie mów, co powinnam czuć. — Wbija wzrok w ścianę, a gdy ponownie odwraca do mnie głowę, znowu łzy spływają jej po twarzy. — Chyba sam nie wiesz, o czym mówisz. — Więc spróbuj mi to wytłumaczyć. — Gdybym szukała twojej rady, sama bym poruszyła ten temat. Nie masz prawa grzebać w moim prywatnym życiu. — Wystąp o rozwód. Jutro przyniosę ci formularze. I zrób to teraz, dopóki jesteś w szpitalu i jeszcze odczuwasz dotkliwie skutki ostatniego pobicia. To najlepszy dowód dla sądu. Wszystko pójdzie gładko. Za trzy miesiące będziesz wolna.
Kręci energicznie głową jakby miała do czynienia ze skończonym głupcem. Możliwe zresztą, że nim jestem. — Ty nic nie rozumiesz. — To prawda, ale widzę, jak on cię traktuje. Jeśli nie uwolnisz się od tego narwańca, za parę miesięcy może cię skatować na śmierć. Przyniosę ci adresy i telefony trzech różnych organizacji skupiających maltretowane kobiety. — Maltretowane? — Zgadza się. Bo przecież jesteś maltretowana, Kelly. Czyżbyś nie wiedziała? Stalowa śruba w twojej kostce świadczy o tym jednoznacznie. A ten wielki siniak na policzku jest ewidentnym dowodem, że twój mąż cię bije. Możesz uzyskać pomoc. Tylko jej poszukaj. I wystąp o rozwód. Na krótko zapada cisza. Dziewczyna zastanawia się nad czymś. — Nie da mi rozwodu. Już próbowałam. — Kiedy? — Parę miesięcy temu. Nie wiedziałeś o tym? Na pewno musiał pozostać ślad w papierach sądowych. Czyżbyś niedokładnie przeglądał dokumenty? — Co się stało z pozwem rozwodowym? — Wycofałam go. — Dlaczego? — Ponieważ miałam dosyć bicia. Powiedział, że mnie kocha i jest nawet gotów popełnić morderstwo, jeśli nie wycofam papierów. — Rozumiem. Czy mogę cię o coś zapytać? Nie masz ojca albo brata? — Czemu cię to interesuje? — Bo gdyby moją córkę mąż tak katował, sam bym mu porachował kości. — Ojciec o niczym nie wie. Rodzice do dziś nie mogą mi darować, że tak młodo zaszłam w ciążę. Nie pogodzili się z naszym małżeństwem. Gardzą Cliffem już od chwili, gdy po raz pierwszy postawił nogę w naszym domu, a kiedy wybuchł skandal, całkowicie się od nas odcięli. Nawet nie rozmawiałam z nimi od czasu przyjazdu do Memphis. — Brata też nie masz? — Nie. Absolutnie nikt się o mnie nie troszczył. Aż do tej pory. To wyznanie zapada mi głęboko w serce. Przez chwilę powtarzam w myślach jej słowa. — Zrobię wszystko, co tylko zechcesz. Ale przedtem musisz wystąpić o rozwód. Kelly dłonią ociera łzy z twarzy. Podaję jej papierową chusteczkę ze stolika. — Nie mogę wystąpić o rozwód. — Dlaczego? — Bo mnie zabije. Od tamtego razu powtarza mi to na okrągło. Kiedy postanowiłam złożyć pozew, znalazłam w gazecie ogłoszenie adwokata przeprowadzającego rozwody i on mi pomógł wypełnić formularze. Nie wybierałam prawnika, sądziłam, że to nie ma znaczenia. Ten jednak wymyślił sobie, że najzręczniej będzie wręczyć Cliffowi pozew w miejscu pracy, na oczach kolegów, tych samych, z którymi ciągle pije i grywa w baseball. To oczywiste, że Cliff poczuł się znieważony. Wtedy po raz pierwszy wylądowałam w szpitalu. Tydzień później wycofałam sprawę, ale od tamtej pory ciągle słyszę te same pogróżki. Naprawdę się boję, że mnie zabije. Nie musi tego powtarzać, w jej oczach dostrzegam cień przerażenia. Unosi się na łokciach i krzywi boleśnie, widocznie daje o sobie znać złamana noga. — Możesz mi podać poduszkę? — mówi przez zaciśnięte zęby. — Tak, oczywiście. — Podrywam się na nogi. — Jedną z tamtych. — Wskazuje dwa grube jaśki leżące na krześle pod ścianą.
Przynoszę jej poduszkę i z pewnym ociąganiem pomagam zsunąć koc, którym jest przykryta. Kelly waha się przez chwilę, rozgląda dokoła, wreszcie prosi: — I podaj mi jeszcze ten szlafrok. Pospiesznie obchodzę łóżko i zdejmuję czyste ubranie z nocnego stolika. — Pomóc ci w czymś? — Nie. Tylko się odwróć — mówi, wiercąc się na łóżku i podciągając mokry szlafrok w górę. Szybko ściąga go przez głowę. Za to ja odwracam się bardzo powoli. Dziewczyna nie marnuje czasu. Ciska zaplamione ubranie na podłogę, tuż pod moje nogi. A ja nie mogę się opędzić od myśli, że ona siedzi tuż za mną, zaledwie na wyciągnięcie ręki, do tego całkiem naga, tylko w majteczkach, nie licząc gipsowego opatrunku na nodze. Jestem przekonany, że gdybym się odwrócił i zaczął bezczelnie gapić, niewiele by ją to obeszło. Tylko że mnie robi się niedobrze na samą myśl, iż mógłbym tak postąpić. Zamykam oczy i po raz kolejny zadaję sobie w duchu pytanie: Co ja tu właściwie robię? — Czy mógłbyś mi przynieść gąbkę, Rudy? — prosi cicho Kelly. — Jest w łazience. Zmocz ją ciepłą wodą. Aha, i weź też ręcznik. Odwracam się. Dziewczyna siedzi na łóżku, zakrywając się kocem. Nawet jeszcze nie rozłożyła świeżego szlafroka. Mimo woli patrzę na nią. — Tam. — Ruchem głowy wskazuje mi łazienkę. Przechodzę kilka kroków, otwieram drzwi. Gąbka leży na zlewie. Zwilżam ją ciepłą wodą zerkając jednocześnie w lustro. Przez otwarte drzwi do pokoju widać nagie plecy dziewczyny. Skórę ma gładką dość ładnie opaloną ale pośrodku między łopatkami czerwienieje rozległy ślad po uderzeniu. Podejmuję decyzję, że pomogę jej przy tej namiastce kąpieli. Wyczuwam, iż ona tego pragnie. Jest obolała i cierpiąca, a z pewnością lubi flirtować, zresztą chyba chce, bym ujrzał ją nagą. Zaczyna we mnie wzbierać pożądanie. Nieoczekiwanie od strony drzwi wejściowych dobiega czyjś głos. Wróciła siostra oddziałowa. Kiedy wychodzę z łazienki, energicznie krząta się po pokoju. Przystaje i uśmiecha się do mnie ironicznie, jakby nas przyłapała na czymś niestosownym. — Chyba już dosyć — mówi. — Jest prawie wpół do dwunastej. To nie hotel. —Wyszarpuje mi z ręki mokrą gąbkę. — Ja się tym zajmę. Proszę stąd wyjść. Stoję, uśmiechając się do Kelly. Marzę o tym, żeby przemyć gąbką jej długie, zgrabne nogi. Lecz pielęgniarka chwyta mnie za ramię i popycha w stronę drzwi. — No! Proszę już iść! — powtarza z naciskiem, jakby poirytowana. O trzeciej nad ranem przekradam się do hamaka. Kołyszę się delikatnie, głęboko wdychając rześkie nocne powietrze. Patrzę na gwiazdy, pojawiające się i znikające za gęstwiną listowia drzew. Wydobywam z pamięci każdy gest Kelly, każde jej słowo wypowiedziane spiętym głosem i marzę o tych jej wspaniałych nogach. To mnie przypadła w udziale opieka nad nią nie ma nikogo innego. Kelly chyba oczekuje, że ją wybawię z kłopotów, pomogę jej pozbierać własne życie do kupy. I chyba dla nas obojga jest już oczywiste, co nastąpi później. Niemalże jeszcze czuję na szyi jej ramiona, ciepło tulącej się do mnie dziewczyny i jej niewielki ciężar, jakbym do tej pory trzymał ją na rękach. Jestem pewien, że chciała, bym ujrzał ją nagą, abym obmył jej ciało wilgotną gąbką. Na pewno tego pragnie. A dziś byłem gotów to zrobić. Patrzę obojętnie, jak między drzewami wstaje pierwszy brzask. Dopiero później zapadam w krótki sen, licząc godziny do chwili, kiedy będę znowu mógł zobaczyć Kelly.
ROZDZIAŁ 19 Siedzę w moim gabinecie i się uczę, ponieważ nie mam nic innego do roboty. Dochodzę do wniosku, że nawet nie powinienem się zajmować niczym innym, gdyż nie jestem jeszcze pełnoprawnym adwokatem. Zostanę nim dopiero wtedy, kiedy zdam egzamin kwalifikacyjny. Ale trudno mi się skupić. Aż sam nie wierzę, że zakochałem się w mężatce, i to właśnie teraz, przed samym egzaminem. Powinienem mieć jasny umysł, stronić od wszystkiego, co może mnie rozpraszać, mając przed sobą tylko ten jeden, najważniejszy cel. Próbuję sobie wmawiać, że dziewczyna jest przegrana, nie tylko okaleczona fizycznie, ale również psychicznie, a niektóre uszczerbki charakteru mogą być nie do naprawienia. W dodatku jej mąż jest niebezpiecznym typkiem. Chyba wystarczy samo podejrzenie, że ktoś inny dotyka jego pięknej cheerleaderki, aby wprawić go w niepohamowaną wściekłość. Przerzucam to wszystko w myślach, siedząc z nogami założonymi na biurko i dłońmi splecionymi za głową. Gapię się na ścianę, kiedy nagle drzwi się otwierają i do środka wpada Bruiser. — Co porabiasz? — pyta chrapliwym, nieprzyjemnym głosem. — Powtarzam materiał — mówię, pospiesznie zdejmując nogi z biurka. — Jeśli dobrze pamiętam, miałeś się uczyć popołudniami. Jest dopiero wpół do jedenastej. Stone zaczyna nerwowo chodzić z kąta w kąt. — Posłuchaj, Bruiser. Dzisiaj mamy piątek, a do egzaminu przystępuję w najbliższą środę. Naprawdę się go boję. — To idź się uczyć do szpitala. I znajdź wreszcie jakiegoś klienta. Od trzech dni nie złapałeś żadnej sprawy. — Nie tak łatwo jednocześnie się uczyć i rozglądać wśród pacjentów. — Deck to potrafi. — Tylko że Deck jest wiecznym studentem. — Właśnie odebrałem telefon od Leo Drummonda. Coś ci mówi to nazwisko? — Nie. A powinno? — To jeden ze wspólników Tinley Britt. Błyskotliwy obrońca, nie boi się żadnych spraw z powództwa cywilnego. Rzadko kiedy przegrywa. Prawdziwy fachowiec z bardzo wpływowej firmy. — Wiem o niej chyba wszystko. — To będziesz miał okazję dowiedzieć się jeszcze więcej. Występują w imieniu Great Benefit. Drummond poprowadzi sprawę. W tym mieście jest co najmniej sto kancelarii, które podjęłyby się obrony w sprawie o odszkodowanie. A towarzystw ubezpieczeniowych można by naliczyć z tysiąc. Jak to możliwe, że najbardziej znienawidzona przeze mnie firma, czyli Great Benefit, zwróciła się właśnie do tej spółki, którą każdego dnia z całego serca przeklinam, czyli do Trenta i Brenta? Ku własnemu zdumieniu przyjmuję te wieści ze spokojem. Nawet nie jestem specjalnie zaskoczony. Dociera do mnie nagle, dlaczego Bruiser stał się tak nerwowy. Jego ta wiadomość zmartwiła. To przeze mnie podpisał sądowy pozew o dziesięciomilionowe odszkodowanie od dużej firmy, a teraz się okazuje, że ma jej bronić adwokat, którego on się boi. To zabawne. Nigdy nie sądziłem, że Bruiser Stone może się czegokolwiek obawiać. — I co powiedział?
— Cześć. Chciał się tylko przedstawić. Ale nie omieszkał przestrzec, że sprawę będzie prowadził sędzia Harvey Hale, który, psia jego mać, trzydzieści lat temu, podczas studiów w Yale, mieszkał z Drummondem w jednym pokoju i który, na wypadek gdybyś tego nie wiedział, był jednym z najsprytniejszych obrońców występujących w imieniu towarzystw ubezpieczeniowych, póki nie dopadł go zawał i lekarz kazał mu kategorycznie zmienić tryb życia. Zaraz potem został mianowany sędzią i od tej pory, niezależnie od okoliczności, nie sposób mu wmówić, że odszkodowanie przekraczające dziesięć tysięcy dolarów mogłoby nie być satysfakcjonujące. — Przepraszam, że pytałem. — Tak więc nie dość, że mamy na karku Leo Drummonda z jego doborową ekipą, to jeszcze zaprzyjaźnionego z nim sędziego. Możesz już uznać, że cała twoja praca pójdzie na marne. — Ja? Dlaczego nie mówisz o sobie? — Bo ja tylko firmuję papiery, ale to twoje dziecię. Zasypią cię lawiną pism i pisemek. — Podchodzi do drzwi. — Nie zapominaj, że im płacą za godziny. Im więcej produkują makulatury, tym większe mogą wystawiać rachunki. Z nieprzyjemnym chichotem zatrzaskuje za sobą drzwi. Chyba cieszy go to, że niechybnie muszę się stać łatwym łupem tych ważniaków. Czuję się osamotniony. Trent i Brent zatrudnia ponad stu prawników, a ja mam w pojedynkę stawić im czoło.
*** Razem z Deckiem siedzimy nad zupą w lokaliku Trudy. Maleńka sala jest zatłoczona, większość klienteli stanowią robotnicy. Otacza nas woń smarów, potu i smażonego mięsa. Mój towarzysz bardzo lubi tu przychodzić na lunch, ponieważ już parokrotnie udało mu się w tym lokalu złapać klientów, głównie takich, którzy ucierpieli podczas jakiegoś wypadku przy pracy. W jednej sprawie wywalczył aż trzydzieści tysięcy. Szybko przeliczam, że z tej sumy przypadła mu trzecia część z dwudziestu pięciu procent, czyli dwa i pół tysiąca dolarów. Ma jeszcze wytypowanych kilka podobnych barków w tej okolicy, o czym informuje szeptem nisko pochylony nad talerzem. Zazwyczaj zdejmuje krawat oraz rozpina koszulę pod szyją, żeby wyglądać na kogoś z tego samego środowiska, i zamawia wodę sodową lub oranżadę. Przysłuchuje się prowadzonym wokół rozmowom. Może mi powiedzieć, w których lokalach trafiają się najtłuściejsze kąski, jak on to nazywa. Gotów jest mi przekazać całą swoją wiedzę na temat zdobywania spraw i wyszukiwania potencjalnych klientów. Poza tym od czasu do czasu zagląda też do paru nocnych lokali, ale głównie po to, by podtrzymać niektóre znajomości. Wiele razy powtarza, że w tej branży trzeba nieustannie być w ruchu. Lubi odwiedzać kasyna na drugim brzegu Missisipi, ale wyraża przy tym rozsądną opinię, że są to złe miejsca, ponieważ przyciągają najczęściej biednych ludzi, którzy przepuszczają ostatnie grosze. Ale i tam można trafić niezłą sprawę. Hazard napędza przestępczość, często jest przyczyną rozwodów i bankructw. A wszyscy potrzebują adwokatów. Dlatego kasyna gry to również obiekty interesujące z zawodowego punktu widzenia. Trzeba trzymać rękę na pulsie. Mając takiego przyjaciela, mogę liczyć na wszechstronną pomoc.
***
Drugi, znacznie lepszy posiłek, zjadam w szpitalu pod wezwaniem Świętego Piotra, w grillu „opatrunkowym”, jak powszechnie nazywają go pacjenci. Spaghetti z jarzynami. Wracam do nauki, coraz częściej spoglądając na zegarek. Dokładnie o dwudziestej drugiej do baru wchodzi znany mi staruszek w różowym stroju salowego. Ale jest sam. Zatrzymuje się przy drzwiach, rozgląda uważnie, w końcu rusza prosto w moją stronę. Ma zasępioną minę, chyba niezbyt mu odpowiada to, co ma do zrobienia. — Czy pan się nazywa Baylor? — pyta uprzejmie. W ręku trzyma kopertę, a kiedy przytakuję ruchem głowy, kładzie ją przede mną na stoliku. — To od pani Riker — wyjaśnia, po czym skłania się lekko i pospiesznie odchodzi. Oglądam zwykłą białą kopertę na listy, ale nie ma na niej mojego nazwiska. Wyjmuję ze środka ozdobną kartę z życzeniami. Na odwrocie jest napisane: „Drogi Rudy, Doktor wypisał mnie dzisiaj rano, więc o tej porze jestem już w domu. Dziękuję za wszystko. Módl się za nas. Jesteś wspaniały”. Poniżej podpisu Kelly jest jeszcze dopisek: „Proszę, nie dzwoń i nie pisz do mnie, nie próbuj się ze mną zobaczyć. Przysporzyłbyś mi tylko wielu kłopotów. Jeszcze raz dziękuję”. Zatem wiedziała, że będę tu na nią czekał. Przez ostatnią dobę opędzałem się od najróżniejszych lubieżnych myśli, ale nawet nie przyszło mi do głowy, że mogą ją już wypisać. Byłem przekonany, że dzisiaj znów się zobaczymy. Ruszam na dłuższy spacer po szpitalnych korytarzach i próbuję się jakoś pozbierać. Oddałbym wszystko, żeby znów zobaczyć Kelly. Ona mnie potrzebuje, nie ma nikogo innego, kto zechciałby jej pomóc. Idę do automatu telefonicznego w głównym holu, znajduję w książce numer Cliffa Rikera i nakręcam go bez wahania. Ale mechaniczny głos sekretarki automatycznej informuje, że aparat został odłączony.
ROZDZIAŁ 20 W środę wczesnym rankiem zbieramy się wszyscy w foyer hotelowym, skąd zostajemy wprowadzeni do sali balowej, chyba większej od boiska piłkarskiego. Tu trzeba się zarejestrować — sprawdzić nazwisko na liście i okazać dowód uiszczenia opłaty. Trwają ciche, lecz nerwowe rozmowy, nikt nie tryska humorem. Każdy z przystępujących do egzaminu jest zdrowo przerażony. Spośród około dwustu obecnych tu osób co najmniej połowa to absolwenci Wydziału Prawa Uniwersytetu Stanowego w Memphis. Są tu moi koledzy, są i wrogowie. Booker ma miejsce daleko ode mnie, zresztą nawet nie chcielibyśmy siedzieć po sąsiedzku. W samym kącie sali dostrzegam Sarę Plankmore, a raczej Wilcox, gdyż pobrali się z Toddem w ubiegłą sobotę. Mają piękny miesiąc miodowy. On byłby nawet dość przystojny, gdyby nie ten pokaźny brzuch i wyczuwalna z daleka pogarda, z jaką patrzy na cały świat. Mam nadzieję, że obleje egzamin. I Sara także. Powietrze jest niemal naelektryzowane od jawnego współzawodnictwa, bardzo przypomina mi to pierwsze miesiące studiów, kiedy wszyscy zwracali baczną uwagę na oceny. Skinieniem głowy odpowiadam na powitania kilku znajomych, w duchu życząc im zawalenia egzaminu, gdyż nie mam wątpliwości, że oni tego samego życzą mnie. To jedna z najgorszych cech, nieodłącznie związanych z zawodem prawnika. Kiedy już wszyscy siedzą na miejscach, każdy przy oddzielnym stoliku, musimy jeszcze wysłuchać dziesięciominutowej instrukcji. Wreszcie rozpoczyna się egzamin. Jest dokładnie ósma rano. Na początek idzie prawo federalne, czyli przepisy obowiązujące we wszystkich stanach. Dostajemy obszerny test, pełen podchwytliwych pytań, z wieloma różnymi odpowiedziami do wyboru. W żaden sposób nie potrafię ocenić, czy wypełniam go prawidłowo. Upływa godzina za godziną. Wraz z Bookerem zjadamy lunch w zacisznym hotelowym barku, nie odzywając się nawet słowem na temat egzaminu. Wieczorem zasiadam z panną Birdie na patiu. Zamiast obiadu zadowalam się kanapką z pieczonym indykiem. O dziewiątej idę do łóżka.
*** Egzamin kończy się w piątek o siedemnastej. Wszyscy są zbyt zmęczeni nawet na to, żeby się cieszyć. Komisja po raz ostami pozbierała formularze testów i jesteśmy wreszcie wolni. Pada luźna propozycją aby wybrać się gdzieś na piwo i powspominać dawne czasy. Spotykamy się w szóstkę w barze Yogi. Prince’a nie ma w lokalu, nie ma także Bruisera, co przyjmuję z wielką ulgą gdyż nie zniósłbym myśli, że muszę siedzieć w gronie znajomych pod czujnym okiem mojego szefa. Na pewno padłoby sporo pytań dotyczących pracy w kancelarii. A mnie jest potrzebny rok, żeby znaleźć sobie znacznie lepszą robotę. Przekonaliśmy się już na pierwszym semestrze studiów, że lepiej nie rozmawiać o egzaminach. Jakiekolwiek porównywanie udzielonych odpowiedzi bardzo szybko uświadamia człowiekowi, ile popełnił błędów. Zjadamy pizzę, wypijamy po kilka piw, ale wszyscy są dosłownie wykończeni, nawet rozmowa się nie klei. Kiedy Booker mnie podwoził do baru, oznajmił, że jest wręcz fizycznie wycieńczony. Niemniej uważał, że poszło mu nieźle.
*** Budzę się po dwunastu godzinach snu. Obiecałem pannie Birdie, że dzisiaj będę się znów mógł zabrać do rozwożenia podściółki, jeśli tylko nie zacznie padać. Ale przez okno zaglądają jaskrawe promienie słońca. Jest gorąco, parno i duszno, jak to zwykle w lipcu bywa w Memphis. Po trzech dniach wysilania wzroku, wyobraźni i pamięci w słabo oświetlonej sali balowej jestem naprawdę gotów podjąć się wysiłku fizycznego. Cichcem wymykam się ze swojego pokoju i po dwudziesta minutach jazdy skręcam na podjazd przed domem Blacków. Donny Ray już czeka na werandzie. Ma na sobie białe polo, dżinsy, ciemne skarpetki i tenisówki, a na głowie płócienną czapkę z daszkiem, która przy jego wymizerowanej twarzy sprawia wrażenie o wiele za dużej. Stara się sam chodzić o lasce, ale pewnie stąpa dopiero wtedy, kiedy drugą ręką może się kogoś przytrzymać. Razem z Dot ostrożnie przeprowadzamy go przez frontowe podwórze i pomagamy mu zająć miejsce na przednim siedzeniu mojej toyoty. Kobieta jest bardzo zadowolona, że chłopak ma wreszcie okazję na kilka godzin wyjść z domu, po raz pierwszy od paru miesięcy. Głośno wyraża swoją radość, sama jednak zostaje w domu, tylko z Buddym i kotami. Podczas jazdy przez miasto Donny siedzi zgarbiony, trzyma laskę między nogami i opiera na niej brodę. Podziękował mi na początku podróży, więcej się nie odzywa. Przed trzema laty, jako dziewiętnastolatek, skończył szkołę średnią, a jego brat bliźniak, Ron, zdał maturę rok wcześniej. Donny w ogóle nie miał zamiaru uczyć się dalej. Przez dwa lata pracował jako sprzedawca w jakimś dużym sklepie wielobranżowym, ale złożył wymówienie, po tym jak salon zamknięto na dłużej z powodu włamania. W ogóle historia jego zatrudnienia jest dosyć mętna, w każdym razie cały czas wolny spędzał w domu. Ze wszystkich dokumentów, jakie do tej pory przeglądałem, wynika, że Donny Ray przez te dwa lata otrzymywał minimalną stawkę wynagrodzenia. Natomiast Ron bez kłopotów ukończył college i teraz studiuje na politechnice w Houston. Mieszka sam, jest kawalerem i rzadko odwiedza rodzinę w Memphis. Dot mówiła, że bliźniacy dość znacznie różnią się charakterem. Donny Ray zawsze wolał siedzieć w domu, czytał dużo książek, sklejał modele samolotów. Ron uwielbiał jeździć na motorze, a w wieku dwunastu lat nawet przyłączył się do jakiegoś gangu uliczników. Mimo wszystko Dot zapewnia, że obaj byli dobrymi synami. Z dokumentacji medycznej wynika jednoznacznie, że Ron byłby idealnym dawcą szpiku kostnego dla swojego brata. Jedziemy bez pośpiechu, moja zdezelowana toyota podskakuje na wybojach. Chłopak wpatruje się w przednią szybę, czapkę ma nasuniętą głęboko na czoło. Odzywa się tylko wtedy, gdy o coś zapytam. Parkujemy za cadillakiem panny Birdie. Tłumaczę, że mieszkam właśnie w tym starym, ale przytulnym domu, w spokojnej dzielnicy. Trudno powiedzieć, czy robi to na nim jakiekolwiek wrażenie, z pozoru przyjmuje wszystko obojętnie. Pomagam mu obejść stertę plastikowych worków i wskazuję miejsce na ocienionym patiu. Panna Birdie wie, że będziemy mieć gościa, i już czeka ze świeżo przygotowaną lemoniadą. Przedstawiam ich sobie i staruszka szybko bierze stery w swoje ręce. Ciasteczko? Czekoladkę? Coś do czytania? Układa poduszki na ławce, szczebiocząc bez przerwy. Ta kobieta naprawdę ma złote serce. Wyjaśniam jej, że poznałem rodziców Donny’ego Raya właśnie podczas spotkania w Cypress Gardens, ponieważ chcę, żeby czuła się jeszcze bardziej z nim związana i traktowała go jak jednego ze swych podopiecznych. Kiedy wreszcie chłopak jest wygodnie usadowiony, z dala od słońca, które mogłoby podrażnić jego kredowobiałą skórę, panna Birdie oznajmia, że najwyższa pora zabrać się do pracy.
Ostentacyjnie rozgląda się po całym terenie na tyłach domu, gładząc dłonią policzek, jakby podejmowała jakąś decyzję, wreszcie powoli przenosi wzrok na stertę podściółki w workach. Wydaje kilka stanowczych poleceń, głównie z uwagi na obecność Donny’ego Raya, bo ja i bez tego wiem, co mnie czeka. Już po kilku minutach ociekam potem, ale tym razem czerpię prawdziwą przyjemność z wysiłku. Panna Birdie przez pierwszą godzinę narzeka na zbytnią wilgotność powietrza i rozplanowuje, jak przesadzić niektóre kwiaty bliżej werandy, gdzie będą miały więcej cienia. Mówi niemal bez przerwy. Donny Ray odzywa się sporadycznie, widzę jednak, że jest zadowolony z wypoczynku na świeżym powietrzu. Kiedy po raz kolejny wracam z pustymi taczkami, dostrzegam, że grają w warcaby. Przy następnym kursie staruszka już siedzi obok niego i pokazuje jakieś obrazki w książce. Wielokrotnie przychodziło mi do głowy zapytać pannę Birdie, czy nie zechciałaby pomóc Donny’emu Rayowi. Jestem przekonany, że tak serdeczna kobieta bez chwili wahania wystawiłaby czek na pokrycie kosztów operacji, jeśli tylko ma pieniądze w banku. Ale nie zrobiłem tego z dwóch powodów. Przede wszystkim dlatego, że jest już za późno na dokonanie przeszczepu. A po drugie nie chciałem narażać panny Birdie na przykrości, gdyby musiała się przyznać, że nie dysponuje odpowiednią kwotą. I tak już wystarczająco podejrzliwie traktuje moje zainteresowanie jej majątkiem. Po prostu nie mógłbym się do niej zwrócić z taką prośbą. Zaraz po tym, jak u Donny’ego Raya wykryto ostry przypadek białaczki, Dot podjęła pewne starania o zgromadzenie wymaganej kwoty. Zmobilizowała przyjaciół i szybko podobizna chłopaka wraz z odpowiednim tekstem znalazła się na wszystkich kartonikach z mlekiem, rozprowadzanych po sklepach, barach i kawiarniach w całym północnym Memphis. Niewiele to dało. Później, za zebrane pieniądze, wynajęła salę taneczną Moose Lodge i zorganizowała wielkie przyjęcie dobroczynne, istną pompę z wieloma atrakcjami, angażując nawet znanego miejscowego disc jockeya. Po zrobieniu bilansu musiała jeszcze dopłacić dwadzieścia osiem dolarów. Tylko pierwsza faza kuracji Donny’ego Raya kosztowała cztery tysiące dolarów, z czego dwie trzecie stanowiły opłaty za pobyt chłopaka w szpitalu pod wezwaniem Świętego Piotra. Tyle jeszcze zdołali wyskrobać. Ale pięć miesięcy później objawy białaczki powróciły ze znacznie większym nasileniem. Teraz, gdy macham łopatą i ocieram pot z czoła, w moich myślach niepodzielnie króluje nienawiść do towarzystwa Great Benefit. W tej sprawie nie czeka mnie nazbyt wiele pracy, ale wiem doskonale, że będę musiał zebrać całą swoją odwagę, kiedy tylko na dobre zacznie się wojna sterowana przez Tinley Britt. Lunch jest dla mnie miłym zaskoczeniem. Panna Birdie ugotowała rosół z kurczaka. Może nie jest to najlepszy pomysł na ten upalny i duszny dzień, ale w każdym razie to danie stanowi przyjemną odmianę po kanapkach z indykiem. Donny Ray zjada pół łyżki zupy, po czym oznajmia, że chętnie by się zdrzemnął w hamaku. Prowadzimy go z panną Birdie przez podwórze i układamy wygodnie. Temperatura sięga trzydziestu dwóch stopni, lecz mimo to chłopak prosi o przykrycie go kocem.
*** Siedzimy na werandzie, popijamy lemoniadę i rozmawiamy o tragicznym losie naszego gościa. Opowiadam staruszce o sprawie, którą wytoczyłem towarzystwu Great Benefit, akcentując silnie fakt, że wystąpiłem o dziesięć milionów dolarów odszkodowania. Panna Birdie
zadaje kilka zdawkowych pytań dotyczących egzaminu kwalifikacyjnego, po czym znika we wnętrzu domu. Wraca po chwili i wręcza mi list z kancelarii adwokackiej w Atlancie. Natychmiast rozpoznaję nazwę firmy, do której wysłałem pismo. — Czy możesz to wyjaśnić? — pyta, stając nade mną i opierając zaciśnięte pięści na biodrach. Adwokat napisał do niej list, do którego dołączył kopię mojego pisma. Wyjaśniłem w nim, że reprezentuję obecnie pannę Birdie Birdsong i w związku z jej prośbą o dokonanie zmian w testamencie zwracam się o udzielenie informacji dotyczących majątku, który odziedziczyła po zmarłym mężu. W swoim liście pyta, czy faktycznie może mi udostępnić jakiekolwiek dane. Nie dodaje nawet słowa od siebie, jak gdyby wykonywał jedynie czyjeś polecenia. — Przecież tu wszystko jest napisane — odpowiadam. — Występuję w roli pani adwokata i próbuję zdobyć pewne informacje. — Nie powiedziałeś mi jednak, że chcesz grzebać w moich sprawach i wysłać list do Atlanty. — Czy to coś złego? Co się za tym wszystkim kryje, panno Birdie? Dlaczego otacza pani wielkość swojego majątku aż taką tajemnicą? — Sędzia nakazał utajnić wszelkie dokumenty z rozprawy — odpowiada spokojnie staruszka, jakby to wszystko wyjaśniało. — Z jakiego powodu to uczynił? — Ponieważ było w nich strasznie dużo niejasności. — Dotyczących pani? — Skąd, na miłość boską! — Więc cóż to za niejasności? — Chodzi o rodzinę Tony’ego. Ten jego brat z Florydy był cholernie bogaty, rozumiesz. Kilkakrotnie się żenił, miał dużo dzieci. I cała ta rodzina to pomyleńcy. Wybuchły zażarte spory o jego testamenty, gdyż były aż cztery różne, jeśli dobrze pamiętam. Niezbyt się tym interesowałam. Obiło mi się jednak o uszy, że koszty rozprawy i honoraria prawników wyniosły sześć milionów dolarów. Część majątku przypadła w udziale Tony’emu, który wystarczająco długo mieszkał na Florydzie i musiał zostać objęty tamtejszymi przepisami spadkowymi. Tyle że on już się o tym nie dowiedział, umarł wcześniej. A ponieważ nie zostawił po sobie spadkobierców, wszystko przeszło na mnie, gdyż byłam jego żoną. Nie znam więcej szczegółów. Dla mnie to jednak nie ma znaczenia, w jaki sposób dostała tę fortunę, ale chciałbym się wreszcie dowiedzieć, ile jest wart ów majątek. — Czy zechce pani teraz porozmawiać o swoim testamencie? — pytam. — Nie, kiedy indziej — odpowiada, nakładając rękawice ogrodnicze. —Wracajmy do pracy. Kilka godzin później siedzę z Dot i Donnym Rayem na zachwaszczonym podwórku, przed kuchennymi drzwiami ich domu. Na szczęście Buddy jest już w łóżku. Chłopak wyraźnie odczuwa zmęczenie po całym dniu spędzonym u panny Birdie. W ten sobotni wieczór powietrze nad przedmieściami Memphis przesycone jest zapachem dymu z węgla drzewnego, tłuszczu i przypraw do pieczonego mięsa. Zza żywopłotów i siatkowych ogrodzeń dociera gwar głosów urzędujących na podwórkach sąsiadów oraz ich gości. Dobrze jest tak siedzieć, nasłuchiwać i nic nie mówić. Dot pali niemal bez przerwy, pociąga małymi łyczkami bezkofeinową kawę i tylko od czasu do czasu powtarza jakąś błahą plotkę o tych czy innych sąsiadach albo też o ich psach. Mieszkający w następnym domu emeryt w ubiegłym tygodniu uciął sobie kawałek palca, tnąc coś piłą elektryczną. Zapoznaję się z tą wiadomością co najmniej trzy razy. Ale jest mi wszystko jedno, mógłbym tak siedzieć i słuchać godzinami. Wciąż czuję otępienie po wycieńczającym egzaminie i cieszy mnie sposobność zaczerpnięcia głębszego oddechu.
Dobrze wiem, że jeśli zdołam wreszcie odpędzić od siebie wykute na pamięć przepisy prawa, zaraz ich miejsce zajmą natrętne myśli o Kelly. Nie znalazłem jeszcze bezpiecznego sposobu nawiązania z nią kontaktu, ale na pewno coś wymyślę. Muszę tylko mieć trochę czasu.
ROZDZIAŁ 21 Budynek, w którym mieszczą się wszystkie sądy okręgu Shelby, to nowoczesny dwunastopiętrowy gmach w samym centrum Memphis. Specjalnie zgromadzono cały wymiar sprawiedliwości w jednym miejscu. Oprócz sal sądowych, kancelarii i działów administracyjnych znajdują się tu także biura prokuratora okręgowego i szeryfa, a w podziemiach jest nawet więzienie. Sąd zajmujący się sprawami kryminalnymi obejmuje dziesięć oddziałów, każdy z dziesięciu sędziów ma własną salę rozpraw, nie licząc innych pomieszczeń. Na kilku środkowych piętrach aż się roi od adwokatów, gliniarzy, oskarżonych oraz ich rodzin. Dla każdego prawnika nowicjusza to autentyczna nieprzebyta dżungla, ale Deck zna tu chyba każdy kąt. Wystarczyło mu tylko zadzwonić do znajomego. Wskazuje mi drzwi sali rozpraw oddziału czwartego i oznajmia, że będzie czekał przy wyjściu za godzinę. Wślizguję się do środka i zajmuję miejsce w ostatnim rzędzie. Na podłodze leży gruba wykładzina, modernistyczny wystrój sali jest wręcz przytłaczający. Przed stołem sędziowskim liczna grupa adwokatów kręci się niczym mrówki w mrowisku. Za barierką po prawej stronie siedzi kilkunastu aresztantów w pomarańczowych kamizelkach, oczekujących na wstępne przesłuchanie. Asystent prokuratora wnosi olbrzymią stertę kartonowych teczek i zaczyna je rozkładać według określonej kolejności. W drugim rzędzie ławek dostrzegam Cliffa Rikera. Naradza się ze swoim adwokatem, przegląda wraz z nim jakieś dokumenty. Ale jego żony nie ma na sali. Wreszcie pojawia się sędzia, wszyscy wstają. Na początek idą sprawy formalne, wycofane z wokandy, przeniesione na inny termin. Uzgodnienia trwają krótko, przedstawiciele stron podchodzą kolejno do stołu sędziowskiego, wymieniają szeptem uwagi, przytakują skinieniem głowy. Wreszcie pada nazwisko Cliffa. Ten wstaje i podchodzi do barierki na wprost sędziego. Adwokat jest tuż za nim, trzyma w garści plik dokumentów. Prokurator odczytuje, że oskarżenie przeciwko Cliffowi Rikerowi zostało wycofane z powodu braku dowodów przestępstwa. — Gdzie jest ofiara pobicia? — pyta sędzia. — Nie chciała się stawić na przesłuchaniu — odpowiada prokurator. — Dlaczego? Mam ochotę krzyknąć: Ponieważ jest przykuta do wózka inwalidzkiego. Ale prokurator tylko wzrusza ramionami, jakby go to nie interesowało. Zresztą wszystko wskazuje na to, że naprawdę go nie obchodzi. Adwokat Cliffa tak samo wzrusza ramionami, pewnie jest zdumiony, że ta szczeniara znieważyła sąd, nie chcąc pokazać wszystkim swoich obrażeń. Prokurator wyraźnie się spieszy, ma kilkanaście spraw i chyba chciałby je zakończyć do południa. Szybko streszcza przebieg wydarzeń, okoliczności aresztowania i brak dowodów wynikający z faktu, że ofiara nie zgodziła się składać zeznań. — To już pańska druga sprawa — oznajmia sędzia, patrząc surowo na Cliffa. — Dlaczego nie weźmiecie rozwodu, zanim zdarzy się nieszczęście? — Próbujemy jakoś ułożyć sobie życie, Wysoki Sądzie — odpowiada Riker tonem pełnym skruchy. — Więc spróbujcie je ułożyć jak najszybciej. Następnym razem nie zgodzę się na wycofanie oskarżenia. Jasne?
— Tak jest, Wysoki Sądzie — mówi Cliff, jakby naprawdę żałował swojego postępowania. Dokumenty wędrują na stół. Sędzia składa podpis, kręcąc głową. Postępowanie zostaje umorzone. W ten oto sposób po raz kolejny ofiara nie doszła do głosu. Siedzi w domu z nogą w gipsie, ale nie to jest przyczyną niestawienia się w sądzie. Odmówiła składania zeznań z obawy, że znów będzie bita. Zastanawiam się, ile ją naprawdę kosztuje zachowanie milczenia. Cliff żegna się ze swoim adwokatem, idzie pospiesznie wzdłuż barierki, przechodzi obok mnie i znika za drzwiami. Znowu może robić, co mu się żywnie podoba, nie ciąży na nim żadna odpowiedzialność karna — tylko dlatego że ona nie ma nikogo do pomocy. Taki tryb postępowania sądowego jest logiczny, ale to frustrująca logika. Nieco dalej, pod ścianą ubrani w pomarańczowe kamizelki i skuci kajdankami siedzą gwałciciele, mordercy, handlarze narkotyków. Owa gigantyczna machina sprawiedliwości ledwie znajduje czas, aby osądzić ich przewinienia i wymierzyć jakąś karę. Jak więc można oczekiwać, że zdoła jeszcze zatroszczyć się o prawa maltretowanej żony? Kiedy w ubiegłym tygodniu zdawałem egzamin, Deck sporo czasu przesiedział przy telefonie. Znalazł nowy adres Rikerów i numer ich telefonu. Wynajęli mieszkanie w dużym kompleksie bloków w południowo–wschodniej części Memphis — trzypokojowe, po czterysta dolarów za miesiąc. Cliff pracuje w przedsiębiorstwie transportowym, mieszczącym się niedaleko naszego biura. To niewielka firma. Deck przypuszcza, że Riker zarabia około siedmiu dolarów na godzinę. Wynajął przeciętnego, nikomu nieznanego adwokata, jakich w tym mieście są tysiące. Powiedziałem Deckowi całą prawdę o Kelly. Dopraszał się o to, twierdząc, że chce być przygotowany do składania zeznań, na wypadek gdyby Cliff rozwalił mi łeb z jakiejś pukawki. Deck także mi radził, abym zapomniał o dziewczynie. Stwierdził, iż przez nią mogę mieć tylko kłopoty.
*** Na swoim biurku zastaję kartkę z wiadomością że Bruiser chce się natychmiast ze mną widzieć. Jest sam w gabinecie, rozmawia przez telefon — ten, który stoi po jego prawej stronie, bo w przeciwnym końcu biurka znajduje się drugi aparat, a trzy inne są rozmieszczone w oddalonych rogach pomieszczenia. Oprócz tego ma radiotelefon w samochodzie i aparat komórkowy w neseserze. Nie wspomnę już o tym, który mi przekazał, żeby mieć ze mną kontakt przez całą dobę. Ruchem ręki nakazuje mi usiąść, po czym wznosi oczy do nieba, jakby chciał dać do zrozumienia, że rozmawia z jakimś półgłówkiem. Tylko pomrukuje do słuchawki. Rekiny albo śpią albo się pochowały za kamieniami. Napowietrzacz w akwarium głośno szumi i bulgocze. Deck przekazał mi kiedyś szeptem, że Bruiser musi wyciągać z tej kancelarii od trzystu do pięciuset tysięcy rocznie. Ale trudno w to uwierzyć, patrząc na wystrój gabinetu. Stone zatrudnia czterech prawników, którzy bez przerwy ganiają po mieście w poszukiwaniu klientów — ja jestem piąty, ale siebie nie liczę. Deck w ubiegłym roku ściągnął pięć większych spraw, które przyniosły Bruiserowi łącznie sto pięćdziesiąt tysięcy dochodu. On sam zajmuje się głównie oskarżonymi o handel narkotykami, ma zresztą wśród narkotykowych gangów opinię adwokata, któremu można zaufać. Ale według Decka głównym źródłem dochodów Stone’a są inwestycje. Na pewno jest związany z całą siecią nocnych lokali ze striptizem, zarówno w Memphis, jak i w Nashville, chociaż nikt nie wie, jak rozległe są jego inwestycje na tym polu. Przede wszystkim chciałyby to ustalić władze federalne. Wiadomo tylko, że w tej branży osiąga się olbrzymie zyski, ale nikt nie umie powiedzieć niczego pewnego.
Rozwodził się trzy razy, jak zakomunikował mi Deck przy którymś posiłku w kawiarence Trudy, i ma trzech kilkunastoletnich synów, ci jednak, co zrozumiałe, mieszkają ze swoimi matkami. Ale wszyscy lubią towarzystwo młodych striptizerek, zdecydowanie za dużo piją i zbyt często odwiedzają kasyna gry, a co za tym idzie, nigdy nie mają dość pieniędzy, bez względu na to, jakie sumy otrzymują od ojca. Siedem lat temu był aresztowany przez służby federalne pod zarzutem stosowania szantażu, ale dowody okazały się niewystarczające i rok później cofnięto oskarżenie. Deck przysięga, że FBI interesuje się Bruiserem do dzisiaj, ponieważ przy okazji różnych dochodzeń związanych z penetracją przestępczego półświatka w Memphis zazwyczaj wypływają nazwiska Stone’a oraz Thomasa. Twierdzi, że łatwo to rozpoznać po nerwowym zachowaniu Bruisera, który po każdym spotkaniu z agentami FBI zdecydowanie za dużo pije, miewa napady wściekłości i przez cały czas łazi z kąta w kąt, przeklinając pod nosem. A skoro już mowa o telefonach, to Deck jest także przekonany, iż każda linia w naszym biurze, również moja, jest na podsłuchu. Co więcej, uważa, że są też zamontowane mikrofony w ścianach. Już raz ich nakryliśmy, mówi autorytatywnym tonem. W barze Yogi także radzi zachować ostrożność. Wszystko to wyznał mi niemal jednym tchem wczoraj po południu. Toteż od razu pomyślałem, że gdybym zdał egzamin i zebrał choć trochę gotówki, natychmiast bym się stąd wyniósł. Bruiser w końcu odkłada słuchawkę i przeciera palcami zmęczone oczy. — Rzuć na to okiem — mówi, popychając w moim kierunku pokaźną stertę dokumentów. — Co to jest? — Odpowiedź Great Benefit na pozew. Będziesz mógł się zaraz przekonać, dlaczego nie należy występować przeciwko dużym firmom. Mają wystarczająco wiele forsy, żeby zaangażować kilku prawników, którzy będą produkowali całe tony papierzysk. Podejrzewam, że Leo Drummond wystawia im rachunki po dwieście pięćdziesiąt dolarów za godzinę pracy. Biorę z wierzchu wniosek o oddalenie pozwu Blacków, do którego dołączone jest sześćdziesięciotrzystronicowe uzasadnienie. Jest także zaproszenie do bezpośredniej wymiany argumentów w obecności sędziego Harveya Hale’a. Bruiser spogląda na mnie chłodnym okiem, wreszcie mówi: — Witaj na polu walki. Jestem podekscytowany. Ułożenie stosownej odpowiedzi na takie wystąpienie zajmie parę dni. — Imponujące — mówię, z trudem dobywając głosu. Nic innego nie przychodzi mi do głowy. — Przeczytaj to uważnie i przygotuj odpowiedź. Chciałbym też dostać od ciebie krótkie podsumowanie. Tylko zrób to szybko. Sprawa wcale nie wygląda tak źle, jak mogłoby się wydawać. — Naprawdę? — Oczywiście, Rudy. To tylko makulatura. Oswoisz się z tym. Ci dranie będą próbowali skorzystać z każdego znanego wybiegu, uzupełniając go własnymi pomysłami, przy czym każdy poprą odpowiednio grubym uzasadnieniem. Co gorsza, będą za każdym razem proponowali spotkanie w sądzie, żeby się pochwalić swoją bezgraniczną inwencją. W gruncie rzeczy wcale ich nie obchodzi, czy wygrają tę sprawę, i tak swoje zarobią. Będzie im zależało głównie na przeciąganiu rozprawy, a tę sztukę mają opanowaną do perfekcji. Wszystko się sprowadza do wyciągnięcia od klienta jak największych pieniędzy. Jedyny problem polega na tym, że tobie może ich zabraknąć przed ogłoszeniem wyroku. — Już mi się odechciewa.
— Znam to uczucie. Weź pod uwagę, że Drummond tylko strzeli palcami i rozkaże: „Potrzebny mi wniosek o oddalenie powództwa”, a już trzech młodych prawników zakopuje się w bibliotece i dwaj asystenci zaczynają wyciągać z pamięci komputerów ich wcześniejsze pisma oraz uzasadnienia. Nie ma sprawy! Wkrótce jest gotowe kolejne wystąpienie. Drummond będzie je musiał kilka razy przeczytać, oczywiście bez pośpiechu, skoro bierze dwieście pięćdziesiąt za godzinę, może nawet przedstawi materiał któremuś ze wspólników. Potem naniesie poprawki, dokona cięć i uzupełnień, toteż młodzi znów będą musieli pójść do biblioteki, natomiast asystenci zasiąść do komputerów. To nikomu niepotrzebna praca. Ale przecież Great Benefit ma kupę forsy i lekką rączką opłaca fachowców z Tinley Britt. Czuję, jakbym miał się zmierzyć z całą armią. Dwa telefony dzwonią jednocześnie, Bruiser podnosi słuchawkę. — Bierz się do roboty — rzuca i zaraz mówi do mikrofonu: — Słucham. Unoszę oburącz plik papierów, idę do swojego pokoju i zamykam drzwi. Zaczynam czytać to starannie przygotowane i pięknie wydrukowane uzasadnienie wniosku o oddalenie sprawy. Szybko się przekonuję, że są tu przedstawione dosyć przekonujące argumenty przeciwko każdemu punktowi mojego pozwu. Wszystko jest spisane rzeczowym, prawniczym językiem, płynną angielszczyzną. Mam uczucie, jakbym robił zwiad wśród wysuniętych i umocnionych pozycji nieprzyjaciela, podpartych bardzo mocnymi wnioskami. Na dole niemal każdej strony widnieją przypisy i odsyłacze. Jest nawet spis treści, indeks oraz bibliografia. Jedyna rzecz, której mi brakuje, to przygotowany dla sędziego do podpisu projekt orzeczenia oddalającego wszelkie roszczenia wobec Great Benefit. Przy trzecim czytaniu zbieram się do kupy i zaczynam sporządzać notatki. Dostrzegam parę luk w tych wywodach. Początkowy strach szybko mija. W jego miejsce pojawia się jeszcze silniejsza nienawiść do towarzystwa ubezpieczeniowego, które skazało młodego człowieka na śmierć. Zakasuję rękawy i biorę się do pracy. Możliwe, że pan Leo Drummond jest fachowcem w tych sprawach i korzysta z pomocy kilku równie doświadczonych prawników, ale ja, Rudy Baylor, nie mam nic innego do roboty. Nie jestem głupi i nie dam sobie w kaszę dmuchać. Jeśli chcą toczyć ze mną tę papierową wojnę, proszę bardzo. Postaram się zadymić przedpole.
*** Deck sześciokrotnie przystępował do egzaminu kwalifikacyjnego. Prawie mu się udało przy trzecim podejściu, jeszcze w Kalifornii, zabrakło mu wówczas jedynie dwóch punktów. Później trzy razy startował tutaj, w Tennessee, ale zawsze z miernym rezultatem, jak sam uczciwie przyznaje. Nawet nie jestem pewien, czy jeszcze mu zależy na uzyskaniu licencji adwokata. Zarabia czterdzieści tysięcy rocznie na wyszukiwaniu Bruiserowi klientów i niezbyt się przejmuje zasadami etyki zawodowej. Zresztą Stone chyba je traktuje tak samo. Poza tym Deck nie musi płacić składki członkowskiej palestry, śledzić na bieżąco artykułów w prasie fachowej, uczestniczyć w seminariach, występować przed sądem, społecznie udzielać bezpłatnych porad, nie mówiąc już o jakichkolwiek kosztach związanych z prowadzeniem samodzielnej działalności. Shifflet to typowa pijawka. Dopóki tylko jakiś adwokat godzi się firmować jego sprawy swoim nazwiskiem i udostępniać mu pomieszczenie do pracy, Deck gotów jest wykonywać każdą robotę. Dobrze wie, że nie jestem zawalony pracą toteż każdego dnia zagląda do mojego pokoju koło jedenastej. Przez jakieś pół godziny wymieniamy plotki, potem idziemy razem do kawiarenki
Trudy na tani lunch. Już do tego przywykłem. Deck to Deck — mały, brzydki facecik, który chce mieć we mnie przyjaciela. Zajmujemy stolik w samym rogu lokalu, jak zawsze o tej porze zapełnionego robotnikami. Shifflet mówi tak cicho, że jego słowa toną w gwarze rozmów. Czasami, na przykład w szpitalnych poczekalniach, potrafi być tak hałaśliwy, że aż mi wstyd, kiedy indziej jest cichutki jak mysz w norce. Pospiesznie przekazuje mi szeptem rewelacyjne nowiny, zerkając przy tym nerwowo za siebie, jakby się obawiał ataku od tyłu. — Kiedyś pracował w naszej firmie pewien facet, niejaki David Roy, który bardzo się zbliżył z Bruiserem. Wspólnie dzielili się forsą, po cichu, w tajemnicy jak złodzieje. Rozumiesz? W końcu Roy został oskarżony o sprzeniewierzenie jakichś funduszy i pozbawiony licencji adwokata. — Deck je łapczywie, palcami ocierając z ust pastę z tuńczyka. — Nie przejął się tym. Zrezygnował z pracy u Stone’a, przeniósł się na drugą stronę ulicy i otworzył klub dla skinów. Ale ten wkrótce się spalił. Otworzył drugi, i to samo. Potem następny. Rozpętała się prawdziwa wojna rekinów w tej branży. Bruiser był nazbyt sprytny, żeby się w to mieszać, trzymał się na uboczu. Podobnie jak twój kumpel, Prince Thomas. Ta cicha wojna trwała przez kilka lat. Od czasu do czasu gliniarze odnajdywali jakieś zwłoki, co rusz wybuchały pożary. Na pewnym etapie Roy i Bruiser o coś się pokłócili. W ubiegłym roku agenci FBI dopadli Roya, rozeszły się pogłoski, że zamierza sypać. Chyba wiesz, co mam na myśli? Przytakuję ruchem głowy, pochylając się bardziej w jego stronę. Na pewno nikt nie podsłuchuje naszej rozmowy, ale niektórzy klienci zerkają na nas podejrzliwie, pewnie dlatego że obaj jesteśmy tak nisko pochyleni nad talerzami. — No więc wczoraj David Roy składał pierwsze zeznania przed sądem federalnym. Wygląda na to, że zawarli jakieś porozumienie. Deck prostuje się nagle, spuszcza wzrok i przygryza wargi, jakby się nad czymś głęboko zastanawiał. — I co? — pytam szeptem. Marszczy brwi, zerka przez ramię i z powrotem pochyla się nad stolikiem. — Istnieje duże prawdopodobieństwo, że jego zeznania obciążą Bruisera. Może nawet Prince’a Thomasa. Rozeszły się też niewiarygodne plotki, że już wyznaczono cenę za jego głowę. — W ramach tego porozumienia z władzami federalnymi? — Tak. Mów ciszej. — Kto mógł ją wyznaczyć? — pytam, gdyż jestem przekonany, że nie chodzi o mojego szefa. — Spróbuj zgadnąć. — Na pewno nie Bruiser. Zaciskając mocno wargi, uśmiecha się lekko, z wyraźną ironią. — To się już wcześniej zdarzało. Odgryza wielki kęs kanapki i z wypchanymi policzkami patrzy na mnie, kiwając z lekka głową. Spokojnie czekam, aż przełknie. — Po co mi to wszystko mówisz? — pytam. — Żebyś był przygotowany na różne możliwości. — Nie mam zbyt wielkiego wyboru. — Niewykluczone, że trzeba się będzie szybko wynieść z tej firmy. — Przecież dopiero rozpocząłem pracę. — Ale w każdej chwili może się zrobić gorąco. — A co ty zamierzasz? — Też się szykuję na taką ewentualność.
— Sądzisz, że reszta także już wie? — O nich się nie martw, tak jak oni się nie martwią o ciebie. Jestem twoim jedynym przyjacielem. Te słowa na dłużej zapadają mi w pamięć. Deck wie znacznie więcej, toteż postanawiam przy kilku najbliższych lunchach wyciągnąć od niego dalsze informacje. Ale zaczynam też podejrzewać, że intensywnie się rozgląda za jakimś nowym miejscem, gdzie mógłby bezpiecznie wylądować w wypadku prawdziwego kataklizmu. Widuję pozostałych pracowników firmy, Nicklassa, Toxera i Ridge’a, ale ci zachowują milczenie, są zajęci własnymi sprawami. Drzwi ich gabinetów są zawsze zamknięte. Deck ich nie lubi i mogę się domyślać, że wszyscy trzej żywią do niego taką samą niechęć. Jeśli wierzyć Shiffletowi, Toxer i Ridge są zaprzyjaźnieni i prawdopodobnie planują otworzenie własnej kancelarii, natomiast Nicklass to alkoholik i nic mu już nie pomoże. Najgorzej by się stało, gdyby Bruisera oficjalnie oskarżono, aresztowano i wytoczono mu proces. Podejrzewam, że rozprawa ciągnęłaby się latami, a on w tym czasie mógłby normalnie pracować i prowadzić kancelarię. W każdym razie nie mogliby go usunąć z palestry, dopóki nie zapadłby wyrok. Postanawiam rozważyć to wszystko na spokojnie. Poza tym nawet gdybym znów wylądował na bruku, pewnie zdołałbym szybko stanąć na nogach. To dla mnie nic nowego.
*** W drodze powrotnej do domu mijam rozległy park miejski. Dostrzegam, że co najmniej na trzech trawiastych boiskach toczą się mecze baseballu. Zatrzymuję wóz nieopodal, obok myjni samochodów, gdzie znajduje się automat telefoniczny. Bez wahania wybieram numer. Po trzecim sygnale rozlega się w słuchawce miękki kobiecy głos, który natychmiast rozbudza we mnie wspomnienia. — Halo? — Czy zastałem Cliffa? — pytam cicho, gotów w każdej chwili przerwać połączenie. — Nie. A kto mówi? — Rudy — przedstawiam się normalnym głosem. Wstrzymuję oddech, podejrzewając, że zaraz rozlegnie się trzask odkładanej słuchawki i monotonne buczenie sygnału. A pragnąłbym usłyszeć jakieś ciepłe, miłe słowa. Do diabła, sam nie wiem, co jest bardziej prawdopodobne. Milczenie się przedłuża, lecz Kelly wciąż jest przy telefonie. — Prosiłam, żebyś tu nie dzwonił — mówi w końcu, ale w jej głosie nie wyczuwam ani rozdrażnienia, ani złości. — Przepraszam, to było silniejsze ode mnie. Martwię się o ciebie. — Nie możemy tego zrobić. — Czego? — Do widzenia. Dopiero teraz połączenie zostaje przerwane. Wiele mnie kosztowało, żeby w końcu zdobyć się na odwagę, lecz już po chwili zaczynam żałować, że zadzwoniłem. Czasami odwaga przyćmiewa zdrowy rozsądek. Wiem, że jej mąż to nieobliczalny raptus, ale w gruncie rzeczy nie mam pojęcia, jak daleko może się posunąć. Jeśli do tego jest zazdrosny — a należy zakładać, że tak, choćby tylko z tego powodu, że ma dopiero dziewiętnaście lat, bardzo wysokie mniemanie o sobie i ożenił się z piękną dziewczyną — może
nawet śledzić każdy jej krok. Czyżby jednak posunął się aż do założenia podsłuchu telefonicznego? Uważam, że te obawy są przesadzone, niemniej nakazują mi zachowa ostrożność.
*** Udaje mi się przespać niecałą godzinę, kiedy z łóżka zrywa mnie dzwonek telefonu. Spoglądam na zegarek: dochodzi czwarta w nocy. Po ciemku wymacuję słuchawkę. To Deck. Jest strasznie podniecony, dzwoni z aparatu komórkowego w swoim samochodzie. Jedzie do mnie, zaraz powinien tu być. Coś się stało, wynikła jakaś pilna, niezwykle ważna sprawa. Mam się pospieszyć! Natychmiast ubierać! Czekać na ulicy za minutę! Kiedy zbiegam po schodach, jego zardzewiała furgonetka już stoi przy krawężniku. Wskakuję do środka i Deck rusza błyskawicznie. Częstuje mnie gumą miętową. Korzystam, bo nawet nie miałem czasu umyć zębów. — Co się dzieje, do cholery? — pytam. — Była duża katastrofa na rzece — oświadcza z powagą jakby ogarnięty smutkiem, a przecież dla niego to kolejna zawodowa formalność. — Wczoraj, tuż po jedenastej wieczorem, wielka barka do transportu ropy zerwała się z holu, podryfowała z prądem i uderzyła w parowiec wycieczkowy, na którego pokładzie trwała zabawa taneczna uczniów szkoły średniej. Jakieś trzy setki dzieciaków znalazły się za burtą. Parowiec zatonął kilkaset metrów w dół rzeki, nieopodal wyspy Mud Island, niedaleko od brzegu. — To straszne, Deck, ale co masz zamiar tam robić? — Rozejrzeć się. Bruiser dostał poufną wiadomość i zaraz mnie powiadomił. To prawdziwa katastrofa, chyba największa, jaka kiedykolwiek zdarzyła się w Memphis. — I co? Powinniśmy być z tego dumni? — Nic nie rozumiesz. Bruiser nie może zaprzepaścić takiej okazji. — Świetnie. Tylko dlaczego nie wpakuje swojego grubego dupska w skafander i sam nie zacznie wyławiać topielców? — To może być prawdziwa żyła złota. Deck na pełnym gazie pędzi pustymi ulicami, w milczeniu opuszczamy śródmieście. Z przeciwnej strony nadjeżdża karetka, w oddali dostrzegam migające światła drugiej. Serce wali mi mocniej. Riverside Drive okazuje się zablokowana przez kilkanaście wozów policyjnych, wszystkie mają włączone migacze. Na poboczu stoją stłoczone wozy strażackie i karetki. Kilkaset metrów dalej, ponad rzeką, krąży helikopter. Ludzie zgromadzeni w licznych grupach stoją jak wmurowani, patrząc na miejsce wypadku. Inni biegają wzdłuż brzegu, coś krzyczą, pokazują palcami. Nad drzewami widać kratownicę dużego dźwigu. Obchodzimy szybko barierkę z rozciągniętymi żółtymi taśmami policyjnymi i dołączamy do grupy gapiów zebranej nad samym brzegiem rzeki. Od katastrofy minęło już kilka godzin, rwetes nieco przycichł. Wszyscy zdają się trwać w oczekiwaniu. Nieco dalej, wśród ludzi siedzących na kamieniach nabrzeża, wyczuwa się pełną napięcia atmosferę przerażenia. Niektórzy tylko patrzą tępo, inni płaczą. Płetwonurkowie wciąż szukają ciał, sanitariusze czekają w gotowości. Jakiś pastor klęczy pośród wiernych, modlą się głośno. Kilkunastoosobowa grupa młodzieży w przemoczonych strojach balowych, poopatulanej w koce, siedzi na trawie zbita w ciasną gromadkę — trzymają się za ręce i wpatrują w mroczną toń rzeki. Jedna burta zatopionego parowca wystaje trzy metry nad powierzchnię wody, dookoła kręci się wielu ratowników w
granatowo–czarnych skafandrach, z butlami tlenowymi na plecach. Druga ekipa operuje z trzech dużych pontonów związanych linami. Można odnieść wrażenie, że wszystko odbywa się tu według zasad jakiegoś straszliwego, trudno zrozumiałego rytuału. Z gromady zebranej na końcu pomostu, do którego przycumowane są sczepione pontony ratowników, wyłania się porucznik policji i idzie powoli w stronę brzegu. Wśród zgromadzonych osób napięcie jeszcze wzrasta. Oficer zatrzymuje się przy radiowozie, wokół którego czeka kilku dziennikarzy. Większość ludzi zostaje na miejscach — siedzą opatuleni w koce i modlą się żarliwie, zwieszając głowy do ziemi. To głównie rodzice, krewni i przyjaciele zaginionych. Porucznik oznajmia: — Przykro mi, właśnie zidentyfikowano zwłoki Melanie Dobbins. Jego słowa jeszcze bardziej elektryzują atmosferę. Rozlegają się głośne jęki i płacze rodziców oraz znajomych dziewczyny, którzy tulą się do siebie, pocieszają nawzajem. Ktoś pada na kolana, powietrze przecina rozdzierający krzyk kobiety. Pozostali odwracają głowy, niemal słychać chóralne westchnienie ulgi. Ich też nieuchronnie czekają równie złe wieści, lecz jeszcze nie teraz, jeszcze można się łudzić nadzieją. Dopiero następnego dnia się okaże, iż tragedię przeżyło zaledwie dwudziestu jeden maturzystów, którzy zostali uwięzieni w jakimś hermetycznym pomieszczeniu, częściowo wypełnionym powietrzem. Policjant wraca pomostem do ekipy ratowniczej, która właśnie wyciąga z wody ciało następnego topielca. Równocześnie odbywa się inny rytuał, nie tak tragiczny, za to wręcz obrzydliwy. W stronę pogrążonych w żałobie rodzin zaczynają się przeciskać mężczyźni o posępnych twarzach. Trzymają w rękach małe, białe wizytówki, które mają zamiar wcisnąć w garść komuś z krewnych bądź znajomych ofiary. Skradają się powoli, w ciemnościach zerkając podejrzliwie na swoich konkurentów. Chyba gotowi byliby zabić, żeby tylko pozyskać klienta. Im zależy wyłącznie na trzeciej części odszkodowania. Deck rejestruje to wszystko na długo przedtem, zanim ja zdążę się połapać w sytuacji. Ruchem głowy wskazuje mi posterunek w sąsiedztwie oczekujących na wiadomość rodzin. Ale ja nie mam zamiaru w tym uczestniczyć. Dość szybko tracę go z oczu, kiedy prześlizguje się między grupkami gapiów, podążając w stronę swojej żyły złota. Odwracam się plecami do rzeki i ruszam przed siebie. Wkrótce wbiegam między pierwsze zabudowania Memphis.
ROZDZIAŁ 22 Komisja rozsyła informacje o wynikach egzaminu kwalifikacyjnego listami poleconymi. W czasie studiów nasłuchałem się wielu opowieści o absolwentach, którzy po otwarciu koperty padali zemdleni przy skrzynce na listy albo biegali po ulicy jak zwariowani, wymachując otrzymanym pismem. Wtedy takie historie wydawały mi się zabawne, ale teraz nie widzę w nich niczego śmiesznego. Od egzaminu minął prawie miesiąc, a ja wciąż nie dostałem odpowiedzi. W formularzu podałem adres domowy panny Birdie, gdyż nie miałem najmniejszej ochoty, żeby list jako pierwszy przeczytał ktokolwiek z kancelarii Bruisera. Dwudziesty dziewiąty dzień od daty zakończenia egzaminu wypada w sobotę. Tego właśnie dnia mogę wreszcie pospać do dziewiątej, bo o tej godzinie panna Birdie zaczyna łomotać do drzwi. Stwierdziła, że cały garaż wymaga natychmiastowego malowania, chociaż według mnie wygląda całkiem porządnie. Niemniej staruszka wyciąga mnie z pościeli niezwykłą nowiną że przygotowała już jajecznicę na bekonie i powinienem się błyskawicznie ubrać, bo śniadanie wystygnie. Robota idzie mi nieźle. Kładzenie świeżej farby daje natychmiastowe rezultaty, toteż od razu widać postęp prac. W dodatku na horyzoncie gromadzą się chmury burzowe, co jeszcze bardziej poprawia mi nastrój. O szóstej po południu panna Birdie obwieszcza, że dosyć na dzisiaj, odwaliłem wystarczający kawał roboty, a ona przyrządziła wspaniały obiad: pizzę z jarzynami. Do pierwszej w nocy pracowałem w barze Yogi, więc dzisiaj nie muszę stawać za kontuarem. Zdążyłem już przywyknąć, że na sobotnie wieczory nie mam żadnych planów. Co gorsza, nawet mi się nie chce nigdzie wychodzić. Toteż, przyznaję ze smutkiem, zjedzenie pizzy w towarzystwie osiemdziesięcioletniej staruszki stanowi w tej sytuacji całkiem kuszącą perspektywę. Biorę prysznic i wkładam czyste ubranie. Już na werandzie uderza mnie jakiś nietypowy zapach dolatujący z kuchni. Panna Birdie krząta się przy piecyku. Oznajmia, że nigdy przedtem nie robiła w domu pizzy, jakby się spodziewała, że mnie ta wiadomość ucieszy. Ale nie jest tak źle. Co prawda kawałki cukinii i żółtej papryki są odrobinę za twarde i trochę za dużo na nich koziego sera oraz pieczarek, lecz jestem głodny jak wilk. Jemy w saloniku, oglądając równocześnie jakiś stary film z Carym Grantem i Audrey Hepburn, przy którym gospodyni wzrusza się do łez. Później mamy drugi film, z Bogartem i Bacall, a ja zaczynam odczuwać zmęczenie, ogarnia mnie senność. Natomiast panna Birdie siedzi w napięciu na brzeżku kanapy i niemal wstrzymując oddech, łowi każde słowo, chociaż w ciągu pięćdziesięciu lat musiała oglądać te sceny wielokrotnie. Nieoczekiwanie podrywa się na nogi. — Byłabym zapomniała! — woła, pospiesznie drepcząc do kuchni. Słyszę, że przekłada tam jakieś papiery. Po chwili wraca, trzymając w dłoni złożony arkusz, zatrzymuje się na wprost mnie i obwieszcza podniosłym tonem: — Rudy! Zdałeś egzamin! Niemalże wyrywam jej pismo z dłoni. To list Komisji Egzaminacyjnej Adwokatury Stanu Tennessee, oczywiście adresowany do mnie. Pośrodku kartki widnieje drukowany dużymi, wyraźnymi literami tekst: „Gratulujemy! Zdał pan egzamin kwalifikacyjny”.
Odwracam się i mierzę pannę Birdie surowym spojrzeniem, przez krótką chwilę mam ochotę ją zbesztać za to, że naruszyła tajemnicę korespondencji. Powinna mnie była zawiadomić dużo wcześniej i z pewnością nie miała prawa otwierać tego listu. Ale ona szczerzy pożółkłe zęby w szerokim, przyjaznym uśmiechu, ma łzy w oczach i tuli obie dłonie do twarzy — jest co najmniej tak samo przejęta, jak ja. Nic więc dziwnego, że moja złość szybko topnieje. — Kiedy przyszedł ten list? — pytam. — Dzisiaj, kiedy byłeś zajęty malowaniem. Listonosz zapukał do drzwi i zapytał o ciebie, ale powiedziałam, że jesteś bardzo zajęty, i pozwolił mi pokwitować w twoim imieniu. Pokwitowanie odbioru, a otwarcie listu to dwie zupełnie różne rzeczy. — Nie powinna go była pani otwierać — mówię, ale bez specjalnej złości. Zresztą w takiej chwili trudno się wściekać o drobiazgi. — Przepraszam, sądziłam jednak, że nie będziesz miał nic przeciwko temu. Czyż to nie wspaniała wiadomość? Owszem, cudowna. Idę powoli do kuchni, uśmiechając się jak beztroski dureń i głęboko wciągając zatęchłe powietrze. Teraz wszystko jest wspaniałe! Cały świat wydaje mi się cudowny! — Musimy to uczcić — oznajmia panna Birdie z tajemniczą miną. — Jasne — odpowiadam. W gruncie rzeczy mam ochotę wybiec przed dom i drzeć się na całe gardło z radości. Staruszka otwiera kredens, przesuwa jakieś naczynia, uśmiecha się coraz szerzej, wreszcie pokazuje mi starą ozdobną butelkę. — Trzymam ją na specjalne okazje. — A cóż to takiego? — pytam, biorąc butelkę z jej rąk. Nigdy nie widziałem podobnej w barze Yogi. — Melonowa brandy. Naprawdę mocna — wyjaśnia, chichocząc porozumiewawczo. W tej sytuacji mogę wznieść toast byle czym. Po dłuższych poszukiwaniach panna Birdie znajduje dwie identyczne filiżanki, gdyż w jej domu nigdy nie używano alkoholu i nie ma kieliszków. Hojnie napełnia je do połowy wysokości. Trunek okazuje się gęsty i słodki, a jego aromat budzi skojarzenia z zapachem gabinetu dentystycznego. Stukamy się filiżankami z napisem „Bank of Tennessee” i wznosimy toast za moją przyszłą karierę. Brandy smakuje niczym dziecięcy syrop od kaszlu, lecz pali w gardle jak czysta wódka. Panna Birdie oblizuje wargi i mówi: — Lepiej usiądźmy. Po kilku następnych łykach staruszka zapada w drzemkę. Bez zainteresowania oglądam dalej film, nalewam sobie drugą porcję brandy. Trunek faktycznie okazuje się mocny, a po kilku minutach można się przyzwyczaić do nietypowego smaku. Wynoszę resztkę alkoholu na werandę, gdzie mogę podziwiać księżyc w pełni i uśmiechać się do gwiazd, dziękując bogom za okazaną mi łaskawość. Skutki melonowej brandy dają o sobie znać jeszcze długo po wschodzie słońca. Biorę prysznic, po cichu schodzę na dół, przekradam się do samochodu i tyłem wyjeżdżam na ulicę. Jadę do pobliskiej młodzieżowej kawiarenki ze świeżymi ciastkami i lodami. Kupuję grube niedzielne wydanie gazety i rozsiadam się przy stoliku w kącie sali. Niektóre tytuły od razu przykuwają moją uwagę. Już czwarty dzień z rzędu pierwsza kolumna jest w całości poświęcona tragedii wycieczkowego parowca. Na skutek wypadku utonęło czterdzieści jeden osób. Do sądu wpłynęły już pierwsze pozwy o odszkodowania.
W części poświęconej wiadomościom lokalnym znajduję obszerny artykuł o najnowszych ustaleniach w prowadzonych równolegle kilku śledztwach dotyczących korupcji w policji, a ściślej rzecz biorąc powiązań między właścicielami podejrzanych nocnych lokali a reprezentantami prawa. W tekście kilkakrotnie pojawia się nazwisko Bruisera, który występuje jako adwokat Williego McSwane’a, króla tutejszego półświatka, a także jako adwokat Benniego Thomasa, znanego powszechnie pod imieniem Prince’a, właściciela kilku barów szybkiej obsługi, na którym ciążą różne oskarżenia władz federalnych. Wreszcie na koniec Bruiser jest wymieniony jako następny podejrzany, którym zapewne również się zainteresują agenci FBI. Czuję nadciągającą burzę. Federalny sąd przysięgłych zwołuje posiedzenia codziennie już od miesiąca. Niemal każdego dnia pojawiają się nowe artykuły w gazetach. Nic dziwnego, że Deck jest coraz bardziej przejęty. Trzecia rzecz jest dla mnie całkowitym zaskoczeniem. Na ostatniej stronie części poświęconej sprawom gospodarczym znajduję nagłówek: „161 prawników zdało egzamin kwalifikacyjny do adwokatury”. Dalej następują trzy zdania oficjalnego komunikatu komisji egzaminacyjnej, po czym ułożona alfabetycznie i wydrukowana maczkiem lista świeżo upieczonych adwokatów. Przybliżam gazetę do twarzy i zaczynam pospiesznie przeglądać listę. Tak! Jest tu moje nazwisko! Zatem to prawda, żaden urzędnik się nie pomylił. Naprawdę zdałem egzamin! Szybko przebiegam wzrokiem resztę nazwisk, w większości są to osoby, z którymi razem studiowałem przez trzy lata. W pierwszej kolejności szukam Bookera Kane’a, ale jego nie ma na liście. Sprawdzam po raz drugi i trzeci, wreszcie się poddaję. Rozkładam gazetę na stoliku i zaczynam czytać półgłosem kolejne nazwiska. Już miałem do niego dzwonić wczoraj wieczorem, kiedy panna Birdie przekazała mi wspaniałą nowinę. Doszedłem jednak do wniosku, że większą niespodzianką jest mój sukces i postanowiłem zaczekać na telefon od niego. Pomyślałem, że jeśli nie zadzwoni na początku tygodnia, będzie to oznaczało, iż nie zdał. Teraz jednak nie mam pojęcia, jak postąpić. Oczyma wyobraźni widzę, jak o tej porze Charlene ubiera dzieci przed wyjściem do kościoła, sili się na uśmiech i usiłuje zachować spokój, dając do zrozumienia, że to jedynie mało znaczące potknięcie i że z pewnością Booker zda egzamin następnym razem. Ale łatwo się domyślić, że on jest załamany. Upokorzony i zarazem wściekły na siebie. Na pewno się martwi, jak te nowiny przyjmie Marvin Shankle, i pewnie ze strachem myśli o jutrzejszym dniu w biurze. Booker jest niezwykle dumnym człowiekiem, głęboko przekonanym, że stać go na bardzo wiele. Chciałbym się z nim zobaczyć, w jakiś sposób go pocieszyć, ale zdaję sobie sprawę, że taka wizyta jedynie by pogorszyła jego nastrój. Jestem pewien, że zadzwoni jutro rano, aby mi pogratulować. Będzie stwarzał pozory, iż to potknięcie wcale go nie załamało i że następnym razem pójdzie mu znacznie lepiej. Po raz kolejny przeglądam listę nazwisk i dopiero teraz mnie uderza, iż nie ma na niej również Sary Plankmore. Nie znajduję jej także pod nowym nazwiskiem, Wilcox. Todd Wilcox zdał egzamin, ale jego młoda małżonka oblała. W pierwszej chwili przyjmuję to głośnym śmiechem. Później dociera do mnie, że jestem złośliwy, podły, a nawet mściwy, zachowuję się obrzydliwie, jak szczeniak. Ale to jest silniejsze ode mnie. Mam podstawy sądzić, że świadomie zaszła w ciążę, chcąc złapać tak świetnego kandydata na męża, i nie wytrzymała napięcia ostatnich dni. Przez trzy miesiące była wybita z rytmu, pochłaniały ją przygotowania do ślubu, wesela i przyjścia na świat dziecka, więc zapewne nie miała czasu na naukę.
Teraz powtarzam w myślach, że ten się śmieje, kto się śmieje ostatni.
*** Pijany kierowca — sprawca wypadku, w którym ucierpiał Van Landel — był ubezpieczony na sumę stu tysięcy dolarów. Deck zdołał przekonać wystawcę polisy, że łączne szkody znacznie przewyższają tę kwotę, co nie było zresztą takie trudne. Ostatecznie firma ubezpieczeniowa zgodziła się wypłacić pełne odszkodowanie. Bruiser tylko na krótko włączył się w tę sprawę, kiedy trzeba było zagrozić wystąpieniem na drogę sądową. Osiemdziesiąt procent roboty wziął na siebie Deck. Ja włożyłem nie więcej niż piętnaście. Resztę, za milczącym porozumieniem, zostawiliśmy w rękach szefa. Byliśmy jednak świadomi, że w myśl stosowanych przez Bruisera zasad współpracy żaden z nas nie może liczyć na jakikolwiek udział w honorarium. Stone od początku stawiał sprawę jasno. Van Landel to jego klient, ponieważ on pierwszy zdobył informacje o wypadku. To prawda, że Deck i ja jeździliśmy do szpitala z różnymi dokumentami, ale działaliśmy wyłącznie jako pracownicy kancelarii Bruisera. Gdyby to któryś z nas pierwszy trafił na tego klienta i zdobył jego podpis na umowie, miałby wówczas prawo do trzeciej części honorarium. Bruiser wzywa nas obu do swojego gabinetu i starannie zamyka drzwi. Na początku gratuluje mi zdanego egzaminu. Mówi przy tym, że on również go zdał za pierwszym podejściem, wprawiając tym samym Decka w zakłopotanie. Ten jednak nie daje po sobie niczego poznać, siedzi sztywno na krześle, jak zawsze lekko przekrzywia głowę na bok i oblizuje wargi. Wreszcie Stone przechodzi do sprawy Van Landela. Z samego rana otrzymał czek na sto tysięcy dolarów i już umówił się z klientem na popołudniowe spotkanie, podczas którego przekaże mu pieniądze z odszkodowania. Oznajmia w końcu, że jego zdaniem i nam się coś należy za pomyślne załatwienie sprawy. Deck i ja wymieniamy porozumiewawcze spojrzenia. Bruiser oświadcza, że ten rok może już uznać za bardzo korzystny finansowo, zarobił znacznie więcej niż w poprzednich latach, a jednocześnie chce zachować dobre układy ze współpracownikami. Podkreśla też, że ugoda z firmą ubezpieczeniową została zawarta nadzwyczaj sprawnie i on nie musiał poświęcić na tę sprawę więcej niż sześć godzin. Deck chyba także się zastanawia w tej chwili, cóż takiego robił Bruiser, że zajęło mu to aż sześć godzin. Koniec końców, zapewne z dobroci serca, Stone postanawia nas szczodrze wynagrodzić. Zgodnie z warunkami umowy zatrzymuje dla kancelarii trzecią część odszkodowania, czyli trzydzieści trzy tysiące dolarów, ale nie ma zamiaru wziąć wszystkiego dla siebie. — Doszedłem do wniosku, chłopcy, że uczciwie zapracowaliście na swoją trzecią część, do równego podziału. Obaj pospiesznie przeliczamy w myślach: jedna trzecia z trzydziestu trzech to jedenaście, czyli wypada po pięć i pół tysiąca na każdego. Starając się zachować poważny wyraz twarzy, oświadczam: — Dzięki, Bruiser. Jesteś naprawdę hojny. — Nie ma o czym mówić — odpowiada, jakby na co dzień czynił podobne prezenty. — Możesz to potraktować jako nagrodę za zdanie egzaminu. — Dziękuję. — Ja również dziękuję — wtrąca Deck.
Obaj jesteśmy zaskoczeni, ale chyba też obaj mamy na uwadze, że Bruiserowi zostaną dwadzieścia dwa tysiące za sześć godzin pracy, co daje w przybliżeniu trzy i pół tysiąca dolarów za godzinę. Nie oczekiwałem jednak ani centa, toteż nagle zaczynam się czuć bogaty. — To była dobra robota, chłopcy. Chciałbym, żebyście znajdowali więcej takich klientów. Obaj potakujemy ruchem głowy. Ja już rozmyślam, na co wydać te pieniądze. Jestem prawie pewien, że Deck robi to samo. — Jesteśmy gotowi na jutrzejsze spotkanie? — pyta Bruiser. O dziewiątej rano mamy się stawić przed Hale’em, żeby przedyskutować wniosek Great Benefit o oddalenie powództwa. Stone odbył już niezbyt przyjemną rozmowę z sędzią toteż jesteśmy pełni obaw co do przebiegu tej dyskusji. — Myślę, że tak — odpowiadam, nieco zdenerwowany. Starannie przygotowałem i przepisałem na maszynie trzydziestostronicową odpowiedź na wystąpienie Drummonda, ale natychmiast dostałem od nich równie obszerną replikę. Bruiser zadzwonił do sędziego Hale’a, żeby zaprotestować przeciwko takim praktykom, ale rozmowa nie przebiegała po jego myśli. — Możliwe, że dam ci poprowadzić część dyskusji, więc bądź gotów do wystąpienia. Przełykam ślinę, odczuwając narastające zdenerwowanie, wręcz panikę. — Wracajcie do pracy — mówi Stone. — Nie byłbym zachwycony, gdyby taka sprawa wymknęła nam się z rąk już po pierwszym wniosku o oddalenie. — Ja też nad nią popracuję — deklaruje usłużnie Deck. — Dobrze. Wszyscy trzej stawimy się w sądzie. A możemy mieć do czynienia nawet z dwudziestoosobową ekipą prawników.
*** Niespodziewany przypływ forsy wyzwala w człowieku tęsknotę za dostatniejszym życiem. Tego dnia postanawiamy z Deckiem zrezygnować z zupy oraz kanapek w lokalu Trudy i zafundować sobie porządny lunch w najbliższej restauracji. Zamawiamy najdroższe steki. — Nigdy przedtem nie rozdawał w ten sposób pieniędzy — oznajmia Deck, robiąc najdziwniejsze miny. Zajmujemy stolik w odległym końcu niezbyt dobrze oświetlonej sali, gdzie nikt nie może podsłuchać naszej rozmowy, lecz mimo to Shifflet mówi szeptem. — Chyba jednak coś się święci, Rudy, jestem tego prawie pewien. Toxer i Ridge wyraźnie szykują się do zwinięcia manatków. Agenci FBI muszą coraz silniej naciskać na Bruisera. Naprawdę niepokoi mnie jego niezwykła hojność. Jestem coraz bardziej zdenerwowany. — Nawet jeśli te obawy są uzasadnione, to chyba nie ma się czym martwić. Przecież nas nie mogą aresztować. — Nie boję się aresztowania. Niepokoi mnie perspektywa utraty pracy. — Nie rozumiem. Jeśli nawet Bruiser zostanie oskarżony i wyląduje w areszcie, to wyjdzie na wolność, zanim FBI zdąży się obejrzeć. Kancelaria będzie nadal pracowała normalnie. To go wyraźnie irytuje. — Nie bierzesz pod uwagę, że mogą rozesłać prośby o zgłaszanie się świadków i zacząć przekopywać wszystkie papiery? Chyba słyszałeś o takich metodach? Już nieraz je stosowano w sprawach o korupcję. FBI uwielbia włamywać się do biur, przetrząsać dokumentację, wynosić komputery. Nie będą się troszczyć o mnie czy o ciebie. Mówiąc szczerze, nawet mi to nie przyszło do głowy. Zdumienie chyba dość wyraźnie maluje się na mojej twarzy.
— To jasne, że kancelaria może zostać zamknięta — ciągnie Deck, silnie akcentując słowa. — Wielu osobom sprawiłoby to radość. I nikogo, absolutnie nikogo nie będzie obchodziło, że tacy jak my znajdą się między młotem a kowadłem. — I jaki stąd wniosek? — Zwijajmy majdan. W pierwszej chwili chcę zapytać, co ma na myśli, ale zaraz dociera do mnie oczywisty sens tej propozycji. Deckowi nie wystarcza, że łączy nas przyjaźń. Zostałem przyjęty do palestry, zatem mogę go wziąć pod swoje skrzydła. On po prostu szuka partnera! Zanim jednak zdążę cokolwiek odpowiedzieć, on kontynuuje natarcie: — Ile masz pieniędzy? — No… Pięć i pół tysiąca dolarów. — Ja tak samo. Razem mamy jedenaście tysięcy. Jeśli każdy wyłoży po dwójce, to utworzymy wspólny fundusz w wysokości czterech tysięcy. Możemy wynająć niewielkie biuro, płatne po pięćset miesięcznie, drugie pięćset pochłoną opłaty bieżące, telefony, i tak dalej. Za resztę kupimy trochę tanich mebli. Załóżmy, że przez pół roku popracujemy na najwyższych obrotach, a potem zobaczymy, co z tego wychodzi. Ja będę ściągał klientów, ty występował przed sądem. Wszystko podzielimy równo, pół na pół: wydatki, honoraria, obowiązki… Czuję się przyparty do muru, ale rozmyślam gorączkowo. — A co z sekretarką? — Nie będzie nam potrzebna — odpowiada szybko, widocznie już od dawna układał plany. — Przynajmniej na początku. Ustalimy dyżury przy telefonie albo kupimy automatyczną sekretarkę. Obaj umiemy pisać na maszynie. Poradzimy sobie. A jak zbierzemy trochę forsy, to zatrudnimy jakąś dziewczynę. — Ile to wszystko będzie kosztowało? — Najwyżej dwa tysiące. Wynajęcie lokalu, telefony, maszyna do pisania, kopiarka, materiały i setki różnych drobiazgów. Na początku moglibyśmy zrezygnować z niektórych rzeczy, załatwić tylko to, co niezbędne, i zająć się zarabianiem forsy. Nic prostszego. — Spogląda na mnie uważnie, pociągając łyk herbaty z lodem, po czym znów się pochyla nisko i dodaje: — Posłuchaj, Rudy. Przecież dziś rano zostawiliśmy Bruiserowi na stole dwadzieścia dwa tysiące z naszej sprawy. Należało nam się całe honorarium, moglibyśmy za nie utrzymywać biuro przez rok. Zacznijmy wreszcie działać na własny rachunek, nie będziemy musieli nikomu napychać kabzy. Kodeks etyczny zabrania adwokatom wchodzić w spółki z ludźmi nie mającymi licencji. Mam już ochotę powiedzieć to na głos, ale w porę dociera do mnie, że to mamy argument. Jestem pewien, że Deck ma już dziesiątki kontrargumentów. — To brzmi rozsądnie — mówię, głównie po to, żeby cokolwiek powiedzieć. Ciekawi mnie też, do jakiego stopnia Shifflet zaangażował się już w realizację tych planów. Mruga porozumiewawczo okiem i uśmiecha się szeroko, odsłaniając swoje błyszczące siekacze gryzonia. — Namierzyłem już odpowiedni lokal w starej kamienicy przy Madison, nad sklepem z antykami. Cztery pokoje plus duży hol na poczekalnię. Dokładnie w połowie drogi między aresztem miejskim a szpitalem pod wezwaniem Świętego Piotra. Wspaniała lokalizacja! Wymarzone miejsce dla każdego adwokata! — To chyba dość niebezpieczna okolica — wtrącam nieśmiało. — A czy gdzie indziej znajdzie się tak tani lokal? — W jakim jest stanie? — Całkiem niezłym. Wystarczy położyć świeżą farbę.
— Mam pewną wprawę w malowaniu. Kelner przynosi nasze dania. Wkładam do ust liść sałaty. Deck w zamyśleniu grzebie widelcem, jakby stracił apetyt. Chyba jest nazbyt podekscytowany, żeby w takiej chwili myśleć o jedzeniu. — Ja muszę zwiewać, Rudy. O pewnych rzeczach nie chcę ci mówić, rozumiesz? Ale przyjmij na wiarę, że tym razem Bruiser się tak łatwo nie wykręci. Wyczerpał już swój limit szczęścia. — Milknie na chwilę i wydłubuje orzech z surówki. — Jeśli nie chcesz się ze mną wiązać, to jeszcze dzisiaj przedstawię tę propozycję Nicklassowi. Toxer i Ridge już się dogadali, więc poza mną zostaje mu tylko Nicklass, a wiem, jak bardzo Deck go nie lubi. Ponadto mam przeczucie, że należy mu zaufać w sprawach dotyczących Bruisera. Wystarczy chociażby dwa razy w tygodniu zajrzeć do gazet, aby się upewnić, że Stone faktycznie znalazł się w tarapatach. Deck był jego najwierniejszym pracownikiem przez kilka ostatnich lat, toteż stwierdzenie, że on musi zwiewać, daje mi sporo do myślenia. Jemy w milczeniu, zastanawiając się nad ewentualną perspektywą wspólnej przyszłości. Jeszcze cztery miesiące temu pomysł wejścia w spółkę z kimś takim jak Deck przyjąłbym zapewne gromkim śmiechem, ale teraz nie potrafię znaleźć wystarczająco mocnych argumentów do odrzucenia jego propozycji. — Nie chcesz takiego partnera jak ja? — pyta w końcu głosem pełnym żalu. — Po prostu się namyślam, Deck. Daj mi trochę czasu. To wszystko spadło na mnie jak grom z jasnego nieba. — Przykro mi, ale musisz się szybko decydować. — Ile ty naprawdę wiesz? — Wystarczająco wiele, żeby planować takie posunięcie. Lepiej nie dopytuj się o szczegóły. — Daj mi kilka godzin. Chciałbym się przespać z tym problemem. — Dobra. Jutro obaj mamy się stawić w sądzie, więc spotkajmy się wcześniej u Trudy. Wolałbym nie rozmawiać w twoim pokoju. Rozważ to wszystko i rano dasz mi odpowiedź. — W porządku. — Ile masz swoich spraw? Zastanawiam się przez chwilę. Oprócz wypchanej teczki z materiałami Blacków mam drugą, cieniutką, dotyczącą testamentu panny Birdie, i jeszcze jedną, chyba nic niewartą sprawę odszkodowania dla pewnego robotnika, który lekko ucierpiał podczas wypadku w pracy. Bruiser przekazał mi ją w ubiegłym tygodniu. — Trzy. — Więc jeszcze dzisiaj zabierz te materiały z biura. Weź je do domu. — Dzisiaj? — Tak, dziś po południu. Zgarnij też wszystkie rzeczy osobiste, na których ci zależy. Zrób to jak najszybciej. I postaraj się, żeby nikt tego nie widział. — Myślisz, że kancelaria jest pod obserwacją? Rozgląda się pospiesznie na boki, po czym delikatnie przytakuje ruchem głowy. Nerwowo przewraca oczami na lewo i prawo. — Policja? — Raczej FBI. Tak czy owak nie ulega wątpliwości, że lokal jest pod obserwacją.
ROZDZIAŁ 23 Mimochodem rzucona przez Bruisera uwaga, że pozwoli mi poprowadzić część dyskusji w trakcie wstępnego przesłuchania w sprawie Blacków, nie daje mi spać prawie przez całą noc. Nie jestem pewien, czy nie był to zwykły blef, mający mnie zmusić do podwojenia wysiłków, ale perspektywa samodzielnego wystąpienia przed sądem martwi mnie o wiele bardziej niż wizja wejścia w układy partnerskie z Deckiem. Jest jeszcze ciemno, kiedy parkuję przed kawiarenką Trudy. W lokalu nie ma żadnego klienta. Parzy się kawa, świeże pączki już leżą na tacy. Zamieniam parę słów z właścicielką, ale o tej porze jest bardzo zajęta. Ja też mam coś do roboty. Nawet nie sięgam po gazetę, zaczynam czytać swoje notatki. Od czasu do czasu zerkam przez okno na wymarły parking, usiłując gdzieś dojrzeć ubranych po cywilnemu agentów, którzy siedzą w samochodzie, palą papierosy i popijają zimną kawę, jak to zazwyczaj czynią na filmach. Czasami odnoszę wrażenie, iż Deckowi można w pełni ufać, ale kiedy indziej wydaje mi się po prostu stuknięty. On także przyjeżdża wcześnie, zaledwie parę minut po siódmej. Bierze sobie kawę i siada naprzeciwko mnie. Oprócz nas jest już kilku innych klientów. — I co? — pyta na wstępie. — Zgoda. Ale na razie tylko na rok. Postanowiłem, że sporządzimy jakąś umowę terminową, ważną tylko przez dwanaście miesięcy, ale zawierającą klauzulę o trzydziestodniowym terminie wypowiedzenia, na wypadek gdyby któremuś z nas przestała odpowiadać ta współpraca. Znów obnaża swe siekacze w uśmiechu, nie potrafi ukryć podniecenia. Wyciąga do mnie prawą rękę przez stół, żeby uściskiem dłoni przypieczętować nasz układ. Dla Decka to wielka chwila. Chciałbym odczuwać to samo, co on. Jednocześnie postanowiłem, że spróbuję go nawrócić, przekonać, iż bezwzględne polowanie na klienta jest nieetyczne. Liczę na to, że ciężką pracą i zaangażowaniem w sprawy zarobimy na dostatnie życie i będziemy się stopniowo rozwijać. Pragnę zachęcić Decka do nauki, zdania egzaminu, zdobycia licencji i podjęcia w pełni samodzielnej pracy. Rzecz jasna, będę musiał to robić stopniowo. Ale nie jestem naiwny. Zdaję sobie sprawę, że utrzymać Shiffleta z dala od szpitali to jak nakłonić pijaka, żeby omijał wszystkie bary. Niemniej chcę spróbować. — Zabrałeś swoje materiały? — pyta szeptem, oglądając się na drzwi, przez które wchodzą właśnie dwaj kierowcy ciężarówek. — Tak. A ty? — Wywożę je stopniowo już od tygodnia. Wolałbym nic nie wiedzieć na ten temat. Pospiesznie nawiązuję do czekającego nas przesłuchania przed sądem i Deck natychmiast się przestawia na inne tory, zaczyna mi udzielać cennych rad. O ósmej idziemy do biura. Zwracam uwagę, że Shifflet po drodze mierzy uważnym spojrzeniem każdy samochód, jakby oczekiwał przybycia całego plutonu antyterrorystycznego. Piętnaście po ósmej Bruisera jeszcze nie ma. Żywo dyskutujemy z Deckiem na temat paru punktów uzasadnienia Drummonda. Tutaj, gdzie chyba nie tylko telefony są na podsłuchu, boimy się rozmawiać na jakikolwiek inny temat. Bruiser nie pojawia się do ósmej trzydzieści. A przecież wczoraj wyraźnie nakazał nam stawić się w jego gabinecie o ósmej, abyśmy mogli jeszcze wymienić pewne uwagi przed wyjazdem. Do
gmachu sądu mamy dwadzieścia minut drogi, lecz nie da się przewidzieć, czy nie ugrzęźniemy w korkach. Z wyraźnym ociąganiem Deck dzwoni do domu Stone’a, ale nikt nie podnosi słuchawki. Dru także twierdzi, że szef miał być o ósmej. Wybiera numer aparatu komórkowego, który Bruiser trzyma w samochodzie, lecz i pod nim nikt się nie zgłasza. Dziewczyna wyraża przypuszczenie, że może coś się stało i Stone będzie czekał na nas w sądzie. Deck pomaga mi spakować dokumenty do teczki i za piętnaście dziewiąta wybiegamy z kancelarii. Mówi, że zna krótszą drogę, więc siada za kierownicą. Ja próbuję trochę ochłonąć. W gardle mi zaschło, a dłonie lepią się od potu. Jeśli Bruiser się nie zjawi na tym przesłuchaniu, nigdy mu tego nie wybaczę. A mówiąc szczerze, znienawidzę go aż do śmierci. — Uspokój się — powtarza Deck, energicznie kręcąc kierownicą. Lawiruje między stłoczonymi pojazdami, wyprzedza to z jednej, to z drugiej strony, przelatuje skrzyżowania na czerwonym świetle. Chyba nawet on widzi po mojej minie, że ogarnia mnie przerażenie. — Jestem pewien, że Bruiser będzie czekał w sądzie — mówi, ale wyczuwam po jego tonie, że sam głęboko w to wątpi. — A jeśli nawet nie, to i tak sobie poradzisz. Czeka nas zwykła formalność. To znaczy… chodzi mi o to, że nie będzie publiczności ani ławy przysięgłych. — Deck, zamknij się i prowadź, dobra? Postaraj się dowieźć nas cało na miejsce. — Uspokój się. Ulice w śródmieściu są zakorkowane. W panice spoglądam na zegarek: jest dokładnie dziewiąta. Rykiem klaksonu Deck pogania dwóch pieszych na przejściu, po czym skręca gwałtownie i przelatuje przez parking. — Widzisz tamte drzwi? — woła, naciskając hamulec. Jesteśmy na tyłach gmachu okręgowego wymiaru sprawiedliwości, którego szara bryła zajmująca cały kwartał dźwiga się nad nami ku niebu. — Tak. — Biegnij na pierwsze piętro. Nasza sala rozpraw jest trzecia po prawej stronie. — Naprawdę wierzysz, że Bruiser tam na nas czeka? — pytam łamiącym się głosem. — Jasne — odpowiada, choć na kilometr można wyczuć kłamstwo. Zatrzymuje się przy krawężniku, pospiesznie otwieram drzwi. — Zaraz się tam zjawię, tylko zaparkuję. Wbiegam po kilku schodkach, popycham ciężkie drzwi i pędzę na piętro. Niespodziewanie wyskakuję z klatki schodowej w połowie długości korytarza. Gmach, w którym mieszczą się wszystkie sądy, liczy sobie już sporo lat, ale został solidnie zbudowany i jest w niezłym stanie. Podłogi i ściany są wyłożone marmurowymi płytami, masywne dwuskrzydłowe drzwi pokryte mahoniową okleiną. Korytarz jest przestronny, mroczny i cichy, wzdłuż ścian ciągną się drewniane ławy, nad nimi wiszą olejne portrety sławnych sędziów. Zwalniam kroku i zatrzymuję się przed wejściem do sali rozpraw sędziego Harveya Hale’a. Mosiężna tabliczka na drzwiach głosi: „Sąd okręgowy, wydział ósmy”. Na korytarzu nigdzie nie widać Bruisera. Ostrożnie uchylam drzwi i zaglądam do środka wypatrując jego zwalistej sylwetki. Ale na sali również go nie ma. Od drzwi prowadzi szerokie przejście wyłożone czerwonym chodnikiem, po obu stronach mieszczą się ławki dla publiczności. Dalej przejście zagradza niska, odchylająca się wahadłowo barierka. Dopiero teraz dostrzegam, że dość liczna grupa osób przygląda mi się stamtąd badawczo. Wysoko za stołem sędziowskim, na olbrzymim, obitym wiśniową skórą fotelu siedzi odziany w czarną togę mężczyzna o nieprzyjemnym wyrazie twarzy. Domyślam się, że to sędzia
Harvey Hale. Zegar umieszczony na ścianie za jego plecami wskazuje dwanaście minut po dziewiątej. Sędzia podpiera brodę lewą ręką a palcami drugiej wystukuje jakiś nerwowy rytm. Po lewej stronie, za barierką odgradzającą miejsca dla publiczności, ciągnie się wysoka ława dla sędziów przysięgłych, a przed nią znajdują się stoły dla urzędników i rzeczoznawców sądowych. Wszyscy mężczyźni zgromadzeni właśnie w tamtej części sali obserwują mnie w napięciu. Ku memu zdumieniu dostrzegam, że są do siebie niezwykle podobni — krótko przycięte włosy, ciemne garnitury, białe koszule, krawaty w ukośne prążki, posępne twarze, usta wygięte w grymasie pogardy. W sali panuje martwa cisza, toteż zaczynam się czuć jak intruz. Nawet protokólantka i woźny wyglądają jak skamieniali. Kolana mi miękną lecz z wystudiowaną pewnością siebie idę przez całą długość sali do barierki. W gardle mam kłąb waty. Z trudem przychodzi mi wydobyć z siebie głos. — Proszę mi wybaczyć, Wysoki Sądzie. Przyszedłem tu w sprawie przesłuchania dotyczącego sprawy państwa Blacków. Sędzia przez chwilę patrzy na mnie, nie przestając bębnić palcami. Wciąż ma tak samo skwaszoną minę. — Kimże pan jest? — Nazywam się Rudy Baylor i jestem pracownikiem kancelarii adwokackiej Bruisera Stone’a. — A gdzie się podział pan Stone? — Tego nie wiem. Mieliśmy się spotkać na tej sali. Wśród mężczyzn stojących po lewej stronie wszczyna się nagle jakiś ruch, ale nie odwracam głowy. Sędzia Hale przestaje bębnić palcami, prostuje się w fotelu, kręci głową z niedowierzaniem, po czym mówi do mikrofonu: — Mogłem się tego spodziewać. Jestem zdany wyłącznie na wątpliwą pomoc Decka, toteż postanawiam w trakcie przesłuchania ściśle się trzymać przygotowanych materiałów. To przecież moja sprawa! Nikt inny nie ma do niej prawa. A na tym etapie sędzia Hale nie musi wiedzieć, że to ja będę ją prowadził od początku do końca, a nie Bruiser. Jestem przerażony, lecz mimo to postanawiam dać z siebie wszystko. — Podejrzewam, że w tej sytuacji chce pan wnioskować o przeniesienie tego spotkania na inny termin — mówi sędzia. — Nie, Wysoki Sądzie. Jestem przygotowany do przedstawienia argumentów powoda — odpowiadam, siląc się na spokój. Otwieram furtkę w barierce, przechodzę w głąb sali i zajmuję miejsce przy stole po prawej stronie. — Czy pan jest adwokatem? — No cóż, właśnie zdałem egzamin kwalifikacyjny do palestry. — Ale nie otrzymał pan jeszcze licencji? Dopiero teraz uświadamiam sobie, że faktycznie nie mam do tej pory formalnych uprawnień. Byłem tak dumny ze zdanego egzaminu, że w ogóle o tym nie pomyślałem. Ale to przecież Bruiser miał dziś występować na tej sali, wspominał tylko, że najwyżej da mi poprowadzić część dyskusji. — Nie, Wysoki Sądzie. Uroczyste złożenie przysięgi odbędzie się w przyszłym tygodniu. Jeden z moich oponentów chrząka na tyle głośno, że sędzia odwraca głowę w jego kierunku. Spoglądam w tamtą stronę. Zza stołu obrony podnosi się jakiś dystyngowany mężczyzna w eleganckim dwurzędowym garniturze.
— Jeśli wolno mi się wtrącić, Wysoki Sądzie… — mówi takim tonem, jakby już po raz setny uczestniczył w podobnie nudnej procedurze. — Dla formalności, nazywam się Leo Drummond z kancelarii Tinley Britt i reprezentuję towarzystwo ubezpieczeniowe Great Benefit Life. Przemawia w sposób niemal uroczysty, choć przecież zwraca się do swojego starego znajomego, kolegi z Wydziału Prawa Uniwersytetu Yale. Dostrzegam, że protokólantka czujnie zawiesza palce nad klawiaturą urządzenia do stenografii. — Pozwolę sobie wyrazić niezadowolenie z faktu, że powoda reprezentuje ten oto młody człowiek — kontynuuje, wskazując mnie palcem. Ostatnie słowa silnie akcentuje, toteż od razu wzbudza we mnie niechęć. — Przecież on nie ma jeszcze stosownych uprawnień. Protekcjonalny ton i ewidentne szukanie dziury w całym sprawiają, że moja niechęć do niego szybko narasta. Przecież to tylko wstępne przesłuchanie, a nie właściwa rozprawa. — Wysoki Sądzie, w przyszłym tygodniu będę mógł przedstawić swoją licencję — wtrącam, usiłując pohamować narastającą złość. — To mi nie wystarczy, Wysoki Sądzie — mówi Drummond, rozkładając szeroko ręce, jakbym zaproponował coś śmiesznie głupiego. Ależ ten facet ma tupet! — Zdałem egzamin kwalifikacyjny, Wysoki Sądzie. — Wielka mi rzecz — cedzi Drummond bezpośrednio do mnie. Spoglądam na niego. Towarzyszy mu czterech poważnych współpracowników, trzech z nich siedzi przy tym samym stole obrony, mają porozkładane przed sobą notatniki. Czwarty zajmuje miejsce za ich plecami. Wszyscy jak jeden mąż gapią się na mnie. — Owszem, to jest wielka rzecz, panie Drummond — odpowiadam. — Proszę o to spytać Shella Boykina. Tamten zaciska wargi i krzywi się ledwo dostrzegalnie. Na dobrą sprawę cała piątka robi identyczne, pogardliwe miny. Zdaję sobie sprawę, że to chwyt poniżej pasa, lecz w zasadzie zostałem do niego zmuszony. Shell Boykin to jeden z dwóch prymusów naszego rocznika, którzy znaleźli zatrudnienie u Trenta i Brenta. Nie znosiłem go od początku studiów. Razem przystąpiliśmy do egzaminu miesiąc temu, ale przeglądając w niedzielę gazetę, nie znalazłem jego nazwiska na liście. Nie ulega wątpliwości, że w takiej dumnej firmie prawniczej musiała zapanować konsternacja, gdy jeden z dwóch zaakceptowanych przez nią absolwentów oblał egzamin. Drummond stopniowo krzywi się jeszcze bardziej, a ja pozwalam sobie na lekki uśmiech. W ciągu tych paru sekund, podczas których staliśmy naprzeciwko i patrzyliśmy sobie w oczy, odebrałem nadzwyczaj cenną lekcję. Mój oponent jest tylko człowiekiem. Jeśli nawet to legendarny adwokat, który uczestniczył już w setkach podobnych spraw, ma przecież swoje słabe punkty. A ja mogę się nie obawiać, nie przeskoczy na tę stronę barierki i nie spoliczkuje mnie tylko dlatego, że właśnie dostał prztyczka w nos. Nie może mi nic zrobić. Jego pomocnicy są równie bezradni w tej sytuacji. A sala rozpraw jest symetryczna — stół, przy którym stoję, ma dokładnie takie same wymiary, jak tamten. — Proszę usiąść! — groźnie rzuca sędzia do mikrofonu. — Siadajcie obaj! Przysuwam sobie krzesło i zajmuję miejsce za stołem. — Jeszcze jedno pytanie, panie Baylor. Kto z ramienia pańskiej kancelarii będzie się zajmował tą sprawą? — Ja, Wysoki Sądzie. — A pan Stone? — Nie wiem, co się z nim stało. Ale to moja sprawa i moi klienci. Pan Stone jedynie firmował całą dokumentację w moim imieniu, dopóki nie mogłem występować jako adwokat.
— Doskonale. Przystąpmy zatem do rzeczy. W kwestii formalnej — zwraca się do protokólantki, która już zaczęła rejestrować naszą wymianę zdań. — Pozwany złożył wniosek o oddalenie powództwa, toteż pan Drummond pierwszy ma głos. Każda ze stron musi w ciągu piętnastu minut przedstawić swoje argumenty, potem spróbujemy ustalić warunki porozumienia. Nie chciałbym tu siedzieć przez całe przedpołudnie. Zgadzamy się na taki tryb postępowania? Wszyscy potakujemy. Tamci robią to tak zgodnym rytmem, że odnoszę wrażenie, iż są to drewniane kaczki na sprężynkach, które w czasach mojego dzieciństwa można było spotkać na każdym wiejskim jarmarku. Leo Drummond wchodzi na mównicę ustawioną pośrodku sali i rozpoczyna przemowę. Powoli i monotonnie cedzi słowa, już po pięciu minutach wszyscy są piekielnie znudzeni. Wymienia najważniejsze punkty ze swojego obszernego pisemnego uzasadnienia wniosku, przy czym jego argumentacja sprowadza się w gruncie rzeczy do jednego stwierdzenia: Great Benefit zostało niesłusznie pozwane do sądu, gdyż polisa wystawiona przez towarzystwo nie obejmuje kosztów przeszczepu szpiku kostnego. Wyraźnie formułuje też pytanie, czy koszty leczenia Donny’ego Raya w ogóle powinny być pokrywane przez wystawcę polisy, skoro chłopak jest już pełnoletni i formalnie nie podlega opiece rodziców. Spodziewałem się czegoś więcej, w głębi ducha liczyłem na jakieś porywające wystąpienie osławionego Leo Drummonda. Przedwczoraj wieczorem złapałem się na tym, że owo wstępne przesłuchanie wzbudza moją ogromną ciekawość. Miałem nadzieję, że będę świadkiem wspaniałej słownej potyczki między nim, powszechnie szanowanym adwokatem, a Bruiserem, który nie daje sobie w kaszę dmuchać. Ale teraz, gdybym nie był aż tak przejęty, pewnie bym usnął. Mija kwadrans, lecz Drummond ciągnie bez zająknięcia. Sędzia Hale siedzi ze zwieszoną głową, pewnie czyta gazetę rozłożoną na kolanach. Mija dwadzieścia minut. Deck przekazał mi plotkę, że Drummond bierze dwieście pięćdziesiąt dolarów za godzinę pracy za biurkiem i trzysta pięćdziesiąt za każdą spędzoną na sali sądowej. Na pewno w Nowym Jorku czy Waszyngtonie stawki są jeszcze wyższe, lecz jak na Memphis to prawdziwa kupa forsy. Nic zatem dziwnego, że mówi tak powoli i często się powtarza. Za takie pieniądze każdy byłby gotów przynudzać, ile tylko wlezie. Trzej asystenci Drummonda zaciekle robią notatki, jakby usiłowali skrupulatnie utrwalić każde słowo swojego pryncypała. Wygląda to naprawdę komicznie i w innych okolicznościach z pewnością bym wybuchnął gromkim śmiechem. Ci ludzie najpierw wertują książki, potem układają tekst uzasadnienia, przepisują go po parę razy, nanosząc poprawki, później muszą sformułować odpowiedź na moje wystąpienie, a teraz jeszcze pilnie notują argumenty wypowiadane przez ich szefa, które przecież są cytatami z tegoż uzasadnienia. No cóż, im właśnie za to płacą. Według informacji Decka asystenci w Tinley Britt otrzymują po sto pięćdziesiąt dolarów za godzinę pracy w biurze, a pewnie trochę więcej za czas spędzony w sądzie. Jeśli temu wierzyć, ci trzej mężczyźni tak intensywnie, choć niepotrzebnie, wypisują długopisy, żeby zasłużyć na swoje dwieście dolarów za godzinę. Jeżeli dodać do tego trzysta pięćdziesiąt honorarium Drummonda, to mogę uznać, że stałem się oto świadkiem „wypracowywania” przez ten zespół około tysiąca dolarów za godzinę. Czwarty mężczyzna — ten, który siedzi z tyłu i jest od nich sporo starszy, mniej więcej równy wiekiem z Drummondem— nie robi żadnych notatek, a więc zapewne nie jest adwokatem. Być może to przedstawiciel Great Benefit, któryś z zatrudnianych przez towarzystwo radców prawnych. Całkowicie zapomniałem o Decku, dlatego gdy trąca mnie w ramię, niemalże podskakuję na krzesełku. Jest tuż za mną, zajął miejsce w pierwszej ławce za barierką. Podaje mi notatnik. Na pierwszej stronie widnieje wiadomość:
„Ten gość jest nudny jak flaki z olejem. Trzymaj się punktów swojego uzasadnienia. Spróbuj się zmieścić w dziesięciu minutach. Nie widziałeś Bruisera?” Kręcę głową, nie oglądając się na niego. Przecież sam chyba widzi, że Stone nie pojawił się na przesłuchaniu. Drummond kończy swój monolog po trzydziestu jeden minutach. Okulary zjechały mu na sam czubek nosa i wygląda jak nauczyciel robiący wykład swojej klasie. Wraca na miejsce za stołem, uśmiechając się z satysfakcją — widocznie jest dumny z żelaznej logiki własnych wywodów i niepodważalnych wniosków. Jego trzy klony znów unisono kiwają głowami i aż się prześcigają w wyrażeniu słów uznania za tak znakomite wystąpienie szefa. Wspaniały pokaz lizusostwa! W takim towarzystwie najgorsza oferma poczułaby się bohaterem. Rozkładam swoje notatki na mównicy i spoglądam na sędziego Hale’a, który nagle wydaje się nadzwyczaj zainteresowany tym, co mam do powiedzenia. Ponownie ogarnia mnie strach, ale nie ma już drogi odwrotu. Sprawa jest bardzo prosta. Great Benefit odmówiło pokrycia kosztów leczenia mojego klienta, przekreślając tym samym jedyną nadzieję na uratowanie mu życia. Wskutek postępowania towarzystwa ubezpieczeniowego Donny’ego Raya czeka nieuchronna śmierć. Racja jest po naszej stronie. Przez cały czas mam przed oczyma wymizerowaną twarz i wychudzoną sylwetkę chłopaka, co niezwykle podnosi mnie na duchu. Zarząd spółki Great Benefit poświęci mnóstwo pieniędzy na gmatwanie sprawy, przeinaczanie faktów, okłamywanie wysokiego sądu, a w dalszej kolejności sędziów przysięgłych. Wynajmie prawników, którzy specjalizują się w takich działaniach. Właśnie z tego powodu Drummond mówił przez trzydzieści jeden minut, choć niewiele z tego wynikło. Moja wersja wydarzeń oraz interpretacja prawa z natury rzeczy nie zajmie aż tyle czasu. Argumenty i wnioski pozostaną do końca klarowne i oczywiste. Jestem przekonany, że ostatecznie sąd to doceni. Zaczynam dość nerwowo, od przypomnienia pewnych generalnych zasad oddalania tego typu pozwów. Z każdym moim słowem sędzia Hale ma coraz bardziej zdumioną minę, jakbym publicznie robił z siebie strasznego głupca. Ironicznie wykrzywia usta, ale na razie mi nie przerywa. Postanawiam więc na niego nie patrzeć. Wnioski o oddalenie powództwa zazwyczaj nie są przyjmowane w takich wypadkach, kiedy występuje ewidentna różnica stanowisk obu stron. Jeśli nawet moje zdenerwowanie jest dla wszystkich widoczne, to w każdym razie nie przeszkadza mi ono zachować jasności myśli. Systematycznie omawiam kolejne punkty, które wypisałem w notatniku. Nie wnoszę niczego nowego, toteż dość szybko sędzia okazuje takie samo znudzenie, jak podczas wystąpienia mojego poprzednika, i wraca do przerwanej lektury gazety. Kiedy zaś kończę, Drummond natychmiast wyskakuje z prośbą o pięć minut na replikę, którą jego trzej asystenci przyjmują rytmicznym kiwaniem głowami. Następnie Drummond gada przez jedenaście długich i cennych minut, tym razem bez zaglądania do notatek, skutkiem czego rzuca jedynie chaotyczne myśli, z których absolutnie nic nie wynika. Wreszcie siada na miejscu. — Poproszę obie strony do mojego gabinetu — oznajmia pospiesznie sędzia, wstaje z fotela i znika za drzwiami w głębi sali. Jestem tu po raz pierwszy i nie znam drogi do gabinetu sędziego, toteż usłużnie przepuszczam Drummonda przodem. Spotykamy się przy wyjściu. Przeciwnik ojcowskim gestem kładzie mi rękę na ramieniu i chwali, że spisałem się znakomicie. Kiedy wchodzimy do gabinetu, sędzia jest już bez togi. Stoi przy biurku i szerokim gestem wskazuje nam krzesła.
— Proszę, wchodźcie dalej. Siadajcie. W pokoju zalega półmrok, okna są zasłonięte ciężkimi draperiami. Na podłodze leży gruby, ciemnowiśniowy dywan, regały wypełnione książkami sięgają aż do sufitu. Obaj siadamy. Sędzia namyśla się przez chwilę, wreszcie mówi: — Ta sprawa mnie nudzi, panie Baylor. Jest tuzinkowa, żeby nie powiedzieć: banalna. Jeśli mam być szczery, pańskie argumenty nie zrobiły na mnie żadnego wrażenia. Mam już dość roztrząsania tego typu historii. Urywa i patrzy na mnie w napięciu, jakby oczekiwał odpowiedzi, ale jestem tak osłupiały, że nie potrafię wydusić ani jednego słowa. — Skłaniam się ku przyjęciu wniosku o oddalenie — ciągnie po chwili, wysuwając szufladę biurka, z której wyjmuje kilka fiolek z lekarstwami. Starannie ustawia je w wyrównanym szeregu, wreszcie prostuje się i spogląda na mnie. — Zawsze będzie pan mógł złożyć pozew w wyższej instancji, w sądzie federalnym. Gdziekolwiek, tylko nie tutaj. Ja nie mam ochoty, żeby ta sprawa zaciążyła na moim rejestrze. Z czterech kolejnych fiolek wysypuje sobie na dłoń kilkanaście różnokolorowych tabletek. — Wybaczcie, muszę skorzystać z toalety. Pospiesznie przechodzi do sąsiedniego pomieszczenia, z głośnym trzaskiem zamykając za sobą drzwi. Siedzę jak skamieniały, wpatrując się w te ustawione w równiutkim rządku buteleczki. W myślach wyrażam życzenie, aby tabletki utkwiły mu w gardle. Drummond podnosi się bez słowa. Widocznie czuje się tu jak u siebie, gdyż staje przede mną a po chwili przysiada na brzegu biurka. — Posłuchaj, Rudy. Jestem bardzo drogim pełnomocnikiem z bardzo drogiej kancelarii — mówi niemal szeptem, jakby przekazywał mi jakieś poufne informacje. — Kiedy po raz pierwszy trafiła nam się tego typu sprawa, poświęciliśmy nieco czasu na przeprowadzenie szczegółowej analizy kosztów. Przedstawiliśmy to wyliczenie naszemu klientowi i od tamtej pory zawsze tak postępujemy, zanim jeszcze przystąpimy do jakiejkolwiek pracy. Miałem już do czynienia z wieloma podobnymi sprawami, toteż możesz być pewien, że te kalkulacje są jak najbardziej trafne — urywa na krótko, po czym przechodzi do sedna sprawy. — Teraz też powiadomiłem zarząd Great Benefit, że całkowity koszt reprezentacji do czasu zakończenia rozprawy będzie wynosił od pięćdziesięciu do siedemdziesięciu pięciu tysięcy dolarów. Przygląda mi się uważnie, jakby chciał sprawdzić, czy te sumy wywarły odpowiednie wrażenie. Ale ja po prostu gapię się na jego krawat. Zza drzwi łazienki dolatuje głośny szum odkręconej wody. — Na tej podstawie Great Benefit upoważniło mnie, bym zaproponował tobie oraz twoim klientom ugodę i odszkodowanie w wysokości siedemdziesięciu pięciu tysięcy dolarów. Staram się oddychać spokojnie. W jednej sekundzie przez głowę przelatują mi dziesiątki różnych myśli, ale dominuje ta jedna: Dwadzieścia pięć tysięcy! Tyle wyniesie moje honorarium! Niemalże mam je przed oczyma, jakby na biurku już leżała gotówka. Ale zaraz uderza mnie co innego: Jeśli jego kumpel, Harvey Hale, naprawdę ma zamiar przyjąć wniosek o oddalenie pozwu, to czemu on proponuje mi teraz ugodę? Nagle zaczynam pojmować — tu też obowiązuje podział na dobrych i złych. Najpierw sędzia obniża poprzeczkę, strasząc oddaleniem, a potem Leo załatwia sprawę w białych rękawiczkach. Mimo woli zaczynam się zastanawiać, ile to już razy obaj zdążyli odegrać podobną komedię w tym pokoju. — Chyba rozumiesz, że wtedy sprawa nie mogłaby ponownie trafić do sądu — ciągnie Drummond. — Mówimy o odszkodowaniu jednorazowym, a ta oferta jest aktualna tylko przez
najbliższe dwa dni. Możemy załatwić sprawę polubownie, decyzja należy do was. Jeśli odrzucicie tę propozycję, będziemy mieć coś w rodzaju III wojny światowej. — Dlaczego składasz mi tę ofertę? — Z powodów czysto ekonomicznych. Great Benefit nie tylko zaoszczędzi trochę forsy, ale i uniknie ryzyka zdawania się na łaskę przysięgłych. Nikt nie lubi występować przed sądem, chyba to rozumiesz? A ludzie z zarządu towarzystwa nie będą musieli tracić czasu na przesłuchania i wyprawy do Memphis. Chcą uniknąć rozgłosu, bo dla takiej firmy to wątpliwa reklama. Poza tym wśród firm ubezpieczeniowych panuje silna konkurencja i każda rozprawa to punkt na korzyść rywali. Sam więc widzisz, że jest wiele powodów, by sprawę załatwić polubownie. Z tych samych powodów twoi klienci powinni przyjąć proponowane odszkodowanie i wycofać pozew. Chyba nie muszę ci mówić, że byłyby to pieniądze wolne od podatku. Jest cholernie przebiegły. Mogę powoływać się na wszelkie świętości, tłumaczyć, jak diabelnie zdeprawowany jest jego klient, a on będzie się tylko uśmiechał i potakiwał głową, ale wszystko spłynie po nim jak woda po gęsi. Teraz, kiedy Leo Drummondowi zależy wyłącznie na tym, żebym przyjął jego ofertę, uśmiechałby się zapewne tak samo, nawet gdybym zaczął wygadywać najgorsze rzeczy o jego żonie. Wreszcie otwierają się drzwi i sędzia wychodzi z łazienki. Okazuje się, że teraz z kolei Drummond musi nagle z niej skorzystać. To jak gra w berka, w której ten duet ma niezłą wprawę. — Cholerne nadciśnienie — mruczy pod nosem Hale, siadając w swoim fotelu. Szybko zgarnia z biurka fiolki z lekarstwami. A mnie przychodzi do głowy, że jego ciśnienie raczej wcale nie jest aż tak wysokie. — Obawiam się, chłopcze, że nie będziesz miał wielkiego pożytku z tej sprawy. Chyba że Leo wystąpi z propozycją ugody. Spróbuję go do tego namówić, ostatecznie należy to do moich obowiązków. Inni sędziowie często o tym zapominają, ale nie ja. Lubię nawet osobiście nadzorować warunki takiej ugody. W ten sposób wszystko idzie szybciej. A jeśli tamci wyłożą teraz trochę forsy na odszkodowanie, nie będą musieli płacić Leo tysiąca dolarów za minutę. Śmieje się chrapliwie, jakby przytoczył wspaniały dowcip, ale zaraz silnie czerwienieje na twarzy i zaczyna kasłać. Oczyma wyobraźni widzę Drummonda, który zapewne stoi z uchem przyklejonym do drzwi łazienki. Nawet bym się nie zdziwił, gdyby mieli gdzieś w tym pokoju zainstalowany mikrofon. Patrzę uważnie na sędziego, który stopniowo odzyskuje oddech i wyciera łzy z twarzy. — Właśnie przedłożono mi ofertę ugody z jednorazowym odszkodowaniem, w przybliżeniu równym kosztom obrony. Hale robi zdziwioną minę, ale kiepski z niego aktor. — To znaczy ile? — Siedemdziesiąt pięć tysięcy. Szczęka mu opada. — Rety! Chłopcze, byłbyś szaleńcem, gdybyś nie skorzystał z takiej okazji. — Tak pan myśli? — pytam, postanowiwszy włączyć się do tej komedii. — Siedemdziesiąt pięć kawałków… Taka kupa forsy. To aż niepodobne do Leo. — Jest wspaniałomyślny. — Bierz tę forsę, synu. Prowadziłem już wiele spraw i możesz mi wierzyć, że to naprawdę uczciwe warunki. Otwierają się drzwi łazienki i na scenę wkracza Leo. Sędzia patrzy na niego niemal z wyrzutem i powtarza: — Siedemdziesiąt pięć tysięcy!
Mówi to takim tonem, jakby musiał wyjąć tę kwotę ze swojego sejfu. — Taką sumę zaproponował mój klient — wyjaśnia Drummond niepewnym głosem. Teraz ma ręce związane, nie może się już wycofać. Ale wymiana piłek między nimi dwoma trwa jeszcze przez jakiś czas. Nic sensownego nie przychodzi mi do głowy, toteż nie zabieram głosu. W końcu Leo otacza mnie ramieniem i obaj wychodzimy z gabinetu sędziego. Odnajduję Decka w korytarzu, rozmawia przez telefon. Siadam na ławce i próbuję zebrać myśli. Tamci dwaj spodziewali się ujrzeć Bruisera. Ciekaw jestem, czy ze Stone’em pogrywaliby w ten sam sposób. Chyba nie. Jak zatem zdołali tak szybko uzgodnić plan owej komedii, skoro z nim prawdopodobnie rozmawialiby zupełnie inaczej? Ale pewien jestem tylko dwóch rzeczy. Po pierwsze, Hale mówił zupełnie poważnie o chęci przyjęcia wniosku o oddalenie sprawy. To stary schorowany człowiek, wiele lat spędził na sali sądowej i w miarę możliwości chciałby się jak najszybciej pozbyć tej sprawy. Mało go obchodzi, która ze stron ma rację, a wie dobrze, że mógłbym mieć spore trudności ze złożeniem pozwu w sądzie federalnym, więc powinienem się czuć zagrożony. Po drugie, Leo jest aż nazbyt chętny do zawarcia ugody. To oznacza, że się boi. Musi być co najmniej zaniepokojony tym, że jego klient został przyłapany na gorącym uczynku, na jawnej próbie złamania przepisów prawa.
*** Deck przeprowadza aż jedenaście rozmów telefonicznych w ciągu dwudziestu minut. Nigdzie nie może znaleźć Bruisera. W czasie drogi powrotnej relacjonuję mu tę niezwykłą scenę, jaka rozegrała się w gabinecie Hale’a. Deck, chyba zawsze skory do takich rzeczy, również radzi przyjąć ofertę i wycofać pozew. Przytacza niepodważalny argument, iż żadne pieniądze nie zdołają już uratować Donny Raya, dlatego powinniśmy zgodzić się na wszystko, co choć trochę ułatwi życie Dot i Buddy’emu. Co gorsza, Deck utrzymuje, iż Hale jest znany z tego, że potrafi ukręcić łeb nawet najbardziej oczywistej sprawie. Jak na sędziego etatowego wykazuje niezwykłą aktywność w dążeniach do nowelizacji kodeksu. Wykazuje wręcz chorobliwą niechęć do wszystkich powodów, jak określa to Shifflet. Pod jego przewodnictwem trudno liczyć na uczciwą rozprawę. To kolejna przyczyna, dla której lepiej wziąć forsę i znikać.
*** Dru zastajemy całą we łzach. Jest rozhisteryzowana, gdyż nagle wszyscy zaczęli poszukiwać Bruisera. Klnie pod nosem i trze chusteczką policzki usmarowane rozmazanym tuszem do rzęs. Nic podobnego dotąd nie miało miejsca, powtarza raz za razem. Na pewno stało się coś złego. Nic dziwnego, w końcu Bruiser obracał się w kręgu ludzi podstępnych i niebezpiecznych. Wcale by mnie nie zdziwiło, gdyby odnaleziono jego zwłoki w bagażniku jakiegoś auta porzuconego na lotnisku. Deck także spodziewa się najgorszego, uważa, że mafia mogła w końcu dopaść Stone’a. Ja też chciałbym go dopaść. Dzwonię do baru Yogi, żeby porozmawiać z Prince’em, on powinien wiedzieć, gdzie jest Bruiser. Ale telefon odbiera Billy, szef kuchni, którego doskonale znam, i po krótkiej rozmowie dowiaduję się od niego, że Prince także gdzieś przepadł. Oni też dzwonią po całym mieście, bez powodzenia. Billy jest przygnębiony i zdenerwowany. Przesłuchiwali go już agenci FBI, a on nie ma pojęcia, co się dzieje.
Deck biega od pokoju do pokoju, przekazując wszystkim smutne wieści. Zbieramy się w sali konferencyjnej — ja, Shiffet, Toxer, Ridge, cztery sekretarki i dwóch asystentów, których wcześniej na oczy nie widziałem. Nicklass przebywa gdzieś na mieście. Porównujemy swoje notatki z ostatniej rozmowy ze Stone’em. Czy zachowywał się podejrzanie? Jakie miał plany na dzisiaj? Z kim był umówiony? Stopniowo narasta przerażenie, nikomu nie dodaje otuchy ciągłe chlipanie i lamenty Dru. Dziewczyna jest przekonana, że wydarzyło się jakieś nieszczęście. Narada kończy się niczym, po prostu się rozchodzimy i zamykamy w swoich pokojach. Deck, rzecz jasna, idzie razem ze mną. Zamieniamy parę słów, bacząc pilnie, żeby nie zdradzić niczego ważnego, bo we wszystkich pomieszczeniach kancelarii faktycznie może być założony podsłuch. Wreszcie o wpół do dwunastej wychodzimy razem tylnymi drzwiami. Idziemy na lunch, lecz obaj dobrze wiemy, że nasza noga już nigdy więcej nie postanie w tym biurze.
ROZDZIAŁ 24 Chyba nigdy nie zdołam poznać prawdy, czy Deck wiedział dokładnie, co się szykuje, czy tylko zdumiewająco trafnie to przewidział. Nie ma zbyt złożonego charakteru, zazwyczaj wyraża się prosto i jasno, czasem wręcz z rozbrajającą szczerością. Ale z drugiej strony to dziwak, pomijając nawet jego nerwowe tiki i niezwykłe miny, odznacza się zdumiewającą skłonnością do robienia z wszystkiego tajemnicy. Niemniej podejrzewam, że był związany ze Stone’em o wiele silniej, niż można by sądzić. Kwestia podziału honorarium ze sprawy Van Landela prawdopodobnie wyniknęła właśnie stąd, że Bruiser wcześniej zwietrzył niebezpieczeństwo i ostrzegł Shiffleta, jednocześnie wynagradzając go za wcześniejsze usługi. W każdym razie nie jestem za bardzo zdziwiony, kiedy dzwonek telefonu podrywa mnie z łóżka o trzeciej dwadzieścia w nocy. To Deck, pospiesznie przekazuje mi dwie informacje: Zaraz po północy agenci FBI wtargnęli do naszego biura, ale Bruiser wczoraj wyniósł się z miasta. Shifflet wie już nawet, że z nakazu sądu kancelaria została zaplombowana, a FBI prawdopodobnie będzie chciało przesłuchać pracowników Stone’a. Co dziwniejsze, wszystko wskazuje również na to, że wraz ze swoim przyjacielem i adwokatem uciekł także Prince Thomas. — Wyobraź sobie — mówi Deck, chichocząc głośno — tych dwóch grubasów z długimi siwiejącymi włosami i skołtunionymi brodami, jak próbują się przekraść przez kontrolę na lotnisku. Już dziś z samego rana mają być ogłoszone oficjalne oskarżenia. Shifflet proponuje, żebyśmy się spotkali w naszym nowym lokalu około południa. Nie mam już dokąd pójść, toteż się zgadzam. Jeszcze przez pół godziny leżę w łóżku, gapiąc się w sufit. Nie mogę jednak z powrotem zasnąć. Idę na bosaka przez pokryty nocną rosą trawnik i układam się w hamaku. Wokół takich ludzi jak Prince zawsze rodzi się wiele najróżniejszych plotek. Nie ulega wątpliwości, że Thomas robił machlojki z pieniędzmi. Już pierwszego dnia mojej pracy w barze Yogi pewna starsza kelnerka przekazała mi szeptem, że osiemdziesiąt procent dochodów trafia bezpośrednio do kieszeni właściciela. Wśród pracowników baru krążyły najprzeróżniejsze spekulacje dotyczące sum, jakie Prince ściąga za plecami urzędu skarbowego. Na pewno czerpał też zyski z innych źródeł. Kilka lat temu, podczas jakiegoś śledztwa w sprawie korupcji, pewien świadek zeznał, że dziewięćdziesiąt procent dochodów nocnego lokalu, w którym pracował, napływało w gotówce, a z tego około sześćdziesięciu procent w ogóle nie było księgowane. Jeśli faktycznie Bruiser i Prince mieli swoje udziały w paru tego typu lokalach, to dysponowali prawdziwą kopalnią złota. Krążyły też plotki, że Stone ma duży dom w Meksyku, kilka kont w różnych bankach regionu karaibskiego, ciemnoskórą kochankę na Jamajce, duże ranczo w Argentynie i Bóg wie co jeszcze. Ale faktem jest, że na tyłach jego pakamery w barze znajdował się maleńki, wiecznie zamknięty pokoik, zastawiony kartonami pełnymi dwudziesto– i studolarowych banknotów. Jeśli Prince rzeczywiście uciekł z miasta, mogę mu tylko życzyć powodzenia. Mam nadzieję, że zdołał zabrać ze sobą jak najwięcej gotówki i że nigdy nie wpadnie w ręce FBI. Mało mnie obchodzi, że to nielegalnie zarobione pieniądze, ponieważ Thomas był moim przyjacielem. Dot sadza mnie przy stole kuchennym, na tym samym krześle, co poprzednio, i podaje kawę rozpuszczalną, w tym samym kubeczku, co poprzednio. Jest jeszcze wcześnie i w całej kuchni
unosi się intensywny zapach smażonego bekonu. Buddy, jak zwykle, jest na podwórku. Kobieta wskazuje ręką za okno, ale ja nawet nie odwracam głowy. Mówi, że Donny Ray ostatnio czuje się gorzej, przez dwa dni w ogóle nie wstawał z łóżka. — Wczoraj po raz pierwszy spotkaliśmy się w sądzie — oświadczam w końcu. — Tak szybko? — Ale to nie była jeszcze rozprawa, tylko wstępne przesłuchanie stron. Towarzystwo ubezpieczeniowe złożyło wniosek o oddalenie powództwa i mieliśmy dość ostrą wymianę zdań na ten temat. Nie chcę jej wprowadzać w szczegóły, odnoszę bowiem wrażenie, że mało ją to interesuje. Siedzi nieruchomo, ze wzrokiem utkwionym w brudnej szybie okna, jak gdyby wyglądała czegoś na podwórku, chociaż prawdopodobnie jest całkowicie pochłonięta własnymi myślami. Nawet mi to na rękę. Jeśli sędzia Hale zrealizuje swoją groźbę, oddali sprawę i nie da się złożyć pozwu w sądzie federalnym, wszystko przepadnie. W tej sytuacji wolałbym, żeby zrezygnowali z szukania sprawiedliwości, nie musiałbym słuchać wrzasków Dot, gdyby rzeczywiście do tego doszło. Jadąc tutaj, zdecydowałem, że nic nie powiem na temat sędziego Hale’a i jego pogróżek. To by jedynie uniemożliwiło dalszą rozmowę. Później przyjdzie na to czas, kiedy już nie będziemy mieli o czym dyskutować. — Towarzystwo ubezpieczeniowe złożyło ofertę ugody. — A cóż to za oferta? — Zaproponowali pewną sumę pieniędzy. — Ile? — Siedemdziesiąt pięć tysięcy. Oszacowali, że tyle będą musieli zapłacić adwokatom, jeśli dojdzie do rozprawy, dlatego chcą przekazać te pieniądze w ramach odszkodowania. Dot czerwienieje z lekka i przygryza wargi. — Te sukinsyny myślą że mogą nas kupić, tak? — odzywa się po chwili. — Owszem, można to potraktować w ten sposób. — Donny Ray już nie potrzebuje pieniędzy. Przydałyby się rok temu, na pokrycie kosztów przeszczepu. Ale teraz jest już za późno. — Wiem o tym. Wyjmuje z paczki papierosa i go zapala. Oczy ma zaczerwienione i wilgotne. Jednak się myliłem. Dot wcale się jeszcze nie poddała. Ona pragnie zemsty. — Więc powiedz mi szczerze, co mielibyśmy zrobić z tymi siedemdziesięcioma pięcioma tysiącami. Donny Ray niedługo umrze, zostanę sama z nim. — Ruchem głowy wskazuje Buddy’ego siedzącego za kierownicą forda fairlane. Po chwili dodaje cicho: — Sukinsyny! — Zgadzam się. — I pewnie powiedziałeś im, że weźmiemy tę forsę? — Oczywiście, że nie. Jak mógłbym to zrobić, nie mając waszej zgody? Dali nam czas na podjęcie decyzji do jutrzejszego rana. Nie mogę zapomnieć o groźbie oddalenia powództwa. Będziemy się mogli jeszcze odwoływać od decyzji sędziego Hale’a, istnieją nawet pewne szanse powodzenia, ale to potrwa co najmniej rok. Mimo wszystko nie chcę obecnie poruszać tego tematu. Przez dłuższy czas siedzimy w milczeniu, oboje pogrążeni we własnych rozważaniach. Próbuję zebrać myśli. Bóg jeden wie, co tej biednej kobiecie chodzi teraz po głowie. Wreszcie Dot gasi papierosa w popielniczce i mówi: — Lepiej porozmawiajmy o tym z Donnym Rayem.
Idę za nią przez mroczny salonik, później krótkim korytarzem. Drzwi sypialni chłopaka są zamknięte, wisi na nich duża tablica z napisem: „Palenie zabronione”. Dot puka delikatnie i wchodzimy do środka. Wewnątrz panuje niemal wzorowy porządek, w powietrzu unosi się zapach jakiegoś środka odkażającego. W rogu pokoju obraca się niewielki wentylator, okno jest otwarte. Przy nogach łóżka stoi telewizor, na stoliku u wezgłowia ledwie się mieszczą buteleczki i fiolki z lekarstwami. Donny Ray leży na wznak, niemalże wyprężony, jest zakryty kocem pod samą brodę. Uśmiecha się szeroko na mój widok i delikatnie poklepuje brzeg łóżka, dając mi znać, żebym usiadł przy nim. Przysuwam sobie krzesło. Dot zajmuje miejsce po drugiej stronie łóżka. Chłopak sili się na uśmiech, powtarzając, że czuje się całkiem nieźle, a w każdym razie lepiej niż wczoraj. Jest tylko trochę zmęczony, nic więcej. Mówi cichutko, spiętym głosem, niektóre słowa są ledwie rozpoznawalne. Słucha z wytężoną uwagą kiedy relacjonuję mu przebieg spotkania na sali sądowej i przedstawiam złożoną ofertę. Dot trzyma go za rękę. — Czy można wytargować więcej? — pyta. Dokładnie to samo pytanie zadawaliśmy sobie z Deckiem wczoraj podczas lunchu. Ostatecznie Great Benefit zmieniło front, nie chciało dać ani grosza, teraz proponuje siedemdziesiąt pięć tysięcy. Wspólnie doszliśmy do wniosku, że dałoby się z nich wyciągnąć i sto tysięcy, ale teraz nie mam odwagi przedstawić tych wniosków moim klientom. — Wątpię — odpowiadam. — Zawsze jednak można spróbować, najwyżej odmówią. — Ile będziesz chciał dla siebie? — pyta Donny Ray. Wyjaśniam mu, że zgodnie z umową moje honorarium wyniesie trzecią część wywalczonego odszkodowania. Chłopak odwraca głowę do matki i mówi: — To by znaczyło, że zostanie pięćdziesiąt tysięcy dla ciebie i taty. — A niby po co nam pięćdziesiąt tysięcy? — Spłacicie do końca dom, kupicie sobie nowy samochód i jeszcze coś zostanie na czarną godzinę. — Nie chcę tych przeklętych pieniędzy. Donny Ray zamyka oczy, jakby zapadał w drzemkę. Nie mogę oderwać wzroku od tych dziesiątków buteleczek i fiolek z lekarstwami. Po chwili czuję na ręku dotyk jego palców, chyba stara się nawet lekko ścisnąć mi rękę. — A ty chciałbyś zawrzeć tę ugodę, Rudy? Przecież część zaproponowanego odszkodowania należy się tobie. — Nie. Wcale mi na tym nie zależy — odpowiadam z przekonaniem. Spoglądam mu w oczy, następnie przenoszę wzrok na Dot. Oboje wpatrują się we mnie w napięciu. — Nie zaproponowaliby takiej sumy, gdyby byli pewni korzystnego wyroku rozprawy. Trzeba ujawnić machinacje tych ludzi. Każdy adwokat ma obowiązek przedstawić klientowi najlepsze według niego rozwiązanie, zapominając o swoim wynagrodzeniu. Nie mam żadnych wątpliwości, że bez większego trudu zdołałbym namówić ich oboje do zawarcia korzystnej ugody. Wystarczyłoby zapewne powiedzieć szczerze, iż sędzia Hale ma zamiar ukręcić łeb sprawie, a pieniądze, które w tej chwili są do wzięcia, już jutro przepadną bez śladu. Mógłbym roztoczyć przed nimi tak czarną wizję tego, w co się pakują, że z pewnością przyjęliby mój punkt widzenia. Nic łatwiejszego. Wówczas rozstałbym się z nimi, mając na koncie dwadzieścia pięć tysięcy dolarów, czyli sumę, jaką w tej chwili nawet trudno mi sobie wyobrazić. Zdołałem jednak zwalczyć tę pokusę. Rozprawiłem się z nią na dobre wczesnym rankiem, gdy obserwowałem wschód słońca, leżąc w hamaku.
Uznałem, że znajduję się tylko o włos od złamania kanonów etyki mojego zawodu. Dlatego postanowiłem zapomnieć o swoim honorarium, dopóki jeszcze nie posunąłem się do sprzedania swoich klientów za marny grosz. Zostawiam ich oboje w sypialni Donny’ego Raya, żywiąc głęboką nadzieję, że nie będę musiał przyjeżdżać tu jutro z informacją o oddaleniu przez sędziego naszego powództwa.
*** W bliskim sąsiedztwie szpitala pod wezwaniem Świętego Piotra znajdują się co najmniej cztery inne szpitale, szkoła medyczna, szkoła stomatologiczna i olbrzymia liczba przychodni. Można odnieść wrażenie, że wszyscy lekarze z Memphis ściągają do tej części miasta, między ulicami Union i Madison. Tylko przy Madison, dokładnie naprzeciwko Szpitala Świętego Piotra, stoi ośmiopiętrowy gmach zwany powszechnie Centrum Medycznym Peabody’ego. Wybudowano nawet specjalną kładkę nad jezdnią żeby lekarze mogli bez przeszkód kursować między szpitalem a swoimi prywatnymi gabinetami. Wśród wielu specjalistów przyjmujących w tymże centrum jest i doktor Eric Craggdale, znany chirurg ortopeda. Ma swój gabinet na drugim piętrze. Dzwoniłem do niego wczoraj kilkakrotnie, nie wymieniając swojego nazwiska, i udało mi się zdobyć potrzebne informacje. Zajmuję posterunek obserwacyjny w korytarzu szpitala pod wezwaniem Świętego Piotra, na pierwszym piętrze, skąd mam doskonały widok na parking po drugiej stronie ulicy. Dwadzieścia minut przed jedenastą na plac wjeżdża stary volkswagen garbus i powolutku parkuje między innymi pojazdami. Wysiada z niego Kelly. Wjeżdżam windą na drugie piętro i wychodzę z korytarza na kładkę, osłoniętą na całej długości taflami szkła. Jestem bardzo zdenerwowany, ale nie muszę się spieszyć. W poczekalni panuje tłok. Dostrzegam dziewczynę siedzącą pod ścianą. Przerzuca jakieś pismo ilustrowane. Nie ma już gipsu na nodze, ale kostka jest grubo zabandażowana. Krzesełko po jej prawej stronie jest puste, zajmuję je więc pospiesznie, zanim Kelly zdąży mnie rozpoznać z daleka. W pierwszej chwili spogląda na mnie oczyma rozszerzonymi ze zdumienia, lecz zaraz uśmiecha się przyjaźnie. Nerwowo zerka na boki, ale nikt nie zwraca na nas uwagi. — Udawaj, że czytasz dalej — mówię szeptem, sięgając po numer „National Geographic” Kelly wysoko unosi swój egzemplarz „Vogue’a”, żeby zakryć usta i pyta: — Co ty tutaj robisz? — Dokuczają mi ostatnio bóle w krzyżu. Z niedowierzaniem kręci głową. Znów się rozgląda. Siedząca z jej lewej strony starsza kobieta wyraźnie ma ochotę obejrzeć nas dokładnie, lecz uniemożliwia jej to gruby usztywniający kołnierz na szyi. — Do którego lekarza się zapisałeś? — Do Craggdale’a — odpowiadam szybko. — Bardzo zabawne. Kelly Riker wydawała mi się bardzo piękna, kiedy widywałem ją w szpitalu, ubraną w zwyczajny szlafrok, nieumalowaną i z brzydkim siniakiem na policzku. Ale teraz po prostu nie mogę oderwać od niej wzroku. Ma na sobie białą bawełnianą bluzkę, luźną i obszerną jakby pożyczyła ją od swego męża, oraz szorty w kolorze khaki. Ciemne włosy opadają jej falami na ramiona. — To dobry specjalista? — pytam. — Lekarz jak lekarz.
— Bywałaś już u niego wcześniej? — Przestań, Rudy. To nie jest temat do żartów. Byłoby lepiej, gdybyś sobie poszedł. Mówi cicho, ale pewnym, stanowczym tonem. — Wiesz, bardzo dużo o nas myślałem… A w zasadzie myślałem głównie o tobie, próbując znaleźć jakieś rozwiązanie… Urywam na chwilę, ponieważ tuż przed nami przejeżdża jakiś pacjent na wózku inwalidzkim. — I co? — pyta Kelly. — Niczego nie wymyśliłem. — Naprawdę byłoby lepiej, gdybyś zostawił mnie w spokoju. — Chyba nie mówisz tego poważnie? — Owszem, jak najbardziej. — Nie wierzę. W gruncie rzeczy chcesz, żebym pozostał w jakimś luźnym kontakcie, zadzwonił od czasu do czasu. Zależy ci na kimś, kto się tobą zajmie, gdyby przy następnej sprzeczce on znów ci coś złamał. Właśnie tego pragniesz. — Nie będzie żadnej następnej sprzeczki. — Dlaczego tak uważasz? — Bo Cliff się zmienił. Próbuje się odzwyczaić od picia. I obiecał, że już nigdy mnie nie uderzy. — A ty mu wierzysz? — Tak. — Przecież już wcześniej składał podobne obietnice. — Dlaczego nie zostawisz mnie w spokoju? I nie dzwoń, dobrze? Mógłbyś tylko wszystko zepsuć. — Czemu uważasz, że mógłbym wszystko zepsuć? Kelly nabiera głęboko powietrza, opuszcza pismo na kolana i odwraca głowę w moją stronę. — Bo z każdym dniem coraz mniej o tobie myślę, kiedy cię nie widzę i nie słyszę. No cóż, miło się dowiedzieć, że ona także o mnie myśli. Sięgam do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyjmuję swoją starą wizytówkę. Pod wydrukowanym na niej adresem teraz zapewne kręcą się agenci FBI i najróżniejsi specjaliści rządowi. Na odwrocie wizytówki zapisuję numer telefonu i wręczam ją Kelly. — Umowa stoi. Nie będę do ciebie dzwonił. Gdybyś chciała się ze mną skontaktować, tu masz mój domowy telefon. Mam nadzieję, że mnie zawiadomisz, jeżeli cię jeszcze raz pobije. Bierze ode mnie wizytówkę. Pospiesznie cmokam ją w policzek, wstaję i wychodzę z poczekalni. Na piątym piętrze w tym samym budynku przyjmują specjaliści onkologii. Jest wśród nich doktor Walter Kord, lekarz Donny’ego Raya, który obecnie może mu jedynie przepisywać różne preparaty i pigułki, czekając bezsilnie na śmierć pacjenta. To właśnie on skierował chłopaka na szczegółowe badanie i postawił diagnozę ostrej białaczki, on także nadzorował wszelkie testy, które wykazały, że Ron Black byłby idealnym dawcą do przeszczepu szpiku kostnego. Podczas rozprawy, jeśli kiedykolwiek do niej dojdzie, Kord ma być jednym z moich koronnych świadków. Zostawiam u jego recepcjonistki trójstronicowy list. Chciałbym z nim porozmawiać w dogodnym dla niego terminie, najchętniej nie płacąc za wizytę. Większość lekarzy nie znosi prawników, toteż przy każdej okazji próbuje wyciągać pieniądze za swój stracony czas. Ale Kord i ja jesteśmy po tej samej stronie barykady. Bez najmniejszego ryzyka mogę spróbować się z nim dogadać.
Z wielkimi obawami przemierzam uliczki tej części miasta, uważnie rozglądam się na wszystkie strony i usiłuję odczytać wyblakłe, zanikające numery nad wejściami do poszczególnych kamienic. Cała ta dzielnica sprawia takie wrażenie, jakby niedawno, z dość oczywistych powodów, ewakuowano stąd wszystkich mieszkańców, ale budynki znów samoistnie zapełniły się lokatorami. Dwu– i trzypiętrowe kamieniczki stoją ciasno stłoczone, bez wyjątku mają nietynkowane fasady z czerwonej cegły. Z rzadka tylko mijam jakieś wąskie przejście między nimi. Niektóre okna są zabite deskami, gdzieniegdzie czernieją mroczne jamy pogorzelisk. Napotykam dwie małe restauracje, przed jedną są nawet stoliki wystawione na chodnik ocieniony wielkim baldachimem, lecz nie ma ani jednego klienta. Dalej mieści się zakład fryzjerski i kwiaciarnia. Sklep z antykami, noszący nazwę Zakopane Skarby, znajduje się przy skrzyżowaniu, na parterze wyjątkowo porządnie wyglądającego budynku, bo pomalowanego na jasnoszaro. Nad oknami są rozciągnięte czerwone ozdobne markizy. Kamieniczka ma tylko dwie kondygnacje. Z nadzieją spoglądam w okna pierwszego piętra — może to właśnie będzie mój nowy dom. Nie widzę drugiego wejścia, toteż wkraczam do sklepu. Ale tu, za progiem, znajduje się niewielki hol. W bok odchodzą wąskie schody, z góry pada smuga słabego światła. Deck już czeka, wita mnie szerokim uśmiechem. — No i co o tym myślisz? — pyta niecierpliwie, chociaż nie zdążyłem się jeszcze rozejrzeć. — Cztery pokoje, około stu metrów kwadratowych, a do tego niewielka sypialnia. To chyba nieźle, co? — mówi, klepiąc mnie po ramieniu. Wyskakuje nagle do przodu, rozkłada szeroko ręce i zaczyna się kręcić jak baletnica. — Wymyśliłem, że tu urządzimy poczekalnię. Później, jeśli zajdzie taka potrzeba, wstawimy biurko dla sekretarki. Wystarczy tylko pomalować ściany. Wszędzie mamy prawdziwą klepkę na podłodze — oznajmia, przytupując głośno, jakbym nigdy nie widział takiej podłogi. — Pomieszczenia mają trzy i pół metra wysokości. Ściany są pokryte gipsem, więc tym łatwiej będzie je pomalować. — Macha ręką, żebym szedł za nim. Przechodzimy do krótkiego korytarzyka. — Po dwa duże pokoje z każdej strony. Ten jest największy, więc pomyślałem, że będziesz tu miał swój gabinet. Przekraczam próg mojego własnego biura. Jestem mile zaskoczony. Pokój ma jakieś pięć na pięć metrów, duże okno wychodzi na ulicę. Nie ma tu żadnych mebli, ale jest czysto, klepka na podłodze rzeczywiście doskonale utrzymana. — Na końcu korytarza jest trzeci pokój, możemy urządzić tam salę konferencyjną. Na razie rozłożyłem tam swoje rzeczy, ale starałem się nie narobić bałaganu. Ewidentnie domaga się słów uznania, pragnie z całego serca, żebym zaakceptował jego wybór. Jest mi go żal. Mam ochotę powiedzieć: „Spokojnie, Deck. Naprawdę mi się tu podoba. Znalazłeś ładny lokal”. — A tutaj jest kibelek. Też trzeba go wyszorować i odmalować, ewentualnie skorzystać z pomocy hydraulika. — Ciągnie mnie z powrotem do pierwszego pomieszczenia. — No i co o tym myślisz? — Ładnie tu, Deck. Kto jest właścicielem? — Ten handlarz starzyzną z parteru. Mieszka sam z żoną. A skoro już o nim mowa, to ma trochę mebli, które mogą się nam przydać. Stoły, krzesła, lampy, nawet jakieś regały na książki. Są w niezłym stanie, a on gotów jest odstąpić je po przystępnych cenach, nawet prolongując spłatę do przyszłego miesiąca. Ci starsi ludzie wydają się uszczęśliwieni, że ktoś chce wynająć całe piętro. Zdaje się, że już kilkakrotnie ich okradano. — To mało pocieszające. — Owszem, będziemy musieli zachować ostrożność. — Rozkłada przede mną reklamówkę z salonu farb i lakierów Sherwina–Williamsa. — Proponuję któryś z tych kremowych odcieni, są
tańsze i łatwiej je nanosić pędzlem. Już jutro ma się zjawić ekipa techniczna zakładu telekomunikacji. Instalacja elektryczna jest w porządku. Spójrz na to. Pod oknem stoi mały kawiarniany stolik, na nim przenośny czarno–biały telewizor. Obok leży kilkanaście zadrukowanych kartek papieru. Okazuje się, że są to propozycje nagłówków firmowych druków. Na każdym znajduje się wyeksponowane grubym drukiem moje nazwisko, poniżej zaś Deck Shifflet jest wymieniony jako asystent adwokata. — Zamówiłem to w drukami mieszczącej się parę bloków dalej. Mają bardzo przystępne ceny. Obiecali zrealizować zamówienie w ciągu dwóch dni. Myślę, że warto by na początek wydrukować pięćset firmówek i tyle samo kopert. Który ci się najbardziej podoba? — Przyjrzę się i wieczorem dokonam wyboru. — Kiedy chciałbyś przystąpić do malowania? — No cóż, chyba… — Sądzę, że uporamy się ze wszystkimi pomieszczeniami w ciągu jednego dnia, wystarczy położyć jedną warstwę. Dziś po południu kupię farbę i cały potrzebny sprzęt, może nawet zacznę od razu malować. Dasz radę pomóc mi jutro? — Oczywiście. — Musimy też podjąć parę decyzji. Po pierwsze: Co z faksem? Kupujemy od razu czy jeszcze zaczekamy? Nie zapominaj, że jutro przychodzą specjaliści od telefonów. Po drugie: kserokopiarka. Proponowałbym się z tym wstrzymać. Będziemy mogli gromadzić oryginały pism w jednym miejscu i raz dziennie korzystać z kopiarki w drukami. Bardziej przydałaby się automatyczna sekretarka. Lepszy model kosztuje osiemdziesiąt dolców. Ja się tym zajmę, jeśli chcesz. Poza tym trzeba otworzyć konto w banku. Znam pewną kierowniczkę wydziału w First Trust, powiedziała mi, że po otwarciu u nich rachunku bieżącego oprocentowanego na dwa procent moglibyśmy bezpłatnie dostawać trzydzieści czeków miesięcznie. To interesująca propozycja. A chyba zdajesz sobie sprawę, że będą nam potrzebne czeki do spłacania kosztów bieżącej działalności. — Spogląda na zegarek. — Rety, o mało nie zapomniałem! Podbiega do okna i włącza telewizor. „…godzinę temu wniesiono oficjalne oskarżenie. Napłynęło już ponad sto różnych skarg przeciwko Bruiserowi Stone’owi, Benny’emu »Prince’owi« Thomasowi, Williemu McSwane’owi oraz innym osobom”. Południowe wiadomości już się rozpoczęły i kiedy tylko rozjaśnia się ekran telewizora, mamy możność zobaczyć wnętrza naszej poprzedniej kancelarii. Przed frontowym wejściem stoi na straży agent FBI. Reporter wyjaśnia, że pracownicy biura mają możliwość swobodnego wstępu, ale nie wolno im niczego wynosić z pomieszczeń. Następne ujęcie pokazuje wejście do klubu Vixens, nocnego lokalu, który także został zamknięty przez władze federalne. — Według materiałów prokuratora Stone i Thomas byli współudziałowcami trzech takich lokali — wtrąca Deck. W chwilę później reporter potwierdza jego słowa. Przypomina też działalność zawodową naszego byłego szefa, mówi o kilku głośnych rozprawach sądowych. Wydano nakaz aresztowania, lecz obaj główni podejrzani, Stone i Thomas, jakby się zapadli pod ziemię. Na ekranie pojawia się twarz oficera federalnego prowadzącego śledztwo w tej sprawie, który wyraża przypuszczenie, że obaj oskarżeni zdążyli uciec z miasta. Trwają gorączkowe poszukiwania. — Zwiewaj, Bruiser. Gdzie pieprz rośnie — mruczy pod nosem Deck. Sprawa zatacza coraz szersze kręgi, są w nią zamieszani nie tylko przywódcy tutejszego podziemia, ale również jakiś drugi dwulicowy prawnik, kilku oficerów policji oraz członkowie
ugrupowań skinów. Ucieczka dwóch głównych oskarżonych rzuca na nią jednak wielki cień. Nie ulega wątpliwości, że Bruiser i Prince są już gdzieś daleko stąd, i to właśnie jest głównym tematem reportażu. Pojawiają się tylko wzmianki o aresztowaniach wśród oficerów policji, zamknięciu kolejnego nocnego lokalu — tym razem pokazana jest rozebrana tancerka, choć tylko od pasa w górę — a także o apelu prokuratora federalnego o zgłaszanie do sądu wszelkich skarg związanych z tą aferą korupcyjną. Kolejne ujęcie sprawia, że coś mnie ściska w dołku. Otóż FBI zamknęło także bar Yogi, kamera pokazuje drzwi oplecione grubym łańcuchem zamkniętym na kłódkę, przed którymi stoi na straży uzbrojony agent. Według komentarza tu właśnie się mieściła siedziba Prince’a Thomasa, szefa tego przestępczego gangu. Oficerowie policji byli bardzo zdumieni po włamaniu się nocą do lokalu, kiedy się okazało, że w barze nie ma ani centa gotówki. — Ty także, Prince, zwiewaj, gdzie pieprz rośnie — mruczy Deck. Wszystkie te rewelacje zajmują większą część południowego dziennika telewizyjnego. — Ciekawe, gdzie oni teraz są — mówi Deck, wyłączając odbiornik. Przez parę sekund panuje milczenie. — A co tam masz? — pytam, wskazując duże kartonowe pudło stojące na podłodze, za stolikiem. — Moje materiały. — Jest wśród nich coś wartościowego? — Chyba wystarczy na pokrycie naszej działalności przez dwa miesiące. Parę drobnych stłuczek, jakieś wypadki przy pracy… Jest też jeden przypadek śmierci, który dostałem od Bruisera… Naprawdę sam mi to dał. W ubiegłym tygodniu przyniósł kopię raportu policyjnego i poprosił, żebym sprawdził wysokość ubezpieczenia oraz warunki polisy denata. Papiery zostały na moim biurku, więc zabrałem je ze sobą. Podejrzewam, że w tym przepastnym pudle są dokumenty dotyczące kilku innych spraw, które Shifflet zwędził z gabinetu Bruisera. Ale nic nie mówię. — Myślisz, że agenci FBI będą chcieli uzyskać od nas jakieś zeznania? — pytam. — Sam się nad tym zastanawiam. Ale w końcu o niczym nie wiemy i nie wynosiliśmy z kancelarii żadnych materiałów, więc nie ma się czym martwić. — Mnie to jednak niepokoi. — Mnie także.
ROZDZIAŁ 25 Doskonale sobie zdaję sprawę, z jakim trudem przychodzi Deckowi panować nad sobą w całym tym rozgardiaszu. Zapewne sama myśl, że będzie wspólnikiem samodzielnej kancelarii adwokackiej, mając prawo zatrzymywać dla siebie połowę dochodów i nie musząc się troszczyć brakiem uprawnień, sprawia, iż nie sypia po nocach. Pewnie wystarczyłoby mu tylko nie przeszkadzać, a w ciągu tygodnia wyszykowałby własnoręcznie każdy pokój na wysoki połysk. Nigdy nie widziałem u nikogo aż takiego zapału. Gdyby miało to trwać dłużej, pewnie szybko by się wykończył. Muszę mu pomóc. Ale kiedy po raz drugi z rzędu dzwonek telefonu podrywa mnie z łóżka przed wschodem słońca, a w słuchawce rozlega się głos Shiffleta, trudno być uprzejmym. — Widziałeś dzisiejszą gazetę? — pyta z podnieceniem w głosie. — Nie, właśnie mnie obudziłeś. — Przepraszam. Ale nie uwierzysz własnym oczom. Artykuł o Bruiserze i Thomasie zajmuje całą pierwszą kolumnę. — I nie mogłeś mi przekazać tej nowiny co najmniej godzinę później, Deck? — pytam opryskliwie, chcąc jak najszybciej oduczyć go wstrętnego zwyczaju telefonowania o tej porze. — Nikt ci nie broni wstawać z łóżka o czwartej, ale więcej nie dzwoń do mnie przed siódmą, a nawet przed ósmą. — Przepraszam, lecz to jeszcze nie wszystko. — O co chodzi? — Zgadnij, kto umarł dzisiaj w nocy. A niby skąd, do jasnej cholery, miałbym wiedzieć, kto w całym wielkim Memphis właśnie wyzionął ducha. — Poddaję się — mruczę bezsilnie do słuchawki. — Harvey Hale. — Harvey Hale?! — Tak jest. Zawał dopadł go późnym wieczorem, w basenie kąpielowym. — Sędzia Hale?! — Tak, ten sam. Nasz dobry znajomy. Błyskawicznie siadam w łóżku, walcząc z resztkami senności. — Aż nie mogę uwierzyć. — Słyszę, że ta nowina prawie zwaliła cię z nóg. Wśród wiadomości lokalnych jest bardzo sympatyczny nekrolog, z wielkim zdjęciem. Ten palant naprawdę nieźle wyglądał w czarnej todze, był taki dystyngowany… — Ile miał lat? — wtrącam, jakby to miało jakiekolwiek znaczenie. — Sześćdziesiąt dwa. Od jedenastu lat prowadził rozprawy, zebrał całkiem pokaźny dorobek. Tu wszystko jest wyliczone. Warto, żebyś sam to przeczytał. — Dobra, zaraz idę po gazetę, Deck. Zobaczymy się później. Odnoszę wrażenie, że tego dnia gazeta jest nieco cięższa niż zwykle. To oczywisty skutek nabierania przez aferę korupcyjną coraz większego rozgłosu. Chyba połowa artykułów jest w jakiś sposób powiązana ze sprawą Bruisera Stone’a i Prince’a Thomasa. Dziennikarze prześcigają się w wyławianiu sensacji. Żadnego z oskarżonych do tej pory nie odnaleziono.
Pospiesznie otwieram ją na stronie poświęconej wiadomościom lokalnym i natychmiast rzuca mi się w oczy bardzo stare zdjęcie sędziego Hale’a. Czytam smutne wspomnienia jego kolegów, a między innymi także serdecznego przyjaciela i kumpla ze studiów, Leo Drummonda. Dla mnie najbardziej interesujące są rozważania, kto zajmie miejsce Hale’a. Gubernator ma wyznaczyć zastępcę, który będzie kierował wydziałem ósmym do czasu następnych wyborów. Połowa mieszkańców okręgu to czarnoskórzy, ale tylko siedmiu spośród dziewiętnastu sędziów w Memphis to Murzyni. Wiele osób nie jest zadowolonych z takiej sytuacji. W ubiegłym roku, kiedy jeden z najstarszych białych sędziów odchodził na emeryturę, czyniono energiczne starania o promowanie na jego stanowisko jakiegoś czarnoskórego. Ale stało się inaczej. Co ciekawe, głównym kandydatem na sędziego był wówczas znany mi już Tyrone Kipler, absolwent Harvardu, jeden ze wspólników firmy Bookera, który przed egzaminem zrobił nam wykład na temat prawa konstytucyjnego. Według autora reportażu, chociaż od śmierci sędziego Hale’a nie minęło jeszcze nawet dwanaście godzin, byłoby wielce wskazane jak najszybciej obsadzić na tym stanowisku właśnie Tyrone’a Kiplera. Burmistrz Memphis, który także jest ciemnoskóry i działa bardzo energicznie, miał się jakoby już wypowiedzieć, że wraz z całą radą miejską będzie gorąco popierał kandydaturę Kiplera. Gubernator przebywa poza miastem i nie zdążył się jeszcze wypowiedzieć w tej sprawie, ale to demokrata i chce powtórnie startować w przyszłorocznych wyborach. Zatem wszystko wskazuje na to, że tym razem ulegnie naciskom.
*** Dokładnie o dziewiątej przekraczam próg kancelarii sądu i zaczynam przeglądać pisma dotyczące sprawy Państwo Black kontra Great Benefit Life. Po chwili wzdycham z ulgą. Z powodu nieoczekiwanej śmierci sędzia Hale nie zdążył zrealizować swojej groźby i nie przyjął wniosku o oddalenie powództwa. Zatem gra potoczy się dalej. Na drzwiach sali rozpraw wydziału ósmego wisi żałobny wieniec. Jakież to ujmujące. Z automatu telefonicznego dzwonię do Tinley Britt i proszę Leo Drummonda. Ku memu zaskoczeniu już po kilku minutach w słuchawce rozlega się jego głos. Przekazuję mu kondolencje z powodu śmierci przyjaciela, po czym informuję, że moi klienci nie zgodzili się na proponowane warunki ugody. Chyba jest zaskoczony, lecz nie wyraża tego na głos. Biedactwo, zapewne teraz ma wiele ważniejszych i bardziej przykrych spraw na głowie. — Sądzę, że jest to duży błąd, Rudy — mówi cicho, jakby naprawdę było mu przykro z tego powodu. — Możliwe, lecz taką decyzję podjęli moi klienci. Ja nie miałem na nią żadnego wpływu. — No cóż, w takim razie czeka nas prawdziwa wojna — powtarza tym samym tonem. Nawet nie ma zamiaru zwiększyć proponowanego odszkodowania.
*** Od czasu otrzymania wyników egzaminu tylko dwukrotnie rozmawiałem z Bookerem przez telefon. Jak się spodziewałem, próbował zlekceważyć swoją porażkę, mówiąc, że to jedynie drobne opóźnienie tego, co nieuniknione. I tak, jak się spodziewałem, z autentyczną radością przyjął fakt, że ja zdałem egzamin. Kiedy wchodzę do niewielkiego baru, dostrzegam go z daleka przy jednym ze stolików w głębi sali. Witamy się serdecznie, jak po kilkumiesięcznym rozstaniu. Nawet nie zaglądając do
karty, obaj zamawiamy krem z kurczaka i herbatę. Dzieciaki są zdrowe, Charlene miewa się dobrze. Od razu dzieli się ze mną wiadomością że być może jednak zdał egzamin. Do tej pory nawet nie wiedziałem, iż zabrakło mu tylko jednego punktu do wymaganego minimum. Złożył odwołanie i komisja egzaminacyjna powtórnie sprawdza jego testy. Marvin Shankle źle przyjął wieści, wyraźnie dał Bookerowi do zrozumienia, że jeśli w drugim terminie nie zda egzaminu, nie będzie miał już czego szukać w jego firmie. Może dlatego Kane nie potrafi teraz ukryć zdenerwowania, kiedy tylko w rozmowie pada nazwisko Shankle’a. — A co myślisz o Tyronie Kiplerze? — pytam. Booker jest przekonany, że tamten ma już nominację w kieszeni. Kipler rozmawiał dziś rano z gubernatorem i wszystko jest na najlepszej drodze. Jedyny kłopot to finanse. Jako wspólnik w firmie Shankle’a zarabia od stu dwudziestu pięciu do stu pięćdziesięciu tysięcy rocznie, a pobory sędziego wynoszą zaledwie dziewięćdziesiąt tysięcy. Kipler trochę kręci nosem, ma liczną rodzinę, ale Marvin Shankle gorąco go namawia na zmianę posady. Booker dobrze pamięta sprawę Blacków. Zdumiewa mnie, mówiąc, że pamięta nawet Dot i Buddy’ego, choć widział ich tylko raz, podczas spotkania w klubie seniora w Cypress Gardens. Relacjonuję mu ostatnie postępy w tej sprawie. Głośnym śmiechem przyjmuje wiadomość, że trafiła ona właśnie do wydziału ósmego i teraz czeka, aż nowy sędzia weźmie ją na swoją odpowiedzialność. Opowiadam mu ze szczegółami niezwykłe przedstawienie, jakie zostało odegrane w gabinecie sędziego Hale’a zaledwie trzy dni temu, kiedy to dwaj kumple z akademika uniwersytetu Yale, czyli Drummond oraz Hale, bezczelnie próbowali wodzić mnie za nos. Poważnieje szybko, kiedy zaczynam mówić o Donnym Rayu i jego bracie bliźniaku oraz o przeszczepie, który nie doszedł do skutku z powodu odmowy Great Benefit. Po chwili Booker uśmiecha się tajemniczo. — O nic się nie martw — mówi cicho. — Jeśli Tyrone dostanie nominację, dowie się ode mnie o wszystkich szczegółach tej sprawy. — Myślisz, że będziesz miał okazję z nim porozmawiać? — Okazję? Spotykamy się codziennie i dobrze wiem, że nie cierpi Trenta i Brenta, nienawidzi towarzystw ubezpieczeniowych, najchętniej zaskarżyłby je wszystkie razem. Jak myślisz, na kim one żerują? Tylko na białych przedstawicielach średniej klasy? — Nie, na nas wszystkich. — Właśnie tak. Z tym większą przyjemnością porozmawiam z Tyrone’em i mogę ręczyć, że mnie uważnie wysłucha. Kelnerka przynosi nam krem z kurczaka, ale trzeba go obficie polać sosem tabasco, żeby był zjadliwy. Booker wylewa na swoją porcję chyba z pół butelki przyprawy. Teraz mogę mu opowiedzieć o mojej nowej kancelarii i o wspólniku. Zadaje wiele pytań dotyczących działalności biura Stone’a. Nic dziwnego, całe miasto aż huczy od plotek o Bruiserze i Thomasie. Bookerowi mówię szczerze o wszystkim, o czym mi wiadomo, pomijam tylko parę najmniej ciekawych szczegółów.
ROZDZIAŁ 26 Mimo że sale sądowe są coraz bardziej zapchane, a sędziowie nagminnie przepracowani, stary Harvey Hale zostawił po sobie wyjątkowo uporządkowany rejestr, w którym nie ma zbyt wielu dawnych, ciągnących się miesiącami spraw. Dobrze znam przyczyny takiego stanu rzeczy. Przede wszystkim zaważyło to, że był leniwy i wolał grać w golfa niż prowadzić rozprawy. Po drugie, robił wszelkie starania, żeby doszło do polubownego załatwienia sprawy i powód wycofał oskarżenie, co było też bardzo korzystne dla pozywanych zazwyczaj dużych firm i towarzystw ubezpieczeniowych. Z tego też powodu większość adwokatów unikała go jak ognia. Jest kilka sposobów na omijanie nieprzychylnych sędziów, a doświadczeni adwokaci potrafią stosować różne wybiegi, z czego najskuteczniejsza jest bliższa znajomość z urzędnikami sądowych kancelarii. Nigdy nie zrozumiem, jak to się stało, że Bruiser, mający dwudziestoletnią wprawę, dopuścił do tego, bym złożył pozew, niejako zdając się na przypadek, i nie podjął żadnych kroków, aby sprawa nie trafiła do wydziału sędziego Hale’a. To jedna z najważniejszych rzeczy, o których chciałbym z nim porozmawiać, gdyby kiedykolwiek zaistniała taka możliwość. Ale sędzia Hale odszedł z tego świata, nie ma się więc czym martwić. Mam nadzieję, że już niedługo na tej samej sali zasiądzie Tyrone Kipler i podejmie sprawy będące w toku. Na skutek wieloletniej ostrej krytyki, głoszonej przez wszystkich prawników i urzędników sądowych, wreszcie, kilka lat temu, dokonano zmian w przepisach dotyczących procedur, mających na celu znaczne ich przyspieszenie. Wprowadzono kary za opóźnianie rozpraw i nieprzekraczalne terminy na załatwienie wszelkich formalności wstępnych. Sędziowie uzyskali szersze uprawnienia w zakresie przyspieszania toku spraw i dość wyraźne bodźce do pośredniczenia w polubownym załatwianiu sporów. Pojawiło się wiele nowych przepisów i wytycznych, których jedynym celem jest znaczne usprawnienie działania instytucji wymiaru sprawiedliwości w sprawach cywilnych. Wśród całej masy nowych rozporządzeń znalazły się też przepisy dotyczące procedury nazywanej powszechnie trybem przyspieszonym rozprawy, w myśl których określone sprawy mogą być rozstrzygane znacznie szybciej niż dotychczas. Nazwa „tryb przyspieszony” błyskawicznie weszła na stałe do prawniczego żargonu. Według tych zasad każda ze stron może wnioskować o nadanie rozprawie takiego statusu, lecz do tej pory takie możliwości wykorzystywane są tylko sporadycznie. Rzadko który obrońca godzi się na to, by odwiedzać salę sądową w trybie przyspieszonym. Właśnie z tego powodu takie samo prawo przyznano sędziom, ci zaś niekiedy z niego korzystają zwłaszcza w takich wypadkach, kiedy sprawa jest oczywista, a fakty niezaprzeczalne i szkoda tracić czas na zażarte dysputy, w zasadzie całkiem niepotrzebne do ogłoszenia wyroku. A ponieważ Państwo Black kontra Great Benefit Life jest obecnie jedyną sprawą prowadzoną przez moją kancelarię, zależałoby mi na nadaniu jej trybu przyspieszonego. Któregoś ranka mówię o tym Bookerowi, gdy spotykamy się na kawie. Liczę na to, że on przekaże moją prośbę Kiplerowi. Tak właśnie działa wymiar sprawiedliwości.
*** Następnego dnia po uzyskaniu nominacji Tyrone Kipler wzywa mnie do swojego gabinetu, do tego samego pokoju, w którym jeszcze nie tak dawno urzędował Harvey Hale. Trochę się tu zmieniło. Książki i dokumenty sędziego Hale’a stoją w kartonowych pudłach pod ścianą
zakurzone półki świecą pustkami. Ciężkie kotary zostały odsunięte. Wyniesiono także masywne biurko i teraz rozmawiamy, siedząc naprzeciwko siebie na składanych krzesłach. Kipler jeszcze nie przekroczył czterdziestki, ma miękki, przyjemny głos i bystre, przenikliwe spojrzenie. Ten niezwykle inteligentny facet jest na najlepszej drodze do zaszczytów sędziego federalnego. Na początku dziękuję mu za pomoc w przygotowaniach do egzaminu kwalifikacyjnego. Przez jakiś czas prowadzimy luźną rozmowę. Kipler dość sympatycznie wyraża się o swoim poprzedniku, ale nie ukrywa, że jest zdumiony bardzo małą liczbą spraw prowadzonych w wydziale ósmym. Zdążył się już zapoznać ze wszystkimi i podjąć kilka decyzji zmierzających do przyspieszenia toku rozpraw. Wyczuwam, że rwie się do działania. — Naprawdę uważasz, że sprawie Blacków należałoby nadać tryb przyspieszony? — pyta w końcu. — Tak, panie sędzio. Fakty są oczywiste, nie potrzeba będzie zbyt wielu świadków. — Ile zaplanowałeś przesłuchań? Prawdę mówiąc, nawet o tym nie myślałem. — Trudno powiedzieć. Na pewno nie więcej niż dziesięć. — Podejrzewam, że będziesz miał spore kłopoty z dokumentacją Towarzystwa ubezpieczeniowe niemal zawsze coś ukrywają. Uczestniczyłem w kilkunastu rozprawach przeciwko nim i nigdy się nie zdarzyło, żebym otrzymał komplet żądanych dokumentów. Musimy więc brać pod uwagę, że samo ściągnięcie od nich papierów trochę potrwa. Bardzo mi się podoba, że mówi: „musimy”. Zresztą nie ma w tym nic złego, ostatecznie sędzia powinien wywierać odpowiedni nacisk na każdą ze stron. Ma obowiązek nadzorować, by adwokaci otrzymali od swoich oponentów komplet żądanych materiałów. Niemniej odnoszę wrażenie, że Kipler jest przynajmniej odrobinę po naszej stronie. Nie sądzę, żeby w tym także było coś niestosownego. W końcu Drummond przez wiele lat niemalże prowadził sędziego Hale’a na smyczy. — Złóż formalny wniosek o nadanie sprawie trybu przyspieszonego — radzi, zapisując coś w notatniku. — Pozwany wystosuje sprzeciw i będziemy musieli zorganizować następne spotkanie. Jestem jednak skłonny przyjąć ten wniosek, chyba że tamci przedstawią jakieś przekonujące argumenty. Mielibyśmy wówczas cztery miesiące na wszelkie przygotowania. To chyba wystarczy na zorganizowanie przesłuchań, zapoznanie się z pierwotną dokumentacją pisemnymi uzasadnieniami, i tak dalej. Po tym czasie zarządzę rozprawę. Nabieram głęboko powietrza i przełykam ślinę. Wygląda na to, że sprawa wreszcie nabierze tempa. Ale jednocześnie ogarnia mnie przerażenie, że już tak niedługo będę musiał wystąpić przed ławą przysięgłych przeciwko Drum—mondowi i jego doborowej kompanii. — Będę gotów — oświadczam, choć nie mam zielonego pojęcia, od czego powinienem zacząć przygotowania. Życzę sobie z całego serca, aby w moim głosie nie było nawet śladu tych rozterek, jakie odczuwam. Rozmawiamy jeszcze przez parę minut, po czym wychodzę. Na pożegnanie Kipler mówi, że zawsze mogę do niego dzwonić, jeśli napotkam jakieś trudności. Już godzinę później omal nie korzystam z tej propozycji. Po powrocie do kancelarii zastaję na biurku grubą kopertę z Tinley Britt. Mimo żałoby po śmierci przyjaciela Leo Drummond nie próżnował. Oblężnicza machina tej papierowej wojny ruszyła pełną parą. Najpierw zapoznaję się z wnioskiem o złożenie kaucji na pokrycie kosztów procesowych. To delikatny policzek dla mnie i moich klientów. Nie dysponujemy większymi pieniędzmi, toteż Drummond wyraża umotywowane zaniepokojenie ewentualną niemożliwością zapłacenia przez nas kosztów postępowania. Nie jest to całkiem bezpodstawne, bo w wypadku niekorzystnego dla
nas werdyktu musielibyśmy pokryć wszelkie koszty poniesione zarówno przez sąd, jak i pozwanego. Do tego dołączony jest drugi wniosek, o nałożenie na mnie i na moich klientów odpowiednich kar pieniężnych za złożenie pozwu bez żadnego zabezpieczenia finansowego. Ów pierwszy wniosek można jeszcze uznać za zwykłą formalność, ale drugi zakrawa na jawną bezczelność. Oczywiście do obu dołączone są wyczerpujące uzasadnienia, z wieloma przypisami, spisami treści oraz bibliografią. Kiedy czytam to wszystko uważnie po raz drugi, dochodzę do wniosku, że Drummondowi zależało wyłącznie na okazaniu mi swojej wyższości. Wyraźnie nie zamierza dać mi odetchnąć i chce udowodnić, jak wiele papierkowej roboty cały zespół Trenta i Brenta potrafi wykonać w krótkim czasie. Każda ze stron ma obowiązek udzielić pisemnej odpowiedzi na wszystkie wystąpienia oponentów, a ponieważ nie przyjęliśmy proponowanych warunków ugody, Drummond po prostu daje mi do zrozumienia, że zostanę zasypany papierową lawiną. Jak na złość, telefon dzwoni niemal bez przerwy. Deck jest gdzieś na mieście, wolę się nawet nie domyślać, co porabia. Mimo wszystko mam sporo czasu na wykonanie swojego ruchu w tej rozgrywce. Dodają mi siły posępne myśli o moim dogorywającym kliencie, potraktowanym w tak niecny sposób. Jestem teraz jedyną podporą dla Donny’ego Raya i ten zalew papieru musiałby być o wiele większy, żeby mnie zniechęcić do pracy.
*** Utarło się już, że każdego popołudnia około piątej rozmawiam z chłopakiem przez telefon. Po pierwszej takiej rozmowie, kilka tygodni temu, Dot wyznała mi, jak wiele to dla niego znaczy. Dlatego od tamtej pory staram się dzwonić codziennie. Mówimy o różnych rzeczach, lecz nigdy o jego chorobie czy przygotowaniach do procesu. W ciągu dnia wręcz podświadomie staram się przypomnieć sobie coś zabawnego, o czym później będę mógł mu powiedzieć. Nie trzeba mi powtarzać, że owe kontakty stały się dla Donny’ego Raya niezwykle ważnym elementem gasnącego życia. Tego dnia odpowiada wyjątkowo pewnym głosem. Mówi, że poczuł się na tyle dobrze, iż wstał z łóżka i jakiś czas spędził na werandzie, że bardzo by chciał gdzieś wyjechać z domu na parę godzin, chociaż trochę pobyć z dala od swoich rodziców. Zabieram go o siódmej. Zjadamy obiad w pobliskiej restauracji. Chłopak przyciąga zaciekawione spojrzenia ludzi, ale jeszcze nie wzbudza sensacji. Rozmawiamy o jego dzieciństwie i młodości spędzonej w Granger, o zabawach z kolegami i paczkach urwisów, które dokuczały wszystkim sąsiadom. Śmiejemy się głośno z niektórych wydarzeń, prawdopodobnie dla Donny’ego Raya jest to pierwsza od kilku miesięcy okazja do śmiechu. Ale rozmowa szybko go wyczerpuje, bierze ledwie parę kęsów ze swojej porcji. Już o zmroku zatrzymujemy się na skraju parku miejskiego, gdzie na trawiastych boiskach toczą się dwa mecze baseballu. Jeszcze wjeżdżając na parking, uważnie rozglądam się wśród zawodników, zwłaszcza tej drużyny, która nosi żółte spodenki. Rozkładamy się na lekko pochyłym trawniku, pod rozłożystym drzewem, dość daleko od linii ograniczającej najbliższe boisko. W pobliżu nikogo nie ma. Wyciągam z bagażnika dwa składane krzesła, które pożyczyłem sobie z garażu panny Birdie, i wygodnie usadawiam Donny’ego Raya na jednym z nich. Jeszcze może chodzić o własnych siłach i za wszelką cenę stara się jak najmniej korzystać z czyjejś pomocy. Jest koniec lata i nawet po zmroku temperatura sięga trzydziestu stopni. Można odnieść wrażenie, że w powietrzu snują się pasma mgły. Koszula lepi mi się do pleców. Chorągiewka wbita w narożniku boiska nawet się nie poruszy, smętnie zwisa ku ziemi.
Cały teren do treningów jest utrzymywany w doskonałym stanie, boiska porasta gęsta, starannie przycinana trawa. Tylko miejscami ciemnieją wydeptane łysiny. Są tu ławki dla graczy rezerwowych, wpuszczone w ziemię i osłonięte daszkami, skromne trybuny dla widzów, stanowiska sędziowskie, a między boiskami wznoszą się nawet podwyższenia dla sprawozdawców. W parku odbywają się wszystkie rozgrywki ligi okręgowej, ta zaś — przynajmniej w baseballu — skupia półzawodowe drużyny, ostro ze sobą rywalizujące i podkupujące sobie nawzajem co lepszych zawodników. W każdym razie działacze klubów sportowych uważają że nasza liga stoi na bardzo dobrym poziomie. W tej chwili rozgrywany jest mecz między drużynami PFX Freight, właśnie tą w żółtych spodenkach, oraz Anny Surplus, zespołem w zielonych strojach z dużym napisem „Rewolwerowcy” na piersiach. Toczy się ostra walka. Z boiska dolatują okrzyki, wrzaski trenerów, głośny aplauz, czasami padają jakieś niecenzuralne epitety pod adresem przeciwników. Zawodnicy dają z siebie wszystko, rzucają się na ziemię, wykłócają z sędziami, ciskają kijami o murawę, jeśli coś im się nie uda. W szkole średniej trochę grałem w baseball, ale nigdy nie traktowałem sportu nazbyt poważnie. Po pewnym czasie zacząłem koncentrować swoje wysiłki tylko na wybijaniu piłki poza boisko, nic poza tym się nie liczyło. Parę razy udało mi się to i miałem wówczas okazję obiec cały plac truchcikiem, I zawstydzając drużynę przeciwną. Tutaj niemal wszyscy zawodnicy mają po dwadzieścia parę lat, są atletycznie zbudowani, doskonale umięśnieni i dysponują chyba nawet lepszym sprzętem od niektórych drużyn zawodowych. Rzucają mi się w oczy twarze umalowane w indiańskie barwy wojenne, grube rękawice, ochraniacze na łokciach i kolanach. Większość zawodników na pewno marzy o tym, żeby ich talent został dostrzeżony przez jakichś menedżerów. Oni jeszcze śnią o wielkich sportowych karierach. Ale jest też kilku starszych graczy, z wyraźnie zarysowanymi brzuszkami, poruszających się wolniej od swoich kolegów. Nawet śmiesznie to wygląda, kiedy biegają od bazy do bazy czy ruszają sprintem do wybitej piłki. Mam wrażenie, że z tej odległości słyszę łomot pulsu w ich skroniach. Lecz ci właśnie wkładają w grę jeszcze więcej zaangażowania od młodszych rywali. Muszą bez przerwy udowadniać swoją przydatność dla drużyny. Niewiele rozmawiam z Donnym Rayem. W pobliskiej budce ulicznej kupuję mu prażoną kukurydzę i coca–colę. Dziękuje mi serdecznie, po raz kolejny wyrażając swą wdzięczność za zorganizowanie tej małej wycieczki. Moją szczególną uwagę przyciąga gracz zespołu PFX stojący obecnie na trzeciej bazie. To muskularny i bardzo szybki olbrzym. Jest porywczy, wodzi rej w słownych utarczkach z zawodnikami przeciwnej drużyny. Kiedy rozgrywka dobiega końca, omija ławkę swojego zespołu, podchodzi do niskiego ogrodzenia z siatki i zaczyna wymieniać uwagi ze swoją żoną. Kelly uśmiecha się serdecznie, aż stąd mogę dostrzec urocze dołeczki w jej policzkach. Cliff rechocze hałaśliwie. Po chwili całuje dziewczynę, odwraca się i dołącza do zespołu szykującego się do następnej rozgrywki. Z pozoru wyglądają na parę gruchających gołąbków. On kocha Kelly do szaleństwa i robi wszystko, żeby koledzy z drużyny widzieli, jak ją całuje. Oboje wręcz nie mogą żyć bez siebie. Dziewczyna jeszcze przez chwilę stoi oparta o płotek, wreszcie ponownie zajmuje miejsce na trybunach. Kostkę nogi ma wciąż zabandażowaną. Siedzi samotnie, z dala od reszty kibiców. Jestem pewien, że nie rozpozna mnie z tej odległości, lecz na wszelki wypadek wkładam czapeczkę z daszkiem. Ciekaw jestem, co by zrobiła, gdyby mnie spostrzegła. Prawdopodobnie nic, po prostu musiałaby mnie zignorować.
Powinienem odczuwać radość, że czuje się nieźle i wygląda na uszczęśliwioną mogąc dopingować swojego męża. W każdym razie chyba nie jest już bita, za co mogę być tylko wdzięczny. Ale kiedy zaczynam sobie wyobrażać, że ten olbrzym zaatakował ją kijem do baseballu, robi mi się niedobrze. Jak na ironię, jedyną okazję do następnego spotkania z Kelly zyskani dopiero wtedy, kiedy Cliff ją znowu pobije. Brzydzę się własnymi myślami. Tym razem Cliff zajmuje miejsce pałkarza. Przy trzecim rzucie udaje mu się posłać piłkę daleko na lewo i bardzo wysoko, ponad słupy oświetleniowe, gdzie natychmiast ginie mi z oczu. To naprawdę imponujące odbicie. Riker bez pośpiechu obiega cały plac, a mijając trzecią bazę, woła coś do Kelly. Nie ulega wątpliwości, że jest utalentowanym graczem, chyba najlepszym zawodnikiem na boisku. Tym większe ogarnia mnie przerażenie, kiedy pomyślę, że mógłby zamachnąć się tym kijem na mnie. Może naprawdę przestał pić, może się ustatkował i już nigdy nie podniesie ręki na żonę. Może faktycznie powinienem zapomnieć o Kelly. Po godzinie Donny Ray zaczyna przysypiać. W drodze powrotnej rozmawiamy o czekającym go przesłuchaniu. Wcześniej tego dnia złożyłem w sądzie wniosek o jak najszybsze wydanie zgody na organizację wstępnego przesłuchania, które chciałbym utrwalić na taśmie wideo w celu późniejszego wykorzystania podczas rozprawy. Już niedługo mój klient nie będzie w stanie wytrzymać co najmniej dwugodzinnego odpowiadania na lawinę pytań zadawanych przez całą gromadę prawników. Właśnie z tego powodu musimy się pospieszyć. — Postaraj się to zorganizować jak najszybciej — mówi chłopak po raz kolejny, kiedy skręcam na podjazd przed jego domem.
ROZDZIAŁ 27 Prawdopodobnie uznałbym to za komiczne, gdybym nie był tak zdenerwowany. Być może postronny obserwator wybuchnąłby śmiechem, ale wszyscy na sali sądowej mają poważne miny. A zwłaszcza ja. Sam siedzę przy stole, na którym piętrzy się starannie ułożony stos wniosków i uzasadnień. Moje uwagi i spostrzeżenia tak rozmieściłem w dwóch notatnikach, żebym jak najmniej musiał odwracać strony. Leżą teraz przede mną tuż pod ręką w strategicznie wybranym miejscu. Deck zajmuje miejsce z tyłu, chociaż tu, przy jednym stole, mógłby mi służyć radą. Siedzi w pierwszym rzędzie za barierką a więc dość daleko, jakieś trzy metry za moimi plecami. Zatem z pozoru jestem sam. I czuję się osamotniony. Za to przy stole obrony niemalże panuje ścisk. Co zrozumiałe, Leo Drummond zajmuje miejsce pośrodku, otoczony przez swoich współpracowników. Po dwóch z każdej strony. Drummond ma sześćdziesiąt lat, jest absolwentem Yale i może się poszczycić trzydziestosześcioletnim doświadczeniem. T. Pierce Morehouse ma trzydzieści dziewięć lat, także skończył Yale i jest młodszym wspólnikiem w firmie Trent i Brent, czternaście lat spędził w salach sądowych. B. Dewey Clay Hill Trzeci ma trzydzieści jeden lat, skończył uniwersytet Columbią z sześcioletnim doświadczeniem nie doczekał się jeszcze pozycji partnera w spółce. M. Alec Plunk Junior to dwudziestoośmiolatek, jest adwokatem dopiero od dwóch lat, ale to chyba on jako pierwszy zabierze dziś głos w dyskusji, choćby z tylko tego powodu, że ukończył Harvard. Przewodniczący debacie sędzia Tyrone Kipler także jest absolwentem Harvardu. Kipler jest czarny, Plunk również. Czarnoskórzy prawnicy po Harvardzie należą w Memphis do rzadkości. Tak się złożyło, że jeden z nich pracuje u Trenta i Brenta, toteż błyskawicznie został dokooptowany do zespołu, bez wątpienia po to, żeby zacieśnić więź znajomości z sędzią. A poza tym, jeśli nie zdarzy się nic nieprzewidzianego, któregoś dnia staniemy na tej sali przed zespołem przysięgłych. Połowa obywateli tego stanu to Murzyni, można więc w ciemno zakładać, że również co drugi przysięgły będzie czarnoskóry. Zatem szanowny M. Alec Plunk Junior na pewno zasiądzie za stołem strony pozwanej, żeby tworzyć cichą harmonię i więź porozumienia z przedstawicielami swojej rasy. Gdyby w składzie przysięgłych znalazła się na przykład Khmerka, zarząd Trenta i Brenta bez wątpienia stanąłby na głowie, żeby znaleźć jakiegokolwiek adwokata pochodzącego z Kambodży i włączyć go do swego zespołu. Piątym członkiem grupy prawników reprezentujących Great Benefit jest Brandon Fuller Grone — jego nazwisko bez żadnych inicjałów i liczebników brzmi po prostu żałośnie. Nie rozumiem, dlaczego pracując w tak znamienitej firmie adwokackiej, nie zaczął się dotąd przedstawiać jako B. Fuller Grone. Ma dwadzieścia siedem lat, dwa lata temu ukończył mój wydział na uniwersytecie stanowym jako najlepszy ze swojego rocznika. Kiedy rozpoczynałem studia, już krążyły o nim legendy, do któregoś egzaminu na pierwszym roku korzystałem nawet z powielonych notatek tego niedoścignionego prymusa. Nie licząc dwóch lat, jakie Plunk Junior przepracował na stanowisku asystenta w sądzie federalnym, moi przeciwnicy mogą się w sumie poszczycić pięćdziesięcioma ośmioma latami doświadczeń adwokatów procesowych. Ja otrzymałem licencję miesiąc temu. A mój asystent sześciokrotnie oblewał egzamin kwalifikacyjny do palestry.
Dokonałem tych wszystkich obliczeń poprzedniego wieczoru, w bibliotece wydziału, z którą za żadne skarby nie mogę się rozstać. Księgozbiór kancelarii adwokackiej Rudy’ego Baylora obejmuje w sumie siedemnaście tomów. Bez wyjątku są to podręczniki akademickie, w gruncie rzeczy teraz do niczego nieprzydatne. Na miejscach dla publiczności, za plecami tejże grupy prawników, siedzą dwaj faceci z dość wysoko zadartymi nosami — z pewnością są to przedstawiciele Great Benefit. Jeden z nich wygląda mi znajomo. Prawdopodobnie był także na sali, kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy, żeby omówić wniosek o oddalenie sprawy. Nie przyjrzałem mu się wtedy zbyt dokładnie, zresztą i teraz jego tożsamość niezbyt mnie interesuje. Mam inne rzeczy na głowie. Nadal jestem tak samo spięty, jakby za stołem sędziowskim wciąż zasiadał Harvey Hale. Zdaję sobie jednak sprawę, że gdyby tak było w rzeczywistości, już dziś byłbym pokonany. A może nawet w ogóle nie doszłoby do tego spotkania. Ale posiedzeniu przewodniczy tym razem sędzia Tyrone Kipler. Wczoraj powiedział mi przez telefon — a ostatnio sporo przeprowadziliśmy takich rozmów — że będzie to jego pierwsze wystąpienie w roli sędziego. Do tej pory zdążył już podpisać kilka zarządzeń i zatwierdzić jakieś rutynowe formalności, lecz nie uczestniczył dotąd w żadnym posiedzeniu. Już pierwszego dnia po złożeniu przez Kiplera przysięgi Drummond wystosował wniosek o przeniesienie naszej sprawy do sądu federalnego. Motywował go tym, że Bobby Ort, ów agent, który sprzedał Blackom polisę, został niesłusznie zaskarżony w moim pozwie. Powód, czyli Blackowie, to obywatele stanu Tennessee, nie wiadomo jednak, czy pozwany Ott także mieszka do dzisiaj w tym stanie. Gdyby chodziło o spór między stronami pochodzącymi z różnych stanów, wówczas taką sprawę mógłby rozpatrywać wyłącznie sąd federalny. Ale coś takiego nie wchodzi w rachubę, ponieważ — jak zakładamy — Ott nadal mieszka w Tennessee, zatem tylko i wyłącznie z tego powodu sprawa nie może być przeniesiona do sądu federalnego. Oczywiście, Drummond dołączył do swojego wniosku obszerne uzasadnienie, w którym udowodnił, że Ott nie może występować jako pozwany. Dla mnie sprawa jest jasna: dopóki na tej sali rządził Harvey Hale, dla nich było to dogodne miejsce „dochodzenia sprawiedliwości”. Ale kiedy jego miejsce zajął Tyrone Kipler, „prawdy i uczciwego werdyktu” można oczekiwać jedynie w sądzie federalnym. Najbardziej zdumiało mnie to, że Drummond uczynił to w tak bezczelny sposób. Nic dziwnego, że Kipler od razu poczuł się urażony. Musiałem mu przyznać rację, że ten wniosek to ewidentny afront. Spotykamy się po raz drugi, żeby przedyskutować wniosek o oddalenie powództwa. A także dwa inne: o złożenie kaucji oraz o sankcje ewentualnych kar pieniężnych. Napisałem dość ostrą odpowiedź na wystąpienie Drummonda w kwestii sankcji, po czym sam wystosowałem wniosek o nałożenie sankcji na stronę przeciwną określając jej postulat mianem lekceważącego i złożonego w złej wierze. Jeśli wierzyć Deckowi, utarczki na temat sankcji same w sobie stanowią istotny element prawniczej wojny, której najlepiej w ogóle byłoby nie rozpoczynać. Rady Shiffleta dotyczące pewnych procedur sądowych traktuję zupełnie poważnie. On aż za dobrze zna luki w swoim wykształceniu. Ale z dumą powtarza: „Każdy głupi potrafi usmażyć pstrąga, sztuką jest go złowić na haczyk”. A jednak to Drummond jako pierwszy zajmuje miejsce na mównicy. Oznajmia, że chce przedstawić swoje wnioski w kolejności chronologicznej, więc zacznie od postulatu złożenia kaucji na pokrycie kosztów procesu. Pragnie dodać jedynie kilka zdań do swojego uzasadnienia. Przedstawia pobieżne obliczenia, według których sama tylko rozprawa będzie kosztowała około tysiąca dolarów. Wyraża głębokie zaniepokojenie faktem, że ani ja, ani moi klienci nie dysponujemy taką sumą i nie będziemy mogli uregulować rachunków, jeśli werdykt okaże się dla nas niekorzystny i zostaniemy obciążeni wszelkimi kosztami procesowymi.
— Pozwoli pan, że przerwę na chwilę, panie Drummond — odzywa się w pewnym momencie sędzia Kipler. Mówi spokojnie, powoli, niemalże cedzi słowa. — Otrzymałem pański wniosek z dołączonym do niego wyczerpującym uzasadnieniem. — Bierze w rękę gruby plik papierów i pokazuje go Drummondowi. — Mówi pan już od czterech minut, ale powtarza jedynie to, co zostało napisane czarno na białym. Czy ma pan coś do dodania? — No cóż, Wysoki Sądzie. Chyba mam prawo… — Tak czy nie, panie Drummond? Proszę mi wierzyć, że umiem czytać i świetnie zrozumiałem pańskie uzasadnienie, napisane, muszę przyznać, bardzo przejrzyście i rzeczowo. Lecz jeśli nie ma pan nic do dodania, to po co tracimy czas? Jestem pewien, że wielkiemu Leo Drummondowi coś podobnego nigdy się dotychczas nie przydarzyło. Ale to stary wyga, zachowuje się tak, jakby spotykało go to na co dzień. — Chciałem jedynie ułatwić Wysokiemu Sądowi podjęcie decyzji — odpowiada z uśmiechem. — Oddalam wniosek — mówi spokojnie Kipler. — Proszę kontynuować. Drummond bez zająknięcia przechodzi do następnej sprawy. — Ach tak, rozumiem. W dalszej kolejności złożyliśmy wniosek o nałożenie sankcji. Jesteśmy przekonani… — Oddalam — wtrąca Kipler. — Słucham? — Ten wniosek także oddalam. Za moimi plecami rozlega się głośne parskanie Decka. Wszyscy czterej asystenci przy sąsiednim stole pochylają się nisko i jak na komendę zaczynają coś zapisywać. Ciekaw jestem, czy mają do zanotowania cokolwiek oprócz tego jednego słowa: „oddalony”. — Każda ze stron złożyła wniosek o nałożenie sankcji, więc teraz jednocześnie oddalam je oba — wyjaśnia Kipler, patrząc uważnie na Drummonda. Chyba mam powody być z tego dumny. Nie ulega wątpliwości, że przerywanie wypowiedzi adwokatowi, który bierze po trzysta pięćdziesiąt dolarów za godzinę, to niezwykle poważna sprawa. Toteż Leo przez chwilę gapi się z niedowierzaniem na Kiplera, a ja w oczach sędziego dostrzegam wyraźne rozbawienie. Drummond to jednak fachowiec pełną gębą, nie dopuszcza, żeby tak nikczemne postępowanie jakiegoś podrzędnego sędziego wyprowadziło go z równowagi. — Tak, rozumiem. Przejdźmy więc do następnej sprawy, to znaczy do wniosku o przeniesienie postępowania do sądu federalnego. — Właśnie, zajmijmy się tym wnioskiem — przytakuje Kipler. — Przede wszystkim chciałbym się dowiedzieć, dlaczego nie został on złożony na ręce sędziego Hale’a. Drummond ma gotową odpowiedź na to pytanie. — Wysoki Sądzie, to świeża sprawa i do tej pory badaliśmy jeszcze zasadność wystąpienia powoda przeciwko Bobby’emu Ottowi. Po sprawdzeniu różnych faktów doszliśmy do wniosku, że skarga przeciwko temu agentowi została wniesiona wyłącznie po to, aby uniknąć konieczności występowania przed sądem federalnym. — I właśnie dlatego został złożony wniosek o jej przeniesienie? — Tak, Wysoki Sądzie. — I zostałby on złożony nawet wtedy, gdyby sędzia Hale żył do dzisiaj? — Zgadza się, Wysoki Sądzie — odpowiada Leo z pełnym przekonaniem. Niemniej mina Kiplera świadczy wyraźnie, że nie wierzy on w ani jedno słowo. Chyba nikt na tej sali w to nie wierzy. Może nie ma to większego znaczenia, ale Kipler jasno dał Drummondowi odczuć, że czuje się znieważony.
Ten jednak zaczyna cytować swoje argumenty, całkowicie niewzruszony. Wiadomo: miał już do czynienia z dziesiątkami różnych sędziów i musi okazać, że niczego się nie boi. Przychodzi mi do głowy, że minie zapewne wiele lat i będę musiał zaliczyć setki spraw w najróżniejszych sądach, zanim pozbędę się tego instynktownego lęku przed ludźmi noszącymi czarne togi. Mówi płynnie przez dziesięć minut i kiedy w końcu przechodzi do ostatecznego podsumowania, Kipler przerywa mu ponownie: — Proszę wybaczyć, panie Drummond, ale czy pamięta pan, jak kilka minut temu pytałem, co pan ma nowego do przedstawienia sądowi na dzisiejszym posiedzeniu? Leo wygląda na osłupiałego, zamiera z otwartymi ustami i gapi się na sędziego. — Pamięta pan? — powtarza Kipler. — Chyba nie minął jeszcze kwadrans od tamtej pory. — Sądziłem, że spotkaliśmy się po to, aby omówić wnioski wystosowane przez obie strony — oznajmia cierpko Drummond, lecz po raz pierwszy w jego monotonnym głosie pojawiają się oznaki zniecierpliwienia. — I słusznie pan sądził. Jeżeli ma pan coś do dodania bądź też pragnie przedstawić jakieś nowe wnioski, z przyjemnością ich wysłucham. Ale do tej pory pan jedynie powtarza argumenty, z którymi już zdążyłem się zapoznać. Ostrożnie zerkam w lewo. Cała gromadka siedzi z zasępionymi minami. Ich bohater jest właśnie łajany. Aż się serce kraje. Ale jednocześnie zwracam uwagę, że wszyscy z tamtego zespołu traktują to posiedzenie ze znacznie większą powagą niż zazwyczaj. Podczas ubiegłorocznych letnich praktyk, kiedy pełniłem funkcję asystenta w pewnej firmie i miałem możność poznać wielu praktykujących w sądzie adwokatów, przekonałem się dogłębnie, że podchodzą oni do każdej sprawy tak samo. To ich praca, mniej czy bardziej wyczerpująca, przynosząca ciężko zarobione pieniądze, ale przecież nieograniczona do tego czy innego wypadku. Po jednej rozprawie zaraz przychodzi następna. Teraz jednak wyczuwam u nich panikę, a nie ma się co łudzić, że jej powodem jest moja obecność. Tak się przyjęło, że pozwane do sądu towarzystwa ubezpieczeniowe angażują dwóch adwokatów, jakby uważano, że prawnicy muszą występować parami. Niezależnie od okoliczności czy ilości pracy zazwyczaj jest ich dwóch. Ale pięciu? Dla mnie to lekka przesada. Tym bardziej panuje wśród nich napięta atmosfera. Ci faceci są przerażeni. — Pański wniosek o przeniesienie sprawy do sądu federalnego zostaje oddalony, panie Drummond. Rozprawa odbędzie się w tej sali — oznajmia Kipler, składając podpis na leżących przed nim dokumentach. To już prawdziwy cios dla zespołu strony pozwanej, chociaż prawnicy starają się niczego nie dać po sobie poznać. — Czy ma pan coś jeszcze? — pyta sędzia. — Nie, Wysoki Sądzie. Drummond zgarnia papiery i schodzi z mównicy. Obserwuję go kątem oka. Kiedy podchodzi do stołu, przez sekundę kieruje wzrok na dwóch siedzących z tyłu przedstawicieli towarzystwa ubezpieczeniowego. Wychwytuję ewidentny cień strachu w jego spojrzeniu, aż ciarki przebiegają mi po grzbiecie. Kipler postanawia kuć żelazo póki gorące. — Pełnomocnik powoda także złożył dwa wnioski, pierwszy o nadanie sprawie trybu przyspieszonego i drugi o wyznaczenie terminu przesłuchania Donny’ego Raya Blacka. Oba te wnioski są ze sobą powiązane, w związku z tym, czy możemy je rozpatrywać łącznie, panie Baylor? Błyskawicznie podrywam się na nogi.
— Oczywiście, Wysoki Sądzie. — W tej sytuacji nie pozostaje mi nic innego. — Chciałbym, żeby zajął pan najwyżej dziesięć minut. Po tym, czego przed chwilą byłem świadkiem, postanawiam obrać całkiem inną taktykę. — No cóż, Wysoki Sądzie, zawarłem wszystkie argumenty w uzasadnieniach do moich wniosków. Nie mam nic więcej do dodania. Kipler przyjmuje to z lekkim uśmieszkiem, jakby chciał w ten sposób wyrazić uznanie dla mojego sprytu, po czym odwraca głowę w kierunku obrony. — Otrzymałem pański sprzeciw dotyczący trybu przyspieszonego tej sprawy, panie Drummond. O co właściwie chodzi? Przy stole robi się poruszenie, przez chwilę trwa gorączkowa wymiana zdań, wreszcie powoli wstaje Pierce Morehouse i, poprawiając krawat, mówi: — Jeśli wolno mi zabrać głos, Wysoki Sądzie… Jesteśmy głęboko przekonani, że ta sprawa wymaga niezwykle gruntownego przygotowania przed rozpoczęciem rozprawy. Naszym zdaniem nadanie jej trybu przyspieszonego znacznie ograniczyłoby możliwości obu stron. — Wyjaśnia powoli, starannie dobierając słowa. — Bzdury — odpowiada pospiesznie Kipler. — Słucham? — Powiedziałem, że to bzdury. Czy mogę zadać jedno pytanie, panie Morehouse? Jest pan doświadczonym adwokatem. Czy kiedykolwiek wyraził pan zgodę na nadanie trybu przyspieszonego? Tamten zaczyna nerwowo przestępować z nogi na nogę. — Ależ tak, oczywiście, Wysoki Sądzie. — Więc proszę mi podać jej nazwę. Przed którym sądem odbywała się rozprawa? Morehouse spogląda w panice na Claya Hilla Trzeciego, który z kolei przekazuje to spojrzenie Plunkowi Juniorowi. Drummond siedzi ze zwieszoną głową jakby w tej chwili najważniejsze dla niego było przeglądanie jakichś notatek. — Musiałbym to sprawdzić, Wysoki Sądzie. Dopiero wtedy mógłbym udzielić ścisłej odpowiedzi. — Więc proszę zadzwonić dziś po południu, o trzeciej, a jeśli nie doczekam się tej wiadomości, sam do pana zadzwonię. Naprawdę jestem bardzo ciekaw, jakiej to sprawie zgodził się pan nadać tryb przyspieszony. Morehouse zgina się wpół i ze świstem wciąga powietrze, jakby dostał silny cios w żołądek. Już sobie wyobrażam, jak koło południa zaczyna się gorączkowe przeszukiwanie pamięci komputerów w siedzibie Trenta i Brenta. — Dobrze, Wysoki Sądzie — odpowiada Morehouse słabym głosem. — Jak zapewne wiecie, mogę z własnej inicjatywy nadać sprawie tryb przyspieszony, a wniosek powoda jedynie ułatwia mi podjęcie decyzji. Obrona ma siedem dni na ustosunkowanie się do tego wniosku. Po jego przyjęciu obie strony będą miały sto dwadzieścia dni na skompletowanie materiałów i zgromadzenie zeznań. Przy tamtym stole rozpoczyna się istna burza, wszyscy przekazują sobie nawzajem jakieś dokumenty, gorączkowo wymieniają szeptem uwagi, groźnie marszczą brwi. Natomiast dwaj przedstawiciele pozwanego towarzystwa wyglądają tak, jakby się skurczyli i mieli ochotę zapaść się pod ziemię. Widok jest naprawdę komiczny. Morehouse zastyga niczym skamieniały, trwa w dziwacznej pozie, zgięty wpół, z dłońmi zapartymi o krawędź stołu, łokciami wysuniętymi daleko na boki i siedzeniem wiszącym kilkanaście centymetrów nad brzegiem krzesła.
— Ostatni wniosek dotyczy wyznaczenia terminu przesłuchania Donny’ego Raya Blacka — ciągnie sędzia, patrząc bez przerwy na zespół pełnomocników pozwanego. — Nie sądzę, żeby panowie mogli zgłosić sprzeciw do tego wniosku. Który z panów chciałby zabrać głos na ten temat? Do mojego wniosku dołączyłem dwustronicowe oświadczenie podpisane przez doktora Waltera Korda, które stwierdza jednoznacznie, że mojemu klientowi nie pozostało wiele życia. Drummond w odpowiedzi wystosował całkiem bełkotliwe pismo. Można było z niego wywnioskować tylko tyle, że są zbyt zajęci, aby zawracać sobie głowę takimi drobiazgami. Ponownie z ociąganiem wstaje Morehouse, unosi obie dłonie, rozkłada szeroko ręce i powoli otwiera usta, żeby coś powiedzieć, gdy sędzia go ubiega: — Tylko proszę mi nie mówić, że zna pan lepiej stan zdrowia powoda niż jego lekarz. — Nie, Wysoki Sądzie — odpowiada Pierce. — I proszę mi nie mówić, że mimo wszystko obrona chce się sprzeciwić temu wnioskowi. Nie ulega wątpliwości, że sędzia ma zamiar zdecydować według własnego uznania, toteż Pierce wyraźnie się boi uczynić nawet pierwszy krok, jakby stąpał po bardzo grząskim gruncie. — Chciałem się jedynie wypowiedzieć w sprawie terminu, Wysoki Sądzie. W zasadzie nie zdążyliśmy się jeszcze ustosunkować do tego wniosku. — Dobrze wiem, jak zamierzacie to zrobić. Nic mnie nie zaskoczy. Mieliście jednak wystarczająco wiele czasu, by odpowiedzieć na pismo powoda. Teraz chciałbym ustalić konkretną datę. — Niespodziewanie odwraca się do mnie. — Co pan proponuje, panie Baylor? — Odpowiada mi każdy termin, Wysoki Sądzie — mówię z uśmiechem. Nawet to, że nie ma się innych obowiązków, czasami może być atutem. Cała piątka przy stole obrony energicznie wertuje swoje terminarze, jakby usiłowali znaleźć jakikolwiek dzień, kiedy wszyscy będą mogli się zjawić na przesłuchaniu. — Niestety, wszystkie terminy mam zajęte, Wysoki Sądzie — odzywa się Drummond, nie wstając z miejsca. To jasne, całe życie tak znakomitego adwokata musi być podporządkowane tylko jednej rzeczy: terminarzowi zajęć. Ale w tej sytuacji Leo, w dość arogancki sposób, daje do zrozumienia mnie i sędziemu, że w najbliższej przyszłości będzie tak zajęty, iż nie znajdzie wolnego czasu na to przesłuchanie. Jego czterej koledzy jak na komendę unoszą głowy, marszczą brwi, drapią się po policzkach. Ich terminarze też z pewnością są wypełnione do ostatnich granic. — Czy otrzymał pan kopię oświadczenia doktora Korda? — pyta Kipler. — Tak. — I zapoznał się pan z nim? — Tak. — Czy ma pan zastrzeżenia do rzetelności wyrażonej tam opinii? — No cóż, ja… — Proszę odpowiedzieć: tak lub nie, panie Drummond. Czy ma pan zastrzeżenia? — Nie. — Możemy zatem przyjąć, że ten młody człowiek stoi nad grobem. Czy zgadza się pan, że powinniśmy zarejestrować jego przesłuchanie, żeby później sędziowie przysięgli mogli się z nim zapoznać? — Oczywiście, Wysoki Sądzie. Szkopuł jedynie w tym, że mój terminarz… — Co pan powie o przyszłym czwartku? — przerywa mu Kipler i przy stole obrony zapada martwa cisza. — Mnie odpowiada, Wysoki Sądzie — wtrącam, ale nikt nie zwraca na to uwagi.
— Czyli od dzisiaj za tydzień — dodaje Kipler, obrzucając podejrzliwym spojrzeniem całą piątkę. Drummond jeszcze przez chwilę wpatruje się w swój terminarz, wreszcie odpowiada: — Począwszy od poniedziałku, Wysoki Sądzie, będę uczestniczył w rozprawie przed sądem federalnym. Mam tutaj zawiadomienie, jeśli Wysoki Sąd chce łaskawie rzucić na nie okiem. Proces potrwa około dwóch tygodni. — Gdzie się odbędzie? — Tutaj, w Memphis. — Czy są jakieś szanse na jego polubowne załatwienie? — Znikome. Kipler ponownie zagląda do swojego terminarza. — Więc może zorganizujmy to w przyszłą sobotę. — Mnie odpowiada, Wysoki Sądzie — wtrącam po raz drugi i znów nikt nie zwraca na to uwagi. — W sobotę? — Tak, dwudziestego dziewiątego. Drummond zerka na Morehouse’a, co ma oznaczać, że teraz Pierce powinien zaprotestować. Tamten wstaje powoli, z namaszczeniem unosi ze stołu swój terminarz, jak gdyby był zrobiony ze złota, i oznajmia: — Przykro mi, Wysoki Sądzie, ale na cały przyszły weekend muszę wyjechać z miasta. — Z jakiego powodu? — Mam ślub. — Własny? — Nie, mojej siostry. To oczywiste, że byłoby im bardzo na rękę odwlekać przesłuchanie do czasu, aż Donny Ray umrze, wówczas sędziowie przysięgli nie mieliby okazji oglądać jego wymizerowanej twarzy i słuchać zbolałego głosu. Toteż nie ulega wątpliwości, że tych pięciu spryciarzy jest gotowych przedstawić tyle różnych wykrętów, iż nie znajdzie się ani jeden dogodny termin, do chwili kiedy i ja umrę ze starości. Ale sędzia Kipler doskonale zdaje sobie z tego sprawę. — Zarządzam przesłuchanie w sobotę, dwudziestego dziewiątego — oznajmia. — Przykro mi, że ten termin nie w pełni odpowiada stronie pozwanej, ale tak liczny zespół na pewno zdoła się jakoś zorganizować. Wystarczy przecież, żeby w przesłuchaniu wzięło udział dwóch adwokatów. — Zamyka swój terminarz, opiera się łokciami o stół, pochyla nisko i z szerokim uśmiechem pyta rzeczników Great Benefit: — Czy macie jeszcze jakieś sprawy, panowie? Aż mnie coś ściska w dołku, kiedy patrzę na jego minę. Gdybym go nie znał, potraktowałbym to jako czystą złośliwość. To prawda, że za jednym zamachem odrzucił pięć czy sześć wniosków pozwanego, ale miał przecież ku temu ważne powody. Ze swojej strony nie mogę mu niczego zarzucić. Sądzę jednak, że nadejdą jeszcze takie dni na tej samej sali, kiedy przy okazji innych spotkań czy przesłuchań to ja zbiorę należne mi cięgi. Drummond podnosi się z miejsca i ledwie dostrzegalnie wzrusza ramionami, przekładając jakieś dokumenty na stole. Jestem pewien, że ma ochotę powiedzieć coś w rodzaju: „Wielkie dzięki za życzliwość, Wysoki Sądzie”. Albo: „Czemu od razu nie zasądzi pan powodowi miliona dolarów odszkodowania?” Ale on, co zrozumiałe, nigdy by sobie na to nie pozwolił. — Nie, Wysoki Sądzie. Na razie nie mamy innych spraw — mówi tak uprzejmym tonem, jakby Kipler przyjął ich wszystkie wnioski. — Panie Baylor? — zwraca się do mnie sędzia.
— Nie, Wysoki Sądzie — odpowiadam z uśmiechem. Mam dość na jeden dzień. Już przy pierwszej konfrontacji tym ważniakom po drugiej stronie sali nieźle się dostało, wolę zatem nie kusić więcej losu. Przy wydatnej pomocy starego dobrego Tyrone’a osiągnąłem to, na czym mi zależało. — Doskonałe — mówi Kipler, błyskawicznie uderzając młotkiem. — Sąd kończy dzisiejsze posiedzenie. I jeszcze jedno, panie Morehouse. Proszę nie zapomnieć przekazać mi nazwy tej sprawy, której zgodził się pan nadać tryb przyspieszony. Pierce odpowiada pełnym rozpaczy pomrukiem.
ROZDZIAŁ 28 Pierwszy miesiąc samodzielnej pracy z Deckiem przyniósł żałosne rezultaty. Łącznie zarobiliśmy tysiąc dwieście dolarów — cztery setki honorarium od Jimmy’ego Monka, drobnego złodziejaszka, którego Shifflet namierzył w sądzie okręgowym, dwieście z załatwionego polubownie odszkodowania, na którego temat Deck niezbyt chętnie się wypowiadał, oraz pięćset z rekompensaty za wypadek przy pracy; jestem niemal pewien, że ta sprawa została wykradziona z gabinetu Bruisera, kiedy wynosiliśmy swoje materiały z kancelarii. Ostatnią setkę zarobiłem osobiście, spisując testament pewnego starszego małżeństwa, jakie przypadkiem trafiło do naszego biura. Ludzie chcieli obejrzeć sklep z antykami, ale w sieni niepotrzebnie skręcili na schody i w ten sposób zostali moimi klientami. Przyjąłem ich serdecznie i w trakcie rozmowy podjęli decyzję, że skorzystają z okazji i spiszą testament. Zapłacili gotówką, a ja rzetelnie poinformowałem o tym Decka, gdyż to on prowadzi księgi rachunkowe. Było to moje pierwsze honorarium zarobione zgodnie z wszelkimi zasadami etyki zawodowej. Zapłaciliśmy pięćset dolarów czynszu, czterysta za druki firmowe i wizytówki, pięćset pięćdziesiąt za instalację telefonów i automatycznej sekretarki oraz dodatkowo osiemset za same aparaty wraz z opłatą za pierwszy miesiąc użytkowania, trzy setki pierwszej raty za biurka, krzesła i regały kupione od właścicieli kamienicy, dwieście dolarów składki członkowskiej palestry, siedemset pięćdziesiąt za nowy faks, czterysta dolarów za instalację oraz pierwszy miesiąc użytkowania wypożyczonego najtańszego komputera, pięćdziesiąt za ogłoszenia w lokalnym przewodniku po sklepach i restauracjach dzielnicy, a także trzysta dolarów za różne drobiazgi i materiały do pracy. Wydaliśmy w sumie cztery tysiące dwieście pięćdziesiąt dolarów. Na szczęście większość to wydatki jednorazowe, zwykłe koszty rozpoczynania samodzielnej działalności gospodarczej. Deck obliczył wszystko co do centa. Według jego szacunków miesięczne koszty prowadzenia kancelarii nie powinny przekroczyć tysiąca dziewięciuset dolarów. Przez cały czas Shifflet sprawia wrażenie silnie podnieconego dotychczasowym rozwojem wydarzeń, a jego entuzjazm jest zaraźliwy. To biuro stało się całym jego życiem. Jest rozwodnikiem, żona i dzieci zostały w Kalifornii, nie ma więc żadnych obowiązków rodzinnych w Memphis. Nie należy też do tych ludzi, którzy lubią się bez celu szwendać po mieście. Jedyną jego rozrywką są wizyty w kasynach gry na drugim brzegu Missisipi. Zazwyczaj przychodzi do pracy jakąś godzinę po mnie i zwykle siedzi za biurkiem do południa, najczęściej rozmawiając przez telefon, Bóg jeden wie z kim. Nie wątpię jednak, że załatwia sprawy służbowe, zdobywa informacje, sprawdza raporty policyjne, omawia najróżniejsze szczegóły prowadzonych spraw. Każdego ranka pyta, czy nie mam czegoś do przepisania na maszynie. Już na początku wyszło na jaw, że pisze zdecydowanie szybciej ode mnie, poza tym chyba lubi stukać na maszynie, gdyż z wielkim zapałem przepisuje moje listy i wszelkie pisma. Niemal wychodzi z siebie, żeby jako pierwszy odebrać telefon. Regularnie parzy kawę, sprząta całe biuro, troszczy się o skopiowanie wszelkich niezbędnych dokumentów pod koniec każdego dnia. Nie boi się żadnej pracy i robi wszystko, żebym był z niego zadowolony. Nie uczy się jednak do egzaminu. Tylko raz próbowałem z nim rozmawiać, ale natychmiast zmienił temat. Około południa zwykle zaczyna układać plany wyprawy w jakieś nieodgadnione miejsce i zajęcia się swoimi tajemniczymi sprawami. Zwykle nie mam też wątpliwości, że chodzi o
znalezienie kolejnego klienta, może tym razem kogoś zgłaszającego bankructwo w sądzie okręgowym, gdzie najłatwiej spotkać ludzi wymagających pomocy adwokata. Nie mówi mi o swoich planach. A wieczorami robi obchody po korytarzach szpitali. Niewiele jeszcze minęło dni od chwili, kiedy zarejestrowaliśmy nasze wspólne przedsięwzięcie i stanęliśmy na własnych nogach. Deck jest zdania, że większość czasu powinienem spędzać w labiryncie sal sądowych i też szukać klientów. Najwyraźniej mu nie pasuje, że jestem stosunkowo bierny, i chyba serdecznie ma dość rozmów na temat etyki i zasad postępowania. Tłumaczy, iż żyjemy w brutalnym świecie, pełnym chciwych prawników, którzy doskonale znają reguły tej swoistej wolnej amerykanki. Jeśli będziemy po całych dniach siedzieli za biurkami, szybko zagłodzimy się na śmierć, bo przecież bogaci klienci sami do nas nie przyjdą. Niemniej Deck bardzo mnie potrzebuje, ponieważ mam licencję adwokata. Jeśli nawet dzielimy się zyskami po połowie, i tak nie jest to równorzędne partnerstwo. Doskonale zdaje sobie sprawę, że na jego miejsce w każdej chwili mógłbym sobie znaleźć kogoś innego, toteż na ochotnika podejmuje się najgorszej roboty. Zbiera wszelkie informacje o wypadkach drogowych, szwenda się po korytarzach sądów i przesiaduje w szpitalnych poczekalniach, gdyż może zatrzymać połowę z każdego zdobytego dla mnie honorarium. Nie wiem, czy gdziekolwiek indziej miałby lepsze warunki. I w kółko powtarza, że wystarczyłaby jedna dobra sprawa. Ale ten slogan elektryzuje cały światek prawniczy: Jedna naprawdę dobra sprawa i można myśleć o emeryturze. Wyłącznie z tego powodu adwokaci nie szczędzą forsy na reklamę, zamieszczają całostronicowe kolorowe ogłoszenia w prasie, wywieszają krzykliwe tablice przed biurami, rozlepiają reklamówki na autobusach komunikacji miejskiej czy nawet telefonują do losowo wybranych osób. Trzeba tylko trzymać nos w górze, nie zwracać uwagi na smród, jaki się roztacza dookoła, oraz ignorować tych nadętych snobów z wielkich firm prawniczych, bo przecież wystarczy złapać jedną dużą sprawę. Deck robi wszystko, żeby znaleźć taką właśnie sprawę dla naszej skromnej kancelarii. Podczas gdy on gania po całym Memphis, ja próbuję innych sposobów. Wzdłuż granic Memphis jest rozrzuconych pięć niedużych miasteczek, mających własną administrację i własne sądy rejonowe, które zdążyły już wypracować swoje metody angażowania młodych prawników do obrony ludzi oskarżonych o różne drobne występki. Sędziowie i prokuratorzy także rekrutują się spośród młodych adeptów sztuki i najczęściej zatrudniani sana część etatu, bo w ten sposób rada miejska może im płacić najwyżej pięćset dolarów miesięcznie. W tychże miasteczkach prawnicy mają okazję zdobywać doświadczenie, poświęcając po kilka godzin tygodniowo na rozpatrywanie drobnych spraw. Odwiedziłem tych pięć podmiejskich sądów, przedstawiając się wszędzie z przymilnym uśmieszkiem i przysięgając, że chemie bym się zajął niektórymi sprawami. Rezultat był dość pomyślny. W sumie zyskałem możliwość obrony sześciu osób mających się stawić przed sądem za takie występki, jak posiadanie przy sobie narkotyków czy dopuszczenie się obrazy moralności w miejscu publicznym. Moje honorarium jako obrońcy z urzędu wyniesie po sto dolarów od każdej sprawy, przy czym wszystkie mają zostać zamknięte w ciągu dwóch miesięcy. Będę się musiał spotkać z klientami, poznać ich wersję wydarzeń, porozmawiać z prokuratorami i stawiać na każde żądanie w sądzie, ale żadna z tych spraw nie powinna mi zająć więcej niż cztery godziny. Zatem wyjdzie po dwadzieścia pięć dolarów za godzinę, nie licząc kosztów i podatków. W każdym razie będę zajęty i nie wypadnę z obiegu. Przy każdym spotkaniu rozdaję swoje wizytówki i proszę klientów, aby przekazali przyjaciołom, że jest taki adwokat, Rudy Baylor, który pomoże im rozwiązać wszelkiego typu problemy prawne. Trochę mnie niepokoi, że
przyjaciele takich ludzi mogą mieć dość złożone problemy, te najmniej przyjemne, takie jak rozwody, bankructwa bądź sprawy kryminalne. Ale takie już jest życie adwokata. Deck chce, abyśmy jak najszybciej zaczęli udzielać porad prawnych w którejś z sieci telewizji kablowych, przedstawiając się jako specjaliści od spraw obejmujących uszkodzenia ciała. Snuje plany, że należałoby emitować taki program we wczesnych godzinach rannych, kiedy robotnicy jedzą śniadanie przed wyjściem z domu. Powtarza, że całymi dniami słucha też lokalnych radiostacji murzyńskich nadających muzykę typu rap, i to nie dlatego że szczególnie lubi tego rodzaju piosenki, ale owe stacje mają licznych wiernych słuchaczy, a nie nadają — o zgrozo! — ani jednej audycji z zakresu doradztwa prawnego. Z jego punktu widzenia to wielkie niedopatrzenie. Możemy zostać rapowymi adwokatami! Boże, miej nas w swojej opiece.
*** Polubiłem już częste wizyty w kancelariach sądowych, żartobliwe rozmowy z pracującymi tam urzędnikami, zawieranie bliższych znajomości. Cała dokumentacja sądowa jest ogólnie dostępna, a katalogi skomputeryzowane. Już przy pierwszej sposobności wyciągnąłem z elektronicznej pamięci kilka starych spraw, w które był zaangażowany Leo Drummond. Najświeższa pochodzi sprzed półtora roku, najstarsza sprzed ośmiu lat. Żadna z nich nie dotyczyła Great Benefit, ale w każdej pozywane było takie czy inne towarzystwo ubezpieczeniowe. Wszystkie zakończyły się rozprawami sądowymi i we wszystkich zapadły wyroki korzystne dla jego klientów. W ciągu ostatnich trzech tygodni zmitrężyłem sporo godzin nad aktami tych spraw, sporządziłem wiele stron notatek, zrobiłem setki kopii różnych dokumentów. W szczególności interesowały mnie stenogramy z przesłuchań, pisemne wystąpienia każdej ze stron i również pisemne, formułowane pod przysięgą odpowiedzi. Nie ma żadnego utartego schematu składania zeznań, toteż postanowiłem wykorzystać stosowane przez niego metody przesłuchań. Jeszcze raz się przegryzłem przez wszystkie papiery i ułożyłem listę dokumentów, których powinienem zażądać od Great Benefit. W niektórych starych sprawach Drummond trafiał na godnego siebie przeciwnika, w innych reprezentanci powoda byli po prostu żałośni. On jednak zawsze wychodził obronną ręką. Zapoznałem się z każdym jego pismem, wnioskiem i uzasadnieniem, oświadczeniem oraz odpowiedzią na wystąpienia strony przeciwnej. Wieczorami w łóżku czytuję stenogramy z prowadzonych przez Leo przesłuchań. Wbijam sobie w pamięć niektóre jego powiedzenia, jakie padły na salach sądowych. Przeczytałem nawet pisma wysyłane przez Drummonda do sędziów.
*** Po miesiącu delikatnej perswazji i umiejętnych podchodów zdołałem wreszcie nakłonić Decka do zorganizowania krótkiego wypadu do Atlanty. Przez dwa dni włóczył się tam po sądach i kancelariach adwokackich, spędził dwie noce w obskurnym motelu. Ale była to podróż w interesach. Wrócił dzisiaj, przywożąc wieści, które potwierdziły moje obawy. Cały majątek panny Birdie wynosi niewiele ponad czterdzieści dwa tysiące dolarów. Jej drugi mąż faktycznie zaraz po śmierci dostał spadek po swoim bracie z Florydy, ale całość schedy do podziału nie przekraczała nawet miliona dolarów. Przed ślubem z panną Birdie Anthony Murdine dwukrotnie się rozwodził
i zostawił z tamtych związków sześcioro dzieci. Większość spadku po jego bracie dostają właśnie ta szóstka dzieci, niemal całą resztę pochłonęły honoraria adwokatów oraz podatki. Pannie Birdie przyznano czterdzieści tysięcy, a wdowa, z niewiadomych bliżej powodów, zostawiła całą tę sumę w oddziale powierniczym największego banku Georgii. Mimo ciągłego inwestowania jej pieniędzy, przez pięć lat wartość majątku wzrosła zaledwie o dwa tysiące dolarów. Okazało się też, że sędzia nakazał utajnienie tylko niewielkiej części akt, toteż Deckowi udało się dotrzeć do właściwych ludzi i poznać prawdę. — Przykro mi — mówi, kończąc swoją relację i wręczając kopię wyroku sądowego dotyczącego podziału majątku. No cóż, jestem rozczarowany, lecz niezbyt zdumiony.
*** Przesłuchanie Donny’ego Raya Blacka miało się pierwotnie odbyć w naszym nowym biurze, co przez jakiś czas spędzało mi sen z powiek. To prawda, że Deck i ja nie pracujemy w zaśmieconej piwnicy, ale nie ma się też czym szczycić. W oknach ciągle brakuje zasłon, a z klozetu od czasu do czasu wylewa się woda. Nie wstydzę się tych pomieszczeń, uważam, że na swój sposób są nawet malownicze. Przecież to jedynie skromna kancelaria dwóch początkujących prawników. Ale oczyma wyobraźni widzę, jak węszyłoby tu pięciu ważniaków z Trenta i Brenta. To ludzie przyzwyczajeni do pracy w luksusowych warunkach, nie wiem, czy potrafiłbym znieść zdegustowane miny tych snobów, wywołane koniecznością zniżenia się do poziomu przeciętnych ludzi. Nie mamy nawet tylu krzeseł, żeby posadzić wszystkich przy skromnym stole konferencyjnym. Ale w piątek, czyli na dzień przed przesłuchaniem, Dot powiadamia mnie telefonicznie, że Donny Ray czuje się ostatnio bardzo źle i lekarz zabronił mu wychodzić z domu. Chłopak przejmuje się tym przesłuchaniem, co jeszcze pogarsza jego samopoczucie. Jeśli zatem Donny Ray nie może wychodzić z domu, jest tylko jedno miejsce, gdzie można zorganizować spotkanie. Dzwonię do Drummonda, ten jednak stanowczo sprzeciwia się zorganizowaniu przesłuchania nie w naszym biurze, lecz w domu mojego klienta. Mówi, że od pewnych reguł nie ma wyjątku, toteż nie pozostaje mi nic innego, jak wystąpić o zmianę terminu i powiadomić o tym wszystkie zainteresowane strony. Leo wyraża swoje ubolewanie z tego powodu. Ale dla mnie sprawa jest jasna: zrobiłby wszystko, żeby w ogóle nie doszło do przesłuchania Donny’ego Raya. W następnej kolejności dzwonię do sędziego Kiplera. Parę minut później Tyrone dzwoni do Drummonda i po krótkiej wymianie zdań oznajmia stanowczo, że przesłuchanie odbędzie się w wyznaczonym terminie, tyle że na terenie posiadłości Dot i Buddy’ego Blacków. Co mnie zdumiewa, Kipler sam chce być obecny na tym spotkaniu. Coś takiego należy do rzadkości, ale widocznie sędzia ma swoje powody. Donny Ray jest naprawdę śmiertelnie chory, a więc możemy już nie mieć drugiej okazji wysłuchania jego zeznań. Liczy się każdy dzień. Poza tym zazwyczaj przy tak ważnych dyskusjach powstają ostre różnice zdań między reprezentantami obu stron, które może załagodzić tylko sędzia ingerujący w przebieg spotkania. Gorzej, jeśli z sędzią trudno się skontaktować, wówczas bowiem nie ma innego wyjścia jak przerwać przesłuchanie, wyjaśnić kwestie sporne i zwrócić się do sądu o wyznaczenie nowego terminu. Kipler uważa, że Drummond zrobi wszystko, aby znaleźć choćby najdrobniejsze różnice poglądów i doprowadzić do zerwania przesłuchania, toteż woli być na miejscu, aby od razu rozstrzygnąć jakiekolwiek wątpliwości. Można zatem mieć nadzieję, że w obecności sędziego wszystko pójdzie jak po maśle, wszelkie sprzeciwy Drummonda zostaną od razu przyjęte bądź oddalone i nie zajdzie
konieczność organizowania tego po raz drugi. A w dodatku, jak twierdzi Kipler, w sobotę nie będzie miał nic innego do roboty. Ale ja sądzę, że także trochę się niepokoi tym, jak mi pójdzie moje pierwsze samodzielne przesłuchanie. Pewnie ma jakieś uzasadnione obawy. Wieczorem nie mogę zmrużyć oka, starając się wykombinować, jak też zorganizujemy to spotkanie w domu Blacków. Tam wszędzie panuje zaduch i półmrok, oświetlenie jest fatalne, a ma to olbrzymie znaczenie, ponieważ zeznania Donny’ego Raya będą utrwalane na taśmie wideo. Trzeba umożliwić sędziom przysięgłym ujrzenie jego wymizerowanej twarzy. Dom pozbawiony jest także klimatyzacji, toteż w zagraconych pomieszczeniach temperatura przekracza trzydzieści stopni. Nie umiem sobie wyobrazić, gdzie da się rozmieścić pięciu lub sześciu adwokatów, sędziego, stenotypistkę, operatora kamery wideo, no i oczywiście Donny’ego Raya — wszyscy muszą przebywaać w jednym pokoju i w miarę możności nie siedzieć sobie na plecach. Dokłada się do tego wizja Dot wydmuchującej gęste kłęby dymu tytoniowego i Buddy’ego siedzącego za kierownicą forda, wyrzucającego puste butelki po ginie przez okno wraka. W efekcie udaje mi się przespać niecałe trzy godziny. Zjawiam się w domu Blacków godzinę przed wyznaczonym terminem. Pokoje wydają mi się jeszcze mroczniejsze i bardziej duszne niż dotychczas. Donny Ray siedzi w łóżku, jest dobrej myśli, twierdzi, że dzielnie zniesie wszelkie niewygody. Wielokrotnie rozmawialiśmy już o tym przesłuchaniu jakiś tydzień temu przekazałem mu szczegółową listę moich pytań, uprzedziłem też, czego może się spodziewać ze strony Drummonda. Teraz mówi, że jest gotów, ale oprócz podniecenia wyczuwam u niego zdenerwowanie, parzy kawę i ściera kurz ze ścian. Szykuje się na odwiedziny gromady ważnych osób. Donny Ray przekazuje mi szeptem, że sprzątała do późna w nozy. Buddy wchodzi do saloniku, kiedy przesuwam kanapę pod ścianę. Jest dzisiaj niezwykle czysty i zadbany, ma na sobie białą koszulę i krawat. Wyobrażam sobie, ile Dot musiała na niego nawrzeszczeć, żeby uzyskać taki efekt. Moi klienci chcą się przedstawić w jak najlepszym świetle. Jestem z nich dumny. Deck przywozi całą masę sprzętu. Pożyczył od znajomego jakąś przedpotopową kamerę wideo, chyba ze trzy razy większą od tych, które obecnie widuje się na wystawach sklepowych. Ale zapewnia, że kamera funkcjonuje bez zarzutu. Po raz pierwszy ma styczność z Blackami, toteż wszyscy zerkają na niego podejrzliwie, a zwłaszcza Buddy, który z jego powodu dostał polecenie ściągnięcia kurzu ze stolika do kawy. Deck uważnie ogląda salonik, duży pokój oraz kuchnię, po czym przekazuje mi szeptem, że wszystkie te pomieszczenia są za małe. Rozstawiając w saloniku statyw kamery, przewraca duży stos ilustrowanych czasopism leżący pod ścianą, co powoduje, że Buddy spogląda na niego z żądzą mordu w oczach. Cały dom jest zagracony stołami i stolikami, taboretami i etażerkami, tak modnymi na początku lat sześćdziesiątych, bez wyjątku zastawionymi wszelkiego rodzaju bibelotami i pamiątkami. W saloniku z minuty na minutę robi się coraz duszniej. Przyjeżdża sędzia Kipler, wita się ze wszystkimi i chyba już po minucie, ocierając grube krople potu z czoła, mówi: — Rozejrzyjmy się po podwórzu. Wychodzimy kuchennymi drzwiami na niewielkie brukowane patio na tyłach domu. W rogu podwórka, tuż przy ogrodzeniu, naprzeciwko zdezelowanego forda fairlane, wznosi się rozłożysty dąb, prawdopodobnie zasadzony wówczas, kiedy stawiano budynek. Teren pod jego konarami jest ocieniony. Idziemy wraz z Deckiem za Kiplerem po świeżo skoszonej, lecz jeszcze niezgrabionej trawie. Zwracam uwagę, że sędzia bacznie się przygląda wrakowi samochodu, na którego dachu wygrzewa się kilka kotów.
— A może rozłożymy się tutaj? — proponuje, przystając pod rozłożystym dębem. Od tej strony podwórze ograniczone jest tak gęstym żywopłotem, że z sąsiedniej posesji nikt by nas tu nie widział. Ponad nim wyrastają cztery młode sosny, których korony dodatkowo ocieniają cały ten teren od wschodu. Teraz, przed południem, panuje tu przyjemny chłód. Także oświetlenie jest wystarczające do sfilmowania zeznań. — Nie widzę żadnych przeszkód — mówię, chociaż nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek słyszał o sądowych przesłuchaniach na wolnym powietrzu. Mogę tylko dziękować Bogu, że sędzia Kipler postanowił osobiście w nim uczestniczyć. — Dacie radę doprowadzić tu prąd? — Tak, mam trzydziestometrowy przedłużacz — odpowiada Deck i rusza biegiem do swojej furgonetki. Podwórko ma jakieś dwadzieścia metrów szerokości i trzydzieści długości. Teren od ulicy jest znacznie większy. Do drzewa nie jest zatem daleko, a możemy skorzystać z kontaktu na zewnątrz budynku, na patiu. Chyba taka sama odległość dzieli nas od starego forda, który jak magnes przyciąga zaciekawione spojrzenia. Pazur, przywódca kociego stada, siedzi majestatycznie na dachu wraka i patrzy na nas podejrzliwie. — W takim razie przynieśmy tu krzesła — proponuje Kipler spokojnym tonem. Podwija rękawy koszuli. Dot, sędzia i ja rozstawiamy pod dębem cztery krzesła z kuchni, natomiast Deck rozwija kable i rozkłada statyw kamery. Buddy zdążył już zniknąć. Dot prosi, żebyśmy sami zajęli się krzesłami z werandy, ona w tym czasie wynosi z komórki trzy następne, trochę rozchwiane i strasznie zakurzone. Po kilku minutach tej niezbyt wyczerpującej pracy obaj z Kiplerem jesteśmy zlani potem. Przyciągamy też uwagę wścibskich sąsiadów, którzy do tej pory siedzieli spokojnie na werandzie, a teraz zaczynają się nam przyglądać z zainteresowaniem. Pewnie zachodzą w głowę: Po co ten Murzyn w dżinsach wynosi krzesła z domu Blacków i ustawia je w cieniu pod dębem, a ów niezwykły konus z wielką głową szykuje jakiś sprzęt i rozwleka po całym podwórku kable elektryczne? Co oni tam szykują? Za pięć dziewiąta przyjeżdżają dwie protokólantki sądowe i jak na złość otwiera im Buddy. Obrażone, chcą już odjechać, ale Dot spieszy im na ratunek i przeprowadza zdumione kobiety przez cały dom na tylne podwórze. Na szczęście obie są w spodniach, a nie w spódnicach. Szybko dogadują się z Deckiem na temat podłączenia urządzeń stenografujących do prądu. Drummond ze swoim zespołem pojawia się punktualnie o dziewiątej, ani minuty wcześniej. Tym razem towarzyszy mu tylko dwóch adwokatów: B. Dewey Clay Hill Trzeci oraz Brandon Fuller Grone. Wyglądają zresztą jak trojaczki: białe bawełniane koszule, ciemnogranatowe pulowery, zaprasowane w kant spodnie koloru khaki i letnie pantofle. Tamci dwaj mają tylko odmienne krawaty, a Leo w ogóle go nie nosi. Wychodzą przez drzwi kuchenne i stają chyba zaszokowani naszym widokiem. Ale Kipler, Deck i ja jesteśmy już tak zadyszani i spoceni, że mało nas obchodzi ich reakcja. — Tylko trzech? — pytam, zdumiony tak wielkim osłabieniem formacji obronnych. Lecz tamci tylko patrzą na mnie surowo, żaden się nie uśmiecha. — Proszę, siadajcie, panowie — mówi Wysoki Sąd, wskazując trzy krzesła z kuchni. — Tylko uważajcie na przewody. Deck zdążył grubo opleść pień dębu kablami, nic więc dziwnego, że Grone ma taką minę, jakby wskazano mu miejsce na krześle elektrycznym. Dot i ja pomagamy Donny’emu Rayowi wstać z łóżka i przeprowadzamy go przez cały dom na podwórze. Chłopak jest już bardzo osłabiony, lecz nadal stara się chodzić o własnych siłach. Kiedy zbliżamy się do drzewa, obserwuję uważnie Drummonda, który po raz pierwszy ma okazję
zobaczyć ofiarę swojego klienta. Ten jednak siedzi z kamienną twarzą aż z trudem się pohamowuję, żeby nie powiedzieć: „Przyjrzyj się uważnie, Drummond. Możesz podziwiać efekt działalności Great Benefit”. Wiem jednak, że to nie jego wina. Decyzję o odrzuceniu wniosku o pokrycie kosztów operacji podjęła niezidentyfikowana dotąd osoba z kierownictwa towarzystwa, na długo przedtem, zanim Leo dowiedział się o całej historii. Ale on jest pierwszym kandydatem z tego grona, na którym można skupić swą nienawiść. Sadzamy Donny’ego Raya w wymoszczonym poduszkami dużym fotelu z werandy. Dot bez pośpiechu starannie układa i poprawia wszystkie jaśki, żeby chłopcu było tu jak najwygodniej. Ten całą twarz ma pokrytą potem i z trudem łapie powietrze, wygląda o wiele gorzej niż poprzednio. Dokonuję oficjalnej prezentacji. Przedstawiam Donny’emu Rayowi sędziego Kiplera, dwie protokólantki, Decka oraz Drummonda i jego asystentów z firmy Trent i Brent. Chłopak jest tak osłabiony, że nie ma nawet siły podnieść ręki, więc tylko delikatnie kiwa głową i uśmiecha się blado. Nakierowujemy kamerę na jego twarz i ustawiamy statyw jakieś półtora metra przed fotelem. Shifflet reguluje ostrość. Okazuje się, że jedna z protokólantek jest również zawodowym fotografem, szybko więc przychodzi Deckowi z pomocą. Chcemy, żeby na taśmie został utrwalony wyłącznie Donny Ray. Nieważne, że głosy pozostałych osób będą dochodziły zza kadru. Sędziowie przysięgli mają widzieć wyłącznie twarz chłopaka. Kipler usadawia mnie po prawej stronie fotela, Drummonda po lewej, sam zajmuje krzesło tuż obok mnie. Wszyscy rozsiadają się wygodnie, twarzą do przesłuchiwanego. Dot staje na posterunku metr za kamerą uważnie obserwując każdy ruch swego syna. Sąsiedzi, powodowani coraz większą ciekawością, podchodzą do ogrodzenia, dzieli ich od nas nie więcej niż sześć metrów. Gdzieś z głębi ulicy dolatują dźwięki przebojów z głośno nastawionego radia, ale na razie nikomu to nie przeszkadza. Jest sobotnie przedpołudnie, toteż nad całą dzielnicą unosi się monotonne brzęczenie kosiarek do trawy i elektrycznych nożyc do przycinania żywopłotów. Donny Ray pociąga łyk wody, próbując nie zwracać uwagi na czterech adwokatów i sędziego, którzy wpatrują się w niego intensywnie. Cel tego przesłuchania jest dla wszystkich oczywisty: trzeba utrwalić zeznania powoda na użytek sędziów przysięgłych, gdyż na pewno nie doczeka on dnia rozpoczęcia procesu. Toteż należy tak nim pokierować, żeby wzbudził powszechną sympatię. Jeszcze nie tak dawno temu chłopak musiałby składać klasyczne zeznania przed sądem, wszystkie pytania i odpowiedzi zostałyby utrwalone na piśmie a następnie odczytane przysięgłym podczas rozprawy. Ale technika poszła do przodu. Obecnie wcale nie tak rzadko, zwłaszcza w wypadku osób bliskich śmierci, zeznania są utrwalane na taśmie wideo, a później przysięgli mogą się osobiście zapoznać z przebiegiem przesłuchania. Lecz mimo to każda odpowiedź powinna zostać zapisana w stenogramie, zresztą sędzia Kipler na to legał. W ten sposób zeznania przepisane na maszynie będą w każdej chwili dostępne dla sędziów i obu stron, bez konieczności wyszukiwania odpowiednie fragmentów na taśmie magnetowidowej. Koszty tego przesłuchania będą zależały od jego długości. Protokolantki mają ustaloną stawkę od strony i dlatego Deck mnie przestrzegał, żebym jak najzwięźlej formułował pytania. To my jesteśmy organizatorami tego spotkania i będziemy musieli za nie zapłacić. Wstępnie Shifflet wycenił koszty na czterysta dolarów. No cóż, dochodzenie sprawiedliwości też ma swoją cenę. Kipler pyta Donny’ego Raya, czy jest gotów odpowiedzieć na pytania, a gdy ten przytakuje, prosi jedną z protokólantek o zaprzysiężenie świadka. Chłopak przysięga mówić prawdę. To mój świadek, więc zabieram głos jako pierwszy, a ponieważ zeznania składane są z pominięciem
klasycznych sądowych procedur, dla formalności muszę rozpocząć od jego danych personalnych. Jestem strasznie spięty, ale obecność sędziego dodaje mi otuchy. Proszę Donny’ego Raya o podanie swojego nazwiska, adresu, daty urodzenia, kilku szczegółów dotyczących rodziców i rodzeństwa. To rzeczy oczywiste, więc obaj jakoś się rozkręcamy. Chłopak odpowiada powoli, prosto do kamery, tak jak go poinstruowałem. Zna na pamięć każde pytanie, jakie mu dam, ma też pojęcie, o co go może pytać Drummond. Siedzi ułożony wygodnie w fotelu, za plecami ma pień drzewa. Nieźle wygląda w tej scenerii, czasu do czasu ociera chusteczką pot z czoła, starając się nie zwracać uwagi na ciekawskie spojrzenia zgromadzonych osób. Nie prosiłem go o to, żeby sprawiał wrażenie ciężko chorego i poważni osłabionego, on nie musi odgrywać żadnej specjalnej roli przed kamerą. Przychodzi mi na myśl, że być może chłopakowi zostało już tylko parę dni życia. Po przeciwnej stronie Drummond, Grone i Hill trzymają notatniki na kolanach i usiłują zapisać dokładnie przebieg całego przesłuchania, a zwłaszcza każde słowo Donny’ego Raya. Ciekawi mnie, jaki rachunek wystawią klientowi za swój udział w tym sobotnim spotkaniu. Nie mija wiele czasu, kiedy zdejmują pulowery, rozluźniają krawaty, rozpinają koszule pod szyją. W przerwie między kolejnymi pytaniami niespodziewanie trzaskają drzwi kuchenne i na patio wychodzi Buddy. Zdążył się przebrać, znów ma na sobie flanelową koszulę i stary wiśniowy sweter pokryty ciemnymi plamami, a w dłoni trzyma złowieszczo pękatą szarą torbę papierową. Staram się patrzeć na mojego świadka, lecz mimo woli kątem oka obserwuję, jak stary idzie przez podwórko, zerkając na nas podejrzliwie. Aż za dobrze wiem, co zamierza. Drzwi starego gruchota są otwarte na oścież, więc Buddy bezgłośnie wsuwa się na fotel za kierownicą. Koty wyskakują z forda na trawę. Dot przygryza wargi i spogląda na mnie nerwowo, ale szybko kręcę głową dając jej znać, żeby zostawiła starego w spokoju, gdyż jest niegroźny. Wiem dobrze, iż w tej chwili gotowa byłaby go zamordować. Zadaję Donny’emu Rayowi pytania dotyczące jego nauki w szkole i pracy zawodowej; kładę nacisk na to, że nigdy nie opuszcza domu, mimo pełnoletności nie zarejestrował się na liście wyborców i nigdy nie był notowany przez policję. To wcale nie jest aż tak trudne, jak mi się wydawało jeszcze ubiegłej nocy, kiedy do późna leżałem w hamaku. Zachowuję taki spokój, jakbym miał już sporą wprawę. Przechodzę wreszcie do serii starannie przygotowanych pytań na temat choroby Donny’ego Raya oraz przeszczepu, który mógłby mu uratować życie. Zachowuję najdalej posuniętą ostrożność, nie chcę bowiem, żeby chłopak zaczął powtarzać to wszystko, co mówili lekarze, czy też formułował jakiekolwiek wnioski i opinie, które mogłyby zostać uznane za przesądzanie sprawy. Na nie jeszcze przyjdzie czas, fachowcy będą mieli okazję się wypowiadać w trakcie procesu. Przynajmniej na to liczę. Dostrzegam też, że Drummond wyraźnie się ożywia i zaczyna chłonąć każde słowo Donny’ego Raya, błyskawicznie je analizuje i w napięciu czeka na kolejne pytanie. Ale wciąż zachowuje kamienny wyraz twarzy. Tak samo jak dla chłopaka istnieje pewna granica wytrzymałości, zarówno psychicznej, jak i fizycznej, jest też granica, do której sędziowie przysięgli będą mogli znieść ten widok. Kończę zadawanie pytań po dwudziesta minutach, nie wywołując ani jednego sprzeciwu ze strony pełnomocników strony pozwanej. Deck porozumiewawczo puszcza do mnie oko, ma to chyba oznaczać, że świetnie się spisałem. Wstaje teraz Leo Drummond, dla formalności przedstawia się jeszcze raz, mówi, że reprezentuje pozwane towarzystwo ubezpieczeniowe, wyrażając przy tym żal, iż doszło do dramatu. Nawet nie kieruje tych słów do chłopaka, jak gdyby zwracał się już do sędziów
przysięgłych. Mówi miękkim, łagodnym tonem, ale z pełnym przekonaniem, jak człowiek, który występuje w obronie słusznej sprawy. Ma tylko parę pytań. Zaczyna od delikatnego wysondowania, czy Donny Ray naprawdę nigdy nie wyjeżdżał z domu, choćby na miesiąc czy nawet tydzień wakacji. To oczywiste: chłopak jest pełnoletni i pozwanemu byłoby bardzo na rękę, gdyby się okazało, że choć na krótko wyzwolił się spod opieki rodziców, co oznaczałoby złamanie jednego z warunków polisy ubezpieczeniowej, nienależącej przecież do niego. Ale Donny Ray śmiało powtarza z bolesnym uśmiechem na ustach: — Nie, proszę pana. Drummond sprawdza kolejne paragrafy umowy ubezpieczeniowej. Czy Donny Ray kiedykolwiek wykupił własną polisę zdrowotną? A może pracował w przedsiębiorstwie zapewniającym ubezpieczenia zbiorowe? Ale wszystkie pytania z tego zakresu otrzymuje stanowczą krótką odpowiedź: — Nie, proszę pana. Z pozoru takie wypytywanie może się wydać dziwne, lecz Drummond już wiele razy prowadził podobne sprawy. Ma za sobą chyba z tysiąc identycznych przesłuchań i doskonale wie, jak pokierować rozmową. Ani na chwilę nie zapomina, że sędziom przysięgłym będzie żal chłopaka, z którym życie obeszło się tak brutalnie. W rzeczy samej jest to dla niego wyśmienita okazja, żeby zaskarbić sobie choć drobne uznanie z ich strony i też wykazać się współczuciem dla biednego Donny’ego Raya. Poza tym musi sobie zdawać sprawę, że ten świadek nie dostarczy mu zbyt wielu cennych informacji, zatem nie ma sensu go przemęczać. Kończy zadawanie pytań przed upływem dziesięciu minut. Ja nie mam dalszych, toteż przesłuchanie dobiega końca. Kipler obwieszcza to wszystkim zebranym. Dot podbiega szybko do fotela, żeby przetrzeć twarz syna wilgotną ściereczką. Chłopak spogląda na mnie pytającym wzrokiem, więc się uśmiecham i daję mu znak, wyprostowując kciuk ku górze. Trzej prawnicy pozwanego towarzystwa pospiesznie zbierają swoje pulowery, chowają notatniki do aktówek, żegnają się i odchodzą. Jakby nie mogli wytrzymać tu ani chwili dłużej. Ale i ja mam tego dość. Sędzia Kipler zaczyna taszczyć krzesła z powrotem do kuchni, a przechodząc obok wraka, zerka ciekawie na Buddy’ego siedzącego za kierownicą. Pazur, leżący dotąd na środku dachu, teraz siada, jakby szykował się do ataku. Mam nadzieję, że nie poleje się krew. Pomagam Dot odprowadzić Donny’ego Raya do jego pokoju. Już w drzwiach kuchennych, tknięty jakimś przeczuciem, oglądam się przez ramię. Deck, oczywiście, rozmawia z sąsiadami zebranymi przy ogrodzeniu, rozdaje im moje wizytówki — na niego zawsze można liczyć.
ROZDZIAŁ 29 Zaraz po otwarciu drzwi dostrzegam ze zdumieniem jakąś obcą kobietę, która stoi na środku pokoju i przegląda jedno z moich czasopism. Wzdryga się, zaskoczona, i upuszcza pismo na podłogę. Gapi się na mnie z otwartymi ustami. — Kim pan jest?! — wrzeszczy niemal histerycznie. Nie wygląda na włamywaczkę. — Ja tu mieszkam. A kim pani jest, do cholery? — Och, mój Boże… — wzdycha teatralnie, przyciskając obie dłonie do piersi. — Co pani tu robi? — pytam po raz drugi, ogarnięty narastającą wściekłością. — Jestem żoną Delberta. — A któż to jest Delbert, do diabła? Jak pani się tu dostała? — Kim pan jest? — Na imię mam Rudy i tu mieszkam. Wtargnęła pani do prywatnego mieszkania. Unosi brwi i ostentacyjnie rozgląda się na boki, jakby chciała zapytać: „To ma być mieszkanie?” — Birdie dała mi klucz i powiedziała, że mogę się tu rozejrzeć. — Nie wierzę! — Naprawdę? Wyciąga klucz z kieszeni szortów i macha mi nim przed nosem. Zamykam oczy i przez chwilę opanowuję chęć zrobienia awantury pannie Birdie. — Na imię mam Vera. Właśnie przyjechaliśmy z Florydy, chcemy się zatrzymać u Birdie na kilka dni. Teraz sobie przypominam. Delbert to młodszy syn mojej gospodyni, ten sam, który przez trzy lata nie dawał znaku życia. Nie pamiętam tylko, czy spośród dwóch synowych właśnie Very panna Birdie nie określa inaczej jak „przybłęda”. Ale to by mi nawet pasowało. Kobieta ma około pięćdziesiątki i skórę spaloną na brąz, jak przystało na mieszkańca Florydy. Różowe wargi zdają się jaśnieć na tle szczupłej, śniadej twarzy. Ręce ma patykowate, ale obcisłe szorty opinają się na doskonale krągłych i zgrabnych, choć silnie pomarszczonych udach. Tylko te żółte sandały mogą przyprawić o ból brzucha. — Nie miała pani prawa tutaj wchodzić — mówię, próbując się opanować. — I co z tego? — Mija mnie, ciągnąc za sobą gęstą smugę woni tanich perfum przemieszanej z zapachem szamponu kokosowego. — Birdie chce się z panem zobaczyć — dodaje, wychodząc z nadbudówki. Jeszcze przez chwilę stoję, nasłuchując, jak głośno człapie sandałami na schodach. Panna Birdie siedzi na kanapie, ręce ma skrzyżowane na piersiach i zapomniawszy o całym świecie, ogląda jakiś kolejny idiotyczny serial telewizyjny. Vera myszkuje w lodówce. Przy stole kuchennym siedzi drugie spalone na brąz stworzenie — ma silnie przerzedzone i źle ufarbowane włosy, przy skórze widać siwiznę; do tego starannie przycięte, imponujące bokobrody w stylu Elvisa Presleya, okulary w złotej oprawce i złote bransoletki na obu nadgarstkach. Klasyczny lekkoduch. — To pan musi być tym prawnikiem — odzywa się, kiedy zamykam za sobą drzwi. Na stole przed nim leżą jakieś dokumenty, które czytał. — Nazywam się Rudy Baylor — mówię, stając po drugiej stronie stołu. — Delbert Birdsong, młodszy syn Birdie.
Facet dobiega sześćdziesiątki, ale czyni rozpaczliwe wysiłki, żeby wyglądać na czterdziestolatka. — Miło mi. — Tak, to prawdziwa przyjemność. — Wskazuje ręką krzesło. — Proszę siadać. — Po co? Ci ludzie przyjechali parę godzin temu i tu, w kuchni, a także w sąsiednim saloniku, wyczuwa się atmosferę wrogości. Ze swojego miejsca widzę jedynie tył głowy panny Birdie i nie umiem powiedzieć, czy przysłuchuje się naszej wymianie zdań, czy jest bez reszty pochłonięta filmem. W każdym razie telewizor gra dosyć cicho. — Po prosta starałem się być uprzejmy — mówi takim tonem, jakby to on tu o wszystkim decydował. Vera nie znajduje w lodówce niczego ciekawego i odwraca się w kierunku stołu. — Nakrzyczał na mnie — skarży się mężowi. — Kazał mi się wynosić swojego mieszkania. Jest strasznie opryskliwy. — Naprawdę? — Oczywiście — wtrącam. — Ja tu mieszkam i macie się państwo trzymać z dala od mojego mieszkania. To teren prywatny. Facet prostuje się na krześle. Nie ulega wątpliwości, że wyszedł cało już z niejednej bójki w barze. — Ale to teren należący do mojej matki. — Tak się składa, że pańska matka jest moją gospodynią. Co miesiąc płacę jej czynsz za tamto mieszkanie. — Ile? — To chyba nie pański interes. Nie pan jest właścicielem tej posesji. — Rzekłbym, że za takie mieszkanie można by wziąć czterysta czy nawet pięćset dolarów miesięcznie. — Proszę bardzo. Jeszcze coś? — Tak. Wyglądasz na niezłego cwaniaczka. — Możliwe. To wszystko? Pańska żona oznajmiła, że panna Birdie chce się ze mną zobaczyć — mówię głośno, żeby staruszka dobrze słyszała, ale ona nawet nie drgnie. Vera przysuwa sobie krzesło i siada obok męża. Wymieniają porozumiewawcze spojrzenia. Delbert wskazuje kobiecie coś w leżących przed nim dokumentach, poprawia okulary na nosie i unosi głowę. — Co pan kombinuje z testamentem mamy? — To sprawa pomiędzy mną i panną Birdie. Spoglądam na papiery i dostrzegam schowany niemal całkowicie pod innymi pismami testament — tę jego ostatnią wersję, sporządzoną przez poprzedniego adwokata staruszki. Sytuacja staje się dość głupia, ponieważ panna Birdie wielokrotnie mi wspominała, iż żaden z jej synów, ani Delbert, ani Randolph, nic nie wie o tym rzekomo olbrzymim majątku. Ale z testamentu wynika niezbicie, że do rozdysponowania jest około dwudziestu milionów dolarów. Oni muszą już o tym wiedzieć, pewnie wcześniej dokładnie zapoznali się z testamentem. Jeśli dobrze pamiętam, w punkcie trzecim jest zapisane, że mają otrzymać dwa miliony dolarów. Jeszcze bardziej denerwujące jest to, że Delbert próbuje ukryć przede mną ów testament. Nie mam wątpliwości, że panna Birdie za nic w świecie nie pokazałaby mu go dobrowolnie. — Tak, niezły cwaniaczek — mówi po raz drugi. — I co tu się dziwić, że ludzie nie cierpią prawników. Odwiedzam rodzinny dom, żeby sprawdzić, jak się miewa moja mama, i co stwierdzam? Że zamieszkał razem z nią jakiś podejrzany adwokat. Pana by to nie zmartwiło?
Może i tak. — To jednak moje mieszkanie — mówię — teren prywatny, a drzwi są zamykane na klucz. Jeśli państwo jeszcze raz tam wejdą, zadzwonię na policję. Dopiero teraz uzmysławiam sobie, że mam przecież kopię testamentu panny Birdie schowaną w teczce pod łóżkiem. Pewnie jej tam nie znaleźli. Ale i tak robi mi się niedobrze na samą myśl, że to ja, a nie panna Birdie, muszę bronić jej spraw osobistych. Staruszka wyraźnie nas ignoruje. Nie mam pojęcia, co zawierały poprzednie wersje jej testamentu, trudno mi zatem ocenić, czy Delbert i Vera są uszczęśliwieni faktem, że mają zostać milionerami, czy też ogarnia ich wściekłość, że matka chce im zostawić tak niewielką część fortuny. Za żadne skarby świata nie mogę im wyznać prawdy. Mówiąc szczerze, nawet bym nie chciał ich w cokolwiek wtajemniczać. Na wzmiankę o zawiadomieniu policji Delbert krzywi się z pogardą i patrzy na mnie bykiem. — Pytam po raz drugi — cedzi, nieudolnie usiłując naśladować Marlona Brando z Ojca chrzestnego — czy sporządził pan nową wersję testamentu mojej mamy? — Przecież to pańska matka, nie moja. Czemu jej pan nie zapyta? — Bo nie chce się w ogóle do nas odzywać — wtrąca Vera. — Rozumiem. Ale ja też nie mogę nic powiedzieć. Obowiązuje mnie tajemnica zawodowa. Delbert wyraźnie nie może się z tym pogodzić, lecz nie jest dostatecznie bystry, żeby spróbować mnie podejść z innej strony. Chyba wystarczy mu argument, że nie zamierzam łamać przepisów prawa. — Mam tylko nadzieję, że nic nie kombinujesz, chłopcze — oświadcza stanowczym tonem. Mam ochotę jak najszybciej stąd wyjść. — Panno Birdie! — wołam. Ale kobieta nie reaguje. Dopiero po chwili z wolna unosi pilota i nastawia głośniej telewizor. Mnie to wystarczy. Oskarżycielsko wyciągam palec w stronę Delberta i Very. — Jeśli jeszcze raz wejdziecie do mojego mieszkania, zadzwonię na policję. Czy to jasne? On próbuje się uśmiechać ironicznie, ona chichocze głupkowato. Wychodzę, trzaskając drzwiami. Trudno powiedzieć, czy ktoś wyciągał teczkę z dokumentami spod mojego łóżka. W każdym razie kopia testamentu panny Birdie leży na swoim miejscu, chyba dokładnie tak, jak ją zostawiłem. Już od kilku tygodni nie zaglądałem do tych papierów, ale mam wrażenie, że niczego nie brakuje. Zamykam drzwi i blokuję klamkę ukośnie podstawionym krzesłem.
*** Przywykłem zjawiać się w biurze wczesnym rankiem, około siódmej trzydzieści — wcale nie dlatego że mam nawał roboty, całe dni spędzam w salach sądowych, a klienci walą drzwiami i oknami. Po prostu lubię spokojnie i w samotności napić się kawy. Każdego dnia co najmniej godzinę poświęcam na przeglądanie i systematyzowanie dokumentów w sprawie Blacków. Razem z Deckiem staramy się nawzajem sobie nie przeszkadzać, lecz czasami nie jest to łatwe. Stopniowo telefon dzwoni coraz częściej. Lubię tę ciszę panującą z rana w moim gabinecie. W poniedziałek Shifflet przyjeżdża wyjątkowo późno, prawie o dziesiątej. Zamieniamy kilka słów na powitanie i Deck prosi, żebyśmy poszli dziś na lunch trochę wcześniej. Podobno ma coś ważnego.
Wychodzimy o jedenastej i kierujemy się do barku na tyłach wegetariańskiej restauracji, mieszczącej się dwie przecznice dalej. Zamawiamy pizzę z jarzynami i pomarańczową herbatę. Deck sprawia wrażenie zdenerwowanego, skurcze przebiegają po jego twarzy częściej niż zwykle. Ogląda się bojaźliwie przy każdym głośniejszym dźwięku. — Muszę ci o czymś powiedzieć — komunikuje wreszcie szeptem, chociaż siedzimy przy stoliku otoczonym z trzech stron przepierzeniem, a najbliższy klient zajmuje miejsce dobrych sześć metrów od nas. — Możesz mówić śmiało, Deck — odpowiadam, chcąc go trochę uspokoić. — O co chodzi? — W sobotę, zaraz po przesłuchaniu, wyjechałem z miasta. Poleciałem do Dallas, a stamtąd do Las Vegas. Zameldowałem się w hotelu Pacific. No, ładnie. Znów poszedł w rejs, pewnie tęgo popił, obstawiał nierozważnie i narobił długów. — A wczoraj z samego rana rozmawiałem przez telefon z Bruiserem. Kazał mi się natychmiast stamtąd wynosić. Powiedział, że FBI musiało mnie śledzić w trakcie całej podróży z Memphis, bo ktoś za mną łaził przez cały sobotni wieczór. Zdecydował, że powinienem jak najszybciej wracać do Tennessee. To on prosił, żebym cię ostrzegł, iż gliny bez przerwy mają cię na oku, ponieważ jesteś jedynym człowiekiem, który pracował zarówno dla niego, jak i dla Prince’a. Pociągam łyk herbaty, usiłując przełknąć ten kłąb waty, jaki nagle stanął mi w gardle. — I ty wiesz, gdzie Bruiser… przebywa? — pytam, chyba nieco głośniej niż zamierzałem, ale nikt nie zwraca na nas uwagi. — Nie, skądże — odpowiada szybko, rozglądając się lękliwie po sali. — Ale musi być gdzieś w Las Vegas, do cholery. — Wątpię. Podejrzewam, że specjalnie wysłał mnie w dłuższą podróż, żeby sprawdzić, czy będę śledzony przez FBI. Dość łatwo było wpaść na to, że Bruiser pojedzie właśnie do Las Vegas, dlatego wątpię, żeby się tam zatrzymał. Gapię się na niego jak sroka w gnat, próbując uporządkować myśli. Naraz przychodzą mi do głowy dziesiątki pytań, ale powściągam swoją ciekawość. Jest wiele rzeczy, których chciałbym się dowiedzieć, sądzę jednak, że lepiej nie znać szczegółów. Przez chwilę spoglądamy sobie wzajemnie w oczy. Mówiąc szczerze, przypuszczałem, że Bruiser i Prince wyjechali gdzieś do Singapuru czy Australii i już nigdy więcej o nich nie usłyszę. — Po co się z tobą skontaktował? — zadaję w końcu pytanie, które uważam za niegroźne. Deck przygryza wargi i robi taką minę, jakby chciał się rozpłakać. Znów mam okazję podziwiać jego cztery równiutkie górne siekacze. Po minucie zaczyna się drapać w głowę, nie spieszno mu do udzielenia odpowiedzi. — No cóż — zaczyna w końcu, jeszcze ciszej — wygląda na to, że zostawili w mieście jakieś pieniądze i chcieliby je odzyskać. — Oni? — Chyba są razem, przynajmniej takie odniosłem wrażenie. — Aha. I życzą sobie, żebyś im w tym pomógł? — No wiesz, nie omawialiśmy tego szczegółowo. Ale wychodzi na to, że woleliby, abyśmy obaj pomogli im odzyskać forsę. — My dwaj? — Tak. — To znaczy: ty i ja? — Tak. — Ile jest tych pieniędzy?
— Mówię przecież, że nie doszliśmy do szczegółów. Według mnie to niezła kupa forsy, bo inaczej machnęliby na nią ręką. — Gdzie one są? — Tego Bruiser nie powiedział. Nadmienił tylko, że chodzi o gotówkę ukrytą gdzieś w Memphis. — I poprosił cię, żebyśmy obaj się nią zajęli? — Tak. Myślę, iż dobrze schowali tę forsę, gdzieś w mieście, zapewne niedaleko kancelarii Bruisera. Policja do tej pory jej nie znalazła, jest więc szansa, że nic o niej nie wiedzą. Bruiser i Prince mają do nas obu zaufanie, w dodatku działamy teraz legalnie, rozumiesz, mamy własną firmę, nie jesteśmy parą złodziejaszków, którzy natychmiast zgarną pieniądze, jak tylko się dowiedzą gdzie jest kryjówka. Doszli więc do wniosku, że moglibyśmy załadować kartony do mojej furgonetki, przetransportować je na wyznaczone miejsce i wszyscy byliby szczęśliwi. Trudno ocenić, ile w tym czystych spekulacji Decka, a ile faktycznie powiedział mu Bruiser. Nawet nie chcę znać prawdy. Ale ciekawość bierze górę. — Co byśmy mieli za tę fatygę? — O tym też nie rozmawialiśmy. Ale jestem pewien, że byłaby to niezła sumka. Zresztą można podyktować swoje warunki umowy. Shifflet zapewne już to wszystko przemyślał. — Nic z tego, Deck. Na mnie nie licz. — Tego się obawiałem — mówi smętnym tonem. — To zbyt ryzykowne. — Tak, wiem. — Ta kusząca perspektywa może nas zaprowadzić do więzienia. — Dobra, dobra. Miałem ci tylko o tym powiedzieć, jasne? — Macha lekceważąco ręką jakby chciał, żebym o wszystkim zapomniał. Podchodzi kelnerka i stawia na naszym stoliku talerz z przystawkami: pasztet drobiowy i cieniutkie kromki ciemnego pieczywa. Spoglądamy, jak oddala się od nas. Już wcześniej skojarzyłem, że jestem jedyną osobą która pracowała zarówno dla Bruisera, jak i dla Prince’a, ale nawet mi się nie śniło, że z tego powodu agenci FBI mogą mnie śledzić. Teraz straciłem nagle apetyt, w gardle mi zaschło i sam zaczynam nerwowo podskakiwać na krześle przy każdy głośniejszym dźwięku. Pogrążamy się we własnych myślach, usilnie wbijając wzrok w blat stolika. Żaden z nas się nie odzywa, do czasu kiedy kelnerka przynosi pizzę. Zjadamy ją również w milczeniu. Cholernie chciałbym znać kilka szczegółów: Jak Bruiser nawiązał kontakt z Deckiem? Kto zapłacił za jego podróż do Las Vegas? Czy była to ich pierwsza rozmowa od chwili zniknięcia Stone’a? Czy umówili się na następną? Dlaczego Bruiser nadal się mną interesuje? Stopniowo wyłaniają się kolejne wątpliwości. A najważniejsza jest taka: Skoro Bruiser mógł wynająć ludzi, żeby obserwowali Decka w trakcie podróży do Las Vegas i sprawdzili, czy jest śledzony, to dlaczego nie wynajął innych do wydobycia pieniędzy z kryjówki? Czemu pomyślał właśnie o nas? Chyba dlatego, że nie musiałby się o nic martwić, gdyby nas schwytano. Następna sprawa: Agenci FBI nawet nie zwrócili się do mnie o złożenie zeznań; czy zrobili to jedynie dlatego, żebym niczego nie podejrzewał? Nie chcieli wzbudzać mojej czujności, żeby spokojnie podjąć obserwację? I jeszcze coś: Nie mam najmniejszych wątpliwości, że mój niezwykły przyjaciel chciał podjąć szczerą rozmowę na temat ukrytych pieniędzy. Deck wie o wiele więcej, niż można by sądzić, zagaił tę dyskusję, mając gotowy plan. Nie jestem aż tak głupi, żeby uwierzyć, iż poddał się praktycznie bez walki.
*** Przeglądanie codziennej poczty zaczyna być żenującym obowiązkiem. Deck zwykle odbiera korespondencję, wracając z lunchu i przynosi ją do biura. Tego dnia znowu znajduje się w niej gruba, wypchana koperta od moich znajomych z Tinley Britt. Niemal wstrzymuję oddech, otwierając ją. Ale tym razem Drummond robi pierwszy krok, przysyła obszerny materiał w ramach obowiązkowego ujawniania faktów. Jest do tego dołączona prośba o udostępnienie wszelkich dokumentów związanych ze sprawą będących w posiadaniu powoda bądź jego adwokata, a także długa lista rzeczy wymagających potwierdzenia. Ta zagrywka ma na celu wymuszenie odsłonięcia kart, ponieważ każda ze stron powinna w ciągu trzydziestu dni, w formie pisemnej, potwierdzić wyszczególnione stwierdzenia bądź im zaprzeczyć. Jeśli nie będzie takiej odpowiedzi, fakty zostaną formalnie uznane za potwierdzone. Znajduję również pismo zawierające wniosek o zorganizowanie w ciągu dwóch tygodni, w naszym biurze, oficjalnego przesłuchania Dot i Buddy’ego Blacków. Uczono mnie, że prawnicy uzgadniają takie rzeczy przez telefon, wspólnie ustalają datę oraz miejsce składania zeznań. To jeden z elementów zawodowej kurtuazji, zresztą w rozmowie ustalenia trwają pięć minut i można uniknąć zbędnych papierkowych formalności. Ale widocznie Drummond zapomniał o pewnych zasadach dobrego wychowania albo też postanowił wytoczyć najcięższe działa biurokracji. W każdym razie jestem zobowiązany do uzgodnienia z nim terminu przesłuchania. Z mojego punktu widzenia nie stanowi to większej różnicy, chodzi wyłącznie o formę jego wystąpienia. Ale ku mojemu zdumieniu nie ma wśród tych papierów żadnego kolejnego wniosku. Pohamowuję swój entuzjazm. Zaczekajmy do jutra. Teraz i ja muszę w ciągu trzydziestu dni podporządkować się obowiązkowi ujawnienia faktów, oczywiście, w formie pisemnej. Ale materiały mam przygotowane do powielenia, czekałem tylko na kolejne posunięcie Drummonda. Chcę pokazać temu ważniakowi, że potrafię prowadzić ową papierową wojnę. Jeśli nawet nie zrobię na nim wrażenia, to przynajmniej mu uzmysłowię, że nie mam żadnej innej sprawy na głowie.
*** Zapada zmrok, kiedy powoli wjeżdżam na podjazd. Obok starego cadillaca panny Birdie stoją teraz dwa obce wozy, dwa nowiutkie pontiaki, mające jeszcze firmowe nalepki na tylnych zderzakach. Obchodząc na palcach dom, słyszę dobiegające ze środka głosy. Mam nadzieję, że zdołam niepostrzeżenie przekraść się do nadbudówki. Siedziałem w biurze do późna, głównie po to, żeby uniknąć spotkania z Delbertem i Verą. Ale szczęście mi nie dopisuje. Ledwie mijam róg domu, dostrzegam ich siedzących przy herbacie na patiu, razem z moją gospodynią. Towarzystwo jest jeszcze liczniejsze. — A oto i on — mówi głośno Delbert, gdy wkraczam na podwórze. Zatrzymuję się w pół kroku i odwracam w stronę werandy. — Podejdź tu, Rudy. Brzmi to bardziej jak rozkaz, a nie zaproszenie. Kiedy ruszam w tamtym kierunku, Delbert powoli unosi się z miejsca. Zaraz po nim wstaje z krzesła drugi mężczyzna. — Rudy, poznaj mojego brata, Randolpha — przedstawia go Delbert. Wymieniamy uściski dłoni. — To moja żona, June — mówi Randolph, wskazując drugą spaloną słońcem kobietę.
Jest dość podobna do Very, tyle że włosy ma po trwałej ondulacji. Kłaniam się jej, a w odpowiedzi June posyła mi spojrzenie, od którego zwarzyłoby się każde mleko. — Panno Birdie. — Kłaniam się również mojej gospodyni. — Cześć, Rudy — odzywa się radośnie staruszka, zajmująca miejsce na starej sofie, tuż obok Delberta. — Siadaj, proszę — mówi Randolph, wskazując mi wolne krzesło. — Nie, dziękuję. Muszę zajrzeć do mojego pokoju i sprawdzić, czy nikt tam nie myszkował — oświadczam, zerkając na Verę. Ta siedzi za sofą z dala od reszty. Prawdopodobnie usiłuje się trzymać tak daleko od June, jak tylko to możliwe. Żona Randolpha jest po czterdziestce. Jej mąż, jeśli dobrze pamiętam, dobiega sześćdziesiątki. Teraz już wiem, że to właśnie ją panna Birdie zawsze określa jako „przybłędę”, której nigdy nie dość pieniędzy. June jest trzecią żoną Randolpha. — Nie wchodziliśmy do twojego mieszkania — oznajmia stanowczo Delbert. W przeciwieństwie do gogusiowatego brata Randolph wygląda dystyngowanie. Nie jest spasiony, nie farbuje włosów, nie nosi złotych ozdób. Ma na sobie bawełnianą koszulkę z golfem, plażowe szorty, białe skarpetki i tegoż koloru sandały. Skórę ma równie spaloną słońcem, jak pozostali. Wygląda na emerytowanego członka zarządu jakiejś nieźle prosperującej firmy, nawet ta jego lalkowata żona przypominająca manekina pasuje do tego obrazu. — Jak długo zamierzasz tu siedzieć, Rudy? — pyta Delbert. — A kto powiedział, że zamierzam siadać? — Dobrze wiesz, o czym mówię. Pytam ze zwykłej ciekawości. Mama przyznała, że nie spisaliście formalnej umowy, dlatego chciałbym to wiedzieć. — Po co? Widocznie coś się zmieniło w czasie mojej nieobecności. Jeszcze wczoraj panna Birdie w ogóle nie zamierzała ze mną rozmawiać. — Ponieważ od tej pory będę pomagał mamie w prowadzeniu wszelkich spraw. Płacisz bardzo niski czynsz. — Śmiesznie niski — wtrąca June. — Przecież pani sama taki wyznaczyła, prawda, panno Birdie? — zwracam się do staruszki. — Tak — przyznaje z wyraźnym ociąganiem, jak gdyby już nieraz myślała o podwyższeniu mi opłat, tylko nie miała odwagi. Mógłbym powiedzieć im o rozsypywaniu sosnowej podściółki, malowaniu garażu czy pieleniu ogródka, ale postanawiam nie dyskutować z tymi idiotami. — I co z tego wynika? — pytam. — Jeśli właściciel posesji jest zadowolony z warunków umowy, to czym się martwicie? — Bo nam się nie podoba to, że mama jest wykorzystywana — odpowiada Delbert. — Daj spokój, Delbert — zabiera głos Randolph. — A niby kto wykorzystuje pańską matkę? — wtrącam szybko. — No cóż, wcale nie zamierzam… — On chce powiedzieć — przerywa mu stanowczo Randolph — że od dzisiaj pewne rzeczy się zmienią. Chcemy pomóc naszej mamie i po prostu wyrażamy swoją troskę o jej dobro. Nic poza tym. Spoglądam na pannę Birdie. Staruszka promienieje ze szczęścia. Oto przyjechali jej ukochani synowie, okazują troskę, dopytują się o różne sprawy, stawiają wobec mnie stanowcze żądania, a wszystko z tego powodu, że się o nią martwią. Jestem pewien, że obecność obu synowych niezbyt jej w smak, lecz mimo to panna Birdie sprawia wrażenie nadzwyczaj zadowolonej.
— Znakomicie — mówię. — Tylko proszę mnie zostawić w spokoju i trzymać się z dala od mojego mieszkania. Odwracam się na pięcie i szybko odchodzę, zostawiając ich sam na sam z wątpliwościami, jestem bowiem przekonany, że chcieli mnie jeszcze wypytać o wiele innych rzeczy. Zamykam się w nadbudówce, przyrządzam sobie kanapkę, lecz jeszcze długo po zmroku słyszę dobiegające zza okna głosy rodziny zebranej na werandzie. Wystarczy mi kilka minut na rekonstrukcję w myślach ostatnich wydarzeń. Wczoraj, zapewne gdzieś koło południa, przyjechali Delbert i Vera z Florydy. Chyba nigdy się nie dowiem, po co odwiedzili matkę. Ale jakimś sposobem wpadła im w łapy kopia ostatniej wersji testamentu staruszki. Szybko stwierdzili, że panna Birdie rozdysponowała w nim około dwudziestu milionów dolarów, toteż błyskawicznie zainteresowali się jej majątkiem. Później wyszło na jaw, że mieszkanie w nadbudówce wynajmuje jakiś obcy adwokat, co jeszcze bardziej ich zaniepokoiło. Delbert zadzwonił do Randolpha, który także mieszka na Florydzie, więc tamten natychmiast zapakował żonę do samochodu i zjawił się tu w te pędy. Pewnie przez cały dzień przymilali się do mamusi, wyciągając z niej różne informacje, i w końcu doszli do wniosku, że muszą ją wziąć pod swoją opiekę. Mało mnie to wszystko obchodzi. W głębi ducha mogę się jedynie śmiać do rozpuku z całej tej farsy. Zastanawiam się jednak, ile czasu im zajmie odkrycie prawdy. Ale na razie panna Birdie jest wniebowzięta. Nie pozostaje mi nic innego, jak cieszyć się razem z nią.
ROZDZIAŁ 30 Sporo wcześniej przyjeżdżam na spotkanie z doktorem Kordem, umówione na dziewiątą. Wiele się po nim spodziewam. Ale przez godzinę przeglądam tylko karty chorobowe Donny’ego Raya, które i tak znam już niemal na pamięć. Poczekalnia zapełnia się pacjentami chorymi na raka. Staram się na nich nie patrzeć. Pielęgniarka przychodzi po mnie o dziesiątej. Idę za nią krętym korytarzem do pozbawionego okien gabinetu. Zastanawia mnie, co skłania lekarzy do wyboru onkologii jako specjalności. Wygląda na to, że i tymi przypadkami ktoś ostatecznie musi się zajmować. A co skłania ludzi do wyboru kariery adwokata? Siadam na krzesełku i kładę teczkę z dokumentami na kolanach. Dopiero po kwadransie z korytarza dobiegają jakieś głosy, drzwi się otwierają i do pokoju wkracza energicznym krokiem mniej więcej trzydziestopięcioletni mężczyzna. — Pan Baylor? — pyta, wyciągając rękę na powitanie. — Tak. — Podnoszę się szybko i ściskam mu dłoń. — Walter Kord. Mam bardzo wielu pacjentów. Czy wystarczy panu pięć minut? — Raczej tak. — Proszę się pospieszyć, ludzie czekają — mówi, siląc się na uśmiech. Doskonale zdaję sobie sprawę, iż lekarze odznaczają się wrodzoną niechęcią do prawników. Nawet trudno mieć do nich o to pretensje. — Dziękuję za pańskie pisemne oświadczenie. Okazało się bardzo przydatne. Donny Ray złożył już oficjalne zeznanie. — Znakomicie. Kord jest jakieś dziesięć centymetrów wyższy ode mnie i czuję się głupio, kiedy patrzy na mnie z góry. Uśmiecham się jednak przyjaźnie i mówię: — Chciałbym, żeby pan zeznawał jako świadek. Jego reakcja była do przewidzenia, pewnie robi mu się niedobrze na samą myśl o wizycie na sali sądowej. Niektórzy lekarze do tego stopnia nie cierpią sądów, że godzą się na oficjalne przesłuchanie pod przysięgą, byle tylko nie zeznawać podczas rozprawy. Nikt nie ma obowiązku występować jako świadek, toteż adwokaci często uciekają się wobec lekarzy do ostateczności, czyli wysyłają im sądowy nakaz stawienia się na rozprawie. Na szczęście można wystosować taki nakaz do wszystkich, nie tylko pozwanych, lecz również świadków i biegłych. A więc w pewnym sensie prawnicy mają przewagę nad lekarzami, co sprawia, że ci ostatni otwarcie tamtych nienawidzą. — Jestem bardzo zajęty — odpowiada Kord. — Wiem, ale nie proszę o to dla siebie, lecz dla Donny’ego Raya. Tamten marszczy brwi i wzdycha ciężko, jakby owa niedogodność przyprawiała go o fizyczne cierpienia. — Za udział w rozprawie wystawię rachunek na pięćset dolarów, takie są stawki. Jestem na to przygotowany. Już na studiach nas uprzedzano, że lekarze czasami żądają dużo więcej. Muszę się targować. — Przykro mi, doktorze, ale mnie na to nie stać. Otworzyłem własną kancelarię dopiero sześć tygodni temu i ledwie zarabiam na pokrycie bieżących kosztów. To jedyna duża sprawa, jaką prowadzę.
Zdumiewające, jak wiele może uczynić szczerość. Ten facet zarabia pewnie z milion dolarów rocznie i moim wyznaniem chyba wytrąciłem mu broń z ręki. Dostrzegam cień litości w jego spojrzeniu. Kord zastanawia się przez chwilę, być może myśli o Donnym Rayu, wspomina swoją bezsilność wobec jego choroby, a może po prostu robi mu się mnie żal. Kto wie? — To wystawię rachunek, a pan zapłaci, kiedy będzie pan mógł, dobrze? — Tak. Dziękuję, doktorze. — Proszę ustalić termin z moją sekretarką. Czy możemy zorganizować to przesłuchanie tutaj? — Oczywiście. — To dobrze. Muszę już lecieć. Kiedy wracam do biura, Deck rozmawia z jakąś klientką. Kobieta jest w średnim wieku, dość tęga, ale dobrze ubrana. Na mój widok Shifflet zaczyna energicznie machać rękoma. Wchodzę do jego pokoju. Przedstawia mnie pani Madge Dresser, która chce złożyć pozew o rozwód. Jest zapłakana. Zajmuję miejsce za biurkiem, u boku Decka, a ten pospiesznie zapisuje w notatniku i zasłaniając przed wzrokiem kobiety, pokazuje mi wiadomość: „Ma sporo forsy”. Przez godzinę rozmawiamy z Madge, wysłuchując jej smutnych zwierzeń. Pijaństwa, bójki, inne kobiety, hazard, nieślubne dzieci — ona nie ma nic na sumieniu. Kiedy dwa lata temu wystąpiła o rozwód, jej mąż oddał kilka strzałów w okno gabinetu adwokata. Lubi się bawić bronią, co napawają strachem. Zerkam na Decka, wysłuchując tych opowieści, ale on zdaje się chłonąć każde słowo klientki. Wreszcie kobieta zostawia sześćset dolarów w gotówce, obiecując zapłacić więcej. Jutro złożymy pozew w jej imieniu. Shifflet zapewnia ją przy pożegnaniu, że trafiła w dobre ręce i nie zawiedzie się na kancelarii Rudy’ego Baylora. Tuż po jej wyjściu dzwoni telefon. Jakiś męski głos prosi mnie do aparatu. Przedstawiam się. — Witaj, Rudy. Mówi Roger Rice, także adwokat. Nie mieliśmy jeszcze okazji się spotkać. Szukając pracy, poznałem większość adwokatów działających w Memphis, ale nie przypominam sobie tego nazwiska. — Tak, chyba masz rację. Dopiero od niedawna prowadzę kancelarię. — No właśnie. Musiałem dzwonić do informacji, żeby zdobyć twój numer. Posłuchaj, jestem w trakcie rozmowy z dwoma braćmi, Randolphem i Delbertem Birdsongami, oraz ich matką, Birdie. Mam nadzieję, że znasz tych ludzi. Oczyma wyobraźni widzę staruszkę siedzącą między ukochanymi synkami, uśmiechającą się głupkowato i powtarzającą to swoje: „Jak miło!” — Oczywiście, pannę Birdie znam doskonale— odpowiadam pewnie, chcąc dać mu do zrozumienia, że oczekiwałem telefonu od niego. — Cała trójka siedzi teraz w moim gabinecie, a ja wymknąłem się do sąsiedniego pokoju, żebyśmy mogli porozmawiać bez skrępowania. Otóż przyszli do mnie z prośbą o spisanie nowego testamentu i stwierdziłem ze zdumieniem, że w grę wchodzi nie byle jaki majątek. Poinformowali, że właśnie ty miałeś sporządzić nową wersję testamentu. — To prawda. Przygotowałem ją już parę miesięcy temu, ale szkopuł w tym, że staruszka do dzisiaj nie zdecydowała się jej podpisać. — Dlaczego? Facet rozmawia ze mną uprzejmie, wykonuje tylko swoje obowiązki i nie ponosi winy za to, że rodzinka zwaliła mu się na głowę. Pobieżnie relacjonuję mu fakty: pragnienie panny Birdie zapisania większej części majątku wielebnemu Kennethowi Chandlerowi i jej późniejsze wahanie. — Czy ona faktycznie dysponuje takim majątkiem? — pyta Rice.
Nie mogę mu wyznać prawdy. Przede wszystkim rozpowszechnianie niesprawdzonych informacji bez przyzwolenia samej zainteresowanej byłoby wielce nieetyczne z mojej strony. Poza tym sam musiałem dochodzić prawdy dość pokrętnymi, choć w pełni legalnymi metodami. Uważam jednak, że mam związane ręce. — A co ona ci powiedziała? — pytam. — Niewiele. Wspomniała tylko, że pieniądze, które odziedziczyła po swoim drugim mężu, są w jakiś sposób ulokowane w Atlancie. Kiedy próbowałem wyciągnąć z niej jakieś konkrety, natychmiast zaczęła kręcić. Skąd ja to znam?! — A po co jej potrzebny nowy testament? — Teraz postanowiła zapisać wszystko swojej rodzinie, synom i wnukom. Chciałbym się tylko dowiedzieć, czy ona faktycznie dysponuje tak wielkim majątkiem. — Też mam co do tego spore wątpliwości. Zdołałem się dowiedzieć tylko tyle, że odbył się cały szereg rozpraw spadkowych przed sądem w Atlancie, ale po procesie sędzia zarządził utajnienie akt. Nic więcej nie wiem. To jego także nie satysfakcjonuje, ale nie mam już nic więcej do powiedzenia. Obiecuję przesłać mu faksem nazwisko i numer telefonu adwokata z Atlanty, który był zaangażowany w sprawę.
*** Kiedy zajeżdżam przed dom o dziewiątej, na podjeździe stoi jeszcze więcej nowiutkich samochodów z wypożyczalni. Jestem zmuszony zostawić auto na ulicy, co od razu nastraja mnie wojowniczo. Przemykam się jednak w ciemnościach i niepostrzeżenie wchodzę do swojego pokoju, chociaż na werandzie siedzi cała liczna rodzinka. Nie mam wątpliwości, że gromadka wzbogaciła się o jakieś wnuki. Po ciemku siadam pod oknem mojej nadbudówki i zajadając pieczeń z kurczaka, nasłuchuję dobiegających z zewnątrz głosów. Bez trudu rozpoznaję donośne basy Delberta i Randolpha, od czasu do czasu rozlega się skrzekliwy głos panny Birdie, lecz pozostałe brzmią znacznie młodziej. Mam wrażenie, że telefoniczne przekazywanie wiadomości odbyło się lotem błyskawicy. Natychmiast przyjeżdżajcie! Ona ma kupę forsy! Myśleliśmy, że starej babuni ledwie starcza na chleb i mleko, nikt nie podejrzewał jej o taką fortunę! Informację szybko przekazywano dalej. Przyjeżdżajcie natychmiast! Jesteście uwzględnieni w testamencie i macie otrzymać milion dolarów, ale babcia nosi się z zamiarem zmiany swojej ostatniej woli! I tak rozpoczęła się pielgrzymka. Nadszedł czas okazania babuni wielkiej miłości.
ROZDZIAŁ 31 Idąc za radą sędziego Kiplera i mając jego błogosławieństwo, zbieramy się w sali rozpraw, by spisać zeznania Dot Black. Po tym, jak Drummond bez uzgodnienia ze mną wystosował oficjalne pismo w sprawie tego przesłuchania, nie zgodziłem się ani na proponowany przez niego termin, ani na miejsce spotkania. Kipler włączył się w negocjacje i już po krótkiej rozmowie z Drummondem podjął decyzję. W trakcie przesłuchania Donny’ego Raya wszyscy zerkali podejrzliwi na Buddy’ego, który zajął miejsce za kierownicą wraka. Tłumaczyłem później Kiplerowi, podobnie jak i Drummondowi, że nie ma sensu spisywać zeznań Buddy’ego, ponieważ on nie jest całkiem normalny, jak mówi Dot. Facet jest niegroźny i na pewno nie wniesie nic nowego do naszej sprawy o odszkodowanie. Z żadnych dokumentów nie wynika, żeby w jakikolwiek sposób zaangażował się w spór z towarzystwem ubezpieczeniowym. Do tej pory nie usłyszałem jeszcze z jego ust ani jednej sensownej wypowiedzi. Poza tym nie wyobrażam sobie, jak ten biedny człowiek zniósłby psychiczne obciążenie występowania przed sądem. Mam uzasadnione obawy, że mógłby stracić panowanie nad sobą i kogoś poturbować. Toteż Dot zjawia się sama. Poprzedniego dnia przesiedziałem z nią dwie godziny, przygotowując ją na ewentualne pytania Drummonda. Dot ma występować jako świadek na rozprawie, zatem teraz można spisać tylko jej wstępne zeznania, nie stanowiące materiału dowodowego. Tym razem Drummond będzie grał pierwsze skrzypce, wypytywał kobietę dosłownie o wszystko, niemalże szukał dziury w całym. Podejrzewam, że potrwa to kilka godzin. Ale Kipler chce być przy tym obecny do końca. Zasiadamy wszyscy przy jednym z długich stołów przed podwyższeniem sędziowskim. Tyrone instruuje operatora kamery wideo i protokólantkę. Znajdujemy się w jego sali, chyba dlatego osobiście zajmuje się takimi drobiazgami. Jestem przekonany, że Kipler się obawia iż Drummond przejedzie się na mnie jak na łysej kobyle, kiedy tylko zostaniemy sami. Ich wzajemna niechęć jest aż nadto widoczną wręcz nie mogą na siebie patrzeć. Ale dla mnie to tylko lepiej. Biedna Dot siedzi sama u szczytu stołu, ze zdenerwowania trzęsą jej się ręce. Niby jestem w pobliżu, ale wydaje mi się, że to jeszcze bardziej ją deprymuje. Ma na sobie swoją najlepszą bawełnianą bluzkę i najlepsze dżinsy Tłumaczyłem jej, że nie musi ubierać się wizytowo, ponieważ ten zapis wideo z przesłuchania nie będzie odtwarzany podczas rozprawy. Natomiast w trakcie procesu powinna wyglądać jak najlepiej. Bóg jeden raczy wiedzieć, co zrobimy z Buddym. Kipler siedzi po tej samej stronie stołu, co ja, ale w pewnej odległości, tuż przy kamerze. Po przeciwnej stronie zajmuje miejsce Drummond i jego trzech pomocników: B. Dewey Clay Hill Trzeci, M. Alec Plunk Junior oraz Brandon Fuller Grone. Deck przyjechał razem ze mną, ale został na korytarzu. Pewnie ściga niczego nie podejrzewających klientów. Rzekł, iż może później do nas dołączy. Tak więc pięciu adwokatów i sędzia przyglądają się uważnie Dot, kiedy ta unosi prawą rękę i przysięga mówić prawdę. Mnie samemu zaczynają się trząść dłonie. Drummond szczerzy zęby w szerokim uśmiechu, przedstawia się kobiecie, po czym — jakby dla rozgrzewki — „ze względów formalnych” przez pięć minut tłumaczy cel tego przesłuchania. Mówi, że chce jedynie znać fakty, nie ma zamiaru jej peszyć ani chwytać za słówka, że w każdej chwili będzie mogła się naradzić ze swoim adwokatem, i tak dalej, i tak dalej. Nie spieszy się, licznik bije.
Przez pierwszą godzinę wałkujemy historię rodziny. Jak należało się spodziewać, Leo jest wręcz wzorowo przygotowany. Porusza systematycznie wszelkie interesujące go tematy — wykształcenie, praca zawodowa, obowiązki rodzicielskie, zainteresowania — niejednokrotnie zadaje przy tym pytania, które mnie by do głowy nie przyszły. Przeważnie chodzi o sprawy bez większego znaczenia, lecz doświadczeni prawnicy właśnie tak prowadzą przesłuchania. Trzeba pytać, drążyć, wałkować, bo nigdy nie wiadomo, co wyjdzie na jaw. Ale w tej sytuacji, nawet gdyby Drummond odkrył jakieś wstydliwe fakty, na przykład niepożądaną ciążę przed ślubem, i tak nie odniósłby żadnych korzyści, nie miałoby to większego znaczenia dla sprawy. Przepisy pozwalają jednak pytać o wszystko, a towarzystwo ubezpieczeniowe płaci mu właśnie za to, żeby szukał na oślep w ciemnościach. Wreszcie Kipler ogłasza przerwę, a Dot wyskakuje jak z procy. Trzyma papierosa w ustach, zanim jeszcze otworzy drzwi na korytarz. Doganiam ją dopiero przy fontannie na dziedzińcu. — Doskonale ci idzie — mówię, bo naprawdę Dot spisuje się bardzo dzielnie. — Czy ten sukinsyn będzie mnie wypytywał nawet o życie seksualne? — odzywa się z wściekłością. — Niewykluczone. Przez chwilę próbuję opanować wybuch śmiechu, gdyż wyobrażam sobie Dot i Buddy’ego baraszkujących razem w łóżku. Kobieta zachłannie zaciąga się dymem, jakby miał to być ostatni papieros w jej życiu. — Nie możesz go powstrzymać? — Zrobię to, jeśli tylko naruszy jakieś zasady. Ale dotychczas zadawał wyłącznie takie pytania, które miał pełne prawo zadać. — Wścibski łajdak. Druga godzina przebiega równie monotonnie jak pierwsza. Drummond pyta o stan majątkowy rodziny. Dowiadujemy się, ile Dot wydaje na życie, ile na utrzymanie samochodów — gdyż stary ford fairlane także zostaje uznany za pojazd — a ile przeznacza na zakup ubrań, mebli i innych sprzętów. Kipler powoli traci cierpliwość i zaczyna poganiać Drummonda. Poznajemy szczegóły dotyczące Buddy’ego, ran odniesionych przez niego na wojnie, późniejszej pracy zawodowej, wielkości emerytury, a także zainteresowań czy sposobów spędzania wolnego czasu. Kipler ostrym tonem upomina Leo, żeby przeszedł do sedna sprawy. Dot prosi o przerwę, oświadcza, że musi skorzystać z toalety. Powiedziałem jej, że ma prawo to uczynić w dowolnym momencie. Na korytarzu staram się ją uspokoić, nurkując w kłębach dymu, ponieważ kobieta wypala trzy papierosy jeden za drugim. W trakcie trzeciej godziny przesłuchania w końcu dochodzimy do rzeczy najistotniejszych. Wcześniej przygotowałem kopie wszelkich dokumentów związanych ze sprawą, włączając w to karty chorobowe Donny’ego Raya, które teraz piętrzą się przede mną na stole. Kipler uważnie przejrzał cały materiał i orzekł, że jesteśmy w wyjątkowej i nadzwyczaj korzystnej sytuacji, ponieważ w papierach nie ma niczego, co dałoby się wykorzystać przeciwko nam. Faktycznie nie mamy nic do ukrycia. Bez obawy mogę udostępnić Drummondowi całą dokumentację. A jeśli wierzyć sędziemu — co zresztą wielokrotnie powtarzał również Deck — zazwyczaj pozwane towarzystwa ubezpieczeniowe nie udostępniają swoim adwokatom całej korespondencji. To zresztą zrozumiałe, zwłaszcza gdy kierownictwo firmy nie ma czystego sumienia i chce ukryć własne brudy. Na ostatnim roku studiów, podczas nauki procedur sądowych, dowiadywaliśmy się ze zdumieniem o wielu takich wypadkach, kiedy pozwane firmy obciążano dodatkowymi karami właśnie za to, że nie udostępniły na żądanie adwokatów — którzy przecież musieli ich bronić — wszelkich dokumentów związanych ze sprawą.
Ożywiam się dopiero wtedy, gdy przechodzimy do korespondencji między Dot a Great Benefit. Kipler również przejawia zainteresowanie. Drummond wystąpił już oficjalnie o udostępnienie całej korespondencji, ale ja mam jeszcze tydzień na realizację tego wniosku. Bardzo chcę zobaczyć jego minę, kiedy przeczyta obraźliwy list. Sędzia też by chciał ją ujrzeć. Zakładamy, że Leo zna wszystkie, a przynajmniej prawie wszystkie pisma, których kopie leżą przede mną na stole. Powinien otrzymać oryginały od swojego klienta, podobnie jak ja uzyskałem je od Dot. W przeważającej części chodzi o te same papiery. Wystosowałem identyczny wniosek o ujawnienie całej dokumentacji jak ten, który dostałem od niego. W odpowiedzi otrzymam zapewne duplikaty tego, co mam w teczkach już od trzech miesięcy. Ale to normalny obieg papierów między prawnikami. Później, jeśli tylko sprawy potoczą się utartymi szlakami, będę mógł wystąpić o ujawnienie dokumentacji pierwotnej, to znaczy tego wszystkiego, co nadal znajduje się w biurze towarzystwa w Cleveland. Teraz zaczynamy od umowy ubezpieczeniowej oraz warunków samej polisy. Dot pokazuje jej oryginał Drummondowi, ten ogląda pobieżnie dokument i przekazuje go Hillowi. Następnie polisa przechodzi w ręce Plunka i w końcu Grone’a. Żaden z nich się nie spieszy z jej przeglądaniem, choć już od dawna muszą mieć u siebie kopię. Ale dla nich czas to pieniądz. Wreszcie polisa zostaje zakwalifikowana jako dowód rzeczowy. Następnym dokumentem jest pierwszy list z odmową wypłacenia odszkodowania, który pokonuje tę samą drogę wokół stołu. Kolejne listy czeka dokładnie ta sama procedura. Ze wszystkich sił staram się nie usnąć. Wreszcie nadchodzi kolej na obraźliwy list. Poinstruowałem Dot, żeby po prostu dała go Drummondowi, tak jak pozostałe, bez żadnych uwag i komentarzy. Wolę nie wzbudzać jego czujności i przekonać się, czy widział go przedtem. Dot trzęsą się jednak ręce, kiedy podaje owo szokujące pismo. Leo przebiega je wzrokiem. Znam ten list na pamięć: „Szanowna pani Black, już siedmiokrotnie nasze towarzystwo udzieliło Pani pisemnej odmowy wypłacenia odszkodowania. Obecnie odmawiamy po raz ósmy i ostami. Jest pani niemądra! Głupia! Naiwna!” Trzydzieści lat doświadczeń w różnych salach sądowych uczyniło jednak z Drummonda doskonałego aktora. Od razu widać, że nie czytał wcześniej tego listu, jego klient po prostu nie dołączył go do pozostałych dokumentów. Dla Leo to wielki cios. Na chwilę zamiera z otwartymi ustami, a trzy zmarszczki na jego czole stają się jeszcze głębsze niż zazwyczaj. Po chwili Drummond energicznie mruga powiekami i czyta list po raz drugi. Wreszcie robi coś, czego zapewne długo jeszcze będzie żałował: powoli unosi spojrzenie i zagląda mi prosto w oczy. Ją oczywiście, z zaciekawieniem gapię się na niego, próbując mu przekazać wzrokiem: „Tu cię mam, ważniaku!” Co gorsza, Drummond powoli przenosi spojrzenie na Kiplera. Sędzia równie uważnie wpatruje się w jego minę, śledząc każdy grymas, każde mrugnięcie powieką toteż musi uchwycić to, co dla nas obu jest już oczywiste: Waga tego dokumentu, który obecnie trzyma w ręku, wprawiła go w osłupienie. — Zatrzymajmy na chwilę rejestrację przesłuchania — proponuje Kipler. Protokólantka zdejmuje palce z klawiszy, operator wyłącza kamerę. — Panie Drummond, wnoszę po pańskiej reakcji, że wcześniej nie widział pan tego listu. Jeśli przeczucie mnie nie myli, nie jest to ani pierwszy, ani ostatni dokument, jaki pański klient chciałby ukryć przed wymiarem
sprawiedliwości. Wielokrotnie występowałem przeciwko towarzystwom ubezpieczeniowym i wiem, jak często giną ważne dla sprawy dokumenty. — Sędzia pochyla się nisko nad stołem i stukając palcem w blat, mówi: — Jeżeli przyłapię pana lub pańskiego klienta na ukrywaniu dokumentacji przed pełnomocnikiem powoda, zasądzę wysokie kary pieniężne. Mogę nawet wysunąć oskarżenie i zarządzić postępowanie wyjaśniające, do którego pański klient będzie musiał zaangażować kolejnych adwokatów i płacić im co najmniej taką stawkę za godzinę, jaką płaci panu. Czy to jasne? W tej sytuacji postępowanie wyjaśniające to jedyna procedura, w trakcie której i ja bym otrzymywał po dwieście pięćdziesiąt dolarów za godzinę. Drummond spogląda to na sędziego, to na swoich pomocników. Wyobrażam sobie, jakie wrażenie treść tego listu wywoła u sędziów przysięgłych. Jestem pewien, że w tej chwili Leo myśli dokładnie o tym samym. — Mam rozumieć, że jestem oskarżony o ukrywanie dokumentów, Wysoki Sądzie? — Jeszcze nie — odpowiada Kipler. — Na razie tylko pana ostrzegam. — Sądzę jednak, Wysoki Sądzie, że mamy do czynienia z pańskim osobistym zaangażowaniem w sprawę i że powinien się pan z niej wycofać. — Czy mam to uznać za oficjalny wniosek? — Tak. — Zostaje on odrzucony. Coś jeszcze? Drummond przez parę sekund bezsilnie przesuwa papiery po stole. Atmosfera staje się napięta. Biedna Dot siedzi jak na szpilkach, pewnie sądzi, że to ona przyczyniła się do powstania tego konfliktu. Sam zresztą jestem spięty. — W takim razie wracajmy do przesłuchania — oświadcza Kipler, nie spuszczając wzroku z Drummonda. Pada jeszcze kilka pytań, parę następnych dokumentów przechodzi z rąk do rąk. O wpół do pierwszej zostaje ogłoszona przerwa na lunch. Po godzinie zasiadamy z powrotem na sali sądowej. Dot jest kompletnie wyczerpana. Kipler po raz kolejny stanowczo upomina Drummonda, żeby się pospieszył. Ten robi, co może, ale nawyki są silniejsze. Skoro ma otrzymać honorarium za poświęcony czas, mimo woli gotów jest zadawać pytania w nieskończoność. Moja klientka ucieka się do sposobu, który mogę jedynie podziwiać. Wyjaśnia zebranym, że cierpi na pewną przypadłość pęcherza, co prawda niezbyt poważną ale przecież ona ma już sześćdziesiątkę. W związku z tym wraz z upływem czasu musi coraz częściej wychodzić do toalety. Początkowo Drummond zaczął się dopytywać o tę jej przypadłość, ale po kilku minutach Kipler go szybko usadził. Zatem po przerwie obiadowej Dot co piętnaście minut na krótko wychodzi z sali. Jej także się już nie spieszy. Jestem pewien, że ma całkowicie zdrowy pęcherz, a wychodzi do toalety jedynie po to, aby zapalić papierosa. To ją zresztą uspokaja, za to Drummondowi zaczyna działać na nerwy. O wpół do czwartej, po sześciu i pół godzinach, Kipler wreszcie ogłasza koniec przesłuchania.
*** Po raz pierwszy od dwóch tygodni na podjeździe nie ma ani jednego auta z wypożyczalni, pozostał jedynie stary cadillac panny Birdie. Ustawiam swój samochód za nim, tam gdzie poprzednio, i powoli okrążam dom. Na werandzie nikogo nie ma. A więc wreszcie się wynieśli. Nie rozmawiałem ze staruszką od przyjazdu Delberta, a powinniśmy omówić parę spraw. Nawet nie jestem zły, chciałbym tylko z nią pogadać.
Zaczynam wchodzić po schodach do nadbudówki, kiedy za moimi plecami rozlega się czyjś głos, z pewnością nie należący do panny Birdie. — Rudy, masz chwilę czasu? Ze stojącego tyłem do mnie fotela na biegunach podnosi się Randolph. Zostawiam aktówkę oraz marynarkę na schodach i zawracam. — Siadaj — mówi — musimy porozmawiać. Chyba jest w wyśmienitym humorze. — A gdzie panna Birdie? — pytam, gdyż w całym domu światła są pogaszone. — Ona… tego… wyjechała na jakiś czas. Pobędzie trochę z nami, na Florydzie. Odleciała dzisiaj rano. — Kiedy wróci? — dopytuję się niemalże odruchowo, bo w zasadzie to nie moja rzecz. — Trudno powiedzieć. Może nawet zostanie na stałe. Otóż razem z Delbertem zajmiemy się teraz wszystkimi jej sprawami. Ostatnio trochę ją zaniedbywaliśmy, ale ona sama postanowiła, że tak będzie lepiej. Niemniej chcielibyśmy, żebyś mieszkał tu dalej. Prawdę mówiąc, chodzi o to, byś pilnował domu i troszczył się o wszystko. Nie będziesz musiał nic nam płacić. — Co pan rozumie przez „troszczenie się o wszystko”? — No wiesz, o utrzymywanie porządku, nie miałem na myśli żadnych poważniejszych prac. Mama twierdzi, że latem sporo jej pomogłeś w ogrodzie, więc proszę tylko, żebyś nadal dbał o cały teren. Zostawiliśmy na poczcie adres do przesyłania korespondencji, z tym nie powinno być problemu. A gdyby wynikły jakieś ważne sprawy, proszę do mnie zadzwonić. To naprawdę uczciwe warunki, Rudy. Trudno zaprzeczyć. — W porządku, zgadzam się. — Doskonale. Mama bardzo cię polubiła, ciągle powtarza, że jesteś dobrze wychowanym młodzieńcem, któremu można w pełni zaufać. Nawet jeśli jesteś adwokatem. — Śmieje się cicho. — A co z samochodem? — Jutro rano pojadę nim na Florydę. — Wręcza mi dużą kopertę. — Tu są klucze od domu, numery telefonów, kontakt z agentem ubezpieczeniowym i inne tego typu drobiazgi. Oczywiście także mój adres i numer telefonu. — Gdzie panna Birdie zamieszka? — U nas, w pobliżu Tampy. Mamy niewielki, ale dość przyjemny domek, jest pokój gościnny. Będzie tam miała jak u Pana Boga za piecem. Moje dzieci także mieszkają niedaleko, więc na pewno nie pozwolimy jej się nudzić. Już to widzę, jak przepychają się jedno przez drugie, byle tylko dogodzić babuni. Przez jakiś czas będą ją gościć z prawdziwą przyjemnością, żyjąc nadzieją, że staruszka nie pociągnie za długo. Nie mogą się już doczekać jej pogrzebu, bo dopiero wtedy wszyscy staną się bogaci. Z trudem przychodzi mi opanować ironiczny uśmiech. — To dobrze — mówię. — Bardzo jej dokuczała samotność. — Wcale się nie dziwię, że cię tak polubiła. Byłeś dla niej bardzo dobry, Rudy. Mówi to szczerze, łagodnym, miękkim tonem. Ogarnia mnie smutek. Żegnamy się, wymieniając uścisk dłoni.
*** Bujam się w hamaku, odpędzając komary i patrząc na księżyc. Mam poważne wątpliwości, czy jeszcze kiedykolwiek zobaczę pannę Birdie. Ogarnia mnie takie uczucie, jakbym stracił serdecznego przyjaciela. Podejrzewam, że rodzinka będzie pilnowała staruszki aż do śmierci,
dbając przede wszystkim, żeby babunia pod żadnym pozorem nie zmieniła zapisów w testamencie. Aż muszę w sobie tłumić poczucie winy za to, że znam prawdziwą wielkość jej majątku, lecz nikomu nie mogę wyjawić tej tajemnicy. Ale jednocześnie ogarnia mnie radość, że wszystko tak się skończyło. Panna Birdie nie musi dożywać swoich dni w samotności, w tym wielkim pustym domu, przebywa w otoczeniu najbliższej rodziny. Nieoczekiwanie stała się obiektem zainteresowania, na co przecież w pełni zasługuje. Przypomina mi się klub seniora w Cypress Gardens, sposób, w jaki panna Birdie kierowała staruszkami, dyrygowała wykonywaniem pieśni, wygłaszała przemowy, napominała Bosca i innych niesfornych przyjaciół. Ta kobieta ma złote serce, a w dodatku bardzo lubi zwracać na siebie uwagę. Mam nadzieję, że słońce Florydy dobrze jej zrobi. Chciałbym, żeby była szczęśliwa. Ciekaw też jestem, kto zajmie jej miejsce w klubie seniora.
ROZDZIAŁ 32 Przeczuwam, iż Booker umówił się ze mną w tak drogiej restauracji, dlatego że ma dobre nowiny. Na stole leży srebrna zastawa, serwetki są lniane. Widocznie znalazł jakiegoś klienta, który za to płaci. Zjawia się z piętnastominutowym spóźnieniem, ale wiem, że jest teraz bardzo zapracowany. Pierwsze słowo, jakie pada z jego ust, brzmi: — Zdałem! Popijam wodę sodową, wysłuchując krótkiej historii odwołania do komisji egzaminacyjnej. Zweryfikowano jego odpowiedź na jedno z pytań testu, a lepszy o trzy punkty wynik końcowy dał mu prawo uzyskania licencji. Jeszcze nigdy nie widziałem go w tak dobrym humorze. Poza nim jeszcze dwie osoby zaliczyły egzamin po odwołaniu, ale nie znalazła się wśród nich Sara Plankmore. Booker powtarza plotki, że uzyskała podobno tak żenująco słaby wynik, iż jej kariera w biurze federalnego prokuratora generalnego zawisła na włosku. Nie zważając na jego protesty, zamawiam butelkę szampana, przy czym instruuję kelnera, żeby mnie wręczył rachunek. W pewnych sytuacjach trzeba zapomnieć o oszczędzaniu. Dostajemy zamówione dania, wyjątkowo cieniutkie płaty łososia, ale tak pięknie podane, że trzeba nasycić nimi oczy, zanim się tknie porcję. Shankle zwalił Bookerowi na głowę ze trzydzieści spraw i ten haruje po piętnaście godzin dziennie. Na szczęście Charlene jest bardzo wyrozumiałą żoną, rozumie, że warto się poświęcić teraz, żeby potem zbierać obfite żniwo. Przez chwilę w duchu dziękuję Bogu, że nie mam żony ani dzieci. Rozmawiamy o Kiplerze, który zdążył już puścić parę plotek w rozmowie ze swoim byłym szefem. W środowisku prawniczym trudno jest utrzymać cokolwiek w tajemnicy. Nic więc dziwnego, że Shankle zaraz przekazał Bookerowi, iż według sędziego jego kumpel, to znaczy ja, prowadzi sprawę wartą być może kilka milionów. Wniosek nasuwa się sam: Kipler jest widocznie przekonany, że zdołałem już przyprzeć Great Benefit do muru i nierozstrzygnięta pozostaje tylko kwestia wysokości odszkodowania. Mogę więc liczyć na dalszą przychylność Kiplera podczas przygotowań do rozprawy. To wspaniała wiadomość. Booker koniecznie chce wiedzieć, czym się jeszcze zajmuję. Mam wrażenie, że sędzia wyraźnie dał też do zrozumienia, iż w jego ocenie nie mam żadnych innych ważnych klientów. Przy serniku Booker wspomina, że spadło na niego sporo takich spraw, którymi być może chciałbym się zająć. Wyjaśnia od początku. Drugim pod względem wielkości sklepem meblowym w Memphis jest salon Ruffina, należący do murzyńskiej spółki, która ma swoje placówki rozsiane po całym mieście. Firma jest powszechnie znana, głównie dzięki reklamom nadawanym w lokalnej sieci telewizyjnej każdego popołudnia, a oferującym nadzwyczaj korzystne raty. Spółka wyciąga około ośmiu milionów rocznego dochodu, a wszelkie formalności prawne prowadzi dla niej kancelaria Shankle’a. Ostatnio firma zaciągnęła duże kredyty i postanowiła się rozliczyć z dłużnikami. To normalne przy prowadzeniu takiej działalności, mówi Booker. Ale w ten sposób do kancelarii Shankle’a napłynęły setki spraw dotyczących klientów Ruffina. Czy chciałbym przejąć niektóre z nich? No cóż, ściąganie długów nie należy do tych zadań, które młodzi i dobrze wyszkoleni absolwenci prawa braliby pod uwagę. Zazwyczaj pozwanymi są biedni ludzie, bo któż inny kupuje tanie meble na raty? Właściciel sklepu nie chce zwrotu sprzętów, zależy mu jedynie na
pieniądzach. Najczęściej pozew sądowy w ogóle nie dociera do adresata, toteż adwokat musi się osobiście angażować w sprawę, poświęcać nie tylko swój czas, ale i fundusze. W dodatku to niebezpieczne sprawy. Trzy lata temu w Memphis pewien prawnik został postrzelony, kiedy usiłował wyegzekwować zapłatę rachunku. Jeśli już jakaś kancelaria decyduje się zająć takimi sprawami, gromadzi ich całe dziesiątki, gdyż każda z nich jest warta najwyżej kilkaset dolarów. Pozytywne jest tylko to, że przepisy pozwalają adwokatom powiększać dług o własne honorarium oraz koszty jego ściągnięcia. To niewdzięczna robota, ale skoro Booker mi ją proponuje, to oznacza, że sprawy nie są beznadziejne i da się z nich coś wycisnąć. Honoraria będą groszowe, lecz jeśli się wystosuje wiele pozwów naraz, mogą być opłacalne. — Mam już przygotowanych ponad pięćdziesiąt spraw — mówi — a mogę do tego dołączyć wszelkie niezbędne formularze. Pomogę ci nawet sporządzić pierwszą serię pozwów. Trzeba puścić tę machinę w ruch. — Ile średnio wyniesie honorarium od każdej takiej sprawy? — Trudno powiedzieć. Z niektórych zapewne nie da się wycisnąć nawet centa. Ludzie albo się wyprowadzili, albo ogłosili bankructwo. Ale bezpiecznie można założyć, że będziesz miał z tego po sto dolarów od każdej. Pięćdziesiąt razy sto daje pięć tysięcy. — Przeciętna sprawa ciągnie się cztery miesiące — zachęca dalej Booker — możemy się więc od razu umówić, że będę ci przekazywał dwadzieścia miesięcznie. Jeśli złożysz pozwy jednocześnie, w tym samym wydziale i u tego samego sędziego, można by wszystkie załatwić jednego dnia, nawet nie musiałbyś częściej stawać w sądzie. Wystarczy wypracować sobie schemat postępowania. W dziewięćdziesięciu procentach to papierkowa robota. — Dobra, spróbuję — odpowiadam. — Nie macie jeszcze jakichś staroci na zbyciu? — Może i coś by się znalazło. Trzeba poszukać. Kelnerka przynosi kawę i poświęcamy czas temu, co wszystkim prawnikom wychodzi najlepiej: plotkowaniu o kolegach po fachu. Co zrozumiałe, wspominamy głównie znajomych z roku, porównujemy, jak im wychodzą pierwsze starcia z brutalną rzeczywistością Cieszę się, że Booker odżył. Deck potrafi się prześliznąć przez najwęższą szczelinę w drzwiach i wręcz bezszelestnie dostać do środka. Ciągle mnie tym zaskakuje. Niejednokrotnie siedzę nad dokumentami, pogrążony w rozmyślaniach, a tu nagle: Bach! Deck wyrasta przede mną jak spod ziemi. Mógłby przynajmniej zapukać, ale nie mam śmiałości zwracać mu uwagi. Teraz też niespodziewanie materializuje się przy biurku, obładowany liczną korespondencją. Natychmiast zwraca uwagę na wysoką stertę jednakowych nowiutkich teczek, która wyrosła na podłodze pod ścianą. — Co to? — pyta ciekawie. — Robota. Zagląda do pierwszej z brzegu teczki. — Długi Ruffina? — Nie inaczej, proszę pana. Pracujemy obecnie na zlecenie drugiego co do wielkości salonu meblowego w Memphis. — Ale tu chodzi o ściąganie należności! — mówi z takim obrzydzeniem, jak gdyby właśnie w coś wdepnął. No cóż, nadal będzie mógł tylko marzyć o skarżeniu kierowców, którzy przejechali kobietę z niemowlęciem w wózku. — Mimo wszystko to uczciwe zajęcie, Deck. — Ale przypomina walenie głową w mur.
— Nikt ci nie broni dalej uganiać się za karetkami. Ze złością rzuca mi pocztę na biurko i znika równie bezszelestnie, jak się pojawił. Nabieram głęboko powietrza, po czym otwieram grubą kopertę od Trenta i Brenta. Wyjmuję ze środka plik papierów, gruby mniej więcej na pięć centymetrów. Przede wszystkim są to odpowiedzi na moje wystąpienia, odmowy udzielenia zgody na pewne odstępstwa od procedury oraz mnóstwo dokumentów, o które zwróciłem się do Drummonda. Przejrzenie tego zajmie mi wiele godzin, a jeszcze więcej pochłoną rozmyślania nad tym, czego on postanowił nie ujawniać. Najważniejsze są odpowiedzi na wystąpienia. Zażądałem przesłuchania kogoś z rady nadzorczej towarzystwa i Drummond wytypował niejakiego Jacka Underhalla, członka zarządu firmy z Cleveland. Zwróciłem się także o udostępnienie mi nazwisk, adresów i telefonów osób odpowiedzialnych w Great Benefit za niektóre sprawy, a zwłaszcza tych, których podpisy widnieją na listach, jakie otrzymała Dot. Sędzia Kipler dał mi odpowiednie formularze i wystąpiłem od razu o przyjęcie zeznań sześciu osób. Zaproponowałem termin wspólnego ich przesłuchania w przyszłym tygodniu, szykując się na to, że Drummond go nie przyjmie. Do tej pory czynił trudności w ustaleniu terminów dwóch najważniejszych moich przesłuchań, sądziłem więc, że jest to element obranej przez niego taktyki. Ale najwyżej odwoła się do sędziego Kiplera, który i tak się nie spieszy z okazywaniem mu swojej wyrozumiałości. Niemniej coraz realniejsza staje się perspektywa spędzenia kilku dni w Cleveland, w biurach zarządu Great Benefit. Niezbyt mi to pasuje, ale nie mam też wielkiego wyboru. Najbardziej martwią mnie koszty owej podróży, sam przejazd, noclegi, wyżywienie, opłaty dla sądowych protokolantów. Nawet jeszcze nie rozmawiałem o tym z Deckiem. Mówiąc szczerze, miałem nadzieję, że zawiezie mnie do Cleveland swoją zdezelowaną furgonetką. Ilość dokumentów w sprawie Blacków zdaje się powiększać w tempie rosnącym wykładniczo. Trzymam wszystkie papiery w wielkim kartonowym pudle na podłodze, przy moim biurku. Ilekroć spojrzę w ich kierunku, za każdym razem zadaję sobie pytanie, czy na pewno wiem, na co się porywam. Czy mam jakiekolwiek podstawy, żeby marzyć o głośnym zwycięstwie na sali sądowej, o druzgoczącej klęsce, jaką chciałbym zadać wielkiemu Leo Drummondowi? Nigdy dotąd nie wygłosiłem nawet jednego słowa przed ławą przysięgłych.
*** Donny Ray był zbyt osłabiony, żeby rozmawiać ze mną przez telefon, toteż godzinę później jadę do Granger. Wrzesień dobiega końca, nie pamiętam dokładnej daty, ale chyba mija właśnie rok od czasu stwierdzenia u chłopaka ostrej białaczki. Drzwi otwiera mi Dot, oczy ma silnie zaczerwienione. — Boję się, że to już koniec — mówi, głośno pociągając nosem. Wcześniej wydawało mi się, że nikt nie może już wyglądać gorzej, ale teraz spoglądam na jeszcze bardziej pobladłą i wychudzoną twarz Donny’ego Raya, który śpi w zaciemnionym pokoju. Słońce stoi nisko nad horyzontem i przez szczelinę między zasłonami wpada wąska smuga światła, przecinając jasnym pasem białe prześcieradło, którym chłopak jest przykryty. Telewizor stoi wyłączony, w sypialni panuje cisza. — Przez cały dzień nawet nie tknął jedzenia — szeptem informuje mnie Dot, patrząc z troską na syna. — Bardzo cierpi? — Nie. Zrobiłam mu dwa zastrzyki.
— Posiedzę przy nim parę minut — mówię szeptem, zajmując miejsce na krześle. Dot wychodzi z pokoju. Z korytarza dobiega jej głośniejszy szloch. Donny Ray sprawia wrażenie umarłego. Uważnie obserwuję jego klatkę piersiową, chcąc dostrzec choćby najdrobniejsze jej poruszenie przy każdym oddechu, ale bez skutku. W pokoju robi się coraz ciemniej. Po jakimś czasie zapalam nocną lampkę stojącą na stoliku przy drzwiach. Dopiero wtedy chłopak odrobinę się porusza. Otwiera oczy, lecz zaraz zamyka je z powrotem. A więc tak konają ludzie nieubezpieczeni, myślę. Dla mnie jest to szokujące, że w dzisiejszych czasach, kiedy mamy wielu znakomitych lekarzy, nowoczesne szpitale, istne cuda techniki konstruowane na potrzeby służby zdrowia i aż tylu zdobywców Nagrody Nobla w dziedzinie medycyny, Donny Ray Black musi dogorywać w samotności i zapomnieniu, pozbawiony możliwości uzyskania fachowej pomocy. A przecież można było uratować mu życie. Z punktu widzenia prawa znajdował się pod ochroną Towarzystwa Ubezpieczeniowego Great Benefit, kiedy wykryto u niego tę straszliwą chorobę. W chwili gdy postawiono diagnozę, jego przypadek był objęty polisą, za którą rodzice chłopaka rzetelnie płacili co miesiąc składki. Z punktu widzenia prawa Great Benefit miało obowiązek pokryć wszelkie koszty leczenia. Przychodzi mi do głowy, że już niedługo będę miał sposobność stanąć twarzą w twarz z człowiekiem odpowiedzialnym za śmierć Donny’ego Raya. Jeszcze nie wiem, czy będzie to jakiś szeregowy urzędnik wykonujący jedynie polecenia, czy też ktoś z zarządu spółki, kto podjął decyzję w tej sprawie. Ogarnia mnie żal, że nie mam w tej chwili możliwości zrobić chłopakowi zdjęcia, które mógłbym wręczyć temu ważniakowi podczas spotkania. Donny Ray znów się porusza i pokasłuje słabo. Mam wrażenie, iż chce mi dać znać, że jeszcze żyje. Wyłączam lampkę i siadam z powrotem po ciemku. Ogarnia mnie złość, poczucie samotności, bezsilności i zagubienia. Wiem jednak, że racja jest po mojej stronie. Jeśli Blackowie nie dostaną wysokiego odszkodowania, będzie to oznaczało, że cały nasz system prawny jest nic niewart. Uliczką przejeżdża samochód i snopy świateł reflektorów padają ukośnie na śpiącego chłopaka. Dostrzegam w nich, że jego pierś wyraźnie się porusza, z wolna unosi i opada. Coś mi mówi, że Donny Ray za wszelką cenę chciałby się teraz obudzić. Myślę, że już niewiele będzie okazji do tego, by posiedzieć tu, w jego sypialni, przy łóżku. Kiedy spoglądam na rysującą się pod cienkim prześcieradłem wychudzoną sylwetkę, rodzi się we mnie żądza zemsty.
ROZDZIAŁ 33 Już po sposobie, w jaki sędzia wkracza na salę i zajmuje miejsce za stołem, szarpnięciami układając togę, domyślam się natychmiast, że jest w złym humorze. To dzień przeznaczony na formalności, oświadczenia, wystąpienia i wnioski dotyczące kilkunastu różnych spraw, toteż zgromadziło się tu wielu adwokatów. I pewnie z powodu tego wzburzenia Kiplera nasza sprawa będzie omawiana jako pierwsza. Złożyłem wniosek o zorganizowanie przesłuchania sześciu pracowników Great Benefit w najbliższy poniedziałek, w biurach zarządu firmy w Cleveland. Drummond zgłosił sprzeciw, twierdząc, rzecz jasna, że termin mu nie odpowiada, gdyż w tym czasie będzie zajęty inną sprawą. Co więcej, argumentował, że wyznaczonych przeze mnie sześć osób także będzie w tym czasie nadzwyczaj zajętych. Cała szóstka! Kipler zorganizował naprędce trójstronną konferencję telefoniczną i sprawy od razu przybrały zły obrót — zły dla pozwanego. Na potwierdzenie swojego stanowiska Drummond przesłał faksem kopię wezwania, zgodnie z którym ma się w poniedziałek stawić przed sądem federalnym. Ale Kiplera rozwścieczyło to, że zaproponował przesunięcie terminu przesłuchania o dwa miesiące, dopiero wtedy bowiem będzie mógł spędzić trzy dni w Cleveland. W dodatku oznajmił, że wytypowani przeze mnie ludzie są niezwykle zapracowani, a ponieważ ma ich być aż sześcioro, więc także nie wiadomo, kiedy wszyscy zdołają znaleźć czas na złożenie zeznań. Sędzia krótko polecił Drummondowi stawić się dziś w sądzie, żeby publicznie udzielić mu reprymendy, która zostanie zaprotokołowana. Wiem o tym, gdyż w ciągu ostatnich czterech dni kilka razy rozmawiałem z Kiplerem. Zapowiada się żałosne widowisko. Na szczęście ja prawie wcale nie będę musiał zabierać głosu. — Dla formalności — mówi Kipler ostrym tonem, zwracając się do protokólantki. Wszystkie klony zebrane wokół Drummonda jak na rozkaz pochylają się nad notatnikami. — W sprawie numer 214 668, Państwo Black kontra Great Benefit, pełnomocnik powoda złożył wniosek o przesłuchanie jednego z członków zarządu towarzystwa oraz pięciu innych pracowników pozwanej firmy, proponując rozpocząć spotkanie w poniedziałek, piątego października, w biurach zarządu Great Benefit w Cleveland, w stanie Ohio. Jak należało się spodziewać, pozwany oponował, motywując to innymi, ważnymi zajęciami w proponowanym terminie. Zgadza się, panie Drummond? Leo podnosi się z wolna. — Tak, Wysoki Sądzie. Już wcześniej przedstawiłem Wysokiemu Sądowi kopię mojego wezwania do stawienia się na rozprawie, która rozpoczyna się właśnie w ten poniedziałek przed sądem federalnym. Podczas tamtej rozprawy również będę kierował zespołem pełnomocników. Zarówno Drummond, jak i Kipler co najmniej dwukrotnie wysuwali nawzajem swoje argumenty, ale teraz muszą to uczynić jeszcze raz, w celu zaprotokołowania. — Kiedy zatem będzie pan mógł poświęcić czas tej sprawie? — pyta sędzia z wyraźną ironią w głosie. Siedzę przy stole sam, Deck nawet nie przyjechał do sądu. Za mną, w ławkach dla publiczności, siedzi co najmniej czterdziestu adwokatów. Wszyscy przysłuchują się z uwagą tym słownym cięgom, jakie zbiera wielki Leo Drummond. Pewnie wszyscy się teraz zastanawiają, cóż ze mnie za młody geniusz, skoro najwyraźniej mam za sobą sędziego. Drummond zaczyna niespokojnie przestępować z nogi na nogę, po chwili odpowiada: — Naprawdę jestem bardzo zajęty. Wysoki Sądzie. Być może…
— Jeśli dobrze pamiętam, poinformował pan, że będzie miał czas dopiero za dwa miesiące. Nie mylę się? — Kipler robi taką minę, jakby wiadomość, że którykolwiek prawnik może być aż tak zajęty, była dla niego prawdziwym szokiem. — Tak, Wysoki Sądzie. Za dwa miesiące. — I przez cały ten czas będzie pan uczestniczył w różnych procesach? — Nie tylko. Mam zaplanowane przesłuchania, posiedzenia i rozprawy apelacyjne. Z przyjemnością pokażę Wysokiemu Sądowi mój terminarz. — Nie sądzę, żeby obecnie mogło to nam w czymkolwiek pomóc, panie Drummond — mówi stanowczo Kipler. — Zrobimy więc tak i proszę słuchać uważnie, ponieważ mam zamiar wystosować do pana oficjalny nakaz sądowy. Pragnę też panu przypomnieć, że ta sprawa jest rozpatrywana w trybie przyspieszonym, a na mojej sali nie będzie żadnej zwłoki w przyjętych procesach. Otóż przesłuchanie sześciu wybranych przez powoda osób rozpocznie się w poniedziałek z rana w Cleveland. — Drummond opada na krzesło i pospiesznie zaczyna notować. — Przykro mi, że nie będzie pan mógł w nim wziąć udziału, lecz jeśli umiem jeszcze liczyć, ma pan do swojej dyspozycji czterech innych prawników, panów Morehouse’a, Plunka, Hilla oraz Grone’a. Pozwolę też sobie zwrócić uwagę, iż każdy z nich ma znacznie więcej doświadczenia, niż obecny tu pan Baylor, który dopiero tego lata uzyskał licencję adwokata. Domyślam się, że pozwany nie może wysłać do Cleveland tylko jednego adwokata, że z waszej strony w spotkaniu musi uczestniczyć ich co najmniej dwóch, ale jestem pewien, iż tak liczny zespół bez przeszkód zdoła wytypować ze swojego grona fachowców, którzy będą w sposób adekwatny reprezentować waszego klienta. Słowa sędziego zdają się przecinać powietrze niczym pociski. Na ławach za moimi plecami panuje wręcz nadzwyczajna cisza i spokój. Domyślam się, że wielu zebranych tam adwokatów czekało na taką chwilę od dawna. — Co więcej, wszystkich sześciu pracowników wymienionych we wniosku powoda ma się stawić na przesłuchanie w poniedziałek rano i pozostać do dyspozycji pana Baylora, dopóki ten ich nie zwolni. Pozwane towarzystwo ubezpieczeniowe prowadzi interesy w stanie Tennessee, czyli na terenie podlegającym mojej jurysdykcji, toteż mam prawo wydać nakaz sądowy tym sześciu osobom. Drummond i spółka pochylają się coraz niżej i notują coraz szybciej. — Otrzymałem też drugi wniosek, o udostępnienie powodowi wszelkich dokumentów związanych ze sprawą — Kipler przerywa na chwilę i spogląda na leżące przed nim papiery. — Proszę posłuchać, panie Drummond. Nie życzę sobie jakichkolwiek kombinacji z dokumentami. Przypominam, że ma pan obowiązek ich ujawnienia i pełnej współpracy z pełnomocnikiem powoda. W poniedziałek i wtorek będę przez cały czas pod telefonem. Jeśli pan Baylor zadzwoni i przekaże mi wiadomość, że ma kłopoty z dostępem do jakichkolwiek danych, wówczas osobiście się postaram, aby je otrzymał. Czy pan mnie zrozumiał? — Tak, Wysoki Sądzie. — Czy potrafi pan to wytłumaczyć swojemu klientowi? — Mam nadzieję. Kipler odchyla się w fotelu i nabiera głęboko powietrza. W sali wciąż panuje niezmącona cisza. — Po zastanowieniu dochodzę do wniosku, że jednak chemie obejrzę pański terminarz, panie Drummond. Jeśli, oczywiście, nie ma pan nic przeciwko temu. Leo sam to zaproponował kilka minut temu, więc nie wypada mu się teraz wycofać. Sięga po gruby, oprawny w czarną skórę terminarz — swoisty pamiętnik nadzwyczaj zapracowanego
człowieka. Taki notatnik musi zawierać również zapiski prywatne, więc w pewnym sensie Kipler dopuszcza się naruszenia tajemnicy. Ale Drummond podnosi się z krzesła, dumnym krokiem podchodzi do stołu sędziowskiego i wręcza terminarz Kiplerowi. Ten zaczyna pospiesznie przerzucać kartki, nie czytając nawet kolejnych wpisów. Szuka jedynie wolnego terminu. Leo stoi spokojnie przy mównicy. — Widzę, że nie ma pan niczego zaplanowanego na ten tydzień, rozpoczynający się ósmego lutego. Drummond podchodzi bliżej i zagląda do terminarza, który sędzia przesunął na krawędź stołu. Po chwili bez słowa przytakuje ruchem głowy. Kipler zamyka terminarz, oddaje mu go i Leo wraca na swoje miejsce. — A zatem rozprawa zacznie się w poniedziałek, ósmego lutego przyszłego roku — oznajmia Wysoki Sąd. Przełykam ślinę i nabieram głęboko powietrza, starając się nie okazywać po sobie niepokoju. Cztery miesiące to pozornie sporo czasu, termin jest dość odległy, ale dla kogoś, kto do tej pory nie powiedział nawet słowa przed ławą przysięgłych, sama ta świadomość jest przerażająca. Znam na pamięć wszystkie fakty. Mam głęboko zakodowane reguły prowadzenia rozpraw i sposoby zbierania dowodów rzeczowych. Przeczytałem kilka podręczników, omawiających metody przedstawiania swoich wniosków, wywierania odpowiedni wrażenia na sędziach przysięgłych i zadawania świadkom pytań. Teoretycznie wiem, jak wygrać proces. Ale nie mam zielonego pojęcia, jak się potoczą sprawy na tejże sali, począwszy od ósmego lutego. Kipler nie ma już nic do dodania. Pospiesznie zbieram swoje rzeczy i kieruję się do wyjścia. Po drodze dostrzegam zaciekawione spojrzenia adwokatów czekających na swoją kolej. Wszystkie zdają się pytać: Co to za facet?
*** Deck nigdy się do tego nie przyznał otwarcie, wiem jednak, że bardzo bliska znajomość łączy go z dwoma prywatnymi detektywami, z którymi spotykał się jeszcze, pracując dla Bruisera. Jeden z nich to Butch, były gliniarz, tak samo jak Shifflet lubiący odwiedzać kasyna gry. Wiem, że raz czy dwa razy w tygodniu jeżdżą razem do Tunica na kilka partyjek pokera. Butch zdołał jakimś cudem odnaleźć Bobby’ego Otta, tego agenta ubezpieczeniowego, który sprzedał polisę Blackom. Facet przebywa na karnej farmie nadzorowanej przez szeryfa okręgu Shelby. Skazano go na dziesięć miesięcy przymusowej pracy za wystawianie czeków bez pokrycia. W trakcie procesu wyszło też na jaw, że Ott jest świeżo po rozwodzie, a niedawno ogłosił bankructwo. Deck wyraża swoje niezadowolenie z tego powodu. On dostrzega jedynie faceta mającego spore kłopoty prawne, na którym można by nieźle zarobić. Najpierw potężnie zbudowany strażnik o wielkich łapskach przeszukuje mnie dokładnie i sprawdza zawartość aktówki, później młody urzędnik z administracji karnej farmy wprowadza mnie do pokoju we frontowej części budynku. W jego czterech rogach pod sufitem są zamontowane kamery. Przez środek biegnie przegroda z grubej metalowej siatki, oddzielająca więźniów od gości. Mamy rozmawiać przez tę siatkę, ale mnie to nie przeszkadza. Podejrzewam, że rozmowa będzie nadzwyczaj krótka. Po pięciu minutach w drugiej części pokoju zjawia się Ott. Ma około czterdziestki, króciutko przycięte włosy, jest szczupły, ubrany w gruby więzienny drelich, nosi okulary w drucianej oprawce. Przez chwilę obserwuje mnie uważnie, wreszcie siada na krześle. Strażnik wychodzi, zostajemy sami. Przez niewielkie wycięcie w przegrodzie podaję mu swoją wizytówkę.
— Nazywam się Rudy Baylor i jestem adwokatem. Czy to naprawdę brzmi aż tak odstraszająco? Ott przyjmuje to ze spokojem, uśmiecha się lekko. W końcu jest to facet, który dość długo chodził od drzwi do drzwi i sprzedawał najbiedniejszym tanie polisy ubezpieczeniowe, a więc abstrahując od życiowego pecha, musi być człowiekiem budzącym zaufanie, zdolnym zjednać sobie życzliwość ludzi. — Bardzo mi miło — odpowiada uprzejmie. — Co pana tu sprowadza? — To. — Wyjmuję z aktówki kopię pozwu sądowego i także podaję mu ją przez szczelinę. — Wniosłem do sądu tę skargę, występując w imieniu pańskich byłych klientów. — Których? — pyta z zainteresowaniem, spoglądając na zadrukowany formularz pozwu. — Dot i Buddy’ego Blacków, a także ich syna, Donny’ego Raya. — Polisa Great Benefit, tak? — Nawet mnie to nie dziwi, Deck uprzedzał, że większość krążących od domu do domu agentów pracuje na zlecenia kilku różnych towarzystw ubezpieczeniowych. — Czy mogę się z tym dokładniej zapoznać? — Oczywiście. Występuje pan jako pozwany, więc nawet powinien pan to zrobić. Facet odznacza się niezwykłym spokojem, mam wrażenie, iż najdrobniejszy jego ruch jest starannie przemyślany. Powoli czyta pismo, niemal z namaszczeniem odwracając strony. Biedak, stracił wszystko, po rozwodzie został zmuszony do ogłoszenia bankructwa, trafił do więzienia za machinacje z podrobionymi czekami, a teraz w dodatku zjawia się jakiś nadęty ważniak i przedstawia mu pozew sądowy, w którym występuje o dziesięć milionów odszkodowania. Ale spokój Otta jest niewzruszony. Kończy przeglądać dokument i odkłada go na pulpit pod siatkową przegrodą. — Chyba pan wie, że chroni mnie sądowe orzeczenie upadłości? — mówi. — Tak, wiem. Sprawa wcale nie jest oczywista. Zgodnie z protokołem sądowym Ott wystąpił o ogłoszenie upadłości w marcu, czyli dwa miesiące wcześniej niż uczyniłem to ja. W tej chwili nic go już nie chroni. W niektórych wypadkach bankructwo nie może być przyczyną automatycznego oddalenia wszelkich roszczeń finansowych, ale przepisy w tych sprawach są bardzo niejasne. Co innego, że facet jest w sytuacji uchodźcy występującego o azyl polityczny. — Byłem zmuszony umieścić w pozwie pańskie nazwisko — wyjaśniam — ponieważ to pan sprzedał Blackom polisę. — Tak, rozumiem. Wypełniał pan swoje obowiązki. — Zgadza się. Kiedy kończy pan odsiadywać karę? — Za osiemnaście dni. Dlaczego pan pyta? — Chciałbym uzyskać pańskie zeznania w tej sprawie. — Tutaj? — Czemu nie? — Po co ten pośpiech? Jak stąd wyjdę, będzie pan mógł wnioskować o przesłuchanie mnie. — Zastanowię się nad tym. Moje odwiedziny to dla niego jak krótkie wakacje, nic dziwnego, że się nie spieszy. Przez jakiś czas rozmawiamy jeszcze o życiu za kratkami. Wreszcie zaczynam nerwowo zerkać w stronę drzwi.
*** Nigdy wcześniej nie byłem na piętrze domu panny Birdie, ale — jak mogłem się domyślać — wszędzie zalega kurz i panuje taki sam zaduch, jak na dole. Kolejno otwieram drzwi każdego pokoju, zapalam światło, rozglądam się pospiesznie, po czym gaszę światło i zamykam drzwi.
Podłoga w korytarzu głośno skrzypi przy każdym kroku. Wąskie schodki prowadzą na poddasze, ale nie mam wielkiej ochoty tam zaglądać. Dom okazuje się znacznie większy, niż sądziłem. Tym bardziej z każdego kąta wyziera samotność. Nie wyobrażam sobie, że miałbym tu mieszkać sam. Ogarnia mnie też poczucie winy za to, że nie poświęcałem staruszce więcej czasu, nie chciałem razem z nią oglądać tandetnych seriali telewizyjnych, rzadko miewałem ochotę na jej bibułkowe kanapki z pieczonym indykiem czy cieniutką kawę rozpuszczalną. Nigdzie nie dostrzegam śladów działalności rabusiów, toteż sprawdzam drzwi prowadzące na patio i wychodzę z saloniku. Trudno mi się przyzwyczaić do nieobecności panny Birdie. Nie pamiętam, aby jej towarzystwo kiedykolwiek sprawiało mi wielką radość, ale pocieszała mnie świadomość, że ona jest w pobliżu, że w każdej chwili mogę liczyć na jej pomoc. Teraz zaczyna mi doskwierać samotność. W kuchni przez dłuższą chwilę patrzę na telefon. To stary model, z obracaną tarczą. Strasznie mnie kusi, żeby nakręcić numer Kelly. Gdyby odezwała się dziewczyna, mógłbym naprędce wymyślić jakieś tłumaczenie, a gdyby to on podniósł słuchawkę, szybko bym się rozłączył. Jeśli nawet Cliff jakimś cudem zdołałby poznać numer, z którego dzwoniłem, to i tak nikogo nie znalazłby w tym domu. Z każdym dniem coraz częściej myślę o Kelly i coraz bardziej te myśli nie dają mi spokoju. Muszę się z nią zobaczyć.
ROZDZIAŁ 34 Deck odwozi mnie swoją furgonetką na dworzec autobusowy. Jest niedzielny ranek. Niebo czyste, pogoda wręcz wymarzona, bo w powietrzu czuć już pierwsze oznaki jesieni. Na szczęście upalny zaduch powróci dopiero za kilka miesięcy. Październik w Memphis jest naprawdę cudowny. Powrotny bilet lotniczy do Cleveland kosztuje prawie siedemset dolarów. Pobyt w tanim, lecz bezpiecznym motelu pochłonie czterdzieści dolarów za dobę, na jedzenie wydam niewiele, gdyż nie mam dużych potrzeb. Ale musimy pokryć koszty przesłuchania, ponieważ to my o nie wystąpiliśmy. Najtańsza protokólantka sądowa, jaką udało mi się znaleźć w Cleveland, bierze sto dolarów dziennie plus po dwa dolary od strony spisywanych zeznań, a nierzadko podczas wielogodzinnego przesłuchania zapisuje się ponad sto stron. Początkowo myśleliśmy, żeby utrwalić zeznania na taśmie wideo, ale to by wyszło jeszcze drożej. Podobnie zbyt kosztowny okazał się bilet lotniczy. Kancelarii adwokackiej Rudy’ego Baylora po prostu nie stać na to, żeby pracownicy podróżowali samolotem. Nie chciałem też wypuszczać się moją starą toyotą w długą trasę, liczącą półtora tysiąca kilometrów. Gdyby wóz nawalił w drodze, musiałbym zmieniać termin przesłuchania. Deck z pewnym ociąganiem zaproponował mi swoją furgonetkę, ale odparłem, że do niej również nie mam zaufania. Doszedłem więc do wniosku, że powierzę mój los liniom Greyhound, bo choć autobusy poruszają się dość wolno, to jednak prawie zawsze docierają do celu. Poza tym nie mam wyboru, więc i tak sprawa jest przesądzona. Zanadto mi się nie spieszy, a z okien autobusu można podziwiać krajobraz, oszczędzając do tego na wydatkach. Mógłbym zresztą znaleźć dużo więcej zalet takiej podróży. Deck jedzie przez miasto w milczeniu. Mam wrażenie, że jest trochę zmieszany faktem, iż jego szefa nie stać na samolot. Z pewnością domyśla się też, że powinien jechać razem ze mną. Czeka mnie przecież spotkanie z wrogo nastawionymi świadkami i konieczność przejrzenia dziesiątków nieznanych wcześniej dokumentów. Poza tym byłoby mi przyjemnie mieć przy sobie jakąś bratnią duszę. Żegnamy się na parkingu przed dworcem. Deck obiecuje dbać o biuro i znaleźć jakichś nowych klientów. Nie mam wątpliwości, że się postara. Odjeżdża w kierunku szpitala pod wezwaniem Świętego Piotra. Nigdy przedtem nie korzystałem z usług Greyhounda. Dworzec autobusowy jest mały, ale dość czysty, w poczekalni aż się roi od podróżnych, w większości osób starszych i czarnoskórych, co zapewne jest tu normalnym widokiem w każdą niedzielę. Odnajduję właściwe okienko i wykupuję zarezerwowany wcześniej bilet. Sama tylko podróż pochłonie z budżetu mojej firmy sto trzydzieści dziewięć dolarów. Wyruszamy zgodnie z rozkładem, punktualnie o ósmej, kierując się na zachód, do Arkansas, by następnie skręcić na północ, w kierunku Saint Louis. Dopisuje mi szczęście, ponieważ miejsce obok mnie jest wolne i nie muszę wysłuchiwać niczyich nudnych wyznań. Autobus jest prawie pełny, zostały trzy lub cztery wolne miejsca. Mamy być w Saint Louis za sześć godzin, w Indianapolis o siódmej wieczorem, na miast w Cleveland godzinę przed północą. To oznacza piętnaście godzin j; Przesłuchanie ma się rozpocząć jutro o dziewiątej rano. Jestem pewien, że moi przeciwnicy z Trenta i Brenta wylegują się jesscze w łóżkach. Potem wstaną na obfite niedzielne śniadanie, zasiądą na werandzie obok żon, przeczytają świąteczne
wydanie gazety, może pójdą do kościoła, a po lunchu rozegrają z przyjaciółmi partyjkę golfa. Mniej więcej o piątej, a nawet później, małżonki odwiozą ich na lotnisko, ucałują na pożegnanie i wyekspediują cały zespół pierwszą klasą lotniczą. Jakąś godzinę później ważniacy wylądują w Cleveland, gdzie z pewnością będzie na nich czekał jakiś goguś z Great Benefit, po czym szofer odwiezie prawników do najlepszego hotelu w mieście. Po wyśmienitej kolacji, suto zakrapianej kosztownymi trunkami, wszyscy zbiorą się w sali konferencyjnej zarządu towarzystwa, zasiądą na pluszowych kanapach i do późna będą układać plany na następny dzień. Mniej więcej w tym czasie, kiedy uda mi się znaleźć wolne miejsce w jakimś podrzędnym motelu, tamci będą się już układali do snu, wypoczęci i odświeżeni, gotowi do kolejnej bitwy tej naszej wojny.
*** Great Benefit ma swoją siedzibę na rozległych przedmieściach Cleveland, terenach ekspansji białoskórej finansjery. Podaję adres kierowcy taksówki i proszę o zawiezienie do jakiegoś niezbyt drogiego motelu, znajdującego się gdzieś w tamtej okolicy. Nie trzeba mu dwa razy powtarzać. Zatrzymuje się przed Plaza Inn, sąsiadującym z barem McDonald’sa, naprzeciwko kina Blockbuster Video. Wzdłuż całej ulicy ciągną się pawilony — supermarkety, bary szybkiej obsługi, sale bilardowe, specjalistyczne sklepiki i tanie motele. Wygląda to jak wielka promenada. Niemniej okolica sprawia wrażenie dość bezpiecznej. W motelu są prawie wyłącznie wolne pokoje. Za pierwszą dobę płacę trzydzieści dwa dolary gotówką. Muszę prosić o pokwitowanie, gdyż Deck nalega, żeby zbierać wszystkie rachunki. Dwie minuty po północy kładę się do łóżka i zaczynam się gapić w sufit. Dopiero teraz dociera do mnie, że poza recepcjonistą nikt na świecie nie wie, gdzie się zatrzymałem. Nie mam do kogo zadzwonić, nikt nie czeka na znak życia ode mnie. Co gorsza, nie mogę nawet zasnąć.
*** Już od chwili, kiedy jęła we mnie narastać nienawiść do Great Benefit, zacząłem sobie w wyobraźni rysować wygląd biur towarzystwa. Sądziłem, że muszą się one mieścić w nowoczesnym drapaczu chmur ze szkła i stali, z fontanną i łopoczącymi sztandarami przed głównym wejściem oraz wielkim znakiem firmowym z brązu i napisem nad obrotowymi drzwiami. Wszystko powinno świadczyć o bogactwie i doskonałej kondycji firmy. Jest jednak inaczej. Budynek odnajduję bez trudu, ponieważ na frontonie widnieje wymalowany wielkimi czarnymi literami adres: „5550 Baker Gap Road”. Ale z daleka nigdzie nie widać nazwy Great Benefit. Co więcej, od ulicy gmach wygląda dość niepozornie, nie ma fontanny ani sztandarów. Składa się z kilku pięciokondygnacyjnych skrzydeł z lanego betonu, tworzących raczej nietypową bryłę przestrzenną. Wygląda dość nowocześnie i robi strasznie przygnębiające wrażenie. Fronton stanowi szara ściana z litego betonu, podziurawiona prostokątami okien o przydymionych szybach. Na szczęście wyraźnie odznaczają się w niej drzwi wejściowe. Wkraczam do niewielkiego holu. Wzdłuż jednego boku stoi kilka sztucznych palm w donicach, wzdłuż drugiego ciągnie się szeroki kontuar recepcyjny. Siedząca za nim dziewczyna ma na głowie słuchawki telefoniczne z miniaturowym mikrofonem, umieszczonym zaledwie centymetr od jej warg. Na ścianie za nią wyliczone są nazwy trzech firm, których biura znajdują się w tym gmachu: Zjednoczenie PinnConn, Spółka Green Lakes Marinę oraz Towarzystwo Ubezpieczeniowe Great Benefit Life.
Ciekawe, która z nich nadzoruje pozostałe. Przy każdej nazwie widnieje duży emblemat wykonany z brązu. — Nazywam się Rudy Baylor i jestem umówiony z panem Paulem Moyerem — odzywam się do recepcjonistki. — Proszę chwileczkę zaczekać. — Dziewczyna wciska jakiś klawisz na konsoli, odczekuje chwilę, po czym mówi do mikrofonu: — Panie Moyer, przyszedł pan Baylor. Przez cały czas uśmiecha się przymilnie. Jego gabinet musi się znajdować niedaleko, ponieważ już po minucie facet wkracza do holu. Uprzejmościom nie ma końca, potrząsa moją ręką, szczerząc zęby w uśmiechu, i dopytuje się, jak upłynęła podróż. Idę za nim bocznym korytarzem do windy. Facet ma mniej więcej tyle lat co ja, gada niemal bez przerwy. Jedziemy na trzecie piętro, gdzie już po kilku krokach gubię się w tym istnym koszmarze współczesnej architektury. Podłogi są zasłane miękką wykładziną światła przygaszone, na ścianach wiszą reprodukcje. Moyer wyrzuca z siebie potok słów, prowadząc mnie w głąb labiryntu, wreszcie otwiera ciężkie drzwi. Wita mnie zestaw biurowy typu Fortuna 500. Wchodzę do sali konferencyjnej, w której poczesne miejsce zajmuje długi, masywny i błyszczący lakierem stół. Wokół niego mieści się co najmniej pięćdziesiąt krzeseł. Fotele prezydium są obite skórą. Z sufitu zwiesza się kandelabr, jego błyszczące ozdoby dzieli zaledwie metr od geometrycznego środka stołu. W lewej części sali umieszczono barek, pod prawą ścianą stoi wózek zastawiony tacami z kawą rogalikami i ciasteczkami. Wokół niego czeka grupa porozumiewających się szeptem mężczyzn, konspiratorów jest co najmniej ośmiu. Wszyscy w ciemnych garniturach, śnieżnobiałych koszulach i krawatach w prążki. Nieźle: ośmiu na jednego. Delikatne dygotanie większości moich wewnętrznych organów przeradza się w istną trzęsionkę. Gdzie jest Tyrone Kipler, kiedy go najbardziej potrzebuję? W tej sytuacji nawet obecność Decka dodałaby mi otuchy. Czterej spośród tych mężczyzn to moi oponenci z Trenta i Brenta, zetknąłem się z nimi na sali sądowej w Memphis. Pozostałych nie znam. Rozmowa natychmiast się urywa po moim wejściu do sali. Na chwilę wszyscy zastygają bez ruchu, gapiąc się na mnie podejrzliwie. Widocznie przerwałem im nadzwyczaj ważną naradę. Pierce Morehouse jako pierwszy odzyskuje mowę. — Witaj, Rudy. Wchodź śmiało — zaprasza, ale robi to wyłącznie z obowiązku. Skinieniem głowy witam B. Deweya Claya Hilla Trzeciego, M. Aleca Plunka Juniora i Brandona Fullera Grone’a. Wymieniamy uściski dłoni. Morehouse przedstawia mi czterech pozostałych mężczyzn, podając ich nazwiska. Natychmiast je zapominam. Jedyną osobą, którą rozpoznaję, jest Jack Underhall, widywałem go podczas spotkań w sądzie. To on w tej sprawie będzie reprezentował zarząd Great Benefit, pełni funkcję głównego radcy prawnego towarzystwa. Cały zespół pozwanego wygląda świeżo i dostojnie. Wszyscy zdążyli się wyspać po krótkiej podróży samolotem i sutej kolacji. Mają świeżo wyprasowane koszule, jakby przed chwilą odebrali je z pralni, a nie wyjęli z walizek. Ja jestem wymęczony, mam zaczerwienione oczy i wymięty kołnierzyk koszuli. Lecz moje myśli pochłaniają znacznie ważniejsze sprawy. Zjawia się także protokólantka sądowa i Morehouse rozsadza wszystkich wokół szczytu stołu. Wymieniając każde nazwisko, zastanawia się przez chwilę, zanim wskaże któreś krzesło. Eksponowane miejsce na rogu zostawia dla przesłuchiwanego świadka. Wreszcie wszystko jest gotowe. Niemalże z namaszczeniem ustawiam swoje krzesło w odpowiedniej odległości od stołu, a to wcale nie jest łatwe, gdyż cholerny mebel waży chyba z tonę. Po przeciwnej stronie, oddzieleni ode mnie trzymetrowej szerokości blatem, czterej fachowcy z Trenta i Brenta otwierają swoje aktówki. Chyba specjalnie starają się narobić jak najwięcej hałasu — strzelają
zamkami, terkoczą suwakami, walą papierzyskami i teczkami o stół. Po chwili wyrasta przed nimi wysoki mur dokumentów. Natomiast czterej pracownicy towarzystwa wiercą się niespokojnie za plecami protokólantki, niepewnym wzrokiem spoglądając na Morehouse’a. Kiedy ten wreszcie kończy układać swoje notatniki i teczki z papierami, mówi: — Proponujemy, Rudy, zacząć to przesłuchanie od spisania zeznań przedstawiciela zarządu firmy, Jacka Underhalla. Spodziewałem się tej propozycji i jestem na nią przygotowany. — Nie sądzę, żeby to było najlepsze rozwiązanie — odpowiadam nerwowo. Desperacko usiłuję zachować spokój, chociaż znajduję się na obcym gruncie, otoczony przez nieprzyjaciół. Mam parę ważnych powodów, żeby nie rozpoczynać przesłuchania od nikogo z zarządu, a jednym z bardziej znaczących jest to, że stronie pozwanej na tym zależy. Ale to ja wnioskowałem o przesłuchanie i będę je prowadził tak, jak mi się podoba. — Słucham? — pyta Pierce z niedowierzaniem w głosie. — Wyraziłem się dość jasno. Chciałbym na początku powołać na świadka Jackie Lemanczyk, inspektora do spraw roszczeń. Ale jeszcze wcześniej chcę otrzymać dokumenty, o które prosiłem. We wszystkich procesach o odszkodowanie najważniejsza jest dokumentacja pierwotna, to znaczy teczka założona przez pozwaną firmę, w której przechowuje się kopie wszelkich pism i listów dotyczących wniosku powoda. Zazwyczaj na ich podstawie można odtworzyć całą, niejednokrotnie szokującą historię niewłaściwego traktowania klienta. Istnieje obowiązek ujawniania tej dokumentacji, a ja powinienem uzyskać do niej dostęp już dwa tygodnie temu. Drummond tłumaczył, że to nie jego wina, że to klient ociąga się z przesłaniem materiałów. Toteż w nakazie sądowym Kipler umieścił punkt, w którym zobowiązał towarzystwo do przedstawienia mi tych dokumentów jeszcze przed rozpoczęciem przesłuchania. — Uważamy jednak, że najlepiej byłoby zacząć od zeznań Jacka Underhalla — oznajmia stanowczo Morehouse. — Mało mnie obchodzi, co uważa strona pozwana — odpowiadam, starając się zrobić wrażenie wkurzonego i znieważonego. Mogę sobie na to pozwolić, mając za sobą Kiplera. — Chcecie, żebym zadzwonił do sędziego? — pytam groźnie, pragnąc im przypomnieć, że są zobligowani formalnym nakazem. Nawet pod nieobecność Kiplera jego nieugięte stanowisko zaczyna dominować nad atmosferą spotkania. W nakazie sędzia zaznaczył wyraźnie, że wytypowanych przeze mnie sześć osób ma się dziś stawić na przesłuchanie, do mojej wyłącznej dyspozycji, a to oznacza, że tylko ode mnie zależy kolejność przyjmowania zeznań i tylko ja mogę ich zwolnić z tego obowiązku. Co więcej, Kipler zostawia mi otwartą furtkę do powoływania nowych świadków, jeśli tylko uznam to za konieczne w trakcie dochodzenia prawdy. Wręcz nie mogłem się doczekać pierwszej sposobności postraszenia ich telefonem do sędziego. — Ach, tak… No cóż… Mamy pewien problem z Jackie Lemanczyk — odpowiada Pierce, zerkając nerwowo na czterech przedstawicieli towarzystwa, zajmujących miejsca bliżej drzwi. Wszyscy krzywią się boleśnie, wbijając spojrzenia w czubki swoich butów. Morehouse siedzi dokładnie naprzeciwko mnie, toteż bez trudu dostrzegam jego zakłopotanie. — A cóż to za problem? — Ona już nie pracuje w tej firmie. Zastygam z otwartymi ustami. Ta wiadomość wprawia mnie w osłupienie i przez chwilę zupełnie nie mam pojęcia, co powiedzieć. Gapię się na Pierce’a próbując zebrać myśli. — Od kiedy? — pytam w końcu. — Odeszła w ubiegłym tygodniu.
— W ubiegłym tygodniu? Przecież w czwartek widzieliśmy się w sądzie. Wiedziałeś wtedy o tym? — Nie. Lemanczyk pracowała jeszcze do soboty. — Dostała wymówienie? — Złożyła rezygnację. — I gdzie teraz przebywa? — Czy nie wystarczy, że już tu nie pracuje? Tylko z tego powodu nie możesz powołać jej na świadka. Zaglądam do swoich notatek, wpatrując się w listę nazwisk. — W porządku. A co z Tonym Krickiem, młodszym inspektorem do spraw roszczeń? Jeszcze bardziej zbolałe miny, zwieszone głowy, szuranie nogami. — On także już nie pracuje — oznajmia Morehouse. — Został zwolniony w ramach redukcji etatów. Drugi raz dostaję po nosie. Rozmyślam gorączkowo, co robić w tej sytuacji. To oczywiste, że zarząd Great Benefit zwolnił ludzi, żeby uniemożliwić im składanie zeznań. — Cóż za niezwykły zbieg okoliczności — mówię grobowym głosem. Plunk, Hill i Grone nawet nie podnoszą nosa znad swoich notatników, chociaż nie mam zielonego pojęcia, co mieliby zapisywać. — Nasz klient co jakiś czas przeprowadza podobną redukcję zatrudnienia — wyjaśnia Pierce z kamiennym wyrazem twarzy. — A Richard Pellrod, starszy inspektor do spraw roszczeń? Pozwólcie, że zgadnę. Zapewne jego także objęła redukcja etatów. — Nie, znajduje się na tej sali. — A Russell Krokit? — Pan Krokit przeniósł się do innej firmy. — Ach, więc nie został zwolniony? — Nie. — Złożył rezygnację, tak jak Jackie Lemanczyk? — Zgadza się. Russell Krokit również był starszym inspektorem do spraw roszczeń, to on napisał ów obraźliwy list. Mimo zdenerwowania i przerażenia, jakie towarzyszyło mi przez całą drogę do Cleveland, czekałem z niecierpliwością na możliwość zadania kilku pytań panu Krokitowi. — A Everett Lufkin, kierownik działu roszczeń? Także został objęty redukcją etatów? — Nie, znajduje się na sali. Przez bardzo długi czas panuje cisza, jakby dla wszystkich stało się nagle rzeczą najważniejszą określenie tempa, z jakim kurz osiada na stole. A zatem mój pozew spowodował, że parę osób już wylądowało na bruku. Zapisuję to wszystko w notatniku, próbując jednocześnie wypunktować, co powinienem dalej uczynić. — Gdzie są dokumenty? — pytam w końcu. Morehouse odwraca się, z krzesła obok podnosi gruby plik papierów i powoli kładzie go na stole przede mną. Wszystkie dokumenty starannie powieloono i zebrano grubą gumową przepaską. — Czy są ułożone w porządku chronologicznym? — pytam, gdyż tego Kipler również się domagał. — Chyba tak — odpowiada Pierce, mierząc przedstawicieli Great Benefit takim wzrokiem, jakby chciał ich spopielić na miejscu.
Plik papierów ma co najmniej dwadzieścia centymetrów grubości. Nawet nie zdejmując z nich gumowej przepaski, oświadczam: — Potrzebuję godzinę na ich przejrzenie. Później będziemy mogli rozpocząć przesłuchanie. — Oczywiście. Tuż za ścianą znajduje się druga, mniejsza sala konferencyjna — mówi Morehouse, wstając z krzesła i wskazując drzwi za moimi plecami. Zabieram dokumenty i przechodzę za nim do sąsiedniego pokoju. Pierce wycofuje się pospiesznie i zamyka za sobą drzwi. Zajmuję miejsce przy stole, ściągam opaskę i zaczynam przeglądać korespondencję. Dokładnie godzinę później wracam do dużej sali posiedzeń. Ośmiu mężczyzn popija kawę i prowadzi luźną rozmowę. — Musimy się skontaktować z sędzią — oznajmiam od drzwi, natychmiast przyciągając uwagę Morehouse’a. — Zadzwonimy stąd — dodaję, wskazując mniejsze pomieszczenie za moimi plecami. Pierce siada przy jednym aparacie, ja przy drugim. Wybieram numer gabinetu sędziego i już po drugim sygnale Kipler podnosi słuchawkę. Przedstawiamy się obaj i wymieniamy powitania. — Zaistniały problemy, Wysoki Sądzie — oświadczam, starając się zachować pewne, stanowcze brzmienie głosu. — Tak, co się stało? Pierce trzyma słuchawkę przy twarzy, ale wpatruje się w podłogę. — Spośród sześciu świadków, których chciałem przesłuchać i których nazwiska zostały wymienione w pańskim nakazie, troje niespodziewanie zniknęło. Albo złożyli rezygnację, albo dostali wypowiedzenie wskutek planowej redukcji etatów, w każdym razie nie pracują już w firmie. A wszystko to się zdarzyło w ubiegłym tygodniu. — O kogo chodzi? To pytanie pada tak szybko, iż od razu nasuwa się wniosek, że Kipler ma przed oczyma listę nazwisk. — Jackie Lemanczyk, Tony Krick oraz Russell Krokit nie są już pracownikami towarzystwa. Pellrod, Lufkin i Underhall, rzecznik zarządu, szczęśliwym trafem przetrwali tę burzę. — A co z dokumentami? — Otrzymałem je, zdążyłem nawet pobieżnie przejrzeć. — I co? — Brakuje co najmniej jednego pisma — odpowiadam, uważnie obserwując Morehouse’a, który spogląda na mnie ze zmarszczonymi brwiami, jakby nie mógł w to uwierzyć. — Jakiego? — pyta Kipler. — Obraźliwego listu. Nie znalazłem go. Pozostałych dokumentów nie sprawdzałem aż tak dokładnie. Zespół pozwanego Great Benefit miał okazję zapoznać się z tym listem dopiero w ubiegłym tygodniu. Egzemplarz, który Dot wręczyła Drummondowi w trakcie przesłuchania, był aż w trzech miejscach oznakowany napisem: „kopia”. Uczyniłem to specjalnie, aby łatwiej mi było sprawdzić, skąd pochodzi egzemplarz, jaki powinna mi udostępnić obrona. Oryginał jest głęboko schowany w aktach, w moim biurze. Wiedziałem, że Drummond się nie odważy skopiować tak oznakowanego listu i dostarczyć swoim współpracownikom, żeby ci dołączyli go do reszty dokumentacji, która czekała na mnie w Cleveland. — Czy to prawda, Pierce? — dopytuje się Kipler. Morehouse jest w kropce. — Przykro mi, Wysoki Sądzie… Ja o tym nie wiedziałem… Przeglądałem wcześniej te dokumenty, ale… no cóż… rozumie pan… Nie sprawdzałem każdego papierka.
— Czy jesteście w jednym pokoju? — Tak, Wysoki Sądzie — odpowiadamy równocześnie. — To dobrze. Pierce, wyjdź na chwilę, a ty, Rudy, zostań przy aparacie. Morehouse otwiera już usta, żeby zaprotestować, ale szybko się rozmyśla. Wyraźnie zmieszany, odkłada słuchawkę i wychodzi z pokoju. — W porządku, panie sędzio. Zostałem sam. — Jaka tam panuje atmosfera? — Dość napięta. — Można się było tego spodziewać. Powiem ci, co zamierzam zrobić. Uniemożliwiając ci rozmowę ze świadkami oraz ukrywając dokumenty, zarząd Great Benefit przyczynił się do tego, bym zarządził przesłuchanie tutaj, w Memphis. Przepisy zostawiają to do mojego uznania, ale firma w pełni sobie zasłużyła na takie traktowanie. Moim zdaniem powinieneś spisać zeznania Underhalla i na tym skończyć. Możesz go wypytywać o wszystko, ale postaraj się za wszelką cenę wyjaśnić okoliczności zwolnienia tamtych trojga. Spróbuj obarczyć go winą. Jak skończysz, wracaj do domu. Ja zarządzę powtórne przesłuchanie pod koniec tygodnia i reszty dowiemy się na miejscu. Nie zapomnij pokwitować odbioru kopii dokumentów. Pospiesznie zapisuję w notatniku najważniejsze decyzje Kiplera. — A teraz daj mi do telefonu Pierce’a — dodaje sędzia. — I przygotuj go na niespodziankę.
*** Jack Underhall to niewysoki, lecz dość mocno zbudowany mężczyzna. Nosi króciutko przycięte wąsiki i wysławia się nadzwyczaj lakonicznie. Proszę go o wyjaśnienie sytuacji prawnej towarzystwa. Otóż Great Benefit jest agendą Zjednoczenia PinnConn, prywatnej korporacji wielobranżowej, której właścicieli nawet trudno byłoby zidentyfikować. Wypytuję szczegółowo o wzajemne powiązania i współzależności między trzema firmami mającymi swoje siedziby w tym budynku, ale nawet on nie potrafi wszystkiego wyjaśnić. Przez godzinę rozmawiamy na temat struktury towarzystwa, poczynając od zarządu spółki, a kończąc na oddziałach terenowych. Poznaję zakres działalności, wielkość obrotów, rodzaj zobowiązań, liczbę wydziałów i pracowników — wszystko to jest dość interesujące, ale nie ma zasadniczego znaczenia. Underhall przedstawia mi nawet pisemne rezygnacje dwojga specjalistów, którzy nie mogli się stawić na przesłuchaniu, zapewniając przy tym, że odejście tych ludzi nie ma nic wspólnego z naszą sprawą. Magluję go przez trzy godziny, po czym ogłaszam koniec posiedzenia. Przygotowywałem się psychicznie na trzydniowy pobyt w Cleveland, wielogodzinne dyskusje z przeciwnikami z Trenta i Brenta, konieczność wydobywania najbłahszych informacji z wrogo nastawionych świadków i ślęczenie po nocach nad papierami w pokoju motelowym. Teraz zaś, jeszcze przed czternastą wychodzę z siedziby firmy, mając nadzieję nigdy więcej tu nie wracać. Taszczę kolejne kopie znanych mi już dokumentów, które zwalę Deckowi do sprawdzenia. Ale co najważniejsze: opuszczam gmach z przyjemną świadomością że teraz te dupki będą musiały się pofatygować do Memphis i składać zeznania na moich warunkach, w dobrze znanej mi sali sądowej, w obecności przychylnego sędziego. Odnoszę wrażenie, że droga powrotna autobusem upływa znacznie szybciej.
ROZDZIAŁ 35 Deck wydrukował sobie wizytówki, w których przedstawia się jako „asystent pełnomocny” — dla mnie gatunek nieznany. Bez przerwy krąży po korytarzach sądu, wypatrując jakichś mało znaczących przestępców, najlepiej takich, którzy dopiero po raz pierwszy mają się stawić na sali. Podczas mojej nieobecności namierzył faceta rozglądającego się niepewnie i trzymającego w garści wezwanie, toteż postanowił zaatakować. Deck bowiem nazywa taką akcję dwuetapowym atakiem myszołowa — myszą jest człowiek, który wyraża zgodę na to, by reprezentował go drapieżny i wygłodniały adwokat, jakich wielu krąży po korytarzach sądu. Nawet zaprosił mnie kiedyś, bym popatrzył z bliska, jak wygląda taka dwuetapowa akcja, lecz odmówiłem.
*** Derrick Dogan miał być pierwotnie ofiarą takiego „ataku myszołowa”, ale zniweczył go w zarodku, pytając wprost: — A któż to jest, do cholery, „asystent pełnomocny adwokata”? Deck, który zazwyczaj ma gotową jakąś ciętą odpowiedź, tym razem nie zdołał zadowolić dociekliwego klienta i zmył się jak niepyszny. Ale Dogan zachował wręczoną mu wizytówkę. Wieczorem tego samego dnia został na ulicy potrącony przez jakiegoś nastolatka w sportowym wozie. Dwadzieścia cztery godziny po tym, jak rozmawiał z Deckiem w sądzie, zadzwonił ze szpitala pod wezwaniem Świętego Piotra pod numer widniejący na wizytówce. Telefon odebrał Deck, ja w tym czasie ślęczałem nad papierami przywiezionymi z Cleveland. Parę minut później obaj jechaliśmy już do szpitala. Dogan oznajmił bowiem, że chce rozmawiać z prawdziwym adwokatem, a nie jakimś tam „asystentem pełnomocnym”. To moja pierwsza oficjalna wizyta w tym szpitalu. Dogan leży na sali ogólnej, ma złamaną nogę, połamane żebra, rękę wywichniętą w nadgarstku oraz liczne siniaki i zadrapania. Jest młody, ma około dwudziestu lat, nie nosi obrączki. Już na wstępie przybieram pozę wytrawnego fachowca. Powtarzam wyuczone teksty, tłumaczę, żeby pod żadnym pozorem nie rozmawiał z wysłannikami towarzystwa ubezpieczeniowego, w ogóle z nikim, poza lekarzami. Teraz my się zajmiemy jego sprawą, bo moja firma ma duże doświadczenie w wystąpieniach o odszkodowania pieniężne dla ofiar wypadków drogowych. Deck tylko się uśmiecha, jego nauki nie poszły w las. Dogan podpisuje kontrakt oraz upoważnienie, które pozwoli nam zyskać wgląd w jego kartę chorobową. Cierpi wyraźnie, toteż nie siedzimy przy nim zbyt długo. Żegnamy się, obiecując zajrzeć tu jutro. Deck wraca tuż przed północą przywozi kopię raportu policyjnego. Zdążył już porozmawiać z rodzicami nastolatka, którzy są ubezpieczeni w towarzystwie State Farm. Nie wiem, jak zdołał tego dokonać, w każdym razie wyciągnął od ojca chłopaka informację, że polisa od wypadku opiewa na dwadzieścia pięć tysięcy dolarów. Wygląda na to, że zarówno facet, jak i jego syn są nieźle przestraszeni. Jak znam Decka oznajmia im na pożegnanie, że wszystko będzie w porządku, choć w głębi ducha bardzo się cieszy z tego wypadku. Trzecia część z dwudziestu pięciu tysięcy to ponad osiem tysięcy dolarów. Fundujemy sobie lunch w Dux, wykwintnej restauracji mieszczącej się w gmachu Peabody’ego. Ja zamawiam
wino, Deck wystawny deser. To największe honorarium, jakie dotychczas wywalczyła nasza firma. Przez trzy godziny snujemy w restauracji plany spożytkowania tych pieniędzy.
*** Już w najbliższy czwartek po moim powrocie z Cleveland spotykamy się na sali sądowej o wpół do szóstej wieczorem. Kipler wyznacza tak nietypową godzinę, ponieważ chce się osobiście zobaczyć z Leo Drummondem, który ma bardzo pracowity tydzień. Do sądu przyjeżdża cały zespół obrony, a każdy z pięciu adwokatów ma nos zwieszony na kwintę — dobrze wiedzą co ich czeka. Zjawia się także Jack Underhall, rzecznik zarządu Great Benefit, ale na szczęście reszta sztywniaków zostaje w Cleveland. Trudno mieć do nich o to pretensje. — Lojalnie ostrzegałem w kwestii ukrywania dokumentów, panie Drummond — zaczyna sędzia jadowitym tonem. Zdołał się skontaktować telefonicznie z Leo zaledwie pięć minut temu, toteż nic dziwnego, że ten jest zziajany. — Chyba dość jasno postawiłem sprawę, jak pan zapewne pamięta, wystosowałem nawet pisemny nakaz sądowy. I co się stało? Prawdopodobnie nie ma w tym ani trochę winy Drummonda. To jego klient bawi się z nim w kotka i myszkę. Podejrzewam, że Leo zdążył już nagadać przez telefon tym bubkom z Cleveland. To bardzo ambitny facet, a nikt przecież nie lubi zbierać cięgów za kogoś innego. Nawet trochę mi go żal. Prowadzi obecnie jakąś wielką rozprawę przed sądem federalnym, występuje o krociowe odszkodowanie, toteż zapewne sypia po trzy godziny dziennie i ma setki spraw na głowie, a tu jeszcze musiał pędzić biegiem przez ulicę, żeby wysłuchiwać uwag na temat lekkomyślnego postępowania swojego klienta. Naprawdę prawie mi go żal. — Nie potrafię tego wytłumaczyć, Wysoki Sądzie — odpowiada przekonująco szczerze. — Kiedy się pan dowiedział, że troje spośród wytypowanych świadków już nie pracuje dla pańskiego klienta? — W sobotę po południu. — Czy próbował pan zawiadomić o tym pełnomocnika powoda? — Tak, Wysoki Sądzie, ale nie zdołałem się z nim skontaktować. Sprawdzaliśmy nawet rezerwacje w przedstawicielstwach kilku linii lotniczych, lecz bez powodzenia. No jasne, trzeba było sprawdzić w liniach Greyhound. Kipler robi zdegustowaną minę i jakby z niedowierzaniem kręci głową. — Proszę usiąść, panie Drummond — oznajmia, zanim zdążę cokolwiek wyjaśnić. — Zrobimy tak, panowie. Za tydzień od najbliższego poniedziałku spiszemy zeznania tu, na tej sali. Ze strony pozwanego mają się stawić na przesłuchanie: Richard Pellrod, starszy inspektor do spraw roszczeń, Everett Lufkin, kierownik działu roszczeń, Kermit Aldy, kierownik działu analiz, Bradford Barnes, wiceprezes do spraw administracyjnych, oraz Wilffed Keeley, prezes zarządu towarzystwa. Kipler wcześniej poprosił mnie o przedstawienie nowej listy świadków. Na sali panuje taka cisza, że słychać delikatny świst, z jakim cała piątka pełnomocników pozwanego wciąga powietrze przy każdym padającym nazwisku. — Nie życzę sobie żadnych wykrętów, dalszego przeciągania sprawy i odraczania przesłuchań. Świadkowie przyjadą do Memphis na własny koszt, stawią się przed sądem i pozostaną do dyspozycji pełnomocnika powoda tak długo, dopóki pan Baylor ich nie zwolni. Wszelkie koszty przesłuchania, włączając w to honoraria protokolantów i opłaty za przepisywanie oraz powielanie zeznań, poniesie towarzystwo Great Benefit. Z góry możemy zakładać, że przesłuchanie potrwa trzy dni. Dalej: kopie wszystkich dokumentów mają być
dostarczone powodowi najpóźniej w przyszłą środę, czyli na pięć dni przed rozpoczęciem składania zeznań. Kopie mają być czytelne i ułożone w porządku chronologicznym. Jeżeli ten nakaz nie zostanie wykonany, sąd nałoży kary pieniężne. A jeśli już mowa o karach, niniejszym nakazuję pozwanemu, czyli towarzystwu Great Benefit, w ramach odszkodowania zwrócić pełnomocnikowi powoda wszelkie koszty jego niepotrzebnej podróży do Cleveland. Panie Baylor, ile kosztuje lotniczy bilet powrotny do Cleveland? — Siedemset dolarów — odpowiadam bez wahania. — Pierwszą klasą czy turystyczną? — Turystyczną. — Panie Drummond, obrona wysłała do Cleveland czterech adwokatów. Oni podróżowali pierwszą klasą czy turystyczną? Leo spogląda na Morehouse’a, który zaczyna się wiercić na krześle niczym pierwszoklasista przyłapany na ściąganiu. — Pierwszą, Wysoki Sądzie — odpowiada Pierce. — Tak myślałem. Ile zatem kosztuje bilet pierwszej klasy? — Tysiąc trzysta. — Ile pan zapłacił za nocleg oraz wyżywienie, panie Baylor? Wydałem niecałe czterdzieści dolarów, ale byłoby mi wstyd przyznać się do tego przed sądem. Mogę tylko żałować, że nie nocowałem w najlepszym apartamencie dla nowożeńców. — Około sześćdziesięciu dolarów — odpowiadam, nie mając pewności, czy nie kieruje mną zwykła zachłanność. Dochodzę jednak do wniosku, że moi oponenci spędzili noc w wygodnych pokojach hotelowych, co najmniej po sto pięćdziesiąt za dobę. Kipler starannie wszystko notuje, sumuje wydatki, specjalnie robiąc z tego przedstawienie. — Ile czasu poświęcił pan na podróż? Dwie godziny w jedną stronę? — Mniej więcej. — Licząc po dwieście za godzinę, wychodzi osiemset dolarów. Czy poniósł pan jakieś dodatkowe wydatki? — Dwieście pięćdziesiąt dolarów honorarium protokólantki. Sędzia dopisuje kolejną liczbę, dodaje, sprawdza obliczenia, wreszcie oznajmia: — Nakazuję pozwanemu w ramach kary zwrócić panu Baylorowi sumę dwóch tysięcy czterystu dziesięciu dolarów, płatną w terminie pięciu dni. Jeżeli w tym czasie pan Baylor nie otrzyma zwrotu poniesionych kosztów, zasądzona kara będzie ulegała podwojeniu za każdy dzień zwłoki. Czy to jasne, panie Drummond? Uśmiecham się mimowolnie. Leo wstaje powoli, prostuje się jak gdyby z trudem, po czym szeroko rozkłada ręce. — Wnoszę sprzeciw, Wysoki Sądzie — oświadcza. Podejrzewam, że aż kipi z wściekłości, ale stara się nie dać po sobie niczego poznać. — Pański sprzeciw został odnotowany. Utrzymuję w mocy pięciodniowy termin płatności. — Nie ma żadnego dowodu, że pan Baylor podróżował pierwszą klasą. Doświadczeni adwokaci sprzeciwiają się niemal każdej arbitralnej decyzji sądu, wręcz mają to we krwi. Takie postępowanie wynika z konkretnych, wymiernych powodów, pozwala bowiem zaoszczędzić pieniądze klienta. Ale w tym wypadku Drummond stoi na straconej pozycji. — Zostało jednak udowodnione, że przelot do Cleveland i z powrotem kosztuje tysiąc trzysta dolarów. Właśnie tyle nakazuję zapłacić pańskiemu klientowi. — Poza tym pan Baylor nie nalicza honorarium według stawek godzinowych. — Czy chce pan przez to powiedzieć, że jego czas nie ma żadnej wartości? — Nie, Wysoki Sądzie.
Leo pragnął jedynie zaakcentować to, że jestem początkującym adwokatem, który żeruje na ściąganych z ulicy klientach i którego stracony czas nie jest wart nawet dziesiątej części jego czasu. — Więc pański klient zapłaci mu po dwieście dolarów za godzinę. Strona pozwana i tak powinna być wdzięczna, gdyż początkowo myślałem o wymierzeniu kary za każdą godzinę, jaką pan Baylor spędził w Cleveland. No proszę! A tak niewiele brakowało! Zniechęcony Drummond macha ręką i siada z powrotem. Kipler mierzy go surowym spojrzeniem. Dopiero od paru miesięcy przewodniczy posiedzeniom na tej sali, a już zyskał reputację sędziego, który jest wrogo nastawiony do wielkich firm. W innych sprawach także bez wahania wymierza kary, nic więc dziwnego, że wśród prawników zrodziło się wiele plotek na ten temat. W naszym środowisku wieści rozchodzą się lotem błyskawicy. — Coś jeszcze? — pyta ostrym tonem zespół obrony. — Nie, Wysoki Sądzie — odpowiadam głośno, głównie po to, aby dać wszystkim do zrozumienia, że wciąż jestem obecny na sali. Cała piątka kolektywnie potakuje ruchem głowy, są jednomyślni. Kipler uderza młotkiem, kończąc posiedzenie. Pospiesznie zgarniam swoje rzeczy i wychodzę z sali.
*** Zamiast obiadu zjadam kanapkę z bekonem, zaproponowaną mi przez Dot. Słońce chyli się powoli ku zachodowi, jego ukośne promienie padają między koronami drzew ograniczających tylne podwórze na starego forda, gdzie siedzi Buddy, który odmówił przyjścia do kuchni na przekąskę. Dot twierdzi, że z powodu Donny’ego Raya stary coraz częściej przesiaduje za kierownicą wraka. Można już liczyć dni do śmierci chłopca, toteż ojciec, nie mogąc znieść psychicznego napięcia, ukrywa się tam przed wszystkimi i zapija tanim ginem. Każdego ranka spędza kilka minut w pokoju syna, po czym wychodzi stamtąd cały we łzach i na resztę dnia znika we wnętrzu forda. Poza tym wcale się nie pokazuje, jeśli w domu jest ktoś oprócz jego żony. Nawet mi to na rękę. Dot chyba także. Przez jakiś czas rozmawiamy o postępach sprawy, wybiegach stosowanych przez Great Benefit oraz niezwykłej przychylności sędziego Kiplera, odnoszę jednak wrażenie, że ją to wszystko mało interesuje. Owa energiczna, pałająca chęcią zemsty kobieta, którą poznałem przed sześcioma miesiącami, chyba ostatecznie zrezygnowała z dalszej walki. Wtedy jeszcze wierzyła, że adwokat, nawet taki żółtodziób jak ja, zdoła nakłonić towarzystwo ubezpieczeniowe do zmiany decyzji. Jeszcze liczyła na jakiś cud. Teraz nie został jej nawet cień nadziei. Do końca swojego życia będzie się obwiniała za śmierć Donny’ego Raya. Mówiła mi to wielokrotnie, powtarzała z naciskiem, że powinna była pójść do adwokata i wystąpić na drogę sądową zaraz po tym, jak otrzymała pierwszą odmowę wypłaty odszkodowania. Zamiast tego sama zaczęła pisać odwołania. Z perspektywy czasu odnoszę wrażenie, że Great Benefit chyba jednak by pokryło koszty operacji, gdyby ich tylko nastraszyć pozwem sądowym. Do takiego wniosku skłaniają mnie dwie rzeczy: Po pierwsze to, że odmowa była niezgodna z warunkami polisy ubezpieczeniowej i kierownictwo firmy doskonale o tym wiedziało. A po drugie fakt, że zaledwie ja, nikomu nieznany i początkujący adwokat, złożyłem taki pozew, natychmiast padła propozycja ugody i wypłacenia siedemdziesięciu pięciu tysięcy odszkodowania. Tamci się przerazili — strach musiał oblecieć nie tylko prawnych doradców firmy, ale i cały zarząd spółki.
Dot częstuje mnie bezkofeinową kawą rozpuszczalną, po czym wychodzi porozmawiać z mężem. Zabieram filiżankę i przechodzę do tylnej części budynku, do pokoju Donny’ego Raya. Chłopak śpi przykryty cienkim prześcieradłem, leży na prawym boku i kolana ma podciągnięte pod brzuch. Maleńka nocna lampka daje niewiele światła. Siadam przy jego łóżku, plecami do otwartego okna, wystawiając kark na delikatne podmuchy orzeźwiającego wiatru. W całym sąsiedztwie panuje spokój, toteż w sypialni zalega martwa cisza. Donny Ray zostawił testament, krótki, dwuakapitowy dokument, w którym przekazuje wszystkie rzeczy osobiste swojej matce. Spisaliśmy go w ubiegłym tygodniu. Chłopak nie ma żadnego majątku, testament wcale nie jest potrzebny, co najwyżej poprawia jego samopoczucie. Ale zawarł w nim także wytyczne dotyczące swojego pogrzebu. Dot ma załatwić wszelkie formalności. Donny Ray życzy sobie, bym ja poniósł wieniec za jego trumną. Sięgam po tę samą książkę, którą czytam po kawałku od dwóch miesięcy. To zbiór czterech opowiadań wydany przed trzydziestu laty, ale w domu Blacków nie ma zbyt wielu książek. Zostawiam ją zawsze na stoliku i czytam po parę stron podczas każdej wizyty. Chłopak pojękuje i porusza się nieznacznie. Już niedługo Dot zajrzy tu któregoś ranka i zastanie syna zimnego jak lód. Zawsze zostawia nas samych, kiedy odwiedzam Donny’ego Raya. Teraz słyszę dolatujący z kuchni brzęk zmywanych naczyń. Chyba nawet Buddy wrócił do domu. Przez godzinę siedzę nad książką od czasu do czasu zerkając na śpiącego chłopaka. Jeśli się obudzi, zamienimy kilka zdań albo po prostu włączę mu telewizor. Uczynię tak, jak będzie sobie życzył. W saloniku rozlega się jakiś obcy głos. Po chwili słychać ciche pukanie i do środka zagląda jakiś mężczyzna. Mija parę sekund, zanim rozpoznaję doktora Korda. Był w pobliżu z wizytą i postanowił odwiedzić swojego pacjenta. Wymieniamy uścisk dłoni na powitanie i rozmawiamy półgłosem, stojąc przy łóżku Donny’ego Raya. Dopiero później przechodzimy bliżej okna. — Po prostu przejeżdżałem tędy — informuje szeptem lekarz, jakby chciał mnie przekonać, że stale odwiedza swoich pacjentów w tej części miasta. — Usiądźmy — mówię, wskazując mu drugie krzesło w głębi pokoju. Zajmujemy miejsca przy oknie, niemal stykając się kolanami. Obaj nie spuszczamy oka z konającego chłopaka, który leży na łóżku dwa metry dalej. — Od jak dawna pan tu siedzi? — pyta Kord. — Mniej więcej od dwóch godzin. Zjadłem obiad z Dot. — Obudził się w tym czasie? — Nie. Tkwimy pogrążeni w półmroku, chłodne powietrze wpadające przez otwarte okno łaskocze po karku. Życiem każdego człowieka rządzą zegary, ale w tym pokoju odnosi się wrażenie przebywania poza czasem. — Sporo ostatnio myślałem — mówi ledwie słyszalnie lekarz — o tej rozprawie. Wie pan już, kiedy ma się rozpocząć? — Ósmego lutego. — To pewne? — Wszystko na to wskazuje. — I uważa pan, że byłoby znacznie lepiej, gdybym osobiście składał zeznania przed sądem przysięgłych? Nie wystarczy pisemna opinia i przesłuchanie zarejestrowane na taśmie wideo? — Oczywiście, że byłoby znacznie lepiej. Kord prowadzi praktykę od paru lat. Przesłuchania i wystąpienia przed sądem to dla niego żadna nowość. Pochyla się teraz do przodu, opierając łokcie na kolanach.
— W takim razie odwołajmy to przesłuchanie. Osobiście złożę zeznania przed sądem przysięgłych i nie wystawię za to żadnego rachunku. — To bardzo miło z pańskiej strony. — Nie ma o czym mówić. Przynajmniej tyle jestem mu winien. Na dłuższy czas zapada milczenie, obaj pogrążamy się w myślach. Sporadycznie dobiegają z kuchni jakieś hałasy, w całym domu panuje cisza. Kord należy do tych osób, którym nie przeszkadzają długie przerwy w rozmowie. — Wie pan, czym się zajmuję? — pyta w końcu. — Czym? — Stawianiem diagnoz i przygotowywaniem pacjentów na śmierć. — Więc czemu wybrał pan onkologię? — Mam powiedzieć szczerze? — Oczywiście. Czemu nie? — Bo jest największe zapotrzebowanie na onkologów, co zresztą zrozumiałe, prawda? A zatem dużo łatwiej się dostać na tę specjalizację niż na pozostałe. — No cóż, tym także ktoś się musi zajmować. — W gruncie rzeczy nie jest aż tak źle. Lubię swoją pracę — milknie na chwilę, patrząc na Donny’ego Raya. — Ale czasami jest mi bardzo ciężko patrzeć na cierpienia ludzi, którym nie można pomóc. Gdyby przeszczep szpiku kostnego nie był tak cholernie kosztowny, być może udałoby się go uratować. Byłem gotów poświęcić swój czas i osobiście zaangażować w operację, ale i tak by kosztowała dwieście tysięcy dolarów. Żaden szpital, żadna klinika w tym kraju nie może sobie pozwolić na bezpłatne przeprowadzenie tak drogiego zabiegu. — W takim razie pan również powinien żywić nienawiść do tego towarzystwa ubezpieczeniowego. — Owszem, trudno odczuwać cokolwiek innego. — Znów na dłużej zapada milczenie. — Trzeba zwalić na nich ciężar winy. — Właśnie próbuję to zrobić. — Czy jest pan żonaty? — pyta, prostując się na krześle i spoglądając na zegarek. — Nie. A pan? — Też nie, rozwiedziony. Więc może chodźmy razem na piwo. — W porządku. Dokąd? — Zna pan Murphy’s Oyster Bar? — Jasne. — To przenieśmy się tam. Wychodzimy na palcach z pokoju Donny’ego Raya i żegnamy się z Dot, która siedzi na werandzie w fotelu na biegunach i pali papierosa.
*** Zdążyłem zaledwie usnąć, kiedy dwadzieścia po trzeciej w nocy budzi mnie dzwonek telefonu. Przychodzi mi do głowy, że albo Donny Ray umarł, albo rozbił się samolot i Deck wyrusza na nocne łowy. Bo któż inny mógłby telefonować o tej porze? — Rudy? — odzywa się w słuchawce znajomy skrzekliwy głos, kiedy tylko unoszę ją z widełek. — Panna Birdie! — wołam, siadając w łóżku i próbując namacać włącznik lampki. — Przepraszam, że dzwonię w środku nocy. — Nic się nie stało. Jak pani się czuje?
— No cóż, nie traktują mnie tu najlepiej. Zamykam oczy, nabieram głęboko powietrza i opadam na poduszkę. Przecież mogłem się spodziewać takiego obrotu sprawy! — Kto panią źle traktuje? — pytam, ale głównie dlatego, że staruszka oczekuje takiej reakcji. W gruncie rzeczy to nie ma znaczenia. — Najgorsza jest June — odpowiada kobieta, jakby miała przygotowaną listę. — Nie chce mnie więcej widzieć w swoim domu. — To znaczy, że mieszka pani z Randolphem i June? — Tak. I czuję się okropnie. Po prostu okropnie. Boję się cokolwiek wziąć do ust. — Dlaczego? — Bo jedzenie może być zatrute. — Niech pani nie przesadza, panno Birdie. — Mówię poważnie. Im wszystkim zależy tylko na mojej śmierci, na niczym innym. Podpisałam nowy testament, według którego dostaną to, czego chcą. Pewnie wiesz, że nakłonili mnie do tego jeszcze w Memphis. Potem, po przyjeździe do Tampy, przez kilka dni wszyscy byli dla mnie bardzo dobrzy. Niemal bez przerwy odwiedzały mnie wnuki, dostawałam kwiaty i czekoladki. Później Delbert zabrał mnie do lekarza, zapłacił za szczegółowe badania i lekarz stwierdził, że jestem w doskonałej kondycji. Oni spodziewali się chyba czegoś innego. Ta diagnoza wyraźnie wszystkich rozczarowała i w jednej chwili zmienił się ich stosunek do mnie. June znów zaczęła się zachowywać jak podła, nędzna przybłęda, bo jest nią w rzeczywistości. Randolph coraz częściej począł wyjeżdżać na partie golfa i prawie nigdy nie ma go w domu. Delbert chodzi jak muł w kieracie. Vera nienawidzi June, a ta odpłaca jej się tym samym. Wnuki także przestały się pokazywać, chociaż większość z nich nie ma stałej pracy. — Ale po co dzwoni pani do mnie o tak dziwnej porze, panno Birdie? — Ponieważ… musiałam się zakraść do telefonu. Wczoraj June oświadczyła stanowczo, że nie mam prawa z niego korzystać. Więc poszłam do Randolpha, ale on także powiedział, że nie powinnam rozmawiać z jego aparatu dwa razy dziennie. Stęskniłam się za domem, Rudy. Tam wszystko w porządku? — Tak, oczywiście, panno Birdie. — Nie wytrzymam tu dłużej. Umieścili mnie w maleńkim pokoiku, obok którego znajduje się jeszcze mniejsza łazienka. A ja się przyzwyczaiłam do przestrzeni, rozumiesz, Rudy. — Tak, rozumiem, panno Birdie. Domyślam się, że staruszka tylko czeka, aż zgłoszę gotowość przyjechania po nią, ale ja nie chcę się mieszać w jej sprawy rodzinne. Jeszcze nie teraz. Nie minął nawet miesiąc od wyjazdu. Takie doświadczenie dobrze jej zrobi. — W dodatku Randolph wywiera na mnie nacisk, bym złożyła poświadczone notarialnie pełnomocnictwo, dające mu wyłączne prawo dysponowania moim majątkiem. Co ty o tym sądzisz? — Nigdy żadnemu klientowi bym nie radził podpisywać takiego dokumentu, panno Birdie. To nie jest dobry pomysł. Co prawda, nigdy jeszcze nie miałem klienta, który zetknąłby się z podobnymi problemami, ale nie ulega wątpliwości, że w jej wypadku to nie jest dobre rozwiązanie. Biedny Randolph, zapewne wyłazi ze skóry, byle tylko położyć łapska na dwudziestomilionowej fortunie matki. Ciekawe, co zrobi, kiedy pozna prawdę. Panna Birdie już teraz uważa, że jest traktowana niewłaściwie. A co będzie dalej? — No cóż, sama nie wiem… — W jej głosie czuć wahanie. — Niech pani tego nie podpisuje, panno Birdie.
— I jeszcze coś. Wczoraj Delbert… Och, ktoś nadchodzi. Muszę kończyć. Rozlega się trzask odkładanej słuchawki. Oczyma wyobraźni widzę June skradającą się ze skórzanym pasem w dłoni, żeby wymierzyć staruszce karę za niedozwolone korzystanie z telefonu. Już po chwili cała rozmowa ulatuje mi z pamięci. Nie wydarzyło się nic szczególnego, a ową dziwną sytuację można wręcz uznać za komiczną. Wniosek jest oczywisty: Jeśli panna Birdie będzie koniecznie chciała wrócić do domu, wówczas chętnie jej w tym pomogę. Układam się z powrotem i dość szybko zasypiam.
ROZDZIAŁ 36 Wybieram numer karnej farmy i rozmawiam chyba z tą samą panienką, z którą umawiałem się na pierwsze odwiedziny u Otta. W każdym razie regulamin zakładu wymaga, aby każdą wizytę wcześniej uzgodnić telefonicznie. Chcę się z nim spotkać jeszcze raz i ustalić termin przesłuchania. Nawet przez telefon słyszę, jak dziewczyna wali w klawisze komputera. — Bobby Ott został zwolniony, nie ma go już w naszym zakładzie — odpowiada po chwili. — Co takiego? — Wyszedł na wolność przed trzema dniami. — Mówił mi ostatnio, że zostało mu jeszcze osiemnaście dni kary, a rozmawialiśmy przecież w ubiegłym tygodniu. — Nic o tym nie wiem. W każdym razie już go tu nie ma. — Dokąd się udał? — pytam, oszołomiony. — Czy pan żartuje? — mówi ostro dziewczyna i odkłada słuchawkę. Ott jest na wolności. Okłamał mnie. Za pierwszym razem mieliśmy sporo szczęścia, że w ogóle udało się go odnaleźć, bo teraz zapewne przepadnie jak kamień w wodę.
*** Wiadomość, której spodziewałem się w każdej chwili, nadchodzi wreszcie w niedzielę rano. Siedzę na werandzie domu panny Birdie, jakbym był u siebie, czytam niedzielne wydanie gazety, sączę kawę i upajam się piękną pogodą. Dzwoni Dot i oznajmia krótko, że znalazła syna martwego jakąś godzinę temu. Wczoraj wieczorem zasnął spokojnie, żeby już nigdy się nie obudzić. Głos jej drży wyraźnie, lecz mimo to kobieta doskonale panuje nad sobą. Zamieniamy kilka słów, ale przychodzi mi to z trudem. Coś mnie ściska za gardło, a łzy napływają do oczu. Lecz zarazem wyczuwam ulgę w słowach Dot. — Teraz nie będzie już cierpiał — powtarza kilkakrotnie. Mówię, jak bardzo jest mi przykro, i obiecuję przyjechać po południu. W zamyśleniu idę przez podwórko w stronę hamaka, ale zastygam z ramieniem opartym o pień dębu i ocieram dłonią łzy spływające mi po twarzy. W końcu siadam w hamaku, zapierając się nogami o ziemię, zwieszam nisko głowę na piersi i w duchu odmawiam tę ostatnią z moich licznych modlitw i spokój Donny’ego Raya.
*** Dzwonię do domu sędziego Kiplera, przekazując mu smutne nowiny o śmierci chłopca. Pogrzeb ma się odbyć jutro o czternastej, co stwarza drobną niedogodność. O dziewiątej powinniśmy rozpocząć przesłuchania, które będą trwały przez kilka dni, jeśli nawet nie cały tydzień. Jestem pewien, że ważniacy z Cleveland są już w Memphis, prawdopodobnie siedzą w gabinecie Drummonda i na próbę składają zeznania, utrwalając je na taśmie wideo. Leo nie zapomina o żadnych szczegółach.
Kipler prosi, bym mimo wszystko stawił się o dziewiątej w sądzie, a on już się zatroszczy o resztę. Mówię mu, że jestem gotów do przepytania świadków. Byłem gotów dużo wcześniej, szczegółowo wynotowałem sobie wszystkie sprawy, o które powinienem zapytać każdego ze świadków, a sędzia podsunął mi jeszcze swoje propozycje. Także Deck przejrzał moje notatki. Kipler nadmienia ponadto, że i jemu byłoby na rękę wcześnie skończyć przesłuchanie, gdyż później czekają go dwie ważne debaty wstępne. W każdym razie powtarza, żebym się niczym nie martwił.
*** Kiedy zjawiam się w domu Blacków, jest tam już pełno osób z sąsiedztwa. Na podjeździe i ulicy samochody stoją zderzak przy zderzaku. Po podwórku i werandzie kręcą się jacyś staruszkowie. Witam się z ludźmi, skłaniając lekko głowę, i przepycham do środka. Dot stoi w kuchni, oparta ramieniem o lodówkę. We wszystkich pokojach także jest tłoczno. Stół i szafki kuchenne są zastawione — na talerzach i półmiskach leżą wszelkiego rodzaju ciasta, pasztety i pieczenie. Dot obejmuje mnie na powitanie. Przekazuję kondolencje, powtarzając, jak bardzo mi przykro. Ona dziękuję mi za przybycie. Oczy ma zaczerwienione, ale wyczuwam, że już nie starcza jej sił do płaczu. Wskazuje ręką porozstawiane wokół naczynia i prosi, żebym się poczęstował. Po chwili odchodzi w stronę licznej grupki sąsiadek. Nagle zaczynam odczuwać głód. Nakładam sobie na papierową tackę porcję pieczonego kurczaka, duszonej fasolki oraz surówki z kapusty, po czym wychodzę na patio, gdzie mogę posiedzieć w samotności. Buddy’ego wyjątkowo nie ma za kierownicą wraka. Podejrzewam, że Dot zamknęła go w sypialni, żeby nie sprawiał jej kłopotów. Jem powoli, nasłuchując przytłumionego gwaru rozmów, który dociera tu przez otwarte okna kuchni oraz saloniku. Później idę do kuchni, biorę dokładkę i ponownie ukrywam się na patio. Po jakimś czasie dołącza do mnie chłopak, który już na pierwszy rzut oka wydaje mi się dziwnie znajomy. — Cześć. Jestem Ron Black — mówi, siadając na sąsiednim krześle. — Brat bliźniak Donny’ego Raya. Jest szczupły i niezbyt wysoki, ale dość przystojny. — Miło mi cię poznać — odpowiadam. — Więc to ty jesteś tym adwokatem? — pyta, pociągając z kubeczka łyk lemoniady. — Zgadza, się. Rudy Baylor. Przykro mi z powodu śmierci twojego brata. — Dziękuję. Uświadamiam sobie nagle, że zarówno Dot, jak i Donny Ray bardzo mało mówili o Ronie. Wyprowadził się z domu zaraz po skończeniu szkoły średniej, zamieszkał gdzieś daleko stąd i nie utrzymywał zbyt bliskich kontaktów. Do pewnego stopnia mogę go nawet zrozumieć. Nie jest specjalnie rozmowny. Na moje pytania odpowiada krótkimi, urywanymi zdaniami, ale w końcu dochodzimy do sprawy przeszczepu szpiku kostnego. Ron potwierdza to wszystko, o czym już wiem — od pierwszej chwili był gotów zostać dawcą, zwłaszcza po tym, jak badania przeprowadzone przez doktora Korda wykazały daleko idącą zgodność budowy obu braci. Mówię mu, że chciałbym, aby powtórzył to wszystko przed sądem za kilka miesięcy, on zaś twierdzi, że uczyni to z przyjemnością. Zadaje mi parę pytań dotyczących przebiegu sprawy, lecz w ogóle nie interesuje go kwestia wielkości odszkodowania, jakie można będzie wywalczyć na rozprawie.
Nie mam wątpliwości, że jest głęboko pogrążony w smutku, lecz doskonale panuje nad sobą. Nawiązuję do ich dzieciństwa, mając nadzieję usłyszeć parę ciepłych słów, może jakieś wspomnienia ze wspólnych zabaw, psikusów robionych sąsiadom. Nic z tego. Ron mówi chłodno o rodzinnym domu, szkole, kolegach. Jest oczywiste, że odgrodził się od przeszłości. Pogrzeb ma się odbyć nazajutrz o czternastej, przychodzi mi więc na myśl, że Ron Black z pewnością znajdzie się na liście pasażerów samolotu odlatującego o siedemnastej do Houston. Tłum powoli rzednie, wreszcie żegnają się ostatni sąsiedzi. Pozostają jednak fury żarcia w kuchni. Zjadamy z Ronem po kawałku czekoladowej babki, popijając ciepławą wodą sodową. Po dwóch godzinach siedzenia na patiu sam czuję się wykończony. Żegnam się z gospodarzami i odjeżdżam.
*** W poniedziałek na sali sądowej wita mnie istny tłum posępnych facetów w eleganckich garniturach, skupionych wokół Leo Drummonda. Jestem gotów do działania. Co prawda zalękniony i roztrzęsiony, ale mam spisane wszystkie pytania. Jeśli nawet trema dokumentnie mnie sparaliżuje, będę mógł po prosta je odczytywać ze swoich notatek i przyjmować zeznania. Gromadka przestraszonych i zasępionych biznesmenów sprawia dość zabawne wrażenie. Mogę się tylko domyślać, jakimi przekleństwami sypali pod adresem moim, Drummonda i sędziego Kiplera, a zapewne wszystkich prawników w ogólności, kiedy przekazano im nakaz, że bezwzględnie mają się dziś stawić na sali sądowej i nie tylko złożyć zeznania, ale jeszcze cierpliwie czekać, aż ja łaskawie skończę przesłuchanie. Kipler zajmuje swoje miejsce i wywołuje naszą sprawę jako pierwszą. Już wcześniej ustalił, że przesłuchanie będzie mogło się odbyć w sąsiedniej sali, która w tym tygodniu jest wolna — on miałby wówczas możliwość zajrzeć tam od czasu do czasu i utrzymać Drummonda w ryzach. Teraz jednak prosi nas obu o zajęcie swych miejsc, chce bowiem coś zakomunikować. Siadam przy stole po prawej, czterej chłopcy z Trenta i Brenta usadawiają się za stołem strony pozwanej. — Nie musimy tego protokołować — zwraca się Kipler do protokólantki. To znaczy, że nie będzie żadnych formalnych poleceń. — Panie Drummond, czy wie pan już, że Donny Ray Black zmarł wczoraj rano? — Nie, Wysoki Sądzie — odpowiada Leo posępnym tonem. — Przykro mi z tego powodu. — Pogrzeb ma się odbyć dziś po południu i w związku z tym zrodził się pewien problem. Zgodnie z ostatnią wolą powoda pan Baylor ma ponieść wieniec za jego trumną. Zresztą musi pan przyznać, że w takiej chwili rzeczywiście powinien być z rodziną zmarłego. Drummond się nie odzywa, tylko spogląda to na mnie, to na Kiplera. — Zamierzam zmienić termin przesłuchania w tej sprawie. Niech wezwani świadkowie stawią się na tej sali w przyszły poniedziałek, o tej samej porze. Sędzia mierzy stronę pozwaną surowym wzrokiem, jakby chciał w ten sposób powstrzymać Leo przed zgłoszeniem niestosownego sprzeciwu. To oznacza, że pięciu ważniaków z kierownictwa Great Benefit będzie musiało po raz drugi dokonać zmian w swoich niezwykle napiętych terminarzach i powtórnie przyjechać do Memphis za tydzień. — Dlaczego nie mielibyśmy rozpocząć jutro? — pyta osłupiały Drummond; zresztą to pytanie jest całkiem naturalne. — Ponieważ to ja kieruję sprawami na tej sali, panie Drummond. Ja zarządzam przesłuchania i ja będę przewodniczył rozprawie.
— Proszę mi jednak wybaczyć, Wysoki Sądzie, nie chcę kwestionować pańskich uprawnień, lecz obecność Wysokiego Sądu w trakcie składania zeznań nie jest konieczna. Tych pięciu dżentelmenów musiało zrezygnować z wielu spraw, żeby stawić się tu dzisiaj. Niewykluczone, że w przyszłym tygodniu nie wszyscy będą mogli przyjechać. Mam wrażenie, że Kipler tylko na to czekał. — Ja nie mam wątpliwości, że będą mogli, panie Drummond. Mają się stawić na tej sali o godzinie dziewiątej w przyszły poniedziałek. — Sądzę jednak, bez obrazy Wysokiego Sądu, że jest to wobec nich nie fair. — Nie fair? Ci panowie mieli złożyć zeznania w Cleveland, dwa tygodnie temu, panie Drummond. Ale przesłuchanie nie doszło do skutku, gdyż pański klient zaczął stosować niedozwolone chwyty. W takich sprawach formalnych sędzia ma decydujące zdanie, nawet niezbyt jest się do kogo odwoływać. Kipler ewidentnie chce upokorzyć Drummonda i bubków z Great Benefit, ale według mnie jest dla nich trochę zbyt surowy. Już za kilka miesięcy dojdzie do rozprawy, więc chyba niepotrzebnie zajmuje tak jednoznaczne stanowisko. Świetnie jednak rozumiem, iż chce tym zadufanym w sobie przedstawicielom pozwanego dać jasno do zrozumienia, że to on tu rządzi i on będzie przewodniczył rozprawie. Mnie to tylko na rękę.
*** Zwłoki Donny’ego Raya Blacka mają spocząć na cmentarzu za niewielkim wiejskim kościółkiem, piętnaście kilometrów na północ od Memphis. Zgłaszam się do niesienia wieńca i kościelny informuje mnie pospiesznie, bym zajął miejsce tuż za rzędem krzeseł przeznaczonych dla najbliższej rodziny. Niebo jest zaciągnięte chmurami, wyraźnie się ochłodziło — pogoda typowo żałobna. Ostatni pogrzeb, w jakim uczestniczyłem, był pogrzebem mojego ojca. Usilnie staram się nie wracać myślami do tamtych chwil. Ludzie zbijają się w ciasną gromadkę. Młody pastor stojący pod fioletowym baldachimem zaczyna odczytywać ustępy z Biblii. Wszyscy spoglądają na szarą trumnę otoczoną wieńcami i kwiatami. Słyszę ciche szlochanie Dot. Buddy siedzi usztywniony obok Rona. Szybko przenoszę wzrok w dal, próbując odizolować się od tego, co mnie otacza, i skupić myśli na czymś przyjemniejszym.
*** Po powrocie do biura zastaję Decka przemienionego w kłębek nerwów. Jego kumpel, Butch, prywatny detektyw, siedzi na brzegu biurka. Krótkie rękawy bawełnianej koszulki silnie opinają mu się na imponujących bicepsach. Ten osiłek o ogorzałej twarzy nosi buty z ostrym szpicem i za wszelką cenę stara się wyglądać na zawadiakę. Deck przedstawia nas sobie, ku memu zdumieniu wymieniając tamtego jako nowego klienta, ale jednocześnie podsuwa mi notatnik z wypisaną czarnym flamastrem wiadomością: „Postaraj się prowadzić jakąś luźną rozmowę”. — Jak było na pogrzebie? — pyta, biorąc mnie pod rękę i ciągnąc bliżej biurka. — Jak na pogrzebie — bąkam, spoglądając z niedowierzaniem to na jednego, to na drugiego. — Jak zniosła to rodzina chłopaka? — ciągnie Deck. — Trzymali się dzielnie.
Butch kilkoma szybkimi ruchami odkręca osłonę mikrofonu w słuchawce telefonicznej i pokazuje mi jej wnętrze. — Przynajmniej chłopak nie będzie się musiał dłużej męczyć — mówi Deck. Zaglądam do słuchawki. Butch podtyka mi ją pod nos, wskazując jakieś małe, czarne, owalne urządzenie przyklejone po wewnętrznej stronie plastikowej obudowy. Gapię się na nie jak sroka w gnat. — Nie sądzisz, że to dobrze, iż chłopak nie będzie się dłużej męczył? — Powtarza Deck, wymierzając mi kuksańca między żebra. — Tak, oczywiście. Dla wszystkich będzie lepiej. Ale to przygnębiające. Butch z wielką wprawą przykręca z powrotem osłonę, po czym energicznie wzrusza ramionami, jakby ten gest miał mi dać cokolwiek do zrozumienia. — Chodźmy, wpadniemy gdzieś na kawę — proponuje Deck. — To dobry pomysł — mówię, choć zaczynam odczuwać coraz silniejsze ściskanie w żołądku. Zaraz po wyjściu na ulicę odwracam się do nich i pytam: — Co jest grane, do cholery?! — Chodźmy w tę stronę — proponuje Deck, wskazując przed siebie. Dwie przecznice dalej mieści się niewielki barek kawowy. Dochodzimy do niego w milczeniu. Pospiesznie zajmujemy stolik w najdalszym kącie, jakby tuż za nami pędziła banda rewolwerowców. Od razu relacjonują mi swoje odkrycie. Obaj z Deckiem trochę się obawialiśmy FBI od czasu zniknięcia Bruisera i Prince’a. Podejrzewaliśmy, że wcześniej czy później ktoś nas odwiedzi i przynajmniej zada parę pytań. Wielokrotnie rozmawialiśmy na ten temat, ale nie wiedziałem, że Deck podzielił się z Butchem swoimi obawami. Ja bym mu nie ufał w takich sprawach. Otóż Butch przyszedł do Decka z wizytą przed godziną i ten, tknięty jakimś przeczuciem, poprosił przyjaciela o sprawdzenie telefonów w biurze. Butch tłumaczy, że nie jest żadnym ekspertem w sprawach podsłuchu, ale zna się na tym i owym. Bez trudu namierzył pluskwy. Takie same urządzenia zainstalowano w każdym z trzech aparatów. Mieli już zamiar szukać innych mikrofonów, ale postanowili zaczekać na mój powrót. — Jakich innych mikrofonów? — pytam. — No wiesz, takich miniaturowych pluskiewek, które rozmieszcza się w pokojach, żeby przechwytywać wszystkie rozmowy, a nie tylko telefoniczne — wyjaśnia Butch. — Nic trudnego, wystarczy dokładnie przeszukać każde pomieszczenie, mając do dyspozycji dużą lupę. Widzę, że Deckowi wyraźnie trzęsą się ręce. Ciekaw jestem, czy rozmawiał z Bruiserem przez któryś z aparatów. Żaden z nas nie tknął nawet swojej kawy. — A jeśli coś znajdziemy? — Formalnie macie prawo usunąć podsłuch — mówi Butch. — Ale czasami lepiej jest tylko uważać na to, o czym się rozmawia. Można podsłuchującym zasugerować to i owo. — Załóżmy, że zlikwidujemy podsłuch. — To dacie FBI jasno do zrozumienia, że o nim wiedzieliście. Przypuszczam, że nabiorą jeszcze większych podejrzeń i zaczną was pilniej obserwować. Moim zdaniem najlepiej byłoby udawać, że nic się nie stało. — Łatwo ci mówić. Deck ociera pot z czoła, usilnie stara się nie patrzeć w moją stronę. Ale jego zachowanie tylko działa mi na nerwy. — Znałeś Bruisera Stone’a? — pytam Butcha. — Oczywiście. Czasami wykonywałem dla niego różne zlecenia. Nawet mnie to zanadto nie dziwi.
— To dobrze — oznajmiam, spoglądając na Shiffleta. — A ty nie rozmawiałeś z nim przez któryś z naszych telefonów? — Coś ty? W ogóle nie rozmawiałem z Bruiserem od chwili jego zniknięcia. Jasne. Odpowiadając mi kłamstwem, Deck wyraźnie daje do zrozumienia żebym nie poruszał tego tematu w obecności Butcha. — Wiesz co? — zwracam się do tamtego. — Mam ochotę się przekonać, czy naprawdę założyli jeszcze inne mikrofony podsłuchowe. Wolałbym mieć pewność, jakie informacje trafiają do tych, którzy prowadzą nasłuch. — Musielibyśmy przetrząsnąć całe biuro. — No to bierzmy się do roboty. — Nie ma sprawy. Zaczniemy od stołów, biurek, krzeseł i koszy na śmieci. Trzeba będzie zdejmować książki z półek i zaglądać we wszystkie zakamarki. Takie urządzenia mogą być wielkości rodzynki. — A tamci się nie dowiedzą że szukamy mikrofonów? — pyta Deck, wręcz śmiertelnie przerażony. — Nie. Wy poprowadzicie jakąś zwykłą luźną rozmowę, natomiast ja w ogóle się nie będę odzywał. Nie poznają że w biurze jest jeszcze ktoś trzeci. Jak któryś coś znajdzie, da pozostałym znać na migi. Zabieramy kawę i wracamy do biura, które nagle w moich oczach staje się odpychającym miejscem. Zaczynamy z Deckiem rozmawiać o sprawie Derricka Dogana, sprawdzając jednocześnie stoły, biurka i krzesła. Mimo wszystko mam wrażenie, że każdy zdrowo myślący agent natychmiast by się domyślił, iż ta konwersacja jest jawnym mydleniem oczu. Łazimy na czworakach po podłodze. Zaglądamy pod kosze na śmieci i teczki z papierami. Sprawdzamy otwory wentylacyjne i szczeliny między klepkami. Chyba po raz pierwszy mogę się cieszyć z tego, że w naszej kancelarii jest tak mało mebli i różnych sprzętów. Cztery godziny poszukiwań nie przynoszą rezultatu. Zyskujemy pewność, że jedynie telefony są na podsłuchu. Idziemy we trzech na obiad, fundujemy Butchowi najlepsze spaghetti, jakie serwują w pobliskim barze.
*** O północy leżę w łóżku, nawet nie próbując zasnąć. Czytam gazetę i od czasu do czasu zerkam na telefon. Muszę sobie powtarzać w duchu, że FBI na pewno nie posunęłoby się aż do tego, żeby zakładać także podsłuch w naszych domowych aparatach. Przez cały wieczór musiałem walczyć ze złudzeniami, że widzę jakieś cienie i słyszę podejrzane hałasy. Zrobiłem się nerwowy. Wzdrygam się na każdy dźwięk, na całym ciele czuję gęsią skórkę, całkowicie straciłem apetyt. Teraz mam już niezbitą pewność, że jesteśmy śledzeni, pozostaje tylko pytanie: Ile tamci mogą o nas wiedzieć? i drugie: Jak daleko zamierzają się posunąć? Przeczytałem już gazetę, od deski do deski, z wyjątkiem nekrologów. Dowiedziałem się, że Sara Plankmore Wilcox wczoraj wydała na świat dziewczynkę ważącą trzy tysiące dwieście gramów. Wspaniale. Nie żywię już do niej żalu. Od chwili śmierci Donny’ego Raya zmienił się mój stosunek do wszystkiego. Rzecz jasna nie dotyczy to jedynie Drummonda i jego znienawidzonego klienta. W jesiennej rundzie ligi okręgowej PFX Freight jest wciąż niepokonana. Ciekawe, czy Cliff zmusza żonę do kibicowania mu podczas każdego meczu. Codziennie sprawdzam w gazecie szpitalną kronikę wypadków. Interesują mnie również zawiadomienia o sprawach rozwodowych, ale nie robię sobie złudnych nadziei. Co zrozumiałe,
przeglądam też listy osób aresztowanych. Chcę wiedzieć, czy Cliff Riker znów się odważył podnieść rękę na swoją żonę.
ROZDZIAŁ 37 Cała dokumentacja zajmuje już cztery wypożyczone składane stoliki, zsunięte razem w największym pokoju kancelarii. Wszystko jest starannie poukładane, rozmieszczone w porządku chronologicznym, posegregowane, opisane i nawet wprowadzone do pamięci komputera. Ale ja mam to w głowie. Tyle razy przeglądałem każdy świstek z każdej sterty, iż żaden dokument nie ma dla mnie tajemnic. To, co otrzymałem od Dot, liczy w sumie dwieście dwadzieścia jeden stron. Formalnie dokumentów jest mniej, gdyż na przykład trzydziestostronicowa polisa to dla sądu jeden dokument. Całość materiałów pochodzących z archiwów Great Benefit liczy w sumie siedemset czterdzieści osiem stron, ale dużą część stanowią kopie pism dostarczonych przez Blacków. Deck również poświęcił już wiele czasu na przeglądanie tych papierów. Własnoręcznie sporządził szczegółową analizę pierwotnej dokumentacji towarzystwa ubezpieczeniowego. Większość pracy przy komputerze spada na niego. Poza tym pomaga mi w przygotowaniach do przesłuchań, w trakcie których bierze na siebie porządkowanie materiałów i błyskawiczne odnajdywanie potrzebnych pism. Nie jest zachwycony tą robotą ale przede wszystkim zależy mu na tym, żebym ja był z niego zadowolony. Jego zdaniem powinniśmy bez większego trudu przygwoździć Great Benefit, lecz równocześnie Deck uważa, że cała ta sprawa nie jest warta ogromnego wysiłku, jaki w nią wkładam. Podejrzewam, że ma najgorsze przeczucia co do moich umiejętności prowadzenia rozprawy. Powtarza mi ciągle, że każdy z dwunastu sędziów przysięgłych, których ostatecznie wybierzemy, będzie uznawał pięćdziesiąt tysięcy dolarów za prawdziwą fortunę. W niedzielę późnym wieczorem wciąż jeszcze chodzę między tymi składanymi stołami, popijając piwo. Czegoś mi ciągle brakuje. Deck jest pewien, że Jackie Lemanczyk, owa inspektor do spraw roszczeń, w żadnym wypadku nie mogła mieć uprawnień do odrzucenia wniosku Blacków. Prawdopodobnie wyciągnęła jedynie materiały i posłała je do działu analiz. Te dwie komórki w każdej firmie ubezpieczeniowej — wydziały roszczeń oraz analiz — są ze sobą ściśle powiązane, niemal bez przerwy krążą między nimi różnego rodzaju dokumenty i wnioski. Właśnie na styku obu komórek urywają mi się pewne ślady. Jeżeli istniało odgórne zarządzenie, aby nie wypłacać odszkodowania w sprawie Donny’ego Rayą jest bardzo prawdopodobne, że dotyczyło ono również tysięcy innych wnioskodawców. Trzeba to wydobyć na światło dzienne.
*** Po wielu naradach i dyskusjach w mojej kancelarii postanawiam w pierwszej kolejności przesłuchać Wilfreda Keeleya, prezesa firmy. Dochodzę do wniosku, iż dobrze będzie zacząć od ogólnego spojrzenia na towarzystwo, a dopiero później przejść do szczegółów jego działalności. Keeley ma pięćdziesiąt sześć lat, sprawia wrażenie nadzwyczaj uprzejmego, uśmiecha się przyjaźnie, nawet do mnie. Dziękuje mi, że zechciałem rozmawiać z nim na początku, ponieważ bardzo mu zależy na szybkim powrocie do biura. Przez pierwszą godzinę poruszam się po obrzeżach sprawy. Siedzę za stołem, ubrany w dżinsy i flanelową koszulę, na nogach mam białe skarpetki oraz sandały. Specjalnie wybrałem takie
ubranie, żeby stanowiło jak największy kontrast z ciemnymi garniturami tych ważniaków. Deck wyraził opinię, że w ten sposób okażę wszystkim brak szacunku. Po dwóch godzinach przesłuchania Keeley wręcza mi sprawozdanie finansowe spółki i zaczynamy omawiać kwestie funduszy. Deck uważnie wertuje dokument, podsuwając mi jedno pytanie za drugim. Drummond i jego trzej pomocnicy sporadycznie coś notują ale wyglądają na śmiertelnie znudzonych. W sąsiedniej sali Kipler przewodniczy składaniu formalnych wniosków w innych sprawach. Keeley zdradza w końcu informację, że w różnych stronach kraju toczy się obecnie kilka postępowań przeciwko Great Benefit. Zaczynam drążyć ten temat, dopytuję się o nazwiska prawników, siedziby sądów, podstawowe dane o tamtych pozwach. Facet nie zna szczegółów, nie jest przygotowany do ich omawiania. Ale ja nie mogę się już doczekać spotkania z adwokatami, którzy występują przeciwko tej samej firmie. Możemy porównać dokumentację, omówić przyjętą taktykę. W każdym razie z zeznań Keeleya wynika jedno: najważniejszym elementem zarządzania towarzystwem ubezpieczeniowym wcale nie jest sprzedaż polis i wypłata odszkodowań, lecz umiejętne inwestowanie kapitału i szukanie zysków. Na ten temat mógłbym się od niego dowiedzieć bardzo wiele. Zaczynał pracę w dziale inwestycyjnym firmy i stamtąd wszedł do zarządu. Nie zna się na ubezpieczeniach. Nie spieszę się specjalnie, gdyż to nie ja muszę płacić za przesłuchanie. Zadaję setki mało znaczących pytań, jakbym po omacku próbował coś wywąchać w ciemnościach. Drummond wygląda na coraz bardziej znudzonego, czasami wręcz poirytowanego, ale to przecież on napisał książkę o zasadach wypytywania świadków, a poza tym jego licznik bije bez przerwy. Pewnie chwilami ma straszną ochotę zgłosić sprzeciw, lecz wie doskonale, że zaraz bym pobiegł do sąsiedniej sali szukać pomocy u Kiplera, który z pewnością odrzuciłby każdy wątpliwy sprzeciw. I to go zniechęca. Po południu dalej sypię z rękawa setkami pytań i kiedy kończymy o wpół do szóstej, jestem wycieńczony. Przyjazny uśmiech Keeleya zniknął już po przerwie na lunch, niemniej uzyskałem wszystkie odpowiedzi, na których mi zależało. Facet jeszcze raz mi dziękuje za przyjęcie jego zeznań w pierwszej kolejności i za zwolnienie z obowiązku uczestniczenia w pozostałej części przesłuchania. Jeszcze dziś wieczorem będzie mógł wrócić do Cleveland.
*** We wtorek sprawy nabierają nieco tempa, a to głównie dlatego, że sam jestem zmęczony marnotrawieniem czasu, ale też z tego powodu, że świadkowie nie umieją wyjaśnić różnych kwestii lub nie pamiętają szczegółów. Zaczynam od Everetta Lufkina, kierownika działu roszczeń. Facet nie potrafi wydusić z siebie nawet jednej sylaby, dopóki nie padnie konkretne, szczegółowe pytanie. Zmuszam go do przejrzenia kilkunastu różnych dokumentów i dopiero po dłuższym czasie udaje mi się wydobyć informację, że w Great Benefit również jest stosowana „analiza wtórna”, przeprowadzana już po wystąpieniu klienta o odszkodowanie — dla mnie praktyka dość obrzydliwa, chociaż całkowicie legalna. Otóż kiedy klient występuje o odszkodowanie z polisy zdrowotnej, inspektor badający sprawę zwraca się o dostarczenie całej dokumentacji medycznej z ostatnich pięciu lat. W tym wypadku Great Benefit uzyskało dostęp do kart chorobowych Donny’ego Raya od lekarza domowego Blacków i wykryło, że pięć lat wcześniej chłopak przechodził grypę, której Dot nie wyszczególniła na wniosku ubezpieczeniowym. Owa grypa nie miała nic wspólnego z późniejszą białaczką ale fachowcy
towarzystwa w pierwszej odmownej odpowiedzi na wystąpienie klienta motywowali, że tamta choroba Donny’ego Raya zaistniała przed wykupieniem polisy. Mam wielką ochotę przygwoździć faceta za owo szukanie pretekstu, co zresztą wcale nie byłoby trudne. Ale zostawiam to na później. Lufkin będzie odpowiadał podczas rozprawy, postanawiam więc zachować najostrzejsze pytania na lepszą okazję. Niektórzy adwokaci wolą odsłaniać całą prawdę już podczas przesłuchania, ale ja odznaczając się tak ogromnym doświadczeniem, chcę zachować co bardziej soczyste kąski dla sędziów przysięgłych. To jasne, że stosuję podręcznikową taktykę. Wiem jednak, że lubował się w niej Jonathan Lake. Kermit Aldy, kierownik działu analiz, okazuje się równie burkliwy i mało komunikatywny jak Lufkin. Jego pracownicy zajmują się szczegółowym sprawdzaniem wniosków zbieranych przez agentów terenowych i po przeanalizowaniu sytuacji nowego klienta wydają decyzję, czy można mu sprzedać polisę, czy też nie. To niewdzięczna papierkowa dłubanina, lecz jakimś sposobem Aldy pasuje mi na szefa tego zespołu. Kończę go przesłuchiwać przed upływem dwóch godzin, nie poruszając nawet żadnej istotniejszej kwestii. Bradford Barnes jest wiceprezesem do spraw administracyjnych. Niemal całą godzinę zajmuje mi dokładne ustalenie zakresu jego obowiązków. Jest już środowe przedpołudnie. Mam serdecznie dość wysłuchiwania tych ludzi Mam także dość ciągłego patrzenia na gęby tych samych chłopców z Trenta i Brenta, siedzących przy drugim stole, dwa metry ode mnie, mających na sobie te same ciemne garnitury, a na twarzach te same znudzone miny, które muszę oglądać już od kilku miesięcy. Zaczynam nawet żywić niechęć do protokólantki. Barnes nic o niczym nie wie. Strzelam w ciemno, on bez przerwy robi uniki i nie znajduję choćby najsłabszego punktu zaczepienia. Tego faceta nie ma sensu ściągać na rozprawę, dla mnie jest zupełnie bezwartościowy. W środę po przerwie powołuję ostatniego świadka, Richarda Pellroda, starszego inspektora do spraw roszczeń, który jest autorem co najmniej dwóch listów wysłanych do państwa Blacków. Facet siedzi już trzeci dzień na tej Sali, toteż zapewne głęboko mnie nienawidzi. Kilku pierwszych odpowiedzi udziela opryskliwie, jakby nas obszczekiwał, co burzy we mnie krew. Pokazuję mu napisane przez niego listy i przystępuję do natarcia. To właśnie on wylansował opinię, której już do końca Great Benefit uparcie się trzymało — opinię, że przeszczep szpiku kostnego jest zbyt mało zbadanym zabiegiem, by traktować go jako poważną metodę leczenia białaczki. Ale to także on, dużo wcześniej, sformułował odpowiedź, w której odmawia przyznania odszkodowania z tego powodu, iż Donny Ray w chwili wykupywania polisy zataił informacje o swojego zdrowia. Teraz próbuje zwalić winę na kogoś innego, twierdzi, że nastąpiło jakieś przeoczenie. To zakłamany łobuz, dlatego postanawiam się na nim powyżywać. Przysuwam sobie dużą stertę dokumentów i zaczynam je kolejno omawiać. Proszę o dokładne wyjaśnienia i podawanie nazwisk osób odpowiedzialnych za takie czy inne decyzje. W końcu to przecież Pellrod był przełożonym Jackie Lemanczyk, która z wiadomych powodów nie może zeznawać przed sądem. W tej sprawie twierdzi, że według niego dziewczyna wróciła do rodzinnego miasteczka gdzieś w południowej Indianie. Co jakiś czas nawiązuję do zwolnienia Lemanczyk i próbuję zgłębić okoliczności jej odejścia ale ten temat szczególnie go irytuje. Zatem wracamy do omawiania dokumentów. Najczęściej Pellrod obarcza winą innych pracowników, ja jednak się nie poddaję. Z pełną świadomością wykorzystuję swoje prawo zadawania dowolnych pytań, staram się go zaskakiwać częstymi zmianami tematu. Po czterech godzinach nieustannego maglowania facet wreszcie prosi o przerwę. Kończę przesłuchanie w środę o wpół do ósmej wieczorem. W ciągu trzech dni, przez siedemnaście godzin wypytywania pracowników towarzystwa, zgromadziło się pewnie z tysiąc stron zeznań. Dobrze wiem, że będę jeszcze wielokrotnie czytał te protokoły.
Kiedy chłopcy z obrony zaczynają pakować swoje rzeczy, Leo Drummond odciąga mnie na bok. — Dobra robota, Rudy — mówi cicho, jakby naprawdę mój sposób pytania świadków zrobił na nim wrażenie, tylko wstyd mu głośno przyznać się do tego. — Dzięki. Nabiera głęboko powietrza. Obaj jesteśmy wykończeni, z wyraźnym żalem spoglądamy jeden na drugiego. — Co nam jeszcze zostało? — pyta. — Ja już skończyłem — mówię szczerze. Nie przychodzi mi do głowy, że mógłbym powołać jeszcze jakiegoś świadka. — A doktor Kord? — Będzie zeznawał podczas procesu. Tę wiadomość przyjmuje z zaskoczeniem. Przez chwilę przygląda mi się badawczo, jakby nie mógł sobie wyobrazić, jakim sposobem zdołałem nakłonić Korda do wzięcia udziału w procesie. — I co ma zamiar zeznać? — Że Ron Black był idealnym dawcą szpiku kostnego dla brata, operacja jest zabiegiem wykonywanym już rutynowo, chłopakowi można było uratować życie, a więc to twój klient go zabił. Nie okazuje ani trochę zdumienia, był przygotowany na taką opinię. — Niewykluczone, że my postanowimy go wcześniej przesłuchać. — Bierze pięćset dolarów za godzinę. — Tak, wiem. Posłuchaj, Rudy, nie wpadłbyś na drinka? Chciałbym omówić z tobą pewne sprawy. — Jakie? — wypalam prosto z mostu, gdyż w tej chwili wizyta w gabinecie Drummonda wydaje mi się najgorszą z możliwych perspektyw. — Formalne. Chodzi o nową propozycję ugody. Wpadnij do mnie, powiedzmy, za piętnaście minut, dobra? Przecież to tylko parę kroków stąd. „Nowa propozycja ugody” brzmi w moich uszach dość zachęcająco. Nagle przychodzi mi też do głowy, iż dobrze byłoby zobaczyć jego gabinet. — W porządku, ale mam mało czasu — oznajmiam takim tonem, jakby czekała na mnie jakaś olśniewająco piękna kobieta. — To chodźmy już teraz. Proszę Shiffeta, aby zaczekał na mnie na parkingu, po czym idę wraz z Drummondem w stronę najwyższego wieżowca w Memphis. Wjeżdżając na czterdzieste piętro, rozmawiamy o pogodzie. W siedzibie firmy króluje mosiądź i marmur, po korytarzu kręci się tyle osób, jakby to był środek dnia. Czuję się jak w dyrekcji najlepiej prosperującej fabryki. Rozglądam się uważnie, wypatrując Loyda Becka, tego śmierdziela z zarządu Brodnaksa i Speera, ale w głębi ducha liczę na to, że mi się nie napatoczy. Gabinet Drummonda okazuje się gustownie urządzony, choć nie jest nazbyt duży. Czynsze w tym budynku muszą być horrendalnie wysokie, toteż wykorzystuje się do maksimum każdy metr przestrzeni. — Czego się napijesz? — pyta Leo, rzucając swoją teczkę i marynarkę na biurko. Nie mam ochoty na żaden alkohol, jestem tak zmęczony, że nawet kropla czegoś mocniejszego mogłaby mnie zwalić z nóg. — Najchętniej coca–coli — odpowiadam, co chyba wprawia go w sporą konsternację. Otwiera niewielki barek w rogu pokoju i dla siebie przygotowuje porcję whisky z wodą sodową. Rozlega się pukanie do drzwi i ku memu zaskoczeniu do środka zagląda sam Wilfred
Keeley. Nie widzieliśmy się od czasu, kiedy zwolniłem go po ośmiu godzinach przesłuchania w poniedziałek po południu. Teraz sprawia wrażenie, jakby naprawdę ucieszył go mój widok. Wymieniamy uściski dłoni, witamy się jak starzy przyjaciele. Keeley także podchodzi do barku i nalewa sobie drinka. Siadamy przy niewielkim okrągłym stoliku w drugim końcu pokoju. Tamci powoli sączą whisky. Jeżeli Keeley tak szybko wrócił do Memphis, może to oznaczać tylko jedno: chcą się jak najszybciej dogadać. Zamieniam się w słuch. Moja raczkująca kancelaria przyniosła mi w ubiegłym miesiącu dochód w wysokości sześciuset dolarów. Drummond wyciąga co najmniej milion rocznie. Keeley jest prezesem firmy obracającej miliardami, więc z pewnością zarabia więcej od swojego adwokata. Strasznie jestem ciekaw, co ci dwaj mają mi do zaproponowania. — Bardzo mnie niepokoi stanowisko sędziego Kiplera — oznajmia niespodziewanie Drummond. — To prawda, jeszcze nigdy nie zetknąłem się z czymś podobnym — wtrąca pospiesznie Keeley. Leo jest znany ze swojej niezwykłej staranności, toteż mogę być pewien, że ten duet przeszedł już niejedną próbę. — Mówiąc szczerze, Rudy, martwię się o wynik rozprawy — mówi Drummond. — Zbyt pochopnie się nas osądza — uzupełnia Keeley, kręcąc z niedowierzania głową. Doskonale rozumiem, iż może ich niepokoić stanowisko Kiplera, ale ci faceci czują narastający smród tylko z tego powodu, że zostali przyłapani z brudnymi rękoma. Doprowadzili do śmierci młodego człowieka, a rozprawa ma ujawnić ten fakt opinii publicznej. Postanawiam spokojnie zaczekać, aż wyrzucą z siebie zapowiedzianą propozycję. Przez chwilę obaj sączą jeszcze whisky, wreszcie Drummond oznajmia: — Chcielibyśmy załatwić tę sprawę polubownie, Rudy. Nie znaczy to, że uważamy linię obrony za wątpliwą, jesteśmy pewni swego. Biorąc pod uwagę wszystkie za i przeciw, moglibyśmy stanąć przed sądem choćby jutro. Nie przegrałem żadnej sprawy od jedenastu lat. Uwielbiam występować przed ławą przysięgłych. Ale ten sędzia jest tak nastawiony, że ciarki mi chodzą po plecach. — Ile? — pytam wprost, chcąc przerwać ten słowotok. Obaj krzywią się nagle, jakby w jednej chwili zaczęły im dokuczać hemoroidy. Po krótkim wahaniu Drummond rzuca: — Podwajamy stawkę. Sto pięćdziesiąt tysięcy. Ty dostaniesz jakieś pięćdziesiąt, natomiast twój klient… — Potrafię liczyć — przerywam mu, gdyż to nie jego sprawa, ile wyniesie honorarium. Doskonale zna moją sytuację finansową i wie, że dla mnie pięćdziesiąt tysięcy to prawdziwa fortuna. Pięćdziesiąt tysięcy dolarów! — I co, według was, powinienem uczynić z tą ofertą? — pytam. Spoglądają na siebie w zdumieniu. — Mój klient nie żyje — wyjaśniam po chwili. — Matka pochowała syna w ubiegłym tygodniu, a wam się zdaje, że zaraz polecę, by ją namawiać na przyjęcie zwiększonego odszkodowania? — Z punktu widzenia etyki zawodowej masz obowiązek… — Może daruj sobie wykład o etyce, Leo. Na pewno ją powiadomię, przekażę szczegóły waszej propozycji, ale już teraz idę o zakład, że ją odrzuci. — Bardzo nam przykro z powodu śmierci chłopca — mówi ze smutkiem Keeley.
— Rzeczywiście, nie mam wątpliwości, że jest pan pogrążony w żałobie, panie Keeley. Mogę także przekazać pańskie kondolencje rodzicom Donny’ego Raya. — Posłuchaj, Rudy, składamy tę propozycję w dobrej wierze — wtrąca Drummond. — Ale wybraliście nie najlepszy moment. Na dłużej zapada milczenie, wszyscy sięgamy po szklaneczki. Leo pierwszy zaczyna się uśmiechać. — W takim razie czego ta kobieta chce? Powiedz nam szczerze, Rudy, w jaki sposób moglibyśmy ją zadowolić. — Nie ma takiego sposobu. — Niema? — Właśnie, nie ma. Jej syn nie żyje i już nic w tej sprawie nie da się zrobić. — Więc po co mamy toczyć rozprawę przed sądem? — Żeby udowodnić wszystkim, do czego doprowadziliście. Znów obaj krzywią się boleśnie, znów w milczeniu sięgają po szklaneczki. — Tej kobiecie zależy tylko na ujawnieniu prawdy, na poniżeniu was — dodaję. — Jakoś to przeżyjemy — mówi wyniośle Keeley. — To się jeszcze okaże. — Wstaję i sięgam po swoją aktówkę. — Trafię do wyjścia. Zostawiam ich obu zasępionych.
ROZDZIAŁ 38 Powoli nasze biuro zaczyna się wypełniać dokumentacją prowadzonej działalności, choć na razie jest ona dość ograniczona i nie przynosi większych dochodów. Niemniej przybywa kartonowych teczek, które trzymamy na widoku, żeby trafiający się sporadycznie klient natychmiast je zauważył. Zgromadziłem już kilkanaście spraw kryminalnych, bez wyjątku określanych mianem poważnego wykroczenia lub drobnego przestępstwa. Deck twierdzi, że ma trzydzieści otwartych spraw, chociaż według mnie ta liczba jest nieco przesadzona. Telefon dzwoni coraz częściej. Musimy się bacznie kontrolować, mając świadomość, że jest na podsłuchu. Mnie to piekielnie denerwuje. Powtarzam sobie jednak, że do jego założenia potrzebna była zgoda sądu, umożliwiająca FBI rozpoczęcie inwigilacji. A skoro jakiś sędzia wydał taką decyzję, musiał mieć ku temu solidne przesłanki. W największym pomieszczeniu piętrzą się stosy dokumentów porozkładanych na stołach, co w pierwszej kolejności musi na potencjalnych klientach robić wrażenie znajdującej się w toku jakiejś gigantycznej batalii prawniczej. W każdym razie nasze biuro zaczyna przypominać prawdziwą kancelarię adwokacką. Po kilku miesiącach usilnych starań osiągamy na czysto tysiąc siedemset dolarów miesięcznego zysku. Całkowite przychody firmy wynoszą jakieś trzy tysiące dwieście dolarów, toteż obaj z Deckiem musimy wykazywać w dokumentach skarbowych przychód rzędu półtora tysiąca miesięcznie na głowę. Da się z tego wyżyć. Dotychczas naszym najlepszym klientem jest Derrick Dogan, dla którego chcemy wywalczyć odszkodowanie w wysokości dwudziestu pięciu tysięcy dolarów, czyli maksimum określone warunkami polisy sprawcy wypadku. Mamy nadzieję, że wtedy odetchniemy z ulgą. Gorąco liczymy na to, że forsa nadejdzie jeszcze przed Bożym Narodzeniem, chociaż te szacunki są nieco na wyrost. Zresztą ani ja, ani Deck nie planujemy specjalnie dużych zakupów świątecznych. Przez całe wakacje ślęczałem nad sprawą Blacków. Luty nadchodzi wielkimi krokami.
*** W dzisiejszej poczcie dwie rzeczy mnie zaskakują. Przede wszystkim to, że nie znajduję listu od Trenta i Brenta, co ostatnio zdarza się tak rzadko, że aż trudno się nadziwić. Natomiast druga niespodzianka robi na mnie takie wrażenie, że wychodzę zza biurka i zaczynam krążyć nerwowo po pokoju. Z dużej, niemal kwadratowej koperty, na której widnieje odręcznie wypisane moje nazwisko i adres kancelarii, wyjmuję ozdobne zaproszenie na przedświąteczną wyprzedaż złotych łańcuszków, bransoletek i naszyjników w jednym z pawilonów jubilerskich, mieszczącym się w pobliskiej hali targowej. To normalna reklamowa makulatura, zazwyczaj od razu wyrzucam ją do kosza, ale tym razem mój wzrok przykuwa również odręczny dopisek. Na samym dole karty, poniżej adresu i godzin otwarcia sklepu, widnieje nazwisko Kelly Riker. Nic poza tym. Żadnej wzmianki, ani jednego słowa. Tylko ten podpis.
*** Przez godzinę kręcę się bez celu po całej hali. Obserwuję dzieciaki bujające się na drzwiach wahadłowych i grupki nastolatków chodzące od jednego sklepiku do drugiego. Później przechodzę na obszerny taras, kupuję porcję gorącego chińskiego dania, które zjadam, obserwując młodzież jeżdżącą po chodniku na wrotkach i deskorolkach. Pawilon jubilerski jest jednym z ponad stu sklepów mieszczących się w tej ogromnej hali. Kiedy przechodziłem obok niego po raz pierwszy, od razu zauważyłem dziewczynę stojącą za kontuarem. Dopiero po jakimś czasie wchodzę do środka wraz z grupką nastolatków i ruszam prosto do szerokiego przeszklonego kontuaru, przy którym Kelly pomaga jakiemuś klientowi w wyborze upominku. Zatrzymuję się parę kroków od niej i pochylam nad gablotą, w której leżą złote męskie bransoletki, niemal tak grube, jak skórzane uchwyty od kijków narciarskich. W sklepie jest sporo ludzi, kilkoro sprzedawców zwija się niemal jak w ukropie. — Czy mogę panu w czymś pomóc? — rozlega się tuż nade mną melodyjny głos. Unoszę głowę. Dziewczyna stoi po drugiej stronie gabloty, zaledwie metr ode mnie. Uśmiecham się do niej serdecznie. — Tylko się rozglądam — mówię, a mając nadzieję, że nikt nie zwraca na nas uwagi, dodaję szybko: — Jak się miewasz? — Świetnie. A ty? — Doskonale. — Chcesz coś wybrać? Ceny są naprawdę atrakcyjne. Wskazuje w głąb gabloty, gdzie leżą grube łańcuszki na rękę, ozdoby w sam raz dla bogatych lekkoduchów. — Ładne — mówię dość głośno, żeby słyszeli otaczający nas ludzie. — Czy możemy porozmawiać? — Nie tutaj — odpowiada Kelly, pochylając się w moją stronę. Otacza mnie zapach jej perfum. Dziewczyna otwiera gablotę i zdejmuje z podstawki jeden z masywnych łańcuszków dwudziestocentymetrowej długości. Podaje mi go i mówi: — Na końcu hali jest kino. Kup bilet na film z Eddiem Murphym i zajmij miejsce w środkowej części, w jednym z ostatnich rzędów. Przyjdę za pół godziny. — Film z Eddiem Murphym? — pytam, udając, że przymierzam łańcuszek. — Nie podoba się panu? — Podoba. Nawet bardzo. Ale jeszcze się zastanowię. Kelly odbiera ode mnie łańcuszek, mówiąc uprzejmie, jak wytrawny sprzedawca: — Zapraszamy. Na miękkich nogach idę w odległy koniec hali. Dziewczyna wiedziała, że przyjdę, dokładnie wszystko zaplanowała. Dowiedziała się, jaki film grają w tutejszym kinie i w której części widowni nikt nam nie będzie przeszkadzał. Kupuję sobie jeszcze kubek gorącej kawy, a patrząc na zapracowanego Świętego Mikołaja, zachodzę w głowę, co Kelly ma mi do powiedzenia. Nie jestem entuzjastą tego typu filmów, toteż kupuję bilet dopiero w ostatniej chwili przed spotkaniem. Na dużej sali siedzi najwyżej pięćdziesięciu widzów. Grupka dzieciaków, zdecydowanie młodszych niż wynosi dolna granica wieku na tej projekcji, tkwi w pierwszych rzędach, łowiąc z zapartym tchem każde kwieciste przekleństwo padające z ekranu. Reszta osób siedzi najczęściej pojedynczo, rozrzucona po całej widowni. Ostatnie rzędy są całkiem puste.
Kelly zjawia się pięć minut po czasie i pospiesznie siada obok mnie. Zakłada nogę na nogę. Spod krótkiej spódniczki widać jej zgrabne kolana. Mimo woli gapię się na nie. — Często tu przychodzisz? — pyta. Zaczynam chichotać. Kelly ani trochę nie wygląda na zdenerwowaną. W przeciwieństwie do mnie. — Nic nam tu nie grozi? — Z czyjej strony? — Twojego męża. — Umówił się z kolegami, wyszedł na całe popołudnie. — Znowu pije? — Tak. Aż boję się pomyśleć, co to może oznaczać. — Ale z umiarem — dodaje Kelly po zastanowieniu. — To znaczy, że nie zamierza… — Nie. Porozmawiajmy o czymś innym. — Przepraszam. Po prostu bardzo się o ciebie martwię, to wszystko. — Dlaczego miałbyś się o mnie martwić? — Ponieważ ciągle nie mogę przestać o tobie myśleć. A ty choć czasami o mnie myślisz? Oboje patrzymy przed siebie, lecz film nas wcale nie interesuje. — Bez przerwy. Serce we mnie zamiera. Jak na złość, na ekranie chłopak i dziewczyna zaczynają gwałtownie zdzierać z siebie ubrania. Obejmują się czule i padają na łóżko. W powietrze wylatują jaśki i części garderoby. Po chwili łóżko zaczyna się rytmicznie kołysać. Przeciąga się to niemiłosiernie. W pewnym momencie czuję, jak Kelly wsuwa swoją dłoń pod moją i przywiera do mnie ramieniem. Nie odzywamy się do końca tej sceny. Dopiero wtedy nabieram głęboko powietrza. — Kiedy zaczęłaś pracować? — pytam. — Dwa tygodnie temu. Chcemy trochę podreperować budżet przed świętami. Podejrzewam, że dziewczyna do Bożego Narodzenia zarobi więcej niż ja. — I on ci pozwolił pójść do pracy? — Naprawdę wolałabym o nim nie rozmawiać. — Więc o czym? — Co słychać w światku prawników? — Mam mnóstwo roboty. W lutym szykuje się duża rozprawa. — To chyba nieźle ci się powodzi? — Nie jest łatwo, ale stopniowo rozkręcam interes. W tym fachu można przymierać głodem, a jak dopisze szczęście, zbiera się naraz grubszą forsę. — A jeśli nie dopisze? — To będzie się dalej głodowało. Wolałbym jednak nie rozmawiać o pracy adwokata. — W porządku. Cliff chce, żebyśmy mieli dziecko. — I to mu przyniesie pełnię szczęścia? — Nie wiem. — Nie gódź się na to, Kelly — mówię z takim przekonaniem, że aż mnie samego zdumiewa. Przez chwilę patrzymy sobie w oczy, trzymając się za ręce. I co ja tu robię, na zaciemnionej widowni, zaciskając palce na dłoni mężatki? To fundamentalne pytanie. A co by było, gdyby nagle zjawił się tu Cliff i ujrzał swoją żonę przytuloną do mnie? Zabiłby najpierw mnie czy ją? — Powiedział, że mam przestać brać pigułki. — I zrobiłaś to?
— Nie. Ale zaczynam się martwić, co będzie, jeśli wkrótce nie zajdę w ciążę. Poprzednim razem, jeśli pamiętasz, przytrafiło się to niemal od razu. — To jednak twoje ciało. — Owszem, ale on go coraz częściej pożąda. Ostatnio traktuje seks wręcz obsesyjnie. — Wiesz co? Wolałbym jednak porozmawiać o czymś innym, dobrze? — Jasne, ale kończą nam się tematy. — To prawda. Odsuwamy się od siebie i przez kilka minut patrzymy na film. Wreszcie Kelly odwraca się w moją stronę, pochyla i szepcze mi do ucha: — Naprawdę musiałam się z tobą zobaczyć, Rudy. Jej twarz znajduje się tuż przy mojej. Unoszę rękę i wierzchem dłoni delikatnie głaszczę japo policzku. — Jesteś szczęśliwa? — pytam głupio, bo i jak ona może być szczęśliwa? — Nie… niezupełnie — mówi, kręcąc głową. — Co mogę dla ciebie zrobić? — Nic. Przygryza wargi. Odnoszę wrażenie, że w jej oczach pojawiają się łzy. — Sama musisz podjąć decyzję. — Jaką? — Albo zapomnisz o mnie, albo wystąpisz o rozwód. — A myślałam, że jesteśmy przyjaciółmi. — Ja też tak myślałem, ale to nieprawda. To coś więcej niż przyjaźń i oboje doskonale o tym wiemy. Znowu przez chwilę patrzymy na ekran. — Muszę już iść — oznajmia dziewczyna. — Moja przerwa dobiega końca. Przykro mi, że ci zawróciłam głowę. — Nie zawracasz mi głowy, Kelly. Bardzo się cieszę, że cię widzę. Ale chcę się z tobą spotykać po kryjomu. Dlatego proszę, żebyś wystąpiła o rozwód albo o mnie zapomniała. — Nie potrafię zapomnieć. — Więc złóż pozew rozwodowy. Możemy to zrobić choćby jutro. Chętnie pomogę ci uwolnić się od tego łobuza, a wtedy wszystko będzie inaczej. Kelly bez słowa cmoka mnie w policzek, wstaje i wychodzi z kina.
*** Bez porozumienia ze mną Deck wynosi z biura jeden z naszych aparatów telefonicznych i za namową Butcha pokazuje go jakiemuś znajomemu, który dawniej pracował w wojskowym ośrodku badawczym. Tamten, po obejrzeniu urządzenia podsłuchowego, stwierdza autorytatywnie, że FBI ani żadne inne służby federalne nie stosowały dotąd takich nadajników. Czarny krążek został wyprodukowany jeszcze w Czechosłowacji, jest bardzo przeciętnej jakości i przekazuje sygnał do jakiegoś większego nadajnika, umieszczonego gdzieś w sąsiedztwie kancelarii. Facet twierdzi z całą pewnością że podsłuch nie mógł być założony ani przez policję, ani FBI. Zapoznaję się z tą opinią podczas przerwy na kawę, na tydzień przed Świętem Dziękczynienia. — A to znaczy, że ktoś inny słucha naszych rozmów — podsumowuje nerwowo Deck. Jestem zbyt oszołomiony, żeby cokolwiek odpowiedzieć.
— Kto jeszcze mógł założyć ten podsłuch? — wtrąca Butch. — Niby skąd miałbym to wiedzieć, do cholery?! — rzucam z wściekłością Ten facet mnie wkurza, niepotrzebnie wtyka nos w nie swoje sprawy. Postanawiam, że gdy tylko zostaniemy sami, wygarnę Deckowi, co o tym myślę. Spoglądam na niego, ale mój wspólnik ciągle zerka nerwowo na boki, jakby się w każdej chwili obawiał napaści. — W każdym razie to nie FBI — odpowiada z naciskiem Butch. — Dzięki. Płacimy za kawę i ruszamy z powrotem do biura. Butch jeszcze raz sprawdza wszystkie telefony, jakby spodziewał się cudu. Ale małe czarne pluskwy wciąż tkwią na swoich miejscach. Zasadnicze pytanie pozostaje bez odpowiedzi: Kto nas podsłuchuje? Zamykam się w swoim gabinecie i postanawiam spokojnie zaczekać, aż Butch sobie pójdzie. Jednocześnie przychodzi mi do głowy wspaniały pomysł. Wreszcie Deck puka do drzwi. Chyba zauważył, że jestem wściekły, gdyż wali tak, iż mógłby mnie wyrwać ze snu. Pospiesznie przedstawiam mu swój plan. Shifflet od razu wychodzi i jedzie do gmachu sądu. Pół godziny później dzwoni stamtąd, żeby sprawdzić niektóre dane o zmyślonym kliencie. Dyktuję mu je przez telefon. Następnie pyta, czy nie potrzebuję czegoś z miasta. Rozmawiamy o paru drobiazgach do kupienia, wreszcie mówię: — Zgadnij, kto chciałby teraz polubownego zakończenia sprawy? — No kto? — Dot Black. — Nie do wiary! — wykrzykuje, udając zaskoczenie. Deck jest całkiem niezłym aktorem. — Owszem. Odwiedziłem ją dziś rano, zawiozłem kawałek ciasta z owocami. W trakcie rozmowy oznajmiła, iż jest w takim stanie psychicznym, że chyba nie wytrzyma do rozprawy. Postanowiła przyjąć proponowaną ugodę. — Ile chce? — Sto sześćdziesiąt tysięcy. Wykombinowała, że skoro ostatnio zaproponowano sto pięćdziesiąt, to podnosząc nieco tę sumę, odniesie swoje drobne zwycięstwo. Dot chyba uważa się za niezłego negocjatora. Próbowałem jej wyjaśnić parę rzeczy, ale sam wiesz, jaka ona jest uparta. — Spróbuj jej to wyperswadować, Rudy. Ta sprawa jest warta o wiele więcej. — Wiem o tym. Kipler uważa, iż wszystko przemawia na naszą korzyść. Ale chyba zdajesz sobie sprawę, że z punktu widzenia etyki mam obowiązek przedstawić Drummondowi tę propozycję Dot. Najważniejsze jest zdani klienta. — Cholera. Sto sześćdziesiąt tysięcy to zaledwie ochłapy. — Deck mówi z tak przekonującym naciskiem, że mimo woli uśmiecham się szeroko. W takiej sytuacji każdy prawnik automatycznie przelicza swoje honorarium, zależne od wielkości wywalczonego odszkodowania. — Sądzisz, że tamci zgodzą się zapłacić taką sumę? — Nie wiem. Odniosłem wrażenie, że sto pięćdziesiąt to absolutne maksimum. Ale przyznam szczerze, iż w ogóle nie brałem pod uwagę możliwości targowania się o większe pieniądze. To oczywiste, że skoro Great Benefit zaproponowało sto pięćdziesiąt tysięcy, to bez trudu może zapłacić i sto sześćdziesiąt, byle tylko się pozbyć uciążliwego klienta. — Porozmawiamy o tym, kiedy wrócę do biura. — Dobra. Odkładam słuchawkę. Deck zjawia się po trzydziestu minutach.
***
Następnego ranka, pięć minut przed dziewiątą dzwoni telefon. Odbiera Deck, lecz zaraz pędem wpada do mojego pokoju i oznajmia: — To Drummond. Nasza firma musiała dodatkowo poświęcić czterdzieści dolarów na niewielki magnetofon z przystawką telefoniczną który został podłączony do mojego aparatu. Możemy jedynie mieć nadzieję, że jego praca nie zakłóci działania urządzenia podsłuchowego. Butch zapewniał, iż nie będzie żadnych kłopotów. — Słucham. — Za wszelką cenę próbuję opanować silne zdenerwowanie. — Cześć, Rudy. Mówi Leo Drummond — zaczyna, po przyjacielsku. — Co słychać? Zgodnie z zasadami etyki powinienem go poinformować, że ta rozmowa jest nagrywana. Ale z oczywistych powodów wspólnie z Deckiem postanowiliśmy to zataić. Nic byśmy w ten sposób nie osiągnęli, bo czyż nie są ważniejsze zasady partnerstwa? — Świetnie, panie Drummond. A u pana? — Doskonale. Chciałem się z tobą umówić na wspólne spotkanie z doktorem Kordem. Rozmawiałem już z jego sekretarką. Czy odpowiada ci dwunasty grudnia, o dziesiątej rano, oczywiście w jego gabinecie? Przesłuchanie Korda ma być ostatnie w ciągu przygotowań do rozprawy, chyba że Drummond wynajdzie jeszcze jakiegoś świadka. Niemniej to zdumiewające, że ten ważniak zaniechał drogi oficjalnej i postanowił telefonicznie uzgodnić ze mną termin. — Oczywiście, pasuje mi — odpowiadam. Deck pochyla się nad moim biurkiem, czeka w napięciu. — Znakomicie. To nie potrwa długo. Jakżeby mogło być inaczej, kiedy musimy płacić po pięćset dolarów za godzinę. To czyste zdzierstwo, nie sądzisz? Jasne, teraz jesteśmy kumplami. My, adwokaci, powinniśmy tworzyć wspólny front przeciwko lekarzom. — Rzeczywiście, to zdzierstwo. — Tak… No cóż, Rudy. W każdym razie chyba wiesz, na czym mojemu klientowi najbardziej zależy. — Na czym? — Ci faceci chcą przede wszystkim uniknąć niedogodności tygodniowej rozprawy w Memphis. Wiesz, mają strasznie dużo spraw na głowie, poza tym to grube ryby z grubą forsą dbają głównie o swoje dobre imię. Nadal chcą załatwić sprawę polubownie, Rudy, i o tym chciałem z tobą rozmawiać. Wciąż liczą że twoja klientka przyjmie odszkodowanie i wycofa pozew, rozumiesz. — Oczywiście. — Mrugam porozumiewawczo do Decka. — Wasz specjalista ocenił, że przeszczep szpiku kostnego kosztowałby od stu pięćdziesięciu do dwustu tysięcy dolarów. Nie kwestionujemy tych szacunków. Załóżmy, tylko na potrzeby tych rozważań, że mój klient faktycznie miał obowiązek pokryć koszty operacji. Załóżmy, że ten przypadek był objęty warunkami polisy, dobrze? Wynika stąd, iż mój klient powinien wyłożyć średnio sto siedemdziesiąt pięć tysięcy dolarów. Zgadza się? — Skoro tak twierdzisz… — Więc teraz gotowi jesteśmy wypłacić takie odszkodowanie. Sto siedemdziesiąt pięć tysięcy dolarów. Niepotrzebne byłyby żadne dalsze przesłuchania. Mógłbym w ciągu tygodnia dostarczyć ci potwierdzony czek na tę sumę. — No cóż, sam nie wiem… — Posłuchaj, Rudy. Nawet bilion dolców nie przywróci chłopakowi życia. Powinieneś to jasno wytłumaczyć swojej klientce. Jestem przekonany, że ona również wolałaby załatwić
sprawę polubownie. Czasami bywa tak, że adwokat musi się zachować jak prawdziwy mężczyzna i przejąć sprawę w swoje ręce. Przecież ta biedaczka nie ma zielonego pojęcia, jak potoczą się losy rozprawy. — Zgoda, porozmawiam z nią. — Od razu do niej zadzwoń. Będę u siebie jeszcze przez godzinę. Nie zwlekaj. Nie ulega wątpliwości, że ten cholerny drań może podsłuchiwać moje telefony. Pewnie czeka z niecierpliwością na przebieg rozmowy z Dot. — W porządku. Oddzwonię jak najszybciej, panie Drummond. Do usłyszenia. Odkładam słuchawkę, przewijam kasetę i odtwarzam nagranie przez głośnik. Deck powoli opada na krzesło i słucha naszej rozmowy z rozdziawionymi ustami. Kiedy nagranie dobiega końca, mówi z wyraźnym niedowierzaniem: — Więc to oni założyli nam podsłuch. Przez chwilę obaj wpatrujemy się w magnetofon, jakby on mógł nam cokolwiek wyjaśnić. Ja jestem dosłownie osłupiały, po prostu nie mogę wydusić z siebie słowa. Panuje martwa cisza. Chyba obaj lękamy się nawet poruszyć. Niespodziewanie dzwoni telefon, lecz żaden z nas nie sięga po słuchawkę, jakby ogarnęło nas przerażenie. — Sądzę, że powinniśmy zawiadomić o tym Kiplera — mówię w końcu, powoli cedząc słowa. — To chyba nie jest najlepszy pomysł — odpowiada Shifflet. Zdejmuje okulary i zaczyna przecierać oczy palcami. — Dlaczego? — Zastanów się dobrze. Teraz już wiemy, a przynajmniej mamy ku temu solidne przesłanki, że to Drummond i jego klient założyli podsłuch w naszych aparatach. W każdym razie Drummond ma dostęp do urządzenia podsłuchowego, to jednoznacznie wynika z jego propozycji. Ale my nie zdołamy tego nikomu udowodnić, nie ma szans przyłapania go na gorącym uczynku. — Masz rację. Przysięgałby, że nie ma z tym nic wspólnego. — Właśnie. Więc co w tej sytuacji mógłby zrobić Kipler? Jeśli nie da się wysunąć zasadnego oskarżenia, sędzia co najwyżej byłby jeszcze bardziej bezwzględny wobec pozwanego. — I tak mamy go już po swojej stronie. — Nie moglibyśmy wysunąć oskarżenia w trakcie rozprawy, nawet nie wolno by wspomnieć o podsłuchu sędziom przysięgłym. Znów zapada milczenie. Obaj gapimy się na magnetofon, próbując wymyślić jakieś sensowne wyjście. Na ostatnim roku studiów, podczas zajęć z etyki, omawialiśmy sprawę pewnego adwokata, który otrzymał od sędziego ostrą reprymendę za to, że podsłuchiwał rozmowy telefoniczne swojego kolegi po fachu. Ja też nie mam całkiem czystego sumienia, ale wszystkie moje grzeszki bledną w porównaniu z działalnością Drummonda. Problem polega na tym, że teraz sam mogę zostać oskarżony o potajemne nagrywanie rozmów telefonicznych, natomiast Drummond wyjdzie z tego obronną ręką ponieważ nie zdołamy udowodnić, że to on polecił założyć podsłuch. Ciekawe, do jakiego stopnia jest w to osobiście zaangażowany. Czy sam wpadł na pomysł założenia u nas pluskiew, czy jedynie wykonuje polecenia swojego klienta, który podsłuchuje nasze rozmowy? Tego też nie zdołamy się dowiedzieć. Ale z naszego punktu widzenia nie jest to aż tak ważne. Najistotniejsze, że szczegóły rozmów telefonicznych docierają do Drummonda. — Możemy to wykorzystać na naszą korzyść — mówię w końcu. — Dokładnie o tym samym myślałem. — Ale trzeba zachować daleko idącą ostrożność, żeby tamci nie nabrali żadnych podejrzeń.
— Zgadza się, dlatego zaczekajmy do rozprawy. Jeszcze nadejdzie odpowiedni moment i wpuścimy tych dupków w maliny. Obaj uśmiechamy się szeroko.
*** Dopiero po dwóch dniach dzwonię do Drummonda ze smutną wiadomością że moja klientka nie chce ani grosza z ich brudnych pieniędzy. Zapewniam go, że kobieta zachowuje się dosyć dziwnie, jednego dnia panikuje przed nadchodzącą rozprawą następnego stanowczo chce posmakować zwycięstwa na sali sądowej. Teraz znów postanowiła walczyć do końca. Leo nie okazuje ani trochę zdumienia. Natychmiast rozpoczyna swoją zwykłą gadkę, grożąc, że jest to ostatnia sposobność przyjęcia proponowanych pieniędzy, a na sali sądowej wszystko się może zdarzyć. Zaczynam podejrzewać, iż mówi to specjalnie dla tych bubków z Cleveland, którzy zapewne podsłuchują. Ciekawi mnie tylko, kiedy szczegóły tej rozmowy do nich dotrą. Sam wiem, że powinniśmy przyjąć ofertę. Dot i Buddy dostaliby ponad sto tysięcy, a to dla nich przecież kupa forsy. Natomiast ich adwokat zgarnąłby prawie sześćdziesiąt tysięcy, czyli także niezłą sumkę. Ale dla Blacków pieniądze się nie liczą. Nigdy ich nie mieli i wcale nie marzą o bogactwie. Dot pragnie tylko ujawnić całemu światu, co Great Benefit zrobiło jej synowi. Pragnie usłyszeć korzystny dla niej werdykt, oświadczenie, iż Donny Ray umarł z powodu nagannego postępowania towarzystwa ubezpieczeniowego. Co się mnie tyczy, sam jestem zdumiony, że tak łatwo mi przychodzi lekceważenie honorarium. To fakt, że zależy mi na pieniądzach, ale nie są one jedynym motorem mojego działania. Starcza mi na chleb. Dopiero zaczynam karierę, toteż będę jeszcze miał okazję się dorobić. Jedno nie ulega wątpliwości: Zarząd Great Benefit jest wystarczająco przestraszony, by posunąć się nawet do założenia podsłuchu w moim biurze. Muszą mieć sporo do ukrycia. Stąd też, mimo oczywistych obaw, zaczynam z utęsknieniem wyczekiwać nadchodzącej rozprawy.
*** Booker i Charlene zapraszają mnie na świąteczny obiad, w którym ma uczestniczyć liczna rodzina Kane’ów. Jego babka mieszka w małym domku w South Memphis i chyba od tygodnia musiała pichcić różne smakołyki na to przyjęcie. Tego roku Święto Dziękczynienia jest zimne i deszczowe, toteż przez całe popołudnie siedzimy pod dachem. W obiedzie uczestniczy co najmniej pięćdziesiąt osób, przekrój wiekowy jest pełny, od sześciu miesięcy do osiemdziesięciu lat. Wszyscy oprócz mnie są czarnoskórzy. Po odejściu od stołu mężczyźni gromadzą się w salonie, przed telewizorem, oglądając jedną transmisję sportową po drugiej. Ja i Booker zabieramy swoje porcje tortu orzechowego oraz kawę i ustawiamy je w garażu na dachu samochodu. Dość szybko zaczynamy się trząść z zimna. Booker zaczyna rozmowę na temat mojego życia erotycznego i muszę go zapewniać, że przynajmniej na razie coś takiego nie istnieje. Zmieniam temat, mówię, że interes nieźle się rozwija. On pracuje niemal na okrągło. Charlene ma ochotę na kolejne dziecko, ale ponieważ jego prawie nigdy nie ma w domu, zajście w ciążę może stanowić pewien problem, Cóż, takie jest życie prawnika.
ROZDZIAŁ 39 Byłem pewien, że niedługo powinniśmy go otrzymać pocztą ale tego ranka głośny rumor, z jakim Deck wbiega po schodach, nie pozostawia wątpliwości. — Jest! — woła od progu, machając kopertą. — Przyszedł! Jesteśmy bogaci! Szarpnięciem rozrywa kopertę, ostrożnie wyjmuje ze środka czek i kładzie go przede mną na biurku. Przez chwilę napawamy oczy jego widokiem. A więc jest! Czek na dwadzieścia pięć tysięcy dolarów z towarzystwa ubezpieczeniowego State Farm! Prezent gwiazdkowy! Derrick Dogan porusza się jeszcze o kulach, dlatego jedziemy do niego wszystkimi dokumentami. Składa podpisy, gdzie potrzeba, i dzielimy się pieniędzmi, on dostaje 16 667 dolarów, nasze honorarium wynosi 8333 dolary. Deck chciał ponadto obciążyć klienta pewnymi wydatkami: za kopiowanie dokumentów, znaczki pocztowe czy rozmowy telefoniczne — większość adwokatów postępuje w ten sposób. Ale stanowczo się temu sprzeciwiłem. Żegnamy się, życząc mu szybkiego powrotu do zdrowia. Obaj staramy się nie okazywać po sobie radości, ale to wcale nie jest łatwe. Już wcześniej doszliśmy do porozumienia, że weźmiemy sobie po trzy tysiące, resztę zaś przeznaczymy na prowadzenie biura. Ale z funduszu firmy opłacamy jeszcze wystawny lunch w pewnej uroczej restauracji w East Memphis. Nasza kancelaria może teraz korzystać ze złotej karty kredytowej wystawionej przez bank okręgowy, gdyż urzędnicy zupełnie inaczej traktują adwokata prowadzącego samodzielną działalność. Przy wypełnianiu kwestionariusza miałem sporo wątpliwości, czy powinienem ujawnić, że pół roku wcześniej sąd ogłosił moje bankructwo. Ostatecznie jednak uścisnęliśmy sobie z Deckiem ręce, dochodząc do porozumienia, że będziemy korzystać z tej karty wyłącznie za obopólnym porozumieniem. Za swoją część honorarium od razu kupuję samochód. Co prawda używany, ale marzyłem o pozbyciu się toyoty już od chwili, kiedy ugoda w sprawie Dogana została przypieczętowana. To błękitne volvo diesel, rocznik 1984, czterobiegowe, w doskonałym stanie, mające na liczniku tylko sto dziewięćdziesiąt tysięcy kilometrów. Jak na ten typ, to wcale niedużo. Pierwszym i jedynym właścicielem volvo był pewien bankier, który sam się troszczył o auto. Przez pewien czas rozważałem, czy nie lepiej jednak kupić nowy wóz, lecz nie umiałem się pogodzić z myślą iż znów musiałbym zaciągać kredyt. To mój pierwszy adwokacki pojazd. Toyotę udaje mi się sprzedać za trzysta dolarów, więc przeznaczam te pieniądze na telefon komórkowy. Rudy Baylor powoli obrasta w piórka.
*** Już wiele tygodni temu podjąłem decyzję, że podczas przerwy świątecznej nie będę siedział w mieście. Wspomnienia z poprzedniego Bożego Narodzenia są dla mnie nadal bolesne. A ponieważ i tak muszę spędzać święta w samotności, będzie o wiele lepiej, jeśli wyjadę z Memphis. Deck rzucił luźną propozycję, byśmy zorganizowali coś wspólnie, ale później nie wracał już do tego tematu. Powiedziałem zresztą, że być może wybiorę się w odwiedziny do matki. W tych wyjątkowych chwilach, kiedy matka i Hank nie podróżują swoim winnebago, przebywają w jego niewielkim domku w Toledo. Nigdy tam nie byłem, nie widziałem na oczy
osławionego winnebago, ale nie mam ochoty spędzać świąt w towarzystwie Hanka. Zaraz po Święcie Dziękczynienia matka przez telefon złożyła mi kurtuazyjną propozycję, bym przyjechał do nich na cały okres Bożego Narodzenia. Odmówiłem, tłumacząc się, że jestem nadzwyczaj zapracowany. Wyślę im kartkę z życzeniami. Nawet nie chodzi o to, że nie lubię swojej matki. Jakoś tak wyszło, iż nie mamy o czym ze sobą rozmawiać. Przepaść między nami pogłębiała się stopniowo, nie stworzył jej żaden incydent czy ostra wymiana zdań, które pamięta się latami. Jeśli wierzyć Deckowi, cały wymiar sprawiedliwości pauzuje od piętnastego grudnia do pierwszego poniedziałku po Nowym Roku. Sędziowie nie prowadzą rozpraw ani przesłuchań, adwokaci zajmują się głównie organizacją świątecznych przyjęć w swoich biurach i uroczystych obiadów dla wszystkich pracowników firmy. Dla mnie to wręcz wymarzony okres na wyjazd z miasta. Pakuję dokumentację sprawy Blacków do bagażnika nowego volvo, dorzucam parę ciuchów i wyruszam w drogę. Wybieram mniej zatłoczone, dwupasmowe drogi stanowe, kierując się w przybliżeniu na północny zachód. Docieram wreszcie do zaśnieżonych terenów na pograniczu Kansas i Nebraski. Sypiam w tanich motelach, jadam w barach szybkiej obsługi, starając się po drodze odwiedzać wszystkie atrakcje turystyczne. W północnych Stanach szaleją zamiecie, ale tutaj śniegu jest stosunkowo niedużo, wszystkie drogi są jeszcze przejezdne. A przysypana białym puchem preria wygląda jak mleczny cumulus, który niespodziewanie opadł na ziemię. Wrażenie zagubienia na tych pustkowiach działa na mnie pokrzepiająco.
*** Dwudziestego trzeciego grudnia docieram ostatecznie do Madison w stanie Wisconsin. Znajduję niewielki hotel, zjadam skromny lunch i wyruszam na miasto, wtapiając się w tłum mieszkańców biegających od jednego sklepu do drugiego. Boże Narodzenie ma swój niepowtarzalny urok, który chciałbym czuć zawsze i wszędzie. Siadam na zmarzniętej parkowej ławce i rozgarniam nogami śnieg, wsłuchując się w docierające zewsząd chóry głosów śpiewających kolędy. Nikt na świecie nie wie, gdzie teraz jestem, nikt się nawet nie domyśla, w którym mieście i stanie spędzam święta. Uwielbiam ten rodzaj wolności. Po obiedzie i kilku drinkach w hotelowym barze dzwonię do Maksa Leuberga. Po powrocie z Memphis ponownie objął stanowisko wykładowcy prawa na tutejszym uniwersytecie. Od czasu ukończenia studiów telefonuję do niego po radę średnio raz w miesiącu. Wielokrotnie zapraszał mnie do siebie. Na prośbę Maksa wysłałem mu pocztą kopie najważniejszych dokumentów dotyczących sprawy Blacków, wliczając w to wszystkie oficjalne wnioski sądowe z uzasadnieniami oraz większość stenogramów przesłuchań. Paczka ważyła siedem kilogramów, a koszt jej wysyłki ekspresem poleconym wyniósł trzydzieści dolarów, Deck jednak pogodził się z takim wydatkiem. Max sprawia wrażenie uszczęśliwionego moim przyjazdem do Madison. Jest Żydem, toteż nie świętuje Bożego Narodzenia. Już kiedyś powiedział mi przez telefon, że traktuje przerwę świąteczną jako wyśmienity okres do pracy. Tłumaczy mi dokładnie, gdzie się spotkamy. Kiedy następnego ranka o dziewiątej idę na tutejszy wydział prawa, temperatura powietrza wynosi minus dwanaście stopni. Budynek jest otwarty, choć całkowicie opustoszały. Max Leuberg czeka z gorącą kawą w swoim gabinecie. Przez godzinę rozmawiamy głównie o Memphis, gdyż on tęskni za tym miastem, mówi jednak wprost, że wcale nie wspomina przyjemnie pracy na naszym wydziale. Jego pokój wygląda niemal dokładnie tak samo jak w
Memphis — jest zaśmiecony, zagracony, wszystkie ściany pokrywają politycznie prowokacyjne plakaty i dziesiątki najróżniejszych nalepek. On również się nie zmienił: zmierzwione włosy, wytarte dżinsy, białe tenisówki. Wyjątkowo na nogach ma skarpetki, ale chyba tylko dlatego, że na zewnątrz leży pół metra śniegu. Jak zawsze jest pełen zapału, kipi energią. Przechodzimy do niewielkiej sali seminaryjnej, w której centralne miejsce zajmuje duży stół konferencyjny. Max otwiera drzwi własnym kluczem. Na stole leżą starannie poukładane materiały, które wysłałem mu pocztą. Siadamy naprzeciwko siebie, Leuberg nalewa kawy z termosu. Do rozprawy zostało tylko sześć tygodni. — Otrzymałeś jakieś propozycje ugody? — Owszem, nawet kilka. Ostatnio proponowali aż sto siedemdziesiąt pięć tysięcy, ale moja klientka odmówiła. — To dość niezwykłe, ale nie ma się co dziwić. — Dlaczego? — Bo przyparłeś ich do muru. Masz szansę ujawnić olbrzymią aferę, Rudy. To jedna z najbardziej obiecujących spraw przeciwko towarzystwom ubezpieczeniowym, a miałem już do czynienia z tysiącami podobnych. — To jeszcze nie wszystko — oświadczam i pospiesznie relacjonuję mu historię wykrycia podsłuchu w biurowych telefonach; mówię też, że wszystko wskazuje na to, iż Drummond przechwytuje nasze rozmowy. — Takie rzeczy zdarzały się już wcześniej — odpowiada. — Była głośna afera na Florydzie, tylko że tam pełnomocnik powoda znalazł urządzenia podsłuchowe dopiero po zakończeniu rozprawy. Dużo wcześniej coś podejrzewał, gdyż strona pozwana znała ze szczegółami jego zamierzenia. Ale w twoim wypadku jest zupełnie inaczej. — To również wskazuje, że tamci są przestraszeni. — Powiedziałbym, że nawet przerażeni, ale nie pocieszaj się tą myślą. Mimo wszystko oni się znajdują na dobrze znanym gruncie, ponieważ sądy w waszym stanie niechętnie przyznają odszkodowania. — Jak więc powinienem postąpić? — Przyjąć proponowane pieniądze i wycofać pozew. — Nic z tego. Wcale mi na tym nie zależy, a moja klientka wyraźnie zmierza do czego innego. — Świetnie. W takim razie najwyższa pora udowodnić oponentom, że mamy już wiek XX. Zabrałeś dyktafon? Leuberg podrywa się z krzesła i zaczyna krążyć po sali. Przy tablicy czeka naszykowana kreda, profesor jest gotów do wykładu. Wyjmuję z teczki magnetofon kasetowy i ustawiam go na stole. Mam też zapas notatników i długopisów. Rozpoczyna monolog. W pośpiechu sporządzam notatki, później zaczynam go zasypywać pytaniami. Rozmawiamy o moich świadkach i świadkach obrony, o dokumentach i różnych możliwych strategiach. Max dokładnie zapoznał się z całym materiałem, jaki mu przysłałem. Myśl o napiętnowaniu nieuczciwych ubezpieczycieli sprawia mu ogromną radość. — To, co najlepsze, zachowaj na koniec — radzi. — Pokaż sędziom przysięgłym zapis z przesłuchania tego biednego chłopaka. Podejrzewam, że wyglądał żałośnie. — Gorzej. — Znakomicie. Musisz sprawić, żeby sędziom został przed oczyma widok ofiary. Jeśli wszystko pójdzie gładko, skończysz najdalej w ciągu trzech dni. — A co potem? — Będziesz spokojnie siedział i obserwował, jak pozwany próbuje się tłumaczyć.
Zatrzymuje się nagle i wyciąga jakieś papiery z szuflady. — Co to jest? — pytam. — Nowa wersja polisy Great Benefit. Miesiąc temu wykupił ją jeden z moich studentów, ja pokryłem wszystkie koszty, a później zrezygnowaliśmy z ubezpieczenia. Chciałem, żebyś ją dokładnie obejrzał. Sam zresztą zgadnij, co zostało wyszczególnione jako przypadek nieobjęty warunkami umowy. — Przeszczep szpiku kostnego. — Wszelkie przeszczepy, a zwłaszcza przeszczep szpiku kostnego. Zachowaj to i wykorzystaj podczas rozprawy. Powinieneś chyba zapytać wprost kogoś z zarządu towarzystwa, dlaczego zmieniono tekst polisy akurat kilka miesięcy po tym, jak złożyłeś pozew w sprawie Blacków. I dlaczego tak zaakcentowano przeszczep szpiku kostnego? Skoro w poprzedniej wersji nie był on wymieniony jako przypadek nieobjęty umową to dlaczego nie wypłacono Blackom odszkodowania? Masz znakomity materiał, Rudy. Do diabła, chciałbym się wybrać do Memphis, żeby być świadkiem przebiegu rozprawy. — Zapraszam — mówię szybko, już teraz ciesząc się z faktu, że będzie jeszcze ktoś oprócz Decka, kto mógłby służyć mi radą. Max oznajmia, że czegoś mu brakuje w pierwotnej dokumentacji pozwanego, zaczynamy więc przeglądać papiery. Przynoszę cztery kartony materiałów z bagażnika mojego wozu, które również rozkładamy na stole. Już w południe sala seminaryjna wygląda jak po przejściu huraganu. Zapał Leuberga okazuje się niewyczerpany. Podczas lunchu wysłuchuję pierwszego wykładu na temat zasad gromadzenia i obiegu dokumentacji w towarzystwach ubezpieczeniowych. Cała ta gałąź nie została objęta federalnymi przepisami antytrustowymi, toteż firmy wypracowały sobie własne metody pracy. Chyba nie ma takiego radcy prawnego, który od razu by się rozeznał w sprawozdaniach finansowych towarzystw. Jest to robione celowo, ponieważ spółki nie chcą, by jakiekolwiek instytucje z zewnątrz mogły bez trudu poznać tajniki ich działalności. Dlatego Max udziela mi kilku cennych wskazówek. Majątek Great Benefit jest wart od czterystu do pięciuset milionów dolarów, z czego połowę stanowią ukryte rezerwy oraz nadwyżki funduszy. Trzeba to dokładnie wyjaśnić sędziom przysięgłym. Nie mam odwagi poprosić, by Leuberg poświęcił mi następny, drugi dzień świąt, ale sam to proponuje. Jego żona przebywa u rodziny w Nowym Jorku. On nie ma nic innego do roboty, toteż chce sumiennie przekopać się wraz ze mną przez pozostałe dwa kartony dokumentów. Kończę tę sesję z zapisanymi trzema notatnikami i dziesięcioma pełnymi kasetami, na których zarejestrowałem nasze rozmowy. Kiedy dochodzimy wspólnie do wniosku, że chyba omówiliśmy już wszystko, na dworze jest całkiem ciemno, kończy się dwudziesty piąty grudnia. Max pomaga mi zapakować papiery do kartonów i przenieść je do bagażnika samochodu. Sypie gęsty śnieg. Żegnamy się przed drzwiami wydziału prawa. Brak mi słów, żeby wyrazić Leubergowi swoją wdzięczność. On życzy mi powodzenia i wymusza na mnie obietnicę, że będę dzwonił do niego co najmniej raz w tygodniu, a po rozpoczęciu procesu codziennie. Powtarza po raz kolejny, że jeśli tylko będzie mógł, chętnie przyjedzie na rozprawę do Memphis. Przed odjazdem macham mu ręką zza szyby, choć pewnie nawet mnie nie widzi przez tę śnieżycę.
***
Trzy dni zajmuje mi dotarcie do Spartanburga w Karolinie Południowej. Volvo znakomicie spisuje się na drodze, przechodzi chrzest bojowy w zamieci i podczas gołoledzi, którymi żegnają mnie północne stany Środkowego Zachodu. Raz tylko łączę się z aparatu komórkowego z Shiffletem. Mówi, że w kancelarii panuje cisza i spokój, nikt nie próbował się ze mną skontaktować. Przez ostatnie trzy i pół roku pilnie się uczyłem, i na stadiach, i później, przed egzaminem kwalifikacyjnym, a niemal każdą wolną chwilę poświęcałem na dorabianie w barze Yogi. W ogóle nie miałem wakacji. Może dla większości ludzi takie jeżdżenie samochodem po kraju byłoby piekielnie nudne, ale dla mnie to wręcz wymarzony urlop. Mam wyjątkową okazję oczyścić umysł i duszę, po raz pierwszy od dawna pomyśleć o rzeczach niemających nic wspólnego z prawem. Pozbywam się wielu przykrych osadów, na przykład tego związanego z Sarą Plankmore. Trzeba usuwać zastarzałe żale, życie jest zbyt krótkie na to, by wypełniać je urazą do ludzi, którzy postąpili tak, jak postąpili. W drugiej kolejności, gdzieś w Wirginii Zachodniej, zapominam o grzeszkach Loyda Becka oraz Barry’ego Lancastera. Kusi mnie jeszcze, żeby uwolnić się od myśli o pannie Birdie i jej żałosnej rodzince; niech się borykają z własnymi problemami beze mnie. Natomiast na tysiące kilometrów można przeliczać moje marzenia o Kelly Riker, jej cudownym uśmiechu, zgrabnych opalonych nogach i urzekająco słodkim głosie. A za każdym razem, kiedy wracam myślami do spraw zawodowych, natychmiast koncentruję się na coraz bliższej rozprawie. Wśród spraw prowadzonych przez moją kancelarię jest tylko jedna, która ma duże szanse znaleźć epilog na sali sądowej. Nic więc dziwnego, że w myślach układam wstępną przemowę do sędziów przysięgłych, z prawdziwą pasją zadaję pytania łajdakom z zarządu Great Benefit i niemal ze łzami w oczach wygłaszam mowę końcową. Zdarza się, że kierowcy mijanych wozów gapią się na mnie z rozdziawionymi gębami, ale mnie to nie obchodzi. Rozmawiałem telefonicznie z czterema prawnikami, którzy występowali bądź obecnie występują przeciwko Great Benefit. Trzej z nich nie umieli mi w niczym pomóc. Ale czwarty, Cooper Jackson ze Spartanburga, zdradził, że natknął się na coś dziwnego w dokumentacji. Nie chciał omawiać szczegółów przez telefon, chociaż, co oczywiste, dzwoniłem od siebie z mieszkania. Powiedział jednak, że gdybym zechciał się pofatygować do Karoliny, chętnie podzieli się ze mną swoimi wątpliwościami i udostępni materiały. Jego kancelaria mieści się w samym centrum, ponad bankiem. W nowocześnie urządzonym biurze pracuje sześciu prawników. Poprzedniego dnia, będąc jeszcze w Karolinie Północnej, zadzwoniłem do niego i umówiliśmy się na dzisiaj. U nich także podczas przerwy świątecznej nie ma zbyt wiele pracy. Jackson okazuje się olbrzymem, jest niezwykle szeroki w ramionach, ma grube ręce i gęstą czarną brodę, a do tego równie czarne, niezwykle żywe i rozbiegane oczy. Liczy sobie czterdzieści sześć lat i już na wstępie wyznaje, że dorobił się, występując przeciwko niesolidnym producentom. Bardzo starannie zamyka za mną drzwi gabinetu, nim zaczniemy rozmowę o tym, co nas obu interesuje. Nie chce zdradzać zbyt wielu szczegółów prowadzonej sprawy. Dopiero niedawno doszedł do porozumienia z przedstawicielami Great Benefit, którzy nakłonili jego oraz jego klientkę do podpisania rygorystycznej umowy, a ta przewiduje daleko idące konsekwencje, jeżeli jedna ze stron ujawni osobom postronnym warunki zawartego porozumienia. Nie lubi tego typu umów, są one jednak dość powszechnie stosowane. Rok temu wystąpił z pozwem w imieniu pewnej kobiety, która rozchorowała się na zatoki i wymagała leczenia operacyjnego. Towarzystwo ubezpieczeniowe odmówiło pokrycia kosztów leczenia, motywując to tym, że klientka zataiła
fakt usunięcia jednego jajnika, co miało miejsce pięć lat przed wykupieniem polisy. Prawnicy Great Benefit uznali to za schorzenie istniejące przed podpisaniem umowy ubezpieczeniowej. Kobieta występowała zaledwie o jedenaście tysięcy dolarów. Odwołała się od decyzji, a kiedy powtórnie otrzymała odmowę, zgłosiła się do Coopera Jacksona. Ten aż czterokrotnie musiał latać własnym samolotem do Cleveland i organizować osiem przesłuchań, zanim doszło do porozumienia. — To banda najbardziej tępych i zatwardziałych łajdaków, z jakimi dotąd miałem do czynienia — mówi, opisując swoje kontakty z ludźmi z zarządu firmy. Jackson uwielbia występować przed sądem, jak sam mówi, dopiero wtedy jest w swoim żywiole. Nic więc dziwnego, że bezwzględnie dążył do rozprawy i dopiero po długim czasie Great Benefit zaproponowało ugodę. — Warunki porozumienia były następujące — mówi cicho, chcąc dać mi do zrozumienia, że odsłania tajemnicę obwarowaną przepisami umowy, chociaż jestem pewien, iż zdradził ją już co najmniej stu osobom. — Uregulowali rachunek za pobyt w szpitalu, opiewający na jedenaście tysięcy dolarów, po czym dorzucili jeszcze dwieście tysięcy, żebyśmy wycofali pozew. Wpatruje się we mnie z napięciem, jakby czekał na moją reakcję. Muszę przyznać, że warunki ugody są naprawdę niezwykłe, gdyż wiem, jak niechętnie Great Benefit płaci wszelkie odszkodowania, a zwłaszcza tak wysokie. Nic dziwnego, że obwarowali to rygorystycznymi przepisami. — Zdumiewające — mówię. — Prawda? Mnie samemu nie zależało na polubownym załatwieniu sprawy, ale klientka bardzo potrzebowała tych pieniędzy. Jestem pewien, że gdyby doszło do rozprawy, wywalczyłbym o wiele więcej. Zaczyna opowiadać o swoich prawniczych sukcesach, chcąc mnie przekonać, że jest nie byle kim. Wreszcie prowadzi mnie do niewielkiego, pozbawionego okien pomieszczenia, od podłogi do sufitu zastawionego identycznymi kartonowymi pudłami na papiery. Wskazuje trzy z nich, po czym opierając się ramieniem o półkę i muskając pudła palcami dla podkreślenia wagi ukrytych tam sekretów, mówi: — Wiesz, jak oni działają? Wniosek o odszkodowanie trafia do jakiegoś podrzędnego urzędnika. A musisz wiedzieć, że w każdym towarzystwie ubezpieczeniowym, w dziale roszczeń, pracują najgorzej wyszkoleni i najsłabiej opłacani ludzie. Dla zarządu liczą się tylko inwestycje, a nie ubezpieczenia. Urzędnik sprawdza zasadność wniosku i natychmiast rozpoczyna proces analizy danych. Ale jednocześnie wysyła odpowiedź odmowną wymieniając w uzasadnieniu pierwszy lepszy pretekst. Twój klient też musiał dostać taki list. Inspektor prowadzący analizę ściąga karty chorobowe klienta z ostatnich pięciu lat, automatycznie powtarzając odmowę na kolejne wystąpienia, jeśli w ogóle do nich dochodzi. I tu zaczyna się najśmieszniejsze. Po zgromadzeniu materiałów inspektor przesyła je do działu analiz, przypinając do swojej teczki kartkę z wiadomością: „Udzielać odpowiedzi odmownych do czasu zakończenia analizy”. Między działami roszczeń i analiz zaczyna kursować najróżniejsza korespondencja, pisma i pisemka krążą tam i z powrotem, narastają różnice poglądów, kolejne punkty czy nawet podpunkty polisy stają się tematem zażartych dyskusji, niemalże dochodzi do wojny. A nie zapominaj, że ci ludzie, choć pracują w tej samej firmie, w jednym budynku, najczęściej nie znają się nawzajem i nie wiedzą, czym się zajmują koledzy z sąsiedniego działu. To bardzo sprytne rozwiązanie. Tymczasem klient siedzi w domu i dostaje kolejne odmowy na swoje wystąpienia, jedne z działu roszczeń, inne z analiz. Większość ludzi szybko rezygnuje i właśnie na to liczy zarząd towarzystwa. Według statystyk tylko jeden na dwudziestu pięciu oszukanych właścicieli polisy zgłasza się po radę do adwokata.
Słuchając Jacksona, w myślach odtwarzam losy korespondencji Blacków i stopniowo kolejne elementy układanki zaczynają mi do siebie pasować. — Jak można tego dowieść? — pytam. Ponownie stuka palcem w kartonowe pudła. — Dowód mam tutaj. Większość zgromadzonych dokumentów to makulatura, ale udało mi się zdobyć wewnętrzne instrukcje firmy. — Ja też je mam. — Możesz się z tym wszystkim zapoznać. Papiery są w idealnym porządku. Mam dwóch doskonałych asystentów. Też mi coś! Za to ja, Rudy Baylor, mam „asystenta pełnomocnego”! Zostawia mnie w swoim archiwum. W pierwszej kolejności zaczynam przeglądać oprawne w zielone obwoluty instrukcje towarzystwa. Jedna pochodzi z działu roszczeń, druga z analiz. Na pierwszy rzut oka niczym się nie różnią od tych, które i ja otrzymałem w ramach ujawniania wszelkich materiałów. Tryb postępowania inspektorów ubezpieczeniowych jest w nich opisany w odrębnych rozdziałach. Oprócz szczegółowego spisu treści na początku jest też na końcu obszerny słownik z odsyłaczami. To nic innego jak łopatologiczna instrukcja dla bezmyślnych urzędników. Ale w pewnym momencie zauważam różnicę. Instrukcja dla pracowników działu roszczeń kończy się rozdziałem dwudziestym pierwszym, w moim egzemplarzu ostatni jest rozdział dwudziesty. Zaczynam uważnie czytać i nagle odsłaniają się przede mną zasady konspiracji. Analogiczny rozdział dwudziesty pierwszy znajduje się w instrukcji dla działu analiz. Oba potwierdzają ten schemat działania, który opisał mi Cooper Jackson. Wystarczy zestawić ze sobą te dwie instrukcje, aby stało się jasne, iż każdy dział ma obowiązek udzielić odmownej odpowiedzi na wystąpienie klienta, przekazać komplet dokumentów do drugiego działu i zarządzić ich szczegółową analizę, a do czasu jej zakończenia nakazać inspektorom z tamtego działu, aby odmawiali wypłacenia odszkodowania do chwili wyjaśnienia sprawy. Lecz w tym zamkniętym kole sprawa nigdy nie zostanie wyjaśniona. Żaden z odpowiedzialnych inspektorów nie wyrazi zgody na wypłatę odszkodowania, dopóki wcześniej nie otrzyma przyzwolenia od kolegi. W ostatnich rozdziałach obu instrukcji jest dokładnie opisana droga kursowania wszelkich dokumentów; celem jest chyba wyłącznie powielanie i gromadzenie różnorodnych pism, gdyż z zapisów wynika jednoznacznie, iż wystąpienie klienta nie może zostać załatwione pozytywnie. W żadnej z dostarczonych mi instrukcji nie ma rozdziału dwudziestego pierwszego. Musiał zostać usunięty, zanim udostępniono mi materiały. A więc te łotry z Cleveland, prawdopodobnie za wiedzą swoich adwokatów z Memphis, ukryły przede mną istotną część przepisów, których inspektorzy zmuszeni byli przestrzegać. Mówiąc oględnie, jest to bardzo szokujące odkrycie. Ale moje oszołomienie dość szybko mija. Ustępuje miejsca głębokiej satysfakcji na myśl, że owe dwa rozdziały będę mógł ujawnić podczas procesu i wywrzeć tym większe wrażenie na sędziach przysięgłych. Jeszcze przez kilka godzin przekopuję się przez dokumenty zgromadzone w kancelarii Jacksona, ale nie potrafię już myśleć o niczym innym, jak o tych dwóch instrukcjach.
*** Cooper oznajmia, że skoro minęła już szósta po południu, to możemy wypić po kieliszku wódki. Otwiera barek wyposażony w małą lodówkę, wyjmuje z niej butelkę i rozlewa trunek do dwóch niewielkich kieliszków — nie zawraca sobie głowy ani lodem, ani wodą sodową. Upijam
odrobinę alkoholu, nie więcej niż mieści się na łyżeczce do kawy, a i tak z trudem łapię oddech. Zmrożona wódka pali w przełyku i żołądku. Jackson dość szybko opróżnia swój kieliszek i mówi: — Na pewno już wiesz, że w kilku stanach władze zarządziły oficjalną inspekcję w biurach Great Benefit. Nie miałem o tym pojęcia, a nie chcąc go okłamywać, bąkam niepewnie: — No… nie, niezupełnie… — Powinieneś gromadzić takie informacje. Ja od razu wysłałem zawiadomienie do prokuratora generalnego Karoliny Południowej. To mój kolega ze studiów, już wszczął dochodzenie. To samo dzieje się w Georgii. A na Florydzie komisarz generalny do spraw ubezpieczeń nakazał kontrolę w siedzibie Great Benefit. Wszystko wskazuje na to, że w krótkim czasie firma odmówiła wypłaty odszkodowań w bardzo wielu uzasadnionych wypadkach. Kilka miesięcy temu, gdy jeszcze byłem studentem, Max Leuberg wspominał, iż warto się skontaktować z wydziałem ubezpieczeń społecznych urzędu stanowego. Ale jednocześnie profesor nadmienił, iż zapewne nic z tego nie wyniknie, gdyż towarzystwa ubezpieczeniowe tworzą jednolity front przeciwko każdej instytucji państwowej, która zamierza ingerować w ich działalność. No cóż, teraz mogę jedynie żałować, że jednak tego nie uczyniłem. Ale to w końcu moja pierwsza poważna sprawa. — Mówi się nawet o wystąpieniu grupowym — dodaje Cooper, wbijając we mnie te swoje świdrujące, teraz wyraźnie błyszczące oczka. Na pewno się domyśla po mojej minie, że i o tym nic nie wiedziałem. — Kto zamierza to uczynić? — Grupa prawników z Raleigh. Zgromadzili już pewną liczbę drobnych spraw, ale jeszcze czekają. Chyba liczą na to, że firmie w końcu powinie się noga. A tymczasem, jak podejrzewam, załatwiają polubownie te pozwy, na których im najbardziej zależy. — Ilu klientów może mieć Great Benefit? Zadawałem to pytanie podczas przesłuchiwania inspektorów firmy, ale nikt mi nie udzielił jednoznacznej odpowiedzi. — Jakieś sto tysięcy. Jeśli założyć, że tak jak w innych towarzystwach około dziesięciu procent występuje o odszkodowanie, to mamy dziesięć tysięcy wystąpień rocznie. Przyjmijmy z grubsza, że tylko połowa klientów zostanie odesłana z kwitkiem. Chodzi zatem o pięć tysięcy wniosków. Jeśli przeciętne wystąpienie dotyczy sumy dziesięciu tysięcy dolarów, to mamy pięć tysięcy razy dziesięć tysięcy, co daje pięćdziesiąt milionów dolarów rocznie. Załóżmy też, chociaż nie mam ku temu żadnych przesłanek, że firma wyda dziesięć milionów na polubowne odszkodowania dla tych klientów, którzy złożyli pozew sądowy. I tak zostaje na czysto czterdzieści milionów. Wystarczy podziałać w ten sposób tylko przez rok, aby w następnym móc już wypłacać odszkodowania we wszystkich uzasadnionych wypadkach. Tylko jeden rok takich nieuczciwych praktyk, a jest się naprawdę dobrze ustawionym. Zresztą można wymyślić coś innego i dalej zarabiać ciężkie pieniądze, tak wielkie, żeby przekupić każdego urzędnika. Przez dłuższy czas wpatruję się w niego osłupiały. — A tego można dowieść? — pytam. — Nie. To tylko moje domysły. To zbyt wielka sprawa, aby można cokolwiek udowodnić. Zarząd Great Benefit wykazał się skrajną głupotą, ale na pewno nie są aż takimi idiotami, by oficjalnie potwierdzić te przypuszczenia.
Mam już na końcu języka informację o tym, że inspektor towarzystwa obraził na piśmie moją klientkę, ale szybko postanawiam zachować to w sekrecie. Jacksonowi takie wiadomości nie są potrzebne, i bez nich radzi sobie lepiej niż dobrze. — Należysz już do któregoś z aktywnie działających zrzeszeń adwokatów? — pyta. — Nie. Zaledwie przed kilkoma miesiącami rozpocząłem praktykę. — Powinieneś się tym zainteresować. Działam w takiej nieformalnej organizacji skupiającej adwokatów, którzy specjalizują się w sprawach przeciwko towarzystwom ubezpieczeniowym. Jesteśmy cały czas w kontakcie, wymieniamy plotki. I właśnie w tym zrzeszeniu bardzo często pada nazwa Great Benefit. Stąd wnioskuję, że firma zaczęła odrzucać podejrzanie dużo wniosków klientów. Wszyscy adwokaci czekają z utęsknieniem na pierwszą głośniejszą rozprawę, która wyciągnie na światło dzienne stosowany przez towarzystwo proceder. Wystarczy jeden pozytywny werdykt, a natychmiast runie lawina. — No cóż, nie mogę obiecać głośnego werdyktu, ale na pewno dojdzie do rozprawy. Na zakończenie Cooper mówi, że poprzez tę nieformalną organizację adwokatów można pościągać informacje i zyskać obraz tego, co dzieje się w całym kraju. Obiecuje też, że jeśli mu czas pozwoli, przyjedzie w lutym na rozprawę do Memphis. Pierwszy głośny werdykt, powtarza, a natychmiast runie tama.
*** Jeszcze przez pół następnego dnia grzebię się w materiałach zgromadzonych przez Jacksona, wreszcie dziękuję mu serdecznie i wyjeżdżam. Nalega, abym pozostał w kontakcie. Pociesza mnie, że naprawdę bardzo wielu adwokatów będzie z uwagą śledziło przebieg mojej rozprawy. Sam nie wiem, czemu ta informacja jeszcze bardziej mnie przeraża. Jadę bez przerwy przez dwanaście godzin, prosto do Memphis. Kiedy ustawiam volvo obok tonącego w ciemnościach domu panny Birdie i wyładowuję dokumenty z bagażnika, zaczyna sypać drobny śnieg. To ostatni dzień tego roku.
ROZDZIAŁ 40 Posiedzenie przedprocesowe odbywa się w połowie stycznia na sali sądowej. Kipler rozsadza nas wszystkich wokół stołu obrony i nakazuje woźnemu, aby czuwał przy drzwiach i nikogo nie wpuszczał do środka. Sam zajmuje miejsce u szczytu stołu, pomiędzy swoją sekretarką a protokólantką. Jest bez togi. Ja siedzę po jego prawej stronie, tyłem do sali, i mam naprzeciwko siebie cały zespół obrony. To moje pierwsze spotkanie z Drummondem, od czasu kiedy dwunastego grudnia uczestniczyłem w przesłuchaniu doktora Korda. Niełatwo mi zachować spokój w jego obecności. Ilekroć podnoszę słuchawkę telefonu, mam przed oczyma tego wymuskanego, ugrzecznionego łobuza, który pochyla się nad urządzeniem podsłuchowym. Obie strony wystosowały swoje propozycje odnośnie do rozprawy i to, co dzisiaj wspólnie ustalimy, zostanie uznane przez sędziego za schemat przebiegu procesu. Kipler nawet nie był specjalnie zdziwiony, kiedy pokazałem mu instrukcje pożyczone od Coopera Jacksona. Starannie porównał je z tymi egzemplarzami, które dostarczył mi Drummond. Zgodnie z decyzją Wysokiego Sądu nie jestem zobligowany do powiadamiania oponentów o uzyskaniu dostępu do ukrywanej przede mną dokumentacji. Przepisy pozwalają mi zataić ten fakt aż do procesu i dopiero przed sędziami przysięgłymi ujawnić machinacje pozwanego. To powinno wywrzeć odpowiednie wrażenie. Mam zamiar solidnie wymaglować tych ważniaków, nie zostawić na nich suchej nitki. Przechodzimy do omawiania listy świadków. Ze swojej strony wyliczyłem nazwiska niemal wszystkich osób mających cokolwiek wspólnego ze sprawą. — Jackie Lemanczyk już nie pracuje dla mojego klienta — oznajmia Drummond. — I nie wie pan, gdzie obecnie przebywa? — pyta Kipler. — Nie. To prawda. Chyba ze sto razy dzwoniłem do różnych instytucji w Cleveland, ale nigdzie nie natrafiłem na ślad tej kobiety. Zwróciłem się nawet z prośbą o pomoc do Butcha, lecz on także nie zdołał jej odnaleźć. — Na pewno? — dopytuje się sędzia. — Tak. — Więc zaliczamy ją do świadków warunkowych. — Zgoda. Drummond i Morehouse zapewne uważają to za głupotę, gdyż wymieniają między sobą ironiczne uśmieszki. Na pewno miny by im zrzedły, gdybym zdołał odnaleźć Jackie Lemanczyk i nakłonić ją do składania zeznań. Niestety, jest to mało prawdopodobne. — A co z Bobbym Ottem? — pyta Kipler. — Także warunkowo — odpowiadam. Obie strony mogą powołać na świadków dowolną liczbę osób mających coś do powiedzenia w sprawie. Ott jest jeszcze bardziej wątpliwy niż Lemanczyk, ale chcę zostawić jego nazwisko na liście, bym mógł go powołać na świadka, jeśli złapię z nim kontakt. Prosiłem Butcha, żeby spróbował po raz drugi odnaleźć kłamliwego agenta. Następnie przechodzimy do listy biegłych. Ja powołałem tylko dwóch, doktora Korda oraz Randalla Gaskina, dyrektora kliniki onkologicznej. Drummond powołał jednego, lekarza, niejakiego Miltona Jiffy’ego z Syracuse. Postanowiłem nie przyjmować od niego zeznań z dwóch powodów: po pierwsze, podróż i przesłuchanie byłyby zbyt kosztowne, a po drugie, dobrze
wiem, co ten facet by mi powiedział. Na pewno będzie zeznawał, że przeszczep szpiku kostnego jest jeszcze w fazie eksperymentów i z tego powodu nie może być traktowany jako klasyczny sposób leczenia białaczki. Walter Kord po prostu wyśmiał tę opinię i obiecał mi pomoc w przygotowaniu pytań dla tego eksperta. Kipler wyraża wątpliwości, czy Jiffy zgodzi się zeznawać przed sądem. Później przez godzinę omawiamy dokumentację. Drummond zapewnia sędziego, iż niczego nie zataili i ujawnili wszystko, co dostarczył im klient. Być może kogoś innego zdołałby przekonać, ale ja jestem dogłębnie przeświadczony, że kłamie. Kipler jest podobnego zdania. — Przedstawiciel powoda złożył ostatnio wniosek o udostępnienie informacji o całkowitej liczbie polis ubezpieczeniowych sprzedanych przez pozwanego, liczbie wystąpień o przyznanie odszkodowania, jakie napłynęły w ubiegłym roku, oraz liczbie wniosków odrzuconych. Dlaczego do tej pory nie otrzymał odpowiedzi? Drummond nabiera głęboko powietrza i spuszcza głowę, jakby speszony. — Pracujemy nad tym, Wysoki Sądzie. Przysięgam, że to prawda. Musimy zebrać dane z różnych oddziałów terenowych towarzystwa. Mój klient prowadzi trzydzieści jeden przedstawicielstw w różnych stanach, oprócz tego ma siedemnaście biur okręgowych i pięć regionalnych. Naprawdę trudno… — Czyżby pański klient nie używał komputerów? Konsternacja. — Ale to nie jest sprawa naciśnięcia paru klawiszy, uzyskania błyskawicznego zestawienia i wydrukowania go. — Rozprawa zaczyna się za trzy tygodnie, panie Drummond. Proszę jak najszybciej dostarczyć żądane informacje. — Staramy się, Wysoki Sądzie. Każdego dnia przypominam o tym mojemu klientowi. — Maje pan dostarczyć! — powtarza ostro Kipler, mierząc Leo surowym spojrzeniem. Morehouse, Hill, Plunk i Grone pochylają się niżej nad stołem, zaciekle robią notatki. Przechodzimy do rzeczy mniej istotnych. Ustalamy, że rozprawa potrwa najdłużej dwa tygodnie, wiem jednak, że Kipler ma zamiar przyspieszać procedury i zakończyć proces najdalej po tygodniu. Po dwóch godzinach spotkanie dobiega końca. — Jeszcze jedna rzecz, panowie. Czy rozmawialiście na temat polubownego załatwienia sprawy? Kipler już od dawna wie, że ostatecznie Great Benefit było gotowe zapłacić sto siedemdziesiąt pięć tysięcy odszkodowania. Wie również, że Dot Black ani trochę nie zależy na pieniądzach. Kobieta nie chce ani centa, kieruje nią wyłącznie żądza krwi. — Co pan ma do zaproponowania, panie Drummond? — dodaje sędzia. Piątka adwokatów wymienia między sobą porozumiewawcze spojrzenia, jakby zamierzała odegrać jakieś dramatyczne przedstawienie. — No cóż, Wysoki Sądzie, nie dalej jak dzisiaj rano mój klient upoważnił mnie do zaproponowania dwustu tysięcy dolarów odszkodowania — oznajmia Drummond, starając się, by zabrzmiało to patetycznie. — Co pan na to, panie Baylor? — Przykro mi, ale moja klientka nie chce żadnej ugody. — Bez względu na wysokość odszkodowania? — Zgadza się. Przede wszystkim pragnie wystąpić przed sądem przysięgłych i obwieścić całemu światu, jaki los spotkał jej syna. Moi oponenci dość skutecznie udają osłupienie. Nigdy dotąd nie widziałem jeszcze u nich tak rytmicznego kręcenia głowami. Nawet sędzia robi zdumioną minę.
Od czasu pogrzebu prawie nie rozmawiałem z Dot. Kilkakrotnie próbowałem nawiązać dyskusję, ale nic się nie kleiło. Kobieta jest pogrążona w głębokim smutku i silnie rozjątrzona. W pełni ją rozumiem. Obwinia za śmierć Donny’ego Raya nie tylko Great Benefit, ale cały nasz system, lekarzy, prawników, czasami nawet mnie. To także potrafię zrozumieć. Ani nie potrzebuje, ani nie pragnie pieniędzy. Chce dochodzić sprawiedliwości. Kiedy po raz ostatni zajrzałem do domu Blacków i zamieniliśmy parę słów na werandzie, powiedziała z naciskiem: „Chciałabym tych sukinsynów pozbawić dochodowego biznesu”. — To niespotykane — oświadcza teatralnie Drummond. — Ta sprawa musi znaleźć epilog w sądzie, Leo — mówię. — Powinieneś to zrozumieć. Kipler zwraca się do swojej sekretarki o podanie mu teczki. Otwiera ją, wyjmuje dwa identyczne listy i wręcza je mnie oraz Drummondowi. — Tu macie nazwiska i adresy ludzi wytypowanych na przysięgłych. Jeśli dobrze pamiętam, lista obejmuje dziewięćdziesiąt dwie osoby, choć zapewne są wśród nich i takie, które wyprowadziły się już z naszego miasta. Pospiesznie zaczynam odczytywać kolejne nazwiska na liście. Nasz okręg liczy ponad milion mieszkańców. Dlaczego więc z takim zapałem staram się znaleźć choć jednego znajomego człowieka? Przecież to sami obcy ludzie. — Wybierzemy skład ławy przysięgłych na tydzień przed rozpoczęciem procesu, proszę więc zarezerwować czas pierwszego lutego. Możecie do woli badać sytuację kandydatów, ale nie muszę chyba przypominać, że jakikolwiek bezpośredni kontakt jest sprzeczny z prawem. — A gdzie są kwestionariusze osobowe? — pyta Drummond. Każdy kandydat musi wypełnić taki kwestionariusz, zamieszczając w nim podstawowe dane: wiek, rasę, płeć, miejsce zatrudnienia, zawód, wykształcenie i temu podobne. Zazwyczaj prawnicy muszą bazować wyłącznie na tych informacjach, dokonując wyboru przysięgłych. — Nie zostały jeszcze skompletowane. Jutro wyślę je pocztą. To wszystko? — Tak, Wysoki Sądzie — odpowiadam. Drummond tylko kiwa głową. — I proszę nie zapomnieć jak najszybciej dostarczyć dane statystyczne o polisach, panie Drummond. — Zrobię wszystko, co w mojej mocy, Wysoki Sądzie.
*** Lunch zjadam w samotności, w barze szybkiej obsługi nieopodal naszego biura. Zamawiam czarną fasolę, risotto i ziołową herbatę. Tutejsze potrawy w zadziwiający sposób wpływają na moje poczucie zamożności. Powoli wybieram po ziarnku fasoli, przeglądając listę kandydatów na sędziów przysięgłych. Jestem pewien, że mając tak liczny zespół i wręcz nieograniczone środki, Drummond zarządzi dokładne sprawdzanie wszystkich tych osób. Każe sfotografować z ukrycia ich domy i samochody, przejrzeć kartoteki sądowe, skontrolować stan majątkowy i historię zatrudnienia, wyszukać wszelkie możliwe brudy, takie jak rozwody i bankructwa nie mówiąc już o wykroczeniach. Pewnie zajrzy nawet do hipoteki i sprawdzi, ile każdy z kandydatów płaci za swój dom. Nie wolno mu będzie jedynie nawiązać kontaktu, nawet za pośrednictwem osoby trzeciej. Do czasu gdy spotkamy się na sali sadowej, by spośród kandydatów wybrać dwunastkę przysięgłych, Leo i spółka będą już dysponowali oddzielną kartoteką dla każdego z nich, a wszystkie papiery przejrzą dokładnie nie tylko oni, ale jeszcze specjalnie dobrany zespół konsultantów procesowych. Ten gatunek pojawił się w amerykańskim wymiarze sprawiedliwości
stosunkowo niedawno. Zwykle są to dyplomowani i doświadczeni prawnicy, odznaczający się w dodatku umiejętnościami w zakresie charakteryzowania ludzkiej natury, a wielu z nich jest nawet specjalistami psychiatrii bądź psychologii. Jeżdżą po całym kraju, świadcząc horrendalnie drogie usługi wszystkim prawnikom, którzy mogą sobie na to pozwolić. Po wydziale prawa krąży plotka o pewnym konsultancie, którego wynajął Jonathan Lake, a który zażądał ośmiuset dolarów za godzinę. Wybrany przez niego skład przysięgłych wydał werdykt na wielomilionową sumę, więc i tak się opłaciło zaangażować tego człowieka. Podejrzewam, że wynajęci przez Drummonda konsultanci zjawią się na sali sądowej podczas wybierania przysięgłych. Będą uważnie obserwować wszystkich kandydatów, przyglądać się ich minom, oceniać sposób wyrażania się, ubiór, maniery i Bóg jeden wie, co jeszcze. Ja mam do dyspozycji jedynie Decka, który szacuje ludzi według własnych zasad. Najwyżej będę mógł pokazać tę listę Butchowi, Bookerowi i może jeszcze komuś, kto umiałby rozpoznać choć jedno nazwisko z grona kandydatów. Być może zasięgnę telefonicznie informacji, sprawdzę kilka adresów, ale na nic więcej nie będzie mnie stać. Wybór będę mógł oprzeć niemal wyłącznie na własnej ocenie, kiedy ujrzę wszystkich tych ludzi w sądzie.
ROZDZIAŁ 41 Co najmniej trzy razy w tygodniu odwiedzam teraz halę targową, zazwyczaj w porze obiadowej. Na dobrą sprawę mam już zarezerwowany dla siebie stolik na tarasie wychodzącym na sztuczne lodowisko. Najczęściej kupuję w restauracji Wonga jakąś chińską potrawę z kurczaka, po czym wychodzę na taras i zjadam obiad, obserwując dzieciaki uczące się jazdy na łyżwach. Ale mam stąd także doskonały widok na główne przejście między pawilonami handlowymi, toteż nikt nie powinien mnie tu zaskoczyć. Dotąd tylko raz zauważyłem Kelly, kiedy szła bez pośpiechu chodnikiem, jakby wybrała się na spacer. Miałem straszną ochotę podbiec do niej, wziąć dziewczynę za rękę, zaciągnąć do któregoś stoiska z ciuchami i zaszyć się między stojakami, gdzie moglibyśmy spokojnie porozmawiać. To największy ciąg handlowy w Memphis, nie ma drugiego takiego na przestrzeni wielu kilometrów, nic więc dziwnego, że czasami bywa tu tłoczno. Przyglądam się ludziom robiącym zakupy, często zachodząc w głowę, czy któryś z nich nie jest kandydatem na przysięgłego. Ale nie sposób wyłowić stu osób spośród miliona. To niewykonalne. Trzeba zrobić tylko tyle, ile się da. Zaraz po otrzymaniu kwestionariuszy osobowych sporządziliśmy z Deckiem przeglądową tabelę kandydatów, którą przez cały czas noszę przy sobie. Także dziś wieczorem, kiedy siedzę na tarasie i patrzę na ludzi kręcących się po promenadzie, mam ten spis przed sobą. Odczytuję kolejne nazwisko: R. C. Badley, czterdzieści siedem lat, biały, hydraulik, ukończył szkołę średnią i mieszka na południowo–wschodnich przedmieściach Memphis. Zakrywam ręką jego dane i sprawdzam, czy dobrze zapamiętałem. Tak, wszystko się zgadza. Robię to już chyba po raz setny i mam serdecznie dość tych ludzi. Wypisana dużymi literami lista kandydatów wisi na ścianie w moim gabinecie i każdego dnia spędzam przed nią co najmniej godzinę, powtarzając dane, które głęboko wryły mi się w pamięć. Następny: Lionel Barton, dwadzieścia cztery lata, czarnoskóry, uczeń wieczorowego college’u pracujący jako sprzedawca w sklepie z samochodowymi częściami zamiennymi, mieszka w bloku, w South Memphis. Moim ideałem jest młody czarnoskóry przysięgły, mający co najmniej średnie wykształcenie. To żadna tajemnica, że Murzyni są bardziej skłonni ferować wysokie werdykty na korzyść powoda, pewnie dlatego że czują się pokrzywdzeni i szykanowani w tym kraju wielkich korporacji białych ludzi. Czy można ich za to winić? Nie jestem natomiast pewien, czym się różnią osądy kobiet i mężczyzn. W powszechnym mniemaniu kobiety mniej chętnie przyznają duże odszkodowania, ponieważ to one zarządzają domowym budżetem i nie są skłonne zasądzać powodom wysokich sum, gdyż te nie trafią przecież do ich własnych portfeli. Ale w naszej sprawie Max Leuberg radził zwrócić baczną uwagę na kobiety, które mają dzieci, twierdząc, że one lepiej zrozumieją ból matki po śmierci syna, będą się utożsamiać z Dot. Toteż jeśli dobrze poprowadzę sprawę i stworzę odpowiedni nastrój, będą głosować za wyeliminowaniem Great Benefit z rynku ubezpieczeniowego. Moim zdaniem kryje się w tym wiele racji. Tak więc, gdyby wybór należał tylko do mnie, zebrałbym dwanaście czarnoskórych matek. Rzecz jasna, Deck jest zwolennikiem innej teorii. Obawia się Murzynów, przede wszystkim dlatego, że mieszkańcy Memphis są tak konserwatywnie podzieleni. Jeśli zatem prawnicy są
biali, powód i przedstawiciele pozwanego także — wszyscy z wyjątkiem sędziego — to niby co ciemnoskórych miałyby obchodzić ich sprawy? To przykład stereotypowego klasyfikowania kandydatów na przysięgłych podług rasy, statusu społecznego, wieku czy wykształcenia. Ale w gruncie rzeczy nikt nie potrafi przewidzieć, jak zachowa się dana osoba podczas głosowania nad werdyktem. Przeczytałem chyba wszystkie książki z biblioteki dotyczące wyboru przysięgłych i jestem tak samo w kropce, jak byłem przedtem. Na pewno jest tylko jeden typ kandydata, którego powinniśmy unikać: młody białoskóry, pracujący w zarządzie jakiejś spółki. Tacy ludzie są największymi przeciwnikami werdyktów niekorzystnych dla dużej firmy, a ponadto rwą się do przewodniczenia ławie przysięgłych. Są dobrze wykształceni, przebojowi, bezwzględni i nie mają żadnego respektu dla prawników. Ale na szczęście są także zbyt zapracowani, by społecznie udzielać się w sądach. Znalazłem tylko pięć takich osób na naszej liście i chyba mogę być pewien, że będą sięgać po najbłahsze preteksty, byle tylko ich nie wybrano. W pewnych okolicznościach Kipler mógłby wywierać presję na kandydatów, liczę jednak na to, że sędzia również nie będzie sobie życzył tego typu ludzi na swojej sali. Gotów byłbym się założyć o moje skromne miesięczne dochody, iż Kipler także by wolał ciemnoskórych przysięgłych.
*** Po latach doświadczeń w pracy adwokata z pewnością wymyśliłbym coś znacznie lepszego, ale teraz i taki wybieg uważam za genialny. Rozmyślałem nad nim od dłuższego czasu i kiedy przed paroma dniami wyłożyłem Deckowi swój plan, ten wpadł w bezgraniczny zachwyt. Jeśli Drummondowi i jego bandzie tak bardzo zależy na podsłuchiwaniu naszych rozmów telefonicznych, to teraz możemy im podsunąć łakomy kąsek. Odczekujemy do późnych godzin popołudniowych. Ja zostaję w biurze, Deck idzie do najbliższej budki przy skrzyżowaniu. Dzwoni do mnie. Wcześniej parę razy ćwiczyliśmy tę rozmowę, spisaliśmy nawet pobieżny scenariusz. — Rudy? Mówi Deck. Odnalazłem wreszcie tego Deana Goodlowa. Chodzi o białego trzydziestodziewięcioletniego kandydata, mającego średnie wykształcenie, właściciela zakładu usługowego czyszczenia dywanów. Na naszej skali ocen przyznaliśmy mu zero, nie chcemy takiego człowieka na ławie przysięgłych. Drummond zapewne widziałby go tam bardzo chętnie. — Gdzie? — pytam. — Złapałem go w jego kantorku. Przez cały tydzień nie było go w mieście. To cholernie sympatyczny facet, bardzo się myliliśmy w jego ocenie. Wcale nie pała sympatią do towarzystw ubezpieczeniowych, ciągle zaskarża naliczane mu stawki i twierdzi, że władze federalne powinny w końcu uregulować ich działalność. Przedstawiłem mu naszą sprawę i gość dosłownie się wściekł. To doskonały kandydat na przysięgłego. Deck mówi z olbrzymim zapałem, podnieca się bardziej, niż powinien, ale dla kogoś postronnego musi to brzmieć całkiem naturalnie. W każdym razie ściśle trzyma się scenariusza. — Przyjemna niespodzianka — mówię powoli i chłodno, jakby zmęczonym głosem; zależy mi głównie na tym, żeby Drummond mógł się nacieszyć każdym słowem. Już sam fakt, że prawnicy nawiązują osobisty kontakt z ludźmi kandydującymi na sędziów przysięgłych, jest czymś niespotykanym, wręcz niewiarygodnym. Mieliśmy z Deckiem trochę obaw, że ten wybieg jest aż tak absurdalny, iż obrona natychmiast rozpozna blef. Ale kto przy zdrowych zmysłach mógłby zakładać, że jakiś prawnik założy nielegalnie podsłuch telefoniczny
u oponenta? Doszliśmy jednak do wniosku, że Drummond da się schwytać w tę pułapkę, gdyż traktuje mnie jak naiwnego żółtodzioba, natomiast Deck w ogóle się dla niego nie liczy, jest tylko „asystentem pełnomocnym”. Z pozoru na niczym nie powinniśmy się znać. — Nie miał wyrzutów sumienia, że z tobą rozmawia? — Trochę. Powiedziałem mu to samo, co pozostałym, iż zbieram jedynie informacje, nie jestem prawnikiem. Wyjaśniłem, że jeśli on nikomu nie powie o naszym spotkaniu, to nic mu nie grozi. — Świetnie. I jesteś pewien, że mamy Goodlowa po swojej stronie? — Bez żadnych wątpliwości. Powinieneś go zaakceptować. Przekładam kilka kartek w pobliżu słuchawki. — Kto nam jeszcze został? — pytam po chwili. — Niech sprawdzę — mruczy Deck. Tym razem on szeleści papierami, dobrany z nas duet. — Rozmawiałem już z Dermontem Kingiem, Jan DeCell, Lawrence’em Perottim, Hildą Hinds i RaTildą Browning. Z wyjątkiem tej ostatniej są to sami biali, których nie chcemy w składzie przysięgłych. Jeśli zdołamy odpowiednio wychwalić kandydatów, Drummond zrobi wszystko, żeby ich wykluczyć podczas wybierania składu. — I jak oceniasz Dermonta Kinga? — pytam. — Równy gość. Jakiś czas temu wyrzucił za próg wścibskiego inspektora ubezpieczeniowego. Przyznałbym mu dziewięć punktów. — A Perotti? — Ten jest nasz. Wprost nie mógł uwierzyć, że z powodu firmy ubezpieczeniowej młody chłopak musiał umrzeć. — A Jan DeCell? Ponownie rozlega się szelest papieru. — Zaraz… To dość sympatyczna babka, choć niezbyt rozmowna. Odniosłem wrażenie, że bardzo się obawiała, iż ktoś może ją oskarżyć o nawiązywanie osobistego kontaktu z prawnikiem. Zamieniliśmy tylko parę słów na temat towarzystw ubezpieczeniowych, ale nie omieszkałem jej zdradzić, że Great Benefit jest warte co najmniej czterysta milionów dolarów. Myślę, że można ją zaakceptować, chociaż dałem jej tylko pięć punktów. Niezwykle trudno mi zachować powagę. Przyciskam mocniej słuchawkę do policzka. — Co masz o RaTildzie Browning? — To radykalna czarnoskóra gówniara. Pracuje w lokalnym oddziale banku i dość brutalnie wyprosiła mnie ze swojego gabinetu. Nienawidzi białych. Nie mielibyśmy z niej żadnego pożytku. — Przez chwilę Deck przerzuca kartki notatnika. — A jak tobie poszło? — Jakąś godzinę temu złapałem Esther Samuelson w jej domu. Bardzo miła sześćdziesięcioparoletnia wdowa. Porozmawialiśmy szczerze o sytuacji Dot, starałem się dać jej do zrozumienia, co czuje matka po stracie syna. Będzie po naszej stronie. Ostatni mąż pani Samuelson był przez wiele lat wysokim urzędnikiem Stanowej Komisji Handlu. Dowiedziałem się o tym od Marvina Shankle’a. Nie wyobrażam sobie, abym chciał widzieć tę kobietę wśród przysięgłych w jakiejkolwiek sprawie. Jestem prawie pewien, że automatycznie przychyliłaby się do każdego wniosku Drummonda. — Później pojechałem do biura Nathana Buttsa — mówię dalej. — Był bardzo zaskoczony, że rozmawia z adwokatem mającym występować na tej samej rozprawie, na której on mógłby być przysięgłym. Ale szybko odzyskał humor. Dogłębnie nienawidzi towarzystw ubezpieczeniowych. Jeśli do tej pory serce Drummonda jeszcze nie wysiadło, to z pewnością jego puls jest ledwie wyczuwalny. Sama ta myśl, że osobiście, nawet nie korzystając z pomocy osób trzecich,
nawiązuję znajomości z potencjalnymi sędziami przysięgłymi, powinna być chyba wystarczającym powodem ciężkiego zawału. W każdym razie jedno jest pewne: musiało już do niego dotrzeć, iż nie może absolutnie nic zrobić w tej sprawie. Jakakolwiek reakcja z jego strony wymagałaby przyznania się do tego, że założył u nas podsłuch telefoniczny, a to zapewne by wystarczyło, żeby natychmiast został wydalony z palestry. A może nawet postawiony przed sądem. Zatem Drummond nie ma innego wyjścia, jak siedzieć cicho i starać się nie dopuścić do wyboru tych osób, których nazwiska padają w trakcie naszej rozmowy. — Dobra. Wybrałem sobie kilku następnych kandydatów i spróbuję ich teraz odnaleźć. Spotkamy się o dziesiątej w biurze. — W porządku — odpowiada Deck z głośnym westchnieniem, jakby mu się już przejadła ta robota. Odkładam słuchawkę, ale po kwadransie telefon dzwoni ponownie. — Czy mogę rozmawiać z Rudym Baylorem? — Z trudem rozpoznaję ten głos. — Jestem przy aparacie. — Mówi Billy Porter. Zostawił pan dziś dla mnie wiadomość w sklepie. Billy Porter to biały starszy mężczyzna, który obowiązkowo chodzi do pracy w garniturze i krawacie. Prowadzi salon Western Auto. Uzyskał bardzo słaby wynik według naszej dziesięciopunktowej skali, jego także nie chcemy. — Ach, tak. Bardzo dziękuję, że pan zadzwonił, panie Porter. To Butch, który zgodził się nam pomóc w tej drobnej mistyfikacji. Na pewno Deck jest razem z nim, stoją ściśnięci w maleńkiej budce telefonicznej, zresztą tak jest im cieplej. Butch stara się uchodzić za profesjonalistę, toteż wcześniej odwiedził salon i rozmawiał z Porterem na temat specjalnych opon. Teraz próbuje naśladować głos i sposób mówienia tamtego. Prawdopodobnie już nigdy się nie spotkają. — Co to za sprawa? — pyta Billy/Butch, którego poprosiliśmy, aby zachowywał się grubiańsko. — Otóż chodzi mi o rozprawę sądową. Figuruje pan na liście kandydatów na przysięgłych, a ja jestem jednym z adwokatów występujących w procesie… — Czy to aby legalne? — Oczywiście, że tak, tylko proszę nikomu nie mówić o naszej rozmowie. Otóż będę reprezentował pewną starszą panią której syn umarł z powodu niewłaściwego postępowania towarzystwa ubezpieczeniowego Great Benefit Life. — Umarł? — Tak. Potrzebna mu była operacja, lecz firma nie zgodziła się pokryć jej kosztów. Miał ostry przypadek białaczki, zmarł jakieś trzy miesiące temu. Właśnie dlatego wnieśliśmy pozew. Naprawdę potrzebujemy pańskiej pomocy, panie Porter. — To jakaś okropna historia. — Najgorsza, z jaką się do tej pory zetknąłem, a wielokrotnie występowałem już przeciwko firmom ubezpieczeniowym. Ci ludzie są winni jak cholera, panie Porter, jeśli wolno mi się tak wyrazić. Zaproponowali już dwieście tysięcy dolarów, żeby załatwić sprawę polubownie, ale my chcemy zyskać znacznie więcej. Przede wszystkim zależy nam na wielkim rozgłosie tej sprawy i dlatego zwracam się do pana o pomoc. — Nie wiem tylko, czy zostanę wybrany. Mam tyle pracy… — Wybierzemy dwunastu przysięgłych spośród jakichś siedemdziesięciu kandydatów, tylko tyle mogę na razie powiedzieć. Jeśli zostanie pan wybrany, proszę nam pomóc. — W porządku, zrobię, co będę mógł. Nie chciałbym tylko się podłożyć, rozumie pan.
— Tak, rozumiem. I bardzo dziękuję.
*** Deck wraca do biura, zjadamy po kanapce. Później wychodzi jeszcze dwukrotnie i dzwoni z budki. W rozmowach padają dalsze nazwiska osób, z którymi jakobyśmy rozmawiali i które aż się palą do wymierzenia surowej kary za okrutne postępowanie Great Benefit. Obaj staramy się zrobić jak najsilniejsze wrażenie, że biegamy po ulicach, pukamy do drzwi i wyjaśniamy ludziom szczegóły sprawy, popełniając tak elementarne wykroczenie przeciw zasadom etyki, że w jednej chwili moglibyśmy zostać pozbawieni prawa wykonywania zawodu. A cały ten odrażający proceder ma miejsce ostatniego wieczoru przed posiedzeniem, na którym będą wybierani przysięgli! Spośród sześćdziesięciu paru osób, które wcześniej nie wycofały swojej kandydatury i powinny się jutro stawić w sądzie, udaje nam się tym sposobem rzucić cień podejrzenia na co trzecią z nich. Nie trzeba wyjaśniać, że starannie dobraliśmy takich kandydatów, którzy mogliby się dla nas okazać niebezpieczni. Mogę się założyć, że dzisiejszej nocy Leo Drummond nie zmruży nawet oka.
ROZDZIAŁ 42 Najważniejsze jest pierwsze wrażenie. Kandydaci na przysięgłych zjawiają się między ósmą trzydzieści a dziewiątą prześlizgują zdenerwowani przez uchylone drzwi i idą ostrożnie szerokim przejściem, zerkając trwożliwie na boki, niektórzy wręcz gapią się z rozdziawionymi ustami. Dla wielu z nich jest to pierwsza wizyta w sądzie. Dot i ja siedzimy obok siebie, osamotnieni przy wielkim stole, przyglądając się, jak kolejne osoby składają podpis na liście obecności. Jesteśmy zwróceni plecami do stołu sędziowskiego. Przede mną leży tylko mały notatnik, nic więcej. Deck siedzi na krześle blisko barierki oddzielającej ławę przysięgłych, z dala od nas. Porozumiewamy się szeptem, próbuję uśmiechem dodać kobiecie otuchy. Ale sam odczuwam nieprzyjemne ściskanie w dołku. Jakby na zasadzie kontrastu po drugiej stronie sali siedzi pięciu śmiertelnie poważnych mężczyzn w eleganckich garniturach. Cały stół przed nimi jest założony papierami. Nie ma już ucieczki przed moją prywatną wersją pojedynku Dawida z Goliatem, który ma się rozpocząć właśnie dzisiaj. Liczę na to, że przysięgli od razu zwrócą uwagę na nierówny rozkład sił, zauważą iż wyglądam na bezbronnego i biednego, a moja klientka jest przerażona, niemal zaszczuta. Gdzie nam się równać z tymi doskonale ubranymi, pewnymi siebie fachowcami zebranymi wokół stołu obrony. Teraz, kiedy wszystkie przygotowania dobiegły końca, zaczynam doceniać to, że zespół pozwanego liczy aż pięciu adwokatów. Pięciu doświadczonych pełnomocników. Wierzyć mi się nie chce, że Drummond przeoczył ten oczywisty fakt, iż przysięgli również muszą być pod wrażeniem. To jasne, że pozwany czuje się winny, bo inaczej po co angażowałby aż pięciu fachowców przeciwko jednemu początkującemu adwokatowi? Żaden z tej piątki nie odezwał się do mnie dziś rano. Zachowujemy formalny dystans, ale ich skrzywione miny i kręcenie nosami dało mi do zrozumienia, iż są strasznie oburzeni tym, że nawiązałem znajomości z kandydatami na przysięgłych. Są zaszokowani i zdegustowani, ale nie mają zielonego pojęcia, jak zareagować. Chyba tylko przywłaszczenie sobie całości odszkodowania wywalczonego dla klienta jest cięższym przestępstwem, jakie prawnik może popełnić. Mam jednak wrażenie, iż da się porównać z nielegalnym założeniem podsłuchu w biurze oponenta. Dlatego ich oburzenie uważam po prostu za śmieszne. Woźny szybko wskazuje miejsca przybywającym osobom, zapełniając tylko jedną część sali. Dopiero kiedy po tamtej stronie brakuje już miejsc, zezwala następnym siadać na prawo od wejścia, naprzeciwko nas. Spośród dziewięćdziesięciu dwóch kandydatów na sali stawiło się sześćdziesiąt jeden osób. Niektóre zawiadomienia wróciły z dopiskiem: „Adresat nieznany”. Dwoje ludzi zmarło od czasu ostatniego uaktualniania kandydatur, kilkoro wymówiło się chorobą troje złożyło rezygnację z powodu zaawansowanego wieku. Kipler udzielił kilku zwolnień z różnych powodów osobistych. Teraz, kiedy woźny odczytuje kolejno nazwiska, stawiam krzyżyki na swojej liście. Mam wrażenie, jakbym znał tych wszystkich ludzi od dawna. Szósty w kolejności jest Billy Porter, kierownik salonu Western Auto, który jakoby rozmawiał ze mną wczoraj wieczorem przez telefon. Bardzo mnie ciekawi, jak Leo zareaguje na tę kandydaturę. Great Benefit reprezentują Jack Underhall oraz Kermit Aldy. Siedzą tuż za Drummondem. A więc razem jest ich aż siedmiu — wszyscy mają marsowe miny i wpatrują się uważnie w przysięgłych. Głowy do góry, chłopaki! Bierzcie przykład ze mnie!
Wstajemy z miejsc, kiedy Kipler wkracza na salę. Otwiera posiedzenie. Wita przedstawicieli obu stron i wygłasza krótką mowę do kandydatów, mówiąc o chwalebnej służbie dla dobra całego społeczeństwa. W końcu pyta, czy ktoś jeszcze chciałby prosić o zwolnienie z tego obowiązku. Parę osób podnosi ręce. Sędzia prosi, aby pojedynczo podchodziły do stołu i przyjmuje od nich składane szeptem usprawiedliwienia. Wśród tych osób jest aż czterech z pięciu pracowników różnych spółek, którzy znaleźli się na liście. Nie dziwi mnie, że Kipler zwalnia wszystkich chętnych. To zajmuje trochę czasu, skrzętnie wykorzystuję go więc na obserwację pozostałych kandydatów. Zwracam uwagę, że zostali tak rozsadzeni na ławkach, iż powinno wystarczyć nam tych, którzy zajmują miejsca w pierwszych trzech rzędach. To trzydzieści sześć osób, a my potrzebujemy tylko dwunastu przysięgłych plus dwóch w rezerwie. Jednocześnie zauważam na pierwszej ławce za stołem obrony dwóch nienagannie ubranych mężczyzn. To muszą być konsultanci, gdyż nadzwyczaj uważnie obserwują każde poruszenie kandydatów. Ciekawe, w jakim stopniu nasz chytry fortel pomieszał im szyki oparte na doskonałej znajomości psychologii. Zapowiada się niezła zabawa. Pewnie jeszcze nigdy nie musieli brać pod uwagę faktu, że przedstawiciele powoda zachowają się tak bezczelnie i w wieczór poprzedzający wybór przysięgłych zaczną nawiązywać znajomości z kandydatami. Po zwolnieniu przez sędziego wszystkich chętnych na sali zostaje pięćdziesiąt osób. Kipler na wstępie wyjaśnia podstawowe elementy sprawy, przedstawia obie strony oraz ich reprezentantów. Buddy’ego nie ma w sądzie, pewnie siedzi za kierownicą forda. Sędzia przystępuje do wstępnej selekcji. Prosi o podniesienie ręki, jeżeli ktoś będzie musiał odpowiedzieć twierdząco. Padają pytania: Czy ktokolwiek z państwa zna strony występujące w rozprawie, adwokatów bądź świadków? Czy ktokolwiek ma polisę towarzystwa Great Benefit? Czy ktokolwiek jest osobiście zaangażowany w tę sprawę? Czy ktokolwiek występował na drogę sądową przeciwko ubezpieczycielowi? Kilka osób podnosi ręce, kolejno wstaje z miejsc i udziela Wysokiemu Sądowi wyjaśnień. Wszyscy są bardzo zdenerwowani, lecz lody szybko topnieją Po jednej i drugiej humorystycznej wypowiedzi atmosfera wyraźnie się rozluźnia. Coraz rzadziej i tylko w wyjątkowych chwilach muszę sobie powtarzać, że wiem, co robię. Jestem prawnikiem i znajduję się w swoim żywiole. Ale zaraz jednak wraca otrzeźwienie: przecież dotąd nie wygłosiłem ani słowa na sali sądowej. Kipler przekazał mi listę swoich pytań i zapowiedział, że o wszystko może pytać kandydatów w moim imieniu. Nie ma w tym nic złego. Na pewno tak samo się zachował wobec Drummonda. Sporządzam notatki, obserwuję ludzi, słucham uważnie tego, co mają do powiedzenia. Deck robi dokładnie to samo. Może to niewłaściwe, lecz teraz się cieszę, iż przysięgli nie będą wiedzieli, że coś nas łączy. Sędzia bez pośpiechu zadaje kolejne pytania, kończy dopiero po upływie dwóch godzin. Natychmiast zaczynam odczuwać dokuczliwe ssanie w żołądku. Oto bowiem po raz pierwszy Rudy Baylor ma przemówić do ludzi zgromadzonych na sali sądowej. Na szczęście chodzi tylko o krótkie wprowadzenie. Wstaję, wchodzę na mównicę i posyłam wszystkim przyjazny uśmiech. Zaczynam od słów, których wymowę ćwiczyłem chyba z tysiąc razy: — Dzień dobry państwu. Nazywam się Rudy Baylor i w tej sprawie będę reprezentował państwa Blacków. — Do tej pory jest nieźle. Po dwóch godzinach monotonnego odpytywania ludzie pragną jakiejkolwiek odmiany. Staram się zachować serdeczny, ciepły uśmiech na twarzy. — Sędzia Kipler zadał państwu mnóstwo pytań, ale chodziło o rzeczy niezwykle ważne. Poruszył jednak wszystkie sprawy, o które i ja zamierzałem pytać, zatem nie będę marnował państwa
czasu. W gruncie rzeczy pozostało mi jedynie zapytać, czy ktokolwiek z państwa widzi jakiś powód, dla którego nie mógłby zasiąść na ławie przysięgłych i wysłuchać zeznań w tej sprawie? Jak należało oczekiwać, odpowiada mi cisza, nikt nie podnosi ręki. Ci ludzie obserwują mnie od dwóch godzin, a ja chcę się tylko z nimi przywitać, powiedzieć parę słów, oczarować ich uśmiechem. Ale dobrze wiem, że nie ma nic gorszego od gadatliwej adwokackiej papugi. Ponadto zdaję sobie sprawę, że Drummond ich jeszcze wymęczy. — Bardzo dziękuję — mówię, po czym odwracam się do Kiplera i oznajmiam głośno: — Nie mam zastrzeżeń do kandydatów, Wysoki Sądzie. Wracam na swoje miejsce i siadając, delikatnie kładę dłoń na ramieniu Dot. Leo podrywa się na nogi. Stara się wyglądać na zrównoważonego, lecz od razu widać, że w środku aż kipi złością. Przedstawia siebie i swojego klienta, mówi, że Great Benefit to prężne towarzystwo o doskonale zrównoważonym bilansie płatniczym. Przecież nie można firmy za to oskarżać, prawda? Czy ktokolwiek chce zmienić tę sytuację? Takie pytanie wydaje mi się co najmniej niewłaściwe. Drummond steruje w pobliże granicy przyzwoitości, której nie wolno mu przekraczać. Już teraz się zastanawiam, czy nie zgłosić protestu. Ustaliłem sobie, że będę to czynił tylko w sytuacjach ewidentnych. Domyślam się jednak, że przyjęta przez niego taktyka może być skuteczna. Leo mówi spokojnym, łagodnym tonem, a jego siwiejące włosy są oznaką wielkiego doświadczenia i mądrości życiowej. Jeszcze przez jakiś czas Drummond rzuca pytania w tym samym duchu, ale pozostają bez odpowiedzi. Wyczuwam, że tylko umiejętnie rozsiewa ziarna wątpliwości, żeby wreszcie przejść do sedna sprawy. — A teraz chcę zadać państwu najważniejsze pytanie dzisiejszego posiedzenia — oznajmia grobowym głosem. — Proszę się dobrze nad nim zastanowić, ponieważ ma to zasadnicze znaczenie — robi teatralnie długą przerwę, nabiera głęboko powietrza i rzuca: — Czy ktoś obcy nie kontaktował się z państwem w sprawie, którą będziemy tu rozpatrywali? W sali panuje martwa cisza, toteż jego słowa zdają się rozbrzmiewać głośnym echem. Nie ulega wątpliwości, że za tym pytaniem kryje się jawne oskarżenie. Zerkam w kierunku stołu obrony. Hill i Plunk wpatrują się we mnie uważnie, Morehouse i Grone obserwują kandydatów. Drummond przez parę sekund stoi jak skamieniały, gotów w każdej chwili przystąpić do działania, kiedy tylko pierwszy odważny podniesie rękę i powie: „Tak, pełnomocnik powoda odwiedził mnie wczoraj wieczorem w domu!” On na to czeka, niemalże jest pewien, że coś podobnego musi nastąpić. Chce wydobyć prawdę na światło dzienne, ujawnić moje niecne postępowanie, publicznie mnie oczernić, doprowadzić do osądzenia i wydalenia z palestry. Wówczas sprawa ciągnęłaby się przez lata. To jest nieuniknione! Ale stopniowo przygarbia ramiona, wreszcie z głośnym świstem wypuszcza powietrze z płuc. Cóż to za banda zakłamanych łotrów! — To bardzo ważne — powtarza z obrzydzeniem w głosie. — Musimy znać prawdę! Nic. Na sali nikt się nawet nie poruszy. Wszyscy wpatrują się w niego z napięciem i zapewne odczuwają narastający niepokój. No, wal dalej śmiało, ważniaku! — Sformułuję to pytanie inaczej — mówi lodowatym tonem. — Czy ktokolwiek z państwa rozmawiał wczoraj albo z panem Rudym Baylorem, albo z obecnym tu jego asystentem, panem Deckiem ShifHetem? — Sprzeciw, Wysoki Sądzie! — wołam, zrywając się z miejsca. — Przecież to absurdalne pytanie! Kipler wygląda tak, jakby chciał wyskoczyć zza stołu. — Podtrzymuję sprzeciw. Do czego pan zmierza, panie Drummond?! — huczy sędzia prosto do mikrofonu, aż ściany prawie się trzęsą.
Leo odwraca się w jego stronę. — Wysoki Sądzie, mam powody przypuszczać, że niektórzy kandydaci na przysięgłych zostali wrogo nastawieni. — To jawne oszczerstwo! — cedzę z wściekłością. — Nie rozumiem, o co panu chodzi, panie Drummond — mówi Kipler. — Czy moglibyśmy to omówić na osobności? — pyta Leo, przeszywając mnie jadowitym spojrzeniem. — Proszę bardzo — odpowiadam takim tonem, jakbym był gotów wyjść na ring bokserski. — Ogłaszam krótką przerwę — zwraca się Kipler do woźnego. Leo i ja zajmujemy miejsca przed biurkiem Kiplera. Pozostała czwórka z Trenta i Brenta staje za naszymi plecami. Sędzia jest do głębi wzburzony. — Mam nadzieję, że są to uzasadnione powody — mówi do Drummonda. — Niektórzy kandydaci zostali do nas wrogo nastawieni. — Skąd pan to wie? — Nie mogę zdradzić, ale jestem tego całkiem pewien. — Słuchaj, Leo. Przestań się ze mną bawić w kotka i myszkę. Żądam dowodów. — Nie mogę ich dostarczyć, Wysoki Sądzie, nie naruszając zasady poufności. — Bzdura! Chcę znać prawdę! — Już powiedziałem prawdę, Wysoki Sądzie. — Czyżbyś mnie oskarżał? — wtrącam. — Tak. — Chyba postradałeś rozum. — Przyznaję, Leo, że twoje zachowanie jest nader dziwne — dodaje Kipler. — Myślę jednak, że potrafię udowodnić to oskarżenie. — Jak? — Proszę mi pozwolić dalej zadawać pytania kandydatom, a prawda sama wyjdzie na jaw. — Przecież nikt nie potwierdził, że rozmawiano z nimi w tej sprawie. — Ale ja dopiero zacząłem poruszać ten problem. Kipler zastanawia się przez chwilę. Mam zamiar wyznać mu całą prawdę, kiedy proces dobiegnie końca. — Chciałbym się zwrócić bezpośrednio do niektórych kandydatów — wyjaśnia Drummond. Takie postępowanie nie jest przyjęte, ale sędzia może na to zezwolić. — Co o tym myślisz, Rudy? — Nie zgłaszam sprzeciwu — odpowiadam. Nie mogę się doczekać, kiedy Leo zacznie kierować zarzuty wprost do wybranych przez nas osób. — Nie mam nic do ukrycia. Za moimi plecami rozlegają się tłumione chichoty. — Dobrze, zgoda. Ale pamiętaj, Leo, że sam sobie kopiesz grób. I pod żadnym pozorem nie przekraczaj dopuszczalnych granic.
*** — Co wyście tam robili? — pyta szeptem Dot, kiedy zajmuję z powrotem swoje miejsce. — To zwykle prawnicze formalności — mówię. Drummond znów wchodzi na mównicę. Wszyscy patrzą na niego podejrzliwym wzrokiem. — Jak już mówiłem, jest to niezwykle istotne, aby państwo ujawnili, czy ktokolwiek próbował z wami rozmawiać w tej sprawie. Proszę podnieść rękę, jeżeli coś takiego miało miejsce — grzmi basem, niczym srogi nauczyciel wywołujący do tablicy.
Nikt się nie zgłasza. — Jeżeli którykolwiek z kandydatów na przysięgłego utrzymywał wcześniej kontakt, bezpośrednio lub pośrednio, z przedstawicielem jednej ze stron w rozprawie, naruszył obowiązujące przepisy prawa. Zatajenie tego faktu może grozić bardzo poważnymi konsekwencjami dla każdej z osób, które taki kontakt nawiązały, a w szczególności dla sędziego przysięgłego, który nie zgłosi tego wcześniej. Brzmi to strasznie groźnie, lecz nadal nikt nie podnosi ręki, nikt się nie porusza. Wyczuwam, że wśród ludzi narasta zniecierpliwienie. Drummond przestępuje z nogi na nogę, pociera dłonią policzek i kieruje spojrzenie na Billy’ego Portera. — Panie Porter — zaczyna srogim tonem. Tamten w zdumieniu marszczy brwi, ale podrywa się na nogi i kiwa głową, próbując opanować zdenerwowanie. — Panie Porter, chcę się zwrócić do pana z bezpośrednim pytaniem i oczekuję szczerej odpowiedzi. — Jeżeli zada pan szczere pytanie, to uzyska szczerą odpowiedź — mówi Billy ze złością. Od razu widać, że ten facet to raptus. Na miejscu Drummonda zostawiłbym go w spokoju. Leo waha się jeszcze przez chwilę, lecz zaraz wali prosto z mostu: — Więc proszę mi szczerze powiedzieć, panie Porter, czy wczoraj wieczorem nie rozmawiał pan przez telefon z panem Baylorem? Podrywam się z miejsca, odwracam w stronę Drummonda i robię zdziwioną minę, rozkładając szeroko ręce, jakbym chciał wszystkim pokazać, że jestem niewinny, a on naprawdę postradał zmysły. Ale się nie odzywam. — Oczywiście, że nie — mówi Porter, czerwieniąc się coraz bardziej. — Czy jest pan tego pewien, panie Porter? — Do cholery! Pewnie, że jestem! — Ja jednak myślę, że pan rozmawiał! — syczy ze złością Drummond, powoli tracąc panowanie nad sobą. Zanim ktokolwiek zdąży zareagować, Billy Porter przeskakuje przez barierkę i rusza groźnie w kierunku osłupiałego wielkiego Leo. — Nie będziesz przy ludziach zarzucał mi kłamstwa, sukinsynu! — wrzeszczy mężczyzna, chwytając Drummonda za klapy marynarki. Przyciąga go do siebie. Prawnik zawisa na barierce, traci równowagę, zaczyna bezradnie wierzgać nogami. Jeden jego pantofel wylatuje łukiem w powietrze. Rozlegają się krzyki kobiet, ludzie podrywają się z miejsc. Porter trzyma mocno. Drummond się szamocze, próbując znaleźć mocny punkt oparcia, i wymachuje rękoma, jakby chciał na oślep zdzielić napastnika. Pierce Morehouse i Alec Plunk wybiegają zza stołu strony pozwanej. Jako pierwsi dopadają nieobliczalnego kandydata. Pozostali biegną za nimi. Po chwili dołącza do nich woźny oraz dwaj młodzi mężczyźni spośród przysięgłych. Ja zostaję na miejscu, niemalże delektując się tym widokiem. Kipler otrząsa się i uderza młotkiem, ale w tym czasie wspólnym wysiłkiem Porter zostaje już odciągnięty od swojej ofiary. Drummond z godnością się prostuje. Ludzie podają mu pantofel, który wylądował aż w drugim rzędzie, i Leo wkłada but, po czym przygładza włosy, zerkając trwożliwie na Portera. Ten jednak dość szybko się opanowuje i wraca na swoje miejsce. Dostrzegam, że obaj konsultanci siedzą jak rażeni gromem. Ich kompurowe modele właśnie wzięły w łeb, naukowe teorie okazały się diabła warte. Cały ich wysiłek poszedł na marne.
***
Po krótkiej przerwie Drummond zgłasza wniosek o zmianę całego składu kandydatów na przysięgłych, lecz Kipler go oddala. Jedynie Billy Porter zostaje zwolniony z obowiązku i kipiąc wściekłością opuszcza salę. Mam wrażenie, że chciałby zdrowo porachować Drummondowi gnaty. Mogę jedynie mieć nadzieję, że przyczai się na niego gdzieś przed sądem. Przez resztę przedpołudnia trwa żmudny proces wyboru sędziów przysięgłych. Jak należało się spodziewać, Drummond i jego paczka żywiołowo sprzeciwiają się kandydaturom tych osób, z którymi jakobyśmy mieli rozmawiać wczoraj wieczorem. Z pewnością są przekonani, że jakimś magicznym sposobem zdołaliśmy nakłonić wszystkich do zachowania naszych wcześniejszych rozmów w ścisłej tajemnicy. Są tak rozgoryczeni, że nawet nie chcą na mnie patrzeć. W rezultacie zostaje wybrany taki skład, o jakim mógłbym tylko marzyc Ośmioro czarnoskórych: sześć kobiet, matek i gospodyń domowych, oraz dwóch mężczyzn, jeden absolwent college’u, drugi emerytowany kierowca ciężarówki. Trzech białych mężczyzn, z których dwaj to działacze związkowi, a trzeci mieszka zaledwie kilkaset metrów od Blacków, i tylko jedna biała kobieta, żona dobrze prosperującego agenta handlu nieruchomościami. Nie wypadało mi się już sprzeciwiać tej kandydaturze. Zresztą nie ma się czym martwić, do uzgodnienia werdyktu wystarczy tylko dziewięć głosów, nie jest konieczna jednomyślność. O czwartej po południu Kipler zbiera całą dwunastkę i odbiera przysięgę. Wyjaśnia, że proces ma się rozpocząć za tydzień. Do tego czasu nie powinni z nikim rozmawiać o sprawie. Następnie robi coś, co mnie początkowo przeraża, i co dopiero po zastanowieniu uznaję za niezły pomysł: prosi reprezentantów obu stron o wygłoszenie krótkiej mowy do sędziów przysięgłych. Chodzi o parę nieformalnych zdań, które nie znajdą się w protokole, a które pozwolą przysięgłym zyskać pewien pogląd na sprawę. Nie spodziewałem się czegoś takiego, podobne wystąpienia nie są powszechnie praktykowane. Ale szybko odpędzam strach i staję przed barierką. Przedstawiam pokrótce historię Donny’ego Raya, warunki polisy ubezpieczeniowej, tłumaczę, dlaczego naszym zdaniem Great Benefit postąpiło bezprawnie. Kończę przed upływem pięciu minut. Następnie Drummond wychodzi zza stołu i nawet głupi rozpoznałby wyraz obrzydzenia, który maluje się na twarzach przysięgłych. Przeprasza za wcześniejszy incydent, ale w idiotyczny sposób zwala winę na Portera. Co za tupet! Przedstawia następnie swoją wersję wydarzeń, twierdząc, że przykro mu z powodu śmierci Donny’ego Raya, lecz jednocześnie obwinia za to mojego klienta, co wydaje się po prostu żałosne. Uważnie obserwuję cały zespół pełnomocników pozwanego oraz konsultantów, wszyscy sprawiają wrażenie mocno przerażonych. Ich wersja wydarzeń z daleka śmierdzi fałszem. Ponadto muszą wyczuwać, że przysięgli są po naszej stronie. Sędzia także jest do nich wrogo nastawiony. A w dodatku ich gwiazdor nie tylko utracił wszelką wiarygodność w oczach przysięgłych, ale zwyczajnie się zblamował. W końcu Kipler kończy posiedzenie i przysięgli mogą iść do domu.
ROZDZIAŁ 43 Sześć dni po wyborze składu przysięgłych, a cztery dni przed rozpoczęciem procesu Deck odbiera w biurze telefon od jakiegoś adwokata z Cleveland, który chce rozmawiać ze mną. Od razu nabieram podejrzeń, gdyż nie znam żadnych prawników z tego miasta. Zamieniam z nim tylko kilka słów, a kiedy poznaję jego nazwisko, zaczynam mówić szybko i w połowie zdania przerywam połączenie, pragnąc, by wyglądało to na jakąś usterkę na linii. Ostatnio zdarza się to coraz częściej, oznajmiam to głośno Deckowi, nie odkładając jeszcze słuchawki, by ta informacja dotarła do podsłuchujących. Wciąż unikamy posługiwania się którymkolwiek z trzech aparatów w biurze. Wybiegam na ulicę i wsiadam do swego volvo. Poprosiłem Butcha o sprawdzenie mojego telefonu komórkowego, lecz nie znalazł w nim urządzenia podsłuchowego. Dzwonię do informacji w Cleveland i po chwili wybieram numer tego adwokata. Okazuje się, że chciał ze mną rozmawiać w niezwykle ważnej sprawie. Nazywa się Peter Corsa i jest specjalistą z zakresu prawa pracy, występuje przeciwko pracodawcom dyskryminującym ludzi z takich czy innych powodów. Otóż w chwili obecnej reprezentuje niejaką Jackie Lemanczyk. Kobieta zgłosiła się do niego zaraz po tym, jak bez żadnych istotnych powodów została wyrzucona z towarzystwa ubezpieczeniowego Great Benefit. Wspólnie doszli do wniosku, że mając tak wiele zarzutów, powinni jak najszybciej zaskarżyć pracodawcę. W przeciwieństwie do tego, co mi wielokrotnie powtarzano, Lemanczyk wcale się nie wyprowadziła z Cleveland. Przeniosła się tylko do innego mieszkania i zastrzegła numer telefonu. Wyjaśniam Corsie, ile razy dzwoniliśmy do różnych instytucji w Cleveland, próbując odnaleźć jego klientkę. Mówię też, że przedstawiciel zarządu Great Benefit, Richard Pellrod, twierdził stanowczo, iż Lemanczyk wyprowadziła się do rodzinnego miasteczka, gdzieś w południowej Indianie. Nic podobnego, odpowiada Corsa. Przez cały czas pozostawała w Cleveland, tylko się ukrywała. Opowieść rozwija się w pikantną historyjkę, a Corsa nie szczędzi mi żadnych szczegółów. Jego klientka była seksualnie wykorzystywana przez kilku ludzi z zarządu Great Benefit, a jest bardzo atrakcyjną kobietą, jak zapewnia Corsa. Wszystkie awanse oraz podwyżki były uzależnione wyłącznie od jej ochoty wskoczenia z tym czy z tamtym do łóżka. Doszła nawet do stanowiska starszego inspektora, była jedyną kobietą która dostąpiła tego zaszczytu, ale trwało to dość krótko, gdyż zerwała romans z kierownikiem działu roszczeń, Everetem Lufkinem, śliskim i zakłamanym łajdakiem, mającym skłonności do pewnych wynaturzeń seksualnych. Sam zdążyłem się już przekonać, że Lufkin jest śliskim i zakłamanym łajdakiem. W trakcie przesłuchania maglowałem go przez cztery godziny. Ale w przyszłym tygodniu będę miał jeszcze okazję wezwać go do zajęcia miejsca dla świadków na sali rozpraw. Tak więc Corsa zaskarżył kierownictwo Great Benefit o wykorzystywanie seksualne i kilka innych wykroczeń w stosunku do ich pracownicy, lecz przede wszystkim chce mi przekazać, że Lemanczyk zna wystarczająco dużo brudnych sekretów firmy, by zaskarżyć ją o łamanie wielu innych przepisów prawa. Jeśli kobieta była zmuszona sypiać z kierownikiem działu roszczeń, to według adwokata ujawnienie tej informacji powinno stać się powodem istnej lawiny pozwów. Zdobywam się wreszcie na wypowiedzenie zasadniczego pytania: — Czy zgodzi się zeznawać w naszej sprawie?
Corsa nie umie odpowiedzieć. Możliwe, ale jest bardzo wystraszona. Ma przeciwko sobie bezwzględnych ludzi, obracających milionami dolarów, a przeszła ciężkie załamanie nerwowe, jeszcze się leczy. Zgadza się namówić ją, by ze mną porozmawiała, i ustalamy godzinę, o której zadzwonię do Cleveland z domowego aparatu. Mówię też wyraźnie, że byłoby lepiej, gdyby nie dzwonił do mnie do biura.
*** Nie umiem już myśleć o niczym innym, jak o nadchodzącej rozprawie. Kiedy Deck wychodzi z kancelarii, zaczynam łazić z kąta w kąt i gadać na głos — układam treść wystąpień przed przysięgłymi, ćwiczę zadawanie pytań świadkom, ostrych i bezpardonowych dla przedstawicieli Great Benefit oraz łagodnych dla Dot, Rona i doktora Korda, próbuję już nawet formułować ostateczne wnioski do mowy końcowej. Wciąż nie jest mi łatwo zachować kamiennego wyrazu twarzy, ilekroć pomyślę, że przecież będę występował o przyznanie dziesięciomilionowej rekompensaty. Gdybym liczył sobie pięćdziesiąt lat, miał za sobą setki takich spraw i był święcie przekonany o własnej słuszności, być może wtedy umiałbym to czynić bez zmrużenia oka. Ale dla nowicjusza, który zaledwie dziewięć miesięcy wcześniej otrzymał dyplom ukończenia studiów, owe dziesięć milionów to niewyobrażalna fortuna. Niemniej wcale nie zamierzam się z tego wycofać. Powtarzam śmiało słowa pozwu, ćwiczę je w biurze, za kierownicą auta, a najczęściej w swoim pokoju, o drugiej w nocy, kiedy nie mogę zasnąć. Zwracam się bezpośrednio do ludzi, których nazwiska tkwią w mojej pamięci, teraz przypisane do konkretnych dwunastu osób — do tych wspaniałych ludzi, którzy słuchali mnie z wytężoną uwagą smętnie kiwając głowami, i którzy zapewne nie mogą się doczekać chwili, kiedy będą mogli znów zająć miejsca na ławie sądowej i przyczynić się do triumfu sprawiedliwości. Teraz ja zamierzam sięgnąć do mojej żyły złota, publicznie obnażając niecne postępki Great Benefit, i niemal bez przerwy muszę toczyć ciężką walkę, aby nad sobą panować. Przychodzi mi to z trudem. Wymowne szczegóły tej sprawy, skład ławy przysięgłych, przychylność sędziego, coraz silniejszy strach całego zespołu pełnomocników pozwanego — to wszystko w mej podświadomości jest przeliczane na żywą brzęczącą monetę. Tym bardziej narasta we mnie przeczucie, że coś musi się wydarzyć nie po mojej myśli.
*** Rozmawiam z Jackie Lemanczyk przez godzinę. Czasami kobieta mówi pewnym, stanowczym tonem, kiedy indziej głos jej się łamie. Powtarza kilkakrotnie, że wcale nie chciała sypiać z tymi facetami, ale tylko w ten sposób mogła się utrzymać w pracy. Jest rozwódką, ma dwójkę dzieci. Zgadza się przyjechać do Memphis. Ostrożnie proponuję jej zwrot wszelkich kosztów podróży i pobytu w mieście, dając do zrozumienia że moją kancelarię stać na takie wydatki. Z wyraźnym ociąganiem kobieta godzi się wystąpić w roli świadka, ale wymusza na mnie obietnicę, że powołam ją w całkowitej tajemnicy przed ludźmi z Great Benefit. Ona śmiertelnie się ich boi, a ja już teraz mogę się cieszyć, iż sprawię oponentom taką niespodziankę.
*** Cały weekend spędzamy z Deckiem w kancelarii, na przygotowaniach. Rozjeżdżamy się do domów tylko na krótki, parogodzinny sen, po czym wracamy z rana, jak dwie zbłąkane biurowe owieczki. W tych rzadkich chwilach, kiedy mogę głębiej zaczerpnąć oddechu, raz za razem dziękuję w myślach sędziemu Kiplerowi za to, że zorganizował wybór ławy przysięgłych na tydzień przed rozprawą i pozwolił mi wygłosić krótką, nieoficjalną mowę. Dopiero teraz dociera do mnie, jak wiele moich niepokojów i wątpliwości budziła kwestia doboru przysięgłych. Napawa mnie spokojem nie tylko to, że znam już nazwiska tych ludzi i mogłem ich zobaczyć, lecz także fakt, iż miałem sposobność powiedzieć im kilka słów tytułem wstępu. Chyba im się spodobałem. A mój oponent wzbudził u nich niechęć. W dodatku jestem przekonany, że sędzia Kipler uchroni mnie przed samym sobą, a w szczególności przed blamażem wynikającym z braku doświadczenia. W niedzielę żegnam się z Deckiem około północy. Kiedy wychodzę z biura, zaczyna sypać drobny śnieg. To zły znak. W Memphis śnieżyca może być przyczyną zamknięcia wszystkich szkół i urzędów publicznych. Władze miejskie nie mają do dyspozycji nawet jednego pługu śnieżnego. Walczę z mieszanymi uczuciami — z jednej strony coś we mnie podszeptuje, że byłoby najlepiej, gdyby opady przybrały na sile i śnieg zasypał ulice, z drugiej zaś pragnę gorąco, żeby wreszcie nadszedł ten wyczekiwany moment rozpoczęcia zmagań w sądzie. Zanim dojeżdżam do domu, śnieg przestaje padać. Wypijam dwa grzane piwa, modląc się, aby zesłały mi sen.
*** — Czy są jeszcze jakieś sprawy formalne? — pyta Kipler sporą grupkę zdenerwowanych adwokatów, którzy zgromadzili się w jego gabinecie. Siedzę obok Drummonda i obaj, chyba z jednakowym napięciem, wpatrujemy się w sędziego zajmującego miejsce za biurkiem. Po nieprzespanej nocy mam zaczerwienione oczy, głowa mi pęka i z trudem zbieram chaotyczne myśli, dotyczące dwudziestu rzeczy jednocześnie. Zdumiewa mnie jednak, że Drummond wygląda na równie wymęczonego. Jak na faceta, który spędził już wiele lat na salach sądowych, sprawia wrażenie wyjątkowo niespokojnego. Dla mnie to dobrze. Mam nadzieję, że również przepracował cały weekend. — Nic mi nie przychodzi do głowy — odpowiadam. Nie ma w tym nic dziwnego, podczas wszystkich wstępnych posiedzeń rzadko wykazywałem się jakąś inicjatywą. Drummond także przecząco kręci głową. — Możemy chyba uzgodnić średni koszt przeszczepu szpiku kostnego — proponuje Kipler. — To by nam pozwoliło wyeliminować jednego biegłego, doktora Gaskina. Czy możemy założyć, że taka operacja kosztuje sto siedemdziesiąt pięć tysięcy dolarów? — Ja się zgadzam — mówię szybko. Pozwanemu powinno zależeć na tym, by ustalona kwota była jak najniższa, ale w tym wypadku Drummond nie zgłasza sprzeciwu. — Można tak przyjąć — oświadcza matowym głosem. — Czy mam to traktować jak zgodę? — dopytuje się Kipler. — Tak.
— Dziękuję. A co z pozostałymi kosztami? Czy możemy je zaokrąglić do dwudziesta pięciu tysięcy? W takiej sytuacji moglibyśmy założyć, że wszelkie koszty powoda objęte roszczeniami wobec pozwanego wynosiły okrągłe dwieście tysięcy dolarów. Zgadzacie się na takie ustalenie? — Sędzia bez przerwy wbija wzrok w Drummonda. — Ja się zgadzam — odpowiadam jak najprędzej, wydaje mi się bowiem, że to tylko irytuje mojego przeciwnika. — Dobrze — mruczy Leo. Kipler zapisuje uzgodnione warunki w notatniku. — Dziękuję. Czy jest jeszcze coś do omówienia przed rozpoczęciem procesu? Nie ma nowych propozycji polubownego załatwienia sprawy? — Wysoki Sądzie — zaczynam podniosłym tonem; starannie to sobie zaplanowałem. — W imieniu mojego klienta chciałbym złożyć propozycję ugody obejmującej odszkodowanie w wysokości miliona dwustu tysięcy dolarów. Reprezentanci pozwanego mają we krwi okazywanie bezgranicznego zdumienia, wręcz zaszokowania jakąkolwiek propozycją padającą ze strony powoda. Nic więc dziwnego, że za moimi plecami, gdzie stoi reszta zespołu, natychmiast zaczyna się jednomyślne kręcenie głowami, zakłopotane pokasływanie, a nawet tłumiony chichot. — Wolne żarty — odpowiada kwaśno Drummond. Byłem głęboko przekonany, że ta propozycja dodatkowo go rozsierdzi. Na początku przygotowań do rozprawy zachowywał się jak dżentelmen, był nadzwyczaj układny, i to nie tylko na sali sądowej. Ale teraz bardziej przypomina nadąsanego pierwszoklasistę. — Nie ma pan kontrpropozycji, panie Drummond? — pyta Kipler. — Możemy jedynie ponowić ofertę wynoszącą dwieście tysięcy. — Rozumiem. W takim razie zaczynamy. Każda ze stron ma piętnaście minut na wygłoszenie mowy wstępnej, co oczywiście nie oznacza, że musicie wykorzystać cały kwadrans. Kilkanaście razy mierzyłem czas trwania mojej mowy wstępnej — powinna zająć sześć i pół minuty. Przechodzimy na salę. Sędzia wita przysięgłych, udziela im krótkiej instrukcji, po czym oddaje mi głos. Jeżeli częściej będę miał okazję do takich wystąpień, po pewnym czasie zapewne rozwinę w sobie aktorskie umiejętności. Ale do tego potrzeba wprawy. Teraz zależy mi wyłącznie na tym, żeby się nie zbłaźnić. Wstaję, zerkam po raz ostami do notatnika i zaczynam relacjonować sprawę. Podchodzę bliżej barierki, mając nadzieję, że w nowym szarym garniturze prezentuję się jak należy. Wszystkie fakty przemawiają na naszą korzyść, zatem nie muszę się nad nimi rozwodzić. Mówię o polisie, za którą składki były płacone regularnie co tydzień i która obejmowała Donny’ego Raya. Chłopak się rozchorował, nie doczekał operacji i zmarł, z przyczyn oczywistych. Ale wy, sędziowie przysięgli, będziecie mieli okazję zobaczyć Donny’ego Raya. Niestety, tylko na ekranie, podczas odtwarzania zapisu wideo, gdyż mój klient nie żyje. Przyczyną tej rozprawy jest nie tylko chęć uzyskania od towarzystwa Great Benefit sumy, którą powinno od początku wypłacić, ale także pragnienie ukarania firmy za jej niegodne postępowanie. To bardzo bogata spółką która jeszcze bardziej się bogaci, zbierając od swoich klientów składki i nie wypłacając im należnych odszkodowań. Kiedy wszyscy świadkowie złożą swoje zeznania, wystąpię przed wami jeszcze raz, sędziowie przysięgli, aby prosić was o zasądzenie dużego odszkodowania od towarzystwa ubezpieczeniowego Great Benefit. Uważam, że to bardzo ważne, aby już na wstępie ich do tego przygotować. Zależy mi na uświadomieniu przysięgłym, że naprawdę występujemy o grubą forsę i że Great Benefit zasłużyło sobie na wysoką karę.
Idzie mi nieźle. Nie trzęsą mi się ręce, nie jąkam się i nie daję Drummondowi powodów do wnoszenia sprzeciwów. Zresztą i tak podejrzewam, że będzie znosił wszystko ze spokojem, nie chcąc się jeszcze bardziej narażać Kiplerowi, a tym bardziej pogrążać w oczach przysięgłych. Zajmuję z powrotem miejsce obok Dot. Tylko my dwoje siedzimy przy wielkim stole. Teraz Drummond podchodzi energicznym krokiem do barierki, w ręku trzyma kopię polisy ubezpieczeniowej. Zaczyna dramatycznym tonem: — Oto polisa wykupiona przez państwa Blacków — oznajmia, unosząc papier wysoko nad głowę. — Nigdzie nie zostało w niej zapisane, że Great Benefit musi ponosić koszty transplantacji. — Następuje dłuższa pauza. Jeśli nawet przysięgli żywią do niego niechęć, to w ten sposób Leo przyciąga ich uwagę. — Za tę polisę płacono po osiemnaście dolarów tygodniowo i chociaż nie obejmuje ona przeszczepu szpiku kostnego, to powód oczekiwał, iż mój klient pokryje koszty operacji wynoszące dwieście tysięcy dolarów, operacji, jak łatwo się domyślić, polegającej właśnie na przeszczepie szpiku kostnego. Mój klient odmówił wyłożenia takiej sumy, i wcale nie dlatego, że obojętny mu był stan zdrowia Donny’ego Raya Blacka. Nie dlatego, że nie było go na to stać. Dlatego że warunki ubezpieczenia nie obejmowały takiego przypadku. — Ponownie wymachuje polisą w powietrzu, licząc na dramatyczny efekt. — Ale powód nie tylko zażądał owych dwustu tysięcy dolarów, choć nie miał ku temu żadnego prawa. Zaskarżył dodatkowo mojego klienta o dziesięć milionów! Nazwał to rekompensatą za straty moralne! Mogę jedynie powiedzieć, że to śmieszne. Nie umiem tego nazwać inaczej niż chciwością. Ośmiela się użyć mocniejszego słowa, a to jest ryzykowne. Polisa rzeczywiście wyklucza wszelkiego typu transplantacje organów, lecz nie ma w niej ani słowa o przeszczepie szpiku kostnego. Specjaliści redagujący jej tekst po prostu to przeoczyli. W nowszej wersji polisy, którą dostałem od Maksa Leuberga, owo przeoczenie zostało już naprawione. Strona pozwana ujawnia swoją strategię. Zamiast pokrętnego tłumaczenia, że zaszła pomyłka, za którą winę ponosi jakiś niekompetentny pracownik towarzystwa, Drummond zajmuje nieprzejednane stanowisko. Chce udowodnić, że przeszczep szpiku kostnego jest zawodny, nie zawsze przynosi pożądane rezultaty, a zatem nie może być uznany za powszechnie stosowaną metodę leczenia białaczki. Tłumacząc, że prawdopodobieństwo znalezienia odpowiedniego dawcy wynosi niekiedy jeden do miliona, a i tak skuteczność zabiegu pozostaje wątpliwa, z łatwością posługuje się fachowym słownictwem medycznym. Raz za razem powtarza, że warunki polisy nie obejmowały takiego przypadku. Ale postanawia także mnie wypróbować. Kiedy po raz drugi pada z jego ust słowo „chciwość”, podrywam się z miejsca i zgłaszam sprzeciw. Mowa wstępna nie może dotyczyć przedmiotu sporu, nie może przesądzać wniosków końcowych. Wolno jedynie nadmienić, co zdaniem adwokata mają wykazać przedstawione dowody. Kipler jest wspaniały, ponieważ szybko rozsądza: — Sprzeciw przyjęty. Jeden zero dla mnie. — Przepraszam, Wysoki Sądzie — mówi Drummond z pokorą w głosie. Następnie przedstawia swoich świadków, ich osiągnięcia oraz opinie w tej sprawie. Ale teraz, po dziesięciu minutach przemowy, szybko traci zapał, powinien ją czym prędzej skończyć. Dopuszcza jednak do tego, by sędzia upomniał go po upływie kwadransa. Dopiero wtedy dziękuje przysięgłym i wraca na miejsce. — Proszę wezwać swojego pierwszego świadka, panie Baylor — oznajmia Kipler. Nawet nie mam czasu odczuć tremy.
Dot Black idzie nerwowym krokiem na miejsce dla świadków, składa przysięgę, siada i spogląda ze strachem na przysięgłych. Ma na sobie klasyczny bawełniany kostium, który zapewne liczy sobie już wiele lat. Ale wygląda czysto i schludnie. Mamy przygotowany scenariusz. Przekazałem go jej przed tygodniem i wspólnie z dziesięć razy ćwiczyliśmy składanie zeznań. Powoli zadaję pytania, ona odpowiada. Jest śmiertelnie przerażona, co chyba nikogo nie dziwi, toteż mówi spiętym głosem, jakby recytowała. Powtarzałem jej zresztą, że ma pełne prawo okazywać zdenerwowanie. Przysięgli to także zwykli ludzie. Padają nazwiska, omawiamy historię jej męża i synów, kwestie zatrudnienia oraz polisy ubezpieczeniowej, później przypadek Donny’ego Raya, jego życie przed zapadnięciem na białaczkę, przebieg choroby i cierpienia zakończone śmiercią. Dot kilkakrotnie przeciera ukradkiem oczy, ale trzyma się nieźle. Prosiłem ją by w miarę możności powstrzymała łzy. Nikomu nie trzeba udowadniać, w jak wielkim smutku jest pogrążona. Kobieta opisuje bezgraniczną frustrację matki, której nie było stać na pokrycie kosztów niezbędnej dla syna operacji. Wiele razy występowała do Great Benefit. Wysyłała listy do kongresmanów, senatorów, burmistrzów, ale wszystkie te próby znalezienia pomocy spełzły na niczym. Odwiedziła każdy szpital w mieście, dopytując, czy gdzieś nie wykonuje się takich przeszczepów bezpłatnie. Wspólnie z przyjaciółmi i sąsiadami organizowała akcje zbierania funduszy, zakończone wiadomym rezultatem. Dot identyfikuje swoją polisę, cytuje jej warunki, odpowiada na wszystkie pytania dotyczące jej zakupu oraz cotygodniowych wizyt Bobby’ego Otta przyjmującego składki. Przechodzimy wreszcie do sprawy zasadniczej. Podaję jej siedem listów z odmowami wypłaty odszkodowania i Dot odczytuje pisma na głos. Sformułowania urzędników brzmią o wiele gorzej, niż się spodziewałem. Najpierw odmowa bezpośrednia, bez podania przyczyn. Później list z działu roszczeń, informujący o zarządzeniu analizy. Kolejna odmowa, z działu analiz, przekazująca wniosek do działu roszczeń. Później odmowa z działu roszczeń, oparta na fakcie, że białaczka musiała już występować przed wykupieniem polisy. Kolejna odmowa z działu analiz, motywowana tym, że Donny Ray jest pełnoletni, zatem formalnie nie może być uznany za członka rodziny objętego polisą. I następna odmowa z działu roszczeń, tym razem tłumaczona niepewnością oraz małą skutecznością przeszczepów szpiku kostnego w leczeniu ostrej białaczki. Na koniec jeszcze jedna odmowa z działu roszczeń, akcentująca, że przeszczepy znajdują się wciąż w fazie eksperymentalnej i z tego powodu ni mogą być uznawane za standardową metodę leczenia białaczki. Przysięgli chłoną każde słowo. Niemalże czuć ten smród, który coraz silniej rozchodzi się po sali. Wreszcie dochodzimy do obraźliwego listu. Dot odczytuje go na głos, a ja wpatruję się uważnie w twarze przysięgłych. Kilkoro jest wyraźnie oburzonych, inni mrugają z niedowierzaniem, parę spojrzeń kieruje się szybko w stronę stołu obrony, gdzie — nadzwyczajnym zbiegiem okoliczności — wszyscy prawnicy siedzą z nosami utkwionymi w notatnikach. Kiedy Dot kończy, w sali zapada grobowa cisza. — Proszę przeczytać go jeszcze raz — mówię. — Sprzeciw! — woła Drummond, podrywając się na nogi. — Oddalam — oznajmia stanowczo Kipler. Kobieta ponownie odczytuje list, tym razem wolniej, cedząc słowa. Zależy mi na tym efekcie końcowym, toteż zwalniam świadka. Drummond zajmuje miejsce na mównicy. Wielkim błędem z jego strony byłoby ostre potraktowanie Dot, nie spodziewam się więc, że z czymś wyskoczy.
Leo zaczyna od pytań na temat wcześniejszych polis ubezpieczeniowych i powodów, dla których ostatecznie zdecydowali się podpisać umowę z Great Benefit. O czym pani myślała, kupując tę polisę? Dot chciała zabezpieczyć rodzinę na wypadek choroby, nic poza tym. Zresztą agent utrzymywał, że warunki polisy są bardzo korzystne. A czy agent obiecywał też, że ubezpieczyciel pokryje koszty przeprowadzenia transplantacji? — Wtedy nie myślałam o żadnych przeszczepach — mówi Dot. — Nie sądziłam, że ktokolwiek z nas będzie ich potrzebował. Ta odpowiedź wywołuje kilka lekkich uśmieszków wśród przysięgłych. Drummond stara się wydobyć zeznanie, czy przypadkiem polisa Great Benefit nie została kupiona specjalnie po to, by na jej podstawie występować o pokrycie kosztów przeszczepu szpiku kostnego. Ale Dot wówczas nawet nie wiedziała, że wykonuje się takie przeszczepy, co tłumaczy spokojnie. — A więc nie wybrała pani specjalnie tej polisy, chcąc się zabezpieczyć na taką ewentualność? — ciągnie Leo. — Kiedy kupowałam polisę, w ogóle nie brałam pod uwagę jakiegokolwiek przeszczepu. Chciałam jedynie zabezpieczyć rodzinę na wypadek choroby. Drummond zyskuje delikatną przewagę, ale mam nadzieję, że przysięgli szybko o tym zapomną. — Dlaczego zatem wystąpiła pani o rekompensatę w wysokości dziesięciu milionów dolarów? Skutki takiego pytania mogą być dla nas katastrofalne, bo na tym etapie rozprawy muszą prowadzić do wniosku, że powód kieruje się wyłącznie chciwością. Wielkość sum, o jakie się występuje w powództwie cywilnym, adwokaci zazwyczaj biorą z powietrza, nie konsultując ich wcześniej ze swoimi klientami. W każdym razie ja w ogóle nie rozmawiałem z Dot na ten temat. Przypuszczałem jednak, że takie pytanie musi niechybnie paść, uważnie czytałem sprawozdania z wcześniejszych spraw, które prowadził Leo. Dot jest przygotowana. — Dziesięć milionów? — pyta. — Zgadza się, pani Black. W podpisanym przez panią pozwie figuruje suma dziesięciu milionów dolarów. — Tylko tyle? — pyta zdumiona Dot. — Słucham? — Myślałam, że chodzi o znacznie większe odszkodowanie. — Naprawdę? — Oczywiście. Pański klient, który obraca miliardami, przyczynił się do śmierci mojego syna. Do diabła, powinnam była wystąpić o znacznie wyższą rekompensatę. Pod Drummondem uginają się kolana, niespokojnie przestępuje z nogi na nogę. Lecz zachowuje przyjazny uśmiech na twarzy, jest wyśmienitym aktorem. Ale zamiast posiłkować się jakimś niewinnym pytaniem czy wręcz na tym poprzestać, popełnia następny wielki błąd. Dot Black jest niewzruszona, po prostu cytuje przygotowane wcześniej odpowiedzi. — I co pani zamierza zrobić z tak olbrzymią sumą pieniędzy, jeśli werdykt przysięgłych będzie dla pani korzystny? Wyobrażam sobie, jaką konsternację wywołałoby w innych okolicznościach to pytanie zadane powodowi na sali sądowej. Ale Dot jest przygotowana. — Przekażę je na konto Amerykańskiego Towarzystwa do Walki z Białaczką. Wszystko, co do grosza. Dla siebie nie chcę ani centa z tych brudnych pieniędzy. — Dziękuję świadkowi — mówi Drummond i pospiesznie wraca na swoje miejsce. Dwoje przysięgłych otwarcie chichocze, kiedy Dot wstaje, wychodzi zza barierki i siada z powrotem obok mnie. Leo wygląda tak, jakby cała krew odpłynęła mu z twarzy.
— Jak było? — pyta szeptem kobieta. — Nieźle im dołożyłaś, Dot — odpowiadam. — Muszę zapalić. — Za chwilę będzie przerwa. Powołuję na świadka Rona Blacka. Jemu także dostarczyłem spisane pytania, a wcześniejsze przesłuchanie trwało niespełna pół godziny. W zasadzie chcę tylko, żeby zeznał po raz kolejny, iż poddał się wszelkim niezbędnym testom, które wykazały jego wyjątkową przydatność na dawcę szpiku kostnego dla brata, i że od początku gotów był pomóc Donny’emu Rayowi. Drummond nie ma żadnych pytań do chłopaka. Jest już prawie jedenasta i Kipler zarządza dziesięciominutową przerwę. Dot wybiega do holu, żeby z dala od wszystkich wypalić pospiesznie kilka papierosów. Ostrzegałem, żeby starała się nie palić na oczach przysięgłych. Deck podchodzi do stołu i szybko porównujemy swoje notatki. Przez cały czas siedział w pierwszym rzędzie i uważnie obserwował reakcje przysięgłych. Teraz mówi, że szczególną ich uwagę przykuły czytane odmowy Great Benefit, a obraźliwy list wszystkich niemalże rozjątrzył. Należy podtrzymać to wrażenie, mówi, jeszcze bardziej ich rozzłościć. Duże werdykty w tego typu sprawach zapadają tylko wtedy, kiedy przysięgli są naprawdę rozwścieczeni na pozwanego. Doktor Walter Kord prezentuje się znakomicie na miejscu dla świadków. Ma na sobie stonowaną, sportową marynarkę, czarne spodnie i czerwony krawat, od razu widać, że to cieszący się uznaniem specjalista. Pochodzi z Memphis, tutaj pobierał nauki, ukończył college w Vanderbilt i studia medyczne w Duke. Ma doskonałą reputację. Wszystkie te wstępne dane bez trudu pozwalają go zaliczyć do ekspertów z dziedziny onkologii. Wręczam mu kartę chorobową Donny’ego Raya i Kord szczegółowo opisuje przysięgłym przebieg kuracji pacjenta. W miarę możności posługuje się ogólnie zrozumiałym słownictwem i chętnie wyjaśnia wszelkie specjalistyczne terminy. Jak każdy lekarz, powinien żywić głęboką niechęć do występowania w sądzie, ale nie daje tego po sobie poznać. — Doktorze Kord, czy może pan przysięgłym obszerniej powiedzieć o tej chorobie? — pytam. — Oczywiście. Ostra białaczka mielocytowa najczęściej dotyka ludzi z dwóch grup wiekowych, młodych, między dwudziestym a trzydziestym rokiem życia, oraz starszych, zazwyczaj po siedemdziesiątce. Dużo częściej zapadają na nią biali, a z niewiadomych powodów jest ona szczególnie spotykana u ludności pochodzenia żydowskiego. Wśród mężczyzn białaczka występuje częściej niż u kobiet. O przyczynach choroby niewiele wiadomo. W organizmie ludzkim krew jest wytwarzana przez szpik kostny i właśnie jego schorzenia są powodem białaczki mielocytowej. Białe ciałka krwi, odpowiedzialne za zwalczanie różnych infekcji, zaczynają się niebezpiecznie mnożyć i często ich liczba w ostrym stadium choroby przekracza stukrotnie poziom leukocytów u zdrowego człowieka. W takiej sytuacji wypierane są czerwone ciałka krwi, rozprowadzające tlen po organizmie, dlatego chory jest niezwykle blady, osłabiony i anemiczny. Przy dalszym niepohamowanym wzroście liczebności białych krwinek ulega także redukcji zawartość płytek, trzeciego rodzaju ciałek krwi wytwarzanych przez szpik kostny. To z kolei powoduje trudności w gojeniu się nawet lekkich zadrapań, częste krwotoki oraz dokuczliwe bóle głowy. Kiedy po raz pierwszy Donny Ray zjawił się w moim gabinecie, narzekał na ustawiczną senność, zadyszkę, ogólne przemęczenie, stany gorączkowe oraz inne symptomy przypominające zwykłą grypę. Tydzień wcześniej, kiedy dostarczyłem Kordowi listę moich pytań, poprosiłem go, aby używał po prostu imienia Donny’ego Raya, unikał określeń typu „pacjent” lub „pan Black”. — I jak pan wówczas postąpił? — pytam, chociaż dla wszystkich powinno to być oczywiste.
— Przeprowadziłem szczegółowe badania próbki szpiku kostnego. — Czy może pan wyjaśnić przysięgłym, na czym polega ten zabieg? — Oczywiście. U Donny’ego Raya pobraliśmy próbkę z kości miednicy. Pacjenta układa się na brzuchu, znieczula wybrane miejsce, odsłania fragment kości na biodrze i wprowadza w jej głąb cieniutką igłę. Przyrząd do zasysania składa się z dwóch części, zewnętrzna przypomina typową igłę od strzykawki, ale jest wewnątrz usztywniona drutem. Po jej wprowadzeniu do kości drut się usuwa, a poprzez rurkę, za pomocą przyrządu podobnego do dużej strzykawki, zasysa się próbkę półpłynnego szpiku kostnego. Taką próbkę poddaje się standardowej analizie, obejmującej pomiar zawartości białych i czerwonych krwinek. Testy wykazały u Donny’ego Raya ostry przypadek białaczki. — Ile kosztuje taki zabieg? — pytam. — Około tysiąca dolarów. — W jaki sposób Donny Ray pokrył koszty analiz? — Podczas pierwszej wizyty wypełnił standardowy formularz, w którym legitymował się polisą zdrowotną wystawioną przez Towarzystwo Ubezpieczeniowe Great Benefit Life. Moja sekretarka sprawdziła te dane, potwierdziła fakt istnienia takiej polisy, dlatego bez zastrzeżeń kontynuowaliśmy leczenie. Pokazuję mu kopie odpowiednich dokumentów i Kord potwierdza ich autentyczność. — Czy Great Benefit uregulowało rachunki za kurację Donny’ego Raya? — Nie. Otrzymałem pismo od zarządu towarzystwa, w którym wyjaśniano, że wniosek klienta został odrzucony z kilku różnych powodów. Pół roku później pani Black podpisała zobowiązanie do spłacenia należności w miesięcznych ratach po pięćdziesiąt dolarów. — Jak przebiegało dalsze leczenie Donny’ego Raya? — Zastosowałem terapię indukcyjną. Umieściłem pacjenta w szpitalu, gdzie wprowadzono mu kateter w główną żyłę podobojczykową. Na początku zastosowałem lek o nazwie ara–c, który musi być wprowadzany do organizm przez siedem dni, przez całą dobę. Przez pierwsze trzy dni podawany był także inny lek, zwany idarubicyną. Powszechnie określa się go mianem „czerwonej śmierci”, ponieważ ma kolor purpurowy i nadzwyczaj skutecznie niszczy ciałka krwi wytwarzane przez szpik kostny. Ponadto Donny Ray otrzymał allopurinol, środek przeciwgośćcowy, gdyż przy tak silnym wyniszczeniu krwinek często dochodzi do powikłań o podłożu reumatycznym. Zastosowano też płyny krwiopochodne, mające wspomagać pracę wydalniczą nerek, oraz antybiotyki i środki przeciwgrzybiczne z powodu olbrzymiej podatności organizmu na wszelkiego typu infekcje. Między innymi zaaplikowano choremu środek o nazwie amfoterycyna B, nadzwyczaj silny lek przeciwgrzybiczny, który podnosi temperaturę ciała do czterdziestu stopni. Często wywołuje także niekontrolowane drgawki, dlatego bywa stosowany tylko w bardzo ostrych przypadkach. Ale Donny Ray nadzwyczaj dobrze zniósł ten pierwszy etap chemoterapii. Rzekłbym, że zadziwiająco dobrze, biorąc pod uwagę ogólny stan zdrowia tego młodego człowieka. Według teorii tak intensywna terapia indukcyjna prowadzi do wyniszczenia wszystkich krwinek w szpiku kostnym. Później pozostaje mieć tylko nadzieję, że w drastycznie zmienionych warunkach szpik zacznie produkować ciałka krwi w normalnych proporcjach, a tym samym białaczka zostanie zahamowana. — Czy tak się stało? — Owszem, ale tylko na krótko. Zawsze stosuje się taką kurację, mając świadomość, że białaczka mielocytowa charakteryzuje się tendencją do nawrotów. Jedynym skutecznym sposobem jej zwalczenia jest przeszczep szpiku kostnego. — Doktorze Kord, czy może pan wyjaśnić przysięgłym, na czym polega taki przeszczep?
— Oczywiście. To wcale nie jest tak bardzo skomplikowany zabieg. Po zastosowaniu opisanej wcześniej chemoterapii, jeśli tylko pacjent ma szczęście i znajdzie się dawca o wystarczająco zbieżnej budowie genetycznej, pobiera się odpowiednią ilość szpiku kostnego dawcy i wprowadza go dożylnie choremu. Chodzi o zaszczepienie u pacjenta całej, zdrowej populacji komórek szpiku kostnego. — Czy Ron Black był odpowiednim dawcą szpiku dla Donny’ego Raya? — Jak najbardziej. Byli bliźniętami jednojajowymi, a w takich przypadkach sprawa jest oczywista. Przeprowadziliśmy odpowiednie badania, które wykazały daleko posuniętą zgodność. Nie powinno być żadnych kłopotów z przeszczepem. Drummond podrywa się z miejsca. — Sprzeciw. To są tylko spekulacje. Doktor Kord nie może się wypowiadać, czy ewentualny przeszczep skutecznie by zwalczył białaczkę, czy nie. — Oddalam sprzeciw. Będzie pan miał możność poruszyć ten temat, zadając świadkowi pytania. Proszę jeszcze Korda o wyjaśnienie paru aspektów samej operacji, zwracając teraz baczniejszą uwagę na przysięgłych. Wszyscy słuchają z wytężoną uwagą ale chyba mają już dość zagłębiania się w szczegóły. — Czy pamięta pan, kiedy zapadła decyzja o konieczności wykonania przeszczepu? Doktor zagląda do swoich notatek, chociaż jestem pewien, że mógłby odpowiedzieć i bez tego. — W sierpniu 1991 roku, czyli osiemnaście miesięcy temu. — Czy wykonanie przeszczepu zwiększyłoby szansę na przeżycie Donny’ego Raya? — Z pewnością. — Do jakiego stopnia? — W osiemdziesięciu, a nawet dziewięćdziesięciu procentach. — A jakie były jego szanse przeżycia bez poddania się operacji? — Zerowe. — Dziękuję, nie mam więcej pytań. Jest już po dwunastej, zbliża się pora lunchu, toteż Kipler ogłasza przerwę do trzynastej trzydzieści. Deck proponuje, że przyniesie nam coś ciepłego, chcę bowiem omówić z Kordem ewentualne pytania strony pozwanej. Doktor cieszy się z perspektywy utarczki słownej z Drummondem.
*** Nigdy się nie dowiem, ilu ekspertów medycznych udzielało Drummondowi pomocy w trakcie przygotowań do procesu. Nie ma obowiązku ujawniania takich informacji. Na liście ewentualnych świadków obrony figuruje tylko jeden specjalista. Doktor Kord wielokrotnie mnie zapewniał, że przeszczepy szpiku kostnego są obecnie powszechnie stosowane jako jedyny skuteczny sposób walki z białaczką i tylko dyletant może twierdzić inaczej. Udostępnił mi dziesiątki fachowych artykułów oraz podręczników w celu poparcia swojego stanowiska. Wszystko wskazuje na to, że Drummond również do tego doszedł. Nie jest lekarzem, a ponieważ zdaje sobie sprawę, że musiałby udowodnić wątpliwą tezę, więc woli się nie wdawać w dyskusję. Szybko wyczerpuje pytania do świadka. W zasadzie jedyne, co udaje mu się osiągnąć, to stwierdzenie, że mały odsetek osób cierpiących na białaczkę poddaje się operacji. Kord potwierdza, że wynosi on około pięciu procent, ale przyczyną jest tylko i wyłącznie olbrzymia
trudność w znalezieniu odpowiedniego dawcy. W naszym kraju co roku wykonuje się mniej więcej siedem tysięcy przeszczepów szpiku kostnego. Doktor powtarza z naciskiem, że szansę przeżycia mają tylko ci chorzy, którzy mieli szczęście znaleźć dawcę. Donny Ray miał to szczęście. Dawcą mógł zostać jego brat bliźniak. Kiedy Drummond zwalnia świadka, zadawszy mu tylko parę pytań, Kord wygląda na rozczarowanego. Ja też nie mam dalszych pytań. Po przeciwnej stronie sali wzrasta napięcie, gdyż wiadomo, że teraz poproszę o złożenie zeznań któregoś z przedstawicieli zarządu Great Benefit. Leo z samego rana pytał mnie o to, w jakiej kolejności zamierzam powoływać świadków, ale odparłem, że jeszcze nie podjąłem decyzji. Zwrócił się ze skargą do Kiplera, lecz sędzia oznajmił, że nie muszę wcześniej tego ujawniać, jeśli nie jestem zdecydowany. Zatem wszyscy mają obowiązek spokojnie czekać w sąsiednim pomieszczeniu, choćby nikomu się to nie podobało. — Wzywam na świadka Everetta Lufkina — oznajmiam głośno. Woźny wychodzi z sali, żeby wprowadzić świadka, tymczasem przy stole strony pozwanej powstaje ożywienie, które — jak zdążyłem się już przekonać — niczemu nie służy. Po prostu adwokaci przekazują sobie jakieś dokumenty, porównują notatki, przekładają papiery. Lufkin wkracza na salę. Wodzi dookoła groźnym wzrokiem jak człowiek, którego przed chwilą obudzono z wieloletniej hibernacji. Wreszcie poprawia krawat i idzie za woźnym prowadzącym go na miejsce dla świadków. Rzuca tylko przelotne spojrzenie na zespół obrony, po czym dumnie wchodzi na podwyższenie. Drummond słynie z tego, że przygotowuje swoich klientów, urządzając im ostre przepytywanie rejestrowane na taśmie wideo, w którym pomaga mu często czterech lub pięciu adwokatów sypiących pytaniami jak z rękawa. Później wraz ze świadkiem ogląda zapis, udzielając rad i wskazówek. W każdym razie jestem pewien, że przygotował pracowników towarzystwa najlepiej, jak potrafił. Lufkin spogląda na mnie, potem na sędziów przysięgłych, starając się sprawiać wrażenie opanowanego. Ale musi sobie zdawać sprawę, że nie będzie mógł odpowiedzieć na wszystkie moje pytania. Jest dość przystojny, ma miękki głos i choć liczy sobie pięćdziesiąt pięć lat, odznacza się gęstymi, tylko lekko posiwiałymi włosami. Wygląda na postarzałego drużynowego organizacji skautów. Jackie Lemanczyk zdradziła mi przez telefon, że lubił przywiązywać ją do łóżka. Nikt z firmy nawet się nie domyśla, że jutro kobieta będzie osobiście składała zeznania. Na początku rozmawiamy o zadaniach działu roszczeń i jego roli w strukturze Great Benefit. Lufkin pracuje w towarzystwie od ośmiu lat, od sześciu na stanowisku kierownika działu, i słynie z tego, że trzyma ludzi żelazną ręką jest niezłym menedżerem. Odpowiada pewnym, mocnym głosem, jakby chciał przekonać wszystkich, że jest kimś ważnym. Niemniej dopiero po kilku minutach udaje mi się ustalić, że to właśnie on jest odpowiedzialny za właściwe załatwianie napływających wniosków; nie musi osobiście nadzorować każdego z nich, ale sprawuje pieczę nad funkcjonowaniem całego działu. Wciągam go stopniowo w nudną dyskusję na temat pewnych zasad biurokracji, wreszcie zaskakuję pytaniem: — Kto to jest Jackie Lemanczyk? Facet prostuje się nagle na krześle. — Była inspektorem do spraw roszczeń. — To znaczy pracowała w pańskim dziale? — Tak. — Kiedy przestała pracować dla Great Benefit?
Wzrusza ramionami, jakby nie pamiętał daty. — Czy nie odeszła trzeciego października ubiegłego roku? — Mniej więcej wtedy. — I czy nie zdarzyło się to dokładnie na dwa dni przed wyznaczonym terminem złożenia zeznań w tej sprawie? — Naprawdę nie pamiętam. Odświeżam jego pamięć, przedstawiając dwa dokumenty: list zawierający rezygnację Lemanczyk, datowany trzeciego października oraz moje pismo, w którym powołuję ją na świadka mającego się stawić na przesłuchaniu piątego października. Dopiero teraz Lufkin sobie przypomina. Z ociąganiem przyznaje, że kobieta odeszła z pracy dwa dni przed wyznaczonym terminem przesłuchania. — Czy to właśnie ona była odpowiedzialna za właściwe załatwienie sprawy państwa Blacków? — Zgadza się. — I została zwolniona? — Oczywiście, że nie. — Więc w jaki sposób towarzystwo się jej pozbyło? — Złożyła rezygnację. Jest to wyraźnie napisane w jej liście. — Dlaczego zrezygnowała z pracy? Lufkin unosi pismo do oczu i odczytuje na głos: — „…dlatego też rezygnuję z pracy z powodów osobistych”. — A zatem została zwolniona na własną prośbę? — Tak stąd wynika. — Jak długo pracowała w pańskim dziale? — Mam wielu podwładnych. Trudno, żebym pamiętał takie szczegóły. — A więc pan nie wie? — Kilka lat. Nie umiem powiedzieć dokładnie. — Czy znał ją pan dobrze? — Nie bardzo. Nie wyróżniała się niczym szczególnym pośród innych inspektorów. Jutro Jackie Lemanczyk zezna na tej sali, że ich romans ciągnął się przez trzy lata. — Czy jest pan żonaty, panie Lufkin? — Tak. — I ma pan dzieci? — Tak. Dwoje, już dorosłych. Przerywam na chwilę, podchodzę do stołu i sięgam po kartonową teczkę. To pierwotna dokumentacja sprawy Blacków, którą przekazuję Lufkinowi. Ten, bez pośpiechu, sprawdza dokładnie jej zawartość, po czym oznajmia, że chyba niczego nie brakuje. Proszę go, żeby się upewnił, czy jest to faktycznie kompletna dokumentacja pierwotna. Na użytek przysięgłych zadaję mu serię krótkich prostych pytań i uzyskuję lakoniczne odpowiedzi. Mają one służyć wyjaśnieniu drogi służbowej, którą pokonują wszystkie wnioski napływające do towarzystwa. Oczywiście, w tej hipotetycznej sytuacji Great Benefit sprawdza każdy z nich zgodnie z przepisami. Wreszcie przechodzę do sedna sprawy. Proszę Lufkina, żeby odczytał do mikrofonu kolejnych siedem odmownych odpowiedzi wysłanych do powoda. Zwracam się o wyjaśnienie każdej z nich. Kto napisał list? Co było przyczyną odmowy? Czy odpowiedzi formułowano zgodnie z wewnętrznymi przepisami towarzystwa? Według którego rozdziału instrukcji? Czy on osobiście przeglądał każdy list przed jego wysłaniem?
Proszę go następnie, by odczytał przysięgłym pisma wystosowane przez Dot. Wszystkie z nich zawierają błaganie o pomoc. Jej syn jest umierający. Czy cały zarząd firmy tworzą ludzie bez serca? I tak samo zatrzymuję się nad szczegółami każdego z tych wystąpień. Do kogo wpłynął wniosek? Kto go sprawdzał? Co mówią na ten temat przepisy towarzystwa? Czy on osobiście czytał te listy? Wyczuwam, że przysięgli chcieliby jak najszybciej usłyszeć wyjaśnienia dotyczące obraźliwego listu, ale Lufkin został do tego przygotowany przez adwokata. Odczytuje go na głos, po czym wyjaśnia oschle, matowym głosem, bez śladu żalu, iż autorem tego listu jest człowiek, który już nie pracuje w Great Benefit. Zachował się niewłaściwie, a towarzystwo popełniło błąd i teraz, publicznie, chce przeprosić za tę niestosowną odpowiedź. Robię dłuższą przerwę, żeby facet poczuł się pewniej, jakby jego słowa odniosły pożądany skutek. — Nie sądzi pan, że trochę za późno na przeprosiny? — pytam w końcu ostro. — Możliwe. — Chłopak nie żyje, zgadza się? — Owszem. — Więc dla formalności, panie Lufkin, proszę jeszcze powiedzieć, czy wcześniej wystosowano pisemną odpowiedź z przeprosinami za ten obraźliwy list? — Nic mi o tym nie wiadomo. — Aż do tej pory nikt się na to nie zdobył, prawda? — Zgadza się. — A czy spotkał się pan z tym, żeby kiedykolwiek zarząd Great Benefit przeprosił za coś swoich klientów? — Sprzeciw — wyskakuje Drummond. — Podtrzymuję. Proszę wracać do sprawy, panie Baylor. Lufkin siedzi na miejscu dla świadków prawie od dwóch godzin. Być może przysięgli są już nim znudzeni. W każdym razie ja jestem. Najwyższa pora zadać decydujący cios. We wcześniejszych pytaniach specjalnie nawiązywałem do wewnętrznych przepisów towarzystwa, chciałem bowiem stworzyć wrażenie, że instrukcje dotyczące obowiązków poszczególnych działów są najistotniejszą podstawą działalności firmy. Teraz wręczam Lufkinowi egzemplarz instrukcji działu roszczeń, który spółka udostępniła mi na żądanie. Zadaję kilka dalszych pytań i uzyskuję potwierdzenie, że inspektorzy muszą się trzymać zawartych w niej przepisów. Owe procedury były wielokrotnie sprawdzane i zdają egzamin. Co jakiś czas się je przegląda, wprowadza niezbędne poprawki, a wszystko jedynie po to, by jak najlepiej służyć klientom. Kiedy ową czczą dyskusją doprowadzamy już niemal wszystkich do śmiertelnego znudzenia, pytam: — Czy jest to kompletna instrukcja działu roszczeń, panie Lufkin? Ten pospiesznie przerzuca kartki, jakby znał na pamięć każdy akapit, każde słowo. — Tak. — Jest pan tego pewien? — Tak. — I to ten sam egzemplarz, który towarzystwo mi udostępniło w trakcie przygotowań do procesu? — Zgadza się. — Wystąpiłem do pełnomocników Great Benefit i oni dostarczyli mi tę instrukcję, prawda? — Tak.
— Czy to pan osobiście wybrał dla mnie jeden egzemplarz instrukcji? — Tak, ja. Nabieram głęboko powietrza i podchodzę do swojego stołu. Na podłodze pod nim stoi karton wypełniony różnymi papierzyskami. Grzebię w nim przez chwilę, jakbym czegoś szukał i nie mógł znaleźć, wreszcie się prostuję i zwracam do świadka: — Czy mógłby pan otworzyć tę instrukcję na rozdziale dwudziestym pierwszym? Oglądam się szybko na Jacka Underhalla, radcę prawnego towarzystwa, który siedzi obok Drummonda. Ten błyskawicznie zamyka oczy i pochyla głowę, wbijając wzrok w podłogę. Garbi się też wyraźnie. Zajmujący miejsce w pierwszym rzędzie za jego plecami Kermit Aldy zamiera z rozdziawionymi ustami, jakby nie mógł złapać oddechu. Drummond siedzi z kamienną twarzą. — Słucham? — pyta Lufkin, a w jego głosie pojawiają się piskliwe tony. Oczy przysięgłych kierują się na mnie, kucam więc powtórnie, szybko wyjmuję z pudła kopię instrukcji, którą pożyczyłem od Coopera Jacksona, i kładę ją na stole. Wszyscy obecni na sali gapią się na ten podręcznik. Zerkam na Kiplera i dostrzegam w jego oczach błysk rozbawienia. — Chodzi mi o rozdział dwudziesty pierwszy, panie Lufkin. Proszę otworzyć instrukcję w tym miejscu. Chciałbym szerzej porozmawiać o przepisach tego rozdziału. Świadek powoli kartkuje swój egzemplarz. Jest zdruzgotany. Mogę się założyć, że w tej chwili gotów byłby sprzedać własne dzieci, gdyby tylko jakimś cudem ów feralny rozdział zmaterializował się w jego instrukcji. Ale cud się nie zdarza. — Tu nie ma rozdziału dwudziestego pierwszego — oznajmia cichutko ze smutkiem i rezygnacją w głosie. — Co proszę? — mówię bardzo głośno. — Nie słyszałem odpowiedzi. — No więc… w tej instrukcji nie ma rozdziału dwudziestego pierwszego. — Sprawia wrażenie doszczętnie załamanego, i to wcale nie z tego powodu, że w instrukcji czegoś brakuje, ale dlatego że został przyłapany. Zerka trwożliwie na Drummonda i Underhalla, jakby oczekiwał pomocy z ich strony. Ale próżno czekać syreny oznaczającej koniec meczu. Leo Drummond nawet nie ma pojęcia, czego dopuścił się jego klient. Jestem pewien, że spryciarze z zarządu pospiesznie usunęli ten rozdział, o niczym nie mówiąc swojemu adwokatowi. Porozumiewa się szeptem z Morehouse’em, pewnie pyta: „O co tu chodzi, do cholery?!” Z namaszczeniem podchodzę do świadka, trzymając w ręku drugi egzemplarz instrukcji, wyglądający tak samo jak ten, który ma Lufkin. Na okładce widnieje ta sama data wejścia w życie: pierwszy stycznia 1991 roku. Z pozoru oba podręczniki są identyczne, ale w jednym z nich brakuje ostatniego rozdziału. — Czy pan to poznaje, panie Lufkin? — pytam, wręczając mu egzemplarz, który dostałem od Jacksona. — Tak. — Cóż to zatem jest? — Instrukcja działu roszczeń. — A czy w tym egzemplarzu znajduje się rozdział dwudziesty pierwszy? Świadek przerzuca kartki, wreszcie potakująco kiwa głową. — Słucham, panie Lufkin. Protokólantka nie może utrwalić na papierze pańskiej gestykulacji. — Tak, tutaj jest rozdział dwudziesty pierwszy. — Dziękuję. Teraz proszę mi powiedzieć, czy to pan osobiście usunął ten rozdział z przeznaczonego dla mnie egzemplarza, czy też polecił to uczynić komuś innemu.
Lufkin ostrożnie kładzie instrukcję na barierce ogradzającej miejsce dla świadków, po czym bardzo powoli krzyżuje ręce na piersi. Wbija wzrok w podłogę, jakby na coś czekał. Można by odnieść wrażenie, że zapadł w drzemkę. Mijają sekundy. Wszyscy czekają na jego wyjaśnienia. — Proszę odpowiedzieć na pytanie! — z góry spada na mnie grzmiący głos sędziego Kiplera. — Nie wiem, kto to zrobił. — Niemniej ktoś musiał to zrobić, prawda? — Na to wygląda. — A zatem przyznaje pan, że Great Benefit nie udostępniło kompletu żądanych materiałów? — Niczego nie przyznaję. To na pewno jakieś niedopatrzenie. — Niedopatrzenie? Proszę nie żartować, panie Lufkin. Czyżbym się mylił, że ktoś z kierownictwa Great Benefit celowo polecił usunąć rozdział dwudziesty pierwszy przed udostępnieniem mi tej instrukcji? — Nie wiem… Jakoś tak wyszło, rozumie pan… Wracam do stołu, chociaż nie muszę niczego stamtąd zabrać. Po prostu gram na zwłokę, żeby przysięgli mieli czas wzbudzić w sobie wystarczającą niechęć do tego faceta. Lufkin gapi się w podłogę. Spuścił nos na kwintę i pewnie ma teraz ochotę zapaść się pod ziemię. Bez pośpiechu podchodzę do stołu strony pozwanej i przekazuję Drummondowi kopię dwudziestego pierwszego rozdziału instrukcji. Wyszczerzam też zęby w ironicznym uśmiechu, taki sam uśmiech posyłam Morehouse’owi. Drugą kopię wręczam Kiplerowi. Mam nadzieję, że przysięgli właściwie ocenią moje postępowanie. — Porozmawiajmy w takim razie o zawartości tego tajemniczego rozdziału, panie Lufkin. Wyjaśnijmy przysięgłym jego treść. Czy mógłby pan otworzyć instrukcję na odpowiedniej stronie? Świadek z ociąganiem bierze podręcznik do ręki. — Ta instrukcja weszła wżycie pierwszego stycznia 1991 roku, zgadza się? — Tak. — Czy to pan zatwierdził wprowadzenie jej w życie? — Nie — pada oczywista odpowiedź. — Kto więc to zrobił? Na dłużej zapada milczenie, jakby Lufkin próbował wymyślić jaki kłamstwo. — Nie jestem pewien. — Nie jest pan pewien? Jeśli dobrze pamiętam, zeznał pan wcześniej, że pan ponosi odpowiedzialność za pracę całego działu roszczeń. Znów gapi się w podłogę, jakby liczył na to, że wreszcie dam mu spokój. — No cóż, w takim razie pomińmy dwa pierwsze paragrafy i przeczytajmy sędziom przysięgłym trzeci. Paragraf trzeci nakazuje inspektorowi wystosować odpowiedź odmowną na każdy wniosek, w ciągu trzech dni od jego wpłynięcia. Na każdy, bez wyjątku! Dopiero paragraf czwarty dopuszcza możliwość zarządzenia analizy niektórych roszczeń, ale jest tam wyraźne zalecenie, by rozpatrywać jedynie wnioski silnie umotywowane oraz takie, w których chodzi o niezbyt duże od szkodowania. Paragraf piąty zaleca — oczywiście, już po wysłaniu odmowy przekazać do działu analiz wszystkie wystąpienia, w których klienci domagają się odszkodowań przekraczających pięć tysięcy dolarów, oraz dołączyć nich kopię całej dokumentacji pierwotnej. I tak dalej. Proszę Lufkina o odczytywanie na głos kolejnych paragrafów instrukcji, po czym zadaję pytanie, które zazwyczaj pozostaje bez odpowiedzi. Coraz częściej zaczynam się posługiwać słowem „intryga”, tym bardziej że już przy pierwszej próbie Kipler oddala sprzeciw Drummonda. Paragraf jedenasty wyszczególnia otwarcie pewne hasła, którymi inspektorzy we
wzajemnej korespondencji mają określać reakcję klienta na pierwszą odmowę wypłaty odszkodowania. Nie ulega wątpliwości, że mamy do czynienia z intrygą pozwalającą towarzystwu czerpać dodatkowe zyski. Jeśli klient zagrozi złożeniem pozwu, sprawa musi być natychmiast przekazana wyższemu rangą inspektorowi, jeśli natomiast będzie tylko słał błagalne listy, należy cierpliwie powtarzać odmowy. Paragraf osiemnasty nakazuje inspektorowi wystawić czek na sumę, jakiej domaga się klient, ale dołączyć go do innych papierów i przekazać do działu analiz z poleceniem, że czek można wysłać wnioskodawcy dopiero po otrzymaniu pisemnego nakazu z działu roszczeń. Skądinąd wiem, że w myśl innych przepisów dział roszczeń nie ma prawa wystosować nakazu płatności. — A zatem co się dzieje z tym wypisanym czekiem? — pytam Lufkina. Ale on tego nie wie. Drugą stronę tej intrygi może wyjaśnić analogiczny, dwudziesty pierwszy rozdział instrukcji działu analiz, którego omawianiem zajmę się jutro, przesłuchując innego ważniaka z zarządu towarzystwa. Mam jednak wrażenie, że już teraz sprawa jest przesądzona. Gdybyśmy na tym etapie zakończyli rozprawę, przysięgli z pewnością przyznaliby nam takie odszkodowanie, o jakie wystąpiłem. Nawet nie trzeba by odtwarzać kasety z zapisem przesłuchania Donny’ego Raya. O wpół do piątej sędzia ogłasza krótką przerwę. Lufkin spędził na miejscu dla świadków już dwie i pół godziny, najwyższa pora z nim skończyć. Kiedy wychodzę na korytarz, dostrzegam, jak rozwścieczony Drummond nakazuje Lufkinowi i Underhallowi wejść do któregoś z pokoi. Strasznie bym chciał usłyszeć, co ma im do powiedzenia. Dwadzieścia minut później Lufkin z powrotem zajmuje miejsce za barierką. Znów podchodzę do niego z obiema instrukcjami, robiąc łuk, żeby przysięgli dokładnie widzieli, co trzymam w ręku. — Jeszcze tylko kilka pytań — mówię, uśmiechając się szeroko. — Proszę mi powiedzieć, ile w sumie polis ubezpieczeniowych sprzedało towarzystwo Great Benefit w roku 1991. Świadek ponownie zerka trwożliwie w kierunku stołu strony pozwanej. Te informacje miałem otrzymać przed trzema tygodniami. — Nie wiem dokładnie — odpowiada. — A ile wniosków o odszkodowania wpłynęło w tymże roku? — Tego też nie wiem. — Przecież jest pan kierownikiem działu roszczeń i nie wie pan, ile wpłynęło wniosków? — To bardzo duże towarzystwo. — Więc na ile wniosków udzielono odpowiedzi odmownych? — Tego też nie wiem. W tym momencie, jakby czytając w moich myślach, sędzia Kipler wtrąca: — Możemy już zwolnić świadka, na dzisiaj wystarczy. Za parę minut musimy kończyć posiedzenie, zatem przysięgli także są już wolni. Oficjalnie ogłasza koniec posiedzenia, dziękuje przysięgłym i udziela i krótkiej instrukcji. Kilkoro z nich uśmiecha się do mnie przyjaźnie, przechodząc obok mojego stołu. Czekamy, aż wszyscy opuszczą salę, a kiedy woźny zamyka drzwi, Kipler oznajmia: — Gwoli formalności, panie Drummond. Zarówno pan, jak i pański klient dopuszczacie się lekceważenia sądu. Już kilka tygodni temu upominałem pana, by jak najszybciej udostępniono dane, o które wystąpił reprezentant powoda. To polecenie zostało zlekceważone. Traktuję to nie tylko jako niepotrzebną zwłokę, lecz także celowe ukrywanie informacji. Czy pan i pański klient chcecie się znaleźć w areszcie do czasu dostarczenia potrzebnych materiałów? Mimo zmęczenia Drummond dość szybko podrywa się na nogi.
— Próbowałem uzyskać te informacje, Wysoki Sądzie. Proszę mi wie że czyniłem wszystko, co w mojej mocy. Biedny Leo. Pewnie ciągle nie może się otrząsnąć z zaskoczenia, ja była dla niego sprawa rozdziału usuniętego z instrukcji. W tej sytuacji gotów jestem mu uwierzyć. Jego klient udowadnia nie po raz pierwszy, że wolałby nie ujawniać pewnych dokumentów nawet swojemu adwokatowi. — Czy pan Keeley jest gdzieś w pobliżu? — pyta sędzia. — W poczekalni dla świadków. — Proszę go wezwać. Po chwili woźny wprowadza Keeleya na salę. Dot przekazuje mi szeptem, że nie tylko chce zapalić, ale naprawdę musi skorzystać z toalety. Kipler wskazuje mężczyźnie miejsce dla świadków. Osobiście odbiera od niego przysięgę, po czym pyta, czy istnieje jakiś ważny powód, dla którego zarząd towarzystwa do dzisiaj nie udostępnił żądanych przeze mnie informacji. Keeley zaczyna kręcić, próbuje zrzucić winę na oddziały terenowe i biura regionalne. — Czy pan wie, co to jest lekceważenie poleceń sądu? — pyta ostro Kipler. — No cóż… Niezupełnie… — To bardzo proste. Zarząd pańskiego towarzystwa właśnie dopuścił się lekceważenia sądu, panie Keeley. Mogę albo wyznaczyć karę pieniężną, albo nakazać umieszczenie pana w areszcie. Co pan woli? Jestem pewien, że jeśli ludzie z zarządu towarzystwa mieli jakiekolwiek doświadczenia w tej dziedzinie, stykali się wyłącznie z „luksusowymi apartamentami” więzień federalnych. Mam jednak nadzieję, że Keeley zdaje sobie sprawę, iż w tutejszym areszcie znalazłby się razem z różnymi typkami z ulicy. — No cóż, nie chciałbym się znaleźć w więzieniu, Wysoki Sądzie. — Tak też myślałem. Niniejszym nakładam na towarzystwo Great Benefit karę w wysokości dziesięciu tysięcy dolarów, która ma być wypłacona pełnomocnikowi powoda do jutra, do godziny siedemnastej. Proszę zadzwonić do swojego biura i nakazać wysłanie czeku pocztą kurierską. Czy to jasne? Osłupiały Keeley potakuje ruchem głowy. — Co więcej, jeśli żądane informacje nie zostaną przesłane faksem do jutra, do godziny dziewiątej rano, i tak znajdzie się pan w miejskim więzieniu w Memphis, gdzie będzie pan przebywał do chwili wykonania przez firmę polecenia sądu, a każdy dzień pańskiego pobytu w areszcie będzie kosztował pięć tysięcy dolarów. — Kipler odwraca się i wyciągając oskarżycielsko palec w stronę Leo, wyjaśnia: — Wielokrotnie upominałem pana w sprawie ukrywania dokumentów, panie Drummond. Pańskie postępowanie jest wysoce naganne. Energicznie uderza młotkiem, wstaje z fotela i wychodzi.
ROZDZIAŁ 44 W normalnych okolicznościach czułbym się cholernie głupio, paradując w szaroniebieskiej czapce z dużym emblematem przedstawiającym tygrysa, tym bardziej że wciąż mam na sobie garnitur, a w dodatku czekam w zatłoczonej hali przylotów na lotnisku w Memphis. Ale ten dzień znacznie różni się od innych. Mimo późnej pory i silnego zmęczenia wysoki poziom adrenaliny trzyma mnie na nogach. Chyba nawet sobie nie wyobrażałem, że pierwszy dzień rozprawy będzie aż tak pomyślny. Samolot z Chicago ląduje według rozkładu, a moja niezwykła czapka szybko spełnia swoje zadanie. Podchodzi do mnie kobieta w olbrzymich ciemnych okularach, obrzuca mnie spojrzeniem od stóp do głowy i pyta: — Pan Baylor? — Tak, to ja. Witam się z Jackie Lemanczyk i towarzyszącym jej mężczyzną który przedstawia się tylko z imienia: Carl. Ma jedynie małą torbę podróżną, nie musimy więc czekać na bagaż. Oboje są wyraźnie zdenerwowani. Rozmawiamy w drodze do hotelu. Zarezerwowałem pokój w Holiday Inn, w samym śródmieściu, zaledwie kilkaset metrów od gmachu sądu. Kobieta siedzi z przodu, obok mnie. Carl się nie odzywa, tylko nasłuchuje z tylnego siedzenia czujny jak obronny rottweiler. Dość szczegółowo omawiam przebieg pierwszego dnia rozprawy. Zapewniam, że nikt się jej nie spodziewa na sali sądowej. Kobiecie i tak trzęsą się dłonie. Ledwie się trzyma w ryzach, jest śmiertelnie przerażona. Dobrze wiem, że zgodziła się zeznawać wyłącznie z chęci zemsty na podstępnym pracodawcy. Pokój hotelowy jest zarezerwowany na moje nazwisko, lecz do jej wyłącznej dyspozycji. Wjeżdżamy na piętnaste piętro i siadamy w trójkę przy niewielkim stoliku w pokoju. Przekazuję Lemanczyk przygotowaną wcześniej listę pytań i zaczynamy je kolejno omawiać. Jeśli nawet jej uroda robiła wrażenie, to została zręcznie zamaskowana. Kobieta ma krótko obcięte włosy, niezbyt starannie ufarbowane na kolor ciemnokasztanowy. Jej adwokat uprzedzał mnie, że przeszła ciężkie załamanie nerwowe, toteż wolę nie poruszać tego tematu. Z silnie przekrwionych oczu bije głęboki smutek, którego nie zdoła ukryć żaden makijaż. Jackie ma trzydzieści jeden lat i jest rozwódką z dwójką małych dzieci. Po wyglądzie kobiety trudno się domyślić, że jej kariera w Great Benefit uzależniona była od nawiązywania romansów z tym lub innym przełożonym. Carl doskonale się wywiązuje z roli opiekuna. Poklepuje ją po ramieniu, czasami wtrąca jakąś uwagę na temat któregoś z moich pytań. Jackie chciałaby zeznawać jak najwcześniej, najlepiej jutro z samego rana, po czym od razu jechać na lotnisko i czym prędzej wynieść się z Memphis. Wychodzę z hotelu o północy.
*** We wtorek o dziewiątej rano sędzia Kipler otwiera posiedzenie, lecz prosi woźnego, by nie wzywał jeszcze przysięgłych. Pyta Drummonda, czy dotarły żądane informacje. Mając
perspektywę zarobienia po pięć tysięcy za każdy dzień zwłoki, wolałbym, żeby nakaz sędziego nie został wykonany. — Nadeszły jakąś godzinę temu, Wysoki Sądzie — oznajmia Leo z wyraźną ulgą w głosie. Przekazuje mi plik wydruków komputerowych, mający dobre dwa centymetry grubości. Zdobywa się nawet na lekki uśmiech, wręczając sędziemu drugi egzemplarz. — Panie Baylor, chyba chciałby pan mieć trochę czasu, żeby się z tym zapoznać? — zwraca się do mnie Kipler. — Wystarczy mi pół godziny. — Dobrze. W takim razie odraczam posiedzenie do dziewiątej trzydzieści. Pospiesznie idę razem z Deckiem do niewielkiego pokoju adwokackiego na końcu korytarza. Zaczynamy przeglądać wydruki, ale — jak można się było tego spodziewać — jest to chińszczyzna wręcz niemożliwa do rozszyfrowania. Tego też pożałują. O wpół do dziesiątej przysięgli wkraczają na salę, sędzia wita ich uprzejmie. Wszyscy są wypoczęci, nikt się nie rozchorował. Nikt też nie próbował nawiązywać z przysięgłymi kontaktu w omawianej sprawie. — Proszę powołać następnego świadka, panie Baylor — oznajmia w końcu Kipler, rozpoczynając drugi dzień rozprawy. — Chciałbym kontynuować zeznania Everetta Lufkina — mówię. Woźny wprowadza świadka na salę. Mam nadzieję, że po wczorajszym blamażu z dwudziestym pierwszym rozdziałem instrukcji dzisiaj nikt już nie uwierzy w ani jedno jego słowo. Domyślam się, że Drummond wałkował Lufkina co najmniej do północy, gdyż facet wygląda na przemęczonego. Podaję mu plik wydruków z danymi statystycznymi i proszę, aby wyjaśnił, co to za materiały. — To wydruk rocznego zestawienia, obejmującego różne dane dotyczące wniosków naszych klientów. — I ten wydruk pochodzi z komputerów zainstalowanych w biurach zarządu Great Benefit? — Zgadza się. — Kiedy został sporządzony? — Wczoraj wieczorem i w ciągu nocy. — Pod pańskim osobistym nadzorem? — Można tak powiedzieć. — Świetnie. Zatem proszę powiedzieć sędziom przysięgłym, panie Lufkin, ile polis ubezpieczeniowych znajdowało się na rynku w roku 1991. Świadek z wyraźnym ociąganiem zaczyna przerzucać kartki wydruków. Wszyscy czekamy, aż znajdzie odpowiednią stronę. Na sali panuje cisza przerywana jedynie szelestem papieru. Towarzystwa ubezpieczeniowe oraz ich prawnicy nagminnie stosują metodę „papierowej lawiny” — ociągają się z ujawnieniem dokumentów do ostatniej chwili i najczęściej w dniu poprzedzającym rozpoczęcie procesu zwalają w kancelarii oponenta całą wywrotkę makulatury. Zdołałem tego uniknąć tylko dzięki interwencjom sędziego Kiplera. A teraz ja się na nich odgrywam. Jeśli sądzili, że mogą mi dziś rano bezkarnie dostarczyć siedemdziesiąt stron zadrukowanych liczbami, z których olbrzymia większość nie ma dla sprawy żadnego znaczenia, nie dołączając żadnego klucza do tych danych, to teraz gorzko tego pożałują. — Trudno mi w tej chwili odpowiedzieć — mamrocze pod nosem Lufkin. — Musiałbym mieć trochę czasu. — Miał pan na to dwa miesiące! — grzmi Kipler do mikrofonu. Mnie samego przeraża ton jego głosu. — Teraz proszę udzielić odpowiedzi! Przy stole strony pozwanej już panuje poruszenie.
— Chciałbym usłyszeć tylko trzy liczby, panie Lufkin — wtrącam. — Ile polis znajdowało się na rynku, ile wniosków wpłynęło do pańskiego działu oraz ile z nich spotkało się z odmową wypłacenia odszkodowania. Interesują mnie wyłącznie dane za rok 1991. Świadek dalej przerzuca kartki wydruków. — Jeśli dobrze pamiętam, mieliśmy wówczas w obiegu około dziewięćdziesięciu siedmiu tysięcy polis. — Nie potrafi pan odczytać z własnych wydruków dokładnej liczby? Wszyscy widzą, że nie potrafi. Sprawia wrażenie tak przytłoczonego tą masą statystyki, iż ledwie może wydobyć z siebie głos. — I pan jest kierownikiem działu roszczeń?! — pytam, podnosząc głos. — Tak, jestem! — odpowiada ze złością. — Więc może zapytam inaczej, panie Lufkin. Czy jest pan przekonany, że liczba, o którą pytam, znajduje się gdzieś w tym pliku wydruków? — Tak. — I chodzi tylko o to, żeby ją odnaleźć? — Gdyby zamknął się pan na parę sekund, zaraz bym ją znalazł! — rzuca przez zaciśnięte zęby niczym odszczekujący się, przerażony kundel. Rzecz jasna, robi to bardzo złe wrażenie. — Ja jednak nie mam obowiązku się zamknąć, panie Lufkin. Drummond wstaje z miejsca i pojednawczo unosi obie dłonie. — Wysoki Sądzie, niech wolno mi będzie zauważyć, że świadek próbuje przecież odnaleźć potrzebne informacje. — Świadek miał dwa miesiące na przygotowanie tych danych, panie Drummond. Jest kierownikiem działu roszczeń i z pewnością orientuje się w zestawieniach statystycznych. Oddalam sprzeciw. — Zapomnijmy na chwilę o tych wydrukach, panie Lufkin — wtrącam. — Proszę mi podać w przybliżeniu, ilu klientów średnio każdego roku występuje z wnioskami? Jaki to jest procent? — Średnio można przyjąć, że od ośmiu do dziesięciu procent właścicieli polis występuje o odszkodowania. — A jaki procent tych wniosków jest ostatecznie oddalany? — Około dziesięciu procent wystąpień spotyka się z odmową wypłaty — mówi obrażonym głosem. Mimo że nagle znalazł odpowiedzi na moje pytania, ewidentnie udziela ich ze skrajną niechęcią. — O jaką przeciętnie sumę odszkodowania występują klienci, bez względu na to, czy jest ona wypłacana, czy nie? Na dłużej zapada milczenie, ale Lufkin się tylko namyśla. Chyba wreszcie się poddał. Jedynym jego pragnieniem jest jak najszybciej wyjść z tej sali i wyjechać z Memphis. — Można przyjąć, że przeciętny wniosek dotyczy sumy około pięciu tysięcy dolarów. — Ale w niektórych wystąpieniach chodzi zaledwie o kilkaset dolarów, zgadza się? — Tak. — Natomiast inne dotyczą kwot rzędu kilkudziesięciu tysięcy, prawda? — Tak. — I właśnie dlatego trudno jest ustalić wartość średnią, zgadza się? — Owszem. — Proszę mi powiedzieć, czy podane przed chwilą wielkości są typowe dla wszystkich towarzystw ubezpieczeniowych, czy Great Benefit jest wśród nich jakimś wyjątkiem. — Nie mogę się wypowiadać za wszystkie towarzystwa. — Więc pan tego nie wie? — Wcale tak nie powiedziałem.
— Zatem wie pan czy nie? Proszę o jednoznaczną odpowiedź. Świadek ledwie zauważalnie wzrusza ramionami. Pewnie ma już wszystkiego dość. — Mniej więcej tak samo to wygląda we wszystkich firmach ubezpieczeniowych. — Dziękuję — mówię z naciskiem. Znów dla efektu podchodzę do stołu i przez chwilę sprawdzam swoje notatki. Tak, nadeszła pora zmienić bieg. Mrugam znacząco w stronę Decka i ten szybko wychodzi z sali. — Wróćmy jeszcze na chwilę do innego tematu, panie Lufkin. Czy proponował pan Jackie Lemanczyk, żeby zrezygnowała z pracy? — Nie. — Jak by pan ocenił jej kwalifikacje? — Jako przeciętne. — Czy wie pan, dlaczego została zdjęta ze stanowiska starszego inspektora do spraw roszczeń? — Jeśli dobrze pamiętam, powodem był jej niewłaściwy stosunek do naszych klientów. — Czy Lemanczyk otrzymała jakaś pieniężną odprawę po odejściu z pracy? — Nie. Zrezygnowała na własną prośbę. — I nie otrzymała żadnej rekompensaty? — Nie. — Dziękuję. Wysoki Sądzie, nie mam więcej pytań do świadka. Drummond ma teraz dwa wyjścia. Może od razu zadawać Lufkinowi swoje pytania, ciągnąc przyjętą linię obrony, albo zostawić sobie świadka na później. Nie wierzę jednak, żeby Lufkin zgodził się powtórnie wejść na salę, nie mam też wątpliwości, iż Drummond wolałby go jak najszybciej wyprawić z miasta. — Wysoki Sądzie, chciałbym na razie zwolnić świadka, pozostawiając go jeszcze do późniejszej dyspozycji strony pozwanej — mówi Leo. Jasne. Nic dziwnego. Zapewne nie ujrzymy go więcej podczas tego procesu. — Oczywiście. Proszę wezwać następnego świadka, panie Baylor. Nabieram głęboko powietrza i oznajmiam głośno: — Wzywam na świadka panią Jackie Lemanczyk. Oglądam się szybko, żeby zobaczyć reakcję Underhalla i Aldy’ego. Porozumiewają się szeptem i na dźwięk tego nazwiska obaj zastygają jak skamieniali, z rozdziawionymi ustami. Ze zdumienia oczy wychodzą im z orbit. To całkowite zaskoczenie. Biedny Lufkin jest w połowie drogi do wyjścia, kiedy ta wiadomość spada na niego jak grom z jasnego nieba. Zamiera w pół kroku, odwraca się powoli w kierunku stołu obrony, a na jego twarzy maluje się bezgraniczne przerażenie. Zaraz jednak rusza dalej i niemal wybiega na korytarz. Wśród zespołu pełnomocników pozwanego zapanowuje wyraźna konsternacja. Drummond podrywa się z miejsca. — Wysoki Sądzie, czy możemy podejść do stołu? Kipler przywołuje nas ruchem ręki i odchyla się w bok, dalej od mikrofonu. Mój przeciwnik odgrywa rolę oburzonego. Dobrze wiem, iż może być zaskoczony, ale nie ma powodów wypominać mi uchybień proceduralnych. Kiedy spotykamy się przy stole sędziowskim, Leo dyszy jak po biegu maratońskim. — Wysoki Sądzie, to dla nas całkowite zaskoczenie — mówi szeptem, wszelką cenę stara się ukryć przed przysięgłymi swoje osłupienie. — Niby dlaczego? — pytam. — Lemanczyk figuruje przecież na liście potencjalnych świadków.
— Powinniśmy byli zostać uprzedzeni. Skąd ty ją wytrzasnąłeś? — Nie wiedziałem, że trzeba ją wytrzaskiwać. — Proszę bez żartów, panie Baylor — mówi sędzia, po raz pierwszy spoglądając na mnie ze zmarszczonym czołem. Zerkam to na jednego, to na drugiego, jakbym chciał powiedzieć: „Chwileczkę, jestem zupełnym żółtodziobem. O co wam chodzi?” — Przecież Lemanczyk została umieszczona na liście potencjalnych świadków — powtarzam ze zdziwieniem, gdyż wszyscy trzej mamy świadomość, że nie dopuściłem się żadnego formalnego uchybienia. Być może powinienem wczoraj zawiadomić sędziego, że kobieta przyjechała do Memphis, ale do diabła, to naprawdę pierwsza rozprawa w mojej karierze. Deck wprowadza Lemanczyk na salę. Underhall i Aldy nawet boją się nią spojrzeć. Pięciu sztywniaków z Trenta i Brenta obserwuje uważnie jej krok. Kobieta zadbała o swój wygląd, ma na sobie luźną niebieską sukienkę do kolan, chyba tylko trochę zbyt obszerną. Prezentuje się znacznie lepiej niż wczoraj wieczorem, jest naprawdę ładna. Składa przysięgę i zajmuje miejsce za barierką. Rzuca jeszcze przelotne, nienawistne spojrzenie przedstawicielom Great Benefit. Ciekaw jestem, czy sypiała także z Underhallem i Aldym. Podczas wczorajszej rozmowy wymieniła jedynie Lufkina i jeszcze jednego bubka, ale wiem, że nie powiedziała mi wszystkiego. Szybko załatwiamy sprawy formalne i przechodzimy do rzeczy. — Jak długo pracowała pani w towarzystwie Great Benefit? — Sześć lat. — Kiedy zakończyła pani pracę? — Trzeciego października. — Jak do tego doszło? — Zostałam wyrzucona. — Więc nie złożyła pani rezygnacji? — Nie, zostałam wyrzucona. — Przez kogo? — Zmówili się przeciwko mnie. Everett Lufkin, Kermit Aldy, Jack Underhall i reszta zarządu. — Ruchem głowy wskazuje siedzących na sali mężczyzn i wszyscy spoglądają w ich kierunku. — Czy pani to rozpoznaje? — pytam, wręczając świadkowi kopię listu, w którym rezygnuje z pracy. — Tak. To jest list, który wydrukowałam i podpisałam. — Pisze pani w nim, że rezygnuje z pracy z powodów osobistych. — To kłamstwo. Zostałam wyrzucona z pracy z powodu mojego zaangażowania w sprawę Donny’ego Raya Blacka, a bezpośrednią przyczyną stał się wyznaczony na piątego października termin złożenia zeznań. Wyrzucili mnie tylko po to, żebym nie mogła zeznawać. — Kto panią zmusił do napisania tego listu? — Ci sami, których już wymieniłam. Zmówili się przeciwko mnie. — Czy może nam pani to bliżej wyjaśnić? Jackie po raz pierwszy spogląda na przysięgłych, ale zauważywszy, że wszyscy przyglądają się jej z uwagą, szybko odwraca głowę i przełyka ślinę. — W poniedziałek miało się rozpocząć przesłuchanie, toteż poproszono mnie, żebym w sobotę przyjechała do biura. Czekał na mnie Jack Underhall, ten mężczyzna, który tam siedzi, w szarym garniturze. To jeden z radców prawnych towarzystwa. Przekazał mi, że muszę natychmiast odejść z pracy i mam do wyboru dwie możliwości. Albo oni zerwą umowę i odejdę z niczym, albo napiszę list rezygnacyjny i zarząd przyzna mi dziesięć tysięcy dolarów odprawy, jeśli tylko zgodzę się milczeć. Musiałam podjąć decyzję natychmiast i od razu udzielić mu
odpowiedzi. Samotnie wychowuję dwójkę dzieci, opłaty są bardzo wysokie. Nie miałam wyboru. Niespodziewanie straciłam pracę. Dlatego napisałam ten list i wzięłam pieniądze. Podpisałam też oświadczenie, nigdy i z nikim nie będę rozmawiała na temat polis ubezpieczeniowych Benefit. Wczoraj wieczorem umiała mówić o tym wszystkim spokojnie, ale w sądzie zaczyna się rozklejać. Przygryza wargi i robi dłuższe przerwy, usiłując się opanować. — Czy to oświadczenie dotyczyło także sprawy państwa Blacków? — Przede wszystkim. — Więc jeśli podpisała pani takie oświadczenie i przyjęła pieniądze, czemu teraz zgodziła się zeznawać? — Przeszłam ciężkie załamanie nerwowe, poddałam się leczeniu, później skontaktowałam się z adwokatem. To bardzo dobry prawnik. Zapewnił mnie że oświadczenie, które podpisałam, jest niezgodne z prawem. — Czy ma pani kopię tego oświadczenia? — Nie. Pan Underhall nie pozwolił mi go zatrzymać. Proszę jego zapytać, na pewno gdzieś ma oryginał. Odwracam się powoli i spoglądam na Jacka Underhalla, to samo czynią wszyscy obecni na sali. Mężczyzna siedzi zgarbiony, z głową nisko pochyloną jakby sznurówki od butów stały się nagle jedynym obiektem jego zainteresowania. Przenoszę wzrok na Leo Drummonda i po raz pierwszy dostrzegam na jego twarzy wyraz całkowitej rezygnacji. Nie ulega wątpliwości, że jego klient zataił przed nim zarówno fakt sporządzenia niezgodnego z prawem oświadczenia, jak i wręczenia dużej łapówki wyrzuconej z pracy kobiecie. — Z jakiego powodu skontaktowała się pani z adwokatem? — Potrzebowałam porady prawnej. Zostałam potraktowana w haniebny sposób. Przed wyrzuceniem z pracy byłam dyskryminowana jako kobieta, wykorzystywana seksualnie przez ludzi z zarządu Great Benefit. — Mówi pani o mężczyznach, którzy są na tej sali? — Sprzeciw, Wysoki Sądzie — odzywa się Drummond. — Rozumiem, że kwestia może mieć posmak sensacji, ale nie wiąże się z omawianą tu sprawą. — Zobaczymy, do czego nas doprowadzi. Na razie oddalam sprzeciw. Proszę odpowiedzieć na pytanie, pani Lemanczyk. Jackie nabiera głęboko powietrza. — Przez trzy lata byłam wykorzystywana seksualnie przez Everetta Lufkina. Dopóki godziłam się spełniać jego żądania, dostawałam podwyżki i awansowałam. Kiedy miałam już tego dość i zerwałam romans, zostałam zdegradowana z stanowiska starszego inspektora do spraw roszczeń do szeregowego inspektora. Obniżono mi pensję o dwadzieścia procent. Później Russell Krokit, także starszy inspektor, który został moim przełożonym, ale wyrzucono go z pracy razem ze mną zażądał nawiązania bliższej znajomości. Zmusił mnie do tego. Zagroził, że jeśli nie zostanę jego kochanką, natychmiast wyleje mnie z pracy. Obiecał, gdy będę mu posłuszną, postara się awansować mnie z powrotem. Mogłam tylko przyjąć jego propozycję albo znaleźć się bez środków do życia. — Obaj ci mężczyźni byli żonaci? — Oczywiście, mieli własne rodziny. Zresztą byli znani z tego, że wykorzystywali wszystkie młode dziewczęta z działu roszczeń. Mogłabym podać wiele nazwisk. Poza tym nie tylko ci dwaj stosowali wszelkie sposoby, żeby zaciągnąć mnie do łóżka. Ponownie wszyscy na sali spoglądają na Underhalla i Aldy’ego. Robię przerwę, żeby sprawdzić coś w swoich notatkach. To wybieg często stosowany na salach sądowych. Jeżeli
zeznania świadka mają znaczną wymowę, należy dać przysięgłym trochę czasu, aby słowa zapadły im głęboko w pamięć. Odwracam się w kierunku świadka. Jackie wyciera chusteczką oczy, teraz już silnie zaczerwienione. Przysięgli są po jej stronie, gdyby tylko mogli, chętnie wynagrodziliby kobiecie tamte cierpienia. — Porozmawiajmy o sprawie Blacków — mówię. — To pani zajmowała się tym wnioskiem? — Zgadza się. Pierwsze wystąpienie pani Black wpłynęło do mnie. Zgodnie z ówczesną polityką towarzystwa od razu wystosowałam odpowiedź odmowną. — Dlaczego? — Ponieważ mieliśmy obowiązek tak postępować z każdym wnioskiem. Przynajmniej w roku 1991. — Z każdym wnioskiem? — Tak. Zarząd firmy wydał instrukcję, w której nakazywał odrzucać wszelkie roszczenia, a poddawać analizie tylko te, które dotyczyły niewielkich odszkodowań i były dobrze umotywowane. Niektóre odszkodowania w końcu wypłacano, lecz gdy chodziło o większe kwoty, sprawa musiała być przekazana radcy prawnemu. — Od kiedy przyjęto taką politykę firmy? — Od pierwszego stycznia 1991 roku. Nazwano to planem eksperymentalnym. — Potakuję ruchem głowy, zachęcając do dalszych wyjaśnień. — Przyjęto założenie, że przez rok będą automatycznie odrzucane wszystkie wnioski o odszkodowania przekraczające tysiąc dolarów. Nie miało najmniejszego znaczenia, z jakiego powodu klient wnosi o odszkodowanie. Zresztą w wielu wypadkach nawet te wystąpienia o drobne kwoty były oddalane, jeśli tylko udało się znaleźć sensowne wytłumaczenie odmowy. Natomiast nieliczne wnioski o większe sumy zostały załatwione pozytywnie, a i to wyłącznie wtedy, gdy klient od razu kontaktował się z adwokatem i groził wystąpieniem na drogę sądową. — Jak długo stosowano takie praktyki? — Przez cały rok. Już mówiłam, że zaplanowano eksperyment. Wcześniej chyba żadne towarzystwo nie próbowało takich sposobów, ale zarząd doszedł do wniosku, że to wspaniały pomysł. Wystarczyło jedynie oddalać wszystkie wnioski, bez przerwy ściągając składki, a nawet uwzględniając pewne straty wynikające z konieczności polubownego załatwiania złożonych w sądzie pozwów, i tak można było zarobić mnóstwo pieniędzy. — Ile? — Szacowano że ów eksperyment przyniósł firmie na czysto około czterdziestu milionów dolarów. — Skąd pani ma te informacje? — Wystarczająco długo chodziłam do łóżka z tymi nędznikami, żeby poznać najprzeróżniejsze tajemnice. Mówili mi o wszystkim, o swoich żonach, dzieciach, szczegółach pracy. Wcale nie jestem z tego dumna, jasne? Nie zaznałam od nich ani jednej chwili przyjemności. Po prostu byłam ich ofiarą. Głos zaczyna jej drżeć, w oczach znowu zbierają się łzy. Robię więc kolejną dłuższą pauzę, przeglądając notatki. — Jaki los spotkał wniosek państwa Blacków? — W pierwszej kolejności, zgodnie z instrukcją wystosowałam odmowę. Zaklasyfikowałam też sprawę jako bardzo ważną, gdyż chodziło o nadzwyczaj wysokie odszkodowanie. Kiedy tylko moi przełożeni stwierdzili, że dotyczy ona przypadku ostrej białaczki, musiałam przekazać wszystkie dokumenty Russellowi Krokitowi. Dość szybko się zorientowano, że warunki polisy nie zwalniają towarzystwa z obowiązku pokrycia kosztów przeszczepu szpiku kostnego. Sprawa
uzyskała najwyższy priorytet, z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że zarząd towarzystwa nie miał najmniejszego zamiaru wykładać tak olbrzymiej sumy, a po drugie z tego powodu, iż klient był śmiertelnie chory. — Zatem kierownictwo działu roszczeń zdawało sobie sprawę, że Donny’ego Raya Blacka czeka nieuchronna śmierć? — Oczywiście. Opinie lekarzy nie pozostawiały co do tego żadnych wątpliwości Pamiętam, że na pewnym etapie otrzymaliśmy pismo od lekarza prowadzącego w którym znajdowało się wyjaśnienie, że mimo skutecznego hamowania choroby na drodze chemoterapii z pewnością wystąpi nawrót białaczki, prawdopodobnie najdalej w ciągu roku, i że skutki choroby będą tragiczne jeśli pacjentowi wcześniej nie przeszczepi się szpiku kostnego. — Czy pokazała pani komuś to pismo? — Oddałam je Russellowi Krokitowi, a on poszedł z nim do kierownika działu Everetta Lufkina. Nie umiem jednak powiedzieć, kto podjął decyzję, że mimo wszystko należy oddalić wniosek klienta. — Ale pani zdawała sobie sprawę, że towarzystwo powinno wypłacić szkodowanie? — Wszyscy o tym wiedzieli, lecz zarząd liczył na łut szczęścia. — Czy mogłaby pani to wyjaśnić? — Zakładano, że mimo wszystko klient nie skontaktuje się z adwokatem. — Na jakiej podstawie firma mogła liczyć na łut szczęścia? — Statystyki wykazują, że tylko jeden klient spośród dwudziestu pięciu ma odwagę zgłosić się ze sprawą do adwokata. To jedyny powód, dla którego zdecydowano się ciągnąć przez rok ten eksperyment. Wszystkie obliczenia wskazywały, że plan musi przynieść duże dochody. Jeśli sprzedaje się polisy ludziom biednym, nie najlepiej wykształconym, to łatwo można założyć ich ignorancję i liczyć na pogodzenie się z oddaleniem wniosku o odszkodowanie. — A co się działo, jeśli w jakiejś sprawie wpływało pismo od adwokata? — Taką sytuację traktowano zupełnie inaczej. Jeśli wniosek był dobrze umotywowany i dotyczył sumy mniejszej niż pięć tysięcy dolarów, natychmiast wypłacano odszkodowanie i wysyłano list z przeprosinami. Tłumaczono się przeoczeniem, pomyłką w dokumentacji, często także awarią komputera lub błędem programu. Osobiście wysłałam z setkę takich listów. Jeśli zaś klient występował o kwotę przekraczającą pięć tysięcy dolarów, musiałam przekazywać wszelkie dokumenty przełożonemu. Wydaje mi się, że te odszkodowania najczęściej także wypłacano, najwyżej trochę później. A gdy adwokat zdążył już złożyć pozew w sądzie, zazwyczaj prawnicy firmy ustalali z nim warunki polubownego załatwienia sprawy. — Jak często się to zdarzało? — Nie umiem powiedzieć. Powoli odwracam się od kobiety. — Dziękuję, nie mam więcej pytań — mówię i posyłając Drummondowi ironiczny uśmiech, dodaję: — Przekazuję świadka do dyspozycji pozwanego. Siadam obok Dot, która ociera łzy i szlocha po cichu. Zawsze winiła się za to, że dużo wcześniej nie przekazała sprawy adwokatowi, nic więc dziwnego, że zeznania Jackie Lemanczyk są dla niej szczególnie bolesne. Bez względu na wynik rozprawy, ta kobieta nigdy sobie tego nie daruje. Na szczęście przysięgli widzą jej łzy. Biedny Leo wychodzi na środek sali, ale stara się trzymać jak najdalej od ławy przysięgłych. Nie umiem sobie wyobrazić, o co jeszcze mógłby zapytać świadka, zdaję sobie jednak sprawę, że na pewno nie po raz pierwszy znalazł się w kropce.
Przedstawia się niezwykle uprzejmym tonem i zapewnia Jackie, że nie mieli dotąd okazji się poznać. Ta uwaga ma dać przysięgłym do zrozumienia, że strona pozwana została zaskoczona i w najmniejszym stopniu nie była przygotowana na wysłuchanie zeznań świadka. Ale kobieta posyła mu jadowite spojrzenie — ona nie tylko nienawidzi całego Great Benefit, ale także gardzi prawnikami, którzy mają nieszczęście występować w imieniu towarzystwa. — Czy to prawda, pani Lemanczyk, że miała pani ostatnio wiele problemów ze swoim zdrowiem psychicznym i została umieszczona w zakładzie zamkniętym? Drummond zadaje to pytanie nadzwyczaj łagodnym tonem. Dziwi mnie to niezmiernie, gdyż podczas rozprawy nie powinno się zadawać pytań, na które nie zna się odpowiedzi. Ja zaś jestem przekonany, że Leo zupełnie błędnie zinterpretował „poważne załamanie nerwowe” świadka. Nie zna faktów, kieruje się jedynie domysłami. — Nie! To nieprawda! — odcina się ostro kobieta. — Nie rozumiem. Przecież sama pani zeznała, że przeszła kurację. — Ale nigdzie mnie nie zamykano. Zgłosiłam się dobrowolnie na leczenie, które trwało dwa tygodnie. Mogłam w każdej chwili opuścić zakład i iść, dokąd mi się żywnie podoba. Koszty tego leczenia powinny zostać pokryte w ramach zbiorowego ubezpieczenia pracowników Great Benefit. Według przepisów nawet po mojej rezygnacji z pracy jeszcze przez rok powinnam być objęta tym ubezpieczeniem. Ale nie mam złudzeń, teraz firma z pewnością oddali wniosek o odszkodowanie. Drummond przygryza wargi i wbija spojrzenie w swój notatnik. Udaje, że nie słyszał tej ostatniej uwagi. No, dalej Leo! Czekamy na następne pytanie! — I dlatego zdecydowała się pani tutaj zeznawać? Powoduje panią żal do zarządu Great Benefit? — Nienawidzę tych ludzi, niemal bez wyjątku to śliskie padalce. Czy wystarczająca odpowiedź na pańskie pytanie? — Czyż ta nienawiść nie rzutowała na treść pani zeznań? — Nie. Zgodziłam się zeznawać tylko dlatego, że znam prawdę o tym, w jaki sposób towarzystwo oszukało tysiące osób. Uważałam, że należy ją wydobyć na światło dzienne. Może lepiej się poddaj, Leo! — Z jakiego powodu zgłosiła się pani na leczenie? — Przeżywałam głębokie załamanie nerwowe, miałam też problem alkoholowy. Na razie czuję się dobrze, ale nie wiem, co będzie w przyszłym tygodniu. Przez sześć lat pańscy klienci traktowali mnie jak kawałek mięsa. Przekazywali mnie sobie z rąk do rąk, niczym pudełko cukierków. Każdy brał to, na co miał ochotę. Wiedzieli, że mogą mnie bezkarnie wykorzystywać, ponieważ samotnie wychowuje dwójkę dzieci, a przy okazji jestem pociągająca. Odarli mnie z resztek godności, dlatego postanowiłam wytoczyć im walkę, panie Drummond. Próbuję odzyskać wiarę w siebie, z tego powodu zgłosiłam się dobrowolnie na leczenie i z tego powodu nie zawaham się ujawnić prawdy. Zależy mi tylko tym, żeby pański klient uregulował swoje zaległe rachunki. — Nie mam więcej pytań, Wysoki Sądzie. Drummond pospiesznie wraca na swoje miejsce. Wyprowadzam Jackie z miejsca dla świadków, towarzyszę jej prawie do wyjścia z sali. Jeszcze raz dziękuję jej po cichu i obiecuję skontaktować się z jej adwokatem. Deck idzie za nami, ma odwieźć kobietę prosto na lotnisko. Dochodzi jedenasta trzydzieści. Byłoby bardzo dobrze, żeby podczas lunchu przysięgli zastanowili się nad zeznaniami Jackie Lemanczyk, toteż proszę sędziego o wcześniejsze ogłoszenie przerwy. Formalnie motywuję wniosek chęcią bliższego zapoznania się z dostarczonymi rano wydrukami, zanim będę gotów wezwać następnego świadka.
Czek na dziesięć tysięcy dolarów — kara nałożona przez sędziego Kiplera — przyszedł dzisiaj razem z materiałami, ale Drummond przekazał go do depozytu, wraz z dwudziestostronicowym uzasadnieniem. Ma zamiar złożyć odwołanie w kwestii tej sankcji, toteż czek pozostanie w depozycie sądowym do czasu wyjaśnienia zasadności kary. Mówi się trudno. W chwili obecnej mam ważniejsze sprawy na głowie.
ROZDZIAŁ 45 Kilkoro przysięgłych uśmiecha się do mnie przyjaźnie, zajmując miejsca po przerwie. Nie wolno im dyskutować na temat omawianej sprawy do czasu jej zakończenia, lecz dla nikogo nie jest tajemnicą że wymieniają szeptem uwagi, ilekroć opuszczają salę rozpraw. Kilka lat temu dwóch przysięgłych wdało się w tak zażartą dyskusję nad zeznaniami świadka, że zaczęli się okładać pięściami. Co gorsza, miało to miejsce na samym początku rozprawy. Sędzia zwolnił cały zespół i zarządził ponowny wybór ławy przysięgłych oraz rozpoczęcie procesu od początku. Mieli dwie godziny na przetrawienie zeznań Jackie. Najwyższa pora udowodnić im, ile zła narobiła taka a nie inna polityka towarzystwa. Można przejść do spraw finansowych. — Wysoki Sądzie, powód wzywa na świadka Wilfreda Keeleya. Woźny wprowadza mężczyznę na salę i ten przemierza ją energicznym krokiem, jakby nie mógł się doczekać chwili wystąpienia przed sądem. W przeciwieństwie do Lufkina sprawia wrażenie pogodnego i tryskającego energią chce widocznie wykazać, że do tej pory mówiono o jego firmie same kłamstwa. Pragnie uzmysłowić przysięgłym, że jest człowiekiem odpowiedzialnym oraz godnym zaufania. Zadaję kilka wstępnych pytań dotyczących jego roli w zarządzie, mających udowodnić sędziom, że to on kieruje całym Great Benefit. Zresztą Keeley ochoczo to potwierdza. Wręczam mu plik wydruków z danymi statystycznymi opisującymi kondycję firmy. Facet zachowuje się tak, jakby podobne sprawozdania finansowe każdego ranka znajdowały się na jego biurku. — Panie Keeley, czy może pan powiedzieć przysięgłym, jaka jest sumaryczna wartość spółki? — Co pan rozumie przez sumaryczną wartość spółki? — odcina się szybko. — Jej wartość rynkową. — Ale to pojęcie nie jest dla mnie jasne. — W porządku. Proszę zatem spojrzeć do sprawozdania finansowego, podsumować wartość wszelkich aktywów towarzystwa, odjąć od niej sumę zobowiązań płatniczych i podać przysięgłym różnicę. To właśnie będzie sumaryczna wartość rynkowa. — To nie takie proste. Z niedowierzaniem kręcę głową. — Czy zgodzi się pan, że aktywa towarzystwa mają w przybliżeniu wartość czterystu pięćdziesięciu milionów dolarów? Mimo oczywistych zalet przesłuchiwania tych pokrętnych łajdaków jednego po drugim owa sytuacja ma jeszcze jeden niewątpliwy plus. Otóż udowodnienie kłamstwa jednemu pociąga za sobą to, że następny musi już mówić prawdę. Keeley nie ma innego wyjścia i mam nadzieję, że choć nie było to łatwe, Drummond w czasie przerwy skutecznie mu wytłumaczył, iż powinien odpowiadać szczerze. — Ta suma jest mniej więcej zgodna z rzeczywistością, możemy ją przyjąć za pewnik. — Dziękuję. Proszę mi teraz powiedzieć, jakie są rezerwy gotówkowe spółki. To pytanie jest kompletnym zaskoczeniem, toteż Drummond natychmiast składa sprzeciw, lecz Kipler go oddala. — No cóż, nie umiem powiedzieć — wyznaje świadek, nie chcąc wyjawić prawdy. Należało się tego spodziewać.
— Panie Keeley. Przecież jest pan prezesem firmy, kieruje pan towarzystwem od osiemnastu lat, a zaczynał karierę w dziale inwestycji i przez cały czas był związany z finansami. Nie umie pan powiedzieć, ile gotówki jest do dyspozycji zarządu? Zaczyna pospiesznie przerzucać kartki wydruków. Czekam cierpliwie. Wreszcie pada z jego ust dokładna liczba. W duchu dziękuję Maksowi Leubergowi. Sięgam po swój egzemplarz sprawozdania i proszę świadka o wyjaśnienie zasad gromadzenia rezerw finansowych. Doskonale wiem, że gdy tylko wpłynął pozew o dziesięciomilionowe odszkodowanie, natychmiast zarezerwowano taką sumę na ewentualne pokrycie naszych roszczeń. To normalna procedura. Oczywiście, pieniądze są nadal ulokowane w inwestycjach i przynoszą zyski, ale zostały zaksięgowane jako rezerwa gotówkowa. Towarzystwa ubezpieczeniowe bardzo chętnie widzą wystąpienia o wielomilionowe sumy, gdyż zyskują w ten sposób pretekst do powiększania rezerw kosztem innych aktywów, co pozwala im podnosić krzyk, że są stawiane na progu bankructwa. I wszystko to jest całkowicie legalne. Trzeba pamiętać, że mamy do czynienia z wielką gałęzią wyłączoną spod kontroli państwa, posługującą się własnymi, wilczymi prawami. Nic dziwnego, że Keeley zaczyna operować żargonem finansisty. Woli raczej ogłupić przysięgłych, niż wyjawić prawdę. Jeszcze przez jakiś czas rozmawiamy o rezerwach, po czym przechodzę do kwestii zysków, zarówno planowych, jak i ponadnormatywnych. Idzie mi dość nieźle, orientuję się w pojęciach z zakresu księgowości. Korzystając z notatek, jakie sporządziłem w trakcie wykładu Leuberga, płynnie obracam pojęciami finansowymi i wreszcie zaskakuję Keeleya stwierdzeniem, że wszystkie rezerwy spółki muszą wynosić łącznie czterysta osiemdziesiąt pięć milionów dolarów. — Chciałbym, żeby tak było — odpowiada z uśmiechem, który bardziej przypomina groźne szczerzenie kłów. — W taki razie ile one wynoszą panie Keeley? — Nie wiem dokładnie, ale rzekłbym, że około stu milionów dolarów. To mi wystarczy. W czasie mowy końcowej będę mógł wziąć kredę i zrobić na tablicy kilka prostych obliczeń. Przekazuję mu teraz tę część wydruków, która zawiera dane statystyczne działu roszczeń. Świadek robi zdumioną minę. W czasie lunchu zdecydowałem, że pomęczę go trochę na ten temat, gdyż wolałbym uniknąć powtórnego wzywania na salę Lufkina. Keeley zerka niepewnie w stronę Drummonda, jakby oczekiwał od niego pomocy, ale ten jest bezsilny. Ostatecznie przesłuchujemy prezesa firmy, który powinien wyjaśnić parę kwestii na naszej drodze do poznania prawdy. Zakładam zresztą, że obrona także sobie nie życzy, bym powtórnie wzywał Lufkina na świadka. Chyba już wystarczająco upokorzyłem go przed sędziami przysięgłymi. Poza tym nie mam najmniejszego zamiaru dawać facetowi jakiejkolwiek szansy zdewaluowania szokujących zeznań Jackie Lemanczyk. — Czy pan to rozpoznaje, panie Keeley? To jeden z wydruków, jakie otrzymałem od państwa dziś rano. — Tak, oczywiście. — To dobrze. Czy może pan powiedzieć przysięgłym, ile polis ubezpieczeniowych miała pańska firma na rynku w roku 1991? — Nie wiem. Zaraz sprawdzę. — Zaczyna odwracać kartki, unosić strony do oczu, potem zaglądać do innych tabel. — Czy dziewięćdziesiąt osiem tysięcy wydaje się panu prawidłową liczbą? Oczywiście w przybliżeniu. — Możliwe… Tak, to brzmi prawdopodobnie.
— A ile wniosków o odszkodowania wpłynęło w interesującym nas roku? To samo. Keeley wodzi palcem wzdłuż kolumn, mamrocze coś pod nosem. Owo przedstawienie robi się żenujące. Upływają minuty. Wreszcie mówię: — Czy liczba jedenastu tysięcy czterystu wydaje się panu prawidłowa? Także w przybliżeniu. — Tak, chyba się zgadza. Ale musiałbym to dokładnie sprawdzić, rozumie pan. — Jak chciałby ją pan sprawdzić? — No cóż, musiałbym się uważniej wczytać w te zestawienia. — A zatem potrzebne informacje znajdują się gdzieś w wydrukach? — Tak myślę. — Czy może pan powiedzieć, ile z tych wniosków zostało oddalonych? — No cóż, to także musiałbym sprawdzić — mówi, unosząc oburącz plik wydruków. — A więc ta informacja również znajduje się w wydrukowanym zestawieniu? — Możliwe… No tak, myślę, że tak. — Świetnie. W takim razie proszę zajrzeć na stronę jedenastą, osiemnastą, trzydziestą trzecią i czterdziestą pierwszą. Keeley bez pośpiechu przerzuca kartki, jakby się cieszył możliwością odetchnięcia między kolejnymi pytaniami. Salę wypełnia szelest papieru. — Czy dziewięć tysięcy sto wydaje się panu prawidłową liczbą? Oczywiście w przybliżeniu. Świadek robi zdumioną minę, jakby był wstrząśnięty takim bezczelnym posądzeniem. — Ależ skądże! To niemożliwe! — Nie wie pan dokładnie? — Wiem na pewno, że nie mogła być aż tak wysoka. — Dziękuję. — Podchodzę do niego, wyjmuję mu z rąk wydruki i daję egzemplarz polisy ubezpieczeniowej Great Benefit, który otrzymałem od Maksa Leuberga. — Czy pan to rozpoznaje? — Oczywiście — mówi z uśmiechem, wreszcie szczęśliwy, że się pozbył tych przeklętych zestawień. — Co to jest? — Zdrowotna polisa ubezpieczeniowa wystawiona przez moje towarzystwo. — Kiedy została wystawiona? Zerka na pierwszą stronę. — We wrześniu 1992 roku, czyli pięć miesięcy temu. — Proszę zajrzeć na stronę jedenastą, punkt F, paragraf czwarty, podpunkt C, klauzula numer trzynaście. Znalazł ją pan? Polisa jest drukowana tak drobnym drukiem, że Keeley musi ją trzymać tuż przed oczami. Przyjmuję to tłumionym chichotem i szybko zerkam na przysięgłych, ale oni także wyczuwają komizm tej sytuacji. — Znalazłem — mówi w końcu. — Doskonale. Proszę odczytać tę klauzulę na głos. Keeley zaczyna czytać, jąkając się i mrużąc oczy. Dostał naprawdę trudne zadanie. Wreszcie kończy i spogląda na mnie z uśmiechem. — To wszystko. — O co chodzi w tej klauzuli? — Wylicza się tu pewne zabiegi chirurgiczne, nieobjęte warunkami umowy ubezpieczeniowej. — A dokładniej? — Wszelkiego typu transplantacje.
— Czy przeszczep szpiku kostnego także jest wymieniony? — Tak, jest wymieniony. Jeszcze raz podchodzę do świadka i przekazuję mu kopię polisy Blacków. Proszę go o odczytanie analogicznej klauzuli. Keeley znów mruży oczy, jąka się, ale jakoś wypełnia polecenie. — Jakiego typu transplantacje wyklucza ta polisa? — Przeszczepy najważniejszych organów: nerek, wątroby, serca, płuc, oczu. Wszystko jest tu wymienione. — A przeszczep szpiku kostnego? — Nie został uwzględniony. — Zatem można uznać, że ten przeszczep był objęty warunkami umowy? — Zgadza się. — Kiedy wpłynął do sądu pozew państwa Blacków? Czy pan pamięta, panie Keeley? Świadek zerka na Drummonda, ale ten nie może mu w niczym pomóc. — Jeśli dobrze pamiętam, latem ubiegłego roku. Chyba w czerwcu. — Zgadza się, w czerwcu. Czy teraz może pan powiedzieć, kiedy wprowadzono zmiany w tekście polisy, wyłączając dodatkowo przeszczep szpiku kostnego? — Nie, tego nie pamiętam. Nie zajmuję się osobiście układaniem tekstów polis. — Więc kto się tym zajmuje? Kto formułuje te wszystkie przepisy drukowane nieczytelnym maczkiem? — Dział prawny naszego towarzystwa. — Rozumiem. Czy możemy jednak bezpiecznie założyć, że tekst polisy uległ zmianie już po złożeniu naszego pozwu? Keeley przygląda mi się przez chwilę, wreszcie mówi: — Chyba nie. Równie dobrze mógł zostać uzupełniony jeszcze przed wpłynięciem tego pozwu. — Ale nie zaprzeczy pan, że zmiany wprowadzono już po złożeniu wniosku przez mojego klienta, to znaczy po sierpniu 1991 roku? — Nie umiem powiedzieć. Jego błyskawiczna odpowiedź jest podejrzana. Albo naprawdę mało się interesuje swoją firmą, albo łże jak z nut. Ale to nie ma większego znaczenia, i tak już zdobyłem potrzebne informacje. Chyba zdołam przekonać sędziów przysięgłych, że wprowadzenie zmian w tekście polisy miało na celu uniknięcie w przyszłości takich spraw. Jeśli przedtem wyłączone spod warunków umowy były jedynie transplantacje najważniejszych organów, a teraz wyklucza się wszelkiego typu przeszczepy, to już sama zmiana sformułowania ma wystarczającą wymowę. Została mi jeszcze tylko jedna rzecz do omówienia z Keeleyem. — Czy ma pan kopię oświadczenia, które Jackie Lemanczyk zmuszona była podpisać przed odejściem z pracy? — Nie. — Czy pan kiedykolwiek widział to oświadczenie? — Nie. — Czy to pan podpisał zgodę na wypłacenie Jackie Lemanczyk dziesięciu tysięcy dolarów rekompensaty za złożenie rezygnacji? — Nie. Ta kobieta kłamała. — Kłamała? — Właśnie tak powiedziałem.
— A Everett Lufkin? Czy on także okłamał sąd w kwestii spreparowanej instrukcji działu roszczeń? Keeley otwiera usta, jakby chciał coś powiedzieć, lecz w ostatniej chwili ugryzł się w język. W tej sprawie nie pomoże mu żaden wykręt. Przysięgli są całkowicie przekonani, że Lufkin kłamał, toteż teraz prezes nie ma odwagi twierdzić, iż w gruncie rzeczy sędziowie słyszeli co innego, niż tamten chciał powiedzieć. A tym bardziej nie ma odwagi przyznać otwarcie, że ktoś z kierownictwa firmy kłamał w żywe oczy, zeznając pod przysięgą. Nawet nie planowałem tego ostatniego pytania, było naturalną konsekwencją poprzedniej wypowiedzi świadka. — Zadałem panu pytanie. Czy Evereft Lufkin okłamał sąd w kwestii spreparowanej instrukcji działu roszczeń? — Wydaje mi się, że nie muszę odpowiadać na to pytanie. — Proszę odpowiedzieć — wtrąca stanowczo Kipler. Przez dłuższą chwilę Keeley patrzy na mnie z bolesnym grymasem na twarzy. W sali panuje grobowa cisza. Wszyscy przysięgli wpatrują się w niego z wyczekiwaniem. Nikt nie ma wątpliwości, jak wygląda prawda, toteż postanawiam traktować prezesa z wyrozumiałością. — Doskonale rozumiem, że nie może pan odpowiedzieć, gdyż musiałby pan przyznać, że członek kierownictwa firmy okłamał Wysoki Sąd. — Sprzeciw. — Podtrzymuję. — Nie mam więcej pytań. — Ja także w tej chwili nie mam pytań do świadka, Wysoki Sądzie — mówi Drummond. Nie ulega wątpliwości, że chodzi mu o to, by do czasu powtórnego wezwania Keeleya nieco się rozwiało pozostawione przez niego złe wrażenie. Wielkiemu Leo zależy przede wszystkim na głębszym oddechu po kompromitujących firmę wyznaniach Jackie Lemanczyk.
*** Kermit Aldy, kierownik działu analiz, jest moim przedostatnim świadkiem. W gruncie rzeczy jego zeznania nie są mi już potrzebne, chcę po prostu wykorzystać swój czas. Jest wpół do trzeciej, połowa drugiego dnia procesu, bez trudu skończę swoją część do wieczora. Zależałoby mi na tym, żeby przysięgli rozeszli się do domów, mając przed oczyma dwie osoby: Jackie Lemanczyk oraz Donny’ego Raya Blacka. Aldy jest silnie przestraszony, odpowiada krótkimi zdaniami, jakby się bał powiedzieć choć jedno słowo więcej, niż jest to konieczne. Nie wiem, czy sypiał z Jackie, ale teraz już całe kierownictwo Great Benefit jest o to podejrzane. Odnoszę wrażenie, że przysięgli myślą dokładnie tak samo. Staram się uzyskać tylko tyle podstawowych wiadomości, żeby nie zanudzić wszystkich na śmierć. Praca działu analiz jest do tego stopnia monotonna, że wystarczy nam jedynie ogólne pojęcie o wykonywanych tam zadaniach. W dodatku sam Aldy jest cholernie nudny, toteż nie chcąc utracić przychylności ławy przysięgłych, zadaję pytania jedno po drugim. Wreszcie przychodzi kolej na ujawnienie drugiej strony intrygi. Wręczam Aldy’emu egzemplarz instrukcji jego działu, który otrzymałem od firmy w trakcie przygotowań do rozprawy. To zeszyt oprawny w zielony plastik, wyglądający dokładnie tak samo, jak instrukcja działu roszczeń. Ani Aldy, ani Drummond, ani nikt inny na tej sali nie ma pojęcia, że zdobyłem pełną wersję także tego podręcznika — tę, w której znajduje się rozdział dwudziesty pierwszy. Świadek patrzy na instrukcję zdumionym wzrokiem, jakby nigdy dotąd jej nie widział. Potwierdza jednak, co to takiego jest. Chyba wszyscy zaczynają się domyślać, co teraz nastąpi.
— Czy ta instrukcja jest kompletna? — pytam. Aldy zaczyna bez pośpiechu ją kartkować. Nie ulega wątpliwości, że wyciągnął odpowiednie wnioski z wczorajszej wpadki Lufkina. Jeśli odpowie, że instrukcja jest kompletna, a ja wyciągnę drugi egzemplarz, pożyczony od Coopera Jacksona, facet zblamuje się tak samo, jak jego poprzednik. Jeśli zaś przyzna, że czegoś brakuje, będzie musiał ponieść konsekwencje. Mogę się założyć, że Drummond go namawiał, aby niczego nie ukrywać. — No cóż… Wygląda na kompletny, ale… Nie, zaraz, brakuje ostatniego rozdziału. — Czyżby chodziło o rozdział dwudziesty pierwszy? — pytam, udając zaskoczenie. — Tak mi się wydaje. Robię jeszcze bardziej zdumioną minę. — Z jakiego powodu ktoś miałby usuwać z tej instrukcji cały jeden rozdział? — Nie wiem. — I nie domyśla się pan, kto to zrobił? — Nie. — Oczywiście. A kto wybierał ten egzemplarz, który miał być mi przekazany? — Naprawdę nie pamiętam. — Niemniej jest pan pewien, że rozdział dwudziesty pierwszy został usunięty z instrukcji przed wysłaniem jej do mnie? — Na to wygląda. — Proszę odpowiedzieć: tak lub nie. — Tak. Został usunięty. — Czy zgodzi się pan, że przepisy tej instrukcji mają istotne znaczenie dla pracy działu analiz? — Oczywiście. — To oznacza, że powinien je pan dobrze znać? — Tak. — Więc nie powinien mieć pan większych kłopotów z wyjaśnieniem sędziom przysięgłym tych przepisów, które znajdowały się w rozdziale dwudziestym pierwszym, prawda? — Och… sam nie wiem. Od jakiegoś czasu nie zaglądałem do instrukcji. Aha! Facet nadal nie jest pewien, czy dysponuję pełną wersją także tego podręcznika. — Może pan jednak spróbuje? Proszę powiedzieć tylko w przybliżeniu, jakie procedury opisuje ten brakujący rozdział. Aldy zastanawia się przez chwilę, po czym zaczyna mówić o obiegu dokumentów między działami roszczeń i analiz. Oba zespoły są zobligowane do analizowania każdego wniosku niezależnie od siebie, a podczas tej pracy muszą wymieniać się dokumentami i wypełniać dziesiątki formularzy — wszystko po to, aby zapewnić odpowiednie traktowanie klienta. Powoli się rozkręca, mówi coraz śmielej, a ponieważ do tej pory nie wyciągnąłem drugiego egzemplarza instrukcji, zapewne zyskuje przeświadczenie, że go nie mam. — Zatem, ogólnie rzecz biorąc, przepisy rozdziału dwudziestego pierwszego mają zapewnić, że wniosek każdego klienta zostanie wnikliwie rozpatrzony? — Tak. Sięgam szybko pod stół, wyjmuję z pudła drugą instrukcję i podchodzę do świadka. — Teraz wyjaśnijmy to dokładniej sędziom przysięgłym — mówię, kładąc przed nim kompletny egzemplarz. Aldy garbi się wyraźnie. Drummond usiłuje zachować dobrą minę do złej gry, ale kiepsko mu to wychodzi. Rozdział dwudziesty pierwszy tej instrukcji jest równie szokujący, jak w wypadku podręcznika działu roszczeń. Po godzinie maglowania świadka dochodzę do wniosku, że pora
kończyć to żałosne przedstawienie. Teraz przysięgli już dobrze wiedzą, na czym polegała intryga obmyślona przez kierownictwo firmy. Drummond nie ma żadnych pytań. Kipler ogłasza piętnastominutową przerwę, żebyśmy mogli razem z Deckiem przygotować sprzęt do odtworzenia kasety wideo. Moim ostatnim świadkiem jest bowiem Donny Ray Black. Woźny przyciemnia światła na sali, a wszyscy przysięgli wyciągają szyje, żeby jak najlepiej widzieć obraz na ustawionym na wprost ławy dwudziestocalowym monitorze. Skróciliśmy nieco zapis z przesłuchania, projekcja będzie trwała tylko trzydzieści jeden minut. Nic więc dziwnego, że przysięgli chłoną w napięciu każde ledwie słyszalne słowo chłopaka, padające z głośnika telewizora. Nie chcę oglądać tego zapisu po raz setny, siadam obok Dot i obserwuję twarze przysięgłych. Na wszystkich maluje się głębokie współczucie. Dot wierzchem dłoni ociera łzy spływające jej po twarzy. Pod sam koniec projekcji i mnie coś zaczyna ściskać za gardło. Kiedy wreszcie ekran ciemnieje, a woźny z powrotem rozjaśnia światła, jeszcze przez minutę na sali panuje grobowa cisza. W półmroku rozlegał się wyraźny szloch przy naszym stole, którego nikt z obecnych nie mógł nie słyszeć. To koniec. Ujawniłem wszystkie swoje atuty. Wierzę, że wywarły odpowiednie wrażenie. Teraz trzeba się postarać, żeby działania strony pozwanej go nie zatarły. Odczekuję tę minutę po rozjaśnieniu świateł na sali i oznajmiam głośno: — Wysoki Sądzie, powód zakończył przesłuchiwanie świadków.
*** Jeszcze długo po wyjściu przysięgłych siedzimy z Dot na opustoszałej sali, omawiając różne szczegóły tej strasznej prawdy, która wyszła na jaw w ciągu dwóch dni rozprawy. Niezbicie udowodniłem, że racja jest po naszej stronie, lecz niewielka płynie z tego satysfakcja. Kobieta oświadcza, że przez resztę życia będzie się przeklinała, ponieważ nie podjęła stanowczych działań wtedy, kiedy mogły jeszcze przynieść jakiś rezultat. Mówi wprost, że mało ją obchodzi, co się będzie dalej działo. Ona już dopięła swego. Chce wrócić do domu i nigdy więcej tu nie wracać. Wyjaśniam spokojnie, że to niemożliwe. Jesteśmy dopiero w połowie. Musi jakoś wytrzymać jeszcze tych parę dni.
ROZDZIAŁ 46 Bardzo mnie ciekawi, jak teraz Drummond poprowadzi obronę. Jeśli zechce motywować pokrętne tłumaczenia swojego klienta i udowadniać zasadność odrzucenia wniosku Dot o pokrycie kosztów leczenia, tylko bardziej pogrąży Great Benefit. Musi sobie zdawać sprawę, że mogę ponownie sięgnąć po instrukcje i wrócić do pytań demaskujących biurokratyczną intrygę. Niewykluczone przecież, że w innych rozdziałach także zawarto przepisy nakazujące tworzyć zamknięty obieg dokumentów. Nawet ja nie wiem, czy bardziej wnikliwe przepytywanie świadków nie ujawniłoby innych aspektów tego „planu eksperymentalnego”. Na liście potencjalnych świadków obrony figuruje aż osiemnaście nazwisk. Trudno zgadnąć, kogo Drummond powoła jako pierwszego. Kiedy prezentowałem stanowisko powoda, byłem w komfortowej sytuacji — doskonale wiedziałem, co będzie dalej, co powie kolejny świadek, jak zareaguje na ten czy inny dokument. Teraz wszystko ulegnie zmianie. Będę musiał błyskawicznie reagować na posunięcia strony pozwanej. Mimo późnej pory dzwonię do Wisconsin, do Maksa Leuberga, i z olbrzymią satysfakcją relacjonuję mu dwa pierwsze dni rozprawy. Udziela mi kilku rad, przedstawia swoje przypuszczenia odnośnie do tego, co się może dalej dziać. Wydaje się bardzo podniecony, mówi, że być może jutro zjawi się osobiście na sali. Nerwowo chodzę po swoim pokoju aż do trzeciej w nocy, mówiąc do siebie i próbując wykoncypować, jakie sztuczki zastosuje Drummond.
*** Kiedy o ósmej trzydzieści wchodzę na salę rozpraw, z radością dostrzegam w tylnych rzędach Coopera Jacksona. Przedstawia mi dwóch innych adwokatów, obu pochodzących z Raleigh w Karolinie Północnej. Przylecieli specjalnie po to, żeby się przysłuchiwać rozprawie. Pytają z zainteresowaniem, jak mi poszło, więc pobieżnie relacjonuję im dotychczasowe wydarzenia. Okazuje się, że jeden z nieznajomych był na sali w poniedziałek i widział na własne oczy przedstawienie dotyczące dwudziestego pierwszego rozdziału instrukcji. Ci trzej zebrali już w sumie około dwudziestu spraw przeciwko Great Benefit i utrzymują, że afera zatacza coraz szersze kręgi. Pragną jak najszybciej złożyć swoje pozwy. Cooper pokazuje mi gazetę i pyta, czy już widziałem ten artykuł. To wczorajszy egzemplarz „The Wall Street Journal”, na pierwszej stronie widnieje obszerny materiał dotyczący Great Benefit. Odpowiadam, że od tygodnia nie czytałem żadnych gazet i nawet nie bardzo wiem, jaki dzisiaj jest dzień. Om dobrze znają to uczucie. Szybko zapoznaję się z treścią artykułu, którego tematem jest rosnąca lawinowo liczba pozwów przeciwko Great Benefit — firmie nagminnie oddalającej wnioski o odszkodowania. W kilku stanach wszczęto dochodzenia. Zanosi się na całą masę rozpraw sądowych. W ostatnim akapicie jest mowa o tym, że szczególną uwagę przyciąga proces toczący się obecnie przed sądem okręgowym w Memphis, gdyż wszystko wskazuje na to, że zakończy się on werdyktem bardzo niekorzystnym dla towarzystwa. Idę do gabinetu sędziego i pokazuję artykuł Kiplerowi, ale on nie przejawia specjalnego zainteresowania. Musi tylko zapytać przysięgłych, czy go widzieli, ponieważ na wstępie ich
poinstruował, aby nie czytali gazet do chwili zakończenia rozprawy. Obaj mamy jednak poważne wątpliwości, czy ci ludzie zasiadający na ławie przysięgłych w ogóle czytują „The Wall Street Journal”.
*** Pierwszym świadkiem strony pozwanej jest Andre Weeks, zastępca stanowego komisarza generalnego do spraw ubezpieczeń — jeden z najwyższych rangą urzędników w Departamencie Ubezpieczeń Społecznych stanu Tennessee, a zarazem znajomy Drummonda, już kilkakrotnie powoływany przez niego na świadka. Jego podstawową rolą będzie wykazać, że władze popierają stanowisko pozwanego. To bardzo przystojny facet, około czterdziestki, o przyjaznym, budzącym zaufanie uśmiechu. Ma na sobie elegancki garnitur. A w chwili obecnej odznacza się jedną olbrzymią zaletą: nie jest pracownikiem Great Benefit. Drummond zasypuje go błahymi pytaniami dotyczącymi zadań jego komórki, starając się sprawić wrażenie, jakby ważniacy ze stanowego departamentu trzymali wszystkie firmy ubezpieczeniowe twardą ręką i ściśle nadzorowali przestrzegania ogólnych przepisów. Z odpowiedzi wynika jasno, że skoro Great Benefit cieszy się sporym powodzeniem w naszym stanie, to znaczy, że musi być wiarygodnym ubezpieczycielem, bo inaczej sympatyczny kolega Weeks i gromada jego inspektorów już by siedzieli zarządowi spółki na karku. Drummond gra na zwłokę, pragnie zasypać przysięgłych setkami mało istotnych wiadomości, żeby wyplenić im z pamięci te straszliwe rzeczy, z którymi zapoznali się wczoraj. Wyraźnie się nie spieszy. Chodzi powoli i mówi flegmatycznie, całkiem jak stetryczały nauczyciel ze szkoły podstawowej. I doskonale mu to wychodzi. Gdyby fakty nie były aż tak druzgoczące, zapewne miałby już zwycięstwo w kieszeni. Przekazuje Weeksowi polisę Blacków i przez pół godziny domaga się wyjaśnień, w jaki sposób ta, a w zasadzie każda polisa ubezpieczeniowa jest sprawdzana przez specjalistów z Departamentu Ubezpieczeń Społecznych. Silnie akcentuje przy tym słowo: „sprawdzana”. Wreszcie nie muszę krążyć po sali, toteż wykorzystuję czas, rozglądając się dookoła. Szczególną uwagę zwracam na przysięgłych, lecz tylko nieliczni uciekają spojrzeniem, napotykając mój wzrok. Są po naszej stronie. Bacznie obserwuję także publiczność, ale w ławkach zasiada najwyżej piętnaście osób, w większości nieznanych mi młodych ludzi w eleganckich garniturach. Cooper Jackson i jego dwaj koledzy siedzą w ostatnim rzędzie, niedaleko wyjścia. Nawet mnie nie dziwi tak wiele pustych miejsc, bo i kto chciałby się przysłuchiwać jakiejś rozprawie z powództwa cywilnego? Mija mniej więcej półtorej godziny tego nudnego roztrząsania zasad nadzoru nad działalnością prywatnych firm ubezpieczeniowych, kiedy przysięgłym zaczynają się kleić oczy. Drummond nie zwraca na to uwagi. Chyba chce zrobić wszystko, żeby rozprawa przeciągnęła się na przyszły tydzień. Dopiero przed jedenastą zwalnia świadka, skutecznie zmarnotrawiwszy większą część rannego posiedzenia. Wychodzimy na piętnastominutową przerwę, po której na mnie przychodzi kolej szukania po omacku jakichś dziur w tym niemal doskonałym obrazie. Weeks zeznaje, że obecnie w naszym stanie działa ponad sześćset towarzystw ubezpieczeniowych, a w jego biurze pracuje czterdzieści jeden osób, z których tylko osiemnaście zajmuje się sprawdzaniem poprawności sformułowań w różnego typu polisach. Z pewnym ociąganiem przyznaje, że każda z tych sześciuset firm wypuszcza przeciętnie dziesięć odmiennych rodzajów umów, a stąd wynika jednoznacznie, iż jego podwładni muszą sprawdzić
sześć tysięcy polis. Jeszcze mniej chętnie zdradza, że wszelkie umowy są ciągle modyfikowane i uaktualniane. Przeprowadzam na głos parę prostych obliczeń, które muszą uświadomić wszystkim, iż żadna instytucja państwowa po prostu nie jest w stanie nadzorować tego potopu dokumentów produkowanych przez tak wiele towarzystw ubezpieczeniowych. Wręczam mu polisę Blacków. Powtarza stanowczo, zapoznał się z nią dokładnie, ale dopiero w trakcie przygotowań do rozprawy. Szybko zadaję mu pytanie, czy na podstawie tej polisy można się ubiegać o jednorazowy zasiłek na przykład po porodzie, który zdarzył się w drodze do szpitala. Tamten opuszcza nagle ręce, jakby trzymana polisa była z ołowiu. Zaczyna energicznie wertować kartki, mając nadzieję błyskawicznie znaleźć odpowiedź. Czas mija nieubłaganie. Weeks przybliża druk do twarzy, marszczy brwi, mruży oczy, wreszcie oznajmia, że tak, jest tu odpowiedni przepis. Wcale nie jestem tego pewien, ale nie chcę wnikać w szczegóły. Czym prędzej formułuję następne pytanie: Jak można przepisać polisę na kogoś z rodziny, nie naruszając warunków umowy? Jednocześnie robi mi się go żal. Tym razem kartkowanie polisy trwa jeszcze dłużej. Wszyscy czekają. Wśród przysięgłych wyczuwa się lekkie rozbawienie. Kipler kręci nosem. Natomiast Drummond kipi wściekłością ale znów nic nie może na to poradzić. W końcu Weeks udziela odpowiedzi, lecz jej poprawność nie ma żadnego znaczenia. Dopiąłem swego. Wracam do stołu i układam na nim dwie oprane na zielono instrukcje, jakbym chciał po raz kolejny zacząć je omawiać. Wszyscy patrzą z zainteresowaniem. Ja jednak unoszę je tylko w górę i pytam, czy jego biuro przynajmniej co jakiś czas sprawdza wewnętrzne przepisy towarzystw, które ponoć tak ściśle trzymają się litery prawa. Weeks otwiera już usta, żeby ochoczo przytaknąć, ale chyba słyszał o niefortunnym rozdziale dwudziestym pierwszym, gdyż po zastanowieniu odpowiada, że nie. Ja, co zrozumiałe, udaję bezgraniczne zdumienie. Zadaję jeszcze kilka ironicznych pytań, po czym biorę głębszy oddech. Znacznie nadszarpnąłem jego wiarygodność, ten wyłom powinien utkwić przysięgłym w pamięci. Pytam go, czy słyszał, że komisarz generalny do spraw ubezpieczeń na Florydzie zarządził dochodzenie w sprawie Great Benefit? Nic mu o tym nie wiadomo. A w Karolinie Południowej? To także dla niego nowość. A w Karolinie Północnej? Owszem, słyszał coś o podjętych tam działaniach, ale nie zna żadnych szczegółów. A w Kentucky i Georgii? Nie, ale pragnie oświadczyć, że jego nie interesują sprawy innych stanów. Dziękuję mu za to wyjaśnienie.
*** Następny świadek Drummonda również nie jest pracownikiem Great Benefit. To Payton Reisky, dyrektor zarządu i prezes Krajowego Stowarzyszenia Towarzystw Ubezpieczeniowych. Stara się tworzyć wokół siebie atmosferę kogoś niezwykle ważnego. Dość szybko się dowiadujemy, że ze swojego waszyngtońskiego biura kieruje olbrzymią machiną polityczną gdyż składki płacone przez wszystkie stowarzyszone firmy są wykorzystywane do ich reprezentowania we władzach ustawodawczych. Zarząd organizacji tworzy grupa wpływowych polityków, którzy — według relacji świadka — odwalają kawał dobrej roboty, promując rzetelne praktyki w zakresie ubezpieczeń społecznych. Ów krótki wstęp w rzeczywistości zabiera strasznie dużo czasu. Zaczynamy posiedzenie o trzynastej trzydzieści, a o drugiej wszyscy jesteśmy już przekonani, że stowarzyszenie toczy tytaniczną walkę o uratowanie całej ludzkości. Cóż za wspaniali bohaterowie! Reisky od trzydziestu lat ma do czynienia z ubezpieczeniami, nic więc dziwnego, że w następnej kolejności zapoznajemy się ze szczegółami jego błyskotliwej kariery. Drummond dąży do tego, by wszyscy docenili jego świadka jako eksperta w zakresie procedur przyznawania
odszkodowań. Nie mam co do tego żadnych zastrzeżeń. Zapoznałem się dokładnie z zeznaniami Reisky’ego składanymi podczas innej rozprawy i jestem przekonany, że mam na niego sposób. Zresztą potrzebny byłby chyba prawdziwy geniusz, aby wmówić przysięgłym, że przepisy rozdziału dwudziestego pierwszego obu instrukcji Great Benefit są zgodne z prawem. Bez najmniejszego zająknięcia świadek ze szczegółami omawia sposób, w jaki wniosek Blacków powinien zostać potraktowany. Drummond energicznie potakuje głową jakby już był przeświadczony, że wygrał tę partię. Bo jaki stąd płynie wniosek? Że Great Benefit trzymało się ściśle wszystkich zasad, najwyżej popełniono kilka drobnych pomyłek. Też coś! Wszak to olbrzymie towarzystwo, do którego napływają setki wniosków! Każdy ma przecież prawo do błędu. Najważniejsze w wypowiedzi Reisky’ego jest to, że według niego Great Benefit miało pełne prawo oddalić wniosek z powodu olbrzymiej sumy odszkodowania. Z niezwykłą powagą świadek tłumaczy przysięgłym, że przecież trudno się spodziewać, by towarzystwo wyłożyło dwieście tysięcy na podstawie polisy, za którą klient płacił po osiemnaście dolarów tygodniowo. Tego rodzaju tanie polisy zdrowotne mają zabezpieczać jedynie przed skutkami pospolitych dolegliwości, a nie finansować tak poważne zabiegi. Drummond nawiązuje do sprawy dwóch tajemniczych rozdziałów w instrukcjach. Ku jego zdumieniu Reisky nie kwestionuje ich zaskakującej treści, ale całkowicie je lekceważy. Mówi, że przepisy wewnętrzne ciągle ulegają zmianom, są bez przerwy modyfikowane, a doświadczeni inspektorzy nawet nie sięgają do instrukcji, ponieważ doskonale znają swoje obowiązki. Godzi się jednak omówić je szerzej, skoro na tej sali ich znaczenie zostało tak wyolbrzymione. Pospiesznie sięga po instrukcję i zaczyna przysięgłym tłumaczyć znaczenie poszczególnych przepisów. Przecież wszystko jest tam napisane czarno na białym! Cały system musi działać bez zastrzeżeń! Po instrukcjach przychodzi kolej na statystykę. Drummond pyta ostrożnie, czy Reisky mógłby się ustosunkować do liczb opisujących ilość polis, wniosków oraz wystąpień oddalonych. Świadek solennie przytakuje i bierze od adwokata plik wydruków. Nie ulega wątpliwości, że Great Benefit w roku 1991 wystosowało bardzo dużo odpowiedzi odmownych, ale widocznie miało ku temu swoje powody. Takie rzeczy się zdarzają. Poza tym statystyki często dają mylny obraz sytuacji, bo jeśli przeanalizować dane z poprzednich dziesięciu lat, to się okaże, iż towarzystwo odrzuciło tylko niespełna dwanaście procent wniosków, co jest wielkością typową dla tego rodzaju firm. Reisky zaczyna rzucać liczbami i dość szybko wszyscy się w tym gubią a Drummondowi chyba dokładnie o to chodziło. Później świadek wychodzi na środek sali i zaczyna omawiać przygotowane zawczasu wielokolorowe wykresy. Zwraca się do przysięgłych jak wytrawny lektor, a mnie przychodzi do głowy pytanie, jak często musi to robić. Dowiadujemy się, że wszelkie podawane liczby nie odbiegają zanadto od wartości przeciętnych, spotykanych u innych ubezpieczycieli. O wpół do czwartej Kipler litościwie ogłasza przerwę. W korytarzu czeka na mnie Cooper Jackson ze swoimi znajomymi. Wszyscy trzej mają spore doświadczenie, toteż szybko zaczynają mi udzielać cennych wskazówek. Dochodzimy wspólnie do wniosku, że Drummond gra na zwłokę i chce przeciągnąć rozprawę do przyszłego tygodnia. W czasie całej popołudniowej sesji nie odzywam się nawet jednym słowem. Zeznania Reisky’ego ciągną się do późna, a kończy je budujący wniosek, że sprawa Blacków została załatwiona zgodnie z wszelkimi zasadami. Sądząc po minach przysięgłych, wszyscy z ulgą przyjmują zakończenie wystąpienia tego świadka. Ja mogę się cieszyć, że zyskałem kilka dodatkowych godzin na przygotowanie swoich pytań do niego.
*** Wraz z Deckiem korzystamy z zaproszenia Coopera Jacksona i w towarzystwie trzech innych adwokatów idziemy na obiad do sławnej włoskiej restauracji Grisantiego. Jej właściciel — wielki John Grisanti, niezwykle barwna postać — udostępnia naszej grupie niewielką prywatną salkę, zwaną przez niego Lożą Prasową. Raczy nas doskonałym winem, którego żaden z nas nie odważyłby się zamówić, po czym decyduje, co i w jakiej kolejności powinniśmy zjeść na obiad. Wino szybko zaczyna mi szumieć w głowie i po raz pierwszy od wielu dni mogę się choć trochę rozluźnić. Może nawet uda mi się dzisiaj wcześnie zasnąć. Na koniec kelner przynosi rachunek opiewający na czterysta kilkadziesiąt dolarów, lecz Cooper Jackson chwyta go pospiesznie. Dzięki Bogu! Być może kancelaria adwokacka Rudy’ego Baylora jest już bliska zarobienia dużych pieniędzy, ale na razie wciąż ledwie wiąże koniec z końcem.
ROZDZIAŁ 47 W czwartek rano zaledwie uśmiechnięty Payton Reisky wkracza ponownie na podwyższenie dla świadków, wręczam mu kopię obraźliwego listu i proszę, żeby odczytał go na głos. Później mówię: — Proszę mi teraz powiedzieć, panie Reisky, czy według pańskiej fachowej opinii ten list jest przykładem właściwej odpowiedzi towarzystwa Great Benefit na wystąpienie klienta. Reisky musiał zostać ostrzeżony. — Oczywiście, że nie. Jest oburzający. — Więc pan również nie może tego zaakceptować? — Zgadza się. Lecz jeśli dobrze zrozumiałem, autor tego listu już nie pracuje w towarzystwie. — Kto panu to powiedział? — dopytuję się podejrzliwie. — No cóż, nie jestem pewien. Ktoś z zarządu firmy. — Czy ta osoba zdradziła panu także powód, dla którego pan Krokit już nie pracuje w Great Benefit? — Nie pamiętam. Prawdopodobnie miało to coś wspólnego z tym właśnie listem. — Prawdopodobnie? Tak panu powiedziano, czy jedynie pan się tego domyśla? — Cóż, naprawdę nie pamiętam. — Dziękuję. Czy jednak ta osoba nie powiedziała, że pan Krokit złożył rezygnację z pracy dokładnie na dwa dni przed wyznaczonym terminem przesłuchania w tej sprawie? — Nie mogę w to uwierzyć. — Zatem nie zna pan prawdziwych powodów, prawda? — Nie znam. — Świetnie. Podejrzewałem bowiem, że próbuje pan zasugerować przysięgłym, iż pan Krokit został wyrzucony z pracy właśnie z powodu tego listu. Pan jednak wcale nie zamierzał czegoś takiego sugerować, zgadza się? — Tak. — Dziękuję. Już przy winie, wczorajszego wieczoru, zapadła decyzja, że błędem z mojej strony byłoby wałkować Reisky’ego na temat przepisów instrukcji. Istniało ku temu parę istotnych powodów. Po pierwsze, przysięgli zapoznali się już z tym materiałem dowodowym. Po drugie, zdołałem ujawnić ów „plan eksperymentalny” w dość dramatycznym i szokującym przedstawieniu, przyłapując Lufkina na jawnym kłamstwie. Po trzecie, Reisky jest nadzwyczaj wygadanym facetem i z pewnością trudno byłoby go przyprzeć do muru. Po czwarte, miał wystarczająco wiele czasu, żeby solennie przygotować się do rozmowy na ten temat, toteż lepiej nawet jej nie rozpoczynać. Po piąte, mam podstawy przypuszczać, że ochoczo wykorzystałby okazję otumanienia przysięgłych potopem fachowego żargonu. A co najważniejsze, zajęłoby to mnóstwo czasu, pewnie mógłbym zmarnować cały dzień na bezproduktywne dyskusje o wewnętrznych przepisach i danych statystycznych towarzystwa. Nie wynikłoby z tego nic pożytecznego dla sprawy. — Kto wypłaca pańskie honoraria, panie Reisky? — Mój pracodawca, czyli Krajowe Stowarzyszenie Towarzystw Ubezpieczeniowych. — A kto finansuje stowarzyszenie? — Firmy będące jego członkami.
— Czy Great Benefit także jest członkiem stowarzyszenia? — Owszem. — Ile wynosi składka członkowska tej firmy? Reisky zerka na Drummonda i ten natychmiast podrywa się na nogi. — Sprzeciw, Wysoki Sądzie. To nie ma nic wspólnego ze sprawą. — Oddalam. Sądzę, że te informacje mogą mieć znaczenie. — Więc ile płaci Great Benefit, panie Reisky? — powtarzam, nieco podniesiony na duchu. Facet rozgląda się w zakłopotaniu, wyraźnie nie chce podać konkretnej sumy. Wreszcie bąka: — Dziesięć tysięcy dolarów rocznie. — A zatem więcej wpłaca do kasy stowarzyszenia, niż wyłożyło na kurację Donny’ego Raya Blacka! — Sprzeciw! — Podtrzymuję. — Przepraszam, Wysoki Sądzie. Cofam tę uwagę. — Wnoszę o jej usunięcie z protokołu, Wysoki Sądzie — rzuca ze złością Drummond. — Przyjmuję wniosek. Proszę wykreślić tę uwagę. Biorę głębszy oddech, chcąc uspokoić nieco nastroje. — Przepraszam, panie Reisky — mówię głosem pełnym pokory. — Czy wszystkie fundusze stowarzyszenia pochodzą ze składek płaconych przez towarzystwa ubezpieczeniowe? — Tak, nie mamy innych źródeł finansowania. — Ile firm należy do stowarzyszenia? — Dwieście dwadzieścia. — A ile wyniósł cały fundusz organizacji w ubiegłym roku? — Sześć milionów dolarów. — I te pieniądze są przeznaczone na opłacanie polityków? — Tak, to podstawowy cel naszego stowarzyszenia. — Czy pan otrzyma dodatkowe honorarium za składanie zeznań w tym procesie? — Nie. — Więc dlaczego zgodził się pan zeznawać? — Zarząd Great Benefit zwrócił się do mnie z taką prośbą. Bardzo powoli odwracam się do niego bokiem i wskazując Dot Black, pytam: — Panie Reisky, czy może pan spojrzeć tej kobiecie prosto w oczy i powiedzieć, że jej wniosek o pokrycie kosztów leczenia syna został przez towarzystwo Great Benefit załatwiony właściwie i zgodnie z prawem? Przez chwilę świadek spogląda na kobietę, ale nie ma innego wyjścia. Energicznie kiwa głową i odpowiada stanowczo: — Tak. Oczywiście, że tak. Zaplanowałem to starannie, wydawało mi się, że dobrze będzie zakończyć rozmowę z Reiskym jakimś mocnym akcentem. Nie spodziewałem się jednak, że wypadnie to humorystycznie. Ale pani Beverdee Hardaway, olbrzymia pięćdziesięciojednoletnia Murzynka, która jest trzecia na liście przysięgłych i zajmuje miejsce pośrodku w pierwszym rzędzie, niespodziewanie głośnym śmiechem kwituje absurdalną odpowiedź świadka. Reaguje spontaniczni krótkim, zaraźliwym rechotem, zaraz się jednak opanowuje i milknie, zakrywając usta rękoma. Przygryza wargi i ze spuszczoną głową rozgląda się lękliwie na boki, chcąc ocenić reakcję sąsiadów na jej niestosowne zachowanie. Ale na siłę tłumiony śmiech wstrząsa jej obfitymi kształtami.
Na nieszczęście kobiety, lecz ku mojej wielkiej radości, atmosfera szybko się rozładowuje. Siedzący bezpośrednio za Murzynką Ranson Pelk także zaczyna chichotać, chwilę później wybucha śmiechem pani Ella Faye Salter, zajmująca miejsce obok pani Hardaway. Po paru sekundach cały skład przysięgłych zanosi się od śmiechu. Niektórzy spoglądają na panią Hardaway, jakby ją obwiniali za całe zamieszanie. Inni patrzą na Reisky’ego i z niedowierzaniem energicznie kręcą głowami. Świadek, zakładając chyba, że to on jest powodem ironicznego śmiech spuszcza nisko głowę i wbija wzrok w podłogę. Drummond siedzi z wyniosłą miną, domyślam się jednak, że dla niego to wielki cios. Reszta prawników zespołu strony pozwanej pochyla się nisko nad stołem, z nosami utkwiony mi w notatnikach, jakby wszyscy się bali spojrzeć przysięgłym w oczy. Aldy i Underhall także obserwują bacznie swoje skarpetki. Nawet Kipler z trudem powstrzymuje śmiech. Przez chwilę toleruje przejaw rozbawienia i uderza młotkiem dopiero wtedy, kiedy milkną wszystkie chichoty — jakby chciał utrwalić w protokole, że zeznania Paytona Reisky’ego zostały przyjęte gromkim śmiechem. Wszystko trwa zaledwie parę sekund. Szokująca odpowiedź, spontaniczny wybuch śmiechu, tłumione chichoty i pełne zdumienia kręcenie głowami. Wyczuwam jednak, że to wystarczy przysięgłym, aby rozładować narastające z wolna napięcie. Ów śmiech pomógł im okazać głębokie niedowierzanie, a więc udowodnić Reisky’emu oraz przedstawicielom Great Benefit, co myślą na temat przyjętej linii obrony. Nie sposób nie wykorzystać tej wspaniałej, wyjątkowej okazji. Posyłam przysięgłym ciepły uśmiech, na co odpowiadają tym samym. Ci ludzie nad wierzą moim świadkom, lekceważą uwagi ekspertów Drummonda. — Nie mam więcej pytań, Wysoki Sądzie — mówię tonem pełnym obrzydzenia, chcąc okazać Reisky’emu, że uważam go za kłamliwego łajdaka. Drummond nie kryje zaskoczenia. Na pewno myślał, że poświęcę resztę dnia na szczegółowe omawianie przepisów instrukcji i danych statystycznych. Pospiesznie przekłada jakieś papiery, naradza się szeptem z Morehouse’em po czym wstaje i oznajmia: — Wzywam na świadka Richarda Pellroda. Ten starszy inspektor był przełożonym Jackie Lemanczyk. Podczas przesłuchania nieźle się nabiedziłem, żeby cokolwiek z niego wyciągnąć. Jego obecność nie jest dla mnie żadnym zaskoczeniem. Pozwany musi za wszelką cenę jakoś zatuszować zeznania Lemanczyk. To czterdziestosześcioletni mężczyzna, średniej budowy, ale z pokaźnym brzuchem, prawie całkiem łysy, o bladej cerze z licznymi plamami wątrobowymi, noszący staroświeckie, okrągłe okulary. Fizycznie jest bardzo mało atrakcyjny, ale wyraźnie wcale się tym nie przejmuje. Jeśli zezna, że Jackie Lemanczyk była zwykłą dziwką, która podrywała wszystkich facetów z pracy, mogę się założyć, że przysięgli znów wybuchną gromkim śmiechem. W obejściu Pellrod jest strasznie irytujący, zresztą czego się spodziewać po facecie, który przez dwadzieścia lat przekładał papierki w firmie ubezpieczeniowej? Może tylko trochę bardziej rozmowny od typowego komornika. Ale to dobrze, będzie musiał się postarać, aby wzbudzić do siebie sympatię przysięgłych. Ten klasyczny, odpychający gryzipiórek zapewne nie pamięta, jak wygląda świat za drzwiami jego gabinetu. I to ma być reprezentant wiarygodnej firmy ubezpieczeniowej! Co zrozumiałe, strona pozwana nie odważy się już powołać Lufkina, Aldy’ego lub Keeleya, gdyż tamci wystarczająco się zbłaźnili przed ławą przysięgłych. Drummond ma jeszcze na swojej liście potencjalnych świadków kilkunastu pracowników towarzystwa, wątpię jednak, aby chciał wszystkich powoływać. Bo i cóż nowego mogliby powiedzieć? Że instrukcje zostały sfabrykowane? Że przedstawiciele zarządu mówili szczerą prawdę i nie próbowali ukrywać dokumentów?
Przez pół godziny Drummond z Pellrodem płynnie odtwarzają wyuczony na pamięć dialog. Poznajemy dalsze, zapierające dech w piersiach szczegóły odpowiedzialnej pracy inspektorów działu roszczeń, dowiadujemy się o heroicznych wysiłkach Great Benefit zmierzających do usatysfakcjonowania klientów i obserwujemy ukradkowe ziewnięcia przysięgłych. Wreszcie sędzia Kipler decyduje się przerwać tę nudną gadaninę. Nieoczekiwanie dla obu gwiazd spektaklu wtrąca: — Panie mecenasie, czy mógłby pan nieco przyspieszyć przesłuchiwanie świadka? Drummond sprawia wrażenie zaszokowanego i znieważonego. — Ależ, Wysoki Sądzie, przecież mam prawo przepytywać świadka zgodnie z własnym uznaniem. — Oczywiście, że tak. Ale większość zagadnień, których dotyczą pańskie pytania, została już wyjaśniona w trakcie wstępnych przesłuchań, a ich protokoły sędziowie przysięgli mają przed sobą. Nie ma potrzeby powtarzać tego wszystkiego. Leo robi taką minę, jakby nie mógł uwierzyć własnym uszom. Dla niego to rzecz niespotykana i ze wszystkich sił, choć niezbyt przekonująco, stara się to okazać. — Nie przypominam sobie, aby Wysoki Sąd w ten sam sposób upominał pełnomocnika powoda. To duży błąd z jego strony. Jeśli miał zamiar dalej grać na zwłokę, nie powinien wszczynać takiej polemiki z nieprzychylnym dla niego sędzią. — A to dlatego, panie Drummond, że pan Baylor nie usypiał sędziów przysięgłych. Proszę kontynuować. Niespodziewany wybuch pani Hardaway i nagłe rozładowanie napięcia przyniosły zbawienny skutek. Teraz przysięgli błyskawicznie się ożywiają, gotowi znów parsknąć śmiechem przy najdrobniejszym potknięciu strony pozwanej. Drummond przez chwilę mierzy Kiplera takim wzrokiem, jakby chciał mu przekazać: „Jeszcze pogadamy na ten temat”. Odwraca się jednak do Pellroda, który siedzi usztywniony, jakby połknął kij, tylko głowę ma nieco przekrzywioną w bok. Przyznaje z ewidentnie udawaną skruchą, że faktycznie zaszło kilka drobnych pomyłek. Ale, co było do przewidzenia, odpowiedzialnością za nie należy obarczać wyłącznie Jackie Lemanczyk, kobietę borykającą się z wieloma problemami osobistymi. Mimo że rozmowa wraca na krótko do sprawy wniosku Blacków, znów przeradza się w jałową dyskusję na temat błahych dokumentów. Drummond jest jeszcze bardzo daleki od próby wyjaśnienia zasadności odmowy wypłaty odszkodowania, po raz kolejny zaczyna się rozwodzić nad znaczeniem takich czy innych procedur biurokratycznych, w gruncie rzeczy nie mających związku ze sprawą. — Panie Drummond — ponownie odzywa się Kipler — prosiłem, żeby pan przyspieszył. Omawiane dokumenty znajdują się w materiale dowodowym i są do wglądu przysięgłych. Poza tym obecnie poruszane sprawy zostały już szczegółowo wyjaśnione przez innych świadków. Proszę nie marnować czasu. Drummond musi być chyba zdruzgotany. Nie dość, że sędzia od początku był dla niego nieprzychylny, to jeszcze teraz go popędza. Mija parę sekund, zanim wielki Leo zdoła się pozbierać. Nic dziwnego, ma przeciwko sobie niemal wszystkich. Przyjmuje nagle całkiem inną strategię podejścia do instrukcji. Pellrod tłumaczy, że to przecież tylko podręczny zbiór zaleceń, nic więcej. On osobiście nie zaglądał do niego od wielu lat. Umieszczone tam przepisy zmieniają się tak często, że starsi inspektorzy w ogóle nie dotykają instrukcji. Drummond pokazuje mu rozdział dwudziesty pierwszy. No i proszę! Okazuje się, że facet nigdy przedtem nie widział go na oczy! Ale to dla niego nie ma znaczenia, samo jak
dla inspektorów, których nadzoruje. Osobiście nie zetknął się jeszcze z pracownikiem zmuszonym do korzystania z przepisów instrukcji. Więc jak naprawdę załatwia się napływające wnioski? Wspomagany pytaniami Drummonda Pellrod wyjaśnia to szczegółowo. Opisuje przykładów drogę hipotetycznego wniosku klienta, krok po kroku i formularz po formularzu. Mówi tak monotonnym głosem, że szybko doprowadza przysięgłych stanu do śmiertelnego znudzenia. Lester Days, ósmy na liście i siedzący w ostatnim rzędzie, zapada w drzemkę. Reszta ziewa szeroko i usiłuje powstrzymać opadające powieki. Nie sposób tego nie zauważyć. Lecz jeśli nawet Pellrod jest zniechęcony tą reakcją przysięgłych, nie daje niczego po sobie poznać. Mówi wciąż tak samo flegmatycznie, jednostajnym głosem. Ale na koniec przytacza kilka zdumiewających rewelacji o Jackie Lemanczyk. Otóż kobieta ponoć od dłuższego czasu nadużywała alkoholu, nieraz było go od niej czuć. Znacznie częściej od innych pracowników korzystała ze zwolnień lekarskich. Stopniowo stawała się coraz bardziej nieodpowiedzialna, zatem dla wszystkich było jasne, że wkrótce pożegna się z pracą. Czy to prawda, że była wykorzystywana seksualnie? Oho! Pellrod i reszta zarządu Great Benefit muszą zachować ostrożność, ponieważ te rzeczy będą wkrótce przedmiotem innej rozprawy. Każda utrwalona w protokołach wypowiedź może być później wykorzystana przeciwko nim. Tak więc, zamiast przedstawiać ją jako zwykłą dziwkę, która chodziła do łóżka z kim popadnie, Drummond postanawia wykręcić kota ogonem. — Naprawdę nic mi nie wiadomo na ten temat — odpowiada Pellrod, chyba po raz pierwszy zdobywając maleńki punkt u przysięgłych. Strona pozwana zabija jeszcze trochę czasu i dopiero przed dwunastą przekazuje świadka do mojej dyspozycji. Kipler chce nieco wcześniej ogłosić przerwę na lunch, ale zapewniam go, że mam zaledwie kilka pytań. Z wyraźnym ociąganiem zgadza się kontynuować. Zaczynam od wręczenia Pellrodowi kopii listu z odmową wysłanego do Blacków, który własnoręcznie podpisał. To czwarta z kolei odpowiedź motywująca oddalenie wniosku tym, że białaczka jest efektem innej choroby Donny’ego Raya, wynikłej jeszcze przed wykupieniem polisy. Proszę go, by odczytał ten list przysięgłym i zeznał, czy to faktycznie on go napisał. Przyznaje się do autorstwa i nawet próbuje wyjaśnić motywy, ale szybko zaczyna się plątać. Nic dziwnego, przecież ów list stanowi prywatną korespondencję między nim a Dot Black i nie został napisany po to, aby czytał go ktoś inny, a już z pewnością nie po to, aby był omawiany publicznie na sali sądowej. Pellrod wspomina o jakimś niewłaściwym formularzu, który Jackie wypełniła przez pomyłkę, o nieporozumieniu z Krokitem, i w ogóle o bałaganie. Do diabła, cała ta historia to nic innego, jak seria pomyłek. Jest mu bardzo przykro z tego powodu. — Chyba trochę za późno na przeprosiny, nie sądzi pan? — pytam. — Raczej tak. — Kiedy wysyłał pan ten list, nie było jeszcze wiadomo, że po nim nastąpią cztery następne odpowiedzi odmowne, zgadza się? — Owszem. — Zatem miał to być ostatni list oddalający wniosek pani Black, mam rację? W treści listu pojawia się sformułowanie: „ostateczna odmowa wypłaty odszkodowania”. — Chyba tak. — Co było przyczyną śmierci Donny’ego Raya Blacka? Pellrod wzrusza ramionami. — Białaczka. — I z jakiego powodu został złożony wniosek o odszkodowanie?
— Z powodu białaczki. — A na podstawie jakiej wcześniejszej choroby wniosek został odrzucony? — Grypy. — Kiedy Donny Ray Black przechodził grypę? — Nie pamiętam. — Mogę sięgnąć do dokumentacji pierwotnej i kazać to panu sprawdzić. — Nie trzeba — wtrąca szybko, jakby się bał każdego papierka który trzymam w pudle pod stołem. — Zdaje się, że miał wówczas piętnaście lub szesnaście lat. — Mając piętnaście lub szesnaście lat, Donny Ray Black przechodził grypę, ale zdarzyło się to przed wykupieniem polisy ubezpieczeniowej, lecz nie zostało ujawnione przez klienta we wstępnym formularzu umowy ubezpieczeniowej. — Zgadza się. — Więc proszę mi teraz powiedzieć, panie Pellrod, czy w ciągu wieloletniej kariery inspektora ubezpieczeniowego zetknął się pan z takim wypadkiem, aby zwyczajna grypa miała cokolwiek wspólnego z wystąpieniem pięć lat później ostrej białaczki. Na to pytanie może być tylko jedna odpowiedź, ale ta nie chce przejść świadkowi przez gardło. — Nie przypominam sobie. — Czy to oznacza, że pan się nie zetknął? — Tak. Nie zetknąłem się. — Zatem grypa nie mogła mieć nic wspólnego z białaczką, prawda? — Tak. — Więc formułując tę listowną odpowiedź, uciekł się pan do kłamstwa? To oczywiste, że posłużył się wykrętem, ale musiałby skłamać teraz, twierdząc, iż list nie był kłamliwy. Mam nadzieję, że przysięgli to pojmują. Świadek znalazł się w pułapce, ale Drummond miał czas, żeby go na to przygotować. — Ten list był efektem pomyłki — odpowiada Pellrod. — Nie kłamstwo, tylko pomyłka? — Tak, pomyłka. — I właśnie ta pomyłka stała się przyczyną śmierci Donny’ego Raya Blacka? — Sprzeciw! — wykrzykuje Drummond ze swojego miejsca. Kipler zastanawia się przez chwilę. Oczekiwałem tego sprzeciwu i spodziewałem się podtrzymania go przez sędziego. Ku memu zaskoczeniu Kipler mówi: — Oddalam. Proszę odpowiedzieć na pytanie. — Chciałbym zgłosić generalny sprzeciw dotyczący takiego sposobu zadawania świadkowi pytań — mówi ze złością Drummond. — Zostało to odnotowane. Proszę odpowiedzieć, panie Pellrod. — To była pomyłka. Nie mam nic więcej do powiedzenia. — Na pewno nie kłamstwo? — Nie. — A jak należy traktować pańskie wcześniejsze zeznania? Jako kłamstwa czy też pomyłki? — Ani jedno, ani drugie. Odwracam się powoli, wskazuję siedzącą przy stole Dot i patrząc na świadka, pytam: — Panie Pellrod, jest pan starszym inspektorem do spraw roszczeń. Czy może pan teraz spojrzeć pani Black prosto w oczy i powiedzieć, że pańskie towarzystwo w sposób właściwy załatwiło wniosek dotyczący jej chorego syna? Czy byłby pan do tego zdolny?
Pellrod robi kwaśną minę i marszczy brwi, niespokojnie zerka na Drummonda w oczekiwaniu pomocy. Wreszcie odchrząka głośno i z obrażoną miną odpowiada: — Nie sądzę, żeby ktokolwiek mógł mnie do tego zmusić. — Dziękuję. Nie mam więcej pytań. Trwa to zaledwie pięć minut i w zespole pozwanego ponownie narasta konsternacja. Najpierw spodziewali się, że przez cały dzień będę maglował Reisky’ego, teraz zapewne myśleli, że Pellrodowi też tak łatwo nie popuszczę. Ale mnie szkoda czasu na przepytywanie tych błaznów. Chcę już jak najszybciej wygłosić mowę końcową przed przysięgłymi. Kipler ogłasza dwugodzinną przerwę na lunch. Odciągam Leo na bok i wręczam mu listę sześciu dodatkowych świadków. — Co to ma znaczyć, do cholery?! — pyta ze złością. — To sześciu tutejszych lekarzy onkologów i wszyscy są gotowi zeznawać w roli ekspertów, jeśli ty powołasz na biegłych swoich szarlatanów. Walter Kord aż się pali, żeby zdewaluować lansowaną przez Drummonda opinię o eksperymentalnym charakterze stosowanych przeszczepów szpiku kostnego. Strona pozwana bowiem byłaby gotowa ściągnąć na salę dziesiątki „ekspertów”, nawet doprowadzić ich pod groźbą użycia broni, byle tylko dowieść swoich racji. — To nie są szarlatani! — Dobrze wiesz, że są Ten wasz główny rzeczoznawca to jakiś bubek z Nowego Jorku. Ja mam za sobą sześciu miejscowych lekarzy. Jeśli chcesz, powołaj eksperta. To może być nawet zabawne. — Ale tych świadków nie ma na wstępnie uzgodnionej liście. To niezbyt uczciwe zaskakiwać nas tego typu posunięciami. — Mam prawo w trakcie rozprawy powołać dodatkowych ekspertów. Jeśli uważasz, że to nieuczciwe, idź do sędziego ze skargą. Odwracam się i odchodzę, zostawiając Drummonda przy stole, wpatrzonego w listę moich biegłych.
*** Po przerwie, ale jeszcze przed rozpoczęciem przez sędziego popołudniowej sesji, zamieniam parę słów z doktorem Kordem i jego dwoma kolegami. Doktor Milton Jiffy, szarlatan powołany przez Drummonda na biegłego, siedzi sztywno w pierwszym rzędzie po lewej stronie sali. Kiedy tylko zespół pozwanego pojawia się przy swoim stole, przywołuję Leo i przedstawiam mu Korda oraz jego przyjaciół. Sytuacja robi się napięta, ich obecność na sali wyraźnie działa Drummondowi na nerwy. Trzech lekarzy także zajmuje miejsce w pierwszej ławce, tyle że po mojej stronie. Cała piątka adwokatów z Trenta i Brenta obrzuca ich podejrzliwymi spojrzeniami. Przysięgli wkraczają na salę i Drummond powołuje na świadka Jacka Underhalla. Radca składa przysięgę, rozsiada się wygodnie i posyła przysięgłym idiotyczny uśmieszek. Wszyscy mogli go obserwować przez trzy dni rozprawy, toteż absolutnie nie rozumiem, po co Leo ponownie chce uzyskać jego zeznania, skoro faceta chyba już nikt nie traktuje poważnie. Jego zamiary szybko wychodzą na jaw, gdyż pytania dotyczą wyłącznie Jackie Lemanczyk. Dowiadujemy się, że kobieta kłamała, mówiąc o rekompensacie wynoszącej dziesięć tysięcy dolarów; kłamała na temat sekretnego oświadczenia, gdyż nikt jej nie zmuszał do podpisywania czegokolwiek; kłamała w sprawie „eksperymentalnego planu”; kłamała, twierdząc, że była seksualnie wykorzystywana przez mężczyzn z zarządu firmy; kłamała nawet, wyrażając przypuszczenie, że teraz Great Benefit odmówi pokrycia kosztów jej leczenia objętych
ubezpieczeniem zbiorowym pracowników. Ton jego odpowiedzi, który na początku mógł jeszcze dawać do myślenia, dość szybko staje się pogardliwy i przesycony mściwością. Zresztą trudno mówić takie rzeczy z uśmiechem na ustach, tym bardziej że człowiekowi zależy wyłącznie na obaleniu wiarygodności Jackie Lemanczyk. To dość ryzykowny plan obrony, szyty grubymi nićmi. Sam ten fakt, że przedstawiciel złodziejskiej instytucji próbuje oskarżać innego świadka o haniebne kłamstwa, ma wydźwięk ironiczny. Widocznie zarząd firmy doszedł do wniosku, że ta rozprawa ma znacznie większe znaczenie niż jakiekolwiek dalsze wystąpienia Jackie. Drummond położył wszystko na jedną szalę, ryzykuje całkowitą nieprzychylność sędziów przysięgłych, mając nadzieję posiać tyle wątpliwości, żeby zmącić dość klarowny dotąd obraz. Prawdopodobnie doszedł do wniosku, że ma już niewiele do stracenia, i dlatego zdecydował się przypuścić frontalny atak na kobietę, która wyjechała z miasta i nie może się bronić. Underhall informuje wszystkich, że Jackie miała mierne wyniki w pracy. Często nadużywała alkoholu i kłóciła się z kolegami ze swojego działu. Trzeba było coś z nią zrobić. Zaproponowano jej rezygnację z dalszej pracy, żeby nie wystawiać złego świadectwa. Nie miało to nic wspólnego z faktem, że dwa dni później powinna składać zeznania w tej sprawie, a także z tym, że to właśnie ona zajmowała się wnioskiem Blacków. Przesłuchanie Underhalla trwa nadzwyczaj krótko, widocznie strona pozwana doszła do wniosku, że nie należy przeciągać struny. Ale i ja w tej sytuacji mogę wyłącznie liczyć na to, że przysięgli mają już wyrobione zdanie o tym świadku. Poza tym mam do czynienia z prawnikiem, to znaczy kimś, kto nie jest najlepszym przeciwnikiem do wszczynania dłuższych sporów. — Panie Underhall, czy pańska firma prowadzi akta personalne wszystkich pracowników? — pytam uprzejmym tonem. — Oczywiście. — Czy pani Jackie Lemanczyk także miała swoje akta? — Tak. — Czy ma je pan przy sobie? — Nie, proszę pana. — Więc gdzie one się znajdują? — Zakładam, że w administracji towarzystwa. — W Cleveland? — Tak. W biurze zarządu. — Zatem nie możemy zajrzeć do tych akt? — Nie mam ich przy sobie. Nie został wystosowany wniosek o ich udostępnienie. — Czy w tych aktach uwzględnia się osiągnięcia w pracy zawodowej? — Oczywiście. — Jeśli któryś z pracowników otrzymuje naganę bądź przeniesienie na inne stanowisko, znajduje to swoje odbicie w jego aktach? — Tak. — Czy w aktach Jackie Lemanczyk również figurują tego typu wpisy? — Jestem przekonany, że tak. — Czy została do nich dołączona kopia rezygnacji z pracy? — Tak. — Ale my musimy jedynie wierzyć panu na słowo, zgadza się? — Powtarzam jeszcze raz, panie Baylor, że nie wpłynął wniosek o udostępnienie tych akt. Zerkam do swoich notatek i odchrząkam głośno.
— Panie Underhall, czy dysponuje pan kopią oświadczenia podpisanego przez panią Lemanczyk, w którym zgadza się ona zachować milczenie w zamian za rekompensatę pieniężną? — Chyba nie słuchał pan uważnie moich zeznań. — Nie rozumiem. — Powiedziałem kilka minut temu, że nie spisano takiego oświadczenia. — Mam rozumieć, że ono nigdy nie istniało? Świadek powoli kreci głową. — Nie. Ta kobieta kłamała. Robię zdumioną minę i powoli podchodzę do stołu, na którym leżą dziesiątki różnych dokumentów. Odnajduję jakieś pismo i czytam je uważnie, na oczach wszystkich, po czym bez pośpiechu wracam do barierki oddzielającej miejsce dla świadków. Underhall siedzi spięty. Zerka trwożliwie na Drummonda, który wprost wzroku nie może oderwać od trzymanego przeze mnie świstka. Na pewno pamiętają lekcję z dwudziestym pierwszym rozdziałem instrukcji i myślą gorączkowo: Ten cholerny Baylor znów robi przedstawienie! Na pewno dokopał się do oświadczenia i zaraz nam udowodni składanie fałszywych zeznań! — A jednak Jackie Lemanczyk, zeznając pod przysięgą, oznajmiła stanowczo, że została zmuszona do podpisania takiego oświadczenia. Czy pan pamięta tę wypowiedz? Gestykuluję szeroko, machając mu papierem przed nosem. — Tak, pamiętam jej zeznania — odpowiada Underhall spiętym głosem, w którym pojawiają się piskliwe tony. — Lemanczyk twierdziła, że to pan wręczył jej dziesięć tysięcy dolarów i zmusił do złożenia podpisu. Czy pan to pamięta? Zerkam na pismo, jakbym coś z niego odczytywał. Jackie wyznała mi, że już w pierwszym akapicie oświadczenia była wyszczególniona suma, jaką otrzyma w zamian za obietnicę milczenia. — Słyszałem dokładnie — mówi Underhall, spoglądając na Drummonda. Dobrze wie, że nie mam kopii tego oświadczenia, ponieważ sam je gdzieś dobrze ukrył. Ale nic nie jest pewne, na tej sali zdarzały się już dziwne rzeczy. Bo niby jakim sposobem poznałem prawdę o usunięciu rozdziałów dwóch instrukcji? Za nic nie może przyznać, że istniało nieformalne oświadczenie. Ale teraz nie może temu także stanowczo zaprzeczyć, bo gdybym jednak miał jego kopię, wówczas ujawnienie kolejnej mistyfikacji miałoby dla pozwanego fatalne skutki. Nic więc dziwnego, że Underhall krzywi się z niesmakiem, trwożnie rozgląda na boki i ociera pot z czoła. — I nie ma pan przy sobie kopii tego oświadczenia, żeby przysięgli mogli się zapoznać z jego treścią? — naciskam, machając mu świstkiem przed nosem. — Nie mam, bo nigdy czegoś takiego nie podpisywałem. — Jest pan tego pewien? — pytam, demonstracyjnie składając arkusz papieru na pół. — Jestem pewien. Spoglądam na niego jeszcze przez kilka sekund, jakbym chciał się nacieszyć tymi oznakami silnego zaniepokojenia. Żadnemu z przysięgłych już nie kleją się oczy. Wszyscy czekają na kolejny cios, jakby mieli pewność, że za chwilę każę świadkowi odczytać na głos tajemnicze oświadczenie. Ale to niemożliwe. Wracam szybko na miejsce, rzucam złożony papier na stół i mówię: — Nie mam więcej pytań do świadka. Underhall z wyraźną ulgą nabiera głęboko powietrza. Na szczęście nie dostał apopleksji. Opuszcza miejsce dla świadków i niemal wybiega z sali.
Drummond prosi o pięciominutową przerwę, ale Kipler dochodzi do wniosku, że przysięgłym należy się dłuższy oddech, i odracza posiedzenie o kwadrans.
*** Przyjęta przez stronę pozwaną strategia przeciągania sprawy i mydlenia przysięgłym oczu wyraźnie nie skutkuje. Reisky został wyśmiany, a nudne wyjaśnienia Pellroda wszystkich omal nie uśpiły. Niewiele brakowało, aby przesłuchanie Underhalla także zakończyło się totalną klęską gdyż Drummond był autentycznie przerażony, że mimo wszystko dysponuję kopią dokumentu, którego istnieniu jego świadek tak stanowczo zaprzeczał. Wyczuwam, że Leo ma dosyć. Najwyżej spróbuje jeszcze wytoczyć ciężkie działa w mowie końcowej, ponieważ wtedy będzie całkowicie panował nad sytuacją. Po przerwie oznajmia krótko, że strona pozwana zakończyła przesłuchiwanie swoich świadków. Rozprawa niemal dobiegła końca. Kipler zarządza, że mowy końcowe zostaną wygłoszone w piątek, o dziewiątej rano. Obiecuje także przysięgłym, że najpóźniej o jedenastej będą mogli rozpocząć naradę nad uchwaleniem werdyktu.
ROZDZIAŁ 48 Jeszcze długo po wyjściu przysięgłych z sali — i długo po tym, jak Drummond ze swoim zespołem pospiesznie opuszcza gmach, udając się prawdopodobnie na kolejną naradę pod roboczym tytułem „Co znowu poszło źle?” — siedzimy przy stole powoda i omawiamy strategię na dzień następny. Cooper Jackson i dwaj jego koledzy z Raleigh, Hurley oraz Grunfeld, udzielają mi dość ostrożnych rad, jakby się bali zasugerować coś niewłaściwego, ale ja i tak ich za bardzo nie słucham. Wszyscy wiedzą, że to moje pierwsze wystąpienie przed sądem. Nie ukrywają też, że jak na żółtodzioba spisałem się nad podziw dobrze. Jestem zmęczony i wciąż silnie podenerwowany, ale staram się realnie oceniać własne szanse. To prawda, że fakty wyraźnie przemawiają na moją korzyść, przeciwnik dał się przyłapać na machinacjach, a do tego mogłem liczyć na przychylność sędziego i dopisało mi trochę szczęścia. Przysięgłych także mam chyba za sobą, ale to się dopiero okaże. Trzej adwokaci powtarzają, że nie mogło ułożyć się lepiej. Są przekonani, że uzyskamy siedmiocyfrowe odszkodowanie. Jackson dopiero po dwunastu latach praktyki wywalczył swój pierwszy werdykt zasądzający milionową rekompensatę. Zaczynają opowiadać o swoich doświadczeniach, chcąc mnie choć trochę rozluźnić. To nawet dość sympatyczne po tak wyczerpującym dniu. Zapewne będziemy pracować z Deckiem przez całą noc, toteż teraz mogę się nacieszyć towarzystwem przyjaźnie nastawionych adwokatów, którzy sami w najbliższym czasie będą występować przeciwko Great Benefit. Jackson mówi z zapałem o najświeższych wieściach z Florydy. Jeden z tamtejszych prawników postanowił nie zwlekać dłużej i dzisiaj rano złożył w sądzie aż cztery pozwy przeciwko Great Benefit. Facet miał się przyłączyć do nich i zaczekać na wspólną akcję, ale chyba chciwość wzięła górę. Ci trzej mają w sumie dziewiętnaście skarg na towarzystwo, a w tej sytuacji nie zostało im nic innego, jak wystąpić do sądu w poniedziałek, z samego rana. Do tego stopnia chcą mnie rozluźnić, że proponują wystawny obiad w restauracji, ale odmawiam, zasłaniając się nawałem pracy. Zwłaszcza dzisiaj chciałbym uniknąć ciężkostrawnego jedzenia zakrapianego alkoholem.
*** Wracamy z Deckiem do kancelarii, zadowalając się kanapkami i napojami gazowanymi. Później sadzam Shiffleta za moim biurkiem i każę mu wysłuchać całej mowy końcowej, jaką wcześniej sobie przygotowałem. Ułożyłem tak wiele różnych wersji tego wystąpienia, że teraz potrafię recytować jak z nut. Wypisuję kredą na tablicy szeregi liczb i dokonuję szybkich obliczeń. Apeluję o uczciwy werdykt, wnioskując jednocześnie o wielkie odszkodowanie. Deck przerywa mi dość często, czasami zaczynamy się kłócić jak pierwszoklasiści. Żaden z nas nic miał do tej pory okazji wygłaszać takiej mowy na sali rozpraw, lecz wysłuchaliśmy ich tak wiele, że możemy się uważać za ekspertów. Chwilami odnoszę wrażenie, iż niektóre moje sformułowania brzmią niezbyt przekonująco, inne wręcz arogancko, jakbym chciał okazać głębokie zadufanie we własne umiejętności. Deck natychmiast je wyłapuje i znów zaczynamy się spierać. Co jakiś czas Shifflet przypomina mi stanowczym tonem, żeby nie był taki pewny siebie, bo jutro jeszcze wszystko może się zdarzyć.
Nie ma co ukrywać, jestem przerażony. Panuję nad tremą ale nie sposób się jej pozbyć. To fakt, że strach działa na mnie silnie dopingująco, lecz mimo to odetchnę z wielką ulgą kiedy będzie już po wszystkim. Mniej więcej o dziesiątej wieczorem wychodzimy z biura. Po powrocie domu wypijam, jako środek nasenny, puszkę piwa i to, o dziwo, skutkuje, zaraz po jedenastej zasypiam, ukołysany wizjami spektakularnego sukcesu. Niecałą godzinę później budzi mnie dzwonek telefonu. W słuchawce rozlega się nieznany mi głos młodej, energicznej kobiety, która oznajmia głośnym szeptem: — Nie mieliśmy dotąd okazji się poznać. Jestem przyjaciółką Kelly. — Co się stało? — pytam szybko, błyskawicznie trzeźwiejąc. — Kelly jest w kłopocie. Potrzebuje pańskiej pomocy. — Co się stało? — On ją znowu pobił. Wrócił do domu pijany. — Kiedy? — Wyskakuję z łóżka, usiłując po ciemku wymacać włącznik nocnej lampki. — Wczoraj wieczorem. Ona naprawdę potrzebuje pomocy, panie Baylor. — Gdzie teraz jest? — U mnie. Zaraz po tym, jak policja zabrała Cliffa Kelly pojechała na ostry dyżur do szpitala. Na szczęście nie doznała poważniejszych obrażeń. Zabrałam ją od lekarza i przywiozłam do swojego mieszkania. — Została mocno pobita? — Owszem, ale nie ma żadnych złamań, tylko zadrapania i siniaki. Zapisuję nazwisko i adres dziewczyny, odkładam słuchawkę i ubieram się pospiesznie. Jadę w kierunku dużego osiedla bloków mieszkalnych na obrzeżu miasta w tej samej dzielnicy, gdzie mieszkają również Rikerowie. Kilkakrotnie skręcam w niewłaściwe uliczki osiedlowe, zanim w końcu odnajduję podany adres. Robin, przyjaciółka Kelly, uchyla drzwi zabezpieczone grubym łańcuchem i prosi, żebym się wylegitymował. Dopiero później wpuszcza mnie do środka. Pospiesznie mi dziękuje, że zjawiłem się tak szybko. Jest tak samo młoda jak Kelly, zapewne po rozwodzie i chyba pracuje na źle opłacanym stanowisku w jakimś biurze. Skromne mieszkanie jest umeblowane tanimi sprzętami. Kelly siedzi na kanapie, przyciskając do czoła worek z lodem. Z trudem można ją poznać. Lewe oko ginie w rozległej opuchliźnie, przybierającej już siny kolor. Czoło ma zabandażowane, a na opatrunku widać plamę krwi. Na obu policzkach widnieją głębokie zadrapania. Dolna warga także jest rozcięta i silnie opuchnięta. Dziewczyna ma na sobie tylko bawełnianą krótką nocną koszulę, toteż bez trudu dostrzegam zadrapania i siniaki na jej obu udach i nad kolanami. Pochylam się i delikatnie całuję ją w czoło, po czym siadam na krześle naprzeciwko niej. Od razu w jej prawym oku pojawiają się łzy. — Dziękuję, że przyjechałeś — mówi cicho, a z powodu opuchniętej wargi nawet trudno ją zrozumieć. Ostrożnie kładę dłoń na jej kolanie, a Kelly szybko zaciska na niej palce. W takiej chwili gotów byłbym zabić łajdaka. — Proszę jej nie zmuszać, żeby mówiła dobrze? — odzywa się Robin, siadając obok Kelly. — Lekarz zalecił jej odpoczynek. Tym razem Cliff okładał ją tylko pięściami, chyba nie miał pod ręką kija od baseballu. — Jak to się stało? — pytam Robin, ale szybko przenoszę z powrotem wzrok na Kelly. — Poszło o kartę kredytową. Trochę za dużo wydali na Boże Narodzenie. Cliff odebrał upomnienie z banku. A wieczorem sporo wypił z kolegami. Reszty może się pan domyślić. — Robin mówi szybko, urywanymi zdaniami. Odnoszę wrażenie, jakby była przy tym obecna. Nie
ma obrączki na palcu. — Zaczął ją bić. I jak zawsze zwyciężył. Sąsiedzi wezwali policję. Gliniarze zabrali go do aresztu, a Kelly pojechała do szpitala. Napije się pan czegoś? — Nie, dziękuję. — Wczoraj wieczorem zabrałam ją ze szpitala, a dzisiaj rano zawiozłam do poradni małżeńskiej w śródmieściu. Porozmawiała z jakimś radcą prawnym, który zalecił, co należy zrobić, i dał Kelly mnóstwo różnych broszur. Są tam, gdyby chciał je pan przejrzeć. Wszystko sprowadza się do tego, że trzeba jak najszybciej wystąpić o rozwód i ukrywać ją do czasu jego uzyskania. — Zrobili ci zdjęcie? — pytam, delikatnie poklepując dziewczynę po kolanie. Przytakuje ruchem głowy. Mimo gigantycznej opuchlizny łzy zaczynają jej spływać po obu policzkach. — Tak, wykonano całą serię fotografii. Wielu obrażeń teraz nie widać. Pokaż mu, Kelly. Przecież to twój adwokat. Powinien wiedzieć wszystko. Przy pomocy Robin dziewczyna wolno podnosi się na nogi, odwraca tyłem do mnie i podciąga koszulę do pasa. Pod spodem nie ma bielizny. Całe jej pośladki i tylną stronę ud pokrywają rozlegle obrażenia. Kelly z ociąganiem podnosi koszulę jeszcze wyżej, odsłaniając siniaki na plecach. Po chwili opuszczają i ostrożnie siada z powrotem. — Stłukł ją pasem — wyjaśnia Robin. — Po prostu przełożył przez kolano i walił z całej siły. — Ma pani chusteczkę? — pytam gospodyni, delikatnie ocierając dłonią łzy z twarzy Kelly. — Oczywiście. Robin podaje mi całe pudełko ligninowych chusteczek. Dokładnie osuszam nimi policzki dziewczyny. — I co zamierzasz teraz zrobić, Kelly? — pytam. — Żartuje pan? — wtrąca Robin. — Ona musi wystąpić o rozwód, w przeciwnym razie ten drań ją zabije. — Czy to prawda? Zamierzasz złożyć pozew? Kelly potakuje ruchem głowy i mówi cicho: — Tak. Jak najszybciej. — Zrobię to jutro. Dziewczyna zaciska palce na mojej dłoni i spogląda na mnie pra okiem. — Więc pozostaje nam jeszcze dragi problem — odzywa się Robin. — Ona nie może tu zostać. Dziś rano Cliff wyszedł z aresztu i już zaczął dzwonić po wszystkich znajomych. Wzięłam na dzisiaj wolne w pracy, koło południa odebrałam jego telefon. Powiedziałam, że o niczym nie wiem. Po raz drugi zadzwonił godzinę później i zaczął mi grozić. Kelly, biedactwo, nie ma zbyt wielu przyjaciół, zatem Cliff bez trudu ją odnajdzie. W dodatku nie mieszkam tu sama i nie mogę wziąć dłuższego urlopu. — Nie mogę tu zostać — dodaje Kelly, z trudem wymawiając słowa. — Dokąd chcesz pójść? Okazuje się, że Robin już o tym pomyślała. — No więc ten radca prawny, z którym rozmawiałyśmy dziś rano, podał nam adres pewnego schroniska dla maltretowanych kobiet. To zakamuflowany pensjonat, o którym nie wiedzą żadne władze, ani miejskie, ani stanowe. Adres tego domu jest przekazywany wyłącznie z ust do ust. Podobno kobiety są tam bezpieczne, ponieważ ukochani małżonkowie nie mają szans ich odnaleźć. Problem polega na tym, że pobyt kosztuje sto dolarów dziennie i można się tam schronić tylko na tydzień. Ja nie zarabiam nawet tej setki dziennie. — I masz zamiar się tam ukryć? — pytam Kelly, a dziewczyna potakuje w milczeniu. — Dobrze. Zawiozę cię jutro rano.
Robin głośno wzdycha z wyraźną ulgą. Pospiesznie idzie do kuchni i zaraz wraca z kartką na której jest wypisany adres schroniska. — Pokaż mi swoje zęby — zwracam się do Kelly. Dziewczyna otwiera usta najszerzej jak to możliwe. Z przodu ma wszystkie zęby. — Niczego ci nie wybił? Przecząco kręci głową Delikatnie dotykam bandaża nad opuchniętym okiem. — Ile masz szwów? — Sześć. Pochylam się bliżej i oburącz obejmuję jej dłoń. — To się już nigdy więcej nie powtórzy, rozumiesz? Kelly kiwa głową i pyta szeptem: — Na pewno? — Ja ci to obiecuję. Robin siada z powrotem obok Kelly i wręcza mi kartkę. Po chwili dodaje: — Proszę posłuchać, panie Baylor. Pan nie zna Cliffa, a ja tak. To nieokrzesany wariat, a kiedy wypije, zmienia się w dzikusa. Niech pan będzie ostrożny. — Proszę się nie martwić. — Możliwe, że już teraz czai się gdzieś przed tym domem. — Nie boję się go — oznajmiam pewnie, wstaję i całuję Kelly w czoło. — Z samego rana złożę pozew rozwodowy, a potem przyjadę po ciebie, dobrze? Jestem w trakcie poważnej rozprawy, ale postaram się wszystko załatwić. Robin odprowadza mnie do drzwi, jeszcze raz dziękując za szybkie przybycie. Starannie zamyka je za mną. Przez chwilę stoję na korytarzu, wsłuchując się w stukot zasuwanych rygli i brzęk zakładanego łańcucha. Dochodzi pierwsza w nocy. Mroźne powietrze działa otrzeźwiająco. Nie dostrzegam żadnej sylwetki kryjącej się w ciemnościach. Po takich przeżyciach nie mógłbym już zasnąć, toteż jadę do biura. Parkuję samochód przy krawężniku, dokładnie pod oknem mojego gabinetu, po czym szybko podbiegam do drzwi wejściowych. To niezbyt bezpieczna okolica o tej porze. Starannie zamykam za sobą drzwi i wchodzę do pokoju. Po tym, co już przeszedłem, wystąpienie w sprawie rozwodowej wydaje mi się czystą formalnością w każdym razie całkowicie legalną. Walcząc z wyrzutami sumienia, siadam do maszyny i zaczynam wypisywać pozew. Dość szybko pozbywam się oporów psychicznych, tłumacząc sobie w duchu, że naprawdę pomagam uratować ludzkie życie.
*** Deck przyjeżdża o siódmej i budzi mnie z drzemki. Zasnąłem przy biurku koło czwartej nad ranem. Shifflet mówi stanowczo, że wyglądam na okropnie zmęczonego, pyta, co mnie zmusiło do wyskoczenia z łóżka w środku nocy. Opowiadam mu o wszystkim, lecz on reaguje ostro: — Zajmujesz się jakimś cholernym rozwodem, kiedy za dwie godziny masz wygłosić w sądzie mowę końcową? — Uspokój się, Deck. Dam sobie radę. — Taki jesteś pewny swego? — Nieźle im dołożymy, zobaczysz. Great Benefit dokumentnie się pogrążyło.
— Nie o to mi chodzi. Uśmiechasz się z wyraźną wyższością, ale tylko dlatego, że ostatecznie zdobędziesz tę dziewczynę. — Bzdura. Zaparzysz kawę? Deck krzywi się, marszczy nos. On sam jest diabelnie przejęty. — Zaraz zrobię — mruczy, wychodząc z pokoju. Wypisany wniosek rozwodowy leży na moim biurku. Mam zamiar poprosić urzędnika sądowego, żeby dostarczył go Cliffowi w godzinach pracy, bo inaczej może mieć kłopoty z odnalezieniem pozwanego. Do wniosku dołączyłem prośbę o wydanie przez sędziego nakazu, by pozwany nawet nie próbował osobiście się skontaktować z moją klientką.
ROZDZIAŁ 49 To, że jestem żółtodziobem, ma także swoje zalety — nikogo nie dziwi moja trema i roztrzęsienie. Przysięgli doskonale wiedzą, że nie mam żadnego doświadczenia, nie oczekują zatem porywającej mowy. Do tej pory nie mogłem jeszcze rozwinąć w sobie zdolności oratorskich. Popełniłbym wielki błąd, gdybym chciał udawać kogoś innego. Może po latach, kiedy będę już siwy, mój głos nabierze ciepłej barwy, a w moich aktach znajdą się zapisy o setkach podobnych wystąpień na różnych salach sądowych, wyrobię w sobie umiejętności aktorskie. Ale do tego jeszcze daleko. Dzisiaj Rudy Baylor jest tylko nikomu nieznanym, początkującym adwokatem, który chce prosić przysięgłych o sprawiedliwy werdykt. Staję przed nimi, spięty i zdenerwowany, próbując choć trochę się rozluźnić. Doskonale wiem, co powinienem powiedzieć, gdyż powtarzałem to setki razy. Ale nie chcę też, aby ta mowa przypominała recytację. Zaczynam od wyjaśnienia, że jest to niezwykle ważny dzień dla mojej klientki, ponieważ staje przed szansą wyegzekwowania tego, co jej się należy od towarzystwa Great Benefit. Taka szansa już się nie powtórzy, nie będzie drugiej rozprawy i drugiego zespołu przysięgłych, u których można by szukać pomocy. Proszę ich, żeby cały czas mieli na uwadze Dot i to wszystko, przez co musiała przejść. Wspominam krótko Donny’ego Raya, starając się, aby nie zabrzmiało to melodramatycznie. Proszę tylko, aby wszyscy spróbowali sobie wyobrazić, jak to jest, kiedy się kona bardzo powoli, ze świadomością iż można było przeżyć, gdyby się w porę uzyskało konieczny przeszczep. Mówię powoli, starannie dobierając słowa, jakby płynęły z głębi serca. Staram się zachować spokojne brzmienie głosu i śmiało patrzę w oczy całej dwunastce przysięgłych, jak gdybym oczekiwał, że dojrzę w nich łzy. Omawiam warunki polisy ubezpieczeniowej, nie wdając się w żadne szczegóły. Równie krótko wspominam o istocie przeszczepów szpiku kostnego. Nadmieniam jednak, że strona pozwana nie znalazła żadnych kontrargumentów przeciwko miarodajnej ocenie doktora Korda. Takie operacje już dawno przestały być zabiegami eksperymentalnymi, a wszystko wskazuje na to, że wykonany w porę przeszczep zdołałby uratować życie Donny’ego Raya. Podnoszę nieco głos, przechodząc do podsumowania brudnych machinacji kierownictwa Great Benefit. Mówię o ukrywaniu dokumentów i składaniu kłamliwych zeznań. Te rzeczy w trakcie rozprawy zostały ujawnione w tak ewidentny sposób, że byłoby błędem z mojej strony rozwodzić się teraz nad nimi. Olbrzymią zaletą trwającego tylko cztery dni procesu jest to, że zeznania świadków wciąż są bardzo żywe w pamięci przysięgłych. Opierając się na faktach ujawnionych przez Jackie Lemanczyk oraz danych statystycznych firmy ubezpieczeniowej, wypisuję kredą na tablicy parę liczb: sumaryczną liczbę polis będących na rynku w roku 1991, liczbę nadesłanych wniosków o odszkodowania oraz liczbę odpowiedzi odmownych. Ich wymowa jest oczywista, każdy uczeń szkoły podstawowej potrafiłby zapamiętać proste obliczenia. Te liczby świadczą dobitnie o podstępnej intrydze zarządu towarzystwa, który postanowił przez rok powiększać fundusze firmy, oddalając niemal wszystkie wnioski klientów. Cytuję słowa Jackie, według której chodziło o „plan eksperymentalny”, mający wykazać, ile można zarobić w ciągu roku, maksymalnie ograniczając liczbę wypłacanych odszkodowań. Ta decyzja została podjęta z pełną odpowiedzialnością a kryła się za nią wyłącznie chciwość. Nikt nie zaprzątał sobie głowy losem takich klientów, jak Donny Ray Black.
Nawiązawszy do kwestii pieniędzy, sięgam po sprawozdanie finansowe towarzystwa i wyjaśniam przysięgłym, że analizuję je od czterech miesięcy i nadal wiele spraw pozostaje dla mnie zagadką. Wszystkie firmy ubezpieczeniowe stosują się do swoich własnych, pogmatwanych zasad księgowości. Pewne pojęcie o wielkości funduszy dają jedynie wartości ujawnione przez świadków z zarządu Great Benefit. Znów sięgam po kredę i przeprowadzam obliczenie, dodaję wielkości funduszy inwestycyjnych, zapasów gotówkowych oraz nienaruszalnych rezerw, z czego wynika, że firma obraca w sumie czterystoma siedemdziesięcioma pięcioma milionami dolarów. Przypominam, że według prezesa wartość netto aktywów Great Benefit wynosi około czterystu pięćdziesięciu milionów. — Jak można ukarać tak bogatą instytucję? — pytam, po czym zawieszam głos. Przysięgli wpatrują się we mnie błyszczącymi oczyma, jakby się wprost nie mogli doczekać z mych ust konkretnej propozycji. Posługuję się przykładem, który jest wykorzystywany na salach rozpraw już od wielu lat. Adwokaci procesowi wręcz uwielbiają tę metodę perswazji, w podręcznikach znalazłem kilkadziesiąt różnych jej odmian. Z uwagi na swoją prostotę nadzwyczaj często okazuje się skuteczna. Zaczynam od przypomnienia, że jestem młodym, początkującym adwokatem, który dopiero niedawno uzyskał licencję i ledwie zarabia na życie. Załóżmy, że będę ciężko pracował, a do tego oszczędzał, i moje wysiłki zaowocują po dwóch latach zgromadzeniem na koncie bankowym dziesięciu tysięcy dolarów. To naprawdę ciężko zarobione pieniądze, nic więc dziwnego, że będę próbował je zabezpieczyć. Załóżmy jednak, że popełnię jakieś wykroczenie, na przykład stracę panowanie nad sobą i kogoś pobiję, złamię człowiekowi nos. Co oczywiste, będę zobowiązany pokryć wszelkie koszty leczenia, ale ponadto zostanie mi wymierzona kara, mająca być przestrogą na przyszłość. Mam tylko dziesięć tysięcy dolarów. Jaka suma może być dla mnie wystarczającą karą? Jeden procent to sto dolarów, konieczność wypłacenia takiego odszkodowania chyba mnie nie zaboli. To jasne, że taka suma też nie jest do pogardzenia, ale jej straty raczej nie odczuję dotkliwie. Więc może pięć procent? Czy pięćset dolarów to odpowiednia kwota, żeby powstrzymać mnie przed złamaniem nosa komuś innemu? Czy uznam to za wystarczającą przestrogę, jeśli będę musiał wystawić czek na tę sumę? Nie wiadomo. To może dziesięć procent? Mogę się założyć, że gdybym w takiej sytuacji został ukarany odszkodowaniem w wysokości tysiąca dolarów, dwie rzeczy wziąłbym do serca. Po pierwsze, byłoby mi naprawdę żal straconych pieniędzy. A po drugie, dobrze bym się zastanowił nad konsekwencjami przy kolejnej okazji do bójki. Jak zatem naliczyć odpowiednią karę dla Great Benefit? Czy taką samą, jaką sąd wymierzyłby mnie lub mojemu sąsiadowi? Proszę spojrzeć na wypisane liczby, uzmysłowić sobie wielkość funduszy, jakimi dysponuje towarzystwo, a następnie zadecydować, jakie odszkodowanie byłoby wystarczającą przestrogą na przyszłość, ale zarazem nie doprowadziło pozwanego do ruiny. Powinniśmy stosować takie same reguły wobec bogatych firm, bo przecież kierujący nimi ludzie niczym się nie różnią od pozostałych obywateli. Mówię przysięgłym wyraźnie, że wielkość odszkodowania zależy wyłącznie od ich decyzji. Wystąpiliśmy w pozwie o dziesięć milionów dolarów, lecz oni w żaden sposób nie są związani tą liczbą. Jeśli uznają, że Great Benefit postąpiło niezgodnie z przepisami, mogą zasądzić dowolną kwotę rekompensaty, ja zaś nie mam prawa czegokolwiek im sugerować. Dziękuję za uwagę i uśmiechając się przyjaźnie, dodaję, że jeśli teraz nie zdecydują się położyć tamy bezprawnym praktykom Great Benefit, sami mogą się stać kolejnymi ofiarami takiego ubezpieczyciela. Niektórzy odpowiadają mi nieznacznym potakiwaniem głową, inni lekkim uśmiechem, jeszcze inni wpatrują się w liczby wypisane na tablicy.
Wracam na swoje miejsce. Siedzący przy stole Deck uśmiecha się od ucha do ucha. Cooper Jackson, zajmujący miejsce w ostatnim rzędzie sali, daje mi znak kciukiem skierowanym ku górze. Nawet nie mam odwagi zerknąć na Dot. Strasznie jestem ciekaw, czy wielki Leo Drummond zdoła po raz kolejny odnotować zwycięstwo strony pozwanej. Zaczyna od lakonicznych przeprosin za swoje zachowanie podczas wyboru ławy przysięgłych, tłumacząc, że zapewne wstał wówczas lewą nogą, ale teraz liczy na wyrozumiałość. Następnie rozwodzi się nad swoim klientem, przedstawiając firmę jako jedno z najstarszych towarzystw ubezpieczeniowych w Stanach, cieszące się wielkim respektem. Ale w tym wypadku urzędnicy popełnili błąd. Poważne uchybienie. Oddalili wniosek powoda, zasłaniając się bezdusznymi przepisami, dopuścili się nawet obrazy. Jego klient uznaje to za olbrzymią pomyłkę. Ale w firmie pracuje ponad sześć tysięcy osób, nie sposób ściśle kontrolować wszystkich inspektorów, sprawdzać wysyłanych przez nich pism. Nie pada nawet jedno słowo przeprosin, żadnego bicia się w piersi. Po prostu urzędnicy popełnili błąd. Przez kilka minut Drummond ciągnie ten temat, dość skutecznie odmalowując postępowanie swojego klienta jako czysto przypadkowe, pozbawione złych intencji. Nie wspomina nawet o zdemaskowanych machinacjach, spreparowanych instrukcjach, ukrytych dokumentach czy ujawnionych kłamstwach w zeznaniach świadków. Fakty są dla niego niczym pole minowe, toteż błyskawicznie zmienia kierunek natarcia. Przyznaje solennie, że towarzystwo powinno było pokryć koszty operacji, bez sprzeciwu wyłożyć dwieście tysięcy dolarów. Oznajmia to posępnym tonem, przysięgli słuchają go w skupieniu. Ale zaraz próbuje zmienić ich nieprzychylne nastawienie, co wydaje się skutkować. Nawiązując do wypisanych przeze mnie liczb, oznajmia, że jest zaszokowany propozycją by debatując nad karą dla Great Benefit za postępowanie wobec Donny’ego Raya, sędziowie przysięgli brali pod uwagę jakiś procent od wartości rynkowej firmy. Przecież to niedorzeczne! Jaki byłby cel takiego sposobu myślenia? Klient przyznaje, że podjęto błędne decyzje. Ludzie odpowiedzialni za te pomyłki zostali zwolnieni z pracy. Zarząd Great Benefit pragnie oczyścić towarzystwo z wszelkich podejrzeń. Czemu więc miałoby służyć zasądzenie jakiegoś ogromnego odszkodowania? Niczemu. Absolutnie niczemu. Drummond dość ostrożnie przytacza argument o niepotrzebnym robieniu ze zwykłych ludzi milionerów. Ale czyni to tak, żeby nie obrazić Dot, gdyż wówczas byłby jeszcze bardziej przegrany w oczach przysięgłych. Przytacza kilka danych o rodzinie Blacków, mówi o ich domu, statusie majątkowym, sąsiadach, i tak dalej. Z wyczuciem odmalowuje sytuację przeciętnych obywateli średniej klasy, żyjących z emerytury bądź renty. Nieźle mu to idzie, nawet znany ilustrator, choćby taki jak Norman Rockwell, nie zrobiłby tego lepiej. Oczyma wyobraźni widzę ten przytulny domek przy ocienionej uliczce i zaprzyjaźnionego dostawcę gazet. Leo jest doskonałym gawędziarzem, przysięgli słuchają go z uwagą. Nic dziwnego, przecież opisuje ten sam model życia który oni znają aż za dobrze. Zatem dlaczego wy, sędziowie przysięgli, mielibyście uszczuplać fundusze Great Benefit i czynić z Blacków bogaczy? To by jedynie zmąciło ten kryształowy obraz, wyrwało tych ludzi z ich środowiska, odgrodziło murem od sąsiadów i przyjaciół. Krótko mówiąc, doprowadziło ich do zguby. Czy poza tym ktokolwiek ma prawo żądać tak gigantycznego odszkodowania, jakie proponuje pełnomocnik powoda, pan Rudy Baylor? Oczywiście, że nie. To by nie licowało z majestatem sądu i było rażącą niesprawiedliwością gdyby pozbawić firmę tak wielkiego funduszu jedynie z tej przyczyny, że jest on dostępny. Szybko podchodzi do tablicy i wypisuje sumę: siedemset czterdzieści sześć dolarów. Oznajmia przysięgłym, że tyle wynosi miesięczny dochód rodziny Blacków. Tuż obok umieszcza
sumę dwustu tysięcy dolarów, oblicza z niej sześć procent i dopisuje dwanaście tysięcy dolarów. Tłumaczy, że przecież tak gigantyczne odszkodowanie podwoi dochody rodziny. Bo czyż może być inaczej? Obliczenia są proste. Jeśli Blackowie otrzymają dwieście tysięcy, czyli zwrot teoretycznych kosztów operacji, i dobrze zainwestują te wolne od podatku pieniądze, zarobią sześć procent rocznie, czyli tysiąc dolarów miesięcznego dochodu, także wolnego od podatku. Great Benefit zgodzi się nawet zainwestować pieniądze Dot i Buddy’ego Blacków. Cóż za wspaniałomyślna propozycja! Ale trzeba przyznać, że Drummond robi to przekonująco. Jego argumenty są aż nadto wymowne. Z obawą spoglądam na twarze przysięgłych, którzy słuchają Leo w pełnym skupieniu. Wbijają wzrok w tablicę. Bez trudu odgaduję ich myśli: Tak, to chyba uczciwy kompromis. W tej chwili mogę się jedynie łudzić nadzieją że pamiętają stanowcze twierdzenie Dot, iż chce ona przeznaczyć całe odszkodowanie na konto Amerykańskiego Towarzystwa do Walki z Białaczką. Drummond kończy mowę prośbą o uczciwy werdykt, podyktowany zdrowym rozsądkiem. Mówi to nadzwyczaj łagodnym, ciepłym tonem. Jest jedną wielką chodzącą dobrocią. Nie chce niczego więcej, tylko wymierzenia sprawiedliwości. Kończy i wraca na swoje miejsce. Jako reprezentant powoda mam jeszcze prawo do ostatniego słowa. Specjalnie na ten cel przeznaczyłem dziesięć minut z przysługujących mi trzydziestu, toteż teraz podchodzę do ławy przysięgłych i uśmiecham się przyjaźnie. Mówię, że mam głęboką nadzieję, iż kiedyś także będę umiał wygłaszać tak piękne mowy, jak pan Drummond, niezwykle zdolny i doświadczony adwokat, jeden z najlepszych specjalistów w naszym stanie. Doskonale wiem, że brak mi jeszcze wielu umiejętności. Mam jednak kilka uwag do jego wystąpienia. Po pierwsze, zarząd Great Benefit dopiero teraz przyznaje się do popełnionego błędu i proponuje odszkodowanie w wysokości dwustu tysięcy dolarów. Dlaczego? Ponieważ dopiero teraz ludzie z kierownictwa firmy zaczęli obgryzać paznokcie ze strachu, że mogą stracić więcej niż teoretyczny koszt operacji. Po drugie, czy pan Drummond ujawnił popełnione błędy i zaproponował ugodowe odszkodowanie w poniedziałek rano? Nie uczynił tego. A przecież już wówczas wiedział o postępowaniu swojego klienta to samo, co wie dzisiaj. Dlaczego zatem wtedy nie przyznał przed ławą przysięgłych, że jego klient dopuścił się uchybienia? Otóż dlatego, że strona pozwana miała nadzieję, iż prawda nie ujrzy światła dziennego. Stało się jednak inaczej, zeznania świadków odsłoniły kulisy machinacji. Na zakończenie postanawiam sprowokować przysięgłych. — Jeśli uznają państwo, że mojej klientce należy się tylko tych dwieście tysięcy, to proszę w ogóle nie zasądzać odszkodowania. My nie chcemy tych pieniędzy. Miały być przeznaczone na operację, która nie doszła do skutku. Jeśli uchwalą państwo, że postępowanie kierownictwa Great Benefit nie zasługuje na znaczącą karę, to proszę nie odbierać firmie nawet tych dwustu tysięcy. Po prostu spokojnie rozjedziemy się wówczas do swoich domów. Idę powoli wzdłuż barierki, spoglądając kolejno przysięgłym prosto w oczy. Mogę wyczytać z ich spojrzeń, że mnie nie zawiodą. — Dziękuję państwu za uwagę — mówię, po czym wracam na miejsce i siadam obok klientki. Sędzia Kipler udziela ostatnich instrukcji, a mnie ogarnia przemożne poczucie ulgi. Od dawna nie czułem się aż tak rozluźniony. W najbliższej perspektywie nie mam żadnych świadków, dokumentów, oficjalnych wniosków i opasłych uzasadnień, żadnych przesłuchań i naglących terminów, żadnych zmartwień o takie czy inne nastawienie przysięgłych. Oddycham głęboko i rozsiadam się wygodnie na krześle. Teraz mógłbym chyba przespać z tydzień. Ale ten spokój jest mi dany zaledwie na pięć minut, do czasu wyjścia przysięgłych z sali. Dochodzi wpół do jedenastej.
Zaczyna się nerwowe oczekiwanie.
*** Idziemy razem z Deckiem na drugie piętro i składamy w kancelarii pozew rozwodowy państwa Rikerów, po czym wracamy do gabinetu Kiplera. Sędzia gratuluje mi znakomitego wystąpienia, ja, chyba po raz setny, dziękuję mu za okazaną pomoc. Ale głowę mam już zaprzątniętą czym innym. Pokazuję Kiplerowi kopię wystąpienia o rozwód, pospiesznie relacjonuję historię katowania Kelly Riker przez jej nieokrzesanego męża i pytam, czy byłby skłonny w trybie wyjątkowym podpisać sądowy nakaz, zabraniający Cliffowi zbliżać się do swojej żony. Sędzia nie znosi rozwodów, ale postawiłem go w trudnej sytuacji. W wypadkach znęcania się nad współmałżonkiem powszechnie wydaje się tego typu nakazy. Kipler ma do mnie zaufanie, toteż po krótkim namyśle podpisuje odpowiedni formularz. Przysięgli jeszcze nie uchwalili werdyktu. Posiedzenie trwa od piętnastu minut. Zgodnie z umową Butch czeka na korytarzu. Przekazuję mu kopię pozwu rozwodowego oraz nakaz podpisany przez sędziego Kiplera. Butch podjął się dostarczyć papiery Cliffowi Rikerowi. Jeszcze raz go proszę, by w miarę możliwości zrobił to tak, żeby pozwany nie czuł się znieważony wobec kolegów z pracy. Czekamy na sali rozpraw przez godzinę. Drummond ze swoim zespołem okupuje stół strony pozwanej, przy drugim siedzę ja, Deck, Cooper Jackson, Hurley oraz Grunfeld. Z rozbawieniem obserwuję, jak przedstawiciele Great Benefit stronią od jakichkolwiek kontaktów ze swoimi pełnomocnikami. Cała trójka, Underhall, Aldy oraz Lufkin, przeniosła się do ostatniego rzędu — siedzą z nosami spuszczonymi na kwintę, jakby czekali pojawienia się plutonu egzekucyjnego. W południe Kipler przekazuje woźnemu, by dostarczono lunch do sali posiedzeń, i ogłasza przerwę do trzynastej trzydzieści. Z każdą minutą niepokój coraz bardziej skręca mi wnętrzności, więc nawet nie zamierzam tknąć żadnego jedzenia. Jadąc przez miasto w kierunku mieszkania Robin, dzwonię z aparatu komórkowego do Kelly. Dziewczyna czeka samotnie. Jest ubrana w stary, powypychany dres i pożyczone pantofle. Nie zdążyła zabrać niczego, ani ubrań, ani podstawowych przyborów toaletowych. Schodzi bardzo wolno, krzywiąc się z bólu. Doprowadzam ją do samochodu, otwieram drzwi, pomagam zająć miejsce. Unoszę jej potłuczone nogi i delikatnie wsuwam do wnętrza pojazdu. Dziewczyna tylko zagryza zęby, nie skarżąc się na nic. Siniaki na jej twarzy i szyi w świetle słonecznym wydają się o wiele ciemniejsze. Kiedy powoli wyjeżdżamy z osiedla, dostrzegam, że rozgląda się na boki, jak gdyby przestraszona, że Cliff może się czaić za którąś kępą krzaków. — Złożyłem dzisiaj ten pozew — mówię, wręczając jej kopię wniosku. Kelly unosi pismo do oczu i czyta powoli. — Kiedy on to dostanie? — pyta w końcu. — Już powinien dostać. — Wścieknie się do reszty. — Już się wściekł. — Nie da ci spokoju. — Może i tak byłoby lepiej? Ale nie zrobi tego, bo jest tchórzem. Każdy facet, który się wyładowuje na swojej żonie, musi być najpodlejszym tchórzem. O nic się nie martw. Mam pistolet.
*** Pod zapisanym adresem stoi stary, nieoznakowany dom, niczym się nie wyróżniający od pozostałych w tej okolicy. Przed frontowym wejściem ciągnie się rozległy trawnik tonący w głębokim cieniu wysokich drzew i żywopłotów. Z sąsiednich domów trudno nawet dojrzeć, co się dzieje na podwórzu. Docieramy do końca długiego podjazdu i parkuję samochód między dwoma innymi autami. Zostawiam Kelly w wozie i podchodzę do małych, bocznych drzwi. Czyjś głos przez domofon prosi mnie o podanie nazwiska. Pomyślano o środkach ostrożności. We wszystkich oknach są pozamykane ciężkie okiennice. Tylne podwórze ogranicza parkan z grubych desek mierzący prawie trzy metry wysokości. Po pewnym czasie drzwi się uchylają i na zewnątrz wygląda młoda, wysportowana kobieta. Wolałbym z nią nie zadzierać, nie wspominając już o tym, że mam za sobą cztery dni wyczerpującego procesu i dosłownie lecę z nóg. — Szukam Betty Norvelle — mówię. — To ja. Gdzie jest Kelly? Ruchem głowy wskazuję samochód. — Proszę ją przyprowadzić. Bez trudu bym ją przyniósł na rękach, lecz Kelly ma tak posiniaczone uda, że tylko zadałbym jej ból. Pomagam dziewczynie wysiąść i dokuśtykać do wejścia. Mam wrażenie, jakbym eskortował dziewięćdziesięcioletnią staruszkę. Betty uśmiecha się do Kelly i wprowadza nas do niewielkiego pokoju. To coś w rodzaju recepcji. Siadamy obok siebie przy stole, Betty zajmuje miejsce naprzeciwko. Rozmawiałem z nią rano przez telefon i oznajmiła, że koniecznie musi zobaczyć wniosek o rozwód, toteż teraz wręczam jej dokument. Czyta go pobieżnie. Trzymam Kelly za rękę. — Więc jest pan jej adwokatem? — pyta, wymownie zerkając na nasze złączone dłonie. — Owszem, a także bliskim przyjacielem. — Kiedy masz następną wizytę u lekarza? — Za tydzień — odpowiada Kelly. — I do tego czasu nie potrzebujesz specjalistycznej opieki? — Nie. — Bierzesz jakieś lekarstwa? — Tylko przeciwbólowe. Sprawy formalne są załatwione. Wystawiam czek na dwieście dolarów, to depozyt i opłata za pierwszą dobę pobytu. — Nie jesteśmy licencjonowanym ośrodkiem — wyjaśnia Betty. — To spokojne schronisko dla maltretowanych kobiet, żyjących w ciągłym zagrożeniu. Ten dom należy do osoby, która sama zaznała wielu cierpień. W mieście powstało kilka tego typu przytułków. Są otoczone tajemnicą, nikt nie wie, czym się tu zajmujemy. Chcemy, aby tak nadal zostało. Czy oboje zgadzacie się zachować wszystko w ścisłym sekrecie? — Oczywiście — mówię szybko, a Kelly tylko kiwa głową. Betty podsuwa nam formularze do podpisu. — Ale to nie jest nielegalne, prawda? — pyta Kelly. Wcale się jej nie dziwię, na mnie także ten dom robi przygnębiające wrażenie. — Nie jest. Najgorsze, co nas może spotkać, to oficjalny zakaz prowadzenia dalszej działalności. Musielibyśmy przenieść schronisko w inne miejsce. Prowadzimy je już od czterech lat i do tej pory udało się zachować tajemnicę. Mam nadzieję, że zostaliście poinformowani, iż można się u nas zatrzymać najdłużej na tydzień.
Oboje przytakujemy. — Powinniście już teraz zacząć myśleć, co zrobicie po upływie tego tygodnia — dodaje Betty. Z przyjemnością zabrałbym Kelly do swojego mieszkania, lecz jeszcze nie rozmawialiśmy na ten temat. — Ile kobiet tu przebywa? — pytam z ciekawości. — Obecnie pięć. Kelly będzie miała oddzielny pokój z łazienką. Wyżywienie jest niezłe, trzy posiłki dziennie. Można jadać w swoim pokoju albo we wspólnej jadalni. Nie prowadzimy ani opieki lekarskiej, ani porad prawnych, nie organizujemy żadnych spotkań z adwokatami. Zapewniamy wyłącznie schronienie oraz miłą rodzinną atmosferę. Nic ci tu nie grozi, Kelly. Twój mąż cię tu nie znajdzie. Dom jest przez całą dobę strzeżony przez uzbrojonego strażnika. — Czy on będzie mógł mnie odwiedzać? — pyta Kelly, wskazując mnie ruchem głowy. — Owszem, pozwalamy na odwiedziny, ale każdą wizytę trzeba wcześniej uzgodnić telefonicznie. Wymagamy też, aby odwiedzający dokładnie się upewnił, czy nie jest śledzony. Przykro mi, ale pan nie będzie mógł tu zostać na noc. — Oczywiście, rozumiem. — Jeszcze jakieś pytania? Jeśli nie, to oprowadzę Kelly po domu. Pan będzie mógł się z nią zobaczyć dzisiaj wieczorem. To jasne, że powinienem już sobie pójść. Żegnam się z Kelly i obiecuję ją odwiedzić wieczorem. Dziewczyna prosi nieśmiało, żebym przywiózł ze sobą pizzę. No cóż, ostatecznie mamy dzisiaj piątek. Kiedy odjeżdżam sprzed schroniska, nie mogę się pozbyć wrażenia, że wprowadziłem Kelly do jakiejś zakonspirowanej organizacji.
*** Na korytarzu sądu podbiega do mnie dziennikarz z Cleveland i zaczyna rozpytywać o Great Benefit. Czy wiem, że prokurator generalny stanu Ohio zarządził dochodzenie w sprawie towarzystwa? Mijam go bez słowa, facet idzie za mną aż do wejścia na salę. Deck siedzi samotnie. Zespół obrony opowiada sobie szeptem jakieś dowcipy. Nie ma Kiplera za stołem sędziowskim. Panuje atmosfera wyczekiwania. Butch przekazał pozew Cliffowi, kiedy ten wychodził na lunch. Riker obrzucił go stekiem wyzwisk. Butch w takich sytuacjach nie traci zimnej krwi, postawił się ostro i tamten odszedł w pośpiechu. Na wszystkich dokumentach figuruje moje nazwisko jako pełnomocnika powoda, toteż od tej chwili będę musiał częściej zerkać za siebie. Wszyscy schodzą się kolejno przed drugą. Najpierw zjawia się Booker, siada obok mnie na ławce i wymieniamy po kilka zdań. Później wracają z lunchu Jackson, Hurley i Grunfeld. Od razu widać, że wypili po parę kieliszków. Dziennikarz z Cleveland także zajmuje miejsce w ostatnim rzędzie, nikt nie chce z nim rozmawiać. W rozmowach królują domysły na temat przebiegu narady przysięgłych. W tego typu sprawach werdykt na korzyść powoda jest zazwyczaj ustalany dość szybko, ale ta zwłoka może oznaczać tylko jedno: wywiązała się jakaś dyskusja. Przysłuchuję się rozmowom kolegów, lecz nie mogę już usiedzieć na miejscu. Po jakimś czasie wychodzę na korytarz, żeby się napić wody, później zamykam się na krótko w pokoju adwokackim, wreszcie idę do baru. Nerwowo krążę po korytarzu. Ssanie w żołądku staje się nie do zniesienia, a serce zaczyna mi walić jak młotem. Booker zna mnie lepiej niż ktokolwiek inny, toteż wkrótce do mnie dołącza. On także jest podekscytowany. Razem przemierzamy bez celu wykładane marmurami korytarze, chcąc jakoś zabić to oczekiwanie. Powoli się uspokajam, w chwilach tak silnego zdenerwowania dobrze mieć
u boku przyjaciela. Po raz kolejny dziękuję mu za to, że przyszedł. On twierdzi, że za żadne skarby świata nie mógłby przegapić takiej okazji. O wpół do czwartej zyskuję przeświadczenie, że przegraliśmy. Moim zdaniem przysięgli mieli proste zadanie: wykonać kilka obliczeń i ustalić sumę odszkodowania. Dochodzę do wniosku, że byłem chyba nazbyt pewny swego. Przypominam sobie kolejno różne głośne werdykty, jakie zapadały w tym sądzie, a w których zasądzano żenująco niskie rekompensaty. Zaczynam być przekonany, że mimo wszystko nie zburzę statystyki — nasza sprawa stanie się kolejnym przyczynkiem do tego, że w tym stanie każdy adwokat powinien bez zmrużenia oka przyjmować proponowane warunki polubownego rozwiązania sporu. Z każdą minutą ogarnia mnie coraz silniejsze przygnębienie. Wreszcie ktoś wywołuje moje nazwisko z drugiego końca korytarza. Oglądam się. To Deck, stoi przed wejściem do sali i energicznie wymachuje rękoma. — Matko Boska… — mruczę pod nosem. — Tylko spokojnie — upomina mnie Booker, szybkim krokiem ruszając za mną korytarzem. Nabieram głęboko powietrza, w myślach odmawiam krótką modlitwę i wchodzę na salę. Drummond i jego pomocnicy już siedzą na miejscu strony pozwanej. Dot czeka samotnie przy naszym stole. Kiedy mijam barierkę, prawie biegnąc, na salę zaczynają wkraczać sędziowie przysięgli. Trudno cokolwiek wyczytać z ich min. Wszyscy zajmują swoje miejsca i po chwili Kipler pyta głośno: — Czy sędziowie przysięgli uchwalili werdykt? Ben Charnes, ów młody Murzyn, który w tym roku ukończył college, a teraz pełni rolę przewodniczącego ławy przysięgłych, odpowiada: — Tak, Wysoki Sądzie. — Czy werdykt został spisany zgodnie z moimi instrukcjami? — Tak, Wysoki Sądzie. — Proszę powstać i odczytać werdykt. Charnes wolno podnosi się z miejsca. Oburącz trzyma zapisany formularz, palce mu wyraźnie dygoczą. Ale mnie ręce trzęsą się znacznie bardziej. Niemalże wstrzymuję oddech. Jestem tak podniecony, że odczuwam zawroty głowy. Natomiast Dot jest nadzwyczaj opanowana. Ona już wygrała swoją wojnę z Great Benefit. Przedstawiciele towarzystwa przyznali publicznie, na sali rozpraw, że firma postąpiła niewłaściwie. Dla tej kobiety cała reszta się nie liczy. Staram się zachować poważny wyraz twarzy i nie okazywać swego wzburzenia, bez względu na to, jaki uchwalono werdykt. Na studiach byłem do tego przygotowywany. Sięgam po długopis i udaję, że robię jakieś ważne notatki. Zerkam przez ramię i dostrzegam, że cała piątka pełnomocników pozwanego stosuje dokładnie tę samą taktykę. Charnes odchrząkuje głośno i zaczyna czytać: — My, sędziowie przysięgli, uznajemy winę pozwanego i zasądzamy na korzyść powoda należne mu odszkodowanie na pokrycie kosztów leczenia w wysokości dwustu tysięcy dolarów. Następuje dłuższa przerwa. Wszyscy wpatrują się w tę kartkę papieru. Do tej pory obeszło się bez niespodzianek. Charnes ponownie odchrząkuje i czyta dalej: — Ponadto my, sędziowie przysięgli, uznajemy winę pozwanego i zasądzamy na korzyść powoda rekompensatę za doznane krzywdy w wysokości pięćdziesięciu milionów dolarów. Za moimi plecami rozlega się głośny świst powietrza wciąganego do płuc adwokatów z zespołu pozwanego, lecz poza tym na sali zapada martwa cisza. Można by odnieść wrażenie, że na środku eksplodowała bomba. Po krótkiej chwili konsternacji wszyscy się rozglądają jakby wypatrywali zabitych, ale nikt nie został śmiertelnie ugodzony. Wreszcie można znów zaczerpnąć oddechu.
Pospiesznie zapisuję te dwie sumy w notatniku, lecz ręka mi się tak trzęsie, że wychodzą z tego nieczytelne bazgrały. Staram się za wszelką cenę opanować szeroki uśmiech, chociaż musiałbym chyba zmiażdżyć sobie dolną wargę, żeby to osiągnąć. W jednej chwili przychodzą mi do głowy dziesiątki zwariowanych pomysłów. Mam ochotę poderwać się z krzesła i skakać wokół stołu albo wykonać taniec radości, niczym piłkarz przy bocznej linii boiska po zdobyciu zwycięskiej bramki. Mógłbym teraz podbiec do ławy przysięgłych i kolejno wszystkim sędziom całować stopy albo też ganiać wokół zespołu strony pozwanej, ciskając tym bubkom prosto w twarze dziecinne przechwałki. Nie byłoby też źle przeskoczyć stół sędziowski i serdecznie uściskać Tyrone’a Kiplera. Na szczęście udaje mi się odegnać podobne myśli i tylko przekazuję szeptem mojej klientce: — Gratuluję. Dot się nie odzywa. Spoglądam na sędziego, który uważnie czyta protokół ławy przysięgłych. Zerkam na tę dwunastkę, wszyscy wpatrują się we mnie. Nie sposób powstrzymać uśmiechu. Lekko skłaniam głowę, wyrażając im swoją wdzięczność. Niemal odruchowo rysuję w notatniku duży krzyż, po chwili dopisuję pod nim: Donny Ray Black. Zamykam oczy i natychmiast pojawia się przed nimi obraz chłopaka, ten, który najmocniej wrył mi się w pamięć — Donny Ray siedzi na składanym krzesełku w parku miejskim, przygląda się rozgrywkom baseballu, skubie prażoną kukurydzę i uśmiecha się do mnie, wdzięczny za to, że zorganizowałem mu wycieczkę. Błyskawicznie coś mnie ściska za gardło, a pod powiekami zaczynają cisnąć się łzy. Ten chłopak naprawdę nie musiał umrzeć. — Ogłaszam, że werdykt został uchwalony zgodnie z wszelkimi przepisami — mówi Kipler do mikrofonu. Ja bym dodał, że również w zgodzie z sumieniem. Sędzia wygłasza jeszcze krótką mowę do przysięgłych, dziękuje im za czas poświęcony zaszczytnej służbie publicznej, informuje, że należności zostaną im wysłane pocztą w przyszłym tygodniu, prosi, aby z nikim nie rozmawiali o szczegółach tej rozprawy, i zwalnia ich do domu. Woźny po raz ostami wyprowadza ów zespół z sali rozpraw. Już nigdy nie zobaczę tych ludzi, a teraz, w chwili uniesienia gotów byłbym wypłacić każdemu po milionie z przyznanego odszkodowania. Kipler także z trudem zachowuje poważny wyraz twarzy. — Zorganizujemy spotkanie poprocesowe mniej więcej za tydzień — oznajmia. — Moja sekretarka roześle zainteresowanym stronom zawiadomienia. Czy są jeszcze jakieś sprawy? W milczeniu kręcę głową. Czyż mógłbym prosić o cokolwiek więcej? — Nie ma, Wysoki Sądzie — odpowiada cicho Leo, nawet nie podnosząc się z miejsca. Cały zespół pozwanego zaczyna pospiesznie pakować dokumenty do teczek i aktówek. Ci ważniacy chcieliby jak najszybciej stąd wyjść. Jeśli dobrze pamiętam, zapadł właśnie największy werdykt w historii sądownictwa stanu Tennessee i tych pięciu zostanie na zawsze napiętnowanych, że do tego dopuścili. Gdybym nie był aż tak zmęczony i oszołomiony, zapewne bym podszedł do nich, żeby przynajmniej wymienić uściski dłoni. Należałoby się tak zachować, lecz w chwili obecnej nie czuję się do tego zdolny. Znacznie łatwiej mi siedzieć obok Dot i wbijać spojrzenie w zapisane na kartce imię Donny’ego Raya Blacka. W gruncie rzeczy wcale nie stałem się bogaty. Apelacje potrwają rok, może nawet dwa lata, a werdykt przyznaje tak niewyobrażalnie wielką sumę, że atak na niego zostanie przypuszczony ze wszystkich stron naraz. Mogę uznać, że wykroiłem sobie kawał ciężkiej roboty na najbliższą przyszłość. Ale na razie mam dosyć jakiejkolwiek pracy. Kusi mnie, żeby wsiąść w samolot i rozłożyć się gdzieś na plaży.
Kipler uderza młotkiem, oficjalnie kończąc rozprawę. Spoglądam na Dot, która znów zalewa się łzami. Pytam ją, co teraz czuje. Ale Deck podbieg z gratulacjami. Nawet on jest blady, lecz uśmiecha się szeroko, ukazując cztery imponujące siekacze. Ponownie odwracam się w stronę Dot. To twarda kobieta, która rzadko okazuje swoje uczucia, ale teraz nie może się opanować. Delikatnie poklepuję japo ramieniu i podaję chusteczkę. Booker kładzie mi dłoń na karku i mówi, że zadzwoni w przyszłym tygodniu. Jackson, Hurley i Grunfeld podchodzą do naszego stołu, sypiąc jak z rękawa słowami uznania. Spieszą się na samolot, obiecują zatelefonować w poniedziałek. Podchodzi także dziennikarz, ale nie chcę z nim rozmawiać. Nie zwracam na nich wszystkich większej uwagi, ogarnięty troską o moją klientkę. Tylko przelotnie spoglądam na Drummonda i jego pomocników, którzy obładowani jak juczne muły pospiesznie wychodzą z sali. Nie pada między nami nawet jedno słowo. Strasznie bym chciał zmienić się teraz w muchę i przysiąść na ścianie w biurach Trenta i Brenta. Protokólantka oraz woźny powoli zbierają swoje rzeczy i także opuszczają salę. Po chwili zostajemy tylko w trójkę, ja, Dot i Shifflet. Powinienem zajrzeć do gabinetu sędziego, serdecznie podziękować mu za życzliwość i wszelką pomoc, ale postanawiam zrobić to później. Teraz najważniejsze to uspokoić Dot, która musi rozładować nagromadzone przez cały tydzień emocje. Deck bez słowa siada przy stole. Ja także się nie odzywam. Trzymam dłoń kobiety, próbując pohamować łzy cisnące się do oczu i bolesne łomotanie serca. Dot chyba nic już nie obchodzi, ona by chciała jedynie odzyskać syna. Ktoś, prawdopodobnie woźny, gasi światła w głównej części sali, zostawiając zapalone tylko w korytarzu prowadzącym do sali obrad przysięgłych. Otacza nas półmrok. Siedzimy bez ruchu, zasłuchani w powoli cichnący płacz. Wreszcie Dot zaczyna wycierać łzy z twarzy, raz chusteczką kiedy indziej ręką. — Przepraszam — odzywa się zachrypniętym głosem. Wstaje i poprawia ubranie. Biorę ją pod rękę. Deck zaczyna pospiesznie zgarniać papiery do trzech aktówek. Wychodzimy z tonącej w półmroku sali na wykładany marmurami korytarz. Jest już prawie piąta, o tej porze w piątek wieczorem gmach sądu jest niemal wyludniony. Na szczęście nie natykamy się na żadnych reporterów, nie ma tłumu z mikrofonami, kamerami i aparatami fotograficznymi, żądnego usłyszeć na gorąco choćby kilka słów z ust adwokata. Wychodzimy na ulicę, nie zauważeni przez nikogo.
ROZDZIAŁ 50 Kancelaria jest ostatnim miejscem, które chciałbym teraz oglądać. Odczuwam tak olbrzymie wyczerpanie i oszołomienie, że nie w głowie mi jakiekolwiek świętowanie sukcesu. Zresztą zostałem tylko z Deckiem, a on w ogóle nie pije. Ja z pewnością po pierwszym kieliszku usnąłbym na stojąco, więc wolę nie próbować. Zdaję sobie sprawę, że powinniśmy urządzić jakieś huczne przyjęcie, ale nie można było go wcześniej zaplanować, nie znając werdyktu przysięgłych. Odkładam wszystko do jutra. Mam nadzieję, że minie przynajmniej mój dziwny stan skrajnego osłupienia i dopiero wtedy będę zdolny się cieszyć. Nawet radość z tej wielkiej wygranej muszę odłożyć do czasu, aż wrócę do rzeczywistości. Żegnam się z Deckiem po wyjściu z gmachu sądu. Mówię, że lecę z nóg i pokażę się jutro w ciągu dnia. On także jest w głębokim szoku, obaj musimy w samotności przetrawić to, co się stało. Zostawiam samochód przed domem panny Birdie i bezmyślnie wykonuję codzienne, rutynowe sprawdzanie wszystkich pomieszczeń. Dobiega końca kolejny dzień, jak gdyby nic wielkiego się nie wydarzyło. Później siadam na patiu i gapiąc się na ciemne okna mojego mieszkanka w nadbudówce, dopiero po raz pierwszy wracam myślami do spraw finansowych. Ile jeszcze minie czasu, zanim wybuduję czy też kupię odpowiedni dom? Jaki mógłbym sobie sprawić nowy samochód? Staram się odpędzić tego typu rozważania, ale to jest silniejsze ode mnie. No bo co można zrobić, zyskawszy niespodziewanie szesnaście i pół miliona dolarów? Nie da się tego ogarnąć myślą. Podświadomie wynajduję kilkadziesiąt powodów, aby sobie wmówić, że to nieprawda. Przecież rozprawa może zostać unieważniona i odesłana do ponownego rozpatrzenia, wystarczy znaleźć jakiekolwiek uchybienia proceduralne, a znowu znajdę się na lodzie. Sąd apelacyjny może w znaczący sposób pomniejszyć zasądzone odszkodowanie albo nawet odebrać je całkowicie. Doskonale zdaję sobie sprawę, że to wszystko jest bardzo prawdopodobne. Ale w podświadomości owe pieniądze chwilowo należą do mnie. Oddaję się marzeniom, obserwując zachód słońca. Dość szybko robi się chłodno. Po raz kolejny tłumaczę sobie, iż może jutro dotrze do mnie znaczenie tego spektakularnego sukcesu. Na razie muszę się zadowolić tą odrobiną spokoju, jaką zyskałem po zrzuceniu z serca nagromadzonych urazów. Niemal przez rok podsycałem w sobie nienawiść do tego mistycznego tworu kryjącego się pod nazwą Great Benefit Life, żywiłem zapiekły żal do wszystkich pracowników towarzystwa — ludzi, którzy zainicjowali cały łańcuch wydarzeń, zakończonych śmiercią niewinnej ofiary. Mam nadzieję, że teraz dusza Donny’ego Raya także zazna spokoju, że jakiś anioł ją poinformuje o tym, co się dzisiaj stało. Winowajcy zostali ujawnieni i ukarani. Nie ma sensu ich dłużej nienawidzić.
*** Kelly odcina widelcem drobne kawałki pizzy i zjada bez pośpiechu. Wargi ma jeszcze spuchnięte, a zadrapania na policzkach pewnie także dają jej się we znaki. Siedzimy na łóżku w jej pokoiku, oparci plecami o ścianę, z wyciągniętymi nogami, trzymając na kolanach pudełko z pizzą. Przed nami, na niewielkiej komódce, stoi zgrabny telewizor Sony, w którym oglądamy stary western z Johnem Wayne’em w roli głównej.
Dziewczyna ma na sobie ten sam szary dres, jest bosa. Wyraźnie widać dużą bliznę nad kostką prawej stopy, która została jej po ubiegłorocznej operacji. Umyła włosy i zebrała je w koński ogon. Pomalowała nawet paznokcie na różowo. Stara się sprawiać wrażenie zadowolonej i prowadzić luźną rozmowę, ale jest do tego stopnia potłuczona, że jej wysiłki przynoszą mierne rezultaty. Dlatego głównie siedzimy w milczeniu. Nigdy nie zostałem przez nikogo pobity aż do tego stopnia, więc nawet jeśli rozumiem, że musi odczuwać dotkliwy ból przy każdym ruchu, to nie potrafię sobie wyobrazić stanu jej umysłu. Cierpienia fizyczne są znane każdemu, ale rzadko kto musi przeżywać taki horror psychiczny. Ciekaw jestem, w którym momencie jej mąż się opanował, uspokoił i zaczął podziwiać swoje dzieło. Staram się jednak o tym nie myśleć. To jasne, że nie rozmawialiśmy na ten temat i nie mam najmniejszego zamiaru go poruszać. Od czasu odebrania pozwu Cliff nie dał żadnego znaku życia. Dotychczas Kelly poznała tylko jedną lokatorkę schroniska. Opowiedziała mi, że ta kobieta w średnim wieku, matka trojga nastolatków, była do tego stopnia przerażona i zaszokowana, iż z trudem zdołała wydusić z siebie jedno zdanie. Zajmuje sąsiedni pokój. W całym domu panuje martwa cisza. Kelly tylko raz wyszła do ogrodu, żeby posiedzieć trochę na świeżym powietrzu. Próbowała czytać książkę, ale trudno jej się skupić. W dodatku nadal na jedno oko prawie nic nie widzi, a drugie często wypełnia się łzami. Lekarz zapewniał ją jednak, że nie doznała żadnego trwałego urazu. Od mojego przyjazdu kilkakrotnie płakała i musiałem jej znów powtarzać, że już nikt więcej nie podniesie na nią ręki. Nigdy nie będzie bita, nawet gdybym musiał tego łobuza uśmiercić własnoręcznie. Mówię to szczerze. Jestem przekonany, że gdyby Cliff próbował się tylko do niej zbliżyć, mógłbym gołymi rękami roztrzaskać mu czaszkę. Niech mnie aresztują osądzą i wsadzą do więzienia. Niech mnie postawią przed ławą przysięgłych, teraz już się tego nie boję. Nie powiedziałem jej ani słowa o zakończeniu rozprawy. Kiedy tak siedzę obok dziewczyny w zaciemnionym pokoju i patrzę, jak John Wayne galopuje na koniu, odnoszę wrażenie, że znalazłem się setki kilometrów od sali sędziego Kiplera. Chciałbym, żeby tak się stało w rzeczywistości. Kończymy pizzę i przytulamy się do siebie. Jak dzieci trzymamy się za ręce. Aż muszę sobie powtarzać, że trzeba zachować ostrożność, ponieważ dziewczyna jest posiniaczona niemalże od stóp do głowy. Film dobiega końca i o dwudziestej drugiej zaczynają się wieczorne wiadomości. Nagle ogarnia mnie ciekawość, czy pojawi się choć krótka wzmianka o sprawie Blacków. Po całej serii ponurych informacji o gwałtach i morderstwach oraz długiej przerwie na reklamy, spiker zaczyna czytać dziwnie podniosłym tonem: „Dzisiaj w sądzie okręgowym w Memphis miało miejsce historyczne wydarzenie. W sprawie z powództwa cywilnego sędziowie przysięgli zasądzili od pozwanego Towarzystwa Ubezpieczeniowego Great Benefit Life, mającego siedzibę w Cleveland w stanie Ohio, rekordowe odszkodowanie w wysokości pięćdziesięciu milionów dolarów. Mówi nasz korespondent, Rodney Frate”. Mimo woli uśmiecham się szeroko. Na ekranie ukazuje się Frate stojący przed gmachem sądu okręgowego. Za plecami reportera, przed frontonem budynku, nie ma żywej duszy. „Mniej więcej przed godziną rozmawiałem z Pauline MacGregor, kierowniczką kancelarii, która potwierdziła, że około godziny szesnastej przysięgli na rozprawie toczącej się w wydziale ósmym sądu cywilnego, pod przewodnictwem sędziego Tyrone’a Kiplera, uchwalili werdykt przyznający powodowi należne mu odszkodowanie w wysokości dwustu tysięcy dolarów oraz
rekompensatę za doznane krzywdy w wysokości pięćdziesięciu milionów dolarów. Rozmawiałem także z sędzią Kiplerem, który nie chciał wystąpić przed kamerą powiedział jednak, że pozew dotyczył niesłusznej odmowy wypłaty odszkodowania przez Towarzystwo Ubezpieczeniowe Great Benefit Life. Sędzia nie chciał zdradzić żadnych szczegółów, nadmienił tylko, że jest to największe odszkodowanie, jakie zostało dotychczas przyznane w sądach stanu Tennessee. Skontaktowałem się z kilkoma znanymi adwokatami z naszego miasta i wszyscy przyznali, że faktycznie nigdy dotąd nie zapadł tak ogromny wyrok. Leo Drummond, kierujący zespołem strony pozwanej, odmówił jakichkolwiek komentarzy. Nie zdołałem do tej pory odnaleźć rzecznika powoda, Rudy’ego Baylora. Później przekażę ci dalsze szczegóły tej sprawy, Arnie”. Ponownie ukazuje się wnętrze studia i Arnie zaczyna omawiać karambol ciężarówek na autostradzie między stanowej. — Wygrałeś? — pyta Kelly. W jej głosie nawet nie czuć zdumienia, a tylko niepewność. — Wygrałem. — Pięćdziesiąt milionów dolarów? — Owszem. Tylko nie myśl, że już mam te pieniądze na koncie. — Rudy! Wzruszam ramionami, jakby nie stało się nic nadzwyczajnego. — Miałem szczęście — mówię. — Przecież dopiero co skończyłeś studia! No i co mam odpowiedzieć? — To wcale nie było takie trudne. Od początku miałem przysięgłych po swojej stronie, a fakty mówiły same za siebie. — Jasne. Normalka. Coś takiego zdarza ci się codziennie. — Chciałbym, żeby tak było. Dziewczyna sięga po pilota i ścisza telewizor. Ogląda się na mnie. — Twoja obojętność to tylko poza. Ale nie męcz się, kiepsko ci to wychodzi. — Masz rację. W tej chwili jestem najgenialniejszym adwokatem na świecie. — No, teraz już lepiej. Kelly próbuje się uśmiechnąć. Już się oswoiłem z widokiem jej podrapanej i posiniaczonej twarzy, nie patrzę na te rany okrągłymi ze zdumienia oczyma, jak zapewne robiłem to jeszcze w samochodzie, przed południem. Z utęsknieniem będę czekał przez ten tydzień, aż Kelly wyjdzie ze schroniska, znów stanie się pogodna i pełna życia. Przysięgam, że mógłbym zabić tego bydlaka. — Ile z tego dostaniesz? — pyta dziewczyna. — Najwyższa pora przejść do konkretów, prawda? — Pytam z czystej ciekawości — mówi cicho, niemal dziecięcym głosem. Wyczuwam jednak doskonale, że panuje między nami atmosfera zażyłości, moglibyśmy żartować i chichotać, gdyby nie jej stan. — Trzecią część, ale do tego jeszcze bardzo, bardzo daleko. Ponownie odwraca się w moją stronę, ale otwiera usta i krzywi się z bólu, ledwie tłumiąc głośny jęk. Pomagam jej ułożyć się na brzuchu. Dopiero po chwili Kelly rozluźnia wszystkie mięśnie i opanowuje łzy cisnące się do oczu. Z powodu dotkliwych obrażeń w ogóle nie może się położyć na wznak. Głaszczę ją po głowie i szepczę do ucha ciepłe słowa, wreszcie odzywa się brzęczyk interkomu. To Betty Norvelle z recepcji na dole. Pora odwiedzin dobiegła końca. Kelly ściska mi dłoń na pożegnanie, delikatnie całuję ją w policzek i obiecuję przyjechać nazajutrz. Ona mówi, że bardzo by chciała, abym został przy niej.
*** Powoli staje się dla mnie oczywisty skutek, jaki przyniesie ów historyczny werdykt w mojej pierwszej rozprawie. Ma on tylko jedną złą stronę, którą dobitnie sobie uświadomiłem w ciągu minionych kilkunasto godzin: od tej pory mogę uzyskiwać jedynie niższe wyroki. Każdy mój klient będzie oczekiwał, że dla niego również magicznym sposobem zdołam wywalczyć fortunę. Ale będę miał jeszcze mnóstwo okazji, aby się tym martwić. W sobotę, późnym rankiem, siedzę samotnie w biurze, czekając na umówioną wizytę dziennikarza i fotoreportera, kiedy dzwoni telefon. — Mówi Cliff Riker — rzuca do słuchawki opryskliwym tonem rozmówca. Pospiesznie wciskam klawisz zapisu w magnetofonie. — O co chodzi? — Gdzie jest moja żona? — I tak masz szczęście, że nie w kostnicy. — Zobaczysz, jak tobie skopię dupę, ważniaku. — Śmiało, mów dalej, staruszku. Taśma wszystko rejestruje. Odpowiada mi trzask odkładanej słuchawki. Jeszcze przez chwilę gapię się na telefon. To inny, tani model, jaki można kupić w każdym podrzędnym sklepiku. Deck podłączył go do linii na samym początku procesu, wychodząc z założenia, że Drummond nie musi już podsłuchiwać wszystkich naszych rozmów. Szybko dzwonię do Butcha i relacjonuję mu swoją krótką rozmowę z panem Rikerem. Detektyw zapowiedział, że chętnie się spotka z tym gówniarzem po raz drugi, bo został niecnie obrażony, kiedy przekazywał tamtemu pozew sądowy. Podobno Cliff obrzucił go stekiem najgorszych przekleństw, nie szczędząc dobrego imienia jego matki. Chyba jedynie obecność na parkingu dwóch kolegów Rikera sprawiła, że nie polała się wtedy krew. Nic dziwnego, że Butch od razu przestrzegł, abym go natychmiast powiadomił, jeśli odbiorę jakiekolwiek pogróżki. Powiedział też, że czasami korzysta z usług niejakiego Rocky’ego, osiłka pracującego jako wykidajło w którejś dyskotece, i że razem — jak mnie zapewniał — tworzą prawdziwie odstraszającą parę. Wymusiłem na nim obietnicę, że nie skrzywdzi chłopaka, tylko go solidnie przestraszy. Teraz Butch oznajmia, że na zamiar dopaść Cliffa na jakimś odludziu, przedstawić się jako moja osobista ochrona, wspomnieć mu o tym telefonie i wbić do głowy, że każda następna pogróżka spotka się z odpowiednią reakcją. Chciałbym to zobaczyć. Ja bowiem nie mam zamiaru żyć w ciągłym strachu. Mogę jedynie poprzeć plan Butcha, żeby osiągnąć swój cel. O jedenastej zjawia się dziennikarz z „Memphis Press”. Zaczynamy rozmawiać, fotoreporter robi całą rolkę zdjęć. Mój gość chce znać wszelkie szczegóły sprawy i samego procesu, chętnie odpowiadam na jego pytania. Teraz już można wszystko ujawnić. Robię kilka ciepłych uwag na temat Drummonda, wychwalam sędziego Kiplera, z entuzjazmem wyrażam się o przysięgłych. Dziennikarz obiecuje, że napisze wspaniały artykuł do niedzielnego wydania gazety.
*** Kręcę się bez celu po biurze, przeglądając korespondencję i wysłuchując informacji nagranych na automatycznej sekretarce w ciągu ubiegłego tygodnia. Nie umiem się zmusić do pracy, tym bardziej że uświadamiam sobie, jak mało mam innych klientów i spraw do załatwienia. Na
zmianę albo odtwarzam w myślach przebieg rozprawy, albo pogrążam się w marzeniach o czekających mnie cudownych chwilach z Kelly. Czy ktokolwiek mógłby być bardziej szczęśliwy? Dzwonię do Maksa Leuberga i przekazuję mu wspaniałe nowiny. Lotnisko O’Hare zostało zamknięte z powodu śnieżycy i tylko dlatego profesor nie mógł przyjechać do Memphis na rozprawę. Rozmawiamy przez godzinę. Nasze niedzielne spotkanie przebiega niemal dokładnie tak samo, jak piątkowe, inny jest tylko film w telewizji i inne jedzenie. Kelly uwielbia potrawy kuchni chińskiej, więc przywożę jej cały zestaw różnych dań. Oglądamy jakąś niezbyt śmieszną komedię, tak samo siedząc obok siebie na łóżku. Kelly zaczyna narzekać na nudę, ale jednocześnie przyznaje, że powoli zapomina o tym, co przeszła. Obrażenia, przynajmniej te fizyczne, stopniowo się goją. Z każdym dniem dziewczyna śmieje się coraz głośniej i porusza nieco żwawiej. Możemy się trochę mocniej przytulić, choć to nadal jest trudne. Trzeba jeszcze poczekać. Przede wszystkim chciałaby jak najszybciej się przebrać. Ma dwa takie same dresy, codziennie pierze je na zmianę, ale tęskni za normalnymi ciuchami. Znów chce wyglądać ładnie. Zaczynamy obmyślać sposób na to, żeby zakraść się do mieszkania i zabrać jej rzeczy osobiste. Wciąż unikamy rozmów o przyszłości.
ROZDZIAŁ 51 W poniedziałek rano wstaję dopiero o dziewiątej, bo teraz jestem człowiekiem bogatym i mogę wieść dostatnie, spokojne życie. Zakładam wygodne spodnie, białą koszulę bez krawata oraz sandały i o dziesiątej zjawiam się w kancelarii. Mój wspólnik już się krząta, pakuje do pudeł wszystkie dokumenty ze sprawy Blacków i składa pożyczone stoły, które od kilku miesięcy zagracały największe pomieszczenie naszego biura. Obaj tryskamy wspaniałym humorem, zniknęła atmosfera ciągłego napięcia. Wypoczęliśmy i wreszcie nadszedł czas, żeby się nacieszyć zwycięstwem. Deck biegnie do sklepu po świeżą kawę i spędzamy godzinę przy moim biurku, radując się bezczynnością. Starannie wyciął artykuł z niedzielnego wydania „Memphis Press” i teraz kładzie go na biurku, mówiąc, że być może przyda mi się drugi. Dziękuję mu uprzejmie, nie wspominając o tym, że mam w domu kilkanaście egzemplarzy gazety. Sensacyjna nowina zajmuje całą pierwszą kolumnę wiadomości lokalnych, prócz obszernego, świetnie napisanego artykułu przedstawiającego nasz sukces na sali sądowej jest także duże zdjęcie ukazujące mnie za biurkiem. Niemal przez cały wczorajszy dzień nie mogłem oderwać oczu od tej fotografii. Ów lokalny dziennik rozchodzi się w nakładzie trzystu tysięcy egzemplarzy. Za żadne pieniądze nie kupiłbym sobie lepszej reklamy. Nadchodzi kilkanaście faksów. Parę z gratulacjami od byłych kolegów z roku, często zawierających żartobliwą prośbę o udzielenie dużej pożyczki. Nadzwyczaj miłe pismo od Madeline Skinner, pełnomocnika do spraw zatrudnienia na wydziale prawa. I dwa od Maksa Leuberga. Pierwszy to kopia krótkiej wzmianki w chicagowskiej prasie, opisującej rekordowy werdykt. Natomiast drugi to artykuł z dziennika wychodzącego w Cleveland. Jest tam nie tylko opisany szczegółowo proces w sprawie Blacków, ale także informacja o rosnących szybko kłopotach Great Benefit. Już w siedmiu stanach, w tym także w Ohio, wszczęto oficjalne dochodzenia w sprawie działalności towarzystwa, a w całym kraju napływają do sądów kolejne pozwy od oszukanych klientów. Mówi się wyraźnie, że głośny werdykt z Memphis prawdopodobnie spowoduje istną lawinę wystąpień na drogę sądową. Wiktoria! Ujawnienie tej gigantycznej fali nieszczęść napawa nas olbrzymią radością. Śmiejemy się w głos, wyobrażając sobie, jak szanowny pan Wilfred Keeley przerzuca kartki sprawozdania finansowego, usiłując znaleźć jakieś rezerwy gotówkowe. Przecież te dane muszą gdzieś tam być! Później zjawia się goniec z olbrzymią wiązanką kwiatów oraz wyrazami uznania od Bookera Kane’a oraz wszystkich pracowników firmy prawniczej Marvina Shankle’a. Spodziewałem się, że od samego rana telefon będzie dzwonił niemal bez przerwy, a my zyskamy w krótkim czasie wielu klientów szukających pomocy dobrego adwokata. Ale nic takiego się nie dzieje. Deck mówi, że odebrał kilka telefonów przed dziesiątą, ale chodziło o sprawy bieżące, a raz zaszła pomyłka. Na razie chyba nie ma się czym martwić. Kipler dzwoni o jedenastej. Pospiesznie przełączam rozmowę na nowy aparat, obawiając się, że Drummond może nadal podsłuchiwać. Ma dla mnie bardzo interesującą wiadomość. Otóż w poniedziałek, tuż przed rozpoczęciem procesu, kiedy wszyscy się zebraliśmy w gabinecie sędziego, zaproponowałem Drummondowi ugodę, jeśli jego klient wypłaci milion dwieście tysięcy dolarów odszkodowania, ale on mnie tylko wyśmiał. Już w trakcie rozprawy jakimś sposobem przedstawiciele Great Benefit dowiedzieli się o tej propozycji, o czym Drummond
zapomniał ich powiadomić, i teraz wystąpili z oskarżeniami, że jej zatajenie było poważnym uchybieniem w obowiązkach ich pełnomocnika. Trudno powiedzieć, czy przed procesem firma byłaby gotowa przyjąć tę propozycję, ale teraz, kiedy ogłoszono werdykt, nikt nie ma wątpliwości, że lepiej zapłacić milion niż pięćdziesiąt. W każdym razie zarząd towarzystwa ogłosił, że zgodziłby się na ugodę, ale kierujący zespołem pełnomocników, wielki Leo Drummond, popełnił olbrzymi błąd i przez nieuwagę albo też celowo zataił moją ostatnią propozycję polubownego załatwienia sprawy. Underhall, główny radca prawny firmy, przez całe przedpołudnie rozmawiał telefonicznie, zarówno z Drummondem, jak i z Kiplerem. W zarządzie towarzystwa wybuchła panika, wszyscy poczuli się znieważeni i odarci z wszelkiej godności, zatem błyskawicznie zaczęli szukać kozła ofiarnego. Drummond początkowo zaprzeczał, że w ostatniej chwili padła jakakolwiek propozycja, ale Kipler wyjawił prawdę. Teraz sędzia informuje, że prawdopodobnie będą chcieli mnie powołać na świadka i dokładnie odtworzyć przebieg tamtej rozmowy. Mówię, że jestem do dyspozycji, gotów w każdej chwili złożyć zeznania. Great Benefit już zrezygnowało z usług Drummonda i zerwało umowę z Trentem i Brentem, zanosi się na większe przetasowanie. Underhall wspominał w rozmowie telefonicznej, że rozważa się zaskarżenie firmy prawniczej o poważne zaniedbania. Implikacje jednego werdyktu są oszałamiające. Jak większość tego typu firm, Trent i Brent jest ubezpieczony przeciwko wystąpieniom o zaniedbania, ale takie ubezpieczenia z reguły są bardzo ograniczone. Nie słyszałem, aby którakolwiek spółka wykupiła polisę na pięćdziesiąt milionów dolarów. A zatem samo oskarżenie Leo Drummonda o zaniedbanie, którego skutkiem jest pięćdziesięciomilionowy werdykt, musi mieć olbrzymie konsekwencje finansowe dla jego firmy. Mimo woli z uśmiechem odbieram te rewelacje. Zaraz po odłożeniu słuchawki przekazuję nowiny Deckowi. Obaj jesteśmy zdania, że sam fakt zaskarżenia Trenta i Brenta przez towarzystwo ubezpieczeniowe jest czymś dotąd niespotykanym. Później dzwoni Cooper Jackson. Zawiadamia, że wraz z kolegami złożył dziś rano wspólny pozew do sądu federalnego w Charlotte. Łącznie reprezentują ponad dwudziestu klientów Great Benefit, oszukanych przez towarzystwo w 1991 roku, czyli w okresie stosowania „planu eksperymentalnego”. Pyta, czy mógłby kiedyś wpaść do mojego biura i przejrzeć dokumenty z rozprawy. Oczywiście, kiedy tylko będzie ci pasowało, odpowiadam. Razem z Deckiem idziemy na lunch do Moego, starej śródmiejskiej restauracji położonej niedaleko gmachu sądu, ulubionego miejsca spotkań sędziów i adwokatów. Od razu przyciągamy zaciekawione spojrzenia, ściskamy dłonie paru osób, mój były kolega z roku przyjaźnie poklepuje mnie po plecach. Dochodzę do wniosku, że będę musiał jadać tu częściej.
*** Termin akcji wyznaczamy na dzisiejszy, poniedziałkowy wieczór — głównie dlaatego, że ziemia wyschła i jest dość pogodnie, choć temperatura wynosi zaledwie cztery stopnie. Ostatnie trzy kolejki spotkań ligowych odraczano z powodu złej pogody. Chyba tylko wariaci chcą się uganiać po boisku w środku zimy. Kelly nie komentuje tej uwagi, ale ja dobrze wiem, że naprawdę mamy do czynienia z wariatem. W każdym razie dziewczyna jest pewna, że dzisiejsze mecze nie zostaną przełożone, bo wszystkim bardzo zależy na rozgrywkach. Zwłaszcza zawodnicy przez dwa tygodnie cierpieli katusze, nie mogąc; wyjść na boisko, a potem raczyć się piwem po zakończeniu swoich heroicznych zmagań. Na pewno Cliff także nie opuści meczu. Rozpoczyna się o siódmej, lecz dla pewności nadkładamy drogi i przejeżdżamy obok parku miejskiego. Drużyna PFX Freight rzeczywiście rozgrywa mecz. Natychmiast przyspieszam.
Nigdy przedtem nie robiłem czegoś podobnego, toteż jestem zdenerwowany. Mówiąc szczerze, oboje odczuwamy strach. Prawie w ogóle nie rozmawiamy. A im bardziej zbliżamy się do osiedla, tym szybciej prowadzę wóz. Mam pistolet pod siedzeniem i ani na chwilę nie zamierzam się z nim rozstawać. Zakładając, że Cliff nie zmienił zamków w drzwiach, Kelly ocenia, iż zajmie jej to najwyżej dziesięć minut. Chce tylko zabrać trochę ubrań i parę najpotrzebniejszych drobiazgów. Powtarzam jej, że musi się wyrobić w ciągu dziesięciu minut, bo nie wiadomo, czy któryś z sąsiadów nie obserwuje mieszkania. Niewykluczone, że Cliff poprosił jednego z nich o pomoc, więc jeśli teraz dostanie wiadomość… Kto wie, co się wydarzy? Od czasu jej pobicia minęło już pięć dni, opuchlizna prawie całkiem zeszła i Kelly może chodzić o własnych siłach. Twierdzi, że czuje się już wystarczająco dobrze, aby szybciutko pozbierać swoje rzeczy i wynieść się stamtąd jak najprędzej. Zresztą nie zamierzam zostawiać jej samej. Osiedle znajduje się o piętnaście minut jazdy samochodem od parku. Tworzy je kilka trzypiętrowych bloków rozrzuconych wokół odkrytego basenu i kortów tenisowych. Według danych na tablicy informacyjnej znajduje się tu sześćdziesiąt osiem mieszkań do wynajęcia. Na szczęście Rikerowie zajmują lokal na parterze, nie trzeba biegać po schodach. Przed wejściem do budynku jest mnóstwo wolnego miejsca, toteż postanawiam zostawić samochód przy krawężniku, a po spakowaniu ubrań Kelly wskoczyć za kierownicę, podjechać tyłem pod samą klatkę schodową wrzucić rzeczy na tylne siedzenie i błyskawicznie uciekać. Zatrzymuję wóz i nabieram głęboko powietrza. — Boisz się? — pyta Kelly. — Owszem. — Sięgam pod siedzenie i wyciągam pistolet. — Uspokój się, on na pewno jest na boisku. Za żadne skarby świata nie przepuściłby jednego meczu. — Skoro tak mówisz… Ruszajmy. W półmroku, chyba niezauważeni przez nikogo, zakradamy się do jej mieszkania. Klucze pasują. Dziewczyna otwiera drzwi, wskakujemy do środka. Światła w kuchni i przedpokoju są zapalone, to powinno nam wystarczyć. W dużym pokoju dwa krzesła są zawalone męskimi ubraniami. Na stole i podłodze wokół niego walają się puste puszki od piwa i opakowania po chrupkach kukurydzianych. Kawalerskie gospodarstwo Cliffa przypomina śmietnik. Kelly zatrzymuje się w przejściu, z obrzydzeniem rozgląda po pokoju i mówi cicho: — Przepraszam za ten bałagan. — Pospiesz się. Kładę pistolet na wąskim kontuarze oddzielającym salonik od kuchni. Przechodzimy do sypialni. Zapalam nocną lampkę. Łóżko nie było słane od paru dni. Tu także walają się puszki po piwie i kartonowe pudełka od pizzy. Jak również egzemplarze „Playboya”. Dziewczyna otwiera niewielką szafę i wskazuje mi półki po jednej stronie. — To moje rzeczy — mówi szeptem. Rozkładam poszwę na poduszkę i zaczynam pospiesznie upychać do środka bieliznę, skarpetki, piżamy. Kelly zdejmuje rzeczy z wieszaków. Biorę cały stos bluzek i spodni, wynoszę go do pokoju i kładę na wolnym krześle. Szybko wracam do sypialni. — Nie damy rady zabrać wszystkiego — mówię, spoglądając na załadowane jeszcze półki. Kelly nie odpowiada. Podaje mi naręcze sukienek, które także wynoszę do pokoju. Zwijamy się jak w ukropie, nie mówiąc już ani słowa. Czuję się jak złodziej, mam wrażenie, że każdy mój krok rozbrzmiewa głośnym echem. Serce mi wali jak oszalałe, kiedy biegam tak z sypialni do pokoju i z powrotem.
— Wystarczy — odzywam się po jakimś czasie. Kelly podaje mi jeszcze kilka sukienek na wieszakach, sama bierze kolejną wypchaną poszwę na poduszkę i rusza do pokoju. — Wynośmy się stąd — rzucam, zdenerwowany jak nigdy dotąd. Nagle rozlega się jakiś stuk przy drzwiach wejściowych. Ktoś próbuje się dostać do środka. Oboje zastygamy, spoglądając na siebie ze strachem w oczach. Kelly zaczyna się skradać w stronę drzwi, kiedy te nagle otwierają się z hukiem. Uderzona dziewczyna odskakuje do tyłu i opiera się ramieniem o ścianę. Do mieszkania wpada Cliff Riker. — Kelly! Wróciłem! — woła radośnie, spoglądając na swoją żonę, która bezsilnie osuwa się na krzesło. Stoję dokładnie na wprost niego, dzielą nas jakieś trzy metry. Cliff błyskawicznie doskakuje do mnie. Jest tak szybki, że dostrzegam jedynie jego żółtą koszulkę z napisem „PFX Freight”, przekrwione oczy, refleks światła odbitego w wypolerowanym aluminiowym kiju do baseballu. Stoję jak wmurowany, ogarnia mnie śmiertelne przerażenie. Tamten unosi z wolna kij i zaczyna nim lekko kołysać na boki. — Ty skurwysynu! — wrzeszczy, szerokim zamachem wyprowadzając cios w moją głowę. Mimo osłupienia udaje mi się zrobić szybki unik pod kijem, który ze świstem przelatuje nad moją głową. Siła tego ciosu jest niewiarygodna. Aluminiowa pałka trafia w drewnianą kolumienkę podpierającą gzyms nad kontuarem i ta rozsypuje się w drzazgi. Na podłogę leci cała sterta brudnych talerzy. Kelly zaczyna krzyczeć. Chybiony cios został wyprowadzony z takim impetem, że Cliffa obraca tyłem do mnie. Doskakuję do niego i popycham napastnika na krzesło, na którym piętrzy się wielki stos poskładanych ubrań i sukienek na wieszakach. Kelly ponownie krzyczy coś niezrozumiałego. — Weź pistolet! — wołam do niej. Cliff jest niesamowicie szybki, podrywa się z podłogi, zanim jeszcze ja zdołam pewnie stanąć na nogach. — Zabiję cię! — wrzeszczy, ponownie biorąc zamach. Po raz drugi robię unik, ale ten cios jest słabszy. Mój przeciwnik nie traci równowagi. — Ty skurwysynu! — warczy, szykując się do następnego uderzenia. Podejmuję błyskawiczną decyzję, że nie wolno mu dać trzeciej szansy. Kiedy tamten unosi kij, szerokim sierpem wyprowadzam cios prawą ręką. Moja pięść ląduje na jego szczęce i powoduje chwilowe zamroczenie. To mi wystarczy, żeby celnym kopniakiem trafić go w krocze. Z głośnym świstem wypuszcza powietrze i z gardłowym jękiem zgina się wpół, opuszczając pałkę. Bez trudu wyrywam mu ją z rąk i biorę zamach. Cios trafia go dokładnie w lewe ucho. Rozlega się przerażający trzask łamanej kości. Cliff pada na podłogę, ale zostaje na czworakach. Po chwili potrząsa głową, unosi ją powoli i spogląda na mnie. Zaczyna wstawać. Unoszę aluminiowy kij aż pod sufit i z całej siły walę po raz drugi, tym razem prosto w potylicę. Kieruje mną bezgraniczna nienawiść, a zarazem śmiertelny strach. Biorę kolejny zamach, lecz Kelly łapie mnie za rękę. — Rudy! Przestań! Opuszczam kij, spoglądam na nią potem na niego. Cliff leży na brzuchu, jęczy cicho, jego ciałem wstrząsają drgawki. Patrzymy z przerażeniem, jak stopniowo ustają. Rozlegają się ledwie słyszalne pomruki, jakby chciał coś powiedzieć, ale przeradzają się szybko w budzące grozę charczenie. Jeszcze parokrotnie Cliff usiłuje podnieść głowę, wokół której błyskawicznie powiększa się kałuża krwi. — Zabiję tego bydlaka, Kelly — syczę przez zęby, z trudem łapiąc powietrze. Nie mogę opanować ani przerażenia, ani wściekłości. — Nie.
— Tak! Przecież mógł zabić nas oboje. — Daj mi ten kij — mówi. — Po co? — Daj mi kij i uciekaj stąd. Jestem zdumiony, że w takiej chwili potrafi zachować zimną krew. Dokładnie wie, jak należy teraz postąpić. — Co?… Pytanie grzęźnie mi w gardle. Patrzę na nią potem przenoszę wzrok na niego. Kelly wyjmuje mi z dłoni kij do baseballu. — Ja już przez to przechodziłam. Uciekaj. Ukryj się gdzieś. W ogóle cię tu dzisiaj nie było. Później do ciebie zadzwonię. Bezsilnie spoglądam na Cliffa leżącego na podłodze. Jeszcze się rusza. — Błagam, Rudy. Uciekaj stąd — powtarza Kelly, popychając mnie w stronę wyjścia. — Później zadzwonię. — Dobra, w porządku. Podchodzę do kontuaru, zabieram swój pistolet i odwracam się w kierunku saloniku. Przez chwilę patrzymy sobie prosto w oczy, lecz zaraz oboje spuszczamy wzrok ku ziemi. Wychodzę z mieszkania. Po cichu zamykam za sobą drzwi, rozglądając się strachliwie, czy nie ma w pobliżu wścibskich sąsiadów. Ale na klatce panuje cisza. Waham się jeszcze przez chwilę. Zza drzwi mieszkania nie dobiegają żadne odgłosy. Robi mi się niedobrze. Wychodzę przed dom. Mimo chłodu na czoło występują grube krople potu.
*** Już po dziesięciu minutach zjawia się pierwszy wóz policyjny. Tuż po nim drugi. Potem przyjeżdża karetka pogotowia. Siedzę w swoim volvo, które przestawiłem na zatłoczony parking, i ledwie wychylając nos znad kierownicy, obserwuję wejście do budynku. Sanitariusze wbiegają do środka. Zjawia się jeszcze jeden wóz policyjny. Czerwone i niebieskie światła migaczy rozjaśniają mrok, przyciągając uwagę coraz liczniejszych gapiów. Mijają minuty, a Cliffa nadal nie widać. Wychodzi jeden z sanitariuszy i zabiera z karetki jakąś torbę. Wcale się już nie spieszy. Nie mogę się uwolnić od myśli, że Kelly jest tam osamotniona i przerażona, musi odpowiadać na setki pytań dotyczących wypadku, a ja siedzę tutaj, pocąc się ze strachu, i zerkam ostrożnie znad kierownicy, licząc na to, że nikt mnie nie zauważy. Dlaczego zostawiłem ją samą w mieszkaniu? Czy powinienem teraz pobiec na ratunek? W głowie mi się kreci, przed oczyma wirują jaskrawe plamy, a migające światła wozów policyjnych zdają się całkowicie oślepiać. On na pewno jeszcze żyje. Najwyżej go ogłuszyłem, ale przecież nie mogłem zabić. Chyba powinienem tam jednak wrócić. Szok powoli mija i strach coraz silniej daje się we znaki. Modlę się, żeby sanitariusze wynieśli Cliffa na noszach, wpakowali do karetki i odjechali na sygnale do szpitala. Nagle jedynym moim pragnieniem jest to, żeby facet żył. Mogę mu się nadal przeciwstawiać, choć to nieobliczalny wariat. Ale do tego musi być żywy. No, dalej, Cliff! Pozbieraj się, stary! Wstań z podłogi i wyjdź, karetka czeka! To niemożliwe, żebym zabił człowieka. Tłum gapiów stopniowo gęstnieje, policjanci nakazują im się odsunąć.
Tracę poczucie czasu. Wreszcie pojawia się furgonetka koronera, co sprawia, że w tłumie narasta fala podniecenia. Plotki przekazywane są z ust do ust. A więc Cliff nie pojedzie karetką do szpitala. Zostanie odwieziony do kostnicy. Po cichu otwieram drzwi samochodu i wysiadam, wymiotuję w wąskiej przestrzeni między zaparkowanymi autami. Wycieram usta i powoli zbliżam się do gromady gapiów. Nikt nie zwraca na mnie większej uwagi. — W końcu ją zatłukł na śmierć — mówi ktoś obok mnie. Gliniarze wchodzą i wychodzą niemal bez przerwy. Stoję dwadzieścia metrów od wejścia do budynku, kryjąc się w tłumie. Od tej strony policjanci zdążyli już rozciągnąć żółtą taśmę ostrzegawczą, odgradzając nią całe skrzydło bloku. Za oknem mieszkania w regularnych parosekundowych odstępach błyska flesz aparatu fotograficznego. Czekamy. Muszę zobaczyć Kelly, chociaż teraz nie jestem w stanie jej pomóc. Kolejna plotka lotem błyskawicy elektryzuje całą gromadę. I ta jest zgodna z prawdą. To on nie żyje! Nikt nie ma wątpliwości, że to Kelly Riker zabiła swojego męża. Nasłuchuję uważnie, chcę się bowiem przekonać, czy ktoś nie widział podejrzanego mężczyzny wychodzącego z bloku zaraz po tym, jak w mieszkaniu rozległy się głośne krzyki. Powoli przesuwam się w tłumie, czujnie nastawiając ucha. Ale nikt nie mówi o tajemniczym nieznajomym. Ostrożnie się wycofuję, oddalam bez pośpiechu i po raz drugi wymiotuję za najbliższą kępą krzaków. Wreszcie przy wyjściu z budynku wszczyna się jakiś ruch, po chwili sanitariusze wytaczają nosze na kółkach. Leży na nich ciało zapakowane w srebrzysty worek. Mężczyźni ostrożnie popychają wózek po chodniku, przenoszą zwłoki do samochodu koronera i chowają nosze z powrotem do karetki. Po kilku minutach zjawia się Kelly, eskortowana przez dwóch policjantów. Sprawia wrażenie przerażonej i bezbronnej. Na szczęście nie skuli jej kajdankami. Pozwolili się nawet przebrać, gdyż dziewczyna ma na sobie dżinsy i ciepłą kurtkę. Gliniarze pakują Kelly na tylne siedzenie wozu patrolowego i odjeżdżają. Wracam szybko do swojego samochodu i jadę za nimi na komendę.
*** Informuję dyżurnego sierżanta, że jestem adwokatem, moja klientka została właśnie aresztowana i muszę być obecny przy jej przesłuchaniu. Mówię tak stanowczym tonem, że gliniarz bez sprzeciwu podnosi słuchawkę i łączy się z jakimś oficerem. Po chwili zjawia się drugi sierżant, prowadzi mnie na pierwsze piętro i wskazuje jakieś drzwi. Przedstawia mi inspektora Smothertona. Ten jest sam, obserwuje przez półprzepuszczalne lustro Kelly siedzącą przy stole w sąsiednim pokoju przesłuchań. Wręczam mu swoją wizytówkę. Facet nawet nie wyciąga ręki na powitanie. — W takich sytuacjach działacie cholernie szybko, co nie? — mówi z wielką pewnością siebie. — Moja klientka zadzwoniła do mnie zaraz po tym, jak zawiadomiła policję. Co tam się stało? Oboje patrzymy przez szybę. Kelly siedzi spokojnie przy stole, chusteczką wyciera łzy z twarzy. Smotherton odchrząkuje, jakby się zastanawiał, co może mi powiedzieć. — Znaleźliśmy jej męża na podłodze, martwego, miał roztrzaskaną czaszkę. Wygląda na to, że dostał parę ciosów kijem od baseballu. Kobieta niewiele zdołała wyjawić. Powiedziała, że byli w trakcie sprawy rozwodowej, ona zakradła się do mieszkania, żeby zabrać jakieś swoje rzeczy, on ją tam zastał i wywiązała się walka. Był dość mocno pijany, jej udało się złapać ten kij i teraz facet leży w kostnicy. Pan prowadzi sprawę rozwodową?
— Tak. Dostarczę panu kopię pozwu. W ubiegłym tygodniu sędzia podpisał nakaz, zabraniający mu się do niej zbliżać. Znęcał się nad nią fizycznie od paru lat. — Pokazała nam obrażenia. Chciałbym jej tylko zadać parę pytań, w porządku? — Oczywiście. Przechodzimy razem do sąsiedniego pomieszczenia. Kelly jest zaskoczona moim widokiem, ale nie daje niczego po sobie poznać. Delikatnie poklepuję ją po ramieniu. Po chwili do pokoju wchodzi drugi policjant ubrany po cywilnemu, inspektor Hamlet. Ustawia na stole magnetofon. Nie mam nic przeciwko temu. Kiedy tylko taśma zaczyna się obracać, przejmuję inicjatywę. — Gwoli formalności, nazywam się Rudy Baylor i jestem adwokatem Kelly Riker. Dziś mamy poniedziałek, piętnasty lutego 1993 roku. Znajdujemy się w Komendzie Głównej Policji w Memphis. Jestem obecny, ponieważ dziś wieczorem, około godziny dziewiętnastej czterdzieści pięć odebrałem telefon od mojej klientki. Chwilę wcześniej zawiadomiła policję, mówiąc, że jej mąż prawdopodobnie nie żyje. Kiwam głową do Smothertona, przekazując mu głos. Ten patrzy na mnie takim wzrokiem, jakby chciał mnie ugryźć. Gliniarze także nienawidzą adwokatów procesowych, ale w tej chwili ani trochę mnie to nie obchodzi. Inspektor zaczyna od całej serii pytań dotyczących pożycia małżeńskiego Kelly i Cliffa — począwszy od dat urodzin, ślubu, historii zatrudnienia, danych o dzieciach, i tak dalej. Dziewczyna odpowiada spokojnie, siedzi z zasępioną miną. Opuchlizna już całkiem zeszła z jej twarzy, ale pod lewym okiem ciemnieje rozległy siniak, a na czole nadal widnieje duży opatrunek. Wyczuwam, że jest śmiertelnie przerażona. Opisuje swoje cierpienia wystarczająco dokładnie, żebyśmy wszyscy trzej poczuli obrzydzenie do jej męża. Smotherton wysyła Hamleta do archiwum po raporty z trzech dotychczasowych aresztowań Cliffa, będących skutkiem maltretowania żony. Kelly opowiada o wcześniejszych zdarzeniach, kiedy jeszcze nikomu nie mówiła o swej doli, po których nie zostały żadne ślady w kartotece policyjnej. Mówi o ostatnim groźnym pobiciu, gdy Cliff wobec niej użył tego samego kija do baseballu, co zakończyło się jej pobytem w szpitalu i zgruchotaną kostką nogi. Relacjonuje także drobniejsze incydenty, kiedy była popychana i bita w taki sposób, aby nie zostały żadne ślady. Wreszcie przechodzi do ostatniej awantury, po której stłuczona prawie do nieprzytomności zdecydowała się uciec, znaleźć jakąś kryjówkę i wystąpić o rozwód. Kelly mówi całą prawdę, więc to wszystko musi brzmieć wiarygodnie. Lecz dalej będzie musiała zacząć kłamać i to mnie najbardziej niepokoi. — Po co wróciła pani dzisiaj do mieszkania? — pyta Smotherton. — Chciałam zabrać swoje rzeczy. Byłam pewna, że on bierze udział w meczu. — Gdzie pani przebywała przez kilka ostatnich dni? — W pewnym schronisku dla maltretowanych kobiet. — Jak ono się nazywa? — Wolałabym tego nie ujawniać. — Ale znajduje się tu, w Memphis? — Tak. — Jak się pani dostała do domu? Serce podchodzi mi do gardła, ale dziewczyna musiała wcześniej przygotować wiarygodną historyjkę, i — Pojechałam swoim samochodem. — Jaki to wóz? — Volkswagen, garbus.
— Gdzie go pani zostawiła? — Na parkingu przed domem. — Czy możemy go obejrzeć? — Ale tylko w mojej obecności — wtrącam szybko, przypomniawszy sobie, że muszę ta grać rolę adwokata. Smotherton kręci głową i obrzuca mnie piorunującym spojrzeniem. — A w jaki sposób dostała się pani do mieszkania? — Otworzyłam drzwi swoim kluczem. — Co pani zrobiła po wejściu do środka? — Poszłam do sypialni i zaczęłam pakować swoje rzeczy. Zapełniłam bielizną trzy lub cztery duże poszwy na poduszki, wyniosłam sporo ubrań do pokoju. — Jak długo pani tam przebywała, zanim zjawił się pani mąż? — Jakieś dziesięć minut. — I co się potem stało? Teraz przychodzi kolej na mnie. — Moja klientka nie musi dalej odpowiadać, dopóki nie zyskam szansy porozmawiania z nią na osobności i wysłuchania jej zeznań. To przesłuchanie możemy uznać za skończone. Sięgam szybko i wciskam klawisz stopu w magnetofonie. Smotherton przez chwilę patrzy na mnie groźnie, lecz zaraz zaczyna przeglądać swoje notatki. Hamlet zabiera magnetofon i wychodzi, a po jakimś czasie wraca z przepisanymi na maszynie zeznaniami. Obaj inspektorzy przeglądają maszynopis. Kelly i ja nawet nie patrzymy na siebie, tylko nasze stopy stykają się pod stołem. Wreszcie Smotherton zapisuje coś na kartce i kładzie ją przede mną. — Kwalifikujemy tę sprawę jako zabójstwo, ale trafi ona w biurze prokuratora okręgowego do wydziału przestępstw rodzinnych, którym kieruje Morgan Wilson. Od tej pory proszę się z nią kontaktować. — Lecz mimo wszystko aresztujecie moją klientkę? — Nie mamy wyboru. Nie możemy jej pozostawić na wolności. — Pod jakim zarzutem jest aresztowana? — Mężobójstwa. — Nie może pan jej przekazać pod mój nadzór? — Nie mogę — syczy inspektor ze złością. — W czym się pan specjalizuje? — W takim razie proszę ją zwolnić za kaucją. — Nic z tego — rzuca, zerkając z ironicznym uśmieszkiem na Hamleta. — Ta kobieta jest podejrzana o zabójstwo. Zwolnienie za kaucją wymaga zgody sędziego. Niech się pan z nim skontaktuje w trybie pilnym, wtedy pańska klientka wyjdzie z aresztu. Ja jestem tylko inspektorem policji. — Mam iść do więzienia? — wtrąca Kelly. — Nie ma innego wyjścia, proszę pani — odpowiada Smotherton znacznie łagodniejszym tonem. — Jeśli obecny tu pani adwokat jest coś wart, to wyciągnie panią z aresztu już jutro rano. Jeżeli, rzecz jasna, sędzia się zgodzi na zwolnienie za kaucją. Ale ja nie mogę pani puścić wolno, nawet gdybym bardzo tego chciał. Kładę jej dłoń na ramieniu. — W porządku, Kelly. Wyciągnę cię jutro, najwcześniej, jak tylko będzie to możliwe. Dziewczyna przygryza wargi i smutno kiwa głową. Stara się nad sobą panować. — Czy możecie ją umieścić w oddzielnej celi? — zwracam się do Smothertona.
— Posłuchaj, ważniaku. Nie ja będę o tym decydował, jasne? Jeśli jesteś taki sprytny, to leć do zarządcy aresztu. On uwielbia rozmawiać z adwokatami. Tylko mnie nie prowokuj, koleś. Ja już dzisiaj rozpłatałem jedną czaszkę. Przez chwilę mierzymy się wzajemnie wzrokiem. — Dziękuję — odpowiadam w końcu. — Nie ma za co. — Razem z Hamletem odsuwają krzesła od stołu, wstają i podchodzą do wyjścia. — Masz pięć minut — rzuca inspektor przez ramię i z trzaskiem zamyka za sobą drzwi. — Nie ruszaj się, dobrze? — mówię szeptem. — Obserwują nas przez półprzepuszczalne lustro. Poza tym ten pokój jest prawdopodobnie na podsłuchu, więc uważaj na to, co mówisz. Dziewczyna siedzi w milczeniu, toteż podejmuję swoją rolę adwokata. — Przykro mi, że do tego doszło — mówię posępnym tonem. — Co dla mnie oznacza mężobójstwo? — Może mieć różne konsekwencje, lecz generalnie jest to zabójstwo w afekcie, bez premedytacji. — Ile mogę za to dostać? — Najpierw musiałabyś stanąć przed sądem, a ja nie zamierzam w ogóle do tego dopuścić. — Obiecujesz? — Masz moje słowo. Boisz się? Kelly ociera łzy z twarzy i zastanawia się przez dłuższy czas. — On ma bardzo liczną rodzinę, wszyscy odznaczają się podobnym temperamentem. Dużo piją, są skłonni do bójek. Przede wszystkim ich się boję. Sam nie wiem, co mógłbym powiedzieć. Ja też cholernie się boję krewnych Cliffa. — Chyba nie mogą mnie zmusić, żebym poszła na jego pogrzeb, prawda? — Nie mogą — To dobrze. Po kilku minutach gliniarze przychodzą po Kelly i tym razem zakładają jej kajdanki. Patrzę za nimi, kiedy odprowadzają dziewczynę korytarzem. Zatrzymują się przy windzie. Kelly ogląda się i ponad ramieniem inspektora patrzy na mnie. Żegnam ją unosząc rękę. Po chwili cała trójka znika mi z oczu.
ROZDZIAŁ 52 Człowiek, który dopuszcza się morderstwa, popełnia dwadzieścia pięć błędów. Jeśli potrafi zatuszować dziesięć z nich, to jest prawdziwym geniuszem. Takie zdanie przynajmniej słyszałem na jakimś filmie kryminalnym. Na dobrą sprawę ja nie popełniłem morderstwa, tylko zabiłem człowieka w obronie własnej. Ale teraz zaczyna do mnie docierać, ile popełniłem błędów. Krążę nerwowo wokół swojego biurka w kancelarii, na którym leżą starannie ułożone żółte kartki z notatnika. Rozrysowałem na nich plan mieszkania, położenie ciała, stosów ubrań, pistoletu, kija od baseballu, puszek po piwie — wszystkiego, co zdołałem odtworzyć z pamięci. Naszkicowałem ustawienie na parkingu mojego samochodu, garbusa Kelly i furgonetki Cliffa. Zapisałem wiele stron, przypominając sobie kolejne szczegóły wydarzeń tego wieczoru. Według moich szacunków spędziłem w mieszkaniu najwyżej piętnaście minut, lecz z tych opisów można by ułożyć całą powieść kryminalną. Ile okrzyków i wrzasków dochodzących z mieszkania mógł słyszeć człowiek stojący przed domem? Chyba nie więcej niż cztery. A ilu sąsiadów mogło zauważyć podejrzanego mężczyznę, wychodzącego z domu zaraz po tym, jak hałasy umilkły? Nie mam pojęcia. Moim zdaniem tu popełniliśmy pierwszy błąd. Nie powinienem był wychodzić tak szybko. Trzeba było odczekać z dziesięć minut i się upewnić, że nikt z sąsiedztwa nie zareagował na krzyki. Dopiero wtedy się wymknąć i rozpłynąć w ciemnościach. A może to ja powinienem był zadzwonić na policję i powiedzieć całą prawdę? Miałem pełne prawo razem z Kelly wejść do jej mieszkania. Nie ulega wątpliwości, że Cliff czekał przyczajony gdzieś w pobliżu, zamiast razem ze swoją drużyną ganiać po boisku. Miałem też pełne prawo się bronić, wykorzystać sposobność, rozbroić przeciwnika i użyć przeciwko niemu tego kija. Jeśli wziąć pod uwagę jego porywczy charakter i sposób traktowania żony, chyba żaden sąd na świecie nie mógłby mnie skazać za morderstwo. Poza tym był tylko jeden świadek zdarzenia, który na pewno zeznawałby na moją korzyść. Dlaczego więc nie zostałem? Po pierwsze z tego powodu, że dziewczyna sama wypchnęła mnie za drzwi, a ponadto wówczas ucieczka wydawała mi się najlepszym rozwiązaniem. Kto w takich chwilach myśli racjonalnie, skoro w ciągu piętnastu sekund zmienia się z brutalnie zaatakowanej ofiary w mordercę? Drugim poważnym błędem było kłamstwo dotyczące samochodu Kelly. Zaraz po wyjściu z komendy wróciłem na osiedle i odnalazłem na parkingu przed domem zarówno jej garbusa, jak i terenową furgonetkę Cliffa. Owo kłamstwo może nie wyjść na jaw, pod warunkiem, iż żaden z sąsiadów nie zezna, że volkswagen w ogóle nie był ruszany z parkingu w ciągu ostatnich paru dni. A jeśli Cliff przy pomocy kolegów w jakiś sposób unieruchomił jej samochód, kiedy dziewczyna przebywała w schronisku, i jego kumple zgłoszą się teraz na policję i opowiedzą o tym? Moja wyobraźnia podsuwa mi najczarniejsze myśli. Ale największym błędem, który uświadomiłem sobie w ciągu minionych kilku godzin, było kłamstwo dotyczące telefonicznego powiadomienia mnie zaraz po wezwaniu policji. Chciałem w ten sposób wytłumaczyć powód tak szybkiego zjawienia się na komendzie. Ale wykazałem się skrajną głupotą, ponieważ centrala telefoniczna nie zarejestrowała takiej rozmowy. Wystarczy, że gliniarze sprawdzą rejestr połączeń i znajdę się w olbrzymich kłopotach.
W miarę upływu czasu uzmysławiam sobie kolejne błędy. Na szczęście większość z nich jest wyolbrzymiona przez moje przerażenie, inne zaś, po dokładnym sprawdzeniu notatek i wnikliwej analizie, okazują się niegroźne. Daję pospać Deckowi do piątej nad ranem, dopiero wtedy budzę go telefonicznie. Godzinę później jest już w biurze i pospiesznie parzy kawę. Przedstawiam mu własną wersję wydarzeń, lecz on podsumowuje to lekceważącym tonem: — Żaden sąd na świecie nie skaże jej za morderstwo. — Rozprawa to jedno, a jak najszybsze wyciągnięcie jej z aresztu to drugie. Wspólnie układamy plan działania. Potrzebne mi kopie raportów policyjnych, akt sądowych i lekarskich wyników obdukcji, a także kopia pozwu rozwodowego. Deck nie może się doczekać sposobności energicznego przystąpienia do działania. O siódmej wychodzi do sklepu po kawę i gazety. Znajdujemy notatkę na trzeciej stronie wiadomości lokalnych. Jest krótka, trzy akapity tekstu, żadnej fotografii zabitego. Zdarzenie miało miejsce późnym wieczorem, widocznie nikt nie zdążył napisać dłuższego artykułu. Tytuł głosi: Kobieta aresztowana pod zarzutem mężobójstwa. W Memphis zdarzają się trzy takie wypadki miesięcznie. Gdybym nie szukał specjalnie tej notatki, pewnie nawet nie wpadłaby mi w oko. Dzwonię do Butcha i wyciągam go z łóżka. To nocny marek, mieszka sam, rozwodził się trzy razy i teraz lubi do późna przesiadywać w różnych barach. Mówię mu, że jego najnowszy przyjaciel, Cliff Riker, przedwcześnie zszedł z tego świata, co natychmiast wprawia Butcha w doskonały nastrój. Zjawia się w kancelarii parę minut po ósmej. Wyjaśniam mu dokładniej sprawę i proszę, aby powęszył na osiedlu i spróbował się dowiedzieć, czy ktoś z mieszkańców widział bądź słyszał coś podejrzanego. A także sprawdził, czy gliniarze szczegółowo badają miejsce zbrodni. Oznajmia krótko, że nie muszę go instruować, jest detektywem i dobrze wie, co ma robić. Dzwonię do Bookera i przekazuję informację, że moja klientka w sprawie rozwodowej wczoraj wieczorem zabiła swojego męża, ale to wspaniała dziewczyna i chciałbym jak najszybciej wyciągnąć ją z aresztu. Potrzebuję jego pomocy. Brat Marvina Shankle’a jest sędzią w wydziale kryminalnym i dobrze by było, gdyby pozwolił mojej klientce odpowiadać z wolnej stopy albo zwolnił ją za jakąś niezbyt wygórowaną kaucją. — Nie wierzę! — wykrzykuje Booker. — Przerzuciłeś się z pięćdziesięciomilionowych odszkodowań na pokrętne i śliskie sprawy rozwodowe?! Odpowiadam nieco sztucznym śmiechem. Dobrze, że nie zna prawdy! Marvin Shankle przebywa poza miastem, lecz Booker obiecuje skontaktować się z nim telefonicznie. O ósmej trzydzieści wychodzę z kancelarii i jadę do śródmieścia. Przez całą noc odganiałem od siebie ponure myśli o Kelly siedzącej za kratkami.
*** Wbiegam do gmachu wymiaru sprawiedliwości okręgu Shelby i kieruję się prosto do gabinetu sędziego Lonniego Shankle’a. Dowiaduję się jednak, że sędzia, podobnie jak jego brat, przebywa poza miastem i wróci dopiero po południu. Zaczynam dzwonić po kancelariach różnych wydziałów, próbując namierzyć, gdzie wpłynęły dokumenty w sprawie Kelly. Ale tej nocy w areszcie komendy głównej osadzono kilkadziesiąt osób i powoli dochodzę do przekonania, że oskarżenie jeszcze nie dotarło do sądu. Spotykam się z Deckiem o wpół do dziesiątej na korytarzu. Udało mu się zdobyć kopię raportu policyjnego. Wysyłam go do komendy głównej, żeby odnalazł resztę dokumentów.
Biura prokuratury okręgowej mieszczą się na drugim piętrze tego samego budynku. W pięciu wydziałach pracuje ponad siedemdziesięciu prawników, lecz Wydział Przestępstw Rodzinnych zatrudnia tylko dwóch prokuratorów, Morgan Wilson i jeszcze jedną kobietę. Na szczęście pani Wilson jest w swoim gabinecie, trzeba się tylko tam dostać. Przez pół godziny flirtuję z recepcjonistką i ku memu zdumieniu przynosi to pożądany efekt. Morgan Wilson jest przystojną kobietą około czterdziestki. Mocno ściska mi dłoń na powitanie, lecz jej uśmiech zdaje się mówić: „Mam cholernie dużo roboty, więc się streszczaj”. Cały gabinet jest dosłownie zawalony papierami, choć dokumenty są posegregowane i poukładane. Aż mi się patrzeć nie chce na te stosy makulatury. Siadamy, kiedy nagle oczy jej się rozszerzają. — Czy to nie pan jest tym adwokatem od pięćdziesięciomilionowego odszkodowania? — pyta, uśmiechając się zupełnie inaczej. — Tak, to ja — odpowiadam, wzruszając ramionami: normalka, praca jak praca. — Gratuluję. Kobieta jest wyraźnie pod wrażeniem. No tak, cena sławy. Mam nadzieję, że ona również automatycznie robi to, co każdy inny prawnik — pospiesznie oblicza w myślach trzecią część z pięćdziesięciu milionów. Zarabia najwyżej czterdzieści tysięcy rocznie, nic więc dziwnego, że chciałaby pogadać o zdobytej przeze mnie fortunie. Pokrótce relacjonuję przebieg rozprawy, szerzej mówiąc o tym, co czułem, kiedy został odczytany werdykt. Po czym błyskawicznie zmieniam temat i wyjaśniam powód swojej wizyty. Kobieta słucha uważnie i sporządza notatki. Wręczam jej dwie kopie pozwów rozwodowych, tego złożonego przeze mnie oraz wcześniejszego, a także kopie trzech raportów policyjnych z aresztowań Cliffa Rikerą których powodem było fizyczne znęcanie się nad żoną. Obiecuję też dostarczyć do wieczora wszystkie kopie wyników obdukcji Kelly. Dość szczegółowo jednak opisuję obrażenia, jakie dziewczyna odniosła przy najbardziej dotkliwych pobiciach. Nie mam wątpliwości, że owe sterty dokumentów, jakie mnie otaczają, dotyczą bez wyjątku spraw mężczyzn, którzy biją swoje żony, dzieci bądź przyjaciółki. Łatwo zatem przewidzieć, jakie stanowisko zajmie pani Morgan. — Biedne dziecko — mówi, i nie trzeba mi tłumaczyć, że nie chodzi jej o Cliffa. — Jest silnie zbudowana? — Mniej więcej sto sześćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu, pięćdziesiąt kilogramów wagi. — Jak to się stało, że go zabiła? — W jej głosie niemalże czuje się podziw, nie ma nawet śladu oskarżenia. — Była przerażona, a on pijany. Jakimś sposobem wpadł jej w ręce kij do baseballu. — Tym lepiej dla niej — podsumowuje kobieta, a mnie ciarki przechodzą po plecach. Przecież rozmawiam z prokuratorem! — Chciałbym ją wydostać z aresztu. — Najpierw muszę otrzymać dokumenty i się z nimi zapoznać. Później przekażę telefonicznie do kancelarii sądu, że nie sprzeciwiamy się zwolnieniu za niską kaucją. Gdzie ona mieszka? — Ostatnio przebywała w schronisku dla maltretowanych kobiet, jednym z tych zakamuflowanych ośrodków, których działalność trzymana jest w ścisłej tajemnicy. — Znam je doskonale. Okazują się nadzwyczaj potrzebne. — Była tam bezpieczna, ale teraz znalazła się w areszcie, a wciąż jest cała posiniaczona po ostatniej przeprawie z mężem. Morgan ruchem ręki wskazuje poukładane w stosy papiery. — To całe moje życie.
Umawiamy się na spotkanie następnego dnia, o dziewiątej rano.
*** Spotykam się z Deckiem i Butchem w kancelarii. Zjadamy po kanapce, obmyślając dalsze posunięcia. Butch pukał do drzwi wszystkich sąsiadów Rikerów i znalazł tylko jedną osobę, która słyszała jakiś pojedynczy trzask. To kobieta mieszkająca samotnie na pierwszym piętrze, a sądząc z opisu detektywa, nie mogła mnie widzieć, kiedy wychodziłem z budynku. Podejrzewam, że słyszany przez nią trzask był odgłosem pękającej drewnianej kolumienki, kiedy pierwszy cios Cliffa chybił celu. Policja jeszcze z nią nie rozmawiała. Butch spędził na osiedlu trzy godziny i nie widział ani jednego gliniarza. Mieszkanie Rikerów jest zamknięte i zaplombowane, nadal cieszy się sporym zainteresowaniem gapiów. W pewnym momencie zjawili się tam dwaj młodzi, potężnie zbudowani mężczyźni, którzy nie kryli, że są krewnymi zabitego. Później dołączyła do nich gromada kolegów z pracy Cliffa. Wszyscy stali przy wejściu do klatki, spoglądali na zaplombowane drzwi, klęli głośno i domagali się zemsty. Butch zapewnia, że ta gromada osiłków robiła naprawdę groźne wrażenie. Okazuje się też, że Butch dobrze zna poręczyciela sądowego, to jego kumpel z dawnych lat. Twierdzi, że tamten na pewno zrobi mu grzeczność i przyjmie poręczenie tylko za pięć procent wyznaczonej kaucji, a nie za dziesięć, jak to się zazwyczaj robi. To dobra wiadomość, w ten sposób zaoszczędzę trochę pieniędzy. Deck większą część przedpołudnia spędził na komendzie, wyciągając kopie raportów i próbując wyśledzić drogę dokumentów w sprawie Kelly. Na szczęście jest w dobrej komitywie ze Smothertonem, głównie dlatego, że przy każdej sposobności powtarza, iż on również nienawidzi tych nadętych prawników. Posługuje się wizytówkami, które przedstawiają go jako prywatnego detektywa. Już nie jest „asystentem pełnomocnym”. Co ciekawe, inspektor wyznał mu, że wczesnym rankiem policja odebrała telefoniczne pogróżki zemsty na Kelly Riker. Postanawiam odwiedzić dziewczynę w areszcie. Deck przystępuje do poszukiwań jakiegoś sędziego, który byłby skłonny podpisać zwolnienie za kaucją. Butch chce wstępnie porozmawiać z poręczycielem. Kiedy zbieramy się już do wyjścia z kancelarii, dzwoni telefon. Deck podnosi słuchawkę, lecz zaraz przekazuje ją mnie. To Peter Corsa, prawnik z Cleveland, adwokat Jackie Lemanczyk. Rozmawiałem już z nim po złożeniu zeznań przez kobietę, dziękowałem serdecznie za jego pomoc. Powiedział wtedy, że sam się szykuje do wystąpienia z pozwem przeciwko Great Benefit. Corsa gratuluje mi zwycięstwa, relacjonując treść artykułu, jaki ukazał się w tamtejszym niedzielnym wydaniu gazety. Moje nazwisko stało się głośne. Później zaczyna opowiadać, że wokół towarzystwa błyskawicznie gromadzą się czarne chmury. Podobno dziś rano agenci FBI, posługując się nakazem wystawionym przez prokuratora generalnego stanu Ohio w porozumieniu z Departamentem Ubezpieczeń Społecznych urzędu stanowego, zamknęli biura zarządu firmy i zaczęli wynosić teczki z dokumentami. Wszystkich pracowników, z wyjątkiem specjalistów od komputerowej archiwizacji danych, odesłano do domów, na razie tylko na dwa dni. W prasie ukazała się informacja, że PinnConn, owa tajemnicza korporacja będąca właścicielem towarzystwa ubezpieczeniowego, zaczęła masowo zwalniać ludzi. Przyjmuję te wiadomości w milczeniu. Osiemnaście godzin temu zabiłem człowieka i nadal trudno mi się skupić na czymkolwiek, co się z tym nie wiąże. Zamieniamy tylko parę słów. Jeszcze raz mu dziękuję za pomoc. Corsa obiecuje pozostać w kontakcie. Aż półtorej godziny zajmuje odnalezienie Kelly w labiryncie aresztu miejskiego i doprowadzenie jej do pokoju odwiedzin. Siedzimy rozdzieleni grubą szybą i rozmawiamy przez
telefon. Dziewczyna mówi, że sprawiam wrażenie przemęczonego, ja jej powtarzam, że ona wygląda wspaniale. Siedzi w pojedynczej celi, jest bezpieczna, ale hałasy nie dają jej spać. Chce jak najszybciej stąd wyjść. Odpowiadam, że robię wszystko, co w mojej mocy. Relacjonuję spotkanie z Morgan Wilson, wyjaśniam zasady poręczeń i kaucji, ale nie wspominam o telefonicznych pogróżkach. Mamy sobie tak wiele do powiedzenia, lecz nie da się tego zrobić w tym miejscu. Żegnamy się, a kiedy wychodzę z pokoju na korytarz, jakaś umundurowana strażniczka głośno woła moje nazwisko. Pyta, czy jestem adwokatem Kelly Riker, po czym wręcza mi arkusz wydruku komputerowego. — To zapisy rozmów telefonicznych — wyjaśnia.— W ciągu ostatnich dwóch godzin odebraliśmy aż cztery telefony dotyczące tej dziewczyny. Wydruk jest takiej jakości, że trudno z niego cokolwiek odczytać. — O co chodziło? — Same pogróżki. To jacyś szaleńcy.
*** Sędzia Lonnie Shankle pojawia się w swoim gabinecie dopiero o wpół do czwartej. Razem z Deckiem czekamy na niego. Ma setki spraw do załatwienia ale Booker dzwonił z samego rana i odpowiednio nastawił jego sekretarkę, możemy więc porozmawiać z sędzią. Pospiesznie przekazuję mu wszystkie dokumenty, w ciągu pięciu minut przedstawiam najważniejsze fakty i kończę gorącą prośbą o wyznaczenie jak najniższej kaucji, ponieważ to ja, początkujący adwokat, będę musiał wyłożyć pieniądze z własnej kieszeni. Shankle bez sprzeciwu ustala wysokość kaucji na dziesięć tysięcy dolarów. Dziękujemy mu serdecznie i wychodzimy z gabinetu. Już pół godziny później spotykamy się wszyscy w areszcie. Wiem, że Butch zawsze nosi broń przy sobie, mogę się też domyślać, iż uprzedził swojego kumpla poręczyciela, faceta imieniem Rick, więc tamten również zabrał pistolet. Jesteśmy gotowi na wszystko. Wystawiam Rickowi czek na pięćset dolarów, bo zgodnie z umową zgodził się przyjąć poręczenie w wysokości pięciu procent kaucji, i podpisuję wszelkie niezbędne dokumenty. Jeżeli oskarżenie przeciwko Kelly nie zostanie oddalone, a dziewczyna nie stawi się wyznaczonego dnia w sądzie, wówczas Rick osobiście będzie musiał albo uiścić pozostałych dziewięć i pół tysiąca dolarów kaucji, albo odnaleźć zbiega i własnoręcznie doprowadzić go do aresztu. Bez większego kłopotu zdołałem go przekonać, że oskarżenie na pewno zostanie oddalone. Mam wrażenie, że wszystkie formalności trwają całą wieczność, ale w końcu strażniczka przyprowadza nam dziewczynę — już bez kajdanek, szeroko uśmiechniętą. Pospiesznie eskortujemy ją do mojego volvo. Prosiłem Decka i Butcha, żeby przez jakiś czas jechali za nami drugim samochodem i sprawdzili, czy nikt nas nie śledzi. Dopiero teraz mówię Kelly o pogróżkach. Podejrzewamy, że kryją się za tym narwani krewni Cliffa oraz jego koledzy z pracy. Niewiele rozmawiamy, wyjeżdżając ze śródmieścia i kierując się w stronę schroniska. Dzisiaj jeszcze nie mam zamiaru z nią dyskutować, zresztą dziewczyna nie jest na to przygotowana.
***
We wtorek o siedemnastej główny radca prawny Great Benefit składa w sądzie federalnym w Cleveland wniosek o ogłoszenie upadłości firmy. Peter Corsa przekazuje tę wiadomość telefonicznie i Deck informuje mnie o wszystkim z grobową miną kiedy wracam ze schroniska do biura. Odebrał telefon kilka minut przed moim przyjazdem i chyba po raz pierwszy widzę Shiffleta bladego jak ściana. Przez dłuższy czas w milczeniu siedzimy obaj w moim gabinecie, z nogami założonymi na biurko. Panuje śmiertelna cisza. Nikt się nie odzywa, nie dzwoni telefon. Nawet z zewnątrz nie dolatują odgłosy ruchu ulicznego. Nie zdążyliśmy jeszcze ustalić, jaką część należnego honorarium dostanie Deck, więc na szczęście nie musi załamywać rąk nad tym, ile właśnie stracił. Obaj zdajemy sobie jednak sprawę, że byliśmy milionerami — chociaż na krótko i tylko na papierze — a teraz znów jesteśmy niewypłacalni. Nasze marzenia o wspaniałej przyszłości można jedynie skwitować śmiechem. Pozostał jeszcze cień nadziei. W ubiegłym tygodniu przedstawiciele Great Benefit tak przekonująco mówili o doskonałej kondycji finansowej towarzystwa, że przysięgli bez skrupułów zasądzili pięćdziesięciomilionowe odszkodowanie. Wilfred Keeley otwarcie przyznał, że rezerwy gotówkowe firmy wynoszą około stu milionów dolarów. Na pewno te liczby nie były wyssane z palca. Ale przypominam sobie jednocześnie ostrzeżenia Maksa Leuberga, który twierdził, że nigdy nie wolno wierzyć danym, jakie przedstawiają firmy ubezpieczeniowe, gdyż posługują się one własnymi, odrębnymi zasadami rachunkowości. Mimo wszystko można się jeszcze łudzić, że w postępowaniu upadłościowym znajdzie się choćby z milion dolarów dla nas. Ja jednak w to nie wierzę. Deck również. Corsa zostawił swój domowy numer telefonu, więc ostatecznie zbieram się na odwagę i dzwonię do niego. Jest mu przykro z powodu złych wieści, mówi, że w tamtejszych kręgach prawniczych i finansowych zapanowało wielkie poruszenie. Jest za wcześnie, żeby dochodzić prawdy, ale wygląda na to, że korporacja PinnConn straciła kupę forsy na jakichś operacjach walutowych, toteż zaczęto przepompowywać fundusze z podległych jej spółek, w tym również z Great Benefit. Sprawa przedstawia się kiepsko, gdyż właściciele PinnConn po prostu przetransferowali olbrzymi kapitał do Europy, a przy okazji wyszło na jaw, że większość udziałów tej korporacji znajduje się w rękach amerykańskich piratów finansowych działających w Singapurze. Mam wrażenie, jakby nagle cały świat zmówił się przeciwko mnie. Nie ulega wątpliwości, że wkrótce powstanie z tego ogromne zamieszanie, a wszelkie wyjaśnienia będą się ciągnęły przez wiele miesięcy. Corsa mówi, że prokurator generalny stanu Ohio już wystąpił tego popołudnia przed kamerami lokalnej sieci telewizyjnej i obiecywał wszcząć cały szereg dochodzeń. A cóż dobrego może z nich wyniknąć dla nas? Na zakończenie Corsa obiecuje zadzwonić jutro rano. Przekazuję te nowiny Deckowi i obaj pogrążamy się w jeszcze większym przygnębieniu. Całą forsę zgarnęli nam sprzed nosa sprytni oszuści, którzy nie dadzą się złapać. Tysiące właścicieli polis ubezpieczeniowych, już raz oszukanych przez Great Benefit, ponownie zostało wyprowadzonych w pole. My dwaj także znaleźliśmy się na lodzie. Podobnie jak Dot i Buddy. W pewnym sensie również Donny Ray został powtórnie wykiwany. Nawet Drummondowi została wyłącznie sterta niezapłaconych rachunków za świadczone usługi prawnicze. Uświadamiam to Shiffletowi, ale jemu jest bardzo daleko do śmiechu. Oszukani zostali wszyscy pracownicy i agenci terenowi Great Benefit. Tacy ludzie jak Jackie Lemanczyk odczują to na własnej skórze. To cholerne towarzystwo stało się przyczyną olbrzymiej fali zła, ale ja nie mogę uciec od świadomości, że straciłem znacznie więcej niż ktokolwiek inny. Nie pociesza mnie nawet fakt, iż wraz ze mną ucierpiało tak wiele osób.
Ponownie wracam myślami do Donny’ego Raya Blacka. Mam go przed oczyma, jak siedzi w fotelu pod drzewem i zbiera w sobie resztki sił, żeby wytrzymać do końca przesłuchania. Nie. To on zapłacił najwyższą cenę za cały ten złodziejski proceder zarządu Great Benefit. W ciągu ostatnich sześciu miesięcy większość czasu poświęcałem tej jednej sprawie, a teraz się okazuje, że wszystko poszło na marne. Od chwili otwarcia kancelarii dorobiliśmy się w przybliżeniu tysiąca dolarów dochodu miesięcznego netto, ale żyliśmy marzeniami o dużym honorarium, jakie wpłynie ze sprawy Blacków. Wszystkie pozostałe nie przyniosą nam nawet takiego dochodu, żebyśmy mogli spokojnie pracować przez następne dwa miesiące, a ja nie mam zamiaru na siłę szukać klientów. Deck zdobył jednego poważniejszego klienta, który ucierpiał w tragicznym wypadku samochodowym, ale można będzie myśleć o ugodzie i znaczniejszym odszkodowaniu dopiero po pomyślnym zakończeniu kuracji, a wszystko wskazuje na to, że facet utknął w szpitalu na pół roku. Zresztą w najlepszym razie nasze honorarium wyniesie dwadzieścia tysięcy dolarów. Ponownie dzwoni telefon. Deck podnosi słuchawkę, przez chwilę słucha w milczeniu, po czym odkładają szybko. — Jakiś wariat oznajmił, że zamierza cię zabić — informuje rzeczowym tonem. — To i tak nie jest najgorsza wiadomość, jaką dzisiaj otrzymaliśmy. — Fakt. Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby zrobił to już teraz — odpowiada Shifflet posępnym tonem.
*** Widok Kelly podnosi mnie na duchu. Znów raczymy się w jej pokoju produktami chińskiej kuchni, ale siedzimy przy drzwiach zamkniętych na klucz, a mój pistolet leży na krześle, ukryty pod płaszczem. Oboje zmagamy się z tak silnymi i odmiennymi doznaniami, że rozmowa niezbyt się klei. Mówię jej o bankructwie Great Benefit i dziewczyna okazuje rozczarowanie, ale jego powodem jest wyłącznie moje przygnębienie. Dla niej pieniądze nie mają większego znaczenia. Momentami śmiejemy się razem, kiedy indziej zbiera nam się na płacz. Kelly bardzo się niepokoi tym, co ją teraz czeka, nie jest pewna, jakie będą wyniki policyjnego dochodzenia. Przeraża ją perspektywa zemsty klanu Rikerów. To ludzie, którzy wyruszają na polowania, mając pięć lat, posługiwanie się bronią palną jest dla nich czymś powszednim. Nie mniej przeraża ją wizja odsiadywania kary więzienia, chociaż zapewniam ją stanowczo, że do tego nie dojdzie. Jeśli tylko prokurator czy gliniarze zaczną szukać dowodów morderstwa, ujawnię przed nimi całą prawdę. Delikatnie nawiązuję do wydarzeń ostatniej nocy, lecz Kelly nie czuje się na siłach o tym rozmawiać. Zaczyna płakać i na długi czas zalega milczenie. Po cichu otwieram drzwi, przekradam się mrocznym korytarzem i wreszcie odnajduję Betty Norvelle przed telewizorem, w saloniku na dole. Ona tylko z grubsza wie o tym, co się wydarzyło. Wyjaśniam jej, że Kelly jest zbyt przerażona, żeby zostawiać ją teraz samą. Chciałbym być przy niej, mogę się nawet przespać na podłodze. Niepisane reguły bezpieczeństwa zabraniają mężczyznom zostawać na noc w schronisku, ale w tym wypadku Betty godzi się zrobić wyjątek. Leżymy razem na wąskim tapczanie, nie zdejmując nawet ubrań, i tulimy się do siebie. Poprzedniej nocy w ogóle nie spałem, po południu zdrzemnąłem się tylko na krótko, toteż odczuwam takie zmęczenie, jakbym nie zmrużył oka przez cały tydzień. Nie mogę się też
mocniej przytulić do Kelly, gdyż mam obawy, że sprawiłbym jej ból. Zasypiam więc w dość niewygodnej pozycji.
ROZDZIAŁ 53 Afera związana z Great Benefit może być głośnym wydarzeniem w Cleveland, lecz w Memphis mało kogo obchodzi. W środowych gazetach nie ma o tym nawet krótkiej wzmianki. Jest za to artykuł o zabitym Cliffie Rikerze. Autopsja wykazała, że przyczyną śmierci były rany głowy zadane tępym narzędziem. Pani Riker została aresztowana i zwolniona za kaucją. Rodzina zabitego domaga się sprawiedliwości. Pogrzeb ma się odbyć w czwartek w niewielkim rodzinnym miasteczku, skąd nie tak dawno para przyszłych małżonków musiała się wyprowadzić. Kiedy wraz z Deckiem przeglądamy prasę, nadchodzi faks z kancelarii Petera Corsy. To kopia wielkiego artykułu z pierwszej strony dziennika z Cleveland, opisującego najświeższe wyniki dochodzenia w sprawie korporacji PinnConn. Co najmniej dwa federalne trybunały zainteresowały się skandalem. Do sądów napływa lawina pozwów przeciwko wszelkim firmom związanym z tą korporacją a głównie przeciwko towarzystwu Great Benefit, którego nagłe bankructwo i jego sensacyjne okoliczności same w sobie stanowią wstrząsający materiał. Prawnicy z całego kraju błyskawicznie przystąpili do działania. Wczoraj wieczorem prezes Wilfred Keeley został zatrzymany wraz z małżonką na Lotnisku Kennedy’ego. Utrzymywał, że wybiera się na krótki urlop w Europie, nie umiał jednak podać nazwy jakiegokolwiek hotelu, w którym rzekomo zarezerwował pokój. Wyszło już na jaw, że przedstawiciele zarządu firmy od dwóch miesięcy gromadzili łupy. Rezerwy gotówkowe przeznaczone na wypłaty odszkodowań zostały po kryjomu rozdysponowane po całym świecie. W każdym razie kasy świecą pustkami. Jako pierwszy tego dnia dzwoni Leo Drummond. Przekazuje mi smutne wieści o Great Benefit, jakby sądził, że jeszcze o niczym nie wiem. Rozmawiamy krótko, trudno ocenić, który z nas jest bardziej przygnębiony. On także nie dostanie ani grosza za całą tę batalię, jaką razem stoczyliśmy. Drummond nie wspomina nawet słowem na temat ostatnich wniosków swojego byłego klienta a dotyczących mojej propozycji ugody złożonej tuż przed rozpoczęciem procesu. Nic dziwnego, właściciele Great Benefit mają ważniejsze sprawy na głowie niż skarżenie firmy prawniczej o uchybienia. Zdołali umknąć konieczności wypłacenia odszkodowania zasądzonego w sprawie Blacków, toteż nie mają podstaw oskarżać Drummonda o spowodowanie olbrzymich strat finansowych. Zatem można uznać, że Trent i Brent cudem uniknął gigantycznej wpadki. Drugi telefon jest od Rogera Rice’a, nowego adwokata panny Birdie. On także gratuluje mi zwycięstwa, więc postanawiam nie wyjawiać mu prawdy. Mówi, że przypomniał sobie o mnie, kiedy zobaczył zdjęcie i artykuł w niedzielnym wydaniu gazety. Informuje, że panna Birdie znów postanowiła zmienić zapisy w testamencie, a cała rodzina na Florydzie ma jej już serdecznie dosyć. Delbert i Randolph zdołali w końcu uzyskać podpis matki na sporządzonym naprędce pełnomocnictwie, co pozwoliło im nawiązać kontakt z prawnikami z Atlanty i zażądać pełnego ujawnienia danych o majątku. Podobno adwokaci z firmy powierniczej osłupieli, a bracia przez dwa dni przekopywali się w Atlancie przez wszystkie dokumenty. Ktoś z tej firmy skontaktował się telefonicznie z Rice’em i prawda wyszła na jaw. Delbert i Randolph domagali się ujawnienia szczegółów o dwudziestomilionowej fortunie swojej matki, na co prawnicy z Atlanty mogli zareagować tylko gromkim śmiechem, a to z kolei wprawiło braci w osłupienie. Ostatecznie doszli jednak do wniosku, że panna Birdie bawi się z nimi w kotka i myszkę, i jak niepyszni wrócili na Florydę.
W poniedziałek późnym wieczorem staruszka zadzwoniła do domu Rice’a i oznajmiła, że wraca do Memphis. Powiedziała też, że próbowała się ze mną skontaktować, ale bez skutku. Rice, rzecz jasna, nie omieszkał jej opowiedzieć o rozprawie i pięćdziesięciomilionowym odszkodowaniu, a to wprawiło pannę Birdie w stan najwyższego podniecenia. Podobno miała powiedzieć: „To miło. Całkiem nieźle, jak na chłopca od strzyżenia trawników”. Nie zdołała jednak ukryć ekscytacji z tego powodu, że jestem teraz cholernie bogaty. W każdym razie Rice postanowił mnie przestrzec, że staruszka każdego dnia może wrócić do domu. Dziękuję mu za to.
*** Morgan Wilson dokładnie zapoznała się ze sprawą Kelly Riker i jest przekonana, że nie należy wnosić oskarżenia. Ale jej szef, Al Vance, jeszcze się waha. Idę za panią prokurator do jego gabinetu. Vance już od wielu lat pełni funkcję prokuratora okręgowego, bez większego trudu wygrywa w kolejnych wyborach. Ma koło pięćdziesiątki i jeszcze niedawno marzył o wielkiej karierze politycznej. Ale nie zdołał jej zrobić i musiał się zadowolić pełnioną funkcją. Co ciekawe, odznacza się cechą niezwykle rzadką wśród prokuratorów: nie lubi występować przed kamerami. Na wstępie gratuluje mi zwycięstwa. Dziękuję uprzejmie, lecz dość oschle, wolałbym nie rozmawiać na ten temat z oczywistych powodów, których także nie chcę ujawniać. Podejrzewam, że w ciągu najbliższych dni wieści o bankructwie Great Benefit rozejdą się po całym Memphis i ten podziw, z jakim się stykam wśród prawników, w jednej chwili pryśnie niczym bańka mydlana. — Ci ludzie to jacyś szaleńcy — mówi Vance, rozkładając dokumenty na biurku. — Już dwa razy dzwonili dziś rano z pogróżkami. Moja sekretarka rozmawiała z ojcem Rikera i jednym z jego braci. — Czego chcieli? — pytam szybko. — Domagali się śmierci pańskiej klientki. Nie interesuje ich proces, woleliby już dzisiaj posadzić ją na krześle elektrycznym. Czy ona wyszła z aresztu? — Tak. — I przebywa gdzieś w ukryciu? — Tak. — To dobrze. Rodzina zabitego czyni bardzo głupio, jawnie występując z takimi pogróżkami. Chyba nikt z nich nie rozumie, że jest to sprzeczne z prawem. Naprawdę zachowują się jak szaleńcy. Wszyscy troje podzielamy opinię, że Rikerowie w swej nieświadomości są nadzwyczaj groźni. — Morgan nie chce występować z oskarżeniem — informuje Vance, a pani prokurator potakuje ruchem głowy. — Powód jest chyba oczywisty, panie Vance — odpowiadam. — Jeśli nawet sąd przychyli się do wniosku i zatwierdzi oskarżenie, to sprawa nie ma szans przed jakimkolwiek sądem przysięgłych. Wystarczy, że pomacham tym kijem baseballowym na sali i wezwę na świadków paru specjalistów z zakresu przemocy w rodzinie. Zrobię z tej dziewczyny ofiarę naszego systemu prawa. Prokuratura się po prostu zbłaźni. Nie macie szans uzyskać ani jednego przychylnego głosu wśród dwunastki przysięgłych — robię krótką przerwę i mówię dalej: — Nie obchodzi mnie zdanie rodziny zabitego, lecz jeśli jakimś sposobem zdołają pana nakłonić do
wystosowania oskarżenia, będzie pan tego żałował. To na pana będą się sypały pogróżki, kiedy przysięgli uchwalą werdykt korzystny dla mojej klientki. — On ma rację, Al — wtrąca Morgan. — Nie mamy żadnych szans. Chyba Vance był gotów mimo wszystko wnieść oskarżenie, ale na szczęście nasz wspólny głos odnosi skutek. Po chwili namysłu zgadza się oddalić wszelkie zarzuty. Morgan obiecuje jeszcze dzisiaj przesłać faksem do mojego biura oficjalną decyzję prokuratury. Dziękuję im i szybko wychodzę. Mój nastrój w jednej chwili ulega znacznej poprawie. Sam zjeżdżam windą, toteż pozwalam sobie na szeroki uśmiech od ucha do ucha, który mogę obserwować w wypolerowanej mosiężnej tabliczce ponad szeregiem przycisków. Wszelkie zarzuty zostały oddalone! Raz na zawsze! Niemalże biegnę do samochodu stojącego na parkingu.
*** Pocisk wystrzelony z ulicy przebił szybę we frontowym oknie, zostawił po sobie idealnie okrągłą dziurkę mniej więcej centymetrowej średnicy, nieco większą w tynku pokrywającym przeciwległą ścianę, po czym utkwił gdzieś w głębi muru. Deck znajdował się właśnie w tym pokoju, kiedy padł strzał. Kula przeleciała jakieś dwadzieścia centymetrów od jego głowy. Na szczęście Shifflet nie podbiegł od razu do okna, tylko zanurkował pod stół i tam odczekał parę minut. Później zamknął od wewnątrz drzwi, bojąc się, że ktoś wpadnie do biura. Ale nikt nie wszedł na górę. Zdarzenie miało miejsce o wpół do jedenastej, dokładnie wtedy, kiedy rozmawiałem z Alem Vance’em. Nikt chyba nie widział też, kto strzela, a jeśli nawet ktokolwiek słyszał huk wystrzału, udał, że o niczym nie wie. W tej części miasta wcale nie tak rzadko rozlegają się strzały. W pierwszej kolejności Deck zadzwonił do Butcha, który jeszcze spał. Po dwudziestu minutach detektyw przyjechał do kancelarii, uzbrojony po zęby, lecz przede wszystkim musiał uspokajać przerażonego Shiffleta. Kiedy ja wracam do kancelarii, zastaję ich przy dokładnym badaniu dziury w szybie. Deck pospiesznie opowiada mi, co się stało. Zawsze byłem przekonany, że po twarzy Shiffleta przebiegają nerwowe kurcze nawet wtedy, kiedy śpi, ale teraz dosłownie przypomina galaretę. Zapewnia, że nic mu nie jest, ale głos mu się łamie. Butch postanawia zaczekać przy oknie na ewentualny powrót strzelca. W bagażniku samochodu ma dodatkowo dwie dubeltówki i śmiercionośny automat AK–47. Niech Bóg ma w swojej opiece klan Rikerów, jeśli zamierzają tu wrócić i jeszcze trochę postrzelać. Dzwonię do Bookera, ale nie ma go biurze, wyjechał wraz z Marvinem Shankle’em na jakieś przesłuchanie. Zostawiam mu lakoniczną wiadomość, obiecuję skontaktować się później.
*** Postanawiamy wspólnie zjeść lunch w spokoju, z dala od ciągłych pogróżek i wystrzeliwanych z ukrycia pocisków. Kupujemy mrożone zapiekanki, po czym przygrzewamy je i zjadamy w kuchni panny Birdie. Butch zostaje na straży w samochodzie zaparkowanym na podjeździe, za moim volvo. Odnoszę wrażenie, że jeśli nie będzie miał dziś okazji postrzelać z tego swojego kałasznikowa, wróci do domu załamany.
Poprzedniego dnia zrobiłem cotygodniowe porządki, toteż w domu jest dość czysto i jeszcze nie czuć wszechobecnego zapachu kurzu. Dość szybko dochodzimy do porozumienia. Deck może sobie zatrzymać wszystkie sprawy, ja godzę się wycofać z interesu po otrzymaniu dwóch tysięcy dolarów, których płatność odraczam na trzy miesiące. On będzie mógł według własnego uznania wejść w spółkę z innym adwokatem. Poza tym ceduję na niego prawo odstąpienia tych wszystkich spraw, które mu się nie podobają. Wszelkie dokumenty związane z długami salonu meblowego Ruffina mają wrócić do gabinetu Bookera. Na pewno nie będzie zachwycony, ale jakoś sobie z tym poradzi. Przejrzenie wszystkich spraw nie nastręcza większych kłopotów, napawa mnie jedynie smutkiem, że tak niewielu klientów zdołaliśmy zyskać w ciągu pół roku. Na koncie bankowym kancelaria ma trzy tysiące czterysta dolarów, ale trzeba jeszcze uregulować kilka dużych rachunków. Zjadając kanapki, ustalamy szczegóły, na szczęście rozwiązanie spółki przechodzi bezboleśnie. Gorzej ze sprawami osobistymi. Deck nie ma żadnej przyszłości, nie zamierza przystępować do egzaminu kwalifikacyjnego i trudno mu będzie znaleźć jakąś pracę. Najwyżej poświęci kilka tygodni na uporządkowanie otwartych spraw, ale nie da rady nic z nimi zrobić, jeśli nie znajdzie adwokata, który by firmował te działania. Obaj doskonale zdajemy sobie z tego sprawę, lecz nie rozmawiamy na ten temat. Deck wyznaje w końcu, że jest bez grosza. — Hazard? — pytam. — Owszem. Te cholerne kasyna. Jakoś nie mogę przejść obok nich obojętnie. —Ale mówi to spokojnie, jakby się pogodził ze swoim losem. Odkraja sobie kawałek ogórka kwaszonego i głośno wbija w niego zęby. Kiedy ubiegłego lata otwieraliśmy kancelarię, mieliśmy na początek dwie równe części honorarium ze sprawy Van Landela, po pięć i pół tysiąca dolarów każdy, przy czym wsadziliśmy w firmę po dwa tysiące. Kilkakrotnie musiałem wykładać na prowadzenie biura prywatne oszczędności, lecz i tak przez pół roku zgromadziłem dwa tysiące osiemset dolarów na własnym koncie. To wynik dość spartańskiego trybu życia i odkładania na czarną godzinę. Ale Deck także nie wydał swoich oszczędności, stracił je przy stolikach do pokera. — Wczoraj wieczorem rozmawiałem z Bruiserem — wyznaje. Nawet specjalnie nie dziwi mnie ta wiadomość. — Gdzie on przebywa? — Na Bahamach. — Prince jest razem z nim? — Aha. To dobrze, z ulgą witam te nowiny. Jestem pewien, że Deck wiedział o tym już dość dawno temu. — A więc dopięli swego — mówię, spoglądając za okno. Wyobrażam sobie tych dwóch grubasów w słomkowych kapeluszach i ciemnych okularach. Tutaj przecież żyli niemal w wiecznym mroku. — Może i tak. O pewne rzeczy lepiej nie pytać. — Deck marszczy brwi i zastanawia się przez chwilę. — Ale pieniądze są nadal ukryte w mieście. — Ile? — Cztery miliony, w gotówce. Wszystko, co dali radę w ostatniej chwili ściągnąć ze swoich lokali. — Cztery miliony?
— Owszem. Ukryte w jednym miejscu, w piwnicy magazynu. W samym śródmieściu Memphis. — Ile ci zaproponowali za przysługę? — Dziesięć procent. Bruiser mówi, że wystarczy, jeśli dowiozę je do Miami. Tam już on się wszystkim zajmie. — Nie zgadzaj się, Deck. — To czysta robota. — Złapią cię i wpakują do więzienia. — Wątpię. Chłopcy z FBI przestali już węszyć. Poza tym nie wiedzą o tych ukrytych pieniądzach. Wszyscy sądzą że Bruiser zabrał całą forsę ze sobą i już niczego więcej nie potrzebuje. — A potrzebuje? — Nie wiem. W każdym razie chce odzyskać te pieniądze. — Nie zgadzaj się, Deck. — To kaszka z mlekiem. Załaduję swoją furgonetkę kartonami. Bruiser powiedział, że zajmie mi to najwyżej dwie godziny. Potem wystarczy dojechać do Miami i tam zaczekać na instrukcje. Podróż potrwa nie więcej niż dwa dni, a mam szansę stać się bogaty. W jego głosie wyczuwam dziwną tęsknotę. Nie mam już żadnych wątpliwości, że Deck spróbuje wykonać to zadanie. Zaplanowali je wspólnie z Bruiserem. Chyba już dość mu nagadałem. I tak nie posłucha moich rad. Wychodzimy z domu panny Birdie i idziemy do mojego mieszkania w nadbudówce. Deck pomaga mi przenieść rzeczy osobiste do samochodu. Zapełniam nimi cały bagażnik i pół tylnego siedzenia. Nie zamierzam już wracać do biura, toteż żegnamy się przed garażem. — Nie mam do ciebie żalu, że wyjeżdżasz — mówi. — Uważaj na siebie, Deck. Obejmujemy się po przyjacielsku, lecz już po sekundzie zaczynam odczuwać obrzydzenie. — Na trwale wpisałeś się do historii, Rudy. Wiesz o tym? — Razem tego dokonaliśmy. — Może i tak, tylko co z tego mamy? — Dobry powód do przechwałek. Ściskamy sobie dłonie, a w oczach Decka pojawiają się łzy. Spoglądam, jak powłócząc nogami, idzie wzdłuż podjazdu, zajmuje miejsce w samochodzie obok Butcha i po chwili ruszają. Piszę długi list do panny Birdie, w którym obiecuję się z nią skontaktować. Zostawiam go na stole w kuchni, gdyż jestem pewien, że staruszka lada dzień wróci do domu. Po raz ostatni sprawdzam wszystkie pokoje, później żegnam się z moim mieszkaniem nad garażem. Jadę najpierw do banku i wybieram wszystkie oszczędności z konta. Dwadzieścia osiem studolarówek tworzy już niewielki stosik i nawet cieszy oko. Ukrywam banknoty pod wykładziną na podłodze samochodu.
*** Zapada zmierzch, kiedy pukam do domu Blacków. Dot otwiera drzwi i lekko uśmiecha się na mój widok. Wewnątrz panuje mrok, cisza i bezruch przypominają atmosferę grobowca. Nie sądzę, żeby to się jeszcze kiedykolwiek zmieniło. Buddy leży w łóżku, leczy przeziębienie. Przy filiżance kawy rozpuszczalnej ostrożnie przekazuję informację, że Great Benefit poszło z torbami i Dot po raz kolejny może się czuć oszukana. Jej wyśniony cud musi pozostać w sferze
marzeń, nie dostaniemy ani centa z zasądzonego odszkodowania. Wcale mnie nie dziwi jej reakcja. Na pewno istnieje co najmniej kilka ważkich powodów, dla których firma ogłosiła upadłość, ale w tej chwili wydaje się najważniejsze, aby Dot sądziła, że to wyrok sądu był tego bezpośrednią przyczyną. Oczy jej dziwnie błyszczą, a na ustach pojawia się wyraz błogiej rozkoszy, kiedy dociera do niej znaczenie moich słów. Zdołała jednak wykluczyć tych łobuzów z dochodowego interesu. Pewna mało znacząca, lecz nadzwyczaj zdeterminowana kobieta z Memphis w stanie Tennessee doprowadziła „tych sukinsynów” do bankructwa. Mówi, że jutro z samego rana pójdzie na grób Donny’ego Raya, żeby o wszystkim mu opowiedzieć.
*** Kelly czeka w saloniku, w towarzystwie Betty Norvelle. Wszystkie swoje rzeczy ma w niewielkiej torbie podróżnej, którą kupiłem poprzedniego dnia. To zaledwie garść przyborów toaletowych i kilka ubrań na zmianę, które mogła sobie wybrać z darów dostarczanych do schroniska. Poza tym nie ma zupełnie nic. Podpisujemy dokumenty i uprzejmie dziękujemy Betty za pomoc. Trzymając się za ręce, idziemy szybko do samochodu. Dopiero wewnątrz możemy oboje głębiej odetchnąć. Odjeżdżamy pospiesznie. Pistolet nadal leży pod siedzeniem, ale ja przestałem się już martwić. — Dokąd sobie życzysz, kochanie? — pytam, kiedy wyjeżdżamy na obwodnicę otaczającą całe miasto. Oboje wybuchamy śmiechem, gdyż ogarnia nas owo cudowne poczucie wolności. Przecież nie ma żadnego znaczenia, dokąd pojedziemy! — Chciałabym zobaczyć góry — mówi Kelly. — Ja również. Te na wschodzie czy te na zachodzie? — Wysokie góry. — Aha. Więc te na zachodzie. — I żeby były ośnieżone. — No cóż, myślę, że znajdziemy choć trochę śniegu. Przysuwa się bliżej i opiera głowę na moim ramieniu. Kładę dłoń na jej kolanie. Przejeżdżamy most i mijamy granicę Arkansas. Łuna światła omywająca wieżowce Memphis powoli ginie na horyzoncie za nami. To zdumiewające, że w ogóle nie musieliśmy planować tej wspólnej wyprawy. Zresztą trudno było cokolwiek planować, ponieważ dopiero dziś rano zapadła decyzja, że Kelly pozostanie na wolności. Wycofano jednak wszelkie zarzuty, a ja otrzymałem stosowne pismo podpisane przez prokuratora okręgowego. Na tej podstawie już o piętnastej mogłem odebrać czek złożony jako poręczenie kaucji. Osiądziemy gdzieś, gdzie nas nikt nie znajdzie. Nie boję się tego, że możemy być śledzeni, pragnę jakiś czas spędzić tylko we dwoje. Nie chcę już słyszeć o Decku i Bruiserze, nie jestem ciekaw dalszych kolei afery Great Benefit, nie mam ochoty udzielać pannie Birdie żadnych porad prawnych. Nie chcę też myśleć o śmierci Cliffa ani o niczym, co się z nią wiąże. Któregoś dnia w rozmowie z Kelly wrócimy do tamtych wydarzeń, ale musi minąć trochę czasu. Wybierzemy jakieś niewielkie miasto z college’em, ponieważ ona chce się dalej uczyć. Ma dopiero dwadzieścia lat, ja także zaledwie wkroczyłem w dorosłe życie. Zostawiamy cholernie ciężki bagaż, nadeszła pora nacieszyć się wreszcie sobą. Z przyjemnością zacznę wykładać
historię w szkole średniej, nie powinienem mieć z tym większych trudności. W końcu uczyłem się jeszcze przez siedem lat po uzyskaniu matury. Postanawiam, że bez względu na wszystko nie chcę już więcej mieć do czynienia z wymiarem sprawiedliwości. Niech moja licencja adwokacka sama wygaśnie. Nawet się nie zarejestruję w spisie wyborców, żebym przypadkiem nie został powołany na przysięgłego. Nigdy dobrowolnie nie stanę na jakiejkolwiek sali sądowej. Humory znacznie nam się poprawiają w miarę jak zabudowania stają się coraz rzadsze, a ruch na drodze coraz mniejszy. Jesteśmy już trzydzieści kilometrów od Memphis, kiedy rzucam propozycję, aby nigdy więcej tu nie wracać.
PODZIĘKOWANIA Podczas pisania tej powieści przez cały czas korzystałem z pomocy Willa Dentona, znanego adwokata z Gulfport w stanie Missisipi. Od dwudziestu pięciu lat Will z pełnym poświęceniem występuje w obronie praw konsumentów oraz wszystkich maluczkich. Jego zwycięstwa na salach sądowych przeszły już do legendy. Kiedy ja zaczynałem karierę adwokacką, marzyłem o tym, żeby zostać drugim Willem Dentonem. To dzięki niemu uzyskałem dostęp do wielu materiałów i otrzymałem odpowiedzi na liczne pytania. Will dokonał nawet wstępnej redakcji tekstu. Jimmie Harvey jest moim serdecznym przyjacielem i doskonałym lekarzem z Birmingham w Alabamie. Z wielkim zaangażowaniem przeprowadził mnie przez niezgłębiony labirynt procedur medycznych. Czytelność i fachowość niektórych fragmentów powieści Zawdzięczam właśnie jemu. Dziękuję.