Ewa Gudrymowicz Schiller DOM NA SENNEJ Mojemu mężowi Markowi Ziętarskiemu Z ogromną czułością Kochanie… doprawdy przeżyliśmy ten remont jako monolit? ...
4 downloads
21 Views
2MB Size
Ewa Gudrymowicz Schiller DOM NA SENNEJ
Mojemu mężowi Markowi Ziętarskiemu Z ogromną czułością Kochanie… doprawdy przeżyliśmy ten remont jako monolit? Niedowierzanie i ogromna ulga. Życie nie przestaje mnie zadziwiać
Podziękowania Moim dzieciom Ani i Maćkowi, za nieustanną wiarę we mnie, za pomysły, odpowiedzi na pytania najdziwniejszego autoramentu i za to też, że nie wiedzieli, co czuje narkoman na głodzie Markowi, własnemu mężowi, za nie czepianie się o obiad i ogólne zrozumienie sytuacji w czasie pisania Mojej przyjaciółce Zosi Skrzypczak, za niezliczone pomysły nie tylko do tej książki, ale i następnych, które miejmy nadzieję napiszę, za dzielenie się różnymi przydatnymi historiami, za chętne ucho i czas i w ogóle za to, że jesteś Doktor Medrritte Botrous za fachowe porady i konsultacje Const. Paulowi Frontter za rozjaśnienie zawiłości śledczych i policyjnych bea.m.m.za oprawę graficzną i wszystko, co się z tym wiązało Oraz Moim wnukom Izabeli Darii Gudrymowicz i Hadiemu Marianowi Chamas za to, że byli uprzejmi w końcu się urodzić i dokonali tego w czasie pisania tej książki, czyniąc mnie najszczęśliwszą babcią na świecie
Prolog
London Ontario, Kanada Szpital św. Michała Kwiecień 1979 Dziewczyna wydała z siebie ciężkie westchnienie. Kiedyż to się skończy! Ale zaraz przyszła następna fala bólu. Zaczynał się pod krzyżem, gniótł brzuch obręczą i sprawiał, że miała wrażenie, jakby kości miednicy rozstępowały się pod naporem ogromnego parcia, które powstawało wewnątrz, niejako jakby wbrew jej woli. - Diane, nie walcz z tym, przyj! – krzyknęła położna – przyj, wkrótce możesz urodzić. Nadzieja na rychły koniec męczarni dodała rodzącej sił, zacisnęła pięści, wydała z siebie nieludzki jęk i każdą tkanką próbowała wypchnąć z siebie to życie, które wybierało się na świat. - Odpocznij teraz, oddychaj głęboko, zaraz znów się zacznie. Diane przymknęła oczy. Była bardzo zmęczona, czasami wydawało się jej że umiera. Poród trwał już tyle godzin i była przekonana że już nie zniesie następnego skurczu. Czemu nie zrobią czegoś, żeby jej przynieść ulgę? Czyż nie widzą jak bardzo cierpi? Kolejny ból zaczął narastać, a kiedy sięgnął szczytu, położna krzyknęła: - Widzę główkę, przyj teraz mocno! Mocno, bo udusisz
dziecko. - Nie mogę – wystękała rodząca. - Możesz, oczywiście, że możesz. Nie użalaj się nad sobą, myśl o dziecku. Zaraz je zobaczysz. Przyj!!! W chwilę potem salę porodową rozdarł niezadowolony protestujący krzyk niemowlęcia. Diane leżała cicha i nieruchoma. Położna spojrzała na nią zdziwiona. Zwykle matki inaczej reagowały na pierwszy płacz swojego dziecka - Masz córeczkę! - Zobacz jaka śliczna – powiedziała po chwili kładąc koło niej zawinięty tobołek. Diane opornie spojrzała na noworodka. Nadal nie wiedziała co ma zrobić, chociaż zastanawiała się nad tym przez ostatnie siedem miesięcy. Czy będzie miała tyle siły, żeby zostawić swoje dziecko w szpitalu? Była to myśl, która pojawiła się nieproszona już dawno, zaraz po śmierci Luka i z biegiem czasu ten pomysł wydawał się najlepszym rozwiązaniem. Malutka istotka leżąca obok, nieświadoma swojego przyszłego losu, ssała z zapałem swój paluszek. Wyglądała bezbronnie i rozczulająco. Diane zamknęła oczy. Chciała odsunąć od siebie wizerunek, który już wyrył się w jej sercu. Nie powinna pozwalać położnej pokazywać sobie dziecka. Niespodziewanie jej podbrzuszem targnął przeszywający ból. - Siostro – zawołała przerażona. - Nie krzycz, to jeszcze nie koniec! Przecież musi ci odejść łożysko. To normalne że boli. Rozchyl bardziej nogi! powiedziała pielęgniarka jednocześnie naciskając jej brzuch. Inna siostra bez słowa zabrała dziecko leżące obok Diane. Akuszerka zmarszczyła brwi w zastanowieniu. Jeszcze raz nacisnęła brzuch. A po chwili przyłożyła do niego stetoskop. - Och, a cóż to za niespodzianka. O, Chryste- spojrzała
zdumiona na wijącą się w bólu postać. Toż to właściwie jeszcze dziecko. Z dokumentów wynikało, że ma dwadzieścia trzy lata, ale wyglądała na piętnaście. - Kate, szybko, wezwij doktora Werbera. I zadzwoń na operacyjną! Niech będą przygotowani. Zapowiada się ciekawa noc! Rozdział I London, Ontario Kanada 2007 Kiedy kilka lat temu moje dzieci wspomniały pierwszy raz o internecie, postawiłam zdecydowany opór. Potem, co jakiś czas powracał ten temat, ale udawałam, że jakoś nie bardzo rozumiem co do mnie mówią. Nie miałam chęci na założenie w moim domu „ustrojstwa”, o którym się nasłuchałam tyle złego. Możliwe, że byłam nieco zacofana, jak to wypominały mi moje pociechy, ale oczami wyobraźni widziałam, jak ten nieznany internet sięga mackami i wciąga moje niewinne dzieci w bliżej niesprecyzowane niebezpieczeństwa i pułapki. Tak naprawdę to niewiele wiedziałam o internecie, ba - niewiele to za dużo powiedziane. Nie wiedziałam nic, oprócz różnych bzdur , które usłyszałam, już sama nie wiem skąd. Komputer był już w domu od jakiegoś czasu i to mi całkowicie wystarczało. Syn w końcu się wyprowadził i założył internet u siebie. A córka, która została w domu jeszcze rok i dopiero miała zacząć studia od następnego września, w mieście oddalonym o trzysta kilometrów ode mnie, zaczęła wywierać na mnie nacisk psychologiczny. W rezultacie poddałam się, po krótkiej acz, moim zdaniem, zaciekłej walce.
Technika wkraczała do mojego domu i życia czy mi się to podobało czy nie, a oczywiście nie podobało mi się to ani na jotę. Moja młodsza latorośl, Kasia określała to krótko; - Mamo, to nie lata pięćdziesiąte. Mała jędza. Skąd mam pamiętać jakie były te lata pięćdziesiąte, przecież dopiero w ich połowie wyjrzałam na świat. I bardzo dobrze pamiętam pierwsze radio, które się pojawiło w domu. Był to tak ważny sprzęt, że cała rodzina zastanawiała się gdzie znaleźć dla niego najbardziej godne miejsce w tym naszym skromnym warszawskim mieszkanku. Radio wylądowało w końcu na honorowym miejscu, na stole w kuchni, jako, że w kuchni i tak spędzało się najwięcej czasu i tam pulsowało życie rodzinne. Nie mam całkowitej pewności co do nazwy ,ale plączą mi się po głowie jakieś dwie nazwy kojarzone z radiem - Pionier i Mazur, wiec musiało to być któreś nich. Pamiętam natomiast doskonale nasz pierwszy telewizor. Nosił wdzięczną nazwę Wisła i był ciężki jak wszyscy diabli, ze skrzynią strasznie wyciągniętą do tylu i otwieraną pokrywą na wierzchu, która to pokrywa, stanowiła jednocześnie włącznik i wyłącznik telewizora. Trudno mi było wytłumaczyć to moim dzieciom, że trzeba było otworzyć wierzch telewizora, żeby go uruchomić. - To jak to, nie było włącznika? - Właśnie ta klapa była włącznikiem! - A nie łatwiej im było zrobić jakiegoś przycisku? On and Off? Tak niekiedy wyglądały rozmowy z moją młodszą pociechą. Czasami wtrącała angielskie słowo, kiedy nie mogła dość szybko znaleźć polskiego. Robiła to niezmiernie rzadko, bo wiedziała, że nie toleruję zaśmiecania obu języków, ale czasami
się jej to zdarzało. - Widać nie – odparłam niepewnie, bo przecież nie można było odmówić logiki takiemu myśleniu. Wolałam się jednak w to nie zagłębiać. Nauki ścisłe, a do nich niewątpliwie należały zdobycze techniki, nigdy nie były moją mocną stroną. To była cała technika w naszym domu, kiedy ja dorastałam. Za pralkę robiła szklana tara, która mimo że już potem była w domu najpierw „Frania” a potem „Panda”, przetrwała jako relikt do mojego wyjazdu z Polski. Lodówka też mieściła się w szafce pod oknem, gdzie specjalnie w tym celu było coś w rodzaju zakratowanego, zawsze otwartego lufcika. Oczywiście tylko zimą. Pierwszą lodówkę, kupiłam już sama na moje gospodarstwo i była wysokości siedzącego psa. Z zamrażalnikiem, do którego, poza kilogramem mięsa i tacką z lodem nic więcej się nie mieściło. Jak widać moje kontakty z techniką odbywały się raczej opornie. Pamiętam kiedyś, kiedy miałam może dziesięć albo jedenaście lat, mój ojciec, który był bardziej humanistą niż „złotą rączką”, tak mi powiedział: - Ja już pewnie tego nie dożyję, ale ty zobaczysz, że będą jeszcze takie małe radyjka jak pudełka zapałek i telefony bez kabli tak małe, że będziesz je mogła ukryć w dłoni. Był to czas, kiedy w Polsce, królował tranzystor Szarotka” , który dla mnie jawił się jako jeden z cudów, niestety niedostępnych, bo moich rodziców nie było stać na jego zakup. Ojciec przekroczył już wtedy pięćdziesiątkę, a ja byłam trzecim i niespodziewanym, a co za tym idzie, bardzo późnym dzieckiem moich rodziców. - Tato- odpowiadałam pobłażliwe, z zarozumialstwem nastolatki, która jeśli jeszcze nie wie wszystkiego, to jest pewna,
że wie więcej niż ojciec - co ty opowiadasz? Jak to bez kabli? A jak będą podłączane do prądu? Na co będą pracować? Jeśli będą takie małe to nawet najmniejsza bateria się do nich nie zmieści. Przecież to w ogóle nie ma sensu. - Jeszcze się przekonasz- powtarzał z uporem ojciec. Dziś, po kilku dziesiątkach lat, chylę czoła nad dalekowzrocznością mojego ojca i niesłychanie żałuję, że nie dożył tego momentu, żeby się przekonać, jak bardzo miał rację. Zmierzam nieco pokrętnie do głównego tematu, ale chcę pokazać jak bardzo byłam przeciwna internetowi w moim domu. A przecież właśnie od tego wszystko się zaczęło i wypadki ,które potem nastąpiły oraz stan który trwa do dzisiaj, zawdzięczam internetowi. Kiedy w końcu zostaliśmy podłączeni do sieci, korzystała z tego głównie moja córka, Kasia. Ja używałam komputera wyłącznie do pisania, nie tykałam internetu z tej prostej przyczyny, że po pierwsze nie miałam pojęcia jak, a po drugie nie bardzo wiedziałam, czego mianowicie miałabym tam szukać. Któregoś dnia jednak ciekawość zwyciężyła i poprosiłam Kaśkę, żeby mi udzieliła paru wskazówek. Dziecko zabrało się do tego fachowo. Założyła mi adres emaliowy, pokazała jak się wysyła wiadomości, wypisała na kartce co, gdzie i z czym nacisnąć, żeby uruchomić różne funkcje. Zajęło mi to jednak trochę czasu, zanim mogłam się w miarę swobodnie poruszać w sieci. W międzyczasie Kaśka pokazała mi jeszcze czat. No i przepadłam. Zafascynowała mnie rozmowa z ludźmi oddalonymi o setki, a czasami nawet tysiące kilometrów. Poznałam kilka fajnych osób z całego świata i zaczęłam się umawiać z nimi na spotkania w sieci. Te wirtualne znajomości trochę wypełniały moją wieczorną samotność, kiedy Kasia była ze swoimi przyjaciółmi, a i potem, kiedy już pojechała na studia do innego miasta. Nie
byłam jakoś specjalnie samotna, ale czasami brakowało mi drugiego człowieka, żeby się wyżalić, czy poradzić. I tu właśnie pomagał internet. Rozmawiałam z kobietami o ciuchach, maseczkach, dzieciach, z facetami o książkach czy filmach, ale też radziłam się niektórych, co to może być, jak tak brzęczy pod maską samochodu, albo jak się pali światełko w postaci czarki na kontrolce, lub temu podobne. Zwykle wszyscy byli niezmiernie chętni do udzielania technicznych porad. Zdarzał czasami się jakiś amator wirtualnych amorów, ale tego od razu skreślałam, mówiąc, że pomylił kanały. Przeważnie skutkowało. Któregoś dnia zalogował się nowy internauta. To znaczy dla mnie on był nowy, bo potem się okazało, że już przedtem wchodził, tylko w innych porach niż ja i dlatego się mijaliśmy. Facet został mi przedstawiony przez naszą wspólną internetową znajomą, a po kablach przeleciały iskry. Zajarzyło między nami od razu i w sieci i w duszach. Okazał się osobowością niezwykle charyzmatyczną, ale miał jeszcze coś w sobie, co szacuję najbardziej – poczucie humoru. Zawsze ceniłam ludzi, którzy potrafili mnie pobudzić do śmiechu. A Rafał to potrafił. Nie wiadomo, kiedy z ogólnego kanału przenieśliśmy się na prywatny, bo i nasze rozmowy zaczęły być bardziej prywatne. Dziś po latach uważam, tak się miało stać. Ktoś tam w górze popatrzył na moją smętną egzystencję i zdecydował, że należy mnie trochę popchnąć w odpowiednim kierunku. Nasz związek przez pierwsze cztery lata był długodystansowy, bo mieszkaliśmy od siebie oddaleni ponad sześćset kilometrów. Rafał przyjeżdżał prawie w każdy weekend, co jakkolwiek miłe i słodko łechtało moja kobiecą dumę, niemniej jednak uważałam to za czyste szaleństwo. Było nam dobrze ze sobą, robiliśmy razem zakupy, chodziliśmy z psami na spacery, (miałam dwa małe psiaki; czarnego sześcioletniego Princa, którego nazwałam
tak chyba na swoje nieszczęście, bo zachowywał się jak prawdziwy Prince i o dwa lata młodszą, w kolorze kawy z mlekiem suczkę, Smokey) gadaliśmy, milczeliśmy, bywaliśmy u moich znajomych, a przede wszystkim byliśmy razem, i nawet między ludźmi czuliśmy tę więź. Słowem robiliśmy wszystko, co mogły pomieścić te dwa wolne dni, które mieliśmy dla siebie. Oglądaliśmy też filmy, co prawda wielu nie udało nam się obejrzeć do końca, bo niespodziewanie i jak najbardziej cudownie coś innego okazało się ważniejsze, ale niektóre niejako weszły do naszego stałego programu i oglądaliśmy je średnio co pół roku. I tak było między innymi z filmem „Sami swoi”. Oboje wprost kochaliśmy ten film i za każdym razem płakaliśmy ze śmiechu, choć dialogi i bohaterów znaliśmy na pamięć. Rafał, który miał nieprzeciętne zdolności językowe i naśladowcze, często papugował tę śpiewną kresową mowę, niezmiennie rozbawiając mnie tym do łez. Po kolejnych ewolucjach, moje własne imię, Maja zmieniało się na Mania, Maniuśka, Mańcia, żeby w końcu zostać Mańciuś i tak jest do tej pory. Rafał nawet wśród znajomych i obcych tak mnie nazywa, wywołując ogólne rozbawienie. Najlepsza, bezprecedensowa sytuacja powstała kiedyś, gdy robiliśmy cotygodniowe zakupy. Sklep był dość duży, znany, powszechnie uczęszczany przez miejscową polonię. Była sobota, wczesna południowa godzina, w sklepie było rojno i gwarno od klientów różnej narodowości. Odwrócona tyłem do supermarketu stałam przy chłodziarce z zieleniną, starając się zdecydować czy do sałatki będzie lepsza cykoria, czy może raczej szpinak, Rafał był przy wózku, jak zwykle czekając na mój znak, żeby podnieść coś cięższego, czy pojechać dalej. Oboje byliśmy w doskonałych humorach, Rafał przyjechał w nocy, ranek spędziliśmy bez pośpiechu i przyjemnie. Wieczorem miało wpaść do nas czworo przyjaciół.
Chciałam wystąpić z kilkoma unikalnymi sałatkami i do tego potrzebna była mi cykoria i brokuły. Już podjęłam decyzje, kiedy nagle dotarł do mnie donośny głos mojego mężczyzny: - Mania, a ogórki wzięła, aaa?- zaciągnął kresowo. Posłałam mu mordercze spojrzenie, kątem oka obserwując reakcje najbliżej stojących ludzi. Przysięgłabym, że przynajmniej połowa z nich ich zrozumiała co mówił. - Nie wygłupiaj się, tu jest masa Polaków- warknęłam wcale nierozbawiona podchodząc, do niego. W tym momencie podbiegł do nas nieduży człowieczek z szeroko rozłożonymi ramionami - A taż witajcież, ja tyż z tamtych stron… Umknęłam miedzy regały, bąknąwszy niewyraźne przepraszam. Odczekałam dobre piętnaście minut i wróciłam, kiedy Rafał był już sam. Znał już oczywiście koleje losu, miejsce urodzenia nowo poznanego oraz jego przodków do trzeciego pokolenia, co najmniej. Tak, było nam dobrze ze sobą. Może również dlatego, że byliśmy tak zdecydowanie różni, a jednocześnie i podobni. Mieliśmy odmienne temperamenty. Ja - impulsywna choleryczka, gotowa do realizowania pomysłu zanim skończył się krystalizować w mojej głowie. Często to potem musiałam odkręcać, zmieniać, naprawiać, ale ani życie, ani mój wiek – w końcu, jakby nie było już po temu stosowny żeby reagować mniej spontanicznie- tego nie zmienił. Nie umiałam czekać, jeśli zdecydowałam malować kuchnię, już w następnej godzinie byłam w sklepie z farbami, jeśli poczułam palącą potrzebę zmienienia koloru włosów, zarabiał pierwszy fryzjer, który chciał mnie przyjąć bez uprzedniego umówienia. Niejednokrotnie potem w domu, tego samego dnia, poprawiałam te wściekłe pomarańczowo - czerwone pasemka, albo
usiłowałam zniwelować kolor, który okazał się hebanową czernią na mojej głowie. Przejawiała się ta moja niecierpliwość we wszystkim. Również w wybuchowości. Wyprowadzić mnie z równowagi mogło jedno bezmyślne zdanie, czyjaś fałszywa grzeczność, niekompetencja, bezmózgowie. Ziałam ogniem, syczałam jak żmija, a słówka miały końcówki szpilek. Ale równie szybko jak się zapalałam, tak szybko po wybuchu łagodniałam. W takich wypadkach Rafał mówił – oho, znów ci termostat nawalił. W tym wszystkim Rafał był moim zaprzeczeniem, nie wybuchał prawie nigdy (ale jeśli już to nastąpiło, wybuch miał siłę wulkanu), nie złościł się, nie obrażał, a nade wszystko nienawidził cichych dni. Miał łatwość poznawania i obcowania z ludźmi. Był spokojny, prawie flegmatyczny, trudny do wyprowadzania z równowagi, co niekiedy przy naszych domowych utarczkach doprowadzało mnie do furii. U niego od konceptu do realizacji projektu była długa droga, w czasie której przedsięwzięcie zmieniało kilka lub kilkanaście razy profil, a niejednokrotnie się okazywało, że nie jest w ogóle potrzebne i warte zachodu. Uzupełnialiśmy się więc nawzajem w naszych różnicach, ale też w jakiś sposób byliśmy podobni. Lubiliśmy spędzać letnie weekendy na kampingach, jeździć po coraz innych szosach Kanady, ale też często wracaliśmy do Tobermory, oglądać przepiękne rozgwieżdżone niebo wiszące niemal nad głowami, tak nisko, że zdawałoby się że można jedną z gwiazd po prostu sobie z tego nieba zdjąć. Lubiliśmy mnóstwo tych samych rzeczy i drobnych i większych. Oboje byliśmy po poprzednich związkach, oboje mieliśmy dorosłe już dzieci, oboje już jakiś czas temu przekroczyliśmy czterdziestkę i doprawdy nie było żadnych powodów, żeby tak
jeździć przez następne lata, na łeb na szyję te sześćset kilometrów które nas dzieliło. Zwłaszcza, że dalej jarzyło miedzy nami wszędzie. Zdecydowaliśmy się zamieszkać razem, a po jakimś czasie usankcjonowaliśmy ten związek, tworząc, jak to Rafał śmiertelnie poważnie i pompatycznie ujął „podstawową komórkę społeczną”, niestety już nie rozwojową. Cały czas mieszkaliśmy w domu który wynajmowałam, zanim Rafał się do mnie wprowadził, bo przecież mnie nie było stać na kupienie domu, nie wspominając o tym, że samotnym kobietom raczej kredytu się nie udziela. W każdym razie nie w wysokości wystarczającej na kupno domu. W jakiś czas po zamieszkaniu razem zaczęliśmy zastanawiać się nad kupieniem czegoś swojego, ale tymczasem na rozglądaniu i gadaniu o tym się kończyło. Jak to z Rafałem, przecież on potrzebował wieczności na realizacje zamiaru. Nic dziwnego, że jeździł do mnie cztery lata ponad sześćset kilometrów w jedną stronę. Decyzję za nas podjął los. Firma, w której Rafał znalazł zatrudnienie po przeprowadzce do mojego miasta zbankrutowała i zamknęła podwoje. Rafał zaczął natychmiast wysyłać swoje CV do innych firm, również w innych miastach. Po paru miesiącach dostał pracę w mieście oddalonym od nas o sto dziesięć kilometrów. Przez całą wiosnę i połowę lata dojeżdżał do pracy i prawdopodobnie dojeżdżałyby tak dalej, ale mnie się znudziło widzieć męża tylko przy kolacji i to tak zmęczonego, że prawdopodobnie nie wiedział jak sam się nazywa i kim ja jestem. Podjęłam za nas decyzję i powiedziałam mu, że powinniśmy się przeprowadzić do London, miasta, w którym Rafał pracował. Ja nie była przywiązana do miejsca, pracę którą wykonywałam, mogłam wykonywać równie dobrze na Biegunie Północnym tudzież na Saharze. Mąż niespodziewanie przyznał
mi rację, dodając że powinniśmy od razu coś kupić, a nie wynajmować. Jak dotąd byliśmy zgodni. Różnica zdań pojawiła się zaraz potem. - Manciuś, nam jest potrzebny maleńki domeczek z dużą działką. Najlepiej gdzieś z daleka od miasta. Pewnie, Białego Domu nie potrzebowałam, ale też bez przesady z tą maleńkością. Poza tym, kto będzie na tej działce zasuwał? Ja, owszem, lubię kwiaty i te inne roślinki, ale jak na rodowitą warszawiankę przystało, nie mam pojęcia o uprawie. Niczego. Rośliny doniczkowe w domu jakoś wprawdzie udaje mi się hodować, ale prawdopodobnie bardziej to zasługa ich instynktu samozachowawczego niż moich umiejętności ogrodniczych. Te roślinki najpewniej wiedzą, że poza podlaniem ich od czasu do czasu, nic więcej nie mogą ode mnie oczekiwać. A że z dala od miasta – okej, z tym się zgadzałam. Przynajmniej Prince i Smokey będą miały plac do ganiania. I może jeszcze Rafał w końcu zgodzi się na kota, o którego proszę go już parę lat. Ale mój pan małżonek twierdzi, że nie znosi kotów i że w ogóle po jego trupie. - Zobacz, Mańcia, coś takiego jak tam. To znaczy tej wielkości. Byliśmy z psami na spacerze w pięknym prowincjonalnym parku, których w Kanadzie jest mnóstwo. Budowlą, którą wskazywał mi Rafał, był zwykły publiczny ustęp. Spojrzałam na niego wymownie. - Ojej, ja tylko mówię o wielkości, o niczym innym. Nic większego nam niepotrzebne. - Nie wiem jak ty, ale ja się nie zgadzam, żeby mój pierwszy w życiu własny dom był porównywany do wychodka. - Dobrze, pokażę ci coś innego, skoro ci się ten przybytek nie podoba, ale jeszcze raz mówię, mnie chodzi tylko o gabaryty.
Przemilczałam moją ripostę. Nie musieliśmy długo czekać. Przy wyjściu z parku stał zgrabny czworokątny pawilon służb parkowych. Był nieduży i od góry przeszklony, oczywiście oprócz dachu. W tej chwili szczęśliwie zamknięty, bo nie wiem jak zareagowaliby strażnicy miejscy na Rafałowe dzielenie ich biura. - A co powiesz o tym? - Czy ja wiem? Za niski, na jednym poziomie! - A po co ci na kilku, poziomach, kto będzie na starość po tych schodach latał. - Ale taki jak ten to i tak za mały! - No wiesz co? – zgroza błysnęła w oku mojego ukochanego. –Zobacz tylko! – Rafał zaznaczył ręką początek jednej ściany. - Odtąd dotąd będzie jedna sypialnia, tu zrobimy następną, z tamtej strony może być kuchnia, przedpokój… - Nie zapomnij, że ja muszę mieć pokój na biuro, gdzie wstawię komputer i książki. - Co? Aha! No dobra! To można zrobić tu! Z jednej sypialni. - A jak dzieci przyjadą, albo znajomi? To gdzie ich położysz? - A tam, przyjadą! Dzieciom się położy materac w twoim biurze, a znajomi. To zależy kto? Niektórym może oddamy naszą sypialnię, a sami … - …pójdziemy spać do Princa i Smokey. – dokończyłam zjadliwie. –Poza tym zapomniałeś o jeszcze jednym pomieszczeniu! - Jakim? - Łazience! A łazienkę chciałbym mieć dużą, albo jeszcze lepiej łazienkę i pół. Na górze pełną łazienkę ze wszystkim
szykanami, a na dole tylko umywalka, toaleta, no może być prysznic ale się nie upieram. - Hm – zafrasował się mąż. – Masz rację! –Łazienka? - A jeszcze chciałabym mieć większą kuchnie, bo w kuchni zawsze się odbywa życie rodzinne. Ta którą mamy teraz jest mała i wąska jak korytarz, tyłek trze o tyłek, kiedy są dwie osoby naraz. - Ja tam nie narzekam na tę wąską kuchnię, jak dla mnie to może trzeć! - Wiadomo! Jedno ci tylko w głowie! Dobra, przestań dzielić ten pawilon, bo i tak już ludzie się na nas patrzą jak na wariatów, albo potencjalnych złodziei. Kilka przechodzących osób rzeczywiście przyjrzało nam się ciekawie, kiedy Rafał, przyklejony do budyneczku, z ramionami rozpiętymi na całą długość wyznaczał kolejne pomieszczenie. - Chyba nie bardziej niż wtedy, kiedy ty się całujesz z brzozą. - Nie całuje, tylko przytulam! Po tej naradzie wzięłam sprawę w swoje ręce. Najpierw zadzwoniłam do banku i umówiłam nas na rozmowę. Podczas tej rozmowy dowiedzieliśmy się wielu pożytecznych rzeczy, a przede wszystkim tego, do jakiej wysokości możemy uzyskać kredyt. Następnie zadzwoniłam do kilku znajomych i popytałam o agenta od sprzedaży nieruchomości. Usłyszałam niezliczone rady i przestrogi na co mam uważać, czego mam się wystrzegać, co akceptować, a czego pod żadnym pozorem nie. Dostałam lekkiej kołomyi od tych wszystkich zbawiennych wskazówek, ale postanowiłam się nie poddawać. Zadzwoniłam pod pierwszy numer z listy, którą podali mi nieocenieni przyjaciele. Włączyła się sekretarka.
- Zapomnij! Nie będę z maszyną gadać – mruknęłam, wciskając przycisk. Następny numer okazał się zamiejscowy, o czym zawiadomiła mnie kolejna maszyna polecając wybrać jedynkę przed numerem właściwym. Potem znów automatyczna sekretarka. Po kolejnej próbie odezwał się ciepły, starannie modulowany baryton. - Do diabła, znów maszyna –pomyślałam już zła nieuważnie słuchając tego powitania i reszty tyrady. Ale już miałam dość użerania się z telefonem i postanowiłam zostawić wiadomość. Trudno, nie wygram z techniką. Czekałam tylko jeszcze na znaczący „beep”, który miał mi oznajmić, że mogę się zaczynać nagrywać. - Halo – usłyszałam znowu. Nieco zdezorientowana zapytałam głupio: - Czy pan jest osobą żyjącą? Po krótkiej przerwie, facet po drugiej stronie przewodu roześmiał się serdecznie. - Kiedy ostatnio sprawdzałem, odniosłem takie wrażenie, a co? Nie brzmię jak osoba żyjąca? - Nie – powiedziałam zdecydowanie. – To znaczy tak, pan brzmi normalnie, ale ja byłam tak nastawiona na automatyczną sekretarkę, że w ogóle nie brałam pod uwagę tego, że ktoś może odebrać telefon- poprawiłam się szybko. – Wszędzie, gdzie się nie dzwoni, odbierają automatyczne sekretarki, więc żywy człowiek przy telefonie to prawdziwy ewenement – plątałam się coraz bardziej. Nie będę facetowi mówiła, że ma głos o podobny do Presley’a z jego najlepszych czasów. - Czym mogę służyć? – zapytał tym swoim aksamitem i przysięgłabym, że można było zakochać się w jego głosie. Całe szczęście, że mam Rafała. Nie mam chęci ani głowy, że już o wieku nie wspomnę, do tych wszystkich sercowych zagubień,
zawiłości, rozterek i niepewności. Zwłaszcza, że pewnie facet okaże się w najlepszym razie o głowę niższy ode mnie, a jeśli nie, to na pewno żonaty. W krótkich słowach wytłumaczyłam mu, o co nam chodzi, czego szukamy, czym dysponujemy. I od razu się okazało, że możemy zapomnieć o domku z daleka od miasta, bo takie są poza naszym zasięgiem finansowym. Czyli wszyscy chcą z daleka od miasta, ale tylko niektórych na to stać. - Trudno, są większe zmartwienia – powiedziałam pogodnie, - w takim razie w jakieś spokojniejszej, starszej dzielnicy miasta. Podyskutowaliśmy jeszcze chwilę na temat mojego przyszłego domu i umówiliśmy się na konsultacje za kilka dni. Pan o głosie Elvisa wziął mój numer telefon i adres elektroniczny, żeby mi wysłać to, czym w danej chwili dysponuje, a jednocześnie podał mi nazwę strony, gdzie mogłam sobie sama pooglądać i poszukać czegoś, co odpowiadałoby mi najbardziej. Od telefonu odeszłam z mrówkami w żołądku. Coś się zaczynało dziać. Mój pierwszy własny dom zaczął się krystalizować. Już widziałam siebie, jak będę ustawiać meble, wieszać firaneczki, obrazeczki. Wprost nie mogłam doczekać się kiedy Rafał wróci z pracy, żeby zacząć z nim planować i rozmieszczać i ustawiać i…ufff, zabrakło mi tchu. Tymczasem weszłam na stronę którą dał mi „Elvis”. Tu dopiero można dostać zawrotu głowy. Podobało mi się wszystko. No, może oprócz paru cen. Ale w naszym przedziale finansowym też można było sporo znaleźć. Rafał, po przełknięciu obiadu, który mu podałam nad wyraz niechętnie, bo najpierw chciałam mu pokazać nasze ewentualne gniazdko, oblał mnie zimną wodą, mówiąc: - Mania, nie gorączkuj się, to wszystko tak na zdjęciu
ładnie wygląda, a przecież trzeba sprawdzić rury, dach, piwnice… Przecież nie powiedzą ci w reklamie, że dach cieknie, a rury są przerdzewiałe. - Elvis mówi, że jak się zdecydujemy, to możemy przyprowadzić inspektora, żeby sprawdził wszystko centymetr po centymetrze. - Kto mówi? - No, Elvis! Ach prawda, ty nie wiesz! Wtajemniczyłam męża w naszą konwersacje i urokliwość głosu agenta. - No pewnie, lepszy cwaniaczek. Znamy takich. Myślał może, że trafił na jakąś nadzianą wdówkę, albo rozwódkę. - Jesteś szalenie pozytywny –zauważyłam zgryźliwie. - A inspektora nie potrzebujemy, sam wszystko posprawdzam. Nie zapominaj, że pracowałem na budowach w Niemczech. - Ależ gdzieżbym tam mogła zapomnieć. Przecież przypominasz mi to co tydzień. - Mańka, nie mędrkuj - powiedział przytulając mnie do siebie i całując w nos. Nasze normalne codzienne rozmówki. Kochałam te przekomarzania i kochałam tego mężczyznę.
Rozdział II Elvis zadzwonił po trzech dniach. Powiedział, że ma dla nas kilka obiektów do obejrzenia i jest do naszej dyspozycji, kiedy tylko będziemy dysponowali czasem. Dysponować czasem razem mogliśmy jedynie w weekend i tak odpowiedziałam agentowi. Umówiliśmy się zatem na sobotę na godzinę 10 rano pod zegarem w centrum London, w pobliżu ratusza. Poznać go mieliśmy po czerwonym sportowym BMW. Wiadomo, Elvis nie będzie jeździł na przykład „Fordem”. Był czwartek, do soboty zostało więc całe dwa dni, stanowczo za dużo jak na moją cierpliwość. Postanowiłam tymczasem wpaść do centrum handlowego, popatrzeć sobie na mebelki, które ewentualnie kupię do nowego domku. W ogóle zorientować się, co nowego jest na rynku jeśli chodzi o wystrój wnętrz. Prawda była taka, że nie mogłam usiedzieć na miejscu. Nie musiałam koniecznie zaraz kupować, ale można było podpatrzyć jakiś pomysł, żeby uszyć czy zrobić coś własnoręcznie. Niewątpliwie potrzebowałam też czasopism traktujących o wyposażeniu wnętrz. Centrum handlowe do którego pojechałam, było olbrzymie. Było tu dosłownie wszystko, począwszy od igły a skończywszy na samochodzie…no nie, na samochodzie może nie, ale też nie samochodu szukałam. Pognałam do mebli. W tym sklepie praktycznie można było wyposażyć cały dom, z meblami, garami, sztućcami, pościelą, sprzętem elektronicznym i co tam jeszcze komu przyszło do głowy. Pozostawała tylko kwestia forsy. Ale też trzeba przyznać, że wybór mieli znakomity. Całe dziewięcioczęściowe sypialnie,
w mahoniu, jasnym drewnie, ciemnym brązie, czarnym, szarym i jakim kto jeszcze sobie zażyczył kolorze. Do kupienia jako komplet albo na sztuki. Do tego dobrane od razu lampy, obrazy, kominki. To samo z salonem, czy kuchnią. Od kolorów i faktur tkanin, można było dostać zawrotu głowy, tudzież oczopląsu. Po dwóch godzinach pobytu w tym przybytku już wiedziałam, czego nie chcę, na co nas z całą pewnością nie będzie stać, a co może z czasem kupimy. Byłam wykończona łażeniem po salonie i odganianiem się od nader uprzejmych sprzedawców, którzy proponowali jak najdogodniejsze warunki sprzedaży w zamian za jeden podpis na dokumencie. Czyli cyrograf. Wiadomo było, że jak się nie spłaci w określonym czasie, to procenty potem są ogromne. Nie ma głupich, ja już to przerabiałam na początku mojego pobytu w Kanadzie. Postanowiłam sobie zrobić przyjemność, jako że mnie od życia też się coś należy i zafundować sobie cappuccino z kawałkiem tortu. Tim Horton był na miejscu, więc nawet nie musiałam nigdzie dalej łazić. Kawa mnie postawiła zdecydowanie na nogi, a czekoladowy tort usposobił przyjaźnie do świata. Może właśnie dlatego Rafał jest tak łatwy w obejściu, bowiem jest nieprawdopodobnym łasuchem na słodycze. I bez względu na to, jak dużo ich pałaszuje, jego sylwetka się nie zmienia. Ot, sprawiedliwość! Niech no ja bym tak spróbowała. Ale on też ma swój pogląd na sprawiedliwość. Czasami, ujmując moje włosy całą dłonią, mówi: - no i gdzie tu jest sprawiedliwość boska? Po czorta ci tyle włosów? Starczyłoby i dla ciebie i dla mnie i jeszcze trzech innych łysych. Przesadza nieco z tą łysiną, bo owszem, ma włosy mocno przerzedzone na ciemieniu, ale za to z tyłu wyraźnie widać że ma ich sporo. Strzyże je bardzo króciutko, bo najbardziej boi się tego, żeby ktoś go nie posądził o zaczesywanie, czyli tak zwaną pożyczkę.
Mogłam właściwie już pójść do domu, mój zmysł zagospodarowania nowego domu został na razie zaspokojony, ale postanowiłam jeszcze zajrzeć do ciuchów. Pomierzyłam chyba ze trzy kiecki i jakieś tam bluzki a w końcu kupiłam biustonosz. To, co mi się podobało, niestety na mnie nie wchodziło, a to co wchodziło, nie podobało mi się zdecydowanie. - No, torcik z pewnością w tym nie pomógł – pomyślałam nie bez winy. Przy pakowaniu i przeprowadzce będę miała niezły aerobik, wszystko zatem się wyrówna. Kiedy wjeżdżałam na nasze osiedle, na samy środku wjazdu stał wóz straży pożarnej. Wjazd na osiedle wcale nie jest taki wąski, ale oni tak sprytnie stanęli, że nie można ich było minąć, ani z prawej ani z lewej. Nie zdenerwowałam się, że mi się pali chałupa, bo po pierwsze nigdzie nie widziałam dymu, a poza tym zawsze, zanim wyjdę z domu, sprawdzam po trzy razy czy wszystko jest wyłączone. Jeśli już jestem na mieście i zaświta mi w głowie myśl, że mogłam na przykład nie wyłączyć lokówki, natychmiast wracam do domu żeby to sprawdzić. I to nie tyle w obawie o dobytek materialny, co o moje dwa ukochane psiaczki. Teraz stojąc za tą landarą strażacką, byłam pewna, że nic się nie stało i nie jest to żadna sytuacja alarmowa, bo jeden ze strażaków stał pod mapą naszego osiedla i spokojnie ją studiował. Pomału zaczynała rosnąć we mnie irytacja, bo w tym czasie można by przestudiować mapę Chin albo dawnego Związku Radzieckiego, a nie osiedla liczącego około siedemdziesięciu domów. Zresztą niechby sobie studiował, skoro sprawia mu to taką rozkosz, ale dlaczego tarasuje przejazd. Termostat - jak to mówi Rafał - się włączył i bez namysłu nacisnęłam klakson. Strażak oderwał się od mapy i popatrzał
uważnie w stronę z której dochodził dźwięk. Potem wskoczył zgrabnie do wozu strażackiego i chwilę potem skręcili w prawo. Zadowolona, że moja interwencja odniosła skutek, skręciłam w lewo. W domu był już Rafał ale też czekała na mnie niespodzianka. Przyjechała Kasia ze swoim chłopakiem. Jechali do jego rodziców, po drodze zahaczyli o nas. Nie zdążyłam jeszcze wyściskać dzieci, kiedy odezwał się dzwonek u drzwi. Dwukrotnie, ostro i zdecydowanie. Rafał poszedł otworzyć. Po chwili zawołał; - Maja, przyjdź tutaj! Na imię Maja w ogóle nie zareagowałam, bo przez lata zdążyłam się przyzwyczaić do Mańci. Dopiero Kasia, wydobywając się z mojego uścisku, powiedziała; - Mamo, Rafał cię woła! Poszłam do przedpokoju. W drzwiach stało dwóch kanadyjskich policjantów z prawymi dłońmi nie całkiem na kaburach, ale w bardzo bliskiej odległości. Ścisłej mówiąc policjant i policjantka. - Tak? – spytałam po angielsku. Wymienili moje pełne imię i nazwisko, krztusząc się przy tym nieco. - Tak, to ja- przyznałam bez bicia. - Ty jechałaś dzisiaj o piątej dwadzieścia siedem po południu, samochodem marki Toyota – i tu wymienili wszystkie numery mojej Carolci. Chwilę się zastanowiłam, spoglądając na zegar wiszący w kuchni. Piąta dwadzieścia siedem po południu, było raptem niecałe dziesięć minut temu. - Tak- powiedziałam jeszcze niczego nie przeczuwając. - Czy ty nie zdajesz sobie sprawy, co to znaczy straż pożarna w czasie zajęć służbowych? – odezwała się policjantka.
– Używanie klaksonu, celem ponaglania strażaków na służbie, zwłaszcza w czasie interwencji na skutek alarmu, jest absolutnie naganne i może być ukarane zgodnie z kodeksem karnym. Nie zawsze jadą do pożaru, może jechali ratować czyjeś życie …może…ble…ble ble… - Prawda była taka, – pomyślałam, - że gdyby w takim tempie zabierali się do ratowania życia, to przyszły nieboszczyk, spokojnie zdążyłby na Sąd Ostateczny. W międzyczasie kątem oka zauważyłam zmiany zachodzące wokół mnie. Ręce obojga policjantów zmieniły położenie i zostawiły kabury pistoletów w spokoju. Widać moja twarz wzbudziła zaufanie i przestali się obawiać, że wygarnę do nich z pepeszy, czy czegoś podobnego. Jednocześnie, rzucając drugie kontrolne spojrzenie tym samym kątem oka, dostrzegłam, że nieco dalej, tuż za zakończeniem muru mojego domu, stoi właśnie omawiany wóz strażacki. Zapewne przybyli na konfrontację. - Skarżypyty jedne – nawymyślałam im w duchu, a głośno się odezwałam spokojnym, pewnym tonem. - Oczywiście, że w pełni zdaję sobie sprawę z tego jak ważna jest ich praca i że każda sekunda się liczy. Dlatego, patrząc jak ten biedny strażak tak długo studiuje tę mapę a najprawdopodobniej i tak z niej nic nie rozumie, zatrąbiłam, żeby mu ofiarować swoją pomoc. Mieszkam tu już piętnaście lat i znam doskonale to osiedle. Nie rozumiem dlaczego odebrał to w inny sposób. Przecież tyle się mówi o pomocy funkcjonariuszom na służbie, zarówno policjantom jak i strażakom. - No tak, to wyjaśnia sprawę i stawia cię w innym świetle. Pamiętaj jedynie, że straż pożarna ma zawsze i wszędzie pierwszeństwo, na równi z karetką pogotowia.
- W pełni zdaję sobie z tego sprawę! Policjanci przeprosili mnie za najście domu, ja ze swojej strony zapewniłam, że mogą to robić kiedy chcą i wśród wzajemnych uprzejmości zakończyliśmy ten idiotyzm. Zamknęłam drzwi i odwróciłam się do rodziny, która wyglądała jakoś dziwnie. Miałam wrażenie, że jakby za chwilę miało ich coś rozsadzić. Minęło może parę sekund i wystrzelili niepohamowanym, gromkim śmiechem, pokładając się gdzie kto mógł. Rafał opadł na skrzynię, która służyła do chowania różnych klamotów, ale również jako ława do przysiadania przy wkładaniu butów. Dzieci poupadały na schody. - Doczekasz się, że kiedyś cię zaaresztują za to zwracanie uwagi władzy – wykrztusiła moja córka. Moja młodsza latorośl nawiązywała do podobnego incydentu, który zdarzył mi się chyba ze dwa lata temu. Stałam na lewym pasie, do skrętu. Przede mną stał wóz policyjny, a równolegle z nim na środkowym pasie, drugi. Przy otwartych oknach panowie policjanci prowadzili pogawędkę, pokrzykując do siebie na szerokość jezdni. Światła już dawno się zmieniły na zielone, ale wszyscy stali dalej, bo władza zdawała się tego nie zauważać. Wprawdzie ruch na jezdni nie był duży, ale kilka samochodów już ustawiło się na obu pasach. Dla mnie było to niezrozumiałe. Wszyscy stali pokornie jak owieczki i nikt nic nie robił. We mnie zaczęło coś leciutko bulgotać i niewiele myśląc nacisnęłam na klakson. Policjant z wozu przede mną wychylił głowę przez okno i bardzo uważnie popatrzał na mój samochód. Numeru rejestracyjnego z tej pozycji chyba nie mógł dostrzec, ale markę i kolor, jak najbardziej. Staliśmy tak sobie jeszcze jakiś czas, bo w międzyczasie sygnalizacja znów zmieniła barwę, aż w końcu błysnęło kolejne zielone i policjanci się rozjechali, ku niebotycznej uldze innych kierowców. Ten, który
stał przede mną, po skręcie zjechał na prawy pas i zwolnił, tym samym puszczając mnie przed siebie. Domyśliłam się, że sprawdza mnie na komputerze. - Ha, ha- zaśmiałam się do siebie. - Szukaj sobie na zdrowie, ja mam rekord jak kryształ. Skupiłam się jednak na prowadzeniu auta i jechałam tak jak na egzaminie, bo wiedziałam, że funkcjonariusz, który za mną podąża, czeka na powód, żeby mnie zatrzymać. Pruliśmy więc tak oboje przez miasto, pięćdziesiątką na godzinę, zatrzymywani niekiedy przez światła, aż w końcu, po około dziesięciu kilometrach mój anioł stróż się wkurzył i wyprzedził mnie z piskiem opon. A może dostał wezwanie do innej bezbronnej ofiary. Kasia właśnie przypomniała mi tamtą, podobną sytuację. - Kto by pomyślał, że strażacy to takie mimozy. Wrażliwi jak panienka z dobrego domu w siedemnastym wieku! – powiedziałam ze zdumieniem. - Mańcia, to nie wrażliwość. Po prostu mają jakiś tam rodzaj prerogatywy i nie przepuszczają żadnej okazji żeby to pokazać. Tak samo jak policja, albo nawet porządkowi w ontaryjskich parkach. Ci też są żądni władzy, może nawet bardziej niż pozostali. Rafał miał rację. Mieliśmy kilka takich sytuacji na kampingach, kiedy właśnie stróże parkowi pokazywali swoją „potęgę”, bez względu na logikę i zdrowy rozsądek. Oczywiście byli grzeczni i równie myślący, co zaprogramowane roboty, z jedną lub dwiema formułkami w ustach. - W każdym razie będziesz miała nauczkę, żeby z władzą nie zadzierać – skonkludowała moja córka - Obrażalscy! – prychnęłam i już od tej pory pogromcy ognia tak zostali ochrzczeni w mojej rodzinie. Kiedy słyszeliśmy syrenę
straży pożarnej, Rafał mawiał; - Oho, obrażalscy walą gdzieś na akcję! * Przyszła w końcu sobota i już przed dziesiątą staliśmy pod zegarem, w centrum London. Elvisa jeszcze nie było i już zaczęłam się obawiać, że coś pokręciłam, kiedy właśnie się pojawił. Jego aparycja nie zawiodła moich oczekiwań, za co byłam mu osobiście wdzięczna, bo przykro by mi było, żeby ktoś o głosie tak zbliżonym do mojego ulubieńca miał jakiś szpetny wygląd. Choć do prawdziwego Elvisa nie był w ogóle podobny. Chwilę nam zajęło wzajemne przedstawianie się i takie tam grzecznościowe o pogodzie, po czym Elvis zdecydował, że najlepiej będzie jeśli pojedziemy za nim. - Mamy do obejrzenia pięć domów, musimy się zmieścić w czasie, bo tak jestem poumawiany z właścicielami. To co, ruszamy? Zgodziliśmy się na to ochoczo. Już po drodze mój małżonek udzielił mi różnych, niezbędnych jego zdaniem, instrukcji. - Słuchaj, nie podniecaj się za bardzo, daj mi wszystko dokładnie obejrzeć, bo najważniejsze jest nie to, co widzisz gołym okiem, ale właśnie to co ukryte. Rury, przewody, kable, podmurówki. Sprawdzę to wszystko dokładnie, żebyśmy się nie nacięli na jakąś ruinę. No i oczywiście ważna jest duża działka wokół domu. - Oczywiście, kochanie. Nie pisnę ani słowa – zgodziłam się posłusznie. Rafał zerknął na mnie podejrzliwie.
- Mańcia, nie pyskuj. Pierwsza budowla do której nas Elvis dowiózł prezentowała się raczej skromnie. Żółty domeczek na jednym poziomie, z niewielkim gankiem. Elewacja nie była z cegieł, tylko z podłużnych metalowych dość szerokich listew nakładanych na siebie brzegami. Nie było to dla mnie nic nowego, dużo domów było budowanych w ten sposób, ale to w ogóle mi się nie podobało. No i oczywiście małe okna. Postanowiłam jednak jeszcze się nie zrażać i obejrzeć co jest w środku. Elvis pogmerał przy komputerowym zamku, jakich używają sprzedawcy domów i drzwi stanęły otworem. W środku nie było wcale lepiej. Trzy nieduże, niskie sypialnie, dość ciemne, z maleńkimi szafami w ścianach. Salon nieco większy, ale też ciemny. Wiadomo - małe okna, ale też szaro- bure ściany. A do tego jeszcze pod samym oknem salonu królowała rozłożysta dorodna tuja. Czyli tutejszy cedr. Pomna obietnicy nie odzywałam się słowem, Rafał pognał natychmiast do piwnicy posprawdzać bliżej mi nieznane urządzenia, hydranty, gazomierze bojlery i inne takie. Ja natomiast poszłam do kuchni. Kuchnia nawet mi się podobała, głównie dlatego, że była duża. Oprócz szafek ściennych i urządzeń kuchennych stał tam również prostokątny stół z czterema krzesłami. Zawsze chciałam mieć dużą kuchnię. No, ale nie w samej kuchni człowiek żyje. Rzuciłam okiem jeszcze na łazienkę, ale już wiedziałam, że ten domek odpada. Potwierdziła to zresztą mina Rafała, który się wynurzył z piwnicy. - Dom budowany za króla Ćwieczka. Piwnica tylko pod połową domu, a poza tym stare rury. Nie sprawdzałem dokładnie, bo i tak było wiadomo, że ten dom nie dla nas, ale nie jestem pewien czy nawet nie są ołowiane. - I strasznie ciasny. Mimo, że na jednym poziomie i trzy
sypialnie, ale to wszystko jakoś niezbyt dobrze rozplanowane. I masz rację, że stary. - Mańcia, to że stary, to nam nie przeszkadza, kiedyś budowali solidniej niż teraz te domki z zapałek. Może być stary i do remontu, ale musi mieć duży teren z tyłu, w miarę zmodernizowaną elektrykę i kanalizację. Rury muszą być miedziane, albo plastikowe. Następny był śliczny z frontu, z okładziną z czerwonej cegły, ( bo przecież nie jest budowany z cegły od podstaw), z ganeczkiem i kolumienkami. Krzewy i różnobarwne kwiaty rosły przy wejściu i z przodu domu. Zapaliłam się do niego natychmiast, podobał mi się, bo był zadbany i szalenie swojski. W środku też było ładnie. Kuchnia spora, z jasnymi szafkami ściennymi i oknem nad zlewozmywakiem. Pokój jadalny, salon, pełna łazienka. Jeszcze mały pokoik za kuchnią, gdzie już widziałam mój komputer i regały z książkami, a tymczasem obecni właściciele mieli tu przyrządy do ćwiczeń. Moje podniecenie zaczęło rosnąć w miarę oglądania, bo wyglądało na to, że to może być ten. Nasz! Zanim Rafał umknął mi do piwnicy, przytrzymałam go, bo chciałam najpierw obejrzeć sypialnie. - Zdążysz jeszcze nawyszukiwać się usterek – powiedziałam do niego po polsku, co nie było szczytem grzeczności, bo nasz Elvis był Kanadyjczykiem. Na górę prowadziły schody z końca salonu, dość strome, ażurowe i jakieś dziwne, ale nie umiałam powiedzieć na czym ta dziwność polegała. Sprawa wyjaśniła się na górze. Rzeczywiście, stropy były spadziste i pokoje raczej niskie. Rafał, nie zważając na konwenanse, odezwał się w języku ojczystym: - Patrz jakie cwaniaczki, przerobili strych na sypialnie.
Dlatego i salon i jadalny są takie duże. Polikwidowali sypialnie na dole i wykorzystali strych. - To tylko dobrze świadczy o ich pomysłowości. Na diabła ci sypialnia jak sala kongresowa. Gonić się tam będziesz czy co? A duży salon czy jadalny zawsze się przyda, bo tam się odbywa życie. Na górę idziesz tylko spać. Już oboje mówiliśmy po polsku, za co Elvisa przeprosiłam, ale łatwiej nam było wymieniać uwagi i wyrażać prawdziwe, słowiańskie uczucia. Tego się nie da w żadnym innym języku. Jestem pewna, że nasz pośrednik był przekonany, że się kłócimy, albo pomstujemy na niego, więc co i raz posyłałam mu mój najbardziej ujmujący uśmiech. Sypialnie były tylko dwie i nieduże. Jedna wcale nie miała szafy ściennej, (co tu jest raczej niespotykane), a druga miała, ale małą. - No, a co teraz powiesz, Mańcia? Ja tam swoje jeansy i dwa garnitury jakoś zmieszczę, ale gdzie ty się podziejesz, ze swoimi kieckami, wdziankami i Bóg wie czym jeszcze. - A łazienka? Gdzie jest łazienka – zapytałam Elvisa, ignorując zaczepkę męża? - No właśnie, łazienka jest tylko na dole. - Na górze nie ma łazienki? Przecież zabiję się na tych schodach lecąc do ubikacji w nocy. Dom od razu stracił na wartości i naszym zainteresowaniu. Kolejne dwa załatwiliśmy w miarę szybko, bo do jednego z nich lokatorka, która wynajmowała dom od właściciela nie chciała nas wpuścić, choć widzieliśmy ją za firanką w oknie. - No cóż, to się czasami zdarza. Jeśli chodzi o ten dom, to już jest któryś raz. Tym razem jednak obiecała mi, że nas wpuści. Prawdopodobnie płaci dobrą cenę za wynajem, więc zrobi wszystko, żeby nie dopuścić ewentualnych nabywców.
Przecież wiedziała, że przyjedziemy, bo do niej dzwoniłem. - Pies ją trącał, wredna baba, to pewnie i dom przesiąknięty tym jadem. Następny obiekt, jak to nazwał Elvis był w pobliżu. Bungalow, czyli wszystko na jednym poziomie, trzy sypialnie, salon i kuchnia. Pomieszczenie na pralnie i łazienka razem. Dom był pusty, bez mebli, czyli prawdopodobnie sprzedaje ktoś, kto go kupił na zarobek. Odnowiony i podszykowany do sprzedaży. - Łazienka i pralnia nie mogą być razem, bo …..odezwał się Rafał i urwał. - Nie widzę piwnicy? - Piwnica jest tutaj – Elvis się cofnął do kuchni i schylając się na środku pomieszczenia podniósł klapę zakrywającą wejście do podziemi. Podłoga była tak zrobiona, że w życiu bym nie pomyślała, iż nie jest z jednego kawałka. Zajrzałam w czeluść na dole. Ciemno, strome wąskie schody i ta specyficzna piwniczna stęchlizna. W tym momencie przeniosłam się o co najmniej czterdzieści lat wstecz. Wujek Wiesiek, brat mojej mamy, mieszkał z żoną Jadwigą pod Warszawą. Miejscowość nazywała się chyba Konik Dolny albo Konik Nowy. Odwiedzałam ich czasem z rodzicami, ale niezbyt często, bo były tam jakieś animozje między wujkiem a moim ojcem. Jakoś za sobą nie przepadali. Wujek zdaje się nie mógł wybaczyć mamie, że wyszła za ojca, chociaż mogła wyjść za kogoś innego, jego zdaniem lepszego. Stosunki jednak były podtrzymywane, aczkolwiek niezbyt częste. Wujostwo dzieci nie mieli, za to mieli duży ogród i działkę przy swoim domu i myślę, że nie bardzo byli zachwyceni, kiedy ja tam buszowałam, między warzywami i kwiatami, prawdopodobnie
niejednokrotnie, mimo zakazów, zrywając czy łamiąc jakąś roślinkę. W końcu co ma pięciolatka robić w takim królestwie zieleni, kiedy nic jej nie wolno? Dziś to rozumiem, ale wtedy ciotka Jadzia bardziej kojarzyła mi się z kimś, kto mnie zawsze strofował. Działka to było jej królestwo, ona pochodziła ze wsi i to ona wykonywała wszelkie prace ogrodowe. Wujek pracował w fabryce. I tak, jak reszta naszej rodziny, nie znał się na ogrodnictwie więc niewiele miał do gadania jeśli chodziło o uprawę kwiatów i warzyw. Ciotka robiła zapasy na zimę z warzyw i owoców zrywanych we własnym warzywniku i sadzie a część plonów sprzedawała na pobliskim targu. Nic więc dziwnego, że fukała na mnie jak rozłoszczona kocica, kiedy wlazłam na jakąś grządkę. Mimo to lubiłam tam jeździć z rodzicami, bo działka, to było coś innego niż podwórko z trzepakiem, poza tym ciotka, mimo że rugała, to zawsze miała dla mnie jakiś przysmak prosto z krzaka, czy drzewa. W sumie była dobrą kobietą, a niemożność posiadania własnych dzieci i chyba ciężka praca przez całe życie, sprawiła że była dość szorstka, kanciasta w obejściu i nie nawykła do cieplejszych słów. O ile pamiętam, wujek też jej nie rozpieszczał. Żyli razem długie lata, ale nie pamiętam, żebym kiedykolwiek dostrzegła ich trzymających się za ręce, lub przytulonych do siebie, jak to widziałam u moich rodziców. Dom wujostwo mieli murowany, wtedy wydawał mi się duży w porównaniu z naszym mieszkaniem w kamienicy. Z sionki wchodziło się do olbrzymiej kuchni, w której zawsze pachniało słodko jakimiś tajemniczymi ziołami, które ciotka miała w pękach porozwieszane wokół białej kuchni węglowej. To było jedyne pomieszczenie w domu wujostwa, które miało dla mnie jakąś specjalną, magiczną moc. Na fajerce zawsze coś bulgotało w garnku, albo skwierczało na patelni. Niejednokrotnie z piecyka wydostawał się boski zapach
wanilii pomieszany z zapachem cynamonu. Niezawodny znak, że ciotka piekła szarlotkę. Krzywdziłabym moją mamę, gdybym powiedziała, że u nas w domu takie zapachy się nie unosiły. Mama również piekła ciasta i gotowała wyśmienicie, ale u ciotki wszystko pachniało inaczej. Pachniało wiatrem i słońcem. Tchnęło ogrodem czy sadem, z którego zrywała te jabłka. U nas, co tu ukrywać, w centrum Warszawy, bo mieszkaliśmy wtedy na Dolnym Mokotowie, takie zapachy były rzadkością. Ciotka Jadzia zawsze jakieś jabłka, pomidory czy koperek wkładała mamie do koszyka, kiedy wracaliśmy do domu, wtedy u nas też zalatywało ogrodem. Właściwie koperek pachniał najbardziej. Może to właśnie stąd się wzięła moja ogromna chęć posiadania własnego domu i kawałka ogródka, bez względu na moje realne umiejętności, a raczej ich brak. Zawsze mnie fascynowało to, że można sobie zrobić kanapkę z pomidorem zerwanym chwilę temu z krzaka, albo wrzucać do zupy koperek z własnego ogródka. Teraz, stojąc na czeluścią piwniczną, przypomniałam sobie ciotkę Jadzię i jej przetwory. A przypomniałam sobie ją właśnie dlatego, że wujostwo też mieli taką piwnicę w kuchni, kilka kroków od wejścia. I pamiętam jak dziś, którejś niedzieli, bo zwykle odwiedzaliśmy rodzinę w niedzielę, jako cztero – czy pięcioletni brzdąc, zachwycona, że znów przyjechaliśmy do tego czarownego, magicznego domku już od drzwi rozpędziłam się z szczęśliwym okrzykiem …- „ciociu, ciociu „ i zanim ktokolwiek zdążył mnie powstrzymać, zapadłam się pod ziemię. Chwilę przed naszym niespodziewanym pojawieniem się, ciotka zdecydowała się zejść do piwnicy po ziemniaki. Moje lądowanie nie było najgorsze, bo spadłam wprost na plecy schylonej ciotki. Nie potłukłam się ani nic nie złamałam, jedynie przeraziłam się śmiertelnie, bo w pierwszej chwili nie
wiedziałam co się ze mną dzieje. Nie pamiętam, czy w jakiś sposób fizyczny uszkodziłam ciotkę swoim upadkiem na jej kręgosłup, ale wystraszyłam zarówno ją jak i wszystkich innych. Ci na górze przecież nie wiedzieli, że spadłam tak fortunnie i byli przekonani, że leżę na betonie zabita, a co najmniej ciężko ranna. Całą niedzielę robiłam za cudownie ocaloną i wolno mi było wszystko. Nie wspomnę już o rodzicach, którzy, pełni sprzecznych uczuć - wyrzutów sumienia, że spuścili takie półdiablę z oka i ulgi, że mu się nic nie stało, raz po raz pytali mnie, czy nic mnie nie boli i sprawdzali namacalnie, czy czegoś sobie nie uszkodziłam. Ciocia Jadzia, choć też poszkodowana w wypadku, znosiła mi coraz to inne smakołyki, a nawet mrukliwy i niezbyt przystępny wujek Wiesiek rozłupywał mi orzechy laskowe. Wszystko to przeleciało przez moją głowę, kiedy stałam tak zapatrzona w otchłań piwniczną w domu, który właśnie nam pokazywał Elvis. - Mańcia, gdzieś ty poleciała? Wracaj tu do mnie! Mówię do ciebie już trzeci raz- dotarł do mnie głos Rafała. Oderwałam się od zapachów u ciotki i wróciłam do rzeczywistości. - Daleko! Do czasów, kiedy miałam pięć lat. - Co myślisz o tym domku? - Nie jest najgorszy, ale ta piwnica. Absolutnie odpada. - Też tak myślę. Zresztą ja muszę mieć piwnicę do której mógłbym znieść swoje piły, narzędzia i coś w niej pomajsterkować. A ta jama się do tego nie nadaje. Tym sposobem żaden z pokazanych nam domów nie zyskał naszej aprobaty, ale też nie nastawialiśmy się na to, że od razu coś kupimy. Umówiliśmy się z Elvisem na przyszły weekend. *
Kilka tygodni i kilkanaście domów później, bogatsi już o nowe doświadczenia, - słowem stare wygi, które wiedzą na co zwracać uwagę i czemu się przyglądać, w końcu trafiliśmy na właściwy dom. Zaczęło się od tego, że zobaczyłam ten dom na internecie. Odbyłam po nim wirtualną przechadzkę, ale przechadzka po sieci jak wiadomo nie oddaje całej prawdy o domu. Zachwyciły mnie jednak kolorowe półkoliste okna witrażowe nad drzwiami frontowymi, nad oknem w salonie i taki sam witraż w kształcie łezki z boku domu. Zdjęcia w internecie były zrobione oczywiście tak, żeby pokazać dom z najlepszej strony. Opis poniżej głosił, że jest pięć niedużych sypialni i dwie łazienki. Rozmiar działki był też niemały, no i cena przystępna. Notatka kończyła się uwagą, że dom potrzebuje nieco pracy , odrobinę czułości i starania, żeby go przywrócić do dawnej świetności. Dostałam bez mała amoku. - Na diabła nam pięć sypialni? – zrzędził Rafał. - Poczekaj, najpierw zobaczmy ten dom. Przecież widzisz, że piszą, że to są małe sypialnie. Może będzie trzeba coś przerobić, z dwóch zrobić jedną dużą, zresztą pokój gościnny, albo nawet dwa nam się przyda. Poza tym ja muszę mieć miejsce na komputer i książki. Za to zobacz, jaki duży jest teren za domem. - Dobra, dzwoń do Elvisa! Jesteśmy z nim umówieni na jutro, więc niech dołoży ten dom do listy. Obejrzymy go też. Telefon Elvisa jednak nie odpowiadał, włączała się sekretarka. Zostawiłam mu wiadomość ze wszystkim informacjami, żeby nie miał żadnych wątpliwości o który dom chodzi.
Wieczorem, dostaliśmy od niego odpowiedź, że nic się nie dowiedział, bo wprawdzie skontaktował się z agentem, który wystawia ten dom na sprzedaż, to jednak ten agent nie może złapać właściciela domu. W ogóle sprawa jest trochę skomplikowana, bo właściciel mieszka w Calgary, a tu jest tylko jego matka, która ma oczywiście pełnomocnictwo na załatwianie tych spraw, ale jest chwilowo niedostępna. Dom ma być przygotowany do oglądania dopiero od wtorku. - A, to dajmy sobie z nim święty spokój - zamruczał w poduszkę Rafał już na granicy snu. – I tak mamy jutro do obejrzenia pięć czy sześć domów. Może coś znajdziemy. Mnie jednak myśl o kolorowych mozaikowych oknach nad drzwiami nie dawała spokoju. Zresztą było chyba w tym coś więcej niż tylko ta barwna kompozycja. Czułam jakąś niewytłumaczalną inklinację do tego domu nawet jeszcze go nie oglądając . Następnego dnia, zanim ruszyliśmy w obchód innych domów, zaczęłam naciskać na Elvisa, żeby jeszcze raz dzwonił do tego drugiego agenta, albo zgoła do tej matki właściciela. - No, no, tak się tych spraw nie załatwia, to nieprofesjonalne, słyszałaś co on mówił, że dom ma być przygotowany do oglądania dopiero we wtorek. Dzisiaj jest sobota, w dodatku ostatni długi weekend, więc prawdopodobnie nikogo nigdzie nie zastanę. Agenci też czasami biorą wolne. A ta osoba, która ma pełnomocnictwo, też nie musi tu być na miejscu, mogła równie dobrze wyjechać na drugi koniec Kanady. Wysłuchałam jego tyrady, z miną pod tytułem „ja tam swoje wiem” i przystąpiłam do natarcia. Biedny Elvis, nie miał pojęcia na kogo trafił. Nie wiedział, że jak ja czegoś naprawdę pragnę, to nie potrafię czekać, że w takich wypadkach, to
wczoraj już było za późno. - Żadne nieprofesjonalne, to jest czysty biznes, on chce ten dom sprzedać, my możliwe, że chcemy kupić. Zadzwoń i powiedz mu, że jesteśmy przyjezdni i nie możemy czekać do wtorku. - No, ale przecież ta matka… - Matki mu nie urodzimy, jak jej nie będzie, to trudno, ale przynajmniej spróbuj. Elvis wił się jak piskorz, ale po chwili wyjął telefon. Rafał na boku śmiał się w kułak, bo on przecież mnie znał i jedyne co mógł zrobić to tylko współczuć Elvisowi. Po chwili czekania, wszyscy usłyszeliśmy automatyczną sekretarkę, widać pośrednik od domów naprawdę wziął wolne. - Zostaw mu wiadomość – zasyczałam jak żmija, widząc, że nasz agent ma zamiar wyłączyć telefon. Teraz już nie pozostawało nic innego jak wziąć się za oglądanie tego, co mieliśmy na dziś w planie. Żadna z tych posesji, które przygotował Elvis nie przypadła mi do gustu, niewykluczone, że po prostu się uprzedziłam. - Chodźcie, przejedziemy się tą ulicą na której jest działka, może będzie coś, co nas odrzuci od razu i będziemy mieli z głowy. Jakiś urwany kawałek dachu, czy ubytek w murze –zaproponowałam obu mężczyznom. Kanadyjczyk popatrzył na mnie nieco dziwnie, a Rafał powiedział. - Zgoda, ale potem zapraszasz nas na lunch! Posiadłość znajdowała się na ulicy Sennej pod numerem 31. Z bliska dom prezentował się jeszcze lepiej niż na zdjęciach. Był duży i wysoki, z szarej cegły, gdzieniegdzie pokrytej patyną czasu. Widać było, że jest stary. Okna
wprawdzie nie były duże, ale tak to już tu budują, że okna są takie bardziej niepokaźne. Rafał oczywiście miał na ten temat komentarz. - Małe te okienka jakieś! - A gdzie masz tu większe, jak ktoś sam zmieni i to też musi sprowadzić z Europy, bo tu przecież taki standard. Zresztą i tak będziemy z czasem wymieniać! I w ogóle nie bądź nastawiony tak negatywnie. - Widzę, że już kupiłaś ten dom! - No nie, ale sam przyznaj, że jest okazały. Zobacz jaka duża działka z tyłu domu. Wiedziałam, że dla Rafała to ma największe znaczenie. Dom mógł mieć jedną sypialnie, ważne było, że był pokaźny teren za domem. - Przecież nic tam nie widzisz, bo po pierwsze jest bramka, a po drugie stoi van. - Widzę gdzie się kończy płot. To mi wystarczy. - Stary jest! Będzie sporo roboty przy remoncie. – zrzędził Rafał. - Ale za to ma duszę! Zdawało mi się, że chciałeś stary dom do remontu, więc tu masz pole do popisu. Poza tym tego nie wiesz, w ofercie było napisane, że potrzebuje trochę starania i czułości. - Przecież nie napiszą ci, że musisz zmienić podłogę, sufity i ściany. Że o kanalizacji i elektryce nie wspomnę. - Oj, nie kracz! - Tak czy inaczej w ciemno nie będziemy kupować. A tu nie widać żywego ducha, żeby nas wpuścił do środka i dał obejrzeć. - Gdzie ta matka się podziała, czy nie powinna sprzątać i przygotowywać domu do wystawienia?
- Może już jest przygotowany. Chodź już, bo Elvis ma jakąś dziwną minę. Pewnie jeszcze nie widział takich dziwolągów. - Widział, widział z pewnością już niejedno, a jak nie to niech się przyzwyczaja. Klient ma prawo do fanaberii. Dobra, chodźmy na ten lunch, bo ja też już jestem głodna. W restauracji panowie się rzucili na kawał mięsa i frytki, ja natomiast wzięłam sobie sałatkę z kurczakiem. Rozmowa kręciła się wokół sprzedaży domów. Rafał zamówił dla nich po piwie i Elvis bez oporów opowiadał o różnych zabawnych zdarzeniach, jakie mu się przytrafiły w czasie dwunastoletniej praktyki. - Mówiłam ci, że widział niejedno – mruknęłam po polsku, półgębkiem. Przy okazji powiedział nam na co mamy zwracać uwagę przy oglądaniu domu. Telefon zadzwonił tuż przed końcem posiłku. Z nadzieją, zachłannie patrzyłam Elvisowi w zęby, kiedy odbierał. Niewiele się zorientowałam, bo tylko przytakiwał i się zgadzał, a na końcu dziękował. - No zgadnij, Maja? – Zwrócił się do mnie. - Matka się znalazła – powiedziałam bez namysłu. - Tak, możemy tam pojechać za dwie godziny. Tamten agent przekonał ją, żeby wam pokazała ten dom dzisiaj, bo powiedziałem mu że jesteście spoza miasta, ale musicie jej wybaczyć, że jest trochę bałaganu. Nie zdążyła jeszcze posprzątać. - Nie ma sprawy, na bałagan nie będziemy patrzeć! - Ja muszę was teraz zostawić bo mam umówionego klienta, ale za godzinę i pięćdziesiąt minut spotkamy się pod tamtym domem, ok? Traficie? - Oczywiście. Powiedz, gdzie tu jest jakieś centrum handlowe?
- Myślę, że dałaś mu w kość i musiał od ciebie odpocząć. Nie wierzę w żadnego klienta. - powiedział Rafał, kiedy Elvis znikł z pola naszego widzenia. - Taak? – zdziwiłam się. A co on taki nieodporny? Po dwunastu latach w zawodzie, już mógł się przyzwyczaić. - No, moja droga, nie każdy jest tak niespotykanie spokojny i wytrzymały jak ja. - Ale tam, gadanie! Chodź, połazimy po sklepach przez ten czas. Gdzie idziemy, do ciuchów czy do mebli? - Do narzędzi? - No to mamy konflikt! Ale niech ci będzie, pójdę z tobą do tych narzędzi, bo niewykluczone że będziesz musiał sobie coś dokupić do remontu. * W niecałe dwie godziny później czekaliśmy przed domem na Elvisa. Rafał jak zwykle spokojny, ja z motylem w brzuchu. - Nie podniecaj się i nie zachwycaj, bo nie będziemy mogli zbić ceny, jak dojdzie do negocjacji. Ponieważ dom nie był jeszcze wystawiony do oglądania, nie miał elektronicznej kłódki z kodem znanym tylko pośrednikom i właścicielom. Elvis zadzwonił do drzwi i otworzyła nam starsza pani. Wyglądała na dobre sześćdziesiąt lat z okładem, ale jestem przekonana, że miała sporo mniej. Po prostu była mocno zaniedbana. Ubrana w jakiś bezkształtny szaro- bury worek, który miał imitować luźną sukienkę, bo kobieta była dość tęga, siwe włosy niedbale spięte na czubku głowy. - Przepraszam za nieporządek, ale właśnie
przygotowywałam dom do wystawienia. Zaskoczyliście mnie trochę, ale rozumiem, że jesteście z daleka. Z najmilszym uśmiechem zapewniłam ją, że nic nie szkodzi i żeby w ogóle na nas nie zwracała uwagi. My sobie tylko obejrzymy dom i zaraz pójdziemy. Kobieta jednak powiedziała, że nie będzie nas krępować i posiedzi na ganku przed domem. Podziękowałam jej i bez mała chętnie bym ją wyniosła na ten ganek na własnych plecach, żeby wreszcie zacząć oglądać dom, który mógł się stać moim. Moim pierwszym własnym domem. Elvis tymczasem gmerał w papierach. Po czym podniósł wzrok, skinął na Rafała i coś zaczął mu półgłosem tłumaczyć. Zostawiłam ich i ruszyłam dalej. No, jeśli ona to nazywa małym bałaganem, to ciekawa jestem co nazywa dużym? Trąbę powietrzną? Nie zamierzałam się przejmować nieswoim pobojowiskiem, nie ja go będę sprzątać. Pierwsze, co obejrzałam na żywo, to były mozaiki, które mnie zachwyciły w internecie. Brudne, zakurzone, ale niezaprzeczalnie śliczne. Już dla nich samych warto ten dom kupić. Nadawały domostwu jakiś niezwykły splendor nawet teraz, mimo, że pokryte wieloletnim prawdopodobnie pyłem, zaledwie przypominały o dawnej świetności. Puściłam wodze wyobraźni i zobaczyłam ten dom zaraz po wybudowaniu, kiedy cegła jeszcze była nowa i czysta, a mozaiki lśniły w słońcu wszystkimi kolorami tęczy i rzucały barwne cienie na ściany. Z cegłą nic nie będę mogła zrobić, przynajmniej na razie i na pewno nie ja, tylko Rafał, ale mozaiki mogę wypucować i nadać im blask. Wchodziło się do niewielkiego, prawie czworokątnego przedpokoju z którego zaraz na lewo było wejście do salonu. - Matko Wszechmogąca, komu mogło przyjść do głowy,
żeby pomalować na taki kolor – westchnęłam po polsku do siebie, jeszcze nieświadoma tego, co zobaczę dalej. – Przecież to w sumie nie jest aż tak duży pokój. Ściany straszyły kolorem ciemnym bordo. Normalnie lubię zdecydowane kolory i nawet dość ostre, ale ten pokój był stanowczo za mały do tego. Ponurość pomieszczenia potęgowało jeszcze zasłonięte do połowy słomianą matą okno. – Nie patrz na to co jest, patrz na potencjał tego budynku – strofowałam siebie w duchu. Pod ścianą był kominek. Potem dopiero dowiedziałam się, że niestety, owszem, prawie prawdziwy, bo gazowy, ale gaz ktoś już dawno odłączył, tymczasem na razie stoi jako atrapa. Można podłączyć, albo go po prostu stąd wyrzucić. Faceci tymczasem po krótkiej naradzie, zignorowawszy zupełnie pokoje na górze, polecieli do piwnicy. Przeszłam dalej. Istotnie, musiałam użyć wyobraźni jak będzie wyglądał ten dom, kiedy ja już dostanę go w swoje ręce, bo bałagan panował tu nieziemski. Mebli było mało, za to wszędzie stały jakieś pootwierane pudła, ciuchy się leżały na podłodze, na biurku albo wyzierały z pudeł. - Co ona robiła przez te dwie godziny, przecież mogła ten dom ogarnąć śpiewająco. Chociażby z wierzchu – zastanowiłam się nad kobietą, która nam otworzyła. Pokój tak zwany obiadowy, czy też stołowy był przechodni. Z niego prowadziło wejście do małego pokoiku , na prawo do kuchni, a także schody na górę. Nie był czworokątny tylko jakoś więcej kątny, tak samo jak salon, ale w ten sposób i jeden i drugi był większy niż gdyby miał regularne cztery ściany. Pomalowany oczywiście na ciemnozielony, prawie butelkowy kolor. Wbrew temu, na co Rafał narzekał, okna w obu pokojach nie były wcale małe. Pokoik na lewo był nieduży, ale przytulny. Obecnie świecił
pustką i jedynie ściany straszyły mrocznym brązem. Co za ponura rodzina tu mieszkała? Jak można wszystkie pokoje pomalować na takie kasandryczne kolory? Okno umieszczone prawie w rogu pokoju było wąskie, ale długie. Znaczy się wysokie. Tu będzie moje biuro i biblioteka –postanowiłam. Kuchnia mnie zachwyciła swoim rozmiarem, bo nie wystrojem. Na ścianach były tapety. Kto jeszcze używa tapet? Chyba, że były tu od zamierzchłych czasów, co jest możliwe, zważywszy na ich styl i stan w jakim się znajdowały. Już sobie wyobraziłam jak będę je zdzierać i troszkę osłabłam na samą myśl. Za to wnętrze było naprawdę duże i z oknem. Wprawdzie mało ustawne, bo z kuchni też prowadziły trzy różne wejścia do jeszcze nieznanych mi pomieszczeń, ale ja już coś wymyślę, żeby to lepiej rozplanować. W tej chwili na środku stał stół landara i w ogóle nie można się było ruszyć. Szafek kuchennych mogłaby mieć zdecydowanie więcej, ale to pewnie będziemy też zmieniać. Kuchnia dla mnie była sercem domu, tu się odbywało wszystko, tu zapadały decyzje, tu się jadło, dyskutowało i czasami przyjmowało niektórych bliższych gości. A mnie to serce się zdecydowanie podobało i już wiedziałam jak je po swojemu urządzę. Miejsca jest dosyć, mimo tych wszystkich otworów drzwiowych naokoło. Jedne z drzwi prowadziły na dół, do piwnicy, gdzie przed chwilą znikli moi mężczyźni. No, Elvis jest raczej mało mój, ale na te dwie godziny należy do nas. Zaraz obok tych drzwi były drugie, a za nimi znajdował się kolejny niewielki pokoik. – Ach, dawna służbówka. Okno też było wąskie i długie. Kolejne wejście, już bez drzwi prowadziło do pralni. Teraz też tam stała pralka i suszarka – właściwie dobrze, że na jednym poziomie z kuchnią, a nie jak to zwykle bywa w piwnicy, nie będę musiała latać z koszem prania po schodach. Z pralni były dwa kolejne wyjścia. Jedno było do łazienki, dużej
łazienki z wanną, toaletą i umywalką, straszliwie zaniedbanej, co widać było po kafelkach i urządzeniach sanitarnych. Drugie drzwi wiodły na zewnątrz. Wyszłam przez nie i ukazał mi się ogromny prostokątny plac, jak wszystko inne w tym domu, mocno zapuszczony. – Super, nareszcie Smokey i Prince będą mieli teren do ganiania. Wróciłam do domu, odnalazłam schody i ruszyłam zwiedzać górę. Trzy sypialnie na piętrze i łazienka, jeszcze mniejsza niż na dole i równie zapuszczona. Pokoje oczywiście pomalowane na kolory znacznie ciemniejsze niż moje myśli, a jeden, ten przy łazience, miał ściany czarne. Słowo daję, jak życie moje czegoś podobnego nie widziałam. Czarne ściany! Brr, ciekawa jestem jakie sny miała osoba, która spała w tej sypialni. Niestety rozczarowały mnie bardzo szafy na ubrania. Normalnie wszędzie są wbudowane szafy w ścianach i tu też niby były, ale takie, że może zmieściłaby się do nich moja peleryna i kożuch, jakieś dwa żakiety i to byłoby już wszystko. Co natychmiast mnie urzekło, to sufity w obu przeciwległych pokojach. Wprawdzie szare z brudu ale za to zrobione pod kątem, tak, że tworzyły sklepienie z obu stron równoległych ścian. Ucinało to trochę z wysokości ścian i już było wiadomo, że nie będzie można postawić na żadnej z nich nawet wysmukłej komódki a i moja toaletka z dużym lustrem będzie za wysoka, ale dodawało to jakiegoś niepisanego uroku pomieszczeniu. I przytulności. Zamknęłam oczy i wymazałam z wyobraźni ciemne ściany , brudny sufit oraz materac z betami leżący na podłodze, a na to miejsce przywołałam inny obraz. Pokój pomalowany na ciepły kolor, jeszcze nie wiedziałam jaki, może jakiś słonecznikowy żółcień a może spokojny beż z dodatkiem oliwki albo połączenie dwóch kolorów. Nasze ogromne łóżko i reszta dodatków. Zamiast wstrętnej szaro brudnej wykładziny,
podłoga w odcieniu niezbyt ciemnego brązu. Małe lampeczki, albo świeczki zapalone po bokach, zasłonięte zasłony… i jeszcze może.. - Mańcia, co ty śpisz na stojący? - Nie, mebluje naszą sypialnię! - No to trochę czasu minie, zanim to nastąpi. No, powiedz co o tym myślisz?- zapytał mój małżonek. - Niewątpliwie jest dużo roboty, żeby doprowadzić tę chałupę do użytku, ale też ma ogromny potencjał. Można z niej zrobić cacko. Miałeś rację, że to mydlenie oczu, z tym, „trochę pracy i odrobina czułości.” Tu trzeba porządnie zakasać rękawy. Lepiej powiedz co ty myślisz, bo przecież tym remontem to nie ja będę zarządzać. - Zarządzać, jak cię znam, to pewnie będziesz, ale robić będę ja! - A ja to co? Będę stała i patrzyła? Też będę robić! Co myślisz? - Obejrzałaś tu już wszystko? - Tak, ale czekałam na ciebie, bo przecież musimy podjąć jakąś decyzję! - Roboty jest od groma i trochę, ale my się roboty nie boimy. Trzeba będzie zerwać te ściany, podłogi i dać nowe. To jest małe piwo. - A jest większy problem? - Jest! - No mów, nie denerwuj mnie! - Widzę, że ci się termostat znów włączył. - Zaraz się włączy bardziej, jak mi za chwilę nie powiesz, o co tu chodzi. - Kiedy ty oglądałaś dom, Elvis znalazł w papierach, coś czego przedtem nie zauważył.
- Co, do diabła? Rury? - Nie, rury są okay. Elektryka - Co z tą elektryką? - Ten dom ma …nie wiem jak to jest po polsku….knap and tube - To co to jest? - To są takie przewody, które zakładali kiedyś, zamiast jednego kabla dwużyłowego są dwa kable o jednej żyle, a tego trzeciego, uziemienia, wcale nie ma. W Polsce czegoś takiego nie widziałem! Poza tym, bezpieczniki mają jeszcze takie, jak kiedyś w Polsce, za króla Ćwieczka, wiesz, te porcelanowe z drucikiem w środku. - Za żadnego króla Ćwieczka, ja jeszcze takie bezpieczniki miałam w Warszawie. Wprawdzie to było stare budownictwo, ale jeszcze do wyjazdu z Polski sama je naprawiałam tym drucikiem, kiedy się korki przepaliły. W domu albo na klatce. No ale co z tymi …jak im tam … Knap and tube? - Maniuśka, co ty, teraz elektrykiem chcesz zostać? Nie wiem co z nimi. Trzeba pogadać z kimś, kto się na tym zna. Ja się nie znam i co ważniejsze boję się prądu. - No ładnie. To już mnie załatwiłeś! A ja tu już meble rozplanowałam.. - Zawsze jesteś w gorącej wodzie kąpana! - Obejrzyj chociaż te sypialnie. I łazienkę. - Właśnie widzę. Góra jest cała do wymiany. Wszystko. Ściany, podłogi, okna, łazienka. Zresztą tę łazienkę trzeba będzie stąd przenieść. Bez sensu jest w tym miejscu. - A jak piwnica?- zapytałam. - Nie jest to taka piwnica jak nasza w obecnym domu. Tu nie zrobisz pokoju telewizyjnego na dole. Typowa piwnica, pod całym domem, ze stromymi schodami, wprawdzie pomalowana i
ze światłem, ale nie nadaje się do wykończenia. - To nie przeszkadza. Tu jest dość pokoi i miejsca, nie potrzeba adaptować piwnicy na pokój telewizyjny. Wystarczy, że jest pomieszczenie na różne klamoty i twoje narzędzia. I cieszę się, że nie będę musiała latać do pralni na dół. - Tego jeszcze nie wiesz! - Dlaczego? - No przecież nie kupiliśmy jeszcze tego domu. - Oj, Rafał! Ale możemy się zastanowić? Trzeba zadzwonić do jakiegoś elektryka. - Dobra, tymczasem możemy stąd iść i nie nadużywać cierpliwości właścicielki. I tak teraz nic nie zdecydujemy. Podziękowałam kobiecie, choć tak naprawdę to chętnie bym ją pobiła za to, że doprowadziła ten dom do takiego wyglądu. Aha, to nie ona, to ten syn z Calgary! Okay, to jak go wychowała? Jej się też należy. Na zewnątrz obróciłam się jeszcze i pokazałam chłopom mozaiki nad drzwiami frontowymi i nad oknem w salonie. - Tak, trzeba będzie je zlikwidować i wstawić większe okno. Od razu będzie jaśniej. - Co ty, zwariowałeś! Ani się waż ruszać moich mozaik. To jest największa ozdoba tego domu – zaperzyłam się. - To przeżytek! - Sam jesteś przeżytek. - Ale my chcemy mieć w miarę nowoczesny dom. - Może ty, ale mnie się właśnie podoba taki stary dom z duszą. - Duszę można mu zostawić, ale wszystko inne zrobimy nowocześnie. Może nie od razu, ale z czasem. – Jeszcze raz ci mówię, nie dotykaj moich kolorowych szkiełek.
Elvis patrzył na nas z zainteresowaniem, bo co prawda zaczęliśmy po angielsku, ale ja w ferworze wymiany myśli przeszłam na polski. - Mania, Mania – powiedział pobłażliwie Rafał, - wyłącz ten termostat. Jeszcze nie wiadomo, czy ten dom kupimy. Sklęsłam od razu. Prawda! Nie wiadomo jak z tą cholerną elektryką. - Nie martw się - zwróciłam się do Elvisa, bo patrzył na nas jakby obawiał się, że za chwilę się pobijemy - to tylko normalna wymiana zdań. - Nie, nie, ja wiem, że Polacy są żywiołowi! Znam kilku. Niebawem pożegnaliśmy naszego agenta, widać było gołym okiem, że ma nas już po dziurki w nosie. My natomiast postanowiliśmy się przejechać jeszcze tymi uliczkami i naszą też, żeby zbadać otoczenie i okolice, w jakich być może będziemy mieszkać. Wyglądało na to, że okolica jest dość spokojna. Domy były stare, takie jak nasz i prawdopodobnie mieszkali też w nich ludzi starsi. Niewykluczone, że od dziesiątków lat. Otoczone były starannie zadbanymi ogródkami z przodu i z równie dużym terenem, jak tamten w domu który dopiero co oglądaliśmy, z tyłu. Tu i ówdzie przed domkiem na ganeczku siedzieli ludzie. Przeważnie starsi, sporo starsi od nas. Kiedy przechodziliśmy, kiwali nam życzliwie ręką. - Może pogadamy z którymś z nich? Będziemy mieli więcej wyobrażenia o okolicy. - No możemy. Trafiliśmy na małżeństwo po siedemdziesiątce, jak się potem okazało węgierskie, zamieszkałe w tej okolicy od prawie czterdziestu lat. Przedstawiliśmy się jak należy, oni uczynili to samo.
Rafał, mój poliglota, zaraz zagadał kilka słów po węgiersku. Przydały mu się teraz te wyjazdy nad Balaton w celach raczej mało turystycznych, a bardziej handlowych, o których mi kiedyś opowiadał. Dalsza rozmowa oczywiście toczyła się po angielsku. Starszy Węgier, Frank rozgadał się po pierwszym słowie. A kiedy mu powiedzieliśmy, że jesteśmy potencjalnymi nabywcami tego domu, ucieszył się niezwykle. Zaprosili nas zaraz do siebie do ogródka, skąd mieliśmy widok na tylną cześć domostwa i ogród, które zamierzaliśmy nabyć - Będziemy sąsiadować przez ogródek. Wasz teren dokładnie przylega do mojego. Już najwyższy czas, żeby ktoś rozsądny ten dom kupił. Bo do tej pory tylko był wynajmowany różnym ludziom, głównie studentom i od lat tam nie było prawowitego właściciela. A ci co wynajmują, nie będą przecież o niego dbać. Ja pamiętam, może ze trzydzieści lat temu, albo więcej, jak mieszkała tu pani Weebner. Jak ona dbała o ten dom i ogród, chuchała i dmuchała. Tu wszędzie, gdzie teraz jest goła ziemia i klepisko, była trawa, rabatki, tu pod płotem był warzywnik. Było ładnie i kolorowo! A teraz, ech, szkoda gadać – machnął ręką z dezaprobatą. Maria, jego żona, postawiła przed nami szklaneczki z mrożoną herbatą. - Ja też nie jestem urodzonym ogrodnikiem, właściwie to się w ogóle na tym nie znam- powiedziałam asekuracyjnie. Wyobraziłam sobie, jak moje umiejętności rolno- ogrodnicze, a raczej ich brak wychodzi na jaw i jak przykro rozczarowuje miłego dziadka. - Maja, nie martw się, wszystkiego się nauczysz, jak będziesz chciała. Chodzi o to, żebyś chciała. A ja i Maria wypowiedział to raczej tak śpiewnie –Maryja- we wszystkim ci
pomożemy. Ja tu pomagam wielu sąsiadom w pracach w ogródku. - Dziękuję bardzo, już choćby dlatego warto się zdecydować na ten dom, żeby mieć takich życzliwych sąsiadów. Mam nadzieje, że reszta też jest taka. - Ech- westchnął Frank i już prawdopodobnie miał rozpocząć kolejną opowieść o sąsiadach, ale Maria mu przerwała. - Nie męcz ich, jeszcze zdążysz ich zagadać, kiedy kupią ten dom. Ludzie jak wszędzie – zwróciła się do nas. Ten obok was z prawej strony, wprawdzie się urodził w tym domu, ale od lat go nie było i wrócił dopiero teraz, po śmierci rodziców. Jakieś trzy miesiące temu. A cały czas mieszkał w Stanach Zjednoczonych. - To ten dom gdzie Ferrari stoi na podjeździe? - Ja tam się nie znam na samochodach, ale ten czerwony niski samochód, jakbyś tyłkiem jechał po ziemi. - A tego po drugiej stronie nie znamy za bardzo, wprowadził się z żoną pięć lat temu. Będzie tak w waszym wieku, może trochę młodszy. Nie mają dzieci, ale mają psa. - O, to tak jak my- ucieszyłam się. Dzieci mamy, ale już na swoim, a mamy dwa małe pieski. Dobrze że tamci mają psa, na pewno znajdziemy jakąś płaszczyznę porozumienia. - Nie byłbym taki pewien - mruknął Dziadek, ale nie zwróciliśmy na to uwagi. - A możecie nam powiedzieć coś o poprzednich właścicielach? Do tej pory, jak mówisz, ten dom był wynajmowany, a teraz przecież należy do tego syna, co mieszka w Calgary, więc dlaczego on nie zadbał? - No niby tak! Oni kupili ten dom kilka lat temu. On i jego żona. Mieli też syna. Ale to było dziecko, jak wam to
powiedzieć…trochę nie tego. Maria znów przerwała mężowi. - Jak ty już coś powiesz, to tylko zapłakać. Prawdopodobnie mieli zamiar doprowadzić ten dom i ogród do kwitnącego stanu, właśnie dla tego dziecka. Biedny chłopczyk, urodził się z jakąś chorobą mózgu i naprawdę potrzebował specjalnej opieki. Jakby nie było tego dosyć, chyba w rok potem zmarła temu Kevinowi żona. Na raka piersi. Trochę tu jeszcze pomieszkał, a potem też wpuścił chyba pięciu studentów do domu, a sam wyjechał z synem do Calgary. Właściwie nie wiem, czy z synem, czy sam. Ale przecież gdzie by to dziecko zostawił- zastanowiła się Węgierka. - Tak, to by tłumaczyło dlaczego ten dom jest w takim opłakanym stanie- powiedziałam, a w duchu przeprosiłam bliżej nieznanego mi Kevina za wszystkie zarzuty i inwektywy jakimi go obrzuciłam. Też w duchu. Przy takiej sytuacji życiowej, miał prawo nie mieć głowy do domu. Podziękowaliśmy gościnnym przyszłym, (może) sąsiadom i wróciliśmy na swoją uliczkę. W pobliżu, jakieś może czterystu metrów od „naszego domu, “ przy skrzyżowaniu dwóch uliczek, stał kościółek. Nie było żadnego krzyża ani napisu z informacją, jakiego wyznania jest ten święty przybytek, ale był ładny, oczywiście stary i wkomponowany dobrze w cały krajobraz. - Mańcia zobacz! - Co? – nie mogłam zrozumieć, co mi Rafał tak usilnie pokazuje. - Tu! I tu! I tam też! Teraz zobaczyłam. Mozaiki dokładnie takie jak nasze. Nad drzwiami frontowymi, nad oknem w salonie. I jeszcze ta mozaikowa łezka z boku. Też tak jak u nas.
- A myślałaś, że to takie unikalne. A tu proszę, z taśmy leciało. Jeden budowniczy stawiał całą dzielnicę i miał przy tym tylko pomysł na coś takiego. Może i straciły te mozaiki nieco na oryginalności, ale podobały mi się nadal. - Co chcesz, taka widocznie była wtedy moda. Przecież wszędzie tak jest. Była i w Polsce moda na balkony półokrągłe, potem kwadratowe, pamiętasz, potem na loggie, teraz na Bóg wie co jeszcze. Nawet pojęcia nie mam, co się tam teraz buduje, tak dawno nie byłam. A jeśli chodzi o mozaiki, tym bardziej nie wolno tego ruszać, bo popsuje się wystrój całej ulicy. - Ale niektórzy ruszyli i wstawili zamiast tego przezroczystą, normalną szybę. - A tam, zawsze się znajdzie jakieś bezguście. Tak jak ten, co powyrzucał z domu, który odziedziczył, antyki - różne Bidermayery, czy inne Ludwiki, a sprawił sobie meble z Ikei. - Co? - No tak. Zdarzają się różne cuda. Ktoś mi to mówił, albo gdzieś czytałam. Słuchaj mężu mój jedyny, nie rozpraszajmy się antykami, pomyślmy co z naszym domem. Gdzie my głowy złożymy za parę miesięcy? - Dopóki nie porozmawiamy z elektrykiem, nic nie możemy zdecydować. To jest poważna sprawa, bo będzie problem z ubezpieczeniem, a już nie daj Bóg, zdarzy się pożar, to nikt nam nie zwróci ani centa. Następnego dnia, nie zważając na to że jest niedziela, a więc dzień na odpoczynek i na pobyt z rodziną, Rafał zasiadł przy telefonie i zaczął obdzwaniać bliższych i dalszych znajomych. Elektryk jeden był, nawet bliski znajomy, ale on nie pracował nigdy w domach mieszkalnych, tylko w dużych
fabrykach, poza tym o czymś takim, co było w naszym ewentualnym nowym domu, w ogóle nie słyszał. Nic dziwnego, myśmy też nie słyszeli do dnia wczorajszego. W końcu jakiś znajomy znajomego podał nam numer telefonu do swojego szwagra, który jest elektrykiem i poradził, żeby zadzwonić zaraz, bo potem można się z nim nie dogadać. Nie zastanawialiśmy się dlaczego, sprawa była raczej jasna. Rafał wybrał numer, przedstawił się, powołał się również na znajomego, i wyłuszczył całą sprawę. Słuchałam pilnie z zapartym tchem, ale Rafał jedynie mruczał. - Mhm! Cisza - Aha! Cisza. - Okay, rozumiem. Cisza. Ktoś mógłby pomyśleć, że mój mąż jest taki raczej mało rozmowny. A w towarzystwie nikt go nie może przegadać. Kiedy jedziemy we dwoje samochodem, Rafałowi nie zamykają się usta. Odłożył w końcu słuchawkę i spojrzał na mnie. - No i co?- nie wytrzymałam. – Można coś z tego zrobić? Zmienić, czy coś? - Ten Edek mówi, że nie ma problemu. Trzeba będzie zmienić przewody i oczywiście kupić nową skrzynkę. Ale to już musi robić porządny elektryk z licencją, bo potem sprawdza to inspektor. - Jaką skrzynkę na miłość boską? - Już ci mówiłem Mańcia, że elektrykiem nie zostaniesz w jeden dzień. Skrzynkę z bezpiecznikami. Słowem, Edek
powiedział, że jeśli nie ma innych przeszkód, tylko to, to można dom kupować. - No właśnie, elektryka i jeszcze te ściany i co tam jeszcze mówiłeś, aha, podłogi. No nie wiem. To jest cały dom praktycznie do zmiany. - No niby tak, ale to wiedzieliśmy wczoraj, elektryk miał nam tylko rozjaśnić w głowach, czy to się da zmienić, czy nie! - A ile to może kosztować? Bo to też ważne. Jeśli włożymy pieniądze w te inne renowacje, dobrze by było, żeby elektryka nie kosztowała majątek.? - Mania, nic nie rozumiesz. Te przewody są najważniejsze. Bez nich nic nie będziesz mogła zrobić i cały czas będzie strach, że może się chałupa zapalić, jak włączysz coś więcej. - A czy on ci w końcu powiedział, ile to może kosztować? - Powiedział, że w około półtora tysiąca to się zmieścimy śpiewająco. - No, to jeszcze do wytrzymania – odetchnęłam z ulgą. – No to co robimy? Chcemy ten dom? - Podoba ci się, Mańciuś? - Czuje do niego jakąś sympatię! I to od razu jak weszłam, mimo całego bałaganu, jaki tam był. Cena też jest dobra. - Cenę będziemy jeszcze próbowali zbijać. No to co, dajemy ofertę? - A ty jak myślisz? - Mania, jak tobie się podoba, to bierzemy. Wiesz, ja to mogę i w komórce mieszkać. - No, no, bez przesady z tą komórką! Dobra, to chyba trzeba zadzwonić do Elvisa z naszą ofertą. Ale dzisiaj? W niedzielę? - Na pewno odbierze! Sam sobie w końcu wybrał taki rodzaj pracy, że musi być dyspozycyjny w piątki i świątki.
* Podaliśmy swoją cenę. Oczywiście została odrzucona i zostaliśmy uraczeni ceną, która, według mnie była do przyjęcia, ale ja po prostu nie miałam tego nerwu kupieckiego i chciałam już być pewna, że dom należy do nas. Rozpoczęły się targi, urozmaicone mrówkami i dreszczami łażącymi mi po plecach. Plenipotentka syna mieszkającego w Calgary spuściła nam jeszcze odrobinkę, ale Rafał uznał, że to za mało. Telefony dzwoniły co chwila, Elvis nie próżnował, porozumiewał się z opozycyjnym agentem. Ani mój mąż, ani matka właściciela nie chcieli popuścić nawet centa. Ostatnie słowo Rafała było - W porządku, w takim razie rezygnujemy. Cena jest zbyt wygórowana, zwłaszcza, że dom kwalifikuje się do kapitalnego remontu –i odłożył słuchawkę. - Zwariowałeś???- Wysyczałam z furią. –Przez twoje fanaberie dom nam przejdzie koło nosa. - Nie martw się Mańciuś, zobaczysz, że jeszcze dzisiaj zadzwonią. Przyjmą naszą propozycję z pocałowaniem ręki. A jak nie, to czort z nimi i z tym domem! Znajdziemy inny! Cały wieczór czekaliśmy na odpowiedź od agenta, ale do telefonu dorywali się inni ludzie. Nasi przyjaciele i znajomi, prawdopodobnie z zaskoczeniem stwierdzali, że reagujemy z nieukrywanym rozczarowaniem na ich telefony. Noc miałam szalenie niespokojną i prawie bezsenną. Niby spałam, a słyszałam wszystko, co się działo w domu. Każde poruszenie się Smokey i Princa, które jak zawsze leżały u nas w nogach, dźwięki za oknem, skrzypnięcia szafy, która czasami
sama z siebie wydawała różne jęki. Przez majaki pół we śnie, pół na jawie, przesuwały mi się jakieś sceny związane z domem, jedne swojskie i konkretne, inne nieznane i tajemnicze. Cały sen miał posmak żalu za czymś, do końca niewyjaśnionym, ale czymś, co bezpowrotnie straciłam. Jednocześnie miałam wrażenie że dopiero teraz znalazłam właściwie miejsce na ziemi. Ocknęłam się z tego letargu niewyspana i zmęczona, ale z niezłomnym przekonaniem, że dom powinien należeć do nas. Nie wiem czemu, ale coś ciągnęło mnie do tego domu. I nie były to tylko mozaikowe szyby. Czułam to całą swoją duszą. Spojrzałam na leżącego obok męża. Spał nieświadom nawałnicy, jaka przetoczyła się w moim wnętrzu. Potrząsnęłam go lekko za ramię; - Rafał! - Mhm… - Rafał, obudź się - powtórzyłam niecierpliwie. Nie rozumiałam, jak on mógł spać tak spokojnie i mocno w takiej chwili. - Czemu mnie budzisz w środku nocy? - Jakiej nocy? Jest po siódmej! - Ale przecież jest długi weekend! Nie idę do pracy. - Musimy zadzwonić do Elvisa! Mąż nieporadnie usiadł na łóżku i przetarł oczy. Zwykle mnie ta jego nieprzytomność poranna rozczulała, ale dzisiaj byłam zbyt podekscytowana. - Gdzie? - Do Elvisa! Rafał, na litość boską, oprzytomniej! Każda minuta się liczy! Stracimy ten dom przez twoją opieszałość! - A czy my nie uzgodniliśmy, że go nie kupujemy, dopóki nie spuszczą z ceny? - Nie my uzgodniliśmy, tylko ty i nawet nie zapytałeś mnie
o zdanie. Zresztą o czym my mówimy? Targujesz się o jakieś głupie tysiąc dolarów! Nie mogę pozwolić, żeby przez to stracić dom który, jestem pewna, na nas czeka. - Hm, milionerka się znalazła! Tysiąc dolarów to dla ciebie nic? Głupstwo? - Nie głupstwo, ale jak nas stać na cały dom, to jeszcze i ten tysiąc znajdziemy. - Widzisz, dziecko – zaczął Rafał pouczającym tonem którego nie cierpiałam – to wszystko jest zagranie strategiczne. Jak w pokerze. Kto kogo? Gdybyś nie była taka w gorącej wodzie kąpana, to prawdopodobnie moglibyśmy utargować nawet coś więcej na ewentualny remont. - A przy tym ja zejdę na zawał! Nie na moje nerwy to targowanie! Zresztą jestem pewna, że stracimy ten dom, jeśli dłużej poczekamy. - Przecież dopiero jutro ma wejść na rynek! - Właśnie dlatego musimy być pierwsi. Bo jak wejdzie na rynek to przepadło, zaraz ktoś go drapnie! - Mańcia, naprawdę ci się tak ten dom podoba? - Mhm! - Ale wiesz, że tam będzie od groma roboty. - No! - I prawdopodobnie na razie będziemy musieli urządzić sobie sypialnie na dole, w tym małym pokoiku, bo cała góra jest do rozbiórki. - No przecież wiem, widziałam! Ja się tylko boję o tę elektrykę! W życiu nie słyszałam tego, o czym mówił Elvis. - Z elektryką nie będzie problemu, przecież rozmawiałem z fachowcem. I tak tego sami nie będziemy robić, tylko musimy wziąć firmę. - No więc na co czekasz?
- Jak to? - Dzwoń do Elvisa! - Teraz? Bladym świtem? - Rafał, jest ósma rano! Przynajmniej masz pewność, że nikt nas nie uprzedził. - Jedyną pewność jaką mam, to taką, że Elvis będzie przeszczęśliwy, kiedy się nas pozbędzie. Na stałe! – Dodał Rafał biorąc słuchawkę W taki oto sposób staliśmy się dumnymi właścicielami domu, który mnie niezwykle, niezrozumiale i absolutnie zauroczył. Zaczęło się planowanie, pakowanie, segregowanie, wyrzucanie całej masy zbędnych, a do tej pory najpotrzebniejszych w świecie rzeczy i inne związane z tym rozkosze. W miesiąc potem otrzymaliśmy klucze.
Rozdział III Do nowego miejsca zamieszkania wybraliśmy się następnego dnia, jak przystało na doniosłość chwili, całą rodziną. Ja z Rafałem, oraz z Princem i Smokusią jechaliśmy kamperem, który chcieliśmy zaparkować w ogrodzie i który miał nam służyć jako azyl do czasu, kiedy nie doprowadzimy naszego nowego domu do stanu, w którym dałoby się w nim zamieszkać. Dzieci, Kasia i Marcin, wyjątkowo bez swoich połówek, jechali moją „Karolcią”, którą potem wszyscy mieliśmy wrócić. - No, z zewnątrz wygląda okazale– pochwalił Marcin ostrożnie. - Poczekaj, aż zobaczysz w środku – odrzekłam podniecona. Mój pierwszy w życiu własny dom! Wow! - Poczekaj, aż zobaczysz co ja z tego domu zrobię dla mamy! Cacuszko! - Może jednak wejdziemy do środka, żeby w końcu zobaczyć te apartamenty – przerwała te przechwałki Kasia. Ale zanim zdążyliśmy się ruszyć z miejsca, otworzyły się drzwi domu naprzeciwko naszego i ukazała się w nich starsza kobieta. - Wy tu teraz będziecie mieszkać? A macie małe dzieci? –zapytała po angielsku. - Nie, małych to już nie, ale mamy dwa psy. - Nie znoszę jak małe dzieci mi się tu drą, kopią piłkę, biegają. Psy mi nie przeszkadzają. - Czuję się wyjątkowo szczęśliwa, że wychowałam się w Kitchener i nie było tam takiej sąsiadki – mruknęła Kasia. - Przyjemne przywitanie - skomentował cicho Marcin po
polsku. - Dobra, chodźcie do domu! – przerwałam, z namaszczeniem otwierając drzwi kluczem. To znaczy próbując, bo zaczęłam mieć z tym niejakie problemy! - Rafał, nie chce się otworzyć! Czy to na pewno ten klucz? - Tak, ten, ale zapomniałem ci powiedzieć, że otwiera się odwrotnie! - Odwrotnie? Czyli jak? - O tak! Dom stanął otworem. - Rafał, przenieś mamę przez próg! –zaproponował Marcin - Już ją raz przenosiłem, chcesz żebym się nabawił ruptury? - Co to jest ruptura? –zapytała Kasia - Słuchajcie, przestańcie się rozpraszać. Kaśka, odczep się od ruptury, sprawdź sobie w słowniku. Udało mi się poskromić rodzinę i wepchnąć ją ośrodka. Dom prezentował się cicho, obco, niezamieszkały, jakby umarły. Chyba wszyscy poczuliśmy się jak intruzi. Dzieci, choć weszły dalej, rozglądając się ciekawie po wnętrzu, uwagi wymieniały szeptem, jakby nie chciały spłoszyć tego czegoś. Ciszy? - Rany boskie – pomyślałam w popłochu, - chyba mi rozum odebrało, ten dom wygląda fatalnie. Ruina. Ściany, nieosłonięte meblami, pokazały w całej okazałości swoją brzydotę. Były ciemne, ponure, z poodpryskiwaną gdzieniegdzie farbą, zaniedbane. Kolory dobierał chyba ktoś cierpiący na głęboką depresję. Salon ciemno buraczkowy, jadalnia butelkowo zielona. Mały pokoik koło stołowego miał odcień ciemnego grafitu, drugi pokoik, w pobliżu kuchni, był brązowy. Oczywiście w najciemniejszym odcieniu. Cała kuchnia wyklejona tapetą w ciemno zielone i brązowe
esy- floresy. - Mam nadzieję że góra jest bardziej przyjemna –odezwała się Kasia. Nie powiedziałam słowa, bo pamiętałam, że jedna z sypialni na piętrze jest czarna. Dosłownie czarna. - No, co macie takie miny – przerwał te szepty Rafał. Nie patrzcie na to co jest, ale wyobraźcie sobie to, co będzie, kiedy ja się wezmę za ten dom. Tę ścianę rozwalimy i tu wstawimy podwójne szklane drzwi, tu zamkniemy wejście i zrobimy niedużą szafę na odzież wierzchnią, natomiast tu wasza mama będzie miała swoje biuro – zakończył patetycznie. Młodzież pognała na górę. My weszliśmy z kuchni do małego przedsionka, z którego prowadziły drzwi do łazienki i pralni. - Boże, nie wiem czy my dobrze zrobiliśmy? To nie wyglądało tak strasznie, kiedy były tu jakiekolwiek meble. Czy my sobie z tym poradzimy? - Mańcia, nic się nie bój, ja ci takie gniazdko tu urządzę, że królowa angielska pozazdrości. Jego optymizm trochę mnie podtrzymał na duchu, ale miałam wrażenie, że Rafał też robi dobrą minę do złej gry, żeby mnie bardziej nie załamywać. Gdzieś mi się ulotniło dobre przeczucie, duchowy związek, jaki odczuwałam z domem. Niestety na odwrót było za późno. Wyszliśmy na zewnątrz oglądać swoje włości. Duże to było, nie powiem. Tak na oko, co najmniej ze trzysta metrów kwadratowych, ale zaniedbane jak nieszczęście. Istna stajnia Augiasza. Stara, rozwalająca się szopa, która pewnie kiedyś służyła za składzik do przechowywania narzędzi, dalej jakieś porozbijane donice i skrzynki kwiatowe. - Ktoś kiedyś jednak miał ambicje, żeby tu było ładnie -
powiedziałam do męża. - Może. Ale kiedy to było? Popatrz na to klepisko! Trawy tu nie było od stu lat! Przez okno nad nami odezwała się Kasia. - Mamo, Rafał, chodźcie na chwilę na górę! Powędrowaliśmy na pięterko, po drodze wymieniają uwagi, co jeszcze trzeba zmienić. Wyszło na to, że wszystko. U szczytu schodów zatrzymała nas moja młodsza pociecha. Starszej nie było widać. - Co wy wiecie o domu, który właśnie kupiliście? - No, jak to co – powiedziałam niepewnie. – Przecież mówiłam ci. Mieszkał facet, któremu umarła żona, wyprowadził się do Calgary czy gdzieś. A dlaczego pytasz? - A to widzieliście? – Kasia odsunęła się, wpuszczając nas do jednego z pokoi, który jak pamiętałam z poprzednich wizyt, był wymalowany na czarno. - Co… - zaczęłam i zabrakło mi głosu. - Chryste Panie, co to jest? –dokończyłam po długiej chwili. Kątem oka dostrzegłam Marcina, odwróconego jakoś tak niezręczne, jakby bokiem do nas, z ręką przy nosie. Na razie postanowiłam się nie rozpraszać. - Co to jest? - powtórzył za mną Rafał. - Co wy, dzieci jesteście czy co? Nigdy nie widzieliście filmu kryminalnego? Nie wiecie co to jest?- zniecierpliwiła się Kaśka. Na podłodze, odgrodzony taśmą, widniał naturalnej wielkości obrys w kształcie leżącego człowieka. Człowieka, który upadł. Kończyny miał charakterystycznie powyginane. Jedną rękę nad głową, jakby chciał się obronić przed ciosem, a drugą opuszczoną w dół, prawie przy ciele. Nogi podkurczone pod lekko rozwartym kątem.. Takie kontury po postrzelonych z
pistoletu, albo znienacka zaatakowanych nożem ludziach widziałam tylko na filmach. Oczywiście, że oglądałam tony filmów sensacyjnych, wychowana byłam na Hitchock’u. - Skąd to się tu wzięło? Rafał, przecież ty tu byłeś ostatni? Jeszcze ta matka właściciela była. Przedwczoraj! - Tak, ale zaglądałem tylko do piwnicy, sprawdzić jeszcze raz dokładnie, czy nie ma żadnej wody lub wilgoci. - Boże, a może to ta matka?- jęknęłam ze zgrozą. Marcin wydał jakiś dźwięk, czym zwrócił moją uwagę. - Marcin, co mówiłeś? I czemu się trzymasz za nos? Syn mruknął coś niezrozumiale. Spojrzałam na córkę. Miała poważną, nieprzeniknioną twarz. Rafał natomiast wyglądał jakby go coś bolało. Ni to skrzywiony, ni to zamyślony. Pionowa zmarszczka przecinała mu czoło, a usta ułożyły się w jakimś niezrozumiałym grymasie. Skojarzyłam to z ręką Marcina przy nosie. - Śmierdzi? – zapytałam. - Co? Co śmierdzi?- odpowiedział mój mąż nieprzytomnie. - No wiesz…tym…trupem - wyszeptałam z trwogą. W tym momencie rozległa się salwa śmiechu. Mój syn odwrócił się od okna i ocierając łzy z oczu zataczał się rozbawienia. - Idź Marcin, do licha, ty wszystko zawsze popsujesz – odezwała się z dezaprobatą Kasia. - Chryste, jacy wy jesteście naiwni! Wszystko wam można wmówić! Śmierdzi trupem! Mamo, teraz to już się wygłupiłaś! - Od razu wiedziałem, że smarkacze robią nas w konia – prychnął Rafał. - Tak, wiedziałeś! Widziałem, jaką miałeś przerażoną minę! - No, nie chciałem wam psuć zabawy! - Aha!
- Czy może mi ktoś wytłumaczyć, co to wszystko znaczy? Czy ja mam rozumieć, że to wy wymyśliliście tę całą aferę? odezwałam się, kiedy wrócił mi głos. - Tak wyszło jakoś samo z siebie. Kiedy zobaczyliśmy ten czarny pokój, od razu było wiadome, że trzeba coś zrobić - Wampiry! Wykończylibyście własną matkę. Że o ojczymie nie wspomnę. - Nie nie, ojczym był w porządku i w pełnej świadomości – zaprotestował żywo Rafał. –Przecież widziałem, że to amatorzy, kto takiej taśmy używa w śledztwie. - Mamo, za to ty byłaś super! Miałaś takie wielkie oczy i to twoje, „śmierdzi trupem”, że ja myślałem, że się uduszę. Kaśka tylko taka poważna, jak matrona. - Mogliśmy ich jeszcze trochę ponabierać, gdybyś nie zaczął ryczeć ze śmiechu. - Dziękuje ci, córciu! Jesteś moją prawdziwą podporą. –powiedziałam, kiedy przestaliśmy się śmiać. Ruszyliśmy na dalsze oglądanie domu. - Te szafy w ścianach to musicie powiększyć. Strasznie małe! Jak oni mieścili te swoje krynoliny w takim schowku? - Kasiu, jakie krynoliny? Pomyliły ci się czasy. Elvis mówił, że ten dom ma około pięćdziesięciu lat. - Ja myślę, że ma więcej! - Może, ale nie dużo więcej! Góra sześćdziesiąt! - Tę sypialnię powiększymy, łazienkę przeniesiemy tu i też powiększymy, a tu zrobimy drugi pokój. I oczywiście duże szafy w ścianach. Może jeszcze świetliki w przedpokoju na tych skośnych sufitach – rozpędził się Rafał. - Hola, hola, nie gnaj tak. Najpierw trzeba przygotować ten dom tak, żebyśmy mogli w nim zamieszkać. - Rany, od groma roboty. Wcale wam nie zazdroszczę
–powiedział Marcin. - Nie martw się, ciebie też zagnamy do pomocy. - Ale jak już zrobicie, to będzie wspaniały chałupa. Ten dom musiał być kiedyś bardzo piękny. Widzieliście te gzymsiki i wygięcia z frontu, obramowania okien – zauważyła Kasia, estetka. - I pewnie służył dużej rodzinie. - Właściwie nic na ten temat nie wiem. Poza tym, że mieszkał tu ten facet z Calgary – odpowiedziałam i zamyśliłam się. W głowie zaczął mi się krystalizować pewien pomysł. Wprawdzie bardzo mglisty i odległy, ale było to już coś, co mogłam zacząć sobie powoli planować. Na czas, kiedy już wszystko będzie pomalowane, ustawione, przybite i zawieszone. Dobry nastrój mi wrócił. Nie będzie źle! Rafał umie dużo sam zrobić i aby tylko odnowić dół na tyle, żebyśmy się mogli sprowadzić, to potem możemy robić sobie spokojnie. Psy przybiegły z dołu i dały nam znak, że już zaznajomiły się z tym miejscem i możemy wracać. Zwłaszcza Prince niechętnie kręcił się po pustych pokojach i obwąchiwał kąty, a kiedy Rafał otworzył samochód, Prince był pierwszy na siedzeniu, bo dla niego to był znak, że wraca do domu. Smokey było wszędzie dobrze tam, gdzie była jej pani, czyli ja, więc jak długo byłam koło niej, to mogłyśmy być w dowolnie odległym miejscu na ziemi. Plan na kolejne dwa tygodnie był następujący. Jutro rano, zaopatrzona w wszelkie niezbędne akcesoria, narzędzia i przybory malarskie, miałam przyjechać razem z Rafałem i kiedy on będzie w pracy, ja już zacznę działać. Mąż miał dołączyć do mnie po pracy. Do Kitchener postanowiliśmy wrócić już tylko po meble, wszystko inne było spakowane. Spanie w kamperze było w miarę wygodne, a ponadto była kuchenka gazowa i
lodówka, więc mogłam tam coś upichcić. W końcu w swoim czasie zjeździliśmy tym pojazdem szmat Kanady. Przeprowadzka miała nastąpić dopiero, gdy dół domu będzie nadawało się do zamieszkania. Ponieważ klucze dostaliśmy czternaście dni przed terminem, mieliśmy nadzwyczaj sprzyjającą sytuację. Była połowa września, ciepło, ale nie wściekle gorąco. Noce natomiast były dość chłodne, o czym mieliśmy się wkrótce przekonać. Zabrałam się za zdzieranie koszmarnej tapety w kuchni. Klnąc na czym świat stoi próbowałam różnych sposobów, aż przypomniała mi się rada, którą wyczytałam kiedyś dawno w kobiecym piśmie. Ktoś radził, że tapetę najłatwiej się ściąga przy pomocy płynu do płukania tkanin. Rzuciłam wszystko i podskoczyłam do najbliższego sklepu, zaopatrzyłam się w dwie duże butle cudownego specyfiku. Rzeczywiście poskutkowało. Pobłogosławiłam w duchu kobietę, która dała taką radę. Okazuje się, że człowiek czyta różne bzdety w przeróżnych pismach i nawet nie wie, co mu się może w życiu przydać. Nigdy nie przypuszczałam, że kiedykolwiek będę zdzierać tapetę, bo nie znosiłam tapet, a tu proszę. I niech mi nikt nie mówi, że kobiece pisma nie są pożyteczne i potrzebne. Nie samą polityką czy wydarzeniami na świecie człowiek żyje. Zanim Rafał wrócił z pracy, miałam całą kuchnię obdartą z tej wątpliwej ozdoby. Zaczęły się dni wypełnione katorżniczą pracą. Pierwszą rzeczą, którą musieliśmy zrobić, to wypożyczyć maszynę do wiórkowania i wyczyścić podłogi. Były czarne ze starości, brudu i wyjątkowo zaniedbane. Niedawno się dowiedziałam, że przed poprzednim właścicielem mieszkały tu od lat hordy studentów. Nic dziwnego, że dom jest w takim stanie. Bardzo niewiele osób dba o nie swoje. Maszyna do podłóg była głośna jak trąba
jerychońska, więc mój bardziej wrażliwy piesek Prince, przeżył to strasznie. W ogóle wszelkimi możliwymi sposobami starał mi się przekazać, że mu się tu nie podoba i najlepiej będzie, kiedy wrócimy na stare śmiecie. Obecnie nawet kamper, do którego kiedyś, kiedy jeździliśmy w plener, czuł niejaką awersję, uznał bardziej za swój dom, niż ten nowy. Kiedy wybieraliśmy się do spania w naszym domu na kółkach, Prince wykazywał wyraźną radość. Taki to już był wrażliwiec z tego mojego Księcia. Późnym wieczorem byliśmy wykończeni. Rafał żartował, że teraz pójście rano do pracy, to jak wyjazd na dzienne kolonie. Mimo, że taka zmęczona i połamana w różne strony, nie mogłam się doczekać rana, bo w głowie już jawiły mi się kolejne plany, kolejne zamierzenia przeróbek, upiększenia. Którejś nocy, półżywi jak zwykle, zasnęliśmy w naszym motorowym azylu z nieodłącznymi psami w nogach łóżka. Obudziliśmy się po kilku godzinach prawie jednocześnie. Było przeraźliwie zimno. - Rafał, zostawiłeś okna otwarte – powiedziałam z pretensją, przytulając się do męża. Kochane psiaki grzały mi nogi. - Nie, to malutkie w dachu zawsze zostawiam lekko uchylone, a poza tym wszystkie inne pozamykałem. - To skąd ten mróz? Ochłodziło się tak nagle, czy co? Biedny Rafał, bardzo niezadowolony z życia wylazł spod kołdry, która choć nie zabezpieczała nas przed chłodem, jednak dawała namiastkę ciepła. - Oh, cholera! – usłyszałam po chwili. Nic się nie odzywałam. - No to mamy z głowy. Przynajmniej na teraz. Niech to szlag trafi! - Powiesz w końcu co się stało?
- Skończył się gaz w butli. - Ale jakim cudem? Przecież ostatnio używałam tylko tej małej elektrycznej płytki w domu, a sama lodówka tak bardzo nie ciągnie. Ładowałeś przecież obie butle przed wyjazdem z Kitchener. - Ale każdej nocy ogrzewanie było włączone. Myślisz, że byłoby ci tak ciepło, gdybym nie włączał ogrzewania na noc? - No, myślałam, że to ty mnie tak grzejesz. No ładnie! Kolejne rozczarowanie. No i co my teraz zrobimy? - Nic, musimy iść do domu i tam się przespać. Bierz psy, bo one też zmarzły, zabieramy tę kołdrę i poduszki, ja wezmę materac. Która godzina, czy to warto się jeszcze kłaść? Była pierwsza dwadzieścia, czyli pospaliśmy raptem może dwie godziny. W domu tylko chwilę się zastanawialiśmy gdzie ułożymy się na resztę nocy. Na dole było wszystko w stanie remontowobudowlanego chaosu, więc pozostawała góra. Nietknięta jeszcze, nieuporządkowana, ale i nieprzytulna. Jedyne pomieszczenie oprócz łazienki, które miało drzwi, to był środkowy pokój średniej wielkości, w kolorze brudnego beżu. Rafał w początkowej fazie szaleństwa, kiedy zaczął projektować przebudowę domu, przeznaczył go na łazienkę, ale jak znałam mojego męża, projekt mógł ulec zmianie jeszcze sto pięćdziesiąt razy. Reszta pomieszczeń zarówno na górze jak i na dole świeciła otworami wejściowymi. Kto i dlaczego, na litość boską, polikwidował wszystkie drzwi w tym domu? Czy nikt tu nigdy nie potrzebował prywatności? Wymęczeni nocnymi atrakcjami, zasnęliśmy szybko. Psy przytuliły się koło nas, też prawdopodobnie nieźle zmarzły. Ostatnią moją myślą przed zaśnięciem była obawa, że materac położony jest na podłodze, a więc łatwo dostępny dla różnego
rodzaju pełzających gadzin. Nie zdążyłam się jednak wystraszyć, bo zasnęłam. Nie wiem, ile spałam, ale obudziło mnie podnoszenie się Rafała z posłania. - Już idziesz do pracy? – zdziwiłam się, bo za oknem było ciemno. - Nie! Posłuchaj!- Podniósł wskazujący palec do góry. Zamarłam w połowie unoszenia się! Co tym razem, u Boga Ojca? - Czego? –spytałam szeptem. - Cii – nakazał Rafał. –Słyszysz? - Nie! - odparłam niepewnie. - Nie słyszysz tego gwizdu wiatru, jakby wszystko było pootwierane na oścież i przeciąg szalał po przedpokoju? - Rafałku kochanie, śpij spokojnie i nie budź mnie dla takich głupot. Sprawdź, czy zamknąłeś wszystkie okna. - Właśnie o to chodzi, że zanim poszedłem spać, wszystko posprawdzałem. Okna i drzwi frontowe pozamykane są na mur. - No to o co ci chodzi? - O to, że jeśli wszystko jest zamknięte i taki wiatr hula po przedpokoju to znaczy, że ten dom jest cholernie nieszczelny. Muszą być dziury w dachu, w ścianach i to na przestrzał. Będę musiał najpierw tym się zająć, bo będziemy mieli horrendalne rachunki za gaz. - Boże, może trzeba było poczekać, dołożyć trochę forsy i kupić coś w lepszym stanie – powiedziałam po raz któryś z kolei i na pewno nie ostatni. Reszta nocy upłynęła bezproblemowo, ale i też prawie bezsennie. Wiatr łopoczący po przedpokoju budził nas raz po raz. No cóż, zbliżał się październik, więc pogoda zaczynała się robić bardziej jesienna.
Dół został odmalowany, dziury, przez które gwizdał wiatr naprawione, podłoga wyszlifowana i polakierowana, wszystko co miało być pomyte lśniło i pachniało czystością - słowem byliśmy gotowi, żeby zamieszkać w nowym domu. Dzień przeprowadzki był od rana pochmurny, a po południu zaczęło padać. Właśnie! Dlaczego nam miała choć jedna rzecz pójść łatwo? W strugach deszczu Rafał, jego dwóch kolegów i Marcin wynosili ze starego domu meble, pakunki, torby, różnej wielkości i inne klamoty. Po co ludzie zbierają tyle? Kasia ze swoim chłopakiem Piotrem, czekali w nowym domu w London, żeby tam pomóc wszystko wnosić. Kaśka przy okazji podgrzewała gołąbki i gotowała ziemniaki, żeby nakarmić ekipę tragarzy. Czekało ich jeszcze wnoszenie tego wszystkiego do środka. Po wielu godzinach, późną nocą, zostaliśmy w końcu sami. Koledzy Rafała, żegnani naszymi tysiąckrotnymi podziękowaniami, razem z Marcinem odjechali w stronę Kitchener, z tym, że Marcin miał przed sobą jeszcze sto kilometrów do Toronto a Kasia i Piotr pojechali do siebie, do Windsor. Mieszkanie wyglądało jak skład wszystkiego czyli po prostu graciarnia, ale sypialnia była przygotowana. Przeznaczyliśmy na to pokoik, który Rafał nazwał pierwotnie moim biurem. Znajdował się on zaraz obok jadalni i oczywiście nie miał drzwi. Po wstawieniu łóżka i szafeczki trudno było przejść, ale nie zamierzaliśmy tam uprawiać pieszej turystyki. Wszystko było tymczasowe, dopóki nie wyremontuje się góry, gdzie zrobimy trzy prawdziwe sypialnie. Albo dwie! Długo nie mogliśmy zasnąć. Następnego dnia była niedziela, więc Rafał nie musiał wstawać do pracy o świcie. Leżeliśmy przytuleni do siebie, nieludzko zmęczeni, ale zadowoleni z życia, snując plany, sprzeczając się o kolor ścian w
sypialniach, wizualnie ustawiając meble. Zasnęłam pierwsza, sama nie wiem kiedy, ani nie wiem na jak długo. Obudził mnie stukot czegoś, co upadło na podłogę Usiadłam na łóżku, a Rafał razem ze mną. Psy zaskomlały. - Słyszałeś to? - Tak! Co to było, jak myślisz? - Coś spadło! - Samo? - Skąd mam wiedzieć? - Czy nam się nie uda przespać spokojnie jednej nocy pod tym dachem? Co za dom kupiliśmy? –sarkałam, zapalając nocną lampkę. Rafał już wstał i pozapalał światła w pozostałej części domu. Obeszliśmy dom od góry do dołu, nic nie znajdując. Wróciliśmy do jadalni. Pod ścianami ustawione były regały, na których każdy, kto przynosił drobne rzeczy z samochodu, coś dokładał. Tym sposobem regały były zapełnione. Książki, które później miały się tam znajdować, stały w kartonach obok. Obejrzeliśmy cały dół jeszcze raz i wtedy obok regału, zauważyłam na podłodze drewniany krzyż. Był to krzyż, który zawsze wisiał u mnie w domu nad drzwiami frontowymi. Prosty, jedynie oheblowany i pociągnięty lakierem, nieduży, leżał teraz u naszych stóp. Ciarki przeleciały mi po plecach. - To krzyż spadł – powiedział Rafał odkrywczo i z niepewnością. - A gdzie on był? Systematyczna i zorganizowana na początku pakowania, w miarę upływu czasu i przybywania pudeł i tłumoków, pakowałam już później gdzie popadło, byle się pozbyć tych wszystkich rzeczy, które jak mi się wydawało, rozmnażały się.
Zaczynałam rozumieć bezdomnych, którzy wszystko mają w jednym tobołku i nie przywiązują się ani do miejsca ani do rzeczy. - Razem z różnymi obrazkami i figurkami z przedpokoju, przyniosłem go z samochodu w koszu od bielizny. Ponieważ krzyż wystawał jednym ramieniem przez oczko w koszu, bałem się, żeby go ktoś nie złamał, więc wyjąłem i położyłem na górnej półce regału. - Więc jak mógł stamtąd spaść? Przecież leżał zupełnie płasko! Co tu jeszcze jest oprócz niego? – Ta twoja nietykalna taca, położyłem ją specjalnie tak wysoko, żeby nikt nie postawił na niej czegoś ciężkiego. Poza tym to ususzone zielsko. Krzyż położyłem obok na półce, nie mógł stamtąd spaść – Rafał mówił tonem usprawiedliwiającym, jakbym obwiniała go o coś. - A jednak spadł, Rafał! - O, rany! To jest znak! - Jaki znak? - Nie wiem jaki, ale dawaj, zaraz ten krzyż powiesimy tam, gdzie zawsze wisiał w domu. O drugiej w nocy szukaliśmy młotka i odpowiedniego gwoździa, żeby umieścić krzyż nad frontowymi drzwiami. Kiedy położyliśmy się z powrotem spać, Rafał powiedział: - Nie chcę być zabobonny, ale czy ty pościągałaś taśmę, którą dzieci okleiły szkielet tego rzekomego trupa? - Nie, zapomniałam o tym! Zresztą to przecież były żarty. - Żarty nie żarty, lepiej żeby tego nie było – powiedział mój wcale nie zabobony mąż. – Proszę cię, zrób to jutro!
Rozdział IV Sąsiedzi okazali się zróżnicowani. Po prawej stronie, w domu identycznym jak nasz, mieszkało małżeństwo z dwiema córkami. Mike, Kim, Brianna i Alicja. Początkowo myślałam, że to jest ojciec z córką i dwiema wnuczkami, ale szczęśliwie zanim zdążyłam zrobić jakiś komentarz w rodzaju: „ jakie masz fajne wnuczki” usłyszałam jak dziewczyny mówią do niego „tato”. Pomyłka byłaby całkiem usprawiedliwiona, bo facet był około sześćdziesiątki, a żona miała chyba trzydzieści cztery lata. Dziewczynki mogły mieć jakieś dziesięć i trzynaście lat. Już podczas pierwszej rozmowy powiedzieli nam, że małżeństwem są dopiero od trzech miesięcy, chociaż znają się i są ze sobą z przerwami dziewięć lat. Kim z dziewczynkami przyjechała ze Stanów, miesiąc przed naszym przyjazdem, a Mike chyba z pół roku temu. Na przestrzeni ostatnich dwóch lat umarli mu matka, brat i sześć miesięcy temu ojciec, a on został jedynym sukcesorem tego domu. Przedtem włóczył się po Stanach i, jak twierdził, był uznanym fotografem wyścigów samochodowych. Musiało być to jednak dość dawno temu, jak przypuszczałam. Ogólnie odniosłam dobre wrażenie, byli mili, sympatyczni, powitali nas serdecznie na nowym miejscu i zapewnili, że możemy zawsze liczyć na ich sąsiedzką pomoc. Sąsiedzi po lewej stronie stanowili ich całkowite przeciwieństwo. Trochę młodsi od nas, sami, bez dzieci, od razu jednak zaprezentowali się jako ludzie, z którymi raczej nie będzie nam się dobrze graniczyło przez siatkę. Pierwsze spotkanie wypadło zaraz następnego dnia po naszym wprowadzeniu się.
Wyszli oboje i podeszli do siatkowego ogrodzenia, zbliżyliśmy się do nich z miłymi uśmiechami i życzliwym „hallo”. Uśmiechy szybko zamarły na naszych ustach, bo mężczyzna powiedział: - Jeśli będziesz chciał wjeżdżać i wyjeżdżać bez problemu tym swoim kamperem, to musisz mi zapłacić. Te dwa cale w twoją stronę należą jeszcze do mnie a zamierzam przesunąć płot, więc się nie zmieścisz. Miałam wrażenie, że słyszałam Kargula albo Pawlaka. Rafał natychmiast się zjeżył. - Nic ci nie będę płacił i nawet o tym nie myśl, a żeby ruszyć moje dwa cale, musisz mi to udowodnić –odpowiedział szorstko. Widziałam, że ledwo nad sobą panuje i najchętniej powiedziałby mu jedno krótkie, acz dosadne angielskie słowo, zrozumiałe już bez mała na całym świecie. - Przyjemne powitanie - dodałam sardonicznie. Na tym zakończyła się rozmowa, ale niestety nie problem z sąsiadami po lewej. Starsza pani naprzeciwko nas, która obawiała się, czy nie mamy małych dzieci, na tej ulicy mieszkała sama od bardzo dawna. Powitała nas z umiarkowanym zadowoleniem, jednocześnie zastrzegając, żeby nigdy nie parkować samochodu na ulicy, przy krawężniku jej domu. Sama auta nie posiadała. O co jej chodziło, pozostało dla nas tajemnicą. Reszta dalszych sąsiadów zachowała się dość przyjaźnie. Słowa „witamy w sąsiedztwie “ , koleżeńskie pomachanie dłonią, trochę zniwelowały impertynenckie zachowanie łobuzów, jak to Rafał zaczął nazywać tych z lewej. Słowem rozpoczęliśmy życie w nowym mieście. *
Każdy dzień przynosił nam coś innego. Pojechałam na zakupy i wracając, niewiadomo jak i kiedy, wylądowałam w nieznanej, ale ślicznej części miasta. Trochę czasu mi zajęło, zanim znalazłam właściwą drogę do domu, ale przy okazji obejrzałam sobie okolicę. Innego dnia odkryłam uroczy, stary historyczny park w samym centrum, nazwany na cześć dawnej królowej angielskiej parkiem Wiktorii. Jakby nie było, byliśmy poddanymi monarchii angielskiej. Ogród rzeczywiście był godny królowej. Szukając najlepszego miejsca na spuszczanie ze smyczy Princa i Smokey, natrafiliśmy na szlak nad rzeką, oczywiście pod nazwą Tamiza. Droga prowadziła między łąką przy wodzie z jednej strony, a drzewami z drugiej. Moim psom bardzo się to nowe miejsce podobało, możliwe, że przebolały znajomy lasek, który zostawiliśmy w Kitchener. Było też blisko domu, więc spacerki mieliśmy już zapewnione. Przybył również nowy dodatek do rodziny. Z schroniska dla bezdomnych zwierząt zaadoptowaliśmy czteromiesięczną kotkę. Dostała niewyszukane imię Kicia. Psy początkowo boczyły się i omijały ją z daleka, ale ona nie pozwoliła się ignorować. Któregoś późnego popołudnia Rafał na górze dokonywał rozwalania ścian w celu powiększenia sypialni. Szło mu bardzo sprawnie i wyglądało, że się przy tym dobrze bawi, bo dochodziły do mnie jakieś ludowe przyśpiewki. Siedziałam przy maszynie i obrębiałam firanki, raz po raz nawlekając nitkę, która mi się bezustannie rwała, przeklinając maszynę i brak forsy. Okna były innego rozmiaru niż w poprzednim domu a dodatkowo każde okno było innej wielkości, więc musiałam
dopasować to, czym dysponowałam. - Chcesz bransoletkę za trzynaście dolarów i dziewięćdziesiąt pięć centów?– ryknął przez schody. - Ty, Caruso, czego się tam drzesz, słyszę cię tu dobrze! - Co, nie podoba ci się moje śpiewanie? - Czy się ja mówię, że się nie podoba? Wprost przepiękne! Jaką znowu bransoletkę? Z drutu kolczastego, czy ze sznurka? - Coś ty, złotą, z diamencikami. Albo, jak wolisz, z rubinami? Za całe trzynaście dolarów i dziewięćdziesiąt pięć centów! - Czego bredzisz - mruknęłam nie odrywając się od firanek. - Mańcia – krzyknął znów Rafał - Chryste Panie, daj mi cierpliwość – westchnęłam. –Rafał, chcę to wreszcie skończyć. Nie wołaj mnie co chwila, bo nas tu zastanie sąd ostateczny bez tych firanek. - Chodź szybko na górę, nie pożałujesz. Zobacz co znalazłem! Tym mnie przyciągnął! Przez moją wyobraźnię przeleciał ukryty między ścianami garniec z biżuterią. A przynajmniej mała sakiewka wypełniona pierścionkami, bransoletami, kolczykami. Zaraz jednak przywołałam moją rozszalałą wyobraźnię do porządku. - No, pokaż ten skarb! - Patrz! – Rafał rozłożył przede mną płachtę pożółkłej, poszarpanej i pourywanej gazety. Poszukałam nazwy dziennika. - Buffalo Curier Express! - Co robiła tu gazeta z Buffalo? - To mniejsza, ale spójrz na datę. Poniedziałek, dwudziesty ósmy październik tysiąc dziewięćset czterdziesty rok. Ani ciebie, ani mnie nie było na świecie, w Polsce wrzała druga wojna światowa, a ten dom już stał. Albo się budował, bo znalazłem to,
kiedy zerwałem tę ścianę. Gazety służyły pewnie jako izolacja termiczna. - Wygląda na to, że ten dom jest starszy niż Elvis mówił. Niechby nawet był w czterdziestym budowany, to teraz, w dwa tysiące szóstym ma równo sześćdziesiąt sześć lat. - Ale weź pod uwagę, że mógł być tylko remontowany w czterdziestym. Na moje oko to on jest dużo starszy. - Izolacja z gazet, plus deski jako ściany, okryte cieniutką warstwą ceglaną, pożywka dla ognia jak się patrzy. Cud boski, że przez tyle lat nie spłonął. - To i tak jest solidniejsza budowla niż to, co robią teraz. Tu przynajmniej masz jakiś cement, cegły, teraz robią wszystko z drewna. - I co ty teraz z tym zrobisz? Nie włożysz chyba nowych gazet jako izolacji? - No co ty Mańcia, za kogo ty mnie masz. Oczywiście że nie, teraz używa się waty szklanej. - A co z tą bransoletką na którą mnie tu zwabiłeś? - No proszę bardzo! Którą chcesz? Puknął palcem w szpaltę gazety. - Olśniewające, wspaniałe, ozdobią twoją dłoń, obleczoną w czarną rękawiczkę, a wszystko za jedne niecałe czternaście dolarów u J.N.Adamsa. - No nieźle! Ale były ceny! Myślisz, że to złoto i prawdziwe kamienie? - A skądże ja mam to wiedzieć? Nie było mi dane, jak do tej pory, tarzać się w prawdziwym złocie. - Obawiam się, że jeszcze długo nie będzie ci dane! - Wiedziałam, że powinnam wyjść za mąż dla pieniędzy, a nie z miłości. - To zawsze jeszcze możesz!
- Pokaż co tam jeszcze piszą w tej gazecie. Szkoda, że tylko urywki są czytelne. - Patrz, tu zapowiadają, że Prezydent Roosevelt będzie dzisiaj przemawiał w radiu o dziesiątej wieczorem na stacji WBEN. - Ale o wojnie jest stosunkowo mało, a przecież to była w końcu wojna światowa. Więcej jest informacji o życiu towarzyskim miasta. W sobotę odbył się bal, na którym byli obecni miss taka i mister inny. Czwarta rocznica ślubu państwa Betty i Jima Berger. Czy ich naprawdę nie interesowało, co się w tym czasie działo w Europie? – zaczęłam nieco podniesionym głosem. - Mańcia, nie podniecaj się, mamy tylko kawałek gazety, a poza tym nie zapominaj że to jest druga półkula. Nie wiadomo, co pisali na stronie tytułowej. Inna rzecz że to jest gazeta amerykańska, a nie kanadyjska. A wiesz, że Amerykanie myślą, że poza nimi nie ma nikogo więcej na świecie. - Poczekaj, tu coś jest. Trochę tu ciemnawo, nie bardzo mogę odczytać. „Naziści wprowadzili godzinę policyjną w Holandii. Nikt bez ważnego dokumentu i pozwolenia nie będzie mógł być poza domem między północą, a godziną czwartą rano. Kawiarnie i dansingi będą zamykane o godzinie dwudziestej trzeciej. Każdy, kto naruszy to prawo, będzie ukarany… - Ktoś dzwoni do naszych drzwi? – przerwałam Rafałowi. W tym samym czasie rozszczekały się psy. Niewątpliwie ktoś nas zamierzał odwiedzić. Zbiegliśmy oboje na dół nim przebrzmiał drugi dzwonek. Na progu stały dwie kobiety. - Świadkowie Jehowy – pomyślałam natychmiast. - Witamy na nowym miejscu - odezwała się jedna z nich po
polsku. Właśnie wczoraj dowiedziałyśmy się, że w nasze sąsiedztwo wprowadzili się ziomkowie. – Ja jestem Lucyna, a to jest Bajka. To znaczy Magda. - Ale możecie mówić na mnie Bajka, bo i tak wszyscy tak mówią, łącznie z moim mężem. – dodała druga. Mieszkamy na ulicy równoległej do waszej. Ja pod dwieście czternastym, a Lucyna pod sto dwudziestym. - Rafał, wpuść panie do mieszkania, czego stoisz jak drętwy. - A macie ze sobą swoich chłopów?– ocknął się mój małżonek. - Nie, niestety nie! Mój śpi jak zabity przed telewizorem, a Krzyś Bajki pracuje na drugą zmianę. - Szkoda, miałbym się z kim piwa napić. - Biedny, a tak to musisz sam. – Pożałowałam go obłudnie. - Skąd się o nas dowiedziałyście? – zapytałam - O, takie wiadomości szybko się tu roznoszą. Sąsiadka obok powiedziała, że chyba Polacy się wprowadzili na tę ulicę. Nie byłyśmy pewne, ale postanowiłyśmy sprawdzić. - Bardzo dobrze zrobiłyście. Zaczęłam się już trochę czuć samotna w tym obcym mieście. Wszyscy nasi znajomi i przyjaciele zostali w Kitchener, a nas rzuciło tu. Wchodźcie dalej, wprawdzie jeszcze wszystko jest niejako w rozsypce, ale na dole już można żyć. Góra jest za to cała do przebudowy. Rafał oprowadził dziewczyny po całym domu, pokazał co i gdzie ma zamiar zrobić, a ja przez ten czas zaparzyłam kawę i pokroiłam sernik. Dobrze, że się skusiłam na to ciasto dzisiaj, kiedy byłam w polskim sklepie, bo nie miałabym czym gości przyjąć. - Boże, ludzie, ale wy jesteście odważni. Tu szmat roboty.
Można się zabić! Przecież chyba łatwiej byłoby nowy dom postawić. Tak poznałam Lucynę i Bajkę. Obie mieszkały w London od dwudziestu kilku lat ale na tej samej ulicy Lucyna od dziesięciu, a Bajka od sześciu. Były ze sobą bardzo zżyte i przez chwilę poczułam odrobinę żalu za dawnymi babskim wieczorami w Kitchener i za tym, że nie mam w London nikogo, z kim mogłabym tak normalnie pogadać, poradzić się jakie kupić firanki, a jakie buty. Rozmawiałam z koleżankami przez telefon, ale jednak to nie to samo. Patrząc na obie rozgadane, uśmiechnięte kobiety pomyślałam, że właśnie to może się teraz zmienić. Nowe znajome posiedziały z godzinkę, opowiedziały mi trochę o tej części miasta w której mieszkamy, trochę o sobie, poradziły to i owo na temat umeblowania i ozdobienia chałupy i zaczęły się zbierać do domu. - Zapisz sobie nasze telefony i dzwoń jak będziesz czegoś potrzebowała. A w piątek możemy się w trójkę wybrać na rajd po sklepach, to zobaczysz gdzie tu najlepiej kupować. Kolejne dni zapowiadały się pracowicie. Na dolnym poziomie domu cały czas było coś do udoskonalenia, przestawienia, poprawienia. W końcu przywieźli zakupiony trzy tygodnie temu sprzęt zmechanizowany, czyli pralkę, suszarkę, zmywarkę, oraz kuchnię, lodówkę i mikrofalówkę - Proszę cię, nie włączaj wszystkiego na raz, bo spalisz nam chałupę. - Chcesz, żebym wyłączyła lodówkę, kiedy zacznę gotować obiad?- zapytałam zgryźliwie. - Boże, jakie życie byłoby piękne, żebyś ty była mniej pyskata – westchnął Rafał. - Przestań marzyć, nikt ci raju nie obiecywał.
- Chodzi mi o to, żebyś nie włączyła zmywarki i suszarki i jeszcze mikrofalówki na raz. Dopóki nie wymienimy tych przewodów, musimy bardzo uważać. Fachowiec do elektryki był zamówiony na przyszły miesiąc. Nie mogliśmy robić wszystkiego na raz – jak zwykle forsa wlazła w paradę. Na górę prawie w ogóle nie wchodziłam, jedynie wtedy, gdy mój majster potrzebował mojej pomocy, albo zlecił mi jakąś partaninę. Tak jak dzisiaj, przed wyjściem do pracy; - Mańcia, zerwałem już tynki z tych ścian, możesz powyjmować gwoździe z desek. Tą drugą strona młotka, wiesz którą? - Nawet jeśli nie wiem, to dojdę do tego, widziałam młotek parę razy w życiu. Rafał jednak nie bardzo mi dowierzał, bo wyciągnął mnie z łóżka, zawlókł na górę i zademonstrował co i jak. Po jego wyjściu nie warto mi było już się kłaść z powrotem. Zjedliśmy z psami śniadanie i wzięłam się za wyciąganie gwoździ. W duchu pochwaliłam Rafała za przezorność, bo na dole schodów, między salonem a wejściem na górę, powiesił jakąś szmatę i plastikową folię. Nie zabezpieczało to przed kurzem i pyłem w stu procentach, ale trochę pomagało. A w ogóle, to kurzyło się nieziemsko. Nigdy nie przypuszczałam, że może być aż tyle pyłu. Pod oknem w sypialni stał olbrzymi kontener wypożyczony z departamentu oczyszczania miasta. Po napełnieniu kontenera mieli go zabrać i wymienić na pusty. Oczywiście za odpowiednią opłatą. Uporałam się z gwoździami, przy okazji pozamiatałam trochę i powywalałam różne odpadki ( co oczywiście okazało się niedźwiedzią przysługą, bo Rafał miał jakieś plany wykorzystania tych odpadków a to w ogóle nie były odpadki,
tylko surowiec wtórny). - Nadgorliwość jest gorsza od faszyzmu – zrzędził mój mąż, po powrocie z pracy. Postanowiłam nie dać się sprowokować, bo miałam głowę zaprzątniętą moim planem. Nie chciałam o tym jeszcze nikomu mówić, bo mógł spalić na panewce. Nakarmiłam chłopa i powiedziałam mu, że idę do biblioteki, co było zgodne z prawdą. Rafał wiedział, że mam fioła na punkcie książek i w bibliotece mogę spędzić długi czas. Tym razem jednak nie chciałam poszukać sobie czegoś do czytania, ale chciałam zobaczyć, jakie informacje znajdę w bibliotece na temat mojego nowego miasta i mojego domu. Z moich kontaktów z bibliotekami w Kanadzie wiedziałam, że przez bibliotekę mogę znaleźć bez mała wszystko. Była wprost skarbnicą informacji wszelakiego typu. Biblioteka Centralna w London była większa niż w Kitchener, za to parking miała do niczego. To znaczy duży, ale zanim znalazłam wjazd do niego, ze trzy razy objechałam cały kwadrat wokół budynku, to znaczy wszystkie cztery ulice, bo oczywiście w London na wielu ulicach jest zakaz skrętu w prawo a na niektórych i w prawo i w lewo. Wjechałam na drugie piętro, trafiłam do sali, która się nazywała pokój londyński. Starsza, sympatyczna pani pokazała mi, gdzie mam czego szukać, podsunęła mi książki o tej części London, w której mieszkam i pokazała jak się posługiwać przeglądarką do mikrofilmów. Ponieważ mikrofilmy znałam tylko z polskich filmów sensacyjnych, od razu poczułam się ważna, jak co najmniej jakiś szpieg, albo nawet sam Hans Kloss. Jedyną niedogodnością było to, że wszystkich materiałów musiałam używać w bibliotece, mikrofilmy to wiadomo, ale nawet i książek z tej sali nie pożyczali do domu. Kiedy po pięciu godzinach wróciłam do domu i to tylko
dlatego, że zamykali bibliotekę, Rafał był bliski szaleństwa. - Gdzieś ty przepadła, kobieto? Czy ty mnie chcesz wykończyć? Telefon masz wyłączony, dodzwonić się nie można, nie wiedziałem nawet gdzie poszłaś? - Przecież mówiłam ci, że idę do biblioteki, i gdybyś nie był tak zajęty żeberkami na talerzu, to niewątpliwie byś pamiętał. Nie chciałbyś chyba, żeby mnie wyrzucili z biblioteki za to że zakłócam ciszę dzwoniącym telefonem. - Wiedziałem że do biblioteki, ale na tyle czasu, wiesz która jest godzina, dochodzi pół do dziesiątej. Co można przez tyle godzin robić w bibliotece? - Jak ci powiem, co można robić i jakie informacje zebrałam, to padniesz! No, powiedz ile nasz dom ma lat? Jak mówił Elvis? - Pięćdziesiąt, do sześćdziesięciu – góra! - Ha ha ha – zaśmiałam się szatańsko. – Wszystko wiem! Kiedy został zbudowany, przez kogo, kto zamieszkał tu pierwszy, ile miał dzieci , kim była jego żona, kto mieszkał potem, i tak dalej. I nic ci nie powiem, jak będziesz tu na mnie napadał i szykanował. - Chodź Majeczko, dam ci ciepłe kapcioszki i zrobię ci herbatki z rumem, bo pewnie zmarzłaś nieco – obłudnie zaczął Rafał. - No, mów tak od razu.Zmarznąć nie zmarzłam, bo chociaż to listopad, nie jest jeszcze najgorzej, a parking miałam pod dachem, ale wiesz co, masz rację. Mam chęć na coś dobrego do wypicia. Podaj jakąś dobrą miksturę. Rafał zrobił nam rum z miętą, cytryną, miodem i wodą sodową. Rozsiadłam się wygodnie na kanapie i wyciągnęłam swoje notatki porobione w bibliotece. - Dom był zbudowany w roku… – zrobiłam odpowiednią
przerwę. - Mańka, przestań się ze mną drażnić i mów, co wiesz. Zlitowałam się nad biednym mężem. - Tysiąc dziewięćset szóstym! - A to łobuz! - Kto? - Ten twój Elvis. Przecież mówił, że w latach pięćdziesiątych. - Ooo, znów nie tak dużo się nie pomylił! Marne czterdzieści parę lat! – zbagatelizowałam sprawę. Zresztą co by to zmieniło? Mnie ciągnęło do tego domu! Słuchasz dalej, czy chcesz pomstować na Elvisa? - Słucham! - Zbudowała go firma budowlana braci Haytt, która w tym czasie była bardzo znana w mieście. - No widzimy, nawet na naszej ulicy jest kilka takich samych domków, toczka w toczkę. - Pierwszym właścicielem był Chase Maisey. Dom był w rodzinie do tysiąc dziewięćset czterdziestego siódmego roku. Chase Maisey miał dwie córki - Margaret i Ann, ale najważniejszy jest syn, też Chase, ale junior, urodzony w w tysiąc osiemset dziewiędzisiątym trzecim roku. Czyli jak się tu wprowadzili, to Chase jr miał już trzynaście lat. - A dlaczego ten junior jest najważniejszy? - Bo on był późniejszym właścicielem domu. Widocznie dziewczyny powychodziły za mąż i wyprowadziły się z domu. A Chase jr ożenił się z Caroliną w tysiąc dziewięćset czternastym i miał z nią czworo dzieci. - I to wszystko wiesz z biblioteki? - Tak! Fascynujące, nie uważasz? - A skąd wiesz, że ten Chase Maisey mieszkał tu do
trzydziestego drugiego roku? - Jak to skąd? Z mikrofilmów! Potem dom jest zapisany na juniora, więc wnioskuję, że papcio wziął i umarł. - Okay. I co dalej? - Dalej znalazłam zapis dopiero z siedemdziesiątego czwartego roku, ale już na inne nazwisko. Więc może być, że albo któraś z córek Juniora wyszła za mąż i dlatego dom jest na inne nazwisko, albo po prostu sprzedali go spadkobiercy. Poza tym niewykluczone, że coś ominęłam, bo niestety nie mam doświadczenia szpiegowskiego i to był mój pierwszy kontakt z mikrofilmami. Możliwe, że nieco niewydarzony. - A dalej? - Dalej nie wiem, bo wiedziałam że już gryziesz klamkę od drzwi, więc przyjechałam do domu. Poza tym zamykali już bibliotekę. Pojadę jeszcze raz któregoś dnia. Ale powiedz mi, czy zwróciłeś uwagę na zbieżność dat? - Dat? - Tak, dat! A właściwie lat! - W ogóle nie rozumiem, co ty do mnie mówisz? - Wielka niespodzianka! - zaśmiałam się. - Dom był wybudowany w tysiąc dziewięćset szóstym roku, tak? - Tak mówiłaś, a ja ci wierzę. - A my kupiliśmy go w dwa tysiące szóstym, tak? - Tak! - No i co? - No nie wiem…- powiedział Rafał niepewnie. - Losie, czemuś mnie pokarał taką niedojdą?- westchnęłam - Sto lat! Kupiliśmy dom w jego stulecie. Coś w tym jest? Nie czujesz tego? - Owszem! W krzyżu i w dłoniach i wszędzie od znoszenia
gruzu, desek, odpadów budowlanych. Lepiej nie wspominaj, bo pójdę i mordę Elvisowi obiję. - Odczep się od Elvisa! Dla mnie to jest znamienne. Ten dom nas przywołał w swoje stulecie. Od razu to czułam, a tam w bibliotece, kiedy odszukałam datę budowy wszystko stało się jasne… - Ale powiedz mi, skąd ci się zebrało na to całe szukanie? I czemu w takiej tajemnicy? - Nie w tajemnicy, tylko nie wiedziałam, czy cokolwiek znajdę. A po co? Nie wiem! W pewnym momencie, kiedy już mieliśmy klucze, ale jeszcze się nie wprowadziliśmy, przyszło mi do głowy, że chcę wiedzieć, kto tu mieszkał? I czy byli to ludzie szczęśliwi, czy dali temu domowi ciepło i radość i czy on im odpłacił tym samym. Bo o ostatnich właścicielach wiemy, ale to okres powiedzmy pięciu, może dziesięciu lat wstecz. Ten z Calgary, co nam sprzedał dom, a przedtem studenci. - Ciekawe, jak chcesz się dowiedzieć tego, czy ci ludzie byli szczęśliwi i radośni. W bibliotece tego nie znajdziesz, a nikt już nie żyje z tego okresu. Może jacyś potomkowie tamtych, ale wątpię, żeby w tej okolicy. Daj sobie raczej z tym spokój. - Zobaczymy – powiedziałam w zamyśleniu. Ogarnęło mnie dziwne uczucie. Przymknęłam oczy i widziałam siebie stojącą przed uchylonymi drzwiami i wystarczyło te drzwi otworzyć szerzej, aby wszystko było wiadome. Dotyk ręki Rafała przywrócił mnie do rzeczywistości.
Rozdział V - Ładnie nas ten twój syn załatwił. Wszystko zrobił, żeby nie pomóc w remoncie. Nawet wyprowadził się do Kalifornii – podsumował Rafał któregoś dnia. Byliśmy oboje na górze, bo oczywiście musiałam chwalić postępy w rozbiórce. Wprawdzie moim zdaniem było dalej pobojowisko, ale Rafał uważał, że już sporo zrobił i był z siebie szalenie dumny. Brak pochwał wywoływał w nim przygnębienie i niechęć do pracy. Typowy chłop! Cholera, że mnie nikt nie chwali za zrobienie obiadu w pół godziny, czy nieskazitelnie wyprasowane koszule. - A co, kupowałeś dom w założeniu, że Marcin się przeprowadzi tu i będzie razem z tobą remontował? Wiadomo było, że w końcu do tej Kalifornii wyjadą, bo mówili o tym przez ruski rok. Marcin i jego dziewczyna Paula wyjechali miesiąc temu do Stanów. Oboje dostali tam dobrą pracę, lepiej płatną niż tu i co najważniejsze, jednocześnie z tym pozwolenie na pracę załatwione przez pracodawców. Po trzech latach, gdyby chcieli, mogliby się starać o zieloną kartę. Nie uważałam tego za konieczne, ani za jakieś nadzwyczajne szczęście, cały czas byłam zdania, że Kanada jest najlepszym miejscem na ziemi. Ale dzieci nosiło. No cóż, są dorośli, życia za nich nie przeżyję, uszczęśliwiać ich na siłę nie będę, więc pozostawało mi się pogodzić z ich decyzją. - Mańcia, muszę rozebrać ten komin, ale sam sobie nie poradzę. Potrzebuję kogoś, kto będzie odbierał te cegły ode mnie i układał tam pod oknem jedną na drugiej. Ja potem je wywiozę na tyły domu, bo możemy je jeszcze do czegoś użyć. - Hm, kogoś? I kogo masz na myśli?
- Ja będę ci podawał, a ty tylko je tam kładź. - No to czego zajeżdżasz od zakrystii, mów od razu, że mnie potrzebujesz. Wiadomo było, że bez żony ani w ząb! Zaczęła się akcja pod tytułem „podaj cegłę”. Rafał, siedząc na strychu, rozwalał młotkiem komin i przez właz do poddasza te cegły rzucał mi wprost do rąk. Ja natomiast łapałam je i budowałam mniej lub więcej prosty murek. Po pół godzinie byłam zdyszana i spocona jak ruda mysz. U Rafała na górze szło to piorunem, tylko początek był ciężki, potem cegły zdejmowało się jak złoto. Podając mi, a raczej zrzucając, jednocześnie nadawał tempo. Jednej czy drugiej nie złapałam, upadły niedaleko mojej nogi. - Hej ty, chcesz mnie zabić? Zwolnij trochę, bo ducha wyzionę. Ale Rafał był w swoim żywiole. - Dawaj, dawaj, ruszaj się szybciej, już niedługo kończymy. Wkurzyłam się na taką dyktaturę. - Rafał, albo zwolnisz, albo rzucę to wszystko w diabły i będziesz sobie sam ten murek ustawiał. Tak, albo podobnie wyglądały nasze wspólne prace budowlane. Rafał miał jakąś swoją wizję w głowie, jak to ma wyglądać i pruł do tego wszelkimi siłami, często nie bardzo zważając na to, że ja nie jestem ani murarzem, ani betoniarzem, ani dwumetrowym, postawnym chłopem. Doprowadzało mnie to do białej gorączki, niejednokrotnie byłam gotowa trzasnąć drzwiami, zostawić go z tym całym majdanem, a czasami miałam chęć wprost zabić go ze złości. Innym razem było mi go żal i z rozczuleniem patrzyłam, jak zaraz po obiedzie zasypiał z pilotem w ręku. Przykrywałam go wtedy ciepłym pledem, delikatnie, żeby go nie rozbudzić. Pracował przecież, a remont
robił po godzinach, albo w weekendy. Nie dał się namówić na to, żeby zatrudnić kogoś, bo po pierwsze nie byliśmy krezusami a robocizna kosztowała drogo, a po drugie Rafał twierdził, że na swoim sam zrobi najlepiej. –Jak mam komuś płacić i jeszcze po nim poprawiać, to wolę robić dłużej, ale wiedzieć, że jest zrobione jak chcę. Zadowolona byłam, że elektrykę zlecił fachowcowi, co prawda i tak niecałą, ale główną część, która musiała być odebrana przez inspektora bhp i ppoż. Takie drobiazgi jak kontakty, przewody, czy dodatkowe gniazdka, Rafał zrobił sam. A właściwie przy mojej pomocy, bo wsuwał nowy kabel przez ścianę na górze, a ja stałam na dole przy gniazdku czekając, aż się pojawi końcówka, którą to końcówkę miałam uchwycić i wyciągnąć na zewnątrz ściany i za nic nie pozwolić jej uciec z powrotem. Wtedy mój mąż z zapałem wykrzykiwał. - Mańcia, ciągnij druta! - Aleśmy dowcipni hahaha, myślałby kto! Jesień i zima przeleciały niewiadomo kiedy. Góra cały czas nie była gotowa i ja, prawdę powiedziawszy, nie widziałam końca tej roboty. Rozwalone ściany straszyły szkieletem konstrukcji, pozrywane sufity robiły wrażenie, że wszelkie nietoperze lub inne gadziny mają dostęp do domu, wybebeszone kable wyglądały jak syczące żmije, pozrywane podłogi przykryte siateczką drewienek i co trzydzieści centymetrów dechami, dawały wszelką możliwość wylądowania o poziom niżej, co nawet już raz prawie mi się udało i Rafał złapał mnie prawie w ostatniej chwili. - Tu ci nie wolno stawać, pod żadnym pozorem. Polecisz na dół, albo co gorsza zaklinujesz się między sufitem a podłogą. Wystraszona, chodziłam jak po zaminowanym polu. - No, teraz to już poleci szybko. Jeszcze muszę tylko
wyrównać i wzmocnić podłogę w tej dużej sypialni, a zwłaszcza w tym pokoju w którym zrobimy teraz łazienkę. Żebyśmy przypadkiem , jak kupimy dużą wannę i będziemy się chcieli razem wykąpać, nie wylądowali razem z tą wanna na dole w jadalni. - A rury?- zapytałam cicho. - Co rury? - No przecież tu nie ma rur! Musisz przeciągnąć te rury tu, żeby podłączyć wannę i całą kanalizację. Nawet ja to wiem, że bez rur nie może być łazienki! - Maniuśka, czy ty chcesz teraz hydraulikiem zostać? Zostaw to mnie. To jak dla byka pyra. Kolanko, parę rur, wyjście, phi… jeden weekend roboty. - Okay – powiedziałam nieprzekonana. Te wszystkie podłogi, deski dwa cale na cztery, rury i inne temu podobne, napawały mnie strachem, że miną lata, zanim my się z tym uporamy. Momentami zaczynałam wątpić, czy naprawdę było naszym przeznaczeniem kupienie tego domu. Czy też to naszą głupotą? * Bajka i Lucyna wpadały dość często, poznaliśmy ich mężów i niejednokrotnie spotykaliśmy się w sześcioro. Lubiłam obie dziewczyny, ale bardziej zbliżyłam się z Bajką. Może dlatego, że byłyśmy prawie w jednym wieku a może dlatego, że obie znałyśmy smak samotności i samotnego wychowywania dzieci a także ciężar wszelkich w pojedynkę podejmowanych decyzji. Z Krzysiem była od siedmiu lat. Poznała go na czyimś weselu. Tak jak ona, przyszedł sam. Wyszli z tego wesela razem
dużo wcześniej niż reszta i od tamtej pory już się nie rozstawali. Ślub wzięli cztery miesiące później. Bajka była wdową, jej pierwszy mąż umarł na raka w dwa lata po przyjeździe do Kanady. Cały ciężar utrzymania i wychowania dwóch synów spadł na nią. Lucyna niekiedy rzucała luźnie komentarze w rodzaju: - „I tak nie miała Bajka z niego pociechy ani pomocy”, lub „ łatwiej jej było samej niż z tym opojem” Zorientowałam się więc, że świętej pamięci nieboszczyk mąż nie był postacią świetlaną. Obie kobiety znały się długo, prawie od początku pobytu w Kanadzie i sporo o sobie wiedziały. Lucyna była kilka lat młodsza ode mnie i od Bajki. Miała też inne doświadczenia życiowe. A właściwie czasami złośliwe myślałam, że nie miała żadnych. Wydawała się zawsze prowadzona za rękę, początkowo przez rodziców, a potem przez męża. Nie była jednak ani nieśmiała, ani potulna. Wręcz przeciwnie. Miała swoje zdanie i niejednokrotnie miałam okazję się przekonać, że potrafiła go bronić. Właściwie, kiedy myślałam o Lucynie, to przychodziła mi do głowy cała masa sprzeczności na jej temat. * Wiosna na nowo odkryła całą szpetotę i zaniedbanie naszego ogrodu. Dodatkowo jeszcze Rafał to, co mu się nie zmieściło do kontenera, powyrzucał na tyły domu i teraz, kiedy śnieg stopniał tworzyło to brzydką gruzowo- drewnianą mozaikę. Mąż przyznawał mi rację, że trzeba coś z tym wszystkim zrobić, ale po pracy wracał zmęczony i nie bardzo mu się chciało tym zająć. Weekendy natomiast przeznaczał na
remontowanie góry. Uznałam, że wszystkiego naraz zrobić się nie da i postanowiłam wziąć sprawę w swoje ręce. Przede wszystkim zamówiłam człowieka, który zajmuje się wywózką różnego rodzaju śmiecia. Za umiarkowaną opłatą wywiózł gruz z ogródka, a jeszcze dodatkowo różne inne rupiecie, które znalazłam. Potem zamówiłam dwie tony ziemi. Nasz ogród był w samym środku wklęsły i potrzebowałam ziemi, żeby go wyrównać. Nie byłam pewna, ile tej ziemi mam zamówić, bo dwie tony wydawały mi się ilością wprost przytłaczającą, zawłaszcza, że w tonach operowałam głównie węglem, oczywiście w czasach mojej zamierzchłej młodości, a moja piwnica z trudem mieściła jedną tonę. Zadzwoniłam więc do męża do pracy z zapytaniem w tej sprawie. - Tonę? – spytałam, - Nie, tona to za mało! - To zamówię dwie? - Dwie to będzie chyba za dużo!- powiedział niepewnie. Straciłam cierpliwość. - To ile chcesz? Tonę i kilogram? Postanowiłam zamówić dwie tony. I tak się z chłopem nie dogadam. Po przywiezieniu i rozplantowaniu jej na całą powierzchnię, okazało się, że i trzy tony wcale nie byłoby za dużo. Przekonałam Rafała, żeby zostawił w spokoju dom, góra i tak nie będzie gotowa wcześniej niż za rok, na dole jesteśmy w miarę wygodnie urządzeni, a idzie lato i fajnie byłoby zacząć korzystać z ogródka. Głowa domu przyznała mi rację, zawłaszcza, że na górze zaczynało się robić dosyć gorąco. Przez
dach, który tak samo jak ściany nie miał izolacji termicznej, czyli waty szklanej, grzało słońce. Wytrzymać tam było naprawdę trudno. Zabraliśmy się wiec za ogródek. Najpierw zrobiłam plan, co i gdzie chcę mieć. Ponieważ ogrodnik ze mnie żaden, postanowiłam urządzić to tak, żebym miała najmniej roboty z utrzymaniem ogródka w ładnym stanie. Z drugiej jednak strony zawsze marzyło mi się, żeby móc rano wyjść z domu i zerwać z własnego krzaka pomidor do kanapki na śniadanie. Lub ogórek. Podobał mi się też ogród cały w kwiatach, ale zdawałam sobie sprawę, że z tym związane jest pielenie, okopywanie, nawożenie i wszystko, o czym ja nie miałam pojęcia. Nie chciałam się też tego uczyć. Słowem, nie przepadałam za pracą na roli. Patykiem obrysowałam nieduży kwadrat, gdzie chciałam zasadzić pomidory, ogórki i koperek. Następnie razem z Rafałem wybraliśmy miejsce, gdzie ma powstać patio. I tu zaraz wystąpił problem. - Trzeba zrobić szalunek i wylać tu beton –stwierdził Rafał. Przez chwilę się zastanawiałam, w jakim on języku do mnie mówi. Co to do cholery jest szalunek? - No dobrze i co potem? - spytałam z mądrą miną. Rafał zaczął się śmiać. - Mańcia, nie udawaj, że wiesz o czym mówię! Co to jest szalunek, przekonałam się wkrótce. Na własnych kościach i mięśniach. Betoniarkę mogliśmy mieć dopiero na następny tydzień, wcześniej była zajęta, co jak dla mnie było za późno. Ja, jeśli czegoś chciałam, to chciałam natychmiast. Poza tym cena wypożyczenia na godzinę była taka, że od razu przestałam myśleć o patio.
- No i co teraz zrobimy?- zapytałam rozczarowana. - Sami wylejemy – powiedział mój ukochany mąż spokojnie. Rafał wszystko wymierzył, następnie umieścił deski po wszystkich bokach przyszłego patio, tworząc ramę, wypoziomował i oznajmił ważnym tonem: - Dobra, możemy zaczynać! Rozrobił cement ze żwirem, wyrzucił na przygotowany teren, rozprowadził łopatą i powiedział do mnie pouczająco: - Ty trzymasz deskę z jednej strony, ja z drugiej i jedziemy pomalutku, równiutko, żeby to wszystko wygładzić. Musisz trochę przycisnąć. Po wygładzeniu pierwszej części i dziesiątkach upomnień Rafała byłam spocona jak ruda mysz, ale jeszcze w miarę żywotna. Patio, a właściwie jego kawałek, zaczynało wyglądać tak, jak powinno, więc dalej byłam pełna zapału. Mój entuzjazm mijał stopniowo, po kolejnych fragmentach patio i paru tysiącach coraz mniej, łagodnie mówiąc uprzejmych, skarceń ze strony Rafała, który tracił panowanie nad sobą. Wyglądało to mniej więcej tak: - Do cholery Mańka, równo! Pomału! Przyciśnij bardziej! Szybciej, bo zastyga. - Zdecyduj się na coś. Dajesz mi sprzeczne polecenia – spokojnie próbowałam brać na logikę. - Cicho bądź, nie pyskuj, tylko rób - Rafał mówił coraz bardziej podniesionym tonem. – Tu jeszcze trzeba wypełnić, żeby nie było dziur, bo będzie nierówno. Przyciśnij mocniej! Mocniej, mówię. - Już bardziej nie mogę! Rafał, zwykle spokojny i nieco flegmatyczny, co mnie czasami doprowadzało do pasji, przy tym remoncie robił się
rozgorączkowany, niecierpliwy i w ogóle taki, że mi się przestawał podobać. - No do diabła, dociśnij tam. - Odczep się ode mnie, robię jak mogę. - Nie masz robić jak możesz, tylko masz robić tak, jak się to robi. Dostatecznie wkurzona rzuciłam deskę, czyli tak zwaną łatę, jak mnie mój majster poinformował i powiedziałam: - Wypchaj się z twoim patio. Rób sobie sam! Nie będziesz się tu na mnie wydzierał! Trzeba było ożenić się z betoniarzem, a nie ze mną. Odwróciłam się i poszłam w stronę domu. - Majka, wróć tu natychmiast, bo jak to zastygnie, nic potem nie zrobimy. Będzie trzeba młotem pneumatycznym rozwalać. Majka, do ciebie mówię! Niepewna, czy mu wierzyć czy nie z tym zastyganiem, oczami duszy wyobraziłam sobie kocie łby na moim kawałku betonu, przełknęłam dumę, złość i … wróciłam. - To jest właśnie twój sposób, zrobić awanturę, rzucić wszystko w diabły i pójść sobie. Miałam chęć rzucić tym razem tą deską w niego. Powarkując na siebie dokończyliśmy patio, które wyszło nadspodziewanie dobrze. Następnego dnia, oglądaliśmy nasze dzieło zastygnięte, równiutkie, śmiejąc się z wczorajszych zgrzytów. Tak, lub mniej więcej podobnie wyglądały nasze dyskusje i spięcia w ciągu całego remontu. To, że się nie pozabijaliśmy nawzajem, uważam za istny cud, a to, że się nie rozeszliśmy przez cały ten czas trwania remontu, nie wiem, możliwe że się jednak naprawdę kochamy. Zakupiliśmy ponad setkę rolek darni, porozkładaliśmy w
miejscach, gdzie zaplanowana była trawa. Miejsce na przyszłe warzywa wypieliłam i wykarczowałam sama, wydłubałam wszystkie kamienie własnymi rękami, za pomocą jakiegoś szpikulca i łopatki, jednocześnie dziękując w duchu moim rodzicom, że nie byli rolnikami. Cóż za katorżnicza praca! Z upływem dni robiło się coraz cieplej. Posadziłam wokół kwiatki, trawa po niejakim wahaniu zaczęła się przyjmować i od razu zrobiło się lepiej. Ładnie i kolorowo. Przez następne dni odczuwałam to wszystko w krzyżu, w ramionach i chyba w każdym mięśniu swojego ciała. Chyba przez ostatnie dwadzieścia lat nie pracowałam fizycznie, a nie da się ukryć, że wiek młodzieńczy miałam za sobą i to od jakiegoś czasu. Odległego. Leżałam sobie właśnie na sofie pogrążona w błogim, aczkolwiek zasłużonym nieróbstwie, ciesząc się, że tę orkę mam już za sobą, kiedy zadzwonił dzwonek do drzwi. Moje psy zareagowały machaniem ogonków i radosnymi podskokami w kierunku wejścia. Prince i Smokey były życzliwe nastawione do świata i każdy, kto pojawiał się w naszym domu, był witany jak przyjaciel. Za drzwiami stała Bajka. Psy obskoczyły ją z owacyjnym szczekaniem. - No, moje perełki, ja też się cieszę że was widzę, no dajcie Bajce buzi – pozwoliła im się polizać po nosie. Za to ją też lubiłam. Traktowała moje psy jako pełnoprawnych członków rodziny. Kiedyś jedna z moich znajomych na radosne powitanie Prince powiedziała: - Odejdź Prince, bo śmierdzisz.- Tylko dobre wychowanie i ogromna siła woli powstrzymały mnie od powiedzenia, że jeśli jej moje psy śmierdzą, to wcale nie musi tu przychodzić. I od tamtej pory była przeze mnie skreślona.
Bajka uspokoiła już czworonogi i klapnęła na fotel. - Uff, wykończy mnie ta menopauza. Znów nie spałam prawie całą noc, że już o tych uderzeniach gorąca nie wspomnę. Momentalnie oblewam się potem i chciałabym wtedy zedrzeć z siebie ubranie razem ze skórą. - Może jednak powinnaś iść do lekarza i posłuchać, co ma ci do zaproponowania. Zwłaszcza, że to są początki! A wygląda mi to na to, że ty jednak będziesz przechodziła tę naszą cholerną zmianę w życiu dość ciężko. - Może bym i poszła, ale straszą ubocznymi działaniami hormonów. A to rak piersi, a to rak macicy, a to Bóg wie co jeszcze. - Moja lekarka, jeszcze w Kitchener, mówiła, że zagrożenie jest tylko wtedy wysokie, kiedy w rodzinie już pokazał się rak piersi albo macicy. Poza tym nikt ci nie każe brać tych hormonów do końca życia, spróbuj może przez rok czy dwa. - Może i pójdę, bo ja tak nie mogę funkcjonować. Co tam funkcjonować! Ja tak nie mogę żyć. Krzyś ma do mnie anielską cierpliwość, że wytrzymuje te wszystkie moje nastroje i humory. - Z tym bym nie przesadzała. To działa w obie strony i wcale nie jestem pewna, która ze stron musi wykazać większą cierpliwość. Czasami, kiedy Rafał mnie pyta gdzie w tym domu jest szczotka do butów, albo coś podobnego, to mam chęć pogryźć ścianę! Czy on wprowadził się tu wczoraj? Albo gdy pojedzie do sklepu sam, co mu się rzadko zdarza, bo wolę wszystko załatwić sama niż dawać mu instrukcje, jakby się wybierał na biegun. Gdy mu się to jednak zdarzy, to mimo otrzymanych wskazówek dzwoni do mnie ze sklepu i pyta:Mańcia, a na której półce jest groszek z marchewką? - Czasami można dostać z nimi fioła! - Można! To prawda! Krzyś też się mnie pyta każdego dnia,
w której szufladzie są jego skarpetki. Wydawałoby się, że przez tyle lat można by było zapamiętać taki szczegół. - Oni sięgając po skarpetki, myślami są już gdzieś indziej. Rozwiązują problem w pracy, mają w głowie jakąś koncepcję, która ich absolutnie absorbuje. Albo jak mój Marcin, sytuację rozgrywającą się na boisku w czasie ostatniego meczu. Nieważne, młody czy stary, męskie półkule mózgowe działają tak samo i całkiem odmiennie od naszych. - Kiedyś czytałam taką książkę: „Kobiety są z Wenus, a mężczyźni z Marsa”. Facet, jakiś doktor psychologii, wyjaśnia jak działają te mechanizmy u nas i u nich. I przekonuje nas, że obie płcie reagują inaczej na ten sam problem i że gdyby obie strony to zrozumiały, życie byłoby bez porównania łatwiejsze, no wprost raj. - Tak, ja też to kiedyś czytałam, tyle tylko, że w sytuacji podbramkowej, zanim sobie przypomnisz, że on jest z Marsa i ma prawo na ciebie patrzeć wybałuszonymi oczami i nie rozumieć tego o czym do niego mówisz, to masz go chęć udusić. Przynajmniej ja, ale możliwe że ja, jak to mówi Rafał, mam termostat ustawiony na „high”’ - Nie tylko ty. Miewam dość często te same odczucia, zwłaszcza ostatnio, kiedy dopadło mnie to przekwitanie. - Dopadło cię? Znienacka? – zaśmiałam się. - No, prawie znienacka. Myślałam, że mam jeszcze trochę czasu do tego. A tu patrz, raptem skończyłam pięćdziesiątkę i masz prezent. Happy birthday! Ale, ale, jak już jesteśmy znów przy tym, to powiedz mi, Majka, a ty jak? Nic ci się nie dzieje? - Dzieje się oczywiście i to już od ponad dwóch lat. Najpierw brałam hormony przez jakiś czas, ale potem z tego zrezygnowałam. U mnie nie było aż tak silnych objawów, jak u ciebie, więc postanowiłam zaprzestać. Teraz biorę czerwoną
koniczynkę. Można to kupić w sklepach ziołowych. Dla mnie to wystarcza, ale są też inne preparaty ziołowe, które łagodzą te objawy. Melisa, czy dziurawiec, a jeszcze czytałam gdzieś o pluskawicy. Nigdy tego nie próbowałam, bo już sama nazwa mnie odrzuca. Ale podobno też pomaga. Nie wiem jak tam ze skutkami ubocznymi, bo przecież zioła też nie są obojętne dla zdrowia. Pierwsze, co musisz zrobić, to iść do lekarza i się z nim naradzić. Nie musisz chyba od razu stosować terapii hormonalnej, ale przynajmniej spytaj go, jak może ci pomóc. - Chyba tak zrobię. Słuchaj Majka, mam taki pomysł i właściwie do ciebie z nim przyszłam, a wszystko inne wymyśliłam po drodze. - Dobra, zaczekaj, zrobię nam coś do picia. Co chcesz? Herbatę, kawę, czy coś zimnego? Albo mocniejszego? - Wody z lodem i cytryną. - Ty to jesteś niekłopotliwy gość! Kiedy poszłam do kuchni, u drzwi wejściowych znów zadźwięczał dzwonek. - Bajka, otwórz proszę! Pewnie okoliczne dzieci z jakimiś czekoladkami do sprzedania. Ale na progu stała Lucyna. - Łazicie za sobą czy co?- zaśmiałam się. –Lucyna, co chcesz do picia? - Roztwór cyjankali z lodem. - No, tego mi akurat zabrakło. Możesz mieć sok owocowy z lodówki, albo mrożoną herbatę. - Trudno. Zostaw tę herbatę, przyniosłam wino. - Hm? - Uwiera mnie! Życie! – Powiedziała posępnie. - Co? A czemu? Wydawało mi się, że jesteś szczęśliwa, kiedy cię ostatnio widziałam. A było to raptem dwa dni temu!
Pokłóciłaś się z Pawłem? - Nie, nie! Pracujemy teraz na inne zmiany, więc mało się widujemy. Nie ma nawet czasu się pokłócić, że o kochaniu nie wspomnę. - No, to coś wisi w powietrzu bo i Bajka przygnębiona. Ale my, to znaczy Bajka i ja, mamy wytłumaczenie, a ty masz jeszcze kilka lat do tego. - Po tobie żadnego zniechęcenia nie widzę, wprost przeciwnie. Wydajesz się rozradowana. Mąż ci dogodził, czy co? - Nie, dopiero obiecał! – odpowiedziałam bez zastanowienia. Wszystkie trzy popatrzyłyśmy na siebie i jak na komendę wybuchłyśmy salwą śmiechu. - Wariatki- łkała Bajka. – Ale czegoś takiego mi było potrzeba. Od razu mi się polepszyło. - Ty przesadzasz z tą menopauzą. Miliony kobiet przechodzi przez to i nie marudzi. A nasze matki i babki i prababki też przez to przechodziły i nikt im nie współczuł, a im nawet nie przyszło do głowy, że mogą się skarżyć, czy coś na to brać. - A nieprawda. Już dawno kobiety nauczyły się sobie z tym radzić. Przecież to od wiejskich znachorek pochodzi wiedza o leczniczych właściwościach ziół. Czytałam gdzieś, że przygotowywały napary z wiesiołka, lukrecji czy szałwii. Ja sama biorę koniczynę czerwoną, ale wiem, że dawniej kobiety stosowały różne cuda, żeby sobie pomóc – wtrąciłam, a Bajka dodała zwracając, się do Lucyny. - Poczekaj jak ciebie złapie. Wtedy porozmawiamy. A to nie jest już takie dalekie. Zobaczysz jak to jest, kiedy na dworze upał, a te uderzenia gorąca jeszcze cię dobijają. - Dzięki, że mnie pocieszyłaś, właśnie miałam zbyt dobry nastrój i trzeba mi było go trochę poskromić.
- No, no, no! Spokojnie! Zaraz skoczycie sobie do oczu, albo do kudłów. Każda z nas to ma albo będzie miała, więc nie ma co rwać szat. Więc uspokójcie się. Lucyna, dawaj to wino, ja ukroję jakiegoś serka i pogadamy sobie. Bajka miała jakiś pomysł, ale nie zdążyła mi powiedzieć bo właśnie przyszłaś. - A gdzie Rafał? Nie powinien już wrócić z pracy? Nie będziemy mu przeszkadzać? - Co ty? Rafał pojechał po pracy do Windsor i wróci prawdopodobnie dopiero jutro. Kasia i Piotr mają tam jakieś problemy z kanalizacją i pojechał im ją naprawić. Czyli czas na babskie pogaduchy idealny, o ile wasi mężowie nie płaczą za wami. - Mój na drugiej zmianie. - Krzyśka nie było jak wychodziłam, ale potem do niego zadzwonię, że jestem u ciebie. Obiad ma zrobiony. Jutro sobota, więc nie muszę się rano zrywać. Wieczór zapowiadał się rozrywkowo. Po kilku lampkach wina wszystkie trzy miałyśmy już całkiem odmienny nastrój. Bajka opowiadała zdarzenie z podróży do Polski: - … przyglądam się temu księżycowi już jakiś czas i ciągle jest obok nas. Ale to jest zrozumiałe, samolot jest wysoko, jest noc więc księżyc jest doskonale widoczny, bo bliżej niż z ziemi. A zaintrygowała mnie ta druga gwiazda, taka bardziej kolorowa. Nawet nie czerwona, ale raczej rdzawa. Całkiem blisko księżyca i prawie równolegle. Ki diabeł? - myślę. Mars, a może Wenus. Bardziej pasowało mi na Marsa z racji koloru. I tak sprawdzam te ciała niebieskie mniej więcej co pół godziny i cały czas są. W końcu nie wytrzymałam. Kiedy steward przyniósł herbatę, zapytałam go tonem osoby światowej. „- Mam do pana pytanie.
- Oczywiście. Słucham panią! Odsłoniłam zasłonkę w tym małym okienku i pokazuję mu. - To jest księżyc, tak? - Tak! – odpowiedział patrząc się na mnie nieco dziwnie. - No dobrze, a ta druga gwiazda to co? Ta czerwona? Biedny steward chwilę milczał, prawdopodobnie próbując się opanować, a potem odpowiedział jakoś bełkotliwie; - To są, proszę pani, światła umieszczone na końcu skrzydła samolotu. Obie z Lucyną zjechałyśmy ze swoich siedzeń na wykładzinę w ataku śmiechu. Bajka ciągnęła dalej; - Krzysiek, zamiast mnie powstrzymać przed idiotyzmem, nie powiedział nic. Dopiero potem zakrył twarz ręką i mruknął: - Nie przyznawaj się, że lecisz ze mną! - Jakie to były linie? - Polskie oczywiście. LOT. - Nic dziwnego, że steward był taki grzeczny. Ale dałaś ciała, Bajka! - Skąd ja mogłam wiedzieć, że to są światła samolotu. Zwykle się tak boję latania, że od razu zasłaniam okienko. Ale tym razem to było silniejsze ode mnie. - Teraz ja wam powiem, jaki strzeliłam numer w Polsce. – zaczęłam wycierając mokre od śmiechu oczy. - No słuchamy, słuchamy. Mam nadzieję, że coś pikantnego! - Niestety nie, raczej bzdurnego, jak z tym Marsem Bajki. Poszłam w Polsce kupić sobie kilka par rajstop. Były bardzo ładne i ceny w porównania z naszymi, śmiesznie niskie. O tym, że pieniądze mi się mieszały, to nawet nie wspomnę. Wszystkie podobne. A ja, jak wiecie, nie byłam w kraju ponad piętnaście
lat. Wszystko było więc dla mnie nowe. Łącznie z ulicami i budynkami. Ale te rajstopy to chyba kupowałam w Krynicy, albo w Nowym Sączu. Trafiłam do takiego niedużego sklepiku i mnie obsługiwał facet. Możliwe, że właściciel. Pooglądałam sobie, wybrałam kilka par, ale jeszcze na wszelki wypadek spytałam. – Co oznaczają te numery na opakowaniach, piątka, czwórka, czy trójka? - To są rozmiary! - Czego rozmiary? Stopy, nogi? - Nie, pani rozmiary! - Ale moje rozmiary czego? Mogliśmy tą rozmowę prowadzić w nieskończoność, ale facet załamał się pierwszy. - Co, nigdy w życiu nie kupowała pani rajstop? - Jakoś się nie zdarzyło – mruknęłam i wyszłam. Właściwie do dzisiejszego dnia nie wiem, o co chodziło z tymi numerami, ale pamiętam, że kiedy jeszcze mieszkałam w Polsce, to takimi numerami określało się całą sylwetkę kobiety. Z rajstopami to jakoś głupio, bo można mieć małą sylwetkę, a grube nogi, albo odwrotnie. - Kupiłaś w końcu te rajstopy? - Kupiłam, ale dopiero w Warszawie. Trafiłam w sklepie na babkę i od razu rozumnie powiedziała, kiedy brałam rozmiar pięć; - Jeśli to dla pani, to za duże, pani wystarczy trójka. - Wiadomo, z kobietami od razu inna rozmowa. - Ale, ale, właśnie, a propos kobiet; może tę twoją sąsiadkę do nas zawołać, co? - Masz na myśli Kim? - No! A co, nie chcesz? - Nie, nie to. Nawet mam od dłuższego czasu chęć przemówić jej do rozsądku, ale Rafał się czepia, żebym się nie
wtrącała. Ja natomiast, jak na nich patrzę, dostaję furii. - To może lepiej ją zastawić w spokoju, bo narazisz się sąsiadowi. - Bez przesady! Będę nad sobą panować, a wy mnie przypilnujecie. Po kilku minutach wróciłam sama: - Mama i tata pojechali do restauracji, powiedziało dziecko - zakomunikowałam. - No i dobrze! A czemu ty chcesz jej do rozsądku przemawiać? - Opowiadałam wam o niej? - Tylko tyle, że dużo młodsza od niego. - To też. Kim ma trzydzieści trzy lata, Mike ma sześćdziesiąt dwa. Z tego, co kiedyś mi opowiadała, są ze sobą od dziewięciu lat. - No tak, ale mówiłaś, że ona jest ze Stanów i do Kanady z dziećmi przyjechała niedawno. Więc jak od dziewięciu? - On był w Stanach. Ale nie mieszkali razem, tylko było to niejako na dochodne. Podobno był kiedyś wziętym fotografem wyścigów samochodowych, z tego też czasu zostało mu to czerwone ferrari. Nie znam się na samochodach, ale jest dość stare. - No więc może był powód finansowy, że za niego wyszła? - Czy ja wiem, może i był kiedyś, kiedy się z nim związała. Bo teraz z pewnością nie. Kiedyś przy piwie wygadał się, że wszystko poszło na konie.A wyszła za niego, żeby móc legalnie przyjechać do Kanady i żeby dzieci mogły tu chodzić do szkoły. Ten dom obok Mike odziedziczył kilka miesięcy przedtem, zanim się tu wprowadziliśmy. A do tego czasu mieszkał w Stanach. - Konie? Przegrał wszystko na wyścigach?
- Na to wygląda! Podobno był namiętnym graczem. Nadal zresztą gra. - Musi jednak coś być w tym, że są ze sobą. - Dziewczyny, nie zrozumcie mnie źle. Ja nie mam nic przeciwko temu, że oni są ze sobą, wierzę, że miłość może otumanić niezależnie od wieku. Mnie jedynie nie podoba się jej rola w domu i to, jak on ją traktuje! - Jak? Bije ją? - Nie, zaraz bije! Ale traktuje ją jakby z góry. Jakby jej zrobił wielką łaskę, że się z nią ożenił. I to się odczuwa na każdym kroku. –podniecałam się coraz bardziej. - Jeśli jej to odpowiada… - A tam, guzik jej odpowiada. Wydaje mi się, że tam jest coś bardziej z wdzięczności niż z miłości. Przecież jeśli są ze sobą od dziewięciu lat, to ta młodsza miała roczek. A starsza trzy. Z różnych półsłówek Kim wyciągnęłam wnioski, że w jej życiu działo się dużo złego. I że ona z niejednego pieca chleb jadła. Kiedyś wspomniała, że właśnie przed tym chce uchronić swoje córki. Możliwe więc, że jest mu wdzięczna za to, że ją wyciągnął z tego gnuśnego miasteczka w Teksasie, ale także za to, że otoczył opieką ją i jej dzieci. Przecież słyszałyście, że mówią na niego tato. - No wiesz, nie ma w tym nic strasznego. Każda matka zrobiłaby dla swoich dzieci wszystko, co się dziwić Kim, że znosi dziada. - Do groma, to też ja się jej nie dziwię. To on mnie doprowadza do szewskiej pasji. Tą swoją nieudolnością, niezdarstwem, takim praktycznym życiowym niedołęstwem. Kiedyś chciał pociąć konar od drzewa, który wichura złamała w nocy. Przyszedł do Rafała pożyczyć piłę. Rafał dał mu ją, ale zaraz potem poszedł i pociął to sam, bo Mike o mało co nie uciął
sobie nogi. Ten ich dom był w strasznym stanie, nie takim jak nasz, nie wymagał remontu, ale odświeżenia. Malowania, zmienienia wykładziny, zerwania tapety. U nas mieszkali studenci przez ostatnie lata, a tam mieszkali rodzice Mika, ale byli już za starzy i zbyt schorowani, żeby coś robić. Wyobraźcie sobie, że ona sama zrobiła wszystko. Pozrywała tapety, które od lat były nakładane na siebie, wykładziny, naprawiła schody, słowem wszystko. Jeszcze jakby tego było mało to jak myślicie, kto tam naprawia hamulce w samochodzie, zmienia olej, albo świece? Przecież nie on. Parę dni temu wyjeżdżałam na miasto, a Kim na swoim parkingu skręcała ławkę ogrodową. Miałam zamiar jej powiedzieć, że nie po to wyszła za mąż, żeby wykonywać wszystkie ciężkie i męskie roboty. Może jej nawet powiedziałam. A do tego on zachowuje się całkiem jak udzielny książę. Może i kiedyś był tak traktowany, jeśli robił te zdjęcia, ale to historia. Niechby się i zachowywał tak na zewnątrz, no ale w domu, przepraszam cię bardzo, zakasuj rękawy i bierz się za naprawę ścian, drzwi czy czegoś. U mnie bratku długo byś za lorda nie porobił. - Widzę, że jesteś cięta na sąsiada. - Wiesz co, to nawet nie to. Początkowo go lubiłam, umiarkowanie, ale jednak. Dopiero jak zauważyłam, jak on ją traktuje. Jakby była trzy światy niżej od niego. Nie omieszka jej przypomnieć, że to on pracuje, a nie ona. Jestem pewna, że wylicza ją co do centa. Jeśli on pracuje, jako dyspozytor czy koordynator, w każdym razie w biurze, to jak nazwać to co ona robi z tym domem i ogrodem i ze wszystkim innym? Powiedziałabym, ale nie będę się wyrażać - A czemu ona nie pójdzie do pracy? - Myślę, że ona nie ma załatwionych wszystkich papierów,
to znaczy pozwolenie na pobyt ma, jako jego żona, i dzieci mogą chodzić do szkoły, ale chyba nie ma pozwolenia na pracę. Jeszcze! Ja nawet przypuszczam, że on może celowo czegoś nie podpisał, czy jakiegoś dokumentu nie dostarczył, żeby ją trzymać w domu. - No, ale przecież ona też ma chyba wgląd w te sprawy. Nie róbcie już z niej takiej ofiary. Widziałam ją parę razy, nie wygląda, jakby nie umiała do trzech zliczyć. Może jej po prostu taka sytuacja odpowiada. Może potrzebuje bardziej tatusia, niż męża. Sama mówisz, że miała dość burzliwą przeszłość. Nie wiesz, czy tam był ojciec w dzieciństwie? - Nie wiem! Mówiła kiedyś, że ma sporo rodzeństwa. I rzeczywiście, ona nie jest jakaś zahukana, głupia, czy nieśmiała. Więc może naprawdę jej odpowiada taka sytuacja. Nie jest to dla mnie do zrozumienia, ale ja nie muszę wszystkiego rozumieć. - A może po prostu zainwestowała i teraz czeka na to, kiedy inwestycja zacznie przynosić procenty. - W co zainwestowała? W ten stary dom? W stare ferrari? Bo że pieniędzy tam nie ma, to pewne. To znaczy nie takich, żeby dziewczyna, młoda i ładna, poleciała na to. Już bardziej zrozumiem, że tak jak Kim mówi, kocha go bezgranicznie. Że pokochała go miłością młodzieńczą i mocną i to tak trwa. Innego wytłumaczenia nie widzę! Przecież ona jest zaradna, pracowita, kreatywna, śpiewająco utrzymałaby siebie i dzieci. Po groma jej taki dziadyga, który nie docenia, że oddała mu swoje najpiękniejsze lata, lata które przecież nie wrócą, że dała mu swoje młode, jędrne ciało, którego prawdopodobnie nie może zaspokoić, duszę pełną młodzieńczych dziewczyńskich marzeń i który wymawia jej, że on ją utrzymuje i jeszcze zachowuje się jak kniaź. - Uuaa, Majka, wyluzuj! Uważaj na ciśnienie! –zawołała z
udanym przestrachem Lucyna. –Aleś się podnieciła. Zupełnie jakbyś mówiła o kimś bliskim, albo zgoła o sobie! Odetchnęłam głęboko. - Dobra, zostawmy sąsiadów w spokoju, bo już im się pewnie odbija i zajmijmy się sobą. Bajka, czy ty nie miałaś nam czegoś powiedzieć? Jakiś pomysł czy coś, o ile dobrze pamiętam! - To nic specjalnego, zresztą kiedyś mówiłam Lucynie i nie chciała, więc pomyślałam, że może ty zechcesz? - Co nie chciałam? Nie wierzę, żebym nie chciała czegokolwiek fajnego? - Właśnie że nie chciałaś! Proponowałam ci żebyśmy wykupiły kartę do YMCA. Tam jest basen, przyrządy do ćwiczeń, klasy aerobiku, gimnastyka w wodzie i coś, co najbardziej mnie nęci – joga. Już dawno bym poszła, ale samej mi się nie chce. Myślałam, że może ty Majka miałabyś chęć na coś takiego. Można chodzić przed południem, można po południu, albo zgoła wieczorem, na przykład na maszyny. Są też gry w siatkówkę, albo w badmintona. - Wiesz co, to nie jest głupi pomysł. Nie mówię o siatkówce, nie będę się na stare lata wygłupiać, ale w kometkę zawsze lubiłam grać. Kiedyś. Ciekawe jak teraz by mi poszło? Ale całkiem fajnie byłoby popływać i może trochę poćwiczyć. Chodzę wprawdzie na szybkie spacery, ale też nie zawsze i często szukam wymówki, żeby nie iść. Przydałaby się jakaś dyscyplina. A we dwie będziemy się mobilizować. Joga też zawsze mnie nęciła, ale nigdy nie miałam tyle czasu czy zapału, żeby się bliżej nią zainteresować. Słuchaj Bajka, umówmy się któregoś dnia i pójdziemy tam razem dowiedzieć się wszystkiego. Okay? A ty Lucyna, nie wybierzesz się z nami? - Nie! Ja mam alergię na dyscyplinę, ćwiczenia i wszystko
do czego jestem zmuszana, a nie lubię robić. Poza tym wystarczająco ćwiczę, sprzątając chałupę i prasując staremu koszule. - Jak zmienisz zdanie to do nas dołączysz – dodałam nie wiadomo dlaczego zadowolona, że Lucyna się jednak nie zdecydowała. –Tymczasem, ja przyniosę wino, bo to właśnie nam się skończyło. - Mądre słowa, włącz też coś do posłuchania. - Lucyna, widzę, że nastrój ci się zdecydowanie poprawił. - A wam nie? Pragnę zauważyć, że też nie byłyście beztroskie i świergotliwe jak skowronki, kiedy tu przyszłam. - Czyli miałaś wspaniały pomysł. Jaką muzykę chcecie? - Żadne jakieś rzewnie –łzawe. Puść jakiś mocny rytm! Poszalejemy!
Rozdział VI - Tylko wyjechać z domu na moment, od razu jakieś orgie się dzieją - zrzędził zabawnie Rafał następnego dnia. - Ty chyba jeszcze porządnych orgii nie widziałeś, skoro mówisz, że trzy kobiety i dwie butelki wina to orgie! - A ty widziałaś porządne orgie?- zapytał podchwytliwie. - Czekaj, niech się zastanowię! Nie, chyba nie! Zdecydowanie nie! Konic świata, pięćdziesiątka na karku i człowiek żadnych orgii nie przeżył. Co za niedopatrzenie! - Ja ci zaraz zafunduję taką orgietkę, że te wszystkie rzymskie się chowają. – Powiedział mąż przyciągając mnie do siebie. - Chwalipięta! - Czekaj no ty! Zaraz się przekonasz! Kilka godzin później, po obiedzie, Rafał znów poszedł na górę, popatrzyć i zaplanować, jak to mówił. Nie wiem, co tam miał do planowania, skoro i tak prawie wszystko, co miał zedrzeć, już zdarł i wyrzucił, a przyszły rozkład górnej kondygnacji znałam już nie tylko ja ale wszyscy, którzy chcieli Rafała słuchać, ale nie wtrącałam się. Widocznie były mu potrzebne takie chwile. Podejrzewałam, że z niecierpliwością czeka, aż się skończy lato i nastaną chłodniejsze dni, żeby móc spokojnie wrócić do robót na górze. Leżałam sobie na leżaku w ogródku i cieszyłam się tym, co poczyniłam. Wszystko wyglądało ładnie, niewiadomo jak będzie wyglądać za dwa, trzy tygodnie, kiedy do głosu dojdą chwasty. Wiedziałam oczywiście, że ogródek trzeba pielić od czasu do czasu, ale miałam niczym nieuzasadnioną nadzieję, że mnie to wyjątkowo ominie. Zdecydowanie nie miałam zapędów
ogrodniczych. Przymknęłam oczy. Miałam nawet niezłą książkę, ale nie chciało mi się czytać. Wokół panowała leniwa cisza przerywana niekiedy świergotem ptactwa, albo trajkotaniem wiewiórek goniących się na drzewach. Było ich tak dużo, że moje psy już od dawna przestały zwracać na nie uwagę. Niekiedy tylko dla porządku zaszczekały, żeby było wiadomo, że cały czas są na straży i gotowe do akcji. Poruszyłam się, kiedy Smokey skoczyła na leżak i ułożyła się u moich stóp. Moja wierna przyjaciółka. Zawsze musi być jak najbliżej mnie. Prince po krótkim namyśle dołączył do nas i oparł łepek na mojej łydce. Jest coś niebywale czystego i prawdziwego w zaufaniu, jakie okazują psy. Było mi dobrze na świecie. Nie chciało mi się specjalnie niczego analizować. W jakiś zawiły sposób czułam się związana z tym domem od samego początku, jakby było to moje miejsce na ziemi, do którego miałam dotrzeć. Po wszystkich burzach i sztormach życiowych doznawałam takiej świadomości. A może tu podświadomość miała więcej do powiedzenia? Bez względu na to, która część mojej jaźni była odpowiedzialna za ten błogostan w mojej duszy, cieszyłam się chwilą obecną i miałam wrażenie, jakby wszystko ułożyło się na swoim właściwym miejscu. Olbrzymią rolę w tej życiowej układance odgrywał mężczyzna, który właśnie się wychylił z okna na górze i ryknął. - Mańcia- chodź tu szybko, zobacz co znalazłem! - Znów jakiś skarb pod podłogą w puszce po herbacie? Przy wzmacnianiu podłogi w przedpokoju na górze, Rafał natrafił na jedną przesuwaną klepkę, która kiedyś była niewątpliwie rodzajem sejfu dla poprzednich mieszkańców domu. Znalazł tam nawet metalową niedużą puszkę po herbacie, niestety ku naszemu olbrzymiemu rozczarowaniu, pustą. A to metalowe pudełeczko miało dokładnie taki rozmiar, że idealnie
nadawało się do ukrycia sporego zwitku banknotów. Widocznie dawni mieszkańcy użyli pieniędzy, które tu chowali, na coś niezbędnego, ale mieli nadzieje, że uda im się znowu odłożyć trochę grosza i dlatego zachowali i puszkę i schowek. Nikt tego do tej pory nie znalazł, bo nikt też nie robił takiej demolki jak mój mąż. - Chodź, nie pożałujesz! - Rafciu, jest mi tu tak dobrze, słoneczko przygrzewa, ptaszki mi świergolą, psy mi otuliły nogi, nie ruszę się, żebyś znalazł nawet naszyjnik Kleopatry! - Co za uparta baba – mruknął mój mąż. - Kto? Kleopatra! – spytałam nie otwierając oczu. Ale odpowiedziała mi cisza. Pogrążyłam się znów w cudownym zwieszeniu między jawą a snem. Właściwie chyba bliższa byłam jednak snu. Rafał jednak nie dał za wygraną. Zmaterializował się przy mnie. - Zobacz, będziesz mnie za to po nogach całować! - Mhm – mruknęłam z powątpiewaniem, ale zrezygnowana otworzyłam oczy. W pierwszej chwili nie zdawałam sobie sprawy, co w ogóle widzę. Rafał podsuwał mi pod nos jakąś zakurzoną, niezbyt przyjemnie pachnącą, a właściwie śmierdzącą zgnilizną paczkę. - Co to jest? - Nie widzisz jeszcze?! Odwiń to z tej szmaty. Szmata rozchodziła się w rękach przy odwijaniu. Ale już byłam przytomna i bardzo zaintrygowana, co znajdę w środku, więc ani odór, ani nieprzyjemna śliskość paczki mi nie przeszkadzały. Po rozwinięciu, a właściwe rozerwaniu materiału ukazała się inna warstwa opakowania.
- Chyba skóra? Co myślisz? - Pojęcia nie mam. Niecierpliwym ruchem rozwinęłam wszystko do końca. Nie miałam już siły dłużej czekać, żeby się dowiedzieć co ukrywa zawiniątko. W środku była gruba książka. - Książka?- powiedziałam nieco rozczarowana. Uwielbiam książki, ale spodziewałam się doprawdy czegoś innego. - Nie książka. Zobacz!- Rafał otworzył domniemaną książkę i wtedy zobaczyłam odręczne pismo. Trochę wyblakłe, poszarzałe, ale dające się czytać. Data na górze pożółkłej kartki sama rzuciła się w oczy. „17 czerwca, 1946.” - Pamiętnik! – wyszeptałam nabożnie. Ciekawe czyj? Której z mieszkanek tego domu? - Myślisz, że to tylko kobieta mogła pisać. Może to był mężczyzna? - Rzadko się zdarza, żeby chłop pisał pamiętniki, to raczej domena kobiet – powiedziałam, myśląc o moich własnych kilku zeszytach leżących w szufladzie nocnego biurka. - No, może jakiś wyjątkowo wybitny! Ty piszesz? - Niestety nie. Ale ja najwidoczniej nie jestem jeszcze wystarczająco wybitny. - Nie martw się! Niewybitnego też cię kocham. Ale powiedz mi, czy wiedziałeś, co tam jest w środku? Odwijałeś to? - Tego akurat nie, ale znalazłem jeszcze dwa przed tym, wiec miałem niejakie pojęcie, co ten pakuneczek może zawierać. - Chcesz powiedzieć, że są jeszcze dwa inne pamiętniki? - Tak! - A w ogóle gdzie ty to znalazłeś? - Wiesz, te małe drzwiczki na górze, w przedpokoju.
Zaglądałaś tam kiedyś? - Żeby mnie mysz ugryzła w nos? Nie, nie miałam odwagi. - Tu nie ma żadnych myszy. Część wyłapałem ja, a resztę Kicia. Tam za drzwiczkami jest nawet dość duży, a właściwie długi schowek. Rozciąga się na całą długość przedpokoju. Leżą tam różne deski, rurki, inne śmiecie, coś może mi się przyda. Dlatego tam zajrzałem. A to znalazłem w samym końcu schowka, wciśnięte od zewnątrz, między ścianę a belkę. To zresztą tłumaczy ten odór zgnilizny i wilgoci. - No i nie wszystko też się da tu rozczytać, zamokło i porozmazywało się – wtrąciłam. Ale może coś z tego rozszyfruję. Pokaż mi tę resztę.
Rozdział VII Nie było łatwo. Niektóre kartki były posklejane, przy rozdzielaniu kruszyły się. Robiłam to nad wyraz delikatnie, jakbym pracowała nad najcenniejszym białym krukiem. Bardzo chciałam się dowiedzieć, kto ukrył ten pamiętnik i jakie były losy jego właścicielki. Dopiero po kilku dniach udało mi się porozdzielać wszystkie strony i ustalić porządek chronologiczny. Pierwsze strony były nieczytelne, ale już dalej było nieco lepiej, choć w niektórych miejscach pismo było zatarte, lub zgoła nie do odczytania. Przekartkowałam strony i już wiedziałam, że znalazłam skarb. Zapadłam w lekturę, jak w niezbadaną, tajemniczą, a niebywale ponętną otchłań. Pochłonęła mnie bez reszty. W taki sposób właścicielka pamiętnika stała się niepodzielną cząstką mojego życia. * …dziadek Chase. Babcia Lilian za to opowiadała mi o wszystkim. Pamiętam babcię bardzo dobrze, miałam czternaście lat, kiedy umarła. Strasznie za nią płakałam, wydawało mi się, że mi serce z piersi wyskoczy i poleci za nią do tego ciemnego grobu. Dziadka pamiętam mniej, bo byłam malutka kiedy umarł, ale pamiętam, że pykał sobie z fajeczki i opowiadał mi różne baśnie o rycerzach. Za to babcia opowiadała mi historie prawdziwe. O tym, jak poznała dziadka i o ich ślubie. I o tym, że wcale nie chciała za dziadka wychodzić, bo wydawało jej się, że kocha kogoś innego, ale wkrótce po ślubie przekonała się, że dziadek był jej przeznaczony. Tak powiedziała babcia. Jak to
czarownie brzmi; być komuś przeznaczonym. Na zawsze, na wieki. Ciekawe komu ja jestem przeznaczona? I jak będę wiedzieć, że to jest właśnie ten? Od babci się też dowiedziałam, jakim urwisem był tata i jakie psikusy robił swoim starszym siostrom, Margaret i Ann. Jak patrzę dzisiaj na moje obie ciotki, to nie mogę sobie wyobrazić, że kiedyś były małymi dziewczynkami, albo panienkami tak, jak ja teraz. Obie są teraz strasznie duże, grube i poważne. Kiedy przychodzą do nas, boję się odezwać, żeby mnie nie obrugały. Obie mają dzieci, ale dużo starsze ode mnie, więc nie mamy ze sobą specjalnego kontaktu. Za to tata nadal wygląda na urwisa, czasami, kiedy zrobi jakiś żart mamie, to puszcza do mnie oczko a ja wyobrażam go sobie wtedy w krótkich spodenkach, jak robił figiel ciotkom. Babcia Lilian zawsze odpowiadała mi na wszystkie pytania i nigdy nie mówiła, że nie muszę jeszcze tego wiedzieć, albo że przyjdzie czas, to się dowiem. Mama często tak mówi, a przecież ja już mam niemal siedemnaście lat i jestem prawie dorosła. Babcia Lilian opowiadała, że w tym wieku już wyszła za dziadka. Ale to też było dawno. Ja bym wcale jeszcze nie chciała wychodzić za mąż. W domu jest dobrze, mam swoje obowiązki, jak słanie wszystkich łóżek, ale wszystkim innym zajmuje się mama. Jeszcze trzy lata temu, kiedy Pat mieszkała w domu, to ja wcale nic nie musiałam robić, miałam się tylko uczyć. Ale Pat wyszła za mąż za tego swojego Spencera i się wyprowadziła, więc mama powiedziała, że powinnam przejąć część jej obowiązków. W domu jest pięć osób, które trzeba nakarmić, oprać i są trzy kobiety które muszą temu podołać. Myślę, że Gordon naprawdę mógłby coś pomóc. Mama jednak mówi, że w jej rodzinie mężczyźni zajmują się zarabianiem pieniędzy, a kobiety domem. I dlatego Gordon naprawdę nic a nic nie robi. Studiuje na Western University, a poza tym czasami pomaga ojcu przy
samochodzie, a ojciec pozwala mu od czasu do czasu tego samochodu używać. Gordon ma dwadzieścia jeden lat, po nim jest Lucy, która ma lat dziewiętnaście, a dopiero potem ja. Patrycja jest najstarsza, bo ma dwadzieścia dwa lata, ale ona wyszła za mąż i od trzech lat z nami nie mieszka. Przychodzi czasami, ale rzadko, bo za każdym razem kiedy przyjdzie, o coś się z tatą ścierają. Jak tak teraz sobie przypomnę, to zawsze coś takiego było między tatą a Pat. Nie wiem, o co to chodziło, ale wydaje mi się, że papcio był zawsze bardziej srogi dla niej, niż dla nas. O ile oczywiście papcio może być srogi, bo tak naprawdę, to możemy z nim zrobić wszystko. Już częściej od mamy dostaniemy rugę, albo ścierką przez plecy. Kiedyś się nawet zapytałam o to mamy, dlaczego tata taki jest dla Patrycji, a mama powiedziała, że dlatego, że to pierwsza córka i boi się o nią więcej niż o młodsze dzieci i więcej od niej wymaga. Nic z tego nie zrozumiałam, ale myślę, że mama powiedziała tak, żeby się ode mnie odczepić. Lucy jest starsza ode mnie o prawie dwa lata, ale jest taka dziecinna i cicha, że czasami wydaje mi się, że to ja jestem starsza i bardziej dojrzała niż ona. Mama mówi, że dlatego taka jestem, bo jestem najmłodsza, najbardziej rozpieszczona i wydaje mi się, że wszystko mi wolno. Jakbym miała cały świat u swoich stóp. Kiedyś, już dawno, babcia Lilian ofuknęła mamę za to. Powiedziała, że dlaczego tak ma mi się nie wydawać, skoro tak jest. Jestem młoda, zdrowa, mądra, i naprawdę mam cały świat przed sobą. Tak powiedziała babcia. To nie to, że ja się sama chwalę. I jeszcze dodała, żeby mama nie zabijała we mnie tego, co najcenniejsze, czyli poczucia własnej wartości. Babcia z mamą tak się średnio lubiły, ale może to tylko takie moje domysły, więc mogę się mylić. W ogóle zauważyłam, że piszę strasznie chaotycznie i bez ładu i składu. Ani nie napisałam, jak się nazywam, ani gdzie mieszkamy, ani w
ogóle nic takiego, co kiedyś mówiła pani Kennedy ze szkoły powszechnej. Pani Kennedy była nauczycielką języka angielskiego i literatury. Zawsze nas namawiała, żebyśmy pisali pamiętnik, chociaż kilka zdań dziennie, albo dwa razy w tygodniu. Mówiła, że dzięki temu będziemy mieć bogatszy język i poprawniejszą gramatykę. Nie wierzę, żeby chłopcy pisali pamiętniki, ale dziewczynki chyba tak… Kiedyś Luiza pokazała mi swój pamiętnik. Pani Kennedy mówiła, że możemy swoim najbliższym przyjaciołom pokazać, co w nim piszemy. Nic ciekawego w pamiętniku Luizy nie było. Tylko to, że rano wstała, co zjadła na śniadanie, jak długo ubierała się do szkoły i ile się spóźniła. Bo Luiza często się spóźniała. I napisała jeszcze, że podoba jej się Tom Hunter z ulicy Rectory. Pomyślałam, że może coś jest w tym pisaniu pamiętnika, kiedyś, kiedy już będę stara, powrócę do niego i przeczytam, co robiłam i co myślałam, kiedy miałam dwanaście lat. Postanowiłam więc że ja też zacznę pisać pamiętnik, ale wtedy na postanowieniu się skończyło. Było tyle innych, ciekawszych rzeczy do robienia i miejsc do zobaczenia. Teraz zaczęłam pisać, ale też nie wiem, czy na tej jednej notatce nie skończę. Na razie jednak muszę i tak skończyć, bo coś się dzieje na dole. Ktoś przyszedł, czy coś! * Wypuściłam z płuc powietrze. Nawet nie zdawałam sobie sprawy z tego, że przez cały czas czytania wstrzymywałam oddech. - Chryste Panie, skarb! Prawdziwy skarb! Nareszcie się dowiem, do kogo ten dom należał i jaką ci poprzedni właściciele zostawili w nim energię. Przy pierwszych kilku notatkach nie
było dat, to znaczy chyba były zamazane, albo w ogóle nie było tego kawałka kartki, więc nie miałam pojęcia, z jakiego okresu jest ten pamiętnik. To znaczy widziałam tam gdzieś rok 1942, ale miałam wrażenie, że zapiski zaczynają się znacznie wcześniej. Miałam nadzieję, że w dalszym ciągu czytania znajdę jakąś datę czy choćby rok, żeby się zorientować z jakiego okresu są te notatki, ale nie chciałam wybiegać naprzód. Walczyłam ze sobą jak przy dobrej książce, kiedy akcja się toczy nieprzerwanie i zajmująco i cały czas musisz się powstrzymywać, żeby nie zajrzeć na koniec książki i sprawdzić, czy się dobrze skończy. Wprost drżałam z niecierpliwości, żeby zobaczyć co dalej. I jak się nazywa to siedemnastoletnie dziewczę, które chciało być kronikarzem rodzinnym. Dzwonek do drzwi przerwał moje zapędy. Na progu stała Bajka. - No, gotowa? - Gdzie? Do czego? - Jak to do czego? Przecież miałyśmy iść do YMCA! Zapomniałaś? - O Boże! Zupełnie mi to wyleciało z głowy. Bajka, siadaj, daj się wycałować z psami, ja już za pięć minut będę gotowa. No, może siedem! Kiedy po dwóch godzinach wróciłyśmy wyćwiczone, wymoczone w basenie, pomasowane biczami wodnymi, czułam się świetnie. - Nie mam złudzeń, jutro będzie bolała mnie każda tkanka, każdy mięsień, ale jak to przezwyciężymy i pójdziemy na siłownie znowu, to potem będzie już tylko lepiej- powiedziałam, podłączając czajnik. - Widzę że optymizm cię rozpiera. Myślę, że trzy razy w tygodniu całkiem nam wystarczy, obyśmy tylko w tym
wytrwały. Nie rób mi herbaty, ani kawy, uciekam. Sąsiadka, ta starsza pani, która mieszka obok mnie, prosiła, żebym do niej wpadła. Powiedziała, że chce się mnie poradzić w jednej sprawie. - Bajka, samarytanko! Podziwiam cię za to! - A tam! W sumie nic nie robię! Babcia mieszka obok, więc czasami zrobię jej zakupy, kiedy idę do sklepu dla siebie, czasami po prostu z nią posiedzę i pogadam. Albo ją zawiozę do banku. Babcia ma stałą opiekunkę z Czerwonego Krzyża. Ale wiesz jak to jest, opiekunka przychodzi raz dziennie na godzinę, to co ona może zrobić? - A nie ma nikogo, męża, dzieci, albo wnuków? - Miała jedną córkę, która zmarła na raka piersi kilka lat temu. Mąż tej mojej babci już dawno nie żyje, a wnuki jak to wnuki. Gdzieś po świecie. Wnuczek z rodziną chyba w Japonii, a pozostałe dwie wnuczki na drugim końcu Kanady. Wiesz jak to jest! Dobra, lecę! To co, idziemy jutro, czy pojutrze? - Wiesz co? Zadzwonię rano do ciebie i uzgodnimy. Może jutro ani ręką, ani nogą nie ruszymy! - No, nie będzie tak źle! Ciao! Zamknęłam za Bajką i popędziłam do kuchni. W szufladce ze ściereczkami leżał znaleziony skarb. Pamiętnik. Wyciągnęłam go, ale jeszcze nie otwierałam. Musiałam wstawić jakiś obiad. Mój biedny mąż za dwie godziny wróci z pracy i obiad musi być. Tego byłam nauczona jeszcze z czasów dzieciństwa. Kiedy tata wchodził w drzwi po powrocie z pracy, mama rozstawiała na stole talerze. Ojciec miał czas na umycie rąk i obiad był podany. Ja, mimo całego mojego, jak to Rafał nazywał „zagorzałego feminizmu”, co zresztą wcale nie było prawdą, wyznawałam tę samą zasadę. Zwłaszcza, kiedy żona była w domu.
Powstrzymałam się więc od rzucenia się na pamiętnik, włozyłam do garnka niedużą kostkę schabową, zaczęłam obierać ziemniaki i włoszczyznę. Będzie ogórkowa. Natarłam ziołami i przyprawami kurze nóżki i wstawiłam je do lodówki. Rzucę je później na grilla w ogrodzie razem z ziemniakami i warzywami. Czekając, żeby pozbierać szumowiny z zupy, niecierpliwie otworzyłam pamiętnik. Przysunęłam go sobie bliżej na blat, żebym jednym okiem mogła spoglądać na garnek. - No, nareszcie!- usłyszałam niespodziewanie. - Co? – spytałam zaskoczona, nie odwracając się. – Jakie nareszcie? Moje psy wydały dziwny dźwięk, ni to skowyt, ni to skomlenie i wybiegły pędem do ogródka. I dopiero wtedy się odwróciłam. To, co zobaczyłam, uniosło mi lekko włosy na karku, choć z natury nie jestem strachliwa. Tak sądzę! Na jednym z rogów stołu, z nogami wspartymi na krześle, siedziała dziewczyna. Zamurowało mnie kompletnie. Nie byłam się w stanie poruszyć. Gapiłam się na postać opartą o ścianę mojej własnej kuchni, siedzącą na moim, osobiście przeze mnie kupionym stole. Widok miałam niejako zamazany, więc mrugnęłam kilka razy oczami, ale to nic mi nie dało. Przyjrzałam się więc jeszcze raz siedzącej postaci. Spowijała ją leciutka mgiełka, jak obłok dymku z papierosa. Pokonałam niemoc, ruszyłam w jej kierunku, ale już następne słowa niespodziewanego gościa zastopowały mnie. - Nie próbuj mnie dotykać, po co masz się narażać na szok. Z twojej miny widzę, że nigdy w życiu nie widziałaś ducha. Więc zanim się ze mną nie oswoisz, raczej się nie zbliżaj. Przełknęłam kłąb czegoś, co mi się uformowało w krtani i zapytałam cicho: - Ducha?
- Tak, moja droga Maju, ducha. Ja właśnie jestem duchem. Pohamowałam w sobie chęć ucieczki z własnego domu. - Duchem! Okay! Rozumiem! – powiedziałam pojednawczo. Nie będę się spierać z wariatką, która jakimś sposobem dostała się do mojego domu i Bóg jeden raczy wiedzieć, jakie ma zamiary. - Oczywiście, że nic nie rozumiesz. Myślisz pewnie, że jestem jakąś pomyloną, która uciekła z asylum. Jak to się teraz nazywa? Szpital dla psychicznie chorych? Im szybciej pogodzisz się z myślą, że jestem gościem z zaświatów, tym lepiej dla ciebie. Bo zamierzam cię częściej odwiedzać. Ale nie mam zamiaru zrobić ci nic złego, czy utrudniać życia twojej rodzinie. - Więc czego chcesz? I w ogóle kim ty jesteś? – zapytałam już bardziej wkurzona niż wystraszona. Wszystko jedno wariatka, czy zjawa, nie będzie mi się tu szarogęsić w moim domu. - No, zaczynasz mówić do rzeczy. Cieszę się, że to na ciebie trafiło. - Co trafiło? - Pamiętniki! Znalazłaś moje pamiętniki. - Te – wskazałam leżący na kontuarze zeszyt. - No właśnie! - To ty jesteś tą dziewczyną, która je pisała? - No, może już nie dziewczyną, ale tak! Ja je pisałam. I chciałam, żeby je ktoś znalazł, ale nie byle kto, tylko ktoś odpowiedni. - I ja jestem odpowiednia? - Najlepsza! I to z kilku powodów. - Duch mnie bierze pod włos – pomyślałam. - Nie mam zamiaru ci schlebiać, ale taka jest prawda. - Czytasz w moich myślach?
- Przecież muszę mieć jakieś udogodnienia z racji tego, że jestem duchem. – odpowiedziała zjawa z łobuzerskim uśmiechem. - Koniec świata –mruknęłam pod nosem. A głośno powiedziałam; - To nie jest w porządku, czytanie w myślach jest naruszeniem prywatności i ja się na to nie zgadzam. Jeśli ty masz zamiar czytać we wszystkich moich myślach, to ja po prostu będę się bała pomyśleć cokolwiek, bo ty będziesz zaraz wiedziała co. Absolutnie to sobie wypraszam – podniecałam się jeszcze bardziej, przypominając sobie różne myśli które mi niekiedy przychodziły do głowy, a którymi nie podzieliłabym się z mężem, ani z najlepszą przyjaciółką, więc tym bardziej z jakimś obcym duchem. Nie znaczy to, że były jakieś makabryczne czy brzydkie, ale były całkowicie prywatne i jak najbardziej intymne. Zresztą różne myśli człowiekowi przelatują przez głowę i nie za wszystkie możemy brać całkowitą odpowiedzialność, ale to jeszcze nie powód, żeby je wystawiać na widok publiczny. - Na żaden widok publiczny - odpowiedziała zjawa niepytana - czy ty myślisz, że ja się będę tym dzielić z resztą zaświatów? - No nie, to jest nie do zniesienia – zawołałam.Natychmiast stąd idź i daj mi spokój. Czemu akurat przyczepiłaś się do mnie? - Gdybyś się przestała ciskać i posłuchała, to bym ci wszystko wyjaśniła. A ty się kłócisz! Kto to słyszał, żeby się kłócić z duchem. Musisz być niezłą zołzą. Twój mąż ma do ciebie anielską cierpliwość. A wracając do nas, to mam tylko dostęp do twoich myśli dotyczących naszych spraw. Do innych nie.
- Jakich naszych spraw? To my mamy jakieś nasze sprawy? Wspólne? - Podoba ci się to czy nie, ale tak. W końcu to ty zaczęłaś czytać mój pamiętnik. Twój mąż go znalazł, ale nawet do niego nie zajrzał. A ty rzuciłaś się na moje notatki, jak wygłodniała wilczyca. - To prawda, ale chciałam się dowiedzieć czegoś o tym domu. O jego mieszkańcach. - No właśnie! I dowiesz się! Z najlepszego źródła. - A co ty chcesz? Jaki ty masz w tym interes? - Wszystko w swoim czasie. Najpierw chciałam, żebyś się ze mną trochę oswoiła i nie mdlała przy każdym moim pojawieniu się. - Nie przypominam sobie, żebym zemdlała – żachnęłam się. - Byłaś bardzo bliska tego. Myślisz, że ja się na mdleniu nie znam, w moich czasach to zjawisko dość częste ale nie zawsze prawdziwe. Czasami symulowałyśmy omdlenie.. - W twoich czasach, to znaczy w których? - Przed wojną! - Którą? Trzydziestoletnią? - Nie bądź złośliwa. Drugą światową. Ale urodziłam się krótko po pierwszej. - No, to nie tak znów dawno. - Mnie się wydaje, jakby to było przed chwilką. Ale wiem, że tak nie jest i minęło już prawie sto lat od moich urodzin - Czekaj, daj policzyć! Mówisz, że krótko po pierwszej wojnie, to znaczy tysiąc dziewięćset czternasty do osiemnastego, więc wchodzi w rachubę rok tysiąc dziewięćset dziewiętnasty, tak? - Jestem pełna podziwu, że znasz historię. Prawie trafiłaś. Urodziłam się w tysiąc dziewięćset dwudziestym.
- Nie zapominaj, że edukację odebrałam w Polsce, gdzie takie sprawy, jak daty wybuchu różnych wojen, każdy musiał mieć w małym palcu. Bez tego nie wypuściliby mnie z podstawówki. Ale nie odbiegaj od tematu. Powiedz mi po co przyszłaś, jak ci mogę pomóc? – wróciłam do obierania ziemniaków do zupy. Można powiedzieć, że oswoiłam się z duchem siedzącym na moim stole. Zresztą nie miałam innego wyjścia. Dziewczyna, jakkolwiek bardziej astralna niż żywa, wyglądała na upartą. Nie miałam zamiaru zadzierać z duchem, który od razu powiedział, że nie zrobi krzywdy ani mnie, ani mojej rodzinie, a widocznie czegoś od nas potrzebuje. Znaczy ode mnie. Jeśli będę mogła to spełnić, to czemu nie. Niech sobie potem duch odpływa spokojnie w swoje zaświaty. - Już ci mówiłam, że wszystko w swoim czasie. Przeczytaj mój pamiętnik, przynajmniej pierwszy zeszyt, a potem porozmawiamy. Poznaj mnie i moją rodzinę. A tymczasem gotuj mężowi zupkę a ja się znów pojawię któregoś dnia. A nie zapomnij do zupy dodać lubczyku: będzie smaczniejsza i bardziej męża do siebie przywiążesz. Wiesz że to jest ziele miłości? Z tymi słowami się rozpłynęła. - Poczekaj, powiedz jeszcze jak masz … miałaś na imię? - Och, gdzie moje maniery? - dobiegło mnie. Wybacz! Nazywam się Evelyn Woyciechowski. Prince i Smokey wolno, ostrożnie wróciły do domu, niepewnie rozglądając się po kątach. - No, ale z was obrońcy! Jeden duch i już was nie ma! Zostawić tak panią na pastwę losu. Prince podał mi przepraszająco łapkę, a Smokey polizała mnie po nosie. - Dobra, będzie wam wybaczone. Wiem że nie macie
wpływu na zjawiska z zaświatów. Obiad dogotowałam w rekordowym tempie. Kiedy Rafał wchodził do domu, już wszystko było na stole. Łącznie z grillowanymi kurczakami. - Mhm, cóż za serwis, kochanie! Jestem mile zaskoczony. Czyżbym jakoś specjalnie na to zasłużył? Nie domyślał się oczywiście, że chce go jak najszybciej nakarmić i usunąć z zasięgu mojej uwagi, bo aż mnie ręce świerzbią do pamiętników Evelyn. W ogródku cały czas było coś do roboty, więc Rafał po obiedzie, gwizdnął na psy i poszli obchodzić włości. Zrobiłam sobie kawę i usiadłam na ganeczku od frontu domu. Było tam chłodniej niż z tyłu, a poza tym miałam pewność, że nikt mi nie będzie przeszkadzał. Gdybym usiadła w altance w ogródku, Rafał miałby do mnie tysiące pytań i drugie tyle spostrzeżeń lub komentarzy. Otworzyłam zeszyt. Pierwszą notatkę, tę z zamazaną datą, przeczytałam jeszcze raz. Potem już daty były bardziej czytelne, choć jak się miałam wkrótce przekonać, nie wszystkie.
Rozdział VIII
12 luty1937 rok Minęło kilka miesięcy od poprzedniej notatki, ale nigdzie nie obiecywałam, że będę pisać co dzień. W ogóle nie napisałam, kto ja jestem, ani jak się nazywam. Nazywam się Evelyn Maisey i mam siedemnaście lat. Chodzę do trzeciej klasy gimnazjum. W przyszłości mam zamiar zostać nauczycielką. Kiedy skończę gimnazjum, muszę iść do szkoły dla nauczycielek. Ta szkoła nazywa się Szkoła Normalna. Nie wiem dlaczego akurat tak, a nie szkoła dla nauczycieli. I o co chodzi z tą normalnością. Ale wszystko jedno, szkoła mieści się w pięknym, murowanym dużym budynku na ulicy Elmwood. Byłam tam już kilka razy albo z mamą, albo z którąś z sióstr. W tej szkole będę tylko rok, a potem muszę jeszcze rok spędzić na Western University, żeby dostać dyplom nauczycielki. Takie mam plany, ale mama mówi, żeby nie wybiegać myślą za daleko. Nie wiem, dlaczego. Tata mówi, że trzeba wszystko jednak planować, jeśli chcemy coś osiągnąć. Tata jest inżynierem na kolei kanadyjskiej i u niego wszystko musi być zamierzone i nieprzypadkowe. Jak już pisałam, mam jeszcze dwie siostry i brata. Moją najlepszą, najukochańszą przyjaciółką jest Ellen. Znamy się od bardzo dawna, chodzimy do jednej szkoły, a poza tym mieszkamy blisko siebie, tylko Ellen nieco dalej od głównej ulicy. Mój dom jest dwunasty w rzędzie od ulicy Hamilton, a dom Ellen jest dwudziesty siódmy. Za to od domu Ellen jest bliżej nad rzekę i do parku. Nie jest to właściwie taki prawdziwy park, ale jest rzeka, polanka, dużo drzew i łąka. Chodzimy tam często z dziewczętami, ale jak chcemy pobyć same albo porozmawiać od serca, to mamy jedno takie miejsce,
o którym nikt nie ma pojęcia. Ellen wie o mnie różne rzeczy, których nigdy nie odważyłabym się powiedzieć mamie, ale też nie powiedziałabym ani Patrycji, ani Lucy. Patrycji dlatego, że ona jest już zbyt dorosła, ma męża i może będzie miała niedługo dziecko - kiedyś słyszałam jak rozmawiała z mamą. A Lucy jest znów zbyt dziecinna, i chociaż starsza ode mnie, to wiem że czułaby się zaskoczona, albo nawet zgorszona pomysłami, które przychodzą mi nieraz do głowy. Nie znaczy to, że są jakieś straszne te moje myśli, bo jestem przekonana, że mogłabym się nimi podzielić z babcią Lilian, gdyby żyła. Ja o Ellen też wiem wszystko i już dawno sobie obiecałyśmy, że tych sekretów, które sobie powierzamy, nie zdradzimy nikomu. Tyle lat już się przyjaźnimy i jeszcze żadna się na drugiej nie zawiodła. Nie wiem, co zrobiłabym bez Ellen, bo tylko z nią czuję się tak blisko, chociaż obie moje siostry bardzo kocham. I Gordona też, niech mu będzie, chociaż często mnie złości. Czekam już niecierpliwie na wiosnę. Chociaż zima nie jest też najgorsza. Święta spędziliśmy wszyscy u nas w domu. Przyszła Pat i Spencer, Gordon przyprowadził swoją dziewczynę Hazel. Ani ja ani Lucy jeszcze nie mamy chłopców, ale to nam nie przeszkadza. Lucy jest strasznie wstydliwa, nie wiem czy w ogóle kiedyś będzie miała starającego się. Koledzy którzy przychodzą do Gordona czasami coś powiedzą albo zażartują z nami, a Lucy zaraz rumieni się i jąka. Ja za to chętnie i śmiało odpowiadam, albo sama ich pytam o coś, za co potem zbieram burę od mamy, która mówi, że nie powinnam, tak prosto patrzeć im w oczy i tak głośno i odważnie im odpowiadać. A już z całą pewnością nie powinnam się pierwsza do nich odzywać. Przecież to nie średniowiecze. Czasami mama wydaje mi się strasznie staroświecka. Może i dlatego Lucy jest taka bojaźliwa, że wszystko robi tak jak mama każe. Nie to, żebym ja nie robiła,
ale czasami myślę, że mama nie ma racji. W takich chwilach brakuje mi strasznie babci Lilian, ona by mnie zrozumiała. Już drugi raz wspomniałam babcię w krótkim czasie, ale tak naprawdę, to ona nigdy nie jest daleko od moich myśli, czasami mam nawet wrażenie, że jest obok mnie. Powiedziałam to kiedyś mamie, ale mama ofuknęła mnie, że to bluźnierstwo tak mówić. Ale ja tak naprawdę czuję. Najpierw się trochę tego bałam, ale teraz wiem, że babcia mi nie zrobi krzywdy i jeśli jest obok mnie, to po to, żeby mnie ochraniać, a nie straszyć. Trochę szkoda mi jednak, że zima tak szybko przemija, bo było rozkosznie. Spotykaliśmy się całą grupą na lodowisku na ulicy Bathurst. Ja, Lucy, Ellen, Shirley, Carrie ,chłopcy z sąsiedztwa i z naszej szkoły. Adam, Fred, Norman, John, Bill. Jeździliśmy na łyżwach parami, albo pojedynczo, bawiliśmy się w berka, a jak ktoś wywalił się na tyłek, to śmiechu było co niemiara. Chłopcy jak zwykle się wygłupiali i nas podcinali, ale też nie tak, żebyśmy się zaraz porozbijały, bo jak któraś miała upaść, to ją podtrzymywali. Grała fajna muzyczka i jak ktoś umiał, to nawet można było potańczyć na łyżwach. Ja nie jestem w tym taka dobra, ale widziałam pary, które tańczyły. W przerwach, żeby odpocząć, szliśmy do baru kawowego, można tam wypić gorącą czekoladę, albo kawę. Są i mocniejsze trunki, ale my ich oczywiście nie kupujemy. Po łyżwach, zwłaszcza w niedzielę, schodzimy się u jednego z nas, oczywiście nie wszyscy, tylko ci najbliżsi. Zgrana paczka. Do naszej grupy należy Ellen, oczywiście ja i Lucy, oraz Adam, Norman i John. Czasami dołączają do nas Gordon i Hazel, ale rzadko, bo oni wolą być sami. Wiadomo, zakochani. Układamy puzzle. Niekiedy trudno jest te wszystkie części dopasować do siebie, bo puzzle są duże, zajmują czasami cały stół w jadalni i mają tysiąc części, albo i więcej. Często układamy dwie mniejsze, na
wyścigi, dziewczyny przeciw chłopcom. Gramy też w karty na fanty. Oczywiście o całusy. Chłopcy naturalnie szachrują i chcą wyłudzić od nas jak najwięcej buziaków. Zauważyłam, że Adam, zawsze tak robi, żeby przegrać z Lucy, ale ona za każdym razem stara się od tego wywinąć. Czerwieni przy tym jak burak. Myślę że ona też lubi Adama, bo mogłaby przecież powiedzieć, że nie chce w to grać, a jednak tak nie mówi. Hm… hm, moja siostra ma adoratora. Kto by pomyślał? Dla mnie to jest zwykła zabawa, żaden z chłopców nie podoba mi się bardziej niż inny, ale całuski w ciemnej służbówce są bardzo przyjemne. Muszę teraz uważać, żeby mama nie znalazła tego pamiętnika, bo dostałoby mi się. Słuchamy czasami radia. I to też jest przyjemniejsze w grupie, niż byłoby samemu. Cała młodzież rozsiądzie się wokół stołu i słuchamy muzyki a czasem nawet tańczymy. A po południu w niedzielę nadają słuchowisko pod tytułem „Romans Helen Trent”. No, ta opowieść to wszystkich bez wyjątku zbiera przy radioodbiornikach. Moją całą rodzinę też. Boże, jaka to dramatyczna i pasjonująca historia. Po każdym odcinku wprost nie możemy się doczekać na następny. Biedna Helen, tak bardzo chciała znaleźć miłość w życiu, a tyle spraw ułożyło jej się na przekór. Chłopcy się niby z nas nabijają, ale sami też słuchają z zapartym tchem. Też bym chciała znaleźć wielką miłość w życiu. Taką, że bez tego ukochanego to nie mogłabym wprost oddychać. Ale jak patrzę na naszych kolegów, to nie wyobrażam sobie, żeby któryś z nich mógł wzbudzić we mnie takie uczucie. Może ja w ogóle nie jestem zdolna do takiego wielkiego kochania.
3 marzec 1937 rok
Właściwie to muszę przyznać, że tak jak jest, jest mi dobrze na świecie. Nie chciałbym niczego zmieniać. Wiem, że się zmieni, czy chcę czy nie, ale taki stan mógłby trwać jak najdłużej. Dlaczego piszę o tych zmianach? Dlatego, że wczoraj słyszałam, jak tata rozmawiał z mamą. Sypialnia rodziców jest obok mojej sypialni. Kiedyś, kiedy Pat mieszkała w domu, to był jej pokój, ale teraz jesteśmy tylko we dwie, ja i Lucy, więc każda ma swoją sypialnię. Gordon ma pokój na dole, obok stołowego. Jeszcze kiedyś, gdy babcia i dziadek żyli, to było całkiem inaczej. Wszystkie trzy, ja, Pat i Lucy, mieszkałyśmy w jednym pokoju. Lucy i ja spałyśmy w jednym łóżku. Tylko Gordon miał zawsze dobrze. Jest jedynym chłopcem w rodzinie, więc zawsze miał swój pokój. Kiedy dziadek umarł, ja poszłam do pokoju babci i z nią mieszkałam. Było wspaniale. Strasznie lubiłam przytulić się do babci wieczorem, kiedy już było wszystko pogaszone, a babcia mi opowiadała o dawnych czasach. A potem się wszystko bardzo szybko zmieniło. Najpierw Pat wyszła za mąż, a w miesiąc potem babcia umarła. W tak niedługim czasie dwie osoby opuściły dom i wydawało się, że dom zrobił się nagle strasznie duży i pusty. Nie napisałam, że ten domu kupił mój dziadek, ojciec taty – Chase Maisey w 1906 roku. Dom był wtedy nowiutki, dopiero co zbudowany kiedy dziadek z babcią i ich trojgiem dzieci – ciotkami Ann, Margaret i moim tatą, wprowadzili się tu. Dziadek był piekarzem. Ale ja już tego nie pamiętam. Babcia opowiadała, że ciężko pracował całe życie i gnieździli się w niedużym mieszkaniu nad piekarnią. I dopiero kiedy sprzedał piekarnię i to mieszkanie nad nią, zdecydował się kupić ten dom. Było to podobno duże przedsięwzięcie i ryzyko, bo jednak piekarnia zapewniała wyżywienie całej rodzinie, a to, co zrobił dziadek, mogło skończyć się różnie. A było to tak; W London mieszkał pewien
cukiernik, który wiele lat wcześniej przybył z Irlandii. Nazywał się Thomas McCormick. W kilka lat po przybyciu założył malutki sklepik z różnymi słodkościami, ale swoje produkty wyrabiał w garażu, bo nie stać go było na porządny zakład. Poza tym miał potężnego konkurenta, który wcześniej od niego założył podobną firmę. To wszystko było jeszcze w roku tysiąc osiemset którymś. Kiedy syn McCormicka dorósł, zaczął pomagać ojcu w zakładzie. Wkrótce się rozbudowali i wykupili konkurenta. Pracowali tak wiele lat, czekając na dogodny moment, żeby znowu powiększyć wytwórnię. Thomas McCormick miał wielkie plany, chciał wybudować fabrykę nie tylko cukierków, ale i ciastek oraz innych słodkich różności. Niestety, zmarł. Jego syn Thomas McCormick Junior postanowił kontynuować plany ojca. Wtedy też przeniósł firmę do centrum London, gdzie wybudował wielką fabrykę i zaczął szukać odpowiednich ludzi, fachowców. I tak między innymi trafił do dziadka Chase. Chyba słyszał o jego wypiekach, bo nie było wtedy w London wielu takich piekarni. A mój dziadziuś wypiekał nie tylko chleb, ale i ciasta i torty i słodkie obwarzanki… Dziadek Chase początkowo nie chciał słyszeć o żadnej zmianie. Babcia mi opowiadała, jak rozmawiali długie godziny i radził się jej, co ma zrobić. Babcia była temu przeciwna, bo obawiała się o byt rodziny. McCormick Junior umiał jednak zjednywać sobie ludzi. Wiedział że dziadek ma już czterdzieści pięć lat więc nie może mu zaproponować byle jakiej posady i pensji, bo ma swoją piekarnię i jest sam sobie szefem. Zaproponował mu więc kierownictwo w dziale wyrobu ciastek i herbatników. I oczywiście odpowiednią pensję. Dziadek, nic nie mówiąc żonie, zgodził się, podpisał umowę i zaczął się rozglądać za kupcem na piekarnię. Babcia, obie ciotki i mój tata, dowiedzieli się o tym wtedy, kiedy piekarnia była już sprzedana,
dom kupiony i trzeba było pakować się do wyprowadzki. Babcia Lilian opowiadała mi, że pakowała swój dobytek i płakała rzewnymi łzami, bo nie wiedziała, jaki los ich czeka. Ale wtedy żona nie sprzeciwiała się mężowi (teraz zresztą też nie, widzę to po mojej mamie, ale nie mogę tego zrozumieć- ja na pewno taka potulna i posłuszna nie będę, zwłaszcza, że czasami myślę, że mężczyźni nie zawsze mają rację. Może właśnie dlatego moja mama mówi, że trudno mi będzie znaleźć męża. No cóż… najwyżej będę starą panną. Brr… jak to strasznie brzmi ). Ale wracając do babci i dziadka, wszystko ułożyło się jak najlepiej, dziadek jeszcze długo pracował u McCormicka i miał bardzo dobre dochody. Dzięki temu mógł dać swoim córkom dobry posag i wykształcić syna, czyli mojego tatę, na inżyniera. Babcia opowiadała że ta decyzja, choć bardzo ryzykowana, okazała się słuszna. Dziadek podobno był w ogóle ryzykantem w życiu, a nawet hazardzistą. Ponoć namiętnie grał w karty. Na pieniądze oczywiście. Kiedyś nawet jako stawkę w grze postawił nasz dom, ten właśnie dom w którym teraz mieszkamy i o mało co go nie przegrał. Ale miał szczęście i nie tylko nie przegrał domu, ale, wygrał piękny, stary pierścionek. Babcia, jak się o tym dowiedziała, to o mało nie umarła ze strachu. Bo co by się stało gdyby jednak dostał złą kartę? Zimno się robi na samą myśl, gdzie my byśmy wtedy mieszkali. Babcia wymogła na dziadku przysięgę, że nie będzie więcej grał w karty. Czy jej dotrzymał nie wiem, babcia chyba też nie wiedziała, bo nigdy się już więcej do tego nie przyznał. Ale lubił powtarzać, że każdy prawdziwy mężczyzna musi mieć jakąś pasję. Jeden lubi trunki, inny kobiety, inny uprawia sporty, a on ma we krwi hazard. Jedyną pasją mojego taty jest chyba praca. Czasami mówi, że on zaraz po mamie i nas, to najbardziej kocha swoją kolej. Mama mu wtedy dogaduje, że gdyby mógł, to spędzałby tam noc i
dzień. Zaczęłam od tego że się boję, że coś się może zmienić na gorsze. A to dlatego, że słyszałam jak mama z tatą rozmawiali. Tata mówił: - Od tak wielu lat trwa recesja w Kanadzie i w Stanach, więc naprawdę obawiam się, że to się może źle skończyć. Sama widzisz, moja droga, ilu naszych znajomych i przyjaciół potraciło swoje oszczędności i dorobek całego życia, a nabawiło się jedynie długów. - Tak, Ann mi mówiła, że jej mąż się martwi, że nie będzie mógł dłużej utrzymać gospodarstwa, bo nie przynosi dochodów. - Właśnie, farmerzy najbardziej na tym ucierpieli, i choć cała ich rodzina pracuje w gospodarstwie Ann, Jerry i ich dwóch synów, niewiele im to pomaga. Nigdy nie byłem zachwycony tym, że Ann wyszła za farmera. Ale teraz się o nich naprawdę boję, bo w sumie Jerry to niezły chłop i szczerze oddany rodzinie. Trzeba będzie im jakoś pomóc. - Ty myśl lepiej o swojej rodzinie – usłyszałam mamę. - Ann to też moja rodzina, przecież to moja siostra odpowiedział tata ostro. Byłam zaskoczona nieczułością mamy. Co prawda nie przepadałam za ciotką Ann, ale rozumiałam tatę, że martwi się o swoją siostrę. Tata tymczasem mówił dalej: - Wyglądało już na to, że wszystko najgorsze jest za nami, że ta wielka recesja dobiega końca. I może nawet tak jest, ale jeszcze zanim wszystko wróci do ładu, ile jeszcze firm i fabryk padnie. Ilu jeszcze ludzi straci pracę? - Dla mnie najważniejsze jest, że ty się utrzymałeś na swojej posadzie i nasza rodzina nie jest tak mocno zagrożona. Nie możesz mi mieć za złe, że najbardziej się boję o moje własne dzieci. - Nie mam ci za złe, Caroline, ale ja muszę patrzeć szerzej
na wszystko. Bo to nie tylko nasze dzieci, ale i nasz kraj, w którym te dzieci żyją. Kanada powinna się uniezależnić od Ameryki, od nich się wszystko zaczęło. Dalej już nie słuchałam. Nie chciałam! Bardziej niż słowa taty, lęk wywołał we mnie ton jego głosu. Taki, jakiego nie znałam. Pełen rezygnacji i bezradności. Zrobiłam to, czego babcia mnie nauczyła. Mówiła: - w chwili niepewności i zagrożenia pomódl się do Najświętszej Panienki o opiekę i protekcję. Tak też zrobiłam i zasnęłam w końcu. A ranek wstał śnieżny, ale słoneczny i świat wyglądał tak wesoło, że nie można było nawet przypuszczać, że mu grozi jakiekolwiek niebezpieczeństwo. Teraz już jest wieczór i zapisuję te wszystkie zdarzenia i moje obserwacje, ale chyba powinnam pisać częściej, bo nie nadążam ze wszystkim. Miałam też opisać nasz dom, jak on wygląda i ogródek, ale chyba zrobię to w następnej notatce, bo już muszę kończyć. Mam jeszcze do odrobienia zadanie z arytmetyki i muszę to zrobić na jutro. 3 kwiecień 1937 Już dawno nie było w domu tak wesoło, jak wczoraj. Nawet mama się w końcu zaczęła śmiać, choć początkowo myślałam, że zabije tatka ze złości. Kilka dni temu mama kupiła od chodzącego po domach handlarza dwa bardzo ładne dywany. Położyła oba w salonie i bardzo była z siebie dumna. Tata właściwie nic nie powiedział, kiwnął tylko głową, że mu się też podobają. Takim sprawami zajmuje się zawsze mama, a ojciec się do tego nie wtrąca. Dwa dni po zakupie do domu zadzwonił ktoś i przedstawił się mamie jako detektyw Clarke. Mama mówiła, że przez telefon go bardzo niewyraźnie słyszała i musiał kilka razy powtarzać to samo
zdanie. Spytał się mamy, czy ostatnio nie kupiła od domokrążcy żadnych dywanów. Mama powiedziała, że nie słyszy go dobrze, ale też spytała, o co chodzi z tymi dywanami. Wtedy detektyw Clarke powiedział, że handlarz, który sprzedaje te dywany nie jest uczciwy, nie jest zatrudniony w żadnej spółce handlowej i najprawdopodobniej te dywany są kradzione. Na koniec ostrzegł mamę, żeby nie kupowała u niego nic, bo może odpowiadać razem z nim za przestępstwo. Mama poczekała, aż Gordon wróci ze szkoły i kazała mu oba te dywany wynieść na strych i schować w najdalszym kącie. Kiedy mama to opowiadała przy obiedzie, tata wyglądał tak, jakby go bolały wszystkie zęby. Miał wyjątkowo skrzywioną twarz i ręką trzymał się za usta i szczękę. Mama w końcu powiedziała bezradnie: - No przecież skąd ja mogłam wiedzieć, że on jest nieuczciwy. Tylu sprzedawców krąży po domach, przecież nie sposób wszystkich znać. Niepodobieństwem jest oskarżać mnie o jakieś przestępstwo, o którym nie miałam pojęcia. Gordon, który właśnie studiuje prawo i uważa, że jest najmądrzejszy na świecie, powiedział; - Ignorancja nie jest czymś, co może usprawiedliwiać łamanie prawa. - Gordon, przestań, - powiedział tata dziwnym głosem. A potem wybuchnął serdecznym śmiechem. My wszystkie trzy, mama, Lucy i ja, spojrzałyśmy na niego w popłochu. Mamę nam zabierają do więzienia, a ojciec z rozpaczy postradał zmysły – pomyślałam. Ale tata zaczął opowiadać. Kiedy zobaczył te dywany, które zresztą bardzo mu się podobały i naprawdę nie ma nic przeciwko nim, przyszedł mu do głowy iście szatański pomysł.
Namówił swojego kolegę, którego głosu mama jeszcze nie znała, żeby zatelefonował do nas i udawał detektywa. - To znaczy, że nie było żadnego detektywa i moje dywany są w porządku? – zapytała wolno mama. Trzymała w ręku uniesiony nóż, bo właśnie kroiła pieczeń dla każdego z nas. - Tak, kochanie – śmiał się tata. –Nie musisz się o nic martwić. Mama miała w oczach mord, i wyglądała jakby chciała użyć tego noża na tatę. A my nie wiedzieliśmy, czy wybuchnąć śmiechem, czy bronić ojca. Przy stole zapanowała cisza. Mama staranie odłożyła nóż i wytarła ręce w serwetkę. A potem wolno wyszła do kuchni. Tata miał niepewna minę. Wstał i poszedł za mamą. Ale zanim wyszedł, rzucił przez ramię - Gordon, skocz na górę i przynieś te dywany. My obie, ja i Lucy, pomogłyśmy mu i szybko dywany znalazły się na swoim miejscu. Kiedy tata przyprowadził mamę, już siedzieliśmy przy stole. Mama miała twarz już uśmiechniętą, ale na policzkach ślady łez. Tata chyba tym razem przesadził. Przy obiedzie jednak sama nawiązała do tego żartu ojca i w końcu mogliśmy się porządnie z tego pośmiać. Lubię takie wieczory w domu, z całą rodziną. Kiedy razem słuchamy radia, rozmawiamy, albo śmiejemy się, mam uczucie, że razem jesteśmy tacy silni i mocni, że nic nas nie może złamać. Czuję się wtedy bezpieczna i kochana. Ale miałam opisać mój dom i okolice. Jest naprawdę duży. Kiedyś jeszcze, kiedy żyli babcia i dziadek i Pat była w domu, wszyscy się mieściliśmy i każdy miał swój kąt, wprawdzie my trzy dziewczyny musiałyśmy się spać w jednym pokoju i nieraz się kłóciłyśmy, ale ogólnie było wesoło i gwarno. Kiedyś jeszcze dawniej, ledwo to pamiętam, na dole, w służbówce przy kuchni,
mieszkała dziewczyna, która pomagała mamie w prowadzeniu domu. Ale o tym pamiętam tylko dlatego, że opowiadali mi starsi. Do domu wchodzi się po trzech schodkach, jest mały ganek i balustradka. W środku jest nieduży korytarzyk, z którego wchodzi się do salonu. Salon ma gazowy kominek i duże okno. Stoi w nim kanapa, dwa fotele, etażerka i dwa okrągłe stoliki, przy których stoją małe krzesełka. Z salonu prowadzą podwójne drzwi do jadalni. Króluje tam wielki stół i osiem krzeseł. A pod ścianą komoda. Z jadalni wchodzi się do następnego pokoju, który tak właściwie nie wiem do czego służy. Stoi tam bieliźniarka z obrusami i serwetami, oraz szafa, gdzie mama trzyma lepszą zastawę i szkło. Z tego też pokoju prowadzą drzwi do sypialni Gordona, do służbówki, do kuchni i do piwnicy. Piwnica jest duża, pod całym domem, też składa się z dwóch pomieszczeń. Nie lubię tam schodzić, wydaje mi się, że tam grasują jakieś widma i zmory. Rodzice śmieją się ze mnie i mówią, że oprócz myszy, które się pokazują od czasu do czasu i których nasza leniwa Nelly nie zdążyła połapać, nic nie grasuje. W piwnicy są różne dżemy, kompoty, kasze i inne wiktuały. Żeby pójść na pięterko, trzeba się cofnąć do jadalni, bo tam są schody na górę. Na górze są trzy sypialnie, i łazienka. I oczywiście długi korytarz. Zimą dom nie jest tak mocno ciepły, ale mamy cieplutkie puchowe pierzynki, a na dole grzeje kominek. Latem za to jest bardzo przyjemnie i chłodno. Ogródek z tyłu domu jest prostokątny. Na samym końcu stoi szopa, w której tata trzyma swoje różne narzędzia i łopaty. Jest też warzywnik. Zajmuje się nim mama, ale ja i Lucy jej pomagamy. Pielenie należy do nas. Na szczęście nie jest duży, bo ja nie bardzo lubię pielić. Rośnie też dużo kwiatów, które mama zrywa do wazonu. Najbardziej lubię floksy. Pachną tak słodko w całym domu, kiedy stoją na
stole w jadalni. Szkoda, że są bardzo nietrwałe. Kilka lat temu w rogu ogrodu rosło wielkie drzewo, tata nam tam zrobił domek między gałęziami. Ależ to była świetna zabawa, siedzieć tam wieczorem przy świeczce, i opowiadać sobie historie o duchach. Mama się zawsze bała, że podpalimy całą posesję i upominała Gordona, żeby nas pilnował. Ponieważ tylko my mieliśmy taki schowek na drzewie, to tu się schodziliśmy najczęściej całą nasza paczką. Czasami w domku na drzewie było ciasno. Nie ma już tego drzewa, ani domku na nim, bo którejś wiosny niespodziewanie przyszła potężna burza i piorun walnął w to drzewo. Mama aż dała na mszę dziękczynną, że w tym czasie siedzieliśmy w domu, a nie jak to zwykle bywało w domku na drzewie. Jest jeszcze jedno drzewo, z boku naszego ogrodu, nie takie stare i duże jak tamto, ale mama nie pozwoliła tacie zbudować tam dla nas domku. Powiedziała, że ten piorun był ostrzeżeniem. Pozwoliła jedynie zawiesić na nim huśtawkę. Ta huśtawka wisi na drzewie do tej pory. Robimy też ogniska w ogródku, w starej metalowej beczce przeciętej na pół, obłożonej dla bezpieczeństwa kamieniami. Pieczemy kartofle albo kiełbasy, śpiewamy, opowiadamy sobie żarty i różne historie. Czasami przychodzi sąsiadka z naprzeciwka. Ona zna dużo ciekawych historii, a jak zacznie opowiadać o duchach, to obie z Lucy boimy się potem w nocy wyjść z pokoju do łazienki. Mimo to lubię, kiedy ona zgadza się do nas przyjść. Cała młodzież ją lubi. Nazywamy ją Ciotka Clara. Ciotka Clara mieszka sama. Podobno kiedyś miała męża i dwie córki, ale oni już dawno pomarli. Nie ma wnuczków, a przynajmniej nie ma ich tutaj, w London. Nikt tak naprawdę nie wie ile ona ma lat, ale jest bardzo stara. W zimie, chłopcy
odśnieżają jej schody, a w ciągu roku każda z gospodyń robi jej zakupy, albo zaniesie talerz gorącej zupy. Właściwie pomaga jej całe najbliższe sąsiedztwo. Ale ciotka Clara za to zawsze wie, co jest najlepsze na kolkę u dziecka, a co na kaszel u starszych. I zawsze stara się pomóc. Nieco dalej, prawie przy skrzyżowaniu naszej ulicy Dreaney i Layard mieszka nasz nauczyciel. Nazywa się Samuel Lukewood. Ma trzy córki, wszystkie młodsze ode mnie. Jego żona zniknęła kilka lat temu. Właśnie tak! Zniknęła! Pewnego dnia zauważyliśmy, że jej nie ma. To znaczy ja właściwie nic nie zauważyłam, ale słyszałam, jak mama rozmawiała z sąsiadką obok. Pani Nigiell, mieszkająca obok nas po prawej stronie była zdania, że Lucy Lukewood po prostu umarła i wyprawili jej cichy pogrzeb. Właściwie do dzisiejszego dnia nikt nic nie wie na pewno. Nikt też nie odważył się zapytać nauczyciela. Nikt, oprócz Ciotki Clary. Ale i ona nic się nie dowiedziała. Samuel zbył ją grzecznie, ale stanowczo. Clara kiedyś, kiedy mama ją zaprosiła na kolację, powiedziała; - Po prostu znalazła sobie kogoś i uciekła od niego. Za co ja jej nie potępiam, bo Sam jest szalenie nudny dla mnie, która mam już swoje lata, a co mówić dla takiego skowronka, jakim była Lucy. Jedyne, za co ją potępiam, to za to, że zostawiła dzieci. Zwłaszcza córki. Córki muszą mieć matkę. I wy obie, Evelyn i Lucy o tym pamiętajcie i szanujcie swoją mamusię. Pamiętam, jaki przeszedł mi ciepły prąd przez serce, wtedy kiedy Ciotka to mówiła. To musi być straszne, wychowywać się bez mamy. Tatka kochamy przecież bardzo, ale to dzięki mamie jest w domu ciepło, przytulnie i tak, że się chce wracać do tego domu nawet po najlepszej zabawie. Jak na komendę obie przytuliłyśmy się do mamy. Ta rozmowa zmieniła też mój stosunek do dziewcząt
nauczyciela. Zrobiło mi się ich żal i postanowiłam się z nimi trochę zaprzyjaźnić. Najstarsza Isabel jest młodsza ode mnie o dwa lata, potem jest Veronica i Agnes, obie mają po jedenaście lat, bo są bliźniaczkami, chociaż wcale nie są do siebie podobne. Napisałam, że po naszej prawej stronie mieszka pani Nigiell z mężem, Paulem i dwoma dorosłymi synami. Nic ciekawego o nich nie mogę napisać, chociaż pani Nigiell odwiedza często moją mamę. Obaj synowie, Ron i Steve pracują w fabryce Forda. Z lewej strony naszego domu mieszkają państwo Smith. Allan i Emma. Nie są młodzi, ale też trudno powiedzieć żeby byli starzy, choć pani Emma ma srebrne pasemka we włosach. Oboje są bardzo mili i przyjacielscy. Nie mają dzieci. Może dlatego pani Emma często zaprasza mnie i Lucy do siebie i częstuje nas herbatą albo lemoniadą. I często pyta nas, czy chcemy żeby nam zagrała. Pani Emma gra na pianinie. Nie znam się bardzo na takiej muzyce, ale to co gra pani Emma podoba mi się szalenie, a jednocześnie wywołuje we mnie poczucie jakiegoś niezrozumiałego smutku. Czasami nawet mi się łzy zakręcą w oczach. Lubię panią Emmę. Jest taka ciepła, dobra i mądra. Właściwie nawet nie wiem, dlaczego tak mówię, ale takie robi na mnie wrażenie. Kiedy rozmawia ze mną, czuję się jakbym była zupełnie dorosła, kiedy o coś pyta, mam uczucie, że naprawdę zależy jej na moim zdaniu. Czasami myślę, że gdybym miała jakąś poważną sprawę czy strapienie, to chyba jej pierwszej spytałabym się o radę. Czuje się trochę nielojalna wobec mamy, kiedy tak myślę, ale czasami takie myśli są poza moją kontrolą. Po obu stronach naszej ulicy domki są ustawione rzędem, jeden blisko drugiego, ale każdy z tyłu posiada większy lub mniejszy ogródek. Ponieważ mieszkam tu od urodzenia, znam
wszystkich, ale oczywiście nie będę o wszystkich opowiadać, ot, czasami może coś wspomnę, jeśli będzie taka potrzeba. Tata, który miał trzynaście lat, kiedy się z dziadkami i ciotkami tu wprowadził, mówi, że ta ulica wtedy wyglądała dokładnie tak samo jak teraz. Dziwne jest tak pomyśleć, że od ponad trzydziestu lat, odkąd nasza rodzina tu się wprowadziła, nic się nie zmieniło. Ale z drugiej strony cieszę się, że ten dom nasiąknięty jest tylko naszymi emocjami, radościami i smutkami, bo przed nami tu nikt nie mieszkał. Mieszka tu jeszcze kilkoro dzieci z naszej szkoły. Na Layard pod 623 mieszka Jerry i Rosie. Z Rosie chodzę do jednej klasy. Na Dreaney 90 mieszka Ellen, moja najlepsza przyjaciółka. Potem trochę dalej, po drugiej stronie ulicy mieszkają bracia Scott. Mike i Jim. Największe łobuziaki w szkole. Acha, jeszcze na drugim rogu skrzyżowania Layard i Dreaney, dokładnie naprzeciwko domku nauczyciela, jest duża wysoka budowla. Inaczej tego nazwać nie mogę, dlatego że wygląda to jak kościół i nawet ma niedużą dzwonnicę z dzwonem w środku. Kiedyś naprawdę mieścił się tam kościół i myślę, że po to została ta budowla postawiona. Chyba od tysiąc dziewięćset dziewiętnastego według słów taty, do tysiąc dziewięćset dwudziestego szóstego był tam kościół grecko katolicki. Zaraz potem objęli to we władanie Niemcy zamieszkali w London i urządzili tam salę pamięci żołnierzy niemieckich poległych w pierwszej wojnie światowej, oraz coś w rodzaju niemieckiego klubu. Nawet tak to nazwali Langemarck Hall. Tata, jak o tym mówi, to mu zęby zgrzytają. Wydaje mi się, że nie bardzo lubi Niemców. Dopiero rok temu budynek przejęli Ukraińcy i utworzyli tam Narodową Ukraińską Federację. A dzwon kościelny jak był, tak jest. Z kolei z drugiej strony naszej ulicy, ale bliżej Hamilton, po
jednej stronie jest sklep z używanymi meblami. Prowadzą go państwo Kamyński. To jest taki sklep, do którego można zanieść meble, które nie są potrzebne w domu i oni to sprzedadzą, oczywiście biorąc sobie jakiś procent. Mama czasami tam wstawiała jakiś niepotrzebny mebel, ale też kupowała coś od nich. Lubimy z Ellen tam zaglądać, nie po to żeby coś kupić, ale żeby popatrzyć na cudze meble i powyobrażać sobie historie związanych z nimi ludzi. Oglądając jakieś umeblowanie sypialni, albo komplet do jadalni, dorabiamy z Ellen przygody i przeżycia danej osoby albo rodziny. Nadajemy im imiona i wyobrażamy sobie losy i powody, jakie zmusiły ich do pozbycia się takiego mebla. Czasami są to historie wzruszające, a czasami tragiczne, a niekiedy zabawne lub bzdurne. Ale zawsze się przy tym wybornie bawimy. Kiedyś nawet pani Kamyński wyprosiła nas ze sklepu, bo powiedziała że wprowadzamy za dużo wrzawy. Na skrzyżowaniu Hamilton i Dreaney jest rzeźnik. Już od bardzo dawna. Teraz sklep prowadzi syn starego Tima, Cory i jego żona Sue, ale mama opowiada, że wiele lat temu, kiedy jeszcze Tim sprzedawał mięso, a Cory był bardzo młody, matka Cory’ego, a żona Tima, jednej nocy dostała szału. O mało co ich obu nie pozabijała. Złapała siekierkę do dzielenia mięsa i rzuciła się z nią na męża. Tim się uchylił, więc szalona Betty pobiegła z siekierką do pokoju syna. Na szczęście Tim podążył za nią i wyrwał jej mordercze narzędzie. Betty wtedy tak jak stała, w nocnej bieliźnie, wybiegła na dwór. Z krzykiem biegała po Hamilton i Dreaney, dopóki sąsiedzi się nie pobudzili i nie pomogli Timowi ją złapać. Była zima, więc Betty nabawiła się poważnej choroby. Ledwo się z niej wygrzebała. Kiedy już wyzdrowiała, wyglądało, że wszystko wróciło do normalnego stanu. Niestety, nie na długo.
Ataki szału zaczęły się znów powtarzać. Coraz częściej i częściej. I zawsze były pełne agresji. W końcu Tim nie wiedział już, co ma robić, chował wszystkie ostre narzędzia: noże, tasaki, nawet widelce. Bał się, że w końcu którejś nocy Betty się uda. Nareszcie kiedyś sąsiedzi zadzwonili do szpitala dla psychicznie chorych, przyjechali sanitariusze i zabrali ją. To się powtarzało przez kolejny rok, może dłużej. Któregoś dnia jednak na sklepie Tima pokazała się klepsydra. Jego żona, szalona Betty, jak ją tu wszyscy nazywali, zmarła w szpitalu. Tim podobno nigdy się nie otrząsnął po jej śmierci. Mama mówiła, że szalona czy nie, kochał ją bezgranicznie. W kilka lat potem i on odszedł, a sklep przejął Cory, który już przedtem pomagał ojcu. Prowadzi go do dziś. Mama niekiedy wysyła mnie tam po funt czy dwa mięsa, a ja zawsze staram się być dla Corego bardzo miła i przyjacielska, bo wyobrażam sobie, że musiał bardzo cierpieć, kiedy działy się te wszystkie historie z jego mamą i prawdopodobnie w szkole inne dzieci mu dokuczały. Teraz wprawdzie jest dorosły, ma co najmniej ze trzydzieści lat i wiem, że to było dawno, a Cory wcale nie wygląda na kogoś, kto cierpi. Przeciwnie, jest zawsze uśmiechnięty, pożartuje ze mną jak z innymi klientkami i w ogóle wydaje się zadowolony z życia. Jego żona Sue jest bardzo ładna i miła, i mają dwie rozkoszne córeczki. Ja jednak zawsze pamiętam o tym, co opowiadała moja mama i wciąż widzę w nim małego, zastraszonego chłopca. Rozejrzałam się po ulicy. Nieprawdopodobne. Przez moment, przez jedno mgnienie oka, zobaczyłam ludzi, którzy żyli tu kiedyś. Nauczyciel Samuel, ciotka Clara, szalona Betty. Ludzie, którzy zostawili po sobie jakiś ślad na tej ulicy, tchnienie historii, cień przeżycia. - Ja gadam i wołam, a ty z tej strony – Rafał wynurzył się
zza załomu muru. – Mańcia, co ty tu robisz? Aaa…wciągnęły cię te pamiętniki. Mówiłem, że będziesz mnie po nogach całować. - Popatrz Rafałku, tu naprzeciwko, gdzie mieszka ta starsza pani, która nam powiedziała, żebyśmy nie blokowali jej parkingu, mieszkała ciotka Clara. Nikt nie wiedział ile miała lat, ale dużo. Tam na rogu, przy Hamilton, gdzie jest sklep z mięsem, siedemdziesiąt lat temu też był sklep mięsny, prowadził go stary Tim, a potem jego syn Cory. - A teraz prowadzi ten facet, co robi do ciebie oko, ile razy zajrzysz po mięso. To też jakaś rodzina tamtych? - Nie wiem, ale na przykład ten dom na rogu, który jest przerobiony z kościoła, to kiedyś był rzeczywiście kościół, potem niemiecki klub, a w końcu ukraińska organizacja narodowa. Domem mieszkalnym jest od może trzydziestu lat. Może dłużej. Dokładne nie wiem. Jeszcze! Dalej wprawdzie wygląda na kościół, jedynie dzwon zdjęli. - Nam się wydaje, że się od nas świat zaczął, a tu popatrz. W tym domu i na tej ulicy toczyło się życie, kiedy nas jeszcze nie było na świecie. - I miejmy nadzieję, będzie się toczyć, kiedy nas już nie będzie. - Taka świadomość powinna nas uczyć pokory wobec życia i przemijania czasu. - Może tak, ale bez przesady z tą pokorą, każdy ma swój czas tu na ziemi i swoją szansę i chyba nie chodzi o to, żeby spędzić to życie bijąc się w piersi. – powiedziałam i zaraz przypomniała mi się Evelyn. Ona też mówiła, że nie ma zamiaru być pokorna, ani potulna. Natychmiast do niej zatęskniłam, do jej słów, rozrzuconych niedbale na kartkach zeszytu. Do jej postaci siedzącej na moim
stole, mimo że momentami miałam wrażenie, że to, co się zdarzyło dzisiaj po południu tylko mi się przewidziało. - Na jaki temat zamilkłaś, Mańcia? Na temat tej pokory, czy przemijania czasu? Już otwierałam usta, żeby mu powiedzieć o wizycie Evelyn, ale zaraz je zamknęłam. W porę przypomniałam sobie, jaki Rafał jest zabobony i płochliwy, jeśli chodzi o wszystko co jest związane ze śmiercią, duchami i tym drugim, podobno lepszym światem. Jeszcze strzeli mu do głowy, żeby się stąd wyprowadzać, kiedy się dowie, że nas odwiedza duch. Nie, nie! Nie bez powodu Evelyn pokazała się tylko mnie. Wiedziała, że z chłopem nie ma co zaczynać, bo przy pierwszym jej pojawieniu zejdzie na zawał. - A nic, myślę sobie o tym, co czytałam. Później ci opowiem, czego się dowiedziałam, ale na razie jestem na samym początku. - Czyli mam ci nie przeszkadzać, tak? - Domyślny chłopiec! „Chłopiec” szczęśliwie wycofał się z powrotem do ogrodu, a ja wróciłam do mojego skarbu. 28 kwiecień 1937 Trzy dni temu była straszna burza śnieżna. Napadało tyle śniegu, że rano trudno było wyjść z domu. Nie było bardzo zimno, więc nawet była fajna zabawa przy odśnieżaniu, kiedy wszyscy sąsiedzi wylegli przed domy i wśród żartów, śmiechu i zabawy w śnieżki każdy odśnieżał swój kawałek ulicy. A dziś całkiem inaczej. Od dwóch dni leje nieprzerwanie deszcz. Boże drogi, chmura się urwała, czy co? 7 maja 1937
Nie do uwierzenia! Cały czas pada. Z małymi przerwami i kiedy mamy już nadzieję, że to koniec i wyjdzie słońce i wszystko osuszy i wypogodzi, deszcz znów zaczyna padać. Kilka dni temu tato wrócił z pracy z wiadomością, że ulica Richmond jest zalana na kilka stóp wysokości. Tak samo ulice Front i Wellington. Radio cały czas nadaje komunikaty o stanie wody i ten stan jest niestety coraz wyższy. Nasz burmistrz, pan Wenige, przemawiał przez radio i prosił ludzi, żeby zachowali spokój. Chyba jestem w duszy zła, bo chociaż mi żal ludzi, którzy potracili domy i cały majątek swojego życia, dziękuję Bogu, że ta powódź nas nie dotknęła. Wprawdzie w piwnicy było trochę wody, ale to jest nic z porównaniu z tym, co przeżyli inni. Nasz dom jest niedaleko rzeki, ale ta część dzielnicy jest położona na dużym wzniesieniu. Kilka kilometrów dalej, w stronę Richmond, jest duże rozlewisko Tamizy i tam chyba najbardziej wylało. 15 maja 1937 Dzięki Bogu, już się ten koszmar skończył. Ale straty są ogromne. Kilka osób utonęło, prawdopodobnie chcąc ratować swój dobytek. Całe rodziny zostały bezdomne. Miasto dało im tymczasowe schronienie w dużym budynku na ulicy Dundas. Mieściły się tam kiedyś jakieś biura i ajencje, a teraz miał powstać tam nowy hotel. No i właśnie dostał pierwszych gości, tylko tyle, że mieszkających za darmo. Wszyscy, których powódź nie dotknęła, zbierają co mogą, ubrania, jedzenie, koce, pościel, zanoszą do Czerwonego Krzyża. Ludzie opowiadają, że takiej powodzi nie widzieli od pięćdziesięciu lat. Początkowo nikt nie myślał, że ta ulewa może mieć takie tragiczne skutki. Czytałam w London Free Press, że
kiedy wody zaczęło przybywać w tak szybkim tempie, jakaś rodzina jęła pakować swój dobytek na samochód, żeby uciekać. Niestety, woda doszła do takiej wysokości, że samochód nie mógł przejechać. Piękne, bogate i dopiero co wybudowane domy wzdłuż rzeki na ulicy Front znalazły się prawie pod wodą. Straż pożarna zaczęła ewakuować mieszkańców z ich domów Ludzie stawali na dachach, żeby woda ich nie dosięgła. Miasto wygląda strasznie po tych dwóch tygodniach. Drugim miejscem, gdzie powodzianie otrzymują pomoc i schronienie, są budynki YMCA. Poszłyśmy tam z Ellen wczoraj, spytać czy możemy jakoś pomóc. Mama naszykowała mi cały kosz różnego jedzenia, żebym ze sobą zabrała. To samo zrobiła mama Ellen. Przyjęli nas tam z otwartymi ramionami. Potrzebna jest każda para rąk, do szycia, do dzielenia jedzenia, do zajmowania się dziećmi, których matki nie mogą się nimi zająć. Gordon ze swoimi kolegami z uniwersytetu też się zgłosił do pomocy. Chłopców skierowali do odbudowania domów, oczyszczania miasta, usuwania połamanych drzew. Czy jeszcze kiedyś nasze miasto będzie wyglądało tak, jak przed powodzią?
Rozdział IX Lucyna i Bajka stwierdziły, że zdecydowanie mam za mało rozrywek i z racji tego, że ogród już funkcjonuje, trzeba zrobić jego oblewanie, bo na oblewanie domu jeszcze za wcześnie. To znaczy one tak stwierdziły, bo ani ja, ani Rafał nie mieliśmy o niczym zielonego pojęcia. Wczesnym letnim popołudniem w sobotę, Rafał coś sobie tam majstrował w ogródku, naprawiał chyba płot, czy bramę, ja w towarzystwie nieodłącznych czworonogów, Princa i Smokey, usiłowałam pielić mój ogródek warzywny. Nie było na szczęście zbyt gorąco, ale i tak pielenie było zajęciem, którego szczerze nie lubiłam. Princuś położył się na drewnianych balach, które tworzyły obramowanie ogródka. Smokusia, jak gospocha, była tuż przy mnie i wsadzała nos w każdą czynność, którą wykonywałam. Można powiedzieć, że sprawdzała, czy wyrywam właściwie zielsko. Obie miałyśmy prawdopodobnie jednakowe pojęcie o tym, co robię. Telefon jak zgrzytnięcie noża po szkle zakłócił to błogie popołudnie. - Macie piętnaście minut na doprowadzenie się do stanu, w którym możecie się pokazać ludziom – wyrzuciła z siebie Bajka. - Co? – nie zrozumiałam. Ale w słuchawce odpowiedziała mi cisza. - Kto to był? - Bajka, ale za nic na świecie nie wiem, o co jej chodziło. Powiedziała, że mamy piętnaście minut, żeby się pokazać ludziom… - Jakim ludziom? - Nie wiem, bo odłożyła słuchawkę. - No to zadzwoń do niej, bo pewnie niechcący się rozłączyłyście.
W telefonie Bajki, zarówno domowym, jak i komórkowym, odezwała się automatyczna sekretarka. Zadzwoniłam do Lucyny. To samo. - Rafał, nie wiem co o tym myśleć? Obie nie odbierają. - Nic nie myśl, zaraz się przekonamy, piętnaście minut nie wieczność. - Ale ona wyraźnie powiedziała, że mamy się doprowadzić do stanu, w jakim można się pokazać ludziom. - No a co, nie jesteśmy w takim stanie? Ja tam się mogę tak ludziom pokazać. A ty zawsze jesteś piękna! Ot, rozmowa z chłopem! Wprawdzie takie oświadczenie Rafała miło mnie pogładziło po sercu, ale nie rozwiązało sprawy. On wyglądał nieźle. Ubrany tylko w krótkie spodenki i sandały, od góry świecił gołym torsem. Ale czy to facetom wiele trzeba? Ja jednak potrzebowałam natychmiastowego, bliskiego kontaktu z lustrem. Na wszelki wypadek. Okazało się, że miałam świętą rację. Przedstawiałam obraz godny ogrodniczki amatorki. Czyli raczej żałosny. Rozmazana ziemia na nosie, twarz zgrzana i czerwona, szaleństwo na głowie. O starych rybaczkach i podkoszulku, który miałam na sobie, nawet nie wspomnę. Kwadrans to niezbyt dużo czasu, ale zrobiłam co mogłam. W chwilę potem usłyszałam wrzawę w ogródku. Brzmiało to tak, jakby tłum ludzi nawzajem się przekrzykiwał. - Chryste, co ta Bajka wykombinowała? Najgorzej się zadać z wariatką! Nieśmiało pokazałam się w drzwiach prowadzących do ogródka. Z tłumu wyłowiłam Lucynę i jej męża, Pawła, oraz Bajkę i Krzysia. Nie był też to znów aż taki tłum, jak początkowo mi się wydawało. Może ze dwanaście, czternaście osób. Większości wprawdzie nie znałam, ale mignęła mi twarz
Kim i Mika, oraz sąsiadki o dwa domy dalej, z którą wymieniałam pozdrowienia na ulicy. Przede wszystkim dostrzegałam jednak przerażenie i obłęd w oczach Rafała, otoczonego wianuszkiem gości. - A zawsze udawał, że jest taki chwat- pomyślałam. - No, nareszcie się hrabina pokazała- dopadła mnie Bajka. – Chodź! - Bajka, o co tu chodzi, ja tych ludzi przecież nie znamsyknęłam cicho. - Ładnie wyglądasz, miałam dobry pomysł, że zadzwoniłam i cię uprzedziłam – paplała ciągnąc mnie za rękę. - Kim i Mike, ich znasz, - Bajka przeszła na angielski. To jest Nelly i Tom, wasi sąsiedzi z drugiej strony. Z przylepionym na twarzy uśmiechem podawałam mężczyznom rękę, kobiety obejmowały mnie ramionami. Dalej nie byłam przekonana do pomysłu Bajki. - A tu polska część London, - ciągnęła moja koleżanka niezrażona. - Iwona i Wiesiek, Maryla, Kacper i Jagoda. Powinni dobić jeszcze Dorota i Andrzej. Lucyna doszła do nas i od razu zaczęła rzeczowo. - Kobieto, powiedz gdzie masz jakieś szkło. I widelce. Wszystko inne mamy ze sobą. Dopiero teraz zobaczyłam, że stół na patio zastawiony jest półmiskami, salaterkami i wszelkim innym dobrem. Były nawet papierowe talerzyki. Oczywiście bateria trunków. - Czekajcie, trzeba dać gospodarzom coś szybkiego na wzmocnienie, żeby się pozbierali po szoku którego doznali na widok powitania jakie im urządziliśmy. Lucyna wniosła szklanki i kieliszki. Paweł nalał mnie i Rafałowi czegoś i kazał nam wypić do
dna. Przełknęłam pieczenie w gardle i za chwilę poczułam miłe rozluźnienie w całym ciele. - Witamy was moi drodzy w naszym nowo odrestaurowanym ogródku. Odrestaurowanym wprawdzie nie do końca, bo mu jeszcze wiele brakuje, ale robimy co możemy uroczystym tonem zaczął Rafał. Też widać już nieco rozluźniony. Impreza oblewania ogrodu dalej potoczyła się gładko i zabawowo. Rozmowy toczyły się dwujęzycznie, tłumaczyliśmy Kanadyjczykom nasze żarty i zwyczaje. Później Rafał wyniósł na zewnątrz laptop i włączył muzykę. Tańczyliśmy na trawie, a Prince i Smokey obszczekiwały kręcące się pary. Szybko rozmroziłam różne mięsiwa, które miałam w lodówce i natarłam przyprawami. Miałam je zamiar pod wieczór rzucić na grilla, bo nie miałam wątpliwości, że impreza przeciągnie się długo w noc. Bajka i Lucyna miały wspaniały koncept. Poznaliśmy fajnych ludzi, których pewnie też byśmy poznali kiedyś, ale one od razu wprowadziły nas w londoński polski światek. Okazało się też, że dostaliśmy od naszych gości składkowy prezent do ogrodu: kominek grill, w którym mogliśmy zarówno palić ogień, jak piec kiełbaski, czy ziemniaki. Chyba wtedy po raz pierwszy poczułam, że zmiana miasta nie była takim najgorszym pomysłem. Wprawdzie dom podobał mi się od razu, ale miasto jednak nie za bardzo i ciągle odczuwałam brak znajomych i koleżanek. Bajka i Lucyna musiały to wyczuć i stąd ta impreza. Byłam im za to serdecznie wdzięczna. - Dziewczyny, - powiedziałam późną nocą, żegnając moich gości –przyznam, że wprawdzie początkowo byłam nieco zaskoczona tym napadem na nas, ale stwierdzam, że miałyście wyśmienity pomysł.
* Z niecierpliwością i zaciekawieniem wróciłam do pamiętników Evelyn. Spotkała mnie jednak niemiła niespodzianka. Kolejne kartki nie nadawały się do odczytania. Pismo było rozmazane i tak rozmyte wilgocią, że nie mogłam odróżnić prawie żadnych słów. Właściwe to oczekiwałam każdego dnia pojawienia się Evelyn, bo jeśli potrzebowała czegoś ode mnie, to powinna mi co nieco wyjaśnić, albo przynajmniej naprowadzić na właściwą drogę. Ale dni mijały, a moja astralna znajoma się nie pojawiała. Z drugiej strony zaczęłam się zastanawiać, czy nie uległam jakiejś autosugestii, po przeczytaniu pierwszych stron pamiętnika i sobie jej nie zmyśliłam tak przekonywująco, że sama w to uwierzyłam. Chociaż psy zdecydowanie zareagowały tak, jak mogłam się spodziewać. Kolejne notatki w brulionach pochodziły już z roku tysiąc dziewięćset trzydziestego ósmego. Nie były zbyt wyraźne, ale jednak dawało się odczytać, choć też nie każde słowo. Lata przebywania pamiętników w bliskim kontakcie z wilgocią zrobiły swoje. Evelyn opisywała życie szkolne, rozmowy z Ellen, swoje dziewczęce marzenia. Pojawił się również cień obaw o to, co się działo na świecie. Opisywała niepokoje, jakie zaczęły targać Europą. Evelyn regularnie widać słuchała rozmów rodziców przez ścianę pokoju i było widoczne, że przywiązuje wagę do tego, co mówił ojciec. Na stronach pamiętnika pojawił się też ktoś nowy. Na imię miał Frank i ze zdziwieniem skonstatowałam, że nazwisko miał polskie. Woyciechowski.
Upał zrobił się nie do wytrzymania. W domu nie było klimatyzacji i pewnie przez najbliższe lata jeszcze nie będzie, bo remont jednak obciążył nasz budżet dość poważnie i ciągle były inne ważniejsze sprawy. Ratowaliśmy się wiatrakami, oraz metodą, która dawała niezły rezultat. Otwieraliśmy okna na noc, kiedy zaczynało się ochładzać, a rano zamykaliśmy je szczelnie, żeby nie wpuszczać do domu ciężkiego, naładowanego gorącą wilgocią powietrza z dworu. Od niespodziewanego garden- party które nam urządziły dziewczyny minął miesiąc i na świecie zapanował lipiec, jeden z najgorszych miesięcy, jeśli chodzi o parność w powietrzu w tej części Ontario. Na najbliższy piątek zostałam zaproszona na babskie pogaduszki do Iwony. - Zabierz ze sobą kostium kąpielowy- dodała przez telefon, podając mi adres, który i tak okazał się niepotrzebny, bo pojechałyśmy jednym samochodem. Lucyna, Bajka i ja. - Masz basen? – jęknęłam z zachwytem. - No, mam! - Nie wiesz co robisz, nieszczęsna, będę twoim stałym gościem. - Jakoś to może przeżyję - roześmiała się Iwona. Iwona i Wiesiek mieszkali w północnej części miasta. Dziewczyny były już tam kilka razy, więc nie było problemu z trafieniem. Lubię takie babskie wieczory, kiedy kobiety mogą otworzyć przed sobą nawzajem dusze, wyrzucić swoje bolączki, swoje radości i zwątpienia, podzielić się radami, wesprzeć wzajemnie. Mąż, jakkolwiek najukochańszy i najlepszy, nie zrozumie kobiety tak, jak druga kobieta. Tego też mnie już życie nauczyło. Poza tym nie wszystko można powiedzieć mężowi. Wszystkie byłyśmy mniej więcej w jednym wieku, więc te same
lub podobne sprawy nas dotyczyły. Spotykałyśmy z tymi samymi się dylematami. Pani domu otworzyła nam ubrana w kostium kąpielowy. - Fajnie, że jesteście. Czekałyśmy już tylko na was. Przebierzcie się tu i od razu skoczymy do basenu. Nie jest duży, ale zanurzenie się w chłodnej wodzie w taki upał to lepsze niż wszystkie wentylatory i klimatyzacje świata. Zwłaszcza, że nie wiem jak was, ale mnie tłuką te cholerne uderzenia gorąca. - Właśnie za to cię kocham Iwonko. Za twoją otwartość – powiedziała Lucyna. U Iwony poznałam jeszcze dwie kobiety, Ewę i Jolantę. Przygotowałam na to spotkanie lekką sałatkę owocową. Była bardzo orzeźwiająca i niezbyt słodka. Upał był taki, że jakiekolwiek jedzenie stawało w gardle. Wzięłyśmy sobie po czarce ponczu, który przygotowała chyba Ewa i poszłyśmy na zewnątrz. Basen zaskoczył mnie całkowicie. Przygotowana byłam na murowany, wkopany w ziemię i w ogóle taki bardziej trwały. Okazało się, że jest to okrągła konstrukcja plastikowo- metalowa w kolorze niebiesko- białym, o średnicy około sześciu metrów i wysokości mniej więcej półtora metra. Drabinka z czterema schodkami umieszczona była na bandzie basenu. Cicho szumiała pompa filtrująca wodę. Powierzchnia falowała leciutko, połyskując srebrno i złotawo w zniżającym się ku zachodowi słońcu. Poczułam, że umrę, jeśli za chwilę się nie zanurzę w tej cudownej, chłodnej substancji. - Boże – westchnęłam. –To takie proste. I mam na to miejsce. - Acha, już wiem co będzie Rafał robił jutro - zaśmiała się Bajka - Czemuś ty mnie wcześniej nie zaprosiła do siebie? I w
ogóle gdzie ty to kupiłaś i ile to kosztowało? Zawieź mnie tam jutro! - Hola, Majka! Ochłodź się lepiej. Ulży ci. - Dobrze, wszystko na spokojnie jutro. Dziś mam mózg przepalony, więc i tak nie nic zapamiętam, ale jutro po ciebie przyjeżdżam i zaprowadzisz mnie tam, gdzie sprzedają takie cuda. Tak weszliśmy z Rafałem w posiadanie przenośnego basenu, który przyniósł nam tyle radości i ulgi w te pełne słońca, ale czasami powalające żarem letnie dni. * 1 styczeń 1939 Boże, jaka jestem szczęśliwa. Frank mi sie oświadczył! Wczoraj na balu sylwestrowym. Zaraz po północy, kiedy już wszyscy złożyli sobie życzenia, uklęknął przed moim krzesłem i wyjął z kieszonki pierścionek. Myślałam, że zemdleję z wrażenia. I właściwie prawie zemdlałam, ale Ellen siedząca z Tomem przy naszym stoliku uszczypnęła mnie pod łopatką i syknęła; - Ani się waż, mdleć będziesz po ślubie! Miałam nadzieję, że Frank kiedyś zada to pytanie. W końcu spotykamy się już od kilku miesięcy i rozmawialiśmy o wszystkim, o ślubie naszym też, ale jak o czymś szalenie odległym, kiedyś w przyszłości. Za kilka lat. Ale to, że pobierzemy się, było pewne, choć pewnie dopiero za kilka lat, ale mój ukochany oświadczył mi, że chce abym się czuła jego narzeczoną. Ellen powiedziała mi potem w toalecie, że prawdopodobnie chodzi mu o to, żebym nie rozglądała się za innym chłopcami, co podobno robię. Ale to nieprawda, lubię potańczyć z innymi,
pożartować, powygłupiać się, ale kocham Franka i wiem, że on kocha mnie. Pokochałam go chyba w chwili, kiedy go pierwszy raz zobaczyłam w tej bibliotece i to jest najcudowniejsze uczucie, jakie może się zdarzyć. Ta świadomość, o której babcia mówiła, że kobieta wie, kto jest jej przeznaczony. Ellen się nabija, jak ten biedny Frank poradzi sobie z taką rogatą duszą i emancypantką jak ja. Oczywiście Ellen będzie moją pierwszą druhną, o ile przed tym nie wyjdzie za mąż za swojego Toma. Jutro Frak ma przyjść do nas ze swoimi rodzicami na obiad i poprosić o moją rękę moich rodziców. To też zwyczajowa ceremonia, bo co by na przykład było, gdyby mu powiedzieli nie. Wiem, że nie powiedzą, bo lubią Franka i wiedzą, co my do siebie czujemy. Tata niejednokrotnie żartował, że cieszy się, że w końcu ktoś okiełzna moją rozzuchwaloną naturę. Mamie właśnie podoba się to, że Frank pochodzi ze starej rodziny, w której szanuje się tradycje, rodziców i w ogóle rodzinę. Właściwie mnie się też to podoba, bo zauważyłam nie raz, że Frank traktuje mnie inaczej, niż na przykład Tom traktuje Ellen, mimo że wiem, że on ją też kocha. I też inaczej, niż inni chłopcy traktują swoje dziewczyny. Jak coś kruchego, cennego, coś niesłychanie wyjątkowego. Nietykalnego. No, może nie do końca, bo jednak całujemy się i przytulamy, ale nie posuwamy się dalej. Ja bym czasami już chciała, bo czuję w sobie taki żar i płomień, ale Frank wtedy mnie hamuje. Ile razy byłam wściekła na niego za to. Ellen już dawno ma to za sobą. Lucy jeszcze nie, ale wiem, że Adam ją też namawiał. Fajnie byłoby, gdyby on też się jej oświadczył i obie brały byśmy ślub razem. Tego samego dnia. Jeszcze i Ellen z nami. Och… ponosi mnie fantazja. Jak będziemy wszystkie trzy brać ślub razem, to kto będzie naszymi druhnami?
A wracając do Franka. Właśnie te cechy, które wyniósł z rodziny podobają się moim rodzicom, a i mnie też. Ale ja jestem w nim zakochana bez pamięci, więc to nie dziwne. Frank pochodzi z rodziny, która kiedyś, dawno temu przyjechała tu z Polski i przywiozła ze sobą swoje zwyczaje, tradycje i do tej pory je podtrzymuje. Frank i jego dwaj bracia, Stan i Henry, są już urodzeni tutaj, a mimo to szanują zasady i obyczaje, które im wpoili rodzice. Niektóre trudno nam zrozumieć, jak na przykład wigilia. Byłam tam zaproszona na kolację dwudziestego czwartego grudnia. Było bardzo uroczyście. Na choince płonęły malutkie świeczki, dwa stoły, zestawione razem, nakryte były śnieżnobiałym obrusem. U nas też są takie uroczyste kolacje czy obiady, ale co mnie uderzyło u rodziny Franka, to nastrój. Od razu, od drzwi, miałam wrażenie, że ta kolacja jest najważniejsza w całym roku. Atmosfera nieopisanej podniosłości, a jednocześnie radości i więzi. Ja nawet nie umiem tego dokładnie opisać, ale czułam się, jakbym była dopuszczona do jakiegoś wzniosłego obrządku, czegoś świętego, wyjątkowego. Sianko pod obrusem. Wydało mi się to bardzo dziwne. Chociaż ja też jestem katoliczką i, jak Frank powiedział, to jest katolicki zwyczaj, ale my tego nie przestrzegamy. Nie mamy też takiego zwyczaju, żeby w wigilię jeść same postne potrawy. Dzielenie się opłatkiem i składanie sobie życzeń miało w sobie coś z nabożeństwa, ale też z rodzinnej radości i wspólnoty. Właśnie tak się poczułam, jak część jakieś ogromnej, wybranej jedności. Początkowo nie bardzo wiedziałam, jak się zachować i co robić, ale Frank mi wszystko tłumaczył. Poza tym Mary i Betty, żony braci Franka, wydawały się zaznajomione z tą tradycją. Rodzice Franka są bardzo ciepli i otwarci, znałam ich już przedtem, ale po raz pierwszy byłam u nich z taką oficjalną wizytą. Chociaż wcale
nie wydawała się tak oficjalna. Pani Woyciechowski od progu wzięła mnie w ramiona, przytuliła do siebie i powiedziała; Witaj u nas moje dziecko. Cieszę się że przyjęłaś nasze zaproszenie. Poczułam się jak ktoś niezmiernie oczekiwany i ważny. Od mamy Franka dowiedziałam się też, że właśnie w wigilię jest dzień mojego imienia. Nie mogłam tego w ogóle zrozumieć, ale tata Franka mi wyjaśnił, że dwudziestego czwartego grudnia to jest dzień imienin Ewy. Ja wprawdzie nie jestem Ewa tylko Evelyn, ale mama Woyciechowski od razu powiedziała tak: - Mamy już Marysię, Elę i teraz będziemy mieć Ewunię. Na mój zdziwiony wzrok, Mary żona Stana, powiedziała z uśmiechem - Marysia to ja, a Ela to Betty. Od Elizabeth – przyzwyczaisz się, Evelyn. Rodzice Franka między sobą często wtrącają jakieś obco brzmiące słowa, ale na ogół mówi się po angielsku. Prawdopodobnie ze względu na obie synowe. Jednak zarówno Frank jak i jego bracia dobrze mówią po polsku. Wydaje mi się, że strasznie szybko. Ale się rozpisałam, a tu już tak późno, ale to wszystko jest dla mnie takie nowe i zajmujące, że mogłabym opowiadać i opowiadać. 2 styczeń 1939 Z tego wszystkiego nie napisałam jak wygląda mój zaręczynowy pierścionek, który dostałam od Franka. Jest owalny, niezbyt duży i w samym środku ma leciutko różową perłę, a wokół malutkie szafiry. Jest prześliczny, a najważniejsze to jest to, że należał do babci Franka. Wygląda bardzo
dystyngowanie i elegancko na moim placu. Mama mnie woła na dół, miałam jej pomóc w przygotowaniach do tego ważnego obiadu. Lucy już od rana kręci się z mamą po kuchni i obie szykują różne smakołyki.
28 maja 1939 Na świecie jest wprost cudownie. W powietrzu pachnie bzem i jaśminem. Wróciłam właśnie z Port Stanley. Spędziliśmy tam całą niedzielę. Uwielbiam to miejsce. Chcieliśmy namówić rodziców żeby z nami pojechali, ale powiedzieli, że chętnie zostaną w domu. Wybraliśmy się tam więc w trzy pary, Gordon i jego Hazel, Lucy i Adam i oczywiście ja z Frankiem. Tata pozwolił Gordonowi wziąć auto, więc wycieczka była tym przyjemniejsza. Spotkaliśmy na miejscu wielu znajomych, a Ellen i Tom już na nas czekali na miejscu. Mieliśmy ze sobą całą górę jedzenia, więc oczywiście zaraz po przyjeździe urządziliśmy wspólny piknik. Potem chłopcy dołączyli się do gry w przeciąganie liny. Hałasu było co niemiara, bo każda drużyna dopingowała swoich. W końcu nie było wiadomo gdzie są swoi, a gdzie obcy, bo po oby stronach byli znajomi. Najwięcej jednak śmiechu wywołały wyścigi z jajkiem na łyżce. Nagrodą miała być butelka wina. I wygrał ją mój Frank. Był najszybszy. Nawet długonogi Jerry nie mógł go doścignąć. Po południu trochę przygrzało, więc kąpaliśmy się w rzece. Gordon chwycił na ręce Hazel, która nie chciała wejść do wody i tak jak stała wrzucił ją do rzeki. W sukience. Była obrażona na niego całe pół godziny. Ale on ją tak przepraszał, że nie mogła utrzymać powagi. Nawet nie wiedziałam, że mój brat umie prawić takie słodkie słówka. Oni też się zaręczyli, ich ślub ma się odbyć w przyszłym roku. A nasz nie wiadomo kiedy, bo
chociaż się zaręczyliśmy, to jednak nie ustaliliśmy jeszcze daty. Ja pragnę uzyskać dyplom nauczycielki przed ślubem i chociaż ze dwa, trzy lata popracować z dziećmi, bo jak wyjdę za mąż, to przecież nie będę pracować. A Frank chce być zecerem i mimo, że jest już czeladnikiem, to zanim zacznie zarabiać jakieś porządne pieniądze, jeszcze trochę czasu upłynie. Ale nam się nie spieszy. Wiemy, że jesteśmy dla siebie przeznaczeni, widzimy się co dzień, mieszkamy blisko siebie, więc możemy jeszcze poczekać. Wprawdzie moja mama mówi, że w moim wieku już miała Patrycję, ale ja uważam, że dziewiętnaście lat to nie starość, mogę poczekać jeszcze troszkę. Kiedy trochę obeschliśmy po kąpieli, zjedliśmy obiad na zimno i postanowiliśmy pójść na spacer. Nie wiem, czyj to był pomysł, ale ten kto to wymyślił, wiedział co robi. Czy to nie był Bob, który przyszedł z Charlotte? Poszliśmy parami. Frank chwycił moją rękę i pobiegliśmy dróżką przed siebie, a kiedy się zatrzymaliśmy, nikogo z naszych znajomych obok nas nie było. I w ogóle było mało ludzi, zboczyliśmy gdzieś na leśną ścieżkę. Między drzewami było dość duszno, a może to mnie tylko było gorąco. Oczywiście od szybkiego biegu. Znaleźliśmy wkrótce niedużą polankę i postanowiliśmy odpocząć. Miałam na sukienkę zarzucony cienki szal w takim samym kolorze, więc zdjęłam go z pleców i położyłam na trawie. Usiedliśmy koło siebie. Było tak cicho i spokojnie. Wiedzieliśmy, że gdzieś dalej są ludzie, ale ich głosy do nas nie docierały. Czułam się tak, jakbyśmy byli sami w przeogromnym głuchym lesie. Nie bałam się, choć serce waliło mi w piersi jak dzwon. Frank wyczuł chyba mój nastrój, bo objął mnie ramieniem i delikatnie przytulił do siebie. Leciutko dotykał swoimi ustami moich, wodził palcami po moim karku, a potem nagle rozsunął moje usta i nasze języki się spotkały. Czułam krew pulsującą w moich
żyłach i miałam wrażenie, że one tego nie wytrzymają i się zaraz otworzą i krew buchnie na zewnątrz. Ręka Franka zbłądziła niżej i dotknął wzgórka moich piersi. Najpierw przez sukienkę, a potem odpiął dwa guziczki i schylił głowę, dotykając wargami mojego ciała. To dotknięcie wywołało we mnie coś, czego nigdy jeszcze nie odczułam. Już wiedziałam, że w tej chwili stanie się coś ważnego i niezapomnianego w moim życiu. I zdarzyło się! Teraz, kiedy o tym myślę, nie umiem nazwać tego, co potem nastąpiło. Oboje poruszaliśmy się, jak zaczarowani. I ta chwila, którą przeżyliśmy, była też zaczarowana, jak z baśni o której tylko się marzy. Siedzę sobie teraz na pięterku i zapisuję wrażenia z całego dnia, przez okno z ogródka dochodzą do mnie głosy rodziców, rozmawiających o zwykłych domowych sprawach. Jest dobrze, spokojnie i bezpiecznie. A ja wiem, że stałam się inna, dorosła. Mam świadomość, że przekroczyłam doniosły próg w moim życiu. Jestem szczęśliwa i kiedy przypomnę sobie nas oboje na tej polance, czuję pulsujące ciepło rozchodzące się po moim ciele na samą myśl o tym. Mam w sercu tak piękny i wielki sekret, który dzielimy tylko my dwoje, ja i Frank.
8 czerwiec 1939 Mam do zapisania coś niesamowicie ważnego i wzruszającego. W swojej podróży przez Kanadę, ich Królewskie Moście, Król Jerzy VI i jego żona, Królowa Elżbieta, odwiedzili wczoraj London. Była to pierwsza wizyta brytyjskich monarchów w Kanadzie. Miasto przyjmowało ich z całą pompą w Kanadyjskiej Hali Narodowej na ulicy Dundas. Było bardzo dużo żołnierzy z
naszej gwardii. I oczywiście tłumy ludzi. My z Frankiem mieliśmy miejsce w oknie na górze w budynku Howdensa. Nie wiem jak Frank to załatwił, ale dużo wcześniej, zanim się para królewska ukazała, już byliśmy na stanowiskach. Był to doskonały punkt obserwacyjny, wszystko było widoczne jak na dłoni. Boże, jacy oni oboje ładni. Król przystojny, dobrze zbudowany, a królowa wytworna, z ciemnymi włosami, w szykownym kapeluszu i płaszczu . Majestatyczna, a jednocześnie ciepło uśmiechnięta do tłumów. Jeden z żołnierzy zemdlał, kiedy król i królowa stanęli w drzwiach. Wcale mu się nie dziwię, bo to było olbrzymie przeżycie, znaleźć się tak blisko Majestatu. Ja tam, na górze, w oknie też prawie omdlałam, widząc ich na żywo. Bardzo, ale to bardzo mi się podobali. Nigdy się właściwie nad tym nie zastanawiałam zbyt dokładnie, ale będąc tam na górze, w tym oknie Howdensa, po raz pierwszy tak świadomie zdałam sobie sprawę, że jesteśmy monarchią angielską i poczułam się szalenie dumna, że mamy takich pięknych panujących. Wizyta królewska uspokoiła mnie jeszcze co do innej kwestii. Mimo, że z Europy dochodzą pełne niepokoju wieści o nadchodzącej wojnie, nie myślę, żeby jeden z największych monarchów świata podróżował sobie tak beztrosko, gdyby w Europie szykowała się wojna. Wprawdzie Europa daleko, przez ocean, ale tata mówi, że jeśli tam wybuchnie wojna to i my to tu też nieźle odczujemy. Mam nadzieję, że do tego nie dojdzie, a teraz, po wizycie Króla Jerzego VI i Królowej Elżbiety, jestem tego pewna.
Rozdział X Wrzesień przyniósł ukojenie po upałach i choć nadal jest bardzo ciepło, to jednak słońce już nie jest tak męczące. Rafał się przymierza do powrotu do remontu pięterka. Obiecuje mi, że na Boże Narodzenie będę spała w sypialni na górze. Patrząc na to pobojowisko tak za bardzo mu nie wierzę, ale zobaczymy. Tymczasem postanowiłam sobie trochę przyciemnić włosy. Co prawda ten kolor który mam teraz bardzo ładnie maskuje wszystkie siwe, które wyłażą tu i ówdzie, ale ten miodowy blond mam już tak długo, że znudził mi się dostatecznie. W drogerii ciężko było się zdecydować na kolor, który będzie mi odpowiadał najbardziej. Tak szeroki wachlarz barw, odcieni, i każdy następny coraz ładniejszy. Na opakowaniach uśmiechnięte modelki prezentują włosy zdrowe, błyszczące i o cudownym zabarwieniu. Po bardzo długim namyśle zdecydowałam się na średniociemny brąz. Podobał mi się ciepły, głęboki kolor, jaki demonstrowała modelka na opakowaniu. Ponieważ nie pierwszy raz zmieniałam sobie kolor sama, więc była to dla mnie „bułka z masłem”. Pamiętam jeszcze eksperymenty w polskich komunistycznych czasach, kiedy niczego nie można było kupić. Moja sąsiadka, fryzjerka, która była na macierzyńskim, poproszona o pomoc, któregoś wieczoru po położeniu dzieci spać wpadała do mnie, przynosząc perhydrol, amoniak i proszek Ixi. Zrobiła z tego papkę, która śmierdziała rekordowo i nałożyła mi to na głowę. To, że nie straciłam wtedy włosów bezpowrotnie, uważam za wyraźnie okazaną łaskę boską. Ale kolor wyszedł olśniewający, jedynie w dotyku włosy były szorstkie i nieprzyjemne. Mając w pamięci dawne popisy, przygotowałam sobie
wszystko, czego potrzebowałam w łazience i zabrałam się do dzieła. Przy nakładaniu farby kolor ciemniał mi pod ręką. Nie wyszedł żaden piękny średnio ciemny brąz, tylko prawie czarny. Patrzyłam w lustro na moją dwukolorową głowę, z jednej strony miodowy blond, z drugiej bardzo ciemny, prawie czarny brąz. Boże, czy ja się w życiu nie nauczę? Przecież to nie pierwszy raz. Trudno, musiałam pofarbować drugą stronę głowy, nie mogłam chodzić w dwóch tak różnych odcieniach. Nie czekałam nawet, aż farba się utrwali, tylko od razu zmyłam w nadziei, że kolor spłucze się z wodą. Płonna nadzieja. Na dość jasne włosy, jakie do tej pory miałam, ten brąz chwycił jak wściekły i po kilkakrotnym myciu nadal miałam kolor bardzo ciemny. Z ciepłem średniego brązu, jaki sobie wyobrażałam, nie miało to nic wspólnego. Po wysuszeniu włosy nadal były takie same. Spojrzałam w lustro i ogarnęła mnie czarna rozpacz. Chryste, przybyło mi ze dwadzieścia lat. Czy ja się nie dość naczytałam, że na starość włosy się nosi jaśniejsze i krótsze? Co mnie napadło z tym średnim brązem? Czy nie mógł mnie zadowolić ciemniejszy blond, czy chociaż jakiś mahoń? Co to ja mówiłam, jaśniejsze i krótsze? Właśnie, może to jest myśl? Przecież nie muszę nosić włosów do połowy szyi, równie dobrze mogę mieć krótką fryzurkę. Wsiadłam do samochodu i pojechałam do centrum handlowego, gdzie, jak wiedziałam, był zakład fryzjerski w którym przyjmowano bez uprzedniego umawiania wizyty. Mogłam wejść prosto z ulicy. Po pół godziny byłam w domu z powrotem, z lżejszą, za to ciągle nieomalże czarną głową. Spojrzałam znów w lustro. - Może się przyzwyczaję – powiedziałam do obcej, ale niewątpliwie mojej własnej twarzy i sama nie wiem kiedy mi zaczęły kapać łzy. - No, nie przesadzaj, wcale nie jest tak źle! – Usłyszałam
nagle. – A nawet powiedziałabym, dość ekstrawagancko, przynajmniej jak na lata, w których ja byłam młoda. Ale żyłam dość długo, żeby się napatrzeć na różne przechodzące mody i style. To, że umarłam, wcale nie znaczy, że straciłam gust. Możesz więc mi wierzyć, że wyglądasz dość interesująco. Na brzegu wanny siedziała moja znajoma zjawa. Wyglądała jednak nieco inaczej, niż poprzednim razem. Jakoś tak bardziej dorośle, dojrzale. Przy pierwszym spotkaniu widziałam młodziutkie dziewczę, a teraz siedziała przede mną kobieta. Spowita oczywiście nieodłączną mgiełką. - Jeszcze i ty - westchnęłam z rezygnacją. – Właściwie to chciałam, żebyś się pokazała, bo mam do ciebie parę pytań.- To co, myślisz, że może tak być? – zapytałam z nadzieją. Evelyn wzruszyła tylko astralnymi ramionami. - A ty nie powinnaś podążać gdzieś w tunelu, w stronę Światła, zamiast przyłazić tu do mnie? - Przed chwilą słyszałam, że chciałaś, żebym przyszła, bo masz parę pytań. - No mam, pomijając już to, że nie mogę połowy odczytać, jest tak zamazane i uszkodzone wilgocią, bo pamiętnik pisałaś bardzo niesystematycznie. Skakałaś z tematu na temat i w ogóle opuszczałaś całe długie okresy. - Od razu na samym początku wspomniałam, że pisanie pamiętnika niekoniecznie było moja pasją, pisałam, bo wszystkie w tym czasie pisałyśmy. I miało to wzbogacić mój język. A ty też czytasz, jakbyś sylabizowała. Jak długo można czytać te kilka zeszytów. - Nie zapominaj, że ja czytam w obcym języku, ręczne pismo, czyli bazgroły, o utrudnieniach atmosferycznych już ci wspomniałam, ale weź pod uwagę, że ja mam życie rodzinne, towarzyskie i remont na głowie. A gdzie tobie się tak zaczęło
spieszyć?Przecież masz przed sobą wieczność. - I tu masz odpowiedz na swoje pierwsze pytanie. Spieszy mi się do Światła. A nie będę mogła tam pójść, dopóki nie pozałatwiam tego, co zaniedbałam za życia. Jest też inna sprawa. Czas nagli kogoś, kto tu żyje na ziemi. - Kogo? - Słuchaj, gdyby to było takie proste, to ja bym nie potrzebowała ciebie. Załatwiłabym to sama. Po prostu pospiesz się z tym pamiętnikiem, a potem porozmawiamy. Z tymi słowami rozpłynęła się. W chwilę potem psy niepewnie, na ugiętych nogach powróciły do domu. Wróciłam do pamiętników natychmiast, postanawiając przeczytać je do końca miesiąca. Ostatnie słowa Evelyn wywarły na mnie wrażenie. – Kogo może naglić czas tu, na ziemi? Niestety w kolejnym zeszycie natrafiłam na poważne utrudnienie. Połowa kajetu była nie do odczytania. Miałam zamiar zawołać z pretensją Evelyn i jej to pokazać, ale nie bardzo wiedziałam, jak to zrobić. Następnym razem będę musiała ją spytać, jak mogę ją przywołać w razie konieczności. Pierwsza notatka, która mogłam odcyfrować datowała się z tysiąc dziewięćset czterdziestego roku. …wszyscy myśleli, że się do tej pory skończy. A wojna nadal trwa. Dochodzą do nas przerażające wieści z Europy. Rodzice Franka, którzy mają jeszcze swoje rodziny w Polsce, bardzo się o nie niepokoją. Czytało mi się bardzo trudno. Kolejne notatki Evelyn miały zdecydowanie inny klimat. Nie było już w nich poprzedniej radości i poczucia bezpieczeństwa Wyzierała z nich niepewność
i lęk przed tym, co się może zdarzyć. Nie spodziewałam się jednak tego, czego dowiedziałam się z następnego w miarę wyraźnego zapisku. Ślub weźmiemy w nadchodzącą sobotę, bo w przyszłym tygodniu we wtorek Frank i jego bracia odjeżdżają do Halifaxu, gdzie wsiądą na statek do Europy. Nie tak to sobie wszystko wyobrażałam. Mój ślub, najważniejszy dzień w życiu. Początkowo byłam oburzona na starszego pana Woyciechowskiego, kiedy Frank mi powiedział, że to jest ojca wola i ich wszystkich trzech wysyła do Europy, żeby walczyli o Polskę. Ale rozmawiałam z Frankiem i on mi wytłumaczył mentalność Polaków. Zwłaszcza tych którzy urodzili się tam. Jak ważna i bliska jest dla nich ojczyzna, mimo że od lat mieszkają już w Kanadzie. Spojrzałam na to z innej strony. To prawda, że będę drżała o Franka i tęskniła za nim bez przerwy, ale państwo Woyciechowscy będą drżeli o swoich trzech synów. Dopiero po rozmowie z Frankiem zrozumiałam ogrom poświęcenia i miłości do tej dalekiej Polski, jaki musiał odczuwać tata Woyciechowski. Mnie nie było łatwo, ale nie było łatwo i rodzicom tych trzech młodych mężczyzn wysłać ich na wojnę, nie było łatwo zrozumieć i zaakceptować wolę ojca żonom obu braci, Stana i Henrego. Wszystko to teraz widzę w innym świetle, ale nie chcę nawet myśleć, że już za dziesięć dni pożegnam mojego ukochanego i może go nigdy nie zobaczę. 11 kwietnia 1940 Już po wszystkim. Po naszym ślubie, po pożegnaniu chłopców. Te dni zleciały jak chwila. Ślub wzięliśmy w polskim kościele Matki Boskiej Częstochowskiej na ulicy Hill. Kilka przecznic dalej od naszego domu. Była tylko rodzina i najbliżsi
przyjaciele. Nic nie było tak, jak sobie wymarzyłam, ale nie to było najważniejsze. Kiedy ksiądz wiązał nam ręce stułą, poczułam, że należymy do siebie, cokolwiek by się nie stało. Wbrew temu co się dzieje na świecie, wbrew Hitlerowi, który sieje strach i trwogę, wbrew tej rozłące, która nas czekała. Kładąc moją dłoń w rękę Franka, czułam się silna w tamtej chwili i gotowa stawić czoła wszelkim przeciwnościom, które nas czekały. Nastąpiły potem chwile które chcieliśmy przeżyć na zapas. Na późniejsze wspominanie, na ukojenie tęsknoty, która miała już wkrótce nam towarzyszyć. Żegnałyśmy naszych mężów na dworcu kolejowym w centrum miasta. Stałam, między Mary i Betty – nowy członek rodziny Woyciechowskich. Byłam tak jak one spokojna, uśmiechnięta, nie pokazałam mojemu mężowi łez, które spłynęły mi na policzki w tej samej chwili, kiedy pociąg odjechał. Trudno mi uwierzyć, że dopiero wczoraj pożegnałam Franka, wydaje mi się, że od tej chwili na stacji kolejowej minęły wieki. Nie czuję się już ani silna, ani opanowana, ani wielkoduszna. Nic mnie nie obchodzi cały świat, ja tylko chcę, żeby Frank był przy mnie. Ouuu… biedna Evelyn. Nawet nie mogę sobie wyobrazić, co musiała czuć. Pożegnała męża wkrótce po ślubie i nie wiedziała, czy jeszcze zobaczy go żywego. Ale też co za hart ducha u starego Woyciechowskiego. Trzech synów wysłać na wojnę za kraj, którego praktycznie nie znali. I jakie posłuszeństwo i szacunek do ojca, że żaden nie ośmielił mu się sprzeciwić. Jakież musiało być to wychowanie w tej rodzinie, pielęgnowanie tradycji, dbanie o zachowanie polskości, o pamięć swoich korzeni. Ciekawa jestem, czy to zostało zachowane dalej, czy też zagubiło się w następnym pokoleniu.
* W pamiętniku nastąpiła kilku letnia przerwa. Możliwe, że po prostu brakowało jednego, albo dwóch zeszytów. Ten, który czytałam teraz, był ostatni. Notatki były prawie nie do odczytania. Rozszyfrowałam i dośpiewałam sobie to, czego nie udało mi się doczytać. Wyglądało na to, że trzej bracia Woyciechowscy powrócili do domu żywi, choć nie koniecznie kompletni. Stan w czterdziestym drugim, po pobycie w szpitalu wojskowym, wrócił z amputowaną nogą. Henry był trzy razy ranny i po każdym ozdrowieniu wracał do wojska. - Cholera, śmierci szukał czy co, - pomyślałam z podziwem. Frank natomiast dostał jakąś zabłąkaną kulę pod koniec wojny. Obaj wrócili w czterdziestym czwartym. - Widać dobry Bóg wynagrodził staremu Woyciechowskiemu jego patriotyzm i odwagę i postanowił oszczędzić mu synów. Na środku pamiętnika było jakieś zgrubienie, czy podłamanie, które mi przeszkadzało w manipulowaniu kartkami. Nie było to przecież zwykłe przewracanie stron. Musiałam użyć całego swojego sprytu i pomysłowości, żeby nie połamać ani nie podrzeć nadszarpniętego zębem czasu papieru. Niewiele się z tego ostatniego zeszytu dowiedziałam, ale byłam już prawie przy końcu. Gdzieniegdzie wyławiałam słowa świadczące o szczęściu i kwitnącej miłości Evelyn i Franka W roku czterdziestym szóstym to wojenne małżeństwo zostało obdarzone największym darem. Evelyn urodziła syna. Dostał na
imię Mark. Mogłam się tylko domyślać radości młodej matki, bo odczytać się nie dało. Na tym się zakończyły pamiętniki Evelyn. Przynamniej te, które znaleźliśmy w naszej ścianie. Nie wiedziałam czy gdzieś są jeszcze jakieś inne, czy po prostu już nie miała czasu na pisanie. Zamyśliłam się nad tym, co przeczytałam. Coś mi miały te pamiętniki powiedzieć. Evelyn czegoś ode mnie oczekiwała, ale ja wcale nie byłam mądrzejsza, niż przed ich przeczytaniem. Poznałam klimat dawnej epoki. Evelyn udostępniła mi zapis czasu, który przeminął, dostarczyła mi dużo wiadomości i faktów historycznych o mieście w którym mieszkałam, o domu i jego dawnych mieszkańcach, ale co miałam z tą wiedzą zrobić? Czego ona ode mnie chciała? Przecież zdecydowanie powiedziała, że czegoś ode mnie oczekuje. I że dla ktoś czas nagli? Chryste, co ja mam z tym zrobić? I co to znaczy „czas nagli”? Czy temu komuś coś grozi i czy przez moje opieszalstwo i brak inteligencji może mu się coś stać? Jeśli mnie chciała wystraszyć, to jej się udało. Do końca byłam pewna, że będzie w tych notatkach coś, co mnie naprowadzi na właściwy kierunek. Wskazówka, z której wywnioskuję czego ode mnie chce Evelyn. Może i coś było, ale zamazane, nie do odczytania. Może powinnam jeszcze raz przekartkować ten pamiętnik. Siedziałam z zamkniętym zeszytem w ręku, bezmyślnie wodząc palcami po jego okładce. Przy którymś kolejnym dotknięciu starego safianu, mój mózg, w ostatnich godzinach niewątpliwie pracujący na wolnych obrotach, w końcu zarejestrował nieregularność. Wybrzuszenie na okładce. Pomacałam to miejsce już całkiem świadomie. Coś twardego, o niesymetrycznym kształcie. Serce zaczęło mi bić jak szalone. Coś tu jest! Zdecydowanie! Ale jak się do tego dostać, nie niszcząc pamiętnika? Pomyślałam chwilę. – Trudno, cel uświęca
środki! Poszłam do kuchni po nóż. Okładka nawet szybko puściła, tu niewątpliwym sprzymierzeńcem był czas. Starałam się zrobić jak najmniej szkody, więc rozprułam tylko malutki kawałeczek, na tyle, żeby wcisnąć palec. Wymacałam to coś w środku, ale wyciągnąć jednym palcem nie mogłam. Przerwałam na chwilkę, szukając lepszego rozwiązania. Ha, już wiem! Pinceta. Pognałam do łazienki. Wstrzymując oddech wsunęłam pincetę w niewielki otwór. Zacisnęłam na czymś i pociągnęłam. Musiałam głęboko odetchnąć bo myślałam, że się uduszę. Na stoliku obok pamiętników Evelyn leżało coś małego, niepozornego, brudnego. Patrzyłam na to nieufnie. W końcu dotknęłam zawiniątka. No tak, kawałek jakiejś skórki. Sklejony razem ze wszystkich stron. Nożyczki! - pomyślałam. Delikatnie przecięłam z dwóch prostopadłych boków. I rozchyliłam. Znów w coś zawinięte! Acha, tym razem tylko papier. –Ona mnie wykończy – pomyślałam o mojej znajomej zza światów. – Zejdę przez nią na serce. Maleńki skrawek papieru skruszył mi się w palcach ukazując swoją zawartość. Pierścionek. Patrzyłam na znalezisko kompletnie baranim wzrokiem. Nie mam pojęcia czego się spodziewałam, ale pierścionek przeszedł moje oczekiwania. Coś mi przeleciało przez głowę, jakaś myśl, jakieś wspomnienie, ale nie miałam zamiaru się teraz nad tym zastanawiać. Założyłam na nos okulary do czytania, żeby lepiej obejrzeć to cacko. Chociaż niezbyt znałam się na klejnotach, nie miałam wątpliwości, że jest złoty, prawdziwy i wartościowy. I bardzo stary. Był piękny. W koronce złota umieszczony był rubin. Złoto wokół oczka tworzyło małe, delikatne pętelki, i w nich lśniły chyba diamenty, a poniżej, tuż przy palcu artysta wykonał złote półkola, a w nich umieścił misterne kokardki. To znaczy ja tylko przypuszczałam, że to był rubin i diamenty, ale pewności nie miałam. Przecież nie
miewam rubinów i diamentów na co dzień, ani od święta też nie. Kamień był owalny, duży, górą ścięty płasko, a po bokach oszlifowany tak, że miniaturowe, gładkie powierzchnie tworzyły wokół gwiazdę. Podeszłam z nim do okna. Promień dziennego światła sprawił, że rubin zalśnił wspaniałą, płomienną czerwienią. Patrzyłam nań zauroczona. - No, już myślałam, że go nie znajdziesz – usłyszałam z boku. Podskoczyłam wystraszona. A przecież mogłam się jej spodziewać. Evelyn. Siedziała na sofie, wygodnie oparta o poduszki. Ale jakże zmieniona. To nie była już ta dziewczyna z pierwszego spotkania, ani nawet młoda kobieta, która ukazała mi się potem. Właściwie dopiero teraz zauważyłam, że na każdym naszym spotkaniu była coraz starsza. Teraz była panią w średnim wieku. Oczywiście otoczona srebrzystą mgiełką. - Zejdę przez ciebie na apopleksję - powiedziałam urażona. – Masz może dla mnie więcej takich niespodzianek? Co ja mam z tym pierścionkiem zrobić, bo domyślam się, że to nie jest prezent dla mnie? - No nie jest. Ale dopiero teraz możesz zacząć coś robić. Pierścionek był w mojej rodzinie od siedemdziesięciu lat, wiec niezbyt długo. Ale ja dostałam go od babci i też chcę przekazać go wnuczce. Przypomniałam sobie tę myśl, która mi błysnęła w głowie po odkryciu pierścionka. Tak, to było to, czytałam o tym w jej pamiętnikach. - Czemu dopiero teraz? Nie mogłaś tego zrobić prostszą drogą? Za życia? - Nie mogłam! Czekałam na jakiś dalszy ciąg, ale Evelyn milczała. - Mam nadzieję, że dasz mi jakieś bliższe wskazówki. - Przekaż go mojej wnuczce.
- Masz tylko jedną wnuczkę? - Do zobaczenia, Maju. Przyjdę ci podziękować. - Poczekaj! Jak się nazywa twoja wnuczka? Gdzie mam ją znaleźć? - Evelyn! Wróć natychmiast i powiedz mi coś więcej. Przecież nic nie wiem ani o twojej rodzinie ani o tobie. W pamiętnikach nic nie było o wnuczce – dokończyłam żałośnie. Ale oczywiście już znów byłam sama. Zjawa, jak to miała w zwyczaju, rozpłynęła się. - Cholera, ona jest straszliwie wkurzająca! I co ja mam teraz robić z tym wszystkim? Z tą wnuczką i z tym pierścionkiem? Chryste, muszę go gdzieś schować, żeby ktoś mi go nie gwizdnął, zanim nie znajdę tej wnuczki. Diabli nadali! Po co mi był ten dom? I czemu nie mogła mi czegoś więcej powiedzieć? Czułam się przytłoczona. Miałam dość pierścionka, choć był przepiękny, Evelyn, tego nawiedzonego domu. W dodatku niewyremontowanego. Właśnie, przecież ja mam remont na głowie! Co ona sobie myśli? Ale z góry już się poddałam. Przecież nie będę zadzierać z duchem. Ani się z nim kłócić, zwłaszcza, że zamiast rozsądnie argumentować, duch po prostu znika. Schowałam złote cacko do mojego własnego puzderka, też po pierścionku, ale dużo skromniejszym. Puzderko po długim namyśle i kilku zmianach schowałam do nocnej szafki. Włożyłam je do kosmetyczki z moimi kremami na noc. Czy było to bezpieczne miejsce? Nie wiem, ale osobiście uważałam, że nie ma dla niego dość bezpiecznego miejsca w moim domu. Więc co miałam zrobić? Musiałam zaryzykować! Zawołałam psy i poszłam z nimi na spacer nad rzekę. Moje myśli wymagały uporządkowania.
Rozdział XI Noc miałam koszmarną. Spałam płytko, nerwowo i wydawało mi się, że cały czas czuwam. Rano wstałam zmęczona, obolała, jakbym przez całą noc uprawiała jakieś wyczerpujące ćwiczenia. Dopiero prysznic i mocna kawa postawiły mnie jako tako na nogi. Kiedy kończyłam kawę, zatelefonowała Lucyna. - Słuchaj, nie masz chęci połazić po sklepach? Potrzebuję trochę drobiazgów i ciuchów na ten wyjazd do Polski. Mówiłaś niedawno, że jest ci potrzebna zielona torebka? - Wiesz co Lucyna, niezbyt… - No, nie bądź taka. Chodź ze mną. Wiesz, że sama nigdy nie umiem się zdecydować na żaden ciuch. Spełnisz dobry uczynek, doradzając w czym mi jest dobrze, a w czym za grubo. Nie chcesz chyba, żebym na ślubie siostrzenicy wyglądała jak własna ciotka. - Myślałam, że suknię na ten ślub chcesz kupić w Polsce. Będziesz przecież miała tydzień albo coś koło tego do wesela. - Suknię tak, ale potrzebuję jeszcze milion różnych fatałaszków na przed imprezą i po, że o prezentach nie wspomnę. Majka, proszę cię. Już było wiadomo, że mnie namówi, więc zaprzestałam protestów. - Dobra, niech ci będzie, zołzo! - Majeczka, jesteś aniołem, za pół godziny podjadę po ciebie. Buźka I rozłączyła się. Kiedy po pięciu godzinach wróciłam do domu, miałam
wrażenie, jakby przejechał po mnie walec. Lucyna była niezmordowana, nie odpuściła prawie żadnemu sklepowi z ciuchami, z butami, z błyskotkami, apaszkami. Dobrze, że to centrum handlowe miało ograniczoną ilość sklepów, moim zdaniem i tak za dużo. Nie powinnam jednak narzekać, bo dzięki niej kupiłam sobie zieloną torebkę i zielone czółenka, za naprawdę psie pieniądze. W niedużym butiku obuwniczogalanteryjnym była promocja pod hasłem „kup jedną rzecz, druga za darmo, w niższej lub tej samej cenie”. Lucyna wypatrzyła tę torebkę i do tego poszukała czółenek w tym samym kolorze. Oczywiście, że rzuciłam się na jedno i drugie jak harpia, bo mimo zmieniających się trendów, ja jestem w tym względzie staroświecka i cały czas uważam, że torebka ma być w tym samym kolorze co buty - nie przekonują mnie żadne modowe autorytety. Wpadłam do domu i pierwsze co zrobiłam, to sprawdziłam, czy pierścionek Evelyn jest na swoim miejscu. Był! Co by miał nie być? Przeleżał w tym domu prawie siedemdziesiąt lat, więc czemu raptem miał go ktoś kraść. Ja jednak od wczoraj w głębokiej podświadomości miałam drzazgę, która mnie uwierała. Pozostawało to oczywiście w bardzo ścisłym związku z wczorajszym znaleziskiem. Wiedziałam też, że dopóki pierścionek będzie pod moim dachem, cały czas tak będę się czuła, czyli będę się bała, że ktoś go ukradnie, albo się w inny sposób zdematerializuje. Po raz setny pomyślałam niezbyt życzliwie o Evelyn. Czemu ona mnie w to wpakowała? I jak ja mam odnaleźć jej wnuczkę, skoro nawet nie wiem, czy miała więcej dzieci poza tym pierwszym synem, Markiem. Nie było innego wyjścia, musiałam się za to wziąć energicznie, bo wiedziałam, że nie zaznam spokoju, dopóki to cacko będzie w moim posiadaniu. Muszę znaleźć tę wnuczkę, oddać jej babciną
spuściznę i to nie tylko z wrodzonej uczciwości, ale także dlatego, że nie chcę zadzierać z duchem. - Muszę z kimś o tym porozmawiać. Podzielić się wątpliwościami, przedyskutować! Może ja coś przeoczyłam, źle zrozumiałam. –mruczałam do siebie, odlewając ziemniaki. Rafał za chwilę miał wrócić do domu. To właśnie w nim bardzo ceniłam. Spokój, pewność, poczucie bezpieczeństwa, które mi dawał swoją systematycznością, domatorstwem, rodzinnością. Wprawdzie dość często irytowałam się na jego flegmatyczność, przemyśliwanie każdej decyzji po dziesięć razy, ale jak twierdził Rafał; - To dlatego, że ty jesteś raptus. Czas się w końcu uspokoić. - No tak, może powiem jednak o tym Rafałowi, oboje coś wymyślimy. W końcu też ma jakiś w tym udział, to przecież on znalazł pamiętniki. Będę musiała jednak jakoś delikatnie wspomnieć o Evelyn. – zastanowiłam się na głos. - Mańcia, jeszcze ci nie przeszło? - zapytał Rafał wchodząc do kuchni. Psy tańczyły koło niego z radosnym jazgotem. Nie było siły, musiał się najpierw z nimi przywitać. Poczekałam spokojnie na swoją kolej. - Co mi nie przeszło? - zapytałam po chwili, gdy już siedzieliśmy przy obiedzie. Rafał roześmiał się. - Gadanie do siebie! Jak ty mnie wystraszyłaś dzisiaj w nocy, to pojęcia nie masz! Zaczęłaś coś mówić przez sen, ale jakoś tak dziwnie, strasznie szybko, z pretensją, z gniewem. Najpierw, kiedy się obudziłem, w ogóle nie poznałem twojego głosu i to było trochę niesamowite. Przez myśl mi przeleciało, że w naszym domu straszy i włosy mi się podniosły na karku. Ale zaraz, kiedy oprzytomniałem, zorientowałem, że to ty się z kimś awanturujesz przez sen. Na szczęście!
- Co na szczęście? - No, że nie duch, tylko ty. Wiesz, ja tam w duchy nie wierzę, ale lepiej nie sprawdzać. A z kim ty się kłóciłaś w nocy? - Nie wiem. Może z tobą? A co mówiłam? - Nie dało się zrozumieć, mówiłaś tak szybko, jakby w biegu. - I nie obudziłeś mnie? Pozwoliłeś, żebym miała jakieś koszmary? - Oczywiście, że cię obudziłem. Coś tam mi zamamrotałaś, przewróciłaś się na drugi bok i za chwilę spałaś. Nie pamiętasz? - Nie – powiedziałam w zamyśleniu, bo coś mi się zaczęło przypominać. Jakieś niewyraźne, przesuwające się, a może biegnące postacie ze snu, zamglone, nieznane. Ciemne. Ale nie to chyba było najważniejsze. Przypomniałam sobie nagle coś innego. Sen miał natężenie tykającej bomby, doskonale pamiętałam teraz ten wzrastający pośpiech, jakby coś cykało coraz szybciej i szybciej i w pewnym momencie miało wybuchnąć. Ale samego wybuchu sobie nie przypominam w tym śnie. Może właśnie wtedy mnie Rafał obudził. - Chryste Panie, o co w tym wszystkim chodzi – jęknęłam. Na szczęście w myślach. - Mańciuś, co jest? Jakoś zamilkłaś. Mamy jakieś problemy? - Nie, nie mamy! Myślałam nad tym snem, ale nic mi nie przychodzi do głowy. Może za dużo zjadłam wczoraj na kolację. - Ale przecież ty kolacji nie jesz. - No niby nie, ale czasami coś tam skubnę przed snem. Do wieczora wyrzucałam sobie głupi pomysł. Też wymyśliłam. Pogadać o Evelyn z Rafałem. Poradzić się go, jak zadowolić ducha? Wspaniałe! Mogłam być pewna, że jeszcze
tego samego dnia zawołałby agenta od nieruchomości, a nas wywlókłby do jakiegoś motelu. Albo do znajomych. Z pewnością nie spędziłby już kolejnej nocy w domu nawiedzanym przez ducha. Chyba dostałam zaćmienia umysłowego. Przecież znałam tak dobrze swojego męża. No, ale co ja mam dalej zrobić? Hm? I nagle już wiedziałam. Bajka! Oczywiście, że Bajka. Jak mogłam na to nie wpaść od razu? Lucyna jest zajęta wyjazdem do Polski, ale zostaje tu Bajka. Zresztą to i dobrze, bo nie chciałbym chyba dzielić się tym z Lucyną. Nie wiem dlaczego, z Bajką czuję się jakoś inaczej. Czy ja wiem? Lepiej. Bardziej zżyta? Otwarta? Po prostu lepiej. Mimo, że Lucynę też bardzo lubię. Ale się zaplątałam we własne wyjaśnienia. Wyrzuty sumienia, że jednak Bajkę lubię bardziej? Może. W końcu nigdzie nie jest napisane, że muszę je obie lubić jednakowo dlatego że je razem poznałam – wytłumaczyłam sobie, wystukując numer do Bajki. Chciałam się z nią umówić na jutro na długi lunch. Będziemy potrzebowały trochę czasu na porozmawianie o całej sprawie. Bajka jednak była zajęta i jutro i przez najbliższe dni, umówiłyśmy się więc po weekendzie. W międzyczasie jednak zaszły pewne zmiany i musiałam odłożyć moje detektywistyczne zapędy oraz moją rozmowę z Bajką. Na mojej ulicy i zaraz potem w moim własnym życiu zaczęły się dziać sprawy ważne i niekoniecznie pożądane. Zaczęło się od pożaru domu, który stał dwie parcele od nas. Od wiosny był pusty. Dokładnie nie wiedziałam, co się stało z rodziną, którą widywałam i słyszałam z mojego ogródka, a potem nagle jakoś mi zniknęli z pola widzenia. Na ich miejsce pojawili się młodzi ludzie, w ilości przekraczającej normalną rodzinę. Byli wyjątkowo głośni i niechlujni. Nie jestem pewna, czy wszyscy tam mieszkali, czy część była na przychodne,
zawsze kilka osób kręciło się po ogrodzie, albo przesiadywało na ganku. Taki stan trwał jakiś czas, a potem i oni zniknęli ku niebotycznej uldze sąsiadów. Wszechwiedząca Kim powiedziała mi, że młodych poaresztowali za plantację marihuany w domu. Była też bardzo zdziwiona, że nie zauważyłam detektywa siedzącego w samochodzie zaparkowanym na naszej ulicy dzień i noc. Było to co prawda jakiś czas temu, ale bystremu oku Kim nie umknął. Którejś nocy ciszę rozdarły syreny strażackie. Bliżej i coraz bliżej. I kiedy już ich dźwięk doszedł do zenitu, nagle umilkły. Poderwało nas to z łóżka natychmiast. Odchyliłam zasłonę i wyjrzałam przez okno. Na ulicy było czerwono od wozów strażackich, od migoczących na nich świateł sygnalizacyjnych i oczywiście od odblasków płomieni. Zebrało się też całe grono sąsiadów, w szlafrokach, kurtkach, czy dresach narzuconych na nocne odzienie. Bezzwłocznie dołączyliśmy do nich. Było dość gwarno. Komentarze na temat strażaków przeplatały się z domysłami na temat przyczyn podpalenia W porzuconym domu najprawdopodobniej zagnieździli się bezdomni, których w naszym mieście nie brakuje. Lub też ktoś podpalił go umyślnie. Przyczyną pożaru mogło też być zwarcie instalacji elektrycznej albo mógł się zapalić kurz na strychu domu. Samoistnie. Zawsze mi się wydawało, że na miejscu pożaru panuje stan najwyższego podniecenia, rozgardiasz, gorączkowa bieganina, podniesione głosy, słowem wszystko, co kojarzy się ze słowem ratunek, które samo w sobie zawiera pośpiech. Nic bardziej mylnego. Strażacy chodzili spokojnie, niektórzy naradzali się, dwóch innych operowało pompą podłączoną do pobliskiego hydrantu i strumienie wody lały się na płonący dom. Ogień zajął jedną stronę budynku, ale obawiałam się, że jak tak dalej
pójdzie, to szybko zajmie się cały. Byłam jednak w błędzie, bo akcja mimo pozorów ślamazarności szybko dała rezultaty i ogień został opanowany. Podstawiono drabinę i jeden ze strażaków z toporkiem wspiął się po niej i zaczął wyrąbywać dach. Wsunął się potem w powstałą szczelinę, a po nim jeszcze dwóch, prawdopodobnie w celu sprawdzenia, czy nie ma tam kogoś i czy ogień został całkowicie zduszony. Tak mi wytłumaczył Rafał, kiedy go zapytałam po cichu po polsku, po jakiego diabła niszczą ten dom jeszcze bardziej? Tymczasem sąsiedzi rozgadali się na dobre. Miałam wrażenie, że za chwilę wyciągną grilla, zaczną opiekać kiełbaski, częstować się nawzajem piwem. Noc tak czy inaczej była stracona. Nasi dzielni strażacy w końcu zabezpieczyli brezentem wyrąbaną w dachu dziurę, pozabijali dyktami wybite okna i szykowali się do odwrotu. Wkrótce potem następne zdarzenie w moim życiu dotyczyło bardziej nas samych. Którejś niedzieli rano wylegiwaliśmy się jeszcze w łóżku, Rafał przerzucał pilotem kanały telewizora, kiedy mignęło mi przed oczami coś znajomego, ale w pierwszym momencie nie skojarzyłam co. Dopiero za chwilę mnie olśniło. - Wróć na tamten kanał, czy to nie twoją firmę pokazują w telewizji? - Co? Jaką firmę? - Jak to jaką? A pracujesz w kilku? Beta Brands, czyli dawny McCormick! Rafał bez słowa pstryknął pilotem i po kilku sekundach znalazł. Rzeczywiście to była jego fabryka, w której od prawie dwóch lat pracował jako konserwator maszyn. W ciszy wysłuchaliśmy wiadomości. Spiker beznamiętnym tonem oznajmił, że fabryka Beta Brands, dawniej znana jako fabryka ciastek Thomasa
McCormicka, właśnie zamknęła podwoje. Ta sama, w której pracował dziadek Evelyn. Kamera pokazał migawki wielkiej białej budowli, która była miejscem pracy dla ponad trzystu osób. Przed fabryką stała spora gromada ludzi. - Czy ja go źle zrozumiałam? – spytałam z trwogą. - Czy ty straciłeś pracę? Rafał już się ubierał. - Nie wiem! Przecież słyszałem to samo co i ty. Już tam idę! Widziałem, że kilku chłopaków od nas stało na ulicy. - Nic nie wiedziałeś, czy nie chciałeś mi mówić? Mój mąż zatrzymał się w połowie ubierania i spojrzał na mnie z wyrzutem. - No wiesz co? Oczywiście, że nic nie wiedziałem i chyba nikt nic nie wiedział. Przecież gdybym widział, zabrałbym do domu swoje narzędzia. - No tak, - pomyślałam – narzędzia, rzecz święta. Rafał poszedł, a ja zostałam sama z odwiecznym babskim lękiem o swoje domostwo, swoje małe królestwo, któremu zagraża niebezpieczeństwo. Nie mogłam sobie znaleźć miejsca. Wiadomo ogólnie, jak jest trudno z pracą, a już po czterdziestce znalezienie pracy jest prawie niemożliwe. A my zbliżaliśmy się do pięćdziesiątki. Wprawdzie Rafał ma konkretny zawód, no i fachowcy są zawsze poszukiwani, ale czy nie będą woleli przyjąć kogoś o dekadę czy dwie młodszego? Na zmianę pocieszałam się i wpadłam w desperację. W telewizji na naszym lokalnym kanale wciąż pokazywali wielki gmach McCormicka i wyglądało na to, że jest duża afera. Pani burmistrz miasta zabrała głos i powiedziała, że jest to wielka strata dla miasta, bo fabryka McCormicka była punktem zwrotnym w historii London, przekazaniem tradycji z pokolenia na pokolenie. Nazywana Słonecznym Pałacem, była najsłodszym miejscem w
mieście i zapewniała pracę przez kilka dziesiątków lat wielu obywatelom London. Co się teraz miało stać z tymi ludźmi, którzy tę pracę stracili, nic konkretnego nie powiedziała. Dodała tylko, że mogą liczyć na daleko idącą pomoc od rządu. Czyli takie ple- ple, jak wszyscy politycy. Zaparzyłam sobie melisy w nadziei, że uspokoi moją rozszalałą wyobraźnię, która nieodmiennie podsuwała mi zaciszne, przytulne miejsce pod miejskim mostem. Nawet nad położonym najbliżej naszego domu odcinkiem Tamizy, jest taki nieduży mostek, ale o ile wiem jest już zajęty przez innych bezdomnych. Chodzę tam z psami na spacer i widzę, kiedy przy zbliżającym się zmierzchu wracają w swoje zarośla. Ciekawe, co robią w zimie, przecież śniegu tu nie brakuje. - Czy ty przypadkiem nie dramatyzujesz? – usłyszałam niespodziewanie. No tak, naprzeciwko mnie siedziała Evelyn. - Masz dziwny zwyczaj pojawiania się, kiedy jestem w podłym nastroju. Widzisz co się dzieje, chłop pracę stracił, wylądujemy na bruku. A miała to być jego praca do emerytury. - Nie wiesz jeszcze, że na nic w życiu doczesnym nie jest zagwarantowane? Za dużo myślisz i analizujesz. Na jakim bruku? Przecież ty masz pracę i dochody. A twój mąż z pewnością coś wkrótce znajdzie. - Moje dochody nie wystarczą na utrzymanie domu, remont i opłatę rachunków. Nie wspomnę już o tym, że mężczyzna bez pracy dwadzieścia cztery godziny na dobę w domu jest nie do zniesienia. - Z tym się zgodzę. Też przez to przeszłam w swoim czasie. I powiem ci, że wtedy najlepsze miejsce dla kobiety to kuchnia. Tylko to ci zapewni jaki taki spokój. Piecz, rób przetwory, wypróbuj nowe przepisy, sama wymyśl jakieś swoje. Po
pierwsze, będziesz miała ręce stale zajęte i przeszkodzi ci to w zamordowaniu męża, kiedy doprowadzi cię do pasji. A doprowadzi i to nie raz. Żadna baba nie wytrzyma, kiedy chłop zaczyna się zachowywać jak dziecko we mgle, marudzić, narzekać i zadawać po raz setny te same pytania. Wszystko w domu zacznie mu przeszkadzać i zrobi się drażliwy na każdym punkcie. Poza tym zapach domowego jedzenia, aromat pieczonego ciasta, wywołuje w mężczyznach podświadome uczucie bezpieczeństwa i w dużym stopniu łagodzi ich stresy. - Jesteś mądrą kobietą Evelyn! Znaczy się byłaś, chciałam powiedzieć. Rozumiesz, że nie mam teraz głowy do twoich spraw. - Sama będziesz wiedziała, kiedy do tej sprawy wrócić. Nic nie dzieje się przypadkiem. - Może i nie, ale w obliczu utraty pracy przez Rafała ta wiedza wcale nie jest mi pomocna – powiedziałam markotnie. Rafał wrócił po kilku godzinach. Pierwszy rzut oka na jego twarz powiedział mi, jakie wiadomości przynosi. - Wszystko chcieli przeprowadzić w tajemnicy, sukinkoty. W nocy wywieźli część maszyn, ale taki jeden elektryk mieszkający koło firmy coś zauważył i zadzwonił do przedstawiciela Związków Zawodowych. Przedstawicielem na nasz oddział jest Jerry Minth, który pracuje w narzędziowni. Przyjechał jeszcze w nocy i widząc, co się święci, zadzwonił po innych. W taki sposób zebrał się spory tłumek, nie wpuścili ich jednak na teren zakładu. Te maszyny, które już wywieźli, to przepadło. Ale kiedy następne ciężarówki przyjechały, ludzie zablokowali wjazd i nie pozwolili im wjechać do środka. Kierowcy powiedzieli, że nas rozumieją i na tym się skończyło. Zadzwonili do swoich dyspozytorów i powiadomili ich o sytuacji. Wszystko spokojnie, bez awantur, wyzwisk, czy
przepychanek. Po jakimś czasie przyjechała policja, ale nic nie robili. Po prostu byli. Dla mnie to wszystko brzmiało jak bajka żelaznym wilku. Usiłowałam uporządkować wiadomości. - No dobrze, ale jak ten elektryk wiedział, że coś się dzieje i że wywożą maszyny? Wyjrzał przez okno i akurat trafił? I od razu wiedział, że zamykają fabrykę i trzeba do Związków dzwonić? - Mańcia, mówisz jak dziecko – warknął Rafał niecierpliwie. - Oho, - pomyślałam – zaczyna się. Evelyn miała rację. - Wyszedł z psem na spacer koło północy i zobaczył, że wokół zakładu stoją samochody z napisem „Security”. Po kilku godzinach znów wyjrzał i zobaczył, że dalej stoją, a poza tym dostrzegł jakiś ruch na terenie zakładu. I wtedy zadzwonił. - Coś podobnego. Zupełnie jak dziki zachód. Pierwszy raz słyszę o czymś podobnym. - Widocznie do tej pory żyliśmy jak u Pana Boga za piecem, bo z tego, co ja się dziś nasłuchałem, to nie jest pierwszy przypadek w Ontario. Firma ogłasza bankructwo, ale zanim to zrobi, po cichu wywozi co bardziej wartościowe maszyny. I cześć! Szukaj wiatru w polu. - No a co z wami? – spytałam ostrożnie. - Jesteśmy bez pracy. Wszyscy! Prawie dwieście ludzi na bruku – zakończył dramatycznie. - I nikt nic nie wiedział, nie domyślał się. - A nawet jakby się ktoś domyślał, to co by miał zrobić? Góra pewnie wiedziała, bo nie wierzę, żeby dało się to przeprowadzić bez uprzedniego przygotowania. - Chodź, zrobię ci coś do zjedzenia – wróciłam do kuchni, bo cały czas staliśmy w przedpokoju.
Rafał poszedł się umyć. Wyjęłam z lodówki boczek wędzony, skroiłam cebulkę, dodałam kilka pieczarek. Po kuchni rozszedł się zapach wędzonki i smażonej cebulki. - Ale pachnie – powiedział Rafał siadając przy stole. Przypomniała mi się Evelyn, o której wizycie już zapomniałam, zajęta zmartwieniem o pracę męża.- Coś w tym jest, miała chyba rację ta moja znajoma zjawa. Rafał rzeczywiście wyglądał mniej przygnębiony, niż kiedy wszedł do domu. – Czyżby zapachy żarcia tak działały na mężczyzn? – Wbiłam na patelnię kilka jajek. - Ja to jeszcze nic, pracowałem tam niecałe dwa lata, ale tam są ludzie, którzy pracowali po trzydzieści, czterdzieści lat. Lucy, opowiadałem ci o niej, wiesz, ta co mieszała kolory do farbowania cukierków. Zaczęła w pracować tam jako siedemnastoletnia dziewczyna, czterdzieści pięć lat temu. Wszystkie te lata w suterynie, bo tam się mieściło Laboratorium Kolorów. Kilka miesięcy temu mogła już przejść na emeryturę, ale chciała dopracować do równych czterdziestu pięciu lat, co wypadało za niecałe dwa miesiące. Przepadła jej odprawa za te przepracowane lata. Jej i jeszcze wielu innym ludziom. - To straszne. A co na to Związki? - Związki obiecują, że wezmą firmę do sądu, ale to może trwać lata i wcale nie wiadomo, jaki będzie rezultat. - Usiądź, zjedz. Tym, że się podniecasz nic nie poradzisz, ani sobie ani nikomu. - Zjem i idę tam z powrotem. Następne kilka dni Rafał spędzał miedzy domem a terenem około fabrycznym, bo oczywiście na terem zakładu ich nie
wpuścili. Zrobili wyjątek następnego dnia po zamknięciu firmy, żeby każdy mógł zabrać swoje narzędzia. - Czułem się jak złodziej – opowiadał mi rozgoryczonyjeden z tych ochroniarzy stał przy mnie i patrzył mi na ręce, jakby się bał, że wyniosę jakąś uszczelkę, czy kolanko więcej. Nie podobało mi się wcale to jego latanie pod zakład, bo wracał stamtąd w fatalnym nastroju, ale rozumiałam, że musi mieć kontakt z towarzyszami niedoli. Poza tym Związki Zawodowe zaczęły organizować jakieś spotkania, mające na celu pomoc w poszukiwaniach pracy. Znalazł się pewien przedsiębiorąca, który ogłosił, że zatrudni ludzi którzy stracili pracę w Beta Brands, bo otwiera własną wytwórnię. Podniecenie zapanowało ogólne. Ludzie składali swoje CV, pełni nowej nadziei, niektórzy byli nawet na rozmowie kwalifikacyjnej, między innymi mój Rafał. Ogarnęła go bez mała euforia, bo już się widział, jak instaluje nowe rury, kotły, oraz inne tym podobne mechanizmy. Po czym się okazało, że facet to oszust, który po to robił tę całą hochsztaplerkę, żeby uzyskać dotacje od rządu. Nasz lokalny program telewizyjny pokazał go w pełnej krasie, jednocześnie ostrzegając przed udzielaniem mu jakichkolwiek pożyczek lub inwestowaniem kapitału. W innych prowincjach Kanady był już znany. - To przechera w mordę pluty - ciskał się Rafał. – A tak przekonywująco wyglądał. I jakie miał gadane. Ja sam byłem gotowy pracować przy montażu bez pieniędzy przez tydzień czy dwa, żeby firma jak najszybciej ruszyła. Otóż to! Mój prostoduszny, zawsze chętny do pomocy mąż. Taki już był, wszystkim sąsiadom i znajomym pomagał w problemach kanalizacyjno- sanitarnych, nigdy nie biorąc za to centa, a często spędzając długie godziny przy montowaniu
jakiegoś urządzenia sanitarnego, czy przepychaniu kanału ściekowego. Po tej aferze znów przygasł. - Słuchaj, jeszcze dachu nad głową nie straciliśmy, na ugotowanie krupniku ciągle nas stać, więc nie odstawiaj mi tu melodramatu. – wkurzyłam się jednego dnia. - Nie ma co liczyć na Związki i na mannę z nieba, jak sami nie znajdziemy pracy dla ciebie, to oni też nie znajdą. Weź się w garść i nie rób mi tu za sierotkę Marysię. Rafał przed moim zrzędzeniem uciekał na górę, co procentowało tym, że remont ruszył z kopyta. Na szczęście mieliśmy niezbędne materiały, bo te mój zapobiegliwy mąż zgromadził jeszcze latem. - Dobre i to - pomyślałam i sama zajęłam się szukaniem mu pracy przez Internet. Zaktualizowałam i podrasowałam jego CV i zaczęłam wysyłać do potencjalnych pracodawców. Tak oto sam się ustalił nowy rytm w naszym domu. Rafał w ciągu dnia pracował na górze, często do późnej nocy, a rano, kiedy ja spałam, sam przeglądał oferty pracy w Internecie i zostawiał mi zapiski i zaznaczone strony do wysłania aplikacji. Ja buszowałam po internecie, chodziłam z psami na spacery, gotowałam i piekłam, pomna wskazówek Evelyn. Często o niej myślałam, miałam pewne wyrzuty sumienia, że odkładam sprawę wnuczki, ale z bezrobotnym, przygnębionym mężem na głowie doprawdy nie miałam siły. W całym zamieszaniu zapomniałam o pierścionku i przestałam o niego drżeć. Kiedy od czasu do czasu mi się przypomniał, biegłam sprawdzić, czy leży w moim puzderku na biżuterię. Leżał i kłuł w oczy swoim pięknem, a także wartością. Nie miałam wątpliwości, że klejnot był dużej ceny. Któregoś dnia, w przypływie zniechęcenia, pomyślałam oglądając kosztowne cacko
– Ileż to by nam spraw załatwiło? Szybko schowałam pierścionek do szkatułki i odgoniłam niedobrą myśl. Przez kilka następnych tygodni każdy dzwonek telefonu witaliśmy z nadzieją. Po drugiej stronie kabla telefonicznego mogła siedzieć cudowna osoba zapraszająca Rafała na rozmowę kwalifikacyjną. Niestety, jak do tej pory jeszcze się nie ujawniła. Remont na piętrze wszedł w kolejną fazę. Po krótkim okresie zniechęcenia do świata Rafał, napędzany furią do tych co pozbawili go pracy i do tych co nie odpowiadają na jego oferty, szalał na górze jak tajfun. Co i raz wołał mnie do pomocy. Różnie to się kończyło, bo oczekiwał ode mnie jakichś specjalnych umiejętności budowlanych i był wielce zniecierpliwiony, że nie pojmowałam w lot tego, co mi polecał, a nawet jak łapałam to i tak nie wykonałam tego tak doskonale, jak mój majster sobie wyobrażał. Któregoś popołudnia gromkim głosem wezwał mnie do pomocy przy montowania sufitu w małej sypialni. Sposób budowania w Kanadzie odbiega nieco od tego, jaki znamy w Polsce, więc sufit nie jest murowany i zbudowany na wieki wieków, ale umieszczony na drewnianej konstrukcji. Płytę prawie trzy metry długą i na półtora metra szeroką, stanowiącą mieszaninę gipsu, tynku tektury i czort wie czego jeszcze, przykręca się do drewnianego stropu. Potem podlega ona jeszcze różnym zabiegom wykończeniowym przed malowaniem, ale tak to mniej więcej wygląda. Dodam tylko, że taka sucha ściana jest ciężka jak piorun. I do tego właśnie zostałam zawołana. Sufit w małej sypialni wymagał trzech takich płyt. Pokłóciliśmy się już przy pierwszej. - No trzymaj to równo. Uważaj bo się złamie. Podeprzyj głową, na tym samym poziomie co ja, nich chociaż parę śrub wkręcę. Mańka, no podnieśże…
Staliśmy na dwóch drabinach ustawionych po obu stronach szerokości pokoju, a nad nami uniesiona na naszych rękach i głowach górowała gipsowa płaszczyzna. Mój mąż nie mógł pojąć, że ta płyta jest dla mnie za ciężka, że jestem niższa od niego i nawet jak wejdę na szczebel wyżej to i tak równo nie będzie. Wykrzykiwał polecenia, momentami sprzeczne, jednocześnie tu dociskając, tam dobijając i w końcu wkręcając kilka śrub. W ogóle zachowywał się, jakby był w amoku. Zmełłam w ustach to, co z całego serca chciałam mu powiedzieć, bo wiedziałam, że dopóki ten kawałek sufitu nie zostanie przykręcony i tak do niego nic nie dotrze. Rafał taki już był, kiedy coś konstruował, świat przestawał dla niego istnieć. Nie jadł, nie słyszał co się do niego mówi, nie widział nic oprócz swojego projektu. Mogłabym sobie spokojnie przetrącić kręgosłup, czy zwichnąć nogę, on by tego nie zauważył. Wiedziałam o tym, ale nie znaczy, że mnie to nie wkurzało. Kiedy część sufitu była na swoim miejscu, dostojnie zeszłam z drabiny i oświadczyłam: - Mam dość ciebie, tego domu, tego remontu i w ogóle wszystkiego. Pomijając to, że ta cholerna płyta jest dla mnie za ciężka, to ty zachowujesz się jak poganiacz niewolników. Nie będziesz się na mnie wyżywał, wykrzykiwał, ani się wydzierał. Mówiłam, żeby kogoś zatrudnić do pomocy. Ale oczywiście, jakby można było raz w życiu posłuchać żony. Wypchaj się swoim sufitem, mnie już na to nie namówisz. Ja umywam od wszystkiego ręce. Od tej pory mnie remont nie obchodzi i możesz sobie go spokojnie darować. Rafał, któremu po wykonaniu planu nastrój się od razu zmienił o sto osiemdziesiąt stopni, powiedział wesoło: - Nie martw się Mańcia, właśnie wymyśliłem coś innego. Zaraz zmontuję taki wspornik, który po podniesieniu płyty do
góry umieścimy między sufitem a podłogą i tylko będziesz pilnowała, żeby się nie zsunął. Ewentualnie przesuniesz go, kiedy ci powiem. Jeszcze byłam nastroszona, ale nie sposób było się oprzeć optymizmowi w głosie Rafała. Musiałam jednak zachować twarz. - Teraz idę z psami, potrzebuję złapać oddech po tych emocjach. Kiedy zziajani i ja i psy wracaliśmy ze spaceru, spotkaliśmy Pawła. Zatrzymał samochód przy krawężniku i zawołał: - Majka, ale wykończyłaś te psy! Ledwo łapy ciągną. - No, nie wiem kto kogo? Im się wydaje, że ja mam też cztery łapy. Ale trzeba korzystać, póki jeszcze pogoda jako taka, bo za chwilę zacznie się słota i zimno. I może śnieg! - Trzeba przyznać, że dawno już nie pamiętam takiego listopada. Ciepło jak we wrześniu. No, jak tam remont, na finiszu? - Aleś trafił. Właśnie położyliśmy pierwszą część sufitu w małej sypialni. I żartobliwie wyżaliłam się Pawłowi na Rafała i na całą historię z sufitem. Paweł mi się zrewanżował, opowiadając jak Lucyna próbuje zapakować do dwóch walizek całą szafę i jeszcze połowę sklepu. - Przecież my jedziemy do Polski na cztery tygodnie, a nie na cztery lata. Zaraz po Nowym Roku wracamy. Kiedy ja jechałem sam kilka lat temu na miesiąc, to miałam tylko bagaż podręczny. Wszystko, co potrzebne, tam się zmieściło. - Ale, jak mówisz, jechałeś sam. I prawdopodobnie latem, co też ma znaczenie, teraz jedziesz z kobietą. I jeszcze na wesele. Poza tym, wiesz jak jest w Polsce. Pokaz mody na ulicach, więc nie dziw się Lucynie.
- Nie dziwię się, tylko byłbym zadowolony, żeby nie angażowała mnie w to tak bardzo. - Pawełku, którą bluzkę wziąć? Tę w łódkę, czy tę w serek? Dla mnie one obie jednakowe. I po co zaczyna pakowanie na miesiąc przed wyjazdem, kiedy wiadomo, że jeszcze pięćdziesiąt razy będzie się przepakowywać. - No, nie narzekaj, że masz wytworną żonę. Przecież za to też ją kochasz – powiedziałam na odchodne. Rafał w domu już na mnie czekał. Niecierpliwie. - Zobacz co zmajstrowałem. Teraz nam pójdzie jak z płatka. - Nie, nie mój drogi. Najpierw coś zjemy. Ja nie jestem taka napalona na punkcie tego remontu jak ty, żeby tu trupem paść z głodu i wyczerpania. Przy całkowicie odstawionym domu. Nie mówię, że ci nie pomogę, ale odgrzeję zupę, a po jedzeniu zobaczymy. Orasz we mnie, jak w dorożkarskiego konia. - Mańcia, przecież ja dla ciebie chcę ten pałac wykończyć. Mnie samemu wystarczyłaby komórka… Przecież wiesz. Dzwonek u drzwi odezwał się, kiedy kończyliśmy jeść. - No, cześć! Czego ty dręczysz tę swoją biedną żonę, zamiast zadzwonić po mnie – usłyszałam z przedpokoju głos Pawła. Rafał dotrzymał słowa z nadwyżką i na długo przed świętami uporał się z renowacją nie tylko naszej sypialni, ale prawie całej góry. Kiedy on kładł podłogę w jednym pokoju, ja w innym malowałam ściany. Cieszyłam się z widocznych rezultatów i chwaliłam męża za różnorodne umiejętności, ale oboje, choć o tym staraliśmy się nie mówić, zdawaliśmy sobie sprawę, że to właśnie jego bezrobocie spowodowało nagły skok do przodu w remoncie. Dobre i to, przecież pracę w końcu
znajdzie. Na razie jednak nie wyglądało to zbyt różowo. Martwiliśmy się brakiem odpowiedzi na Rafała oferty, każdy dźwięk telefonu witaliśmy nadzieją, bo przecież mógł to być telefon zapraszający Rafała na spotkanie w sprawie pracy. Jednak minęła pierwsza dekada grudnia i oboje wiedzieliśmy, że są znikome szanse, żeby ktoś zadzwonił przed świętami, a i po świętach – styczeń, luty, martwy okres, więc może dopiero gdzieś koło wiosny. Pocieszałam go, że w jego zawodzie nie ma martwego sezonu i w każdej chwili mogą zadzwonić, ale realia nie były obiecujące. Zaczęły w końcu przychodzić pieniądze z ubezpieczenia dla bezrobotnych, więc była to jakaś ulga w budżecie. Na tydzień przed świętami odezwał się telefon i męski głos po angielsku poprosił o rozmowę z Rafałem. Byłam pewna, że to ktoś ze związków zawodowych dawnej firmy, więc nie przywiązywałam uwagi do tego, co mówili. Lepiłam właśnie pierogi w ilości prawie przemysłowej, bo chciałam zamrozić część, a poza tym, ponieważ robiłam to tylko raz do roku, więc uważałam, że rodzina ma prawo do wyżerki bez ograniczeń. Rafał wszedł do kuchni z lekka pobladły. - Boże, co się stało? - Jutro mam rozmowę o pracę. - I dlatego tak zbladłeś i wyglądasz jak ciepły nieboszczyk – powiedziałam z urazą. – Chcesz mnie wykończyć, po twoim wyglądzie oczekiwałam kolejnego kataklizmu. Usiądź, zrobię ci gorącej mocnej herbaty i opowiesz wszystko.- Odsunęłam na bok całą mączną produkcję. Następnego dnia, po wyjściu Rafała, nie mogłam sobie znaleźć miejsca. Przez głowę przemykały mi wszystkie możliwe scenariusze i jak zwykle wpadałam z jednej skrajności w drugą. - Przynajmniej z tego mogłam wyrosnąć w wieku tak
zwanym średnim. No dobra, więcej jak średnim! Nie tylko zmarszczki musiałam zaliczyć i uderzenia gorąca, równowagę ducha też powinnam osiągnąć. – mamrotałam do siebie, starając się opanować wewnętrzne drżenie. O przyjeździe Rafała zawiadomiły mnie psy. Z radosnym ujadaniem zaczęły tańczyć przy drzwiach. Mój mąż wszedł do mieszkania, przywitał się z czworonogami, wolno zdejmował buty i kurtkę. - Trzeba będzie go zastrzelić – pomyślałam rozeźlona. - No? Mów! – rzuciłam się na niego jak harpia, kiedy się pojawił. Rafał chwilę jeszcze milczał, a potem uniósł jedną brew do góry - coś, co robił w chwilach znaczących i powiedział; - Mańcia, znowu jestem człowiekiem pracy. Wisiałam mu na szyi zanim skończył mówić. - Kiedy zaczynasz? - Od jutra. Zwariowali? Nie mogli poczekać jeszcze ze dwa tygodnie, skończyłbym łazienkę. - Skończysz potem, w międzyczasie. Albo później. W końcu jest ta na dole, mała – paplałam bez sensu. Widziałam, że Rafał, pod maską pozornego spokoju, jest szczęśliwy. Przestał się czuć bezradny, bez przydziałowy. Niepotrzebny. Widać sam remont domu nie czynił go dostatecznie użytecznym. - No dobra zrzędo, chodź, zjesz kopytka z gulaszem.
Rozdział XII
Toronto 2008 Sonia spakowała plecaki obu synów, ale pozostawiła je otwarte. Chłopcy z pewnością będą jeszcze dorzucać do nich różne swoje drobiazgi. Maks ulubionego mocno sfatygowanego już delfina, bez którego wciąż nie umiał zasnąć, a Jack niewątpliwie książkę. Kolejną część Harry Pottera. Scott miał przyjechać po nich za niecałą godzinę. - Dziwnie będzie spędzić święta bez nich. I smutno! – pomyślała. Wiedziała jednak, że musi się z tym pogodzić. Oboje ze Scottem ustalili już dawno, że jakkolwiek by się nie potoczyły ich oddzielne losy, dzieci nie mogą na tym cierpieć. I muszą mieć dzieciństwo najnormalniejsze, jakie jest możliwe w takiej sytuacji. - To tylko tydzień, zleci szybko- pocieszała się nieprzekonywująco, jak za każdym razem, kiedy były mąż zabierał chłopców do siebie na dłużej. W weekendy było inaczej. Bezboleśnie. Co drugi piątek Scott przyjeżdżał po synów i odwoził ich w niedzielę wieczorem, więc Sonia nauczyła się planować te dni. Trzy lata temu te pierwsze wizyty dzieci u ojca Sonia po prostu przesypiała i przełaziła po domu, poganiając czas. A już ostatnie kilka godzin w niedziele wieczorem spędzała przy oknie, jakby bojąc się, że przeoczą jej dom. Od dawna to już się zmieniło, Sonia cieszyła się niecierpliwą radością synów, którzy czekali na tatę na schodach w przedpokoju. Cieszyła się widząc ich czułe ale też męsko-
koleżeńskie powitanie. Scott był wspaniałym ojcem i wiedziała, że dzieci są z nim bezpieczne i szczęśliwe. Po powrocie opowiadali jej, co robili z tatą, gdzie byli, jakie filmy oglądali, w jakie gry grali. Święta były jednak inne, specjalne. I choć poprzednią gwiazdkę ona spędziła z Maksem i Jackiem, nie mogła się oprzeć iskierce żalu, że tę chłopcy spędzą bez niej. Jednak było coś jeszcze. Odpychana od siebie, pojawiała się tęsknota za rodzinną atmosferą, którą pamiętała z lat, kiedy jeszcze ze Scottem tworzyli małżeństwo. Widziała w myślach duży, trochę staroświecko umeblowany, ale przez to ciepły i przytulny salon byłych teściów, wielką choinkę ustawioną pod oknem i słyszała gwar rozmów, śmiech dzieci. Pamiętała atmosferę tej odświętności, pamiętała jak radowała ją świadomość bycia częścią dużej kochającej rodziny. Scott był najmłodszy. Miał dwóch braci i siostrę, którzy pozakładali już swoje rodziny. Świąteczny obiad gromadził więc przy stole trzy pokolenia; dziesięcioro, a czasami więcej dorosłych i sporą gromadkę dzieci. Wychowana tylko przez matkę, która, cóż tu ukrywać, nie była najlepszą mamusią na świecie, Sonia, uwielbiała takie zjazdy rodzinne. - I tak głupio, tak nierozważnie to straciłam – pomyślała. Nie miała jednak czasu na dalsze rozważania, bo z dołu zawołał Maks. - Mama, chodź tu, tata już przyjechał. Zbiegła na dół w chwili, kiedy Jack otwierał ojcu drzwi. Nastąpił rytuał, przybijania piątki z Jackiem, a z Maksem dodatkowo stukania się pięścią, łokciem i na końcu jeszcze jedna piątka. - Gotowi, narty przygotowane, rękawiczki, okulary… - Tato, już wczoraj wszystko przygotowaliśmy.
- Cześć - powiedział Scott do Soni. – Jak się masz? - Dobrze - uśmiechnęła się. - Co u ciebie? - Wszystko w porządku. Dużo pracy, jak zwykle. - Napijesz się kawy? - Nie, dziękuję, specjalnie przyjechałem wcześniej, bo w radiu zapowiadają śnieżycę, więc chcę dojechać do domu rodziców zanim się ściemni i zasypie. - Tak, słyszałam, jedźcie ostrożnie i niech któryś z was zadzwoni po dojechaniu. - Oczywiście, jak zawsze. A ty sama jesteś? Jakieś plany na święta? - Nic specjalnego. Umówiona jestem ze znajomymi. - No to dobrze, że nie będziesz sama. - Nie martw się Scott o mnie, ja jestem dużą dziewczynką i umiem sobie radzić– powiedziała ciepło. Wiedziała, że zainteresowanie byłego męża nie było grzecznościowe. Nadal byli przyjaciółmi, mimo wszystkiego, co się między nimi zdarzyło. - Tatoooo, no tato jedziemy – zawołał Maks. Już nie mógł doczekać się tych atrakcji, niespodzianek, które na niego czekały. Nie widział smutnych oczu matki. Jack natomiast, który był o całe dwa lata starszy, przytulił się do niej i cicho zapytał: - Nie będzie ci smutno jak pojedziemy? - Kochanie, to przecież tylko na tydzień. Poza tym jutro wpadnie Sally i wreszcie się nagadamy, bo po jej ślubie z Jimem jeszcze nie było kiedy się spotkać, a teraz Jim wyjechał na konferencję i wraca dopiero pojutrze, więc Sally ma trochę więcej czasu. Wiesz też, że mam trochę zaległości w tłumaczeniach. Zanim skończę, już będziecie z powrotem. - Ale ja nie chcę, żebyś pracowała w święta! - Toteż nie będę, za tłumaczenia się wezmę już po świętach,
zanim wy wrócicie. Wiesz, że w sobotę idę do Jenny i Ricka. Tam się spotkam z Nataszą, Olafem, Anną, i Jakubem. Będą też ich dzieci. Pozdrowię ich od ciebie, chcesz? - I ode mnie też - krzykiem upomniał się Maks. - Oczywiście że od ciebie też. - Dobrze, ale będę dzwonił do ciebie co dzień. – dodał Jack, odsuwając się od matki. - Pewnie, będę czekała na telefon słoneczka wy moje! - Chłopcy, bawcie się dobrze i bądźcie grzeczni dla babci i dziadka. - Mamo, coś ty? Przecież my zawsze jesteśmy grzeczni! - Wiem, tylko tak, na wszelki wypadek przypominam. No, dajcie jeszcze raz buźki. I ruszajcie, bo rzeczywiście was zasypie po drodze. Za najmłodszymi przedstawicielami rodziny Murphy zamknęły się drzwi, a w sekundę potem odezwał się dzwonek. - Czego zapomnieliście? - Nie, chłopcy nic nie zapomnieli. To ja chciałem ci jeszcze raz życzyć Merry Christmas. – Scott podał jej kolorową paczuszkę. - Scott, to niepotrzebne, już ci mówiłam. Ja znów się czuję głupio, bo nic dla ciebie nie mam. Jak co roku. - Soniu i niech tak zostanie. - Niech zostanie, żebym głupio się czuła? - Nie, nie o to mi chodzi, niech zostanie ta tradycja, że jesteś cząstką mojego świata. Rozpakuj to dopiero w święta, wiem, że jesteś niecierpliwa – dodał już przy samochodzie. – I pozdrów Sally ode mnie. No i jej męża też, chociaż go nie znam. - Gdybym nie wiedziała, że jest inaczej, pomyślałabym, że on chce na nowo odbudować nasze małżeństwo. Ale przecież
wiem, że tak nie jest. Sam to kiedyś powiedział. Tyle spraw się zresztą zdarzyło i pokomplikowało. - mruknęła do siebie, kładąc paczkę pod choinką. Było pod nią pusto. Chłopcy swoje prezenty rozpakowali wczoraj, zmienili trochę obyczaj ze względu na wyjazd z ojcem.
Scott. Kiedyś go tak kochała, że czasami aż się bała tego uczucia. Jak to się stało, że doszli do takiego dnia, jak dzisiaj? Poznali się na wieczorze autorskim jakiegoś młodego pisarza, którego nazwiska dziś już nawet nie pamiętała. A właściwie nie tyle na wieczorku, co na parkingu klubu, w którym się odbywało spotkanie. Ona była wtedy na trzecim roku Wydziału Języków Obcych na Uniwersytecie w Toronto. Scott już ukończył Wydział Architektury tego samego uniwersytetu. Tamtego dnia było jej wyjątkowo ciężko. Minęły dopiero dwa tygodnie od pogrzebu mamy i choć Diana jako matka niezbyt się spisała, to jednak nie mając jej teraz, Sonia czuła się straszliwie samotna. Na ten wieczór autorski poszła też dlatego, że nie mogła już znieść ciszy w mieszkaniu. Nie był to najlepszy pomysł, bo Sonia nie słyszała nawet, co mówił młody autor, lecz rozprawiała się ze swoimi myślami. I poczuciem winy. I żałością po nieodwracalnym, i świadomością, że już nic nie można naprawić. Wymknęła się po angielsku. Zapaliła samochód, przez chwilę zastanawiając się, dokąd ma jechać. Łzy zaczęły kapać samoistnie. Pukanie w szybę zabrzmiało jak wystrzał. Uchyliła okno, nawet nie starając się ukryć mokrej twarzy. Mężczyzna, który stał na zewnątrz przez długą chwilę patrzył bez słowa. Nie spodziewał się chyba takiej nagiej, tak
otwarcie pokazanej rozpaczy. Sonia wprawiła w ruch pokrętło od okna, tym razem w stronę przeciwną, ale obcy człowiek położył dłoń na szkle uniemożliwiając jego zamknięcie. - Nie można płakać w samotności. Wtedy płacze się podwójnie – powiedział cicho. Bardziej niż słowa, uderzył ją jego głos. Cichy, pewny, budzący zaufanie. Ale też mocny. Przekonujący. To był początek. Scott wyciągnął ją wtedy z zimnego samochodu i zaprowadził do najbliższej kawiarni Tima Hortona. Nie było tam na szczęście zbyt tłumnie. Nad kubkiem kawy Sonia, niepytana przez niego, nie znając jeszcze jego imienia, wypłakała mu cały nagromadzony przez lata ciężar. Opowiedziała mu o matce, która sama ją wychowała i zachowywała się, jakby nieustannie miała do niej o to pretensje. O tej nieznanej, choć biologiczne bliskiej rodzinie, która nie chciała mieć z nimi nic wspólnego. Sonia nie wiedziała dlaczego. O ojcu, który nawet nie doczekał jej narodzin i zginął w wypadku samochodowym, o co matka też miała do niego pretensje. O koleżankach, które chodzą na zakupy, albo na kawę z matkami, rozmawiają z nimi i śmieją się jak z najlepszymi przyjaciółkami, a ona, Sonia, nigdy tego nie doświadczyła. A zawsze za tym tęskniła. Tak samo, jak tęskniła za odrobiną czułości, przytuleniem, czy chociażby pogłaskaniem po włosach ze strony Diany. I o swoim poczuciu winny, teraz, kiedy już jest na wszystko za późno. - Bo właściwie, dlaczego ja na to czekałam? – pytała retorycznie. –Czemu sama się do niej nie przytuliłam, czemu pozwoliłam na to, żeby zepchnęła mnie na jakiś drugi, albo nawet trzeci plan? Czemu już później, kiedy się wyprowadziłam, nie wpadłam i nie zabrałam jej do kina ani nie zapytałam
dlaczego tak jest między nami? Dlaczego zawsze żyłyśmy obok siebie, a nie razem? Tak było odkąd pamiętam. To znaczy nawet wtedy, kiedy miałam cztery lata, pięć i więcej. Zawsze. Ona pracowała, miała swoje życie, a ja byłam obok. Jakby na przyczepkę. Miałam lalkę , konika i jakieś książeczki czy obrazki do malowania, a nie miałam z kim o tej lalce rozmawiać. Nie miałam nikogo, z kim bym mogła te książeczki oglądać. I tak też było potem, kiedy dorastałam i kiedy się pierwszy raz zakochałam. A potem, kiedy poszłam na studia, jej to nic nie obchodziło. Jakby nic, co mnie dotyczyło, nie było wystarczająco ważne. Ot, byłam obok. Sonia mówiła i mówiła, a siedzący naprzeciwko człowiek słuchał, podawał świeże chusteczki jednorazowe i dolewał jej kawy. Dopiero kiedy wylała już całe wiadro goryczy, zapytała: - A właściwie jak ty masz na imię? I dlaczego zamiast spędzać wieczór z jakaś fajną dziewczyną wysłuchujesz wynurzeń obcej cierpiętnicy? Ślub wzięli po roku, a po następnych sześciu miesiącach urodził się Jack. Sonia była szczęśliwa . Nigdy nie wyobrażała sobie, że to jest możliwe. Kiedy była w ciąży z Maksem, miała nadzieję, że urodzi dziewczynkę. Chciała mieć córkę, żeby dać jej to wszystko, czego sama nie dostała od matki. Ale urodził się Maks więc Sonia uznała, że los wie lepiej. Kochała swoich chłopców miłością bezmierną, ale też mądrą. Nie przymykała oczu na błędy i przewinienia, uczyła odróżniać dobro od zła, wyjaśniała, nagradzała, rozmawiała. Nigdy nie była zmęczona na tyle, żeby nie poczytać na dobranoc książeczki, nie opowiedzieć bajki, czy nie wysłuchać dziecięcych zwierzeń. W głębi serca miała nadzieję, że za rok, może za dwa, będzie miała jeszcze córkę. Wspominała o tym Scottowi, a on potakiwał niezobowiązująco. Usiłowała mu przekazać, że w jakiś trudny
do wytłumaczenia sposób czuje niespełniona. - To znaczy, że nie jesteś ze mną szczęśliwa? - Jestem szczęśliwa, kocham i ciebie i chłopców bardzo. Bezgranicznie. Ale chcę mieć córkę. Nie wiem, jak ci to powiedzieć, ale czuję jakby mi jakiejś mojej części brakowało. I wiem, że córeczka to wypełni. Uczyni mnie spełnioną. Kompletną. Całą. - A co będzie, jeśli znów się urodzi chłopiec? - Nie! Czuję, że tym razem będzie dziewczynka. Czuję to całą sobą. Spróbujemy? Proszę cię. Scott się właściwie zgodził i niby próbowali, ale minął kolejny rok i nic się nie zdarzyło. Albo nie tak. Zdarzyło się, ale to, czego żadne z nich nie przewidziało. I nie zaplanowało. Do redakcji, w której Sonia pracowała, przybył nowy redaktor, Ross Cheels. Sonia nienawidziła tamtych wspomnień, które nieproszone pojawiały się w jej podświadomości. Zaczęło się od uśmiechu, zdawkowego komplementu, ale bardzo szybko przerodziło się w coś, co ją bez opamiętania wessało. I przerażało, bo nie umiała się z tego wyzwolić. To nie był romans i nie była to miłość. To był amok. Zwierzęca żądza, której nie umieli opanować. W chwilach przebłysku świadomości zdawała sobie sprawę z niszczycielskiej mocy tego szaleństwa i pragnęła się z tego wyzwolić, ale wystarczyło przypomnienie sobie swojego ciała w ramionach kochanka i mgła zakrywała oczy, a dół brzucha pulsował niedawną rozkoszą. Tamte trzy miesiące były punktem zwrotnym w jej życiu. Mogła winić za to los, albo też człowieka który stanął na jej drodze i wysłał iskrę o tak rażącej sile. Mogła winić też matkę za to, że Diane nie uzbroiła jej w pancerz przeciw przeciwnościom życia, nie wyposażyła jej w oręż, dzięki któremu umiałaby sobie
poradzić w takiej sytuacji. Mogła również mieć pretensję o to, że pozbawiona czułych, ciepłych relacji z matką, odczuwała wieczny głód miłości i akceptacji, że nie miała podwalin, które mogłyby uczynić ją silną i świadomą własnej wartości. Mogła też nawet winić Scotta za to, że w porę nic nie zauważył i nie wyrwał jej z tego kręgu obłąkania. Winiła jednak tylko siebie. Wszystko skończyło się równie niespodziewanie, tak jak się zaczęło. Pewnego dnia Ross po prostu nie pokazał się w pracy. Redaktor naczelny powiedział tylko, że będą musiały poradzić sobie same, ponieważ Ross Cheels już nie jest częścią zespołu. Sonia szalała. Wydzwaniała do niego, wysyłała sms-y, na które nigdy nie dostała odpowiedzi. Po tygodniu zdobyła jego adres domowy i poszła tam. Otworzył drzwi i bez słowa wpuścił ją do środka. Jakby wiedział, że przyjdzie. Rzucili się na siebie już w przedpokoju, w drodze do salonu rozrzucając ubranie. Kochali się na podłodze, bez opamiętania, nieświadomi niczego poza nimi. Sonia poddała się tej potężnej fali w milczeniu, w wszechogarniającej desperacji, jakby mogło to być rozwiązaniem wszystkiego. Kiedy burza ucichła, kobieta spełniona i uspokojona, wtulona w kochanka, powiedziała zdecydowanie: - Odejdę z redakcji i odejdę z domu. Scott to zrozumie i pozwoli mi widywać chłopców raz na jakiś czas. Po długiej chwili ciszy Ross odsunął się od niej i wziął jej twarz w swoje dłonie. Przymknęła oczy oczekując pocałunku. - Rozejrzyj się dookoła. Czy to jest mieszkanie samotnego mężczyzny? Spójrz na to i na to. Podsuwał jej pod nos sfatygowanego misia, wskazywał na śmiesznego konika na biegunach, ustawionego w kącie pokoju.
– Ja mam rodzinę i nie mam zamiaru jej zmieniać. Przecież nigdy nie mówiłem, że jestem samotny. - Ale.. - Było mi nieziemsko z tobą i gdybyśmy się spotkali kilka lat wcześniej, mogłoby być inaczej, ale teraz... Mam żonę, dwie córki i kocham je bezgranicznie. W miarę jego słów w Soni otwierała się jakaś dziura. Przepaść. Jakby trafiła w nią bomba i zostawiła po sobie lej. Nawet nie rozumiała co mówił siedzący przed nią mężczyzna, słyszała szmer jego głosu, ale nie rozpoznawała słów. Szok był monstrualny, wszechogarniający i wydawało się, że nie jest w stanie się po nim pozbierać. Jedno spojrzenie w twarz Rossa przywróciło jej zdolność myślenia, a nawet spowodowało potrzebę natychmiastowego działania. Pozbierała swoje ciuszki i spytała- Czy mogę skorzystać z łazienki? W łazience rzeczywiście widać było ślady kobiecej ręki. Na półeczce stały kremy, kosmetyki, w słoiczkach waciki, a obok na szafeczce leżała lokówka. Potrzebowała dłuższej chwili, żeby się opanować. Choć miała chęć wyć i jednym ruchem rozwalić te słoiczki, puzderka, cały ten domowy ład, którego istnienia nawet nie podejrzewała. Miała ochotę pazurami rozorać Rossowi jego przystojną gębę. Zmazać z niej ten wyraz zażenowania i litości… Przede wszystkim czuła jednak wstyd i palący wyrzut sumienia, że sama tak szybko przekreśliła swoją rodzinę i że nawet przez sekundę była gotowa zrezygnować z ludzi, których przecież kochała i którzy byli całym jej życiem. Na pożegnanie, stojąc już w drzwiach, odwróciła się jeszcze i spytała chłodno: - Czy dlatego rzuciłeś pracę?
- Odszedłem z redakcji bo erotyzm między nami robił się zbyt uzależniający i zaczął się wymykać spod kontroli. Wiedziałem, że nie da się tego dłużej utrzymać w tajemnicy i wcześniej czy później zniszczy i mnie i ciebie. A także nasze rodziny. - Całkiem niepotrzebne poświęcenie. Wystarczyło mi tylko powiedzieć - rzuciła przez ramię i miała nadzieję, że zabrzmiało to wystarczająco lekko i kąśliwie. - Możesz być spokojny, więcej mnie nie zobaczysz! Tygodnie, które po tym nastąpiły, były wypełnione wielorakimi uczuciami. Poczucie zranionej dumy mieszało się z tęsknotą za dawnymi uniesieniami, ale na pierwszy plan wysuwało się coś innego. Ogromne, wprost przytłaczające poczucie winy wobec Scotta i dzieci. Sonia nie mogła tego znieść. Nie była w stanie spojrzeć mężowi w oczy, nie potrafiła tak jak kiedyś przytulić synów. Czuła się niegodna, występna, zbrukana. Męczyło ją to i którejś nocy, kiedy Scott chciał ją objąć nie wytrzymała. Dławiąc się winą i upokorzeniem wyznała mu wszystko. Nie wiedziała nawet, jakiej może oczekiwać od niego reakcji, ale liczyła się ze wszystkim. Scott w środku nocy wstał z łóżka i wyszedł z domu. Czekała nie mogąc spać na jego powrót aż do rana. Nie wrócił. Wieczorem zadzwonił do chłopców, a potem porosił ją do telefonu. - Dzwonię tylko, żeby ci powiedzieć, że nie popełniłem samobójstwa i że nie zamierzam. Potrzebuję czasu na poukładanie sobie tego wszystkiego… - Posłuchaj, to się zdarzyło raz i więcej się nie zdarzy. Kocham ciebie i naszych synów. Przebacz mi, spróbuj mi jeszcze raz zaufać. - Nie mogę jeszcze o tym rozmawiać.
Wrócił po tygodniu, tylko po to, aby się spakować.
Rozdział XIII
London Minęły święta i Sylwester, Rafał wykazywał się w nowej pracy. Codziennie po powrocie do domu raczył mnie ciekawostkami i historyjkami z nowej firmy i było widać, że wraz z powrotem do życia zawodowego wrócił mu dobry humor i wigor. Wszystko zatem zaczęło funkcjonować dawnym rytmem i mogłam spokojnie zająć się sprawami Evelyn, które to sprawy przez cały czas tkwiły w jakimś ukrytym zakamarku mojej podświadomości i czasami przeszkadzały jak drzazga. Teraz mogłam, tak jak zaplanowałam, spotkać się z przyjaciółką i poprosić ją o pomoc, albo przynajmniej spotkać się z kimś, z kim mogłabym pogadać na ten temat. Bajka była zachwycona moją opowieścią. Wprawdzie momentami sprawiała wrażenie, jakby do końca mi nie wierzyła, ale kiedy pokazałam jej pierścionek, stopniała jak masło na patelni. - Oooouuuu- wydała przeciągły jęk. –Cudo, po prostu cudo! Włożyła go na palec i oddaliła rękę od oczu. Po chwili ją znów przybliżyła. I oddaliła. Powtarzała ten ruch kilka razy a w końcu z wyraźnym żalem zdjęła cacko z palca. - Majka, do licha, ty jesteś jak granit! Nie wiem, czy zdobyłabym się na to, żeby to cudo oddać komukolwiek… Może tylko wtedy, gdybym była zmuszona je sprzedać w sytuacji podbramkowej. A ty przecież miałaś taką sytuację, bo Rafał kilka miesięcy nie pracował i pewnie było krucho z forsą.
- Krucho było, ale jeszcze nie tak, żebyśmy umierali z głodu. Gdyby posiedział z rok albo dwa na bezrobociu, bo przecież i tak się zdarza, ciągłe słyszymy takie historie, to pewnie inaczej bym mówiła. Zresztą też miałam różne myśli, muszę się z biciem w piersi przyznać. - No, trudno nie! Spać na diamentach, kiedy konto zaczyna prześwitywać? Tak czy inaczej, chyba bym nie wytrzymała. - I raczej zadarłabyś z duchem? Dziękuję bardzo! Taka odważna to ja nie jestem. Zwłaszcza, że Evelyn mnie niejako popędza. Tak, jakby czas miał znaczenie. Nie jestem tylko pewna dla kogo ma większe? Dla Evelyn, bo chce już się oderwać od ziemskich spraw, czy dla tej nieznalezionej jeszcze wnuczki, bo coś tam się dzieje i … nie wiem nawet co powiedzieć. Nie chcę się domyślać, bo aż mi ciarki przechodzą po plecach. Zresztą gdybanie nas nigdzie nie zaprowadzi, musimy znaleźć tę wnuczkę i oddać jej pierścionek, ewentualnie pamiętniki, jeśli będzie chciała i niech ja się spokojnie wezmę za poganiane mojego męża do dokończenia tego remontu na dole. I niech sobie w końcu w spokoju pożyję w tym domu. Bez żadnych atrakcji. Ducha. Utraty pracy przez męża! Czy ja tak dużo chcę? - No niby nie, ale co zrobisz, jeśli jej nie znajdziesz? Przecież nie wiesz nawet, czy mieszka w Kanadzie. Chcesz jej po całym świecie szukać? - Optymizm z ciebie wprost się wylewa. Nawet o tym nie mów, nie kracz, tylko mi pomóż jakoś konstruktywnie. Myślałam, że ta historia ci się podobała? - Podobała się, oczywiście, cholernie romantyczna i z duchem w tle. Fajny byłby z tego film. Ale ja patrzę realnie i liczę się z tym, że może tak się też skończyć. Wtedy nie będziesz miała wyjścia, będziesz musiała zatrzymać ten pierścionek.
- Albo podarować tobie – zaśmiałam się. - Właśnie! - Dobra Bajka, przestań marzyć. I jeszcze żeby cię zmobilizować, to ci powiem, że jak nie oddamy tego znaleziska osobie dla której jest przeznaczone, to Evelyn nie da nam spokoju. Tobie też! A duchy potrafią być bardzo złośliwe. - No to dziękuję ci, Majeczko. Naprawdę o niczym więcej nie marzyłam bardziej, jak o tym, żeby być nawiedzaną przez ducha. - Uprzedzałam cię, że historia jest trochę niesamowita. Powiedziałaś, że uwielbiasz takie opowieści. Więc teraz nie marudź i się nie wycofuj, bo już na to za późno. - Schowaj ten pierścionek, bo się nie mogę przy nim skoncentrować. Zróbmy sobie jakiś plan. Gdzie możemy zacząć szukać, żeby chociaż jakąś niteczkę złapać? - Książka telefoniczna! Wczoraj już sprawdzałam, jest dwóch Woyciechowskich i myślę, że od tego trzeba zacząć. Najwyżej się okaże, że to ślepy trop. Poza tym biblioteka! Mają tam archiwum prasowe, też można sprawdzić. Jest jeszcze dział mikrofilmów. Ja szukałam tam pod kątem mojego domu, ale może trzeba sprawdzić pod kątem nazwiska. Może jest tam coś o Woyciechowskich. W końcu brali udział w drugiej wojnie, więc może chociaż jest jakaś wzmianka. O weteranach, czy o potomkach weteranów. To tyle na razie. Jak nic z tego nie wypali, to będziemy się zastanawiać potem. - Widzę, że masz już wszystko poukładane. Jeszcze internet. Tam też można poszukać. Kto wie? W końcu dwudziesty pierwszy wiek. Co chcesz, żebym zrobiła? - Bajka, może tak, podzielmy się. Co chcesz - iść do biblioteki, czy wolisz dzwonić do tych Woyciechowskich? - Mogę podzwonić! Ty już szukałaś w bibliotece, to szukaj
dalej. W międzyczasie obie możemy szukać na internecie, każda u siebie. A potem omówimy rezultaty. Powiedzmy za tydzień. Do biblioteki pojechałam zaraz następnego dnia.
Rozdział XIV
Nowy York 2008 Wyglądając przez szpitalne okno na zapadający nad Nowy Yorkiem zmierzch, czasami zatrzymując wzrok na ludziach, których twarzy nie mogła z tej odległości dojrzeć, Jackie pozwoliła myślom bezładnie przepływać przez mózg. Przez ostatnie kilka tygodni zdążyła się oswajać z tym stanem zawieszenia, a nawet go polubić. Alicja zamykała za sobą drzwi szpitalnego pokoju, uprzednio całując Jackie na pożegnanie, a ona przenosiła się w swoją nieważkość.Szpital ogarniała cisza. Tak przytłaczająca, że często aby ją zakłócić, wypowiadała głośno jakieś słowo bez związku, albo nawet kilka słów. To Jackie zapamiętała najwyraźniej ze swojego dzieciństwa. Ciszę panującą w domu. Przewijał się ten bezgłos przez wszystkie lata, zakłócany jedynie szeptem, w jakim do siebie i do niej zwracali się rodzice. Pierwsze zapamiętane wspomnienia z zabaw w pokoju dziecinnym najostrzej kojarzą się z palcem matki położonym na ustach i karcącym dźwiękiem szszs… - Zawsze powinniśmy się zachowywać tak, żeby nie przeszkadzać osobie w pokoju obok – powtarzała niejednokrotnie mama. Kiedyś, kiedy Jackie miała cztery lata i po raz kolejny słyszała tę znaną już na pamięć sentencję, zaprotestowała głośno; - Przecież w drugim pokoju nie ma nikogo!
Debra Gillmore uniesieniem ręki do ust przerwała bunt córki, a potem wyszeptała. - To prawda, że w tej chwili nie ma tam nikogo, ale za moment może być. Musisz zawsze o tym pamiętać Jacqueline. Tak oboje rodzice zwracali się do dziewczynki. Bez zdrobnień, bez pieszczotliwego seplenienia, bez nadawani jej słodkich, czule brzmiących przezwisk. - Imię dłuższe i większe niż całe dziecko – zrzędziła nieraz Betsy, gosposia, i kiedy mama nie słyszała, nazywała ją małą pszczółką, aniołkiem, kwiatuszkiem. Jackie nigdy nie chwaliła się tym przed matką, jakby instynktownie wiedziała, że mamie to nie będzie się podobać. Pójście do szkoły było dla Jackie przeżyciem większym niż dla jej rówieśników, było wkroczeniem w nieznany, nieprzyjazny świat. Zewsząd uderzały w nią napastliwe, przenikliwe, rozdzierające głowę dźwięki. Muzyka, która w domu prawie niedosłyszalnie sączyła się z radia, lub dialog prowadzony w telewizorze na granicy szeptu, tu rozbrzmiały całą gamą krzykliwych, nie do zniesienia tonów. Po pierwszym tygodniu w szkole Jackie dostała wysokiej gorączki i kolejne kilka miesięcy spędziła z Betsy w domu. Mama uznała, że Jacqueline jest za mała na rozpoczęcie edukacji i postanowiła zaczekać do następnego semestru. W pół roku później, dzięki niani, Jackie powróciła do szkoły bez trwogi. Ta prosta kobieta po wysłuchaniu dziewczynki zrozumiała, co było przyczyną choroby i lęku. - Kto to słyszał, żeby chować dziecko w ciszy, jak w grobowcu. Cud boski, że potrafi mówić, przy tych dwóch mumiach. – gderała do siebie. Postanowiła pomóc małej. Każdego dnia, kiedy rodzice byli w pracy, Betsy podkręcała głośnik radia o kilka oktaw wyżej. Zaczęła od minimalnej
zmiany, żeby nie wystraszyć dziewczynki, a oswoić ją z dźwiękami. Początkowo była to łagodna muzyka, albo spokojnie brzmiąca piosenka, czy deklamowany wiersz, jednak z biegiem czasu dźwięki przybierały na sile i obie słuchały koncertu symfonicznego, albo rozmowy polityków, albo muzyki jazzowej, czy też wybuchów śmiechu na kanale komediowym. Jackie polubiła dźwięki i czasem nieświadomie podśpiewywała sobie jakąś zapamiętaną piosenkę z radia. Oczywiście została upomniana przez matkę, ale to już jej nie deprymowało. Wiedziała już, że poza domem jest inny, barwnie i ciekawie brzmiący świat i wkrótce do niego dołączy. Tuż po jej dziewiątych urodzinach do domu obok wprowadziła się nowa rodzina. Małżeństwo z dwoma synami, starszymi nieco od Jackie. Wkrótce sąsiednia rezydencja napełniła się gwarem, śmiechem, odgłosami familijnego ciepła. Któregoś popołudnia, kiedy jej rodzice byli poza domem, Jackie ukryta za iglakiem zazdrośnie obserwowała nowych sąsiadów przez płot. Od niedawna nieobecność rodziców w domu zdarzała się coraz częściej, bo ojciec został partnerem w swojej firmie prawniczej i jak to mama określiła, mieli zobowiązania towarzyskie. Jackie uwielbiała te soboty, kiedy rodzice byli poza domem i spędzała czas tylko z Betsy. Było piękne majowe, sobotnie popołudnie i Jackie miała zamiar poczytać w ogrodzie jedną z ostatnich książek V. C. Andrews. Uwielbiała tę autorkę, a teraz właśnie wypożyczyła sobie „Mrocznego Anioła” Podglądając rodzinę krzątającą się przy przygotowywaniu grilla, słuchając wesołych przekomarzań chłopców, ojca odkrzykującego im na zabawne zaczepki, nie po raz pierwszy się zastanowiła, dlaczego w ich domu nigdy nie jest tak pogodnie i śmiesznie. Czemu rodzice nigdy ze sobą ani z nią nie żartują, czemu nigdy nie podnoszą głosu, tylko zawsze ze
sobą szepczą. Kilka razy była zaproszona do Meg O’Brian, koleżanki ze szkoły z którą zaprzyjaźniła się najbardziej. Mama najchętniej zabroniłaby jej pójścia do obcego domu, gdyby nie to, że matka Meg sama zadzwoniła i poprosiła w imieniu córki o pozwolenie na wizytę Jackie. Wracała z tych odwiedzin odmieniona, z mocnym postanowieniem, że kiedyś, kiedyś, gdy już będzie miała dzieci, a możliwe że i męża, (co do tego nie była jeszcze pewna, nie wiedziała czy w ogóle chce mieć męża) w jej domu, będzie zawsze głośno, wesoło, ciepło. Często łapała się na tym, że w szkole, albo na przerwach z koleżankami, umyślnie podnosiła głos, jakby nie mogła się nacieszyć jego barwą i brzmieniem. Czasami dziewczyny w klasie śmiały się z tego jej donośnego głosu i żartobliwie nazywały ją katarynka. Gdyby wiedziały … Widziała tylko Meg, bo kilka razy wpadła do koleżanki i ze współczuciem spytała Jackie, czy jej rodzice mają chrypkę. Odpowiedź przerodziła się zwierzenia, które spoiły tę dziewczyńską przyjaźń, opartą na samych kontrastach. - Czemu zaglądasz spod krzaka, zamiast przyjść do nas? – odezwał się nagle nad nią obcy głos. Podniosła wzrok, a zaraz potem wstała. Po drugiej stronie ogrodzenia stał wysoki chłopiec. Patrząc na niego Jackie po raz pierwszy w życiu doznała bardzo realnego uczucia, że serce jej przemieściło się z piersi w okolice kolan. Chłopak był piękny. Miał ciemne, krótko ostrzyżone włosy i nieprawdopodobnie wielkie zielone oczy. A może szare. Lub niebieskie. Zapatrzyła się w niego tak bardzo, że zapomniała, o co ją pytał. - Czy mówisz po angielsku? - spytał niepewnie. Jackie oprzytomniała. - Oczywiście, że mówię. Tylko się zamyśliłam. Nad
książką – wskazała na powieść, której jeszcze nie zdążyła otworzyć. - Mam na imię Brandon, a ty? - Jacqueline, eee.. chciałam powiedzieć Jackie. - Jak Jacqueline Kennedy? - Nie, tylko Jackie, jak Jackie Gillmore. - Kto to jest Jackie Gillmore? - Ja! Roześmieli się oboje. Lody zostały przełamane, ziarno przyjaźni rzucone w żyzną glebę. - Bardzo mi przyjemnie, Brandon Foster. To był najszczęśliwszy dzień w całym dziewięcioletnim życiu Jackie. Jeszcze tego nie wiedziała, ale tego dnia pokochała Brandona całym sercem. Jako starszego brata i najwierniejszego przyjaciela. To z nim wiodła długie rozmowy na przestrzeni lat, to jemu zwierzała się ze swoich różnych wątpliwości i lęków, bez obawy, że ją wyśmieje. Z Meg przyjaźniła się dalej, ale to Brandon stał się najważniejszą osobą w życiu Jackie. Był od niej starszy o ponad pięć lat i jak sam mówił, o całe wieki bardziej doświadczony. Traktował ją troszkę jak niedowarzoną smarkulę, ale z koleżeńską manierą i serdecznością. Tego pierwszego dnia, po wspaniałym grillu u rodziny Fosterów, wracała do domu nasączona wesołością jak gąbka, żałując, że nie może zostać z nimi na stałe. Ciepłe, serdeczne oczy pani Foster i żartobliwy tubalny głos jej męża sprawiły, że Jackie poczuła się, jakby była częścią ich samych. To uczucie zresztą nie opuściło jej nigdy. Zawsze była witana w domu sąsiadów jak nigdy w swoim własnym. Po pierwszych kilku tygodniach dzieci stały się nierozłączne. Martin, młodszy brat Brandona, kpił z nich niemiłosiernie, nazywając ich zakochaną parą, za co niejednokrotnie oberwało mu się od starszego. Jackie,
jakkolwiek zawsze na takie odzywki Martina pukała się znacząco w czoło, w głębi serca była dumna z tego, że tak ich nazywa. Z biegiem czasu i ojciec chłopców zaczął mówić do niej na powitanie „cześć, synowa”. W jego głosie nie było jednak złośliwości, tylko dobroduszne rozbawienie. Upływające lata spoiły dziecięcą przyjaźń i przekształciły ją w trwałe, mocne uczucie. Rozmawiali ze sobą o miłości, o przyszłości, bo to, że będą zawsze razem było wiadome od początku, przecież jedno bez drugiego nie umiało oddychać. Rodzice mieli na ten temat różne zapatrywania. Fosterowie widzieli, że młodzi się kochają i choć nie przesądzali jeszcze sprawy, bo jak wiadomo przez kolejne lata sytuacja mogła ulec zmianie, nie mieli jednak nic przeciwko temu, żeby Jackie weszła do ich rodziny. Rodzice dziewczyny jednak uważali, że Brandon nie jest odpowiednim towarzyszem dla ich córki i na wieloletnią przyjaźń dwojga patrzyli nieprzychylnie. Nie mieli chłopcu nic konkretnego do zarzucenia, ot może to, że był wiecznie uśmiechnięty i zadowolony z życia, zbyt otwarty i że nie krył swojego zdania a z całą pewnością to, że był głośny. Mówił jasnym, donośnym głosem, śmiał się hałaśliwie, słuchał jazgotliwej muzyki. Ojciec Jackie dodawał jeszcze, że z pewnością chłopak do niczego w życiu nie dojdzie, bo jest zbyt beztroski i nieodpowiedzialny. - Szczytem sukcesu będzie, jeśli skończy średnią szkołę, a potem pójdzie pracować w fabryce. Na czym opierał swoje sądy, nie wiadomo, prawdopodobnie uważał, że ktoś tak roześmiany jak Brandon nie może mieć poważnego stosunku do życia, ani wielkich ambicji. Nie zmienił zdania mimo, że chłopiec po skończeniu liceum zaczął studiować prawo na nowojorskim uniwersytecie.
Nicolas Gillmore skomentował to krótko: - Tylko patrzeć, jak go stamtąd wyrzucą z hukiem. Prawo jest dla poważnych ludzi. Nie miał jednak niestety okazji przekonać się o słuszności swojego proroctwa, bo zmarł niespodziewanie na atak serca w wieku pięćdziesięciu dwóch lat, podczas konferencji z klientem. Jackie miała wtedy siedemnaście lat i była w ostatniej klasie szkoły średniej. Pogrzeb ojca zgromadził ogromną ilość ludzi, których nie znała oraz niewielką grupkę jego dalszej rodziny i znajomych. Jackie miała wrażenie, że bierze udział w jakimś tragikomicznym przedstawieniu. Ubrana w ciemną prostą sukienkę, przyjmowała wraz z matką kondolencje od ludzi, których nigdy w życiu nie widziała na oczy. Mówili że jej współczują, że im przykro, a ona miała wrażenie, że nic ich to właściwie nie obchodzi. Ona sama czuła się jakby wcieliła się w jakąś postać, z którą nie miała nic wspólnego. Z twarzą ubraną w żałobną maskę, pod nosem mamrotała jakieś słowa ni to podziękowania, ni to smutku. Smutku, którego nie czuła w sercu. A przynajmniej nie czuła tak, jak według niej powinna odczuwać. I nic nie mogła na to poradzić. Pierwszym uczuciem, które pojawiło się po śmierci ojca, było zdumienie! I niedowierzanie, bo Nicolas Gillmore był człowiekiem, który wydawał się być niezniszczalny. Zawsze jednakowo opanowany czy w radości czy gniewie, nigdy nie narzekał na ból głowy, katar, czy zmęczenie. Tak jakby przypadłości zwykłych ludzi jego nie dotyczyły. Twardy i niezłomny jak skała. A jednak został powalony. Dla Jackie było to pierwsze zetknięcie ze śmiercią. Z czymś tak doskonale nieodwracalnym i ostatecznym. Wkrótce miała się przekonać, że nie tylko śmierć jest tak nieodwracalna. - Jestem pusta w środku, rozumiesz - skarżyła się
Brandonowi. - Przecież był moim ojcem, czemu nie mogę płakać? Czemu nic nie czuję? Siedzieli oboje na ganku tego samego wieczora po pogrzebie i tradycyjnym poczęstunku żałobników. Tłum ludzi przewinął się przez dom i wreszcie za ostatnim zamknęły się drzwi. Matka poszła się położyć. Jackie po raz pierwszy widziała ją tak znękaną. Nawet staranny makijaż nie zdołał ukryć cieni pod oczami, ani zmarszczek wokół ust. Wtedy też Jackie po raz pierwszy pomyślała o matce jako o starzejącej się kobiecie. Zawsze widziała ją wyprostowaną, pełną chłodnej elegancji, przekonaną o słuszności własnych słów i postępowania. Zawsze panującą nad każdą sytuacją. Dziś Jackie widziała, że sytuacja matkę przerosła. Chciała się do niej zbliżyć, przytulić, może razem wypłakać, ale mama ją uprzedziła, robiąc powstrzymujący gest ręką : - Jacqueline, jestem znużona, pójdę na górę. Poproś Betsy żeby tu posprzątała. To wszystko na temat śmierci ojca i męża. Nie było „ córeczko, zostałyśmy we dwie, nie martw się kochanie, mamy jeszcze siebie” albo, „pamiętaj, że tatuś cię kochał całym sercem”, żadnego z tych zdań, którym najczęściej matki chcą utulić i pocieszyć osieroconą córkę. Jackie podziękowała Bogu za Brandona. Cóż by bez niego zrobiła. Właściwie jest sama na świecie. - Jackie – wyrwał ją z zamyślenia głos przyjaciela. – Nie obwiniaj się, każdy żałość przeżywa inaczej. Na łzy przyjdzie czas. Nie dotarło do ciebie jeszcze, że ojciec nie żyje. Daj sobie czas na ułożenie tego w sercu. Brandon nawet nie wiedział, skąd mu się biorą takie słowa i myśli, ale czuł, że to co mówi, jest prawdziwe i najodpowiedniejsze w tym momencie. Zrobiłby wszystko, żeby
zetrzeć ten wyraz przygnębienia z twarzy dziewczyny. Widok jej wielkich, smutnych oczu sprawiał, że robiło mu się ciepło wokół serca. Nie miał skłonności do zbytnich roztkliwień, ale Jackie zawsze na niego działała inaczej. Już dawno, kiedy była małą smarkulą, jej jedno słówko, uśmiech, czy szkląca się w oku łezka, zmieniały jego plany, kruszyły podjęte już niezłomne decyzje i zapalały błyski w chłopięcych oczach. I przez ostanie osiem lat nic się nie zmieniło. Brandon już dawno zdał sobie sprawę, że kocha tę smarkatą zza płotu. Kilka miesięcy temu przypieczętowali to uczucie tą najintymniejszą bliskością. - Właściwie to jest tak, jak przedtem. Gdyby nie ten pogrzeb, to mogłabym udawać, że ojciec nadal żyje. Bo i tak go prawie nie widywałam. Był albo w firmie, albo, jeśli nawet w domu, to zamknięty w gabinecie. Chociaż nie, wiem że go straciłam, a wraz z nim szanse na jakieś zbliżenie między nami, na zrozumienie, na taką relację, jak ma Lucy ze swoim ojcem. Zawsze miałam nadzieję, że to kiedyś nastąpi. Przecież ojcowie kochają swoje córki. Dlaczego on mnie nie kochał? Dlaczego nigdy nie pokazywał mi świata, nie tłumaczył zjawisk zachodzących w przyrodzie, w życiu, w nas samych? Dlaczego ze mną nie rozmawiał? Straciłam ojca , nawet go nie znając. A dziś spojrzałam na matkę i uświadomiłam sobie, że ją też mogę stracić, zanim zdołamy się porozumieć, poznać i pokochać. Chciałam się dziś do niej przytulić, poczuć się w jej ramionach małą dziewczynką, ale odsunęła mnie jak zwykle. Czy ty wiesz, Brandon, że ja nawet nie pamiętam, czy ona mnie kiedyś tak naprawdę przytuliła? Cmoka mnie czasami kiedy wychodzi z domu, ale nawet nie mnie, tylko powietrze obok mojego ucha. Gdyby nie Betsy, prawdopodobnie nie miałabym pojęcia, co to jest czyjaś bliskość. To ona jest mi bardziej matką. Ale dziś odczułam nieodpartą potrzebę zrobienia czegoś, zmiany w
naszym życiu zanim będzie za późno, zanim całkiem się pogubimy. Matka mnie odsunęła dzisiaj, ale więcej jej na to nie pozwolę. Będę się do niej zbliżać, tulić, rozmawiać, czy ona tego chce, czy nie. Mam teraz już tylko ją. - Masz jeszcze mnie i zawsze będziesz miała – powiedział cicho Brandon, przyciągając do siebie skołataną, kasztanową główkę. Jakże niewiele Jackie wiedziała o tym, co los dla niej szykuje. W dwa tygodnie po pogrzebie ojca, matka zawołała ją do gabinetu i bez wstępu zaczęła rozmowę. - I tak się miałaś tego dowiedzieć w dniu twoich osiemnastych urodzin, tak kiedyś postanowiliśmy z ojcem, więc te kilka miesięcy już nie zrobi żadnej różnicy. Zwłaszcza, że sytuacja nasza się zmieniła. Jackie przeleciał mróz po plecach, tak zimny i bezosobowy był ton głosu kobiety. - W trzy lata po ślubie dowiedziałam się od Nicolasa, że w dzieciństwie miał wypadek, który w konsekwencji spowodował to, że jest bezpłodny. W sumie nie przeszkadzało mi to, bo nigdy nie pragnęłam mieć dzieci, ale to przeszkadzało jemu. Był już prawnikiem, miał olbrzymie ambicje na przyszłość i potrzebował nieskazitelnego wizerunku. Również od strony prywatnej. A więc rodzina. To był jego pomysł z adopcją, a ja się na to zgodziłam, bo wiedziałam, że jest to ważne dla jego kariery. Mnie wystarczała moja praca, czułam się tam najlepiej i nie potrzebowałam się spełniać jako matka. Widząc bladość na twarzy dziewczyny, przerwała na chwilę, po czym dodała. - Nie chcę cię ranić Jacqueline, ale też nie chcę stwarzać
niejasnych sytuacji, zwłaszcza że zauważyłam w tobie pewną zmianę. Nie jestem twoją biologiczną matką, tak jak i Nicolas nie był biologicznym ojcem. Adoptowaliśmy cię, kiedy miałaś tydzień. Z pewnością nie byłam najczulszą z matek, ale starałam się ciebie wychować na silną osobę, której świat nie skrzywdzi i nie zagrozi. Chciałam cię uodpornić na wszelkie ciosy, jakie możesz od życia dostać, bo wiem jak boli życie i sama te ciosy kiedyś od losu otrzymałam. Patrząc dzisiaj na ciebie, widzę, że udało mi się to raczej średnio, bo nadal jesteś mazgajowatą, czułostkową pannicą i prawdopodobnie będziesz zbierać od życia same mocne uderzenia i kopniaki, jeśli tego nie zmienisz. No, ale to twoja sprawa. Chciałam cię powiadomić, że podjęłam pewne decyzje i poczyniłam kroki… Jackie nie mogła pojąć, co się z nią dzieje. Słyszała głos matki, ale zlewał się w jednostajny szum. Nie sposób było odróżnić słowa. Jednocześnie miała wrażenie, jakby jej ciało traciło swoją wagę i zaczynało unosić się w powietrzu. Kiedy odzyskała przytomność, leżała na skórzanej sofie w gabinecie ojca, a koło niej krzątała się Betsy. Właśnie zmieniała dziewczynie zimy okład na czoło. - Moja ty biedulko, każdy by zemdlał na takie wiadomości. Trzeba nie mieć serca, żeby to tak wszystko bez ogródek wysypać, bez przygotowania, bez odrobiny czułości i zrozumienia. Chwilę trwało, zanim Jackie przypomniała sobie rozmowę z matką. - A więc to prawda? –powiedziała cicho. Wiedziałaś o tym, Betsy? - Wiedziałam i nie wiedziałam. Domyślałam się trochę, bo przecież traktowali cię gorzej niż psa. Ale tak naprawdę to dowiedziałam się dzisiaj, tak jak i ty. Przecierałam akurat
poręcze w korytarzu, a twoja mama, to jest pani Debra, wcale nie szeptała tym razem. Od czasu śmierci pana zauważyłam, że przestała szeptać. A kiedy ty upadłaś, wybiegła z pokoju i kazała mi się tobą zająć. Jackie zerwała się z kanapy, zatoczyła się, ale zaraz odzyskała równowagę. Wybiegając z domu, słyszała głos Betsy –Dziecko, nie rób żadnych głupstw, wszystko jeszcze przed tobą. Dziewczyna przemknęła przez podjazd przed domem i wpadła do domu Brandona. Na jej widok pani Foster spytała; - Co się stało, - ale nie usłyszawszy odpowiedzi, rzuciła szybko; - Brandon jest u siebie. Wydawało jej się, że Jackie tłumi w sobie szloch. Jackie spędziła u Brandona resztę dnia i noc. Opowiadając mu o wszystkim, co się dziś wydarzyło, nie mogła powstrzymać łkania i niekontrolowanego wewnętrznego drżenia. Cały czas wydawało jej się, że to nie może być prawdą, ale słowa Debry wracały natrętne i bezwzględne „adoptowaliśmy cię, kiedy miałaś tydzień”. Gdzie w takim razie są jej prawdziwi rodzice? I dlaczego jej nie chcieli.? W końcu zmęczona płaczem, domysłami i wątpliwościami zasnęła oparta o ramię swojego chłopca. Nikt jej nie szukał, nikt nie zainteresował się, czemu nie wróciła do domu. Jedynie Betsy się martwiła, ale ona właśnie miała nadzieję, że dziewczynka jest w domu obok, a nie Bóg wie gdzie. Nie wiedziała jednak Jackie, że to nie koniec niespodzianek. Kilka dni później siedziały przy obiedzie, unikając nawzajem swojego wzroku i prawie ze sobą nie rozmawiając. Debra zmieniła się po śmierci męża, nie nosiła żałoby, ubierała się tak jak zawsze, w swoje eleganckie, o
prostym kroju kostiumy, ale cała jej sylwetka jakby nabrała treści. Teraz się ją zauważało, poruszała się z pewnością siebie, a kiedy mówiła, to jak zauważyła Betsy, już nie szeptała, tylko wysławiała się krótko i zdecydowanie. Jej chód nabrał sprężystości i zachowywała się, jakby każdy ruch był szczegółowo zaplanowany i miał ją przybliżyć do celu, który sobie wyznaczyła. - Mam nadzieję, że oswoiłaś się już z tą wiadomością, nie miałam zamiaru cię tak szokować, ale lepiej dla nas obu będzie, kiedy przebrniemy przez tę sytuację jak najszybciej i bez niedomówień. Posłuchaj Jacqueline, plan jest taki. Za kilka miesięcy kończysz liceum i tak, jak to było ustalone, idziesz na uniwersytet. Do tego czasu wszystko zostanie tak, jak było. Nosisz nadal nasze nazwisko i hm… jesteś nadal naszą córką, więc sprawy finansowe nie będą dla ciebie problemem. Nicolas zabezpieczył cię na wypadek swojej śmierci, a kiedy dojdziesz do dwudziestu pięciu lat, będziesz miała dostęp do funduszu, jaki dla ciebie założył. Zapewniam cię, że nie będzie to mało. Stary, poczciwy Gillmore, zadbał i o ciebie i o mnie. Tego mu nie można odmówić. Mój plan jest taki: za dwa miesiące wyjeżdżam do Francji na stałe. Dawno już o tym myślałam, ale całe to nasze małżeństwo, tak zwane życie rodzinne i nie ukrywam, że względy finansowe też, to wszystko trzymało mnie na miejscu. Nicolas potrafił być bardzo wymagający, nawet despotyczny, kiedy chodziło o jego karierę, a ja? No cóż, nie miałam chęci na życie w innych warunkach niż te, do których przywykłam od lat. - Mamo, jak to wyjeżdżasz, a co będzie ze mną? – zawołała dziewczyna przerażona. W ciągu dwóch tygodni całe życie, które uważała za dogmat, wywróciło się do góry nogami. Zmarł ojciec, który okazał się wcale nie być jej ojcem, matka, która
zachowywała się jak obca kobieta i też nie była jej własną, prawdziwą matką i dom który miała, rozsypał się jak domek z kart. Straciła nagle grunt pod nogami. - No, no Jacqueline! Nie panikuj. Do końca szkoły i przez wakacje będziesz mieszkać tu, z Betsy, potem mój adwokat wynajmie ci mieszkanie gdzieś blisko uniwersytetu, a ten dom wystawi na sprzedaż. Studia oczywiście będziesz miała opłacone, dostaniesz też comiesięczny czek, który powinien z nadwyżką wystarczyć ci na ubrania i utrzymanie. - A dlaczego wyjeżdżasz do Francji? Co tam jest? - Już dawno mi proponowano objęcie stanowiska dyrektora w jednej z naszych filii, ale ze względu na Nicolasa zawsze odmawiałam. W końcu był uprzejmy i mi to ułatwił. Glos Debry brzmiał zimno. Jackie miała wrażenie, że widzi tę kobietę po raz pierwszy w życiu. Tak bardzo się różniła od mówiącej szeptem matki. Tysiące pytań kotłowało jej się w głowie, ale zadała tylko jedno. - Co wiesz o moich biologicznych rodzicach? - O rodzicach niewiele, ale tym, co wiem, chętnie się z tobą podzielę. Przyszłaś na świat w Kanadzie, w Szpitalu św. Michała w Toronto. Data twojego urodzenia jest prawdziwa, tego nie zmienialiśmy, a nazwisko oczywiście tak, przy załatwianiu spraw adopcyjnych. Wszystkie dokumenty powinny być w sejfie Nicolasa, jeśli chcesz je przejrzeć. –A masz zamiar ich szukać? - Nie wiem jeszcze! Na razie czuję się, jakby się na mnie wszechświat zawalił! - No, no, nie przesadzaj! Wprawdzie doświadczałyśmy obie ostatnio wielu zmian, ale to nie znaczy, że muszą to być zmiany na gorsze. - Śmierć ojca nazywasz zmianą na lepsze? - Nie dostrzegłam, żebyś ty po nim rozpaczała!
- Nic o mnie nie wiesz, mamo…Debra! To Betsy mnie wychowała. - Tak, lepiej mów mi po imieniu. Jacqueline, posłuchaj, dam ci radę, nie jako matka, ale jako kobieta. Nie szukaj tych ludzi, oddali cię, więc już to o czymś świadczy. Nie wystawiaj się na dalsze ciosy, nie szukaj ich sama, życie ci je przyniesie tak czy inaczej. Masz przed sobą przyszłość, możesz iść na każdy uniwersytet, jaki zapragniesz, możesz studiować w Europie jeśli chcesz. Nie komplikuj sobie życia, nie otwieraj puszki, z której nie wiesz co może wyskoczyć. Zrobisz oczywiście jak chcesz, ale takie jest moje zdanie. Wieczorem się jednak okazało, że w sejfie nie ma żadnych dokumentów dotyczących adopcji. Znalazły tylko akt urodzenia Jackie, już z nazwiskiem Gillmore. - Nie mam pojęcia, co ten stary nudziarz z nimi zrobił. Jeszcze chyba przed rokiem czy dwoma, widziałam te papiery. Zawsze mieliśmy zamiar ci o tym powiedzieć, przynajmniej ja. Wygląda na to, że on zmienił zdanie. No cóż, jak widzisz, sam los podsuwa ci wskazówkę. Dobrze, że nie zmienił zdania co do testamentu - dodała pod nosem. Następne lata były najszczęśliwszymi latami w życiu Jackie, mimo że zapoczątkowały je drastyczne zmiany. Debra, tak jak mówiła, wyjechała do Francji, wszystkie sprawy związane z adoptowaną córką, sprzedażą domu i finansami zostawiając swojemu adwokatowi. To on wynajął i opłacił za rok z góry apartament na Manhattanie, jak również studia Jackie i przelewał co miesiąc na jej konto odpowiednią sumę. W drugim semestrze nauki na uniwersytecie Jackie namówiła Brandona, żeby z nią zamieszkał. I tak spędzali prawie cały
wolny czas razem, Brandon też zostawał często na noc, więc była to właściwie formalność. Kiedy pierwszy rok wynajmu mieszkania dobiegał końca, zaczęli się rozglądać za mniejszym i tańszym lokalem. Brandon nie czuł się dobrze wiedząc, że czynsz opłaca adoptowana matka Jackie. Do ukończenia szkoły został mu tylko rok. W firmie prawniczej, w której odbywał praktykę, dostawał marne pieniądze, postanowił więc dorobić, pracując jako barman w weekendy. Jackie nie bardzo chciała się na to zgodzić, ale nie miała wyjścia, bo w tym właśnie punkcie Brandon okazał się uparty. Wynajęcie innego, niezależnego mieszkania okazało się świetnym pomysłem. Byli u siebie. Tak po prostu. Jackie po raz pierwszy czuła, że ma prawdziwy dom. Po zajęciach na uczelni biegła na targ, kupowała warzywa, kurczaka, świeże zioła i różne inne dodatki i eksperymentowała w kuchni ze zmiennymi rezultatami. Zdarzało się, że ambitne zamierzenia nie wypalały i wytworne danie lądowało w koszu, a oni jedli na obiad makaron z jajkiem, albo z serem. Brandon śmiał się z niej, że ma wszelkie zadatki na bycie kurą domową. - Możesz spokojnie rzucić studia i zająć się domem, a ja już na ten dom zarobię. Po co ci ta psychologia? Jackie odgryzała się znad parującej na kuchennej płycie zupy. - Nie powtarzaj dwa razy, bo naprawdę tak zrobię i będziesz miał mnie całe życie na utrzymaniu. Oraz dzieci, których zamierzam mieć dużo. Możemy nawet zaraz zacząć wprowadzać w życie ten projekt. Było im tak dobrze ze sobą, że Jackie czasami mówiła przesądnie: - Już lepiej być nie może, teraz może się tylko popsuć. - Nie chcemy, żeby było lepiej, chcemy żeby było zawsze
tak samo. Ty i ja. Razem. I nie pozwolimy, żeby się popsuło. Przecież to zależy tylko od nas. W jak bardzo ograniczonym stopniu mają wpływ na własne życie, okazało się niedługo. Brandon skończył studia, zaczął pracować w firmie, w której robił aplikację. Nie miał zamiaru tam zostać na stałe, ale na początek była to niezła oferta, do czasu, kiedy Jackie nie skończy studiów. Mieli mniej czasu dla siebie, bo Jackie z kolei zaczęła praktyki. Pracowała z młodzieżą. Któż lepiej niż ona wiedział, co może czuć dziewczyna, dla której matka nie ma czasu, lub chłopak, od którego ojciec wymaga perfekcji we wszystkim. Jackie znała to z własnego życia, nie potrzebowała nawet do tego studiów, aby znaleźć odpowiednie słowa, właściwą wskazówkę. Ona nie utożsamiała się z tymi dziećmi, ona nimi była w danej chwili. Przeżywała swoje dzieciństwo od nowa. Opiekunka roku niejednokrotnie ostrzegała ją przed zbytnim angażowaniem się w sprawy swoich podopiecznych i Jackie przyznawała jej rację, ale kiedy widziała pełne zwątpienia oczy, drżące kąciki ust, czy dłonie, które nie mogły pohamować nerwowego strzelania palcami, popełniała znowu ten sam błąd. - Tak im nie pomożesz. Musisz zachować dystans i mieć chłodne spojrzenie na sytuację. Cóż to za psycholog, który ma chęć popłakać z swoimi pacjentami? - Wiem Brandon, wiem, ale gdy patrzę jaka się krzywda dzieje tym dzieciom i to od najbliższych, to nie tylko mam chęć płakać, ale i kląć i bić tych rodziców, wujków, opiekunów. - Całego świata nie uzdrowisz. I w tym też była miłość. W wieczornych rozmowach na sofie przy herbacie, lub puszce piwa na balkonie w upalne dni, czy też w łóżku przed zaśnięciem. W opowiadaniu sobie wszystkiego, co zdarzyło się w ciągu dnia, w dzieleniu się każdą
myślą, ważną, śmieszną, zwykłą, wstydliwą. Każdą! Dostali jeszcze dwa lata od losu. Dwa cudowne lata.
Rozdział XV Na oddziale panowała cisza. Pielęgniarka zajrzała do pokoju. Seledynowy uniform dobrze kontrastował z jej czekoladową buzią i czarnymi jak heban włosami. - Potrzebujesz czegoś, Jackie? - Tak, ale i tak mi tego nie dasz. - Widzę, że jesteśmy w humorze cyniczno -straceńczym. - Nie, tylko realistycznym. - Wiara, moje dziecko, wiara. Musisz wierzyć w to że, wszystko się dobrze skończy. - Właśnie, całe moje życie składa się z wiary, że to najgorsze się nie zdarzy. A jednak się zdarza. Nigdy, ani przedtem, ani tym bardziej potem nie miała w sobie tyle wiary w Boga, kimkolwiek by On nie był, w siłę rządzącą wszechświatem, w tę potęgę, która jest ponad nami, jak tamtego pamiętnego września. Wbrew wszystkiemu, wbrew temu, co mówili ludzie, wbrew logice. Odwracając się na bok, na tyle na ile pozwalały liczne rurki i przewody, do których była podłączona, a tym samym dając pielęgniarce do zrozumienia, że chce zostać sama, przymknęła oczy i znów znalazła się w ich ciasnym, tanim, ale cudownym mieszkaniu. Za oknem błyszczał słońcem wrześniowy poranek. Brandon po szybkim prysznicu, ubrany tylko w ręcznik, parzył kawę. Aromat orzechów laskowych rozchodził się w powietrzu. Zarówno Jackie jak Brandon nie byli zwolennikami wczesnych śniadań, rano wystarczał im jogurt, ale kawa była nieodzowna. Mocna, pachnąca, z odrobiną śmietanki. Jackie twierdziła, że bez tego niebiańskiego zapachu jej powieki nie chcą się trzymać
w pozycji otwartej. Jak kocica przeciągnęła się na łóżku. Wspomnienie porannego kochania odezwało się gorącym pulsowaniem w podbrzuszu. Miała wrażenie, jakby usta mężczyzny nadal wędrowały po jej skórze. Dotyk był powolny, drażniący, rozpalający zmysły do białości. Zaczął się od stóp i milimetr po milimetrze piął się w górę, pieszcząc uda, zatrzymując się nieco dłużej na wzgórkach pośladków. Jackie wydała z siebie cichy jęk, była znów gotowa do miłości. - Wstawaj Jacquelino, kawa gotowa – odezwał się Brandon całkiem blisko. Czasami tak ją żartobliwie nazywał i w jego wykonaniu, brzmiało to pieszczotliwie, zupełnie inaczej niż zimne, twarde „Jacqueline” na wargach matki, Debry. - Hej śpiochu, już późno! - Brad, chodź do mnie. - Jackie, nie mamy czasu – powiedział nieprzekonująco, ale w głosie już była radosna niecierpliwość. - Chodź, na chwilę. Brandon odrzucił ręcznik. Unoszący się w powietrzu lekko gorzkawy zapach stygnącej kawy towarzyszył im we wspinaniu się tam, gdzie poza nimi nie było już nic. Powtórne kochanie przyprawiło dzień świeżymi barwami, ale też zmusiło do szybkości. Błyskawiczny kolejny prysznic, ubieranie, zimna kawa wypita w biegu i Brandon był gotowy do wyjścia. - Jackie, wstawaj bo zaśpisz na uczelnię. - Nie, zajęcia mam dopiero w południe. - No to pa, zobaczymy się wieczorem – pocałował ją w rozczochraną grzywkę i już go nie było. Pożegnała go sennym mruczeniem i w chwilę potem zasnęła. Dzwonek telefonu, który ją obudził w dwie godziny później
zabrzmiał jak syrena okrętowa. Zresztą coś podobnego nawet jej się śniło. Nie otwierając oczu, wymacała słuchawkę. - Hallo - Jackie, Jackie, widziałaś co się stało? Boże drogi, to jest niewiarygodne. Tyle ludzi… Poznała po głosie Crystal, koleżankę z uczelni. - Crystal, poczekaj, o czym ty mówisz? – Jacy ludzie? –zapytała, już obudzona na dobre. Jednocześnie przypomniał jej się ten sen. Syrena okrętowa wyła, jacyś ludzie byli w wodzie, inni biegali po pokładzie, a wszystko w strugach lejącego z nieba brudnego deszczu. Dlaczego ten deszcz był taki brunatny, jakby od razu wymieszany z błotem? - Chryste, to ty nic nie wiesz? – Crystal płakała w telefon. - Czego nie wiem, mów co się stało – warknęła doprowadzona do szału Jackie. - Wieże, obie wieże runęły, samoloty uderzyły w World Trade Centre. Wszystko tam się pali. Nie słyszałaś, jak karetki i wozy strażackie wyją syrenami? Włącz telewizor… Jackie odczuła ulgę. A więc nie Brandon. Jego biuro było w drugim końcu miasta, nic mu nie zagrażało. Zaraz jednak skarciła się za taki egoizm, przecież w takiej katastrofie musiało zginąć dużo ludzi. Poszukała pilota i włączyła telewizor. Nie musiała zmieniać kanałów, na wszystkich podawali to samo. „Raport specjalny z katastrofy w World Trade Centre”. To, co zobaczyła, zmroziło jej krew w żyłach. Na ekranie właśnie samolot wbijał się jak w ciasto w jedną z wież. Rozległ się potężny wybuch i wieżowiec stanął w ogniu. W chwilę potem kamera pokazała jego zawalenie. - Boże jedyny- szepnęła - Przecież tam są setki ludzi. - No właśnie – odezwała się po drugiej stronie Crystal. - Co to było, katastrofa samolotowa?
- Nie słyszałaś? Podejrzewają zamach terrorystyczny. - Matko jedyna, nie mieści się w głowie, żeby ktoś coś takiego chciał zrobić! Crystal, oddzwonię do ciebie za chwilę, chcę posłuchać co mówią i chcę zadzwonić do Brandona. Ciekawe, czy on już wie? Zadzwoniła na komórkę do Brandona, ale odezwała się automatyczna sekretarka. Wystukała numer do biura, ale usłyszała tylko urwany sygnał. Przez następne pół godziny próbowała na zmianę oba telefony, ale z takim samym skutkiem. Odłożyła słuchawkę, skupiła się na wiadomościach. Ekran telewizora był teraz podzielony na sześć małych kwadratów. Każdy pokazywał WTC w innej chwili. Wieże przed zamachem, wysokie, smukłe, górujące nad miastem, moment uderzenia samolotu, zawalenie się obu budynków. Na innych był Pentagon chwilę po zamachu i później, kiedy runęły frontowe piętra. Kamera przejechała po twarzach ludzi. Malowało się na nich przerażenie, rozpacz, wielu się modliło, ocierało łzy, inni obejmowali się w niemym bólu. Słowa niewidzialnego komentatora brzmiały przerażająco. Obie wieże już się zawaliły grzebiąc pod sobą setki ofiar. Obraz ruin, kłębiącego się dymu i ognia był apokaliptyczny. Nowy Jork ogarnął chaos. Odziały straży pożarnej, policji i wojska ruszyły do akcji ratowniczej. Inne służby starały się zapanować nad napierającym tłumem i wstrzymać ludzi szukających swoich bliskich Nikt nie miał już wątpliwości, że jest to zamach terrorystyczny. Całe Stany Zjednoczone zostały postawione w stan gotowości. Zamknięto wszystkie lotniska i odwołano wszystkie loty z i do Nowego Jorku. Zamknięto i ewakuowano Biały Dom i Kapitol jak również tysiące ludzi z budynków ONZ. Na innym kanale CNN podało, że rozpoczęto masową ewakuację w Waszyngtonie i w Nowym Jorku. Burmistrz Nowego Jorku nakazuje ewakuację
dolnego Manhattanu. Jackie stała pośrodku pokoju, jak rażona gromem. Nie mogła uwierzyć w to, co widzi i słyszy. Takie rzeczy oglądało się na filmach, ale nie w rzeczywistości. Umysł nie był w stanie ogarnąć bezmiaru katastrofy i nieszczęścia ludzkiego. Czuła jednak, że razem z tym zamachem coś się bezpowrotnie zmieniło. Dla całej Ameryki, Amerykanów i dla niej samej. Już nic nie będzie tak, jak przedtem. Nigdy jeszcze nie doznała tak silniej więzi ze swoim krajem. Zapragnęła znaleźć się tam, miedzy tymi ludźmi, którzy niosą pomoc, walczą z ogniem, robią coś na przekór tej strasznej zbrodni. Zadzwoniła jeszcze raz do Brandona. Znów włączyła się sekretarka. Postanowiła mu zostawić wiadomość. - Brad, już pewnie wiesz, co się stało. Nie mogę się do ciebie dodzwonić, ale w obecnej sytuacji to pewnie normalne. Nie mogę siedzieć bezczynnie w domu i patrzeć na to, co się dzieje. Uczelnia prawdopodobnie zamknięta, zresztą kto by dzisiaj wysiedział na wykładach. Idę do WTC, z pewnością potrzebują wolontariuszy, może komuś się przyda nieukończony psycholog, albo chociaż ktoś do podawania bandaży czy wody. Skontaktuję się z tobą później, kocham cię, pa. Następnie zadzwoniła znów do Crystal. Z nią połączyła się bez problemu. - Nie mogę się dodzwonić do Brada. Zostawiłam mu wiadomość. Słuchaj Crystal, ja chcę tam iść, pewnie potrzebują każdych rąk do pomocy. Co ty na to? Idziesz ze mną? - Też o tym myślałam! We dwie będzie raźniej, bo z pewnością na żywo wygląda to dużo gorzej. Spróbuję do ciebie przyjechać, bo inaczej się tam nie znajdziemy! Boże, a czy metro działa? No nic, jakoś dotrę, czekaj na mnie. Jackie ubrała się w dresy i trampki, włosy związała w
koński ogon i właściwie była gotowa do wyjścia. Zadzwoniła znów do Brandona na komórkę, a potem do jego firmy prawniczej. Nikt nigdzie nie odebrał telefonu. Spojrzała na zegarek, dochodziła jedenasta w południe. Poszła do kuchni coś przegryźć, bo nie wiadomo, kiedy będzie dzisiaj jadła. Zrobiła sobie kanapkę z serem i popiła zimną kawą, zrobioną rano przez Brada. W tej chwili odezwał się domofon na dole. Otworzyła nie pytając, z pewnością była to Crystal. Uchyliła drzwi wejściowe, żeby koleżanka mogła wejść bez pukania. Sama zaś poszła do szafy w sypialni i zaczęła poszukiwania starego plecaczka, jeszcze z czasów licealnych. Gdzieś tu powinien być, na dnie szafy. Postanowiła włożyć do niego kilka butelek wody. Co jak co, ale woda się z pewnością przyda, jak nie jej, to innym. - Crystal, tu jestem, zaraz będę gotowa. Ale koleżanka nie odpowiedziała, natomiast Jackie usłyszała niepewne chrząknięcie. Wyjrzała z sypialni. W drzwiach frontowych stało dwóch mężczyzn. - Słucham, co panowie tu robią? - Pukaliśmy, ale nikt nie odpowiadał, a drzwi były uchylone. - Tak, bo czekam na koleżankę. O co chodzi? - zapytała. Nagle wydało jej się, że jeden z mężczyzn wygląda znajomo. Przez jedną sekundę strach zmroził jej serce, ale zaraz odrzuciła tę potworną myśl, która przeleciała jej przez głowę. - Czy tu mieszka Brandon Foster? - Tak, ale nie ma go w domu. Próbuję się do niego dodzwonić, ale pewnie z powodu tej katastrofy są problemy z połączeniem. Zostawiłam mu wiadomości, pewnie oddzwoni wkrótce. Możliwe też, że rozmawia z klientem, wczoraj wspominał, że ma dzisiaj spotkanie. Zresztą Brad taki jest, kiedy
pracuje, nie chce żeby mu przeszkadzano, więc wycisza telefon, więc…– z ust Jackie wylewał się nerwowy potok bezładnych słów, jakby nie chciała dopuścić do głosu mężczyzn, bo bała się usłyszeć to, co mieli jej do powiedzenia. - Pani jest jego żoną? - Jeszcze nie, ale zamierzamy się pobrać. Z piersi mężczyzny wydobyło się tłumione westchnienie. - Czy Brandon powiedział pani, gdzie ma dzisiaj to spotkanie z klientem? - Nie, chyba nie! Nie przypominam sobie, a czemu pan pyta? Mężczyźni spojrzeli na siebie. Po chwili starszy się odezwał. - Mamy podstawy przypuszczać, że Brandon znajdował się w czasie wybuchu na terenie World Trade Centre. - Nie, to niemożliwe, co on miałby tam robić? - Właśnie tam miał dzisiaj spotkanie z klientem, w północnej wieży World Trade Centre. Tam mieści się siedziba spółki inwestycyjnej, której przedstawicielem prawnym jest właśnie nasza firma. Brandon Foster miał jedynie podrzucić dokumenty do podpisu jednemu z dyrektorów finansowych korporacji. Normalnie wysłalibyśmy stażystę, ale jako prawnik, Brandon musiał jednocześnie poświadczyć wiarygodność podpisu. - Nie - krzyknęła Jackie – to nieprawda! To nie może być prawda! - Bardzo mi przykro, że musiałem przynieść pani tę wiadomość. - Ale nie wiecie niczego z całą pewnością. Przecież mógł tam nie dotrzeć, wyszedł z domu dość późno. Mógł nie zdążyć na to spotkanie.
- Jackie - odezwał się cicho młodszy z mężczyzn. Wiemy na pewno, że tam dotarł. Dzwonił do biura z parkingu, rozmawiałem z nim. Była godzina ósma dwadzieścia. A Brandon był umówiony na ósmą trzydzieści. Dziewczyna spojrzała na mówiącego. Teraz go poznała. Miał na imię Oliver i był właśnie tym człowiekiem, który wprowadzał młodego studenta prawa w pryncypia i zwyczaje firmy. Widziała go raz czy dwa, kiedy wpadała do Brandona do biura. Wiedziała, że pracowali w sąsiednich pokojach i że od czasu do czasu wychodzili razem na lunch. Brandon lubił starszego kolegę. Zbliżyła się do niego. Chwyciła jego dłonie i ścisnęła w swoich. - Oliver, tak? Masz na imię Oliver. – Mężczyzna skinął głową. - Powiedz, że to nieprawda. On nie mógł zginąć, nie mógł mnie samej zostawić. Przecież nie wszyscy zginęli. Trwają akcje ratunkowe. Ewakuują ludzi, może nawet rannych, ale nie wszyscy musieli zginąć. On nie! On na pewno nie – powiedziała szeptem, który pod koniec zdania przerodził się w krzyk. - Nie wiemy czy zginął, czy został ranny, czy zdążył się ewakuować. Chcieliśmy cię zawiadomić, że mamy pewność, że był tam kiedy nastąpił zamach. Potem nie mieliśmy już z nim żadnego kontaktu, choć dzwoniliśmy do niego kilkakrotnie. Jackie przecisnęła obie ręce do skroni. Na chwilę zamknęła oczy. Zaraz jednak je otworzyła szeroko i obaj prawnicy ujrzeli w nich determinację. - Ja go znajdę, ja go muszę znaleźć. Nie wierzę, że nie żyje. I tak, jak stała wybiegła z mieszkania. Za załomem korytarza minęła wysiadającą z windy Crystal, ale nawet jej nie zauważyła. Nie słyszała też wołania koleżanki.
Rozdział XVI Początkowo był tylko alkohol. Piła, żeby nie nadsłuchiwać kroków na schodach, które mogły być krokami Brada, ale nigdy nie były. I wiedziała, że nie będą. Szybko poznała kompanów od kieliszka i skręta. Miała własne mieszkanie, więc chętnych do przytulenia było sporo, zwłaszcza, że większość nowych przyjaciół była bezdomna. Następne dwa lata po śmierci Brandona, Jackie przetrwała w ciągu alkoholowo –narkotycznym. Brała wszystko co było dostępne i na co miała pieniądze. Z finansami zaczęły się problemy, kiedy Debra zniesmaczona informacjami o prowadzeniu się adoptowanej córki postawiła ultimatum; wracasz na uczelnię i kończysz z piciem i narkotykami, albo nie dostajesz ani grosza. W odpowiedzi na to, Jackie bez słowa odłożyła słuchawkę. Po miesiącu pieniądze przestały przychodzić. Tym sposobem Debra uwolniła się od uwierającego ją problemu. Jackie była dorosła i sama za siebie odpowiadała. Wkrótce Jackie podzieliła żywot towarzyszy. Mieszkanie, nieopłacane od miesięcy, przestało być przystanią dla braci narkotycznej. Przyjęli ją do siebie początkowo entuzjastycznie, ale kiedy się okazało, że naprawdę nie ma pieniędzy i nie ma już czego sprzedać, entuzjazm szybko zgasł. Niewiadomo, jaki byłby dalszy ciąg, gdyby nie Jason. Na sarkania i inwektywy pod adresem Jackie zareagował gwałtownie, rzucając wiązkę przekleństw i pogróżek. Przygarnął ją do siebie tej pierwszej nocy, dzieląc się z nią śmierdzącym śpiworem. Spali w starym, opustoszałym, rozwalającym się magazynie. Każdy miał swój kąt, gdzie zagospodarował się jak mógł najlepiej. Przenikliwy
chłód dawał się we znaki, Nowy Jork pokrył się styczniowym śniegiem. Jason jako posłanie miał kilka styropianowych płyt, a na to rzucone kartony po meblach i brudny, podarty miejscami koc. Jackie nawet nie pamiętała, czy wtedy ją przeleciał, czy też nastąpiło to kolejnej nocy. Będąc niezmiennie na narkotycznym haju, nie miała świadomości czy spała tylko z nim, czy jeszcze z wieloma. Miewała niekiedy przebłyski jakiegoś dawnego innego życia, pojawiały się przed oczyma inne twarze i nie wiedziała, które są prawdziwe. Czy te wykrzywione narkotycznym głodem, z zapadłymi oczami o rozszerzonych źrenicach czy te czułe, patrzące na nią z miłością i zrozumieniem. Patrzące tak, że widziała dno swojej poszarpanej duszy. Potem jednak wszystko znikało i nie czuła już nic, ani bólu, ani chłodu, ani tego dokuczliwego wrażenia, że coś straciła, czy zagubiła. Że szukała czegoś i nie mogła tego odnaleźć. Czegoś albo kogoś? Po jakimś czasie Jason miał jej dosyć, przeszła więc w inne ręce, a raczej do innego barłogu, a potem znów do następnego. Dzieliła z nimi los w tułaczej gromadzie już ponad rok zadomowiona, swoja. Żywili się tym, co ukradli, wyżebrali albo wygrzebali ze śmietnika. Śmietnik, zwłaszcza przy jakiejś większej restauracji to była żyła złota. Można zawsze było liczyć na jakiś treściwe znalezisko. Początkowo ją przepędzali stamtąd kucharze, czy sprzątacze, ale po jakimś czasie, kiedy się okazało, że jest cicha, nie ubliża i nie przeklina, przyzwyczaili się do jej odwiedzin. Dragi jednak były zawsze. Lepsze, gorsze, czasami nieczyszczone, ale były. Chłopcy umieli sobie radzić. Kobiety organizowały jedzenie. Oprócz Jackie były jeszcze dwie, obie nieco starsze od niej, Karmen i Simona. Nie były o siebie zazdrosne, każda z nich przechodziła przez różne posłania. Nie było ważne z kim śpisz, najważniejsze było przetrwać. Minęła wreszcie zima, wiosna niosła ze sobą jakąś
nierozumną nadzieję. Wiosną wszystko było łatwiejsze. Tamtego kwietniowego świtu o sklepienie starego magazynu uderzył przeraźliwy krzyk. Zerwali się na równe nogi, jeszcze otumanieni po wczorajszej jeździe. Darła się Simona. - Zobaczcie, zimny, zupełnie zimny. Auuuu, co będzie? Co my z nim zrobimy? - Mów po ludzku. – warknął któryś. - Szarpię go i szarpię za ten rękaw, chciałam, żeby mnie przytulił, bo było mi strasznie zimno. Nie ruszał się, to myślałam że beton po wczorajszym. Dopiero, kiedy mu włożyłam rękę pod koszulę, zobaczyłam, że sztywny. To od niego było mi tak zimno. Pochylili się nad leżącą postacią. Kevin miał około trzydziestki. Od kilku miesięcy spał z Simoną. Jackie też kiedyś zaliczyła kilka tygodni w jego legowisku. Nie było wątpliwości, że nie żyje. Simona jak przystało na wdowę, pochlipywała z cicha. - Zmywamy się stąd. Ale już - zarządził Rodney - Nieeee - zawodziła Simona. - Za godzinę tu będzie policja, lekarze, prokurator, spece od narkotyków i nie wiadomo kto jeszcze. Masz chęć na ciepły kącik w pierdlu? - Rodney ma rację! – potwierdził ojciec Jim. Tak go nazywali, bo był całkiem siwy i najstarszy z nich. – Nic tu po nas. Jemu i tak nie pomożemy. Musimy ulotnić się stąd na parę miesięcy, albo w ogóle. Najlepiej w pojedynkę, będzie łatwiej się wtopić w tłum. Jackie przez następne kilka tygodni tułała się po ulicach, starając się unikać policji. Spała początkowo na stacjach metra, a przepędzona przez stałych bywalców, znalazła schronienie w parku. Wymościła sobie legowisko z kartonów i gazet w miejscu
mało widocznym dla spacerowiczów. Zakątek miał jeszcze inna zaletę. Kiedyś było tu miejsce na piknik ze stołami, grillem i wiatą osłaniającą przed deszczem, czy słońcem. Kilka lat temu strefę piknikową urządzono w innej części parku, stoły i grille zabrano, została jedynie wiata wmurowana w beton. Majowe noce były jeszcze chłodne i taka ochrona przed wiatrem i deszczem była bezcenna. Zagrożenie przyszło z innej strony. Odsunięta od kompanii, radziła sobie sama jak mogła. Jedzenie wybierała ze śmietnika, czasami ukradła jakąś bułkę z sklepu, niekiedy w Mac Donaldzie udało jej się przechwycić nadgryzionego hamburgera albo resztki frytek pozostawionych na stoliku, zanim sprzątaczka nie wyrzuciła tego do czarnego plastikowego wora na odpadki. Gorzej było z prochami. Wszystkie możliwe źródła wyschły. Już żaden diler nie chciał jej nic dać bez mamony. Od kilku dni była na głodzie. Trzęsło ją zimno, za chwilę oblewała się potem. Ból rozdzierał brzuch, a wymioty samą żółcią, bez treści żołądkowej, maltretowały trzewia. Zapadała w omdlenia, ale budziły ją drgawki i nieustający dygot powodował, że nie miała siły się podnieść z legowiska. Chwilowe powroty do świadomości były najgorsze. Prosiła wtedy Boga, żeby zakończył jej mękę, żeby wreszcie mogła zasnąć w cieple i się więcej nie obudzić. Udręczona halucynacjami sama już nie wiedziała co jest rzeczywistością a co zwidami. Wydawało jej się, że widzi Brandona stojącego nad nią, po chwili pojawiała się Debra, a czasami wydawało jej się, że słyszy głos Betsy. Postacie pojawiały się i znikały na przemian aż po długiej ciszy otworzyła oczy i zobaczyła nad sobą brodatą twarz. Ogarnięta panicznym strachem chciała się zerwać z posłania, chciała krzyknąć, ale ręka natrafiła na opór, a z gardła nie wydobył się żaden dźwięk. - No, nie jest z tobą tak źle, skoro się ze mną szarpiesz.
Cieszę się że do nas wróciłaś. – powiedział doktor Marley. Powrót do zdrowia, do społeczeństwa, do własnego wnętrza był trudny i długotrwały. Ale udało się. W rok później z kliniki rehabilitacyjnej odebrał ją adwokat Debry. To jego nazwisko podała, kiedy przy wypełnieniu formularzy pytano o osobę do powiadomienia w nagłym przypadku. Początkowo chciała wpisać Marion Foster, matkę Brandona, ale zrezygnowała z tego. Tamten rozdział jej życia był zamknięty i Jackie zdawała sobie sprawę, że powrót w rejony tamtych odczuć może spowodować nieobliczalne skutki. Nie odzyskała jeszcze radości życia i wiedziała że ta może się nigdy nie pojawić, ale odzyskała wolę życia. Po latach odrętwienia zapragnęła coś robić. Zapragnęła tego, czego nigdy przedtem nie lubiła, wstawania na dźwięk budzika, pospiesznej krzątaniny przed wyjściem z domu, bycia turbiną w jakiejś doskonale zaprojektowanej maszynie. Zapragnęła poczuć się zmęczona wielogodzinną pracą. Jerry Knight, adwokat Debry, okazał się wielce pomocny. Począwszy od wynajęcia mieszkania dla Jackie i zadbania o jej podstawowe potrzeby, aż do spraw finansowych. Kilka miesięcy przed opuszczeniem kliniki, Jackie skończyła dwadzieścia pięć lat, wymagany wiek do wejścia w posiadanie funduszu, który założył dla niej Nicholas Gilmorre. Suma, powiększona o procenty w ciągu wielu lat, prezentowała się więcej niż zadowalająco. Jackie miała własny pomysł na to, co ma zamiar robić w życiu. Nie chciała wracać na studia, potrzebowała czegoś innego. Czegoś, co wyciśnie z niej poty, co da jej w kość w sposób jak najbardziej fizyczny, czegoś, co będzie dawało widoczny rezultat i zadowolenie. Postanowiła otworzyć fitness studio dla kobiet. Zaczęły się debaty z całą plejadą ludzi: agenci od nieruchomości, dekoratorzy wnętrz, agenci od ubezpieczeń. W
tym samym czasie, kiedy jej studio powstawało, jego właścicielka zdobywała wiedzę niezbędną w tej kwestii. Przyspieszony intensywny kurs zawierał wiadomości o anatomii i fizjologii człowieka, sposobie żywienia, a także podstawową naukę z teorii sportu, organizacji i zarządzania, oraz pierwszej pomocy w nagłych wypadkach. Jackie wracała do swojego nowego mieszkania z głową nabitą informacjami, ale na tym nie poprzestała. Uczyła się też w domu. Odwiedziła również konkurencję i ze szczególną uwagą śledziła ruchy profesjonalnego trenera aerobiku, a po zajęciach zasypała go pytaniami, nie zdradzając oczywiście prawdziwego powodu swojego zainteresowania. Salon dostał nazwę „ Ćwicz z Jacqueliną”. Było to jedyne nawiązanie do przeszłości na jakie Jackie sobie pozwoliła. Tak ją czasami przekornie nazywał Brad. – Jacquelino! Zatrudniła kilka osób do ćwiczeń grupowych o różnej intensywności, a także trzech personalnych trenerów, dwóch masażystów, recepcjonistki i sprzątaczki. Przyszedł w końcu moment otwarcia. Jackie zrobiła to z wielką pompą. Personel instruktorski witał gości w drzwiach, częstował organiczną, zdrową przekąską, do picia podając owocowe lub warzywno- ziołowe koktajle. Po pierwszym nerwowym miesiącu wszystko się ułożyło na właściwym miejscu. Swoje świeżo nabyte umiejętności spożytkowała prowadząc ćwiczenia dla grupy kobiet na średnim poziomie wysiłkowym. Pomysł otworzenia studia gimnastycznego okazał się strzałem w dziesiątkę. I to nie dlatego, że przynosił niezłe dochody. Najistotniejsze było to, że pobudził Jackie do życia, dał jej powód do tego żeby wstawać rano z dzwonkiem budzika, a wieczorem zasypiać, układając plany na kolejny dzień, tydzień,
miesiąc. Nie czuła się już samotna, zagubiona, nikomu niepotrzebna. Jedynie czasami przychodziła nieproszona refleksja i Jackie zastanawiała się jakby ułożyło się jej życie, gdyby nie została oddana do adopcji. Może miałaby normalną rodzinę; mamę babcię, ojca czy braci. - Znałabym swoje korzenie, wiedziałabym skąd pochodzę, czułabym że należę do kogoś, a nie zawsze sama jak pies bezpański. - Ale wtedy nigdy nie poznałaby jednak Brandona. Starała się nie zagłębić w ten labirynt „gdybań”, ale niechciane myśli same rodziły się w jej głowie. - Muszę mieć jeszcze coś do zrobienia w życiu, skoro opatrzność mnie zachowała i pozwoliła przeżyć śmierć Brada, te lata upodlenia, własną śmierć w nowojorskim parku. –stwierdzała - Nic nie dzieje się przypadkiem. W niespełna rok po otwarciu studia, w klasie prowadzonej przez Jackie pojawiła się Alicja. Była dość wysoka, lekko zaokrąglona i trochę kanciasta w ruchach. Gęste ciemne włosy ścięte krótko i twarz nietknięta makijażem. Największą jej ozdobą były czekoladowe oczy. Miały w sobie ciepło i mądrość, patrząc w nie miało się wrażenie, że ich właścicielka nosi w sobie tajemną księgę, w której znajdzie się odpowiedź na każde pytanie i rozwiązanie każdego problemu. Jackie nie była przygotowana na taki rozwój wydarzeń ani na to, że Alicja zaistnieje w jej życiu w tak ważny, w tak czuły sposób. Zaczęło się od wymiany spojrzeń. Przez kilka kolejnych spotkań z grupą nie mogła się powstrzymać od spoglądania w stronę Alicji. Jakby było coś, co ściągało jej wzrok w tamtym kierunku. Złapała się na tym kilka razy i starała się kontrolować. Nie mogła zrozumieć, czemu tamta kobieta wywołuje w niej
podobne emocje. Któregoś dnia Alicja nie przyszła i Jackie poczuła wielkie, niespodziewane rozczarowanie. Kiedy pojawiła się znowu po tygodniu, Jackie miała chęć ją uściskać i ta euforia ją zatrwożyła. - Głupieję już chyba na starość –fuknęła na siebie w duchu. Alicja po zajęciach podeszła do instruktorki i zapytała wprost: - Masz chęć wpaść ze mną gdzieś na drinka? Albo na kawę jeśli wolisz? - Tak! Daj mi dziesięć minut na przebranie – powiedziała pospiesznie Jackie jakby się bała, że tamta zmieni zdanie. Tyle słów mogło paść tamtego dnia przy stoliku w Starbucks, ważnych i mądrych, albo wiążących, mogły nawzajem opowiedzieć sobie wszystko, ale nic takiego nie nastąpiło. Zaufały sobie bez wyznań i deklaracji. Alicja w pewnym momencie poprzez długość stolika wyciągnęła rękę i położyła ją na dłoni Jackie. Ciepło i bliskość drugiej osoby były tak intensywne, że Jackie poczuła zawrót głowy. Jednocześnie doznała ogromnej ulgi, jakby wszystko, co do tej pory przeżyła, znalazło swój kres w tej właśnie chwili. Nigdy nie miała takiego poczucia bezmiernego bezpieczeństwa, tak wszechogarniającego spokoju. To w tamtej chwili pokochała Alicję. Całym sercem, całym swoim jestestwem. To w tamtej chwili zrozumiała, że może być znowu szczęśliwa. Po trzech miesiącach zamieszkały razem. Nie chciały dłużej czekać. Przecież życie nie daje gwarancji na jutro. Każda z nich się w swoim czasie o tym przekonała. - A miało być tak jak w bajce, żyły długo i szczęśliwie. I komu to przeszkadzało? - mruknęła z wisielczym humorem Jackie, gapiąc się na księżyc wiszący za oknem. Wyglądał jak
lampion w wesołym miasteczku. Wielki, okrągły i pomarańczowy. Na oddziale było cicho, zmiana pielęgniarek nastąpiła przed godziną. Życie niestety nie chciało się do bajki upodobnić i za wszystko wystawiało słony rachunek. Czasami się zastanawiała, czy płaci za chwile szczęścia, czy za chwile upadku? Po jednej stronie tego salda życiowego są lata z Brandonem i zaraz pod nimi lata przeżyte z Alicją. A w przeciwległej rubryce można położyć jej smutne, samotne dzieciństwo, śmierć Brada, lata wyrwane z życiorysu, pełne tułaczki i upodlenia, a teraz ta choroba, która zakończy konto życiowe dużym, nie do wyrównania niedoborem. Kiedyś myślała, że w przyrodzie bilans musi wyjść na zero. Kolejne, następujące po sobie zdarzenia zweryfikowały to przekonanie. A teraz już nawet nie chciała nic wyrównywać, nic podsumowywać, chciała już po prostu przestać…być. Szkoda że po drodze zrani również Alicję.
Rozdział XVII Nieco się rozczarowałam poszukiwaniami w bibliotece, liczyłam na większy plon. Owszem, znalazłam w mikrofilmach urywki z gazet na temat rodziny Woyciechowskich. Były zanotowane zdarzenia, które znałam już z pamiętnika. Powrót z wojny braci Woyciechowskich, wzmianki ślubach i zgonach. Nie było jednak niczego, co mogłabym użyć natychmiast. Z piorunującym rezultatem. Wzmianki prasowe z lat późniejszych znajdujące się już nie na mikrofilmach, tylko w zwykłych teczkach z oznaczonym rokiem i literą alfabetu były wprawdzie liczne, lecz nazwiska którego szukałam, nie było. Szperanie po internecie pokazało, że nazwisko jest dość popularne nie tylko w Kanadzie ale i w Stanach Zjednoczonych. Ręce mi opadły, kiedy patrzyłam na kilka stron różnych Woyciechowski rozsianych po tej stronie globu. Niektóre nazwiska miały przy sobie jakieś imię, więc jeśli było męskie, to skreślałam go z listy, możliwe że niesłusznie. Praktycznie każdy z nich mógł mieć z Evelyn coś wspólnego. Nie wiedziałam, ile dzieci miała Evelyn, czy Mark miał jakieś rodzeństwo, czy na nim Woyciechowscy zakończyli rozmnażanie. Byli też różni Woyciechowscy z tylko pierwsza literą, albo dwiema. Na przykład R.T Woyciechowski. Mógł to być Richard Thomas Woyciechowski, ale też mogło być to małżeństwo Richard i Tamara Woyciechowski. A to był dopiero początek, bo przecież wnuczka mogła się nazywać Woyciechowski, ale nie musiała. O ile mnie przeczucia nie mylą, to mogła być mężatką i nosić nazwisko męża oraz mieć czwórkę dzieci. Czułam się nieco przytłoczona nadmiarem, więc postanowiłam przestać o tym myśleć na jakiś czas. Wzięłam smycze do ręki, na co od razu zareagowały moje oba psy. Dzień
był mroźny, ale słoneczny. Dróżka w naszym parku nad rzeką była ubita przez narciarzy na biegówkach i nie musiałam brnąć po kolana w zaspach. Oba moje psy uwielbiały śnieg. Prince okazywał żywiołową radość, nurkował mordką w białym puchu, zaczepiał Smokey, wracał w podskokach do mnie i zapraszał do zabawy, starając się chwycić mnie zębami za rękawiczkę. Ulepiłam pigułę i rzuciłam w niego, złapał ją w zęby i był szalenie zdziwiony, że się rozsypała. Zaszczekał z pretensją. Ekspresja psiego pyska była tak wyraźna, że roześmiałam się głośno. Smokey podbiegła do niego niepewna co się dzieje, czy go ma pocieszać, czy sprawdzić czy nic mu nie dolega. Tak było zawsze między nimi. Kiedy jedno okazało niezadowolenie, obawę czy ból, wydało jakiś niepokojący dźwięk, drugie natychmiast przy nim było, sprawdzając co się dzieje, lub liżąc poszkodowanego po pyszczku. Było coś niezwykłego w ich wzajemnej trosce o siebie, natychmiastowej reakcji i bezbłędnym komunikowaniu się. Kłócili się też, ale to Prince zwykle ustępował Smokey, bo dla niego cały czas była małym kłębuszkiem sierści, który pewnego dnia pojawił się w naszym domu ku jego niezadowoleniu. Nie zdawał sobie sprawy z tego, że ta beżowo- czarna kulka to jego własna córka. Po pierwszym okresie rozczarowania przejął nad nią pieczę i zaczął wpajać w nią zwyczaje i reguły domu. Ochraniał ją też przed każdym potencjalnym niebezpieczeństwem, oddawał swoje zabawki, przysmaki i pozwalał się pierwszej się najeść, co oznaczało, że Smokey wyjadała lepsze kąski z obu misek. Idąc dalej, spotkaliśmy znajomego labradora o imieniu Chocolate i jego panią. Psy przywitały się radosnym szczekaniem i pognały razem po połaciach nietkniętego jeszcze śniegu, a ja z Nancy zamieniłam kilka ogólnikowych zdań. Kiedy wróciłam do domu, ze zdziwieniem stwierdziłam, że
naprawdę udało mi się nie myśleć o klanie Woyciechowskich. Spacer zrobił dobrze nie tylko psom, które zziajane leżały teraz na swojej poduszce ale i mnie też. Opuściło mnie zmęczenie, jakie czułam po kilku godzinach siedzenia w bibliotece, wróciła jasność myśli oraz nowa porcja optymizmu. - Przecież nie oczekiwałaś, że jedna wizyta bibliotece wszystko załatwi – mruknęłam do siebie, biorąc się za przygotowanie obiadu. Poszukiwania wnuczki swoją drogą, ale obiad swoją. Jak to kiedyś powiedziała ładnie Bożena Dykiel. –„ Gwiazda gwiazdą, ale zupa musi być na stole”. - Albo coś w tym rodzaju. Późnym wieczorem, kiedy Rafał już drzemał na sofie, ja znów wróciłam do internetu. Odszukałam jeszcze raz tę listę Woyciechowskich i powybierałam sobie tych, którzy mieli przy nazwisku przynajmniej jedną z liter „M” mniemając, że może być to ten syn Mark z małżonką - i byli w promieniu około stu kilometrów. Zaczniemy na razie najbliżej i zobaczymy, co z tego wyjdzie. Bajka dzwoniła, że wpadnie jutro i wszystko ustalimy, bo ma jakąś informację. Nie mówiła nic więcej, bo nasze połówki były w domu i ani jej mąż ani mój nie wiedzieli nic o naszych poczynaniach. I uznałyśmy, że lepiej tak to zostawić. Następnego dnia czekały mnie dwie niespodzianki i o dziwo obie miłe. Najpierw wpadła Bajka z dwiema potężnymi kremówkami z polskiego sklepu. Spojrzałam na ciacha i na nią z dezaprobatą, co Bajka skwitowała niewinnym rozłożeniem rąk i bez słowa włączyłam wodę na herbatę. - Widzę że wzięłaś sobie do serca to wyzwanie detektywistyczne. Nie oczekiwałam, że od razu przystąpisz do działania.
- No co ty? Ta cała historia mnie strasznie wciągnęła, czuję się bez mała jak panna Marple. Niechby jeszcze jakieś małe morderstwo, to już bym się uważała za bohaterkę wielkiej Agaty. - Dobra, dobra, morderstwa nam tu nie potrzeba, chyba że mój mąż się dowie, że konferuję z duchem i w ataku szału mnie zamorduje. Jestem z siebie bardzo dumna – pochwaliła się Bajka, przełykając kawałek kremówki- Nie uwierzysz, jak ci opowiem. - No więc mów w końcu – powiedziałam niecierpliwie. - Zadzwoniłam pod pierwszy numer, wprawdzie nie było litery B, przy nazwisku ale W, więc pomyślałam, że może telefon zapisany jest na żonę Marka. Jakąś Wendy, czy inną Wandę. Okazało się niestety, że to był niewypał. Nie byli to ci, których szukamy. A za to… - Czekaj, a skąd wiesz że to nie ci? - Zadzwoniłam i spytałam, czy mogę mówić z Markiem Woyciechowskim? Pani, która odebrała, powiedziała że to pomyłka i że nie zna nikogo o tym imieniu. Ani w bliższej, ani w dalszej rodzinie, ani wśród przyjaciół. Spytałam zatem, czy mówi jej coś imię Evelyn? Odpowiedziała że nie, więc jeszcze żeby się upewnić, zapytałam jak długo mieszka w London? Czy się tam urodziła ona, albo jej mąż? Wtedy się okazało, że jej mąż ma na imię Ronald, a ona Willow i że oboje urodzili się i wychowali w Nowej Szkocji i do London przyjechali cztery lata temu, bo tu dostali pracę. Wybaczysz, ale nie pytałam jaką. - Wybaczę i tak jestem zdziwiona że ci tak obszernie odpowiadała na pytania. - Powiedziałam jej, że szukam przyjaciółki mojej babci, albo jej potomków. Niepewnie się czułam dzwoniąc do tych ludzi, zwłaszcza, że nie uzgodniłyśmy tego, ile mogłam im
powiedzieć. Wiadomo, że o pierścionku nie, bo chętnych byłoby od metra, ale czy o pamiętnikach i skąd się dowiedziałam o wnuczce. Przecież w to, że konferujesz z duchem, nikt normalny by nie uwierzył. Tę przyjaciółkę babci wymyśliłam w ostatniej chwili. I nią też się posłużyłam później, przy drugim telefonie. To znaczy chciałam się posłużyć, ale nie zdążyłam. - Dlaczego, co się stało? - Zdążyłam właściwie, ale potem, jak już dostałam opieprz. - Bajka, opamiętaj się! Mówisz zupełnie od rzeczy. Skup się i zacznij od początku. Zadzwoniłaś do tej drugiej rodziny i co było dalej? - W słuchawce odezwał się kobiecy głos. Nawet dość miły. Powiedziałam dzień dobry i spytałam czy mogę mówić z Markiem Woyciechowskim. Przez długą chwilę panowała cisza, a potem ten miły głos zrobił się strasznie niemiły. Kobieta po drugiej stronie przewodu wysyczała; - „Dosyć tego! Jeśli jeszcze raz tu zadzwoni ktoś od was, zgłoszę to na policję. Mój mąż i ja nie jesteśmy jeszcze gotowi na wykupienie miejsca na cmentarzu i przestańcie do nas dzwonić. Ile razy mam wam to powtarzać? To już jest uporczywe szykanowanie, a nie reklama. Ostrzegam po raz ostatni, zadzwonię na policję”. - Przyznam ci się, że lekko mi odebrało mowę i miałam chęć rzucić słuchawką. Ale zmobilizowałam się i kiedy kobieta na chwilę umilkła, powiedziałam; - Obawiam się, że pani mnie z kimś pomyliła. Nie zamierzam nikogo szykanować, a dzwonię do państwa w sprawie Evelyn Woyciechowski. Teraz z kolei ją zatkało. A po chwili powiedziała; - O co chodzi, moja teściowa nie żyje już od sześciu lat. - Mówię ci Majka, kiedy to usłyszałam miałam chęć pocałować słuchawkę. Nie mogłam uwierzyć, że tak szybko
odnalazłam potomków twojej zjawy. Spytałam jeszcze czy ma córkę, a… Melodyjka w moim telefonie przerwała Bajce opowiadanie. Podniosłam ręce do góry w geście zniecierpliwienia i miałam zamiar nie odbierać, ale ten ktoś był uparty. Odpowiedziałam na stereotypowe powitanie swojego rozmówcy a potem już tylko słuchałam z zainteresowaniem. - Doprawdy? -… - Rozumiem! -… - Julie? Julie Woyciechowski? Bajka zerwała się z fotela jak wyrzucona sprężyną i zaczęła rękami wykonywać nerwowe ruchy. Nie wiedziałam, o co jej chodzi. Bajka wskazywała palcem na telefon, to na siebie, jednocześnie usiłując przekazać mi jakąś informację scenicznym szeptem. Bez słowa odwróciłam się do niej tyłem. Szeptanie Bajki i głos rozmówcy zlewało się w jedno, tworząc doskonały melanż słowny. Postanowiłam się nie rozpraszać, na Bajkę przyjdzie kolej po rozmowie telefonicznej. W końcu podziękowałam tej miłej kobiecie, zapewniłam, że wpadnę jutro. - A cóż to był za taniec świętego Wita? Co ciebie napadło? - Jak to co? Julie! Przecież właśnie zaczęłam ci o niej mówić. I od razu ten telefon. Kto to był? I skąd wiedział o Julii? - To była bibliotekarka, która pomagała mi szukać wzmianki w gazetach o rodzinie Woyciechowskich. Nie znalazłam nic, co by posunęło sprawę do przodu. A ta pani bibliotekarka widocznie wzięła sobie moją historię do serca, bo powiedziała, że przeszukała jeszcze raz wszystkie wycinki z gazet również pod innymi literami i znalazła wzmiankę o Julii
pod literą J. - Niesamowite! – westchnęła nabożnie Bajka.- Widzę w tym rękę Evelyn. I co ci o niej powiedziała? - Nie myślę, żeby nam to wiele pomogło. Była to notatka z tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego ósmego roku. Gazeta London Press podała, że w tegorocznym konkursie pianistycznym Julie Woyciechowski zajęła drugie miejsce. Dalej było, że jest córką Marka i Lindy Woyciechowski. I coś tam jeszcze, ale nie usłyszałam bo zaczęłaś zachowywać się dziwnie i przestałam słuchać, co ona do mnie mówi, a zaczęłam się zastanawiać, czy nie powinnam uciekać z własnego domu. - No rzeczywiście! Mogłaś zauważyć, że mam ci ważną informacje do przekazania! - No dobra, to przekazuj. Bibliotekarce powiedziałam, że przyjdę jutro do biblioteki i zrobię sobie kopię tej notatki. Na wszelki wypadek. - Nie wiem czy zdążysz jutro, bo już jesteś umówiona. Na piątą po południu. Tu masz adres. – Bajka sięgnęła do torebki. - Z kim, na litość boską? - Z państwem Woyciechowskim, rodzicami Julii. Z wrażenia usiadłam. - Myślisz? - Nie myślę, wiem! Znalazłyśmy wnuczkę! Każda osobno, ale zawsze. Kiedy ten telefon zadzwonił, właśnie miałam ci powiedzieć, że spytałam się tej Lindy czy ma córkę? A ona odpowiedziała, że tak. Nazywa się Julie Gauthier, z domu Woyciechowski. Jest pianistką w operze w Montrealu, ma męża i dwunastoletniego syna. - To będę musiała do pojechać Montrealu – powiedziałam z pretensją w głosie. - Może ona przyjedzie, jak się dowie o co chodzi.
Zwłaszcza, jeśli wspomnisz o tym pierścionku. Pogadasz jutro z nimi, to się wszystkiego dowiesz. Ale wnuczkę masz i nie narzekaj. Oddasz pamiętniki i pierścionek i możesz spokojnie spać. - Poczekaj, nie tak szybko. Skąd wiemy, że to jest ta właśnie wnuczka? Może Mark ma więcej córek? I to niekoniecznie z Lindą, bo może synek Evelyn miewał kogoś na boku? - No cholerka! Tak! Masz rację! Mogło tak być. Ta Linda powiedziała że chętnie porozmawia ze mną o teściowej. Wprawdzie nie znała jej przyjaciółek, ale skoro jestem wnuczką jednej z nich, to z pewnością ona lub mąż, czyli Mark, o mnie słyszeli. - Czyli niezły klops? A jak ty to poumawiałaś? Idziemy razem, czy idziesz sama? Bo coś tu namieszałaś! - Ty sama idziesz. Nic nie namieszałam, tylko przedstawiłam się twoim nazwiskiem. I rozmawiałam jako ty. Tak mnie wystraszyła tym przywitaniem, że straciłam głowę. A musiałam jakieś nazwisko powiedzieć. I chciałam wymyślić, ale tak w jednej sekundzie nic mi nie przychodziło do głowy, tylko pamiętałam, żeby nie powiedzieć swojego. I powiedziało mi się twoje. A potem już było za późno na prostowanie. - No to ładnie – zaśmiałam się. - A co będzie, jak ona pozna po głosie że to nie ja? Albo powie, zgodnie zresztą z prawdą, że nie słyszała od Evelyn takiego nazwiska. - Coś wymyślisz. Albo powiesz, że to twoje nazwisko po mężu a panieńskie mogłaś mieć inne, bo może ona była babcią od strony mamy. Ta przyjaciółka Evelyn. - Zaplączemy się we własnych kłamstwach. Skończy się tak, że zaczną coś podejrzewać i zadzwonią po policję. Chodź ze mną, będzie nam raźniej w celi.
- Iiiii …no właśnie, o tym też myślałam. - . O celi? I dlatego mnie puszczasz samą? Do takiej harpii? - Nie o celi, tylko o tym, że nie powinnaś chodzić tam sama! Pójdziemy obie, ale proszę cię, nie każ mi nic mówić. Będę robić ci za cichą podporę duchową.
Rozdział XVIII Następnego dnia, dzwoniąc do drzwi państwa Woyciechowskich czułam jednocześnie lęk i podniecenie. Nie przygotowałam sobie żadnego scenariusza rozmowy, postanowiłam zobaczyć jak się potoczy i adekwatnie do uzyskanych podczas rozmowy informacji reagować. Oczywiście fantazję o koleżance babci podtrzymam na wstępie, jednak możliwe, że potem im wszystko wyjaśnię od początku. Szczerze. Spojrzałam na Bajkę stojąca obok mnie z niepewną miną. Trąciłam ją łokciem. - Nie martw się! Najwyżej nas wyrzucą z domu. - I poszczują psem – odpowiedziała, bo sekundę po przebrzmieniu gongu, usłyszałyśmy głośne ujadanie. Drzwi otworzyła kobieta mniej więcej około sześćdziesiątki, a zaraz za nią na wysokości kolan pojawiła się ruda puszysta morda. Najwyraźniej uśmiechnięta i życzliwa. - Witajcie. Jestem Linda, a to jest Foxie. Zawsze musi pierwsza przywitać gości. Uwielbia jak ktoś do nas przychodzi. Strasznie towarzyska. Śmiejemy się z mężem, że gdyby przyszedł złodziej, zalizałaby go na śmierć z radości. Ostatnia uwaga była słuszna, bo Foxie w nieudolnych podskokach starała się dosięgnąć twarzy którejś z nas. Nachyliłam się i pozwoliłam na daleko idącą psią czułość. - Widzę, że lubisz psy. Masa ludzi ma mi za złe, że jej gdzieś nie zamykam, kiedy otwieram drzwi. A przecież ona jest częścią rodziny, z nami od czternastu lat. To tak, jakbym zamknęła w odosobnieniu własne dziecko. Albo męża. – zaśmiała się ze swoich słów i dodała. –No, to czasami wyszłoby nam wszystkim na dobre.
Natychmiast poczułam nieodpartą sympatię do tej kobiety. Za stosunek do Foxie i za poczucie humoru. - Jestem Majka, a to jest moja koleżanka Baj…, Magda. - To z tobą wczoraj rozmawiałam przez telefon. - Tak, tak oczywiście. - Chodźcie moje drogie do środka, mojego męża jeszcze nie ma, ale powinien być wkrótce. Napijemy się kawy i może po odrobinie koniaku? Co? Co wy na to? - Chętnie – odezwała się Bajka. Miałam wrażenie, że Bajce jest potrzebny ten łyk koniaku na uspokojenie, mnie samej pewnie też się przyda, choć powitanie Lindy rozwiało moje obawy. Ale odrobinka alkoholu może rozluźnić rozmowę. - Foxie, staruszko, daj już im spokój. Wszyscy wiedzą, że jesteś najpiękniejsza na świecie. Wkrótce wszystkie trzy siedziałyśmy w wygodnych fotelach, a powietrze wypełnił aromat kawy. Foxie położyła się pod ławą. - Przede wszystkim muszę cię przeprosić – zaczęła Linda, podając mi kieliszek z koniakiem – za moje wczorajsze zachowanie. Ale cóż, jesteśmy kobietami musimy pilnować domowego ogniska – dodała enigmatycznie. Same wiecie jak to jest. Mężatki, tak? - Tak, - odpowiedziałam, czując sie bardzo nieswojo. Miałam wrażenie, że podstępem wkradłam się w zaufanie tej dobrodusznej kobiety. A teraz mam jeszcze zamiar wyciągnąć z niej rodzinne historie. – Evelyn, do jakich ty występków mnie zmuszasz swoimi niedokończonymi za życia problemami. Zatajam różne rzeczy przed mężem, kłamię w żywe oczy twojej synowej i sama nie wiem, co jeszcze będę musiała zrobić. Mam nadzieję, że to docenisz, nawet jeśli mi się nie uda doprowadzić tej sprawy do końca – westchnęłam w duchu. A głośno
powiedziałam; - Nic się nie stało, to ja przepraszam, że tak bezceremonialnie zakłócam wasze życie. - Ach, moja droga. To tylko dla mnie przyjemność poznać nowych ludzi. Odkąd przeszłam na wcześniejszą emeryturę, mam zdecydowanie za dużo czasu. I bywa, że na siłę szukam sposobu w jaki go wypełnić. Ale wracając do tematu, to jak to ty mówiłaś? Twoja babcia była przyjaciółką mojej teściowej, tak? A jak się nazywała babcia? - Oraszowska – podałam nazwisko własnej babci, słusznie przypuszczając, że ono i tak Lindzie nic nie powie. - No tak, te wasze polskie nazwiska, można się zakrztusić przy wymawianiu. Chociaż przez tyle lat noszenia nazwiska Woyciechowski powinnam się już przyzwyczaić. Hm, „Orziarzofska”? Nic mi to nie mówi, no ale nie znałam wszystkich znajomych teściowej. Powiedz mi coś więcej o sobie i o babci. Chyba się tu nie urodziłaś, bo masz taki silny akcent. Ale jeśli nie tu, to gdzie? I jak mówisz Evelyn znała twoją babcię, to gdzie ją mogła poznać? O ile wiem, nigdy nie była w Polsce. Poczułam na czole kropelki potu. Nigdy nie miałam specjalnych zdolności do kłamstw, a teraz w obliczu zagrożenia, poczułam zupełną próżnię w głowie. - Trzeba będzie powiedzieć prawdę – zdecydowałam. Ale zanim zdążyłam się odezwać, do akcji wkroczyła milcząca dotąd Bajka. - Prawda że to dziwne? – powiedziała z uśmiechem. – Majka urodziła się w Polsce i dopiero od dwudziestu lat jest w Kanadzie. Ale jej babcia mieszkała tu od dawna, potem zdecydowała, że wróci do Polski, co też uczyniła. W międzyczasie w Polsce urodziła i wychowała córkę – czyli mamę Majki, wydała ją za mąż, po czym po śmierci męża, a
Majki dziadka, mając cały czas obywatelstwo kanadyjskie, przed trzydziestu laty wróciła do Kanady. I ściągnęła tutaj wnuczkę przed dwudziestoma latami. Zakręciło mi się w głowie od tych licznych podróży przez ocean i już sama nie wiedziałam do czego mam się przyznawać. Byłam jednocześnie wdzięczna Bajce za szybką reakcję. - Niezwykła historia, - zadziwiła się Linda – no tak, ale wy Polacy macie skłonności do niezwykłych przygód. Teść mi niejednokrotnie opowiadał o różnych zdarzeniach. Musisz mi o tym dokładnie opowiedzieć. Ale najpierw mi powiedz, co mogę dla ciebie zrobić. Czy jest jakiś konkretny powód, że po tylu latach od śmierci teściowej wnuczka jej przyjaciółki nawiązuje z nami kontakt? Bo domyślam się, że twoja babcia też nie żyje? Rozmowa przybierała niepożądany kierunek. Zamiast dowiedzieć się jak najwięcej o rodzinie Woyciechowskich i odnaleźć wnuczkę Evelyn, obie pozwoliłyśmy Lindzie skierować rozmowę na zmyśloną przyjaciółkę. Postanowiłam zagrać inaczej. Na szczęście przypomniałam sobie o wycinku z gazety, którego kopię zrobiłam dziś rano w bibliotece. - Tak, moja babcia już od lat nie żyje – akurat to było zgodnie z prawdą. - A dlaczego zadzwoniłam? Już wyjaśniam. Kilka dni temu szukając w bibliotece informacji na temat naszego miasta przypadkowo natrafiłam na wasze nazwisko. Wpadł mi w rękę wycinek z gazety mówiący o Julii Woyciechowski, która zajęła drugie miejsce w konkursie pianistycznym. Gazeta wprawdzie była sprzed wielu lat, ale to mnie naprowadziło na myśl, że właśnie wy musicie być tą rodziną o której opowiadała mi babcia. Nie mam żadnego ukrytego powodu ani potrzeby, ot zadziałałam pod wpływem impulsu. Przygotowuję pracę z zakresu genealogii o pochodzeniu rodzin w Kanadzie i ponieważ czułam się jakbym
was już trochę znała, więc pozwoliłam sobie zadzwonić. No i może trochę, żeby wam pogratulować utalentowanej córki. Spojrzałam na Bajkę i dostrzegłam na jej twarzy ulgę. Sobie pogratulowałam pomysłu o tej genealogii, który wpadł mi do głowy w ostatniej sekundzie. A mogę na nim jechać dowolnie daleko. - No tak, Julie od najmłodszych lat wykazywała się nieprzeciętnym słuchem, ale też dużo musiała pracować, żeby osiągnąć obecną pozycję. Czy mówiłam wam, że jest pianistką w operze montrealskiej? Zapewniam was, że nie łatwo się tam dostać. A jej mąż… - Julie jest jedynaczką? – zapytałam szybko, widząc że Linda jest nastawiona rozmownie. Może w końcu zacznie coś mówi na interesujący nasz temat. - Ależ nie! Mam jeszcze syna starszego od Julie o trzy lata. Muszę wam w ogóle powiedzieć, że byłam zaskoczona, kiedy się dowiedziałam, że urodziła się dziewczynka. Oczywiście radośnie zaskoczona. W całej rodzinie i mojej i męża jest przewaga chłopców, więc kiedy Sophie urodziła dwóch synów i ja urodziłam Dawida, to w kolejnej ciąży byłam pewna, że będzie znów syn. Julie nam sprawiła nie lada niespodziankę. - Sophie? Wspomniałaś to imię, Lindo? Wydaje mi się ono znajome – blefowałam już na całego. - Oczywiście, że znajome, bo przecież to siostra Marka. Mark jest najstarszy, potem Sophie, a potem w kilka lat po niej urodził się Luke. No ale on już od lat nie żyje, biedaczek. Też wielka tragedia, zwłaszcza, że do dziś nie wiadomo czy to był wypadek czy samobójstwo. Taki młody człowiek. Pamiętam, jak teściowa przychodziła do mnie, bo musiała się wygadać a i wypłakać czasami. Sophie była daleko, a mnie teściowa lubiła. Strumień informacji wylewający się tak obficie z ust Lindy
sprawił, że przestałam porządkować w głowie to co słyszałam, jedynie rejestrowałam wiadomości, analizę i chronologię zostawiając sobie na potem. Miałam też nadzieje, że Bajka zapamięta jak najwięcej z tych opowieści, gdyby mojej uwadze coś umknęło. Bajka zaskoczyła mnie swoją przytomnością umysłu i refleksem. Kiedy zastanawiałam się jak zadać pytanie dotyczące Sophie i Luke, ona spokojnie powiedziała: - Taki dramat zawsze zostawia traumę w całej rodzinie. Zwłaszcza u dzieci! Czy Luke osierocił żonę i dzieci? - Nie, nie miał. Luke nigdy nie był żonaty. Miał dwadzieścia siedem lat, kiedy zginął. Dziewczyny się zawsze przy nim kręciły, bo był przystojny jak wszyscy Woyciechowscy. No ale to takie tam rodzinne historie, już dawno zapomniane i przebrzmiałe, nie będę was zanudzać. - Wręcz przeciwnie Lindo, opowiadasz tak interesująco i obrazowo, że usiłuję sobie dopasować to, co mówisz, do tego co mówiła mi kiedyś babcia – powiedziałam, jednocześnie myśląc, że muszę wszystko zrobić, żeby się jeszcze choć raz spotkać z tą cudowną kobietą. Toż ona jest lepsza niż Google. - I co ci się przypomina? - Sophie na pewno, ale mam niejasne wrażenie, ze babcia coś wspominała o odległości dzielące matkę i córkę. I nie wiem czy to była odległość w sensie kilometrów, czy raczej emocjonalna – brnęłam dalej w gąszcz moich kłamstw. Momentami miałam już zamiar powiedzieć Lindzie prawdę, ale coś mnie jeszcze powstrzymywało. To jeszcze zdążę, ale najpierw muszę się przekonać czy Evelyn naprawdę chodziło o Julie. Na razie nie widzę innej kandydatki. - Masz rację, bo to była odległość w milach i w uczuciach. Sophie wyszła za mąż za Amerykanina i wraz z nim wkrótce po ślubie przeprowadziła się na Alaskę. To już też będzie ze
trzydzieści lat temu, albo i więcej. Jeff, mąż Sophie, dostał tam pracę. On jest inżynierem od maszyn, a Sophie skończyła szkołę medyczną i została pielęgniarką. Oboje więc mieli dobrą pracę i dobre zarobki, bo wtedy jeszcze był problem z naborem ludzi do pracy w tamtych stronach. Czemu ja się nie dziwię, bo przecież tam straszna zimnica. Rzadko kiedy przyjeżdżali tu w odwiedziny. Ale to im widocznie pasowało, bo mieszkali tam długo i chyba dopiero z pięć lat temu przeprowadzili się do Nowego Yorku. Tam też mieszkają ich synowie z żonami i dziećmi. W duchu podziękowałam Sophie, że urodziła synów, a nie córki, więc nie będę zmuszona szukać tej wnuczki na Alasce. Nowy York jakoś brzmiał bardziej zachęcająco. Linda tymczasem ciągnęła dalej – Evelyn i Sophie bez wątpienia kochały się bardzo, ale były całkiem różne i trudno było się im pogodzić. Zwłaszcza, że Evelyn była strasznie konsekwentna. Albo raczej uparta i chyba trochę zawzięta. Rzadko kiedy zmieniała zdanie. Nie mogę powiedzieć też, że była kobietą nieczułą, bo sama widziałam jak płakała ze wzruszenia, ze smutku, ale nie umiała tego uczucia okazać. Nie umiała być ciepła, miękka, skłonna do przytulenia, jak mama powinna być. Dla nikogo, oprócz Luka. Najmłodszy był faworytem. Myślę, że oboje i Mark i Sophie mieli trochę do niej o to pretensje. Nie wiedziałam już sama, o co ją najpierw spytać, ale postanowiłam wytrwać w narzuconej sobie roli kronikarza –genealoga. - A pamiętasz, jak to się stało, że rodzina Woyciechowskich znalazła się w Kanadzie? Dobrze byłoby wiedzieć, jakie powody ich skłoniły, żeby opuścić Polskę. - Chyba kiedyś słyszałam, że dziadkowie mojego męża
przyjechali do Kanady na początku dwudziestego wieku. Gdzieś w tysiąc dziewięćset szóstym czy siódmym. Może Mark będzie wiedział to lepiej. A z jakich powodów? Hm… to trudniejsze pytanie. - Myślę, że z takich samych jak zawsze, i wtedy i teraz. – wtrąciła Bajka. W tym momencie Foxie zerwała się na równe nogi i pobiegła do drzwi. - Prawdopodobnie właśnie Mark wraca, ona zawsze go wyczuje dużo wcześniej. I nigdy się nie myli. W chwilę potem w drzwiach wejściowych pojawił się mężczyzna. Zabawił chwilę w holu witając się z Foxie, dzięki czemu mogłam niewidziana bez skrepowania mu się przyjrzeć. Był wysoki, szpakowaty, ruchy miał wyważone, powolne. Nie wiem dlaczego oczekiwałam, że najstarszy syn Evelyn ukaże mi się jako młody człowiek. Przecież w pamiętniku było wyraźnie napisane, że urodził się w tysiąc dziewięćset czterdziestym szóstym roku, więc w chwili obecnej miał sześćdziesiąt dwa lata. Nastąpiło dokonanie prezentacji, po czym Linda wyjaśniła mężowi kim jesteśmy i z jakiego powodu się u nich znalazłyśmy. Czyli wszystkie te kłamstewka, które zdążyłyśmy jej zaserwować. Po czym poszła do kuchni po kawę dla męża. - A jakiego rodzaju pracę przygotowujesz i dla kogo, jeśli oczywiście możesz mi powiedzieć. - Ma to być krótki zarys pochodzenia Kanadyjczyków, chcemy pokazać z jak wielu różnych nacji i środowisk składa się społeczeństwo Kanady. A pracuję pod patronatem Biblioteki Centralnej. Osobą, z którą się kontaktuję w tej sprawie jest Tami Robins. Z tego wszystkiego tylko nazwisko bibliotekarki było
prawdziwe. Miałam nadzieję, że będzie mnie pamiętała, w razie gdyby ktoś chciał sprawdzić. Na wszelki wypadek zadzwonię jeszcze do niej i coś tam bąknę o genealogii. - Mhm- pokiwał głową Woyciechowski- brzmi to niezwykle intrygująco. Musi też być pasjonujące. To prawie tak, jak detektyw tyle, że na szczęście bez zbrodni i motywu. Nie wiedziałam czy mówi tak po prostu w dobrej wierze, czy podejrzewa nas o te wszystkie łgarstwa. Albo jeszcze o coś gorszego. Może, że chcemy naciągnąć ich na jakieś pieniądze, czy okraść dom. I zaraz mi się przypomniało, że nie tak dawno w telewizji ostrzegali przed rożnymi osobnikami, którzy dzwonią do starszych ludzi podając się za siostrzeńca, czy wnuczka i wyłudzają pieniądze od naiwnych. - O Chryste, czemu o tym wcześniej nie pomyślałam, zdenerwowałam się w duchu, już widząc siebie i Bajkę wyprowadzane z tego domu z rękami skutymi w kajdankach. Słyszałam, że Bajka mu coś odpowiedziała i on też coś odrzekł, ale zaprzątnięta wizją w mojej głowie, nie rozróżniałam słów. Na szczęście Linda wróciła i szybko przejęła ster w towarzystwie. Postawiła przed mężem filiżankę z kawą, nam dolała z dzbanka, który trzymała w drugiej ręce. Niewiadomo dlaczego, poczułam się przy niej pewniej. - Opowiedz im kochanie o twoich rodzicach i dziadkach. Ja, co wiedziałam to już im powiedziałam, ale ty przecież wiesz lepiej. Opowiedz o tych wujkach, co poszli walczyć za Polskę. - Nie tylko wujkowie, ale mój ojciec również. I tu powtórzył mi historię, którą wyczytałam w pamiętniku Evelyn. Słysząc dumę i estymę w jego głosie, w tym momencie postanowiłam że cokolwiek się dalej stanie, jemu oddam
pamiętniki Evelyn. Wprawdzie nie wiedziałam, czy umie czytać po polsku, bo przecież był tu urodzony. Nawet nie wiedziałam, czy mówi językiem przodków. Wszak cały czas rozmawialiśmy po angielsku, ale to było z uwagi na Lindę. Zna polski czy nie, będzie to dla niego szczególna pamiątka po rodzicach. Pewnie nie jedyna, ale za to nieoczekiwana. Syn Evelyn tymczasem się rozgadał. Nie były to opowieści posuwające nas o krok bliżej w poszukiwaniach wnuczki, bo mówił o czasach, które znał z opowieści ojca i dziadka, będąc w błędnym przekonaniu, że tak dawne historie nas najbardziej interesują. Przyniósł stary album i pokazał nam galerię rodzinną. Wreszcie zobaczyłam, jak naprawdę wyglądała Evelyn i przekonałam się, że zjawa która przychodzi do mnie jest naprawdę jej duchem. Po kolejnej godzinie wyszłyśmy z Bajką od przemiłych gospodarzy, uprzednio wymieniwszy się numerami telefonów. Zostałyśmy obdarzone kilkoma zdjęciami, które zobowiązałam się oddać w niedługim terminie. - Uff- sapnęła Bajka w samochodzie – momentami miałam wrażenie, że jest z nami krucho. - I naprawdę było. Nie jestem pewna czy ta opowiastka o pracy z genealogii trzyma się kupy, ale chyba nam uwierzyli. - Mam nadzieję! Chyba, że po naszym wyjściu dzwonią na policję i podadzą nasze rysopisy, telefony, markę samochodu i numer tablicy rejestracyjnej. - Zwłaszcza, że od miesięcy trąbią w telewizji o tych oszustach, którzy nabierają ludzi na wnuczka, czy siostrzeńca. Właśnie, kiedy Mark się nas pytał po co nam te informacje, przypomniało mi się to ostrzeżenie z wiadomości. - To musiało być wtedy, gdy zmieniłaś barwę twarzy, z normalnej na blado- zieloną.
- No, żebyś wiedziała jak się wystraszyłam. A swoją droga, nic dziwnego że tyle starszych ludzi jest nabieranych, skoro są tak łatwowierni. My akurat nie mamy złych zamiarów i wszystko im szczerze wyjaśnimy, może za tydzień, może za miesiąc, ale zobacz, gdyby tak trafiło na prawdziwych oszustów. - Masz rację, trzeba będzie im potem powiedzieć, żeby bardziej uważali na to, kogo wpuszczają do domu. - Dobrze, że nie pytali gdzie mieszkamy, bo musiałabym powiedzieć prawdę. Przez gardło by mi nie przeszło wyparcie się własnego domu, przy którym już się tyle napracowałam i jeszcze napracuję. Że o kłótniach z mężem o kolor każdej ściany nie wspomnę. A gdybym powiedziała, że mieszkam w domu po ich matce, moja babcia była jej przyjaciółką, kurcze, za dużo tych przypadków. - No dobra, wracając do naszej wnuczki. Co dalej robimy? - Proponuję, żebyśmy sobie poukładały to, co usłyszałyśmy. A potem zobaczymy. Kiedy wymieniałyśmy się z nimi telefonami, wpadł mi do głowy pomysł. - No? – Mruknęła Bajka ponaglająco. - Może za dwa, trzy dni zadzwonię do Lindy i zaproszę ją na lunch. - Do domu? - Gdzie do domu? Do jakiejś knajpki. Słyszałaś co mówiła, że Evelyn ją lubiła i nieraz do niej wpadała, żeby się wygadać, albo wypłakać. Mam wrażenie, że Linda wie dużo więcej niż nam powiedziała i dużo więcej niż Mark. - Możesz mieć rację. Córka na Alasce, najmłodszy syn się zabił. Dobrze, że chociaż tę synową miała pod ręką. Tylko czy Linda będzie chciała coś powiedzieć? - Zobaczymy. Ale myślę, że odkąd jest na emeryturze, ma nadmiar wolnego czasu i chętnie przyjmie zaproszenie na
babskie pogaduchy. Spróbować nie zaszkodzi- powiedziałam, podjeżdżając pod dom Bajki.
Rozdział XIX Zimę lubię tylko w Boże Narodzenie. Potem zaczyna mi już przeszkadzać. Tego roku nie była specjalnie mroźna, ani śnieżna, jak to zwykle bywa w London. Mimo to miałam już jej dosyć i tęskniłam do zieleni. Ciekawa byłam, co wyrośnie z moich cebulek, które włożyłam jesienią i czy w ogóle się coś się pokaże. Jako ogrodnik doświadczenie miałam raczej niewielkie. Rafał krakał – nie było zimy, nie będzie i lata. Ofuknęłam go za taki pesymizm, ale to był cały Rafał. U niego szklanka nie była nigdy do połowy pełna. Była zawsze od połowy pusta. Tymczasem remont na dole zdecydowanie ruszył naprzód. Mój pomysłowy mąż postanowił zmienić wejście do jadalni i salonu. To znaczy zamurować jedną ścianę, a otworzyć inną i wstawić tam oszklone drzwi francuskie. Protestowałam oczywiście, bo nie chciałam już przeciągać tego remontu. Miałam po dziurki w nosie pyłu, który unosił się ze szpachlowanych przez Rafała ścian, desek i deseczek o które się potykałam co chwila i wszelkiego materiału budowlanego, który się rozpanoszył w moim domu. Protestowałam więc, ale i tak wiedziałam, że w końcu się zgodzę, zwłaszcza że w efekcie tej kombinacji uzyskiwałam ścienną szafę w przedpokoju, której do tej pory nie było. W najbliższy weekend pojechałam odwiedzić koleżankę w Kitchener i oczywiście zostałam na noc. Po powrocie do domu, w niedzielę wieczór, nie poznałam swojego mieszkania. Ściana dzieląca jadalnię od salonu została częściowo wycięta, a na jej miejsce pojawiły się dwuskrzydłowe drzwi francuskie. Natomiast przedpokój, z którego wchodziło się do salonu i do jadalni, stracił jedno wejście, bo Rafał wyciętą ścianę wstawił
właśnie w miejsce, gdzie uprzednio było przejście do jadalni. Zbudował ścianę, zaszpachlował, wygładził, pomalował na biało, dopasował przesuwane drzwi z lustrem i tym sposobem stworzył szafę na ubrania wierzchnie. Zaczął nawet malować salon, ale właśnie przyjechałam. - Kurcze, chciałem skończyć zanim przyjedziesz, ale nie zdążyłem. Nie mogłaś zostać do poniedziałku? - Jeśli chcesz mogę wrócić – zaśmiałam się. – Chyba z diabłem robiłeś? - No jak? Podoba ci się? – zapytał dumny z siebie. - Pewnie, że mi się podoba. A już najbardziej to, że widać koniec tego piekielnego remontu. Przecież to już ponad trzy lata żyjemy jak na budowie. - Mańcia, nie narzekaj! Przypominam ci tę babkę z telewizji co mówiła, że mąż zaczął remont szesnaście lat temu i tak trwa do tej pory. To ty jeszcze nie masz źle! - Nawet nie próbuj! - Nam już niewiele zostało. Skończymy malować salon i jadalnię, migiem położę podłogi. Potem trzeba będzie tylko pomalować pokój komputerowy, ten mały przy kuchni, kuchnię i cześć. - A łazienkę na dole? Nie będziemy jej przerabiać? - Przerobimy, ale to już nie takie pilne, masz łazienkę na górze, godną Kleopatry. To prawda. Łazienkę na górze miałam taką, o jakiej zawsze marzyłam. Dużą, przestronną, z oknem. Poświęciliśmy na nią jeden pokój, ale warto było. Owalna wanna, głęboka, dwuosobowa, z biczami wodnymi, umywalka z dużą szafką pod spodem i szerokim wygodnym blatem na górze. Rafał przeciągnął pod podłogą rury ze starej łazienki, która obecnie była częścią jednej z sypialni.
Uśmiechnęłam się do męża. Przypomniała mi się próba generalna naszej nowej łazienki. - Zgoda. Dolna łazienka już na koniec! - To mogę ci powiedzieć, że do końca czerwca mamy remont skończony. Jedynie okien nie wymienimy, ale to już ustaliliśmy. - Nie będziemy się wieszać przez głupie okna. Te na górze pomalowane na biało nie wyglądają źle i te tu pomalujemy też. Swoją drogą, jakim cudem udało im się zrobić w każdym pomieszczeniu inne okno? W całym domu było czternaście okien. W obu łazienkach, kuchni, pralni i we wszystkich pozostałych pomieszczeniach. Niestety każde z okien było w innym rozmiarze i każde niestandardowe, czyli nie do kupienia w sklepie. Trzeba robić na zamówienie. Zaraz na początku, kiedy zamieszkaliśmy w tym domu, zawołaliśmy fachowca, żeby zrobił nam wycenę. Zaśpiewał sobie dwadzieścia pięć tysięcy. Potem te pięć opuścił, o ile podpiszemy z nim umowę natychmiast. Podziękowaliśmy mu grzecznie, a Rafał dodał: –Musiałbym chyba sprzedać dom, żeby stać nas było na te okna. Tym sposobem w całym, prawie nowym domu, okna zostały stare. Żałowałam trochę, bo jedne się otwierały, drugie nie, inne można było otworzyć tylko na stałe, lub zamknąć na stałe. Słowem, dostarczały nam różnorodnych emocji. No, ale trzeba przyznać, że miały chyba tyle lat co dom. - Właśnie, - pomyślałam - może powinnam się spytać o to Evelyn, czemu te okna takie zróżnicowane. - Tymczasem musiałam się zająć chwaleniem męża, który wyraźnie oczekiwał komplementów za swój pracowity weekend w domu. *
Nie myliłam się. Linda z wielką ochotą przyjęła moje zaproszenie na lunch. Zadzwoniłam do niej zaraz w poniedziałek po powrocie z Kitchener i umówiłyśmy się na środę. Miałam nadzieję, że uda mi się rozwiązać trochę język synowej Evelyn. Spotkałyśmy się w małej włoskiej trattorii, o dźwięcznej nazwie Delcetto. Uściskała mnie serdecznie na powitanie i znowu poczułam wyrzuty sumienia. - Cieszę się że zadzwoniłaś, zawsze to dobra okazja do wyskoczenia z domu. Spotykam się z koleżankami od czasu do czasu, ale znamy się już tyle lat, że doprawdy trudno czegoś nowego od nich oczekiwać. To tak, jak z wieloletnim mężem, jesteś w stanie przewidzieć co powie i już cię niczym nie zaskoczy. - No, to też jakaś pozytywna strona długiego małżeństwa. - Niby tak, ale od czasu do czasu jakaś niespodzianka by się przydała. Oczywiście nie dramatyczna. - Jest takie powiedzenie. Bądź ostrożny w swoich życzeniach. Mądre, moim zdaniem. - Moim też – powiedziała Linda i obie się roześmiałyśmy. Kelnerka odpłynęła po przyjęciu zamówienia, a Linda kładąc rękę na mojej, konspiracyjnym głosem powiedziała: - Cieszę się że mogę z tym o kimś pogadać, bo przy mężu nie chciałam. Od dawna mam wrażenie, że jego dręczą te wspomnienia. Tylko moja droga, to nie jest do tej twojej pracy o pochodzeniu Kanadyjczyków. To jest czysto babska prywatna rozmowa, okay? - Oczywiście – zapewniłam ją bez namysłu. Miałam przeczucie, że to co mi powie posunie sprawę wnuczki naprzód. Przysięgłabym na kolanach gdyby chciała, żeby się czegoś
konkretnego dowiedzieć. - Evelyn była dobrą kobietą i matką, ale była też trochę niesprawiedliwa. Już ci mówiłam, że faworyzowała najmłodszego. Luka. A po jego śmierci całkiem go wyidealizowała. Obwiniała też i siebie i wszystkich wokół. A już najbardziej obwiniała Diane. Na dźwięk nowego imienia przeleciała przeze mnie iskra elektryczna. - Diane? A kto to jest? - No właśnie. Diane była dziewczyną Luka. Przypuszczam, że jedyną, na której mu naprawdę zależało. Chodzili ze sobą chyba z pół roku, potem się jakoś posprzeczali czy coś i Diane zniknęła mi z pola widzenia. Jakoś dwa albo trzy miesiące potem Luke zginął. Mógł to być wypadek! Nie wiem! Tak przynajmniej uznała policja. Robili te swoje pomiary, badania. Stwierdzili, że najprawdopodobniej zasnął za kierownicą. Nie było śladów hamowania. Mógł więc zasnąć na moment. Czemu nie? Zdarza się. A może nie chciał hamować? Celowo? - No tak. Pewnie tego już nigdy się nie dowiecie. Przypuszczasz Lindo, że ta Diane miała związek z jego śmiercią? - Do końca pewności nie mam, ale teściowa była o tym przekonana. Ile razy przychodziła do mnie i żaliła się - „żeby nie ta suka, to Luke żyłby do dzisiaj”. A któregoś dnia, to było wkrótce po świętach Bożego Narodzenia, a może nawet po Nowym Roku, teściowa przyjechała do mnie strasznie wzburzona. Cud, że ona nie miała wypadku, bo pamiętam, była wtedy bardzo śnieżna zima i miasto nie nadążało ze sprzątaniem ulic i dróg. Pojawiła się kelnerka z naszymi sałatkami. Linda przerwała opowiadanie, a mnie zabrakło tchu z przejęcia. Byłam strasznie
ciekawa, co tak wzburzyło moją prywatną zjawę. No zgoda, wtedy jeszcze osobę z krwi i kości. Ku mojej rozpaczy, Linda spróbowała swoją zieleninę i zawołała kelnerkę, żeby jej podała tarty żółty ser, a potem jeszcze świeżo zmielony pieprz. Popróbowała kilka razy, coś wspomniała o innych restauracjach w London, po czym umoczyła usta w czerwonym winie, które zamówiłyśmy uprzednio. Byłam skłonna nakarmić ją własnoręcznie, żeby już zaczęła mówić. Linda jednak była dobrze wychowana i nie mówiła z pełnymi ustami, musiałam więc przeczekać, zanim zje cesarską sałatkę i zagryzie ciepłą bułeczką, zapiekaną z czosnkowym masłem. Sama bardzo lubiłam taką sałatkę i chrupiące, pachnące pieczywo . Zawsze się tym delektowałam, tak jak teraz Linda, ale w tej chwili było mi wszystko jedno co jem, byle szybciej. Miałam nadzieję, że zdąży powiedzieć mi co się wydarzyło Evelyn, zanim kelnerka przyniesie nam makaron z kurczakiem w przepysznym sosie Alfredo. - Podjadłam trochę. Było wyśmienite, nie myślisz? Uwielbiam włoską kuchnię. Sama w domu też przyrządzam różne specjały, ale nie wychodzi mi tak, jak w prawdziwej italiańskiej restauracji. - Tak, oczywiście. Ja też próbowałam, ale jednak to nie to samo. A wracając do... - No właśnie, na czym to ja skończyłam? - Evelyn przyjechała do ciebie bardzo zdenerwowana. - Tak. Chyba nigdy jej takiej nie widziałam, miała już wtedy około sześćdziesiątki, ale ten rok nie był dla niej łaskawy. Wyraźnie się postarzała po śmierci Luka. Przerwała pracę w szkole i już do niej nie wróciła. Zaparzyłam kawę, ale nawet jej
nie ruszyła. Usiadła przy stole i powiedziała: „ Nie uwierzysz, co się dzisiaj zdarzyło. Przyjechała do mnie Diane i powiedziała, że jest w szóstym miesiącu ciąży. I że ojcem jest mój syn”. Kiedy to usłyszałam o mało z krzesła nie spadłam. – dokończyła Linda. Ja też o mało nie spadłam z krzesła, bo od razu przed oczami przewinęła mi się do przodu taśma z zadaniem, które będę zmuszona wykonać. - Evelyn, myślę, że mnie przeceniłaś – westchnęłam w duchu. Linda, nie dostrzegając na szczęście mojego zdegustowania, ciągnęła dalej: - Ale to jeszcze nie było największym zaskoczeniem. Zaskoczeniem dla mnie było zachowanie Evelyn. Zamiast przyjąć dziewczynę z otwartymi ramionami, bo przynosi jej najcenniejszą pamiątkę po synu, a nawet można powiedzieć, syna odrodzonego w nowej istocie, ona postąpiła wręcz przeciwnie. Nie wiem dokładnie, co jej powiedziała, ale zwymyślała biedną Diane, obwiniła ją o śmierć Luka i wyrzuciła ją z domu. - No, no Evelyn – pomyślałam - coś przestajesz mi się podobać. - Niesamowite – powiedziałam głośno. –Każda matka raczej by się cieszyła, że ma wnuczę po synu, który zginął. No cóż, ludzkie emocje i mechanizmy, jakie nimi poruszają są nieprzewidywalne. I nie wiadomo, w którą stronę podążą w wielkim żalu i bólu. - Po roku albo trochę dłużej Evelyn żałowała tego kroku. Ja myślę, że żałowała już wcześniej, ale się do tego nie przyznawała, nawet przed sobą. Później jednak zaczęła szukać tej Diane, ale nie znalazła. Kilka lat później miałam od tej dziewczyny telefon. Nie mówiła nic o dziecku, a ja też nie spytałam. Powiedziała mi jednak, że wyprowadziła się z
Woodstock do Toronto, bo tam dostała pracę. Pytała co tu u nas słychać. Właściwie wiele razy myślałam o tej rozmowie i doszłam do wniosku, że była bardzo dziwna. Tak jakby zadzwoniła, żeby wybadać czy o niej pamiętamy, czy coś podobnego. Obiecała, że odezwie się znowu, ale tego nie zrobiła. - Nie powiedziałaś nigdy Evelyn o tym telefonie? - Nie, bo bałam się, że rozdrapię starą ranę. Evelyn prawdopodobnie do końca życia nie darowała sobie tego, że nie zatrzymała dziewczyny i dziecka. Ale Diane nic nie mówiła o dziecku, więc myślałam, że może rzeczywiście nie była to prawda. A poza tym nie wiedziałam gdzie jej w tym Toronto szukać. Nie podała numeru, a tych sprytnych wyświetlaczy jeszcze wtedy nie było. - Smutna historia! – powiedziałam. I dla Evelyn i dla Diane. - Nie wiem, czy teść o tym wiedział, a mnie teściowa prosiła o zachowanie tajemnicy, więc nawet mój mąż do tej pory o tym nie wie. - Jesteś niezwykłą osobą, Lindo. Ciepłą, szczerą i godną zaufania. Któż utrzymałby taką tajemnicę przez tyle lat, zwłaszcza że osoby zainteresowane nie żyją, albo nic o nich nie wiadomo. Tym bardziej cenię to, że podzieliłaś się tym ze mną. Zrobię wszystko, żebyś tego nie żałowała – powiedziałam trochę enigmatycznie, bo właściwie to miałam zamiar ją już przeprosić za to, że nie zostawię tego sekretu odłogiem, a skutki, jak to bywa w życiu, mogą być różne. I nie zdradzając mojej prawdziwej misji, chciałam jej przekazać, że będę działała jak najostrożniej, żeby nie urazić żadnej z zainteresowanych osób i nie zawieść zaufania Lindy. Jak miałam pogodzić to z zadaniem, jakie mi zleciła Evelyn, nie miałam bladego pojęcia, tak jak nie miałam pojęcia, jak się zabrać do szukania Diane. Ta ostatnia
myśl walnęła mnie jak obuchem. – O rany, przecież nawet nie wiedziałam jak ta Diane ma na nazwisko, jak więc chciałam ją odszukać w olbrzymim Toronto? - A ta Diane ma jakieś nazwisko? – zapytałam od niechcenia. Nie był to może szczyt przebiegłości, ale bałam się, że za chwilę się rozstaniemy, a ja nie będę widziała gdzie się ruszyć. - Tak, czekaj, czekaj, przecież kiedy Luke ją do nas przywiózł pierwszy raz, to ją nam przedstawił. A potem Mark niekiedy w żartach pytał brata: „- Czy panna Green jest w dalszym ciągu green”? Otóż to, Diane Green. Teraz pamiętam. Przemiła, poczciwa Linda. Miałam chęć jednocześnie ucałować ją i udusić. Ucałować za to, że sobie przypomniała nazwisko dziewczyny Luka, udusić, bo Green było bardzo popularnym nazwiskiem. Starając się rozmawiać z Lindą w miarę sensownie i dopijając resztki wina, w głowie już układałam plan działania. Co najpierw? Książka telefoniczna Toronto? Internet? Ilu mieszkańców Toronto może posiadać nazwisko Green? Stu? Dwustu? No przecież nie więcej. Ale te dwieście głów też wystarczy! Poza tym najpewniej to będzie fałszywy trop. Przecież Diane w ciągu ostatnich dwudziestu paru lat mogła wyjść trzy razy za mąż i trzy razy zmienić nazwisko. Ale mogła też po potencjalnym którymś rozwodzie wrócić do swojego nazwiska. Kobiety tak robią na świecie. Tylko Polki uparcie trzymają się nazwiska byłego męża. Więc można i z tej strony. Poza tym może miała jakąś rodzinę, brata czy kuzyna o tym samym nazwisku, może się od nich coś dowiem. No i oczywiście to dziecko z którym była w ciąży? Zaraz, to ile to dziecko miałoby lat? A Diane? Kurcze, nie spytałam o to Lindy. Ale może jakoś wyliczę sama, na podstawie tego co mówiła.
Luke miał dwadzieścia siedem lat kiedy zginął. No dobrze, ale w którym roku zginął? - Czy pamiętasz w którym roku Luke miał ten wypadek? – zapytałam niespodziewanie, przerywając jej wątek o Foxie. Linda zamilkła z otwartymi ustami. No, świetny byłby ze mnie detektyw. Podchwytliwe pytania to moja specjalność. - Nie pamiętam dokładnie, ale to chyba nie jest istotne. W swojej kronice nie będziesz przecież o tym wspominać. Raczej napiszesz coś o teściach i może jeszcze o teścia rodzicach. O tym, że przybyli z Polski prawie sto lat temu. - Nie, nie jest istotne i oczywiście nie będę o tym wspominać, ale chciałam sobie to chronologicznie ułożyć, żeby się nie pogubić kto był kim i w jakich latach żył. - No tak, masz rację, poczekaj, policzymy. Urodził się w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym pierwszym. To wiem na pewno, bo był równe pięć lat młodszy od Marka i pięć lat starszy od Diane. Pamiętam, że mieli urodziny w jednym miesiącu, oczywiście innego dnia, Mark, Luke i Diane, tylko była między nimi różnica wieku. Rodzili się co pięć lat. Śmieliśmy się nawet, że muszą być jakoś ze sobą specjalnie we troje powiązani, bo wszyscy urodzeni w maju i dokładnie co pięć lat. Powiedziałam nawet, że może się już spotkali w poprzednim życiu, ale Evelyn fuknęła na mnie żebym nie mówiła bzdur. Diane spędziła z nami tylko jedne urodziny Luka, właśnie te ostatnie, ale ponieważ zawsze robiliśmy chłopcom party razem, więc wtedy uwzględniliśmy również ją, jako dziewczynę Luka. Teściowa nie była tym zachwycona, możesz mi wierzyć. A Luke zginął, kiedy miał dwadzieścia siedem lat. To wychodzi nam , że stało się to w siedemdziesiątym ósmym. Zresztą sprawdzę w domu i podam ci różne daty związane z klanem Woyciechowskich. Zadzwoń do mnie za kilka dni.
Linda za jednym zamachem dawała mi informacje, o jakich nawet nie marzyłam. - Zadziwiające, jak wszystko pamiętasz. Powinnaś ty być kronikarzem rodziny Woyciechowskich. - Maju, przez tyle lat byłam nauczycielką literatury angielskiej, to ćwiczy pamięć lepiej niż krzyżówki. Uczniowie bali się mojej pamięci jak ognia, bo nigdy nie zapomniałam nazwiska, ani tego, co przeskrobali, albo obiecali się nauczyć. Teraz się tylko tak porobiło, że to nauczyciel boi się coś uczniowi powiedzieć. My, starzy pedagodzy nie potrafimy się przestawić na ten nowy system bezstresowego wychowania, gdzie uczeń ma wszystkie prawa, a nauczyciel prawie żadnych. Dlatego zadowolona jestem, że odeszłam już na emeryturę. Spędziłyśmy jeszcze kwadrans we włoskiej knajpce, rozmawiając o kwestiach wychowawczych, po czym pożegnałam Lindę Woyciechowski, obiecując zadzwonić niebawem. Zaraz w samochodzie wystukałam numer do Bajki. - Chyba będę musiała sprzedać ten rodowy pierścionek i wynająć detektywa, bo innej możliwości nie widzę. Mnie nie stać na szukanie tej wnuczki po całej Kanadzie. * - No nieźle, samych nazwisk Green jest w Toronto prawie pięćset, z tego z literą D obok nazwiska pięćdziesiąt jeden sztuk – powiedziała Bajka następnego dnia, kiedy konfrontowałyśmy wiadomości. - A ta litera D to może być David, Donald, Daisy, Debra, a wcale nie musi być Diane.
- Ale spróbować musimy! Od czegoś trzeba zacząć. Proponuję podzwonić ile się da i pytać czy mają w rodzinie Dianę. Umówiłyśmy się po weekendzie, bo trzeba było zająć się trochę rodziną
Rozdział XX W piątek wieczorem przyjechała córcia i jej chłopak. Mieli pozostać aż do niedzieli. Zrobiłam gołąbki w ilości prawie przemysłowej, bo wszyscy uwielbialiśmy tę potrawę, poza tym nigdy nie wypuszczałam żadnego dziecka z domu bez wałówki. Tak było, kiedy Marcin mieszkał jeszcze w Kanadzie i wpadał do nas. Teraz mógł się tylko oblizać na mamy gołąbki. Z troską myślałam, że siedzą tam w tej Kalifornii sami, Paula i Marcin, z daleka od rodzin obojga. I widzimy ich teraz raz na rok. Niestety, wychodziła ze mnie matka kwoka, która chce mieć swoje pisklęta pod skrzydłem. Albo tuż obok. Sobotnim późnym popołudniem siedziałyśmy z Kasią w kuchni przy herbacie, ja przy normalnej – mocnej, gorzkiej i gorącej, a Kasia niezmiennie przy zielonej i gadałyśmy. Rafał i Piotr oglądali telewizję w salonie. W piekarniku dochodził sernik, roznosząc po mieszkaniu cudowną woń wanilii. Ten rodzaj sernika piekłam dopiero po raz drugi i miałam nadzieję, że nie zrobi mi zawodu. Poprzednio wyszedł znakomity. Przepis znalazłam w jakimś polskim czasopiśmie. Największą jego zaletą było to, że zrobiony był z jogurtów, a nie z sera, dzięki czemu miał o połowę mniej kalorii, a w smaku był wyśmienity. - Mama, widzę że ruszyliście z tym remontem z kopyta. - Rafał obiecuje, że do czerwca wszystko będzie na glanc. I na ostatni guzik. Już mam dość remontów do końca życia. Następny dom, który kupimy musi być gotowy do mieszkania, łącznie z malowaniem. - Słuchaj Kasiu, nie masz jakiegoś kolegi w policji, albo najlepiej detektywa? - A po co ci to? Chcesz śledzić Rafała? - Nie, tak tylko pytam.
- Ja nie mam, ale może Piotrek ma? Poczekaj spytam. - Piotr- krzyknęła w stronę salonu. – Masz może znajomego…- podbiegłam do niej szybko i dłonią zatkałam jej usta. Dziecko popatrzyło na mnie zaskoczone. W tym momencie pojawił się Piotr. A za nim stał Rafał. - O jakiego znajomego się pytałaś, Kasiu? Córka spojrzała na mnie pytająco i zrozumiała, że nie chcę o tym przy Rafale. - Znajomego komputerowca. Masz kogoś takiego? - Mam niejednego, ale w Windsor. A co potrzebujecie zrobić? - Nic, nie przejmuj się. Myślałam o wyczyszczeniu komputera, ale nie spieszy się z tym. - Myślałem, że nas wołacie na kolację. A tu nic. Głodno. - Idźcie dalej na mecz, kolacja będzie za pół godziny. Mężczyźni zniknęli w salonie, a Kaśka spojrzała na mnie nieufnie. - Nie da rady! Już teraz musisz mi powiedzieć, o co chodzi? Jednak o Rafała? Podejrzewasz go o coś? Zdradza cię? - Dziecko, chyba czytasz za dużo romansów? Czy myślisz, że ja bym z tobą o tym rozmawiała? - No to o co chodzi? Mamo, zaczynam się denerwować! - Dobra, powiem ci. Ale ani Piotrkowi, ani Marcinowi, ani tym bardziej Rafałowi ani słowa. - Mamo! - Cicho bądź mała i słuchaj. Opowiedziałam jej całą historię z pamiętnikiem i pierścionkiem Evelyn. Dziecię zażyczyło sobie pokazania obu przedmiotów. Uaktualniłam wszelkie fakty i nasze poczynania aż do mojego spotkania z Lindą.
Kasia się na chwilę zamyśliła. - Internet. Tylko internet. Tam wszystko znajdziesz. Facebook! To najlepsze. - Wiesz, myślałam o tym żeby pojechać na dwa dni do Toronto, z Bajką, jeśli będzie chciała i popytać w szpitalach. Mają jakieś archiwa. Tylko nie mam pojęcia, co im powiedzieć. Tak wejdę z ulicy i po prostu spytam, jakiej płci dziecko urodziła Diane Green w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym dziewiątym? Muszę mieć jakieś rozsądne uzasadnienie. - Prawdopodobnie nic ci nie powiedzą. Trzeba poszukać tej Diane. Spiszę sobie jej datę urodzenia i poszperam po internecie w wolnych chwilach. A ty z Bajką może podzwońcie do tych różnych Green. Może któryś coś powie? Ale historia! Nie z tej ziemi. - Żebyś wiedziała, że nie z tej. Dobra, bierzmy się za robienie tej kolacji bo chłopy wygłodniałe. * Dobrze, że miałam taki kontrakt z dystrybutorem sieci telefonicznej i nie płaciłam za każdą rozmowę zamiejscową. Kiedy Marcin i Paula przeprowadzili się do Kalifornii, zmieniłam sobie opcję umowy na ogólną opłatę miesięczną. Nie chcę sobie nawet wyobrażać, jak wyglądałby mój rachunek po tych wszystkich telefonach do Toronto, gdybym nie miała takiej sprytnej umowy. Niewiele mi dała ta praca wywiadowcza. Znalazłam kilka Diane, ale żadna nie pasowała do informacji, jakie miałam. Spora liczba osób o nazwisku Green odpadła, bo albo numer był zastrzeżony, albo abonent niedostępny. Bajka miała podobne rezultaty. Ogarnęło nas zniechęcenie. Evelyn się
nie pokazywała i nie mogłam liczyć na jej pomoc. Po tygodniu zadzwoniła Kasia. - Chyba znalazłam tę twoją Diane – powiedziała jakoś bez entuzjazmu. - Naprawdę? – zachłysnęłam się. - Tak myślę! Z wszystkich, które sprawdzałam, tylko ona mi pasuje. - No mów, gdzie ona mieszka. Masz numer telefonu do niej? - Mamo, ja znalazłam jej nekrolog! - Co? Niemożliwe! - Dlaczego niemożliwe? Młodzi też umierają. Mam tu tak; „Diane Green, urodzona 12 maja 1956 zmarła nagle 6 września 1999 roku”. - A jak jest podpisane? Córka, syn? - Rodzina. - No to może nie ona. Linda nic nie wspominała o rodzinie. - Nie wspominała, bo się o to nie pytałaś. - I nie będę pytać, bo się w końcu zacznie zastanawiać po co mi takie szczegóły. - A nie możesz po prostu powiedzieć jej całej prawdy? Może wtedy mogłabyś liczyć na jej daleko idącą pomoc i informacje? - Albo właśnie odwrotnie. Nie chcę jej, znaczy Lindy, ukierunkowywać. Ona ma córkę, która jak na razie jest jedyną wnuczką Evelyn. Jeśli się okaże, że to dziecko które urodziła Diane jest chłopcem, to pierścionek dostanie Julie. Ale żeby tak się stało, muszę mieć pewność. Nie życzę sobie być prześladowana przez ducha przez resztę życia. - No dobra, rozumiem. - Dzięki córcia, wyślij mi to wszystko emailem. Zobaczę na
własne oczy i zastanowię się, co dalej. * Sonia odłożyła słuchawkę i zamyśliła się. Telefon od Scotta nie zaskoczył jej, bo Scott dzwonił dość często. Rozeszli się wprawdzie ponad trzy lata temu, ale mieli wspólne dzieci, więc utrzymywali ciągły kontakt. Zdziwił ją jednak powód, dla którego dzwonił. Scott zaprosił ją na kolacje do restauracji, w której byli kilka razy oboje w niezwykle ważnych i radosnych dla siebie chwilach życia. Sonia uwielbiała tę francuską restaurację o nazwie Le Montmarte. I Scott o tym wiedział. Co chciał jej powiedzieć w tak uroczysty sposób? Bała się budować plany na tak nikłej podstawie, ale nadzieja w sercu rosła z minuty na minutę. * - Nie ma rady, trzeba pojechać do tego Toronto i polatać po szpitalach – podsumowałam Bajce ostatnie nowiny. –Tylko w ciągu jednego dnia tego nie załatwimy. O ile w ogóle coś załatwimy. I ktoś z nami będzie chciał gadać. Musimy stworzyć sobie wiarygodną opowiastkę na użytek personelu medycznego czy administracyjnego, od którego chcemy wydrzeć jakieś wiadomości. - Ale my przecież nie chcemy jakichś nieprawdopodobnych sekretów. Jedynie niech nam powiedzą jakiej płci było dziecko, które urodziła Diane. Jeśli chłopiec, to damy sobie spokój. Oddasz pierścionek Julie i Evelyn będzie mogła bez przeszkód oddalić się w inne wymiary przestrzenne. A ty też uzyskasz
spokój sumienia. - No, a jeśli się okaże, że to była dziewczynka, to dopiero zaczną się schody. - Majka, będziemy się wtedy nad tym zastanawiać, na razie mamy problem z dostaniem się do dokumentów sprzed trzydziestu lat. Tu dopiero jest zagwozdka. Nie możemy się podać za osoby urzędowe, bo musiałybyśmy się czymś okazać. Legitymacją albo odznaką. Poza tym nie jestem pewna, ale możliwe, że fałszywe podawanie się za osoby urzędowe jest karane. Możemy w takim razie jednak nie uniknąć tego „kicia”. - Chyba masz rację. Ale jako osobom prywatnym nic nam nie powiedzą. - Najpierw zróbmy sobie wykaz szpitali, które istniały już w siedemdziesiątym ósmym. Również musimy pomyśleć o tych, które istniały wtedy, a już ich teraz nie ma. Nie mam pojęcia, gdzie przechowuje się dokumenty, jeśli taka lecznica już przestała funkcjonować. - Teraz widzę, że ty wybiegasz przed szereg. I tak nie przewidzimy wszystkich przeszkód, więc idźmy na żywioł. Ja muszę najpierw wymyśleć bajeczkę dla Rafała, po co jadę do Toronto na dwa, a może trzy dni. - Jak to po co? Jedziesz ze mną, bo chcę odwiedzić koleżankę, która zachorowała. A że ja się boję jeździć autostradami i to w dodatku na taką odległość, więc dlatego mnie wieziesz. Proste? - Prostsze być nie może. A co ty powiesz Krzyśkowi? - To samo, tylko w odwrotną stronę. Jadę z tobą do towarzystwa. W pracy mam kilka zaległych dni do odebrania, jeszcze z ubiegłego roku i do końca marca muszę je odebrać, bo przepadną. To akurat jest prawda. - I tak się dziwię, że nie zaplątałyśmy się jeszcze w tych
kłamstwach. Najgorsze jest to, że nie będę mogła Rafałowi nawet po wszystkim powiedzieć prawdy, bo jest przesądny i boi się duchów. Powiem mu o Evelyn, to będzie się chciał wyprowadzać. Uzna, że skoro raz tu już duch był, to może powrócić. - Powiesz mu, że dopiero teraz dom jest bezpieczny, bo Evelyn się nim opiekuje. - Bajka, jesteś skarbnicą pomysłów. Cieszę się, że ci o wszystkim powiedziałam i nie muszę się sama z tym użerać. To na kiedy ustalamy nasz wyjazd? Za tydzień? Będzie czas na przygotowanie wszystkiego, znalezienie w miarę taniego pokoju w hotelu, wytyczenie trasy, żebyśmy nie kręciły się po Toronto bez sensu. - Dobrze. Dziś jest czwartek, to powiedzmy nie za tydzień, ale dziesięć dni. W następny poniedziałek.
Rozdział XXI Autostrada numer 401 była porządnie oczyszczona ze śniegu, jakby to nie był luty tylko lipiec. To właśnie mi się podobało w Kanadzie. Tu służby drogowe nigdy nie bywały zaskakiwane przez zimę. W pierwszej kolejności odśnieżano właśnie główne autostrady, potem bardziej uczęszczane ulice, a na końcu małe boczne uliczki. Prowadziło mi się moją Toyotę bardzo dobrze, ruch na szosie był niewielki. Dziewiąta rano to pora kiedy ludzie, którzy mieli już dojechać do pracy, dojechali do niej. Słoneczko nieśmiało świeciło, niebo było pogodne. Sprawdziłam prognozy na najbliższe dni, miało być nieco mroźniej, ale niewielkie opady śniegu. Wprawdzie nie bardzo ufałam meteorologom, ale tym razem chciałam wierzyć, że się nie mylą. Byłyśmy zaopatrzone w adresy szpitali, GPS, dodatkowo mapę Toronto, oczywiście telefony komórkowe i laptop. Miałam jeszcze coś, na co bardzo liczyłam. Numer telefonu do Stacy, dawnej szkolnej koleżanki Kasi, która obecnie była pielęgniarką w Toronto w General Hospital. Miałam nadzieję, że ona mnie też będzie pamiętać. Ułatwiłoby to sprawę, mamie koleżanki trudniej jest odmówić niż obcej osobie. Nawet jeśli w szpitalu, w którym ona pracuje, nic nie znajdziemy, to może będzie miała koleżanki w innych szpitalach. Kasia również zadzwoniła do Marcina do Kalifornii i kazała mu przypomnieć sobie koleżanki lub kolegów, którzy pracują w policji, albo w służbie zdrowia. Marcin dopytywał się o co chodzi, więc pokrętnie powiedziała mu że jej znajoma potrzebuje odnaleźć w Toronto kogoś, kto tam mieszkał lata temu. Moje starsze dziecko nie było nadmiernie wścibskie, więc po kilku dniach Kasia dostała kontakt do Vanessy, której mąż
pracował w miejskiej policji w Toronto. Bez trudu przypomniałam sobie niedużą blondyneczkę, która wiele lat temu chodziła z Marcinem do liceum. Jej numer telefonu miałam na wszelki wypadek, ale miałam też nadzieję, że nie będziemy musiały go używać. Wolałam się z policją nie zadawać. Bajka też miała jakieś telefony wyszperane w starym notesie do ludzi, z którymi poznała się w Niemczech podczas oczekiwania na wylot do Kanady. Miała z nimi bardzo luźny kontakt, ale kto wie, co nam może być potrzebne w czasie tej wyprawy. Jechałyśmy z Bajką podekscytowane tą przygodą detektywistyczną, ale też odrobinę zaniepokojone wszelkimi niewiadomymi, które możemy napotkać na swojej drodze. Zrobiłyśmy sobie po drodze dwie przerwy, jedną na późne śniadanie, jako że wyjechałyśmy bardzo wcześnie bez jedzenia i co gorsze bez kawy, a drugą na zatankowanie benzyny i rozprostowanie nóg. Całą drogę omawiałyśmy nasz pierwszy ruch, ale kiedy podjechałam na parking szpitala, czułam w środku lekką trzęsionkę. - Rany, czuję się jakbym miała dokonać napadu na bank – wyjęczała Bajka. - Co mogą nam zrobić? Tylko wyrzucić. I to też grzecznie! Rusz się, idziemy! Na naszej liście placówek leczniczych działających trzydzieści lat temu pierwszą pozycję z racji odległości zajmowało Centrum Zdrowia Świętego Józefa. Weszłyśmy do wielkiego holu i skierowałyśmy się do pokoju z napisem „Informacja”. - Czy mogę w czymś pomóc? - zapytała pani w średnim wieku, odrywając się od komputera – typowe zadawane wszędzie pierwsze pytanie.
- Tak, mam nadzieję. Chciałybyśmy rozmawiać z kimś, kto się zajmuje dokumentami z lat dawnych. - Biuro Archiwalne. Drugie piętro, pokój dwieście siedem - Dziękuję. W biurze na drugim piętrze powitała nas promiennym uśmiechem młoda dziewczyna. Po wymieniu kilku grzecznościowych słów powiedziałam najmilej jak umiałam: - Szukamy śladów naszej kuzynki, która już nie żyje. Wiemy że w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym dziewiątym roku urodziła tu dziecko i chciałybyśmy to dziecko odnaleźć. Urzędniczka popatrzyła na nas z uwagą, niewątpliwie starając się przetrawić tę informację. Chciałam jej to jaśniej wytłumaczyć, ale przypomniałam sobie starą prawdę, którą kiedyś usłyszałam od mojej sąsiadki - staruszki jeszcze w Polsce. „ im mniej mówisz tym lepiej, ludzie, którzy chcą coś ukryć, mówią dużo nawet gdy nie są pytani”. Zamknęłam więc buzię na kłódkę. Do czasu. - Ale dlaczego tu? Co wam da potwierdzenie, że urodziła tu dziecko? Raczej poszukajcie w ewidencji ludności. - Tak chciałyśmy zrobić, ale nie wiemy nawet jakiej płci było to dziecko. Nazwisko znamy, ale imienia nie – odpowiedziała moja prawdomówna koleżanka. - A ojciec dziecka? Rodzina, ktoś chyba pozostał? Bojąc się że Bajka coś dalej wygada, przejęłam ster rozmowy. - No właśnie nie. Dowiedziałyśmy się, że ja jestem jedyną rodziną. - Jak się tego dowiedziałyście? - Ach, to jest cała historia. Nie chcemy ci zabierać czasu, gdybyś mogła jedynie sprawdzić pod nazwiskiem Diane Green,
byłybyśmy ci bardzo wdzięczne. - Czy mogę zobaczyć jakiś dokument identyfikacyjny? Może być SIN lub karta zdrowia, prawo jazdy. Byłam na to przygotowana, lecz niezbyt chętnie podałam jej swoje prawo jazdy. - Nie nazywasz się Green, więc jak możesz udowodnić, że Diane Green była twoją kuzynką? To są informacje prywatne i nie możemy ich wszystkim udostępniać. - Nie nazywam się Green, bo ona była kuzynką od strony matki, zresztą to nazwisko które widzisz jest moim nazwiskiem po mężu. - Jakiego chcesz dowodu? Mam list z Polski w którym jest to napisane, ale jest w języku polskim. - Przykro mi. Nie mogę wam udzielić żadnych informacji. Tego typu dokumenty objęte są prawem ochrony danych osobowych. - A czy możesz przynajmniej sprawdzić czy Diane urodziła w tym szpitalu? - To nawet tego nie wiecie z cała pewnością? Nie, niestety nie mogę wam pomóc. - Bardzo cię proszę, sprawdź tylko to. Przyjechałyśmy z London specjalnie po to. Jeśli będziesz chciała, to wyślę ci jakieś informacje faksem albo mailem. Mogę też napisać ci oświadczenie z podaniem wszelkich moich danych. - Nie, przykro mi. Poza tym tego się tak nie załatwia, że podajesz mi nazwisko, a ja daje ci odpowiedź. Musisz wypełnić druk, w którym zamawiasz tego typu informacje, podajesz w jakim celu, kim jesteś dla tej osoby i uiścić opłatę w wysokości pięćdziesięciu dolarów. I odpowiedź dostaniesz w ciągu tygodnia. Jeśli chcesz, tam leżą druki. Spojrzałam na Bajkę, niepewna co robić. Wzruszyła ramionami.
- Nie wiem, tak od razu rezygnować? - Podajesz wszystkie dane i jakby co, to będą cię szarpać. - Jakby co? - Nie wiem co, ale zawsze zostawiasz ślad, że tu byłaś i pytałaś. - No, ale z tym się liczyłam, że będę musiała jakiś dokument okazać. Na gębę nigdzie nie powiedzą. A na odległym pokrewieństwie ciotecznym można jechać dowolnie daleko. Nie są w stanie sprawdzić, że na przykład nasze babki czy prababki były siostrami. - Nie byłabym tego taka pewna. A poza tym jak nie będą mogli sprawdzić, to ci nie dadzą żadnej odpowiedzi. - Dadzą jakąś, bo po to podpisuję ten druczek, żeby pokazać, że mówię prawdę i samą prawdę. - Poczekaj Majka, to jest dopiero pierwszy szpital, najwyżej wrócimy do niego. Ale jak będą w każdym chcieli pięćdziesiąt dolarów, to nie wydolimy. Na liście mamy siedem szpitali, ale to chyba jeszcze nie wszystkie. - No dobra, to jedziemy dalej. Podziękowałam urzędowej zołzie z uśmiechem i powiedziałam, że możliwe że wrócimy tu jutro. Tego mnie też już życie nauczyło. Nie palić za sobą mostów. - To gdzie teraz? Bajka zajrzała do notatek. - Kolejny po drodze jest Toronto General Hospital. Właściwie to mamy trzy po drodze, dość blisko siebie. Women’s College Hospital,Toronto General Hospital i St. Michael’s Hospital. Ten od Michała jest najbliżej. - Święty Michał jest najbliżej, ale ta koleżanka Kasi pracuje w Generalnym. To może zadzwonimy do niej na komórkę.
Dzwoniłam do niej wczoraj ale tylko zostawiłam wiadomość, że będę dzisiaj w Toronto. Spróbujemy. Po kilku sygnałach usłyszałam zdyszane „ Hallo” - Cześć Stacy, tu Maja, matka Kasi – w pośpiechu powiedziałam po polsku. Na co dziewczyna po drugiej stronie telefonu powiedziała niepewnie: - Pardon me? Oprzytomniałam i przeszłam na angielski. - Pamiętasz mnie? Maja. Mama Kasi. - Tak, pamiętam. Kasia dzwoniła dwa dni temu i mówiła, że przyjedziesz. I że kogoś szukasz w moim szpitalu, tak? W czym ci mogę pomóc? - Czy możemy się spotkać? Jestem już w Toronto, nawet nie daleko od General Hospital. - Będę miała lunch za godzinę. Możesz poczekać na mnie w kafeterii szpitala. - Dobrze. Będę tam. Do zobaczenia. - Uff- wypuściła powietrze z płuc Bajka – może coś się ruszy. Zaczęło nam się niezbyt fortunnie. Może ta Stacy to odmieni. - Pierwsze koty za płoty. Nie spodziewałaś się, że za pierwszym podejściem ją znajdziemy. - No dobrze Majka, a jak ją znajdziemy, to co dalej? Dowiemy się jakiej płci dziecko urodziła i co? - Jeśli chłopca, to wiadomo. Nie będziemy się go czepiać. A jeśli dziewczynkę, to… Zatrzymałam się w połowie zdania. - No właśnie co? - powtórzyłam. – Chyba trzeba będzie ją jakoś odnaleźć? - No łatwo powiedzieć, ale jak? - Załóżmy, że dostaniemy jakieś dane ze szpitala. Będziemy
miały płeć dziecka, datę i miejsce urodzenia, nazwisko matki, a może także imię ojca. - No to tyle właściwie wiemy i teraz, oprócz dokładnej daty urodzenia. - I płci? - Może powinnyśmy od razu wziąć się za szukanie zakładając, że to dziewczynka. Przypuszczalny rok urodzin wiemy i możemy też obliczyć który miesiąc, na podstawie tego co mówiła Linda. - Może i tak, ale jeśli to będzie chłopiec, to całą robotę odwalimy na darmo. - A latanie od szpitala do szpitala ci nie przeszkadza? - Bajka, teraz mówisz! Trzeba było mieć takie pomysły w London. Można było zacząć szukać przez Internet osoby płci żeńskiej, o nazwisku Green. Zresztą myśmy już to przerabiały. Sama mówiłaś, że tych o nazwisku Green jest zatrzęsienie w Toronto. - Prawda, ale drogą eliminacji… eh, obie jesteśmy idiotki. Przecież ta domniemana córka, to miała prawo już wyjść za mąż i mieć nazwisko męża. Według moich obliczeń lata po temu ma. - Też o tym myślałam i przyznam ci się, że z niejakim strachem. Bo jeśli Diane urodziła dziewczynkę i ona wyszła już za mąż, to jak u Boga ojca ją znajdziemy? Dlatego ciągam cię po szpitalach i mam nadzieję, że się okaże, że Diane urodziła chłopca. - Cicho, „blondyna” coś mówi. Chyba tu gdzieś musimy skręcić? - Powtórzy jeszcze raz. „Blondyną” nazywałyśmy głos kobiecy w GPS. Po chwili parkowałam na terenie szpitala.. Do spotkania ze Stacy pozostało dwadzieścia minut.
Kafeterię znalazłyśmy bez trudu. Gorzej było z wolnym stolikiem. - Do diabła, jeśli wszyscy mają lunch w jednym czasie, to kto się tymi pacjentami opiekuje? - Prawdopodobnie połowa z nich to odwiedzający powiedziała Bajka i dorzuciła alarmująco.- Leć tam, zwalnia się jeden! - Mam tylko nadzieję, że rozpoznam Stacy w tym tłumie. Nie widziałam jej z osiem lat. I w tym momencie ją zauważyłam. Stała w wejściu do kafeterii i rozglądała się po ludziach. Wstałam i pomachałam do niej ręką. * Siedząc w fotelu, Mark Woyciechowski trzymał przed sobą rozłożoną gazetę London Free Press, ale nie mógł się skupić na treści reportażu. Czytał już trzeci raz tę samą kolumnę i nadal nie wiedział o co chodzi. Uporczywe myśli krążące po głowie przypominały kraczące wrony. Nie pozwalały się zagłuszyć ani dać o sobie zapomnieć. Szybkie jak błyskawice przebiegały pod powiekami urywki scen sprzed trzydziestu lat. Już dawno te wspomnienia nie były tak bolesne, a do niedawna myślał, że pogodził się ze sobą. Ale od kilku tygodni, od wizyty tych dwóch Polek, zaczęły go znowu prześladować, dotkliwe jak kiedyś. Nie powinien był pozwolić obcym kobietom na wnikanie w sprawy rodzinne, a on jak dureń wdał się z nimi w rozmowę i jeszcze pokazał stare rodzinne albumy. - Lindo – zapytał wchodzącą do salonu żonę – te Polki miały oddać zdjęcia które im pożyczyliśmy. To już kilka tygodni
minęło, może trzeba do którejś z nich zadzwonić. - Nie martw się kochanie, zdjęcia już dawno są na swoim miejscu. - Tak? Oddały? Były tu? Początkowo Linda nie miała zamiaru powiedzieć mężowi, że spotkała się z Majką na lunchu, ale to było możliwe tylko wtedy, gdyby o nic nie zapytał. A tak wyraźnie i prosto w oczy skłamać mu nie potrafiła. - Nie, nie były. Ja widziałam się z Mają tydzień temu. Zaprosiła mnie na lunch. Bardzo sympatyczna kobieta. Świetnie nam się ze sobą rozmawiało, chociaż ma dość twardy akcent. - Tak, i cóż tam sobie nagadałyście? – spytał bez zainteresowania. - Jak to kobiety, nic specjalnego, o tym i owym. Trochę jeszcze jej uzupełniłam o naszej rodzinie. Wspomniałam nawet o Diane. Pamiętasz ją? Dziewczynę Luka? Mark przez chwilę spoglądał na żonę, jakby jej niespodziewanie wyrosła druga głowa. - Usiądź Lindo - poprosił. Jeszcze nie wiedział co zrobi, ale po raz pierwszy od wielu lat miał uczucie, że za chwilę pierś mu rozedrze szloch.
Rozdział XXII Stacy wysłuchała mojej bardziej podkolorowanej wersji o kuzynce Diane, zapisała sobie dane, jakie jej podałam i obiecała że zobaczy co się da zrobić. Od razu powiedziała, że niczego nie może obiecać, bo ona sama jako pielęgniarka na oddziale nie ma dostępu do archiwum, ale zna urzędniczkę, która tam pracuje. - Przepraszam, że nie mogę zrobić nic więcej, ale nie chcę się narażać na utratę pracy. - To ja cię przepraszam, że angażuję cię w moje sprawy, ale nie rób nic, co mogłoby ci zaszkodzić. - Jeśli się czegoś dowiem, zaraz zadzwonię. - Jesteśmy w Toronto do środy, więc idealnie byłoby dowiedzieć się czegoś zanim wyjedziemy – dodała trochę bezpardonowo Bajka. Byłam jej wdzięczna za to, sama już nie chciałam na nic naciskać i tak się czułam głupio w tej roli. - O tak, tak, zadzwonię na pewno. W każdej sytuacji, czy dowiem się czy nie. Najpóźniej w środę rano. - Jestem ci niezmiernie wdzięczna, Stacy. - Muszę uciekać, pół godziny lunchu szybko mija. Miło było cię widzieć, pozdrów Kasię ode mnie. Powiedz jej, że z ogromną przyjemnością wspominam nasze lata w liceum. Miałyśmy razem dużo zabawy. - Kasia też tak mówiła. Pamiętam wasze przebierańce na Halloween i te noce, kiedy miałyście się uczyć razem. Stacy uśmiechnęła się. – No, też pamiętam, oglądałyśmy horrory do późna w nocy, a potem bałyśmy się same iść do łazienki. - Bałam się, że cię nie rozpoznam, a ty się nic nie zmieniłaś, dalej wyglądasz jak ta dziewczynka, która nocowała
czasami u nas w weekendy – powiedziałam po serdecznym pożegnalnym uścisku, jakim mnie obdarzyła dziewczyna. - Mów sobie co chcesz, ale ja się w życiu nie przyzwyczaję do tego, żeby koledzy moich dzieci mówili do po imieniu powiedziała Bajka, kiedy Stacy zniknęła za dużymi drzwiami kafeterii. - Co kraj to obyczaj. Tak mówią i już. Wolę to, niż gdyby miała do mnie mówić Madame. Zresztą ja się już przyzwyczaiłam do tego i sama też wszystkim mówię na ty. Różne śmieszne i niezręczne sytuacje wychodziły z tego, kiedy byłam w Polsce ostatnio, bo oczywiście z rozpędu zapomniałam dodać słowo „ pani” lub pan” przed imieniem. - Wracajmy do naszego śledztwa. No co tam mówi mapa, pani przewodnik? - Spiesząc się na spotkanie ze Stacy, ominęłyśmy dwa szpitale. Jeden tego świętego Michała, a drugi Kobiet z Collegu. - Nie będziemy zawracać, zostawimy je na koniec, w drodze do domu. Proponuję pojechać dalej na wschód, jaki masz następny szpital w tamtym kierunku? Zaliczymy może jeszcze ze dwa i pojedziemy do hotelu. Nic nie załatwiłyśmy, a czuję się wykończona. - Ja też. Zresztą biura są czynne tylko do piątej, więc i tak nic nie zrobimy. Za to jutro wstaniemy o świcie i będziemy świeże i rześkie jak skowronki. I pojedziemy od razu na drugi koniec Toronto, żeby tamtą część mieć z głowy. Do hotelu dowlokłyśmy się grubo po dziewiętnastej. Dowlokłyśmy się – to jest naprawdę odpowiednie słowo, bo korek był taki, że jechałyśmy pięć kilometrów na godzinę. O tej
porze Toronto jest nieprzejezdne. Wszyscy wracają z pracy i całe miasto jest zakorkowane. Po drodze kupiłyśmy sobie kurczaka z rożna i wraz z sałatką wzięłyśmy go do hotelu. Kolejno wskoczyłyśmy pod prysznic i przebrane w szlafroki usiadłyśmy do naszej obiadokolacji. - Odhaczyłaś te szpitale, w których byłyśmy? - Odhaczyłam, ale w końcu i tak niczego się nie dowiedziałyśmy. Byłyśmy w czterech, a tylko jeden mogę skreślić. Do tych trzech pozostałych powinnyśmy wrócić. - Tylko po co? Odprawili nas z kwitkiem, więc bez jakiegoś dokumentu, albo czegoś, nie ma co się tam pokazywać. Jeszcze zawołają na nas stróżów bezpieczeństwa. Coraz mniej wierzę w powodzenie naszej akcji. Nie wiem, czy jest sens w ogóle się pchać dalej. - Majka, nie kracz. Wszystko zależy od tego, na kogo trafimy. Do tej pory trafiałyśmy na służbistki. Ale już ten facet w szpitalu Armii Zbawienia potraktował nas inaczej. - Dzięki tobie, bo wdzięczyłaś się do niego wprost bezwstydnie. A jak zaczęłaś opowiadać o tej kuzynce Diane, to wprost się serce krajało. Nic dziwnego, że ten urzędnik posprawdzał wszystko co chciałaś. Tylko patrzyłam, jak zacznie ci własną chusteczką ocierać łzy. - Cel uświęca środki – zaśmiała się Bajka, dumna z siebie. Z babami tak by nie poszło. Może i w innych szpitalach się tak uda. Tylko się nie załamywać. - Przynajmniej wiemy, że w szpitalu Armii Zbawienia Diane nie rodziła. Zawsze coś – powiedziałam podniesiona nieco na duchu entuzjazmem Bajki. - Ciekawe, czy ta Stacy czegoś się dowie? - Kto wie, może po koleżeńsku będzie łatwiej coś
wyniuchać niż dwóm wariatkom z ulicy. * Siedząca za biurkiem kobieta w milczeniu wysłuchała mojej opowieści o kuzynce Diane, od czasu do czasu czubkiem długiego, pomarańczowego paznokcia uderzając w biurko. Nieco mnie to deprymowało, zarówno to stukanie jak jej milczenie, ale chyba najbardziej własna świadomość, że historia, którą jej opowiadam nie brzmi przekonująco. Bajka siedzącą na krześle obok miała prawdopodobnie podobne odczucia. Był to nasz pierwszy szpital w dniu dzisiejszym. Nie zaczęłyśmy jednak, jak to sobie obiecywałyśmy, od samego rana. Zanim się wygrzebałyśmy i zjadłyśmy śniadanie w Tim Horton’s, a potem dojechałyśmy do Scarborough General Hospital, było około jedenastej. - Twoja kuzynka nie żyje, tak? – odezwała się w końcu urzędniczka. - Tak. - Rozumiem, że masz stosowne dokumenty do pokazania mi. - Nnie…- zająknęłam się. –Jakie dokumenty masz na myśli? - Notarialne potwierdzenie twojego pełnomocnictwa do występowania w jej imieniu. Ubiegając się o jakiekolwiek dokumenty występujesz w jej imieniu, a żeby to robić, musisz mieć prawny dokument. - Niestety nie mam takiego dokumentu. - A może masz jej testament i wyznaczona tam jesteś jako
egzekutor? Pokręciłam w milczeniu głową. - No cóż, w takim razie przykro mi, ale nie mogę ci pomóc. - Ale nam chodzi tylko o to, żebyś sprawdziła, czy ona była w tym szpitalu – wyrzuciła z siebie z determinacją Bajka. - Bez prawnej podstawy nawet nie mogę wystukać jej nazwiska na klawiaturze. Wyszłyśmy z pokoju z niezbyt pewnymi minami. - Kurczę, co za biurokracja! - Prawdę powiedziawszy czegoś takiego cały czas oczekiwałam. Na zdrowy rozum wziąwszy, to bez odpowiedniej podkładki nikt nie udzieli ci nigdzie żadnych urzędowych i personalnych informacji. Zwłaszcza tu, gdzie wszyscy maja bzika na punkcie ochrony prywatności. Myślę, Bajka, że możemy spokojnie wracać do domu. Wszędzie będzie tak samo. Przecież to nie jest wymysł szpitala, tylko ogólnokrajowe prawo. Albo przynajmniej prowincjonalne. - Poczekajmy jeszcze. Chociaż na telefon od Stacy. Jestem pewna, że po południu zadzwoni. Nie bądź w gorącej wodzie kąpana, nie po to przejechałyśmy dwieście kilometrów, nakłamałyśmy obu mężom, tułamy się po hotelu, żeby po pierwszej porażce wracać. - Po pierwszej? A wczoraj to odniosłyśmy same sukcesy? - Wczoraj się nie liczy. Nie byłyśmy przygotowane psychicznie. - Poczekamy na telefon od Stacy. A w międzyczasie może się trochę rozerwiemy? Może pojedziemy na wieżę? - Jaką znów wieżę? - CN Tower! - Majka, czy ty przyjechałaś tu robić za turystkę? Ile razy byłaś na CN Tower?
- Kilka. Może ze cztery. - No i dosyć! - To co chcesz robić? - Jak to co? Następny szpital! Ale w kolejnym szpitalu był remont i jakkolwiek lecznica działała, to cała administracja została ulokowana zastępczo w najbliższym hotelu, a dział archiwów zamknięty do odwołania. W następnym dowiedziałyśmy się jednak czegoś nowego. Bajka, zdeterminowana poprzednimi niepowodzeniami posłużyła się swoim identyfikatorem z uniwersytetu, w którym pracowała jako rejestratorka? Z ważną miną i pewnym głosem powiedziała do młodziutkiej dziewczyny za biurkiem. - Jesteśmy z Uniwersytetu w Windsor, chciałyśmy odnaleźć akta jednej z naszych studentek. Po czym mignęła plakietką. Dziewczę spytało o nazwisko i już pienia anielskie odezwały się w mojej duszy. - Diane Green – powiedziała Bajka i wyraźnie słyszałam, jak stara się ukryć zaskoczenie w swoim głosie. Ja byłam nie mniej zaskoczona, ale się nie odzywałam. - Z którego roku mają być dokumenty? - Z tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego dziewiątego. Osóbka podniosła wzrok i pojawiło się w nim rozczarowanie. - Przykro mi, ale przechowujemy dokumenty tylko z ostatnich dziesięciu lat. Wprawdzie każdy szpital ma inne zasady, ale ta jest prawdopodobnie wspólna dla wszystkich. Nadrabiając miną, podziękowałyśmy panience, która chyba jako jedyna, naprawdę chciała nam pomóc i wyszłyśmy z godnością. Dopiero w samochodzie powiedziałam;
- Jak to mówił Ciszewski? A już się lisek witał z gąską! - Cholera – zaklęła moja koleżanka.- Idzie jak po grudzie! Co robimy? Nie odzywałam się bo byłam zajęta prowadzeniem samochodu, co w Toronto nie było najłatwiejszym zadaniem. Nigdy nie lubiłam jeździć sama po Toronto i słusznie. Ilość pojazdów, niepomiernie większa niż kiedykolwiek przewidywali dawni urbaniści i architekci miasta, kiedy projektowali tak wąskie ulice, sprawiała, że nawet w godzinach względnego spokoju jechało się jak za pogrzebem. Niezliczona ilość zakazów skrętu, to w prawo, to w lewo, bo uliczki były jednokierunkowe, albo zakazu skrętu w obie strony uniemożliwiała wyrwanie się z ciągu samochodów i pojechanie na skróty. Na wielu ulicach miasta przez środek jezdni biegły szyny tramwajowe i doprawdy nie było nic gorszego, niż spotkać tramwaj na swojej drodze. Wprawdzie byłam urodzona i wychowana w Warszawie, więc tramwaj dla mnie nie pierwszyzna, ale mieszkając od trzydziestu lat w mniejszym mieście, odzwyczaiłam się od takiego środka komunikacji. W Toronto również jeździło się inaczej: tu nie można było oczekiwać, że ktoś cię uprzejmie wpuści przed siebie, trzeba było się ostro wcisnąć. Co chwila rozlegał się klakson jakiegoś rozwścieczonego kierowcy, któremu inny wjechał przed maskę. Wszystko to sprawiało, że jeździłam do Toronto bardzo niechętnie i bardzo rzadko. Dostałam się w końcu na jedną z obwodnic miasta, gdzie już było nieco normalniej i spojrzałam na zamyśloną Bajkę. Miałam wyrzuty sumienia, że wyciągnęłam dziewczynę taki kawał od domu i jeszcze przeze mnie zmarnowała wolne trzy dni z pracy. - Do hotelu? – zapytałam. - Tak, tylko może wstąpimy gdzieś coś zjeść.
- Na co masz chęć? - Może na flaki? Albo pierogi? - Czyli Roncesvalles? - No, skoro już tu jesteśmy. Pojechałyśmy do polskiej dzielnicy. Polskie szyldy i napisy na sklepach, restauracje o swojsko brzmiących nazwach, księgarnie z polskimi tytułami na wystawach. I polski język wokół. Usadowiłyśmy się w „Staropolskiej”. Zamówiłyśmy po porcji flaków, a na drugie pierogi z kapustą i grzybami. - Palce lizać, nie ma jak polska kuchnia. Od razu czuję się lepiej. - Nie ruszę się po tej wyżerce – jęknęłam. - Moja propozycja jest taka. Wypijemy sobie jeszcze po kawce a potem pojedziemy do hotelu. Nie ma sensu już dzisiaj wracać, bo utkniemy w korku na cztery godziny. Wyjedziemy jutro względnie rano, około dziesiątej. - Zgoda, mam tylko dwie uwagi do tej propozycji. A może nawet trzy. Zadzwonimy do mężów i uspokoimy ich, że nikt nas nie chciał porwać i jutro wracamy. - Powiesz Rafałowi po co tu przyjechałyśmy? - Powiem, ale jeszcze nie teraz. - Właściwie czemu nie? - Jeśli powiem mu, po co przyjechałam do Toronto, to będę musiała powiedzieć więcej. Jedno pytanie pociągnie za sobą następne i dojdziemy do punktu, kiedy pokazała mi się Evelyn. A jak znam mojego męża, to będzie się chciał natychmiast wyprowadzić, jeśli się dowie o odwiedzinach ducha. Nie wiesz, jacy oni są przesądni. Opowiem mu wszystko za jakiś czas. - A tak prawdę mówiąc, mogłaby ta twoja Evelyn się pokazać i udzielić jakiejś wskazówki. Widzi chyba, że nie
możemy ruszyć z miejsca. - Pewnie widzi. Widocznie ma zbyt wysokie mniemanie o naszej operatywności i inteligencji. No trudno, chyba po prostu oddam te pamiętniki Markowi i pierścionek też z instrukcją, żeby przekazał swojej córce Julie. Chociaż cały czas mam wrażenie, że coś przeoczyłam. I że to nie o Julie chodzi. Nie robiłaby Evelyn takiego zamieszania, gdyby chodziło o jedyną wnuczkę. Powiedziałaby wprost „oddaj Julii” i już. A ja czuję, że ona miała coś innego na myśli. - Hm? No to poczekaj jeszcze trochę. Kilka miesięcy, rok. Może się samo wyklaruje. - Może? Ale przecież mnie popędzała, więc chyba nie chodzi jej o czekanie. Poza tym ja nie mogę spać spokojnie, kiedy ten pierścionek jest w domu. I to nie chodzi już nawet o jego wartość materialną, ale on mi leży na sercu jak wyrzut. Dlatego skoro nic tu nie znalazłyśmy, skłaniam się ku temu, żeby oddać to wszystko jej synowi. Bajka kiwnęła głowa nieprzekonana. - Gdyby ona chciała to załatwiać przez syna, to jemu by się pokazała. - No to co mam zrobić? Nie mogę pozwolić na to żeby duch mi zatruł życie. Skoro jej tak zależało, to mogła mi dać wskazówkę bardziej zrozumiałą. Słyszysz, Evelyn? Przeceniłaś moją bystrość i nie jestem w stanie znaleźć twojej wnuczki – podniosłam nieco głos. W restauracji nie było dużo ludzi, ale ci, co byli, spojrzeli w naszą stronę. Prawdopodobnie myśleli, że się kłócę z koleżanką. Lepsze to, niż gdyby wiedzieli, że się awanturuję z duchem. - Bajka, dajmy sobie spokój. Nie rozmawiajmy już o tym. Zrobiłam wszystko co mogłam, nawet ciebie wciągnęłam do tego i straciłaś trzy dni, które mogłabyś spędzić zdecydowanie
lepiej. Koleżanka lekceważąco machnęła ręką. - Dobra, jakie miałaś jeszcze te poprawki, do mojej sugestii? - No druga to właśnie ta, żeby już nie mówić o tej sprawie, a trzecia, żebyśmy po drodze do hotelu kupiły sobie butelkę jakiegoś dobrego francuskiego wina. I może obejrzymy jakąś głupotkę w telewizji, albo pogadamy. Co ty na to? - Może być. Zasnęłyśmy około północy, uprzednio opróżniając butelkę Pia’dor i poruszając tysiące tematów na raz. Przygotowując się do spania, zapominając o własnej obietnicy powiedziałam chichocząc: - Mina tej urzędniczki, której pokazałaś swój identyfikator z uniwersytetu, była bezcenna. - Ale zadziałało – wykrztusiła Bajka po długiej chwili ocierając mokre od śmiechu oczy. Padłam na swoje łóżko wymęczona tą nieproporcjonalną radością, czując kolki w obu bokach. Starałam się wziąć parę głębokich oddechów, jak mnie uczono na pilates. Słyszałam jeszcze przez moment popiskiwanie z drugiego łóżka, a wkrótce wyłowiłam uchem lekkie pochrapywanie. Niebawem zasnęłam i ja. We śnie przemierzałam nieznane szpitalne korytarze, widziałam twarze kobiet, z których każda mogła należeć do Diane. Słyszałam głosy, szepty i szlochy, pokrzykiwania. Wszystko zlewało się w jednostajny mroczny szum, przez który przebijało się jakieś imię. Nie mogłam go dobrze zrozumieć. Adela czy Aniela? I nagle wszystko ucichło. Nad ranem, tuż przed świtem, zobaczyłam Evelyn. Na ustach miała
enigmatyczny uśmieszek. Nie mówiła nic. Obudziłam się. Przeciągnęłam się porządnie i wstałam. Byłam wyspana, wypoczęta i dobrym humorze. - Coś mamrotałaś przez sen – poinformował mnie głos z sąsiedniego łóżka. - Czasami, jak jestem bardzo zmęczona, to mi się zdarza. Nic nie pamiętam! Spałam jak zabita. Coś konkretnego? - Nie mogłam cię zrozumieć. - Wstawaj, zbieramy się, Kto pierwszy pod prysznic, ja czy ty? - Idź ty, ja jeszcze chwilkę poleżę. Zbierając ciuszki, kosmetyki i buty, zauważyłam niewielki kolorowy prostokącik papieru leżący pod kaloryferem. Zaintrygowana podeszłam do grzejników. Bajka właśnie wyszła z łazienki okręcona ręcznikiem. - Co tam znalazłaś? - Nie wiem jeszcze, komuś chyba wypadło zdjęcie z portfela. Podniosłam malunek i przez chwilę patrzyłam na niego bezmyślnie. - No co to? - To jest chyba jakiś święty obrazek? - Eee. Zostaw w recepcji, może ktoś się zgłosi. Odwróciłam obrazek na druga stronę. Przeczytałam co tam było napisane. Po polsku. Znałam to. - Maja! Co jest? Patrzysz się jak sroka w gnat w ten obrazek. - Chodź sama zobacz. Bajka przyglądała się króciutko. - Nie jest to ten nasz święty, do którego się modlimy na końcu każdej mszy?
Pokazałam jej rewers. – Po polsku – zdziwiła się. Byli tu Polacy przed nami? - Bajka, czy ty nie rozumiesz? To jest mój obrazek. - No to o co chodzi? Schowaj i jedziemy. Pewnie ci wypadł skądś. Gdzie go miałaś? - Nie mógł mi wypaść, bo jest zawsze w bocznej kieszeni torebki, zapinanej na suwak. - No tak, ale wczoraj każda z nas miotała się w te i nazad, więc nic dziwnego, że mógł ci się wyślizgnąć Po pół godzinie byłyśmy już na autostradzie 401. Jest to jedna z najdłuższych i chyba najbardziej uczęszczanych szos w Ontario. Zaczyna się w Windsor a kończy się w Montrealu. Jest dość wygodna, ma po pięć pasów w jedną stronę, no ale w godzinach szczytu zapchana jak wszystkie inne. Na szczęście było wczesne południe, więc jazda nie sprawiała problemu. Żadnej z nas nie chciało się mówić. Bajka siedziała z głową opartą o zagłówek i z zamkniętymi oczyma. Drzemała, albo słuchała Cohena, którego głos po cichutku płynął z radia. Ja natomiast analizowałam ostatnie minuty w pokoju hotelowym. Nie dawał mi spokoju ten obrazek znaleziony pod kaloryferem. Nie było wątpliwości, że należał do mnie. Poznałam po charakterystycznym naderwanym rożku na dole, który sama uszkodziłam, starając się dosunąć suwak w torbie, nie zauważywszy, że kawalątko obrazka wystaje. Ale jakim cudem wydostał się z torebki? Oczywiście, mogłam czegoś szukać i sama go wyciągnąć. Niestety nie zaliczałam się do kobiet, które mają w torebce nieskazitelny porządek. Wiecznie czegoś szukałam, a to kluczy, a to telefonu, a to szminki. A kiedy zmieniałam torebki, to już był prawdziwy kataklizm. Zawsze czegoś zapomniałam w tej, która została w domu. I nagle poczułam, jakbym dostała obuchem.
- Przecież wizerunek tego świętego miał prawo być w torebce z którą byłam w niedzielę w kościele. A z pewnością nie był to ten „wór na kartofle”, jak Rafał nazywał moją ulubioną, pokaźnych rozmiarów, torbę którą miałam przy sobie. Jeszcze nie wiedziałam co to znaczy, ale już byłam pewna, że coś znaczyć musi. Zwolniłam nieco i pozwoliłam się wymijać samochodom. Jechałam jeszcze chwilę jak przez mgłę, choć na zewnątrz świeciło marcowe słońce. I nagle wszystko stało się jasne. Decyzja podjęła się sama. Zrobiłam wszystko naraz. Przyspieszyłam, wrzuciłam kierunkowskaz i zjechałam na prawy pas. Wiedziałam, że za kilka kilometrów będzie zjazd z autostrady. Moje manewry wyrwały Bajkę z bezruchu. - Co się stało, gdzie jedziemy? Czemu zjeżdżasz? Zabrakło nam benzyny? - Bajka, już wszystko wiem. Wracamy do szpitala. - Do którego? Po co? - Powiem ci później. Teraz muszę uważać, żeby nie przeoczyć właściwego miejsca. - O nie, żadne takie! Zatrzymaj ten cholerny samochód i powiedz mi o co ci chodzi. Jasne? Wiedziałam, że nie odpuści. Ja też bym nie odpuściła. Z daleka zobaczyłam charakterystyczne logo Tima Hortona i tam się skierowałam. Kiedy siedziałyśmy przy stoliku z kawą przed sobą, powiedziałam; - Posłuchaj! Pamiętasz… *
Pielęgniarka spojrzała zaskoczona na Alicję. - Co masz na myśli? - Nie widzisz? Ona przestała walczyć! Nie wierzy, że wyjdzie z tego, nie wierzy, że znajdzie się dawca. A nade wszystko jest zmęczona nieustanną walką o wszystko. Od zawsze. - Tak, brak woli życia to równia pochyła. Musimy zrobić wszystko, żeby jej tę siłę do walki przywrócić. - Po co? Żeby się dłużej męczyła? I żeby w rezultacie i tak przegrała z chorobą? Pielęgniarka nie odpowiedziała. Jej oczy spotkały się ze wzrokiem drugiej kobiety. Alicja miała w spojrzeniu zdecydowanie i determinację. - Mam nadzieję, że cię nie rozumiem. - Rozumiesz! - O czym ty zamyślasz, dziewczyno? Nadzieja jest zawsze, nigdy nie wiesz, kiedy zdarzy się cud! - Nie wierzę w cuda. I nie mam siły patrzyć jak ona się męczy. - Ale to nie o ciebie teraz chodzi. Teraz musisz ją przekonać, że ma po co żyć i dla kogo walczyć. I być przy niej w tej walce. Nawet wtedy, kiedy będziesz musiała skłamać. Jeśli ona nie ma siły, ty musisz znaleźć tę siłę za siebie i za nią i umieć ją wydobyć z Jackie. - Po co, powiedz mi po co? Ile widziałaś takich cudów w swojej praktyce? - Wystarczająco dużo, żeby wierzyć, że się zdarzają. Jak ty mogłaś coś podobnego pomyśleć? I przyjść z tym do mnie? Kto ci dał prawo do takiego myślenia? Co sprawiło, że uznałaś, że możesz decydować o życiu drugie człowieka? Co sprawiło, że
uznałaś, że jesteś Bogiem? - Prawo mi dała moja miłość do niej i przeświadczenie, że ona nie chce już walczyć. Znam ją doskonale i wiem, że chce już odpocząć. - Wiesz co, powinnam zadzwonić na policję i poinformować ich o tym. Alicja nie odpowiedziała. Nie spuściła też oczu. - Posłuchaj, ja zapomnę o tej rozmowie. Zapomnę, bo rozumiem, że masz gorszy dzień i desperacja podsunęła ci taką myśl. Nie chcę jednak więcej słyszeć podobnych absurdów – starsza pielęgniarka podniosła głos o oktawę. – Pamiętaj, dopóki Jackie żyje, dopóty jest nadzieja. Dawca może się znaleźć za chwilę. Alicja odwróciła się i ruszyła do drzwi, ale zanim wyszła, dobiegł ja jeszcze głos pielęgniarki - Niech ci nie przyjdzie do głowy popełnić jakieś głupstwo.
Rozdział XXIII Drogę z parkingu do głównego wejścia szpitala św. Michała pokonałyśmy biegiem. Bajka rzuciła się do informacji i tylko w biegu zawołała: - Położniczy? - Lewe skrzydło, drugie piętro. Winda z literą C Chwile nam zajęło znalezienie tej litery C. Dochodziła pierwsza po południu. Na oddziale położniczym było cicho i przez chwilę pomyślałam, że pomyliłyśmy piętra. Ale właśnie rozległ się zza drzwi jednej z sal głośny jęk, a potem jeszcze głośniejszy wrzask noworodka. - Jak to w żaden sposób nie przypomina sal porodowych w Polsce, za czasów kiedy ja rodziłam. Pięć, albo sześć bab na sali i każda się drze. Żadnej zasłony, żadnej prywatności, żadnego współczucia. – mruknęła pod nosem Bajka. - Pamiętam. Jak nie włożyłaś salowej do kieszonki paru złotych, to nie dostałaś czystej koszuli. Wierzyć się nie chce, że coś podobnego mogło mieć miejsce w dwudziestym wieku w środku Europy. Doszłyśmy do stanowiska pielęgniarek. Było ich trzy, ale wszystkie za młode jak na nasze potrzeby. I żadna też nie miała pożądanego imienia na wpiętym w uniform identyfikatorze. - W czym możemy wam pomóc? Szukacie pacjentki? Jak nazwisko? - spytała dziewczyna o imieniu Emily. - Owszem, szukamy ale nie pacjentki tylko pielęgniarki. Starszej nieco od was. Ma na imię Adela – powiedziałam z udawanym spokojem, bo wszystko we mnie drżało z napięcia. Byłam przekonana, że moja teoria jest słuszna, że prawidłowo odebrałam i rozszyfrowałam przekaz od Evelyn, ale zawsze
pozostawał mały procent szansy, że się mogłam pomylić. - Adela? –zastanowiła się dziewczyna, spoglądając pytająco na koleżanki. - Albo Aniela – dodała Bajka - Aniela? Angela? Tak? Szukacie Angeli? - Tak – powiedziałam niepewnie. - A ona pracuje tu długo? Trzydzieści lat? Tak? – nie wytrzymała Bajka. Tak oto wyglądało nasze dyplomatyczne zagranie. Rozpadło się jak domek z kart. - Długo! Nie wiem czy trzydzieści, ale coś koło tego. - Ale ona już u nas nie pracuje. - Tak, chyba przeszła już na emeryturę- dodała inna. Kiedy ja tu przyszłam, już jej nie było. Obie nie potrafiłyśmy ukryć rozczarowania. - Pewna jesteś, że to ona? Może to inna pielęgniarka odeszła. - Ona z całą pewnością. Przecież byłam na przyjęciu pożegnalnym, jakie jej dyrekcja szpitala urządziła - wtrąciła Emily Westchnęłam z rezygnacją. - A czemu jej szukacie? Milczałam porażona klęską i żadne kłamstwo mi nie przyszło do głowy. Za to Bajka zachowała trzeźwość umysłu. - Taka głupia sprawa, muszę jej oddać pieniądze, które pożyczyła od niej moja mama kilka lat temu i tak się zbieram i zbieram z tym, ale nie łatwo było mi przyjechać tu z Vancouver, a chciałam to zrobić osobiście i jej podziękować. Chwyciłam myśl koleżanki i już wiedziałam, do czego zmierza. - Nie macie może numeru telefonu do niej, żebyśmy mogły
zadzwonić i umówić się z nią? - Nie mam, ale nawet gdybym miała, nie mogłabym wam go dać. - No tak, rozumiem, ale mogłabyś zadzwonić do niej i się spytać. - Myślę, że i tak jej nie ma w kraju, bo mówiła, że jak tylko przestanie pracować, to wyjedzie na pół roku do Europy. - Coraz lepiej – warknęłam po polsku do Bajki. - Zostaw swój numer telefonu, to przekażemy Angeli, jeśli się odezwie. Napisałam na karteczce numer swojej komórki. Podziękowałyśmy dziewczętom i ruszyłyśmy do wyjścia. Zza pleców dobiegł do nas szmer przyciszonych głosów. Byłam pewna, że rozmawiają o nas. - Nie wiem jak ty, ale ja mam już dość tej twojej Evelyn. Namieszała strasznie. Czy jej chodzi o to, żeby urozmaicić ci życie? Jeśli jej tak zależy, żeby odnaleźć właściwą wnuczkę, to mogłaby nam to trochę ułatwić. - Właśnie nie wiadomo, czy by mogła. Gdyby to było takie proste, to mogła się od razu zwrócić do danej wnuczki i dać jej znak, że pierścionek i pamiętniki są w danym miejscu. Ale widocznie nie może, nie wiemy, jakie tam panują zasady, na tym lepszym świecie. I tak uważam, że pomogła nam jak mogła. Mam uczucie, że jesteśmy blisko i tylko coś przeoczyłyśmy i dlatego błąkamy się po omacku. Winda podjechała bezszelestnie. W ostatniej sekundzie, tuż przed zamknięciem drzwi, wbiegła do niej jedna z pielęgniarek, z którymi przed chwilą rozmawiałyśmy. Właściwie ona nie brała udziału w rozmowie, tylko się jej przysłuchiwała. Zerknęłam na imię na plakietce przypiętej do żakietu mundurka i serce mi podeszło do gardła. Ewa Kucharski. Byłam pewna, że to nie
przypadek sprawił, że wsiadła do windy. Dziewczyna najwyraźniej chciała nam coś przekazać. Ale winda dojechała na dół i poza wymianą uśmiechów nic nie nastąpiło. Wysiadła razem z nami i kiedy już znalazłyśmy się poza zasięgiem kamer windy, kobieta w niebieskim mundurku rzuciła w powietrze: - Aniela Szczęsna, Lilac Valley I nie zatrzymując się, wmieszała się w grupkę ludzi czekających na kawę przy bufecie Tima Hortona. Zanim nie znalazłyśmy się w samochodzie, nie powiedziałyśmy ani słowa. Konspiracja polskiej pielęgniarki udzieliła się i nam. - Czy ty to też słyszałaś? Czy mnie się roi w głowie? - Słyszałam! - Co robimy dalej? - No jak to co, szukamy Anieli Szczęsnej. Mam nadzieję, że nie wyjechała jeszcze do Europy, albo może już wróciła. Czy one mówiły, kiedy Aniela przeszła na emeryturę? - Nie kojarzę, ale chyba nie. Bajka zajęła się GPS a ja wyjechałam z terenu szpitala. - Znalazłam ulicę! Nie mamy jednak numeru, mam nadzieję że nie będzie długa jak Dundas, czy Young. Bo wtedy znalezienie tej kobiety zajmie nam kilka miesięcy. - Czekaj, zadzwonię do biura numerów, poda mi telefon i może numer domu. Po chwili zapisywałam już potrzebne informacje. Otucha wstąpiła w nasze serca i już widziałyśmy przed sobą pomyślny koniec całego przedsięwzięcia. - Chyba się upiję z radości, kiedy pozbędę się pamiętników i tego pierścionka. - Wiesz, jesteś jakaś dziwna. Każda baba cieszyłaby się z posiadania choćby na trochę takiego cacka.
- Ach, daj spokój, ja ciągle się boję, żeby go ktoś nie gwizdnął. Wtedy dopiero byłby cyrk, Evelyn bym się nie pozbyła do końca życia, a może jeszcze dłużej. Na tamtym świecie by mnie prawdopodobnie prześladowała. „Blondyna” odezwała się z GPS i poinformowała nas, że zbliżamy się do celu. - Idziemy na żywioł czy jak? Może powinnyśmy zadzwonić i ją uprzedzić. - Po pierwsze nie wiadomo czy będzie, a po drugie nie chcę, żeby nas spławiła przez telefon. W kontakcie osobistym będzie łatwiej nam ją przekonać, żeby z nami porozmawiała. - A jak się okaże, że to jednak nie ona? - W ogóle nie słyszałam tego co powiedziałaś. Nie może być nie ona! - Zaparkuję tu, bo to już następna posesja. Postójmy, popatrzmy, czy są oznaki życia w domu. - Może ona wyjechała, ale jest mąż. - Mąż nam niepotrzebny, lepiej żeby on wyjechał. A w ogóle jakoś do tej pory nie przyszło mi do głowy że ona może mieć męża, dzieci i nawet już wnuki. - Jaka ładna ta ulica i jakie śliczne domki. Starsze, ale z charakterem. Musi tu być pięknie latem. Zobacz, ile drzew i krzewów. Posiedziałyśmy około kwadransa w samochodzie, w interesującym nas domku nic się nie działo. Za to wokół nas zmieniła się aura. Mimo, że dopiero było po trzeciej, na świecie zrobiło się szarawo, zaczęło padać jakieś niewiadomo co. Śnieg z deszczem. Słowem, robiło się nieciekawie i z lekką obawą myślałam o dwustu kilometrach, jakie dzieliły nas od domu. Za godzinę lub dwie prawdopodobnie temperatura opadnie i to, co teraz pada, zamarznie i zrobi się szklanka na drodze. Ze
wszystkich możliwych stanów pogodowych, takiego właśnie się najbardziej obawiałam. Kiedyś przy takiej pogodzie wpadłam w poślizg i rzucało mnie po obu stronach na szczęście pustej jezdni. Zanim wyprowadziłam auto na prostą, miałam śmierć w oczach. Było to wiele lat temu, ale jeszcze pamiętam to uczucie. I moje drżące nogi już po fakcie. Bajka widać też myślała o pogodzie, bo powiedziała: - Najwyżej znajdziemy jakiś motel gdzieś w pobliżu. Nie będziemy ryzykować. - Nie będziemy tu siedzieć do wiosny. Raz kozie śmierć. Idziemy! – zdecydowanym ruchem przekręciłam kluczyk w stacyjce, wyłączając silnik. Dom, do którego się zbliżaliśmy, nie wyróżniał się wśród pozostałych, tak jak inne z czerwonej cegły, albo raczej okładziny ceglanej. Chociaż kto wie, może dawniej budowali solidniej i dawali całą cegłę. W jednym z okien zobaczyłam mdłe światełko. - Chyba ktoś jest w domu - wyraziłam swoje pobożne życzenie - Od razu widać, że trafiłyśmy, widzisz - firanki wiszą po polsku – powiedziała Bajka nie precyzując, ale wiedziałam co ma na myśli. W wielu kanadyjskich domach okna miały przymocowane żaluzje poziome, pionowe, paskowe, czasem pełne, zasłaniające całe okno, lub ciężkie zasłony zwykle zasunięte nawet w dzień. W niektórych przypadkach za zasłonę robił koc, lub nawet prześcieradło. Dlatego firany upięte równo „żabkami” albo nawet nawleczone na pręt od razu przywodziły na myśl Europę. Owszem, widziałam u Kanadyjek firanki i zasłony, ale nasze polskie jednak się czymś odróżniały, bo można było rozpoznać je od razu. Na progu obie jak na komendę wzięłyśmy głęboki oddech,
po czym nacisnęłam dzwonek u drzwi. Czekałyśmy prawie bez tchu. Chwila przedłużała się, zdawała się nie mieć końca. Dotknęłam dzwonka jeszcze raz, ale zanim go uruchomiłam, otworzyły się drzwi. Kobieta, która się w nich pojawiła, miała krótkie włosy w kolorze miodu i pogodne oczy. Przeleciała mi przez mózg myśl, że ktoś o tak życzliwych oczach nie odmówi nam pomocy. - Przepraszam, ale nie zamierzam nic kupować – powiedziała po angielsku, zanim zdążyłam otworzyć usta. - Nie, nie, nie chcemy nie sprzedać, ani nie jesteśmy świadkami Jehowy – odezwałam się po polsku. Zobaczyłam lekkie zdziwienie w jej oczach. - Czy pani Aniela Szczęsna? - Tak – w jej głosie wyraźnie brzmiało wahanie. Zrozumiałe. W końcu dwie obce kobiety, nawet rodaczki, mogą okazać się złodziejkami, albo jeszcze gorzej. Zapadło na moment milczenie, bo obu nam z Bajką z wrażenia odebrało głos a jednocześnie obie odetchnęłyśmy z ulgą. Na wyczekujące spojrzenie pani Szczęsnej, zebrałam się w sobie i przedstawiłam najpierw siebie, a potem Bajkę. - Przyjechałyśmy do pani z London, czy mogłybyśmy chwilę porozmawiać? - Ale o co chodzi? Nie chciałam od razu wyskoczyć z nazwiskiem Green, bo bałam się ją spłoszyć. - Sprawa dotyczy wydarzeń sprzed prawie trzydziestu lat i wiemy, że pani może mieć informacje, które pomogą nam odnaleźć pewną osobę. - Wejdźcie moje drogie, bo na dworze zimno. Zaraz zaparzę
herbaty. Powieście kurtki tu w szafie, a na dole pod półeczką leżą gościnne kapcie. I wejdźcie do salonu, ja zaraz przyniosę herbatkę. Salon oświetlała nieduża lampa na stoliku pod oknem, a po przeciwnej stronie, pod ścianą, stał gazowy kominek. Pod kominkiem leżał biały futrzak. Zerknęłam w tamtym kierunku podejrzanie, bo wydawało mi się, że futrzak się poruszył. Dopiero po dłuższej chwili zorientowałam się, że na futrzaku, równie biały jak on, leży przepiękny duży puchaty kot. Z leniwym wdziękiem podniósł łepek i spojrzał na nas, lecz nie okazał zbytniego zainteresowania. Zdążył otworzyć jednak oczy na tyle, że obie zauważyłyśmy jak pięknie są wykrojone i mają niewiarygodnie błękitny kolor. Obie zapatrzyłyśmy się w niego, zapominając po co tu przyszłyśmy - Ukradnę go –powiedziała Bajka jak w transie. - Nie radzę – odezwała się gospodyni wnosząc na tacy parującą herbatę i ciasto, które pachniało cynamonem. –Skrzywdziłabyś nas obie, bo nie możemy bez siebie żyć. Nie ty pierwsza tak reagujesz. Już było paru chętnych na moją Śnieżynkę. - Czy to jest jakaś specjalna rasa? Bo przecież ona to nie jest zwykły dachowiec. - Oczywiście, że nie! Śnieżynka jest turecką angorą, to znaczy tym, co pozostało po tej rasie, w wyniku krzyżówek długowłosych kocich ras. Kocica, jakby wyczuwając, że o niej mowa, przeciągnęła się uwodzicielsko, pokazując nam się w całej krasie - Oczy ma przepiękne. Cóż za intensywny błękit – dodałam zauroczona. - Niektóre koty z tego gatunku są różnookie, jedno oko
niebieskie, a drugie na przykład brązowe. No dobrze moje drogie, ale nie pozwólcie mi się rozgadać o kotach, bo do jutra stąd nie wyjdziecie. Miałyście do mnie jakąś sprawę. Siadajcie proszę, herbatka już jest, a tu szarlotka, która upiekłam wczoraj. Usiadłyśmy i dzięki temu, że zajęłyśmy się na moment herbatą, miałam czas przygotować sobie kilka pierwszych pytań i moich ewentualnych odpowiedzi. Nie chciałam kłamać, ale powiedzieć całej prawdy tez nie mogłam. Pozostawało balansować na krawędzi dyplomacji. - Czy mówi pani coś nazwisko Diane Green? Wprawdzie pani Aniela mówiła nam na ty, ale ja jakoś nie miałam śmiałości, choć była starsza tylko o głupie dwadzieścia lat. Może ciut mniej. Po moim pytaniu kobieta drgnęła lekko, prawie niezauważalnie, ale ja to spostrzegłam. Bajka też, bo rzuciła mi błyskawiczne, znaczące spojrzenie - A dlaczego pytasz? - To trochę długa i nieco skomplikowana historia. Mogę jedynie panią zapewnić, pytam w dobrej wierze, nie mam nic złego w zanadrzu. Wiemy, że Diane rodziła w szpitalu św. Michała, wiemy też, że ona od lat nie żyje. Szukamy więc dziecka, które urodziła. - Dlaczego? Chcąc zyskać na czasie ujęłam filiżankę z herbatą i wypiłam łyk. Bajka znów zapatrzyła się na Śnieżynkę i ani myślała mi pomóc. - Szukamy tego dziecka za przyczyną jego babki, która, że tak powiem, nie może tego zrobić sama. - Chora? - Mhm, jakby to powiedzieć, właściwie nie, ale jest w stanie wykluczającym bezpośredni udział w poszukiwaniach.
- Rozumiem. No cóż, wszyscy się starzejemy. Nie prostowałam, ale zadałam nurtujące nas najbardziej pytanie. - Co Diane urodziła? Chłopca czy dziewczynkę? Pani Aniela odstawiła filiżankę na stolik i sięgnęła po talerzyk z ciastem. Kiedy już ugryzła i przełknęła kawałek szarlotki, powtórzyła czynność w odwrotnej kolejności. Postawiła talerzyk i ujęła filiżankę. Obie z Bajką miałyśmy chęć własnoręcznie pomóc jej w skonsumowaniu szarlotki i popiciu jej bursztynowym płynem. - Tak, pamiętam Diane Green. Wiem, że miała trudny i skomplikowany poród, choć ja przy tym porodzie nie byłam. Ja ją poznałam już później. W okolicznościach trochę niezwykłych i dlatego tak dobrze pamiętam jej nazwisko. - Ale co urodziła? – zapytała ponaglająco Bajka. Pani Aniela już otwierała usta, ale w tym momencie zadzwonił telefon.
Rozdział XIV Sonia otworzyła oczy i przez chwilę leżała bez ruchu. Przypomniała sobie wczorajszą kolację w Le Montmarte. Scott przyjechał po nią około ósmej wieczorem, ubrany w ciemnoszary garnitur, którego nie znała. Przez moment poczuła się nieswojo. Wdawało się, że jeszcze do niedawna wszystkie jego garnitury i koszule kupowali razem i to ona raczej decydowała o kolorze, kroju. Scott nie grzeszył zbyt dobrym gustem. - Czyżby był ktoś, kto wybiera mu ubrania? – pomyślała w popłochu. Nie byłoby w tym nic dziwnego. Byli od trzech lat w separacji i choć nie mieli rozwodu, nic nie stało na przeszkodzie, żeby Scott się z kimś związał. Był przystojnym, zdrowym mężczyzną i z całą pewnością podobał się kobietom. Przy bliższym poznaniu jeszcze bardziej zyskiwał. Był ciepły, czuły, umiał słuchać. Cecha, którą kobiety cenią najbardziej. Następna myśl nieomal zwaliła ją z nóg: - A może właśnie chce się z nią spotkać, żeby porozmawiać o rozwodzie? Ależ tak, to jest najbardziej prawdopodobne. A ona naiwna, miała jakieś mrzonki. No cóż, za swoje czyny ponosimy konsekwencje. To ona zdradziła jego i rodzinę. I nawet dla przelotnego romansu gotowa była zostawić synów i męża. Dobrze, że nigdy mu o tym nie powiedziała. Pamiętając jednak o tym, czuła się wobec nich winna Jakaż była głupia! Razem z mężem stworzyli ciepły rodzinny dom, dom którego tak naprawdę nigdy nie miała, a do którego zawsze tęskniła. I to wszystko poświęciła dla kilku tygodni z Rossem, po którym nawet nie mogła mieć dobrych
wspomnień. Te myśli jak błyskawice przemknęły jej przez mózg w chwili, kiedy Scott wszedł do przedpokoju. I już jej nie opuściły. Ani w samochodzie ani w restauracji. Jedli wspaniałe francuskie dania, popijali czerwonym Chateau Les Paques, ale ona nie mogła się tym cieszyć, bo czekała na moment kiedy Scott powie: „- Najwyższy czas, żebyśmy uporządkowali nasze sprawy. Chcę wziąć rozwód.” Choć w żołądku biegały mrówki, panowała jednak nad sobą i Scott nie poznał, że tylko jemu naprawdę smakuje kolacja, a Sonia uśmiecha się z przymusem. Scott podniósł pucharek z winem i powiedział: - Wypijmy Soniu, jak za dawnych czasów. Za nas i naszych chłopców. - Najwyższy czas, żebyśmy uporządkowali nasze sprawy – ciągnął dalej po przełknięciu kilku łyków wina. - Zbyt długo to już trwa, byłem za bardzo zapiekły w swoim gniewie i obwinianiu ciebie o wszystko. Zrozumiałem to już dawno, ale moja urażona duma nie pozwalała mi się do tego przyznać, nawet przed sobą. A życie jest zbyt krótkie na to żeby trwać w gniewie i napawać się własnym ego. Dlatego powiem od razu. Chciałbym wrócić do domu, do ciebie i chłopców. Jeśli nadal tego chcesz. Poruszyła się nieznacznie i spojrzała z czułością na śpiącego obok męża. Pochrapując leciutko, spał z jedną ręką pod głową, a drugą zwisającą poza łóżko. Jak dobrze było go widzieć tu, na drugiej poduszce, która przez ostatnie trzy lata była pusta. Jak dobrze było obudzić się obok niego. I jak dobrze było wiedzieć, że tak już pozostanie. Lekko dotknęła szorstkiego już nieco policzka. Scott poczuł
tę pieszczotę, przykrył jej rękę swoją i otworzył oczy. - Dzień dobry, kochanie! Witaj w domu! – powiedziała. * Pani Aniela odłożyła słuchawkę telefonu. - To moja córka. Pracuje w tym samym szpitalu, jest anestezjologiem. Właśnie się dowiedziała, od pielęgniarki z położniczego, że ktoś mnie szukał na oddziale. Domyślam się, że to wy. - Tak! - Właśnie nakrzyczała na mnie, żebym nie otwierała drzwi bez sprawdzenia, kto za nimi stoi. I nie wpuszczała obcych do domu. - No, poniekąd ma rację. Nigdy nie wiadomo, kto stoi za drzwiami. My wprawdzie też obce, ale w dobrych zamiarach. Właściwie to pani córka ma rację. Mnie też zastanowiło, że tak od razu wpuściła nas pani do domu. To trochę niebezpieczne, bo można trafić na kogoś, kto ma złe intencje – powiedziałam. - Moje dziecko, masz rację i ty i moja córka, ale ja się trochę znam na ludziach. Przepracowałam w szpitalu prawie czterdzieści lat, stykałam się z różnymi ludźmi i wystarczy mi rzut oka na człowieka i zamienienie z nim kilku słów, żeby wiedzieć z kim mam do czynienia. Bardzo rzadko się mylę. O was też mogę powiedzieć, że coś ukrywacie. I bardzo wam zależy na dowiedzeniu się czegoś o Diane, ale jednocześnie nie chcecie za wiele zdradzić. Nie mam o to pretensji, bo jak powiedziałam, znam się na ludziach i wiem że czasami trzeba i skłamać w dobrej intencji. Zaczerwieniłam się zawstydzona. Bajka się zachłysnęła
herbatą. - No już dobrze! Nie biorę was na spytki. Skoro ukrywacie, to widać macie ku temu powód. A wracając do Diane. Miała ciężki poród. Po wielu godzinach urodziła dziewczynkę. Wydałyśmy z siebie długie westchnienie. - Czyli nic nas nie ominie –pomyślałam. - Masz racje, że wzdychasz. Wkrótce po urodzeniu córki Diane dostała szalonych boleści i położna zaczęła coś podejrzewać. Jak się okazało, słusznie. W godzinę potem już była mowa o operacji, ale na szczęście obyło się bez tego, choć podobno bardzo cierpiała. Aż w końcu na świat przyszła druga dziewczynka. - Co? –obie zerwałyśmy się z foteli. - Bliźniaczki! Diane urodziła bliźniaczki. Dwie córeczki. To się czasem zdarza, musiałyście o czymś takim już kiedyś słyszeć. Opadłyśmy z powrotem na fotele, ale żadna z nas się nie odezwała. Szok był porażający. Milion myśli przewaliło mi się przez głowę i ta jedna najgłówniejsza. „Skoro są dwie to której mam oddać ten cholerny pierścionek?!” Pani Szczęsna, nie zważając na nas ciągnęła dalej. - I wtedy właśnie ją poznałam. Jak wiecie, a może nie wiecie, Diane nie była mężatką. Wprawdzie nie były to już czasy, kiedy pannę z dzieckiem szykanowano, a przynajmniej nie tak jak kiedyś, ale samotnej matce z dwójką dzieci było bardzo ciężko. Prawdopodobnie obawiała się, że sobie nie poradzi, bo zdecydowała się na oddanie dziecka do adopcji. - Dziecka? Jednego? - Tak. Ja byłam właśnie tą pielęgniarką, która z ramienia szpitala uczestniczyła w całej procedurze. Wszystko odbyło się w towarzystwie adwokata, ja jedynie wzięłam jedną z
dziewczynek z rąk matki i zaniosłam do gabinetu, gdzie czekali na nią nowi rodzice. I oczywiście musiałam podpisać dokument. Było mi tak strasznie żal matki, bo widziałam, jaką walkę z sobą toczy i dziewczynek, bo zostały rozdzielone i najpewniej nigdy się nie spotkają. - Mój Boże, biedna Diane. Co musiała przeżywać, kiedy oddawała jedną córkę – westchnęła Bajka. Nie myślałam już o pamiętnikach i pierścionku, ale o zrozpaczonej matce postawionej przed taką decyzją. Myślałam też o Evelyn, ale bardzo niepochlebnie. „ Nic dziwnego, że nie możesz zaznać spokoju w zaświatach, skoro tak namieszałaś. Przecież to przez ciebie ta dziewczyna musiała oddać jedno swoje dziecko”. - Często brałam udział w finalizowaniu adopcji, nigdy to nie było łatwe dla mnie, a jeszcze mniej dla matki, która dziecko oddawała. Szczęśliwi byli jedynie nowi rodzice. W tym wypadku jednak było jakoś dziwnie. Od początku coś mi tam zgrzytało. Może właśnie dlatego zapamiętałam ten przypadek. Nie oddychałyśmy prawie z Bajką, żeby nie spłoszyć chwili. - Nowi rodzice przyjechali ze Stanów Zjednoczonych, z Nowego Jorku. Widać było, że są zamożni. Nawet przywieźli ze sobą adwokata, żeby wszystko załatwić szybko i sprawnie. Ale nie było w nich podniecenia, radości, jaka towarzyszy pierwszej minucie z dzieckiem. Niecierpliwości, żeby to dziecko wziąć w ramiona i przytulić. Zwłaszcza kobieta zawsze jest rozgorączkowana, nie może się doczekać, a często i płacze z radości, kiedy podaję jej dziecko. Nic takiego tam nie nastąpiło. Obejrzeli tylko tę dziewuszkę jak towar i kiwnęli na adwokata. Podałam dziecko kobiecie, a ona je ujęła tak, jakby mogła się nim pobrudzić. Mój Boże, często potem o tym biednym
dzieciątku myślałam. Jak sobie poradziło w życiu i jakie miało dzieciństwo z rodzicami chłodnymi jak góra lodowa? Sama już byłam matką i wiedziałam czym dla kobiety jest dziecko. Moja córcia miała wtedy chyba ze cztery latka i choć czasami po dyżurze padałam na twarz, to nigdy nie byłam zbyt zmęczona, żeby ją ucałować, ukołysać, przytulić. Dla męża też była oczkiem w głowie. Chciał najpierw syna, ale wyszło inaczej. Syna urodziłam pięć lat po Basi. Nasza gospodyni otarła ręką oczy i wstała. Powinnyśmy się też poderwać, przeprosić za zabieranie czasu i taką długa wizytę i się ulotnić, ale nie mogłyśmy. Po prostu nie mogłyśmy! Miałam jeszcze tyle pytań! - Zrobię nam jeszcze herbaty – powiedziała po chwili. * Rafał przerwał posiłek. Nie smakowało mu jedzenie w samotności. Majka wyjechała w poniedziałek rano, a teraz była już środa wieczór i jeszcze jej nie było. Co gorsza, nie odbierała też komórki. Nie lubił kiedy żona jeździła po autostradach w taką pogodę jak dzisiaj. I jeszcze po zmroku. Nie dość, że ślisko, to jeszcze widoczność słaba. I cały czas pada. - Czemu nie zostawiła numeru do tej koleżanki Bajki, u której się zatrzymały? Przynajmniej dowiedziałbym się o której wyjechały. Spojrzał na psy, leżące na swoim posłaniu, przytulone do siebie. Nie zmyliły go zamknięte oczy zwierząt. Wiedział, że nie śpią, tylko są przyczajone w swoim czekaniu na ukochaną panią. Gotowe w każdej chwili się zerwać, kiedy samochód wjedzie na podjazd. A nawet jeszcze wcześniej. Zarówno Prince jak i
Smokey wyczuwały Majkę na kilkanaście minut przed pojawieniem. Kiedy zaczynały kręcić się koło drzwi, to był znak, że pani jest blisko domu. Niestety, teraz leżały nieruchome, zrezygnowane. Ciszę przerwał dzwonek telefonu: - Pewnie moja żonka przypomniała sobie o biednym, samotnym mężu. Ale to nie była Maja. Po drugiej stronie słuchawki odezwał się Krzysztof, mąż Bajki. - Cześć Rafał! - No cześć, jak się masz? - odpowiedział Rafał i sam się zdziwił, że w jego głosie zabrzmiała aż tak wielka nadzieja. Z pewnością dziewczyny dzwoniły do Krzyśka, że są w drodze, ale jadą wolno z uwagi na warunki atmosferyczne. To nawet było logiczne. Majka prowadziła samochód, więc nie mogła do niego zadzwonić. W takim razie Bajka zadzwoniła do swojego męża. - Słuchaj Rafał, mam taką sprawę… - Tak? - Masz ty może numer telefonu do tej koleżanki Mai, u której się dziewczyny zatrzymały? Ciemno i późno już i trochę się denerwuję. Myślałem, że dzisiaj wrócą, ale taka pogoda, to może zostaną do u niej rana. Byłbym spokojniejszy, gdybym wiedział co planują, a Bajka, jak zwykle, nie odbiera telefonu. Rafałowi na chwilę zabrakło tchu. Nic z tego nie rozumiał. - Krzychu, czy ty jesteś pewien, że dobrze usłyszałeś co żona do ciebie mówiła? - Hę? - Bo według moich informacji to one miały się zatrzymać u koleżanki Bajki. O ile wiem Maja nie ma nikogo na tyle
bliskiego w Toronto, żeby u niego nocować. - No przestań! Nie rób ze mnie balona! - Nikogo z ciebie nie robię, ale wyraźnie pamiętam, jak Majka mówiła, że jedzie do koleżanki Bajki z nią, bo Bajka sama boi się jeździć po autostradach. - Ja wiem, że Bajka się boi jeździć po autostradach, ale mnie wyraźnie powiedziała że jedzie z twoją żoną do jej przyjaciółki. A kiedy się zapytałem po co, powiedziała że do towarzystwa. Że Majce będzie przyjemniej jechać z kimś te dwieście kilometrów w jedną stronę. W słuchawce zapadła cisza. Obaj mężowie intensywnie myśleli. Rafał odezwał się pierwszy. - Zdaje się, że z nas obu zrobiły balona! Tylko po co? Dlaczego?
Rozdział XXV - Nic do mnie nie mów, najpierw znajdźmy jakiś dach nad głową na noc i coś ciepłego do zjedzenia – powiedziała kategorycznie Bajka. Miałam podobne odczucia. Informacje, których dostarczyła nam przemiła pani Aniela, buzowały nam w głowach i wiedziałam, że kiedy zaczniemy je omawiać, na nic innego nie będzie miejsca. A noc najprawdopodobniej spędzimy w samochodzie. Nie miałam pojęcia która była godzina, kiedy opuściłyśmy gościnny dom pani Anieli. Na dworze była zamieć śnieżna. Po ciepłym, przytulnym saloniku była to nad wyraz kontrastowa i nieprzyjemna zmiana. Zatęskniłam do mojego domu i Rafała. Tak, do mojego wciąż remontującego się domu! Czułam się straszliwe bezdomna i znalezienie jakiegoś przyzwoitego schroniska stało się palącą potrzebą. Nie odważyłabym się jechać w taką pogodę, więc jeszcze jedną noc musimy spędzić w jakimś bezosobowym motelu. Samochód powoli się rozgrzewał, wycieraczki pracowały pełną parą, Bajka szukała na GPS najbliższego motelu. Wyciągnęłam komórkę z kieszeni i okazało się, że bateria się wyładowała. Rafał prawdopodobnie już wysłał po nas policję. Miałyśmy dzisiaj być w domu. - Moja komórka już od południa nie działa, zapomniałam ją wczoraj podłączyć – skomentowała Bajka, nie odrywając się od urządzenia nawigacyjnego. Możliwe, że Evelyn jednak nad nami czuwała, bo motel i obok niego KFC znalazłyśmy w odległości trzech kilometrów. Pierwszą czynnością jaką zrobiłam, było podłączenie
telefonu do sieci. Natychmiast wyświetliło mi się sześć wiadomości. Trzy od Rafała, dwie od Kasi i jedna od Stacy. Wiadomość od Stacy była krótka. Przeprasza, ale niczego się nie dowiedziała i chyba nie będzie miała takiej możliwości. Odpisałam, że dziękuje za dobre chęci i życzyłam jej miłego wieczoru. Do Kasi zadzwoniłam zaraz potem. - Mamo, Rafał już dwa razy do mnie dzwonił! Gdzie żeście przepadły? - Rafał jest zbytnio nerwowy. Pogoda pod psem, więc zostałyśmy jeszcze dziś w Toronto. Komórka mi się wyładowała i Bajce też. Wielkie rzeczy. W końcu nie jest tak późno, raptem po siódmej. Zaraz do niego zadzwonię. - Dowiedziałyście się czegoś? - Nawet sobie nie wyobrażasz, jakie mamy informacje. Streściłam pokrótce wizytę i opowieści pani Anieli. Kolejny telefon wykonałam do męża. Odebrał od razu. - Wszystko w porządku? – zapytał niespokojnie. - Tak, pogoda tylko do bani, wieje, pada i ślisko, więc postanowiłyśmy zostać jeszcze na jedną noc i wyruszyć rano, kiedy trochę posprzątają. - Majka, ale czemu nie zadzwoniłaś? Ups, jeśli mąż mówi do mnie po imieniu, to coś nie gra. - Jak myślisz, czemu? Bateria mi siadła. Bajce też. - Ale przecież masz podłączenie w samochodzie. Do zapalniczki. - Ale nie miałam kabelka! - Kabelek też jest, w schowku pod tablicą. - Tak? To nawet nie wiedziałam. - A gdzie śpicie? U tej koleżanki? Bajki? Czy twojej? Zastygłam na chwilę. Rafał zadaje coś za dużo pytań. Na
wszelki wypadek postanowiłam powiedzieć prawdę. Częściową. - Nie, zatrzymałyśmy się w motelu. Zawróciłyśmy z autostrady, bo było ślisko – powiedziałam ostrożnie. I dodałam szybko: - Buźka kochanie, muszę kończyć, opowiem ci wszystko w domu. Bajka po chwili rozłączyła się z Krzyśkiem i spojrzałyśmy na siebie. - Wiedzą! - powiedziała. - No, namieszałyśmy, trzeba będzie jakoś odkręcić. Ale nie wiem jak. Wolałabym nie mówić Rafałowi o Evelyn, ale jak będzie trzeba, to trudno. Rozmawiając ze sobą, wzięłyśmy się za kurczaki i frytki z KFC, które pachniały oszałamiająco. Byłyśmy głodne jak dwie wilczyce. - Na razie nie przejmuj się Rafałem, powiedz, co robimy dalej wobec informacji, które nam pani Aniela przekazała. - Też nie wiem. Myślę, że ta cała sprawa zrobiła się za duża dla nas. Nie wyobrażam sobie, jak znajdziemy którąś z dziewczynek. Jedna w USA, a druga może tu, a może też nie. Poza tym nie jestem pewna, czy mamy prawo zataić to przed Lindą i Markiem. Przecież to w końcu ich rodzina i to bliska. Córki po zmarłym bracie. - No, też o tym myślałam. Trzeba chyba im powiedzieć wymamrotała Bajka, obgryzając kurze udko. - Nie jestem tego taka pewna, czy już, czy najpierw same spróbować poszukać tych dziewczyn. Nie chcę im robić próżnej nadziei. Bo co, jak wszystko opowiemy, a one się nie znajdą? - Dlaczego miałyby się nie znaleźć? My mamy ograniczone środki, bo nie mamy forsy na detektywa i jeszcze musimy się ukrywać i przed mężami i przed nimi.
- No właśnie, nawet nam się to ukrywanie nie udało. Chłopy jeszcze pomyślą, że pojechałyśmy do miasta na jakieś grzeszne uciechy. - No, to nigdy nie zaszkodzi, niech sobie pomyślą! - Bajka! - No co? Przecież im powiemy wszystko, prędzej czy później. - Dobra, teraz poważnie. Ja myślę, że zanim powiemy Woyciechowskim, musimy same trochę posprawdzać. Tydzień czy miesiąc nawet już nie zrobi im różnicy, a może się czegoś dowiemy. Zreasumujmy, co wiemy i co możemy z tego zrobić. Znamy nazwę agencji, która zajmowała się adopcją, znamy przypuszczalne nazwisko ludzi, którzy adoptowali jedną z dziewczynek. O ile tylko pani Aniela dobrze zapamiętała to nazwisko. Wiemy, że byli z Nowego Jorku. - Czyli wiemy całkiem sporo. Znacznie więcej, niż na temat drugiej dziewczynki. Tej, która została przy matce. Jedynie wiemy, kiedy się urodziła i że na nazwisko miała Green. Teraz prawdopodobnie ma inne, po mężu. - No to może zacząć od tej amerykańskiej. - Można zacząć równolegle. Tylko gdzie? Dzwonić do tych wszystkich Greenów z książki telefonicznej? Palnęłam się w czoło! - Co mówiła Kasia? Facebook! Tam najłatwiej kogoś znaleźć. - A ty nie mówiłaś, ze znasz jakiegoś policjanta tu, w Toronto? Może on by nam pomógł? Póki tu jesteśmy, co? - Nie policjanta, tylko jego żonę. - Wszystko jedno, jak żonę dobrze ustawisz, to namówi męża, żeby nam pomógł, nie łamiąc przy tym prawa. Ma
większe dojście niż my i w ogóle wie, jak się za to zabrać. - Sama nie wiem? Może najpierw same… - Majka, dzwoń do tej żony! Jeszcze nie jest tak późno. Wygrzebałam z torebki numer telefonu Vanessy. * W domu była niezła polka. Rafał poczuł się urażony i poniekąd zrobiony w konia. Właściwie słusznie. Chyba najgorsze jednak było to, że Krzyś o tym wiedział. I nie miało żadnego znaczenia, że Krzysztof był na tej samej pozycji. Męskie ego, można powiedzieć, przelewało się wierzchem. W końcu udało mi się go udobruchać, sposobów, muszę przyznać, użyłam różnych. Nie powiedziałam mu jednak nic o Evelyn. Przecież to nie moja wina, że mój mąż cierpiał na duchofobię. Uzgodniłyśmy z Bajką, że przyznamy się do babskiego wypadu do dużego miasta. Byłyśmy na koncercie Il Divio. A poza tym chciałyśmy połazić po sklepach, napić się herbaty, czy drinka wieczorem w jakiejś przytulnej knajpce, spędzić noc w motelu na oglądaniu babskich, łzawych filmów i duszewnych pogaduchach. A że same i w tajemnicy, bo dodawało to pieprzyka całej wyprawie. Rafał patrzył na mnie niepewnie, ale od razu mu wybiłam z głowy głupie podejrzenia. Pozbywszy się przeszkody umysłowej w postaci obrażonego męża, mogłam się skupić na poszukiwaniach dziewcząt. Vanessa po naszej rozmowie oddzwoniła po dwóch dniach i powiedziała, że mąż –policjant z wielkim oporem, ale dał się w końcu przekonać do współpracy. Zaznaczył jednak, żebyśmy nie
liczyły na cuda, bo on nie będzie narażał swojej pracy. I w ogóle o nas nie chce nic wiedzieć, robi to tylko dla żony, a właściwie dla spokoju w małżeństwie i w domu. Obie z Bajką nie odczuwałyśmy żadnej potrzeby poznania policjanta i właściwie byłyśmy wdzięczne, że możemy załatwić wszystko za pośrednictwem Vanessy. Toteż kiedy po dwóch lekko nerwowych dniach usłyszałam ją w słuchawce, nabrałam znowu nadziei na rychłe zakończenie. Podałam jej wszystkie dane, którymi dysponowałam i teraz pozostawało czekać. Któregoś dnia wpadła Lucyna. Już od progu spojrzała na mnie podejrzliwie: - O co tu chodzi? Czy ja się wam jakoś naraziłam? Obu naraz? Czy wy mnie specjalnie unikacie? - Pytania, jak z karabinu maszynowego – zaśmiałam się. - No, żadnej nigdy nie ma w domu, a już jak jest, to nie ma czasu. Co wy ukrywacie przede mną? - Nic nie ukrywamy, ot jeździmy razem do YMCA na basen, o ile wiem, ty nie chciałaś, a poza tym Bajka pracuje, a ja mam niekończący się remont na głowie. - A po co jeździłyście do Toronto? - Chryste – westchnęłam w duchu – nic się nie da ukryć! - Byłyśmy na koncercie Il Divio. - Ale małpy! Ja też bym poszła. Uwielbiam tych chłopców. - Kto to wiedział, że lubisz taki operowy śpiew. Następnym razem dobrze? –powiedziałam i nagle żal mi się zrobiło, że to nie była prawda. Ja też za nimi przepadałam. Miałam tylko nadzieję, że Lucyna nie zacznie szukać po internecie i wtedy okaże się, że tego międzynarodowego kwartetu wcale nie było w Kanadzie w tym czasie. Lucyna na szczęście nie ciągnęła tematu i zadowoliła się
obietnicą, że następnym razem ją powiadomimy i zabierzemy. Wypiłyśmy kawę, omówiłyśmy bieżące wydarzenia i nowinki, napsioczyłyśmy na pogodę i koleżanka sobie poszła. Ledwo za nią zamknęłam drzwi, zadzwoniła moją komórka. Miałam nadzieję, że to Vanessa, ale realnie zdawałam sobie sprawę, że jest na to za wcześnie. Nie była to Vanessa, lecz Mark Woyciechowski, syn Evelyn. Z powodów nie do końca zrozumianych poczułam lekki dreszczyk. „ Na złodzieju czapka gore” – pomyślałam nieco bez sensu –„ z karakułów”. Wymieniliśmy grzecznościowe formułki, które są początkiem prawie każdej rozmowy z Kanadyjczykami. Również wspomnieliśmy pogodę i ostatnią burzę śnieżną, po czym Mark zapytał; - Maju, czy mógłbym się z tobą spotkać? Przyznam, że leciutko mnie to zaskoczyło i przez chwilę zastanawiałam się, co powiedzieć; - Z tobą i z twoją koleżanką, jeśli wolisz! Zrozumiałam więc, że nie jest to żaden podryw, ale chodzi najpewniej o sprawy, o których ostatnio rozmawialiśmy. Z wielu powodów mniej mi się to podobało. No, ale cóż, musiałam się jakoś do tego ustosunkować. - Tak, oczywiście, ale o co chodzi? Zdjęcia oddałam już Lindzie jakiś czas temu. - Nie chodzi o zdjęcia. Chcę z wami porozmawiać na pewien temat, a wolałbym nie robić tego przy Lindzie. Myśli w mojej głowie przypominały łańcuchową karuzelę, na której jeździłam we wczesnej młodości w parku Praskim. Były tak samo poplątane, jak te łańcuchy na karuzeli, które
chłopcy okręcali wokół własnej osi, a siedzące w siodełkach dziewczęta piszczały, jak zarzynane kury. I to była wielka frajda. Dziś bym się nie odważyła na takie akrobacje i co więcej, nie rozumiem jak mogło mi się to podobać wtedy. - Maju – ściągnął mnie z karuzeli głos Marka. - Tak, oczywiście, tylko może w przyszłym tygodniu, powiedzmy gdzieś koło czwartku. Te najbliższe dni mam już wypełnione wcześniejszymi zobowiązaniami. Nie kłamałam, miałam wcześniejsze zobowiązania … u Evelyn. I miałam zamiar zyskać na czasie, dowiedzieć się jak najwięcej o siostrach Green, żeby w sytuacji, kiedy będę musiała coś o nich powiedzieć, dać tym ludziom konkretną informację. Słowem, chciałam być przygotowana do zakończenia tej sprawy i oddania znaleziska z mojej ściany. - Szkoda, że tak późno. No, ale trudno. Będę ci wdzięczny za spotkanie. Umówiliśmy się w przyszły czwartek o trzeciej po południu w Bertoldi Trattoria. Widać włoska kuchnia była ulubioną małżeństwa Woyciechowskich. * W sali szpitalnej panowała cisza, przerywana jedynie szmerem pracujących urządzeń medycznych. Jackie leżała prawie bez ruchu, jedynie jej ręka, spoczywająca na dłoni Alicji, gładziła niekiedy skórę przyjaciółki. Ten gest, tak niewielki i czuły, był zauważalnym wysiłkiem dla chorej. Alicja z rozpaczą w sercu i z wymuszonym, pogodnym uśmiechem na ustach patrzyła na postać leżącą pod kocem. Nie miała wątpliwości, że koniec jest tuż za progiem.
Wszystko zawiodło. Najpierw chemioterapia, potem szukanie dawcy. Szybko postępująca choroba dokonała spustoszenia w organizmie kobiety, a czego nie zrobiła białaczka, dokończyła nieudana chemioterapia. Jackie, zawsze szczupła, teraz była wprost przeźroczysta. Spoglądając na jej bladą buzię, przymknięte powieki ozdobione mapką niebieskich żyłek i usta, tak nieświadomie bezbronne, Alicja właśnie kłóciła się z Bogiem. Nigdy nie była zbyt wierząca, religia i wiara w Boga istniały sobie gdzieś obok, a ona, choć wychowana w rodzinie ewangelickiej, nie przykładała do tego wagi. Teraz jednak, kiedy nie było znikąd ratunku, zwróciła się do Stwórcy, nie z błaganiem, ale z awanturą. - Myślałam, że jesteś Bogiem miłosiernym. Tak mnie uczono w dzieciństwie. Sprawiedliwy i miłosierny! A tu, ani jedno ani drugie! Co ona ci zrobiła, że na nią tyle zrzucasz? Nie wystarczyło, że miała koszmarne dzieciństwo, że straciła kogoś najbliższego, że zaznała najgorszego rodzaju upodlenia, to teraz jeszcze i to. Czemu nie okażesz się wielkoduszny i wspaniały i nie odejmiesz od niej tej choroby, a w zamian dasz lata w szczęściu i zdrowiu? Czemu tego nie zrobisz? Przekonaj mnie, że warto w ciebie wierzyć, że jesteś ojcem kochającym, a nie tylko srogim i karzącym. Ale tego nie zrobisz, bo ciebie nie ma! I to tylko mydlenie oczu maluczkim, te wszystkie religie i wiary. A tak naprawdę to nie ma nic. Nie poruszając wargami, przez jakiś czas ciągnęła w głowie ten monolog, ale nie mogła odpędzić myśli, która jak żar z ogniska przepalała jej mózg. - Czy ona sama zrobiła wszystko, żeby uratować Jackie? Jako pierwsza poszła na badania zgodności antygenów, ale ani ona, ani ludzie, którzy się zgłosili, znajomi bliżsi i dalsi z pracy,
klubu, znajomi znajomych nie mieli dostatecznie zgodnych wyników. Wtedy po raz pierwszy zapytała Jackie o biologiczną rodzinę. Dawca spokrewniony z osobą chorą ma o wiele większe szansę na dobór prawie identycznych, lub bardzo podobnych układów antygenowych zgodności tkankowej. Alicja była pełna nadziei, odnajdzie rodzinę Jackie, może matka, a może brat albo siostra, nawet przyrodni, będą chcieli i mogli być dla niej ratunkiem. Jackie jednak powiedziała wtedy nie. Krótkie, stanowcze – nie - które miało ostrze jak ze stali. Choroba jeszcze nie była w stadium krytycznym i jeszcze się tyle dobrego mogło zdarzyć. Alicja spróbowała po jakimś czasie jeszcze raz namówić przyjaciółkę do poszukiwań rodziny. Wtedy po raz pierwszy pokłóciły się tak ostro. Jackie powiedziała, że gdyby miała jutro umrzeć, to nic nie chce od matki biologicznej ani jej rodziny. - Już raz mnie oddała, jak niepotrzebny balast, to mi wystarczy. - A ja? Ja się nie liczę? Zrób to dla mnie, jeśli nie chcesz dla siebie! Umrę bez ciebie. Nigdy nikogo tak nie kochałam, błagam cię Jackie, zgódź się. Ja jej poszukam. Ja się wszystkim zajmę. - Nie! - Ty cholerna egoistko! Będziesz tu leżeć i czekać na śmierć i nic poza tym cię nie obchodzi. Odejdziesz sobie, a ci, co zostaną, niech ich żal zadusi. Ciebie już nie będzie. Myślisz tylko o sobie - Nie Ali, myślę i o tobie. A może przede wszystkim o tobie. Nie chcę cię narazić na rozczarowanie. Moja biologiczna matka już raz mnie skreśliła, dlaczego teraz miałaby mnie ratować?
Dużo jeszcze padło słów tamtego dnia, cierpkich, błagalnych, gorączkowych, gniewnych, ale efekt był taki sam. – Nie! Dziś, siedząc przy łóżku umierającej partnerki, wróciła do tamtej myśli sprzed miesięcy; czy nie powinna wtedy, gdy jeszcze był czas, poszukać tej kobiety, która urodziła Jackie? Nic jej o tym nie mówiąc. * Minęło kilka dni. Najpierw zadzwoniła Kasia. - W Nowym Jorku Gillmorre’ów od groma i trochę. Ale starałam się wyłowić te nazwiska, które mogą mieć coś wspólnego z naszą poszukiwaną. Na przykład wiek i płeć. Wiemy, że musi być około trzydziestki. Wyślę ci emailem połowę tego, podzwoń trochę i ja też podzwonię. Na wszystko sama nie znajdę czasu. - Moje dzieciątko kochane- rozczuliłam się, – co ja bym bez ciebie zrobiła? - Co ty mama, to lepsze niż program „48 godzin”. Wzięłam się za dzwonienie. Bajka była w pracy i nie miałam nawet z kim przedyskutować. Szło mi to średnio sprawnie. W sumie wiedziałam, jak może mieć na nazwisko i ile lat, ale to było wszystko. I że była urodzona w kwietniu, ale nawet nie wiedziałam, którego. Czy miałam pytać każdą kobietę, która odbierze telefon; - czy jesteś adoptowanym dzieckiem swoich rodziców? Ale było to jedyne kryterium. Tylko adoptowane córki nas obchodziły, choć tych też można było znaleźć bardzo dużo. Po dwóch godzinach miałam kołowrotek w głowie i jedną
trzecią numerów odhaczonych. Odłożyłam śledztwo i wzięłam się za gotowanie. Wprawdzie nic wykwintnego, zwykła zacierkowa z koperkiem, ale Rafał bardzo tę zupę lubił. Miała jeszcze tę zaletę, że była szybka do przygotowania. Na chwilę przed podaniem wrzucałam ręcznie robione na samym jajku zacierki, zaprawiałam zrumienioną na maśle cebulką i już. Do talerza wrzucałam posiekany drobniutko koperek. Miałam też nadzieję, że może pokaże się Evelyn, bo zwykle pokazywała mi się, kiedy gotowałam obiad. Mogłaby i teraz choć dać znak, czy idziemy w dobrym kierunku. Ale skąd? Zjawa strzeliła focha i nie pokazywała się już jakiś czas. Myślałam jeszcze o tym wszystkim, kiedy zamruczała moja komórka. Powitałam Vanessę. - Jak się masz moja droga? Mam nadzieję, że nie przysporzyłam ci problemów? - Nie, wszystko w porządku. Mam dla ciebie informacje, nie wiem czy będą pomocne, ale to wszystko, co mój Jeff może zrobić. - Sonia Murphy z domu Green, urodzona 17 kwietnia 1979 roku. Adres; 3749 Nelson Cr. Toronto, telefon 416- 399- 7643. - Vanessa, skarbie mój, poczekaj, niech złapię jakiś długopis. Zapisałam wszystko bardzo skrupulatnie, kilka razy powtarzając numery. - Myślisz, że to właśnie ta, której szukamy? - Nie wiem Maju, ale Jeff powiedział, że najbardziej pasuje do tych informacji, które mu podałam. Miał więcej kandydatek, ale był inny rok urodzenia, albo inny miesiąc. Podziękowałam dawnej koleżance mojego syna, mówiąc na
końcu: - Ucałuj swojego cudownego męża. I powiedz mu, że ma wspaniałą żonę. - Zawsze mu to mówię! Ale posłuchaj Maju, wcale nie było miedzy nami rozmowy o tym, tak? - Oczywiście że nie! Euforia mnie ogarnęła natychmiast. Czułam, że tym razem to właściwy trop. Zadzwoniłam do Kasi, ale miała chyba wyłączony telefon. Bajka była w pracy. Nie mam się z kim podzielić najnowszymi wiadomościami. Dla uspokojenia rozzuchwalonej wyobraźni wzięłam psy na spacer. Musiałam sobie ułożyć plan działania. - Najpierw trzeba chyba zadzwonić i upewnić się czy to ta Green, której potrzebuję. Potem- zależnie od odpowiedzi, ale jeśli to ona, to znów trzeba będzie pojechać do Toronto. Hm? Rafał? Co ja mu powiem? Bajki chyba tym razem nie będę szarpać, bo w końcu się rozejdą przeze mnie. Krzyś nie był taki ugodowy jak Rafał i czepiał się jej jeszcze przez dwa dni. Inna rzecz, że Bajka plątała się w zeznaniach i Krzyś zaczął na dobre coś podejrzewać. - Jak już to się skończy, to mu wytłumaczę, ale pod warunkiem, że nic nie powie Rafałowi. A może i Rafałowi w końcu powiem. Jak już załatwię to, czego Evelyn ode mnie chce, to nie będzie miał powodów, żeby się jej obawiać. Ale najpierw trzeba sprawdzić tę Sonię. Niezbyt późnym wieczorem, kiedy Rafał pojechał do Home Depot po jakieś śrubki, a może nakrętki, szalenie przejęta wzięłam telefon i wystukałam numer telefonu w Toronto. Czekałam. Jeden sygnał, drugi, trzeci… - Nie będę zostawiać wiadomości –pomyślałam lekko
zawiedziona. I w tym momencie ktoś podniósł słuchawkę. - Hallo? – odezwał się miły męski głos. Z niejakim trudem pokonałam suchość w gardle i powiedziałam po angielsku - Dobry wieczór. Nazywam się Maja Dobosz. Czy mogłabym rozmawiać z Sonią? - Jedną chwilę, zaraz zawołam żonę. Czekałam. Może po minucie, usłyszałam pytające: - Hallo? - Dobry wieczór, moje nazwisko Maja Dobosz. Przepraszam, jeśli ci przeszkadzam, ale mam do ciebie ważną sprawę. - Jak ci mogę pomóc, Maju? – jej głos jeszcze cały czas uprzejmy, ale już wyczułam w nim leciutką nutę zniecierpliwienia. Prawdopodobnie wzięła mnie za jedną z tych osób, które dzwonią nieustanie, żeby przeprowadzić jakiś wywiad na temat ekologii, erekcji, utraty wagi, albo jeszcze czegoś innego. Lub kogoś, kto usiłuje sprzedać jej coś, co jest jej zupełnie niepotrzebne. - Posłuchaj Soniu, nie jestem żadnym sprzedawcą i nie chcę z tobą przeprowadzać badań, ale mam sprawę dotyczącą ciebie bezpośrednio - Tak? Słucham! - Czy możesz mi jednak najpierw powiedzieć jak miała na imię twoja mama? - Ale dlaczego chcesz to wiedzieć? - Żeby mieć niezbitą pewność, że rozmawiam z właściwą osobą. - Well. Dobrze. Moja mama nazywała się Diane Green. Ledwo mogłam powstrzymać emocję w moim głosie.
Podejrzewałam jednak, że gdybym zaczęła krzyczeć „hurra”, lub zawyć radośnie, Sonia mogłaby odnieść niepożądane wrażenie. Przypomniałam więc sobie szybko ile mam lat i zaczęłam rozmawiać zgodnie z metryką. - A ojciec miał na imię Luke, ale nigdy go nie poznałaś. Tak? - Tak. Ale skąd ty to wiesz? O co w ogóle chodzi? - Mam dla ciebie informacje dotyczące twojej mamy i rodziny. - Ale moja mama nie żyje już od kilku lat. - Tak, wiem o tym. - A o co chodzi z tą rodziną? Ze strony ojca? Wiem od mamy, że nie chcieli mieć z nami nic do czynienia. Więc nie widzę powodu, żeby teraz… - Poczekaj chwilę. Nie chodzi o rodzinę ze strony ojca. A przynajmniej nie tylko. Najlepiej będzie, jeśli się spotkamy i ja ci wszystko wytłumaczę. To jest zbyt ważna sprawa, żeby rozmawiać o tym przez telefon. - Muszę cię przeprosić na moment. Usłyszałam, jak cicho i szybko wyjaśnia wszystko mężowi. - Dobrze. Kiedy chcesz się spotkać? Jutro? Myślałam szybko. - Tak. Dobrze – powiedziałam. - Trudno, potem się będę zastanawiać jak z tego wybrnąć, przecież nie mogę jej teraz spłoszyć i stracić - pomyślałam jednocześnie. - O której? Czy pora lunchu ci odpowiada? Będę mogła wyjść z biura i będę miała godzinę czasu. - Zgoda. Podaj mi tylko miejsce gdzie będziesz na mnie czekać. - Niedaleko mojego biura jest Starbucks. Możemy tam
wypić kawę. - A jak się poznamy? W południe w kawiarni może być dużo ludzi! - Będę miała dużą zieloną torbę. Mam nadzieję, że nie będzie tłumu kobiet z taką torbą. Zapisałam namiary, które mi podała, pożegnałam się z nią i odłożyłam słuchawkę. I dopiero wtedy odetchnęłam głęboko. Korzystając z tego, że Rafała jeszcze nie było, zadzwoniłam do Bajki. - Usiądź!- zażądałam. - A nie mogę leżeć? Taka zmęczona dziś jestem, nie chce mi się wstawać – wymruczała Bajka. - Możesz. Nawet lepiej. Słuchaj, znalazłam ją. - Nie? Żartujesz? Którą? Amerykańską? - Nie. Kanadyjską. Jutro jadę się z nią spotkać. - Gdzie? Do Toronto? - Tak. - A ja? Przecież ja też chcę być przy tym. - A możesz wziąć wolny dzień, bo muszę wyjechać rano. Umówiona z nią jestem w samo południe. Przecież będę jechała ze trzy godziny, wiesz jakie są korki. - Och, - jęknęła rozdzierająco Bajka. – No nie mogę jutro. Za żadne skarby. - Wszystko ci opowiem. Słowo w słowo. - A co z Rafałem? - Nie wiem. Chyba mu nic nie powiem. Jeśli spotkam się z Sonią w południe, to do piątej powinnam być już z powrotem w domu. Więc nic nie będzie wiedział. - No, nieźle to wykombinowałaś. - Samo tak wyszło. Ona zaproponowała spotkanie o dwunastej, wiec się zgodziłam. Nie mogłam jej wypuścić z ręki.
- A jak ją znalazłaś? Przez tę Vanessę? - Tak – powiedziałam i jęknęłam. – O Chryste! - Co się stało? - Powinnam była wziąć od niej numer komórki. Na wszelki wypadek. Utknę w korku i koniec. - To wyjedź o siódmej. Najwyżej tam poczekasz. - Chyba zwariowałaś. Nie wyjdę przecież przed Rafałem. - Majka, opowiedz wszystko po kolei. Jak z tą Vanessą? A co z tą drugą panną Green? Przez okno w salonie zobaczyłam światła na naszym podjeździe. Rafał wrócił ze swoim śrubkami. A może nakrętkami. - Bajka! Jutro ci wszystko opowiem po powrocie. Teraz nie mogę. Rafał wrócił z Home Depot. - Dobra. Jedź szczęśliwie. Do jutra. - Cześć.
Rozdział XXVI Starbucks znalazłam bez trudu. Byłam kwadrans przed dwunastą, miałam więc czas na zaparkowanie i na znalezienie stolika przy oknie. Stąd mogłam obserwować ludzi, którzy zmierzali do kawiarni. Byłam podekscytowana. Właściwie nie wiadomo, dlaczego? Sprawa nie dotyczyła mnie bezpośrednio. Jeśli się okaże, że to jednak nie ona, to oddam cały ten majdan Markowi i niech on sobie z tym radzi. Tak się pocieszałam w duchu, uważnie lustrując każdą osobę, która wchodziła do Starbucks. Czułam jednak, że trop jest właściwy. I czułam, że jestem blisko zakończenia. To prawdopodobnie powodowało we mnie te emocje. Może mam w sobie ukryte zadatki na detektywa? Zaraz jednak przypomniałam sobie moje nieudolne próby wyciągnięcia informacji w szpitalach tydzień temu i od razu przywołałam się do porządku. Siedząc sobie w punkcie strategicznym miałam również doskonałe pole widzenia na to, co się dzieje w środku. Moją uwagę na dłuższy moment przykuła para Koreańczyków, czy może Japończyków, w każdym razie Azjatów. Stali w kolejce do zamówienia. Oboje młodzi, dobrze ubrani, mimo jeszcze zimowej pogody w skórzanych żakietach. Byli na linii mojego wzroku i może dlatego tak mi się to rzuciło w oczy. Facet stał spokojnie, jedną ręką trzymając komórkę i coś tam w niej sprawdzając. Drugą rękę miał uwięzioną w dłoniach partnerki. „Uwięziona” to jest dobre słowo, bo miałam wrażenie, że ona go zamknęła jak w kleszczach. Widocznie nie było mu specjalnie wygodnie, bo za chwilę się oswobodził, udając, że potrzebuje drugiej ręki do komórki. Z chwilą, gdy ramię opuścił
wzdłuż ciała, kobieta je znów chwyciła. Powtórzyła się poprzednia scena. Odczekał chwilę i znów się uwolnił, tym razem sięgając po portfel i już przewidująco zajął sobie obie dłonie, jedną portfelem, drugą komórką. Dziewczyna jednak nie dała za wygraną. Dotykała jego ramienia, głaszcząc rękaw kurtki, to musnęła kołnierz przy szyi, to przejechał palcem po bransoletce od zegarka, słowem, nie mogąc uchwycić miłego w swoje ręce, obdarzała adoracją całe jego otoczenie. Zniecierpliwienie młodego człowieka wyczuwało się na kilometr, ale niestety nie wyczuła tego jego towarzyszka i dalej obdarzała pieszczotami jego i jego ubranie. Trwało to dość długo, bo kolejka zrobiła się pokaźna i patrząc na nich, miałam szczerą chęć wstać, podejść do nich, potrząsnąć nią i powiedzieć: - Odczep się od niego. Jak mogła nie zauważyć, że po pierwsze, on się zachowuje niegrzecznie, zajmując się telefonem w jej towarzystwie, a po drugie, wkurza go tymi karesami? Na szczęście się opanowałam i odwróciłam wzrok, bo mnie już też wkurzyła. I wtedy ją zobaczyłam. Mówiąc prawdę, chyba ta cała trzęsionka we mnie była spowodowana niepewnością, czy ona się w ogóle pojawi. Ale była. Wysiadła sekundę temu z samochodu i pierwsze, co zobaczyłam, to pokaźnych rozmiarów zieloną torbę. Prześliczną, mimo że dużą. Śmiało mogła tam włożyć wszystko, czego potrzebowała, łącznie ze zmianą bielizny i kilkoma książkami. Uwielbiałam duże torby, bez znaczenia było to, że nie miałam nigdy w nich ładu i wiecznie czegoś szukałam. Ta jeszcze miała dodatkową zaletę w postaci koloru. Oderwałam się od torby i spojrzałam na właścicielkę, która właśnie zginęła mi w przejściu, by za chwilę pojawić się w środku kawiarni. Lekko się zawahała, w którą stronę ma ruszyć i nagle nasze oczy się spotkały i pomachałam do niej ręką. Kiedy
szła do stolika, mogłam dokładnie ją obejrzeć. Była wysoka i szczupła. Właściwie nie mogę jej nazwać szczupłą, bo miała krągłości w odpowiednich miejscach i była bardzo proporcjonalnie zbudowana. Ciemne włosy do połowy szyi były sczesane na jedno ucho z przedziałkiem na boku głowy. O ile dobrze pamiętam, moja babcia mówiła o takim uczesaniu – garsonka. Albo ścięta na garsonkę. A o podobnym, ale krótszym – półgarsonka. Nie wiem, dlaczego i nie wiem, czemu mi się to teraz przyplątało do głowy. Moje podekscytowanie prawdopodobnie sięgnęło zenitu i podświadomość się broniła przed całkowitym szaleństwem, podsuwając różne bzdury. Sonia podeszła do mnie i spytała: - Maja? - Tak Soniu, to ja – wyciągnęłam do niej rękę. - Wnuczka Evelyn, nieprawdopodobne – pomyślałam w duchu. Sonia tymczasem zdjęła z siebie płaszczyk i rzuciła go na sąsiednie krzesło. - Nie będę teraz stała w takiej kolejce po kawę, bo mam wolną tylko godzinę. Późnej będzie mniej ludzi, więc może wezmę ze sobą- powiedziała, siadając naprzeciwko.- Słucham Maju. Co masz mi do powiedzenia? Przyznam się, że zaintrygowałaś mnie swoim telefonem. - Zaraz ci wszystko wytłumaczę, ale chcę żebyś była pewna, że to nie jest żadne oszustwo, ani wyciąganie od ciebie informacji. Bóg jeden wie, że w dzisiejszym świecie wszystko możliwe. Dlatego jeśli sobie życzysz obejrzeć jakiś mój dokument, to bardzo cię proszę. - Nie, jeśli z jakichś powodów miałabyś mnie oszukiwać, to prawdopodobnie miałabyś najlepsze dokumenty, jakie można
zdobyć. Ale nie mogę sobie wyobrazić, dlaczego miałabyś to robić. Pieniędzy nie mam, informacji ważnych też nie, więc sama widzę, że jestem mało przydatna do wykorzystania. Roześmiałam się a ona razem ze mną. Pierwsze lody zostały przełamane. - Powiedz mi najpierw, Soniu, co wiesz o rodzinie ojca i o nim samym? - Niewiele. Urodziłam się już po jego śmierci. Matka mówiła, że zginął w wypadku samochodowym. Nie mieli nigdy ślubu, więc dostałam nazwisko panieńskie matki. To wszystko. Aha, wiem jeszcze, że rodzina ojca po jego śmierci wypięła się na moją mamę, kiedy powiedziała im, że jest w ciąży. Nigdy nie miałam z nimi kontaktów. - A czy mama twoja wspominała coś o samej ciąży i urodzeniu ciebie? - Czasami wspominała, że poród był trudny, że potem było jej ciężko samej wychowywać mnie i zarabiać. Nic konkretnego, jedynie narzekania i żale. Moja mama była dość zgorzkniała i miałą urazę w sercu do całego świata. Do mnie też. No i oczywiście do rodziny ojca. - A wiesz, jaki był tego powód? – spytałam ostrożnie. - Przypuszczam, że kochała ojca i obwiniała go za to, że się zabił i zostawił ją z tym całym kłopotem, obwiniała jego rodzinę, że nas nie przyjęła z otwartymi ramionami i w końcu mnie, że się urodziłam i poniekąd zmarnowałam jej życie. - Nie! Z pewnością tak nie myślała! Nie możesz tak mówić! - Maju, chyba mogę. Przypominam sobie różne sytuacje, kiedy miała do mnie pretensje o wszystko, o to, że woda kapie z kranu, o to, że zachorowałam na ospę, o to że zapomniała kupić chleba, o to, że spytałam, co dziś na obiad, o deszcz za oknem, o wszystko. Czasami przyłapywałam ją na tym, jak patrzyła na
mnie taksująco i wiedziałam, że zaraz o coś się przyczepi. Robiłam wtedy wszystko, żeby jej się przypodobać, ale to nigdy nie było dość. Nigdy nie byłam na tyle dobra, żeby ją zadowolić. Porównywała mnie z moimi koleżankami, z dziećmi swoich koleżanek, z jakimiś innymi dziećmi, których w ogóle nie znałam. Nienawidziłam jej za to, że nigdy nie mogę zasłużyć na jej miłość, za to, że żebrałam o tę odrobinę uczucia i zawsze nadaremnie. Ale też kochałam ją, wbrew wszystkiemu i wbrew sobie. Mama też piła. Sporo piła. Wtedy nigdy nie uważałam jej za alkoholiczkę, ale dziś z perspektywy czasu i mojej dorosłości, widzę to inaczej. I myślę, że początkowo piła, żeby zagłuszyć w sobie jakiś ból, tęsknotę za ojcem, czy żal o to, że Woyciechowscy nas odrzucili, a potem to już prawdopodobnie musiała. Sonia wyjęła ze swojej przepastnej torby chusteczki higieniczne i wyszarpując jedną z opakowania, głośno wytarła nos, a zaraz potem następną załzawione oczy. - Przepraszam, nie miałam zamiaru się rozklejać, ale to jest dla mnie zawsze czuły temat. No, ale ja się rozgadałam, a to przecież ty miałaś coś do powiedzenia. - No tak! Zebrałam się w sobie. - To, co ci powiem, na początku zabrzmi bardzo nieprawdopodobnie, dlatego proszę cię o cierpliwość i wysłuchanie mnie do końca. Młoda kobieta bez słowa skinęła głową. - Kilka lat temu ja i mój mąż zdecydowaliśmy się przeprowadzić do London, gdzie mój mąż pracował i tam kupić dom. Po wielu oględzinach, zdecydowaliśmy się na jeden, albo to on, ten dom zdecydował się na nas…
* Bajka głośno przełknęła ślinę, bo zaschło jej w gardle, jakby to ona od godziny mówiła, a nie Maja. Herbatę już obie wypiły, ale Bajka zdecydowała, że raczej wyschnie z pragnienia, niż przerwie koleżance opowiadanie. - Był to dla niej szok niewątpliwy. Najpierw ja mówiłam. Widziałam na jej twarzy niedowierzanie, ale nie przerywała. Dopiero, kiedy doszłam do siostry bliźniaczki, Sonia zaczęła zadawać pytania. Strasznie żałowałam, że nie mogę jej powiedzieć nic więcej ponad to, co wiem. Siedziałyśmy w tym Starbucks trzy godziny. Sonia zadzwoniła do pracy i powiedziała, że nagle się źle poczuła i nie może przyjść. Co poniekąd było prawdą. A potem poprosiła mnie, żebym pojechała z nią do domu, poznać jej męża i synów. I pojechałam, bo czułam się tak trochę dziwnie wobec niej. Z jednej strony czułam się odpowiedzialna za to, co jej powiedziałam i za całe zamieszanie, którego narobiłam w jej życiu. A z drugiej ona mi się zrobiła jakoś taka bliska. Swoja. W jakiś niejasny sposób odzyskana. Nie umiem tego nazwać, ale miałam wrażenie, że nie rozmawiam z obcą kobietą, a z kimś, kogo znam od urodzenia, a na wiele lat straciłam z oczu. - Nie przesadzałabym z tym namieszaniem w jej życiu. Według mnie to ty dopiero zaczynasz prostować to, co namieszali jej najbliżsi – odezwała się w końcu Bajka. - No i co było dalej? Pojechałyście do niej i co? - Pojechałam za nią swoim samochodem. Głównie po to, żeby ją bezpiecznie oddać w ręce męża. Widziałam, jaka była rozbita. Mąż już na nas czekał w domu, wydzwoniła go z pracy. Synów jeszcze nie było, przyszli później. Sonia starała mu się
wszystko wyjaśnić naraz, co uczyniło niezły melanż. Właściwie to wszystko zaczęło się od początku. Ona opowiadała, przerywała, pytała się mnie, w końcu i Scott zaczął pytać. W międzyczasie przyszli chłopcy. Scott zadzwonił po pizzę. I nie wiadomo, kiedy zrobiło się późno. I zaczęłam się zbierać, świadoma tego, że Rafał już pewnie jest w domu. Sonia nie chciała mnie puścić. Myślę, że bała się, że z chwilą, kiedy zniknę, wszystko się okaże nieprawdą. Koniecznie chciała, żebym skontaktowała ją z panią Anielą. - Wcale jej się nie dziwię. Aniela zna sprawę, można powiedzieć, od samych źródeł. - To prawda, ale nie chciałam, żeby za swoją uprzejmość i ufność wobec nas była nagabywana, czy zasypywana pytaniami. Rozumiałam, że Sonia potrzebuje potwierdzenia, ale musiałam spytać panią Anielę o pozwolenie podania jej telefonu. Poza tym chciałam, żeby Sonia ochłonęła i przespała się z tą wiadomością. Zostawiłam jej mój numer domowy i komórki, adres, email. Dałam jej też informacje dotyczące siostry, czyli nazwisko adopcyjnych rodziców, nazwę agencji. Oczywiście na wszystkie pytania jej odpowiem, ale myślę, że pomału dochodzimy do punktu, kiedy sprawa powinna przejść w inne ręce. W ręce rodziny. - Rodzina do tej pory nic bez ciebie nie zrobiła i prawdopodobnie tak by zostało. Uważam, że masz prawo doprowadzić ją do końca. - Może i mam, ale myślę, że oni będą mieli większe możliwości. - Oni to znaczy kto? Sonia i jej mąż? - Też, ale bardziej myślałam o Soni i o Marku. - O Marku? Chcesz mu powiedzieć? - Tak. Uważam, że nie mam prawa dłużej przed nim tego
ukrywać. Zwłaszcza teraz, kiedy znalazłam jego bratanicę. To w końcu bardzo bliska rodzina. Może wspólnymi siłami znajdziemy drugą. - A czekaj, bo w końcu zapomniałam o najważniejszym? Co z tym pierścionkiem? - No, na razie nic. Ja sama nie wiem co. Jeśli znajdziemy drugą dziewczynę, to której mam dać. Przekroić na pół? - A powiedziałaś o nim Soni? - Tak. Powiedziałam, że znalazłam go w ostatnim pamiętniku i że moim zdaniem jest dość wartościowy. Sonia jednak to zupełnie pominęła i nie nawiązała w ogóle do tego tematu. Pierścionek na niej nie zrobił wrażenia, wrażenie zrobiła siostra bliźniaczka. - Rany, aż się boję, jak to się skończy. - Ja też. I czy po zakończeniu tej sprawy jeszcze będę mężatką. Jak na razie to marnie wygląda. Rafał powiedział, że w ogóle nie wie, o co mi chodzi i jeśli mu chcę coś dać do zrozumienia swoim postępowaniem, to się mijam z celem, bo on jest normalny chłop i jemu jasno trzeba powiedzieć, o co chodzi i co on robi źle. - Biedny Rafał, bije się w piersi, choć nic nie zrobił. I co teraz będzie? - Chyba opowiem mu o wszystkim. Jeśli się wystraszy ducha, to nic mu na to nie poradzę, ale nie chcę, żeby myślał, że coś kombinuję na boku. - Kombinujesz, ale nie tak jak on może myśleć. - Dlatego też należy przekazać to dalej i przestać robić po kryjomu, bo wyjdzie z tego jeden wielki bałagan. Przecież Evelyn nie zobowiązała mnie do dochowania tajemnicy. Bajka, idę do domu zrobić mężowi jakiś super obiad i psychicznie przygotuję się na rozmowę z nim.
- A kiedy się spotykasz z tym, jak mu tam? Synem Evelyn? - W czwartek. A ty nie pójdziesz ze mną? Chociaż jako podpora duchowa. - Jeśli chcesz, to pójdę – odpowiedziała Bajka szybko i roześmiała się. - Już się bałam, że mnie nie będziesz chciała zabrać, a aż mi w środku piszczy, żeby usłyszeć, co on ma ci do powiedzenia i jak zareaguje na twoją nowinę. - Wariatka! Pewnie, że chcę. A teraz uciekam ugłaskać męża. Cześć! - Powodzenie! I daj znać, jak ci poszło. * - Jakiego ducha? – zapytał Rafał niepewnie. Zaskoczyłam Rafała odświętną obiadokolacją. Nakryłam do stołu w jadalni, choć zwykle jemy w kuchni. Wiedziałam, co mój mąż najbardziej lubi. Żeberka duszone w krótkim sosie. Rafał jest tradycjonalistą. Na wszystkie kuchenne eksperymenty patrzy z nieufnością i rzadko kiedy uda mi się go namówić na coś, czego nigdy nie jadł. Najlepsze danie to schabowy i kapucha. Dlatego nie wymyślałam cudów, zrobiłam to, co wiedziałam, że będzie mu smakować. Zresztą bardziej mi chodziło o wystrój i podanie, bo i tak miałam w planie te żeberka na któryś dzień. Wszedł i uderzyły go w nos zapachy. Ale kiedy zobaczył stół nakryty w jadalni, spojrzał się na mnie z wielkim znakiem zapytania w oczach. - Mamy gości na kolacji? - Nie, mój drogi, jesteśmy sami. - Hm? – zastanowił się i poszedł na górę.
Wrócił po kilku minutach odświeżony i przebrany po domowemu. - Ciekawy jestem, co ty masz mi do zakomunikowania? Musi być coś niezwyczajnego. Co nabroiłaś? - A jak nie nabroję, to obiadu nie gotuję? - Gotujesz, ale żeby od razu w jadalni? - Jadalnia, jak sama nazwa wskazuje, jest pokojem, w którym odbywa się jedzenie. - No wiem, ale od razu marnować na mnie całą jadalnię? Mania? No, coś ty? W takiej krotochwilnej atmosferze upłynęła nam kolacja, wypiliśmy po lampce wina do jedzenia, rozmawiając o różnych sprawach niezbyt ciężkiej wagi. Wiedziałam, że on czeka na to, żebym w końcu powiedziała, o co mi chodzi. No to powiedziałam. Męża jakby lekko zatrzęsło i zacięło, bo znów powtórzył; - Jak to ducha? - Normalnie. Duchy bywają w starych domach. A nasz jest dostatecznie stary. - Nie mówisz tego poważnie? - Najpoważniej! Posłuchaj… Rafał zerwał się z krzesła. - Nie, na pewno nie! Z duchem nie będę mieszkał! Musimy się wyprowadzić, sprzedać dom! Dzwoń do Elvisa! - Natychmiast – warknęłam. – uspokój się i posłuchaj. Mamy ducha, ale takiego, który będzie się tym domem opiekował, bo przedtem ten dom należał do niego. Znaczy do niej. - Dwóch? - Chryste, daj cierpliwość! Nie dwóch, tylko jedna. Słownie jedna. Bo to jest duch kobiety. Evelyn.
- A ty skąd to wiesz? - Już kilka razy z nią rozmawiałam. Rafał otworzył usta, ale po chwili je zamknął. Najwyraźniej mu zabrakło słów. - Majka – jęknął w końcu. - I co teraz będzie? - Rafciu, nic nie będzie. Nie histeryzuj. Dokończę to, czego Evelyn ode mnie oczekuję i ona sobie odpłynie w stronę światła, albo tunelu, czy tam, gdzie ma odpłynąć, a z daleka będzie się opiekować tym domem. Nie pamiętasz, co zawsze mówili ci, którzy mają kontakt z ludźmi, którzy odeszli? Duch wraca wtedy, gdy ma tu niezałatwioną sprawę. Załatwi i pójdzie sobie. Ale ponieważ sam nie może, to zwraca się do ludzi o pomoc. Moim odważnym, dużym mężczyzną wstrząsnął dreszcz. - A czego ona chce od ciebie? – spytał, zniżając głos. - Nie musisz szeptać, jeśli ona będzie chciała cię usłyszeć to i tak cię usłyszy. Rafał, proszę cię, usiądź i posłuchaj. - Pamiętasz, tego dnia kiedy demolowałeś pomieszczenia na górze i w korytarzu, w tym schowku na zewnętrznej ścianie znalazłeś pamiętniki. Zaczęłam je czytać i przeniosłam się do innego świata. Świata, w którym żyła Evelyn. Właśnie tu, w tym samym domu. A w kilka dni potem, Evelyn złożyła mi wizytę… * Późnym wieczorem wyszłam na spacer z psami. Wzięłam ze sobą komórkę, żeby zadzwonić do Bajki. Chyba ją wyrwałam ze snu, bo usłyszałam strasznie niewyraźne i rozespane: - Hallo? - A co ty tak poszłaś spać z kurami? Nie ma jeszcze
jedenastej. - Nigdzie nie poszłam, tylko zasnęłam na kanapie na dole, oglądając telewizję - teraz brzmiała nieco żywiej. - Chciałam ci tylko powiedzieć, jak Rafał przyjął wiadomość o Evelyn. - No? - Najpierw prawie mi zemdlał z wrażenia, ale go uspokoiłam. Już się chciał wyprowadzać. Powiedziałam mu, że teraz to już nie ma co, trzeba było wyprowadzać się po pierwszym pokazaniu Evelyn, teraz to ona jest jak koleżanka. Bajka ziewnęła w słuchawkę. - Lżej mi, jak mu to wszystko powiedziałam, bo on już sobie wyobrażał najdziksze swawole. - No, wiadomo, co innego mogłybyśmy robić w Toronto, jak nie oddawać się uciechom. No dobra, to jednego masz z głowy. Teraz pozostaje Mark. - Cieszę się, że idziesz ze mną. Będę raźniej się czuła. No dobra, idź spać Bajka, ja też już wracam do domu. Psy już gotowe. Pa. * Sonia niechcący pod stołem napotkała nogę męża. Zsunęła ze stopy pantofel i miękko postawiła ją na nodze Scotta. Siedzieli w kuchni. Dwa niebieskie kubki z kawą stały obok, a na środku stołu królował wydruk z komputera ze spisem nazwisk i telefonów. Z góry dobiegały podniecone głosy chłopców, grających na playstation. Za oknem wisiał marcowy nieprzyjazny zmierzch, ale dom emanował ciepłem i bezpieczeństwem.
Sonia westchnęła jak ukontentowana kotka. Było dobrze. Było cudownie znów mieć Scotta w domu, wiedzieć, że cokolwiek się zdarzy, stawią temu czoła oboje. - Nigdy! – pomyślała. –Nigdy więcej nie narazi swojej rodziny na podobny wstrząs. Nigdy więcej nie zaryzykuje utraty męża i dzieci. Spontanicznie przyciągnęła głowę mężczyzny i pocałowała go w usta. - Wow, kochanie - zaśmiał się mile zaskoczony. – Co to było? - Nic! Tylko cię kocham! Ale nie rozpraszajmy się. - Tak! Nie rozpraszajmy. Ja typuję ten numer. Spojrzała na męża z nadzieją. - Myślisz? - Nie wiem! Może! Musimy zadzwonić i się przekonać. - Tyle ludzi już obdzwoniliśmy. To J. to może być Jeffrey, Jack, Jacob. - Ale może też być Jennifer, Jenny, Joann. A wszystkie inne nazwiska z kobiecymi imionami zawiodły. Spróbujmy wiec w ten sposób. Zawsze możemy wrócić do mojego pomysłu i wynająć detektywa. - Dobrze, podyktuj mi numer. Niecierpliwie słuchała przeciągłego sygnału. - Chyba nikogo nie ma? – powiedziała zrezygnowana. Postanowili, że nie będą zostawiać widomości na sekretarce, tylko spróbują ponownie. - Hallo? - odezwała się Sonia, nie będąc pewna czy głos należy do człowieka, czy maszyny. - Tak? - Dobry wieczór. - Hm, kwestia gustu. Czym mogę służyć? – głos należał do
kobiety. - Chciałabym rozmawiać z panią albo z panną Gillmorre. Cisza w słuchawce. - Hallo – powtórzyła Sonia. - Tak, jestem! W jakiej sprawie? - Czy to ty masz na nazwisko Gillmorre? - Nie. Ale jestem upoważniona do działania w imieniu Jackie Gillmore. Więc jeszcze raz pytam, w jakiej sprawie. - Jackie – pomyślała Sonia a serce piersi zatrzepotało jak liść na wietrze. –To ona. Nie ma aż takich przypadków. Już wiedziała, czemu ją tak ciągnęło do tego imienia, że nadała je swojemu pierworodnemu. Jack. I Jackie. - Sprawa jest dość nietypowa, dlatego wolałabym rozmawiać z Jackie. - No, przykro mi. Będziesz musiała się zadowolić mną. Jackie jest w tej chwili nieosiągalna. Jeśli sprawa jest ważna, to powiedz, o co ci chodzi, a jeśli nie, to nie zabieraj mi czasu – powiedziała szorstko kobieta po tamtej stronie słuchawki. - A czy możesz mi powiedzieć, kiedy mogę zadzwonić, żeby się skontaktować z Jackie Gillmore. – - Nie, nie mogę! Życzę ci dobrej nocy! - Poczekaj – krzyknęła Sonia rozpaczliwie. Scott uniósł brwi w milczącym zdziwieniu. - Tak. - Zaraz wszystko wyjaśnię. Odpowiedz mi tylko na jedno pytanie, proszę. To naprawdę ważne! - Słucham. Pytaj. - Czy Jackie Gillmore urodziła się w Kanadzie i była adoptowana zaraz po urodzeniu? Na linii zapanowała cisza. Po obu stronach. - A dlaczego pytasz? – spytała kobieta z Nowego Yorku.
- Bo jeśli tak, to ja jestem jej siostrą. Bliźniaczką! * Alicja odłożyła słuchawkę. To, co przed chwilą usłyszała, wręcz zwaliło ją z nóg. Nie była jeszcze pewna, czy ma wierzyć kobiecie z Toronto, ale w końcu to nie miało i tak żadnego znaczenia. Jackie umierała. I to była właśnie przewrotność i okrucieństwo losu. Jeśli to prawda, że ta kobieta jest jej bliźniaczką, to mogłaby być ratunkiem dla Jackie. A teraz i tak na wszystko za późno. Nawet gdyby do tego doszło, Jackie organizm jest za bardzo wymęczony i osłabiony, żeby podjąć walkę po przeszczepie. Gdyby się tak szczęśliwie złożyło, żeby ta kobieta chciałby dać Jackie szpik i wszystko byłoby zgodne, co jest bardzo prawdopodobne, bo jako siostry bliźniaczki mają te same geny, to po prostu na wszystko jest za późno. Kilka miesięcy temu myślała przecież o tym, żeby zacząć na własną rękę szukać kogoś z biologicznej rodziny Jackie. Nic jej o tym nie mówiąc. Miesiąc temu jeszcze można było mieć nadzieję, że jeśli się znajdzie dawca, to wszystko może zakończyć się szczęśliwie. Alicja otarła policzek, bo niewiadomo kiedy zrobił się mokry od spływających łez. - Czemu tego nie zrobiłam? Czemu wtedy się jej posłuchałam?
Rozdział XXVII
- Czy ci się to podoba czy nie, wszystko, co wiem przekaże twojemu synowi i niech on zadecyduje – rozmawiałam w myślach z Evelyn, wchodząc do restauracji. – Myślę zresztą, że specjalnie tak pokierowałaś sprawą, żeby doprowadzić mnie do tego punktu. I powiem ci szczerze, że mam dość już tych wszystkich kłamstw, zawiłości i tego całego kołowrotka. Przez ciebie się o mało nie rozeszłam z mężem. - No, nie przesadzaj! – usłyszałam wyraźnie. Stanęłam jak wryta i rozejrzałam się wokół. Nigdzie jej nie wdziałam, ale byłam pewna, że jest gdzieś koło mnie. Siedzący przy stoliku Mark Woyciechowski, widząc, że rozglądam się bezradnie po sali, zamachał do mnie ręką. Podeszłam do stolika z czarującym uśmiechem, niepewna, czego mam od niego oczekiwać. On też nie wiedział, co ja mu szykuję. - Witaj Maju! Ślicznie wyglądasz. A gdzie twoja koleżanka? - Strasznie żałowała, że nie może dziś przyjść, ale złapała grypę i to jakąś wyjątkowo złośliwą odmianę. Leży biedna w łóżku. To była prawda. Bajka walczyła z grypą, która panowała w London już jakiś czas. Było mi jej żal, bo nie dość że grypa wymęczyła ją rozwolnieniem i wymiotami, to dodatkowo była wściekła, że nie może ze mną iść na spotkanie. Zadzwoniłam do niej przed wyjściem z domu, spytać jak się czuje i czy na pewno nie pójdzie. W odpowiedzi usłyszałam parę angielsko – polskich przekleństw i już było wiadome, jak się Bajka czuje i jaki ma
stosunek do owej grypy. Gwarząc z Markiem trochę o grypie, trochę o pogodzie, złożyliśmy zamówienie i dostaliśmy po lampce wina. - Maju, poprosiłem cię o spotkanie, bo jest pewna sprawa, o której muszę ci powiedzieć. Od razu przyznam, że początkowo wierzyłem w wasze wyjaśnienia o kronice kanadyjskich rodzin, ale w pewnej chwili coś mi zaczęło w tym zgrzytać. Do tego jeszcze Linda wspomniała, że rozmawiałyście o Diane i wydawałaś się bardzo zainteresowana. Poza tym skontaktowałem się z panią z biblioteki i ona przedstawiła mi trochę inny obraz niż ty. A z całą pewnością nie patronuje takiemu przedsięwzięciu, choć kiedy o tym wspomniałem, powiedziała, że to jest doskonały pomysł. Zrobiło mi się gorąco, nie dlatego, że miałam zamiar dalej ukrywać całą sprawę, ale dlatego, że zawsze czuję się bardzo zawstydzona, kiedy zostanę przyłapana na kłamstwie. Choćby najdrobniejszym i w dobrej wierze. - Posłuchaj Marku, zaraz ci wszystko wytłumaczę. - Mam nadzieję! I mam nadzieję, że miałaś dostatecznie ważny powód, żeby nas oszukać i pod fałszywym pretekstem dostać się do naszego domu. Mark nie wydawał się zagniewany, raczej sprawiał wrażenie kogoś, kto się czuję zawiedziony. Jakbym tym, że ich okłamałam, zrobiła mu osobistą przykrość. - Nie wyglądasz na złodziejkę albo oszustkę, a myślę, że się trochę znam na ludziach, dlatego zanim uczynię następny krok, chciałem posłuchać, co masz na swoje usprawiedliwienie. Zawstydzenie mi przeszło, natomiast poczułam, że zaczyna się we mnie burzyć. - Dosyć tego! – wysyczałam jak rozłoszczona kotka. –Nie pozwolę nikomu na obrażanie mnie. I nie odgrażaj się, że
uczynisz następny krok. Możesz sobie uczynić i sto siedmiomilowych kroków, nic mnie to nie obchodzi. Jeśli chcesz wiedzieć, to mam dość ciebie, twojej mamusi i całego tego Woyciechowskiego klanu. Żyłam sobie spokojnie, nie znając was. - Mamusi? A co tu ma do tego moja mamusia? Przecież ona nie żyje od wielu lat. - Dobrze, że mi o tym powiedziałeś, bo bym myślała, że za życia do mnie przychodzi –odpowiedziałam sardonicznie. - Co? Co ty wygadujesz? - Posłuchaj Marku, chciałeś się dowiedzieć, to bądź cicho i daj mi mówić. W międzyczasie dostaliśmy nasze jedzenie, ale byliśmy tak zacięcie dyskutowaliśmy, że ledwo to zauważyliśmy. - Zaczęło się od tego, że postanowiliśmy kupić dom – zaczęłam po raz kolejny na przestrzeni kilku dni tą samą opowieść – Po wielu oględzinach wszelakiego autoramentu posesji trafiliśmy na dom na Sennej 31. - Sennej? Sennej? - Tak, Sennej! - Czy ty mówisz o tym domu, który należał kiedyś do mojej rodziny? - Dokładnie o tym samym. Znasz ten dom? - Nie znam, bo został sprzedany wkrótce po moim urodzeniu. Ale słyszałem o nim wiele od rodziców. - Masz okazję go obejrzeć, bo teraz należy do mnie i mojego męża. Na twarzy Marka pojawił się wyraz niedowierzania. Uprzedzając jego ewentualny komentarz, powiedziałam: - To jeszcze nic, zanim skończę, będziesz jeszcze bardziej zaskoczony. Więc opanuj się i posłuchaj.
I po kolei opowiedziałam mu wszystko, co się zdarzyło od momentu kupienia posesji na Sennej 31, oraz wszystko, czego się dowiedziałam w czasie mojego śledztwa. Trwało to trochę, bo w międzyczasie zjedliśmy nasz obiad, poza tym Mark co jakiś czas mi przerywał pytaniem, czy pełnym wymowy wykrzyknikiem. Dobrnęłam do końca. - Wszystko to mam w domu, pamiętniki, pierścionek, w każdej chwili mogę ci przekazać. I będę szczęśliwa, kiedy oddam to w twoje ręce i przestanę drżeć, że ktoś ten pierścionek ukradnie. Mark milczał długą chwilę, jakby zastanawiał się, co powiedzieć; - A masz przy sobie numer telefonu do Soni? - Tak, mam w komórce. - To dobrze! To bardzo dobrze. Ale zanim cię o niego poproszę, muszę ci coś powiedzieć. Nie, nie muszę. Chcę. Wprawdzie byłem wściekły na ciebie za wdarcie się w nasze rodzinne hm… życie, ale teraz widzę, co tobą kierowało. - Więc wierzysz mi? Uff. Co za ulga! Obawiałam się, że nie uwierzysz w ten wątek z duchem twojej mamy. - To akurat nie budzi moich wątpliwości. Ja też niekiedy czuję mamę przy sobie. Zapach jaśminu, który tak lubiła. Stąd wiem, że to ona. Z jakichś niezrozumiałych dla nas powodów zwróciła się do ciebie, a nie do kogoś z nas. - Pewnie te pamiętniki, które zostały w ścianie domu. Ja miałam do nich dostęp. - Może. A może chodziło o coś innego, o czym nie wiemy. A wracając do tego, co chciałem ci powiedzieć, muszę się cofnąć w przeszłość o trzydzieści lat. Pamiętam dzień, kiedy Luke, uśmiechnięty, przyprowadził do nas Diane. Byliśmy z Lindą wtedy kilka lat po ślubie i dzieci były już na świecie.
Mark mówił cicho, zastanawiał się nad doborem słów, miałam wrażenie, że wyrazy z trudem przechodzą mu przez gardło, a jednocześnie jasne dla mnie było, że jest to wspomnienie, które już dawno chciał z siebie wyrzucić. Dlaczego akurat mnie? Bóg raczy wiedzieć. Słuchałam go wręcz zachłannie, nie przerywając. - Luke był zakochany. Wcale mu się nie dziwię, Diane była piękną dziewczyną, inteligentną, otwartą, ale taką odważną otwartością. Nie wahała się powiedzieć co myśli, ale nie w sposób nietaktowny. Umiała bronić swojego zdania i rozmowa z nią była szalenie ciekawa. Nie zgadzała się z rozmówcą z grzeczności, tylko dlatego, że tak wypadało. Była obdarzona też pewną dozą złośliwości, co u ludzi bystrych jest mieszanką wyborną. A przy tym była osobą niezwykle ciepłą. Miała plany i ambicje. Chciała studiować, marzyła, żeby zostać weterynarzem. Mój brat był w nią wpatrzony jak w obraz. Ale niestety, nie z wzajemnością. Od razu zresztą muszę ci powiedzieć, że Diane nie była dziewczyną dla niego. Niewątpliwie go lubiła, ale nie przypuszczam, że mogłaby się w nim zakochać. Luke był poczciwy, prostolinijny i nieskomplikowany. Mark umilkł. Może odbiegł myślą do któregoś z tych dni, kiedy jeszcze bieg wydarzeń można było odwrócić. Byłam mu wdzięczna za to, bo musiałam uporządkować refleksje, które same mi się pchały. Po pierwsze, Mark maluje mi tu zupełnie inny obraz Diane, niż ten, który sobie stworzyłam na podstawie rozmów z Lindą i z Sonią. Własną córką Diany, która mieszkała z nią pod jednym dachem wiele lat i chyba znała ją najlepiej. Po drugie, Mark opowiada o niej w sposób niemalże czuły. Tkliwy. W sposób, który nasuwa mi kolejną myśl. Nie chciałam go jednak pytać. Czekałam, aż będzie gotowy do kontynuowania.
Skinął na przechodzącą kelnerkę: - Mam chęć na szklaneczkę dobrej szkockiej whisky. Napijesz się ze mną? - Wypiłam lampkę wina. Wino połączone z whisky to nie najlepszy związek. Ale jestem po dobrym obiedzie, a wino piłam prawie dwie godziny temu. I wcale się nie zanosi, że przed kolejną godziną albo dwiema stąd wyjdę. Poza tym jemu się będzie łatwiej mówić - Te rozważania przeprowadziłam błyskawicznie w mojej głowie i z chwilą, kiedy kelnerka spojrzała na mnie byłam gotowa. - Tak, chętnie! W chwilę potem szkocka z lodem stała przed nami. Mark upił spory łyk nie czekając na mnie i wrócił do opowiadania. - Streszczając tę historię, przyznam ci się, że bardzo mi się podobała. I to nie tylko chodziło o urodę. Fascynowała mnie swoim zachowaniem, sposobem mówienia, śmiechem, spontanicznością. Tym chyba najbardziej. Ale byłem żonaty i kochałem Lindę. Luke był moim młodszym bratem i jego też kochałem. Nie mogłem mu tego zrobić. Sprawy potoczyły się jednak inaczej. Diane i Luke spotykali się już od kilku miesięcy. Wpadali do nas często, bo u nas czuli się swobodniej niż w domu rodziców. Wprawdzie Luke mieszkał na dole i miał osobne wejście, ale znając moją mamę, wiem że doskonale wiedziała, kiedy był sam, a kiedy u niego była jakaś dziewczyna. Żadna z nich nigdy nie przypadła jej do gustu, ale Diane po prostu nie trawiła. Może właśnie dlatego, że było duże prawdopodobieństwo, że zostanie kolejną panią Woyciechowską. Mark znów przerwał, wypuścił z płuc powietrze, upił spory łyk alkoholu. - Może chcesz odłożyć tę rozmowę na inny dzień? Wydaje
mi się, że jesteś nią zmęczony – zapytałam, bo mój towarzysz, rzeczywiście wyglądał na wyczerpanego. - Nie! Zmierzam już do końca. Później się już nigdy mogę na to nie zdobyć. A chcę, żeby ktoś oprócz mnie posiadał tę informację. - Czemu? – zapytałam podejrzliwie. Mark był bystrym facetem i od razy wyczuł, co miałam na myśli. - Nie zamierzam popełnić samobójstwa. Nie obawiaj się, ale nie jestem młody. I nigdy nie wiemy, kiedy nasza świeczka się dopali. - Słucham cię dalej, Marku. - Którejś soboty pod koniec lata, piekliśmy kiełbaski i mięso na grillu. Ze zdziwieniem zauważyłem, że Diane co jakiś czas zatrzymuje na mnie swój wzrok na dłużej niż tego wymagała sytuacja. Albo niby przelotnie dotyka moich palców, czy na sekundę kładzie rękę na ramieniu. Początkowo byłem przekonany, że coś mi się roi w głowie, ale zacząłem baczniej zwracać na to uwagę i stwierdziłem, że się nie mylę. Dziewczyna wyraźnie dawała mi do zrozumienia, że jej się podobam. Byłem śmiertelnie zaskoczony. Uważałem, że Diane nie pasowała na partnerkę dla mojego brata. Ale też nigdy nie przypuszczałem, że ten barwny motyl może zainteresować się takim nudnym facetem jak ja. Byłem początkującym agentem ubezpieczeniowym, z żoną, dziećmi i ratami za dom. Jeździłem Fordem combi i nie narzekałem na swoje życie. Moja rodzina całkowicie mnie pochłaniała i wypełniała. A tu nagle zainteresowanie takiej babki jak Diane. Nie powiem, pochlebiało mi to. Każdemu by pochlebiało. Od razu poczułem w sobie przypływ sił witalnych. Postanowiłem jednak sprawdzić, że się
nie mylę. Ja i Luke zajęliśmy się grillem i napojami, a dziewczyny przygotowały resztę. Usiedliśmy do obiadu przy stole w ogródku. Diane naprzeciwko mnie, obok Luka. W pewnej chwili, jakby niechcący, postawiłem swoją bosą stopę na jej stopie. Zawsze mogłem przeprosić i jakoś się usprawiedliwić. Spojrzałem na nią, ciekawy jak zareaguje. Mark mówił jakby mnie tu nie było. Obracał w dłoniach pustą już szklaneczkę po whisky. Z wrażenia zaschło mi w gardle. Opowiadanie Marka zrodziło we mnie niespodziewane podniecenie. Poczułam pulsowanie w dole brzucha. Byłam w tym ogrodzie z nimi i widziałam oczyma duszy tę scenę. A jednocześnie w niej uczestniczyłam. Przez sekundę poczułam tę bosą stopę mężczyzny na mojej nodze. I wiedziałam już, jaka będzie odpowiedź Diane. - Widelec w dłoni Diane znieruchomiał na moment w drodze do ust. – podjął dalej Mark. –A potem uniosła głowę i nasze oczy się spotkały. I w tej samej chwili poczułem jak jej mała stópka wysuwa się spode mnie i zaczyna delikatnie gładzić moją łydkę. - Luke był moim bratem. Nie mogłem mu tego zrobić. A jednak zrobiłem. Czułem się, jakby ktoś inny przypieczętował wtedy mój los. Tego wieczoru dolewałem mu do drinka więcej whisky niż wody. Nie miałem konkretnego planu, ale wiedziałem, że coś się musi zdarzyć. Niespodziewanie z pomocą przyszła mi Linda. W pewnej chwili zawołała ze zdziwieniem; - Luke, ty jesteś kompletnie pijany! Co z tobą chłopcze? Luke zamamrotał coś bełkotliwie. - Luke, jak ty mnie teraz odwieziesz do domu? – zapytała Diane. - Przecież możesz u nas zostać – znalazła rozwiązanie moja
żona. - Nie mogę. Obiecałam ojcu, że wrócę przed północą. Nie mogę nie wrócić na noc do domu! Jutro by cały Woodstock o tym wiedział. - Kochanie, chyba będziesz musiał odwieźć Diane? - Jak muszę, to odwiozę, - mruknąłem. - Maju, wiedziałem co się zdarzy i już nie mogłem i nie chciałem powstrzymać biegu wypadków. Wyjechaliśmy tylko poza obręb London i tam skręciłem w jedną z bocznych dróg. Nie na darmo London nazywa się Forest City. Na skrawku polany rozłożyłem koc. Byliśmy osłonięci cedrami, samochód zostawiłem na poboczu bez świateł. Była piękna sierpniowa noc. Pachniał las, a dziewczyna, która była ze mną, nie mogła się doczekać, kiedy zerwę z niej tę kusą bluzeczkę. Nie byłem jej pierwszym. Oszczędzę ci szczegółów. - Całe szczęście- pomyślałam, bo czułam się nieswojo, słuchając tych intymnych wynurzeń. - Zdarzyło się to tylko raz. Kiedy wróciłem do domu, Luke spał na dole na sofie. Nieświadomy, ufny, bezpieczny pod dachem brata. Linda nie spała. Czekała na mnie i użaliła się nade mną, że musiałem po nocy zrobić sto kilometrów. Poczułem się jak ostatnia kanalia. Nigdy więcej tego nie zrobiłem, choć Diane liczyła na ciąg dalszy. Pogodziłem się jakoś z tym co się stało, zwłaszcza, że coraz rzadziej przyjeżdżali do nas razem. W kilka miesięcy później któregoś wieczoru wpadł Luke. Chciał porozmawiać, ale tylko ze mną. Był październik, na dworze było chłodno i deszczowo, więc zapaliliśmy w kominku na dole. Linda chciała nam zrobić coś do jedzenia, ale Luke odmówił. Kiedy zostaliśmy sami, powiedział bez wstępów. – Diane jest w ciąży. – Nie miał przy tym szczęśliwej miny, wiec
roześmiałem się z lęków mojego małego braciszka. - No, to powinieneś się cieszyć. Ród Woyciechowskich nam się powiększa. Wyprawimy wam weselisko, a potem chrzciny. Luke spojrzał na mnie ponuro. - Tylko, że to jednak nie będzie Woyciechowski. - Skąd masz taką pewność? Czy wy nic, no wiesz… tego…? - My owszem… tego, nawet często, ale ja od dawna wiem, że nigdy nie będę mógł spłodzić dziecka. - Luke, o czym ty mówisz? - Pamiętasz ten mój wypadek w dzieciństwie, kiedy ojciec budował garaż? Spadłem z jego dachu na deskę z powbijanymi gwoździami. - Pewnie, że pamiętam. Pokaleczyłeś się wtedy nieźle. Myślałem, że mama zabije wtedy ojca za tę deskę, którą nieopatrznie zostawił. - Lepiej by było, żebym się wtedy zabił. Bo ten wypadek nie pozostał bez konsekwencji. A dowiedziałem się o tym dwa lata temu. Zacząłem mieć problemy, poszedłem więc do lekarza, od jednego badania do drugiego i w końcu się okazało, że ten konował, który mnie wtedy operował, schrzanił nieodwracalnie całą robotę i cześć. Trwały uraz obu jąder. Teraz rozumiesz, dlaczego nie cieszę się, że Diane jest w ciąży. Luke był załamany, ale ja nie czułem się dużo lepiej. Miałem wyrzuty sumienia wspominając ten jednorazowy wyskok z Diane, ale nawet mi do głowy nie przyszło, że mogę mieć coś wspólnego z jej ciążą. To był jeden szybki numerek! Diane musiała mieć widocznie jeszcze kogoś na boku. Starałem się pocieszyć brata, oczywiście nic mu z tych moich przemyśleń nie mówiąc, ale jak się później okazało, nie
bardzo mi się to udało. Luke pożegnał się z nami i wyszedł w przepastną noc. Zginął kilka godzin później. Policja uznała to za wypadek. Stwierdzono, że prawdopodobnie zasnął na sekundę. Ale Maju, ja nie jestem tego taki pewny! I żyję z tą świadomością już tyle lat. - Nie starałeś się dowiedzieć nigdy, czy jednak Diane nie nosiła wtedy twojego dziecka? – Nie. Byłem przekonany, że to nie moje. - To dlaczego teraz zmieniłeś zdanie? Dlaczego chcesz numer telefonu do Soni? - Wszystko za twoją sprawą. Zaczęłaś węszyć, szukać, wypytywać Lindę. Zastanawiałam się przez chwilę, czy mówił to z pretensją, czy z ulgą - I dzięki temu Linda mi w końcu powiedziała, że już po śmierci Luka, Diane była u matki i szukała pomocy. Musiała być wtedy w ciężkiej sytuacji i nie miała gdzie się udać. Nie mogę darować sobie, że nic o tym nie wiedziałem, a żadna z nich, ani mama, ani Linda nie powiedziała słowa. Luke już nie żył, ale jeszcze wtedy nie było za późno, żeby pomóc Diane. - Co chcesz teraz zrobić? - Spróbuje się skontaktować z tą Sonią i potem odszukać tę drugą dziewczynę z Nowego Yorku. Badania można zawsze wykonać, a jeśli są moimi córkami… Coraz częściej myślę, że jednak są. - Czy Linda wie o tym? O twoich zamiarach? - Tak, powiedziałem jej o wszystkim. Linda jest mądrą, dobrą kobietą. Była wzburzona i zaskoczona, ale minęło tyle lat i tyle razem w życiu przeszliśmy. Długo rozmawialiśmy i oboje wiemy, że muszę to sprawdzić, bo inaczej nigdy nie zaznam spokoju.
- Musisz sprawdzić, ale ja odnoszę wrażenie, że Evelyn specjalnie mnie tak poprowadziła i do ciebie i do Soni, żebyś odnalazł swoje córki. Czyli ona wie, że to są twoje dzieci. - Może i tak. Jedna rzecz mnie uderzyła, kiedy mi Linda opowiadała o tamtej rozmowie z mamą po wizycie Diane. - Co takiego? - Pytałem się o to kilka razy Lindy. Wprawdzie minęło trzydzieści lat i może nie pamiętać, albo sugerować się tym, co ja mówię, ale twierdzi, że powtórzyła mi dokładnie słowa mamy: „ Nie uwierzysz, co się dzisiaj zdarzyło. Przyjechała do mnie Diane i powiedziała, że jest w szóstym miesiącu ciąży. I że ojcem jest mój syn”. Rozumiesz, Maju? Diane nie powiedziała „ojcem jest Luke”. Powiedziała „twój syn”. Nie powiedziała, który syn, ale obie przyjęły, i mama i Linda, że chodzi o młodszego. - Boże, ależ namieszane. I jeden taki wyskok małżeński kosztował tyle ludzkiego nieszczęścia. Masz rację, że chcesz to naprawiać. I życzę ci tylko, żeby się udało. Przed wyjściem z restauracji podałam Markowi numer telefonu do Soni. Uścisnął mnie serdecznie i obiecał, że się odezwie. - Mam tylko nadzieję, że Luke do końca nie wiedział o moim epizodzie z Diane – powiedział na pożegnanie. - Prawdopodobnie nie, bo przecież wspomniał w tej ostatniej rozmowie z tobą, że dziecko, które się urodzi nie będzie Woyciechowskim. Nie myśl już o tym, nie wszystkie ścieżki można wyprostować, ale wyprostuj te, które jeszcze nie zarosły latami. . *
Alicja stała w poczekalni przylotów międzynarodowych lotniska, JFK. Już jakiś czas temu sprawdziła, że samolot z Toronto wylądował. Podeszła trochę bliżej automatycznych drzwi, bojąc się, że przeoczy kobietę, na którą czekała. Ludzie wychodzili tłumnie, ale nie było nikogo, kto by miał czerwoną wstążkę zawiązaną przy uchwycie walizki. Wczoraj ustaliły taki znak rozpoznawczy. Jeszcze cztery dni temu nie wiedziała o istnieniu tej kobiety, a dziś wypatruje jej, jak jedynej nadziei. Kolejna fala podróżnych. I nagle na wprost tuż przed Alicją pojawiła się znajoma, bliska twarz. Twarz Jackie. Jackie, jaką pamiętała sprzed choroby. Może miała trochę dłuższe włosy, niż Jackie kiedykolwiek nosiła. * Doktor Faren wszedł do pokoju chorej z wielce frasobliwą miną. Nie był pewny, czy może zrobić tak jak prosiły go o to te dwie kobiety. A właściwie, był pewny, że nie może, że nie powinien, ale…jeśli to mogło uratować życie tej dziewczynie. - Jak się masz Jackie? - Doktorze, żartujesz sobie ze mnie? Widzisz jak się mam. Czekam z niecierpliwością, kiedy to się skończy. Przestańcie mnie już męczyć, dajcie mi spokojnie umrzeć. - Oczywiście, kiedyś wszyscy umrzemy i nie ma od tego odwrotu, ale nie trzeba pomagać przeznaczeniu. Przyszedłem do ciebie z dobrą wiadomością. Znalazł się dawca. Ze świetną zgodnością. Zaczniemy od dziś przygotowywać cię do przeszczepu.
- Nie- jęknęła kobieta. Doktor popatrzał na nią bez słowa. - Nie? – powiedziała znowu z nadzieją. - Tak! Znalazł się dawca i masz bardzo duże szanse na to, że twój organizm nie odrzuci przeszczepu. - Aż boję się mieć nadzieję. - Jackie, nadzieję musisz mieć, bo to ci doda sił. A teraz one są potrzebne jak nigdy. Wiesz, że to jest jedyny ratunek. Wszystkie inne środki już wykorzystaliśmy. A dawca ma niewiarygodną zgodność, są naprawdę bardzo duże szanse. - Chciałabym poznać człowieka, dzięki któremu mam szansę na życie. - To niemożliwe. Dawcy są anonimowi. Takie są zasady. - Szkoda. * Powracającego do gabinetu doktora Ferena, powitały dwie pary pytających oczu. - I co? Zgodziła się? –zapytała szeptem Alicja. - Oczywiście, że się zgodziła. Przecież to jest jej jedyna szansa. - Dzięki Bogu – westchnęła Sonia. - O jednym wam moje panie muszę powiedzieć. Antygeny bliźniąt jednojajowych tak jak w tym przypadku, są identyczne. Jednak ta perfekcyjna identyczność niekiedy jest dużym utrudnieniem w leczeniu. Limfocyty T dawcy całkowicie akceptują również i antygeny nowotworowe, które pozostają na resztkowych komórkach zachowanych w organizmie biorcy. Bez uaktywnienia różnic w antygenach nie może dojść do korzystnego dla pacjenta efektu przeszczepu przeciwko
białaczce - Co to znaczy w normalnym języku, na litość boską? - Generalizując chory ma większe prawdopodobieństwo nawrotu choroby. - Och – jęknęła Alicja - Alicjo, myśl pozytywnie – powiedziała stanowczo Sonia. Nie po to odnalazłam Jackie, żeby ją zaraz stracić. Nie wierzę, że los może być tak okrutny. Doktor z uznaniem popatrzył na młodą kobietę.
Epilog Zdarzenia które po sobie następowały, miały niewątpliwie porządek chronologiczny, znany siłom wyższym. Ja niestety w tym temacie nie zostałam poinformowana ani przez postacie astralne, ani te z ziemskiego padołu. Ponieważ po moich szerokich i dogłębnych wyjaśnieniach nikt się do mnie nie dobijał o zwrot pamiętników i pierścionka, postanowiłam się dowiedzieć sama, kiedy w końcu będę mogła się pozbyć tych problematycznych skarbów. Zwłaszcza, że Rafał, wprawdzie uspokojony w kwestii ducha, nagabywał mnie co kilka dni kiedy się ich pozbędę, jakbym w domu przechowywała jakiś trefny towar. - Pozbądź się tego, bo jeszcze coś się stanie, ktoś ukradnie, albo dom się spali, czy zaleje go woda i wszystko zniszczeje. Wtedy nie odczepimy się od tego ducha do końca świata. - Więcej kataklizmów na chwilę obecną nie przewidujesz? - No przecież sama mówiłaś, że przed wojną była tu olbrzymia powódź. Może się znów zdarzyć. - Powódź była, ale naszego domu nie sięgnęła. Teraz tym bardziej. Rzeka od dawna jest uregulowana. A jeśli chodzi o pożar, to były dwa pożary nie tak dawno na naszej ulicy, może rok albo dwa temu. Więc limit pożarów mamy wyczerpany, zwłaszcza, że obydwa miały miejsce w tym samym domu. - Będę już spokojniejszy, kiedy tego w naszym domu nie będzie! - Jak według ciebie mam się tego pozbyć? Wyrzucić, czy oddać do Armii Zbawienia? - Oddaj im! Tym Woyciechowskim. Co do cholery, pierścionek z brylantem i nikt go nie chce?
- Bajka chce! - Bajce niech kupi Krzysiek. Za to, że go nie zdradziła w tym Toronto wtedy, kiedy pojechałyście udawać porucznika Colombo. - Tak rozumując, to mnie się też coś należy. Rafał popatrzył na mnie takim wzrokiem, że wolałam nie kontynuować. Umęczona jednak nagabywaniami męża, próbowałam coś zrobić. Najpierw zadzwoniłam na komórkę do Soni. A kiedy nie odebrała, tego samego dnia wieczorem zadzwoniłam na stacjonarny. Odebrał Scott i powiedział, że żona jest „wyjechana”. Na moje delikatne zapytania, udzielił odpowiedzi niejasnych i jakby pośpiesznych. Nie wie na jak długo. Początkowo dał mi do zrozumienia, że wyjazd jest związany z pracą, potem coś bąknął o przedłużającym się urlopie, w końcu zamilkł. Poczułam, że dalsze dopytywanie będzie w bardzo złym stylu. Przeprosiłam i zakończyłam rozmowę. Następnego późnego popołudnia zadzwoniłam do Lindy i Marka. Po grzecznościowych formułkach, zapytałam o Marka. - Męża nie ma w tej chwili, a poza tym jest ostatnio bardzo zajęty. Powiem mu, że dzwoniłaś. Kiedy znajdzie wolną chwilę, to oddzwoni. Krótko, chłodno i na temat. Jak nie ta sama Linda. Poczułam się spławiona. - Poobrażali się wszyscy na mnie, czy co? Ale za co? Oczywiście się domyślałam, gdzie mogła być Sonia i jakie ważne sprawy miał Mark, ale jeszcze nie widziałam powodu, żeby wściekać się na mnie. W końcu tego wszystkiego
dowiedzieli się ode mnie. Starałam się przestać o tym myśleć, ale oczywiście im bardziej się starałam, tym bardziej mi się to nie udawało. Nic nie mogłam z tym zrobić i zaczęło mi to przypominać Syzyfa i jego kamień. Któregoś słonecznego dnia w drugiej połowie kwietnia robiłam kopytka i nagle usłyszałam za sobą lekkie stęknięcie. Pomyślałam, że mi się wydawało, ale kiedy psy truchcikiem wybiegły z kuchni, już wiedziałam o co chodzi. Odwróciłam się i zobaczyłam ją. Nie siedziała na stole, jak za pierwszym razem, ani na krześle z nogą założoną na nogę. Stała w obłoczku nieodłącznej mgiełki, opierając się o moją lodówkę Nie miałam wątpliwości, że to Evelyn, ale jakaż zmieniona. Nie była to już młoda dziewczyna, ani piękna dojrzała kobieta, nie była to też elegancka starsza pani. Teraz widziałam bardzo zmęczoną staruszkę. - Tak prawdopodobnie wyglądała, kiedy umarła – pomyślałam. - Masz rację, tak wyglądałam w trumnie. - Zapomniałam, że grzebiesz w moich myślach jak w ulęgałkach. - Już nie będę. - Nie wierzę! - Tak, Maju! Jestem już bardzo zmęczona i chcę odejść. Nareszcie mogę. I przyszłam ci za to podziękować. - Za co? Jeszcze nic nie zrobiłam. - Zrobiłaś, moja droga, zrobiłaś! - Ale przecież cały czas mam ten pierścionek i pamiętniki. Nikomu nie oddałam i nawet nie wiem, której wnuczce to oddać. A oni się wcale o to nie pytają – poskarżyłam się żałośnie. - Przyjdzie moment, że będziesz wszystko wiedziała. I
pozbędziesz się tego, nie martw się. Jeszcze odrobina cierpliwości. Ale teraz chcę ci podziękować za to, co dla mnie uczyniłaś. I za trudy, jakie poniosłaś. Nigdy nie umiałam słuchać bez zażenowania wyrazów wdzięczności i teraz też nie było inaczej. - Jakie tam trudy. Przecież pomagałaś mi i dawałaś znaki. Bywałam czasami sfrustrowana, ale w sumie to była niezła przygoda. - Idę już i więcej cię nie będę niepokoić. A mężowi powiedz, żeby się nie obawiał, ja czuwam nad swoim domem. No, teraz waszym! Bądź w nim szczęśliwa. Z tymi słowami rozpłynęła się. Zrobiło mi się jakoś smętnie. Przyzwyczaiłam się do ducha, czy co? Głupio mi było pomyśleć, że więcej jej nie zobaczę. Przynajmniej na tym padole! * Rafał dotrzymał słowa, przyszedł czerwiec, a wraz z nim finał remontu naszego domu. Ta końcówka remontu pochłonęła mnie tak, że zapomniałam o całym świecie. I tym i tamtym! Byłam po uszy zanurzona w dekoracjach. W domu powstał sztab artystyczny i z Lucyną i Bajką, oraz z Kasią przez telefon prowadziłam narady nad kolorem i fakturą zasłon, dywanem, obrazami, lustrami i lampami, oraz wszelkimi drobiazgami, które z budynku tworzą dom. Wreszcie wszystko stało na swoim miejscu, okna błyszczały czystością, a ustrojone w śnieżnobiałe firanki i efektownie upięte zasłony, nadawały wnętrzom przytulny wygląd.
W sobotę odbyło się uroczyste otwarcie domu, czyli polska parapetówa. Wszyscy byli zaskoczeni, jak ten dom zmienił wygląd, a moja przecudowna łazienka zebrała zasłużone komplementy. - Kiedy pokazali mi ten dom na początku, zaraz po przeprowadzce, to od razu im powiedziałem, że są szaleńcami. Tyle forsy i roboty pakować w taką ruderę, która nigdy nie odzyska dawnej świetności. – głośno komentował Henryk, kolega Rafała. – Szacun, stary, zrobiłeś kawał roboty. I to dobrej roboty. Mój mąż pławił się w zasłużonej chwale. * W kilka dni po oblewaniu domu siedzieliśmy z Rafałem w ogródku, ciesząc się ciszą wokół i zapachem różnorodnego kwiecia, które wbrew moim zdolnościom ogrodniczym kwitło jak oszalałe. Czytałam książkę, a Rafał rozwiązywał krzyżówki. Psy leżały pod moim fotelem zmęczone niedawnym spacerem, Kicia rozciągnęła się jak długa w trawie. Wszyscy podskoczyliśmy na dźwięk telefonu, który zabrzmiał niespodziewanie ostro. Mąż odebrał, powiedział kilka słów po angielsku i podał mi słuchawkę. - Hallo? – powiedziałam pytająco. - Dobry wieczór, Maju. Jak się masz? – powiedział Mark. - Dobry wieczór – odpowiedziałam chłodno. Byłam zła na cały ród Woyciechowskich. Odwaliłam za nich całą czarną robotę i nawet nie usłyszałam słowa „dziękuję”. Usłyszałam od Evelyn, ale oczekiwałam, że albo Sonia, albo Mark się odezwą i
coś mi wytłumaczą. A tu nic! Trzy miesiące ciszy. O pierścionku i pamiętnikach też nikt nie pamiętał. - Maju, przepraszam, że nie odzywałem się tak długo. Masz prawo być na nas zła, ale kiedy usłyszysz, jakie były przyczyny naszego milczenia, z pewnością zrozumiesz. - Okay – mruknęłam, wcale nieprzekonana. Mark nie zwrócił uwagi na mój ton. - Dzwonię, żeby zaprosić was do nas na sobotę. Chcieliśmy wcześniej, ale z różnych powodów jest to najlepszy dzień. - Nas? Mnie i Bajkę? - Tak, ciebie i Bajkę, ale z mężami. Spojrzałam na Rafała i napotkałam jego pytający wzrok. Mogłam się jeszcze dąsać i pokazywać fochy, ale ciekawość wzięła górę. Wiedziałam, że w sobotę dowiemy się wszystkiego. - Dobrze, dziękujemy. Nie wiem, czy Bajka z mężem mają jakieś plany na sobotę, ale zaraz do niej zadzwonię. - W takim razie widzimy się za trzy dni. Powiedzmy o piątej po południu. - Tak, dziękuję. Zanim zadzwoniłam do Bajki, streściłam mężowi całą rozmowę. - Nareszcie poznam ludzi, przez których byłem zaniedbywany. I nie zapomnij wziąć ze sobą tych pamiętników i pierścionka. I niech to się wreszcie skończy! Czy my nie możemy żyć spokojnie, jak na stateczny dojrzałych ludzi przystało? - Hej, mów za siebie. Wcale nie czuję się stateczna. Stateczna to może być matrona. A ja czuję się młodo i cały czas mam chęć na odrobinę szaleństwa. - I za to też cię kocham. Albo mimo tego!
* - Obaj jesteście zabójczo przystojni – orzekła Bajka. Wystrojone w letnie kolorowe sukienki, ja i Bajka, spojrzałyśmy na naszych panów przed naciśnięciem dzwonka do domu Woyciechowskich. Mężowie prezentowali się świetnie. Rafał miał niebieską koszulkę w białą kratkę, a Krzyś zieloną. Też w kratkę. - No, gotowi? – zapytałam lekko drżącym głosem. Denerwowałam się przed tym spotkaniem, choć doprawdy nie wiedziałam dlaczego. - No, naciśnij wreszcie ten dzwonek – ponaglił mnie Rafał. W chwilę potem w drzwiach ukazała się uśmiechnięta Linda z nieodłączną Foxie. - Chodźcie, chodźcie czekamy na was. Serdecznie uścisnęła mnie i Bajkę. - Niech zgadnę, który mąż jest której? – roześmiała się lekko. Zastanawiałam się, skąd ta zmiana frontu. Przecież ostatnio rozmawiała ze mną lodowato. Foxie oczywiście musiała przywitać się z nami też i obwąchać naszych mężczyzn. Uznała chyba, że są nieszkodliwi i wprawiła w ruch swój puszysty ogon. Linda poprowadziła nas obok znanego już salonu, ale się tam nie zatrzymała. Skierowała się do podwójnych, zamkniętych obecnie drzwi w bliskim sąsiedztwie kuchni. Z tego, co pamiętałam z poprzedniej wizyty, było to pokój stołowy. Nie pomyliłam się. Linda otworzyła jednocześnie oba skrzydła drzwi.
W pierwszym chwili miałam wrażenie, że jest tam tłum nieznanych mi ludzi. Czułam na plecach oddech Rafała i słyszałam szept Bajki: - O Chryste! Ale już podbiegł do nas Mark a zaraz za nim rozpoznałam Sonię. Mark też nas uścisnął, przedstawił się naszym chłopcom. I zaraz potem wpadłam w objęcia Soni. - Powściekali się z tym ściskaniem. Przedtem nie wydawali mi się tacy wylewni - pomyślałam. Miałam chwilę na obejrzenie reszty goście, bo z tyłu za mną nastąpiły prezentacje i kolejne uściski. Nieznajomi stali w jednym gronie, całkiem blisko nas i wydawali się gotowi na nas rzucić, jeśli tylko tamci odejdą. Uśmiechnęłam się do nich niepewnie i wtedy zaczęłam rozpoznawać niektóre osoby. Scott, mąż Soni, trzymał dłonie na ramionach dwóch małych chłopców. Rozpoznałam w nich synów Soni i Scotta. Dalej zobaczyłam nieznajomą krótkowłosą kobietę, która stała w pobliżu…? Ależ tak! Sonia. Ale przecież Sonia stoi z tyłu, rozmawia z Krzysztofem. Więc to musi być amerykańska siostra Soni. Patrzyłam na nią jak zahipnotyzowana. Podobieństwo było nieprawdopodobne. Dziewczyna lekko się uśmiechnęła i ruszyła w moją stronę, a kiedy była blisko, Sonia pojawiła się koło nas i wzięła siostrę za rękę. - Maju, to jest Jackie, moja druga połówka, której mi brakowało przez całe życie, a którą dzięki tobie odnalazłam. - Sonia, to chyba wszystko zasługa pani Anieli? - Dzięki pani Anieli też, ale gdybyś nie była taka uparta i nie szukała jej konsekwentnie, nikt by się o niczym nie
dowiedział. - Wszystko zasługa Evelyn, to ona mnie motywowała. - Jak się masz Maju? – odezwała się ciepłym głosem Jackie. A potem i ona objęła mnie i długo trzymała w ramionach. Spojrzałam w jej oczy, kiedy mnie wyswobodziła z uścisku – były mokre. - Pozwól, że ci przedstawię Alicję, to moja przyjaciółka i partnerka życiowa. Za chwilę obejmowałam się również z Alicją. Głos Lindy przerwał czułości. - Moi drodzy, siadajcie do stołu. Już jesteśmy wszyscy, więc możemy zaczynać. Za godzinę miss Claire poda nam obiad, a tymczasem na stole są zimne przekąski. Mark kochanie, zajmij się drinkami. Siedziałam między Bajką a Rafałem, a naprzeciwko miałam obie siostry. Pod stołem poszukałam ręki męża i ścisnęłam ją nerwowo. - Spokojne, wszystko będzie dobrze – szepnął, prawie nie poruszając wargami. Pogłaskał mnie po wnętrzu dłoni. - Kochani moi, - odezwał się łamiącym ze wzruszenia głosem Mark - wypijmy najpierw za rodzinę. Nie ma większej wartości na świecie. Pamiętajcie o tym. Wszyscy podnieśli szklaneczki. Ja zażyczyłam sobie czystej whisky z lodem i teraz po umoczeniu ust poczułam ciepło i miłe rozluźnienie obejmujące ciało. Poczułam spokój. Rozejrzałam się po obecnych i dopiero teraz dostrzegłam kilka osób całkiem obcych. Prawdopodobnie dzieci Lindy i Marka. Julie i Dawid ze ślubnymi połówkami i dziećmi. Tymczasem Mark ciągnął dalej: - Nie wiem, kto powinien zacząć, bo historia ta ma kilka
wątków, każdy z nich ważny i dla wielu z nas zaczyna się w różnym miejscu. I geograficznym i czasowym. Ale ponieważ osobą, która to niejako rozpętała i doprowadziła do tego, że się tu dziś spotkaliśmy jest Maja, więc proszę ją żeby zaczęła pierwsza. Wyrwana znienacka do odpowiedzi w pierwszej chwili zamarłam, ale czując na sobie wzrok wszystkich zgromadzonych wokół stołu, opanowałam się szybko i po raz kolejny zaczęłam od początku moją opowieść. - Postanowiliśmy z mężem kupić dom… Opowiedziałam wszystko, nie wyłączając moich rozterek, pomocy i rozmów z Bajką czy komentarzy i wątpliwości mojego męża. Kiedy skończyłam, zapadła cisza i przysięgam, że czułam ducha Evelyn obecnego wśród nas. Mam nadzieję, że już jest tam gdzie powinna, wolna od ziemskich utrapień. - Wszyscy jesteśmy ci winni wdzięczność Maju. Mogłaś po prostu nic nie zrobić i zostawić sprawę tak, jak była. - I zadrzeć z twoją mamą?- zapytałam ze śmiechem. - No tak, zarówno na tym jak i na tamtym świecie lepiej z mamą nie zadzierać. Teraz pozwólcie, że ja powiem kilka słów, a potem oddam głos moim dwóm córkom. Tak, już wszyscy wiecie przecież, że Jackie i Sonia są moimi córkami. Ponad wszelką wątpliwość. Zrobiliśmy test DNA, żeby właśnie wykluczyć niepewność w tej sprawie. I test potwierdził moje ojcostwo. No cóż, lepiej późno niż wcale. Przez wszystkie lata po śmierci Luka dręczyła mnie myśl, że może popełnił samobójstwo, bo dowiedział się, że Diane jest w ciąży. Raz czy dwa przyszła mi do głowy myśl, że ciąża Diane może być skutkiem tego jednego wieczoru, kiedy odwoziłem ją do domu.
Odpędzałem od siebie to przypuszczenie, bo … no cóż, było mi tak wygodniej. Usprawiedliwiałem się sam przed sobą, że było to jeden, jedyny raz. Dziś wiem, że się myliłem. Wielu rzeczy nie mogę niestety zmienić, ani cofnąć. Nadal nie wiem, czy Luke popełnił samobójstwo, czy to był wypadek. Mam tylko nadzieję, że znalazł spokój tam, gdzie jest. Cokolwiek nie powiem, niczego nie zmieni, ani nie przywróci życia Lukowi i Diane, ani nie naprawi dzieciństwa Jackie i Soni. A jednak życie toczy się dalej i sprawmy, żeby toczyło się szczęśliwie dla naszej całej rodziny. Kocham was bardzo, moje wszystkie dzieci. W trakcie oracji Marka obserwowałam twarze zgromadzonych wokół stołu. Na wielu widać było wzruszenie, na ustach Julie błąkał się lekki uśmieszek, Jackie patrzyła przez cały czas w jeden punkt. - Dodam jeszcze tylko jedno: Lindo, dziękuję ci za tyle lat wspaniałego pożycia i za twoją wyrozumiałość. A teraz może któraś z was coś powie: Jackie, Sonia? - Moje dzieciństwo było raczej ponure - zaczęła Sonia. – Nie rozumiałam tego wtedy i miałam wrażenie, że mama zawsze wymagała ode mnie czegoś więcej, niż zrobiłam, a kiedy przeskakiwałam tę podniesioną poprzeczkę, to i tak nie była zadowolona. Miałam do niej przez całe życie żal o to, że nigdy nie mogłam jej zadowolić, nigdy nie mogłam zasłużyć na jej pochwałę za cokolwiek, co zawsze bardzo starałam się zrobić najlepiej, jak umiałam. Nie wiedziałam przecież, że ją samą dręczą demony przeszłości, że prawdopodobnie ma monstrualne wyrzuty sumienia, że oddała do adopcji jedną córkę. A może żałowała, że właśnie tę? Dziś boleję nad tym, że nigdy mi o tym nie powiedziała, że nie umiałyśmy ze sobą szczerze porozmawiać. Może żyłaby do tej pory, może zarówno moje
życie, jak i życie Jackie potoczyłoby się inaczej? Nie wiemy tego. Jedno jest pewne, jestem bardzo szczęśliwa, że odnalazłam siostrę i ojca, a wraz z nim całą olbrzymią rodzinę. I za to ci Maju dziękuję. Kiwnęłam głową w jej stronę z lekkim uśmiechem. Czułam się jak na akademii ku czci. Problem polegał na tym, że rzeczywiście wyglądało na to, że to spotkanie jest ku mojej czci. Nigdy nie czułam się dobrze, kiedy mnie chwalili lub okazywali nadmierną wdzięczność. Z ulgą powitałam miss Claire, wnoszącą wielki półmisek ze smakowicie pachnącym mięsem. Julie i Linda wstały i obie poszły do kuchni. W chwilę potem na stole pojawiły się surówki, ziemniaki, ryż i kolejny półmisek, tym razem z kurczakami. Dawid wyręczył ojca i zatroszczył się o drinki. Przy obiedzie wywiązała się ogólna rozmowa, zahaczająca jednak cały czas o temat główny. Krzyżowały się pytania, odpowiedzi, komentarze. Posiłek miał się ku końcowi, gdy Jackie, która jakiś czas temu odsunęła już talerz, powiedziała głośno: - Najbardziej obdarowana jestem ja. Bo nie dość, że odzyskałam rodzinę, co dla człowieka, który prawie od zawsze był sam, ma znaczenie przeogromne. Nie dość, że dowiedziałam się o swoich korzeniach, skąd pochodzę, gdzie i w jakiej rodzinie się urodziłam, to jeszcze dostałam dar najcenniejszy. Życie. W pokoju zrobiło się cicho, słowa Jackie wywołały pewną konsternację. - Gdyby wtedy nie odnalazła się moja siostra Sonia, już dziś bym nie żyła. Sonia odezwała się w najbardziej krytycznym momencie. Byłam chora na ostrą białaczkę szpikową, cały czas szukano dla mnie dawcy, ale wciąż nie było zgodności antygenów i czekałam już tylko na to kiedy śmierć mnie uwolni.
Doktor pojawił się jak na kpinę i powiedział, że mają dawcę. Chciałam mu się roześmiać w nos, ale zwyczajnie nie miałam siły. On też nie był przekonany, czy przy moim stanie przeszczep szpiku na wiele się zda. Mało pamiętam z tamtego okresu i myślę, że najlepiej opowiedzą wam o tym dwie konspiratorki - Sonia i Alicja. Obie kobiety uśmiechnęły się do siebie. - Mów, Alicjo – powiedziała Sonia do kobiety siedzącej obok Jackie. - Nie umiem powiedzieć, czy telefon Soni był odpowiedzią na moją awanturę, jaką zrobiłam Bogu za to, że przez całe życie tak doświadcza Jackie i zsyła na nią tyle, że można by tym obdarzyć co najmniej pięć osób. A może i więcej. Ja ten telefon uważam za cud. Choć przedtem nie wierzyłam za bardzo ani w Boga, ani w cuda. Sonia zadzwoniła, zadała mi kilka pytań, a potem oświadczyła, że w takim razie jest bliźniaczką Jackie. W pierwszej chwili pomyślałam, że to jakaś naciągaczka, która dowiedziała się o chorobie Jackie i chce zarobić na naszym nieszczęściu. Ale ona zostawiła numer telefonu i po dłuższym namyśle zadzwoniłam pod ten numer jeszcze tego samego dnia. Zwątpiłam znowu, bo ta kobieta zaczęła coś mówić o duchu i o przekazach astralnych, więc pomyślałam, że mam do czynienia z wariatką. Ona widać to wyczuła, bo zaprzeczyła, zanim zdążyłam zarzucić jej szaleństwo. Powiedziałam jej o chorobie Jackie, bo nie miałyśmy już nic więcej do stracenia. Jackie, moja kochana Jackie umierała, a ja nie mogłam nic zrobić. Sonia wypytała mnie o wszystko, poprosiła o kontakt do lekarza. Powiedziała też, że nic nie dzieje się przypadkiem. Zadzwoniła następnego dnia i zawiadomiła mnie, że już wszystko załatwiła. Jutro idzie na pobranie krwi na zgodność. A za trzy dni była w Nowym Jorku. Pozostawała jeszcze jedna sprawa. Jak przekonać
do tego Jackie? Kiedyś wspomniałam jej o tym, że może odszukam jej biologiczną matkę i jej rodzinę. Powiedziała mi wtedy, że woli umrzeć, niż ją o coś poprosić. Raz już ją odrzuciła, to wystarczy. Drugi raz nie będzie się narażać. Wiedziałam, że jej nie przekonam. Naradziłyśmy się z Sonią już na lotnisku. Postanowiłyśmy jej nic nie mówić. Trzeba było jeszcze namówić lekarza do naszego spisku. Właściwie nawet nie do spisku, bo znalazł się dawca, a że tym dawcą była osoba tak bardzo podobna do pacjentki to co? Zdarzają się sobowtóry. Doctor Feren to wspaniały człowiek, mądry i życiowy. Doskonale wie, że nie zawsze można się kierować przepisami, zwłaszcza, kiedy w grę wchodzi ludzkie życie. Z naszych słów wywnioskował, że Sonia jest bliźniaczką Jackie, ale też zrozumiał w lot, że nie należy tego pacjentce mówić. Nie tylko dlatego, że jest bardzo słaba i taki wstrząs jak siostra bliźniaczka, może ją zabić, ale też dlatego, że jest uparta jak osioł i może się na przeszczep nie zgodzić. Liczyliśmy się oczywiście z tym, że Jackie może nie przeżyć, szpik mógł być zbyt zgodny, organizm Jackie był bardzo wycieńczony, więc mogło się zdarzyć wszystko. Ale jeszcze przed przeszczepem, nagadałam jej odpowiednio. Kazałam jej walczyć, powiedziałam, że na nią czekam. Nie wiem czy słyszała, ale zachowała się jakby słyszała. Wyzdrowiała w dość szybkim tempie po przeszczepie. - Mówiłam ci, że słyszałam wszystko. Byłaś taka groźna, że nie miałam odwagi nie wyzdrowieć. Obie kobiety chwilę patrzyły sobie w oczy i miałam wrażenie, że powietrze zafalowało miłością, tak intensywne były ich spojrzenia i pewnie równie intensywne i mocne uczucie, które je połączyło. - W kilka dni po śmierci ojca - podjęła po chwili Jackie -
dowiedziałam się o adopcji. Wtedy zawalił mi się świat po raz pierwszy. Adoptowani rodzice byli zimni, nieprzystępni, nieczuli. Nie wiem, czy wtedy poczułam ulgę, że nie łączą mnie z nimi więzy krwi, czy strach, że teraz nie mam nikogo, choć praktycznie to i przedtem nie miałam. Niewątpliwie zatrzęsła się pode mną ziemia. Ale był przy mnie Brandon. Od wczesnej młodości mój jedyny przyjaciel, a potem wielka miłość. Mieliśmy kilka lat szczęśliwych, planowaliśmy ślub, ale przyszedł jedenasty września i Brandon właśnie znajdował się w północnej wieży WTC. Wraz z jego śmiercią umarłam i ja. Obojętne mi było, co się dalej ze mną stanie. Nie będę wam opowiadać o latach narkotycznego odrętwienia, upodlenia, jakiego człowiek nie może sobie wyobrazić, dopóki sam go nie doświadczy. Ale widać nie był to czas na mnie, bo z ulicy trafiłam do szpitala, a stamtąd na odwyk. Zaczęłam życie od początku, otworzyłam klub gimnastyczny i poznałam Alicję. Nigdy nie myślałam, że mogę jeszcze raz w życiu znaleźć miłość. I uwierzyłam, że znów mogę być szczęśliwa. Aż do momentu, kiedy dowiedziałam się, że mam ostrą białaczkę szpikową. Nie miałam siły już o nic walczyć. Chciałam tylko, żeby się wszystko skończyło, żebym nie musiała patrzeć na rozpacz w oczach Alicji, która ze wszystkich sił starała się nie pokazywać tego, co działo się w jej sercu. Uśmiechała się do mnie, mówiła pogodnym głosem, ale ja przecież wiedziałam. - Doktor Feren powiedział mi o znalezieniu dawcy, a ja pomyślałam, „ jakże okrutnie ironiczny jest los, że podaje ci rękę wtedy, kiedy już jest za późno”. Poddałam się przeszczepowi przekonana, że to jest ostatni mój zabieg na tym padole. Jackie mówiła spokojnie, jakby cała sprawa dotyczyła kogoś innego. W pomieszczeniu panowała cisza, a ja nie mogłam powstrzymać łez. Nagle z boku usłyszałam, jak ktoś
pociąga nosem. Spojrzałam na Bajkę. No tak, też ryczała. Obrzuciłam wzrokiem twarze siedzących, prawie wszyscy mieli wilgotne oczy. No, może oprócz Dawida i jego żony. Linda wstała i wycierając oczy chusteczką podeszła do Jackie i objęła ją z tyłu za ramiona. - Odpocznij na chwilę kochanie. Potrzebne to jest i tobie i nam. Jackie oddała uścisk żonie ojca i powiedziała z uśmiechem: - Ale Lindo, teraz właśnie zaczyna się część najszczęśliwsza. Bo oto, kiedy nabrałam już trochę siły, Alicja powiedziała, że chce żebym kogoś poznała. Byłam przekonana, że chodzi o jakąś chorą, która dawniej przeszła przez podobne doświadczenia jak ja i teraz przyszła mnie wesprzeć i podnieść na duchu. To jest znana praktyka w wielu poważnych chorobach. Jackie przerwała i wzięła za rękę swoją bliźniaczkę. - Ale kiedy Sonia weszła do pokoju, miałam wrażenie, jakbym spojrzała w lustro. Oczywiście ja byłam po chorobie i to było widać na mojej twarzy, ale i tak byłyśmy niemal identyczne. Już wiedziałam. Czułam, jakby otworzyły się przede mną ogromne drzwi. Opowiadania i wyjaśnienia przyszły potem, ale kiedy się objęłyśmy, to miałam wrażenie, że nareszcie jestem kompletna. Cała! - I ja. I ja też – dodała Sonia. - Dopiero wtedy to zrozumiałam. Zapadła cisza, jakby każdy przetrawiał w sobie to, co usłyszał, czy sposobił się do zabrania głosu. Wiadomość o chorobie Jackie i oddaniu szpiku przez Sonię, w naprawdę ostatniej chwili, była szokiem również dla mnie. - Teraz rozumiem, co ona miała na myśli mówiąc, że czasu jest coraz mniej - powiedziałam w myślach. To znaczy miałam
zamiar w myślach, ale okazało się, że jednak na głos. I po angielsku. Wszystkie głowy zwróciły się w moją stronę. W niemym oczekiwaniu. - No tak, - powiedziałam już świadomie i nieco zeźlona. – Od początku mnie poganiała i mówiła, że czas ucieka. Ale gdyby powiedziała uczciwie, o co chodzi, że Jackie jest chora i czeka na ratunek od siostry, to inaczej poprowadziłabym całą sprawę. - Moja żona, detektyw – starał się obrócić w żart moją irytację Rafał. Zawsze tak było, mój zapalnik włączał się znienacka na czyjąś bezmyślność, czy głupotę i reagowałam z wrodzoną sobie otwartością, mówiąc, co o tym myślę. Rafał natomiast łagodził sprawę, obracając wszystko w żart, lub opowiadając jakąś anegdotkę na ten temat. Zwykle wkurzał mnie tym bardziej, bo czułam się, jakby przepraszał za niegrzeczne pięcioletnie dziecko. Teraz jednak nie dałam sobie przerwać. - O Evelyn mówię, gdybyście mieli wątpliwości. - Może nie mogła – odezwała się po raz pierwszy Bajka, powtarzając mi dokładnie te same słowa, którymi ja jej odpowiedziałam na podobne pytanie, kilka miesięcy temu. – Przecież nie wiemy jak tam, na górze jest. Gdyby to było takie proste, od razu zwróciłaby się do syna, czy do którejś wnuczki. Popatrzyłam na koleżankę w zamyśleniu. Po czym zadałam pytanie, które mnie nurtowało od samego początku. - Tylko powiedzcie mi teraz, której wnuczce ja mam oddać ten pierścionek? Położyłam przedmiot zagadnienia na środku stołu. Zachodzące słońce rzuciło promień przez okno i pierścionek zalśnił całą gamą barw.
- Boże, jaki piękny – westchnęła cicho Julie, biorąc go do ręki i wkładając na palec. - I pamiętniki – dodałam po chwili, ale nikt oprócz Marka nie zwrócił na mnie uwagi. Pierścionek krążył z rąk do rąk. - Myślę, że pamiętniki mogą zostać u mnie. Dziewczęta i Dawid, jeśli będą mieli ochotę, to je przeczytają. A ja chciałbym mieć coś tak osobistego po mamie. Oczywiście opowiem o tym Sophie, ale nie myślę, żeby miała coś przeciwko temu, jeśli zostaną u mnie. Kiwnęłam zgodnie głową. Nie będę się w to zagłębiać. Niech Woyciechowscy rozwiążą sobie sami ten problem. - Maju, nie wiem, jak ci dziękować! Dzięki tobie odzyskałem dwie wspaniałe, mądre córki, a wraz z nimi i ich rodziny. - Mark, jestem szczęśliwa, że mogłam pomóc i że zdążyłam na czas – powiedziałam, jednocześnie przyglądając się jak, pierścionek obiega pokój. Drogocenne cacko minęło już Sonię i Jackie i teraz oglądała je Linda. Jackie nachyliła się do Soni i coś szeptały między sobą. Sonia kilka razy kiwnęła głową. Pod stołem trąciłam Bajkę w nogę. Spojrzała na mnie. - Co one kombinują? - spytałam po polsku prawie nie poruszając ustami. - Może jednak dostaniesz ten drobiazg. - Weź, przestań! Wcale nie marzę o opływaniu w diamenty. - Dziewczyny, uspokójcie się – wtrącił Krzyś. Był też czas po temu, bo wszystkie oczy zwróciły się znów na mnie. Synowa Lindy i Marka wstała i przyniosła pierścionek z powrotem do mnie. Zakłopotana popatrzyłam na bliźniaczki i już otworzyłam
usta, żeby coś powiedzieć, kiedy odezwała się Jackie; - Doszłyśmy z Sonią do wniosku, że pierścionek był tylko symbolem, a właściwie pretekstem do szukania nas. Babcia Evelyn specjalnie powiedziała „oddaj go mojej wnuczce”, bo wiedziała, że będziesz szukać tej wnuczki, dopóki nie przekonasz się, że to ta właściwa, Maju. I że tym sposobem trafisz na nas. Zarówno dla mnie jak i dla Soni najważniejsze jest to, że znalazłyśmy ojca, siostrę, brata, całą rodzinę, o której przedtem nawet nie marzyłyśmy. I dlatego zdecydowałyśmy, że pierścionek powinna dostać najstarsza wnuczka babci Evelyn i nasza najstarsza siostra, Julie. Wśród zamieszania, które wybuchło, ochów i achów, zachwytów i podziękowań, przekazałam pierścionek Julie. Uściskała mnie, niewiadomo dlaczego pierwszą, a potem bliźniaczki. Jakkolwiek czułam ulgę, że już pozbyłam się tego kłopotliwego depozytu, to byłam również lekko zawiedziona. Nie dlatego, broń Boże, że pierścionek nie został u mnie, ale dlatego, że uważałam, że powinien pozostać u którejś z bliźniaczek. Julie z jakichś nieznanych mi powodów nie wzbudziła we mnie sympatii takiej, jaką czułam do córek Diane. No, ale decyzja nie należała do mnie. Ja byłam szczęśliwa, że już mogę zacząć żyć normalnie w moim ślicznym, wyremontowanym domu. Mruknęłam po cichu. – Ja chcę już do domu. - Ja też - odmruknął Rafał. Ale nie od razu nam się to udało. Była jeszcze kawa i ciasto, więc nie wypadało wychodzić. Potoczyła się ogólna rozmowa przy stole. Czekałam na niewielką przerwę w konwersacji i kiedy nastąpiła, wykorzystałam ten moment. Wstałam, dziękując za miłe popołudnie.
Kto by pomyślał, że ci Woyciechowscy tacy skłonni do przytulanek i uścisków? Zostało im to chyba po polskich przodkach. Bliźniaczki odprowadziły nas do drzwi i jeszcze raz dziękowały. - Bądźcie szczęśliwe, dziewczyny – powiedziałam obejmując je za szyję. – Najwyższy czas na to. Podwieźliśmy Bajkę i Krzysia i po chwili parkowaliśmy na naszym podjeździe. Psy rzuciły się na nas z radosnym szczekaniem. W domu panował przyjemny chłód. Na zewnątrz, mimo wieczoru, morderczy upał wcale nie zelżał, więc wejście do chłodnego pomieszczenia sprawiło nam prawdziwą ulgę. - Jak to dobrze, że pozbyliśmy się tego pierścionka z domu. Nie mogłem spokojnie spać, od kiedy mi go pokazałaś. Cudownie wiedzieć, że już ta twoja Evelyn nie będzie nas odwiedzać – westchnął mój mąż, zapalając na schodach światło. Zabłysnęło i zgasło. - Mańcia - powiedział Rafał niepewnie. - No co Mańcia? Pewnie żarówka się przepaliła. - Wszystkie cztery naraz? - No, może? Przecież tak się może zdarzyć. - Ja nie wiem, ale ty sobie z nią porozmawiaj, bo naprawdę wystawimy ten dom na sprzedaż. Ja z duchem nie będę mieszkał! - Oj, nie przesadzaj. Prawdopodobnie Evelyn dała nam tylko znak, że czuwa nad nami i że cieszy się, że wszystko dobrze się skończyło. - Nie jestem pewny… Zamknęłam mu usta pocałunkiem. - Rafałku, - mruknęłam jak kotka – idziemy do wanny?
Mąż nawet nie zauważył, że oświetlenie na schodach znów działało. Zajęty był uwalnianiem mnie z sukienki. Podążyłam za nim. Na samej górze zatrzymałam się i szepnęłam: - Żegnaj Evelyn. Brązowy żyrandol w kształcie pająka pod sufitem zamigotał kilka razy i pozostał zapalony. Poczułam się spokojna, szczęśliwa. - Życie jest piękne – pomyślałam.
Koniec Windsor, styczeń 2015