Guy N. Smith Fobia Tytuł oryginału Phobia Przełożył Przemysław Panek
Frankowi Norulakowi — przyjacielowi i wielbicielo...
10 downloads
17 Views
808KB Size
Guy N. Smith Fobia Tytuł oryginału Phobia Przełożył Przemysław Panek
Frankowi Norulakowi — przyjacielowi i wielbicielowi tę książkę poświęcam
Dom budził w niej grozę, mimo że przebywała w nim wielokrotnie i do dziś nie wydawał się takim. Nawet jeszcze pięć minut temu nie robił takiego wrażenia. Dopiero teraz, całkiem nagle. Leah Strike poczuła, że przechodzi ją dreszcz. Na dworze było jednak ciepło i grzało przyjemne letnie słońce. Pod bawełnianą sukienką poczuła ciarki. Za każdym razem, gdy wstrząsał nią kolejny dreszcz, na jej ciele natychmiast pojawiała się gęsia skóra. Przez chwilę chciała zawrócić i uciec. W końcu jednak, z niemałym wysiłkiem, opanowała się. Lecz dziwne uczucie nie znikało. Wciąż czaiło się gdzieś w zakamarkach jej umysłu. Wydawało się, że jest to raczej niepokój niż strach. Rodzaj niewyrażalnego poruszenia. Zrobiło się jej niedobrze i obawiała się, że zemdleje, więc usiadła na niskim murku i pochyliła do przodu. Wciąż jednak nie opuszczały jej natrętne, niepokojące myśli. Prawie ze strachem spoglądała na dom stojący po przeciwnej stronie ulicy. Była wysoką blondynką. Mogła być atrakcyjna, gdyby nie jej zdecydowana niechęć do używania kosmetyków. Miała 35 lat i dobry makijaż mógłby ukryć kilka zmarszczek biegnących przez jej twarz. Wizyta u fryzjera pomogłaby tchnąć nieco życia w opadające na kołnierz długie kosmyki włosów. Nawet niewielki uśmiech dodałby jej uroku. Śmiała się jednak rzadko. Życie stawało się dla niej powoli kieratem codziennych, rutynowych obowiązków gotowania, sprzątania i prania dla męża i trojga dzieci. Wymagająca posłuszeństwa, bezcelowa rola żony i matki w monotonnym życiu rodzinnym odcisnęła na niej swe piętno. Zmrużyła oczy w jasnym popołudniowym słońcu, zmuszając się, aby spojrzeć jeszcze raz na drugą stronę. Na ulicy stała wysoka furgonetka, służąca do przeprowadzek, która częściowo przesłaniała dom numer trzynaście. Do tej pory nie wierzyła w przesądy. Znów zadrżała.
Był to typowy dom szeregowy, jakich wiele można było spotkać w południowych dzielnicach Londynu. Nie różnił się niczym od co najmniej pięćdziesięciu podobnych domów, stojących po obu stronach ulicy. Wszystkie takie same jak przy następnej przecznicy. Każdy przylegał do swego poprzednika i tworzyły razem jeden ciąg. Były w zupełnie przyzwoitym stanie, mimo że zostały wybudowane jeszcze przed wojną, aby zaspokoić zapotrzebowanie istniejące wówczas wśród ludności, której wciąż przybywało. W 1935 roku taki dom kosztował siedemset pięćdziesiąt funtów, w 1989 — sto dwadzieścia pięć tysięcy. Wyglądały jak identyczne, poustawiane w rzędzie pudełka. Nie miały żadnych dodatkowych pomieszczeń, z wyjątkiem przybudówki z półokrągłymi oknami. Podłoga pokryta była kamienną posadzką. Nie było tu nic, co pozwoliłoby wywyższać się właścicielom takiej posesji nad swymi sąsiadami. Wszystko było identyczne. Każdy z tych domków posiadał na zewnątrz niewielki, prawie jak chusteczka do nosa, skrawek ogródka. Przed frontowymi drzwiami znajdował się niewielki klomb. Panowały brud i ciasnota. Niechlujne otoczenie i sam dom, budzący klau-strofobiczny lęk, nie były zachęcające. „Wszystko zależy od tego, czego oczekuje się od życia — pomyślała Leah. — Zawsze można gdzieś mieszkać." Nowy nabytek szybko nabiera wartości w oczach właściciela, toteż zaczęła przekonywać się, że nie zrobiła złego interesu. Poza tym planowali, że za rok lub dwa postarają się zmienić mieszkanie. John obiecał jej to. Na razie musieli jednak oswoić się z tym miejscem. Dom w Chiswick był bardzo podobny, prawie identyczny. Niewątpliwie był nowocześniejszy, jasny, przewiewny, ale za to ciaśniejszy. Leah przypomniała sobie plac zabaw, na który często spoglądała, porośnięty zaniedbaną i bujną trawą, zasypany bezładnie porozrzucanymi śmieciami. Każdy szczegół był tam brzydki i nieprzyjemny dla oka, ale nie przerażający i budzący grozę, tak jak tu. Leah cieszyłaby się, gdyby mogła zostać tam i pomieszkać jeszcze przez rok albo dwa. Było to jednak niemożliwe. Nie mieli wyboru; bank udzielał kredytu tylko w przypadku natychmiastowej przeprowadzki.
8
Spłata kredytu była dla nich poważnym obciążeniem, mimo że podniosły im się zarobki. John mówił, że należy patrzeć w przyszłość i myśleć rozwojowo. Być może nawet sam wierzył w to, co mówił. Być płatnikiem dużych kredytów oznaczało zwykle wysoki status materialny. W przypadku Johna i Leah Strike były to jednak tylko pozory. Zresztą i tak nikt z ich znajomych nie zwróciłby na to szczególnej uwagi i nie pomyślałby o nich jak o bogaczach. Banki londyńskie były duże i zinstytucjonalizowane, nie tak jak te prowincjonalne, gdzie można było wyrobić sobie pozycję, biorąc udział w kilku lekcjach golfa - organizowanych przez miejscowy klub. Bank nie pozwolił Johnowi nawet na dzień zwłoki przy opuszczaniu poprzedniego mieszkania. Wszystkie obowiązki spadły więc na Leah. Całą odpowiedzialność za przeprowadzkę złożyła jednak
na robotników. „Jeśli coś nie będzie się podobało Johnowi, to już sam przestawi to sobie później — pomyślała.— Niech wreszcie sam zajmie się tymi przeklętymi sprawami." Poczuła się lepiej. Przytrzymując się ściany, wstała i utrzymała się o własnych siłach. Dom wyglądał, jak gdyby był zupełnie opuszczony i wymarły. Nic nadzwyczajnego. To chyba odrapane ściany i źle położona farba robiły niedobre wrażenie. Leah pomyślała, że jej obawy są zupełnie bezpodstawne i wszystko, o czym do tej pory myślała, jest tylko wytworem zmęczonej stresem wyobraźni i umysłu, który, wyczerpany nagłym wstrząsem, nie mógł przystosować się do nowego miejsca. Powinna teraz wejść do środka i zobaczyć, co dzieje się z dziećmi. Jej córeczka Sara ustawiała w swej nowej sypialni przedmioty i meble. Na jej piegowatej twarzy malował się wyraz zacietrzewienia i determinacji. Jak na swoje trzynaście lat była nad wiek dojrzałą dziewczynką. Dwa tygodnie temu kupiła sobie swój pierwszy stanik i była z tego powodu bardzo dumna. Leah zauważyła niedawno, że jej córka używa tuszu i szminki, której odcień był zbyt ciemny, sprawiając, iż dziewczynka wyglądała na przedwcześnie dojrzałą. Mimo wszystko matka nie zamierzała robić jej z tego powoduawantury. Przynajmniej jeszcze nie teraz. John powiedział, że ich córka powinna się malować i używać kosmetyków, ponieważ jej rówieśniczki w szkole dawno to robią. „Jeśli będziemy usiłowali nakłonić ją, aby robiła inaczej, będzie czuła się gorsza od swych koleżanek." Leah obserwowała dorastające szybko w dzisiejszych czasach młode dziewczęta, które wyglądały mocno ponad swój rzeczywisty wiek. To właśnie dlatego tak wiele z nich wpadało w kłopoty. Leah czuła się winna i w żaden sposób nie mogła się od tego uczucia uwolnić. Zaszła w ciążę przed ślubem. Teraz zamierzała wyznać to swej córce. Trudno było nawet winić o to Johna. Aby począć dziecko, potrzeba dwojga ludzi. — Wszystko w porządku, Saro? — Głos matki był zmęczony i napięty, jakby miała do powiedzenia coś niesłychanie ważnego. — Tak, mamo. — Gdzie są chłopcy? — Chyba w ogrodzie. O Boże! Ogród wyglądał jak sterta śmieci. Leah stała w drzwiach balkonowych i patrzyła przez nie na ogród. Miał przypuszczalnie dwadzieścia na dziesięć metrów. Można było pomyśleć, że poprzedni właściciele mieli sporo kłopotu z
utrzymaniem tego skrawka ziemi w porządku. Sam bawił się piłką wśród zwalonych stert gruzu i chwastów. Kopał swą nową zabawkę, którą kupił za własne oszczędności odłożone z kieszonkowego. Piłka odbijała się od rachitycznego płotu, a wtedy dziewięcioletni chłopiec zawracał jej bieg kopniakiem, aby znów uderzała o sypiące się ogrodzenie, którego poszczególne części jęczały i zgrzytały niemiłosiernie. Mały Ben ruszył za piłką, mrucząc pod nosem z zadowolenia, ale Sam natychmiast zaczął okładać go pięściami, przyciskając do rozpadającej się, starej ogrodowej altany. Ben piszczał przeraźliwie, zły i wystraszony. — Sam! — Leah krzyknęła z całej siły. Jej głos zabrzmiał ostro, przenikliwie, prawie histerycznie. — Słucham, mamo? — Sam podniósł piłkę z ziemi i trzymał ją blisko rozcapierzonych rąk swego młodszego brata. 10 — Sam, daj mu się też pobawić. — Przecież daję. — Nieprawda. Robisz wszystko, aby nie mógł złapać piłki. Ben krzyczał z wściekłości, podskakując i rzucając się na ziemię, po czym zaczął płakać. — Najlepiej będzie, jeśli wrócicie do domu, obaj. „O Boże! Oni znów się kłócą — pomyślała zdesperowana. — Może rzeczywiście lepiej zostawić ich w ogrodzie. Jeśli już mają się kłócić, to niech to robią na dworze." — Kończcie zabawę. Zaraz będzie herbata. — Nie jestem głodny, mamo.
Leah westchnęła. Nie łatwo było oderwać chłopców od zabawy. — Na sąsiedniej ulicy jest sklep rybny i frytkarnia. Może chcecie zjeść do herbaty trochę frytek? — O, tak!!! — Sam wpadł na pomysł. — Chciałbym ciastko rybne, mamo. Proszę. — Dobrze, ale dopiero za jakieś dwadzieścia minut. Leah zręcznie rozładowała sytuację. Nawet Ben przestał płakać. — A teraz chodźcie się umyć. Sam, jesteś strasznie umorusany. Bena też nie ominie kąpiel. Później porozmawiamy o frytkach. „I jeśli John , gdy wróci do domu, będzie miał ochotę pójść po porcję również dla siebie." Entuzjazm Bena dla frytek skończył się po zjedzeniu pierwszych sześciu. Rzucił wtedy jedną z nich w Sama. — Ben, przestań! — Leah starała się nie krzyczeć i powstrzymać chęć wymierzenia swemu trzyletniemu synowi solidnego klapsa, gdy ten z rozmysłem rzucił na podłogę kilka frytek. Chłopczyk był przemęczony. Pomyślała, że prawdopodobnie nie będzie mógł zasnąć w nowym miejscu i znajdzie się w nocy między nią a Johnem, a na koniec pewnie zmoczy łóżko do granic przyzwoitości. — Ben, dlaczego nie bawisz się swoimi klockami? — Nie chce mi się. 11 Było to akurat na rękę Leah, gdyż nie pamiętała ani trochę, w który karton zapakowała klocki swego syna. — Dobrze, możecie zejść na dół, tylko bez żadnych bijatyk. Słyszeliście? Sam? Chłopcy działali jej na nerwy. Przez ostatni tydzień, to jest od czasu, gdy
skończyły się zajęcia w szkole, nie robili nic innego, jak tylko kłócili się ze sobą i bili. Sam powinien wiedzieć, że nie należy bić słabszych. Stawał się powoli osiłkiem wyżywającym się na swym młodszym bracie. — Dobrze, mamo. — Jeśli tylko zobaczę, że się bijecie, pójdziecie prosto do łóżka. Obaj! Słyszeliście? Skinęli głowami, ale Leah wiedziała, że nie zmusi malców do posłuszeństwa. Wysłanie ich do łóżek nie było wyjściem — zaczęliby okładać się pięściami w sypialni na piętrze. Sara przebywała wciąż w swym pokoju, prawdopodobnie przypinając niebieskimi pinezkami do wszystkich ścian plakaty i fotografie znanych zespołów i piosenkarzy. Leah stwierdziła, że nic nie jest w stanie polepszyć wyglądu tego pokoju i ozdobić go. Graftonowie musieli żyć jak świnie i z pewnością byli szczęśliwi, doprowadzając to miejsce do stanu ruiny. Tylko dlatego John mógł utargować cały tysiąc u dzielnicowego agenta mieszkaniowego. Leah była zadowolona, że nie miała okazji nigdy spotkać się z poprzednimi lokatorami domu pod numerem trzynastym. Chłopcy byli na zewnątrz i bawili się piłką. Przez chwilę wydawało się, że Sam był całkiem zadowolony, pozwalając Benowi kopać swoją piłkę. Gdyby nie różnica wieku, obaj chłopcy mogliby uchodzić za bliźniaków. Mieli ciemną, oliwkową skórę Johna i tak jak on czarne pokręcone włosy i silną, zgrabną budowę. Byli przystojni jak ich ojciec. Nie było wątpliwości, że w przyszłości będą zaliczać bez trudu dziewczyny, tak jak robił to ich ojciec. Leah stwierdziła to z niesmakiem.
Usłyszała zbliżający się i zatrzymujący pod domem samochód. Podeszła do okna. Jasnoczerwony suzuki manewrował na ulicy. Jego lśniąca karoseria połyskiwała w świetle zacho12 dzącego słońca jak nawoskowana skorupa żółwia. Kierowca próbował wcisnąć się w niewielką przestrzeń, aby zaparkować. Zatrzymał się dosłownie cal od stojącego za nim zielonego golfa i wyłączył silnik. John był w domu. — O! —John Strike przyjrzał się stojącemu na podłodze rzędowi kartonów i skrzynek. — Wszystko w porządku? — Myślę, że tak. — Leah wyczuła w głosie męża nutkę krytycyzmu. Kartony nie były jeszcze rozpakowane. — Nie wiedziałam... Ostatnią naszą przeprowadzką zajmowałeś się sam. — To potrwa najwyżej dzień albo dwa. — Rozejrzał się wokół, szukając wieszaka na swoją marynarkę, która zwisała mu luźno na ramieniu. W końcu ułożył ją na jednym z kartonów. — O Boże! Co za ruch! Pierwszy i ostatni raz jadę do pracy dżipem. Nie zrobiłem dziś nic poza tym, że pojechałem do Chiswick po resztę rzeczy. Jest coś do zjedzenia? W ogrodzie Sam i Ben rozpoczęli właśnie następną kłótnię. Na szczęście dzieci spały. Zanim oboje z Johnem położyli się do łóżka, Leah jeszcze raz sprawdziła, czy wszystko jest w porządku. Pokój Sary przypominał sklep z płytami. Zdjęcia „Police" i Michaela Jacksona zasłaniały postrzępioną, brudną i ponadgryzaną przez robaki tapetę. Sam zaczął właśnie rozwieszać plakaty słynnych piłkarzy, wyrwane ze środkowych stron magazynów piłkarskich. Jutro
będzie musiała znaleźć coś do przyklejenia dla Bena, aby nie czuł się gorszy. Delikatnie zamknęła drzwi małej sypialni i stąpając na palcach, odeszła po cichu. John był już w łóżku. Siedział, czytając egzemplarz „Today", pogrążony w swym ulubionym cyklu artykułów o człowieku, który zrobił milion, zaczynając od zera. Trzymał swego dżipa przed domem i polerował go co weekend. Do biura zaś chodził w grubej marynarce, niezależnie od tego, czy świeciło słońce, czy też padał deszcz. Zimą ubierał się w zielone stare futro. „Jeśli dorobisz się swojego pierwszego miliona i będziesz pracował w banku, będziesz wkrótce wyglą13 dał tak samo." W tym okropnym fantazjowaniu przypominał małego chłopca. Próbowała nie zwracać uwagi na jego podniecenie, odsuwając na bok kołdrę i układając się obok. Szybko odwróciła twarz w drugą stronę. Miała nadzieję, że tę noc spędzi spokojnie. Poczuła jak jego szczupłe palce zaczynają dotykać jej pośladków, unosząc ku górze jej lekką, nylonową piżamę. Dręczyło ją teraz to samo poczucie winy, którego doznawała dużo wcześniej. „Przecież Sara właśnie dorasta i wkrótce będę musiała ją ostrzec, aby nie zrobiła tego samego błędu, co jej matka." Leah czuła się teraz jak hipokrytka. Leżała wtedy na tylnym siedzeniu starej cortiny Johna. To było trzynaście lat temu. Była dziewicą aż do swych dwudziestych pierwszych urodzin. Zresztą nawet i później na samą myśl o tym ogarniało ją przerażenie. Zgoda — była staromodna; wszyscy wokół niej sypiali ze sobą. Ona była jednak wyjątkiem. Pozwoliła na to tylko Johnowi, ponieważ dziewczyny szalały za nim. Gdyby wtedy nie zdecydowała
się, inne z pewnością skorzystałyby z okazji. Dziwne, ten pierwszy raz sprawił jej tak wiele przyjemności, że prawie nie mogła się doczekać następnego. Nalegała, aby John za każdym razem używał prezerwatywy. Mimo to każdą miesiączkę przyjmowała z ulgą i odprężeniem. Pamiętała jeszcze koszmary i lęki, gdy okres opóźnił się o kilka dni. Minęły dwa miesiące, nim opanowała ją namiętność, nim zaznała pierwszych orgazmów. Wkrótce zaręczyli się i ustalili wstępną datę ślubu. Miał się odbyć sześć miesięcy później. I wtedy zaczął się prawdziwy koszmar. Było zupełnie tak jak dzisiejszej nocy, w ciemności przepełnionej desperacją Johna, który zdecydowanie wchodził w Leah. O Boże! Musiała być zwykłą idiotką, pozwalając kochać się ze sobą Johnowi bez prezerwatywy. Do momentu gdy zgodziła się na wszystko, John pieścił swym giętkim językiem dolne partie jej ciała, tam gdzie było ono miękkie, ciepłe i wilgotne. W końcu przekonał ją, że okres skończył się jej dopiero kilka dni temu i na pewno nic się nie stanie, jeśli nie użyją prezerwatywy. 14 Krzyczała i jęczała głośno, gdy obnażone szorstkie ciało Johna wdzierało się w nią, dążąc do zaspokojenia. „Nie! John, proszę! O, tak, pragnę cię także!" Nie miała żadnego wyboru. Wiła się i rzucała aż do chwili, gdy John zaczynał szczytować i zaspokajał się. Dokładnie tak jak dzisiejszej nocy. Natychmiast ogarnęło ją nieodparte wrażenie, że zaszła właśnie w ciążę. Leżała tak w ciemności małżeńskiej sypialni z jego ciepłym nasieniem w swych wnętrznościach. Była prawie pewna, że czuje ruchy dziecka w swym łonie. W końcu jednak pomyślała, że to nie mogło zdarzyć się tej nocy.
I wtedy usłyszała płacz Bena. Poderwana paniką, w jednym momencie wysunęła się z objęć Johna i zaczęła szukać po omacku włącznika światła. Obciągając nylonową piżamę, podbiegła do drzwi. Miała wrażenie , że coś ciepłego i mokrego parzy jej stopy. I wtedy poczucie winy zamieniło się w przerażenie. Poczuła to samo dziwne i niesamowite uczucie skręcające jelita, które przyprawiło ją o mdłości kilka godzin temu na ulicy. Z jej gardła wyrwał się krzyk. Ben stał na podłodze zdała od swego łóżka w swej czerwo-no-białej, wygniecionej i przepoconej piżamie. Jego oczy były zamknięte, jakby wciąż jeszcze spał. Twarz przybrała nienaturalny zielonkawy odcień. Mógł to być zwiastun nagłej niestrawności. Jego czarne kręcone włosy, które zwykle stały prawie pionowo, sztywne i proste jak pole wyschniętej kukurydzy, teraz leżały płasko na głowie, przesiąknięte potem. Leah już prawie chciała go złapać, gdy John chwycił ją za ramię i odciągnął gwałtownie do tyłu. — Nie dotykaj go! —jego głos zdradzał przerażenie. Nie kontrolował drżenia palców, którymi ściskał Leah. Stała tak zupełnie bezradna, patrząc na opanowane przez strach dziecko. Ben poruszał chaotycznie wargami i bełkotał coś niezrozumiałego, śliniąc się obficie. Nagle otworzył oczy, mrugając szybko powiekami, i rozejrzał się przestraszony wkoło. Wydawało się, że nie zauważał w ogóle swoich rodziców, bo w pewnym momencie krzyknął głośno. Leah nie wahała się dłużej, tylko szybko zagarnęła go ręką i przytuliła mocno do siebie. 15 — Musiał mieć zły sen — mruknął John.
— Co się stało, kochanie? — Leah podniosła Bena z ziemi i wzięła na ręce. Czując bliskość matki, chłopczyk rozluźnił się i zaczął płakać. — Powiedz mamusi, co się wydarzyło? Twarz małego Bena wyrażała pustkę i zakłopotanie. Bał się, ale nie był w stanie określić przyczyn swego przerażenia. Bełkotał coś niezrozumiałego, wskazując w kierunku otwartych drzwi swej sypialni. Gdy próbowali zawrócić go do pokoju, szamotał się i stawiał opór. —Niech już lepiej śpi z nami — rzuciła Leah, niosąc syna do swej własnej sypialni. Słyszała, jak John sprawdza pusty dziecinny pokój. Za chwilę wrócił do żony. —Wszystko w porządku, tam nic nie ma.—W jego głosie słychać było ulgę. — A cóż takiego mógłbyś tam zobaczyć?—spytała Leah, kładąc Bena na środku łóżka, głaszcząc i układając jego potargane włosy. Ben wracał do równowagi; przestał płakać i na jego policzkach pojawiły się słabe rumieńce. — Nic, oczywiście nic. — John nie był do końca przekonany. —Myślałem tylko... Tak, może coś zwyczajnego przestraszyło Bena. To wszystko przez to nowe otoczenie. Miał jakiś zły sen i przebudził się. Może powinniśmy skontaktować się jutro z lekarzem, żeby dał mu jakiś środek nasenny. No, ale nie ma się czym przejmować. Takie rzeczy zdarzają się dzieciom. Leah zgasiła światło. Trzymała Bena blisko przy sobie, aż usłyszała jego miarowy i spokojny oddech. Pomyślała, że od razu trzeba było wziąć go do ich łóżka. Zaoszczędziłoby to zarówno jej, jak i dziecku niepotrzebnych emocji.
Czuła, że leży na mokrej części prześcieradła, ale bojąc się znów obudzić małego Bena, nie ośmieliła się poruszyć. 16 Minęło sporo czasu, zanim Leah ogarnął niespokojny, płytki sen. Leżała skurczona na skraju łóżka z zaciśniętymi na swej piżamie drobnymi palcami Bena. W pewnym momencie dotarło do niej, że odczuwa jakiś fizyczny dyskomfort. Nie było to odrętwienie czy sztywność spowodowana niewygodną pozycją. Przebudziła się, ponieważ odczuła nagłą i nieodpartą potrzebę wyjścia do toalety. Zerknęła w kierunku stojącego na nocnej szafce budzika — było już po trzeciej. Czuła, że nie da rady wstrzymać się do czasu, gdy trzeba będzie wstać. Delikatnie uwolniła się z uścisku małego Bena i wysunęła z łóżka. Nie było potrzeby włączania światła; szła po omacku. Na chwilę zatrzymała się, aby przypomnieć sobie drogę do łazienki. Klepki parkietu skrzypiały pod jej gołymi stopami. Gdy wracała, zauważyła, że ze szpary pomiędzy drzwiami do pokoju Sary a podłogą wydobywa się smuga światła. Jej zdziwienie szybko zamieniło się w niespokojne przeczucie. Może z Sara dzieje się coś niedobrego? Może krzyki Bena zaalarmowały ją? Leah zerknęła na drzwi od pokoju Sama i odetchnęła z ulgą. Było tam ciemno. Skierowała się w kierunku pokoju swej córki i przystanęła nasłuchując. Cisza. Słyszała jedynie łomot w swych własnych uszach. Złapała za klamkę, nacisnęła ją powoli i pchnęła drzwi, uchylając je na kilka centymetrów. Sara leżała wśród pogniecionej i poskręcanej pościeli. Miała niespokojny sen; rzucała się i cicho pojękiwała. Jej oczy były zamknięte, a twarz przerażająco blada. Wyglądała na chorą. Leah weszła do pokoju i zbliżyła się do łóżka.
Położyła na czole córki dłoń i (tak jak nakazywał jej instynkt macierzyński) wyczekiwała w napięciu nienaturalnego ciepła, które mogłoby być oznaką gorączki. Sara otworzyła z przerażeniem oczy i natychmiast wtuliła się z powrotem w poduszkę. Dopiero po chwili odetchnęła z ulgą, rozpoznając swą matkę. 17 — Saro, czy wszystko w porządku? —Tak, mamo. — Sara toczyła zdziwionymi i przestraszonymi oczami po pokoju. — Nic mi nie jest. — Nie wyglądasz na zdrową. —Nic mi nie jest. — Dziewczynka zdenerwowała się. Zaczęła być arogancka. — Dlaczego więc miałaś zapalone światło? — nie ustępowała matka. — Ja... Nie mogłam długo zasnąć. Czytałam. „Kłamstwo — pomyślała Leah. — Sara nigdy nie umiała dobrze kłamać." Rozejrzała się wokół. Nigdzie nie było śladu książki ani czasopisma. — No, dobrze, idź więc spać. Ja wyłączę światło za ciebie. — Nie! — wrzasnęła dziewczynka, siadając gwałtownie na łóżku. W jej niebieskich oczach bez trudu dostrzec można było przerażenie. — Więc co się stało? — Leah przysiadła na brzegu łóżka, przysłaniając wstydliwie i jakby z poczuciem winy zmoczony fragment swej nocnej koszuli. — Jesteś przerażona i zupełnie rostrojona, kochanie. No, już. Powiedz, co się stało. — Naprawdę nic mi nie jest, mamo... — Zawahała się. — A co stało się Benowi? — Miał zły sen. Przypuszczam, że jest trochę rozkojarzo-ny przez to nowe mieszkanie... Tak jak ty zresztą. — Ja... Ja nie jestem rozkojarzona. „O Boże! Duma i zawziętość nastolatków nigdy
nie pomagają w takich sytuacjach." — Więc chyba mogę wyłączyć światło? — Nie, proszę. Leah wzięła głęboki oddech i powoli zaczęła wypuszczać powietrze. W ich małżeńskim łóżku nie było już więcej miejsca. Leah mogłaby spać razem z Sara; gniotłyby się obie okropnie, ale nie sprawiłoby to więcej kłopotu, niż trzymanie między sobą a Johnem małego Bena. Sara z pewnością odrzuciłaby jednak taką propozycję. Nie było co do tego żadnych wątpliwości. 18 — Dobrze, w takim razie zostawię ci zapalone światło. Zawołaj mnie, jeśli będziesz mnie potrzebować. Leah wyszła z pokoju swej córki, zostawiając za sobą lekko nie domknięte drzwi. Gdy znalazła się już na półpiętrze, znów poczuła ów dziwny, niespodziewany strach, którego doświadczała już wcześniej. Był to jakby nie wyjaśniony, dziecięcy lęk przed czymś, co czai się w ciemności i może w każdej chwili wyskoczyć z jakiegoś zakamarka. Gdy jednak wśliznęła się do łóżka i przytuliła do śpiącego Bena, strach minął. Wtedy jednak zrozumiała, czego obawiała się Sara. John Strike wsiadł do metra na podziemnym dworcu Bal-ham. Wagony wypełnione były ludźmi spieszącymi do porannych zajęć. John przewiesił przez ramię marynarkę, uświadamiając sobie, że powinien był ją zostawić w domu. Meteorolodzy przewidywali, że fala upałów będzie jeszcze trwała aż do weekendu. Ale marynarka—to był rodzaj munduru, oznaka człowieka, który próbował stworzyć wrażenie luźnego, prowincjonalnego stylu życia w wielkim mieście. Trzeba
przyznać, że było to zaraźliwe jak epidemia. Mężczyzna stojący w bocznym przejściu ubrał nawet płaszcz. Jego spocona twarz błyszczała jak gładko wypolerowana powierzchnia. W tej samej ręce, którą trzymał się poręczy, tkwił ilustrowany egzemplarz „Financial Times". To była gra, w którą grali już wszyscy. John wysiadł na przystanku Tottenham Court Road i zaczął iść dalej pieszo. Nagle ruch zamarł. Z tłumu pojazdów wyłoniła się karetka pogotowia. Z daleka widać było jej niebieskie, błyskające, niespokojnie światło ostrzegawcze. „Wraca, czy jedzie dopiero do poszkodowanego — snuł przypuszczenia John. — Wypadek drogowy, a może atak serca?" W śródmieściu życie i śmierć ocierały się o siebie każdego dnia i nikogo to nie dziwiło. Każdy musiał dbać o własne interesy, tak jak wszyscy pozostali. To, co działo się z innymi, nie obchodziło nikogo ani trochę. 19 John wciąż nie mógł się nacieszyć awansem, który niedawno otrzymał. Został kontrolerem bankowym wyższego szczebla. To była typowa praca biurowa: zespół czterdziestu dwóch ludzi zajmował się wszystkimi bieżącymi sprawami, a John był odpowiedzialny za ich pomyłki i niedokładnie wykonaną pracę. Zajmował ważne i widoczne stanowisko, w rzeczywistości jednak musiał na swym posterunku sprawnie i szybko pilnować wszystkich interesów. Jego autoryzowany podpis weryfikował wszystko, co podano mu do zatwierdzenia. Jeśli sprawy szły dobrze, nie było żadnych kłopotów. W przeciwnym wypadku natychmiast wyleciałby z pracy. Po prostu, płatny kozioł ofiarny, zausznik szefa. Większość zespołu stanowiły młode dziewczęta, przeważnie dwudziestolatki, zarabiające pieniądze na drobne wydatki i rzeczy osobiste. Na utrzymanie i
spłatę rat pracowali ich mężowie. Była to dla nich całkiem wygodna praca, dopóki nie znużyła ich rutyna codziennych obowiązków lub nie zaszły w ciążę. Mężczyźni grali o wyższą stawkę: mogli awansować, o ile tylko właściwie wykorzystywali swe atuty, a ich twarze miały miły wyraz. Do następnej grupy zaliczali się nowicjusze, absolwenci uniwersytetu. Z nimi było gorzej, twierdził John. Cholernie przemądrzali, gdy chodziło o ich własne dobro, błyskotliwi, jeśli sprawy dotyczyły teorii czy abstrakcyjnych systemów. Wystarczyło jednak dać im do rozwiązania jakieś zwykłe, rutynowe zadanie praktyczne, aby resztę dnia spędzili, biedząc się nad nim i partacząc je do reszty. Od czasu do czasu John spoglądał na drzwi do gabinetu szefa i z ulgą stwierdzał, że są wciąż zamknięte. Kenton był obrzydliwym draniem i.cały zespół bał się go okropnie. Maty, łysawy i krępy człowieczek, wciąż zerkał swoim wyniosłym spojrzeniem, a wyraz jego twarzy zdawał się mówić jakby za niego: „To ja jestem szefem, ja jestem Bogiem, nie zapominajcie o tym." Był sarkastyczny. Jeśli tylko ktoś wszedł mu w drogę, usuwał go lub degradował. Bez przerwy starał się wytworzyć w biurze atmosferę strachu i niepokoju, nawet jeśli 20 siedział zamknięty w pokoju, ustalając z klientem sprawę przekroczonych rachunków. John często łapał się na tym, że kierował swój wzrok w stronę umieszczonej na bankowym kontuarze tabliczki z numerem 3. Kobieta, która tam siedziała, miała ciemne krótkie włosy, kształtną figurę i spódniczkę z rozcięciem, które za każdym razem, gdy pochylała się, aby wyjąć z szuflady rezerwę pieniędzy, odsłaniało sporą część jej nie obciśniętych pończochami ud. Identyfikator
informował, że nazywa się Ruth Ford i jest mężatką. Przyglądał się jej od niechcenia, leniwie wodząc wzrokiem. Jednak już wcześniej zauważył, że podniecała go. Gdy wracał wieczorem do domu metrem, jego myśli znów zwróciły się w jej stronę. Leah dręczył ból głowy. To był jeden z tych, które zaczynają się zwykle natrętnym ćmieniem pomiędzy oczami i stają się coraz bardziej dokuczliwe, aż do momentu, gdy nie można już wytrzymać. Leah modliła się tylko, aby nie zamienił się on w migrenę. Nie miała jej od ponad roku. Teraz ból głowy spowodowało niewątpliwie zmęczenie po bezsennej nocy i kłopoty z dziećmi. „Najważniejsze, że pierwszą noc w nowym domu masz już za sobą — pocieszała się. — Jest już po wszystkim. Po wszystkim." Cały ranek spędziła na rozpakowywaniu kartonów i szukaniu miejsc na to wszystko, co się w nich znajdowało. Nie było wątpliwości, że zawartość wszystkich pakunków trzeba będzie jeszcze poprzekładać. Mimo to Leah umieściła niektóre rzeczy w trudno dostępnych miejscach, a puste kartony wyrzuciła do stojącego na zewnątrz metalowego pojemnika na śmieci. Pomyślała, że ten pojemnik jest rzeczywiście niezbędny. W domu nietrudno jest szybko stworzyć specjalną kolekcję odpadków i niepotrzebnych przedmiotów. John zawsze nakłaniał ją do powtórnego przeglądania przeznaczonych do wyrzucenia rzeczy. Nie zdarzyło się jeszcze, aby nie znalazł czegoś, co, jak twierdził, mogłoby mu się przydać. 21 „Dobrze. Jeśli chce tak bardzo zbierać rupiecie, to proszę— pomyślała. — Nie będę wszczynać kłótni na ten temat." Leah z pewną niechęcią doszła do wniosku, że dom mógłby być całkiem przyjemny.
Poprzedni właściciele, ale na pewno nie Graftonowie, dokonali zmian na rzecz uczynienia go przestronniejszym i wygodniejszym. Dwa pokoje zostały połączone przez usunięcie ich wspólnej ściany, a kuchnia tak powiększona, aby można w niej było urządzić jadalnię. Były też drzwi balkonowe z widokiem na ogród znajdujący się z tyłu domu, schludnie obsadzony trawnikami i krzakami róż. Wszędzie stały kratownice podtrzymujące rośliny. Kilka warstw farby mogłoby przywrócić im dawny, całkiem miły wygląd. Oczywiście, John musiałby także poświęcić jeden weekend na przycięcie trawy. Można by też, w wybranym przedtem miejscu, wyłożyć ziemię kawałkami darni, aby Ben i Sam mogli grać tam w piłkę i toczyć swe bijatyki. Sam właśnie znalazł sobie kolegę dwa domy dalej i poszedł się tam bawić. Jeśli będzie miał trochę szczęścia, to zostanie tam na herbatę. Ben natomiast spał na piętrze, nadrabiając zaległości ostatniej ciężkiej nocy. Sara siedziała w swym pokoju, kończąc zaczętą tydzień temu akwarelę, na której uwieczniała swój poprzedni dom w Chiswick. „Może to tęsknota i nostalgia za tamtym miejscem" — pomyślała Leah. Tak czy inaczej, taka sytuacja nie miała precedensu. Spokój i cisza w czasie letnich wakacji — to mogło się już nigdy więcej nie powtórzyć. Leah walczyła z pokusą, aby pójść na piętro do sypialni i położyć się na godzinkę. Pomyślała, że nawet mogłaby sobie na to pozwolić, ale najpierw musi pozmywać naczynia po śniadaniu i przygotować jakiś posiłek na wieczór. John z pewnością nie doceniłby kolejnej zakończonej sukcesem wyprawy do frytkami. „Sałata i pizza z lodówki — zadecydowała Leah. — Coś miłego, odświeżającego i łatwego do przygotowania. Ale najpierw naczynia!" Gdy poodkręcała krany, wylewając na brudne naczynia płyn do mycia, zastanawiała
się, dlaczego ten, kto projekto22 wał lub urządzał kuchnię, nie umieścił zlewu pod oknem. Byłby to przecież układ o wiele przyjemniejszy dla przytłoczonej codzienną porcją nudnego zmywania gospodyni. Za oknem widoczny był wyraźnie niewielki płot, w który można by się ewentualnie wpatrywać. Bardziej interesującym przedmiotem była chyba jednak gładka, pomalowana na jeden kolor ściana. W tej sytuacji jedyne, co pozostało Leah do zrobienia, to ustawić na parapecie karmnik, aby obserwować pożywiającą się w zimowe miesiące niewielką społeczność miejscowych ptaków. Żaden szczegół za oknem nie był w stanie przerwać monotonii. Próbowała nie myśleć o wypadkach ostatniej nocy, ale czuła, że jej się to nie uda. I nie chodziło wcale o Bena czy Sarę albo o jej dziecinne wręcz lęki. W jej myślach dominował John. Ostatnio budził w niej odrazę. Wydawało jej się, że tacy są wszyscy mężczyźni, choć nie wiedziała na ten temat wiele, ponieważ nigdy nie była z żadnym innym mężczyzną, a w każdym razie nigdy nie miała żadnych poważniejszych przygód. Wszystko, czego chciał John, zaczynało się i kończyło na seksie. Nie miała wątpliwości, że gdyby nie pozwalała mu na to, znalazłby sobie inną kobietę i z nią zażywał rozkoszy, jak to się już zdarzyło. Nie opuszczała go tylko ze względu na dzieci, stawiając się w roli swego rodzaju męczennicy—małżeński seks w obronie rodzinnej harmonii. Gdzieś jednak przebiegały granice takiego poświęcenia. Tak. One na pewno gdzieś musiały być. Leah nie zapomni nigdy, jak John kupił aparat fotograficzny Polaroid. Mówił, że będzie można zrobić dzieciom parę fajnych zdjęć i rzeczywiście robił to, ale tylko na początku.
Sara miała wtedy osiem lat, a więc musiało to być jakieś pięć lat temu. Byli całą rodziną na wakacjach w Północnej Walii i mieszkali w wynajętym domku. Przyjemne otoczenie i atmosfera całkowicie odprężającego wypoczynku sprawiły, że Leah nabrała ochoty na seks. Dzieci spały już łóżkach, John i Leah położyli się dla odpoczynku. Dziwne, ale Leah przejęła inicjatywę i zaczęła całować Johna tam, gdzie najbardziej mu to odpowiadało. Sama była zaskoczona swoim 23 zachowaniem. Ale chwila niezwykłego uniesienia trwała do momentu, w którym jej mąż schylił się pod łóżko i wyciągnął spod niego przygotowany już do zdjęć aparat. Leah osłupiała. John nakłaniał ją, aby rozchyliła szeroko nogi i pozwoliła mu zrobić zdjęcie pomiędzy jej udami. I to nie wszystko! John chciał, aby rozchyliła dla niego to najbardziej wstydliwe miejsce! Potem wymyślił coś jeszcze lepszego: „Najpierw ja zrobię zdjęcie tobie, a potem ty pstrykniesz mi. Pobawimy się jak bezwstydne dzieciaki ze szkoły, kiedy obnażają się gdzieś za węglarką na przerwie śniadaniowej". Leah jednak stanowczo odmówiła, naciągając na siebie prześcieradło, aby osłonić swe nagie ciało. Ten epizod popsuł resztę wakacji. Tak więc teraz, gdy John miał ochotę na łóżko, Leah po prostu się zmuszała. Tak było prawie każdej nocy. Gdy jednak John nie nalegał, martwiła się, że używa sobie gdzieś na boku. Czuła to i dlatego myślała, że gdy dzieci dorosną, prawdopodobnie opuści męża. Teraz jednak była to tylko myśl, która dodawała jej otuchy. Zaczęła zmywać naczynia i ustawiać je na kratce suszarki.
Nagle usztywniła ciało i poczuła, że jej oddech staje się coraz szybszy, a puls rośnie. Gorący dotąd strumień wody stał się teraz zimny jak lód, sprawiając, że jej ręce pokryły się gęsią skórką. Obraz rzeczywistości stawał się coraz bardziej niewyraźny i do tego stopnia zamazany, że podrapaną i pokrytą płatami starej, odpadającej farby ścianę tuż nad zlewem widziała jak przez mgłę. Uchwyciła się blatu. Gdyby nie to, z pewnością by upadła. Jej wyschnięte usta gotowe były do krzyku, struny głosowe odmówiły jednak posłuszeństwa. Nie dający się wyrazić strach ogarniał ją coraz mocniej, przeszywając okropnym zimnem całe ciało. Ktoś musiał ją obserwować... Znała to uczucie dobrze, ale nigdy nie było ono tak silne, przerażające i zniewalające jak teraz. Przypominało jej to wrażenie, jakie miewała podczas opalania się na tarasie, kiedy była jeszcze nastolatką. Miała na sobie tylko bikini i wie24 działa dobrze, że Mr Morre obserwuje każdy jej ruch, zerkając z lubieżnym zaciekawieniem przez swój żywopłot. Teraz było to jednak tysiąc razy gorsze. Ktoś był na zewnątrz, prawdopodobnie w ogrodzie, i obserwował ją. Poruszyła głową tylko o cal. Wysiliła się, aby spojrzeć, lecz sprawiło to, że poczuła ból. Jej wizja była zupełnie rozmazana, gdyż pot zalewał jej oczy, które szczypały ją okropnie. Sterty gruzu i zarośla chwastów nie mogły stanowić dobrej kryjówki. Chyba że ktoś czaił się w starej szopie. „To niemożliwe — analizowała sytuację Leah. — Jest przecież zamknięta, a zamek zastaliśmy zupełnie zardzewiały. John mówił, że będzie musiał go otworzyć siłą i wstawić nowy. Więc gdzie?... Nie
ruszaj się, nie daj im zorientować się, że wiesz, że jesteś obserwowana" — powtarzała sobie. Drżała na całym ciele. Miała wrażenie, że nogi uginają się pod nią i za chwilę upadnie na podłogę. Talerz drgnął w suszarce, przesuwając się lekko w dół, uderzając cichutko o pozostałe i przechylając je pod niebezpiecznym kątem. Za chwilę mógł przewrócić pozostałe naczynia jak kostki domina. Leah poczuła pragnienie ucieczki. Chciała najzwyczajniej rzucić się do tyłu przez korytarz, prosto na ulicę, trzasnąć drzwiami i zostawić dzieci na łasce... „Nie, nie mogłabym zostawić ich tak na zawsze. Ale nie chcę też na to patrzeć. Jeśli ktokolwiek mnie obserwuje, to na pewno nie ma go w ogrodzie. Musi być... musi być tutaj. Inna możliwość nie istnieje" Usłyszała czyjś ruch. Rodzaj szurania przypominający powłóczenie bosymi nogami po kuchennej posadzce. Nie była w stanie wykonać najmniejszego ruchu. Trzymając się kuchennego kontuaru, jakby zależeć od tego miało jej życie, oddychała głęboko, próbując się uspokoić. Wiedziała, że tajemniczy obserwator jest dokładnie tuż za nią. Nie więcej niż metr. W każdej chwili mógł wyciągnąć rękę i dotknąć jej. Słyszała oddech intruza, jakby z trudem przeciskający się przez wypełnione śluzem nozdrza. Zrobił następny krok, szurając nogami. Teraz musiał być dokładnie za nią. 25 Rozluźniła się nieco, próbując wydać okrzyk ze zduszonych przerażeniem płuc. I wtedy spadły talerze. Leciały z brzękiem, rozbijając się gwałtownie o podłogę. Wypadały z suszarki jak lawina, podskakując i zmieniając się w białą masę okruchów leżących teraz u stóp Leah. Przerwały ten dziwny czar, który opanował kobietę, nie pozwalając jej ruszyć się z miejsca.
W końcu Leah nie wytrzymała i krzyknęła najgłośniej, jak tylko potrafiła. Obróciła się gwałtownie i z furią nastąpiła na leżącą tuż przy jej sandałach rozbitą skorupę talerza. Pośliznęła się, z pewnością by upadła, gdyby instynktownie nie złapała się stołu. I wtedy Ben zaczął płakać. Stał tuż za nią ubrany tylko w spodnie od swej piżamy, którą zmoczył podczas swej dziennej drzemki. Krzyczał przeraźliwie. Jego oczy drgały dziko ze strachu. Chłopczyk musiał być w szoku. Leah chwyciła go mocno w objęcia. Oboje nie mogli powstrzymać łkania, które towarzyszyło opadającemu przerażeniu, przechodzącemu powoli w ulgę i odprężenie. Drżeli oboje, trzymając się kurczowo. W końcu Leah, cały czas uspokajając syna, zaniosła go z powrotem na górę, do sypialni, i położyła się razem z nim w jednym łóżku. , Wciąż jednak drżała, wiedząc, że tam, w kuchni, musiał być jeszcze ktoś oprócz stojącego za nią Bena. Ktoś obcy, nieznany musiał ją obserwować. Tak samo zresztą jak wczorajszego popołudnia, gdy stała po przeciwnej stronie ulicy, oglądając dom. Tak samo jak ostatniej nocy na ciemnym półpiętrze i w pokoju Sary. Ktoś albo coś złowieszczego i niesamowitego. John Strike siedział za kierownicą morrisa minor. Był spięty. Zwolnił do dwudziestu pięciu mil na godzinę i zredukował bieg na dwójkę. Stan nerwowego rozdrażnienia graniczył już prawie z przerażeniem, co sprawiało, że pocił się obficie. Z uwagą obserwował wąską, jednopasmową drogę. Jechał tak blisko pobocza, że listowie wysoko pnącego się żywopłotu ocierało o bok samochodu. Gałązki głogu chłostały przednią szybę pojazdu, jakby próbując ponaglać go,
rozzłoszczone niewielką prędkością. Zawsze czuł się niepewnie na bocznych drogach. Dokuczał mu wtedy jakiś specyficzny rodzaj strachu. Powodowała to niewątpliwie słaba widoczność, wąskie, niebezpieczne zakręty i nieuwaga innych kierowców. Właśnie znalazł się tuż za traktorem ciągnącym przyczepę. Maszyna właśnie wyco-rywała się na odcinku kilkuset metrów, aby wjechać do bramy. Traktory były jedynie utrudnieniem — nie stanowiły dla niego bezpośredniego zagrożenia. Jeśli jednak doszłoby do spotkania z pędzącym z przeciwka samochodem, John nie miałby najmniejszych szans. Na jezdni leżał rozrzucony żwir. Pozostałość po piasku, którym zimą posypywano drogi. Rada miejska nakazała umieścić wzdłuż jezdni całe hałdy piachu, które zalegały teraz bezładnie. Gdyby John musiał gwałtownie hamować, pojechałby po takiej nawierzchni jak na łyżwach. Przy odrobinie szczęścia-mogło się to skończyć tylko utrąceniem wstecznego lusterka. Drobiazg, ale zawsze strata czasu. Każdy kierowca załatwiał takie naprawy we własnym zakresie, nie angażując ubezpieczalni w obawie przed stratą premii za bezwypadkową jazdę. To była chyba jedyna dobra strona życia na prowincji, która nie podlegała dyskusji. Życie na odludziu wydaje się idyllą, dopóki nie doświadczy się samemu jej ujemnych stron. Kępy pokrzyw i krowia pietruszka rosły gęsto na wysokich skarpach wzdłuż całej autostrady. 27 Jechał gdzieś, sam nawet nie pamiętał gdzie. Chciał tylko wydostać się wreszcie z sieci bocznych, wiejskich dróg, jechać razem ze świetnymi, wspaniałymi autami, wyposażonymi w lśniące zderzaki. Tam w porę można było dostrzec niebezpieczeństwa, które czaiły się wszędzie. Do tego jednak każdy musiał się
przyzwyczaić i żyć z tym. Zwykły, codzienny hazard. „O Boże! Jak długo jeszcze to potrwa?" — pomyślał. Gładka nawierzchnia skończyła się. Na jezdni pojawiły się głębokie wyrwy, wypełnione wodą z obfitej ulewy, która przeszła dzisiejszego poranka. Stary morris pruł swym mocnym przodem szlak przez masy wody. Zawieszenie jęczało, protestując przeciw takiemu traktowaniu. Zwolnił do piętnastu mil na godzinę, kiedy samochód pokonywał „okrakiem" mały parów w asfalcie. Koła po jednej stronie samochodu opadły i ześlizgnęły się do obniżenia, podrywając do góry fontanny zmieszanej z błotem deszczówki. Johnowi wyschło w ustach. Mokra od potu koszula lepiła mu się do ciała. Czuł słabość, jakby zwiastun nadchodzącej choroby. „O Boże! Przecież ten kawałek tak zwanej «drogi» musi się niedługo skończyć. Inaczej doprowadzi mnie do grobu — narzekał w myślach John. — Będę musiał chyba zawrócić i poszukać innej trasy. Ale dokąji jechać? Skup się lepiej na kierownicy" — poradził sam sobie. I wtedy zobaczył zbliżający się w jego kierunku samochód. W tym ułamku sekundy, który wydawał mu się całą wiecznością, jego przemęczony mózg z niesłychaną wrażliwością, graniczącą prawie z bólem, odbierał każdy szczegół tej sytuacji. Jakby ktoś przykładał mu w odpowiednich miejscach pod czaszką ostry, rozgrzany do czerwoności metal. Jasnoniebieski ford eskort. Miał tylko połowę tablicy rejestracyjnej. Jej pozostałość zwisała luźno na swym zawieszeniu. Na przedniej szybie widniała jaskrawozielona naklejka z imieniem kierowcy — Mick. Z tyłu na szybie kołysała się szaleńczo, jak powieszony i drgający w ostatnich konwulsjach morderca, niewielka lalka. Za szybą zobaczył twarz młodego chłopca o ciemnych włosach. Jego młodzieńcze rysy wykrzywiły się, wyrażając przerażenie i niewiarę
w to, co 28 miało się wydarzyć. Strach znalazł ujście w bezgłośnych pretensjach i przekleństwach, które wyrzucał z siebie młody kierowca. John starał się zahamować, zmniejszyć prędkość. Żwir strzelał spod kół, uderzając z siłą w karoserię jak grad kuł nieprzyjacielskiego karabinu. Samochód orał pobocze, które stanowiła tu stroma skarpa. Pasy bezpieczeństwa natychmiast napięły się na piersi Johna. Był w pułapce, przytrzymywany i unieruchomiony pasami. Czekał na uderzenie. Metal wygiął się natychmiast po zderzeniu, a szyba, pękając na drobne kawałeczki, wystrzeliła z oprawy jak fontanna. John otępiał zupełnie. Mógł obserwować dalszy rozwój wypadków. Wpatrywał się w to, co działo się na jezdni, licząc, że wkrótce jego skołatany umysł zacznie normalnie pracować. Kierowca forda nie zapiął pasów bezpieczeństwa. Mimo to impet uderzenia nie wyrzucił go do przodu. Maska jego samochodu była całkowicie zmiażdżona. Zardzewiała karoseria została zgnieciona przez przednią część morrisa, szyba zaś wyskoczyła z ram, pękając na ostre, sporej wielkości kawały, które siłą zderzenia zostały wbite w pogięte fragmenty samochodu Johna, w pustym miejscu po stłuczonej właśnie szybie. Głowa chłopca wystawała z tej poszarpanej i nieregularnej dziury, zwisając bezwładnie wewnątrz morrisa. John wpatrywał się w okropne, zalane krwią rysy młodzieńca, który znajdował się niecały metr od niego. Chłopak leżał bezwładnie. Przytrzymywał go ostry fragment pękniętej szyby, tkwiący mocno w jego szyi. Szkło przecięło jego gardło i krew tryskała obficie z otwartych tętnic. Drgały jeszcze mięśnie i struny głosowe,
gdy próbował krzyczeć. Pchane z płuc ku górze ostatnimi, przedśmiertnymi wysiłkami powietrze rzęziło i furkotało w rozerwanej tchawicy, rozpylając wydobywającą się obficie krew. Zamiast krzyku wydawał z siebie tylko głuche jęknięcia, drżąc i prężąc się za każdym razem. Umierał. Krew zalewała wszystko. Straszliwy strumień chlusnął na Johna. Jego koszula była całkowicie przesiąknięta ciepłą jeszcze krwią. Teraz krzyczał z całych sił, chcąc uwolnić się z 29 pasów. Próbował drżącymi, śliskimi palcami ściągnąć z siebie przytrzymujący go pas. Ostra i poszarpana krawędź szyby nadal tkwiła w szyi chłopca. Wrzynała się coraz głębiej, gdy ten obciążał ją siłą bezwładu własnego ciała. John słyszał, jak chrzęści kość, widział, jak szkło przecina z łatwością mięśnie i ścięgna. Wreszcie wyswobodził się, lecz natychmiast uległ panice, siłując się z zablokowanymi drzwiami. Jak się domyślał, musiały utkwić w miękkiej ziemi, gdy samochód zarył w poboczu tuż przed zderzeniem. Znalazł jednak w rozwalonej kompletnie karoserii otwór, przez który mógłby się prześliznąć. Ruszył więc, drąc ubranie o wystające fragmenty ostrego i poszarpanego metalu. Nie dbał jednak teraz o takie drobiazgi. Zaczepił o korbkę do podnoszenia szyby i rozdarł spodnie je. Krew wciąż zalewała wszystko. Upadł niedaleko i zaczął czołgać się jak najdalej od samochodu. Po raz pierwszy od dłuższego czasu jego umysł zaczynał pracować normalnie. Uświadomił sobie szybko, że silniki obu samochodów wciąż pracują na wolnych obrotach. „Benzyna może się zaraz zapalić i eksplodować — pomyślał. — Uciekaj! Nie możesz mu pomóc."
Klęcząc na jezdni, widział zwrócone na siebie, jakby w proszącym wyrazie, oczy chłopca. „Nie zostawiaj mnie tu, ty draniu!" John gwałtownie odwrócił wzrok i omal nie zwymiotował. Wiedział, że chłopak już nie żyje i pomoc nie ma żadnego sensu. Mimo wszystko chciał coś zrobić, przynajmniej przysłać ambulans po ciało. Nagle zatrzymał się, dokładnie sprawdzając swoje ciało. „Boże! Chyba muszę być ranny" — pomyślał. Był cały we krwi. Jego koszula i porozdzierane spodnie były nią dokładnie przesiąknięte. Wysychała szybko w promieniach słońca. Szukał na sobie ran, ale nie mógł znaleźć. Próbował tłumaczyć sobie, że krew pochodzi od tego biedaka w eskorcie i prawie w to uwierzył. Ruszył przed siebie utykając. Był oszołomiony, a dzienne światło oślepiało go. Nie wiedział, dokąd idzie. Trzymał się szosy, mijając jeden zakręt za 30 drugim. Wysokie żywopłoty sprawiały, że nie można było dostrzec żadnych charakterystycznych elementów krajobrazu. „Na pewno wkoło muszą być same farmy" — pomyślał. Ale wzdłuż drogi nie napotkał żadnej furtki, bramy czy odsłoniętego pola. Szedł tak, aż zaczęło mu brakować tchu. Przystanął więc, aby odpocząć. „Nie musisz się spieszyć — powtarzał sobie. — Temu facetowi z escorta i tak nic nie pomoże. Na pewno jest już martwy." Przez moment poczuł, że ogarnia go strach, i zaczął nasłuchiwać, czy zza najbliższego zakrętu nie wypadnie na niego pędzący samochód. Z tego miejsca nie było dokąd uciekać. Zegarek stanął, toteż John nie mógł określić czasu. Słońce było jeszcze dość
wysoko na niebie. Musiały, jak przypuszczał, upłynąć ze cztery godziny od momentu, gdy jego podróż przerwał wypadek. Walcząc wciąż z chęcią położenia się gdzieś i zaśnięcia, kulejąc przemieszczał się powoli wzdłuż szosy. W pewnym momencie upadł wyczerpany. Sprawiło mu wiele kłopotu powtórne przybranie pionowej pozycji. Kompletnie stracił poczucie kierunku. Wiedział jednak, że jeśli będzie się trzymał określonej strony, na pewno dokądś dotrze. W jakiś czas potem (wydawało mu się, że godziny upływają jak dni albo nawet tygodnie) pokonał następny zakręt i jego oczom ukazał się przerażający widok. Chciał uciec z tego miejsca, by uniknąć kolejnej serii koszmarów. Zasłonił oczy ręką, próbując nie patrzeć. Każdemu spojrzeniu towarzyszyło coraz większe przerażenie. Bez trudu rozpoznał w stercie zmiażdżonego i pogiętego metalu szczątki swego morrisa i forda escorta. Złom. Silniki już nie pracowały—prawdopodobnie wyczerpały cały zapas paliwa. Wszystko wyglądało tak jak w chwili, gdy opuścił miejsce wypadku. No, może nie całkiem. Strzaskana szyba przecięła do końca szyję chłopca, tak że głowa musiała wpaść do wnętrza morrisa. Tocząc się jak piłka, znalazła sobie drogę przez nie domknięte drzwi i wypadła na jezdnię. Leżała na asfalcie pionowo. Wyglądało to tak, jakby pracownik drogowy stał w wykopanej przez siebie 31 dziurze i rozglądał się wokoło. Dzikie oczy zdawały wpatrywać się w Johna, przeklinając go: „Zostawiłeś mnie draniu, pozwoliłeś mi umrzeć." Krew zdążyła już wyschnąć i na oko trudno było odróżnić ją od rdzy. Wokół unosił się zapach, którego John nie był w stanie rozpoznać. Wiedział jednak ponad
wszelką wątpliwość, że jest to zapach śmierci. Stał tam w zupełnej ciszy — główny bohater smutnego finału. „Tamten jest nieżywy, a ty nie ruszysz się stąd nawet na krok" — pomyślał. Nie było ucieczki. Dokądkolwiek by poszedł, blisko czy daleko, ta droga doprowadziłaby go zawsze do miejsca okropnego wypadku. John odwrócił się, odszedł parę kroków i usiadł na stromym skraju drogi. Dużo później usłyszał niski dźwięk zbliżającego się samochodu. Przez długą chwilę nie mógł pojąć, co się dzieje. Początkowo myślał, że buczy mu w uszach albo że słyszy pszczołę polującą gdzieś w kępie krowiej pietruszki. Po chwili nasłuchiwania przekonał się jednak, że jest to na pewno samochód. Odgłos zbliżał się — auto jechało na pełnych obrotach i nie zwalniało na zakrętach, przez cały czas nabierając prędkości. Nadzieja Johna obróciła się w strach nakazujący mu wdrapać się na wysoką skarpę, tworzącą pobocze. Trawa porastająca pochyłość była mokra i jego stopy ślizgały się na niej. Po kilku nieudanych próbach osunął się do tyłu, skręcając przy okazji nogę w kostce. Leżąc na zniszczonym przez mrozy asfalcie, wlókł się naprzód jak wyrzucony przez morze ranny krab, próbujący dogonić cofający się odpływ. John klął, gdyż zniszczone samochody blokowały mu drogę, a do tego za nimi nie było już żadnego odwrotu. Rozwścieczony uderzał w metal skrwawionymi pięściami, które odbijały się bezsilnie. Łkał przerażony i ogarnięty zwątpieniem. Zmusił się, aby jeszcze raz spojrzeć na odciętą od korpusu głowę. Obróciła się w jego stronę i wpatrując się swymi śmiertelnie dzikimi oczami, zdawała kpić i naigrawać z niego: „Nie ma ucieczki. Tak jak poprzednio." 32
Zbliżający się samochód umilkł gdzieś przed najbliższym zakrętem. John otrząsnął się i krzyknął. Krzyczał tak do chwili, gdy potrząsany przez Leah ocknął się. — Obudź się! — W jej głosie słychać było niepokój. — Wszystko w porządku, John? — Co...?—Dopiero po chwili zorientował się, że znajduje się w ciemnym pokoju i że słyszy głos własnej żony. — Miałeś zły sen — mówiła szeptem, obawiając się, że dzieci mogą się zbudzić. John wiedział jednak, że było to zbyt realne jak na sen. Przesunął rękami po nagim ciele. Dłonie ślizgały się po skórze pokrytej potem. Albo krwią. Poczuł, że jego usta są zupełnie suche, a podniebienie ma kwaśny posmak. W jego nozdrzach zalegał dziwny zapach. „Smród śmierci" — pomyślał. Mógł nawet wyczuć zapach zdartych na asafalcie opon. Chciał połączyć ze sobą wszystkie te wrażenia, lecz nie przychodziło mu to łatwo. Nie mógł odnaleźć drogi do swej własnej rzeczywistości. Każda myśl zawracała go na miejsce wypadku. Leah gwałtownie pociągnęła za włącznik nocnej lampy. Oślepiające światło sprawiło, że John natychmiast zamknął oczy. — Nie, ja nie chcę na to patrzeć! „Jesteś nieznośny jak dziecko."—Już prawie chciała wymówić te słowa, w porę jednak powstrzymała się. „Ma na pewno zły sen, który jeszcze się nie skończył" — pomyślała. — Co się stało? — zapytała. — Ja... — John urwał na moment. Nie chciał już o tym myśleć. Nie przeżyłby jeszcze raz tego koszmaru. — Nic, nic istotnego—dokończył, zdając sobie przy tym sprawę, że jest obolały.
— Czy mam zrobić filiżankę herbaty? — Nie...—John potrząsnął głową. — Wyłącz tylko światło. Lampa zgasła i oboje zaczęli rozmawiać w ciemności. Czuł, jak Leah drży przytulona do niego całym ciałem. „Cholera, czuję się teraz jeszcze gorzej, niż we śnie — pomyślał. 33 —To był tylko sen, to musiał być(sen. W przeciwnym wypadku nie byłbym w swoim własnym łóżku." Czuł swoje ciało. Czuł je z całą pewnością. Bolało go. Może właśnie w tamtych miejscach byty siniaki? Gorzej było z jego głową. Skronie ciążyły mu okropnie. Przypomniał sobie, że na dole jest trochę aspiryny. Czekał, aż oddech Leah stanie się miarowy. Nie chciał już więcej pytań. Gdy podniósł się z łóżka, uświadomił sobie, że drżą mu nogi. „To był tylko zły sen" — powtarzał i tłumaczył sobie, tak jak kiedyś, gdy będąc jeszcze dzieckiem, bardzo przestraszył się czegoś. Teraz jednak było o wiele gorzej. Zastanawiał się, dlaczego śnił mu się właśnie taki sen. Przecież nigdy nie miał morrisa minor. Tylko raz w życiu jeździł wąskimi drogami, będąc na wakacjach w Devon i Kornwalii. Spędził wtedy pół godziny, tkwiąc w korku spowodowanym przez blokujący drogę autobus. „Nigdy jednak coś takiego nie mogło mi się przydarzyć na wiejskiej drodze. Nigdy nie miałem czołowego zderzenia z żadnym samochodem. O Boże! To paranoja — pomyślał. — A może to właśnie jest logiczne? Główna droga, samochody jadą z dużą prędkością, ciężarówki z przeciwka, doganiam tych przed sobą, źle oceniam odległość. Albo jezdnia jest mokra i ta sama ciężarówka z ogromną naczepą... Dosyć! Pięć tysięcy osób ginie rocznie na drogach. Decyduje ślepy los. Nie musisz dalej próbować"—myślał John.
Czytał gdzieś artykuł, w którym znajdowała się statystyka, dowodząca, że większość wypadków drogowych ma miejsce podczas krótkich wyjazdów za miasto. Wyszedł na półpiętro. Zamknął za sobą drzwi od sypialni i oparł się plecami o ścianę. Czuł się słabo. „Może powinienem zrezygnować, rzucić kierownicę i sprzedać dżipa?—zastanowił się. — Przecież tak naprawdę nie potrzebujemy samochodu. Wystarczy, że będzie po prostu stał na ulicy jako symbol wysokiego standardu życia. Możemy przecież jeździć na wakacje autobusem." John znów zaczął rozmyślać o ciągłym losowaniu, które toczy się na jezdni i podczas którego wyciąga się jako los 34 własną śmierć. Przypomniał sobie relacje telewizyjne z ostatniego tygodnia, które wróciły do niego z niezwykłą, przerażającą wyrazistością tu, w ciemnościach półpiętra jego własnego domu. „Autobus z pięćdziesięcioma czterema osobami... Cysterna pędząca przez pas zieleni, rozdzielający jezdnię... Czołowe zderzenie... Siedemnastu zabitych, dwudziestu czterech rannych..." John prawie krzyknął. Uczucie słabości powoli ustępowało. Ruszył niemrawo w kierunku schodów, aby za chwilę zatrzymać się powtórnie. Zauważył, że w pokoju Sary pali się światło. Czytała do późna albo źle się czuła. Dziewczynka otworzyła oczy w momencie, gdy zaglądał do jej pokoju. Jego wzrok przykuło dziwne, na wpół przerażone spojrzenie córki. Po chwili powiedziała niskim głosem: — Nie wyglądasz najlepiej, tatusiu.
— Boli mnie głowa. — Oparł się o drzwi. — Co robisz o tej porze przy zapalonym świetle? — Mama powiedziała, że mogę spać przy zapalonej lampce. Możesz sam ją o to zapytać, jeśli mi nie wierzysz. „Uparta — pomyślał John. — Buntuje się i nie ma najmniejszego zamiaru wyłączyć światła." —Już dobrze—powiedział. „Nie będę jej pytał, czy miała jakieś koszmary. Nie chcę nic wiedzieć na ten temat." Wyszedł z pokoju, zamykając za sobą drzwi. Aspiryna dawała kwaśny posmak, który czuł na podniebieniu. Siedział w kuchni wypełnionej bladym światłem świetlówki. Ćmiący, dokuczliwy ból głowy nie pozwalał mu się uspokoić. Po chwili wrócił na górę. Leah na szczęście spała. Wciąż nie mógł się otrząsnąć z koszmarnego snu. Nic nie znaczące szczegóły, facet, którego nie widział nigdy przedtem, co zresztą wcale go nie obchodziło. Wiedział tylko, że każdego dnia giną na drogach ludzie. „Dopóki nie przytrafi się to komuś, kogo osobiście znasz, nie będzie to dla ciebie żadną przestrogą. Po prostu zwykła statystyka. W każdej chwili ofiarą możesz być jednak ty..." 35 John leżał w swej sypialni, wciąż drżąc na całym ciele. Znów siedział za kierownicą. Tym razem był to dżip. Czuł jakąś niechęć do prowadzenia samochodu. Wolał trzymać się z dala od wąskich uliczek i autostrad. W takim razie Londyn. Potrójny rząd pojazdów stoi na światłach. Teraz pali się czerwone. Żółte — sznur samochodów powoli rusza, aby na zielonym pomknąć przez skrzyżowanie. Ktoś przejechał na czerwonym świetle — wóz policyjny albo ambulans, może auto
wojskowe z kierowcą, który wyrwał się na miasto. Żadnych szans. John podskoczył tak, jak czynią to zwykle ludzie, którzy spadają we śnie ze schodów. Różnica polegała tylko na tym, że nie śnił, ale był w pełni świadomy. Oblizał wargi i poczuł, jak jego oddech staje się coraz płytszy. Za każdym razem oddychanie sprawiało mu wysiłek. O spaniu nie było mowy. Próbował myśleć o innych rzeczach. Ruth Ford — kasjerka w banku. Teraz jednak nie był nawet w stanie się podniecić. Może było to ostrzeżenie, małe spojrzenie w przyszłość? „Właśnie w taki sposób zginiesz, Johnie Strike" — zdawał się mu szeptać jakiś przerażający wewnętrzny głos. Śmierć była więc pewna. Pogodził się nawet z jej nieuchronnością, mając jednak nadzieję, że nastąpi ona nie jutro ani w następnym tygodniu czy nawet roku, ale dopiero w odległej przyszłości, na starość, gdy już dawno nie będzie pamiętał o dzisiejszej nocy albo nie będzie dbał o takie rzeczy, ponieważ życie nie będzie już w stanie zaoferować mu nic przyjemnego. Być może był chory umysłowo lub stres doprowadził go do nerwowego załamania. Nie wierzył w to jednak, gdyż nigdy nie poddawał się tak łatwo psychicznym obciążeniom. Znów opuścił dom. Bez żadnego konkretnego powodu znalazł się na ulicy przedmieścia. Auta zaparkowane były po jednej stronie. Jechał powoli — piętnaście mil na godzinę— w obawie, że jeden z zaparkowanych samochodów może nagle wepchnąć się przed niego. Wpatrywał się, czy za kierownicą któregoś z aut nie zauważy postaci kierowcy. Za późno! Ktoś biegł. John nie zauważył wcześniej odbijającej się po asfalcie piłki. Z całej siły nadepnął hamulec, stając prawie na
36 nim. Usłyszał pisk opon i poczuł słabe uderzenie o karoserię. Wtedy przednie koło przejechało po czymś. Natychmiast wyskoczył z auta i rzucił się w kierunku leżącego i nie zdradzającego żadnych oznak życia skrwawionego kształtu. Nastąpił na czerwoną piłkarską czapeczkę, której kolor odpowiadał doskonale rozlanej na asfalcie krwi. John załkał. Odchylił bezwładne ciało chłopca, rozpoznając okaleczoną i zniekształconą twarz. Wtedy zaczął krzyczeć, jak w ataku histerii. To był Ben. John Strike bał się potem zasnąć. Nie spał, gdy szare palce świtu wśliznęły się do sypialni. Cokolwiek działo się z nim, wiedział, że nie wróży to niczego dobrego. Około siedemnastej trzydzieści Cellar Winę Bar był zwykle wypełniony po brzegi. Pracownicy biur udawali się tam, aby przed powrotem do domu znaleźć po pracy odrobinę relaksu. Można tam było spotkać zarządzających przedsiębiorstwami dyrektorów, którzy kończyli właśnie lunch ze swymi klientami, albo wypić pożegnalnego drinka z kolegą, który od poniedziałku zacznie pracę w innym biurze. W piątkowe wieczory był tu zawsze duży ruch, panowała atmosfera radości i zadowolenia, połączonego z ulgą i odprężeniem po kolejnym wypełnionym stresami i obowiązkami, ale szczęśliwie zakończonym tygodniu pracy. John Strike nie spieszył się z opuszczeniem banku. Większość żeńskiego personelu wyszła z biura półtorej godziny temu. Kenton był w swoim pokoju. Przez matową szybę widać było zarys jego przygarbionej nad papierami sylwetki. Mocno zajęty pisał przy swoim biurku, zapewne zaznaczając na przekroczonych rachunkach bankowych, aby zostały jeszcze raz przepisane na maszynie i wypełnione w
poniedziałek. Ale równie dobrze mógł to być prywatny list. Nikt poza samym Kentonem dokładnie nie wiedział, co się dzieje we wnętrzu tej świątyni biurowości. I tak naprawdę nikogo to nie interesowało. W biurze po rozgardiaszu pracowitego dnia panowała cisza i spokój. Kosze na śmieci wypełnione były po brzegi zużytymi papierami, segregatory leżały porzucone niedbale na półkach. To były oznaki pośpiechu, w jakim pracownicy opuszczali to nudne i przepełnione monotonią miejsce. Pracowali pięć dni, aby cieszyć się życiem i odpoczywać przez dwa następne. Pozostanie w pustym biurze po godzinach pracy nie przynosiło żadnego zysku. Chyba że miało się specjalny powód. John Strike miał właśnie taki powód. Zajął się sortowaniem sterty listów czekających na załatwienie i kart z rozkładem zajęć na przyszły tydzień. Chciał zabić czas, sprawiając przy tym wrażenie mocno zajętego, na 38 wypadek gdyby Kenton wyszedł ze swego gabinetu. Szef lubił, gdy zespół pozostawał w biurze po piątej. Oczywiście, nie chodziło o ich zysk, ale o zapamiętanie, ile czasu pracowali po godzinach, aby potem można było potrącić im z rocznej premii resortowej odpowiednie sumy. Księgowi nie musieli jednak zostawać po godzinach; to kłóciło się z ich zawodowym statusem. Tak czy inaczej, nawet gdyby im się to przytrafiło, pracodawca musiałby wypłacić nadgodziny. Mimo to John potrzebował pretekstu, aby zostać w biurze dłużej i aby zastanowiło to szefa. Było piętnaście minut po piątej. John szurnął głośno ostatnim stosem listów i umieścił go starannie w drucianym koszyczku. Schował długopis. Do wyjścia do
baru Cellar zostało mu niecałe dziesięć minut. Dobrze to wszystko ustalił. Jeszcze tylko jeden szybki telefon. John, oczekując na zgłoszenie się wybranego numeru, z napięciem obserwował zarys postaci szefa. Ale łysa głowa wciąż była pochylona, a grube, pulchne palce skrobały coś w papierach. Kilka razy w przeciągu tego czasu John odczuwał napięcie. Miał poczucie winy. Wiedział jednak, że podczas rozmowy z Leah nie będzie kontrolowany. —Cześć, kochanie.—Starał się, aby jego głos brzmiał jak głos człowieka zdenerwowanego błahym utrudnieniem, urzędnika, któremu szef w ostatniej chwili zlecił jakieś zadanie. — Obawiam się, że będę dziś trochę później w domu. Obiad z klientem. — John zniżył głos, obawiając się, aby w tym momencie ze swego pokoju nie wyszedł nagle Kenton. — Wszystko na mojej głowie. Wiesz, jak to jest. — O której wrócisz? — W jej głosie nie było ani rozczarowania, ani podejrzenia. Po prostu zwykłe, rutynowe pytanie żony. — Trudno mi dokładnie powiedzieć. Chyba późno, może nawet koło północy. Nie umiem przewidzieć, służbowe spotkania w interesach mają różny przebieg. Nie czekaj na mnie. — Dobrze. — Jak tam, wszyscy mają się dobrze? 39 — Tak. Sam bawi się z tymi dziećmi z dołu ulicy. Sara maluje. Ben jest trochę zmęczony i odpoczywa. Może jest trochę chory, ale wydaje mi się, że to nic poważnego. — W takim razie do zobaczenia. — Położył słuchawkę, hamując pośpiech. Chciał od razu chwycić swą marynarkę i wyskoczyć z biura. Teraz wszystko miał już
załatwione. Był umówiony, posiadał do tego alibi. Czuł się tylko nieco podenerwowany. Zasadnicza część planu była dopiero przed nim. Gdy pokonywał krótki dystans, dzielący biuro i winiarnię, opanowały go wszystkie możliwe rodzaje lęków. „Przecież Ruth może wcale nie być w barze — pomyślał. — Mogła bardzo szybko rozmyślić się i nie przyjść na spotkanie. Poza tym ktoś z biura może nas zobaczyć razem. Już dobrze, zapomnij o tym i graj, jak się da — powiedział sobie stanowczo. — Ona powinna tam być. Przecież setki ludzi, którzy pracują w biurach, zanim pójdą do domu, piją razem w piątkowe popołudnie drinka. Ruth była w środku, więc wszystko w porządku. Siedziała przy stoliku w rogu. W dyskretnym, słabym świetle wyglądała cudownie. John kupił przy barze dwie szklanki wina i dołączył do niej. Podczas pierwszego spotkania księgowego i kasjerki z banku początkowa nieporęczność była do przewidzenia. John obawiał się, że jego zaproszenie może być źle zrozumiane albo też naiwnie zinterpretowane. Musiał więc zachowywać się bardzo ostrożnie. Startował z pozycji zaufania i autorytetu. Wystarczyła mu krótka pogawędka, gdy Ruth przyniosła kilka dokumentów do podpisu, aby zorientować się, że jej mąż jest poza domem, na kursie organizowanym przez firmę, i będzie przebywał na nim jeszcze trzy tygodnie łącznie z weekendami. Bardzo szybko zgodziła spotkać się z nim po pracy. Mimo to John nie był jeszcze do końca pewny swego. Wciąż badał grunt. Ale po drugiej szklance wina wszelkie wątpliwości i obawy znikty. — Może zjedlibyśmy coś oryginalnego. Niedaleko stąd jest dobra restauracja indyjska. — O tak, to mi odpowiada. — Uśmiechnęła się, ale to nie przekonało do końca Johna. — O której musisz być w domu?
40 — O której mi wygodnie — odpowiedział, a ona zaśmiała się. Nie byli jeszcze w połowie posiłku, gdy Ruth ujawniła kilka informacji na temat swojego męża. —Keith jest maniakiem pracy. — W jej głosie była gorycz i rozdrażnienie. — Wyszłam za mąż nie za człowieka, ale za jego zawód i służbowy samochód. Po całym tygodniu pracy spędza weekend, grzebiąc się w stertach papierów. Przerywa tylko, gdy musi coś zjeść albo obejrzeć w telewizji mecz piłki nożnej. Ja wykorzystuję to od lat. Czasem wychodzę gdzieś z moją przyjaciółką Jenny. To naprawdę nuda i strata czasu być mężatką. Myślałam już o tym, aby go zostawić, ale jestem chyba zbyt leniwa. Może któregoś dnia wreszcie się zdecyduję. To były dobre oznaki. Johna nie zaskoczyło wcale, gdy odmówiła kawy i zaproponowała, aby napili się jej u niej w domu. Dom Ruth był podobny do tego, w którym mieszkała rodzina Strike'ów, tylko mniejszy — jeden pokój z przodu, jadalnia i kuchnia urządzone z tyłu. John stwierdził jednak, że było tu bardziej przytulnie. W tym mieszkaniu po prostu nie było nic niesamowitego i przerażającego. Wyraźny kontrast w stosunku do domu numer trzynaście. Po raz pierwszy od momentu zmiany mieszkania John poczuł się swobodnie i mógł się odprężyć. Wspomnienie okropnego snu i dręczących go w następstwie lęków znikło gdzieś. Prawie zapomniał o tym. Prawie, ale niezupełnie. Siedzieli oboje na sofie. Nie zaprotestowała, gdy John pochylił się ku niej, aby ją pocałować. Czuł, jak jej ciało drży leciutko. Ich języki muskały się, badając wzajemnie. Był już pewien, że Ruth dobrze zrozumiała jego intencje.
— Twoja żona będzie się niepokoić. Nie wie przecież, że tu jesteś. John odniósł wrażenie, że dziewczyna chce już w ten sposób zakończyć spotkanie. „Pocałunek i kilka pieszczot, to wszystko, co możesz dostać. Dziękuję za mile spędzony wieczór. Bardzo mi się podobało." — Nie czeka na mnie. — Zaśmiał się. Nie był przygotowany do rozmów na temat Leah. Było jeszcze za wcześnie. 41 Ruth zaczęła go znów całować i John znów pomyślał, że wszystko jest na najlepszej drodze. Serce zabiło mu dziko i gwałtownie, gdy przesunął dłonią po jej jędrnej piersi, ukrytej pod sukienką. Przycisnęła się do niego z całych sił, wpijając ustami w jego usta i jęcząc cichutko, gdy rozpinał guziki jej ubrania. Wtedy uwolniła się z jego objęć i wyszeptała: — Na górze będzie nam wygodniej... W małżeńskiej sypialni stały dwa łóżka przykryte jedną dużą kołdrą. Łukowate okno, komoda pochodząca zapewne ze sklepu z używanymi meblami. W tym pokoju także było bardzo przytulnie. John miał ochotę zostać na noc. Ruth była w łazience. „Skrzętnie wykorzystuje swój czas** — pomyślał. Rozebrał się, złożył swoje rzeczy na stojącym obok krześle i wśliznął się pod kołdrę. To przedłużające się oczekiwanie sprawiało, że opanował go niepokój, a jego podniecenie opadło. I wtedy usłyszał, jak jej bose stopy uderzają szybko o parkiet półpiętra. Miała na sobie długą nocną koszulę i wydawało się, że jest nieco zdenerwowana. Sprawdzała, czy kotary są szczelnie zasłonięte. Jeszcze chwila wahania... i
wśliznęła się do łóżka, dołączając do Johna i obsypując go pocałunkami. Pomyślał, że gdyby nie popchnął jej i nie przycisnął do poduszek, mogłaby sięgnąć do wyłącznika nocnej lampki. Pozwoliła mu, aby ściągnął jej przez głowę nocną koszulę. John sycił się widokiem jej pięknych małych piersi i różowych sutków, które sterczały napięte. Odrzucił na bok kołdrę i oglądał całe jej gibkie i zgrabne ciało: gładki, płaski brzuch, uda ściśnięte mocno razem, tak by nie pozwolić mu zajrzeć tam, gdzie łączyły się z przepysznymi biodrami. — Tak się boję, nie mogę się przełamać — wyszeptała i zamknęła oczy. — Już tak zostałam wychowana. Jej słowa podnieciły Johna do granic wytrzymałości. To było o wiele bardziej podniecające niż dziwki, które popisując się przed nim, rozchylały lubieżnie nogi, zapraszając, aby spojrzał. Ruth była seksowna na swój własny sposób i do tego była... kochana. To stwierdzenie sprawiło, że zmartwił się 42 trochę i przestraszył, czując na sobie lekki dreszcz. I wtedy zobaczył bliznę. Początkowo myślał, że jest to ślad po odbytej w dzieciństwie operacji wyrostka robaczkowego. Blizna była jednak zbyt rozległa i znajdowała się zbyt wysoko. Wpatrywał się w to miejsce ze zdziwieniem, dopóki nie usłyszał słów Ruth: — To ślad po wypadku samochodowym. Miałam wtedy 19 lat. Mózg Johna zawirował, a przed oczami zobaczył mgłę. Czuł, że jest spięty i lekko osłabiony. „O, nie! Boże!" — To obrzydliwe, prawda? — powiedziała Ruth, jakby upewniając się. Na jej twarz wystąpił rumieniec wstydu. — Keith mówi, że to bardzo nieprzyjemna
niespodzianka. — Nie... wcale nie. — John z trudem wymawiał słowa, próbując odegnać od siebie ten niewyrażalny lęk, który właśnie zaczynał wyłaniać się z zakamarków jego umysłu jak przerażający, powiększający się zwój. — Ja... ja myślę... Myślę, że jest to bardzo podniecające. Wtedy zaczął całować jej szyję, pieścić leciutko językiem sterczące sutki, podążając coraz niżej i pozostawiając na miękkiej skórze jej prężącego się i wyginającego pod wpływem pieszczot ciała błyszczący ślad śliny. Okrążył pępek i dalej podążał w dół. Jej uda zaczęły rozchylać się powoli, gotowe na przyjęcie Johna. Włosy na jej łonie były starannie przystrzyżone, toteż ciepłe różowe ciało wystawało z nich napięte i całkowicie obnażone, zapraszając do pocałunku w to miękkie, cudowne miejsce. Ruth drgnęła — przeszedł ją dreszcz rozkoszy, zaczęte wić się i prężyć. John smakował powoli słodycz jej ciała, czując jego rozkoszną woń. Wiedział, że nie może już dłużej czekać. Łóżko jęczało pod ich miotającymi się ciałami. Ruth straciła jakiekolwiek opory. Przyciskała się do niego z całych sił, obejmując go swymi długimi nogami, jakby w obawie, że mógłby nagle i niespodziewanie wysunąć się z niej. W miarę jak zbliżał się orgazm, coraz głośniej jęczała i krzyczała z rozkoszy, popędzając Johna. Gdy wreszcie oboje zatracili się w ekstazie, a podniecenie doszło do szczytu i opadło, John usłyszał jej szept: — Och, John, kocham cię! W chwilę potem oboje objęci i przytuleni leżeli jakby w innej rzeczywistości, w której pojęcia żony i męża nie istnieją. Całowali się czule. Ogień namiętności
wypalił się do małego, tlącego się i błyskającego w ciemności ogarka. — Muszę wracać do domu.—John sięgnął po swoje rzeczy. — Naprawdę musisz? — Ruth była bliska płaczu. — Obawiam się, że tak — odpowiedział John, wciągając przez głowę koszulę. — Ale wrócę. — Kiedy? — Najszybciej, jak tylko będzie to możliwe. Prawdopodobnie w przyszłym tygodniu wieczorem. Zresztą zobaczymy się w biurze w poniedziałek. Pocałował ją i zszedł na dół. Po chwili był już na ulicy, na której po obu stronach stały zaparkowane samochody. Pomarańczowe światła uliczne odbijały się w ich karoseriach. Pomyślał, że to mogła być jego ulica, a za jego plecami jego dom—numer trzynasty. Były bardzo podobne. Ale nie takie same. Inni byli ludzie i budynki. Johna przeszedł dreszcz. Chciał, aby podobieństwo obu tych miejsc nie było jedynym powodem, dla którego nie musiałby wracać do domu pod numerem trzynastym. John Strike zatrzymał się na końcu Schooner Street i cofnął, jak dziecko dręczone poczuciem winy po spędzeniu całego dnia na wagarach i bojące się wrócić do domu, by poddać się przesłuchaniom, które niechybnie groziły poważnymi konsekwencjami. „Gdzie byłeś? Co robiłeś przez cały ten czas?" Zdrada nie była jednak dla niego niczym nowym. O każdej nocy spędzonej poza domem zapominał już następnego ranka. Żadnych kłopotów, zawikłanych sytuacji i konsekwencji. Myślał, że dzisiejsza noc będzie podobna do tamtych. I na pewno stałoby się tak, gdyby nie zabrnął zbyt dale44
ko. Teraz było to już jednak faktem. Związek fizyczny stał się, zupełnie niespodziewanie, czymś więcej. „Jestem chyba zmęczony — pomyślał. — Ale dziś w nocy będę musiał podjąć decyzję. Na razie jednak odłożę to na później." Natrętne myśli nie chciały go mimo wszystko opuścić. Nagle ciepło letniej nocy przeszło w chłód. John otulił się dokładnie swoją marynarką, ściągając ramionami jej kołnierz ku górze. Tak zawsze się dzieje, gdy tu, na początku jego własnej ulicy, kończy się poczucie ciepła i spokoju. Od numeru trzynastego wiało chłodem. Dom był nieprzyjemny i odrażający. John przeszedł na chodnik po przeciwnej stronie ulicy i szedł powoli, odmierzając kroki. Liczył domy, gdyż w ciemności nie mógł odczytać numerów umieszczonych na drzwiach wejściowych: siedem... dziewięć... jedenaście... trzynaście. Zatrzymał się, kuląc i pochylając odruchowo. Okna, jak puste oczodoły, dostrzegły go w posępnym mroku, przyglądając mu się z nie wróżącą nic dobrego złośliwością. W bladym świetle ulicznych lamp, które nadawało rzeczywistości niesamowitych i przerażających kształtów, drzwi wejściowe przypominały bezzębne usta, z których cuchnie okropnym fetorem. John czuł te zapachy, wiedział już, że ten dom nie jest niczym innym, jak tylko potwornym gniazdem, wylęgarnią zła, w której rodziły się straszliwe koszmary, nocne lęki i obsesje. Wiedział też, że jego myśli nie nadają się, aby ująć je w słowa. Czy ktoś uwierzyłby w takie brednie? Zaśmiał się tylko niskim, nienaturalnym śmiechem, który przypominał bardziej skomlenie, i zaczął przechodzić na drugą stronę ulicy. Czuł słabość w nogach. Przeszło mu przez myśl, że nie będzie w stanie wejść do domu, jednak odważył się. Stojąc na ganku, chwilę grzebał w
kieszeniach, szukając kluczy, po czym zabrał się do otwierania drzwi. Klucze brzękały złowieszczo, uderzając o siebie. Poczucie winy, które czuł teraz John, było bardzo silne. Tak jak niegdyś, kiedy był jeszcze nastolatkiem i przesiadywał gdzieś do późna z dziewczyną, gdy tymczasem jego rodzi45 ce, leżąc już w łóżkach, nasłuchiwali, czy ich syn nie wraca do domu. Zapalone światło zwiastowało niechybną awanturę, pytania, oskarżenia: „Gdzie byłeś do tej pory? Przecież bary są zamykane o jedenastej." Pewnego razu musiał ukryć głęboko w koszu na śmieci swe majtki, bojąc się, że matka zacznie oglądać je w poszukiwaniu kompromitujących plam. Czuł teraz ten sam rodzaj przerażenia, tylko z jakichś niejasnych powodów o wiele silniejszy. Może Leah śpi. Nie musi się tłumaczyć, zrobił to kilka godzin temu. „Chciałaś, aby twój mąż awansował i aby podniósł się nam standard życia, to teraz musisz się przygotować na pracę po godzinach i późne powroty" — przygotowywał mimowolnie sprytne wymówki. Nie musiał zresztą tłumaczyć się szczegółowo. Arkana bankowości pozostawały dla Leah tajemnicą. Chciał zrzucić w korytarzu buty, pozostawiając je tak, jakby upadły na podłogę, ale nie zrobił tego. Był zbyt niespokojny. Szedł na palcach, sprawdzając każdy stopień, aby nie zaskrzypieć nagle w panującej wokół ciszy. Nie chciał budzić dzieci. Gdy znalazł się na półpiętrze, zorientował się, że jest wciąż w swojej błyszczącej marynarce. Stał w miejscu, wsłuchując się w bicie własnego serca. Było mu zimno i nie mógł powstrzymać szczękania zębami.
Miał wrażenie, że czas zatrzymał się i zawisł w ciemnej pustce. Jakby cały dom czekał na coś, co ma się właśnie wydarzyć. Nagle tą okropną ciszą wstrząsnął krzyk, wypełniając sobą cały dom. Przeszywające powietrze dziecięce wrzaski sprawiły, że John zatoczył się do tyłu, przykrywając uszy rękami . Nie zdało się to jednak na nic. Głos wyrażał ból i strach. Gdzieś w ciemności John usłyszał bieganinę — tupot bosych stóp. Ostre światło oślepiło go. Miał wrażenie, że ludzie biegają we wszystkich kierunkach. Leah pchnęła go od tyłu, nie zwracając na niego uwagi. Sara z dzikimi, przerażonymi oczami stała w drzwiach swej oświetlonej teraz sypialni. 46 Sam, bojąc się wyjść, zerkał dookoła zza swych drzwi, gotowy w każdej chwili je zatrzasnąć. John był bezradnym obserwatorem wypadków. Chciał pomóc, ale nie wiedział, jak. Był zupełnie bezsilny i przerażony tym, co się właśnie stało. Leah stała z tyłu, na półpiętrze, trzymając w ramionach małego Bena. Włosy dziecka były całkiem mokre, jakby zostały przed chwilą umyte. Jego piżama przylegała ściśle do ciała, zmoczona przez chłopca pod wpływem jakichś lęków. Trzymał się kurczowo matki i płakał. — A więc jesteś wreszcie. Wkradasz się do własnego domu w środku nocy jak złodziej. — W głosie Leah była pogarda i podejrzenie. Zignorowała go, okazując w ten sposób całkowitą dezaprobatę. Pocałowała Bena i zaniosła do własnej sypialni, pytając po drodze: — Powiedz mamusi, co się stało? John ruszył za nimi, zdjął swoją marynarkę i przewiesił ją przez ramię. Stał w drzwiach sypialni, obserwując swą żonę, która ściągała z Bena mokrą piżamę.
Potem ułożyła go w łóżku i sama również wśliznęła się pod kołdrę. Matczyne uspokojenia i pieszczoty szybko zatamowały potok łez. Ben ukrył twarz w objęciach matki. Leah mówiła coś, lecz John nie bardzo zrozumiał, co. Był tak zakłopotany, że nie docierały do niego jej słowa. Rozebrał się, pozostawiając ubranie w tym samym miejscu, w którym je zrzucił, i wśliznął się do łóżka. Leah wciąż trzymała w objęciach swego syna. Nie potrzebowała teraz męża. John miał jednak nadzieję, że wyłączy światło. Ben zasnął w jej ramionach. John obserwował, jak Leah układa go delikatnie w łóżku między nimi i okrywa. — Miał kolejny koszmar. Znów śpiąc chodził, a raczej biegał po mieszkaniu. Gdybym nie wyskoczyła z pokoju, w chwili kiedy usłyszałam, jak krzyczy, spadłby ze schodów. Zaraz po tobie! John przełknął ślinę. — Chyba wiem, co mu dokucza. 47 — Cokolwiek to jest, chłopiec śnił kolejny okropny sen. Wyciągnęłam to do niego. Opowiedział mi. — O! Ale nie mów mi, nie chcę tego słuchać. — Śniło mu się, że wpadł pod samochód. Ty przejechałeś go dżipem. Leah z ulgą powitała kolejny poniedziałkowy poranek. Weekend był okropny, pełen klaustrofobicznych lęków. Pewnie nie było w tym jednak nic nadzwyczajnego. Po prostu atmosfera towarzysząca kłopotom z dziećmi, spowodowanym bez wątpienia przeniesieniem się do tego przygnębiającego domu. No i jeszcze John. Leah próbowała samą siebie przekonać, że po prostu pił ostro podczas piątkowej
nocy. Czuła wyraźnie odór alkoholu w jego oddechu. Wiedziała jednak, że przyczyna była poważniejsza. W grę na pewno wchodziła inna kobieta. Już raz zdarzyło mu się coś podobnego. Przymknęła wtedy na to oko, udając, że nic o tym nie wie. Tym razem jednak John zachowywał się inaczej — musiało nim to bardziej poruszyć. Od czasu swej nocnej eskapady nie wchodził jej w drogę i trzymał się z daleka. Miał winę wypisaną na twarzy. Zajął się porządkowaniem ogrodu, poświęcając temu zajęciu prawie całą sobotę. Wywiózł do kontenera stojącego przed domem kilka taczek wyładowanych po brzegi śmieciami i rupieciami. Uporządkował niewielki skrawek ziemi za domem i zaczął nawet kopać wzdłuż płotu rów pod graniczny murek. Potem poszedł do sklepu, powracając z całym naręczem ziół i przypraw, które porozwieszał w kuchni. Leah nie była zachwycona — opadające szczątki roślin zanieczyszczały tylko kuchenny blat, a martwe liście zatrzymywały kurz i dawały schronienie pająkom i innym wstrętnym robakom. Leah nie używała ziół do celów kulinarnych; było z tym zbyt wiele kłopotu. Musiałaby się zdrowo namęczyć, zanim udałoby się jej zemleć przyprawy na proszek. Tak jednak wyglądała w wykonaniu Johna większość prób stworzenia odpowiednich wyobrażeń o sobie, razem z suzuki, śmieszną błyszczącą marynarką i pomalowaną na zielono klatką schodową. Prowincjonalny ziemianin żyjący w południowym Londynie. Stąd był już tylko jeden mały krok do chłopca, który przebrał się, aby pobawić się w kowboja. 49 W niedzielę cała rodzina spala do późna. Potem John zabrał wszystkich do restauracji na lunch. W ciągu całego weekendu było to chyba jedyne sensowne zadośćuczynienie z jego strony. Nie pamiętała nawet, w jaki sposób spędzili
resztę dnia. John polerował chyba swego dżipa, a ona leżała i odpoczywała na górze. Jeśli chodzi o Bena, to nie miał on nawrotów tych upiornych koszmarów. Matka wiedziała jednak, że jego biedny dziecięcy umysł trawiony jest wciąż przez chorobę. Chłopczyk nie chciał w ogóle wychodzić z domu na jedną stronę ulicy, której bał się i unikał. „Wreszcie znów jest poniedziałek. Dzięki Bogu!" — pomyślała. Tego dnia John wyszedł do pracy bardzo wcześnie — nie było go w domu już przed ósmą. Robił wrażenie, jakby chciał uciec, śpiesząc się z wyjściem, zanim żona zacznie mu zadawać pytania. Zadzwoni pewnie później, żeby powiedzieć, że kolejny wieczór ma zajęty: „Przepraszam, kochanie, nie czekaj na mnie." Pomyślała, że wtedy mu odpowie: „Nie czekam. Teraz, kiedy rżniesz tamtą, dasz mi w końcu spokój. To chyba jedyna pociecha." Leah miała zamiar opuścić swego męża. Podjęła tę decyzję kilka lat temu. Mogła wrócić do rodziców i zabrać ze sobą dzieci. Zwlekała z tym jednak — zostałaby wtedy tą, która przegrała; musiałaby oddać swój dom obcej kobiecie. — Co będziemy dzisiaj robili, mamo? — Sam kończył właśnie jeść porcję swych płatków pszennych. Ben zajęty był składaniem laminowanego ruchomego blatu kuchennego bufetu. — Pójdziemy na zakupy — odpowiedziała. — Oj, nie, mamo! —jęknął, naśladując Bena. — Chciałem iść do Jeremiego i bawić się z nim. — Nie, nie pójdziesz. — Dlaczego, mamo?
— Ponieważ muszę wyjść na kilka godzin i nie zostawię cię samego. Poza tym mama Jeremiego musi już być zmęczo50 na twoimi ciągłymi wizytami. Jeremi może tu przyjść któregoś dnia i bawić się z tobą u nas. .Jeszcze jedno dziecko i jeszcze jedna przyjemność, jakbym ich miała i bez tego mało" — pomyślała. — Zapraszałem go, ale nie chciał przyjść. — Dlaczego nie? W zasadzie nie interesuje mnie to, ale powiedz. — On nie lubi tego domu. — Coś takiego! — Leah poczuła szpilki wzdłuż kręgosłupa. — To nonsens. Pewnie nawet nigdy nie był tu w środku. — Był, kiedy mieszkał tu Timothy Grafion. Bawili się razem. Jeremi mówi, że ten dom nawiedzają upiory. Po każdej wizycie męczyły go złe sny. Zapytaj go sama, jeśli nie wierzysz. Leah oparła się całym ciężarem o zlew. Złe sny, koszmary. To samo działo się z Benem. I Johnem. Być może to samo gnębiło Sarę, która nie chciała się przyznać i ukrywała swoje problemy, śpiąc przy zapalonym świetle. —Jeremi jest niemądry. — Próbowała nadać swemu głosowi ton oburzenia. — Mam wrażenie, że traktuje nas jak gorszych od siebie. A czy rzeczywiście Timothy Grafion miał także koszmary?—spytała, lecz w tej samej chwili pomyślała: „O Chryste, nie powinnam go pyląc o takie rzeczy." — Nie wiem, nie mówił o tym. Mamo, czy naprawdę muszę iść z tobą do sklepu? — Tak, Sam. Ben i Sara także pójdą z nami. Teraz idź i zmień te brudne dżinsy. W
twojej szafie wisi kilka par zupełnie czystych. Po opuszczeniu domu poczuli ulgę, jaka przychodzi zwykle po kilkudniowej migrenie, gdy minie ból. Leah trzymała Bena za rękę. Nawet nie proteslował, irzymającsię tylko jak najdalej od krawężnika. Sam wlókł się za nimi napuszony. Miał właśnie jeden ze swoich humorów i starał się być tak uciążliwym, jak tylko było to możliwe. Sara szła kilka jardów z przodu. Leah zauważyła, że ma na ustach szminkę. Z całą pewnością przeznaczała całe swoje „kieszonkowe" na zakup 51 kosmetyków. John aprobował to jednak, toteż Leah uznała, że jakakolwiek uwaga byłaby bezcelowa. Mimo że nie było jeszcze jedenastej, już panował upał. Ben ściskał z całej siły rękę swej matki, drapiąc jej skórę. Biedne dziecko! Na samą myśl o jego nocnych koszmarach robiło jej się zimno. To nie mogło stać się naprawdę. Leah postanowiła, że dopilnuje tego. Po prostu nie będzie pozwalała mu bawić się na ulicy, mimo że czyni to wiele dzieci. Aby dostać się do dużego supermarketu, musieli przejść przez jezdnię. Wciąż jednak ulicą jechały samochody. Po obu stronach zaparkowane były dostawcze furgonetki. Leah obserwowała dokładnie przejście dla pieszych, które mieli za chwilę przekroczyć. Żebrał się tam spory tłumek ludzi spieszących do sklepu i czekających, aż czerwone światło zatrzyma sznur pędzących samochodów . Ludzie weszli na jezdnię jeszcze na czerwonym świetle. Prawie w tym samym momencie zapaliło się zielone. Niektórzy cofnęli się przed nadjeżdżającymi szybko samochodami. Leach nie spieszyła się. Rozejrzała się wokoło i zawołała Sama, aby złapał ją za rękę. Sara była już na przejściu.
Paru młodzieńców wygłupiało się obok, używając wulgarnych wyrazów, jednak Leah nie zwracała na nich uwagi, mając nadzieję, że nawet jeśli przekleństwa docierają do małego Bena, to i tak chłopczyk ich nie rozumie. Sam stał tuż za nią, na szczęście, wśród grupki kobiet pchających wózki na zakupy. Stary mężczyzna, z pewnością włóczęga grzebiący w śmietnikach w poszukiwaniu niedopałków, przez cały czas mruczał coś do siebie. „Powinien trafić do jakiegoś domu i otrzymać opiekę" — pomyślała Leah. Był brudny i śmierdział. Rozległ się sygnał ostrzegawczy. Samochody zatrzymały się. Młodzieńcy pobiegli przez ulicę do przodu — jak przypuszczała Leah — na małą złodziejską wyprawę do sklepu. Jakaś starsza kobieta opóźniała posuwanie się całej grupy. Leah ścisnęła mocniej rękę Bena, jeszcze raz sprawdzając, gdzie jest Sam. „Do diabła z tymi światłami. Jeśli nie pobiegnę, nie zdążę przejść na drugą stronę." 52 Sara była już na przeciwległym chodniku. Leah przyciągnęła do siebie Bena dla bezpieczeństwa i złapałaby również Sama, gdyby się nie ociągał. Silniki nabierały obrotów, opony piszczały, gdy któryś z kierowców puścił zbyt wcześnie sprzęgło. Wtedy nastąpiło słabe, głuche uderzenie i dał się słyszeć pisk opon. Wszyscy dokoła zaczęli krzyczeć. Po chwili, gdy przechodnie obrócili się do tyłu i zorientowali, co się stało, nastąpiła cisza. Wpatrywali się z niewiarą w zbitą kupkę krwawych strzępków, leżących pod przekrzywionym zderzakiem transportowej furgonetki. Śmiertelnie blady kierowca ściskał nienaturalnie mocno kierownicę, jakby próbując wytłumaczyć sobie, że to nie mogło stać się naprawdę, a jeśli już się stało,
odpowiedzialny był samochód jadący przed nim. Ludzie — jak wampiry — skupili się na chodniku po jednej stronie ulicy, zbijając się dla bezpieczeństwa w jedną gromadę. Pochylali i wyciągali głowy, próbując zapewnić sobie lepszy widok. To była śmierć. Cokolwiek leżało na asfalcie, nie mogło być już żywe — zmiażdżona czaszka, mnóstwo sterczących ostrych kości, szara wydzielina zmieszana z czerwoną krwią. Wszystko spłaszczone tak, że z trudem można było rozpoznać w tym ludzkie szczątki, po których przejechało koło ciężkiego samochodu. Obserwatorzy spoglądali jeden na drugiego, zastanawiając się nad tym, co właściwie zaszło. Ktoś podszedł do zwłok, próbując udzielić pomocy. A może to była kobieta? Reszta tłumu unikała zbyt bliskiego kontaktu z ofiarą. Gapie zorientowali się, że wkrótce przyjedzie karetka, może nawet już jechała. Wciąż stali i wpatrywali się w zmasakrowane ciało. Tłum stawał się coraz większy. Młodzieńcy wrócili i przepychali się niegrzecznie, aby lepiej widzieć. Leah była zamroczona. Tylko dlatego, że otaczali ją inni, nie upadła natychmiast na jezdnię. Jej wilgotna dłoń wysunęła się z uścisku małej ręki Bena. Poczuła, że robi jej się słabo i zbiera na wymioty. Przez ułamek sekundy zapomniała o tym, co się stało, aby po chwili odzyskać świadomość. Wtedy przez jej głowę przeszła ta fatalna myśl i uginające się 53 pod nią kolana nagle wyprostowały się. Jej własny głos, odbijające się echem w jej mózgu słowa, które wypowiedziała kilka nocy temu, powróciły z okropną wyrazistością: „Śnił, że przejechałeś go dżipem." — O Boże! Moje dziecko!!! Pchając i roztrącając ze swej drogi gapiów, krzyczała i biegła do przodu. Oczy
wszystkich skierowały się na nią, lecz Leah widziała tylko stos szczątków zmasakrowanego ludzkiego ciała. Przepychała się z trudem, aby być jak najbliżej. Zaczęła dotykać zmiażdżonych członków, próbując połączyć razem poprzecinane kawałki ludzkiego ciała. Łkała nieświadoma fetoru pochodzącego od nie mytego dawno ciała i przesiąkniętej nim, porozdzieranej odzieży. Mózg trupa jak śliski żabi skrzek przylepiał się do jej drżących palców, obmacujących chaotycznie ciepłe jeszcze szczątki. — Moje dziecko! Oddajcie mi moje dziecko!!! Słyszała dzwoniące jej w uszach krzyki Bena, dziękując Bogu, że dziecko wciąż jeszcze żyje. Było to niemożliwe, ale Leah była tego pewna. Wtedy ostry, falujący i odbijający się echem dźwięk zagłuszył wszystko. Rozpoznała w zbliżającym się pojeździe ambulans i zaczęła chaotycznie krzyczeć, poganiając sanitariuszy: — Ratujcie moje dziecko, póki jeszcze czas! Ktoś złapał ją, próbując odciągnąć do tyłu. Kopała i walczyła, wyszarpując się z uścisku. Gdy zobaczyła umundurowanego sanitariusza, wskazała tylko palcem na leżące na asfalcie ciało, nie mogąc wydobyć z siebie ani jednego słowa. —Proszę pani... Może ktoś z państwa zajmie się tą panią? „Powstrzymaj ją. Zrób z nią cokolwiek, tylko zabierz ją od nas" — zdawał się krzyczeć milczący tłum. — Moje dziecko! — wrzasnęła Leah. Uwolniła jedną rękę i wskazała na krwawą masę leżącą na jezdni. — Czy jesteście szaleni?! Moje dziecko umiera! Ratujcie je! Dwóch mężczyzn wymieniło porozumiewawcze spojrzenia. —Pewnie to jej ojciec albo dziadek—mruknął jeden z nich. Przechodnie wciąż gromadzili się wokół miejsca wypadku, stale powiększając krąg zdziwionych i
zaciekawionych 54 twarzy. Śmierć jest zawsze ekscytująca, tym razem miała jednak dodatkowy posmak. Jeden z młodzieńców powiedział coś, na co reszta ryknęła w odpowiedzi gromkim śmiechem. — Policja zaraz tu będzie — rzekł kierowca ambulansu. Wątpił, czy zdołają dłużej powstrzymać rozhisteryzowaną kobietę. Gdyby nie ona, ich zadanie byłoby już wykonane. Szeroka szufla i czarny plastikowy worek — jedyne przydatne w tym wypadku narzędzia. To był włóczęga, jeden z tych, którzy kręcą się po High Street przez wiele dni i śpią w piwnicach i podziemiach. To musiał być on. Nikt inny nie mógł mieć tak brudnych ubrań. Gdyby tylko jeszcze ten tłum odpieprzył się od nich. Ale gapie stali uparcie. Zbierają się zawsze wokół każdego wypadku. Hieny w ludzkim ciele. Leah ogarnęła czerwona mgła. Karmazynowe plamy i pasy wirowały jej przed oczami. Walczyła z tym obezwładniającym uczuciem, bo była pewna, że jeśli się podda, Ben umrze. Wydawało się jej, że ci ludzie wokół niej są zaślepieni i nie przypuszczają nawet, że jej dziecko cudownie ocalało i wciąż jeszcze żyje. Słyszała, jak woła ją po imieniu. „O moje biedne maleństwo!" Zdobyła się na ostateczny wysiłek, aby uwolnić się z ograniczającego jej swobodę uścisku. Zaczęła kopać trzymającego ją mężczyznę i obracać do tyłu głowę, aby go ugryźć. — Mamo! — Płacz był teraz zupełnie wyraźny, rozlegał się tuż za nią. To był Ben. Stał teraz dokładnie naprzeciw niej, z wyciągniętymi rączkami. Na jego śmiertelnie bladą, zalaną łzami twarz wystąpiły czerwone plamy. Po raz kolejny Leah zrobiło się ciemno przed oczami i straciła na moment kontakt
ze światem. Jednak po chwili obraz rzeczywistości powrócił, ale koszmarnie wykrzywiony. Czuła się jak podczas zwiedzania gabinetu luster w wesołym miasteczku. Głowa Bena była wydłużona i nienaturalnie szeroka. Jego nogi stawały się raz dłuższe, raz krótsze. Na stopie miał brudną krótką skarpetkę. Natychmiast podbiegł do niej, łapiąc matkę za jedno ramię i drapiąc ją w mocnym uścisku. Leah jęknęła z bólu. Ben skrył głowę, wtulając się w 55 matkę. Pocierał swymi ciemnymi kręconymi włosami o jej pierś. Czuła go, wiedziała, że nie mogło to być złudzenie. Teraz wypominała sobie w myślach tę niepotrzebną chwilę szaleńczego zatracenia się w nieszczęściu. Nie mogła pojąć, jak to się stało. Powoli przychodziło odprężenie. Nawet nie poczuła się głupio, gdy trzymające ją ręce zwolniły uścisk i gdy usłyszała rozlegające się wokoło złośliwe śmiechy łobuzów, którzy rozkoszowali się swą okrutną uciechą. — To wszystko wydaje się jakąś okropną pomyłką. — Leah usłyszała swój własny głos, klękając i sprawdzając swego syna. Strząsnęła z ubrania resztki mózgu starca, które przypominały smużki śluzu, zostawiane przez ślimaki na werandzie. — Dobrze się czujesz, mamo? — To był Sam, trochę zakłopotany i przestraszony. Sara trzymała go za rękę. Leah skinęła głową. — Tak, wszystko w porządku. Myślę... — Nie dokończyła jednak. Nie śmiała wyrazić swych myśli słowami. To była jakaś sztuczka umysłu, jakieś makabryczne przywidzenie, spowodowane koszmarnym snem Bena. Teraz wracała jednak do rzeczywistości. Była już bezpieczna. Na szczęście. — Myślę, że powinna się pani udać na kontrolę do szpitala — powiedział wyższy sanitariusz, z ulgą przypatrując się nadjeżdżającemu samochodowi policyjnemu.
Ruch stawał się coraz większy. Nim załadowano w końcu zwłoki do worka, sznur pojazdów sięgał już do Streatham. — Nie, dziękuję, nic mi nie jest. — Leah wcale nie czuła się dobrze. Sanitariusze nie próbowali jednak zastąpić jej drogi powrotnej na chodnik. Trójka dzieci trzymała się jej kurczowo w obawie, że może im być zabrana. To jednak nie był tylko sen. Wszyscy byli już bezpieczni w domu pod numerem trzynastym przy Schooner Street. Leah nie mogła sobie przypomnieć drogi powrotnej. Świadomość wróciła do niej dopiero tu, w kuchni, gdy Sara przygotowała czajnik herbaty i dała 56 Benowi sok pomarańczowy. Sam oglądał ostatni numer „Match", ale Leah była przekonana, że do chłopca nie dociera sens jego zawartości. Leah powstrzymywała się, aby nie zapytać jeszcze raz Bena, czy dobrze się czuje. Na pewno nie czuł się najlepiej. Był zszokowany. Leah postanowiła nie przypominać mu wydarzenia dzisiejszego poranka. Wypadek zrobił na niej straszne wrażenie. Ben był najbliżej, stało się to dosłownie na jego oczach i na pewno musiał być to dla niego silny wstrząs. Leah zdała sobie sprawę, że wydarzenie to pozostawi u jej syna niezatarte piętno. Sara zmieniła mu poplamione krwią i zbryzgane resztkami mózgu ubranie, które natychmiast znalazło się w pralce. Chłopiec ubrał się w swoje sportowe ubranie do gry w piłkę, pasujące do jego piżamy. Leah zerknęła na zegar wbudowany w kuchenkę elektryczną. Była 15.35. Siedzieli w domu już godzinę. Pozostawała jeszcze cała reszta dnia, z którą trzeba było coś zrobić.
— Przygotuję coś do zjedzenia. — Leah próbowała przywrócić atmosferę normalności. — Może w takim razie... Nie, nie będziemy nigdzie wychodzić. Już nigdy. „Co za głupoty opowiadam" — pomyślała. — Może co? — Sam spojrzał na matkę, unosząc do góry głowę. — Nic. Kto jest za tym, abyśmy zjedli grzanki z fasolą? — Nie jesteśmy głodni — rozległ się znany jej dobrze chór całej rodziny, zawsze ten sam, gdy dzieci były zajęte zabawą. Ale dzisiaj powód był inny: wszyscy siedzieli wokół stołu, odprężając się po fatalnym wypadku na przejściu dla pieszych. — Dobrze. — Westchnęła, wstając z trudem z krzesła. — Nie jesteście głodni i ja też nie jestem głodna. Dziwne, ten człowiek był włóczęgą. Był stary, chory i bezdomny. Miał chyba z osiemdziesiąt lat. Mógł umrzeć, śpiąc dzisiejszej nocy. Zupełnie inaczej jest, gdy umiera ktoś młody, prawda? Jej własne słowa sprawiły, że poczuła skurcz mięśni brzucha. Wyciągnęła ręce w stronę Bena, aby przytulić go i objąć. Nic mu nie było, wciąż przebywał blisko niej. „O Boże, 57 spraw, aby to był sen. Abym, gdy obudzę się, nie stwierdziła, że to stało się naprawdę." —Mamo, dlaczego podbiegłaś do tego staruszka?—Sam zadał pytanie, które ją także dręczyło. — Chciałam mu udzielić pomocy. — Leah zadygotała od środka, przyłapując się na kłamstwie. Wiedziała przecież, że w normalnych okolicznościach nie podeszłaby
tak blisko. — To było bardzo odważne, mamo. Słowa Sama sprawiły, że poczuła się jeszcze gorzej. — Powinniśmy o tym jak najszybciej zapomnieć. — Wstała, chwiejąc się lekko. — Potrzebujemy dobrego wypoczynku. Poleniuchujemy trochę z tyłu, w ogrodzie. Saro, weź z kredensu, tam gdzie suszą się rzeczy, ręcznik, na którym będziesz się mogła położyć. Zrobimy to, co robiliśmy nad morzem: będziemy się opalać. — Ja chcę zrobić zamek z piasku. — Ben odezwał się po raz pierwszy od czasu powrotu do domu. — Dobrze. — Na twarzy Leah pojawił się słaby uśmiech. — Chodź i weź swoją plażową łopatkę. Będziesz mógł kopać, tam gdzie tatuś podczas ostatniego weekendu usypał kopiec. — Przeklęła w myślach Johna: „Niech tylko spróbuje kręcić nosem." Dzieci zachowywały się cicho i spokojnie, czego zresztą Leah się spodziewała. Miała nadzieję, że taki odpoczynek w słońcu pomoże wszystkim. Sara wróciła jednak do swego pokoju. Sam wlepiał do albumu zdjęcia gwiazd futbolu, a Ben siedział na krześle, obserwując matkę, która przygotowywała wieczorny posiłek. Nie spodziewała się, że John będzie pościł, skoro oni nie jedzą. Ziemniaki były już obrane i gotowały się. Befsztyki, które wyjęła wcześniej z lodówki, właśnie rozmrażały się. Mdliło ją na ich widok. „Skrwawione mięso, tak jak na przejściu dla pieszych... Dość! — Skarciła się. — Jest za grube. John nie lubi zbyt grubych befsztyków." Postanowiła je trochę okroić, 58 zanim zostaną przypieczone. Nie mogła zrozumieć, dlaczego tak wielu ludzi
przechodzi na wegetarianizm. Spoglądanie na krew sprawiało, że robiło się jej niedobrze. Zawsze była wrażliwa na widok krwi i nie mogła oglądać żadnego z programów Jonathana Millera, które pokazywano kilka lat temu. Wiedziała, że gdyby nie okropny strach o jej syna, który mógł leżeć po tą furgonetką, na pewno zemdlałaby. Podświadomie musiała uruchomić rezerwy swych sił. Umysł ludzki jest tak złożony, że trudno go pojąć. Na blacie stał wykonany z wypolerowanego drewna, trójkątny uchwyt do noży. Tkwiło w nim sześć noży różnych rozmiarów. Wybrała największy, próbując ostrze kciukiem. Mruknęła niezadowolona. Był tępy. Poszperała chwilę w szufladzie, nim znalazła stare kółko do ostrzenia noży, które należało jeszcze do jej matki, i zaczęła ostrzyć nóż. Ostry, przenikliwy dźwięk sprawiał, że zgrzytała zębami. Przypominał gwałtowne pociągnięcie paznokciem po samochodowym lakierze. W końcu nóż był ostry jak brzytwa. Leah znów zobaczyła w myślach zmiażdżony korpus włóczęgi i wzdrygnęła się. To nie był Ben. Ta myśl nie martwiła jej więcej — chłopcu nic się nie stało i prawdopodobnie stać się nie mogło, gdyż cały czas trzymała go za rękę. Tamto ciało już więcej nie robiło na niej wrażenia — to był człowiek z marginesu. Nigdy przedtem nie widziała kogoś takiego . Brudny starzec. Jego wygląd mógłby wpłynąć na wielkich tego świata, aby zmniejszyli podatki do realnych rozmiarów. Krew! Zobaczyła ją teraz tak samo wyraźnie jak wtedy. Gęsta i jasna, rozlana wielką plamą na asfalcie, rozchlapana na masce furgonetki, przenikająca całe okaleczone straszliwie ciało, wsiąkająca w brudne, zawszawione ubranie. Leah czuła ten zapach, ten smak podobny do kwaśno-stalowych tabletek, które musiała brać po urodzeniu Sary. Próbowała wypluć go z ust.
— Mamo, przestań pluć! „Zamknij się, smarkaczu." — Tak, tak, Ben. Przepraszam. — Mówiłaś, że to nieładnie pluć, mamo. 59 — Tak, to prawda. — Wzięła głębszy oddech i zamknęła oczy. Nie mogła się jednak wyzwolić od widoku krwi, który wciąż tkwił pod jej zamkniętymi powiekami. Nie mogła usunąć ze swych nozdrzy tego okropnego zapachu, nie mogła pozbyć się obrzydliwego smaku, który czuła w ustach. — Co się stało, mamo?—Ben stawał się znów niespokojny. — Nic, kochanie. Jestem zmęczona. — Z trudem otwierając oczy i zmuszając się do patrzenia na mięso, wzięła do ręki befsztyk. — A teraz popatrz, jak mamusia odkroi cały ten obrzydliwy tłuszcz. —To jest krew! — Ben pochylił się do przodu, wskazując palcem.— Zupełnie tak jak... — Tak, wiemy wszystko na ten temat. — Chciała dać mu klapsa, ale to nie pomogłoby w niczym. — Teraz... — Mamo? — Tak? — Czy krowy krwawią, gdy się je zabija? „Co za głupie pytania zadają te dzieci!" — Obruszyła się Leah. — Sądzę, że tak. Przecież dobrze wiesz, że tak jest! Nóż był ostry i łatwo wchodził w warstwę tłuszczu. Zbyt łatwo. Odwróciła się do tyłu i zerknęła na Bena. I wtedy po raz drugi tego dnia krzyknęła histerycznie. Krew.
Trysnęła do góry i zbryzgując najbliższy ośmiokątny wzór na suficie, uderzyła strumieniem w poprzek ściany. Natychmiast zaczęły po niej spływać powoli cztery oddzielne strużki, które mogły połączyć się z obfitym strumieniem spływającym po kuchennym blacie. Kręcąc się raz w jedną, raz w drugą stronę, Leah próbowała zatamować kciukiem wypływającą gwałtownie z rany w nadgarstku krew. Sprawiało to jednak tylko, że tryskała w trzech różnych kierunkach — ludzki rozpylacz ogrodowy, zostawiający na wszystkim, na co natrafi, doskonale cienką warstewkę czerwonej cieczy. Ku jej przerażeniu zszokowana twarz Bena pokryła się momentalnie niezliczoną ilością czerwonych plamek, jakby chłopiec zachorował gwałtownie na różyczkę. Nakrapiana na czerwono buzia miała wampiryczny wyraz. Gdy krzyczał 60 głośno przerażony, wydawało się, że krew wydobywa się z jego otwartych ust. Leah krzyczała, Ben krzyczał. Stali tak spanikowani wciąż na przeciw siebie, wrzeszcząc głośno jedno na drugie. Sara zbiegła na dół i stanęła w wejściu do kuchni. Upuściła pędzel, który trzymała w ręku. Potoczył się, podskakując i znacząc na kuchennej posadzce czerwony ślad. Usta Sary otwierały się właśnie, aby dołączyć swój udział do ogólnego wrzasku, ale w ostatniej chwili dziewczynka powstrzymała się. Przecież jeszcze dziś, kilka godzin temu była świadkiem śmierci. Zwykły domowy wypadek nie powinien doprowadzić jej do paniki. Sara dojrzała jak na swoje trzynaście lat, podbiegła do zlewu, chwytając i łącząc ze sobą dwa małe zmywaki, aby zrobić z nich opatrunek i zatamować uściskiem krwotok. Pracowała szybko trzęsącymi się palcami. Posadziła matkę na
krześle. — Tutaj. — Przywołała skinieniem Sama, który stał w drzwiach kuchni. — Chodź i pomóż mamie przytrzymać to w tym miejscu. Mocno! O, tak. Pilnuj, a ja tymczasem zadzwonię po pogotowie. Sara rozmawiała przez telefon, a Leah zaczęła wąchać powietrze. Czuła jedynie zapach krwi. „Co wezwać? — myślała gorączkowo. — Policję, pogotowie czy straż? Straż!" Nagle wydało się jej, że lęk przed krwią jest niczym wobec jeszcze okropniejszej obsesji ognia. Nie zwracała już uwagi na swój krwotok. Prawie śmiała się z niego, jak z własnego kiepskiego dowcipu. Teraz jednak myśl o ogniu dokuczała jej o wiele silniej. Sara wciąż rozmawiała, ale Leah nie słuchała. Pomyślała, że musi nakłonić Johna, aby zainstalował w domu czujnik przeciwpożarowy. W ich starym domu, nad schodami było zainstalowane takie urządzenie. Założyli je dla świętego spokoju. Leah nie reagowała nawet, gdy przypadkowo zaczynało pracować. Grzanka przypalająca się w testerze wystarczała, aby uruchomić czuły mechanizm. Leah pamiętała jeszcze komin i piec w domu, w którym mieszkała jako mała dziewczynka. Miała wtedy około ośmiu 61 lat i od tamtego czasu nie myślała o takich rzeczach. Teraz przypomniało jej się, jak czasem ogień zaczynał ryczeć w otwartych dzwiczkach pieca, tak że komin przypominał głodnego smoka. Jej matka wypychała ją wtedy do ogrodu i dzwoniła, aby wezwać oddział straży pożarnej. Drabiny i strażackie węże były bardzo intrygujące dla małego dziecka. Strażacy wchodzili na dach i wlewali do komina spienioną wodę, która wypływała na dole, w kuchni, razem z syczącą parą i
sadzami. Później matka spędzała resztę dnia na porządkowaniu kuchni. Tę przygodę Leah opisała następnego tygodnia w wypracowaniu o angielskich strażakach. Ale dopiero po dwudziestu latach ten epizod wywarł na niej pełne wrażenie. Dym nie może zabić! Ale dym oznacza ogień! Prawie każdego dnia słyszała o jakimś tragicznym pożarze, jak na przykład o tych dzieciach, które spłonęły w płomieniach uwięzione w sypialni na piętrze, gdzie iskierka z papierosa zatliła się na wypełnionej pianką sofie... Pomyślała, że powinna sprawdzić kozetkę we frontowym pokoju, po prostu dla pewności. Instynktownie wykonała wysiłek, aby podnieść się, lecz Sam pchnął ją z powrotem na krzesło, przytrzymując opatrunek ze zmywaków. — Dobrze się czujesz, mamo? —Tak. Wszystko w porządku.—Rana nie była poważna, Leah poczuła się jednak nieco słabo. — Sam, chciałabym, żebyś zrobił coś dla mnie. — Co, mamo? — Sprawdź... Sprawdź, czy na piętrze wszystko jest w porządku. Nastąpiła chwila żenującej ciszy. — Ale po co? — Ja... Nie jestem pewna. Idź i sprawdź, jesteś przecież dobrym chłopcem. — Nie mogę, muszę to trzymać. — Więc niech Ben pójdzie. —Ja nie chcę, mamusiu. — Jego mała dłoń odnalazła rękę matki i ścisnęła ją prosząco.—Nie chcę cię zostawić, mamusiu. 62 Właśnie wtedy wróciła do pokoju Sara.
—Wysłali ambulans, mamo. Będą tu tak szybko, jak tylko to możliwe. — Ale ja przecież nie zostawię was... — Poradzimy sobie. Leah poczuła, że jej paniczny, chorobliwy lęk powraca. „Tu bez wątpienia czuć smród. Ale teraz to nie jest krew — myślała Leah — to zapach spalenizny, jakby przypalało się ubranie suszące się na elektrycznym piecyku." — Saro, czy coś się pali? — Nic nie czuję. — Idź i sprawdź, proszę. Leah słuchała kroków swej córki, rozlegających się we frontowym pokoju, potem znowu w korytarzu na dole i wreszcie tupiących na piętrze. Słychać było, jak dziewczynka otwiera i zamyka drzwi, sprawdzając wszystkie pomieszczenia, i jak mija półpiętro, schodząc na dół. — Nie, mamo, nic się nie pali. — O Boże! — Leah nie zdołała ukryć swej ulgi. Zdała sobie sprawę, że jest zlana potem. I wtedy usłyszała, że pod jej dom zajeżdża ambulans. Ruth Ford szybko pozbyła się wątpliwości i oporów. John uznał (nie bez zadowolenia), że stało się to głównie za jego sprawą. Teraz już chętnie kochała się z nim, mimo że było to dopiero ich trzecie spotkanie. Dzisiejszej nocy odwiedzili inny bar—zawsze istniało pewne ryzyko napotkania w Cellar kogoś z pracy. Trzy przystanki metrem i pięć minut drogi piechotą. Nie uszli nawet pięćdziesięciu metrów, gdy Ruth zatrzymała go. Jej usta przylgnęły gwałtownie do jego warg w zapamiętałym pocałunku. John próbował
taktownie przerwać tę scenę. — Potrzebuję tego—wyszeptała. — Nie mogę czekać... Nie czekała długo. Znów znaleźli się w jej mieszkaniu. Gdy John rozebrał się, wyobraził sobie, co stałoby się, gdyby Keith przyszedł na noc. Postanowił jednak, że będzie o tym myślał dopiero, gdy zajdzie konieczność. Obiecał sobie, że nie wróci dziś zbyt późno do domu. To, co stało się wczoraj, solidnie wstrząsnęło całą rodziną. Leah miała na nadgarstku cztery szwy. John kupił Sarze małą lampkę nocną na baterie, aby spróbowała znów spać przy zgaszonym świetle. Jedynie Sam nie był dotknięty tymi dziwnymi lękami, które rozwijały się u pozostałych członków rodziny. John także nie myślał o wypadkach samochodowych od kilku ostatnich dni. Leżał na łóżku nagi i podniecony, czekając, aż Ruth wróci z łazienki. Słyszał jej pośpieszne kroki, gdy sunęła w nocnej koszuli przez półpiętro. — Przepraszam, że musiałeś czekać. Sprawdziłam, czy story są szczelnie zasunięte—powiedziała i weszła do łóżka. — Hej! — Zaśmiał się. — Chcę zobaczyć cię nagą. — Już prawie widzisz. — Zaczerwieniła się, gdy jego ramię nie pozwoliło jej unieść kołdry i wśliznąć się pod nią. — W mroku ulicznych lamp — odpowiedział. — Chciałbym cię zobaczyć zupełnie nagą. Ruth wydęła usta. 64 — Następnym razem. — Nie, teraz! — Moje ciało nie będzie ci się podobało.
— Myślę, że jest wspaniałe. — No, dobrze. Niech będzie.—Z pewnym oporem ściągnęła z siebie nocną koszulę, rzucając ją na podłogę. Stała nieśmiało, zakłopotana. — Czuję się jak striptizerka. — Zachichotała. — Bo nią jesteś. Zauważył, jak jej ręce przesuwają się coraz niżej, wstydliwie tworząc jakby figowy listek. Pozwolił jej wśliznąć się do łóżka. Jej usta były ciepłe. Ich języki dotykały się. Ruth chętnie pozwalała, aby całował jej wysmukłe i szczupłe ciało coraz niżej w dół. — Chcę, żebyś ty mnie teraz całowała. — Uklęknął, oczekując jej inicjatywy. Nadeszła jego kolej na wyjęczenie swej rozkoszy. Jeśli nie robiła tego nigdy przedtem, to pierwszy raz wypadł doskonale. Zegar w radiu stojącym na nocnym stoliku wskazywał właśnie wpół do dziesiątej. Gdy uwolnili się z miłosnego uścisku, Ruth przytuliła się do niego mocno, nie chcąc, aby dokądkolwiek odchodził, mimo że oboje byli już wyczerpani. — Mówiłem ci, że dziś chciałbym wyjść wcześniej. — Starał się, by w jego głosie nie słychać było irytacji. — Wiesz przecież, że mamy kłopoty w domu. — Wiem — odparła, a w jej głosie było autentyczne współczucie. — Ale jest coś, o czym muszę ci powiedzieć. John był odprężony. Półmrok sypialni ukrył jego zdziwiony wyraz twarzy. Nie mogła przecież być w ciąży, ponieważ John miał podwiązane chirurgicznie nasieniowody. W takim razie co? — Kocham cię, John. Nie był zdziwiony tym wyznaniem.
— I ja ciebie kocham, Ruth—odpowiedział od razu. Zaraz jednak pomyślał, że mógł wstrzymać się z tym. Posunęli 65 się i tak bardzo daleko jak na trzy spotkania, lecz on nie myślał jeszcze poważnie o trwałym związku. —Mam zamiar powiedzieć to Keithowi, gdy przyjdzie do domu—wyszeptała. Serce Johna zabiło nerwowo. — Powinniśmy chyba porozmawiać. — Ubierał się bardziej pospiesznie niż zwykle. — Może w środę wieczorem? Pójdziemy coś zjeść do Joe Allena? —Dobrze.—Ruth wstała z łóżka i objęła Johna. Ich usta ścierały się w uścisku, jej palce badały go, odnajdywały na nowo. Niewiele brakowało, a mogłaby zrobić to jeszcze raz, nawet gdyby nie mógł. Nagły i niespodziewany biurowy romans zaczynał gwałtownie przybierać zupełnie inny charakter. Komplikacje majaczyły groźnie na horyzoncie. Stało się to, gdy wychodził z podziemnej stacji metra Bal-ham. Poczuł w piersi ostry, szarpiący ból. Nie było to bardzo bolesne, ale uciążliwe i denerwujące. Trwało może trzy sekundy i znikło. Zwolnił kroku zaniepokojony. Czytał o bólach w klatce piersiowej, lecz nigdy mu się coś takiego nie przytrafiło. Oczywiście, mógł to być skurcz, ból mięśnia. Miał przecież za sobą solidny wysiłek fizyczny przy porządkowaniu ogródka. Tak, to musiało być to — przekonał sam siebie, jeszcze zanim skręcił w Schooner Street i pozbył się niepokojącej myśli. Gdy wchodził do domu, znów zaczęły dręczyć go obawy. Prawie spodziewał się ujrzeć krzyczącego i biegnącego przez półpiętro Bena. Ale chłopczyk był bezpieczny w małżeńskiej sypialni, śpiąc wtulony w matkę. Pokój Sama był ciemny,
ale u Sary paliło się światło. John pomyślał, że jest ono trochę za jasne jak na tę słabą nocną lampkę, którą kupił jej niedawno. Nie zamierzał jednak tego sprawdzać. Leah spała albo udawała, że śpi. John nie zastanawiał się, jak było naprawdę. Zwalniało go to od wysłuchiwania wymówek. Kłamstwo nie jest łatwe. Ryzykuje się omyłką, zwłaszcza gdy jest się zmęczonym. Był wdzięczny, że jego żona położyła się spać wcześniej. 66 Rozebrał się tak szybko, jak tylko było to możliwe, i położył swe rzeczy na krześle. Własna nagość wywołała u Johna poczucie winy — zdradził przecież swą żonę. Leżała teraz obok jego splamionego zdradą ciała. Ben był jednak barierą pomiędzy nimi i John był mu za to w jakiś sposób wdzięczny. Wciąż nie był pewny, czy Leah śpi. W zasadzie nie miało to znaczenia. Wyciągnął się, czując psychiczne i fizyczne zmęczenie. W pewnej chwili zorientował się, że coś nie pozwala mu całkowicie się odprężyć. Jego myśli biegły od Ruth do Leah i znowu do Ruth... Pomyślał, że mógłby doprowadzić się do erekcji, ale wtedy znów zabolało go w piersiach. Tym razem ból był ostrzejszy niż poprzednio, bardzo silny i dotkliwy. Trwał trzy, może cztery sekundy. Nocne ciemności dodatkowo sprawiły, że był dużo bardziej przerażający. Czyżby było to ostrzeżenie, zwiastun ataku serca? Pot perlił się na całym jego ciele. Pomyślał o zejściu na dół i zrobieniu sobie herbaty albo czegoś mocniejszego. Ale, tak czy inaczej, to nie rozwiązałoby zagadki jego dolegliwości.
Jakiś czas temu czytał artukuł na temat chorób serca. Autor za zasadniczy czynnik uznał dziedziczność. Pot na Johnie stawał się coraz chłodniejszy. Jego ojciec umarł na atak serca, który ściął go na ulicy. Miał wtedy jednak siedemdziesiąt dwa lata. Wiek nie był decydującym czynnikiem. Ale co z tym facetem z seminarium nauczycielskiego? John nie mógł sobie przypomnieć, jak nazywał się ten człowiek. Nie mógł jednak mieć więcej niż dwadzieścia trzy lata. Szedł do domu w piątkowe popołudnie i wydawało się, że jest całkiem zdrowy. Zmarł w sobotni poranek, a ciało jego poddano kremacji w czwartek. Pot był już zimny jak lód. Johnem wstrząsnął dreszcz. Jego ból z całą pewnością był pochodzenia mięśniowego. Mógł nadwerężyć klatkę piersiową, gdy podnosił w biurze ciężkie segregatory z aktami. Robił to codziennie. Trochę inna pozycja, może nagle szarpnięcie, gdy za bardzo koncentrował się, aby poruszyć ciężar. Tak, bóle w piersi mogą być spowodowane co najmniej pięćdziesięcioma czynnikami. Zupełnie jak... 67 Rak płuc. Jego usta stały się nagle suche, a na podniebieniu poczuł cierpki smak, tak jak w czasach, gdy palił papierosy (dużo papierosów—pięćdziesiąt dziennie). Zmniejszył tę ilość do dwudziestu, gdy dostał pierwszego ataku bronchitu, potem do dziesięciu, gdy nastąpił drugi, i w końcu poddał się jakoś koło ostatniej Wielkanocy. Wypocił się przez cały Wielki Post i postanowił, że już nigdy nie tknie papierosa. Przypuszczalnie jego organizm wydalał nikotynę przez trzy lata, jak sobie teraz przypominał. „A ile czasu na rozwinięcie się potrzebuje rak?" — zastanowił się i przeszył go dreszcz.
Henley, szef kasy w poprzednim miejscu pracy Johna, zmarł na raka płuc w ciągu niecałego roku po przejściu na emeryturę. John widział go teraz w myślach: krępy, łysy, palący za bankowym kontuarem jednego papierosa za drugim, wbrew wszelkim przepisom. Ale Henley był instytucją, prawem sam dla siebie. I nawet szef odpowiadał na jego temat wymijająco. Każdego ranka podczas drogi do pracy zatrzymywał się przed budkami, w których sprzedawano gazety. Zawsze kupował to samo — „Guardian", dwadzieścia papierosów i szczyptę mocnego fajkowego tytoniu. Palił przez caty dzień, wybierając tylko pomiędzy fajką i papierosami. Gdy przebywał w banku, zawsze unosiła się nad nim chmura gęstego dymu. W dzisiejszych czasach nazywają to biernym paleniem. To mógł być zasiew, z którego powstał rak płuc u Johna. John pamiętał, że na trzy dni przed śmiercią Henleya poszedł odwiedzić go w szpitalu. Był do tego stopnia wynędzniały i wyczerpany chorobą, że wyglądał jak szkielet. Jego skóra miała upiorny kolor białego pergaminu. Wciąż poka-sływał, plując krwią i flegmą do spluwaczki, którą z trudem utrzymywał. „O Boże, proszę, nie chcę tak wegetować. Wolałbym raczej wylew, nagłą śmierć albo coś innego. Na przykład czołowe zdarzenie..." Zwinął się gwałtownie. A więc ta myśl nie opuściła jeszcze jego umysłu i wciąż napawała go przerażeniem. Tak. Czuł, że w ten sposób właśnie zginie. Wyobraził 68 sobie siebie za kierownicą suzuki, jadącego drogą z morderczymi zakrętami, wzdłuż której cały czas ciągnie się podwójna biała linia. Trzyma się blisko lewej strony. Za nim jadą inne samochody. Z przodu pusto, dopóki nie dogania furgonetki, która blokuje go przez najbliższe pół mili.
Szarpie gwałtownie kierownicą w lewo, próbująazjechać z drogi. Nie ma jednak
miejsca na ten manewr. Tylko ta wysoka skarpa, taka sama jak... „O Boże! To nie jest żaden cholerny sen!" Napiął się, oczekując uderzenia, i wyprostował na siedzeniu. Miotał przekleństwa, wyczekując następnego kłującego bólu w piersiach. Po chwili było już po wszystkim. John trząsł się i drżał przerażony. Musiał zejść na dół, lecz nie po to, aby zrobić sobie herbaty czy napić się scotcha, ale dlatego że jeśli zostałby tu, wszystko odbyłoby się jeszcze raz i jeszcze raz... Teraz nie miał już wątpliwości, że Sara miała zapalone światło. Zdecydowanie było ono zbyt jasne jak na nocną lampkę, ale któż mógł mieć o to pretensje do biednego dziecka? Świetlówka w kuchni długo migotała i błyskała, nim zapaliła się na dobre. John pomyślał, że będzie musiał pamiętać o nowym starterze, który powinien jutro wymienić. Doczesne problemy, tak jak ten, pomagały uczynić życie bardziej znośnym. Wciąż nagi usiadł na krześle przy stole, wpatrując się w ścianę i zauważając na niej plamy krwi, na które do tej pory nie zwrócił uwagi. To nie był sen, ale jawa. Okropna rzeczywistość. Z całych sił próbował powstrzymać ból, zastanawiając się, czy jego klatka piersiowa może eksplodować przy następnym ataku. Czekał, aż to nastąpi. Zupełnie jak w chińskiej torturze wodnej. Leah nie spała, gdy usłyszała swego męża wchodzącego do domu. Tym razem był wcześniej niż poprzednio. Być może miał ze swoją nową dziewczyną kłótnię, kimkolwiek by ona nie była. Tłumaczyła to sobie, pragnąc, aby jej myśli były 69
prawdą. Zawsze mogła to być inna kobieta. Udawała, że śpi szczególnie ze względu na Bena. Nie chciała budzić dziecka. Jego lęki mogłyby nagle powrócić. Nie chciała też przedzierać się przez siatkę kłamstw, pytając Johna, gdzie i z kim był dzisiejszego wieczoru, i udając potem, że wierzy w jego zmyślone odpowiedzi. Wszystko to nie miało sensu. John był przemęczony, rzucał się i wiercił. Dobrze mu tak! Nie poruszyła się nawet, gdy zerwał się gwałtownie i usiadł na łóżku. Jej jedynym zmartwieniem była tylko myśl, czy nie obudzi to Bena. Chłopiec poruszył się, jęknął i zapadł z powrotem w głęboki sen. John wstał z łóżka. Wsłuchiwała się w jego oddalające się kroki, przypuszczając, że wychodzi do łazienki. Zdziwiła się jednak, słysząc, że zszedł na dół. Odetchnęła z ulgą, gdy nie wrócił za chwilę. Ich małżeństwo waliło się i Leah chciała, aby skończyło się tu i teraz. Nie chodziło tylko o niewierność Johna, pomimo że był to wystarczający powód. Było coś, co grało jej na nerwach. Te wyschnięte zioła zawieszone w kuchni; sposób, w jaki John próbował podtrzymać wśród sąsiadów swój pozytywny obraz. Ale on nie wiedział nawet, że może to drażnić jego żonę. Słuchała właśnie rytmicznego oddechu Bena, gdy po raz pierwszy do jej uszu dotarł dźwięk, jakby coś dokładnie nad nią biegało po suficie—wielki, nadęty pająk z odrażającymi nogami. Och! Gdyby tylko nie chodziło o Bena, natychmiast zapaliłaby światło. Wsłuchiwała się, słysząc bicie własnego serca, które stawało się coraz szybsze i szybsze. Wtedy dźwięk rozległ się po raz kolejny. Wiedziała już, że musi to być mysz, która biega po poddaszu. Oczywiście, mogła tam być mysz, a mogły być i szczury. Następnego dnia, gdy tylko się wprowadzili, przyniosła drabinkę i spojrzała przez szparę,
spodziewając się, że może tam znaleźć świetne miejsce na domowy składzik. Gdy jednak jej latarka wydobyła z mroku brud, kurz i mnóstwo pajęczyn, natychmiast opuściła drzwi w podłodze strychu. Wszędzie biegły kable. Instalację założono w piracki sposób — tania robota wykonana przez Grafionów albo nawet poprzednich lokatorów. Było to niebezpieczne. Małe gryzonie 70 chętnie zajmowały się kablami, przegryzając izolację. Leah zaczęła wąchać powietrze, starając się wychwycić zapach dymu. Na razie nic się nie paliło. „Nie martw się — tłumaczyła sobie. — To wszystko wisi tak najprawdopodobniej od dziesięciu lat albo i dłużej. Zupełnie jak hałda żużlu w Aberfan, grożąca każdego roku lawiną, która zapewne któregoś dnia w końcu runie. Życie w obliczu niebezpieczeństwa — możesz mieć tylko nadzieję, że to się nie stanie. Ale pewnego dnia albo pewnej nocy to się staje. Tupot ustał. Teraz zastąpił go inny dźwięk, którego Leah z początku nie mogła rozpoznać. Był to rodzaj grzechotania, chrupania, które towarzyszy zwykle miażdżeniu w ustach płatków kukurydzianych. Gryzienie! Leah odniosła wrażenie, że jej żołądek zwija się w kłębek. Natychmiast poczuła gwałtowną potrzebę wyjścia do toalety. „Oto sposób, w jaki natura odciąża ciało, przygotowując je do ucieczki" — pomyślała. Jej ramię objęło Bena, gotowe pochwycić go w każdej chwili i unieść do góry ze sobą. Musi jeszcze tylko ostrzec pozostałą dwójkę swych dzieci. Będzie walić w drzwi ich sypialni, upewniając się, czy z niej wyszli, uciekając przed kłębymi gęstego, czarnego dymu, który będzie podążał za nimi. Wtedy przez korytarz, na ulicę. Potem na przeciwległy chodnik, aby przystanąć i czując na drżącym ciele mokre od potu
ubranie, obserwować, jak płomienie liżą okna i jak pod wpływem gorąca pęka szkło. Zorientowała się, że ani przez chwilę nie pomyślała o Johnie. Odgłosy gryzienia nie ucichły. Zwierzęta musiały już nieźle nadwerężyć izolację. Leah pomyślała, że nie ma innego sposobu na powstrzymanie gryzoni jak tylko wstanie z łóżka i walenie w sufit. Był jednak zbyt wysoko. „Pomóż sobie wieszakiem" — pomyślała. Ale to nie był dobry sposób. Myszy przestaną tylko na jakiś czas. Potem, gdy mieszkańcy domu zasną, będą kontynuowały swą żarłoczną ucztę. Jedynym sposobem byłoby zabicie tych szkodników. Należało położyć nieco trucizny albo wstawić kilka łapek przez kwa71 dratowy otwór w suficie nad półpiętrem. Mogło być już jednak na to za późno; odsłonięte przewody mogły zapalić się w każdej chwili. Wiedziała, że nie zaśnie. Nawet nie śmiałaby. Wolała leżeć, próbując wyczuć w porę pierwsze kłęby dymu, które przeniknęłyby do sypialni. Zapomniała powiedzieć Johno-wi, aby zamontował czujnik przeciwpożarowy. Nagle wróciło do niej wspomnienie wypadku w kuchni, odsuwając myśl o pożarze. Pomyślała nawet, żeby iść zaraz na dół i powiedzieć o tym mężowi. Nie miała jednak ochoty na rozmowę z nim. Po co, u licha, zszedł na dół? A może stało się coś złego? Leah musiała wyjść do toalety. Ból pęcherza był nie do zniesienia. Ostrożnie uwolniła swe ramię spod Bena i prześliznęła się w poprzek łóżka na jego przeciwległy brzeg. „Czy nic mu się nie stanie, jeśli go zostawię?" Nie czuła, aby cokolwiek się paliło. Wychodziła zresztą tylko na chwilę. Gdy wracała do swej sypialni, pomyślała, że sprawdzi pozostałą dwójkę. Mogła z
dala posłyszeć chrapanie Sama. Otworzyła drzwi pokoju Sary i weszła do środka oślepiona niespodziewanym jasnym światłem elektrycznym. Dziewczynka nie spała. Siedziała na łóżku i niczego nie czytała, patrząc prosto przed siebie. — Co się stało, Saro? — Nic, mamo. — Dlaczego nie używasz swojej lampki nocnej? — Nie lubię jej, jest za jasna. Nie! — Wrzask Sary powstrzymał dłoń Leah na cal od wyłącznika światła.—Proszę. —Kochanie, jesteś przestraszona?—Leah weszła do pokoju, siadając na brzegu łóżka. Sara skinęła głową. Była bliska płaczu. Jej buntowniczość zniknęła gdzieś i była teraz tylko maąa, bardzo przestraszoną dziewczynką. — Nie mogę wytrzymać przy zgaszonym świetle. — Przecież spałaś w ciemności przez całe życie. — Tak, ale nie w tym domu! 72 — Wiem, co czujesz. — Dłoń Leah odnalazła rękę swej córki i ścisnęła ją z troską i czułością. — To jest zimny, nieprzyjemny dom, ale może uda się nam go trochę zmienić, gdy tylko inaczej go urządzimy i... — Tego miejsca nic nie zmieni. — Sara pod wpływem strachu wypowiadała słowa w pośpiechu. — Tutaj jest tak, jakby... jakby ktoś ciągle mnie obserwował. Leah poczuła mrowienie idące po całym kręgosłupie. Czuła na sobie wciąż czyjeś oczy. Wrogie, niewidzialne, przyglądające się jej w każdym momencie. — Czy nie możemy się stąd wyprowadzić? — Prośba wyrażała desperację dziecka
znajdującego się na granicy wywołanego strachem obłędu. — Nigdy nie będę mogła zasnąć w tym domu. Wiem o tym. — Porozmawiam o tym z tatusiem. — Kiedy? — Jutro. Obiecuję. — Ale przecież nie będziesz mogła z nim porozmawiać, ponieważ on wychodzi do pracy, zanim jeszcze wstajemy, a wraca, gdy leżymy już w łóżkach. „Dzieci są bardzo spostrzegawcze" — pomyślała Leah. Miała nadzieję, że dziewczynka nie będzie roztrząsać nieobecności Johna. Leah gotowa była na kłamstwo, byleby tylko uchronić dzieci od smutnej prawdy. — Tatuś poszedł na dół — powiedziała po przerwie Sara. — Prawie godzinę temu, i nie wrócił na górę. Czy nie możesz iść teraz do niego i porozmawiać o zamianie mieszkania? Proszę. — Dobrze. — Leah wstała. — Ale w tym czasie zrób mi przysługę... — O co chodzi, mamo? — Och, nic ważnego. Zapomnij o tym. „Zwróć uwagę, czy nie czuć gdzieś dymu..."—chciała powiedzieć. Dzieci myślały, że ich matka oszalała, gdy Leah wysłała Sarę na piętro, rzekomo z jakiegoś ważnego powodu. Byli dostatecznie mocno przerażeni i nie było powodu straszyć ich jeszcze bardziej. 73 — Pójdę i porozmawiam zaraz z tatusiem — zakończyła. John siedział przy kuchennym stole, patrząc przed siebie. Był rozebrany. Kiedy indziej i w innej kuchni wyglądałoby to zabawnie, ale nie tu, pod numerem
trzynastym przy Scho-oner Street. Tu było to po prostu przerażające. — John? Rozejrzał się wokoło, nie wykazując najmniejszego zdziwienia na jej widok. Nie mówił nic. — John, co się, u diabła, dzieje? Wyczytała w jego oczach poczucie winy. Nie zeszła tu jednak, aby rozmawiać na temat jego małżeńskiej niewierności. — Nie mogę spać — odpowiedział słabym głosem i opuścił wzrok. — Tak jak my wszyscy w tym domu. — Jej głos był ostry, oskarżający. To właśnie John nalegał, aby kupić ten dom, Jednak sprawiedliwie rozpatrując całą kwestię, nic nie zapowiadało żadnych kłopotów. Dopóki się nie wprowadzili. — Myślę, John, że w tym domu jest coś złego. —To znaczy, co takiego?—John robił wrażenie zmęczonego i nie zainteresowanego. — To znaczy, że w tym domu straszy! — Oszalałaś — odparł. Jednak próba utrzymania sceptycyzmu szybko upadła. Rozejrzał się po kuchni, jakby spodziewając się zobaczyć coś, co czai się gdzieś w rogu. Ale światło świetlówki nie pozostawiało najmniejszego ciemnego miejsca, w którym mogłoby się cokolwiek schować. — Nie, nie jestem szalona. Myślę, że ty jesteś dokładnie tak samo przerażony, jak my wszyscy. — Usiadła przy stole naprzeciw niego. — Te okropne, obłąkańcze sny. Miałam je ja, miał Ben, Sara ma je także, ale próbuje to ukryć. I wiem, cholernie dobrze to wiem, że ty też masz koszmarne sny i nie próbuj temu zaprzeczać. Jesteś biały jak prześcieradło i piekielnie przerażony. I co na to powiesz? — Mam bóle w piersiach.
„Teraz, kiedy sprawy przybrały taki obrót, nawet szuka współczucia" — pomyślała. 74 — W takim razie idź do lekarza. — Nie zamierzała pocieszać go ani ulżyć jego cierpieniu. — Zeszłam na dół właśnie po to, aby powiedzieć ci, że mamy już wszyscy dość i nie wytrzymamy dłużej. — Więc? — Chcemy wyprowadzić się stąd. Sprzedać dom i znaleźć inny. Czyż jest w tej sytuacji coś niezrozumiałego w moim żądaniu? — To jest niemożliwe. — Dlaczego? — Ponieważ jesteśmy zadłużeni po uszy w banku i nigdy nie otrzymamy za ten dom swojej ceny. — W jego głosie była ewidentna rozpacz. Leah wiedziała, że mówi prawdę. Jej nadzieje upadły. — Bank po prostu nie przyznałby nam nowego kredytu. Rozwiążą całą umowę — odparła. — Wiem, ale my nigdy nie znajdziemy kupca. Jesteśmy związani z tym miejscem. — Nie szukalibyśmy kupca w Londynie. —Nigdzie nie znajdziemy chętnych. Dostaliśmy ten dom, ponieważ... nikt inny nie kupiłby go. — O Boże! — Ukryła twarz w rękach. — I w końcu my spróbowaliśmy! — Kenton pasowałby do tego domu. — Ten drań Kenton nie musi tu mieszkać. Wystawmy dom na sprzedaż, John, i zobaczymy, co się stanie. — Dobrze. — Skinął głową. — Skoro nalegasz. Nie zorientowałem się do czasu, gdy
można było jeszcze coś zrobić. Żaden agent dzielnicowy w Londynie nie opuści ceny wyjściowej tylko dlatego, że popadasz w nędzę. Tamten nie mógł uwierzyć swemu szczęściu, gdy powiedziałem, że kupię dom, jeśli dużo opuści. Powinienem był się od razu połapać. Cóż jednak złego dzieje się tutaj, poza tym dręczącym nas uczuciem, że nie wynieśliśmy się, dopóki nie było jeszcze na to za późno? Wydaje się, że nasi poprzednicy odczuli to od razu, w przeciwnym wypadku dom nie pozostałby wolny. Dobiliśmy targu i zaczęliśmy nową inwestycję, opierając się 75 tylko na pozorach. To będzie jednak cholerne obciążenie, jeśli nie uda się nam pozbyć tego domu. — Ale obiecujesz, że spróbujesz? — Tak. — Odsunął z szurnięciem krzesło do tyłu i wstał. — Tak, zacznę działać. — Jesteśmy już wszyscy wymęczeni — przypomniała mu. Nagle przez jej umysł przemknęła niepokojąca myśl. Wszyscy mieli tego samego rodzaju okropne przeżycia , z wyjątkiem Sama. To wszystko było nie do zniesienia. — Myślę, że powinieneś pójść do lekarza. — Leah wstała wcześniej od swego męża, zeszła na dół, aby zrobić herbatę. Postawiła kubek z parującym napojem na nocnym stoliku, tuż przy szklance z sokiem pomarańczowym przeznaczonym dla Bena, na wypadek gdyby się obudził. — Nic mi nie będzie — jęknął John, przymykając oczy. Wydawało mu się, że jego głowa za chwilę pęknie i otworzy się. Poprosił Leah, aby zasłoniła okno kotarami, bo zaczęły go razić pierwsze promienie wczesnego porannego słońca. Dolegliwości, które towarzyszyły mu ostatniej nocy, powracały. Gdy próbował
zlokalizować źródło przerażającego go bólu, natychmiast czuł w piersi skurcz i ucisk. Naduszając mięśnie klatki piersiowej, celowo zadawał sobie cierpienie, aby sprawdzić dokładnie, gdzie umiejscowił się ból. Brał głęboki oddech i wypuszczał powoli powietrze, próbując nie myśleć o nadjeżdżających z przeciwka samochodach. Jego czoło było mokre od potu. Miał migrenę, ale nie było w tym nic dziwnego. — Właśnie, że już coś ci jest.—Leah czuła, że tym razem (co się rzadko zdarzało) miała nad nim przewagę. — Wyglądasz jak śmierć. Śmierć. —Muszę iść do biura. — Powodem była oczywiście Ruth. — Do diabła z tym. Dopiero co zacząłem pracę. Nie chciałbym zarobić sobie na reputację kogoś, kto choruje co pięć minut. — Przypomniał sobie teraz minione czasy, gdy zaczynał dopiero karierę jako młody urzędnik, podlegający tyranizującemu cały zespół szefowi. W drugim tygodniu pracy dostał ataku grypy. Ten drań Dillon wydzwaniał wtedy do Johna, bynajmniej nie po to, aby dowiedzieć się o stanie zdrowia swego pracownika, ale by zmusić go do szybkiego powrotu do biurka. W rezultacie John wrócił do pracy zbyt szybko i trzeciego dnia po powrocie dostał nawrotu choroby. Żadnego współczucia ze strony szefa. Tylko uwaga: „Jeśli 77 zabierze to zbyt wiele czasu, twoja przyszłość może być niepewna". Kenton był człowiekiem tego samego pokroju. John jęknął głośno i pomyślał: „Daj mi dziesięć minut, a wyzdrowieję". —Nie pójdziesz dzisiaj do banku.—Leah była świadoma pewnej sadystycznej satysfakcji, jaką sprawiało jej mówienie do Johna w ten sposób.
Był zbyt chory i słaby, aby zaprzeczać. Do tego dołączał się stres, ponieważ dom ciążył na bankowej hipotece, a John nie był w stanie powiedzieć im dzisiaj, że chce wystawić go na sprzedaż. — Zadzwonię o dziewiątej do biura i powiem, że jesteś chory. To wszystko. John nawet nie odpowiedział, wiedząc, że jego opór byłby daremny. Chciał tylko spać. „Boże, proszę, nie chcę mieć już żadnych koszmarów." Zupełnie nie wiedział, jak długo spał. Zasłony były zaciągnięte i gdy zerkał zezem przez szparki między opuchniętymi od snu powiekami, słoneczne światło nie raziło go tak mocno jak zwykle. Tam, gdzie leżał, prześcieradło było wilgotne — przesunął się na jego suchą część. Bena nie było już w łóżku, a Leah nie dawała żadnego znaku swojej obecności. John pomyślał, że zapewne zabrała gdzieś dzieci, aby nie przeszkadzały mu krzykiem i piskami. „Zupełnie jak kierowca, który następnego dnia po wypadku siada ponownie za kółko—pomyślał John.—Nie! Nie myśl więcej o wypadkach drogowych. Z pewnością jednak nadejdzie taki czas, że wszyscy będą musieli wyjść na ulicę. Jak na taki uraz, dzieciaki wracają do siebie nadzwyczaj dobrze." John pomyślał o Ruth, ale nie w seksualny sposób. Nie był w nastroju sprzyjającym erotycznemu podnieceniu. Do diabła! Pozwolił, aby ich znajomość wymknęła mu się spod kontroli. „Jeśli ona rzeczywiście zakocha się w tobie, to możesz mieć kłopoty." Zakończenie tego związku w zbyt gwałtowny sposób mogło obrócić się przeciwko niemu. Ruth mogłaby wtedy wydzwaniać do jego żony albo kręcić się wokół domu. A gdyby powiedziała mężowi, on sam mógłby to 78 zacząć robić. „Chryste! To nie jest takie proste!" Istniały też inne sposoby
przerywania takich związków—delikatny proces ograniczania spotkań mógł sprawić, że Ruth poczułaby się tym zmęczona. Na to jednak nie było czasu. Mogła już zadzwonić do Keitha i wszystko mu wyznać. Z pewnością poszłoby jej to zupełnie łatwo. Nie miała wiele do stracenia. Niebawem przełożeni w banku mogli sobie wyrobić mętny obraz romansu między księgowym a kasjerką i przenieść ich do różnych działów. Taki obrót spraw kompletnie zniszczyłby karierę Johna. Gdyby został przeniesiony do innego działu, nawet afrykański telegraf wychwyciłby uwagi jego nowych kolegów: „Popatrzcie na tego gościa. To on rżnął dziewczyny swego personelu." Tak naprawdę jednak nie chodziło o kobiety pracujące w kasach. Liczba pracownków szybko przewyższy zapotrzebowanie na pracę, a przecież oboje nie są wieczni. Wciąż bolała go głowa. Teraz jednak w zupełnie inny sposób niż poprzednio. Ćmiący, pulsujący ból między oczami rozszerzał swój zasięg i przechodził na czaszkę, grożąc jej rozerwaniem. John miał wiele rzeczy do przemyślenia. Powinien wystawić dom na sprzedaż, tak jak nalegała Leah, ale miał wewnętrzne przekonanie, że nikt go nie kupi. Tak, dom był upiorny, ale tylko wtedy, gdy pozwalało się w ten sposób reagować swojej psychice, dokładnie tak, jak robili to oni. Wszystko musiało być zbiegiem niekorzystnych okoliczności. Bóle w piersi ustąpiły. „Wybierz pośredni wariant — powiedział sobie w myślach John. — Wystaw dom na sprzedaż i jeśli nie będzie na niego chętnych... Cóż, wtedy wszyscy będziemy musieli dalej tu mieszkać. Na dole ktoś zaczął krzyczeć. Leah odetchnęła z ulgą, gdyż krzyk nie trwał długo — ucichł prawie natychmiast.
John nie poszedł ani do banku, ani do swojej panienki, jeśli miał jakąś na boku. Był przemęczony, ale to była już jego własna sprawa. Typ „A", jak okre79 siały takich ludzi środki masowego przekazu. Podstarzałe cudowne dziecko, próbujące złapać dwie sroki za ogon. Tak po prostu określano snobów. Dzieci jadły śniadanie w kuchni. Wszystko wyglądało tak normalnie, jakby nigdy nic się nie wydarzyło. Ben zajadał łyżką swe płatki pszenne, wkładając je do ust z rzadko spotykanym zadowoleniem. Prawdopodobnie dlatego, że nie jadł nic od wczoraj. Sara żuła głośno miisli, próbując przekonać Sama, że powinien jeść bardziej zdrowe pożywienie. Dostawcy naturalnych pokarmów skupili się na dzieciach — najbardziej łatwowiernych odbiorcach programów telewizyjnych. Na Samie nie robiło to jednak wrażenia. — Dzieci... — Leah przesadnie ściszyła głos. Chciałabym, abyście bawiły się dziś po cichu, ponieważ tatuś jest chory i potrzebuje snu. — A co mu jest? — Sam musiał zadać to pytanie. — On... Pracował zbyt ciężko. Ostatnio do późna zostawał w biurze. Odetchnęła. Czuła, że chłopcy w końcu jej uwierzyli. Jeśli chodzi o Sarę, nie była do końca pewna. — Chcielibyście gdzieś wyjść? — zapytała Leah z animuszem w głosie. „Przypuszczam, że nie; nie po tym, co wydarzyło się wczoraj." — Nie, dziękuję. — Odpowiedź Sary była zdecydowana i twarda. — Mam trochę rzeczy do zrobienia. —Nie.—Ben zbryzgął stół nie przeżutymi do końca płatkami. Udawał albo rzeczywiście pamiętał jeszcze wczorajsze wypadki.
— Ani ja — dodał Sam, nie podając jednak powodu. —Bardzo dobrze. Ale pamiętajcie, że nie wolno wam robić hałasu. Sam możesz iść i bawić się z Jeremim. Weź ze sobą Bena. — Mówiłaś, że spędzam tam zbyt wiele czasu, a poza tym Jeremi nie lubi Bena. Mówi, że on jest dzieciuch. „Nic nie wskórasz z tymi dziećmi" — pomyślała. —Jeśli będziecie się kłócić i bić to... skroję wam skórę. — Zabrzmiało to banalnie i mało groźnie. — Saro, później bę80 de musiała wyskoczyć do sklepu. Zostawię tych dwóch urwisów pod twoją opieką. Uważaj, aby nie rozbrykali się za bardzo i nie obudzili ojca. — Dobrze. — Sara skinęła głową, nie patrząc na matkę. Mogła teraz iść na górę do swego pokoju, rysować i malować, nie zwracając uwagi na swych młodszych braci, co zresztą zawsze robiła w podobnych sytuacjach. Leah zaczęła zbierać ze stołu miski po kaszy, aby wstawić je do zlewu. Potem odkręciła kran. Sara skierowała się w stronę schodów. Sam wyszedł przed dom. Nie było wątpliwości co do tego, że całymi godzinami mógłby kopać swą źle napompowaną piłkę wokół nie uporządkowanego ogrodu. Leah kątem oka obserwowała Bena, który najwyraźniej nie miał najmniejszej ochoty nigdzie wychodzić. Prawdopodobnie opanowywał go jeden z nastrojów, który sprawiał, że chłopczyk nie opuszczał matki przez cały poranek. Może powinna nakłonić go, aby poszedł z nią do sklepu na rogu. Musiała kupić parę niezbędnych artykułów. Tylko tyle, ile potrzeba było, aby przeżyć do czasu, gdy znów odważą się skierować w stronę jakiegoś dużego supermarketu. Krótko po dziewiątej Leah zadzwoniła do banku. Usłyszała w słuchawce żeński głos
i poinformowała urzędniczkę, że John jest chory i nie będzie go dzisiaj w pracy. To, jak uznała, wystarczyło. Nie miała zamiaru wchodzić w szczegóły. Z całą świadomością zajęła się czymkolwiek, po prostu dla zabicia czasu. Miękka piłka uderzała w ogrodzenie z drażniącą regularnością. Leah dręczyło jednak co innego. Dała Benowi książeczkę do kolorowania i kilka miękkich kredek świecowych. Wydawało się, że chłopczyk ma obsesję na punkcie czerwieni. Nie mówił nic i robił wrażenie kompletnie zastraszonego. Biedne dziecko. Wszystko wskazywało na to, że dzisiejszy dzień będzie dla nich wszystkich trudny. Leah chciała zadzwonić do dzielnicowego agenta mieszkaniowego, aby wreszcie położyć kres wspólnym męczarniom. Prawdopodobnie przyszliby prosto do domu, nalegając na wymierzanie każdego pokoju. To nie byłoby w porządku 81 wobec Johna. Ale czy on liczył się z nią kiedykolwiek? Poza tym jeden dzień nie robił żadnej różnicy. Czy jednak na pewno? Sam strzelał do bramki, którą tworzyła połać ogrodzenia z połamanymi i pękniętymi deskami. Jedna z nich wychyliła się w kierunku chłopca, jak przygotowany do robinsonady bramkarz. Sam musiał trafić piłką pomiędzy nią a zaimprowizowane słupki. Dziś jednak piłka nie odbijała się dobrze od ogrodzenia. Wymagała pompowania. Pompka była jednak zamknięta na klucz w dżipie. Ojciec miał klucze w kieszeni. Sam nie mógł o nie teraz poprosić. Piłka była zbyt miękka i nie nadawała się do zabawy. Chłopiec kopnął ją zdegustowany i ruszył ospale przez mały ogród w kierunku jego przeciwległego krańca, gdzie tworząc mały gąszcz, rosły wysuszone i zbrązowiałe od słońca chwasty. I tam zobaczył gada.
Poczuł, że wnętrze jego ciała przeszywa lodowaty chłód. Nagły skurcz żołądka zagroził zwróceniem pszennych płatków. Coś stanęło mu w gardle, blokując tchawicę. Spocił się gwałtownie. Stał nieruchomo, a jego oczy wybałuszone były z przerażenia. Przypomniało mu się to miejsce, gdzie paliło się tylko słabe, przyciemnione światło i panował przerażający zielonkawy mrok, w którym pobłyskiwały tylko złowieszczo łuski oślizłych złośliwych stworzeń. Wpatrywały się w przybyszów przez szkło swych cel, nienawidząc tej ludzkiej wizyty, która zakłócała ich spokój. Mały chłopiec stukał w grubą taflę wskazującym palcem, gdy złośliwy wąż gwałtownie rzucił się w kierunku szyby, niewiarygodnie szybko przemieszczając swe ciało. Zwierzę zionęło nienawiścią. Jego jadowity język wysuwał się i wsuwał w lekko uchylonym pysku z ogromną prędkością. Pozostałe robiły wrażenie wypchanych eksponatów; jedynie ich oczy poruszały się złowrogo. Obrzydliwe, podobne do ropuchy ciągnęły swe korpusy po ograniczonej szybami sztucznej dżungli... Jednak najgorsze były aligatory. Dopiero co wykluły się; piszczały i wchodziły na siebie, rzucając się na betonowym stromym brzegu, aby choć spróbować zatopić swe ostre zęby w ludzkim mięsie. Za każdym 82 razem ześlizgiwały się jednak do wody, machając szaleńczo swymi ogonami i próbując od nowa i od nowa... Obsesja odwetu i głód ludzkiego mięsa były pożywką dla ich szaleństwa. Matka, na wpół zanurzona w wodzie, leżała w najdalszym kącie basenu, robiąc wrażenie nieświadomej tego wszystkiego, co działo się wokół niej. Prawie tak, jakby sama dopiero wykluła się z jaja. Ludzie śmiali się, wychylając przez barierkę, i
drażnili zwierzęta, szydząc z nich. Ktoś rzucił brudną, kruszącą się kromkę chleba. Aligatory zignorowały jednak wpadający pomiędzy nie poczęstunek. Zaczęły oddalać się od brzegu. Ktoś gwiżdżąc przechylił się mocniej przez balustradę i zaczął uderzać o beton kijkiem. Jeden z młodych aligatorów, nie biorąc pod uwagę nierównych szans, wyskoczył z wody i uchwycił się ryzykownie jednego z końców kija. Kiedy rozwarł szeroko szczęki, wyglądał, jakby chciał wykrzyczeć swą nienawiść do obserwatorów. Tego dnia w tłumie zwiedzających znalazł się także Sam Strike. Odwrócił się do tyłu i pociągając matkę za sukienkę, powiedział: — Mamo, nie. Chodźmy stąd! Jego przerażenie i niechęć sięgały szczytu; płakał histerycznie. Strachu nie wywołały tylko aligatory leżące w nieruchomej wodzie, ale wszystkie zimnokrwiste stworzenia zamieszkujące terraria. Lęki chłopca zaczęły się już w momencie, gdy wszedł do zoo. Zacisnął mocno oczy, aby nie patrzeć na to, co go otaczało. Uchwycił się z całej siły ręki Leah. Ben spał, trzymając się jej ramion. Sara nie ruszała się z miejsca; znudzona ziewała wciąż w dusznym pomieszczeniu, którego wystrój miał imitować puszczę Amazonki. Teraz, już do reszty przestraszony, Sam próbował uwolnić się spod macierzyńskiej opieki i pobiec w kierunku wyjścia, które wskazywał wiszący nad nim neon. — Sam, nie bądź niemądry. — Leah była zmęczona, ale i zdecydowana, aby dzieci nie zmarnowały pieniędzy za bilet i należycie wykorzystały okazję. Wejście do terrarium kosztowało dwa funty.—Przecież one nie mogą cię ugryźć, nie mogą ci nic zrobić. 83
— Ten może. Sam wpatrywał się prawie jak zahipnotyzowany w małego aligatora, który utrzymywał się wciąż na pochyłym betonowym brzegu, otaczającym cały basen, jak małpka zabawka dyndającą na kiju. Nie była to jednak ani prawdziwa małpa, ani też zabawka. To był dziki ludojad. I wtedy jego małe oczka spotkały się z oczami Sama, tak jakby zwierzę, obrzucając złośliwym spojrzeniem cały tłum, wybrało właśnie jego. Cały czas piszcząc, rozdziawił pysk, z którego ściekała woda zmieszana z mułem i śliną. Zdawał się mówić: „Zaraz cię dostanę, chłopaczku!** Sam zaczął krzyczeć, ale jego wrzaski zagłuszył hałas, jaki czynili oglądający. Gdyby ten wijący się demon zdołał wdrapać się na występ, mógłby dopaść Sama. Otaczająca basen siatka nie zatrzymałaby go—prześliznąłby się przez nią. Pożerał Sama wzrokiem, jakby jego obwiniał za znęcanie się. Mało brakowało, a udałoby mu się go dosięgnąć (jego korpus w połowie był już na górze), jednak chłopiec z kijem wyciągnął się i szturchnął małego aligatora, strącając go z powrotem do wody. Sam po raz ostatni spojrzał w małe przenikliwe oczy gada. Aligator nie spuścił z niego wzroku. „Dostanę cię któregoś dnia, chłopcze!" Oderwał się od betonu, wpadając w wir stłamszonych w jednej gromadzie jego braci i sióstr. Sam nie zapomniał tego wypadku i przez kilka tygodni bał się siedzieć na muszli klozetowej w obawie przed tym, że aligator dotrze do niego przez przewód kanalizacyjny i zatopi swe okropne zęby w jego pośladkach. Bał się kąpieli, kałuż na ulicy i studzienek burzowych, gdy tylko usłyszał w nich dudniącą i szumiącą gdzieś głęboko wodę. Nawet jeszcze dwa lata później na wszelki wypadek
omijał stawy i rzeki. „Dopadnę cię któregoś dnia, chłopcze!** I teraz to samo szczenię aligatora wytropiło go w końcu i znalazło się tu, w jego własnym ogrodzie. Nie podrósł. Jeśli w ogóle zmienił się, to tylko stał się mniejszy. Dziwny wybryk natury prawdopodobnie wzrost jego był hamowany ograniczeniami zoologicznego basenu. 84 Nic nie stracił jednak na swej śmiertelnej zaciekłości. Oszalały od blisko dwóch lat z nienawiści, przetrwał w kamiennej dżungli, do której uciekł. Żył w ściekach, studzienkach kanalizacyjnych i stawach, żywiąc się robactwem i odpadkami, polując i węsząc. Teraz ta nieomylna siła przyprowadziła go tu, do domu chłopca, którego szukał. Przesunął się do przodu na kilka centymetrów. Usadowił się na kępie zbrązowiałej trawy i obserwował Sama. Jego oczy mieniły się i błyszczały w jasnym słonecznym świetle to czerwono, to zielono. Ruszył. Zatrzymał się. Znów ruszył. Złośliwy. Chłopiec obejrzał się za siebie. Płot w najdalszym kącie ogrodu był rachityczny i nie nadawał się do wspinaczki. Nie było dokąd uciekać. Sam mógł już przełykać— skurcz gardła przeszedł. W tym miejscu ogród zwężał się. Gad usadowił się przed chłopcem na strategicznej pozycji, zostawiając po drugiej stronie jedynie metr wolnej przestrzeni. Sam mógł tylko rzucić się tam na oślep. Pomyślał o tej możliwości, ale nie odważył się. Nogi osłabły mu i dygotały — mógłby się pośliznąć. Przypomniał sobie, jak zwinnie potrafił się poruszać. Mógł sunąć jak szczur. Ale teraz... Nie, teraz nie mógłby tego zrobić. Stworzenie przesunęło się o następne kilka centymetrów i znów przysiadło. Jego
oczy nie przestawały wpatrywać się w oczy Sama, pysk był otwarty, zęby wyszczerzone. „Mówiłem ci, że przyjdę do ciebie, chłopcze.** Sam rozejrzał się wokół w poszukiwaniu jakiejkolwiek broni. Nie było nic, co mogłoby za nią posłużyć. Tylko przebita piłka. W dręczącej ciszy ogrodu Sam słyszał, jak syczy uchodzące z niej powietrze. Poruszył ustami, nie wydając jednak najdrobniejszego dźwięku. „Mylisz się — próbował powiedzieć.—To nie mnie chciałeś odszukać. Nie chciałem ci nic zrobić... wtedy w zoo. To nie ja szturchałem cię i wrzucałem do wody. Proszę, uwierz mi." „Kłamiesz!" Chłopiec zauważył, że zwierzę znów się poruszyło, teraz jakby z większym rozmysłem, jak kot, który próbuje bawić 85 się ze swą ofiarą, lecz stale zbliża się do niej, by w końcu zadać śmiertelny cios. Sam wysilił się, aby krzyknąć przez swe zaciśnięte gardło, lecz wydał z siebie tylko dźwięk podobny do rechotu żaby. Zdesperowany spróbował jeszcze raz. Wrzask okropnego przerażenia wstrząsnął ciszą przedmieścia, zawisając w powietrzu. Gad zatrzymał się jakieś czterdzieści centymetrów od chłopca. Nie spieszył się; Sam nie miał odwrotu. Aligator przyglądał mu się badawczo, szacując zdobycz i wybierając odsłonięte fragmenty ciała, w które mógłby zatopić swe ostre zęby. Rozkoszował się tą chwilą, napinając i przygotowując do skoku. — Sam! Chłopiec jak przez mgłę zobaczył swego ojca. John Stri-ke, boso, ubrany tylko w żółte spodnie od piżamy, posuwał się niepewnie i chwiejnie po rozsypanych
kawałkach gruzu. Był blady z przerażenia. Gdy zobaczył chłopca, odetchnął z ulgą—jego syn był wciąż żywy i cały. Sam chciał go ostrzec, ale szeptał tylko słowa bez związku, wskazując drżącym palcem na gada. Leah stała tuż za swym mężem, a Sara, przytrzymując Bena, patrzyła przez okno balkonowe. Z ust Sama spływała ślina, a jego oczy pod wpływem przerażenia drgały dziko, gdy ujrzał zbliżającego się ojca, teraz znajdującego się o metr od niebezpiecznego, jadowitego gada. —Aligator!!! — Sam w urwanym okrzyku wyrzucił z siebie tylko jedno słowo i uskoczył do tyłu, na ogrodzenie. Poczuł, że zachwiało się, grożąc zawaleniem. I wtedy zobaczył, jak jego ojciec pochylił się i wyprostował, trzymając między kciukiem i palcem wskazującym wijącego się aligatora. Uniósł ramię ku górze, przyglądając się stworzeniu i śmiejąc histerycznie. Sam pomyślał, że za chwilę zemdleje. Znów przed oczami pojawiła się mgła z czerwonymi plamkami i smugami. W każdej chwili mały aligator mógł się wykręcić z uścisku i zatopić swoje zęby w ciele ojca, rzucić mu się do gardła. — To tylko traszka! 86 Sam już prawie mdlał, gdy słowa ojca dotarły do jego skołowanego umysłu. Zanim zapadł się w ciemność, w ostatnim przebłysku świadomości zobaczył, jak ręka ojca odchyla się do tyłu, rozluźnia uścisk na długim ogonie i wyrzuca stworzenie wysoko w powietrze. Kręcąc się i wirując, osiągnęło najwyższy punkt i zaczęło spadać. Sam obserwował tę scenę swym gasnącym wzrokiem, dopóki jaszczurka nie opadła za okalające ich ogród ogrodzenie. Miał wrażenie, że słyszał, jak zadudniła na równo przyciętej trawie sąsiedztwa, i runął do przodu, padając
prosto w otwarte ramiona swego ojca. 8 Zadziwiające, ale w ciągu godziny Sam wrócił do normy. Było prawie południe i cała rodzina siedziała w kuchni, sącząc napoje chłodzące. Drzwi balkonowe pozostały otwarte — byłoby głupotą poważnie traktować lęki chłopca i nawet przypuszczać, że coś niebezpiecznego znajduje się w ogrodzie. — Traszka! — John usiłował się śmiać. — Myślę, że miała przynajmniej grzebień, ale nie jestem teraz pewny. Są raczej rzadkie, szczególnie w Londynie. Oczekiwałem raczej czegoś, co ma około funta i daje się złapać podczas wycieczki na wieś. No, ale już po wszystkim. Sam skinął głową. Był dostatecznie duży, aby poczuć się głupio. Mimo wszystko nie miał ochoty iść bawić się do ogrodu aż do czasu, gdy tato uporządkuje go i nie będzie tam skrawka ziemi porośniętego wysokimi chwastami, w których... coś mogło się kryć. John zdał sobie sprawę, że minął mu ból głowy. Być może był to tylko szok spowodowany porannymi wydarzeniami. Tak czy inaczej, czuł się lekko senny i dręczyły go wyrzuty, że spędził dzień na chorowaniu. — Myślę, że powinniśmy wszyscy wyjść na powietrze — odezwała się Leah. Zastanawiała się, czy nie zaproponować, by coś zjedli, bo jeśli jej przejdzie apetyt, nikt nie wpadnie na pomysł, aby zrobić sobie coś do zjedzenia. Wciąż drżała lekko. Sara wróciła na górę do swego malowania, a Ben rozrzucił na podłodze klocki. Leah wciąż jednak odczuwała potrzebę wyjścia do sklepu. — Sądzę, że powinienem pójść do biura — powiedział John. — W żadnym wypadku. Nie jesteś jeszcze w wystarczająco dobrym stanie. Dzięki
Bogu jest poprawa — rzekła, dodając w myślach: „Dzisiejszą noc twoja ukochana będzie musiała sobie podarować". — Może poszlibyśmy do miasta albo do Tower, albo gdziekolwiek. Tylko nie do zoo. 88 — Czy ktoś ma ochotę wybrać się na basen?—John mówił tak głośno, że nawet Sara mogła usłyszeć go na piętrze. Basen był całkiem blisko, przyjemny i spokojny. John nie musiałby nawet uruchamiać suzuki. — Tak! — krzyknął nagle z entuzjazmem Ben. — To mi odpowiada. — Sam spojrzał ku górze. — Nie byliśmy na basenie od tygodni. Jakie tu są baseny? — Musimy sami poszukać. — Leah uśmiechnęła się, słysząc na schodach kroki idącej na dół Sary. Oczywiście pomysł pójścia na pływalnię znalazł uznanie wśród wszystkich członków rodziny. Leah nie była jednak zadowolona. Pomyślała, że zostawi ich wszystkich na basenie i pójdzie po zakupy. „Wszystko w porządku. Pływanie to jest to!" John był zadowolony z tego, że Leah nie było z nimi na basenie. Nawet na to nie liczył. Umiała pływać kilkoma stylami, ale woda jej nie interesowała. Najchętniej siadała na jednej z ławek okalających basen i przypominała mu o przerwach, które powinien robić „o jeden ruch wcześniej". Zakupy zajęły jej dobrą godzinę i rodzina nie była jeszcze gotowa, gdy przyszła po nich na basen. Oczywiście, wodna aktywność Johna była ograniczona. Większość czasu spędził z Benem na płytszej części basenu, mimo że mógł całkowicie zaufać Samowi i zostawić malucha pod opieką starszego brata, aby tymczasem samemu nacieszyć się przez kilka minut porządnym pływaniem. Mimo wszystko była to miła
odmiana w codzienych obowiązkach biurowych i zawodowej rutynie. „O Boże! — pomyślał. — Mam nadzieję, że nikt z banku nie zobaczy mnie tutaj." John był zdziwiony tłokiem, który panował na basenie. Tego dnia było tam mnóstwo ludzi—głównie młodych, prawdopodobnie nie mogących znaleźć zatrudnienia. Próbowali się w ten sposób choćby na chwilę oderwać od życiowych realiów. Było głośno; wrzaski odbijały się w przestrzennej hali basenu. Ktoś krzyczał wrzucany do wody, ktoś inny 89 śmiał się głośno. John pomyślał, że w tym miejscu powinien szczególnie uważać na Bena. Sam robił wrażenie, jakby zapomniał o swoim urazie. Oddzielił się od ojca i brata, pływając wśród innych. Kilku młodzieńców zabawiało się hałaśliwie i ordynarnie z kilkunastoletnią dziewczyną. Matka uchwyciła się barierki, trzymając małego chłopca. Zabawa dla całej rodziny. Ben ciągnięty przez ojca za rękę chętnie kładł się na wodzie. — Dobra, stary, teraz daj mi odpocząć.—John zaśmiał się, w zamieszaniu tracąc równowagę. — Chyba już czas, żeby... I wtedy zobaczył w wodzie ciało. Otaczający go zgiełk wydawał się docierać do niego jakby spod ziemi. Poczuł się gwałtownie odizolowany od reszty pływających w basenie osób. Ben wciąż ciągnął go i szarpał, skory do zabawy. John czuł ostry zapach chloru, drażniący go mocno w gardle. Wytężył się, próbując odwrócić, chłopiec jednak przytrzymywał go w miejscu. Wpatrując się w zielonka-woniebieską głębię, był przekonany, że się myli. To musiało być jakieś zawirowanie wody albo ktoś się wygłupiał.
Ale wszystko wskazywało jednak na to, że rzeczywiście na dnie basenu leży ludzkie ciało. John zobaczył teraz zupełnie wyraźnie — mężczyzna ubrany w ciemny, stary, wytarty i brudny płaszcz i pofałdowane ciemnoniebieskie spodnie, okrywające chude, jakby zupełnie pozbawione mięśni nogi. Na stopach wciąż tkwiły buty. John nie chciał widzieć twarzy mężczyzny. Jednak coś nieodpartego, jakby chorobliwa ciekawość, nakazało mu spojrzeć. „O Boże!" To był stary człowiek. Miał osiemdziesiąt, może więcej lat. Na głowie tkwiły resztki cienkich siwych włosów, które falowały i unosiły się w wodzie jak wodorosty na morskim dnie. Jego wychudzona twarz miała ostre, orle rysy i zapadnięte policzki. Napuchnięte oczy wystąpiły z oczodołów. Wydawało się, że należą raczej do martwej ryby niż do człowieka. Martwe, ale wciąż patrzące. 90 To było niemożliwe! Johnowi wyschło w ustach i poczuł, że słabną mu nogi — zobaczył, jak z sinych, rozwartych bezwładnie ust wydobywały się i natychmiast podążały ku powierzchni bąble powietrza. Gdy wydobył się z nich z bulgotem jeszcze jeden bąbel, John zauważył, że wargi poruszają się, jakby formułując słowa. Wyraźnie coś mówiły! Nie, to było niemożliwe, w chwili gdy powietrze właśnie opuściło ciało. Nagle uwagę Johna przykuły oczy trupa. Sparaliżowany przerażeniem zauważył, że poruszają się, jakby właśnie odpadła z nich katarakta. Równocześnie usta rozciągnęły się w złośliwym i zarazem lubieżnym grymasie. Znów coś mówiły. Wtedy ramię uniosło się, jeden z palców zaciśniętej w pięść dłoni wyprostował się i zakrzywił na kształt haka, zaczynając skinieniem przywoływać Johna. Nie
było mowy o pomyłce. Trup zdawał się zapraszać go, aby przyłączył się do niego pod wodą i w pewnej chwili John poczuł, że coś pcha go, by posłuchać tego wezwania. To był przerażający moment. Jego bose stopy przesunęły się naprzód o pół kroku, zanim nie zatrzymał się i nie cofnął. „Nie, nie mam zamiaru tam iść" — otrząsnął się. — Tatusiu, popływajmy w wodzie. „Dzięki Bogu Ben nic nie zuważył" — pomyślał John. Możliwe, że malec był zbyt niski, aby zobaczyć trupa sponad powierzchni wody. — Poczekaj, Ben. — Dlaczego, tato? Jego mózg, nie mogący sobie poradzić z kłopotliwą sytuacją, musiał teraz szybko przedstawić jakiś powód, by uspokoić chłopca. Nie było to proste. „Za zimna woda? Nie mam dziś ochoty na pływanie? — Szukał w pamięci dobrych wykrętów. — Za bardzo czuć chlor?" —Nie czuję się najlepiej.—To akurat było zgodne z prawdą. — Jeszcze raz, tatusiu! — Tak, jeszcze raz. — John wciąż obserwował pływające poniżej zwłoki. Gdyby nie wiadomo było, że utonął, robiłby 91 wrażenie człowieka, który umarł z głodu. Teraz najzwyczajniej w świecie drwił z niego. Był odrażający. John usłyszał śmiech i odgłosy chlapaniny. Dziewczyna odzyskała od swych dręczycieli swój kostium kąpielowy, próbując teraz z nich ściągnąć majtki. Nie zauważali martwego mężczyzny, pływającego w basenie. John był zaszokowany, gdy
sobie uświadomił, że nikt inny nie dostrzega topielca. — Ja chcę do wody, tato! — Zamknij się — rzekł ostro John, choć wiedział, że chłopiec nie ponosił najmniejszej winy za to, co się działo. „Tu gdzieś powinien być ratownik. Jego obowiązkiem jest wydobyć ciało z wody i udzielić pierwszej pomocy." John prawie podskoczył na samą myśl o tym. Szukał ratownika, aż dostrzegł go na przeciwległym brzegu basenu — wysoka postać, ubrana w jasnoniebieski dres. Zagadywało go kilka dziewcząt. John był zły, klął po cichu. „Ten drań nie robi tego, za co mu płacą! Człowiek utonął w basenie, a on nawet nie zauważył." —Hej! — John krzyknął, lecz zagłuszył go rozlegający się wokoło hałas. Ben szarpnął go za ramię zniecierpliwiony. — Tato, kiedy wreszcie będziemy mogli wejść do wody. — Później. — Było wątpliwe, czy w całym tym zgiełku chłopiec usłyszał ojca. — Najpierw muszę porozmawiać z tamtym człowiekiem. Ben stał się nieposłuszny. Zaparł się piętami, jakby przeciągał z ojcem linę, i zaczął płakać. Nie wiedział, co leży pod powierzchnią wody. John zatrzymał się, podniósł mocującego się z nim syna i skierował do wyjścia. Rzucił jeszcze tylko ostatnie spojrzenie na trupa spoczywającego na dnie basenu. Jego rysy były teraz okropnie wykrzywione, wargi poruszały się, jakby miotały przekleństwa. Palce zacisnęły się w pięść, którą rozwścieczony topielec potrząsał, grożąc Johno-wi Strike'owi, który nie posłuchał go i odrzucił zaproszenie do śmierci. 92 John z trudem przeciskał się przez tłum. „Ignoranci! — pomyślał. — Nie mogą się
choć trochę przesunąć, aby pozwolić mi przejść. Jakby byli w zmowie z tym trupem." Mało brakowało, a pośliznąłby się po raz kolejny. Z trudem powstrzymywał chęć ucieczki biegiem. „Cokolwiek masz zamiar zrobić, nie oglądaj się za siebie. Idź! Gdzie, do diabła, jest ten ratownik? Pewnie siedzi w swoim kantorku i rżnie się z tymi ciziami" — stwierdził. Był zfy, rozglądał się wkoło, nie spoglądając jednak w dół na wodę. Jakaś matka z dziećmi wcisnęła się dla bezpieczeństwa w sam róg basenu. Wciąż darły się, ochlapując wzajemnie. „O Boże! Czy wszyscy ci ludzie oślepli? Przecież ktoś na pewno musiał zobaczyć to samo co ja" — zastanawiał się John. Jednak najwyraźniej wciąż nikt oprócz niego nie widział leżącego na dnie basenu topielca. John dostrzegł ratownika. Klęczał na brzegu basenu, krzycząc do kogoś znajdującego się w wodzie. Wtedy John spojrzał i spiął się. „O mój Jezu. Znaleźli go. Teraz wyciągną ciało z wody." Pływak w czerwonych slipkach, facet o dość delikatnej budowie, nabrał powietrza i pokonując siłę wyporu własnego ciała, zszedł pod wodę, chwycił postać w czarnym płaszczu i wyciągnął ją z wody. Potem, podtrzymując wyciągniętego człowieka tak, aby jego głowa wystawała ponad powierzchnię, zaczął brnąć w kierunku drabinki. „Szkoda czasu — pomyślał John. — On już nie żyje." Mężczyzna uchwycił się poręczy i wyciągnął jakoś ciało na betonowe obrzeże basenu . Potem sam wdrapał się po drabince. Ratownik stał z tyłu, śmiejąc się i nie czyniąc najmniejszych wysiłków, aby pomóc. — Tatusiu, co się stało temu panu? Jak wytłumaczyć trzylatkowi, że człowiek wpadł do wody i utonął? Wypadek na
przejściu dla pieszych mógł być jeszcze dla malca żywym wspomnieniem. John zdecydował, że nie można obciążać dziecka widokiem jeszcze jednej gwałtownej śmierci. — Czy możemy już pływać, tato? 93 — Nie! — Znów krzyknął. Naszła go okropna myśl: „Gdzie jest Sam, gdzie jest Sara?" John zaczął obwiniać się i dręczyć, że pozwolił im bawić się bez kontroli, że nie zatroszczył się o nich. Byli w basenie, gdy... — Tato! Ulga, jaką poczuł John, widząc nadchodzących w jego kierunku Sama i Sarę, sprawiła, że poczuł się słabo i zebrało mu się na wymioty. Sara i Sam dygotali lekko, ociekając wodą. — Dobrze się czujecie? Nic się wam nie stało? — Nie, wszystko w porządku. — Sara spojrzała na ojca i Bena, zauważając, że nie są wcale mokrzy. — Nie byliście jeszcze w wodzie? John potrząsnął głową, nie ufając swym słowom, próbując ustawić się w ten sposób, aby dzieci nie widziały okropnej sceny. — Myślę, że powinniśmy już iść. — Cały czas przytrzymywał mocno Bena. —Byliśmy tu dopiero kilka minut.—Sara była nastawiona do propozycji ojca sceptycznie. — Oglądaliśmy akcję ratunkową. — Akcję ratunkową? — Tak. Dokładnie za tobą. „Nie patrz," John chciał zaoszczędzić im okropnego widoku. Dzisiejszy poranek
był dostatecznie wyczerpujący. Sara w dalszym ciągu spała przy zapalonym świetle. Ostatnią rzeczą, którą chciałaby zobaczyć, byłyby zwłoki starca, któremu z ust wydobywają się bąble powietrza i który porusza zabiedzonymi, odrażającymi wargami. Pomoc spóźniła się. Dołączyli do otaczającego miejsce zdarzenia kręgu obserwatorów. John obrócił twarz. Pływak pochylił się nad ciałem, odchylił głowę i przytknął usta do warg topielca. „Pocałunek życia, tylko że zbyt późny." Przyciągając do siebie Bena, krzyknął na Sama i Sarę, aby odeszli. — Co ci jest, tato? — Sara odsłoniła w uśmiechu rząd zębów. 94 — On... Ten człowiek nie żyje. Ten facet już nic nie pomoże, jest za późno. Myślałem... —Uspokój się, tato. — Sara podeszła do niego i położyła palce na jego obnażonym ramieniu, czując teraz, że jej ojciec jest naprawdę poruszony.—To nie był człowiek, wiesz? — To nie był człowiek?—John próbował zrozumieć całą tę sytuację, usłyszawszy słowa swej córki. Przecież to musiał był człowiek, widział go na dnie basenu. Odrażający staruch, prawdopodobnie włóczęga. Taki sam jak ten, który zginął na przejściu dla pieszych, zgodnie z opisem Leah. Nikt nie mógł go przeoczyć. To nie była jednak pociecha dla tych, którzy akurat w tym czasie znaleźli się w pobliżu. —Ależ oczywiście, że to nie był człowiek.—Sam wyszedł z tłumu. — Widziałem już kiedyś coś takiego. Mieli to przygotowane do specjalnych ćwiczeń ratunkowych. Ubrali w stare ciuchy, żeby wyglądało jak człowiek. To kukła.
John Strike wciąż czuł się słabo i chciało mu się wymiotować. Nie było to jednak podobne do tego, co działo się z nim dzisiejszego poranka. Wtedy była to czysto fizyczna dolegliwość i nie mógł się z tym pogodzić. Teraz było zupełnie inaczej — przerażenie ścisnęło mu żołądek i groziło wypchnięciem zawartości albo w górę, albo w dół. Albo w obu kierunkach na raz. Dzieci zachowywały się jak zwykle, szczebiocząc i piszcząc. Sara wzięła Bena do wody, chlapiąc się z nim w płytkiej części basenu do czasu przyjścia Leah. John ubierał się ukradkiem, licząc na to, że rodzina nie będzie pamiętała o tym, że nie był w wodzie. Nic nie mogło go przekonać, aby wszedł z powrotem do basenu. To nie wyglądało jednak na imitującą żywego człowieka kukłę. Zrobiło na Johnie silne wrażenie i poruszyło nim do głębi. Pomyłka była jednak oczywista, choć John był wciąż przekonany, że nikt nie mógłby popełnić takiego błędu. Nikt oprócz kogoś, kto doświadczył, jak działa na człowieka przebywanie w domu nr 13 przy Schooner Street. Lęki, halucy95 nacje. Można to było uznać za przyczynę. Chyba nie pozostawało nic innego. To po prostu musiały być następstwa coraz wyraźniejszego chorobliwego lęku przed wszystkim. To z pewnością ten lęk sprawił, że zobaczył w wodzie odrażający korpus starca i od tego momentu zaczął obawiać się wody, choć wiedział, że to było całkiem bezpodstawne. Nauczył się pływać, gdy miał osiem lat. Gdy skończył dziewięć, zrobił już duże postępy. Nim opuścił szkołę, zdobył swój życiowy medal. Zawsze korzystał z okazji i odwiedzał baseny, gdy tylko się dało. Teraz jednak opanował go niewyrażalny lęk przed wodą. Idąc za innymi, skręcił w Schooner Street. Ujrzał numer trzynasty. Dom był w
zasadzie identyczny w konstrukcji jak pozostałe bliźniacze budynki. John jednak natychmiast go rozpoznawał i na jego widok kulił się ze strachu. Dom patrzył na niego tępymi oczami okien, tak jak postać w basenie przyglądająca się mu z uporem. Wykrzywiał się na swój sposób, dmuchając lodowatym powietrzem, niosącym w cieple popołudniowego słońca obrzydliwy fetor stęchlizny. Wydawało się, że przywołuje Johna do siebie. Zło przeżarło cztery ściany tego budynku. Złośliwy niewidzialny rak toczył dom i jego mieszkańców. W dzień wylęgała się tam nienawiść, w nocy lęk, od którego nie było ucieczki, który mącił i niszczył umysły. John wiedział, że muszą opuścić to miejsce, zanim będzie za późno. Kuchnia w mieszkaniu państwa Johnsonów była w mniemaniu Leah wizją, jak będzie wyglądać to pomieszczenie w ich własnym mieszkaniu, jeśli (a było to w zasadzie pewne) urządzać ją będzie John. Miała nadzieję, że nie będzie to jednak w domu numer trzynaście, który właśnie tego dnia został wystawiony na sprzedaż. W kuchni oczywiście wisiały zioła. Leah musiała się schylić, aby ominąć kiść mięty zawieszonej u belki nad wejściem. Drewniane poprzeczki służyły jedynie do ozdoby. Przemyślnie umieszczone sprawiały jednak wrażenie, że podtrzymują następną kondygnację. Były wykonane z polakierowanego drzewa sosnowego. Nieregularny wzór imitował ich wiekowy rodowód. Zwisały z nich ozdoby: niedawno odnowiony stary pistolet, służący zapewne do pojedynków, przyczepiony do pułapki na małe zwierzęta, końska podkowa i mosiężna ozdoba. Żaden z tych rekwizytów swoim stylem nie pasował do drugiego (takie zresztą było założenie). Podobnie jak sosnowa boazeria, walijski wyszukany sposób ubierania się, dębowy wieszak na talerze, ustawione w kompozycji słoje z
korkowymi pokrywkami — prawdopodobnie wypełnione sproszkowanymi ziołami, aby gospodyni nie musiała mleć tych zawieszonych u sufitu. Leah pociągnęła nosem i poczuła słaby zapach czosnku. Parter, pozbawiony zupełnie pokoi i podzielony tylko przepierzeniami, przypominał nowoczesne biuro. Utrzymany w złym guście, robił tak samo niedobre wrażenie, jak codzienna scena parkowania przed domem nowego BMW. Po prostu snobizm. John wciąż się w to bawił. Janet Johnson miała nadwagę i nawet jej dwuczęściowy Ralph Lauren nie był w stanie ukryć niekształtnej, wylewającej się talii i dużych pośladków. Mięsiste policzki i grube wargi nadawały jej ponury wygląd, co było jednak mylące. Była miło usposobiona i życzliwa, choć uśmiechała się rzad97 ko. Zbyt pochłonięta własnym życiem nie zwracała uwagi na innych. Atrakcyjna i pomimo wszystko pewna swej wartości, umiejętnie używała kosmetyków i korzystała z usług drogich fryzjerów. Leah wątpiła jednak, czy jest ona naturalną blondynką. Zresztą nie miało to żadnego znaczenia. Janet postawiła na nie polerowanym stole dwa gliniane kubki z parującą kawą i usiadła naprzeciw Leah. — Bardzo się cieszę, że Sam przychodzi do nas bawić się z Jeremim. Byłabym zadowolona, gdyby Ben tak samo przychodził tu i czuł się swobodnie. Jeremi nie spotyka się ze swoimi kolegami ze szkoły podczas wakacji. To jest szkoła, w której przebywają bez przerwy cały rok, nie wracając do domu. — To bardzo oryginalne. — Leah walczyła z zakradającym się podstępnie do jej świadomości poczuciem niższości. Próbowała się usprawiedliwić we własnych
oczach: „Nasza dwójka chodzi do zwykłej dziennej szkoły. Ben, gdy będzie dostatecznie duży, też tam będzie chodził." — Ale obawiam się, że mogą mieć trudności — dodała. — To nie całkiem tak wygląda, jak się pani wydaje. — Janet Johnson zapaliła papierosa.—Rzeczywiście, mam zamiar przenieść Jeremiego do Hampton Court w tym tygodniu i myślę, że pani postąpi ze swoją trójką podobnie. Nauka dla dzieci, spokój i wolność dla matek. — Pozwoliła sobie na jeden z nielicznych uśmiechów. Leah, błądząc wzrokiem, dostrzegła położony na krześle sprzęt do gry w tenisa. Przypuszczała, że jest często używany. — Ostatnio nie mam pojęcia, co się dzieje z Brianem. Przez kilka dni nie widziałam go na oczy — ciągnęła Janet. —To jest kara, jaką musi ponosić żona maklera giełdowego. Ale pani nie zna podobnych problemów, nieprawdaż? —Nie—odpowiedziała współczująco.—Jako żona bankiera, czuję się jednak podobnie. — „Nawet jeśli John jest tylko księgowym, kontrolerem oddziału, to na razie niech nazywa się to, że jest bankierem." — Państwa dom mógłby być całkiem przyjemny, gdyby trochę go urządzić. Potrzebujecie dobrego architekta 98 wnętrz. Ot, cała tajemnica. Oczywiście Brian ma w tej branży wielu znajomych. — Właśnie... — Leah wyrzucała z siebie słowa w pośpiechu spowodowanym zakłopotaniem i onieśmieleniem. — Wystawiliśmy dom na sprzedaż. — Och, nie! Co za kłopot. Przecież niedawno wprowadziliście się. Kochanie, tak mi przykro. Jeremi także się zmartwi, gdy mu o tym powiem. Ale teraz musicie uzyskać akceptację tej decyzji w banku, przyśpieszyć bieg spraw i wyprowadzić
się, czy będzie się wam to podobało czy też nie. —Widzi pani, tak naprawdę... źle się czujemy w tym domu. — Ależ, moja droga, dom jest taki, jakim go sobie sami stworzymy. Można go tanio kupić, a resztę należy urządzić według własnego uznania. Zresztą zdradzę pani pewien sekret. — Zniżyła głos, który przybrał odcień zwyczajowego zaufania. Janet doskonale znała i wyczuwała podobne sytuacje. — Urządzenie tego mieszkania wcale nie kosztowałoby tyle, ile mogłaby pani sądzić. Znajomości — oto sposób załatwiania spraw. Niech pani porozmawia ze swoim mężem (byłoby cudownie spotkać się z nim któregoś dnia) i zaproponuje mu krótką pogawędkę z jakimś architektem, który zalega w banku z rachunkami na dużą sumę i jest na bankowej hipotece. Przecież to żaden problem.—Janet mrugnęła porozumiewawczo. — Niech pani nie uznaje się za pokonaną. Wiem, że na razie jest tam pozornie okropny bałagan, ale przecież potencjalnie to bardzo ładny dom. — Znów wróciła do szeptu.—Powinna pani zobaczyć nasz dom zaraz potem, gdy wprowadziliśmy się do niego. Brakowało tylko chlewa. Pokażę pani wszystko, zanim się wyprowadzicie. —A dlaczego Graftonowie wynieśli się stamtąd?—Leah miała nadzieję, że sąsiadka nie zauważy drżenia jej głosu. Przecież odwiedziła ją (pomijając oczywiście usprawiedliwienie codziennych przedłużających się wizyt Sama) właśnie po to, aby dowiedzieć się czegoś na ten temat. — Och! Naprawdę trudno mi powiedzieć. —Janet machnęła ręką. — Nie przyglądałam im się zbyt wiele. Chłopiec przychodził tu podczas wakacji. Był miły. Dobre towarzy99 stwo dla Jeremiego. Myślę, że nie dawali sobie rady. Mam na myśli finanse.
Grafion (nie pamiętam jego imienia) był tylko urzędnikiem i udawało mu się zarobić jedynie na minimum utrzymania. Przypuszczam, że sprzedali dom, gdy dały im się we znaki długi. — Syn nie mówił nigdy, dlaczego opuścili to mieszkanie? — Leah poczuła, że dostaje gęsiej skóry. „No, już. Powiedz mi wreszcie prawdę.'* — Och! Jeremi ma romantyczne usposobienie i bardzo bujną wyobraźnię. — rzekła Janet, jednocześnie powstrzymując ziewanie.—Sama pani wie, jakie są dzieci. Straszydła pod schodami i tym podobne brednie. Dzięki Bogu wysłaliśmy Jeremiego do szkółki przygotowawczej, gdzie zrobili z niego człowieka. Chłopak Grafionów próbował w ten sposób przedstawić sytuację, jakoby jego rodzice także czegoś się obawiali, ale to było chyba tylko usprawiedliwienie ich nerwowości. I wtedy właśnie opuścili ten dom. Od tego czasu nie słyszałam o nich żadnej wieści. A chcielibyśmy, żeby było inaczej — dodała. — To straszna szkoda, że państwo także chcecie się wyprowadzić, skoro nie musicie. A teraz, proszę, niech pani pójdzie ze mną i obejrzy resztę naszego domu. Gwarantuję, że zmieni pani zdanie. Było po piątej, gdy Leah wraz z dziećmi powróciła w końcu do domu. Gdy otworzyła drzwi, usłyszała dzwoniący telefon. Wiedziała, jeszcze zanim podniosła słuchawkę, że dzwoni John, aby powiadomić ją o „obciążeniu" jakimś późnym spotkaniem. Westchnęła. Powrót do normalności. Jeśli byłby jednak umówiony z agentem mieszkaniowym w sprawie sprzedaży domu, byłoby to pewnym pocieszeniem. W pewnym sensie Ruth Ford była dla Johna ucieczką. Zastanawiał się nad tym, pozostając w biurze i kończąc zwykłe, rutynowe zajęcia. Chociaż raz Kenton wyszedł z biura wcześniej i było to po dzisiejszym dniu prawdziwe odprężenie dla Johna. Jeden z takich właśnie dni — używając po-
100 pularnego powiedzenia — który zawierał mieszankę stresu, frustracji i kłopotów. Dzień nie zaczął się pomyślnie. Szef zjadliwie i sarkastycznie odnosił się do nieobecności Johna. „Panie Strike, jutro usuniemy kilka z tych małych nie ubezpieczonych rachunków, które zostały przekroczone. Proszę wysłać też kilka listów. Oczywiście, jeśli zamierza pan jutro przyjść do pracy." Potem Kenton popisał się jeszcze jedną bezczelną insynuacją: „To dobrze, jeśli pańska żona rzeczywiście zamierza sprzedać dom i gdzieś się przenieść. Może mieszkanie bliżej banku ułatwi panu codzienną obecność w pracy. Przypuszczam, że podróżowanie metrem jest bardziej wyczerpujące i sprzyja migrenom albo innym dolegliwościom, obojętne jak je pan nazwie." John podczas swej godzinnej przerwy na lunch zatelefonował do Lester & Co i do Estate Agents & Yaluers. Nie spodobałoby to się Kentonowi, który nie życzył sobie, by członkowie jego zespołu (nawet księgowi) załatwiali w czasie pracy prywatne telefony na koszt banku. — Tak, jestem zdecydowany wystawić dom przy Scho-oner Street 13 na sprzedaż — powiedział John urzędnikowi, który najwyraźniej wątpił w to, co słyszał.—Tak właśnie postanowiłem. — John westchnął głęboko. — Chcę go sprzedać! Moja żona jest dzisiaj w domu, jeśli panowie chcecie wymierzyć mieszkanie i ustalić szczegóły. — Nie sądzę, aby było to potrzebne. — Druga strona przejawiała zupełny brak entuzjazmu. — Mamy kopie broszury, którą wykonaliśmy przy ostatniej okazji. Czy jakieś szczególne powody skłaniają pana do sprzedaży? — Właściwie nic konkretnego... — rzekł i dodał po cichu: „To jest cholerne,
okropne miejsce i tylko dzięki łasce Boga wszyscy jesteśmy zdrowi". — Myślę, że możemy opuścić tysiąc na pokrycie kosztów. — Spróbujemy, ale własności prywatnej nie sprzedaje się teraz tak szybko, jak kilka miesięcy temu. „Co za bezczelne kłamstwo—pomyślał John.—Przecież wiesz tak samo dobrze jak i ja, że dom pójdzie. Stracisz tylko 101 na papierkowej robocie. Jeszcze wczoraj Financial Times podawał, że stawki za własność prywatną wzrosły w Londynie o dwadzieścia pięć procent." W końcu jednak dom został wystawiony na sprzedaż. „Dobre posunięcie. Nie mogłem zrobić niczego więcej." Pozostała tylko sprawa zorganizowania tej nocy spotkania z Ruth. John zaczął się podniecać już w winiarni, gdy po wszystkim, co wydarzyło się tego dnia, nadeszło wreszcie ekscytujące odprężenie. Od razu oderwał się od rzeczywistości, pomagając sobie przy tym czerwonym winem., Jutro jest już następny, zupełnie inny dzień, musisz żyć tą chwilą, tym popołudniem, tą nocą" — pomyślał John z uczuciem błogiego zapomnienia. —Powiedziałam Keithowi...—Ruth westchnęła, a jej ręka odnalazła pod stołem dłoń Johna i ścisnęła ją. — O Boże! — John drgnął całkowicie zaszokowany i wyprostował się na krześle. — Zaskoczony? — Ruth zmrużyła oczy. — Czy zmartwiony? — I jedno, i drugie. Oboje będziemy mieli kłopoty, jeśli twój mąż nas przyłapie. — Nie obawiaj się. — Roześmiała się. — Napisałam mu. Powinien dostać list najwcześniej jutro.
—Aha! „Więc jeszcze nie tym razem — pomyślał. — Liczy się więc tylko dzisiejsza noc. Zanosi się na niezłe kłopoty. Ale właściwie dlaczego się obawiasz?" — uspokajał siebie. Ta noc różniła się jednak od poprzednich. Ruth zrzuciła wreszcie z siebie ciężar dręczących jej umysł wyrzutów. Jej mąż wiedział już o wszystkim. Napisała i wysłała do niego list Fakt, że nie otrzymał go jeszcze, nie miał teraz żadnego znaczenia. Kości zostały rzucone. Tym razem Ruth nie siedziała długo w łazience. John leżał w łóżku całkowicie podniecony i napięty. Gdy przyszła do 102 pokoju, zaczął ściągać z niej nocną koszulę. Była wciąż lekko zawstydzona, ale poczucie winy opuściło ją zupełnie. List był podstawą do rozwodu, o ile tylko Keith będzie nim zainteresowany. Reszta była tylko kwestią ustalenia szczegółów. Klęknęła na łóżku tuż obok Johna, jęcząc przeciągle z rozkoszy, gdy zaczął dotykać ją i pieścić. Jego palce wśliznęły się w jej wilgotne i ciepłe ciało, pocierając coraz szybciej i mocniej, aż cała zaczęła drżeć i poruszać się niespokojnie. Wtedy położyła się na nim i rozkładając uda w szerokim rozkroku, przywarła całym ciałem do swego kochanka. Jej poprzednie opory znikły. Oparła się rękami o jego ramiona — jak dżokej sprawdzający możliwości nowego wierzchowca, i zaczęła poruszać się. Najpierw powoli, stępa, potem szybciej, kłusując, i wreszcie przeszła do pełnego galopu, przytrzymując się ramion mężczyzny, który wierzgał i wił się pod nią, o mało nie zrzucając jej z siebie.
John wiedział, że nie jest w stanie się powstrzymać. Tym jedynym razem inicjatywa nie należała do niego. Namiętność rosła, pożądanie coraz bardziej ogarniało cały umysł i ciało, rozkosz zdawała się być nie do wytrzymania. W końcu przeszedł go dreszcz poprzedzający nadejście orgazmu. Wijąc się i prężąc w miłosnych konwulsjach, jeździec i koń opadli na posłanie. Leżące bezładnie na pościeli i wciąż jeszcze pulsujące ciała drżały. Ekstaza sięgnęła szczytu i zaczynała teraz powoli opadać. Leżeli tak przez dłuższy czas w ciemnym pokoju, sam na sam z własnymi myślami, jak gdyby bali się zadawać i odpowiadać na pytania. — John? — Drżący głos Ruth przerwał gwałtownie ciszę. — Tak. — Kochasz mnie, czy nie? — Tak. — Mówił prawdę. Dawno przemyślał tę sprawę. Był to na pewno dość skomplikowany rodzaj miłości, uzależnionej od życia rodzinnego i zawodowego. Sytuacja rozwijała się, nie można jednak było jej pozostawić w takiej formie, choć mogło to być najlepsze rozwiązanie, pod warunkiem, że byłoby możliwe. — Tak, na pewno. — John musiał sam 103 się upewnić. Teraz nie było już miejsca na połowiczne rozwiązania. To był związek, bez którego nie mógł żyć. —Boże.—W jej głosie była ulga. — W takim razie cieszę się, że napisałam ten list. Będziemy musieli sprzedać dom, a połowę mojego udziału przeznaczymy na nasze nowe mieszkanie. — O Chryste! Tylko nie to!
— Coś nie w porządku? — Teraz w jej głosie pojawił się niepokój. — Drobiazg. — Oblizał wargi. — Żona, trójka dzieci, kredyt i pozycja w banku, którą najprawdopodobniej bym stracił. Być może degradacja i przeniesienie do innego zespołu. W efekcie sczeznę wśród tłumu bezbarwnych, bełkoczących urzędników. Nie myślałaś nigdy o tym? — Nie jestem tego warta? „Ty mała samolubna dziwko!" — pomyślał John i instynktownie odsunął się od niej. Nie zdążył. Ruth schwyciła go za nadgarstki i zacisnęła na nich swe dłonie. Powstrzymywał z trudem chęć wyrwania się z jej uścisku. — Chcesz mnie wyrolować? Zniszczyłeś moje małżeństwo! — Była rozczarowana i wściekła. — Tego przecież nie powiedziałem. To zabierze trochę czasu. Muszę pewne rzeczy ustalić i załatwić. — Zwodzisz mnie i trzymasz w niepewności. Wszystko, co masz teraz do zrobienia, to powiedzieć o nas swojej żonie i wynieść się od niej jak najprędzej. To chyba całkiem proste, jak mi się wydaje. Ja już to zrobiłam. „Tak, nie pytając mnie przedtem."—John poczuł, że ma ochotę na papierosa, mimo że nie palił od trzech lat. — Coś z tym zrobię — odpowiedział i zaczął szukać po omacku swoich rzeczy. — Zastanów się, przecież kocham cię i... — Jeśli mnie kochasz, zrobisz to, o co cię proszę. — Zła i rozżalona Ruth była bliska łez. — Mówiłem ci, że postaram się coś z tym zrobić. — Potrzebuję cię, John. — Teraz prosiła go. Płakała.
104 —Jeśli naprawdę chcesz wiedzieć—John nagle wpadł na pomysł, jak załagodzić trudną sytuację — to ci powiem, że dzisiaj wystawiłem dom na sprzedaż. — Usłyszał, jak Ruth wstrzymała oddech. — Nie musisz pytać mnie, dlaczego. Zrobiłem to dla ciebie. —John zupełnie nieświadomie zrobił pierwszy krok na kompletnie nieznanej ścieżce. Usłyszał ciche pstryknięcie kontaktu i oślepił go strumień jasnego światła. Natychmiast zobaczył Ruth — piękną, zalaną łzami dziewczynę. Jej zmysłowość i ponętny wdzięk zastąpiła teraz niewinność. Ten widok był dla Johna przykry, ranił go. Poczuł, jak coś ścisnęło mu żołądek. Położył się w poprzek łóżka i pocałował Ruth, tak jak często całował Leah po kończącej się płaczem sprzeczce. Pocałunek przebaczenia i pojednania. Teraz następne pociągnięcia należały już do niego. — Nie martw się, zostaw to mi — mruknął. — Do zobaczenia rano. John znów odbywał tę samą, nudną podróż powrotną. Tym razem nie zauważył jednak tego. W metrze było pusto. Gdzieniegdzie tylko siedział pasażer. Jakiś młodzieniec zwymiotował na podłogę, a najbliżej siedzący, elegancko ubrany biznesmen, zmienił z tego powodu miejsce. W przeciwnym końcu wagonu para nastolatków całowała się, zapominając o wszystkich. Potem John pojechał w górę ruchomymi schodami, przemknął obok biletera, który nie patrzył w jego stronę, aby wreszcie wyjść na zewnątrz w niespodziewany chłód letniej nocy. John postawił kołnierz swej marynarki i przytrzymał go ramionami, śpiesząc się na przejściu dla pieszych. Źle oświetlone boczne ulice doprowadziłyby go najszybciej do Schooner Street, gdyby wiedział, kiedy skręcić w prawo, a potem w
lewo. Zwolnił kroku, w końcu zatrzymał się. Nagle poczuł ponaglającą go potrzebę zawrócenia bez jakiegokolwiek celu. Powodem nie była Leah ani tym bardziej Ruth. Były one w tym momencie tylko niewiele znaczącymi 105 postaciami. Sprawa była znacznie poważniejsza i groźniejsza — triskaidekafobia — lęk cyfry 13, lęk domu numer 13 przy Schooner Street. To uczucie prawie zawróciło go. Jak ostrzeżenie: „Uciekaj, póki jeszcze możesz." Gdyby nie chodziło o dzieci, posłuchałby instynktu i prawdopodobnie wrócił do Ruth. Nie tylko ze względu na jej miłość, na jej ciało, ale dlatego, że ona dawała bezpieczeństwo. Szedł dalej, powłócząc nogami i podążając za postaciami przechodniów, którzy zmierzali gdzieś późną nocą. Zazdrościł im. Był już na Schooner Street. Stał na końcu przeciwległego chodnika i z niechęcią myślał o przekroczeniu jezdni. Próbował nie patrzeć na dom, czując, że budynek przygląda mu się. Pod woskowaną marynarką poczuł dreszcz. Znów wydawało mu się, że mury i okna są żywą twarzą o rysach obłąkanego starca z zapadniętymi policzkami i wybałuszonymi martwymi oczami, które jednak wciąż patrzą. Usta zaczynały bełkotać, wydając z siebie zupełnie bezgłośny rozkaz, którego John nie mógł nie posłuchać. Starzec z basenu znów mu się ukazał, przyzywając go. Gdy John usiłował otworzyć właśnie drzwi i z brzękiem przekręcał klucz w yale, dobiegł go płacz Bena. W kuchni i na drugim końcu przedpokoju paliło się światło. Zegar wiszący na ścianie wskazywał dziesięć po pierwszej. Przerażony samą myślą o tym, co mógłby zastać, przeszedł pospiesznie korytarz i
stanął w drzwiach. Leah siedziała w dużym bujanym fotelu, trzymając Bena na kolanach. Jego blada i mokra od łez twarz skierowała się teraz w stronę ojca. Leah milczała, jednak jej zachowanie wskazywało na to, że jest zła i przestraszona. Oskarżała go. „Byłeś z inną kobietą, opuszczając rodzinę. Zostawiłeś nas na łaskę tego okropnego, przerażającego domu." — Wystawiłem dom na sprzedaż — odezwał się głośno. Zaraz potem zapytał: — Co się stało? — Ben nie chce iść na górę — odparła. 106 — I to wszystko? Nie tak dawno mieliśmy podobne problemy. Mały nie chciał iść do łóżka i zmoczył się. Znowu spał z nami, gdy... —Teraz to zupełnie co innego! — Jej głos był stanowczy, lecz słychać w nim było strach. — Zaczęło się o wiele wcześniej, zaraz po herbacie, jeszcze po południu. Nie chciał w ogóle wejść na piętro, żeby przynieść swoje klocki. Próbowałam go nakłonić, ale krzyczał, że chce być na dole. No i w końcu dałam za wygraną. Dlatego tu jesteśmy. — Tam na górze nic nie ma. „O Boże, co za cholerny kłamca ze mnie — pomyślał. — Ale co innego mogłem powiedzieć?" —To nie całkiem tak.—Leah westchnęła.—Teraz dzieje się coś zupełnie innego. Ben zdecydowanie odmówił nawet spania w naszym łóżku. Wszystko jest inaczej niż do tej pory. W każdym bądź razie nie jest to dokładnie to samo. Mały zaczął się nagle bać wysokości.
— Dzisiaj wystawiłem dom na sprzedaż — rzekł John, licząc na to, że Ben zrozumie. Wiedział jednak, że nawet jeśli chłopiec pojąłby, o co chodzi, tej nocy nie zrobiłoby to żadnej różnicy. — Ustawiłam we frontowym pokoju otomanę. — Leah przekazała Johnowi drżące ze strachu dziecko. — Będę spała na dole razem z nim. Ty możesz spać, gdzie ci się podoba. Lubisz to robić. John poczuł przykre wibracje płynące ze wszystkich ścian; nieprzyjemne, odpychające zimno. Po tylu ostrzeżeniach dom stawał się miejscem, w którym przebywali z konieczności, oczekując z niecierpliwością momentu przeprowadzki. To miejsce wytrącało ich z równowagi, prawdopodobnie tak samo jak Grafionów i innych jeszcze przed nimi. To było miejsce zamieszkiwane przez jakieś zło — coś albo ktoś wolał być pozostawiony w samotności. Wiedzieli, że jeśli wkrótce nie opuszczą domu, może wydarzyć się coś okropnego. 107 10 — Mamo, nie możemy się zgubić w labiryncie, prawda? —W labiryncie, kochanie.—Leah zauważyła nerwowość Bena i bladość jego cery, które były niewątpliwie efektem nie przespanej dobrze nocy. — Nie, oczywiście, że nie zgubimy się. Tam jest żywopłot, tak jak w dużym ogrodzie. No i poza tym będziemy tam wszyscy: Sam, Sara, pani Johnson i Jeremi. — uspokajała go, myśląc jednocześnie: „Nie będzie też tam żadnej wysokości. Ani jaszczurek. Będzie jasno, więc nikt nie będzie się bał ciemności. Nic nie zaprószy ognia, nie będzie krwi ani innych podobnych rzeczy. Och, Chryste! Co za ulga. Wreszcie opuścimy to miejsce."—A teraz idź i przynieś swoje czyste spodnie z łóżka na
górze... Albo nie, ja pójdę sama. Tym razem Ben nie podreptał za swoją mamą, gdy wbiegała po schodach. Chwyciła ubranie i zbiegła na dół. Zatrzymała się w korytarzu, z lękiem oglądając za siebie. „Boże, nie możemy przecież ciągle tak żyć." — Sara, Sam, pospieszcie się i bądźcie gotowi! Musimy być u Johnsonów około wpół do jedenastej, a jest już dwadzieścia po. Sara nie chciała iść, zasłaniając się wszystkimi rodzajami wymówek. Była pilnym i pracowitym dzieckiem, które wolało spędzić cały dzień na malowaniu i rysowaniu. Leah stwierdziła, że utalentowane dzieci mogą być o wiele bardziej kłopotliwe niż dzieci przeciętne. Ale dzisiaj wszyscy wychodzą. Bez wyjątków. Trójka dzieci czekała w korytarzu. Leah wróciła do kuchni po swoją torebkę. Dokręciła jeden z kapiących nad zlewem kranów, podniosła leżący na ziemi papier po słodyczach i wrzuciła go do otwieranego nogą kosza na śmieci. Jedna z szuflad w komodzie była nie domknięta, więc Leah dopchnęła ją. Obrzuciła wzrokiem pomieszczenie, upewniając się, czy coś jeszcze nie wymaga poprawek. — Pośpieszmy się, mamo. 108 — Już idę... Zatrzymała się, czując, że gwałtownie słabnie, i przytrzymała się szybko składanej części śniadaniowego blatu. Kuchnia zawirowała jej przed oczami, za chwilę jednak wszystko wróciło do normy. Poczuła, że na czoło wystąpiły jej krople potu, a całe ciało pokryło się gęsią skórką. Wtedy ogarnęło ją przerażenie; okropne, niewyrażalne uczucie, które zmusiło ją niemal do krzyku. „Ktoś mnie obserwuje!" Duch musiał być tym razem tak blisko, że Leah odniosła
wrażenie, jakby czaił się tuż za nią. Gdy jednak obróciła się i rozejrzała wokół, nie zauważyła nikogo. Kuchnia była pusta. „Znowu głupiejesz, wyobrażasz sobie nie wiadomo co" — mówiła do siebie. Wydawało jej się, że słyszy kogoś oddychającego słabym, rzężącym głosem, a w płucach gulgocze mu i chrapie flegma. Oczekiwała ataku kaszlu, ale nic podobnego się nie nastąpiło. Panowała kompletna cisza, tylko dzieci poruszały się w korytarzu. — Mamo, chodź! Otworzyła usta, aby odpowiedzieć, i w tej samej chwili zdała sobie sprawę, że nigdzie nie wyjdzie. Nie było siły, która by ją zmusiła do opuszczenia tego domu, w którym za każdym sprzętem, w każdym zakamarku czaił się strach. Agorafobia. Od razu rozpoznała objawy, nawet mimo paniki, którą poczuła w pierwszym momencie. Poddała się im, gdyż wiedziała, że walka jest próżnym wysiłkiem. W domu była bezpieczna. Bzdura! Mimo wszystko nie mogła także stanąć twarzą w twarz ze światem, który rozciągał się tuż za frontowymi drzwiami. — Mamo! — To Sara wołała lekko już zniecierpliwiona. Dziewczynka zaczynała się niepokoić. Namówiona do towarzystwa, teraz sama denerwowała się na zwlekającą matkę. — Saro... Przyjdź tu na chwilę, proszę. „Nie wolno mi alarmować innych — pomyślała. — W szczególności Bena." 109 Wydawało jej się, że ściany kuchni zsuwają się do środka i pomieszczenie staje się coraz mniejsze. Więzienna cela, z której nie ma ucieczki.
Leah usłyszała kroki. Sara szła szybko i nerwowo przez korytarz. Nie chcąc, aby córka zauważyła jej dziwne zachowanie i wyraz twarzy, nie obracała się do tyłu. — Mamo, jak długo masz jeszcze zamiar tu być? — Ja... Ja nie mogę iść z wami, Saro. Cisza. Leah słyszała tyłko przyśpieszony, gwałtowny oddech zdenerwowanej dziewczynki. — Dlaczego nie chcesz z nami iść, mamo? — Nie czuję się najlepiej. — Och! Może więc zostanę i zaopiekuję się tobą? — Nie. Chcę, abyście stąd poszli, gdziekolwiek. Tam gdzie jest bezpiecznie. Chcę zostać sama i nie przekonuj m-nie, proszę. Teraz chcę tylko, abyś zabrała Sama i Bena do Johnsonów i wyjaśniła pani Johnson, że źle się poczułam. Zapytaj ją, czy nie zechciałaby zabrać was wszystkich ze sobą. Chłopcy mają być grzeczni, słyszałaś? Żadnych kłótni i bijatyk. Chcę, żebyś ich pilnowała. Nie spuszczaj ich z oka nawet na chwilę. Moja torebka jest na stole weź z niej dziesięć funtów na zapłacenie wszystkiego. — Dobrze.—W głosie Sary była ponura i posępna zgoda. Leah usłyszała tylko pstryknięcie sprzączki w swojej torebce z imitowanej skóry krokodyla. —Mamusiu!—krzyknął nagle Ben. Usłyszała, jak wpada do kuchni i podbiega do niej. — Mamusiu, ja nigdzie nie pójdę bez ciebie! Chcę zostać z tobą! „O Boże! Tylko tego teraz potrzebowałam!** — Ben, posłuchaj mnie. — Przycisnęła go do siebie i przestała całować w czoło. Kuchnia znów zaczęła wirować jej przed oczami. — Mamusia źle się dzisiaj czuje. Chyba zaraz się położę do łóżka na cały dzień. Proszę cię więc, idź razem z Sara i Samem. Będzie też Jeremi. Będzie ci się podobało. Ani się obejrzysz, a trzeba
już będzie wracać do domu, a wtedy mamusia już się na pewno lepiej poczuje i tatuś wróci z pracy. — Istniały niewielkie szansę na to, że jedno i drugie stanie się prawdą. Leah musiała być jednak teraz optymistką. — No, już biegaj, proszę. —Nie chcę! — Ben zaczął płakać. Sara złapała go za rękę i wyciągnęła z kuchni. „Boże! Tylko bez humorów, nie zniosę tego!** — pomyślała Leah. Drzwi wejściowe zamknęły się i na chwilę odetchnęła z ulgą. „Nie byłabym zdziwiona, gdyby za pięć minut cała moja gromadka znalazła się tu z powrotem — pomyślała.—Janet może nie podołać dodatkowej trójce dzieci. Nie umie się obchodzić z maluchami. Dlatego wysłali Jeremiego do szkoły z internatem.** Leah osunęła się na krzesło i zamknęła oczy. Wciąż czuła obecność jakiejś dziwnej istoty, czuła na sobie czyjeś niewidzialne oczy, które śledziły każdy ruch, jakby... Jakby na coś czekały! Zegar umieszczony w kuchence tykał głośno, jak bomba zegarowa, która ma niebawem detonować. Leah pociła się obficie, co sprawiało, że zaczynało jej być powoli zimno. Wstrząsały nią dreszcze. Uniosła głowę i spojrzała na zegar — była dziesiąta trzydzieści pięć. Janet Johnson najwyraźniej zgodziła się zabrać ze sobą wszystkie dzieci do Hampton Court. Leah odczuła chwilową ulgę, gdyż jej lęk powoli ustępował. Teraz była sam na sam z kimś albo czymś, co przebywało w tym okropnym, upiornym domu. To wszystko było tak głupie, że brakowało słów! Leah wstała z krzesła i ruszyła w kierunku korytarza. Przez cały czas, odkąd wprowadzili się, pragnęła opuścić to miejsce. Teraz jednak bała się wyjść na zewnątrz. Dobrze. Było jednak coś, co przemawiało za tym, aby... Jej stopy poruszały się, drżąc w niepewnym pośpiechu, co sprawiało, że potykała
się, idąc korytarzem w kierunku drzwi wejściowych. Wszystko, czego teraz pragnęła, to chwycić się zasuwki yale, przesunąć ją, wyskoczyć na zewnątrz, zatrzasnąć za sobą drzwi i machnąć ręką na to, że nie miała ze sobą swoich kluczy. Zostały w torebce, w kuchni. Leah nie wróciła jednak po nie. „Żeby tylko wydostać się na zewnątrz — mówiła sobie. — Uwolnić się od tego miejsca.** 111 Była nie więcej niż metr od drzwi, gdy nagle poczuła się, jakby trafiła na niewidzialną barierę. Wzdrygnęła się i odskoczyła z płaczem. Znów z całą mocą powrócił lęk. „Tam za drzwiami jest na pewno coś przerażającego. Nie wiem co, ale nie chcę mieć z tym do czynienia." Niewątpliwie jednak wewnątrz domu było coś równie okropnego. „Wyjdę przez balkon i wtedy pobiegnę przez ogród — zadecydowała.—Tak czy inaczej będę w końcu na otwartym powietrzu, w słońcu." Przestraszywszy się kuchni po raz kolejny, zatrzymała się zbita z tropu, zdając sobie nagle sprawę, że to rzadko używane wyjście przez balkon nie różni się niczym od drzwi wejściowych i tak samo stanowi nieprzekraczalną barierę, trzymającą ją w tym ohydnym piekle. Nie próbowała nawet przekroczyć drzwi balkonowych, stojąc tylko i przyglądając się im. Zobaczyła w szybie swe odbicie — żałosna, prawie nierozpoznawalna, skurczona postać. Nasłuchiwała codziennych odgłosów, dobiegających zwykle do niej z zewnątrz. Teraz jednak słyszała tylko przerażającą ciszę. Nawet zegar przestał tykać. Drgnęła, zobaczywszy, że wskazówki wciąż wskazują dziesiątą trzydzieści pięć. Nie poruszyły się od ... Właśnie, od kiedy? Na pewno od czasu, gdy wyszły dzieci. Kiedy to było? Jak dawno temu? Dwadzieścia minut? A może godzinę albo parę godzin? Le-ah chciała krzyczeć — czas zatrzymał się, odcinając
ją od świata i zamykając w upiornej pustce. Błądziła przerażonymi oczami po pokoju. Nie wydawał się już pomniejszony i skurczony. Oddech Leah stał się teraz płytki. Zaczęła świadomie wciągać głęboko powietrze. Wydychała je na siłę. „Bez paniki. Uległam panice." Zdawała sobie z tego sprawę. Chciała wejść na piętro. Nawet gdyby nie udało się jej uciec, mogłaby chociaż wyjrzeć na zewnątrz, zobaczyć przejeżdżające samochody, przechodzących ulicą ludzi. Normalny, zwykły świat. Mogłaby być obserwatorem, jak skazaniec odnajdujący sens życia w oglądaniu rozmarzonym wzrokiem świata za kratą. 112 Musiała przytrzymywać się poręczy i wciągać na górę stopień po stopniu. Te same schody tak przestraszyły Bena ostatniej nocy. Leah nie bała się jednak wysokości. Gdy dotarła wreszcie na półpiętro, zrobiła przerwę. Okna dużej sypialni wychodziły na główną ulicę. Mogła spróbować. Drzwi nie stanowiły teraz żadnej przeszkody i uchyliły się do wewnątrz pod jej dotknięciem. Zostawiła je otwarte. Stojąc w łukowatym oknie, spoglądała na dół. Po obu stronach ulicy były zaparkowane samochody. Suzuki lśnił w promieniach porannego słońca — oczywiście, jeżeli to był ranek. Świat ciszy, w którym nic się nie poruszało, nie przejeżdżały samochody, przechodnie nie spieszyli do sklepów —ulica była pusta. Tak bardzo pragnęła, aby ktoś wyszedł ze swojego domu, aby przejechał ulicą jakiś samochód. Nic jednak się nie działo. Gdy tak patrzyła w dół na to wymarłe miejsce, znów ogarnął ją strach. Zawróciła. Wiedziała, że w pozostałych sypialniach z tyłu domu będzie tak samo. Była opuszczona i uwięziona.
Nagle poczuła, że ma ochotę walić pięściami w ścianę i wykrzyczeć swój strach. Puls stał się naraz szybszy i jej skronie zaczęły pulsować, co sprawiło, że zaczęła ją boleć głowa. „Spróbuj pomyśleć racjonalnie — tłumaczyła sobie. — Nie mogę. To wszystko, co się tu dzieje, jest irracjonalne." Nagle przyszedł jej do głowy pomysł. Jeśli nie pomoże, to przynajmniej pozwoli jej zrobić coś pozytywnego. Telefon znajdował się na korytarzu. Był to jej jedyny kontakt ze światem. O ile na drugim końcu linii ktoś podniesie słuchawkę. Nawet jeśli telefon działał, Leah mogła nie otrzymać odpowiedzi. Wydawało jej się, że droga powrotna na dół trwała całą wieczność. Było to bardziej uciążliwe, niż wspinaczka na górę. Wreszcie dotarła do telefonu i drżącą ręką sięgnęła po słuchawkę. Była prawie pewna, że nie będzie działał. Myliła się jednak. Nie mogła przypomnieć sobie numeru do banku, w którym pracował John. Musiała go odnaleźć w książce telefonicznej. Było to dla niej zadanie prawie niemożliwe do wyko113 nania. Stronice wyślizgiwały się jej z palców, druk był zbyt maty, aby mogła go odczytać. Wreszcie odnalazła właściwy numer. Naciskała guziki jak małe dziecko, usiłujące uchwycić rączką kolorowe drewniane klocki. W końcu pojawił się sygnał oczekiwania. Nawet nie spodziewała się tego. Czekała. Nikt się jednak nie zgłaszał, na pewno dlatego że... Ktoś się zgłosił. Leah usłuszała w słuchawce dziewczęcy głos, brzmiący dość oschle, jakby kobieta była skoncentrowana na czymś innym i nie słuchała z uwagą. Najważniejsze jednak, że był to właściwy numer.
— Chciałabym rozmawiać z panem Strikiem. Nastąpiła długa przerwa. Potem głos dziewczyny znów pojawił się w słuchawce. — Obawiam się, że jest zajęty. Czy ktoś inny mógłby pani czymś służyć? — Nie. Myślę, że nie. Czy mogłaby pani poprosić go, aby oddzwonił. Mówi żona. — Oczywiście, przekażę. Czy pan Strike zna pani numer? „Głupia dziwka" — pomyślała Leah, odkładając słuchawkę na widełki, i odetchnęła krótkim, przyduszonym oddechem. Była prawie w euforii. Wreszcie udało się jej z kimś porozmawiać. Tam na zewnątrz byli ludzie. John mógł od-dzwonić. Kiedy? Nie wiedziała, ale mogła czekać tu przy telefonie przez cały czas, żeby odebrać go, gdy tylko zadzwoni. Wrażenie, że jest obserwowana, nasiliło się teraz. Rozejrzała się, lecz wokoło nikogo nie było. Czuła jednak w tym niewidzialnym spojrzeniu nienawiść, gniew i skierowaną na nią złośliwość. Cokolwiek to było, Leah w końcu zbuntowała się. — A niech cię szlag! — krzyknęła. Nie mogła dłużej znieść dręczącej ją ciszy. Krzyczała do czterech ścian, które byty teraz tak blisko, jak nigdy przedtem, i wydawało się, że chcą zmiażdżyć ją, jak miażdży się jabłko w prasie do wyciskania soku. „Zobaczcie, co nam zrobiliście. Czy my zrobiliśmy wam cokolwiek złego? Przecież chcemy się stąd wynieść. Rozumiecie? Chcemy się stąd wynieść, kiedy tylko będziecie chcieli!" 114 Po jej spontanicznym wybuchu dojmujące uczucie nakierowanego na nią żalu i złości zdało się stracić na sile. Wiedziała jednak, że tajemnicza niewidzialna postać wciąż jest w pobliżu. I wtedy zadzwonił telefon: ostro, przenikliwie i niespodziewanie, jakby w
przedśmiertnym wrzasku. Wydawało się, że nawet martwy przedmiot wyczuwa upiorną atmosferę tego domu. Leah chwyciła gwałtownie słuchawkę. — Halo, John? — Tu Lester & Co. Dzień dobry pani. —Ach! — Leah rozczarowała się trochę, lecz mimo wszystko cieszyła się, że może z kimś porozmawiać. — Znaleźliśmy osobę zainteresowaną kupnem pani własności. Czy obejrzenie domu jest możliwe? — Och, tak. Oczywiście, bardzo proszę. Urzędnik dzwonił i nalegał, aby zaraz przyjść i obejrzeć dom. —To wspaniale! — Leah znów poczuła nadzieję i stwierdziła, że już wcale nie zależy jej na telefonicznej rozmowie z Johnem. — Będę w domu przez resztę dnia. — W takim razie wszystko w porządku. — Wyglądało na to, że urzędnik spieszył się. — Jeśli kupiec się zdecyduje, proszę skierować go do naszego biura. Leah oparła się o ścianę, patrząc znów na frontowe drzwi. Wciąż odczuwała tę niezrozumiałą, nieprzekraczalną barierę. Gdyby jednak musiała, poszłaby na górę i rzuciła oczekiwanemu gościowi klucze z góry, przez okno. Nie chciała wracać do kuchni. Wolała zostać w tym miejscu i mieć w zasięgu wzroku drzwi swojego więzienia, czekając, nasłuchując kroków i głosu dzwonka przy furtce. Napięła się w oczekiwaniu. Aż podskoczyła, gdy ciszę przerwał ostry dźwięk telefonu. Nie potrzebowała już tego, ale podniosła słuchawkę. Dzwonił John. — Jakieś problemy? — Jego głos był napięty.
Leah zaklęła w duchu. Przecież nie dzwoniłaby, gdyby nie miała kłopotów. Był tak samo głupi, jak ta dziewczyna, która odebrała jej telefon przed chwilą. A może nie było to wcale przed chwilą? —Nie. — Starała się, aby jej głos brzmiał naturalnie i był lekko podekscytowany. — Chciałam ci tylko powiedzieć, że zaraz przyjdzie do nas człowiek, który chce obejrzeć dom. —Aha, rozumiem. W takim razie to wszystko, co chciałaś mi powiedzieć? — Myślałam, że chciałbyś o tym wiedzieć.—Ambicja nie pozwalała jej powiedzieć prawdy. — Ludzie zawsze oglądają wystawioną na sprzedaż własność — rzekł obojętnie. „Może jest rozczarowany, że ktoś tak szybko mógłby kupić dom?" — pomyślała. — Pozwól mu się rozejrzeć. Porozmawiamy wieczorem. Jestem teraz cholernie zajęty — zakończył. —Drań! — Leah rzuciła słuchawkę. „Gdybym go potrzebowała, tak jak jeszcze chwilę temu, odpowiedziałby mi tak samo: Porozmawiamy później. Wieczorem. Najpierw muszę zerżnąć moją kochankę" Znów czekała na dzwonek u drzwi. Wciąż czuła się obserwowana. Obróciła się gwałtownie, mając wrażenie, że znów słyszy ten chrapliwy oddech. „A może to mysz gryzie na strychu przewody?" Dom mógłby stanąć w płomieniach. Wiedziała jednak, że nawet nie próbowałaby się z niego wydostać. Nie było dla niej ucieczki. „Och, pośpiesz się, potrzebuję cię." Znów uświadomiła sobie, że straciła poczucie czasu. Zegar w kuchence stanął. Wiedziała, że na górze w sypialni pozostało jej jeszcze radio z budzikiem. Nie poszła tam jednak po raz kolejny. Właściwie mogła zadzwonić do zegarynki, ale
nie zrobiła tego — upływ czasu nie powiązany z żadnymi faktami nie miał znaczenia. Wyczerpana, opadła tuż przy telefonie na krzesło z prostym oparciem. Czekała. 116 Gdy wreszcie dzwonek u drzwi zadzwonił, przyjęła to z nieoczekiwanym spokojem. Wysiliła się, by wstać i podejść do drzwi. I wtedy poczuła nagle ulgę. Nie dlatego jednak, że przybył wreszcie oczekiwany gość... Uświadomiła sobie, że już nie jest skrępowana tymi niewidzialnymi więzami. Mogła swobodnie wyjść na ulicę, kiedy tylko chciała. Było to odczucie podobne do wrażenia, jakie ma osłabiony chorobą człowiek, który odkrył, że gorączka opuściła go, gdy spał. Pozostała tylko słabość. Przekręciła zamek i pchnęła drzwi, otwierając je na oścież i wpatrując się z niedowierzaniem w przybysza. — W labiryncie było bardzo fajnie, mamo. — Ben wpadł do środka i chwycił się jej ramion. — Było nieźle — dodał Sam, mijając ich i wchodząc na schody. — Czujesz się już lepiej, mamo? — zapytała Sara. — Nie wyglądasz zbyt dobrze. — Teraz już wszystko w porządku — odparła oszołomiona Leah, zastanawiając się, czy powrót jej dzieci jest realny, czy też jest tylko przywidzeniem, które niechybnie doprowadziłoby jej skołatany umysł do granic wytrzymałości. — Jestem tylko trochę zmęczona. Gdybyś mogła iść do kuchni i zrobić parę kanapek, byłabym ci wdzięczna. Tatuś będzie wkrótce w domu. Poza tym oczekuję kogoś, kto chce obejrzeć dom. — Chłopcy byli bardzo grzeczni, nie kłócili się wcale. — opowiadała Sara,
wchodząc do kuchni. — Och, ależ tu jest gorąco. Chyba nie miałaś przez cały dzień zamkniętych drzwi balkonowych, mamo? Była godzina osiemnasta. Zegar w kuchence znów pracował normalnie, dogonił czas i ustawił się sam. Leah przeszedł dreszcz. Wszystko wracało do normalności. Jeżeli w ogóle można było mówić o normalności w mieszkaniu przy Scho-oner Street 13. Gdy John wrócił do domu, było już po dziewiątej i Ben spał na sofie we frontowym pokoju. Wrócił później, niż się spodziewała, ale nawet nie robiła mu wymówek. 117 — Daleko zaszliście? Był zainteresowany? — spytał. —W ogóle nie przyszedł—odpowiedziała i dodała w myśli: „I wcale go nie oczekiwałam." To nie miało znaczenia. Dziwne zjawiska nasilały się tu z dnia na dzień. Strike'owie i urzędnicy tracili tylko czas. Nikt nie miał zamiaru kupić tego domu. 11 Dla Leah istniał tylko jeden rodzaj lęku, który przewyższał swym działaniem wszystkie pozostałe, dręczące w tym okropnym domu całą rodzinę. Nie chodziło tu o mysz na strychu, która nocą podgryzała wciąż elektryczne przewody, choć z pewnością niebawem mógł wybuchnąć z tego powodu pożar. Nie chodziło nawet o wszechobecnego niewidzialnego obserwatora, który nie odstępował jej na krok i którego oddech słyszała w chwilach rzadko panującej ciszy. Nie była też powodem jej niepokojów obawa, że znów mogła zaciąć się jednym z ostrych kuchennych noży i spryskać tętniczą krwią wszystkie ściany łącznie z sufitem. Nie chodziło też o
niewytłumaczalny lęk przed wyjściem na zewnątrz, który, jak się jej wydawało, czasami powracał. Było to o wiele bardziej prozaiczne, niż wszystkie inne lęki, za to tysiąc razy bardziej przerażające. Telefon. Niewielki martwy potwór, skulony i przycupnięty w kucki na stoliku w korytarzu, gotowy do krzyku bez żadnego ostrzeżenia, wtedy gdy najmniej się tego spodziewała. Ostatnio zachowywał się o wiele spokojniej. Nie dzwonił już od dwóch dni. Czekał. Tak jak wszystko w domu przy Schooner Street 13. Sierpień dobiegał końca i ilustrowany kalendarz, wiszący na kuchennej ścianie, pokazywał już wrzesień — obrazek przedstawiający brązowe liście kasztanowca. Sam i Sara poszli do swojej nowej szkoły i wydawało się, że zaaklimatyzowali się tam bez większych problemów. Ben przebywał z nią w domu. Był znudzony, gdyż nie miał się z kim kłócić. Tydzień temu Leah nakłoniła go delikatnie, aby poszedł na piętro. Wyperswadowała mu także spanie razem z nią w łóżku. Przez ostatnie trzy noce John wracał do domu późno. Leah zwątpiła już zupełnie. Zastanawiała się, czy go nie opuścić i nie wrócić do domu swych rodziców w Walii, zabierając ze sobą dzieci. Najważniejsze jednak było teraz 119 uwolnienie się od tego okropnego mieszkania. Gdy to wreszcie dojdzie do skutku, będzie mogła podjąć jakąś stanowczą decyzję. Obecnie znajdowała się w stanie pewnego rodzaju uśpienia. Nie próbowała się tylko oszukiwać, że wszystko jest w porządku, ponieważ tak nie było. Trochę wytchnienia, nic więcej. Zajęła się przyrządzaniem kolacji; pocięte w plasterki mięso z supermarketu (dzięki temu nie musiała używać noża), przygotowane do gotowania, zapakowane w
folię ziemniaki, mrożona fasola. Nic puszkowanego, bo puszki po otwarciu zostawiały ostre, poszarpane krawędzie. Nie chciała w niczym pomagać swym lękom, do czasu gdy się wyniesie z tego miejsca. Wtedy wszystko się zmieni. Ben usnął na krześle, a jego książka z obrazkami leżała na podłodze tuż przy jego stopach . Radio grało cicho. Gdyby nie to, musiałaby znosić tę okropną ciszę, w której znów mogła usłyszeć tajemniczy, odrażający oddech. Wciąż rozglądała się wkoło, sprawdzając, co dzieje się z Benem, i upewniając się, czy nie stoi za nią okropny intruz. Pod wpływem impulsu podeszła na palcach do drzwi i wyjrzała na korytarz, spoglądając na telefon. Czuła, że niebawem zadzwoni — była tego pewna. Mogło to nastąpić za pięć minut, jak równie dobrze za godzinę. Nasłuchując spinała się w sobie przygotowana na pierwszy gwałtowny odgłos dzwonka. Chciała, żeby się to wreszcie stało. Chciała też — modliła się o to — aby potem w mieszkaniu zapanowała cisza. „Telefon jest przekleństwem i błogosławieństwem jednocześnie — pomyślała. — Musisz się zgodzić zarówno na dobro jak i na zło. Nie można od tego uciec. Jeśli nawet pozbę-dziesz się telefonu, a ktoś będzie potrzebował cię na przykład w niebezpieczeństwie, i tak prześlą złe wieści jakąś inną drogą, lecz oczywiście także przez telefon. Czy będzie to sąsiad pukający w twoje drzwi, czy policjant przynoszący złe wieści — telefon zawsze cię odnajdzie. Nie ma przed nim ucieczki." Tylko jeden telefon od urzędnika dzielnicowego w ciągu trzech tygodni. Nie do wiary. Spodziewany wcześniej nabyw120
ca w ogóle nie przyszedł. Leah w zasadzie nie oczekiwała go. Ale Craigowie byli całkiem realnymi kupcami. Typowa para w średnim wieku. Po załatwieniu wstępnych formalności pośrednicy wyznaczyli datę oględzin na piętnastą trzydzieści w środę. Craigowie przyszli punktualnie, prawie co do minuty. Było to dwa tygodnie temu. On był ubrany w ciemny garnitur, jasnobrązowy nieprzemakalny płaszcz i wypolerowane buty i trzymał w ręce biurowy parasol. Ona miała upięte z tyłu głowy siwe włosy, ciemnoczerwoną szminkę na ustach i pustą torbę na zakupy. „Mały relaks na drodze do sklepu — pomyślała Leah. — Przerwana monotonia całotygodniowej rutyny." Nie mogła zrozumieć, dlaczego chcą się wprowadzić do dzielnicy w południowym Londynie. Nie zastanawiała się jednak nad tym. Obchodziło ją tylko to, czy kupią dom. — Chciałbym obejrzeć parter i ogród, kochanie. — Z pewnością mąż podejmował większość decyzji. — Ty idź na górę i razem z panią Strike obejrzyj sypialnię. Prowadząc panią Craig po schodach na górę, Leah czuła niepokój. Wysłała dzieci na dwór, gdzieś do Johnsonów, uporządkowała wszystkie ich porozrzucane zabawki. Pomimo to miała złe przeczucie, zupełnie tak jak tego dnia, gdy siedziała na murku w pobliżu ulicy i obserwowała pracowników przedsiębiorstwa przeprowadzkowego, wnoszących do mieszkania meble. Chwilowe uczucie słabości natychmiast jednak zniknęło. Obejrzała się na panią Craig. Kobieta była pochłonięta oglądaniem nowej tapety, którą być może zamierzała zerwać i zamienić czymś bardziej odpowiadającym jej gustom. „Do diabła z tym! Kupcie tylko ten dom, a potem możecie tu robić, co wam się żywnie podoba!" — pomyślała Leah. — To jest główna sypialnia... — Leah zorientowała się nagle, że jej towarzyszka
nie idzie za nią przez półpiętro. Zamiast tego weszła do pokoju Sama. „Ależ proszę bardzo." Cisza. Leah mogła usłyszeć nawet tykanie zegara w korytarzu. Pani Craig zatrzymała się, studiując jakiś szczegół w małym pokoju sypialnym. Jej mąż był prawdopodobnie na zew121 nątrz, w ogrodzie. Chwilowy zbieg momentów ciszy nadał sytuacji przerażający wyraz. Leah zakręciła się wkoło i nagle znów usłyszała rzężący oddech. Był teraz cichy i słaby; mógł być gdzieś na schodach albo nawet w pokoju Sary. Nie można było jednak dokładnie stwierdzić, skąd pochodzi. Obserwator jednak znów tu był, ponieważ ktoś oglądał jego własność. Pani Craig wyszła z pokoju w pośpiechu, omal się nie przewracając się. Nie mogła oddychać i najwyraźniej próbowała coś ukryć. Jaskrawoczerwona szminka na jej poruszających się nerwowo ustach odcinała się od bladości jej starczych rysów. — Myślę... Myślę, że widziałam już wszystko, co chciałam zobaczyć, pani Strike. — Przytrzymała się szczytu poręczy i stało się jasne, że chce zejść na dół. — Ja tylko... tylko dam znać mężowi, jeśli pani nie będzie miała nic przeciwko. — Trzęsąc się schodziła po schodach, uczepiona sosnowej poręczy. — George! George, jesteś tam? Leah usłyszała George'a Craiga wchodzącego właśnie przez balkonowe drzwi. „Co tam się mogło, u diabła, stać?" — George, myślę, że widziałam już wszystko, o co mi chodziło. Możemy już iść? Craig spojrzał na żonę zdziwiony i zakłopotany. — Nie byłaś tu zbyt długo. Kuchnia jest bardzo ładna i przestronna, ogród na tyle duży, że z powodzeniem mnie zadowoli. Idź zobaczyć, a ja tymczasem obejrzę
piętro. —Nie, kochanie.—Jej naleganie graniczyło prawie z paniką. — Naprawdę nie sądzę, aby to mieszkanie było tym, czego szukamy. — Kierowała się nerwowo i niepewnie w kierunku drzwi wejściowych. — Bardzo dziękujemy, pani Strike, i przepraszamy, że zabraliśmy tyle czasu. „Całe dwie minuty" — pomyślała z goryczą Leah. — Przepraszam... Czy może... może coś nie podobało się pani w tym mieszkaniu? — „No, już. Na miłość boską, powiedz mi, co to było!" — Ależ skąd. — Zwyczajowa grzeczność po raz kolejny dała o sobie znać. Leah trzymała drzwi wejściowe otwarte. — Nic, naprawdę nic. To jest po prostu cudowny dom, pro122 szę pani. Chodzi o to, że nie jest to mieszkanie, jakiego szukamy. Byłoby niegrzeczne z naszej strony, gdybyśmy dalej zabierali pani czas. Bardzo dziękujemy za umożliwienie obejrzenia go. Jestem pewna, że nie będzie pani miała żadnych kłopotów ze sprzedażą tak miłego domu. Do widzenia pani. „Pani Craig widziała albo czuła coś" — pomyślała Leah i to stwierdzenie nie zdziwiło jej wcale. Jednak gdy ona po raz pierwszy oglądała ten dom razem z Johnem, nie zauważyła niczego podejrzanego. Po prostu było brudno i nieporządnie. Nie zauważyła niczego, co dałoby pretekst do dużego obniżenia ceny wyjściowej. Od czasu wizyty Craigów nikt jednak nie przyszedł oglądać domu, który był z pewnością najdziwniejszym domem w Londynie. Tu nie było tak, jak w małym miasteczku czy wiosce, gdzie chodzą pogłoski upiększane przez miejscowych
plotkarzy. W metropolii domy były po prostu domami i miały swoją wysoką cenę. A jednak nikt się nie zjawiał. Nagle zadzwonił telefon. Leah spodziewała się tego przez całe popołudnie. Stała obok aparatu, ściskając spoconą dłonią słuchawkę i bojąc się ją podnieść. Żałowała, że telefon przed odebraniem nie pokazywał w jakiś sposób rodzaju informacji, jaką ma do przekazania: dobre wieści, obojętne, złe. Mogło to być na przykład światło neonowe, ukazujące rodzaj wiadomości, aby można się było w porę przygotować. To było głupie. Minęło jednak kilka sekund, nim zdobyła się na odwagę i podniosła słuchawkę. — Leah, to ty? Leah od razu rozpoznała głos matki. Zaniepokoiło ją jednak jego brzmienie. Matka dzwoniła do niej rzadko i do tego tylko po osiemnastej, korzystając z najniższej stawki. — Co się stało, mamo? — Czuła, że coś z pewnością musiało się wydarzyć. — Z twoim ojcem jest niedobrze. — Och! — Chwyciła się stolika, czując nagle mdłości. — Ale co... co się stało? 123 — Gdy wstał dziś rano, pomyślałam, że nie wygląda dobrze. Bardzo długo siedział w łazience. Kiedy wyszedł... O Boże! Musiałabyś zobaczyć tę krew! Ściana, na którą patrzyła Leah, zawirowała jej przed oczami. Znów stanęła jej przed oczami tryskająca z jej nadgarstka, spryskująca wszystko dookoła krew. Leah zrobiło się słabo. — Nie było z nim tak źle — ciągnęła już nieco spokojniej matka — ale wtedy dostałam prawie szoku. Twój ojciec próbował się ogolić i wyrządził sobie małą
krzywdę. Wezwałam więc lekarza. Pamiętasz doktora Jamesa? Tak... Powiedział, że ojciec miał mały wylew, ale nie ma się czym martwić; musi tylko wypocząć. Myślałam, że mogłabyś przyjechać na kilka dni? „Nie ma się czym przejmować... Po prostu zaciął się... Lekki wylew." Wypuszczając powoli powietrze z płuc, Leah próbowała nie wyobrażać sobie krwi. „Lekki wylew. Wielu ludziom przytrafia się to po sześćdziesiątce — tłumaczyła sobie. — Czasami powraca po dziesięciu, dwudziestu latach. Inni mają silny nawrót wkrótce po pierwszym. Pierwszy jest jednak zawsze ostrzeżeniem." — Nie wiem... — Leah miała* przed sobą trudną decyzję. Problem stanowiły dzieci. — Naprawdę jestem ci aż tak potrzebna, mamo? — spytała i jednocześnie pomyślała, jak bardzo chciałaby wyjechać z tego domu choć na kilka dni. — Tak, naprawdę bardzo cię potrzebuję — rzekła matka błagalnym tonem. — Teraz, kiedy ojciec nie może mi pomóc, mam bardzo dużo pracy. Chciałabym, żeby ktoś został z nim, gdy będę szła po zakupy. To potrwa tylko kilka dni. Doktor powiedział, że ojciec w przyszłym tygodniu wstanie z łóżka i będzie mógł chodzić. — W porządku.—Leah wciąż się trzęsła.—Ustalę tylko coś i oddzwonię około dziewiątej. Wtedy powiem ci, co postanowiłam. — Kto to był, mamusiu? — Ben stał w drzwiach kuchni, trąc swe zaspane oczy. — Chciałbyś pojechać nad morze i zostać u dziadków przez kilka dni? 124 — O, tak! Mamusiu, kiedy pojedziemy? A czy Sam i Sara też pojadą? —Sam i Sara nie mogą jechać z nami ze względu na szkołę. — To było jasne. — Pójdę zapytać się pani Johnson, czy pomoże mi przez kilka dni. Twój tatuś będzie
musiał każdego wieczoru wracać do domu o wiele wcześniej niż zwykle— powiedziała. „Wreszcie będzie musiał zająć się trochę dziećmi."—Leah poczuła satysfakcję. Mogła w ten sposób popsuć mu plany. Janet Johnson była zadowolona, że zdołała nakłonić Briana, aby po narodzinach Jeremiego pozwolił sobie podwiązać nasieniowody. W przeciwnym wypadku ich każdy codzienny posiłek wyglądałby tak jak tego dnia — dodatkowe dwie porcje i podwójne zmywanie, Dzięki Bogu, Leah zabrała ze sobą przynajmniej Bena. „Oczywiście, każdy pomoże w kłopotach — powiedziała sobie Janet. — Byle nie trwały one zbyt długo." Leah zamierzała wrócić w poniedziałek. Być może skorzysta z okazji i wyciśnie jeszcze jeden dzień dodatkowo. W takim razie wróci we wtorek. John mógł się opiekować dziećmi podczas weekendu, więc tak naprawdę chodziło tylko o dzień dzisiejszy — piątek. Wystarczyło, że poradzi sobie z nimi tylko gdzieś do ósmej. John powiedział, że do tej pory będzie już w domu. Tym razem nie jest tak źle. Może po powrocie Leah uda się ją namówić, aby wzięła na parę dni Jeremiego. Czasami dzieci były nieznośnym ciężarem. — Wyskoczę na chwilę i rozejrzę się, czy wszystko jest w porządku. Włączę zmywarkę — oświadczyła, gdy Sam, Sara i Jeremi siedzieli przy stole. — Tylko na pięć minut. Strike'owie nie poczynili wielkich postępów w urządzaniu swego mieszkania w domu numer trzynaście. Janet pomyślała o tym, wkładając klucz do zamka w drzwiach wejściowych. „Porządek w ogrodzie, trochę przystrojone wnętrze i to wszystko. Powinni teraz wziąć architekta, żeby urządził od nowa to miejsce. Ten dom wymaga kompletne-
125 go usunięcia starych sprzętów, tapet i podłóg. Trzeba wszystko wyburzyć i odbudować na nowo. Wygląda to strasznie staromodnie. Może nie mieli tyle pieniędzy, na ile wyglądali?" Miała świetną okazję, aby rozejrzeć się i powęszyć, co też jej sąsiedzi mają naprawdę. Wkrótce będzie wiedziała z całą pewnością. W chwili, gdy wchodziła do środka, odniosła wrażenie, że coś jest nie tak, zostawiła więc za sobą otwarte drzwi—drogę ewentualnej ucieczki, na wypadek gdyby jej potrzebowała. Było to tylko wrażenie i Janet modliła się po cichu, aby się myliła. Nie miała pewności, dopóki w pewnej chwili nie spojrzała w kierunku kuchni. Drzwi balkonowe były szeroko otwarte, szyba zbita. „O Boże! Bandyci! Włamywacze!" O mało nie krzyknęła. Stojąc tak, doświadczała uczucia kompletnej bezradności. Zobaczyła telefon i przeszło jej przez myśl, że powinna natychmiast zadzwonić pod numer 999. Chciała krzyczeć, lecz pomyślała, że to nie ma sensu. Zobaczyła zdewastowaną kuchnię, poprzewracane kredensy, potłuczone na podłodze szkło, pozrywane i porozsypywane zioła. Była już pewna, że byli tam złodzieje. Zauważyła, że szlak zniszczenia wiedzie do korytarza i kończy się właśnie w miejscu, gdzie stała, tuż pod schodami. Dookoła leżały fragmenty i całe płaty strzaskanego sosnowego drewna. Dranie musieli zniszczyć nawet poręcz i drewnianą barierkę razem z jej szczeblami. Spojrzała ku górze i zobaczyła dyndające nad nią stopy w wymiętych niebieskich skarpetkach. Na jednej nodze tkwił wytarty, postrzępiony adidas. Drugi but spadł
z nogi. Stopa kołysała się lekko tam i z powro... Janet zaczęła skomleć z przerażenia, gdy przeniosła wzrok dalej w górę i zauważyła poplamione krwią dżinsy i podarty podkoszulek. W końcu zobaczyła głowę — złamany szczebel poręczy, jak wielka drzazga, przebił na wylot gardło i podtrzymywał w jakiś dziwny sposób ciało poniżej półpie-tra, z którego musiało zapewne spaść. Ramiona zwisały bezwładnie wzdłuż ciała, a przekręcona twarz, pod maską za126 schniętej i skrzepłej krwi, świadczyła o straszliwej agonii. Drewno trzeszczało pod ciężarem zwisającego na nim ciała, które zdawało się czekać na kogoś, kto przyjdzie i zdejmie swój łup. Krew była wszędzie. Nie zauważyła jej do tej pory. Tętnica szyjna spryskała wszystko wokół — ściany, sufit. Krew opadała kroplami na podłogę i wysychała. Drewno trzeszczało i skrzypiało, pękając powoli. Ciało przechylało się, osuwając co chwila o kilka cali w dół, wciąż jednak zawieszone, jak gdyby ktoś opuszczał je delikatnie na parter. Zniszczona poręcz znów zaczęła skrzypieć... Wtedy Janet Johnson wybiegła na ulicę z histerycznym krzykiem. 12 Dla Johna Strike'a był to fatalny wieczór. Wszystko zaczęło się od telefonu, który zadzwonił, gdy John wychodził już z banku. Wyraźnie wstrząśnięty Brian Johnson wyjaśnił mu, co znalazła w jego domu żona, gdy weszła tam, aby sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. Oczywiście John-sonowie pomogli, na ile mogli. Przygotowali nawet dla Sama i Sary w jednym z wolnych pokoi posłanie, aby dzieci mogły się tam położyć w śpiworach. Ale tylko na tę noc.
Gdy John przyjechał do domu, policja była już na miejscu. Faceci z wydziału kryminalnego. Lekko oficjalny inspektor, który wypytując Johna przez ponad godzinę, sugerował, że bankier nie jest całkiem poza kręgiem podejrzanych. Na koniec zapytał go, czy znalazłby dla niego czas jeszcze dziś w nocy. Pracownicy zakładu medycyny sądowej musieli wykonać niezbędne ekspertyzy, co mogło zająć sporą część następnego dnia. Do tego czasu zabroniono komukolwiek przebywać w tym domu. Martwy mężczyzna (co niechętnie wyjawił policjant) był trzy razy oskarżany o grabież i dwukrotnie o gwałt. Aktualnie znajdował się na wolności wypuszczony z więzienia za kaucją. Przebywał tam, odbywając karę za włamanie. Tak więc nikt go specjalnie nie żałował. Właściwe dochodzenie musiało być jednak przeprowadzone w zwykły sposób. John mógłby pozostać na noc u Ruth, najpierw jednak musiał zadzwonić do Leah. Nie wyglądało to na łatwe zadanie. — Jak się czuje ojciec? — zaczął delikatnie. Nie dbał ani trochę o swojego teścia, opryskliwego, starego drania, który uważał, że nie ma na świecie mężczyzny godnego jej córlci. — Dużo lepiej — rzekła Leah, co oznaczało jedynie, że nie jest tak chory, jak na samym początku. — Ma tylko mały niedowład ramienia. Lekarz powiedział jednak, że władza wróci w nim za kilka tygodni i jeśli ojciec będzie się zachowywał spokojnie, przeżyje następne dwadzieścia lat. I co tam słychać... 128 John opowiedział jej o tym, co się wydarzyło, oszczędzając drastycznych szczegółów. Kolejny krwotok, zbryzgujący wszystkie ściany, wystarczył, aby
skłonić każdego do opuszczenia tego domu. Nawet Johna. — O Boże! —jęknęła. John wyobraził sobie jej blednącą pod wpływem szoku twarz. — John, ja nie będę mogła tam wrócić! — Nie zamierzam cię o to prosić. — Nigdy nie pozwolę na to, aby nasze dzieci musiały choćby jeszcze raz przekroczyć próg tego domu. Nigdy! To jest pechowe miejsce. Tam czai się coś przerażającego i złego. Tam straszy... —Tak, skłonny jestem się z tobą zgodzić. Jednak teraz, w tej sytuacji proponuję... — John przemyślał wszystko dokładnie, gdy przeszedł mu szok. Leah i Ben zostaliby w Walii u swoich dziadków, a Sama i Sarę jutro John wsadzi do pociągu. Dołączą na jakiś czas do matki. Szkoła w Londynie nie będzie robiła problemów. A zresztą do diabła ze szkołą! On oczywiście zostanie w mieście, ze względu na pracę i ze względu na Ruth. Sytuacja obracała się nawet na jego korzyść. Stare przysłowie sprawdzało się: nie ma tego złego... — Wydaje się, że jest to jedyne możliwe wyjście. — Leah zgodziła się jednak na to niechętnie. — Czy nie możesz trochę przycisnąć agentów, aby prędzej sprzedali dom? — Będzie to pierwsza rzecz, jaką zrobię jutro rano — obiecał. „O Boże! Im szybciej będę miał Schooner Street 13 z głowy, tym lepiej!" — Nadzwyczajna sprawiedliwość. — Ruth przyjęła wiadomość z filozoficznym spokojem. Jej zadowolenie, gdy spojrzała na stojącą w holu walizkę Johna, wzięło górę nad innymi uczuciami. — Gość, oskarżony o włamanie i przemoc, spada ze schodów, łamiąc kark. Społeczeństwo uwolniło się od jeszcze jednej pijawki. Mogę sobie wyobrazić, jaki to musiał być dla ciebie szok, skoro stało się to w twoim
domu. Jakby wybrał sobie to mieszkanie, aby ulec właśnie tam fatalnemu wypadkowi. 129 Teraz jednak oznaczało to dla niej tylko to, że będą przez jakiś czas razem. Jej mąż z niechęcią przyjął wiadomość, że ich małżeństwo należy uznać za skończone. Oczekiwała kłótni, argumentów, próśb. Jednak przyjął jej list spokojnie. Przypuszczała, że także miał kogoś na boku. Chociaż nie, to nie było do niego podobne. On raczej właśnie oczekiwał nadchodzącej wolności. Dom zostanie sprzedany, w odpowiednim czasie nastąpi rozwód. — Kiedy zamierzasz powiedzieć o nas swojej żonie? — zapytała Ruth, gdy oboje wchodzili po schodach. — Gdy sprzedamy dom — odpowiedział. — Oczywiście, nie mogę jej obarczyć tym wszystkim teraz, gdy dzieją się te okropieństwa. Mam zamiar ostro porozmawiać jutro z agentami mieszkaniowymi. O Chryste, jeśli oni nie potrafią sprzedać domu w Londynie, w takim razie nie potrafią sprzedać niczego. Wyjątkowe w tej sytuacji było tylko to, że sprawa dotyczyła numeru 13 przy Schooner Street. John doświadczył teraz zupełnie nieoczekiwanego uczucia euforii. Być może było to normalne odprężenie po opuszczeniu mieszkania przy Schooner Street, połączone ze świadomością, że dzisiejszej nocy nie będzie musiał wymyślać usprawiedliwień i alibi tłumaczących jego późny powrót do domu. W ogóle nie zamierzał wracać do tamtego domu. To będzie jego pierwsza cała noc spędzona z Ruth. Podniecił się, zanim nawet zdążył się rozebrać. Stał, pozwalając jej gładzić się, rozpinając jej bluzkę i ściągając spódniczkę.
Całował swą kochankę namiętnie, gniotąc jej obnażone pośladki i popychając ją lekko i powoli w kierunku łóżka. Po raz kolejny jego język przesuwał się dobrze znanym szlakiem w dół, trącając perwersyjnie napięte, sterczące sutki, badając zagłębienie pępka. Trójkątne owłosienie pomiędzy jej udami było podniecające w dotyku. Rozchyliła nogi, napięta i gotowa na przyjęcie go. — Pocałuj mnie tam, John... proszę—jęknęła. 130 Miękkie, wilgotne ciepło i smak kosmetycznego talku sprawiły, że poczuł się pijany z rozkoszy i zapragnął czegoś więcej niż tylko zwykłej gry miłosnej w wypełnionym półmrokiem pokoju. Wyprostował się nagle i powiedział: — Poczekaj chwilę. Ruth patrzyła dzikimi oczami, jak podchodzi do walizki stojącej w rogu sypialni. Słyszała, jak pstryknęły leciutko zamki, jak szeleszczą ubrania, gdy John szukał czegoś w pośpiechu. Wreszcie mruknął z zadowoleniem, gdy odnalazł poszukiwany przedmiot. — Co to jest? — zapytała z niepokojem. To, co trzymał w ręku, przypominało aparat fotograficzny. — Polaroid. — John obserwował ją bacznie, czekając na reakcję.—Ludzie kupują to, żeby robić frywolne fotografie. Natychmiastowe wywołanie, bez ryzyka, że jakiś zboczeniec będzie się tym podniecał w laboratorium. — Aha! — Ruth poczuła się lekko zdenerwowana i spięta, nie wykonała jednak
najdrobniejszego ruchu, aby zewrzeć rozchylone uda. — Rozumiem. — Nie masz nic przeciwko, co? Zamknęła oczy. Nie miała. Wystarczyła tylko sama myśl o tym, aby doznała orgazmu tu i teraz. — Nie, nie mam. — Zatrzymała się jednak, by nie dodać: „Jeśli ty naprawdę chcesz." Ruth pragnęła przede wszystkim Johna. Bardzo go pragnęła. Leżał na łóżku pomiędzy jej rozchylonymi i wyciągniętymi udami, z aparatem ustawionym blisko tej pulsującej i przyprawiającej o dreszcze części ciała. Chciała, żeby patrzył tam, żeby dotykał tego miejsca, żeby sfotografował je, a potem... Jaskrawe światło oślepiło ją na moment. Po chwili jej wzrok wrócił do normy. John klęczał, trzymając aparat za pasek i odliczając. Pociągnął za wystający biały skrawek papieru i ściągnął z gotowego zdjęcia czworokątny kawałek materiału, po czym pochylił się nad nim, studiując je uważnie. — Doskonałe. — Odetchnął. — Absolutnie doskonałe. Ruth przyglądała się fotografii, oglądając każdy szczegół, coraz bardziej podniecona. — Zrobisz mi przysługę? — zapytał John, a jego głos drżał lekko. — Tak. — Padła jej natychmiastowa odpowiedź. Wyciągnęła rękę po aparat. Właśnie teraz bardziej niż wszystkiego innego w świecie pragnęła sfotografować tę erekcję, zatrzymać jej obraz w jakimś ukrytym miejscu, z którego będzie go mogła wyciągać w sekrecie i podniecać się nim, robiąc sama ze sobą te rzeczy, które robiła podczas ostatnich kilku lat jej nieudanego małżeństwa. John Strike znalazł się z powrotem w domu pod numerem trzynastym, ponieważ miał
do załatwienia sprawy, które obciążały jego umysł przez caty dzień. Odczuwał w swym własnym domu osobliwą obcość, pewnie nie mniejszą niż ten włamywacz. Próbował nie patrzeć na połamaną poręcz i spryskane krwią ściany. Mniej więcej za godzinę będzie mógł wyjść i wrócić do Ruth. Sam i Sara pojechali rano do Walii. John wziął wolny dzień i odwiózł ich do Euston, aby tam wsadzić do pociągu. Przed nimi była długa podróż. Najpierw pośpiesznym do Wolverhampton, potem osobowym do Aberystwyth z przesiadką w Machynlleth na pociąg do Barmouth. Leah mogłaby wyjść im na spotkanie. Zrobiła tak, o czym John dowiedział się, gdy zadzwonił do niej, by upewnić się, czy dzieci przybyły na miejsce godzinę temu. — Gdzie teraz mieszkasz, John?—To było nieuniknione pytanie. —W domu. Ale tylko na razie. Jest tu sporo do zrobienia. Jeśli chcemy go sprzedać, trzeba tu zrobić przede wszystkim porządek. — Nie sprzedamy go. — Jej glos wyrażał przygnębienie. Nie wierzyła mu. — Sprzedamy. Obiecałem ci przecież. 132 John zamierzał jednak sprzedać dom w zupełnie inny sposób, niż to sobie wyobrażała Leah. Planował to przez caty dzień w tym okropnym, przygnębiającym miejscu, w którym panował chłód i wilgoć, bo wyłączono ogrzewanie. Jesień zapowiadała już swe nadejście. Na zewnątrz było prawie ciemno. Mżyło. Johna przeszył dreszcz. Leah miała oczywiście rację. Nie znalazł się nikt, kto chciałby kupić dom numer trzynaście przy Schooner Street. Agent dzielnicowy nie powiedział tego wprost, ale John wyczuwał to w jego głosie. Być może dostrzegł coś, co czaiło się tu.
Może miał dziwne, budzące lęk przeczucia. Może wreszcie odczuwał ten sam strach i niechęć do wrogich, upiornych murów tego budynku. Panująca tu atmosfera nie była zachęcająca i mogła nawet w jakiś dziwny sposób zamanifestować się w broszurze informacyjnej. Niesamowity charakter tej posesji można było odczuć już po przeczytaniu opisu własności: „Nadający się do renowacji". Innymi słowy, wymagał nakładu pracy. Jak tysiące innych przedwojennych domów, przeznaczonych na sprzedaż. Dwóch kupców w ciągu sześciu tygodni: gość, który nie przyszedł na umówione oględziny i para, która w zasadzie uciekła stąd w popłochu. Nikt więcej nie przyszedł. John już zrezygnował. Dlatego właśnie dziś w nocy zamierzał zrealizować swój plan. Dziwne uczucie było tej nocy silniejsze niż przedtem. Bez wątpienia musiał tu przebywać ktoś jeszcze oprócz Johna. Ktoś, kogo jednak nie można było zobaczyć. John miał wrażenie, że słyszy czyjś oddech, gdy jednak zatrzymał się, aby dokładniej posłuchać, zaległa cisza. Ta cisza zdawała się jednak żyć i poruszać wokół niego. John chodził po domu ostrożnie, instynktownie rozglądając się wokół. Pozbierał kawałki połamanej poręczy, które leżały na korytarzu, uzyskując całe naręcze świetnie przesuszonego drzewa sosnowego. „Wiem, że mi się przyglądasz— pomyślał. — Może nawet domyślasz się, co chcę zrobić. Ale nie zatrzymasz mnie." 133 „Już raz zatrzymałem włamywacza, który chciał zbeszcze-ścić mój dom..." Mokry od potu, mimo panującego w mieszkaniu zimna, wszedł do frontowego pokoju. Był tam stary, lecz wciąż czynny kominek — rozdziawiona paszcza poniżej
brzydkiego wykafelkowanego gzymsu, pokryta wciąż grubą warstwą zeszłorocznej sadzy. Nie był używany, ale czynny. Jego zaletą było to, że nie rzucał się w oczy. Zgniótł gazetę i wepchnął ją pod stary żeliwny ruszt, kładąc na nim bezładnie patyki, w sposób, w jaki robił to będąc jeszcze chłopcem. W domu, gdzie mieszkała jego rodzina, był otwarty piec kuchenny. Taki stos drewna powinien z pewnością wystarczyć. Dołożył jeszcze trochę gazet, wypełniając nimi palenisko i układając z nich ścieżkę, która prowadziła przez pokój ku taniej kanapie. Z całą pewnością była wypełniona pianką i to była dodatkowa korzyść. John wyprostował się i odszedł do tyłu, aby obejrzeć swe dzieło. Zdawał sobie sprawę z tego, że drży. Powodem nie był dom. Przerażał go cały ten szalony plan. Budynek pod numerem trzynastym nie będzie sprzedany, więc nie miał wyboru. Albo musiał dalej żyć w nim z powiększającą się wciąż listą lęków, które stawały się okropną rzeczywistością, albo... uwolnić się raz na zawsze od tego domu. Ogień był oczywistym rozwiązaniem. Po prostu wypadek. Prawdopodobnie nikt nie byłby w stanie dowieść, że stało się inaczej. Chociaż, kto wie? Nawet w Londynie ludzie powodują pożary. Oczywiście, takie bez dymu. Powinien był nabyć małą paczuszkę Phurna-citu. Drzewo było niewskazanym paliwem, gdyż dawało dym i mocny zapach. Musiał jednak użyć drewna na rozpałkę. Wciąż było cholernie zimno. „Nie mogę włączyć teraz centralnego ogrzewania, spalę więc trochę rupieci" — mówił sam do siebie John. Brzmiało to z pozoru zupełnie słusznie. Dla niego. „Do diabła! Jeśli nie podpalę tego teraz, to już nigdy tego nie zrobię. No, już zapalaj i zabieraj się stąd jak najszybciej. Jutro rano w banku dostaniesz wiadomość: «Mamy dla pana niepomyślne wieści.
Ostatniej nocy spło134 nął doszczętnie pański dom. Nie powinien pan pozostawiać bez nadzoru otwartego ognia»." Nie byłoby to jednak przestępstwo, tylko po prostu okropna niedbałość. Biuro ubezpieczeniowe będzie musiało wy-bulić pieniądze, aczkolwiek z pewnością zrobi to niechętnie. Teraz tylko potrzebował jednej zapałki. Przypomniało mu to pewną starą reklamę telewizyjną, której tytułu nie pamiętał. Zapałki były w kuchni na półce nad kuchenką. Szybko obrócił się w stronę kuchni i zachwiał. Przez chwilę miał wrażenie, że o mało co nie wpadłby na kogoś. Zduszone przekleństwo zgasło na jego ustach. Był spocony, drżał. Prawie wbiegł do kuchni, spodziewając się, że przeoczy pudełko z zapałkami, albo będzie ono puste. Nic z tych rzeczy. Złapał je w pośpiechu i potrząsnął. Wewnątrz zagrzechotały zapałki. „Pierdolę cię! Teraz oberwiesz, ty draniu! — pomyślał. — Trochę cię popiekę w twoim własnym piekle!" Znalazł się z powrotem we frontowym pokoju. Trzymając pudełko z zapałkami w jednej ręce, drugą wysunął szufladę komody i zaczął szperać w niej w poszukiwaniu odpowiednio małego kawałka drewna. I wtedy u wejściowych drzwi rozległ się dzwonek. Ślepy strach nakazywał mu natychmiast uciekać przez tylne drzwi balkonowe i wspiąć na rachityczne ogrodzenie. Jednak zamiast tego stał w tym samym miejscu, trzymając częściowo otwarte pudełko, przestraszony i z poczuciem winy. „W porządku, złapaliście mnie. Tak, chciałem podpalić ten dom."
Z trudem wziął się w garść. „Kto to może być? — John obawiał się bezpośredniej konfrontacji z nieznanym gościem. — Policja? Możliwe. A może domokrążca? Też możliwe, ale mało prawdopodobne. Johnsonowie? Nie, oni nie kręcą się tu, zresztą zawsze dzwonią — to typowe dla nowobogackich." Dzwonek odezwał się po raz drugi, teraz bardziej stanowczo — trzy razy pod rząd. 135 „Dobrze, idę" Zamknął pudełko z zapałkami i położył je na belce nad kominkiem. Zatrzymał się, aby podnieść z podłogi pogniecione gazety, które wypadły z kominka na dywan. Wepchnął je z powrotem do paleniska. „Myślałem właśnie, żeby rozpalić ogień, tylko na tyle, aby się ogrzać, do czasu, nim nie skończę" — obmyślał wytłumaczenie. Johnowi wydało się, że słyszał, jak ktoś bierze głęboki oddech i chichocze w korytarzu. Popędził do drzwi, ale nie zobaczył tam nikogo. Ktoś na ganku znów nacisnął dzwonek. „Ja mu pokażę!" Szarpnął gwałtownie drzwiami, otwierając je i wpatrując się zdziwiony i zaszokowany w stojącą przed nim dziewczynę. Jej płaszcz i ciemne włosy były mokre od mżawki. — Ruth! —John, dobrze się czujesz? — Uśmiech na jej twarzy natychmiast zamienił się w wyraz troski. Wyciągnęła do niego ręce i przycisnęła się do jego ciała, zamykając za sobą drzwi. — Wszystko w porządku. — Nie wygląda na to. — Przyjrzała się mu z bliska. — Tak naprawdę, to jesteś chyba chory. — Jej rysy ułożyły się w łagodnym wyrazie współczucia. — Na pewno ciągle po tym, co tu się stało. Swoją drogą, mogłeś znaleźć dziś chwilę czasu i
zadzwonić do mnie. Gdy nie zjawiłeś się u mnie o ósmej, pomyślałam, że lepiej będzie, jeśli przyjdę i zobaczę, co się z tobą dzieje. Uznałam to miejsce za właściwy początek poszukiwań. — Mogłaś zadzwonić. — Próbowałam się do ciebie dodzwonić od szóstej! John poczuł, jak po plecach spływa mu lodowaty pot. — Och! Widocznie telefon musi być niesprawny. Nie sprawdzałem go. — „I nie mam zamiaru robić tego teraz." — Chciałeś napalić? — Ruth weszła za nim do pokoju, spoglądając na stos zgniecionych i podartych starych papierów, które znów zaczynały się rozwijać i wypadać z paleniska. — Tak. — John był gwałtowny, mimo że nie zamierzał takim być. Jego napięcie znalazło ujście w tej monosylabicz136 nej odpwiedzi. „Pilnuj lepiej swoich własnych cholernych spraw." — Przepraszam, ten dom działa mi na nerwy. Właśnie zamierzałem spalić trochę klarnetów. Centralne ogrzewanie się zepsuło. „Do diabła, przez cały ten czas mógłbym spokojnie rozpalać ogień." Ruth wciąż szła za nim jak cień. Szukał jakiegoś pretekstu, który choć przez chwilę pozwoliłby mu zostać samemu, aby mógł zapalić jedną zapałkę. „Wiesz co? — planował fortel John. — Idź już do metra, ja skończę i zaraz po tobie pojadę następną kolejką. — Nie, to nie był dobry sposób. Mogłaby zapytać dlaczego i od razu stałby się podejrzany. Pomyślał więc, że może tak: — Powiem ci coś. Zamierzam spalić ten dom i obciążyć kosztami towarzystwo ubezpieczeniowe. Wiem,
że ty nie wsadziłabyś mnie do więzienia." Tak, ona nie wsadziłaby go do więzienia. Do tej pory wszystko na to wskazywało. Mimo to coś między nimi nie grało i to niekoniecznie z powodu Leah. A więc było to o wiele bardziej niebezpieczne. „Przyjdę tu jutro wieczorem i wtedy rozpalę ogień" — zadecydował. Instynktownie napiął się, bo odniósł wrażenie, że znów usłyszał charczące w czyichś płucach powietrze. W kuchni? Na schodach? Obrócił się gwałtownie do tyłu. — Jesteś strasznie impulsywny, John. Chyba coś nie tak z twoimi nerwami; są napięte do ostateczności. — Tak, w tym domu... Tu nigdy nie będzie już tak, jak przedtem. — Wydaje mi się, że tu jest coś złowieszczego i niesamowitego. — Przycisnęła się do niego mocniej. — Nie sądzę, abym mogła spędzić tu noc. Tu jest tak... tak, jakby kręcił się wkoło ktoś, kogo nie możesz zobaczyć. John poczuł, jak robi mu się zimno. —Chodźmy—rzekł. Wyprowadził ją na korytarz, odwracając swój wzrok tak, aby nie musiał znów patrzeć na te zbryzgane krwią ściany. — Dzisiejszego wieczoru nie mam tu już nic do zrobienia. Mogę wpaść tu jutro po pracy. Jeśli 137 tak zrobię, będziesz wiedziała, gdzie poszedłem. I nie włócz się za mną. Przyjdę do ciebie, gdy tylko skończę. John czuł się pokonany. „Nie, przecież tylko pokrzyżowały mi się plany" — tłumaczył sobie. To tylko niewielka zwłoka. Przemyśli to jeszcze do jutra. Drzwi trzasnęły za nimi; dźwięk odbił się echem w korytarzu — jakby zawarły się
wrota grobowca za jego ostatnim rezydentem. Gdy wyszli z domu i byli już na chodniku, John usłyszał śmiech. Jedna tylko drwiąca salwa śmiechu — został pokonany. Dźwięk^dzwonił mu w mózgu, przynosząc znów wizje śmierci, które zmusiły go do głośnego krzyku. Przez jego umysł, jak w kalejdoskopie, przebiegały okropne obrazy. Wypadek drogowy, straszliwie okaleczona głowa, wystająca z morrisa, wijący się z bólu i przeklinający trup na dnie basenu. I wtedy zobaczył pod kołami suzuki zmiażdżone ciało dziecka. Wiedział, że jest to Ben. Gdy tylko natrętne myśli opuściły go, przestał się przejmować. Tym razem było to jednak coś więcej niż fobia. To była przepowiednia śmierci. Ale czyjej? 13 — To wszystko nie działa teraz najlepiej na twojego ojca; zwłaszcza w jego obecnym stanie. — Matka Leah weszła do gościnnej sypialni tuż przed ósmą, rozsunęła zakrywające okno kotary ruchem wyrażającym złość i zniecierpliwienie i stanęła naprzeciw swej córki, opierając ręce na brzegu łóżka. Leah przeciągnęła się i uniosła na łokciach. Ben wciąż spał głęboko. Marjorie Bourne była delikatnie zbudowaną sześć-dziesięciopięcioletnią kobietą. Jej mąż był od niej starszy o pięć lat. Dokuczający jej atretyzm sprawiał, że lekko utykała. Miała ostre, wyraziste rysy, a na jej twarzy malował się grymas ciągłego niezadowolenia, towarzyszący zwykle jej złemu porannemu nastrojowi. Przez pierwsze dwie godziny po przebudzeniu, nim nie rozruszały się jej zesztywniałe nogi, nie mogła sobie znaleźć miejsca. „Opieka nad George'em jest już wystarczająco uciążliwa
— pomyślała. — Wciąż trzeba mu mówić, jak się ma zachowywać." Nie zwracała uwagi na Leah i Bena, jednak pozostała dwójka dzieci zajmujących mały pokoik od strony morza zakłócała spokój i ciszę, której tak bardzo pragnęła. Za ich sprawą życie stało się nieznośne. Zaraz przyszła jej do głowy następna myśl: „John też może się tu zjawić i nawet nie będzie mu przeszkadzała moja obecność!" Nie lubiła swojego zięcia, odkąd go pierwszy raz zobaczyła, a już zupełnie straciła dla niego sympatię, gdy wpędził Leah w kłopoty. Nigdy mu tego nie wybaczyła. — Może chcesz, abyśmy w takim razie wrócili do domu? — rzuciła poirytowana Leah. Uświadomiła sobie, że gdyby rozstała się z Johnem, nie mogłaby mieszkać razem ze swoimi rodzicami. Matka już próbowała zniechęcić ją do pobytu w jej domu, mimo że sama ją prosiła o przyjazd. Cokolwiek działo się wokół niej, zawsze musiała postawić na swoim, nawet jeśli było to wbrew komuś, kto robił jej przysługę. 139 — Nie. — Marjorie Bourne zerknęła na swą córkę zaniepokojona. —Nie możesz przecież wrócić do tego strasznego domu. Myślę, że twój mąż powinien powziąć jakieś kroki, aby znaleźć dla was jakieś inne mieszkanie. — Mówiąc o Johnie, unikała używania jego imienia. Występował zawsze jako „twój mąż" albo (jeśli była szczególnie rozdrażniona) „ten człowiek". — Prosiłaś, żebym przyjechała i została na kilka dni. Zrobiłam więc to, mimo że nie było to dla mnie wygodne. — Leah próbowała wywołać u swej matki poczucie winy, wiedząc jednak, że ten fortel nigdy nie przynosił zadowalających rezultatów. — Przecież to nie moja wina, że do naszego domu włamał się złodziej
i został na miejscu zabity. Sam i Sara nie mogli zostać bez opieki, więc John zrobił to, co zrobiłby na jego miejscu każdy — przysłał dzieci tutaj. — Jak długo macie zamiar zostać? — Nie wiem. Tydzień, może dwa. Będziemy musieli coś zaimprowizować. Dzieci są teraz zbyt przestraszone, aby mogły z powrotem wrócić na Schooner Street. Będziemy musieli znaleźć jakieś inne mieszkanie i wynająć je, jeśli będzie to konieczne. Leah zaczęła zastanawiać się, gdzie mógł teraz przebywać John. Jeśli wciąż mieszka pod numerem trzynastym, nie odbiera w ogóle telefonów. Jednak jest bardziej prawdopodobne, że żyjąc na kocią łapę z jakąś flądrą, korzysta teraz z sytuacji. Matka Leah nawet nie przypuszczała, że mąż jej córki mógłby dopuścić się czegoś podobnego. Pomimo niechęci do Johna, uważała, że małżeństwo jest węzłem dozgonnym i trwa siew nim na dobre i na złe. Nigdy nie uznałaby rozwodu. — Twój ojciec... Obawiam się o niego. — Nie możesz, mamo, winić za to dzieci. Zachowywały się wyjątkowo grzecznie. — Ale dzieci sprawiają, że w domu panuje atmosfera niepokoju. Jest
dzieci z dala od twojego ojca, bo działają mu na nerwy." — Zabiorę je lada dzień. Leah usłyszała, jak wiatr uderzał w okno. Nie padało jednak. Pogoda typowa dla nadmorskich miejscowości — zimno i huczący, porywisty wiatr. — Nie chcę cię wyrzucać z domu. „Może i nie chcesz, ale my i tak się wyniesiemy"—pomyślała Leah. — Niedługo zabiorę gdzieś dzieci. — „Bóg jeden wie, gdzie" — Byłoby dobrze, gdyby przespały się z godzinę. Powinny dobrze wypocząć. I ja także. — Też chętnie przespałabym się, gdybym nie musiała posprzątać domu. — Marjorie nie była w stanie wyzwolić się od rutynowych obowiązków, do których przyzwyczaiła się, gdy jej dom służył jako pensjonat. Śniadanie o dziewiątej, o dziesiątej wszyscy opuszczają swoje pokoje i nie wracają do nich aż do szesnastej trzydzieści. Teraz jej córka i wnuki byli w jej domu gośćmi, więc w tej sytuacji stare prawa powróciły ze zdwojoną siłą. — Obudzę resztę i zrobię im jakieś śniadanie — dodała. Leah opuściła nogi na ppdłogę, obserwując, jak jej matka wychodzi z pokoju. Niewątpliwie, jeśli nie opanuje się i nie zwolni tempa życia, będzie w tym domu następną osobą, która dostanie wylewu. Leah westchnęła i ruszyła przez półpiętro w kierunku łazienki. Chciała zatelefonować do Johna, ale rozmyśliła się. Gdyby miał dla niej jakieś wiadomości, zadzwoniłby sam. Zresztą teraz był ostatnią osobą, z którą chciała rozmawiać. Wydawało się, że dzieci wyczuwają atmosferę panującą w wielkiej kuchni, jedząc w kompletnej ciszy swoje płatki kukurydziane i grzanki. Babcia budziła w nich
niekłamany respekt. Zerkały nerwowo w kierunku zlewu, przy którym zmywała gliniane naczynia po właśnie zakończonym posiłku. 141 — Cześć, dziadku! — przerwał ciszę Ben. Wszystkie głowy zwróciły się w kierunku George'a Bourne'a, który pojawił się w drzwiach, ubrany w tartanowy szlafrok, przykrywający jego rozpiętą piżamę. Był krępym, łysym mężczyzną. Jego czerstwa zwykle cera zbladła pod wpływem choroby, jednak jego grube usta wciąż uśmiechały się promiennie do wnucząt, a oczy błyskały wesoło zza szkieł okularów w grubych oprawach. — Dzień dobry, dzieci. Jak się macie dzisiejszego poranka? — W porządku — odpowiedział Sam. — Dziś wyjeżdżamy! — wrzasnął Ben. — George! — krzyknęła Marjorie. Okrzyk zdziwienia, wywołanego pojawieniem się jej męża o tak wczesnej porze w kuchni, graniczył prawie z histerią. — George, powinieneś odpoczywać w łóżku! — Mam już dość leżenia w tym przeklętym łóżku — zabrzmiała jego jowialna odpowiedź. — Jeśli mam umrzeć, to umrę tu, na dole, a nie jak jakiś cholerny inwalida przykuty do łóżka. — Uważaj, co mówisz. Dzieci słuchają — rzuciła ostro Marjorie. — Nie mają chyba zamiaru wyjeżdżać w takim dniu jak dzisiejszy. — George nie wierzył w słowa Bena. — Dostaną przecież zapalenia płuc! No, mamusiu, rozpal im w salonie ogień. Nazywał swoją żonę „mamusią" od tak dawna, jak tylko Leah była w stanie sięgnąć pamięcią. Teraz jednak wydawało się, że jest to oznaką małżeństwa pozbawionego
namiętności, które, zdaniem Leah, trwało już za długo. — Zahartują się. — Leah próbowała załagodzić sytuację. —: Dłuższy spacer po Marinę Paradę dobrze im zrobi. Potem znajdziemy coś pod dachem. Ale gdzie? Było już po sezonie. Nawet salony z automatami do gry były już zamknięte. Nie pójdą też na basen ani do zoo, nawet gdyby było ono w pobliżu. Może przejażdżka bryczką, jeśli znajdą jakąś na chodzie? Nad tym można się było zastanowić. Musieliby wsiąść w autobus do Harlech al142 bo Portmadoc. Najważniejsze jednak było, aby opuścili ten dom. Dwadzieścia minut później, ubrani w kurtki Barbour zaopatrzone w wodoodporne kaptury, wychodzili z domu. Jedynie Ben, który nie chciał założyć kaptura, miał na głowie biało-czerwony spiczasty kapelusik Arsenał. Wiatr był silny; wiał od morza, podnosząc i miotając w poprzek szosy tumanami drobnego piasku. Potężne fale, zwieńczone białymi bałwanami i buchające mgłą rozpylonej wody, rozbijały się o falochron. Część nadbrzeżnej promenady była zalana. Leah musiała odwrócić głowę, aby wziąć oddech. Nabrzeże było puste. Stało tam tylko kilka zaparkowanych samochodów. W oddali jakiś mężczyzna spacerował z psem. Ben niósł swą nową piłkę, którą John kupił mu zamiast starej, przebitej. Malec nalegał, aby mógł ją nieść. Leah nie zabraniała mu tego, ponieważ ostatnią rzeczą, której pragnęła, było urządzanie scen w obecności jej matki. „Znowu próba dla moich nerwów. Przez najbliższe dziesięć minut!" — westchnęła do siebie. Dzisiaj nie było jednak najmniejszej szansy, aby chłopcy zdołali gdziekolwiek pobawić się piłką. Leah postanowiła skierować się ku zabudowaniom portowego miasteczka. „Być może
tam będzie łatwiej o jakieś schronienie, zresztą do centrum jest tylko kilka minut drogi pieszo." Wokół było pusto, panowała atmosfera wyludnienia. Kioski z rybami i innymi morskimi potrawami stały zamknięte i porzucone do następnego sezonu. Nawet portowa kawiarenka była nieczynna. Leah skierowała się w stronę wiaty znajdującej się na wysokości przystani. Była to betonowa konstrukcja o trzech ścianach, której tył przystosowany był do panujących tutaj wiatrów. Wyposażona w ławkę stanowiła latem, w dni surowej morskiej pogody, schronienie dla starszych — niewielka kryjówka, pozwalająca dosłownie wziąć tylko głębszy oddech i zaplanować następny krok. Po przeciwnej stronie drogi znajdowała się przystań łodzi ratunkowych. Także zamknięta. 143 — Co teraz będziemy robić, mamusiu? — zapytał Sam. — Za chwilkę pójdziemy do miasteczka i napijemy się czegoś. Pierwsza z nie kończących się kolejek kawy i coca-coli, które pije się dla zabicia czasu. — Nie chcę pić. — Ben był znudzony. Nie mogła mieć do niego pretensji. Zanosiło się na to, że mają przed sobą ciężki dzień. — Być może wiatr przestanie wiać i słońce wyjdzie zza chmur — powiedziała Leah. Wiedziała jednak, że tak się nie stanie. Prognozy na najbliższych kilka dni były niepomyślne. Wkrótce zacznie padać. — Chcę grać w piłkę. — Ben zaczął odbijać swą piłkę, trafiając prosto w kałużę i zbryzgując wodą wnętrze ich schronienia. — Nie wolno. Przestań odbijać piłkę, zmoczysz wszystkich! Spojrzał na nią buntowniczo. Piłka unosiła się na powierzchni wody, dryfując w
kierunku stóp chłopca, aby w końcu oprzeć się o nie. Noga chłopca odchyliła się do tyłu, malec zawahał się i kopnął piłkę z największą siłą, na jaką stać było trzylatka. Gdy mokra piłka uderzyła o ścianę, cały schronik zalała fontanna wody. Zabawka odbiła się, zawirowała i potoczyła przez jezdnię w kierunku przystani. Zanim Leah zdążyła złapać swego syna, malec puścił się w pogoń za piłką. W takiej chwili każda matka staje się czujna i ulega obawie. Kiedy jednak przeczucia stają się faktem, jest kompletnie zdezorientowana. W ciągu jednej fatalnej sekundy, podczas której Ben wybiegł spod zadaszenia i znalazł się poza zasięgiem jej wzroku, Leah poczuła, że jest kompletnie sparaliżowana strachem i nie może wykonać żadnego ruchu. Ani Sam, ani Sara też nie byli w stanie niczego zrobić. Leah zerwała się w końcu z miejsca i zaczęła biec. Zobaczyła Bena. Był już po przeciwnej stronie ulicy. Piłka uderzyła o drzwi hangaru i toczyła się z powrotem po pochyłości. Ben chciał w nieporadny, dziecięcy sposób złapać swą 144 zabawkę, lecz wymknęła mu się z szeroko rozłożonych rąk i potoczyła dalej, nabierając szybkości. — Ben... Stój!!! Ben, gdzie jesteś?! W tej chwili ogarnęła ją panika i poczuła się zupełnie bezsilna. Chciała krzyczeć, ale głos uwiązł jej w gardle. Ben, nie widząc nadjeżdżającego samochodu, dreptał za swą piłką. Przerażonej Leah wydało się, że z jakichś nieznanych powodów nadjechał John. Zobaczyła zbliżającego się dżipa — czerwony suzuki, który w pierwszym momencie
mógł się wydawać ich samochodem, gdyby nie był tak ochlapany błotem i prowadzony z dużą prędkością. Twarz kierowcy ukryta była w cieniu, ale Leah wiedziała już, że to nie był jej mąż. Wreszcie zdołała krzyknąć, jednak było już za późno. Chciała rzucić się na jezdnię. „Niech przejedzie mnie — przebiegło jej przez myśl — tylko nie dziecko." Zdążyła jednak zrobić zaledwie jeden krok w kierunku krawężnika, gdy suzuki znalazł się na jej wysokości, minął ją i zaczął gwałtownie hamować. Usłyszała pisk opon, a potem jej oczom ukazał się wpadający w poślizg samochód, który obracał się wokół własnej osi. W końcu dotarł do niej odgłos uderzenia i... miażdżonego ciała. Mimo że próbowała zasłonić uszy rękoma, dosłyszała okropny dźwięk zablokowanych kół, ślizgających się po mokrym asfalcie. Coś pękło, złamało się i rozpadło na drobne kawałki. Wmawiała sobie, że musi to być z pewnością ta głupia piłka, którą samochód rozerwał właśnie na strzępy, a Ben stoi po przeciwnej stronie ulicy. Prawie w to uwierzyła. Wtedy jednak dostrzegła zachlapaną błotem czapeczkę futbolową i krew na drodze. Natychmiast zebrał się wokół tłumek gapiów. Leah musiała wywalczyć sobie przejście. Ktoś złapał ją za rękaw, lecz wyszarpnęła się. „Na miłość boską, pozwólcie mi dojść do mojego dziecka!" Nie zwracając uwagi na krew, przycisnęła do siebie zmiażdżone zwłoki, brudząc się szarą substancją, wydobywającą się ze strzaskanej czaszki. Ofiara była kompletnie nierozpo-znawalna. Ale nie dla Leah. 145 Mętna nadzieja przeniknęła jej oszalały umysł. Smród nie mytego od dawna ciała, brudne poszarpane ubranie. Jej histeryczny krzyk oznajmiał teraz ulgę. Odwróciła
się do tłumu, który zniknął gdzieś w tajemniczy sposób. Pozostały tylko trzy osoby: Sam, Sara i wymiotujący kierowca. — Wszystko w porządku! — krzyczała do nich Leah. — Mówię wam, że wszystko jest w porządku! To tylko włóczęga. Tak jak wtedy... I rzeczywiście wszystko było tak jak wtedy. Tylko że tym razem był to Ben. 14 — Pora wstawać. — Ruth Ford trąciła delikatnie Johna, stawiając na nocnym stoliku kubek z herbatą. — Jest już prawie siódma, a koło ósmej musimy przecież złapać metro. — Co...? — John przeciągnął się, otworzył oczy i mrugając powiekami, czekał, aż powróci do niego utracony na czas snu obraz rzeczywistości. Po chwili odzyskał jasność umysłu i jęknął w duchu. Przed nim stała Ruth, która ubiegłej nocy powstrzymała go od podpalenia domu przy Schooner Street 13. — Dzisiaj jest środa i musimy iść do pracy. Ruth miała na sobie swoją różową podomkę. John, sądząc po jej mokrych włosach, stwierdził, że musiała przed chwilą brać kąpiel. — Nigdzie dziś nie pójdę... — Znów zamknął oczy. — Źle się czujesz, John? — spytała, nachylając się nad nim. W jej głosie wyczuł autentyczą troskę. — Nie. — John zrobił przerwę, aby dać sobie czas do namysłu. — Mam... mam migrenę. Czy mogłabyś zasunąć kotary? Ruth podeszła szybko do okna, aby spełnić jego prośbę. Po zasunięciu kotar ponury mrok deszczowego jesiennego poranka pogłębił się jeszcze bardziej.
— Tak mi przykro. Lepiej powiadomię bank... — Nie, nie rób tego! — Och, rzeczywiście. Zapomniałam. Zadzwonisz potem? — Myślę, że tak. Ale nie martw się o mnie, kochanie. Będę tu cały czas aż do twojego powrotu. — Dobrze. — Ruth poszła w kierunku drzwi. — Może sama zadzwonię później, żeby się dowiedzieć, jak się czujesz. —Nie, proszę, nie rób tego. —John pomyślał, że migreny są wygodnym wykrętem, bo cierpiący nie powinien być niepokojony, za to ulgę przynosi mu pozostawienie go w kompletnym spokoju. — Przejdzie mi pewnie, gdy będzie czas na lunch. W moim przypadku nie potrwa dłużej niż dwanaście godzin. 147 — Jak chcesz. — Poszła do łazienki, żeby się ubrać. — O nic się nie martw, będę w domu około szóstej wieczorem. O ósmej dziesięć cały dom należał do Johna. Był wolny i miał alibi, w razie gdyby było mu potrzebne. Teraz nie było pośpiechu. Leżał w łóżku. O spaniu nie było jednak mowy; w ogóle nie mógł się odprężyć. Wiedział, co musi zrobić. Nie chciał jednak zawalić całej sprawy przez nerwy i pośpiech. Miał osiem godzin, aby dokończyć to, co zaczął ostatniej nocy. Około dziewiątej podniósł się, wykąpał i ubrał. Zrobił sobie kubek kawy i usiadł w kuchni, aby przemyśleć szczegóły. Dzisiaj nikt nie mógł go zatrzymać. Tuż przed dziesiątą wyszedł z domu. Jesienny poranek powitał go chłoszczącymi strugami deszczu. Jeśli dopisze mu szczęście, wróci tu około południa. Było to tak, jakby ktoś puścił mu jeszcze raz stary film. Stał na chodniku po
przeciwnej stronie ulicy, patrząc na dom numer trzynaście przy Schooner Street. Budynek zdawał się przybierać wyraz żywej istoty, której rysy układały się w złośliwym grymasie, a oczy widziały i rozpoznawały Johna. „Ach więc znów tu przyszedłeś. Ale to nie wyjdzie ci na dobre, Johnie Strike'u!" — Ty draniu! — John był zły. Wzbierała w nim złość. Powtarzał sobie, że nie ma powodów do obaw. Był środek dnia i nic nie mogło mu się stać. Włamywacz zginął jednak po południu. „Zabierze mi to jakieś dwie minuty — stwierdził. — Mogę zostawić drzwi wejściowe otwarte, na wypadek gdybym musiał uciekać." Stał na ulicy wciąż jeszcze niezdecydowany. Ktoś mógł go zobaczyć, rozpoznać. „Tak, panie oficerze, widziałem pana Strike'a w pobliżu jego... " Dziesiąta czterdzieści. Z postawionym kapturem swej nieprzemakalnej kurtki John przeszedł na drugą stronę ulicy. W zasięgu wzroku nie było nikogo, stały tylko samochody zaparkowane po obu 148 stronach ulicy. Suzuki wyglądało żałośnie, jakby już nigdy więcej nie miało ruszyć. Pomyślał, że będzie chyba musiał przyjechać po nie jutro, bo natychmiastowy powrót tym samym samochodem mógłby wzbudzić podejrzenia. Spojrzał na dom Johnsonów. Wyglądało na to, że nie ma w nim nikogo. Brian był zapewne już od trzech godzin w mieście, Jeremi przebywał w swojej szkole z internatem, a Janet tkwiła jeszcze w łóżku. Leniwa krowa. John pomyślał, że prawdopodobnie ma wibrator. Niewątpliwie należała do gatunku kobiet, które każdego ranka walą się same plastikowym penisem, wmawiając sobie, że mają całą
armię kochanków. Jeszcze jeden fantastyczny pomysł, aby uzupełnić snobistyczny obraz własnej osoby, który próbowała stworzyć. Gdy John pchnął i otworzył drzwi wejściowe, poczuł obecność czegoś, co czaiło się w każdym zakamarku tego domu. Wydawało mu się, że ktoś idzie za nim przez korytarz, ciągnąc za sobą podmuch śmierdzącego powietrza, i że czyjeś lepkie palce dotykają jego twarzy i rąk. Myślał, że cokolwiek to było, jeszcze dziś zostanie zniszczone, spalone na popiół w swym własnym ohydnym legowisku. Pogniecione gazety rozwinęły się i powypadały z kominka, układając się dokładnie tak samo jak poprzednio, zanim nie uległ panice i nie wepchnął ich do paleniska, gdy u wejściowych drzwi zadzwonił dzwonek. Teraz znów leżały na parkiecie i na wypełnionej pianką kanapie. Potrzebował tylko jednej zapałki. Pudełko z zapałkami było na półce nad kominkiem. Wziął je do ręki, potrząsnął nim i usłyszał znajome grzechotanie. „Wystarczy sekunda i już mnie tu nie będzie — pomyślał. — A potem wrócę i stanę w tym samym miejscu po drugiej stronie ulicy, ale wszystko wokół będzie wyglądało zupełnie inaczej, ponieważ ten dom będzie tylko stertą czarnych zgliszczy, obsypanych popiołem z tego pogrzebowego stosu. Cokolwiek tu żyje, zginie. Nagle John wyraźnie usłyszał dochodzący z kuchni dźwięk: szybki, gwałtownie nabierany oddech. Ogarnął go 149 strach. „O Jezu! To jest okropne!" Jednak poczucie dumy i zadowolenia z samego siebie było silniejsze od strachu. — Słyszysz mnie, draniu?! — krzyknął.
Żadnej odpowiedzi. Zupełna cisza. Teraz już nic nie mogło go zatrzymać. Otworzył pudełko z zapałkami, wyjmując przy pomocy kciuka i palca wskazującego jedną z zapałek. Trzymał ją tuż przed draską. Johnowi przypominało to mierzenie z pistoletu — jakby trzymał palec na spuście, nie naciskając go jednak, tylko rozkoszując się swą władzą. „Wkrótce umrzesz. Nie chcę jednak, aby nastąpiło to zbyt szybko, bo mam ochotę cię jeszcze podręczyć." John zaczął wyobrażać sobie ogień; zajmujące się papiery, które zaczynają palić się i trzeszczeć cicho, lizane przez płomienie, jęzor ognia wdzierający się do starego komina, dym wracający kłębami do pokoju, ponieważ przewód kominowy zapchany jest przez sadzę, której nigdy nie usuwano. Oczami wyobraźni widział, jak zgłodniałe płomienie szaleją w kominku, szukają większych kawałków papieru, skacząc od jednego skrawka do drugiego. Przypalają kanapę, zostawiając na niej czarny ślad spalenizny. Ogień sunie z sykiem w górę, w kierunku sufitu, zupełnie jak w propagandowych filmach ostrzegających przed niebezpieczeństwem zapalenia się łatwopalnych mebli. Pożar ogarnia już przedpokój; pomarańczowe piekło rozwija się wściekle we wszystkich kierunkach. Okna trzeszczą już ogarnięte płomieniami, dym wydobywa się na ulicę. W tym momencie mogłoby być już za późno. Wozy strażackie blokują ulicę. Snoby z zaparkowanych BMW przeszkadzają strażakom, którzy niemal na wyścigi zalewają pianą już i tak stracony dom. „Nie zdołamy uratować już numeru trzynastego, ale możemy zatrzymać płomienie rozszerzające się na sąsiednie domy." Strażacy zakładają aparaty tlenowe, aby wejść do płonącego domu i upewnić się, czy nikt nie pozostał tam uwięziony. Wycofują się jednak zmuszeni do odwrotu przez gorąco, pewni, że ktoś, a raczej coś, pozostało w środku. Wsłuchują
150 się, wyławiając spomiędzy odgłosów syczącej piany i trzasków czyjeś rzężące wrzaski, z odgłosem chrapiącej i furko-czącej w zniszczonych płucach flegmy. John był świadomy jego obecności, która przyprawiała go o mdłości. Tak jak i wcześniej, czuł nawet jego zapach. Otaczało go rzeczywiste zło; oblapywało go i czepiało się, próbując go zatrzymać. John walczył z nim; z wysiłkiem poruszał palcami. Wreszcie potarł zapałką o brzeg pudełka. Wystarczyła tylko jedna. I wtedy u drzwi zadzwonił dzwonek. „Jasna cholera. Nie wierzę... Coś mi to przypomina. To jakby znów ten sam stary film. Nie zmienisz tego. Na zewnątrz będzie stała Ruth Ford w mokrym od porannego deszczu ubraniu. Na jej twarzy ulga odprężenia — odnalazła go. Powie: Och, John! Tak się martwiłam, gdy po powrocie do domu nie zastałam cię. Wiedziałam, że tu jesteś." Tak samo jak poprzednim razem zebrał papiery i wepchnął je do kominka — mogły znowu wypaść, korzystając z następnej okazji. John szedł do drzwi, słysząc wciąż podążający za nim odgłos chrapliwego śmiechu. Zatrzymał się na moment, aby zebrać siły, po czym otworzył drzwi. — Ruth, ja... To nie była jednak Ruth. Był to umundurowany oficer policji. Jego kolega siedział za kierownicą służbowego samochodu, próbując zawrócić i wjechać na miejsce po przeciwnej stronie ulicy. Było więc jasne, że mają zamiar zabawić tu przez dłuższy czas. John cofnął się. O mało nie upuścił pudełka z zapałkami, gdy próbując je chować, nie trafił ręką w kieszeń przeciwdeszczowej wiatrówki. „O Boże żywy! Oni
wiedzą!" — Pan Strike? Czy pan John Strike? Skinął głową, przełykając w poczuciu winy ślinę. Próbował podpalić dom i okraść towarzystwo ubezpieczeniowe. — Obawiam się, że mamy dla pana niepomyślne wieści. Czy mógłbym wejść do pokoju? — „Do tego, w którym pró151 bowałeś rozniecić ogień, aby spalić dom" — dopowiedział sobie w myślach John. Sam usadowił się w fotelu, policjant zaś usiadł na piankowej kanapie. Papiery rozwijały się z cichym szelestem i układały się, jakby były specjalnie trenowane. — Pański syn, proszę pana... — Oficer zrobił się blady, jego dolna warga drżała. Nowicjusz. Sierżant wysłał go do czarnej roboty, sam zaś parkował w tym czasie samochód. — Pański syn został dzisiaj wczesnym rankiem przejechany w Barmouth. Obawiam się, że... — Teraz miało nastąpić słowo, przy którym wszystkich opuszczała odwaga. — Nie żyje. Informacja ta jednak nie od razu dotarła do Johna Stri-ke'a. Słuchał jedynie słów policjanta, zajęty tymi przeklętymi papierami, które układały się, udowadniając jego winę, poświadczając zbrodnię jeszcze przed jej dokonaniem. Szeleściły coraz głośniej i głośniej, jakby próbując zwrócić na siebie uwagę policjanta: „Panie oficerze, proszę spojrzeć — oto jak wszystko miało się odbyć." Ale policjant nie patrzył nigdzie indziej, jak tylko w śmiertelnie bladą twarz Johna Strike'a. — Zginął na miejscu. Pańska żona przebywa pod opieką rodziców. Panie Strike, czy mam wezwać lekarza?
Pokój zaczął wirować. Podłoga uniosła się, potem zaczęły wirować ściany. Smugi przesuwały się przed oczami Johna coraz szybciej i szybciej, aż obraz pokoju stał się zupełnie zamazany, a rysy umundurowanego policjanta nierozpozna-walne. Mógł to być teraz ów starzec ubrany w granatowy płaszcz, wypowiadający bezgłośnie jakieś słowa. Wtedy dla Johna Strike'a wszystko stało się czarne. Gdy zaczęło się ściemniać, deszcz zelżał, zamieniając się w intensywną mżawkę. Schooner Street była teraz wilgotna. Błyszczała w światłach przejeżdżających szybko aut, rozpryskujących tumany wody. Tak na przedmieściach wygląda szczyt ruchu ulicznego. Przypada około dwudziestej trzeciej trzydzieści. Potem zamiera, ograniczając się jedynie do nie152 regularnych wędrówek przechodniów spieszących do domu. Ostatnia fala powrotów przechodzi około północy, a potem tylko czasami słychać pojedyncze pośpieszne kroki. Sweter Mike'a Gilsona podczas półmilowej wędrówki z indyjskiej restauracji kompletnie nasiąknął mżawką. Mokre dżinsy lepiły mu się do nóg, krępując ruchy. Erekcja wzmagała tylko dyskomfort. Był wysokim i dobrze zbudowanym mężczyzną. Przytrzymywał swym silnym ramieniem dziewczynę, która tuliła się do jego boku, opóźniając ich marsz. Przechylał głowę i całował jej mokre jasne włosy. Traccy była ładna, ale nie był to jedyny powód, dla którego Mikę umawiał się z nią przez wszystkie wieczory zeszłego tygodnia z wyjątkiem niedzieli, kiedy to jej rodzice nalegali, by towarzyszyła im w wizycie u krewnych. Jej bliscy mieli
pieniądze, a ona sama miała pracę za osiemdziesiąt funtów tygodniowo w jednym z barów kawowych, gdzie zresztą Mark zagadnął do niej po raz pierwszy. Dla bezrobotnego była to duża suma. Dzisiejszego wieczoru za posiłek zapłaciła Tracey, podobnie jak podczas pięciu ostatnich spotkań. Dzisiejszej nocy Mikę chciał czegoś więcej. Czuł silne pożądanie. Miała osiemnaście lat i była dziewicą. Zawsze mówiła prawdę i jak na panujące w dzisiejszych czasach warunki była niewinna. Mikę szukał jakiegoś zaciemnionego ganku, gdzie mogliby się pieścić i całować, a on mógłby jeszcze raz spróbować swego szczęścia. Dwie noce temu pozwoliła mu, aby włożył rękę pod jej bluzę i nie sprzeciwiała się specjalnie, gdy dotykał jej piersi. Ostatniej nocy Mikę poczynił kolejny krok. Nie stawiała większego oporu, gdy ta sama ręka znalazła drogę pod jej spódniczką. Dziewczyna nie była chętna do rozchylenia swych nóg, tak aby mógł między nie włożyć rękę. Jednak czubek jego palca doszedł dostatecznie daleko, by poczuć wilgoć. Była podniecona. Mimo to nie mógł posunąć się ani odrobinę dalej. „Pracuj nad tym, stary." Samo myślenie o tym przyspieszało Mike'owi oddech. x 153 Nie opodal stał dom. W oknach nie było świateł; na wpół otwarta furtka wyglądała, jakby oczekiwała gości. „No, stary, wejdź tam i spróbuj szczęścia." — Dzisiaj nie wolno mi wrócić późno do domu — powiedziała Traccy, gdy popchnął ją lekko w kierunku ganku. Cień okrył swym płaszczem ich połączone w miłosnym uścisku ciała. — Nie będziesz późno. — Całował ją, przyciskając do siebie. Jego męskość wciskała się między jej mocno zwarte uda.
Teraz Mikę posunął się najdalej od czasu, gdy spotkali się po raz pierwszy. Rozpiął jej płaszcz i ściągnął bluzę. Jej sutki sterczały w miseczkach stanika ostro jak ćwieki. Potem wcisnął dłoń pod jej bawełnianą sukienkę i zaczął nią pocierać niedostępne miejsce pomiędzy naprężonymi udami. Poczuł, że jej krocze wilgotnieje. Dziewczyna wciąż jednak starała się utrzymać jego niecierpliwe palce na dystans, choć jej bielizna była już mokra, co było budzącym nadzieje zwiastunem. Mikę szturchał i popychał ją, poruszając rytmicznie biodrami. Gdyby nie przyciskał jej mocno do siebie, przewróciłaby się z pewnością do tyłu. — Chciałabym iść do domu. — Nagle jej głos stał się szorstki i stanowczy. Nastąpiła chwila nieprzyjemnego napięcia. Sprawiło to jednak, że wydała się Mikowi jeszcze bardziej podniecająca. Pożądał jej z całych sił. Jego napinający się i pulsujący penis wciąż drżał. — Niedługo pójdziesz — rzekł. Postanowił, że ta dziewczyna dzisiejszej nocy będzie jego. Myślał o tym przez cały dzień. Teraz prowadziło to już do obsesji. Wspomnienie tego postanowienia ponaglało go, potęgując jego żądzę. Był teraz jakby zamknięty w pustce, z dala od reszty świata, gdzie nikt nie był w stanie usłyszeć krzyków dziewczyny. Opuścił rękę, odnalazł zamek rozporka i rozpiął go, wyciągając gruby i napięty kształt, który pchał do przodu naprzeciw jej niechętnych palców. Próbowała opierać się, ale Mikę zmuszał ją, pocierając jej własnymi palcami przesuwającą się po sterczącym członku ciepłą i wilgotną skórę. 154 — Nie! — To była pełna przerażenia prośba. — Proszę cię, Mikę. Ja nie chcę. —Ale ja chcę! — Zaśmiał się jakby nie swoim głosem. — Spójrz, tylko cię dotknę.
Wejdę w ciebie nie dalej niż mój palec. Traccy zaczęła się szamotać, lecz chłopak odnalazł gumkę jej majtek i pociągnął mocno. Rozległ się odgłos darcia. Teraz już prawie ją miał. Między wciąż ściśniętymi i nie dopuszczającymi go udami czuł jedwabiste włosy. Dyszał ciężko. Czuł w biodrach i lędźwiach rosnące napięcie. Nie mógł dłużej wytrzymać. Dreszcz rozkoszy zapowiadający orgazm dopełnił desperacji. „Bierz ją!" Ten szept mógł powstać w jego opanowanym żądzą umyśle albo pochodzić z ciszy wilgotnej jesiennej nocy. Nalegający i podjudzający, popędzał go jak ukryty w głębokim cieniu obserwator ze zniecierpliwieniem czekający, by stać się świadkiem całego aktu. Silne palce Mike'a rozchyliły uda dziewczyny, pchając się w głąb i odnajdując miękkie, ciepłe wejście, do tej pory zwarte i niedostępne. Traccy broniła się, próbując odepchnąć chłopaka. Wpiła w jego twarz swe drobne, zakończone ostrymi poznokciami palce, lecz on, owładnięty pożądaniem, nie zwracał na to uwagi. Z całych sił przycisnął się i wszedł w nią gwałtownie. Narastająca żądza ogarnęła go całkowicie. Gdzieś w ciemności usłyszał cichy śmiech, zignorował go jednak, przyciskając Traccy do chropowatego muru, drżąc, prężąc się i jęcząc. Zwijał się, zawodząc głośno, czerpiąc z niej rozkosz. Jego esktaza była jednak krótkotrwała. Szybko ustąpiła miejsca przerażeniu, które poczuł, gdy dziewczyna zaczęła histerycznie krzyczeć. Natychmiast oprzytomniał i uświadomił sobie, co zrobił i jakie to może mieć konsekwencje. Zaczął się usprawiedliwiać, błagając o wybaczenie, ale dziewczyna nie słyszała
go. Wrzeszczała okropnie, zawodząc i wo155 łajać o pomoc, zrozpaczona, że utraciła dziewictwo. Jej płacz odbijał się echem w ciemnym ganku, nabierając jeszcze siły. Wśród tych krzyków (mimo sięgającego szczytu przerażenia i paniki) Mikę usłyszał znów chrapliwy szept: „Ucisz ją!" Ponownie stracił nad sobą kontrolę. Ręce zaczęły poruszać się mimowolnie. Palce objęły jej smukłą szyję i zacisnęły się na niej. — Zamknij się, dziwko! Jej krzyki zamieniły się teraz w stłamszony i przyduszony bełkot. Jej ramiona poruszały się chaotycznie, okładając Mikę^ uderzeniami jak cepy. Bała się, ale i również nienawidziła. Nie było przebaczenia, nie było ustępstw. Jego ręce zaciskały się coraz mocniej, aż z jej ust przestał wydobywać się urywany, charczący szept i zapanowała cisza. Oczy dziewczyny wyszły na wierzch i napuchły jak mający za chwilę pęknąć bąbel powietrza. Nie patrzyły już jednak. Przestała stawiać opór i zawisła bezwładnie w jego uścisku jak niewymiarowa gałgankowa lalka. Gdy zabrał rękę, osunęła się i upadła u jego stóp. Chwilę wpatrywał się w skuloną postać, po czym trącił ją nogą. Przewróciła się na wznak, uderzając głucho o ścianę i obracając się w jego kierunku, jakby chciała na niego spojrzeć. Jej martwe ciało ułożyło się w nieprzyzwoitej pozie: uda rozchyliły się szeroko, jakby zapraszała, aby jeszcze raz skorzystał z jej wdzięków, teraz, gdy była już martwa.
Rozejrzał się dookoła, wypatrując w ciemności kogoś, do kogo mógł należeć tajemniczy dopingujący go głos. Być może teraz zaproponowałby pomoc. Nie wyczuł jednak niczego, oprócz przesiąkniętego wilgocią zimna jesiennej nocy, które przenikało go dotkliwie. Wtedy chłopak zaczął na oślep uciekać, pozostawiając za sobą ganek okropnego domu — świadka morderstwa. Na drzwiach widniał numer trzynaście. 156 15 Dom numer trzynaście przy ulicy Schooner Street był dla Dona Lestera źródłem poważnych kłopotów. Ulga w chwili, gdy rodzina Strike'ów kupiła ten dom, okazała się krótkotrwała. Teraz chcieli go sprzedać. I to szybko. Dlaczego? Don pozostał w biurze, mimo że pozostała część personelu dawno je opuściła. Studiował fotokopię broszury informacyjnej domu. Musiał istnieć jakiś powód, dla którego nikt nie chciał go kupić i mieszkać w nim, a jeśli już to zrobił, to natychmiast wystawiał dom na sprzedaż, nie bawiąc tam dłużej niż miesiąc. Don mógł oczywiście odmówić pośrednictwa i odesłać Strike'ów do nowych, pirackich agencji, zwalając problemy na innych. Nie szedł jednak nigdy na łatwiznę, a poza tym żył cudzymi problemami. To, że w Hampstead jakaś posesja wystawiona była właśnie na sprzedaż z ceną wywoławczą miliona funtów, a decyzja w tej sprawie należała do niego, nie miało teraz znaczenia. To była po prostu rutynowa robota. Tego typu mieszkania sprzedawały się same, a Don obiecał sobie, że nie spocznie, dopóki kontrakty w sprawie sprzedaży domu przy Schooner Street 13 nie zostaną wymienione po raz kolejny. Wtedy dopiero będzie z siebie w pełni
zadowolony. I z pewnością nie przyjmie tej sprawy po raz drugi. Postanowił, że będzie musiał dokładnie zbadać sprawę tego kłopotliwego domu. Don Lester miał trzydzieści dwa lata, był drobnej budowy. Każdy jego ruch był zdecydowany i stanowczy, nawet jeśli zdejmował ze swego długopisu plastikowy kapturek, aby podpisać czek swym zamaszystym, ozdobnym podpisem. Nosił astygmatyczne okulary, kosztowny, szyty na zamówienie w Savile Rów garnitur i jeździł jaguarem XJS. Mieszkał w Balham. Był tytanem pracy — poświęcał jej siedem dni w tygodniu. Jego jedynym wypoczynkiem była partia tenisa w niedzielne przedpołudnie i dwutygodniowy pobyt na nartach w styczniu. Milionerem został kilka tygodni przed swy157 mi trzydziestymi urodzinami. Za cel postawił sobie dorobienie się drugiego miliona jeszcze przed trzydziestym piątym rokiem życia. Tak więc, logicznie rzecz biorąc, powinien był zignorować problem budynku przy Schooner Street 13. Sprawa tego domu drażniła go jednak. Był fachowcem i jego poczucie obowiązku nie zniosłoby takiej porażki. Poza tym nie załatwiona sprawa nie była najlepszą reklamą dla jego firmy. „Do licha z tym! — pomyślał. — Zajmę się tą sprawą osobiście i do końca tygodnia dom powinien być sprzedany. Jeśli będzie trzeba, rzucę wszystkie inne zajęcia." Sprawdził metodycznie wszystkie szczegóły, analizując dokładnie każdy detal. Cena wydawała się przystępna, zwłaszcza jeśli wzięło się pod uwagę ostatnie podwyżki cen prywatnych własności w Londynie. W tej sytuacji nie było potrzeby obniżania ceny wyjściowej. W innych warunkach nawet nakłaniałby sprzedawcę, aby podbił cenę o następne trzy tysiące.
Opinie rzeczoznawców nie były zachwycające. Mimo to pod numerem trzynastym, oprócz panującego wszędzie brudu, nie stwierdzono większych usterek budowlanych. Podczas oglądania rzucał się w oczy tylko bałagan, który panował tam, zanim domu nie przejęli następni bogaci właściciele. Zresztą to nie było ważne. Miesiąc temu sprzedał dom numer pięćdziesiąt dwa za sto dwadzieścia pięć tysięcy funtów i to był interes, na którym można było nieźle zarobić. Budynek był doskonale położony, jeśli chodzi o dojazdy do śródmieścia — zlokalizowany w pobliżu tak zwanej „Południowej bramy". „Sprzedawanie domów polega jedynie na zaaranżowaniu spotkania między kupującym i sprzedającym i wyciągnięciu z tej transakcji odpowiednich zysków. Ale nie tym razem" — pomyślał. Problem więc musiał istnieć w samym domu. Don nie był jeszcze w środku, widział tylko posesję z ulicy, gdy wracał do domu. Dlatego też następnym krokiem miała być osobista inspekcja. Spojrzał na zegarek. Była dwudziesta pierwsza trzydzieści Zastanawiał się, czy Strike'owie będą w domu. Do diabła z nimi! Jeśli jego wizyta będzie dla nich niewygodna to trudno. 158 Powinni pogodzić się z tym, o ile zależy im na szybkiej sprzedaży. Jeśli nie zastanie ich w domu, ma drugi klucz. Nie było to zbyt eleganckie myszkować po czyimś domu, w którym wciąż jeszcze ktoś mieszka, ale do diabla z tym jeszcze raz! Miał nadzieję, że nie zajmie mu to zbyt wiele czasu, tym bardziej że było mu to po drodze. Pomyślał, że mógłby zadzwonić do Melanii i powiadomić ją, że wróci
później. Zdecydował jednak, że tego nie zrobi. „W końcu zaczniesz się usprawiedliwiać z każdego ruchu, jak pociągnięty do odpowiedzialności zwykły urzędnik biurowy, który pracuje od dziewiątej do siedemnastej — pomyślał. — W ten sposób nie zarobisz swojego drugiego miliona." Numer trzynasty nie był oświetlony. W pobliżu znajdowało się wystarczająco duże jak na jaguara miejsce do zaparkowania. Don znalazł jeszcze jedno trochę dalej i wprawnie zaparkował na nim samochód. Ulewa przeszła w mżawkę. Don wzruszył ramionami w swej przeciwdeszczowej kurtce i podążył pewnym i zamaszystym krokiem w dół ulicy, trzymając w ręku zapasowy klucz. Zadzwonił tylko raz, czując, że nie ma tam nikogo. Śmiało wszedł do środka. „O Boże! Co za okropny bałagan!" Don cofnął się o krok i w słabym świetle korytarza ujrzał złamaną poręcz i zbryz-gane krwią ściany. Pomyślał, że Strike'owie mogliby już uporządkować mieszkanie i naprawić szkody. Żaden klient nie kupi tej posesji, jeśli zobaczy ją w takim stanie. Don chciał już zgasić światło i wyjść, gdy uświadomił sobie, że problem tkwi gdzie indziej. Włamanie miało miejsce dzień albo dwa dni temu i z całą pewnością policja poprosiła Strike'ów, aby nie porządkowali jeszcze swego domu. Pomyślał, że lepiej będzie, jeśli obejrzy jego pozostałą część. „Co za głupiec tu urzędował?" Don Lester wpatrywał się ze zdumieniem w stertę zgniecionych gazet, z których część wystawała z kominka, a część leżała na parkiecie. „Chyba nie myślał o podpaleniu?" Rozejrzał się po kuchni. „Oto ślad uzdolnień Johna Stri-ke'a. To one z pewnością sprawiły, że przyciągnął do domu te dekoracje i wykonał inne roboty. To zwyczajny snobizm!"
159 Jeszcze zanim wszedł na piętro, zaczął odczuwać niepokój. Stojąc w największej sypialni, czuł się, jakby nie był sam. Obejrzał się za siebie, opierając pokusie spojrzenia w kierunku szafy, w której mógł się ktoś ukryć. Powiedział sobie, że widział już wszystko, co trzeba. Mógł tylko poradzić Stri-ke'om, aby uporządkowali dom i naprawili zniszczone sprzęty. I to było już chyba wszystko. Ale czy na pewno? Donowi zakręciło się w głowie i zachwiał się. Był mokry od potu — prawdopodobnie wynik przepracowania i zmęczenia. Wiedział, że należy do grupy osobowości typu A — ludzi najbardziej podatnych na atak serca. Była to gwałtowna myśl, przerażająca go do głębi. „O Boże! Postępujące bóle w klatce piersiowej..." Stał tak, czekając, aż zamienią się w atak. Ostatnio wiele czytał w gazetach na temat ludzi, którzy pracują siedem dni w tygodniu, utrzymują się w dobrej kondycji, stosują właściwą dietę i gasną jak płomyczek. Tak jak on! Na półpiętrze Don musiał uchwycić się połamanej poręczy. „W tym miejscu włamywacz runął przez balustradę i spadł na dół — przypominał sobie agent — aby nadziać się na złamany szczebel. Wisiał tak dotąd, aż odnaleziono jego zwłoki. W tym czasie zbryzgał ściany i sufit krwią. Musiał czuć się tak samo jak ja teraz!" Don musiał uczepić się wątlej poręczy — w przeciwnym wypadku na pewno by upadł. Rozpoznawał już objawy, przynajmniej część z nich. Lęk wysokości. Ostatnim razem doświadczał go, będąc na narciarskim urlopie w Szwajcarii, podczas wchodzenia na Jungfrau. Wysokość nigdy przedtem nie sprawiała mu kłopotu. Wtedy było jednak inaczej. „Mogę po prostu spaść!" — ta myśl sprawiła, że poczuł się zupełnie
oszołomiony i skołowaciały. Jego oddech stał się płytki; zapragnął nagle usiąść na ziemi i złapać się czegoś. Zupełnie tak jak teraz... Osunął się na podłogę i uchwycił mocno podstawy nienaruszonych jeszcze szczebli balustrady, uwieszającsię na nich w żałosnej, rozpaczliwej pozie. Jeszcze raz poczuł, że ktoś go 160 obserwuje i chichocze. „Zamknij się, draniu!" — pomyślał bezwiednie. To było przerażające. „Nie czuję się dobrze." Było to zupełnie logiczne wyjaśnienie. Wydawało się, że pokryte parkietem półpiętro zaczyna się unosić, potem opadać. Don zastanawiał się, jak najprościej dostać się na dół. Postanowił, że zrobi to tak, jak miał w zwyczaju, gdy był dwuletnim dzieckiem, zanim jeszcze nauczył się chodzić. Zaczął ześlizgiwać się po schodach na siedząco, cały czas przytrzymując się poręczy. „Najpierw stopy... Powoli. I nie patrz w dół, cokolwiek będziesz robił" — powtarzał sobie. Był to bardzo powolny sposób poruszania się. Don zdawał sobie sprawę, że drży i jest przerażony. Nie miał wątpliwości, że ktoś wciąż go obserwuje. Miał wrażenie, że upłynęły całe godziny, gdy wreszcie usiadł na ostatnim, dolnym stopniu. „Nie mogę natychmiast wstać. Muszę odpocząć — pomyślał. — Wkrótce powinienem się poczuć lepiej." Lęk wysokości ustąpił i Don wstał, trzęsąc się na całym ciele. Może jednak poradziłby Strike'om, aby sprzedażą domu zajęli się urzędnicy z pirackich agencji? Ale przede wszystkim chciał jak najszybciej opuścić ten cholerny dom. Zrobił dwa, może trzy kroki w kierunku drzwi wejściowych i zatrzymał się
gwałtownie. Pomyślał, że wyjście z tego domu w nocy będzie tak samo przerażające, jak dziwne sensacje, których doznawał na piętrze. Nagle odniósł wrażenie, ze między nim a frontowymi drzwiami istnieje jakaś niewidzialna bariera. Nie mógł wyjść na zewnątrz. Był uwięziony! Przebywał w zaniedbanym, odrażającym więzieniu, którego ściany poplamione były krwią, a więźniowie byli skazańcami, obserwowanymi przez ukrytego kata. Wyrok śmierci został wydany. — Przecież to jakaś cholerna bzdura! — powiedział do siebie na głos, aby wesprzeć się na duchu. W jego głosie słychać było jednak przerażenie. 161 Telefon! Jedna rozmowa i byłby bezpieczny. Ktoś mógłby przyjść tu i wybawić go. Postąpił w kierunku aparatu, lecz natychmiast powstrzymał się. „Nie, nie mogę tego zrobić." Nie mógł nawet zadzwonić do Melanii, gdyż podważyłoby to jego męski autorytet. Zresztą każdy , ktokolwiek by to nie był, mógł narazić go na śmieszność, a jego reputacja mogła zostać wystawiona na ciężką próbę. „Pozwólcie mi tylko wyjść za te cholerne drzwi!" Z wysiłkiem, walcząc przez całą drogę z ogarniającą go słabością, zbliżył się do wyjścia i oparł o pokrytą podrapanym i odpadającym lakierem ścianę. Nie mógł jednak w żaden sposób otworzyć drzwi. Pocił się i panikował w duchu. Nie mógł wyjść na zewnątrz, ale myśl o tym, aby zawrócić i pójść na górę była jeszcze bardziej przerażająca. Z całą pewnością pozostanie w tym domu doprowadziłoby go do obłędu jeszcze przed wschodem słońca. Wtedy usłyszał czyjeś kroki. Rozbrzmiewały na zewnątrz, kierując się w jego kierunku od strony ulicy. Usłyszał skrzypnięcie metalowej furtki i niskie
stłumione głosy. Wiedział, że ktoś musi być na ganku. „Strike'owie! To na pewno oni! Wrócili z jakiegoś wieczornego wypadu. Dzięki Bogu!" Całkowicie odprężony Don Lester przygotowywał w myślach skrót swojej wymówki: „Tak bardzo mi przykro, że musiałem wtargnąć do państwa domu, ale otrzymaliśmy telefon od ewentualnego nabywcy i w obliczu nietypowych i wyjątkowych problemów związanych z tym domem, pomyślałem, że powinienem obejrzeć to miejsce. Nie śmiałem tak ważnej sprawy odkładać do rana, więc posłużyłem się drugim kluczem. Muszą państwo uporządkować cały ten bałagan, wezwać stolarza, aby naprawił poręcz, umyć ściany, tak aby mieszkanie budziło zaufanie. Trudno będzie wam je sprzedać, jeśli tego nie zrobicie." Pomyślał, że brzmi to wiarygodnie, a jeśli jego twarz będzie przy tym blada i będzie wyglądał nieporządnie, to dlatego, że ma za sobą szesnastogodzinny dzień pracy. Wyczekiwał. „O Boże! O czym oni mogą tam pieprzyć?" Prawdopodobnie nie mogli znaleźć swojego klucza. Don nie 162 mógł jednak otworzyć drzwi i wpuścić ich do środka. Nie zauważył, że światło w korytarzu było zgaszone. Poczuł następną ogarniającą go falę strachu. Wtedy uświadomił sobie, że musi pochylić się i sięgnąć do włącznika. „Pośpiesz się. I ani sekundy dłużej!" Usłyszał szelest ubrań — Strike'owie wywracali pewnie swe kieszenie w poszukiwaniu tych przeklętych kluczy. Ich głosy były zbyt przytłumione, aby Don mógł cokolwiek zrozumieć. Wciąż czekał. Coś było nie w porządku, nie wiedział jednak co. Odgłosy ruchów brzmiały jak szamotanina, przechodząc nagle w krzyk — ostre, urywane wrzaski,
które odrzuciły Dona od drzwi. Usłyszał wtedy szorstki głos rozgniewanego mężczyzny: — Zamknij się, dziwko! Krzyk zamienił się w zdławiony bełkot, po czym ucichł i nastąpiło głuche uderzenie, jakby ktoś upadł na ziemię. Don znów usłyszał kroki, teraz pośpieszne, oddalające się w kierunku ulicy. Nastąpiła okropna cisza, w której słychać było jedynie czyjś oddech. Miał wrażenie, że dźwięk ten dochodzi gdzieś z wnętrza domu, co jednak było niemożliwe, gdyż drzwi wejściowe były wciąż zamknięte. Don Lester skulił się w ciemnościach korytarza, przytulając się znów do zimnej, wilgotnej ściany. Bał się uciekać i bał się pozostać. To był początek powolnego procesu, który prowadził do szaleństwa. Poddał się i zrezygnował z otworzenia drzwi wejściowych, ponieważ za nimi musiało znajdować się coś jeszcze bardziej przerażającego. Przyciągnął do siebie telefon, ale nie był w stanie wykręcić numeru, ponieważ jego palce nie reagowały na polecenia mózgu ogarniętego szaleństwem. Słuchawka kołysała się na swym spiralnym kablu, uderzając o ścianę. Jakiś czas potem Don znów usłyszał na zewnątrz jakieś poruszenie; ludzie na ganku, zbliżające się, coraz donośniej-sze głosy. Odeszli, potem znowu przyszli. Tym razem byli jednak bardziej zdecydowani. Ktoś próbował się włamać, używając ostrego, chroboczącego narzędzia, które włożył do 163 zamka, waląc w drzwi. Stolarka trzeszczała pod naporem, w końcu ustąpiła. Don Lester zobaczył na tle oświetlonej ulicy ciemne kontury kilku postaci. Byli
to umundurowani policjanci. Na głowach mieli płaskie czapki. W ostrym świetle elektrycznych latarek ujrzeli skulonego za małym stolikiem człowieka, przyglądającego się im przez rozchylone palce. —Tu jesteś, draniu — mruknął policjant, zbliżając się do siedzącego w kucki i skulonego ze strachu agenta. — No, co jest grane, stary? — Ja... Ja chciałbym... wyjść na zewnątrz. — Don wymawiał słowa, jąkając się. Upadł przed policjantem, gdy pozostali przyciągnęli go do niego. — Następny włamywacz i morderca-zboczeniec do załatwienia. — Policjant złapał go zdecydowanym, stanowczym ruchem. — Lepiej zabierzmy go na komisariat. Na razie pod zarzutem nielegalnego wejścia do cudzego domu. Wtedy zobaczymy, co powiedzą nam eksperci z sądówki. Don Lester nie stawiał najmniejszego oporu, gdy dwóch policjantów zawlokło go do czekającego na zewnątrz samochodu, pobłyskującego swym niebieskim ostrzegawczym światłem. Został wepchnięty na tylne siedzenie. Zaraz za nim wśliznął się policjant. Coś ciężkiego i zimnego owinęło się wokół jego nadgarstka i zamknęło z głośnym trzaskiem. Kajdanki przykuły go do policjanta. Jego przerażenie zaczynało powoli opadać. Odprężenie towarzyszące opuszczeniu domu pod numerem trzynastym przyniosło dreszcze i nudności. „Zabierzcie mnie, proszę... — pomyślał. — Zróbcie ze mną, co chcecie, tylko nie zostawiajcie mnie w tym domu!" Nie oznakowana policyjna furgonetka zatrzymała się za nimi, gotowa do zabrania ciała Traccy, potrzebnego ekspertom do skompletowania materiału wstępnego postępowania śledczego. 164
16 John Strike jechał prosto do Balham, zatrzymując się tylko raz, aby zatankować suzuki. Skierował się powoli na drogę Ml, potem na M6 i M54, cały czas jadąc po mokrej jezdni. Oczy bolały go ze zmęczenia i zgryzoty. Jego smutek brał chwilami górę nad strachem, lecz później znów przeważał lęk. Szczerze nienawidził tego domu, za wszystko, co za jego przyczyną stało się z nim i z jego rodziną. Mógł się teraz zemścić i przyrzekł sobie, że tak uczyni. Do tej pory wciąż coś stawało mu na przeszkodzie. Pech, po prostu zwykły pech, który w końcu musiał go jednak opuścić. Najpierw trzeba było uporządkować wiele ważnych spraw. Gdy mijał Dolgel-lau, wziął się w garść i przygotował na oczekujące go ciężkie chwile. Kenton okazał się na tyle współczujący, na ile tylko w kwestiach pozasłużbowych spraw pozwalał jego apodyktyczny charakter. „Niech pan lepiej weźmie dwa tygodnie z przysługującego panu corocznego urlopu i uporządkuje swoje sprawy"— zaproponował łaskawie szef. John mógłby dyskutować na temat przysługującego mu i tak urlopu. Jednak w tej chwili było dostatecznie wiele spraw nie podlegających dyskusji, za to wymagających szybkiego załatwienia. Leah znajdowała się pod ścisłą kontrolą i opieką swojej rodziny. Mimo to, gdy otwierała mu drzwi nadmorskiego domu jej rodziców, nie potrafiła ukryć dręczącego ją smutku. — To ty chciałeś kupić ten dom. Kosztował nas życie naszego syna. Doprowadził nas tu, do domu moich rodziców, doprowadził Bena pod koła tego... samochodu. — Próbowała nie patrzeć w stronę dżipa zaparkowanego na częściowo zalanej wodą Marinę Paradę. Sam i Sara spali na górze. George Bourne postarzał się o całe dziesięć lat od
czasu, gdy John widział go po raz ostatni, podczas świąt Bożego Narodzenia. Spojrzenie Marjorie było także wrogie i przykre: „To twoja wina, Johnie Strike'u. 165 Wpędziłeś moją córkę w kłopoty. Gdyby nie ty, to dziecko mogłoby żyć." — Lepiej wejdź — powiedziała suchym, zachrypniętym od zmartwień głosem. John nie śmiał nawet myśleć o pogrzebie. Zastanawiał się czy będzie w stanie znieść tę uroczystość. Ben odszedł bezpowrotnie. Zaakceptowanie tej sytuacji i przystosowanie się do niej na dłuższy czas graniczyło prawie z niemożliwością. Siedzieli tak wszyscy we frontowym pokoju, a deszcz i sztorm chłostały okienne szyby. Nikt nie rozmawiał, gdyż wszystko było już powiedziane. John podczas swojej nieobecności został obwiniony. Teraz w dalszym ciągu oskarżali go w ciszy. Wtedy u drzwi wejściowych zadzwonił dzwonek. — To policja. — Marjorie Bourne wróciła do pokoju. — Do ciebie. „Co mam teraz zrobić?" — pomyślał John. Sierżant z Wydziału Spraw Kryminalnych wezwał Johna, aby poinformować go, że na ganku jego domu dokonano ostatniej nocy gwałtu i morderstwa, a poza tym policja znalazła w korytarzu bełkoczącego Dona Lestera. Dzielnicowy agent został zwolniony. Nie miał nic wspólnego ze zbrodnią. Może po przesłuchaniu odzyska zmysły. —Rozumiemy pańskie problemy, panie Strike.—To był chyba pierwszy od dłuższego czasu wyraz sympatii, z jakim spotkał się John. — Kiedy jednak wróci pan do Londynu, nasi chłopcy chcieliby z panem porozmawiać. Nic pilnego. Po prostu w
pańskim mieszkaniu w ciągu krótkiego czasu miały miejsce dwa zgony. — Chcę, żeby Ben był pochowany w Londynie. — Zachowanie Leah spowodowane szokiem było momentami dziwnie stanowcze. Przebłysk uporu. — Właśnie tam. Myślałeś, że chcę, aby kremacja odbywała się w Walii. Nie możemy przecież opuścić Londynu ze względu na twoją pracę w banku. Nieprawdaż? — Dobrze. Załatwię to. — John skinął głową zdziwiony. — Będę musiał wrócić pojutrze. 166 Miał do załatwienia bardzo ważną sprawę. Tym razem numer trzynasty i to coś, cokolwiek mieszkało w nim, drogo zapłaci za wszystko, co się wydarzyło — przysiągł sobie John. Próbował nie myśleć o Ruth. Było coś jeszcze, czego musiał się podjąć później. Gdy John znalazł się znów na drodze prowadzącej go z powrotem do Londynu, poczuł odprężenie, głównie z powodu Marjorie Bourne. Ta krowa nie zakopała wojennego topora nawet w tak poważnej chwili jak ta. Nie chodziło tu o to, co powiedziała, ani tym bardziej o to, czego nie powiedziała. Po prostu czasami zachowywała się tak, jakby John w ogóle nie istniał. Być może, dręczona przez zgryzotę, szukała ukojenia we wrogim zachowaniu wobec swojego zięcia. Deszcz przestał padać. Był jasny, słoneczny dzień po pierwszym jesiennym przymrozku. Wreszcie drogi były suche. John nie musiał już walczyć z wodą rozpryskiwaną nieustannie z kałuż przez samochody. Suzuki dawał mu poczucie siły. Czuł się w nim niepokonany. Surowy wygląd samochodu miał przydawać męskości. W rzeczywistości były to tylko pozory, ponieważ samochód Johna miał tylko ośmiusetcentymetrowy silnik i w drogowym
karambolu mógłby zostać tak samo łatwo zmiażdżony, jak każdy inny pojazd. Johnowi pozostawało albo puścić od czasu do czasu wodze fantazji, albo trzymać swój samochód zaparkowany przed swoim domem na jednej z ulic przedmieścia. Ruch był niewielki, mógł jednak wzmóc się później na Ml, co zresztą było regułą. Zabawne, ale przez ostatnich kilka dni jego lęki nie sprawiały mu kłopotów, zupełnie jakby istota z Schooner Street była teraz usatysfakcjonowana. Wyraźnie wszystko, co działo się do tej pory, było ostrzeżeniem i John widocznie musiał je zlekceważyć. Zignorował ostatnią przepowiednię śmierci i Ben zapłacił za to najwyższą cenę. 167 Musiał się za to zemścić! Dom przetrwał dwie próby podpalenia, ale nie uchroni się przed trzecią. John pomyślał, że jeśli zajdzie taka potrzeba, zsunie meble na stos i podpali je wszystkie. Do diabła z tym, jeśli nawet odkryją, że zrobił to naumyślnie. „Gdy twój syn jest już w trumnie, nie dbaj o nic więcej. Poza zemstą." John pałał gniewem. Wiedział jednak, że jego determinacja nie wpływa pozytywnie na zdolność koncentracji w trakcie jazdy. W pewnym momencie zdał sobie sprawę, że w każdej chwili może dostać ataku serca, osunąć się na kierownicę i zjechać autem na rozdzielający szosę pas zieleni. Zdjął nogę z gazu. Furgonetka zatrąbiła na niego, gdy gwałtownie zjechał na szybki pas. Przestraszył się. Mogła go przecież potrącić! Samochody jadące przed nim zaczęły raptownie hamować, zbliżając się do siebie. W końcu wszyscy zwolnili i zatrzymali się. John niedawno czytał gdzieś, że większość wypadków drogowych ma miejsce w dzień, przy dobrej, suchej pogodzie,
kiedy widzialność jest zupełnie dobra. Zupełnie tak jak dzisiaj na drodze M54, gdzie ruch nie stwarzał większego zagrożenia. Wszystko sprowadzało się do tego, że jakiś głupi drań uciął sobie drzemkę, tracąc na sekundę koncentrację, co wystarczyło już, aby stuknął go jadący za nim samochód. A może miał nagły zator mózgu albo... Wydarzył się tam wypadek. John pozwolił toczyć się samochodowi aż do zupełnego zatrzymania. Silnik dżipa pracował równo na wolnych obrotach. Stojąca bezpośrednio przed nim wysoka furgonetka zasłaniała mu widoczność. John nie miał pojęcia, jak długi może być stojący przed nim sznur pojazdów. Spoglądając w boczne lusterko, widział hamujące i zatrzymujące się za nim inne samochody i ciężarówki. Wystarczyło tylko, że jakiś głupek nie zauważy ich w porę i uderzy w samochody. John zdenerwował się własnymi myślami i poczuł, że na czoło występuje mu pot. Wszyscy kierowcy wyłączyli silniki. Wyglądało na to, że oczekiwanie się przedłuży. Nie było żadnego pośpiechu. 168 John również postanowił zaczekać — nie musiał być nigdzie na czas. Kierowca furgonetki wysiadł z szoferki i poszedł do przodu, aby obejrzeć, co spowodowało opóźnienie. John drgnął, kiedy usłyszał syreny, które wyły jak duchy obwieszczające śmierć. Przed oczami mignął mu samochód policyjnego patrolu, za którym śpieszył jadący nierównym poboczem ambulans. Usłyszał, jak oba wozy zwalniają i zatrzymują się gdzieś niedaleko z przodu. John postanowił nie opuszczać swego auta. Zdjął jedynie przytrzymujący go pas bezpieczeństwa, aby móc siedzieć swobodniej. Uchylił też drzwi, ponieważ
padające prosto na samochód promienie jesiennego słońca grzały niemiłosiernie. Wystawił z samochodu stopy i postawił je na asfalcie. Jego nogi były sztywne i skurczone, wymagały rozprostowania, ale John wcale nie musiał w tym celu pójść w kierunku miejsca wypadku. Zrobił to jednak. Doszedł tam, zanim sobie uświadomił, dokąd idzie. Jego oczom ukazała się góra zgniecionego i pogiętego metalu. Niemożliwe było stwierdzenie, ile aut wzięło udział w tej katastrofie. Przegubowa ciężarówka wbiła się w samochody jadące tuż przed nią, miażdżąc je jak parowy walec. Zbite szkło leżało wszędzie. Szczątki zniszczonych samochodów rozsypały się na trzy najbliższe pasy. Krew wyciekała spomiędzy poskręcanych siłą uderzenia fragmentów karoserii. Kapała powoli i równomiernie. Ludzie krzyczeli. Brocząca krwią ręka przeciskała się gwałtownie przez resztki strzaskanego okna. Czyjeś ciało leżało na jezdni — jakaś dziewczyna, której pozornie nie dosięgła siła uderzenia. Zgrabna nastolatka. Jej nogi spoczywały na asfalcie rozchylone szeroko. Jakby chciała powiedzieć: „Choć, zerżnij mnie!" John wzdrygnął się. Chciał spojrzeć w przeciwnym kierunku, ale okazało się, że jest to niemożliwe. Padł ofiarą jakiejś makabrycznej hipnozy. Czuł, jak piecze go i pali w gardle żółć, gdy zaczął wymiotować. „O Chryste Panie! Nie wierzę!" 169 Nienawidził siebie tak samo, jak nienawidził tłumu gapiów, którzy nie kwapili się, aby pomóc. Przyglądali się tylko, ciesząc oczy okropną rzezią. Policjanci krzyczeli do wszystkich, aby się rozeszli. Zbyt jednak zajęci innym sprawami, nie byli w stanie uzyskać posłuchu i rozgonić tłumu. Na miejsce wypadku przybywało coraz więcej karetek. Nadjechały też dwie drużyny strażackie
wyposażone w sprzęt do cięcia metalu, sanitariusze, służby medyczne i policja z czarnymi plastikowymi workami. Wokół rozlegał się przenikliwy, przykry dźwięk szufel skrobiących po chropowatym asfalcie. Z boku jakiś policjant — najwyraźniej nowicjusz — wymiotował. Wszędzie rozlegały się krzyki rannych i umierających uwięzionych we wrakach. Martwa dziewczyna była już na noszach. Koc, jak odświętna szata, okrywał jej ciało, leżące z godnością w ostatecznym majestacie śmierci. Przyrządy do cięcia metalu zaczynały już torować sobie drogę przez masy zmiażdżonego i zgniecionego metalu. Strażakom towarzyszył lekarz, trzymając w ręku gotową do użycia strzykawkę. Nogi Johna Strike'a gwałtownie osłabły i zagroziły ugięciem się pod ciężarem jego ciała. Zerknął w dół, zastanawiając się, czy jego buty nie są przylepione do asfaltu, który w promieniach silnego jesiennego słońca zaczynał się miejscami topić. „Chciałbym stąd odejść, ale nie mogę!" — Proszę przejść na jedną stronę. — W głosie policjanta była pogarda. Popchnął Johna ręką, co sprawiło, że zatoczył się, omal nie upadając. Podtrzymał się na karoserii forda es-corta —jednego z nie uszkodzonych samochodów. Jego kierowca zdołał zatrzymać się dosłownie o kilka centymetrów od hamującej przed nim gwałtownie ciężarówki. Miał szczęście. Rozglądał się wokół z dumą, sycąc wzrok nieszczęściem innych kierowców. Gdy John zobaczył, jak wynoszono z katastrofy dziecko, prawie krzyknął. Chłopczyk nie mógł mieć więcej niż trzy lata. Drobna postać w podartym, zakrwawionym stroju piłkarskim. Barwy Arsenału pasowały do koloru krwi. John zobaczył, jak chłopczyk odchyla głowę, aby pozbyć się z ust wy-
170 miocin. Chciał podbiec i sprawdzić, czy nie jest to Ben. To musiał być Ben. Gdy jednak zrobił krok, znowu zachwiał się i upadł, i nagle uświadomił sobie, że Ben nie żył od dwóch dni. „O Jezu! Ale przecież równie dobrze mógł to być Ben! Ten chłopiec wyglądał zupełnie tak samo." John stchórzył przed oglądaniem zwłok swojego syna w kostnicy, ale teraz los zdawał się o to upomnieć. Tłum stawał się coraz większy. Gapie popychali się wzajemnie i ponaglali. Ci, którzy stali z tyłu , stawali na czubkach palców i wyciągali mocno szyje, próbując cokolwiek zobaczyć. John próbował oddalić się stamtąd na czworakach. „No, ruszajcie się, dranie, i pozwólcie mi przejść!" I wtedy zobaczył starca. Załoga ratunkowa dostała się do niego, przecinając blachy zmiażdżonych samochodów, i wyciągnęła go na drogę. Miał połamane kończyny i pewne było, że miał także obrażenia wewnętrzne. Nie wydawało się jednak, aby odczuwał ból. Zwisając na ramionach ratowników, wyglądał jak strach na wróble w postrzępionym ubraniu. Podarty ciemnogranatowy płaszcz, wytarte, rozczłapane buty poniżej białych jak szkielet kostek. W małej, wyschniętej i skurczonej twarzy tkwiły głęboko zapadnięte oczy, które wodziły po gapiach dotąd, aż odnalazły Johna i zatrzymały się na nim. Trup, widząc go, wymawiał starczymi, wynędzniałymi ustami obrzydliwe przekleństwa. To znowu był on. W umyśle Johna Strike'a nie było co do tego najmniejszych wątpliwości. Ten sam zły, obdarty staruch, który wypuszczał bąble powietrza, leżąc na dnie basenu. Zwiastun śmierci. Widmo, które nocą nawiedzało jego sny, a w dzień czaiło się w ciemnych zakamarkach jego umysłu.
John skulił się i przykucnął, skomląc ze strachu. Zaczął uciekać na czworakach jak ranny krab . W uszach dzwonił mu jeszcze śmiech starca. John wyczuwał jego zapach — zjełczały odór nie mytego ciała, odzianego w cuchnące łachmany. Nienawiść i złośliwość żyły w ciele trupa i emanowały z pokurczonej postaci, skierowane prosto na Johna, jakby to 171 właśnie on siedział za kierownicą niefortunnego dżipa i był winien śmierci Bena. Wreszcie John przedostał się na czworakach przez łaś nóg gapiów, którzy deptali po nim, nie zauważając jego obecności. Skupiali się w małych grupkach, w których czuli się bezpieczniej. Przyciągnięty przez nieodparty zapach śmierci i krwi gęsty tłum ludzkich hien, sycących swe wygłodniałe oczy widokiem drogowego pobojowiska, wciąż się powiększał. W końcu John uwolnił się od nich. Mógł już stanąć na własnych nogach, mimo że wciąż jeszcze się zataczał. Próbował biec, kołysząc się na boki. Zobaczył suzuki. Karoseria lśniła w słońcu. Trzymał się jednak z dala od samochodu. „Nie! Tylko nie ten szkarłatny potwór czyhający na dzieci!" Obrócił się przerażony. Mimo że tłum stawał się coraz większy, Johnem nikt się nie interesował. Nikt poza jedną martwą, a pomimo to żyjącą postacią, którą przed chwilą wyniesiono z plątaniny wraków, która prześladowała go, mimo że jej ciało było zmiażdżone i połamane. John czuł na sobie tę niezwykłą zniewalającą siłę, z którą walczył i którą próbował od siebie odpędzić, aby nie zdołała jeszcze raz przeniknąć jego umysłu i doprowadzić do obłędu. Uległ panice, gdyż tym razem odczucie skupionego na nim potwornego zła i nienawiści było o wiele silniejsze niż kiedykolwiek wcześniej. Jak bestia, uciekająca przed pościgiem
swych prześladowców, John biegł, wytężając wszystkie siły. Mógłby tak biec bez końca. Trawiaste zbocze skłaniało się stromo w dół, przechodząc w znajdujące się poniżej zaorane pole. Stopy Johna ślizgały się po mokrej trawie, toteż większą część drogi pokonał, zsuwając się po pochyłości. Gdy podniósł się, zauważył rozciągające się przed nim ogrodzenie z drutu kolczastego. Gdy forsował je okrakiem, podarł i zniszczył spodnie. Usłyszał tylko suchy, ostry odgłos darcia... i już był wolny! Buty zapadały się w świeżo zoranej ziemi. Musiał stąpać ponad bruzdami, stawiając kroki na zwałach odrzuconej przez pług ziemi. Błoto przylepiało się grudami do butów i każdy następny 172 krok stawał się coraz trudniejszy. Musiał od czasu do czasu zatrzymywać się, aby usunąć oblepiającą buty ziemię. Po chwili jego skarpetki były kompletnie przesiąknięte mokrym błotem, a buty zrujnowane. Ale cóż to znaczyło w porównaniu z tym demonem, który stanął na jego drodze? Miał wrażenie, jakby jego klatka piersiowa uwięziona była w zaciskającej się powoli i systematycznie stalowej obręczy. John z trudem łapał powietrze. Wciąż czuł na podniebieniu kwaśny smak wymiocin . Był już prawie w połowie drogi przez duże, świeżo zaorane pole. Przysłonił oczy i zobaczył tuż za odległym żywopłotem niewielki zagajnik — zielone świerki i srebrne brzozy, przyprószone delikatnymi jesiennym kolorami. Dobre miejsce schronienia. Tam mógł się ukryć. Czuł, że ten lasek był jego przeznaczeniem, końcem jego udręki. Łatwiej i szybciej byłoby obejść pole dookoła, wzdłuż ogrodzenia i żywopłotu, stąpając po trawie zamiast po ziemi, lecz teraz było już za późno, żeby zawrócić.
Mimo że zabrnął już tak daleko, wciąż opierał się pokusie spojrzenia za siebie. Był zmęczony. Zdrowy rozsądek, który zaczął odzyskiwać, nakazywał mu zatrzymać się na krótki odpoczynek. Pomyślał, że byłby to nonsens, gdyby uległ dziecięcym lękom. Po śmierci Bena ten wielki wypadek drogowy stał się punktem przełomowym, prowadzącym Johna do śmiesznych lęków przed duchami. Człowiek z dna basenu (zresztą była to tylko kukła) nie mógłby się tu znaleźć. To samo odnosiło się do tej okropnej kreatury — złośliwego starca, który nie mógłby go przecież gonić ze złamanymi nogami. Szok i panika sprawiły, że John zaczął uciekać. Powinien teraz zawrócić, poczekać, aż droga zostanie uporządkowana, i skierować się z powrotem na południe. Oddychał już z większą łatwością. Poczuł się głupio na myśl o tym, że ktoś mógłby być świadkiem jego ucieczki, lecz miał nadzieję, że wszyscy byli zbyt zajęci przyglądaniem się katastrofie. To, co było według Johna niemożliwe, stało się jednak rzeczywistością. Stąpając ciężko ponad bruzdami, nadchodziło bezlitosne, karzące przeznaczenie. 173 Stary był jakieś dwieście metrów za nim. Potrząsał złączonymi w jakiś nie wyjaśniony sposób członkami. Prawie zginał się wpół, gdy goniąc zawzięcie swoją ofiarę, przeskakiwał ze skiby na skibę. Najgorsze było jednak to, że postać ścigającego była tak zdecydowana i wytrwała, że nie było wątpliwości co do jej morderczych zamiarów. John próbował podpalić jego dom... Znów potknął się i upadł na twarz. Jego ciało protestowało, zignorował jednak przeszywający się ból w piersiach i łapiące go za łydki skurcze. Nie było już
czasu, aby strząsać z butów błoto. Czuł się, jak postać z filmów rysunkowych dla dzieci, wyposażona w niewymiarowe stopy. Przeskakiwał ponad wysokimi skibami ziemi, tracąc jednak prędkość i kontakt z podłożem. Prześladowca był już nie więcej niż sto pięćdziesiąt metrów za nim i wciąż się zbliżał. Pochylił głowę, kryjąc rysy swej twarzy. Były zbyt przerażające, aby ktokolwiek mógł na nie spojrzeć. John prawie krzyknął z ulgą, gdy zobaczył niewielkie drzewko nie więcej jak dwadzieścia metrów przed sobą. Mógłby na nie wejść. Ale co wtedy? Pozostawała tylko przerażająca gra w chowanego. Widział już starca, który rozdziera darń w poszukiwaniu swej ofiary, który węszy jego zapach zawalonymi śluzem nozdrzami, słyszał charczącą w psujących się i gnijących płucach flegmę. Bał się, że łomot jego serca mógłby znów wskazać upiornemu prześladowcy miejsce kryjówki. Na szczęście w tym końcu pola nie było ogrodzenia z drutu kolczastego, jedynie żywopłot z pnącego się głogu, który w oddzielał tym miejscu zagajnik od pola. John przecisnął się przez otwór, wymykając się złośliwym cierniom, które darły mu ubranie i drapały skórę. Wciąż na czworakach przeszedł przez maleńką aleję z rododendronów. Listowie, które rozpościerało się nad jego głową, nie dopuszczało słonecznego światła, sprawiając, że panował tam mrok. Cienie budziły lęk. Było wilgotno i unosił się zapach mokrej ziemi, przypominający woń cmentarnej gliny. John doszedł do pustego miejsca między drzewami. Rosły tu tylko zbrązowiałe paprocie dziko rosnąca wierzbówka. 174 Pochylił się i wyciągnął na ziemi swe zbolałe ciało. Leżał tak w ściółce i nasłuchiwał.
Mógł słyszeć podążającego za nim prześladowcę, bo robił on dużo hałasu. Konary rododendronu zaczepiały i zatrzymywały przygarbioną postać, aby odskoczyć gwałtownie, gdy starzec przechodził. Stopy chlapały w miękkiej, mokrej ziemi. Gdy wynurzył się z liściastego tunelu i wyprostował, John usłyszał, jak zatrzeszczały jego kości. Zaczął rozglądać się wokół i oglądać spłaszczoną trawę, której ślad prowadził do niewielkiej polanki. John poddał się. Skapitulował. Był już kompletnie wyczerpany fizycznie i prawie załamany psychicznie. Ucieczka była ostatecznością. Jego próba zniszczenia zła, które jak rak toczyło dom na przedmieściu, nie powiodła się. Teraz obróciło się to przeciwko niemu i po uporczywej gonitwie dopadło go w tym odległym lesie. Oprócz odgłosu ciężkiego oddechu, nic nie zakłócało panującej wokół ciszy. Było pewne, że starzec wkrótce odkryje miejsce, w którym leżał John. Podejmując wielki wysiłek, mógłby jeszcze zerwać się i pobiec w poszukiwaniu lepszej kryjówki. Teraz John miał okazję przekonać się, co czuje zwierzę, gdy legnie w swej kryjówce, a serce pęka mu ze strachu w oczekiwaniu końca. „Proszę, niech tylko stanie się to szybko." Znów usłyszał ruchy. Teraz byty wolne i rozważne. Rozległ się szelest wysokiej trawy i wyschniętych liści, które opadły z gałęzi na ziemię. Prześladowca szukał go, nieustannie zbliżając się. Ale ostatnia iskra nienawiści tliła się jeszcze w przerażonym umyśle Johna Strike'a. Wciąż czuł chęć zemsty na tym potwornym upiorze, który pochodził chyba z samego dna piekła. Był miernej postury. Nawet w stanie zupełnego wyczerpania John mógłby dać mu radę, powalając go i przyciskając do ziemi. Palce Johna zgięty się i zakrzywiły na samą myśl o tym, że mógłby nimi objąć ten wychudły,
mizerny kark i ściskać go tak, aż zapadnięte oczy wypłyną ze swoich oczodołów i pękną jak balony, aż ze starczych, cienkich ust wysu175 nie się purpurowy, napuchnięty język, a zrujnowane płuca uduszą się własną flegmą. Potem tylko patykowate ręce i nogi będą drgać i walić w obłąkaniu jak cepy, zanim nie opadną bezwładnie wzdłuż wychudłego ciała. A wtedy powietrze w tej leśnej krainie wypełni mdlący zapach śmierci. John leżał, przyciskając twarz do mokrej ziemi. Jego oczy były mocno zaciśnięte. Odczuwał teraz wyraźnie bliskość starucha. Wiedział, że zostanie odnaleziony. „Leż tutaj. Może sobie pójdzie" — pomyślał John jak dziecko, które kucnęło, chowając się pod pościelą, usłyszawszy pośród głębokiej nocy skrzypnięcie parkietu. „Jesteś jak struś — skarcił siebie. — Myślisz, że jeśli nie widzisz, nie jesteś widziany." Nieomal krzyknął, gdy czyjaś ręka trąciła go w kark. Drgnął, natychmiast zaczynając grzebać ziemię pod sobą, jakby próbując w ten sposób przekopać sobie drogę ucieczki. Obracając głowę i spoglądając ku górze, ujrzał ten okropny granat, ciemny jak pogrzebowy strój, który nagle przestał mu się wydawać tak postrzępiony. Był jedynie pobrudzony błotem. John wodził w górę i w dół oczami, przyglądając się postaci. —. Myślę, że najlepiej będzie, jeśli pójdzie pan ze mną. — W stanowczym głosie policjanta wyczuwało się sympatię. — Tam jest bardzo źle. — Obrócił głowę do tyłu, wskazując gestem kierunek. — To chyba najgorszy wypadek, jaki kiedykolwiek widziałem. Wystarczy, żeby nawet silnego człowieka wyprowadzić z równowagi. Najlepiej pan zrobi, jeśli przed dalszą drogą zobaczy się pan z lekarzem. Po
prostu dla bezpieczeństwa, jeśli pan rozumie, co mam na myśli. 17 John przerwał swą powrotną podróż do Londynu. Właściwie było mu to na rękę. Lekarz, który badał go w szpitalu, surowo odradził mu dłuższą podróż, a szczególnie prowadzenie samochodu przez następne czterdzieści osiem godzin. Przepisał mu też leki uspokajające, które John wyrzucił do kosza na śmieci, aby zaraz potem wsiąść do swojego suzuki i wrócić do Barmouth. Na szczęście ani Leah, ani jej rodzice nie domagali się dłuższych wyjaśnień. — Utknąłem w zbiorowym karambolu — powiedział im John i to wystarczyło. — Z przyjemnością prześpię się dzisiejszej nocy na sofie. Miejscowi agenci zakładu pogrzebowego czynili już odpowiednie przygotowania, współpracując z firmą z Londynu, gdzie miał być pochowany Ben. Ciało miało być zabrane następnego dnia, a dzień później miał pojechać za nim John i reszta rodziny. George Bourne nalegał, aby mógł być obecny na pogrzebie wnuka. Oznaczało to, że Marjorie również przybędzie na uroczystość. Najbardziej przerażające było to, że czekał ich wszystkich pobyt w domu numer trzynaście, ponieważ nie mieli żadnego innego mieszkania, poza hotelem, którego jednak nikt nie zaproponował. Cokolwiek zamieszkiwało pod numerem trzynastym, było piekielnie przebiegłe i chytre. Cały czas o jeden ruch szybsze od Johna, który wciąż jeszcze siedział zły w ciemnym frontowym pokoju, gdy wyszła już z niego cała rodzina. Po drugie: to „coś" już przedtem pokrzyżowało jego plan podpalenia domu, a teraz dokonało tego po raz drugi. Rzeź na szosie (siedmiu zabitych, czterech poważnie rannych) tylko po to, by uniemożliwić mu powrót i następną próbę podpalenia tego
piekielnego domu! Ale John wiedział też, że do czasu pogrzebu, duch da mu spokój. Przez cały dzień nikt nie chciał jeść ani rozmawiać. Siedzieli w domu, nie robiąc nic, pozostawieni sam na sam ze 177 swoim żalem i zgryzotą. W końcu John zabrał Sama i Sarę na spacer do przystani. W napięciu obserwował każdy ich ruch. „Nie podchodźcie tak blisko wody. Trzymajcie się z dala od jezdni!" Spodnie miał wilgotne od morskiej wody. Bezkresny szary mrok, nadchodzący od morza, wyglądał jak nieprzenikniony całun. John słyszał gdzieś opinię, że pogrzeby są swego rodzaju terapią. Narastający smutek osiąga swój szczyt, po czym człowiek staje się otępiały i zostając sam, już nie odczuwa tak silnie bólu. Ale teraz nie mogło tak być. W każdym bądź razie — nie dla niego. Poza wszystkim pozostawała mu teraz jeszcze zemsta. Tylko ta myśl podtrzymywała go na duchu. Zastanawiał się jednak, co będzie potem. Bourne'owie zdecydowali, że pojadą pociągiem, zabierając ze sobą dzieci. Tak jakby chcieli w ten sposób powiedzieć: „Robimy tak, ponieważ nie lubimy cię, Johnie Strike'u. Pomysł wepchnięcia nas do tego dżipa na kilka godzin razem z tobą jest po prostu nie do przyjęcia." Johnowi było to na rękę, więc gdy w ostatniej chwili Leah zadecydowała, że również pojedzie pociągiem, John nie próbował nakłaniać jej, aby zmieniła zdanie. Dla niego najważniejsze było, że ruszał z kwadratu l drogami M54, M6, Ml i może tym razem uda mu się dotrzeć do celu. Przybył do Londynu z takim zapasem czasu, że mógł odebrać z dworca resztę rodziny. Jeszcze jeden przygnębiający dzień. Teraz jednak było sporo rzeczy do
zrobienia — przygotowania do pogrzebu i tego co nastąpi po nim. Po uroczystości mieli przyjść do nich Johnsonowie, co wiązało się z wydaniem małego przyjęcia: herbata, ciastka — głupie, nie mające żadnego znaczenia gesty, które dawały jednak jakieś zajęcie. Stolarz naprawił połamaną poręcz i za dodatkowe dziesięć funtów wymył poplamione krwią ściany korytarza. Leah wraz z matką sprzątały dom, podczas gdy George zasiadł w saloniku, paląc swoją fajkę. Sam i Sara kręcili się gdzieś w pobliżu domu Johnsonów, prawdopodobnie chcąc zostać tam na noc 178 Dom wydawał się dziwnie spokojny. John złapał się na nasłuchiwaniu podejrzanych wibracji, lecz nic nie był w stanie wyłowić z ciszy. Może tajemnicza istota była już usatysfakcjonowana i przeniosła się gdzie indziej. Nie, to na pewno nie był jeszcze koniec. John był o tym przekonany. Próbował nie myśleć, co zrobi, gdy jego prześladowca przejrzy jego zamiary. Udział rodziny w uroczystościach pogrzebowych był niewielki. W ławkach z przodu kościoła siedziało stłoczone jedenaście osób, które wpatrywały się w malutką, żałosną trumnę. Jedynie John i Johnsonowie nie okazywali smutku. John podtrzymywał Leah za ramię, ale wydawało się, że oszołomiona kobieta, zatopiona w swych myślach, jest całkiem nieświadoma obecności swego męża. Dla grabarzy i księdza był to tylko kolejny pogrzeb. Ból i smutek także mają swoją cenę. Słowa, padające podczas ceremonii, zdawały się nie docierać do nikogo. Dwóch hymnów i dwudziestego trzeciego psalmu nikt nie zaśpiewał. Wszystko zakończyło się w niespełna pół godziny i rodzina została odprowadzona do samochodów. Nikt nie słyszał nawet zgrzytu łopat i odgłosu cmentarnej ziemi uderzającej o
wypolerowane wieko dębowej trumny. Tak więc koniec. Dziwna istota zamieszkująca dom numer trzynaście była znów obecna. John poczuł to od razu, gdy przekraczał próg domu — chłód, którego nie mogło przezwyciężyć centralne ogrzewanie. Czające się w każdym zakamarku, nieuchwytne stworzenie odprowadziło go do toalety. Znów zapanowała wszechogarniająca atmosfera rosnącego napięcia, jakby w oczekiwaniu na coś, co ma się niebawem wydarzyć. Zupełnie niespodziewanie John zorientował się, że na dworze jest ciemno. Brytyjski czas letni przestał obowiązywać w zeszłym tygodniu. Przyzwyczajenie się do wizji długich zimowych wieczorów wymagało nieco czasu. Johnsonowie poszli już. Zdecydowali, że zatrzymają u siebie na noc Sama i Sarę. W domu pozostała Leah, jej rodzice i John. Zanosiło się na bardzo długą noc. 179 Siedzieli wszyscy w saloniku, pogrążonym w gęstej chmurze dymu z fajki George'a i papierosów Briana Johnsona. Leah płakała, co rozczuliło również jej matkę. George właśnie próbował je pocieszyć, gdy John otworzył drzwi. Gdyby nie było już tak późno, John z pewnością znowu wyszedłby z domu. Jego uczucia stanowiły niezdrową mieszankę smutku, lęku i niechęci do swej teściowej. Nawet w takim dniu jak ten przyglądała mu się charakterystycznym dla niej spojrzeniem pełnym wyrzutów. „Nigdy nie przebaczę ci, że moja córka zaszła z tobą w ciążę jeszcze przed ślubem. Nigdy nie nakłaniałabym jej, aby za ciebie wyszła, gdyby nie chodziło o przyzwoitość i jej dobre imię." Wszyscy patrzyli na niego. Nieproszony gość. — Musimy się z tym pogodzić. — George Bourne wstał. Wydawało się, że niepewnie stoi na nogach. Mówił, trzymając w ustach ciężką fajkę, która groziła
wypchnięciem jego sztucznej szczęki. Na kwadratowej niemal brodzie pojawiła się strużka śliny zmieszanej ż resztkami tytoniu i nikotyny. —Sądzę...—ze względu na utrzymywaną z trudem w ustach fajkę mówił powoli, niezdarnie wymawiając słowa i plując przy tym obficie. — Sądzę, że Leah jest dostatecznie młoda, aby mieć jeszcze jedno dziecko. — George! — Marjorie wymówiła imię swego męża groźnie i ze złością, jakby w jej słowach był jad. — George, jak możesz w ogóle mówić o takich rzeczach. — Jej opinia była oczywista. Nie chciała, aby w ogóle „ten człowiek" kiedykolwiek dotykał jej córki. George wzdrygnął się, co było widoczne. Fajka wysunęła mu się z ust, lecz zdołał ją przytrzymać. Popiół posypał się po kamizelce. Był zakłopotany; słowa żony uderzyły go jak cios zadany ręką. — To nie ważne, mamo. Wszystko w porządku. — Leah próbowała załagodzić sytuację. — Ojciec nie miał nic złego na myśli, wiem, co chciał powiedzieć... —Ja także wiem. — Marjorie Bourne zakręciła się wokół swego męża i przez chwilę wydawało się, że chce go uderzyć. — George, jak możesz być tak gruboskórny? — Spojrzała 180 teraz na swojego zięcia, jakby chciała mu powiedzieć: „Ech, wy mężczyźni, każdy z was w interesie swojej obrzydliwej żądzy jest gotów poprzeć drugiego." Przez chwilę wydawało się, że wszystko utkwiło w jednym miejscu. Upływ czasu, gdy tak siedzieli w pokoju, utrwalał smutek i wzajemną niechęć. Jakby wciąż od nowa puszczano ten sam film. John chciał wyjść z pokoju, lecz wtedy poczuł, że coś wpycha go do niego z
powrotem. Nie widział tego, lecz gdy jego ciało przeniknęło przejmujące zimno, już wiedział, co to jest. Gdyby mógł krzyknąć i ostrzec innych, z pewnością by to zrobił, niezależnie od tego, czy to zdało się na coś. Właśnie w tym pokoju dotknęła go śmierć. Gniew Marjorie nieoczekiwanie powrócił na jej oblicze. Tym razem jego ostrze skierowane było wprost na jej męża i zięcia, a może nawet i na córkę. Ten atak sprawił, że i tak blada dotąd cera George'a stała się teraz śmiertelnie biała. — Przeżyłeś, George. Jednak tak bardzo bym chciała, abyś to ty był na miejscu Bena. — Wydawało się, że natychmiast pożałowała wypowiedzianych słów, bo próbowała odwołać je poruszającymi się niemymi ustami. Było już jednak za późno. Słowa zostały wypowiedziane. George zachwiał się na nogach. Ciężka fajka wyśliznęła się z jego ust. Wpatrywał się wybałuszonymi oczami w swą rodzinę. Uniósł rękę, jakby chciał złapać się za część swego ciała, którą ogarnął nagły i dokuczliwy ból, po czym opuścił ją jednak. Zatoczywszy się, usiłował jeszcze zachować równowagę, ale siły opuściły jego nogi i z łomotem runął na bok, uderzając głową o kant kominka i zrzucając przy okazji z rusztu lawinę zgniecionych gazet. — George! O Boże! Gazety zakryły zmienione rysy twarzy papierowym całunem. Masywna ludzka postać leżała martwa na podłodze. Marjorie cofnęła się gwałtownie; Leah wydawała się być przykuta do swojego krzesła. Jedynie John nie czuł przerażenia. Ruszył naprzód, uklęknął przy nieruchomej postaci i 181
odrzucił na bok papiery. Nawet w tej okropnej chwili pomyślał, że mógłby nimi podpalić ten dom. Uderzył go zapach stęchlizny. Śmierdzące powietrze sprawiło, że John poczuł nudności. Mógł to być podmuch wiatru w kominie, który zagarnął obrzydliwe opary. John wiedział jednak, że przyczyna była inna. Gdy niewidzialna istota skierowała się ku otwartym drzwiom i wyszła na korytarz, John poczuł, jak z siłą otarła się o niego. Śmierć przyszła i odeszła. W pokoju słychać było bełkot przerażonych i spanikowanych kobiet, skierowany do Johna, który w pewnej chwili sam usłyszał swój własny głos: — Obawiam się, że nie żyje. Niech ktoś zadzwoni po lekarza. Wciąż klęczał, gdyż było to łatwiejsze niż stanie, wyjaśnianie i pocieszanie. Usłyszał, jak w korytarzu Leah rozmawia przez telefon. Marjorie poszła razem z nią, gdyż bała się zostać w pokoju. Potem obie kobiety przeszły do kuchni, aby tam przez dłuższy czas oczekiwać na przybycie lekarza. Obie byty zdrętwiałe i wstrząśnięte. Ich przerażone oczy nie byty zdolne do płaczu. Siedzaty tak, trzymając się za ręce, zjednoczone w nieszczęściu po stracie najbliższej osoby. Upłynęło pół godziny, nim przyjechał lekarz — młody i wyniosły, który musiał niedawno ukończyć akademię medyczną. Śpieszył się tylko do żywych. Martwi mogli poczekać. Po pobieżnym badaniu ciała zadzwonił po pracowników zakładu pogrzebowego, aby zabrali ciało. W godzinę później George Bourne został zabrany. Powiedziano im, że będą go jeszcze mogli obejrzeć w kostnicy, jeśli będą chcieli. — Chcę, żeby kremacja odbyła się w domu — rzekła Marjorie Bourne z godnym uwagi spokojem i opanowaniem, gdy wysączyła drugą filiżankę mocnej herbaty. — George
chciał tego. Nienawidził Londynu, a teraz nie mógłby nawet wrócić do domu. — Spojrzała na Johna. Jej oczy znów go oskarżały. 182 Gdyby George pozostał w domu, byłby teraz żywy. — Nie znoszę tego domu. Marjorie nie znosiła wielu rzeczy. Jednak jej nowa i najświeższa niechęć sprawiała, że po plecach Johna tam i z powrotem przebiegał dreszcz. Oczywiście, nie znosiła tego domu, ponieważ właśnie w nim umarł jej mąż. Innych powodów nie było. — Pojadę jutro z mamą do domu — powiedziała Leah. — Będzie lepiej, jeśli Sam i Sara pojadą z nami. Jeśli jesteś zbyt zajęty, pojadę pociągiem. — Będę musiał wkrótce pójść do pracy. — Nie przyznał się, że wziął dwutygodniowy urlop. Z ulgą przyjął wiadomość, że jego rodzina opuszcza dom, ponieważ miał tu do wykonania swój plan. „Nie myśl o tym" — przeszło mu przez myśl. Ukradkiem zerknął za siebie, jakby w obawie, że jego myśli mogą być podsłuchane. — Mogę zostać tam przez jakiś czas — powiedziała Leah z nutką złośliwości w głosie. — Zobaczę, czy uda się umieścić dzieci w jakiejś szkole w Walii. — W porządku. — John miał nadzieję, że w jego głosie nikt nie zauważy odprężenia. — Spiszę się dobrze. Po prostu przycisnę trochę Lest... tych agentów, aby dom został jak najszybciej sprzedany. Nikt nie był tu bezpieczny. Nawet agenci mieszkaniowi. To miejsce było jak potwór, który rzuca się ze wściekłością na wszystkich, którzy znajdą się w jego zasięgu. Rano Leah, jej matka i dwójka dzieci wyszli na pociąg z Euston, który przybywał do Londynu o dziewiątej czterdzieści. Powinni być w Barmouth około czternastej
trzydzieści. John wrócił na Schooner Street i zdołał zaparkować suzuki na pustym miejscu, dokładnie na przeciw wejścia do domu, na wypadek gdyby został zmuszony do szybkiego odjazdu. Niebo przejaśniło się i zza chmur wyjrzało słońce. Zanosiło się na piękny jesienny dzień. Myśli Johna zwróciły się znów w stronę stosu gazet i podpałki leżącej na palenisku. 183 Noc była najodpowiedniejszą porą. W dzień dym mógłby być za wcześnie zauważony. Nim płomienie ogarnęłyby dom, ktoś mógłby podnieść alarm. Oznaczałoby to, że musiałby spędzić cały dzień gdzie indziej. I wtedy przypomniał sobie Ruth Ford. Oczywiście mogła być w banku, ale John miał przecież klucze do jej domu. Tam właśnie postanowił się udać. Pojechał metrem i tuż przed dziesiątą znalazł się na miejscu. Włożył klucz do zamka. Nie dzwonił, bo był pewien, że nie zastanie jej wewnątrz. Jego syn i teść nie żyli. W takiej chwili powinien być ze swoją rodziną, a on zamiast tego zakradał się do swojej kochanki. Sam uważał to za zboczenie. Wywoływało to w nim poczucie winy, lecz jednocześnie podniecało go. Znów odniósł wrażenie, że dom nie jest pusty. Stawało się to już dokuczliwym przyzwyczajeniem, które wciąż się nasilało. Próbował je zignorować. Ukradkiem wśliznął się po schodach na górę. Gdy dotarł na piętro, dziwne odczucie nie opuściło go. Ktoś był w domu. John słyszał jego oddech i jęki. „O Jezu! Nie!" Zawrócił, rzucając się prawie do ucieczki. Z miejsca, w którym stał, przez na wpół otwarte drzwi widać było część sypialni. Zobaczył Ruth. Nie mógł być to nikt inny. Rzucała głową raz w jedną, raz w drugą
stronę. Miała zamknięte oczy. Jęczała głośno, miotając się w gwałtownych konwulsjach , jakby właśnie została postrzelona w brzuch. Wijąc się, rzucała całym swym obnażonym ciałem. Kopała na wszystkie strony nogami, zrzucając na podłogę kołdrę, tarzając się na łóżku. Jedna jej ręka była przyciśnięta do pachwiny, druga poruszała się szaleńczo między jej rozchylonymi szeroko i drgającymi dziko nogami. „Prawdopodobnie wyrostek robaczkowy" — pomyślał John. Cokolwiek jednak dolegało Ruth, dręczył ją okropny ból. Widocznie to przeznaczenie przysłało go tutaj w chwili, gdy był najbardziej potrzebny. Pomyślał, że musi do niej iść, a potem zadzwonić po karetkę. 184 Gdy przestąpił próg, wiedział już, co się stało. Zorientował się bardzo szybko. Chciał krzyczeć głośno z ulgi, a jednocześnie poczuł wzbierające w nim podniecenie i erekcję. Ruth otworzyła nagle oczy, mrugając powiekami. Jej ciało na chwilę zesztywniało — była zaszokowana obecnością intruza w swej sypialni. Z zakłopotaniem przestała nagle poruszać swymi smukłymi palcami w miękkim różowym źródle rozkoszy. Była jednak zbyt blisko ekstazy, aby mogła ją porzucić. Orgazm zaczął nią wstrząsać jak początek małego trzęsienia ziemi. Jeszcze zanim Ruth zdążyła zupełnie zatracić się w rozkoszy, John dołączył do niej, rzucając niedbale swe ubranie na podłogę. Wszedł w nią głęboko, z całą siłą, tak że drapała go paznokciami po plecach. To była chwila odprężenia i wytchnienia od smutku i strachu. Dom przy Schooner Street musiał czekać, aż jego właściciel będzie gotów. Pozostało już tylko parę
godzin. 18 Ruth leżała na łóżku, zerkając na ubierającego się Johna. W jego zachowaniu było coś zdecydowanie dziwnego. Coś więcej niż tylko niepokój i skrytość, z jakimi unikał jej wzroku. Ruth wyczuła, że jej kochanek wychodzi gdzieś, gdzie jej obecność jest niewskazana. W ciągu kilku dni stracił syna i teścia. Jak wpłynie to na jego małżeństwo? Czy będzie to ostateczny cios? A może wspólny smutek połączy go z żoną? Wydawało się, że John ma poczucie winy z tego powodu, że jest w tym momencie z Ruth. Rozmawiali tylko przez tę ostatnią godzinę, każde pogrążone w swych własnych myślach. Nie poszła do pracy ze zwykłego kaprysu. Jej obciążony problemami umysł nie był w stanie poradzić sobie z rutynową pracą w banku. Zadzwoniła tam, podając błahe usprawiedliwienie i wróciła do łóżka. Leżąc w swej sypialni, zaczęła myśleć o Johnie Strike'u i w pewnej chwili zaczęło ogarniać ją podniecenie. Nie była w stanie powstrzymać się od pokusy masturbacji. I wtedy, właśnie gdy wstrząsał nią orgazm, John wszedł do jej sypialni. Była teraz czwarta po południu. Spędzili w swych ramionach prawie cały dzień, ale John nagle uwolnił się z jej objęć i sięgnął po swe rzeczy. — Niedługo wrócę. — Wciąż unikał jej badawczego spojrzenia, patrząc w dół, na podłogę. — Dokąd idziesz? — Do domu. Muszę stamtąd zabrać parę rzeczy. Przyprowadzę tu dżipa, gdy skończę. — Pójdę z tobą. — Ruth wyskoczyła z łóżka. — Nie! — To było coś więcej niż odmowa. To był surowy rozkaz. — Nie pójdziesz,
ponieważ sobie tego nie życzę. — Dlaczego? — Zniecierpliwiła się. Postanowiła nie dać się zbyć tak łatwo. — Ponieważ... — Zawahał się. — Ten dom jest zły. Przez niego umierają ludzie. Nie chcę więcej ryzykować. 186 — Chcę iść z tobą. — Zabrzmiało to opryskliwie. — Nie! — Zacisnął usta. Zaczynał już być zły. — Nie pozwolę ci. Zastanów się, przecież będę z powrotem za kilka godzin. Ruth westchnęła i niechętnie skinęła głową. —Jeśli rzeczywiście jest tam niebezpiecznie, nie chcę, żebyś tam szedł sam. To nie był powód. Ruth była podejrzliwa. Może chciał zadzwonić do swojej żony w Walii — przepraszający telefon proszący o wybaczenie. A może chodziło o jakąś inną kobietę? Ruth była pewna, że chciał zrobić coś złego i dlatego nie życzył sobie jej towarzystwa. — Nie siedź tam dłużej niż to będzie konieczne. Proszę cię, John. Po chwili usłyszała, jak drzwi wejściowe zatrzasnęły się za nim i natychmiast zaczęła szybko się ubierać. Jej palce drżały w pośpiechu. Zmierzch zamienił się w zupełną ciemność, gdy John wyszedł z podziemnego dworca metra. Znów zaczęło padać. Z ciemnego nieba spływała gęsta mżawka. Jesień panowała już wszechwładnie, mocząc chodniki i roztaczając wokół smutną, ponurą atmosferę. John zasunął zamek swej kurtki. Śpieszył się. Chciał zrobić to, co miał do zrobienia, i mieć to już za sobą. Znów w jego umyśle pojawiło się dziwne i tajemnicze przeczucie. Coś mogło się stać. Coś, czego nie można było przewidzieć, mogło po raz kolejny przeszkodzić mu w przyłożeniu do sterty
pogniecionych gazet palącej się zapałki. O, nie! Tym razem nie mógł do tego dopuścić, nawet gdyby miał trafić do więzienia jako podpalacz. Tym razem nie nastąpi żadna zwłoka w egzekucji na niewidzialnej i potwornej istocie, zamieszkującej dom numer trzynaście. Minął lewą stroną mały plac i pozostało mu tylko przejść jeszcze przez jedną ulicę. Sznur pojazdów zatrzymał go, zmuszając do czekania. W końcu John musiał przebiec jezd187 nie między nadjeżdżającymi samochodami. Trąbity klaksony. John drżał, było mu słabo. Z przeciwnej strony ulicy dom wyglądał posępnie i ponuro. Nie zdołało to jednak powstrzymać Johna. Otwierając drzwi wejściowe, próbował nie myśleć o włamywaczu nadzianym na złamany szczebel poręczy i o spryskanych jego krwią ścianach, o dziewczynie zgwałconej i uduszonej na ganku ani o Lesterze, który zwariował i wciąż przebywał na kuracji elektrowstrząsowej. I o Benie... Pozostawił drzwi częściowo otwarte. Podskoczył przestraszony, gdy nagle zadzwonił telefon. „Nie, nie zamierzam ci odpowiadać" — pomyślał. Było to tak, jakby czekał na ten telefon cały dzień, aby teraz wyładować na nim swoją nienawiść. Można było zignorować ten przykry dla ucha przeciągły dźwięk. Wibrował mu w głowie, powodując mdłości. John zmuszał się do myślenia. Nie, nie było tu nic, czego by potrzebował i co powinno być zabrane. Wszystko znajdowało się w walizkach, w domu Ruth. Nie było tu też nic, co nie mogłoby być zwrócone przez ubezpieczalnię w ramach odszkodowania. Nie było więc żadnego powodu, aby
cokolwiek stąd zabierać. „Zamknij się, łajdaku!" Wydawało się, że odgłos telefonu staje się histeryczny, coraz głośniejszy i głośniejszy. „To wszystko dzieje się w twojej wyobraźni — wmawiał sobie John — No, jazda, rozpal wreszcie ten ogień." Zapałki wciąż leżały na brzegu kominka. Wysypały się na podłogę, gdy John otworzył pudełko z niewłaściwej strony. Nie miało to jednak żadnego znaczenia, gdyż potrzebował tylko jednej jedynej zapałki. Dopiero po kilku sekundach uświadomił sobie, że telefon przestał dzwonić, a to, co jeszcze słyszał, było jedynie echem, które brzmiało w jego własnym umyśle. Po chwili i ono umilkło. „Dobrze wiesz, że tym razem jesteś cholernie rozdygotany" — pomyślał John. Pociągnął zapałką po brzegu pudełka. Nigdy nie zapalały się za pierwszym razem. Na pewno? Główka zapałki strzeliła z trzaskiem niewielkim płomyczkiem i zgasła. Zaklął. Wytrząsnął z pudełka następną. Kula papieru zaczęła szeleścić i rozwijać się, jakby coś ukryło się w jej wnętrzu. Może mysz. Wyglądało to tak, jakby ta istota znała każdy jego zamysł. Ale nawet jeśli wiedziała, co John zamierza, było już za późno. „Nie! Do cholery, nie wierzę w to!" John prawie wypuścił z palców zapałkę, gdy powietrze przepełniło się upiornym chłodem, towarzyszącym zawsze obecności ducha. Słyszał nawet, jak otwierają się wejściowe drzwi, jak piszczą zawiasy. Ktoś wszedł do przedpokoju! John wytężył wszystkie zmysły, bał się jednak pójść tam i rozejrzeć, obawiając się tego, co mógłby zobaczyć. Czy byłby to ten wychudzony starzec w wytartym, postrzępionym i pogryzionym przez mole, ciemnogranatowym płaszczu, wymawiający
bezgłośnie jakieś okropieństwa? A może policjant? John zawahał się. Zapałka zatrzymała się w powietrzu przed następnym pociągnięciem. I wtedy rozległ się głos: — John? Rozpoznając kobiecy głos, John poczuł najpierw ulgę, a potem gniew. „Boże miłosierny! Co ona tu robi, do cholery!" — Ach, więc tutaj jesteś! — Ruth była zupełnie blada. Wpatrywała się w niego, stojąc w drzwiach. Widziała w jego ręku zapałki, widziała wysypujące się z paleniska papiery, których korowód prowadził w kierunku kanapy wypełnionej łatwopalną pianką. — To ty... — syknął John, hamując chęć uderzenia jej. — Co ty tu robisz, do diabla?! — Ja... — zająknęła się i po chwili wahania dorzuciła: — Nie ufam ci. Dlatego tu jestem. — Zobacz! — Potrząsnął w gniewie pudełkiem zapałek, zfy, że ktoś mu przeszkadza. — Mówiłem ci, że nie chcę, abyś tu przyszła razem ze mną! Nie możesz tego zrozumieć?! — Zbliżył swą twarz do jej twarzy. Ruth była przestraszona tym, co wyczytała w oczach swego kochanka — obsesja, mania. Wzdrygnęła się i odsunęła zaszokowana. Nigdy dotąd nie potrafiła sobie wyobrazić go 189 takiego. To nie był John Strike. W jego ciele zagnieździł się demon. — Wyjdź stąd i czekaj w samochodzie — syknął. — No, ruszaj się, ty głupia krowo! Może ci potem wytłumaczę. — „Kiedy wymyślę odpowiednią historię — pomyślał. —
Nie ufaj jej." Ruth odwróciła się i skierowała w stronę korytarza. Wybiegła z domu przez otwarte drzwi. Gdy John słyszał jej oddalające się kroki, przez głowę przeszła mu myśl, że suzuki jest zamknięty. Nie miało to jednak większego znaczenia, gdyż John zamierzał zabawić w tym domu jeszcze tylko chwilę. Tylko tyle, aby zapalić jedną zapałkę. Siarczana główka zabłysnęła jasnopomarańczowym płomieniem, który wydawał się przyniesiony przez przeciąg z otwartych drzwi. Światło oślepiło Johna. Znów poczuł przejmujące do szpiku kości zimno i tę dziwną, przerażającą obecność, która znów pojawiła się, zakleszczając nagle na jego szyi swe lodowate palce, w ostatniej, desperackiej próbie powstrzymania go przed podpaleniem domu. Walcząc z tym przemożnym doznaniem i przeklinając je, z trudem opuścił rękę i zbliżył palącą się zapałkę do najbliższego papieru. Wysilał się, aby utrzymać płomień w pobliżu podpałki, mimo że niewidzialna istota silą starała się odciągnąć go od paleniska. Widział, jak gazeta staje się coraz bardziej brązowa i w końcu czernieje. „O Chryste! Jest mokra! Będzie się cholernie źle palić!" Wtedy płomień objął skrawek papieru, sunąc wzdłuż krawędzi gazety i zagarniając coraz większą jej połać. Idące od niego ciepło rozproszyło przejmujący wszystko chłód. Ogień oświetlił pokój swoim blaskiem. John stał tak, wpatrując się w płomienie szalejące w kominku, które trzeszcząc zajmowały coraz większe fragmenty papieru. Płonące kule pogniecionych gazet lada chwila powinny wypaść z paleniska, aby zapalić papierowy szlak. Dym kłębił się i wydobywał z kominka. Komin był z pewnością zapchany. John odszedł jeszcze
kawałek i dalej wpatrywał się piekącymi od dymu oczami w swe dzieło. Gdy gryzący dym dotarł z jego nozdrzy do gardła, poddał się atakowi kaszlu. 190 „Nie odchodź. Patrz! — podpowiadał mu jakiś głos. — Zostań tutaj, aby spłonąć na popiół, tak jak George Bourne, który pojutrze będzie spalony w krematorium." John z trudem przemógł się, aby uciec, walcząc z niezrozumiałą chęcią pozostania w tym domu. Słysząc wciąż okropny histeryczny śmiech, z wysiłkiem stawiał kroki, przechodząc przez korytarz w kierunku otwartych częściowo drzwi. „Drań, musiał wiedzieć, po co to robię — myślał John. — Jego prywatne piekło pójdzie teraz z dymem i będzie musiał znaleźć sobie jakieś inne miejsce wiecznej męczarni." Jeszcze jedno desperackie szarpnięcie i John znalazł się na ganku. Potykając się, krzyczał i łkał głośno ze strachu. Wydawało mu się w pewnej chwili, że nadepnął na ludzkie ciało—na wpół rozebraną dziewczynę, która leżała skulona w rogu. W rzeczywistości ganek był jednak pusty. Wciąż towarzyszył mu śmiech. Bełkot obłąkańca. Don Lester krzyczał za nim, błagając o pomoc w wydostaniu się z upiornego domu. A może był to ten włamywacz, który umierał, zwisając wbity na złamany szczebel poręczy? John nie śmiał obrócić głowy, aby spojrzeć za siebie. Odnalazł jakoś kluczyki i ostatnim wysiłkiem zdołał otworzyć drzwi. Gdy tylko usiadł za kierownicą, przypomniał sobie o Ruth. Poszukał jej wzrokiem, lecz najwyraźniej jej tam nie było. Ulica była pusta, nawet bardziej pusta niż w zwykły wieczór, gdy zmęczeni przechodnie wracają do domów po ciężkim dniu, spędzonym w śródmieściu. Nie było nikogo. John uruchomił silnik i dodał gazu na wolnych obrotach. Ruth prawdopodobnie
poszła do domu. Teraz było mu to na rękę, ponieważ dawało czas na wymyślenie prawdopodobnego wyjaśnienia. Wyjechał na drogę, czując jeszcze słabość, następującą zwykle po odprężeniu. „W końcu ci przyłożyłem, ty skurwielu! — pomyślał. — Teraz będziesz się smażył. To za Bena!" Mikę Gilson uległ panice, gdy zgwałcił i udusił Traccy. Nie mógł uwierzyć w to, co zrobił. W końcu jednak pogodził 191 się z okropną świadomością swej zbrodni. Uciekł. Szedł teraz szybko. Bał się biec, aby przechodnie przemykający się późną nocą pod ścianami budynków nie zerknęli przypadkiem na niego i nie rozpoznali w świetle ulicznych lamp. Szukał schronienia w mrocznych i obskurnych zakamarkach przedmieścia, włączając się w gromadę narkotyzujących się i popijających denaturat wyrzutków społecznych, którzy nawet specjalnie nie przyglądali mu się, traktując jako jednego z nich. Spędził na tułaniu się noc i dzień. Zapadł z wyczerpania w głęboki sen, nieświadomy rozlegających się wokół odgłosów kroków. Jego drzemki nie był w stanie zakłócić nawet odgłos rzępolenia na gitarze jakiegoś wędrownego grajka i niski głos, który śpiewał fałszując w kółko tę samą piosenkę. Jego głęboki sen został w końcu przerwany przez marzenie erotyczne. To nie była Traccy. Tak jakby nawet jego podśwadomość przyjęła, że dziewczyny
już nie ma na tym świecie, i postać ze snu nie obciążała jego sumienia. To była zupełnie inna dziewczyna. Nie mógł dostrzec rysów jej twarzy, nie był zresztą tym zainteresowany, jakkolwiek mogłyby one być piękne. Ale jej smukłe ciało, sposób, w jaki jęczała z rozkoszy i w jaki poruszała zmysłowo i nieprzyzwoicie udami, trąc jego krocze, rozpinając rozporek, podniecały go do granic wytrzymałości. Gdy rozpięła zamek jego spodni, uderzyła go lekko i prowokująco w obnażone miejsce. Śmiała się przyzwalająco, gdy rozpinał jej skąpe ubranie. Pożądała go i chciała, aby teraz on przejął inicjatywę, ale to z jakichś przyczyn denerwowało go. Chciał, aby opierała mu się i broniła. Chciał posiąść ją wbrew jej woli. Uderzyć w miękką szyję i zbliżyć do niej ręce, które natychmiast zacisnęłyby się, ucinając krzyk przerażenia, który nie zdążyłby się nawet wydobyć z gardła. Czuć drżące chaotycznie i prężące się delikatne ciało, gdy on będzie wpychał się gwałtownie między jej pośladki... 192 I wtedy obudził się (dosłownie na sekundę przed nadchodzącą nieuchronnie rozkoszą) zgłodniały kobiety, której nigdy nie widział. Czuł tylko, że musi iść i szukać jej. Polujący drapieżnik znów pojawił się na swym terytorium. Czuł nieodpartą chęć połączenia się z kobietą. Dominowała jednak chęć zabijania. Wyczulony na każdy dźwięk, każdy zapach, kroczył wśród gruzów rozciągających się na skrawku nieużytków. Słyszał głosy, śmiechy i krzyki. Wsłuchiwał się w zbliżające kroki. Jedne były cięższe i sprawiły, że cofnął się i ukrył w mroku. Obserwował sylwetki zbliżających się osób, wiedząc, że nie są dla niego najbardziej pożądanym łupem. Dobrze wiedział, czego chce,
powstrzymywał jedynie swoją niecierpliwość. Wszyscy używali tego skrótu do metra i pojawienie się odpowiedniej osoby było tylko kwestią czasu. Nagle jego wytężony słuch podchwycił stuk lekkich, damskich bucików, które uderzały o chodnik w pośpiechu. Gil-son wiedział już, że jego oczekiwanie dobiegło końca. Wychylił się z ukrycia, aby sprawdzić, czy w zasięgu wzroku nie ma nikogo oprócz niego i spieszącej się gdzieś zgrabnej dziewczyny w zapinanej na zamek kurtce błyskawiczny. Miała postawiony kaptur, toteż nie było widać rysów jej twarzy. Nie miało to jednak żadnego znaczenia. Ruth Ford była zarówno przerażona, jak i zła. John Strike bardzo zmienił się w ciągu kilku godzin. Z trudem rozpoznawała go w człowieku, którego widziała w tym okropnym domu. Wstrząśnięta wybiegła stamtąd w jesienną deszczową noc, oglądając się za siebie w obawie, że goni ją John. Na szczęście nie było go jednak w pobliżu. Jego oczy! Od miesięcy, może nawet od lat widziała je w snach, zanim mogła w nie spojrzeć naprawdę. Teraz jednak błyskała w nich furia i odbijało się jakieś dzikie przerażenie. „To człowiek opętany — pomyślała. — Szaleniec, który może mnie zabić. Pożerająca go wściekłość jest dostatecznie silna, aby się tego dopu193 ścil" Przypomniała sobie teraz tę biedną dziewczynę, którą zgwałconą i uduszoną znaleziono na ganku domu numer trzynaście przy Schooner Street... Za nic w świecie nie zamierzała czekać przy jego samochodzie. Teraz najważniejsze było, aby zachowała w stosunku do Johna tak duży dystans, jak tylko będzie to możliwe. Niewiarygodne, że był on księgowym w banku, w którym pracowała. Cywilizowany szef, cieszący się uznaniem i respektem całego zespołu.
Człowiek, z którym w końcu poszła do łóżka. Ta myśl sprawiała jej największy ból. Do tego jeszcze każdego dnia pojawiały się w gazetach artykuły o łagodnie usposobionych ojcach rodzin, którzy z nie wyjaśnionych i nie dających się przewidzieć przyczyn mordują swe żony i zarzynają z zimną krwią swe dzieci. Mózg i osobowość zaczynają źle funkcjonować, wpędzając takich ludzi w zabójcze manie. Znów zatrzymała się na końcu ulicy i sprawdziła, czy nikt za nią nie idzie. W zasięgu wzroku nie było jednak nikogo. Pierś falowała jej gwałtownie, więc zwolniła. Szła szybkim marszem. Pomyślała, że być może to śmierć syna wywołała u Johna tę zmianę. Zrobiło jej się go żal, ale ani odrobinę nie zmniejszyło to jej przerażenia, bo (jakkolwiek miały się sprawy) w grę wchodziło jej życie, więc to co zaszło między nimi wcześniej, nie miało teraz żadnego znaczenia. Zastanawiała się, czy wracać do domu. Bez wątpienia John zjawi się tam wcześniej czy później, a to może być niebezpieczne. Myślała, czy nie zatrzymać się gdzieś na noc. Jej przyjaciółka Margaret prosiła ją często, aby przyszła do niej i została na dłużej. Jej mąż porzucił ją, aby żyć z inną kobietą. „Och, Boże! Wszyscy ci mężczyźni są do siebie tak cholernie podobni!" Ruth postanowiła, że zadzwoni do niej. Telefon, umieszczony w podziemnej stacji metra, był dosłownie o krok. Umysł Ruth opanowała teraz kolejna myśl. „Co, do diabła, John robił z tymi zapałkami. Wyglądało na to, że chce podpalić ten stos pogniecionych papierów w kominku. To nie miało żadnego sensu, skoro właśnie zamierzał wyjść i za194 mknąć dom. Ale cóż tam, jego motywacje mogły się zmieniać z minuty na minutę." Ruth była w stanie łatwo dostrzec drogę znajdującą się po przeciwnej stronie
pasa nie używanego, zawalonego gruzem terenu. Chodnik graniczył tu z wysoką ścianą, prowadzącą w dół do stacji metra. „Sto metrów, może mniej" — szacowała odległość Ruth. Do tego miejsca nie docierało światło ulicznych lamp, ale dopóki można było dostrzec świecącą z przodu następną latarnię, nie miało to większego znaczenia. Ruth zaczęła się teraz spieszyć. I wtedy nagle zastąpił jej drogę mężczyzna. W pierwszej chwili pomyślała, że jest to John Strike, który przewidział cel jej drogi i używając skrótu, wyszedł jej naprzeciw. Jednak ten mężczyzna był mocniej zbudowany i wyższy od niego. Zanim zdołała cokolwiek zrobić, silna ręka odnalazła jej szyję, tłumiąc jej wrzask, nim zdążył się wydobyć z rozchylonych ust, i Ruth została wciągnięta w głęboki cień. Napastnik przycisnął ją do ziemi, zdarł z niej ubranie i zaczął obmacywać nagie ciało. Mrok litościwie zaoszczędził jej widoku hańby, gdy szalony nieznajomy zaczynał wyładowywać ciele swą obrzydliwą, niepohamowaną żądzę na jej obnażonym. „Ruth z pewnością poszła do siebie" — stwierdził John. Teraz był już z dala od domu przy Schooner Street, gdzie ogień z pewnością palił się już na dobre. Po raz pierwszy od długiego czasu poczuł się odprężony. Pozostał tylko ból i smutek po śmierci Bena. Wiedział, że ten smutek już nigdy go nie opuści i nawet czas nie zdoła nigdy uleczyć tej rany. Będzie musiał nauczyć się z tym żyć. Najpierw przyszło mu do głowy, że wróci do Ruth i poczeka tam na nią, jeśli jeszcze nie przyjechała. Ta cała sytuacja musiała być w jakiś sposób rozładowana. Zrezygnował z wymyślania jakiejś mniej czy bardziej prawdopodobnej historii. Ruth przeczytałaby w gazetach, że dom pod numerem trzynastym doszczętnie spłonął, i wszystko stałoby się jasne.
195 Gdyby wtajemniczył ją w całą tę mroczną sprawę, z pewnością nie wydałaby go, lecz przypuszczał, że nieuchronnie doprowadziłoby to go do małżeństwa z nią, a co najmniej do konkubinatu. John w rzeczywistości nie był przestępcą. Oczywiście, mógł wystąpić z roszczeniami wobec zakładu ubezpieczeniowego i żądać odszkodowania, ale zyskałby tylko tyle, że mógłby kupić nowy dom, w przypadku gdyby nikt nie kupił poprzedniego. Nie stałby się żadnym finansowym potentatem i nie byłoby to ze szkodą dla agentów ubezpieczeniowych. Tak czy inaczej, mają z tego wielki zysk. To nie było odnalezienie w ścieku portmonetki jakiejś staruszki, zabranie sobie pieniędzy i pozostawienie jej w nędzy. John próbował pozbyć w drodze się jakichkolwiek wyrzutów sumienia i gdy zajeżdżał przed dom Ruth, prawie mu się to udało. Natychmiast zorientował się, że nie ma jej jeszcze w mieszkaniu. Wnioskował o tym na podstawie zgaszonych świateł. Dotarło do niego poczucie pustki. Przypominało to uczucie, jakiego doznawał, stojąc przed numerem trzynastym. Przeczucie, dotyk śmierci... „Nie, nie tutaj" — opanował się John. Była to spóźniona reakcja na to, co było w jego domu, gdzie działy się z nim podobne rzeczy. Roześmiał się głośno w ciemności, ponieważ wiedział , że z domu pod numerem trzynastym nie mogło już wiele pozostać. A nawet gdyby jeszcze stał, to z pewnością nie znalazłby się nikt, kto mógłby go uratować. Stojąc tak w sztucznym pomarańczowym świetle latarni, wśród listopadowej nocy, wyobraził sobie scenę, która musiała się teraz z pewnością rozgrywać pod jego
domem. Niemal czuł piekielne ciepło, bijące od ognia. Wozy strażackie blokują wjazd na ulicę tuż przy rzędzie zaparkowanych samochodów. Mieszkańcy zostają wyciągnięci z łóżek, żeby poprzestawiać swoje samochody. Dom wygląda jak lampion przygotowany na święto Haloween. Płomienie ukazują się we wszystkich miejscach jak oczy płonące nienawiścią w sczerniałych oczodołach. Rozszerzone 196 nozdrza wyrzucają na zewnątrz gęsty dym. Wykrzywione usta, z pomarańczowym jęzorem ognia, jęczą z bólu. Zamieszkująca ten dom śmierć ginie w płomieniach. Tłum, zgromadzony na chodniku, wciąż spychany jest do tyłu przez policjantów. Drabiny ustawione przy najwyższych oknach. Strażacy, wyposażeni w aparaty tlenowe, próbują upewnić się, czy nikt nie pozostał wewnątrz. Ktoś pozostał i będzie tam musiał umrzeć, ale o tym wiedział tylko John Strike. Wtedy strażacy, odepchnięci przez gorąco, wracają na ulicę, aby skierować w to pogorzelisko sikawki i węże, pozwalając, aby dom spłonął, ale by płomienie nie przedostały się na pozostałe budynki. Musieli poświęcić numer trzynasty, bo nie było innego wyboru. Tak wielką pokusą było wrócić tam i zmieszać się z tłumem gapiów jako nieznany przechodzień. Duch mógł wiedzieć, że John tam jest i z tego względu byłoby to tego warte. John mógłby wreszcie do woli drwić z niego i szydzić. I patrzeć, jak umiera. Zadecydował, że nie wejdzie do Ruth. Niecierpliwił się teraz, straciwszy swą wcześniejszą gwałtowność. Miał nadzieję, że Ruth zrozumie go. Chciał ją zobaczyć i wytłumaczyć się.
Chodził tam i z powrotem po mokrym, błyszczącym chodniku, przyglądając się dokładnie każdej zbliżającej się postaci. Wszystkie były jednak albo zbyt wysokie, albo zbyt niskie lub miały inny sposób chodzenia. Albo zamiast kobiet byli to mężczyźni. Nienawidził każdej z tych mijających go postaci, bo żadna z nich nie była tą, na którą czekał. Światła na dolnych piętrach domów zapalały się, aby za chwilę zgasnąć, zastąpione przez światła na piętrze. Potem na całej ulicy zapanowała kompletna ciemność i w żadnym oknie nie paliło się nawet najmniejsze światło. Ulica spała. Zerknął na swój zegarek. Była pierwsza trzydzieści. Wtedy zorientował się, że musiało się stać coś bardzo złego. Wiedział już prawie na pewno, że tego wieczoru Ruth nie przyjdzie do domu. O drugiej w nocy myśli Johna znów skierowały się w stronę domu na Schooner Street — Ruth mogła tam wciąż być i 197 czekać na niego. Zadrżał na samą myśl, która mogłaby okazać się prawdopodobna: Ruth, znów zwabiona w jakiś sposób do tego przeklętego domu, mogła zostać tam uwięziona w pułapce płomieni albo wpaść pod koła jakiegoś samochodu, tak jak Ben, albo zginąć na szynach metra. Prowadzenie samochodu nie było łatwe w tych warunkach. John stracił zdolność koncentracji. Jechał powoli i ostrożnie wzdłuż zaparkowanych po obu stronach ulicy samochodów, gdyż nie był pewien, czy szerokość jego samochodu pozwoli mu bezpiecznie przejechać pomiędzy nimi. W pewnym momencie zgubił drogę i pojechał w złym kierunku. Minęło dziesięć minut, zanim znów odnalazł właściwą ulicę. W końcu rozpoznał zakończenie Schooner Street.
Pomyślał, że będzie musiał zaparkować auto na sąsiedniej ulicy, gdyż z pewnością pod jego domem będą stały wozy strażackie, a tłum będzie dwa lub trzy razy większy niż zwykle. Z pewnością nie będzie można podjechać bliżej. Zatrzymał i zaparkował samochód. Wysiadł i stanął obok, nasłuchując odgłosów płomieni wydostających się z płonącego budynku, syku płynów przy zetknięciu z ogniem, głosów służb porządkowych, odciągających tłum na bezpieczną odległość. Już niemal widział niebieskie, migoczące światła wozów strażackich, które odbijały się niepokojącym, zwiastującym zawsze nieszczęście, refleksem na mokrych dachach sąsiednich domów . Ale zamiast tego wszystkiego John zastał tylko głęboką ciszę. Pewnie było po wszystkim. Numer trzynasty przestał istnieć — spłonął doszczętnie. Został tylko popiół i zgliszcza. John wciągnął nosem wilgotne nocne powietrze, z nadzieją, że wyczuje w nim smród palącego się domu, kwaśną woń świeżych popiołów. Ale panował tu tylko zapach podmiejskiej dzielnicy Londynu — zapach samochodowych spalin. Zmusił się, aby pójść w stronę miejsca, gdzie Fanthrope Road łączyła się ze Schooner Street. Przez chwilę nie chciał patrzeć przed siebie. Znów miał uczucie, jak gdyby był obserwowany przez ukryte i utkwione w niego oczy. 198 Spoglądając z przerażeniem kątem oka, zaczął odliczać numery kolejnych domów: „7... 9... 11... 113!!!" Dom wyglądał tak samo jak przedtem i nie różnił się niczym od chwili, gdy John widział go po raz ostatni. Był ciemny i odpychający. Tym jednak razem na jego poczerniałej murowanej twarzy, tam gdzie zdawał się znajdować pusty oczodół,
John bez wątpienia dostrzegł złośliwe mrugnięcie. „Nie, to niemożliwe!" Spoglądając to w jedną, to w drugą stronę ulicy, John próbował dostrzec upragniony przez niego tłum żądnych sensacji i krwi gapiów, strażackie wozy. Tyle sił kosztowało go podpalenie tego domu. Nie udało się. Jakby zapalił tylko jedną nic nie znaczącą zapałkę. Dom numer trzynaście nie spłonął, a zamieszkujące w nim zło wciąż trawiło stare ściany... 19 — Widzę, że John nie kwapi się, aby zadzwonić. — W głosie Marjorie Bourne był zjadliwy krytycyzm. Był on bardziej udawany niż autentyczny. Marjorie potrzebowała kozła ofiarnego, na którego mogłaby zwalić winę za obecność dzieci w jej domu, za śmierć Georga i w ogóle za wszystko. —Jest zajęty sprzedażą domu. — Leah miała nadzieję, że wymyśli wkrótce jakiś lepszy powód. — Hę! Przecież na pewno zlecił to agentom mieszkaniowym. W takich sytuacjach nie pozostaje nic innego do zrobienia, jak tylko przekazać własność w ich ręce. A poza tym, widziałam w zeszłym tygodniu w telewizji program o londyńskich domach. Sprzedają się po prostu same. Często mieszkanie nie stoi puste więcej niż jeden dzień. — Z naszym domem będzie trudniej — rzuciła Leah. — Nie zauważyłaś tego do tej pory? Marjorie wydęła wargi. — Czy już nie czas, aby Sam i Sara poszli do swych łóżek? Jest już po dziewiątej, a jutro... jutro mamy dużo do zrobienia. —Nie chciała wspominać o kremacji. Nie dotykała tego tematu, posługując się tylko niejasnymi omówieniami.
— Niebawem powinni pójść do łóżek. — Leah była zmęczona. Wciąż nasłuchiwała, czy w korytarzu nie zadzwoni telefon. Chciała, aby zadzwonił i żeby rozmówcą był John. — Sam zaraz będzie się kąpał. Pójdę mu powiedzieć i włączę piecyk, mamo. — Myślę... że jest czymś zajęty. — Kto? Sam? — Leah spojrzała zdziwiona znad magazynu kucharskiego, który zamierzała właśnie czytać. —Nie. — Zachowanie Marjorie wyrażało niechęć i potępienie. — Ten twój mężczyzna. .— On ma na imię John, mamo. O Chryste! Tylko nie zaczynaj zaraz używać tych swoich cholernych argumentów. —Tak... To wszystko wydaje mi się bardzo podejrzane— ciągnęła dalej Marjorie. — Nawet nie zamierza pojawić się 200 na jutrzejszej uroczystości, co jest z jego strony bardzo niegrzeczne. To po prostu zniewaga wobec mojego George'a. I do tego trudno mu nawet zadzwonić. Myślę, Leah, że on ma po cichu jakąś kobietę. Leah napięła się. Czasopismo zsunęło jej się z kolan i upadło na podłogę z trzaskiem. Leah pomyślała, że jej matka musiała chyba mieć jakieś zdolności telepatyczne, lecz zaraz odrzuciła tę myśl. „Nie, jest tylko obrzydliwa. Myśli tak, jak myślą podobni obrzydliwi ludzie. Tak jak ja myślę!" — Nie puściłabym mu tego w niepamięć, kochanie. —Jestem pewna, że John nie mógłby tego zrobić.—Wiedziała jednak, że mógłby i prawdopodobnie miał właśnie teraz jakiś romans. „Nigdy nie poniżę się jednak, aby się na to zgadzać—stwierdziła Leah.—Rozwód z powodu braku porozumienia sprawi ulgę nam obojgu."
— Myślę, że mógłby. — Starsza kobieta była zacietrzewiona. Miała już pod ręką gotowy argument. — Poza tym wszystkim, to on wpędził cię w kłopoty. Pomyśl, Leah, mężczyzna, który zrobi... to przed ślubem, będzie zdolny zrobić coś podobnego z inną kobietą za plecami swojej żony. — Mamo, przecież ja też to robiłam tak samo jak i on... Nie był przecież sam, wiesz o tym dobrze. Czy nie powinnyśmy przerwać już tej śmiesznej dyskusji? Jestem już zbyt zmęczona, aby cię przekonywać. — To jest śmieszne? — Tak, właśnie tak. —Śmieszne jest to, że w Barmouth nie ma krematorium, a najbliższe jest gdzieś w Colwyn Bay albo w Bangor , ale tamto z pewnych względów nie nadaje się do naszych celów. Tak więc musimy jechać aż do Shrewsbury. Pytam cię więc: co ty na to, że jeśli to nie będzie wbrew woli George'a, zamierzam kremować go tu, w mieście. W zasadzie bardziej by mi to odpowiadało, ale... — Zrób tak, jak życzył sobie tego ojciec. — Leah poczuła napływające ponownie do oczu łzy. — To będzie długa podróż, około stu pięćdziesięciu mil jazdy. Ale zrobimy tak. 201 Jestem bardzo wdzięczna twojej sąsiadce, że zgodziła się zaopiekować dziećmi. — Czułam, że najlepsza będzie pani Jones. — Marjorie pociągnęła nosem. — Gdyby twój mąż był tutaj i gdyby nie chciał zaraz jechać do... do... do Shrewsbury, mógłby zostać z dziećmi. „Tak, nie ma go tu, ale jestem pewna, że pani Jones nic nie podejrzewa" — powiedziała do siebie Leah.
— Naprawdę, już najwyższa pora, aby dzieci były w łóżkach. Sam ma tylko dziewięć lat i... —Mamo, jestem w pełni świadoma, ile lat ma Sam. Zaraz pójdę i przypomnę mu, co powinien teraz zrobić. Gdzieś z górnego piętra dobiegł do nich głos Sary, zły i narzekający: — Sam, czy mógłbyś się już wykąpać? Chciałabym też wziąć kąpiel i to zaraz po tobie. Nie mam zamiaru czekać na ciebie całą noc! — Sam, pora się wykąpać i iść do łóżka. — Leah była w połowie drogi na piętro, gdy zorientowała się, że dzieje się coś złego. Sam stał na półpiętrze, ubrany tylko w dół swej piżamy. Drzwi od łazienki były otwarte i buchała przez nie para. Leah słyszała, jak z szumem leje się woda. — Sam, co się tu dzieje? Proszę natychmiast do wanny! — Nie! — Na jego twarzy malowało się coś więcej niż tylko dziecięce nieposłuszeństwo. To było coś, co graniczyło z przerażeniem. — Nie, mamo! Ja nie chcę się kąpać! — Musisz, niezależnie od tego, czy to lubisz czy nie. Nie kąpałeś się przecież od czasu... — Nie! Proszę, — Z jego ust wyrwał się prawie krzyk. Odwrócił się i rzucił w kierunku sypialni. Sara stała w otwartych drzwiach swojego pokoju, a jej rysy zapłonęły gniewem. —Sam! — Leah złapała go za ramię, czując teraz, że chłopiec drży. — Sam, co się stało? Chodź tu, możesz mi przecież wszystko opowiedzieć. — Ja... — Wciąż próbował wyrwać się z objęć matki i uciec. Leah trzymała go jednak mocno, choć delikatnie. —
202 Mamo, ja się boję... Ja się boję wody, tak jak tatuś tamtego dnia na basenie! „O Boże! A więc to dlatego John nie chciał wtedy bawić się z dziećmi w basenie. Był przestraszony. Teraz wszystko jasne." — W kąpieli nie ma niczego, czego można by się bać, Sam. Choć pójdziemy tam oboje i zobaczymy, co się stało. — Nie!!! — Tym razem był to zdecydowany krzyk. Wrzask, który graniczył z napadem histerii. — Dobrze. W takim razie ja pójdę i zobaczę, czego się tak przestraszyłeś. Gdy Leah wchodziła do wypełnionej kłębami pary łazienki, usłyszała z dołu skrzeczący głos swej matki, która próbowała dowiedzieć się przyczyn całego tego rozgardiaszu. „Na miłość boską! Mamo, tylko tu nie przychodź! — pomyślała Leah. — Mam już dość problemów." W łazience nie było jednak nic, co mogłoby budzić strach. Tego zresztą Leah się spodziewała. Zakręciła krany. Stała w wirujących kłębach pary, czując jak nasiąka nimi jej ubranie. Mogłaby teraz wyobrazić sobie wszelkie niesamowite i tajemnicze kształty, jakie tylko chciała. — Tutaj nic nie ma. — Gdy wychodziła z łazienki na piętro, Sam był już w swojej sypialni, założywszy na siebie górę od swej piżamy, jakby zabezpieczając się w ten sposób przed czekającą go ewentualnie kąpielą. — Jeśli jesteś zbyt zmęczony, aby się kąpać, pójdziesz prosto do łóżka. Masz zasnąć w ciągu pięciu minut. Słyszałeś? — Tak, mamo. — Z prawdziwą ulgą podbiegł do łóżka i zaczął wyciągać pościel. — Mamo?
— Słucham — rzekła, myśląc jednocześnie: „O co znowu chodzi?" — Czy mogę spać przy zapalonym świetle? — Nie widzę potrzeby — odparła. — A Sara może. Śpi tak od miesięcy. — Sam... — Leah zauważyła, jak blady był jej syn i w jaki sposób toczył po pokoju wystraszonymi oczami, zupełnie 203 jakby przypuszczał, że ktoś mógł się tam kryć. — Czy... przestraszyłeś się czegoś? Wiesz, że nie jesteśmy już w domu. Tutaj nie ma się czego bać. — Wiem. — Podniósł głowę. Jego dolna warga drżała. — Ale... Jest tak, jakbyśmy trochę... jakbyśmy wszystko to zabrali ze sobą. Wiesz, co mam na myśli. Oto słowa dziecka! Wiedziała, co Sam ma na myśli, czuła to na sobie. Tak zaczynało się szaleństwo i Leah nie zamierzała temu w niczym pomagać. — Kładź się spać. Jeśli chcesz, możesz zostawić światło zapalone. — Co się stało? — Marjorie stała na dole schodów. — Nic, mamo. Zupełnie nic. Dziecięca paplanina. — rzekła, dodając w duchu: „Której nie byłabyś w stanie zrozumieć" — Myślę, że dzisiaj wszyscy powinniśmy pójść wcześniej spać. Była już jedenasta, gdy Leah, cicho stąpając, weszła do sypialni. Stanęła zdumiona, kiedy oślepiło ją światło. Jeszcze bardziej zaskoczyła ją obecność w jej łóżku Sary. — Czy mogę z tobą spać, mamo? — spytała nerwowo dziewczynka. W jej głosie była gorąca prośba. —Myślę, że tak—odpowiedziała szeptem Leah, żeby nie dosłyszała jej z dołu
Marjorie.—A teraz powiedz mi, co cię trapi? — Z tobą szybciej zasnę, mamo. Leah nie miała zamiaru dłużej wypytywać swej córki, wiedząc, że odpowiedź będzie podobna do tego, co powiedział jej Sam. Opuszczenie domu przy Schooner Street 13 nie rozwiązało ich problemów, bo wyglądało na to, że swoje fobie zabrali ze sobą, nie rozstając się z nimi ani na chwilę. „O Jezu! Jak się od tego uwolnić?" — myślała. — Dlaczego dziadziuś nie może być pochowany jak dziadek Strike? — Ponieważ sam zażyczył sobie, aby po śmierci go poddano kremacji. 204 — Ja nie chcę, żeby ze mną to zrobiono, wiesz, mamo? Nie mogłabym znieść, gdyby mnie palono. Nawet gdybym była już martwa. Leah poczuła, że jest spięta. Mięśnie brzucha ścisnęły się odruchowo, gdy przypomniała sobie mysz gryzącą na strychu domu w Londynie kable elektryczne, co mogło w każdej chwili stać się przyczyną pożaru. Mogło spalić ich żywcem! — Nie będziesz skremowana, kochanie. Ani ja. A teraz obie powinnyśmy pójść spać, nie sądzisz? Leah nie uczyniła najmniejszego ruchu, aby wyłączyć światło. Wiedziała też, że nie zrobi tego jej córka. Nawet tu, trzysta mil od Londynu, ciemność była wciąż przerażającą otchłanią. Leah obudziła się przed szóstą. Zeszła na dół, aby zrobić sobie filiżankę herbaty. Włączyła elektryczny czajnik i pod wpływem wewnętrznego impulsu weszła do przedpokoju i podniosła słuchawkę. Nie oczekiwała wcale, że zastanie w domu
Johna. Musiała jednak spróbować ze względu na to, co powiedziała jej ostatniej nocy matka. Po drugiej stronie dzwonił telefon, lecz nikt, oczywiście, nie podnosił słuchawki. Leah liczyła sygnały: 11... 12... Opanowało ją dziwne uczucie: chciała odłożyć słuchawkę na widełki, lecz nie miała siły, aby to zrobić. Zupełnie tak jak Jego dnia, gdy stwierdziła, że z jakichś niewytłumaczalnych przyczyn jest uwięziona w swym własnym domu. Wydawało się, że kabel telefoniczny połączył ją ze złośliwą istotą, zamieszkującą stary dom, która teraz siłą przytrzymywała Leah przy telefonie. Uwięziona przy telefonie, niezdolna do wyrwania się z tej niesamowitej i tajemniczej pułapki, zmuszała się do słuchania brzmiącego teraz złowieszczo sygnału. Demoniczna istota znów z niej zadrwiła. Leah wiedziała, że po drugiej stronie nikt nie podniesie słuchawki i nie będzie z nią rozmawiał. 205 Nie potrzebował tego. „Nie uciekniesz, gdziekolwiek się udasz!" — Leah, do kogo dzwonisz? — Narzekający i strofujący głos matki podziałał jak sprytna sztuczka. Coś jakby przeskoczyło we wnętrzu Leah (jakby zerwała się stara, wytarta lina) i rzuciło ją do przodu. Słuchawka wyśliznęła się jej z palców i uderzyła o ścianę, zawisając na napiętym sznurze telefonicznym, huśtając się tam i z powrotem. Przez chwilę jej umysł był zupełnie pusty. Matka mówiła coś, lecz Leah nie rozumiała jej słów. —Martwisz się o niego, prawda?—zapytała kpiąco Mar-jorie Bourne. Leah obróciła się powoli i ujrzała wynędzniałą i strapioną twarz swojej matki, z podkrążonymi ciemno oczami i cienkimi ustami, które ułożyły się w wyraz wyrzutu
i udręki. Ubrana była na czarno, w pogrzebowe ubranie. Nawet jej siwe włosy przykrywał czarny żałobny kapelusz. — Teraz nie chcę cię przekonywać, mamo. — Nie ma go w domu. A nie mówiłam?! W takim razie odłóż już tę słuchawkę. „Nie, nie chcę nawet tego dotykać. Znów może mnie uwięzić. Znów ta bezradność." Starsza kobieta podeszła do Leah od tyłu, złapała huśtającą się słuchawkę i odłożyła ją na widełki, przerywając ten okropny monotonny dźwięk. — Zostawiłam w kuchni czajnik z wrzącą wodą, mamo. Kuchnia pełna była pary, jak gdyby woda gotowała się od kilku minut. Nie mogło to jednak trwać dłużej niż dwadzieścia sekund. „Mamy jeszcze mnóstwo czasu — próbowała się przekonać Leah. — Taksówki nie będzie tu przed dziewiątą." Było dwadzieścia po dziewiątej, gdy przed dom zajechała taksówka, stara londyńska taryfa, rejestrowana bardzo dawno. Młody kierowca ubrany był w krótką sportową kurtkę z kapturem i w dżinsy. Morska mgła zmniejszała widoczność 206 do mniej niż do stu metrów. Było mokro i wilgotno. Jesienny, depresyjny dzień. Gdy jechali przez Dolgelau, ruch był niewielki. Mgła rzedła, to znów zaczynała gęstnieć, gdy zaczynali pokonywać stromy podjazd Dinas-Mawddwy. Kierowca zredukował bieg z trójki na dwójkę. Silnik zająknął się, ale po chwili wszedł w obroty i zaczął pracować normalnie. Leah ogarnęło nagłe przerażenie na myśl o tym, że mogliby spaść. Sprawiło, że zaczęła się nerwowo rozglądać i patrzeć za okno w nieprzeniknioną biel mgły. Przypominało jej to parę w łazience. Mogła sobie teraz wyobrazić wszelkie możliwe rodzaje kształtów i postaci, które unosiły się w powietrzu i przesuwały
płynnymi ruchami, łącząc się w formy, to znów rozpadając, aby na ich miejsce weszły inne, jeszcze bardziej przerażające okropieństwa. Zerknęła na swoją matkę. Marjorie Bourne siedziała z pochyloną głową i zamkniętymi oczami. Mogła spać albo smucić się w ciszy. Nie było potrzeby jej przeszkadzać. „Ładnie jechał ten kierowca" — pomyślała Leah, gdy o godzinie dziesiątej czterdzieści dotarli do Welshpool. Obsługa krematorium zamówiona była na godzinę jedenastą i pracownicy nie mogli czekać, ponieważ tego dnia terminarz następujących kolejno po sobie pogrzebów był bardzo napięty. Śmierć była chłodnym, przeliczalnym interesem. Kaplica miała charakter publicznej poczekalni. Była pusta. Znalazły się tam tylko Marjorie, Leah i trzech grabarzy. Ksiądz w pośpiechu wymawiał słowa modlitwy, gdyż on także był tego dnia bardzo obciążony. Trumna była przerażająca w swojej prostocie. Po prostu pudełko ze złożonym w nim ciałem. Mąż Marjorie, ojciec Leah. Przyglądała się uważnie swojej matce. Trzymała się dobrze i nie załamywała. Na razie. „Popiół z popiołem, ziemia z ziemią" Znów rozległy się pośpiesznie wypowiadane słowa, które jednak uderzyły Leah z siłą ciosu zadanego pięścią. Usłyszała nagle ostry, chrapliwy odgłos. Nie miała pojęcia, skąd mógł dochodzić. Czyżby to jej ojciec nie umarł i próbował teraz zwrócić uwagę obecnych na swoją trumnę? 207 „Wypuśćcie mnie...** Leah poczuła lekki zawrót głowy.
A może to mysz podgryzająca elektryczne przewody, aby zaprószyć ogień. Aby spalić ciało... Poczuła teraz ogarniającą ją falę paniki. Musiała uchwycić się mocno ławki stojącej z przodu i usiąść na niej. Nie po to, aby uchronić się przed upadkiem, ale by powstrzymać się przed ucieczką, aby krzycząc nie wybiec z żałobnej kaplicy prosto we mgłę spowijającą wszystko białym całunem. Czuła w nozdrzach słaby zapach spalenizny. Marjorie stała z pochyloną głową. Zasłony zaczęły się powoli zasuwać wokół trumny, a Leah wciąż musiała walczyć z nieodpartą chęcią rzucenia się do wyjścia. Wydostający się zapach był coraz silniejszy — zjełczały smród, zapach palącego się ludzkiego ciała. „Nie, to tylko wytwór mojego umysłu — wmawiała sobie Leah — tak jak wszystko przedtem." Kiedy jednak przecięła sobie nadgarstek, krew była prawdziwa. Tak samo krew Bena — szkarłatna gęsta masa na asfalcie. Dym zaczynał ją dławić. Walczyła o każdy oddech. Rozejrzała się, szukając wzrokiem grabarzy. Szli o własnych siłach w kierunku drzwi. „Idź za nimi" — pomyślała. Marjorie jednak osunęła się na kolana, schowała twarz w dłoniach i zaczęła łkać. „Mamo, musimy stąd wyjść, nim nie będzie za późno" — chciała powiedzieć Leah. Szare kłęby, które mogły być zarówno mgłą, jak i dymem, zaczynały dostawać się przez otwarte drzwi kaplicy do jej wnętrza i wypełniać całe pomieszczenie. „Spalą ciało teraz, czy później?" — zastanawiała się Leah. — MamO! — Jej głos wydostał się z ust jak zachrypnięty szept, zduszony płacz
przerażenia. Marjorie podniosła głowę. Jej twarz była czerwona, zmoczona łzami. Wytrzeszczała podkrążone od zmęczenia oczy, aby uchwycić ostrość przesuwających się przed nią obrazów. — Spalą mojego George'a... — powiedziała. 208 „O Boże! Tam pali się przecież teraz ciała! Nie mogłaś wyczuć zapachu?" — pomniała. Jej ręka puściła ławkę, odnalazła dłoń matki i ścisnęła ja mocno. Podnosząc z trudem osłabioną i zszokowaną kobietę z klęczek, Leah zaczęła ciągnąć ją w kierunku drzwi wyjściowych. I wtedy szarość wypełniająca kaplicę przeszła w zupełną ciemność, a dym zgęstniał tak, że Leah nie mogła już oddychać. Nagle nogi odmówiły jej posłuszeństwa. Nie była już w stanie ani biec, ani bronić się przed upadkiem. Ciągnąc za sobą matkęrrunęła w czarną, rozwartą przed nią otchłań. 20 John Strike siedział na przypalonej nieco kanapie, wpatrując się w stertę zwęglonych papierów, zalegających w kominku. Nie wierzył w to, co się stało. W końcu jednak musiał pogodzić się z rzeczywistością. Powinien już dawno zorientować się, że nie istnieje żaden sposób na spalenie tego domu. Mógłby jeszcze oblać go benzyną i wtedy podpalić, ale z pewnością ten przeklęty dom w jakiś niewytłumaczalny sposób przetrwałby i tak. Jego niewidzialny i demoniczny lokator ochraniał swą siedzibę przed każdą próbą unicestwienia, jakiej podejmował się John. Była to jakby niezwyciężona twierdza, w której schroniło się zło, niezniszczalny bastion sił ciemności.
Było popołudnie i Johnowi wydawało się, że minęły lata od czasu, gdy wrócił spod domu Riith Ford, gdzie oczekiwał jej nadejścia. Nie wróciła. Jednak na krótko przed świtem nadjechała policja. Boże! Ta złośliwa i pałająca nienawiścią siła ukarała go za próbę zniszczenia. Zgwałcona i uduszona Ruth została znaleziona kilkaset metrów od Schooner Street. „Pewien mężczyzna pomagał policji w poszukiwaniach" — podawał w porannym wydaniu Standard. To zabójstwo miało związek z dziewczyną znalezioną na jego własnym ganku. Ale to nie zaoszczędziło Johnowi długiego przesłuchania. „Jak długo znał pan panią Ford, panie Strike? Co was łączyło? Dlaczego pani Ford była w pańskim domu?" „Ponieważ rżnąłem ją od tygodni, a ona nie mogła sobie odmówić, aby mnie nie zadręczać nawet w moim własnym domu — pomyślał John. — Nie prosiłem jej, aby tam przychodziła. Do tego kazałem się jej zabierać stamtąd. Kazałem jej iść prosto na śmierć." Zorientował się, że teraz wszystko wyjdzie na jaw. Leah dowie się tego, czego bez wątpienia już się domyślała. Ken-ton odmówi mu powrotu do pracy w banku, przeniesie go i zdegraduje, aby uniknąć złej opinii. Umieści winowajcę w 210 tłumie jednakowych, szarych urzędników zajmujących drugoplanowe stanowiska. Można było utrzymywać damską obsługę kas, która nie była wcale koniecznością, ale nie można było pozwolić na kalanie dobrego imienia bankierskiego zawodu. Policja pozwoliła Johnowi wyjść w porze lunchu. Wrócił do domu, pod numer trzynasty. Usiadł w pokoju, oglądając jak w transie swe zakończone niepomyślnie przygotowania. Gazety spaliły się — wszystko w porządku — zwęgliły się i
rozpadły na drobne, leciutkie płatki. Sofa jednak się nie zajęła, jak to rzekomo miało się stać zgodnie z podawanymi do publicznej wiadomości ostrzeżeniami. Przypaliła się tylko nieco, to wszystko. Parkiet trochę poczerniał w miejscach, gdzie dotknęły go płomienie. Płyn do mycia podłóg mógłby przywrócić go do poprzedniego stanu. Wystarczyłoby jednak odpowiednie przestawienie mebli, tak aby ukryć przypalone miejsca. Sufit został tylko lekko okopcony dymem ze spalających się papierów. Ruth nie żyła. Teraz Leah nie wróci do niego, a wizja otrzymania pracy była fikcją. Pomyślał, aby jeszcze raz podłożyć ogień i czekać, aż płomienie zajmą dom. Ale to i tak by się nie udało. Jakieś dziwne zjawiska wciąż stawały mu na przeszkodzie. Zorientował się, że już nie męczy go strach, bo jakoś zobojętniał na wszystko. Zaczął rozważać teoretycznie możliwość samobójstwa. W łazience na piętrze były tabletki para-cetamolu; osiem wystarczało, aby pozbawić się życia. Nie obawiał się śmierci. Samobójstwo było jednak zbyt kłopotliwe. Zdecydował jednak, że jeśli będzie musiało się to stać, nie będzie się uchylał. Wizje wypadków samochodowych czy lęku przed wodą przestały go już przerażać. Zemsta była jedynym silnym pragnieniem, które żyło w jego udręczonym umyśle. — Ty draniu! — mówił głośno, nasłuchując odpowiedzi. Nic jednak się nie działo. Nie słyszał ciężkiego, mozolnego oddechu, dobiegającego zwykle z kuchni czy z korytarza. Prawdopodobnie bezlitosna istota była teraz usatysfakcjonowana. Zabiła przecież jego syna, kochankę i teścia. John wiedział jednak, że upiór wciąż tu przebywa, nawet wtedy, gdy nie może go usłyszeć. Było zbyt wiele powodów do przypuszczeń, że wciąż tu jest.
Musiała istnieć jakaś przyczyna, która spowodowała to wszystko, co wydarzyło się do tej pory. John zastanawiał się, dlaczego nie pomyślał o tym wcześniej. Usiadł. Zabójstwa, strach, lęki, które zmusiły Strike'ów do wyniesienia się z domu, musiały mieć jakieś źródło. Ale dlaczego właśnie tak potoczyły się ich losy? Jeśli powodem był duch, to czyj? John traktował go jako uosobienie zła. Jak daleko wstecz sięgał jego wpływ? Z pewnością musiał zamieszkać tu jeszcze przed Grafionami, gdyż ci wyprowadzili się w z tego domu niedługo po wprowadzeniu się. John musiał się tego dowiedzieć. Oczywiście, że wszystkie problemy zaczęły się, odkąd kupili ten upiorny dom, który bank wziął jako asekurację jego kredytu. — Wrócę tu! — krzyknął ku górze, w kierunku schodów, idąc do drzwi wejściowych. — A kiedy wrócę, będę już wiedział, kim jesteś! Znalazł się na ulicy przepełnionej szarością jesiennego popołudnia. Śpieszył się, zdążając do stacji metra, ponieważ bank zamykano o piętnastej trzydzieści. Bank zatłoczony był przez interesantów śpieszących na ostatnią minutę. Przy drzwiach stał umundurowany portier, który miał zamknąć drzwi dokładnie o piętnastej trzydzieści. John podszedł do bocznego kontuaru i zadzwonił dzwonkiem. Z pewną ulgą dostrzegł, że w pokoju Kentona nie pali się światło. Szef prawdopodobnie był na jakimś spóźnionym, połączonym z lunchem, spotkaniu z klientem. John mógł jednak natknąć się na swojego przełożonego później. Teraz jednak czekały go o wiele ważniejsze rzeczy, którym musiał poświęcić nieco uwagi. —Witam, panie Strike! — To Jack Armstrong, szef działu papierów wartościowych, który za rok miał przejść na emeryturę. Sumienny i drobiazgowy, nigdy nie
wywyższał się nad pozostałymi pracownikami z racji swego wysokiego stanowiska. Zajmował się swoją pracą od blisko dwudziestu lat 212 Był formalistą, ale mimo to nie okazał zdziwienia, widząc nie ogolonego, ubranego w przypadkowe i pogniecione ubranie księgowego. „Z całą pewnością — pomyślał John — ten facet, tak czy inaczej, nie powstrzyma się później od komentarzy." — Czym mogę panu służyć? — Chciałbym obejrzeć swoje akta. Przepraszam, że przychodzę na ostatnią chwilę. Obawiam się też, że nie będę mógł panu zostawić za nie pokwitowania, ale nie chcę ich stąd zabierać. — Chwileczkę. — Armstrong odwrócił się i odszedł. Pięć minut później wrócił z grubą postrzępioną kopertą. — Proszę zadzwonić, gdy pan skończy. John usiadł za blatem przeznaczonym dla interesantów i zaczął fachowym okiem przerzucać dokumenty. Przerzucił fragmenty uwag napisanych prawniczym żargonem, potem zaczął analizować pozycje od jego nazwiska wstecz. Grafto-nowie. Smithowie. Rok 1952 — Jorgensenowie mieszkali niespełna rok. Potem wiele nazwisk. Nikt nie zatrzymał się tam na dłużej. Wilkinsonowie 1948-49. Joseph Nason 1928-47. To musiało być to , czego szukał. John wepchnął dokumenty z powrotem do koperty i znów zadzwonił. — Skończone, panie Strike? — Armstrong był uczynny. Całkowicie obojętny i nieporuszony na tle swego zespołu, który pracował gorączkowo, aby jak najszybciej skończyć pracę, nie wykazywał najmniejszego pośpiechu. — Jack — John zawsze mówił do niego, używając jego pierwszego imienia, choć nie
spotykało się to z wzajemnością — nie wiesz przypadkiem czegoś na temat Josepha Na-sona, który mieszkał w moim domu do 1947 roku? A może ktoś wie jeszcze o jakiejś innej osobie z tego domu? Musi być jakiś punkt wyjścia. — Obawiam się, że nie pomogę panu, panie Strike. — Armstrong wydawał się szczerze zasmucony tym, że nie może pomóc. — Ale niech pan pozwoli mi się przez chwilę zastanowić. Schooner Street... Zaraz, pan Denby mieszkał przy Schooner Street. Chyba pod numerem piętnastym, o ile 213 pamięć mnie nie myli. Mieszkał tam od czasu wojny aż gdzieś do 1968 roku, kiedy przeszedł na emeryturę. John poczuł, jak puls zaczyna mu bić coraz szybciej. — A kim był pan Denby, Jack? — George Denby był szefem tego działu. Odszedł na emeryturę właśnie wtedy, gdy ja zaczynałem tu pracę. — Ale teraz nie mieszka już na Schooner Street? — Od czasu, gdy Denby przeszedł na emeryturę, minęło dwadzieścia lat i oznaczało to, że gość musiał mieć teraz około osiemdziesiątki. O ile jeszcze żył. John poczuł, że pierwsza fala jego euforii zaczyna opadać. — Och, nie. Denby opuścił Londyn wkrótce po przejściu na emeryturę i wyjechał, aby zamieszkać w Hastings. A dlaczego pytasz? — On mógłby mi pomóc. Jeśli jeszcze żyje. — Oczywiście, że żyje. Wszystko w porządku. — Arm-strong uśmiechnął się lekko. — W każdym razie żył jeszcze w ostatnie święta Bożego Narodzenia. Każdego roku przysyła tu do biura na gwiazdkę kartkę świąteczną, mimo że nikt oprócz mnie nie wie, kim on jest. Jeśli chwilę poczekasz, znajdę dla ciebie jego adres.
John wrócił do domu z adresem George'a Denby'ego. Próbował odszukać numer jego telefonu w książce telefonicznej. Na obszarze Hastings nie było jednak numeru Denby-'ego. Nie był ujęty w spisie telefonów. —Wiem, kim jesteś, Josephie Nasonie. —John przestraszył się własnego głosu. To stwierdzenie, które zabrzmiało jak okrzyk tryumfu bliski manii, odbiło się echem w pustyni domu i powróciło do Johna. — Do tego zamierzam jeszcze odkryć, dlaczego dręczyłeś wszystkich, którzy tu mieszkali. Oznaczało to, że John będzie musiał pojechać do Hastings. Najlepiej jutro. Teraz nie dbał już wcale o to, że zostanie w tym domu na noc. Telefon zadzwonił dosłownie kilka sekund po tym, jak John odszedł od niego. —Pan Strike? Tu Lester & Co. — Z pewnością nie był to Don Lester, który miał szansę resztę życia spędzić w szpitalu 214 dla psychicznie chorych. Młody urzędnik wykonywał tylko rutynowe czynności i wydawało się, że się śpieszy. — Mamy dla pana ewentualnego kupca. Pan Matheson. Czy będzie mógł zadzwonić jutro i przyjść obejrzeć dom? „O Chryste! Nason znów pcha mi kij w szprychy. To jest sztuczka, która ma zatrzymać mnie w Londynie i uniemożliwić wyjazd do Hastings!" — uświadomił sobie od razu John. Poczuł, jak na szyi występuje mu gęsia skóra. Rozejrzał się wokół, wiedząc jednak, że nie zobaczy nikogo. Czuł tylko tę tajemniczą i przerażającą obecność jakiejś niewidzialnej istoty. Nason wrócił. O ile w ogóle kiedykolwiek opuszczał swą siedzibę. — Jutro będę musiał wyjechać, ale jeśli pan Matheson będzie miał czas później, po południu, z pewnością zdążę wrócić. Albo po prostu przyślijcie kogoś, kto go
oprowadzi — odparł John i dodał w myśli: „Żebyś mógł zarobić swoją parszywą dolę." —Niestety, nie mamy nikogo, kto mógłby się tym zająć, ale poproszę pana Mathesona, aby mimo wszystko zadzwoni Pięć minut później telefon zadzwonił powtórnie. Tym razem była to Leah. — Przyjeżdżamy jutro do domu, John. — Poznał po głosie, że jest zmęczona i wyczerpana. Matka prawdopodobnie działała jej na nerwy, zrzędząc i narzekając na przebywające w jej domu dzieci. — O... to dobrze... — Wcale nie było to dobre, ale Leah przyjeżdżała i nie było na to rady. — Wracamy pociągiem. Powinniśmy być w domu około drugiej. — Nie powinienem być dużo później od was. Mniej więcej o tej porze ma przyjść jakiś facet, żeby obejrzeć dom. Pozwól mu wejść do środka. — W porządku.—John usłyszał w głosie swej żony nagłą ulgę.—Ale niezależnie od tego, czy kupi on dom czy też nie, dzieci i ja zamierzamy znaleźć jakieś inne mieszkanie. Rozumiesz? Naprawdę nie mogę dłużej nie posyłać ich do szkoły. Sara ma w przyszłym roku próbne egzaminy. 215 A więc Leah i dzieci jechały już do domu. Gdyby nie tragiczna śmierć Bena, można by było powiedzieć, że życie znów wracało do nudnej i monotonnej rutyny. Ruth nie będzie już jego rozrywką. Gdyby nie paląca go żądza zemsty na tym tajemniczym Josephie Nasonie, John nie trudziłby się podróżą do Hastings. Wszystko jednak wskazywało na to, że, tak czy inaczej, traci on czas. 21
George Denby miał osiemdziesiąt trzy lata. Oznajmiał to Johnowi trzy razy w ciągu dziesięciu minut. Do tego małego domku nad brzegiem morza przenieśli się wraz z żoną w 1969 roku. W1970 jego najdroższa Elizabeth zmarła. Przyczyną jej zgonu nie była przeprowadzka. Już trzy lata wcześniej cierpiała na raka. Dzisiaj, przy pomocy środków, jakimi dysponuje nowoczesna medycyna, lekarze mogliby powstrzymywać rozwój choroby na kilka lat. John przybył do Hastings tuż po południu i znalazł dom George'a Denby'ego w niespełna dwadzieścia minut. Była to typowa posesja emeryta — rodzaj miejsca, w którym można było umrzeć z nudów, jeśli nie miało się hobby. John był pewien, że emerytowany bankier niedługo wyłoży mu w detalach wszystkie swoje prywatne sprawy. Denby był niski i krępy. Jego głowę pokrywały cienkie, siwe, oklapnięte włosy. Lekarze radzili mu—jak wynikało z jego opowiadania — aby poddał się operacji wszczepienia sztucznego stawu biodrowego. — Ale jakie ma to, proszę pana, znaczenie, gdy już trzynaście lat temu przekroczyło się naznaczony człowiekowi wiek? — rzekł staruszek. — Może gdyby żyła jeszcze Elizabeth, sprawiłoby to jakąś różnicę.—Uśmiechnął się. Odnajdywał sens w życiu z dnia na dzień. W jakiś sposób sztuczna szczęka starego mężczyzny była w stanie przytrzymać ogromną fajkę wykonaną z poczerniałego wrzosowego drzewa. Denby palił ją bez przerwy, przez cały dzień. Charakterystyczny zapach aromatycznego słodkiego tytoniu przepełniał cały dom. — Napije się pan sherry? — Denby otworzył barek w rogu pokoju i wyciągnął z niego butelkę bristol cream i dwa kieliszki. — Koledzy z pracy podarowali mi ten
barek jako prezent z okazji przejścia na emeryturę. Dali mi jeszcze to. —Denby wskazał na chińskiego leoparda, który przysiadł na szczycie mebla.—To były dobre czasy. Ach, gdyby można je 217 było wrócić. Znów miałbym moją Elizabeth, nieprawdaż? Ale, byłbym zapomniał, mówił pan, że także pracuje w banku? — Staruszek nagle zapałał entuzjazmem. Bezgranicznie związany ze swoim zawodem, odnalazł właśnie kogoś, z kim można było podzielić się swymi wspomnieniami. Sącząc swą sherry, rozlał jej trochę, ale wydawało się, że tego nie zauważył. — Sądzę, że w dzisiejszych czasach nie podobałoby mi się w banku. Wszystko skomputeryzowane, zbyt bezosobowe. Klient to tylko nazwisko, albo raczej — zaśmiał się, jednocześnie krztusząc napojem i kaszląc — to tylko numer. Nie myślę jednak o powrocie do przeszłości. Ale... Pan mówił, że pracuje w banku, nieprawdaż, panie... — Strike. John Strike. Tak. Jestem pracownikiem banku, księgowym w dziale, w którym kiedyś pan pracował. — Tak? Wielkie nieba! Ależ to zabawne! — Denby wyjął z ust fajkę, aby wziąć łyk sherry. — Teraz jest to prawdziwy zbieg okoliczności, nieprawdaż? Rzeczywiście, będziemy sobie mieli wiele do powiedzenia. — Muszę jeszcze dodać, że podobnie jak pan niegdyś, mieszkam na Schooner Street. — John postanowił podjąć ten wątek, nim Denby znów zacznie roztrząsać zalety pracy w banku. Teraz chodziło wyłącznie o numer trzynasty. —Coś takiego! No, nie!—Fajka wypadła z ust staruszka, skwiercząc złowieszczo, gdy próbował ja ponownie zapalić. — To naprawdę nie do wiary. Mieszkałem pod numerem piętnastym, wie pan? Ten z drzewem przy furtce. Teraz pewnie bardzo
urosło? Albo ktoś je ściął. Mieszka tam ponoć mnóstwo nobów, jak wynika z tego, co czytałem w gazetach. — Snobów—poprawił go John. — Ale pana drzewo dalej rośnie w tym samym miejscu. Miałem nawet z tym trochę kłopotu, ponieważ strączki spadały na naszą stronę, a dzieci mogłyby się nimi otruć. Proszę mi jednak powiedzieć, czy znał pan człowieka o nazwisku Nason, który musiał być wówczas pana sąsiadem? — Joseph Nason? — Denby wyjął z ust fajkę i skinął głową. — Ach, tak, pamiętam Josepha. Był klientem naszego banku jeszcze na długo przed wojną. To był zamożny czło218 wiek. Jego majątek wart był fortunę. Nason był jednak zbyt skąpy, aby go wykorzystać. Przeznaczył w końcu to wszystko na cele charytatywne, nie pamiętam już, kiedy to było. Pan nie mógł go znać, ponieważ zmarł jeszcze przed pana narodzinami. — Niech mi pan o nim coś opowie. — John pochylił się do przodu z zaciekawieniem. — Dziwny gość. — Denby wytrząsał ze swej fajki resztki tytoniu, uderzając nią o brzeg popielniczki, aby po chwili zacząć ją powtórnie nabijać. — Stał się z czasem dziwakiem. Myślę, że to na skutek wojny. Naloty, potem bomby latające — wystarczy, aby zwariować, szczególnie jeśli mieszkało się samemu, tak jak Nason. Wiedziałem, że Elizabeth bała się go śmiertelnie. Było to głupie i bezpodstawne, ponieważ nigdy nie widywaliśmy go z dnia na dzień i do tego był on zupełnie nieszkodliwy. Gdy wojna chyliła się ku końcowi, zaczął żyć jak pustelnik, w zupełnym odosobnieniu. Nie zauważaliśmy tego przez jakiś czas. Jednak pewnego dnia, tuż po świętach Bożego Narodzenia, zwróciłem Elizabeth uwagę, że nie
widzieliśmy go od trzech tygodni, a z jego komina też nie wydobywał się przez ten czas najmniejszy dym. Powiedziałem więc, że pójdę tam, pokręcę się i sprawdzę, czy wszystko jest w porządku. John doświadczył w tym momencie wszystkich dobrze sobie znanych rodzajów ciarków w kręgosłupie. — Sporo czasu zajęło mi pukanie, nim wyciągnąłem go z domu. — Bankier w końcu włożył między wargi fajkę i z wyrazem oczekiwania na zbliżającą się przyjemność zaciągnął się i dmuchnął gęstą chmurą słodko pachnącego dymu. — W końcu otworzył drzwi na kilka cali, zerkając ze strachem na zewnątrz. Mogę się panu przyznać, że przeżyłem wtedy największy szok mojego życia. Z trudem rozpoznałem Nasona. Zmizerniał w sposób przerażający. Wyglądał po prostu jak szkielet. Był ubrany w swój płaszcz, a na jego głowie tkwił kapelusz, ponieważ nie palił w piecu. I to nie dlatego, że nie miał opału — dodał Denby—ale dlatego, że był śmiertelnie przerażony tym, że mógłby podpalić dom z powodu zapcha219 nego komina albo rozżarzonego kawałka węgla, który mógłby wypaść z paleniska. Mówię panu, był bliski zamarznięcia, ale mimo to nie ryzykował zapalenia ognia. Głodził się także... ponieważ bał się wyjść z domu i kupić sobie jedzenie. Hipotermia, agorafobia. Ale to był tylko początek. — O mój Boże! — A tak. Byłem tam w środku tylko raz, jakiś tydzień przed znalezieniem Nasona martwego. Do dzisiaj mam w pamięci każdy detal. Nigdy nie opowiedziałem Elizabeth o tym, co tam zobaczyłem. Mogłoby to przestraszyć ją do tego stopnia, że postradałaby zmysły. Poszedłem tam i zaniosłem staremu trochę jedzenia. Nie
zapłacił mi za to nigdy, ale mniejsza o to. Robiąc to, miałem tylko nadzieję, że przedłużę jego nieszczęsny żywot o tydzień albo dwa. Gdy przyszedłem tam zjedzeniem, zaprosił mnie do środka. Potem czasami, gdy dokuczało mi biodro i leżałem, nie mogąc zasnąć, obudziwszy się w środku nocy, wspominałem to popołudnie. Nason bał się dosłownie wszystkiego. W całym domu porozstawiał pułapki na myszy i szczury. Bał się nawet najmniejszych stworzeń, bezbronnych i nieszkodliwych owadów. Śmierdział okropnie, jakby nie brał kąpieli od lat. Bał się wody, uwierzy pan? Bał się, że utonie w kąpieli. Gdy wręczyłem mu bochenek chleba, który przyniosłem, oderwał natychmiast kawał i wypchał nim sobie usta. Zapytałem go, czy nie ma zwykłego noża do chleba. Odpowiedział mi, że nie. Wyrzucił go do kosza na śmieci, a razem z nim wszystkie pozostałe noże kuchenne. I nie tylko noże, ale wszystkie ostre przedmioty, którymi można było się zaciąć. A to dlatego, że bał się widoku krwi i był śmiertelnie przerażony każdym krwawieniem. Wtedy odkryłem też, że Nason nie wchodzi w ogóle na piętro. Nie stawiał swych nóg na stopniach schodów w obawie, że może z nich spaść i skręcić sobie kark. Był przekonany, że nawet wejście na pierwszy stopień przyprawi go o zawrót głowy. Yertigo. Zdaje się, że tak się to nazywa. 220 — A czy dręczył go także lęk przed samochodami? — Głos Johna Strike'a był teraz trzęsącym się szeptem. Musiał się tego dowiedzieć. —Tak, tego też się bał. Przypuszczam, że męczyły go wszystkie odmiany agorafobii. Bał się wyjść na ulicę, bo mógłby go potrącić jakiś samochód. Powiedział mi, że brał kiedyś udział w wypadku samochodowym. Kierowca, z którym
jechał, zginął. Kierowca drugiego samochodu został wypchnięty do przodu, a rozbita szyba przecięła mu gardło. Panie Strike, pan jest biały jak prześcieradło, czy wszystko w porządku? Może zechciałby się pan napić? Może szklaneczkę whisky? — Nie, dziękuję. Nic mi nie jest. — John przemógł się i uśmiechnął głupkowato swymi drżącymi wargami. — Ale niech pan dalej opowiada, panie Denby. — Tak, oczywiście. W końcu Nason zmarł. — Denby ssał swą fajkę. — Długo, długo potem czułem się w jakiś sposób winny. Powinienem był zrobić dla niego coś więcej. Dostarczyć mu jedzenie, przekonać, aby rozpalił ogień i ogrzał swoje mieszkanie. Gdybym zdołał wyciągnąć go z tego domu, zabrałbym go do siebie, nawet takiego brudnego i śmierdzącego. Niestety, nikt nie był w stanie zmusić go do wyjścia za drzwi jego mieszkania. Pewnego dnia nie otworzył mi drzwi. Pokręciłem się w pobliżu, ale nie usłyszałem żadnych oznak jego obecności. Wezwałem więc natychmiast policję. Policjant wybił okno i poprosił mnie, abym wszedł do środka razem z nim. W kuchni na podłodze leżał martwy Joseph Nason. Nie żył od kilku dni. O Boże! To był okropny widok. To naprawdę mną wstrząsnęło. Wszędzie stały łapki na myszy i szczury grasujące na poddaszu. Tak... wyglądało to tak, jakby stworzenia chciały się na nim zemścić. Pełzały po jego martwym ciele, wślizgiwały się w rękawy ubrania i nogawki, plątały się w jego włosach, nadgryzały i jadły jego ciało, wpełza-jąc do ust, drapiąc pazurami po jego na wpół zamkniętych oczach. Był prawie nierozpoznawalny; tak zdążyły zniekształcić jego ciało gryzonie. — Jak wyglądał Nason? — John bał się zapytać, musiał mieć jednak pewność. Wiedział już prawie wszystko.
221 — Był trupio blady, krótko mówiąc. Oczy miał zapadnięte głęboko w oczodołach, ciało chude, wymizerowane. Po prostu szkielet. Nigdy nie rozstawał się ze swym wyświechtanym i zatłuszczonym filcowym kapeluszem i ciemnogranatowym płaszczem. Wcale nie zdejmował tego ubrania. Czy pan na pewno dobrze się czuje, panie Strike? Myślę, że powinien pan naprawdę wypić szklaneczkę whisky. Było już po trzeciej, gdy John opuścił dom pana Denby. Spodziewał się większości tego, co usłyszał, mając jednak nadzieję, że mógł się mylić. Teraz jednak był zaszokowany, ponieważ jego przypuszczenia okazały się nadzwyczaj trafne. Upewnienie się co do źródła swych lęków sprawiło, że stały się one tysiąckroć bardziej dotkliwe, niż przedtem, ponieważ nie było już żadnych wątpliwości co do przerażającej zgodności faktów. Pod numerem trzynastym od lat czaił się Nason — samotnik, ofiara ł więzień własnych lęków i fobii, które przenikały stęchłą atmosferę zamkniętego domu i które narodziły się powtórnie tym silniejsze, że kiedyś już żyły, manifestując swą obecność. Powinny być unieszkodliwione, zanim zaczęli ginąć ludzie. John zastanawiał się nad odprawieniem w tym przeklętym domu egzorcyzmów. Czy będzie to możliwe? Czy odniesie skutek? Czy jest na to czas? A może John powinien po prostu opuścić dom i zostawić problemy komuś innemu? Nie. Miał z Nasonem własne porachunki Wiatr miotał się, szarpiąc Johnem i rzucając go prawie na jezdnię. Mężczyzna z trudem utrzymywał równowagę, obracając twarz w bok, aby wziąć oddech. Słona morska woda, niesiona przez wiatr, szczypała go w twarz. Po drugiej stronie ulicy jakaś kobieta trzymała kurczowo parasol, którego stelaż wiatr wygiął do
góry. Nad jego głową ścigały się chmury, łącząc się w różne formy. Rozpętało się prawdziwe piekło morskiej wichury, napierającej z siłą huraganu. Pociąg do Londynu był opóźniony o pół godziny z powodu poprzewracanych w poprzek linii kolejowej drzew, jak podawało biuro informacji za pośrednictwem megafonów. 222 „I tak nie ma to znaczenia—pomyślał John—o której wrócę do domu. Leah już na pewno tam będzie i, tak czy owak, nie będzie to łatwe spotkanie." John potrzebował teraz czasu, aby w spokoju pomyśleć o Nasonie. Opóźnienie powiększyło się i osiągnęło prawie dwie godziny. Było po ósmej, gdy John wrócił do Londynu. Jego wzrok przykuł plakat informacyjny: UWAGA! ZBLIŻA SIĘ ATAK HURAGANU! John zatrzymał się i kupił ostatnie wydanie popołudniówki, na wpół zawstydzony, że pozwala sobą manipulować ludziom z Fleet Street. Nagłówki były dla gazet najlepszą reklamą: „Zniszczenia powstałe w wyniku październikowego huraganu, który miał miejsce w 1987 roku, nie zostały usunięte w całości do dziś." Prasowi piraci szybko łapali się intratnych zajęć i w każdej chwili mogli pojawić się ich następcy. „Huragan, który tak niedawno siał spustoszenie na wschodnim wybrzeżu Ameryki, powodując straty wartości kilku milionów dolarów, pochłonął dwadzieścia dwie ofiary, skierował się ku Wielkiej Brytanii. Oto dzisiejsze ostrzeżenie meteorologów: Na południowych wybrzeżach Anglii wichura osiągnęła prędkość 75 m/h i w ciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin wrośnie do 100 m/h. Przewiduje się, że centrum huraganu przesunie się nad rejon południowowschodniej Anglii, gdzie mogą nastąpić poważne uszkodzenia wszelkiego typu
konstrukcji. Organizacje motoryzacyjne ostrzegają mieszkańców zagrożonych obszarów i proszą o powstrzymanie się od używania samochodów bez poważnej potrzeby. Most Severn Bridge został już zamknięty dla pojazdów o dużej wysokości." John drgnął, gdy zauważył podtytuł umieszczony na dole pierwszej stronicy: ZABÓJCA SEKSUALNY STANIE PRZED SĄDEM. Mógł to być jeden z tuzina aresztowanych codziennie zboczeńców, ale John wiedział, że tak nie jest. Poczuł w brzuchu nagły nerwowy skurcz i w jednej chwili zapomniał o nadciągającym huraganie. „Człowiek, który został dziś oskarżony o morderstwo Traccy Wilson i Ruth Ford, stanie jutrzejszego ranka przed sądem." 223 „Tylko notatka, nic więcej. Jasne. Dziewanny są gwałcone i mordowane prawie każdego dnia, natomiast huragan jest wciąż sensacją — pomyślał John. — To może cię wzruszyć. Twój płot w ogrodzie mógłby zostać przewrócony podmuchem wichury albo dachówki mogłyby spaść z dachu. Nie dbaj o jakiegoś biednego nędzarza, który śpi półgoły i skulony gdzieś na śmietniku. To nie twój problem, po co się martwić?" Zapalone w oknach upiornego domu światło sprawiało niesamowite wrażenie. Rodzaj zawieszenia broni. Z pewnych powodów John wolał ciemność i miejsca zacienione — wiedział, z czym ma do czynienia. Gdy przechodził przez ulicę, znów poczuł narastający strach, który ponaglał go, by zawrócić i uciec jak najdalej. Nawet teraz, kiedy wciąż miał jeszcze czas. Przeczucie śmierci przyszło do niego wraz z ostrym jesiennym wiatrem, który niósł ze sobą drwiący i upiorny chichot. Teraz był on bardziej wyrazisty niż
kiedykolwiek. Teraz nie były to już lęki, bo John zrozumiał je i wiedział, dlaczego dręczyły go, mógł więc w jakiś sposób sobie z nimi radzić. Były zresztą tylko wymysłem. Jednak to, co działo się z nim teraz, było rzeczywiste i przerażające. Wiedział już bez żadnych wątpliwości, że mężczyzna, który ponad czterdzieści lat temu zmarł w tym domu, jest teraz w jego wnętrzu. I czeka na niego. Na chwiejących się nogach, walcząc z wiatrem i nawet wbrew siłom, które chciały powstrzymać go od wejścia do jego własnego domu, John dotarł wreszcie do ganku. Przykucnął i skulił się w miejscu gdzie została brutalnie zamordowana kilkunastoletnia dziewczyna. Przez chwilę miał wrażenie, że słyszy jej krzyk i płacz, ale to tylko wiatr wył w nagich gałęziach drzew i w wystających częściach budynku. Martwe liście, leżące na stercie, zaszeleściły i niesione podmuchem wiatru zawirowały wokół jego stóp. Usłyszał dochodzące z wnętrza głosy. Byty stłumione, nie-rozpoznawalne. Być może krzyczały, aby go ostrzec, ale jego klucz obracał się już w zamku... 224 22 — Mamo, czy naprawdę musimy jechać do domu? — zapytała Sara. — Tak, obawiam się, że musimy.—Leah starała się uniknąć pytającego spojrzenia córki, aby dziewczynka nie dostrzegła jej własnego niepokoju. — Ale nie chodzi tylko o szkołę, prawda? — Nie, nie tylko. — Leah westchnęła. — Ale to jest tylko jedna z przyczyn. Nie możesz już sobie więcej pozwolić na opuszczanie lekcji, jeśli w przyszłym roku
czekają cię egzaminy. Poza tym obawiam się, że babcia nie chce, abyśmy zostali tu na dłużej. — Było to jednak tylko pół prawdy. Mar-jorie Bourne chciała, aby Leah wysłała dzieci do Londynu, pod opiekę Johna. Pomijając to, że była to zupełnie bezpodstawna prośba, Leah nie chciała, aby jej syn i córka przebywali w domu na Schooner Street bez niej. Leah i jej matka były z tego powodu bliskie kłótni. Starsza kobieta była uparta. Nie chciała dłużej trzymać w swoim w domu dzieci, ponieważ działały jej na nerwy. — Nie lubię już babci — mruknął Sam. — Ciii... Nie wolno ci mówić takich rzeczy. Ona mogłaby to usłyszeć. Było to jednak niemożliwe, ponieważ Marjorie Bourne wciąż spędzała noce na dole, we frontowym pokoju. Śmierć George'a była dla niej prawdziwym wstrząsem i Leah czuła się winna, że właśnie teraz opuszcza matkę. Ale jeśli nie była przygotowana na tolerowanie Sama i Sary, to w takim razie wszyscy pojadą do domu. — Gdy zginął Ben, nie robiła takiego zamieszania — odparł ponuro Sam. — Nie chcę tutaj zostać, ale nie mam też zamiaru wracać do domu. — Nie zostaniemy tam dłużej niż jedną noc. Najwyżej dwie, obiecuję ci — powiedziała z determinacją Leah. — Tylko tyle, ile potrzeba będzie, aby znaleźć jakieś inne mieszkanie. Prawdopodobnie wynajmę coś. — „Jeśli w ogóle 225 coś znajdę" — pomyślała Leah. Z pewnością lepiej już było spać pod mostami, niż w tym przeklętym domu, w którym mieszkała śmierć. Szalejąca w nocy wichura zaczynała się znów nasilać. Potężne fale rozbijały się o falochron, częściowo zalewając Marinę Paradę. Leah słyszała je, gdy obudziła
się tuż po szóstej. Jęknęła. Zabawne, jak pogoda rządzi nastrojami. Jeśli dzień jest słoneczny, możesz stawić czoła wszystkiemu, jeśli jest ciemno, a niebo zasłonięte szarymi chmurami, wpadasz w depresję. Leah usłyszała, że coś podskakuje i ześlizguje się ponad jej głową, gdzieś na dachu, a potem spada na urządzony na tarasie ogródek. Dachówka! A więc to naprawdę był sztorm! Pociąg jechał zgodnie z rozkładem — byli w Shrewsbury o jedenastej i wszystko wskazywało na to, że o jedenastej czterdzieści pociąg przybędzie do Euston. Ostatni etap. W Londynie będą około drugiej. Leah przypomniała sobie wzmiankę swego męża o potencjalnym kupcu, mającym rzekomo przyjść obejrzeć ich dom. Pomyślała, że to musiał być jakiś żart, bo przecież ten gość nie mógł się niczym różnić od pozostałych kupców. Kimkolwiek on był, mógł najwyżej rozejrzeć się i szybko uciec jak przestraszony królik albo w ogóle się nie pojawić. Leah była nastawiona do tej sprawy obojętnie. Jeśli kupiec przyjdzie, oprowadzi go po domu. Niezależnie jednak od tego, czy kupi posesję czy nie, Leah nie kiwnie już w tej sprawie palcem, ponieważ nie zostanie tam ani chwili dłużej. Nawet gdyby tylko miała poczekać na inspekcję i notariusza w celu ustalenia szczegółów transakcji. Zanim dokona się sprzedaży, mogą upłynąć miesiące. Niezależnie od wyprowadzki chciała znaleźć inne mieszkanie. Jedna noc mogła być wystarczająco uciążliwa. Dla bezpieczeństwa będą musieli spać w jednym pokoju, albo raczej spędzić noc razem, ponieważ nikt pewnie nie będzie mógł zasnąć w tym domu. Złapała się na tym, że obwinia własną matkę, prawie jej nienawidząc. Gdyby nie Marjorie Bourne, nie byłaby skazana na zabieranie dzieci z powrotem do tego okropnego do-
226 mu. Jej matka była rozgoryczona; obwiniała Leah za to, że zaszła w ciążę jeszcze przed ślubem. W ten sposób karała swą córkę. Leah wyczuwała niechęć swojej matki skierowaną ku Sarze, której matka przedtem nie ujawniała. Sara była dla niej najlepszym dowodem i efektem miłości uprawianej przed małżeństwem. Leah stwierdziła, że jej matka nie przeżyje długo swego męża i ze zdziwieniem zauważyła, że ta myśl nie sprawia jej przykrości. Plakaty ostrzegały przed atakiem huraganu. Wiatr dmuchał już gwałtownymi podmuchami wzdłuż ulicy. Kawałki tektury, zużyte worki, które nie zostały zebrane i wyrzucone, oraz wszystkie możliwe rodzaje śmieci zalegały wielkimi stertami w miejscach, gdzie nie mogły ich dosięgnąć podmuchy wichury. Przestało padać. Wysuszony piasek i kurz, unoszony wiatrem, kłuły Leah w oczy. Pół godziny później Leah i jej dzieci wysiedli z pociągu na dworcu Balham i walcząc z wichurą, zaczęli iść do domu. Na jezdni leżał rozbity i zgnieciony metalowy komin. Popękane dachówki można było znaleźć wszędzie. Meteorolodzy ostrzegali jednak, że właściwe uderzenie huraganu nie dotarło jeszcze do Anglii. — Co tu się, u diabła, działo? — Leah wpatrywała się ze zdumieniem w przypalony parkiet, okopcony sufit i pełne zwęglonych papierów palenisko, które zastali po wejściu do domu. — Sądzę, że tatuś chciał rozpalić ogień — odparła Sara. — Cholerny głupiec! Mógł puścić z dymem cały dom! Teraz będzie musiał zapłacić za nowy parkiet. Nie dbam już o to, czy zrobi to czy nie. Pojutrze już nas tu nie będzie. Wszyscy podskoczyli, gdy u drzwi wejściowych rozległ się dzwonek.
—To ten człowiek, który chciał przyjść i rozejrzeć się. — Leah spojrzała na powstałe w wyniku ognia zniszczenia i zrobiła kwaśną minę. Nie było czasu, aby uprzątnąć cały ten bałagan. — Dobrze. Myślę, że najlepiej będzie, jeśli wpuszczę go do środka. 227 Pan Matheson zrobił na Leah wrażenie zmęczonego urzędnika — bez wątpienia stary kawaler, chodzący własnymi drogami i niechętny wszelkim zmianom. Był nie najgorzej ubrany, lecz jego ciemny płaszcz wyglądał na wysłużony, a połysk jego butów nie zdołał ukryć cienkiej starej skóry. Miał siwe włosy i ostre rysy twarzy. Każdy uśmiech okupiony był wysiłkiem. Był chory i powolny. Nie nadawał się do towarzystwa. Jego oczy rzucały niecierpliwe spojrzenia, rejestrując każdy detal. Pocierający wciąż rękami, był swego rodzaju żywą karykaturą skąpca lub dotkniętego biedą pracownika biurowego z ubiegłego stulecia. Być może nie znosił kobiet. Leah sądziła tak na podstawie dystansu, jaki wobec niej zachowywał. — Oprowadzę pana po domu.—Uśmiechnęła się, mając nadzieję, że Sam i Sara nie będą tłoczyć się za nią, jak mieli to w zwyczaju robić, gdy byli jeszcze bardzo mali. — Obawiam się, że mój mąż zrobił raczej głupstwo, próbując rozpalić ogień. Oczywiście, naszym obowiązkiem jest wymienić uszkodzony parkiet lub obniżyć cenę domu o koszta naprawy, zależnie od pana woli. Teraz obejrzymy kuchnię, a potem zaprowadzę pana na piętro. Matheson robił wrażenie, jakby nic do niego nie docierało. Jego zachowanie graniczyło już prawie z niegrzecznością. Wpatrywał się w Leah z uwagą, próbując znienacka zerknąć na Sama i Sarę, którzy kulili się i chowali za matkę jak wstydliwe maluchy. Gość obserwował każdy ruch Leah. Sama jego obecność była już
denerwująca. Nie zadał jeszcze żadnego pytania. Kaszel zadudnił głośnym charkotem w jego płucach. Leah pomyślała, że jest albo namiętnym palaczem, albo ma bronchit. Albo i jedno, i drugie. Był strasznie chudy i wyglądał na chorego. — Mogę pana zapewnić, że jest to bardzo komfortowe i dogodnie usytuowane mieszkanie. — Leah mówiła dalej, aby przerwać okropną ciszę. „Gadam, jak agent mieszkaniowy — uświadomiła sobie. — Zupełnie jak Lester. A on siedzi sobie pewnie teraz w głównym biurze.** — Dwadzieścia minut metrem do centrum. 228 — Mamo, jest mi zimno — poskarżyła się Sara szeptem. Wstrząsały nią dreszcze. —Tak. Tatuś musiał zapomnieć włączyć centralne ogrzewanie. — „Bo był gdzieś poza domem z jakąś dziwką — dodała w myśli — albo zepsuło się i dlatego próbował napalić w kominku, ryzykując spaleniem domu.**—Pójdę na chwilę na dół i włączę ogrzewanie. Ale gość nie wykazywał pośpiechu. Pochylił się, oglądając i sprawdzając interesujące go szczegóły. Był tym tak pochłonięty, że prawie wcale nie zwracał uwagi na obecność gospodarzy. A na dworze wiatr uderzał o szyby z coraz większą prędkością, grzeehocząc i stukając okiennymi ramami — Gdy pan skończy, zejdziemy z powrotem na dół, panie Matheson.—Leah mówiła tak uniżonym tonem, że gardziła sobą. „Zobacz, jak cholernie mamy tu zimno — miała ochotę powiedzieć. — I do czego ci nasza ślubna fotografia?** Co za zachowanie! Musiał nawet i to wziąć do ręki, dokładnie oglądając przez dłuższą chwilę. Zdjęcie przewróciło s^> gdy odstawił je na toaletkę. Nie zatroszczył się jednak, aby postawić je z powrotem. Stukał swymi długimi
kościstymi palcami w szczotkę do włosów z kości słoniowej, aby za chwilę odłożyć ją na miejsce. — Zejdę na dół i włączę kaloryfery, panie Matheson. Dzieciom robi się zimno. Właśnie wróciliśmy z... wakacji. — Ach... tak. — Obrócił się w jej kierunku. Leah miała wrażenie, że gość ma trudności z dobraniem ostrości. Jego oczy przyglądały się im jakby zza katarakty. — Proszę kontynuować, pani Strike. Niech się pani mną nie przejmuje. „Czy zejdziesz wreszcie, do cholery, na dół?!" Leah napięła się, czując gwałtowną obawę. „Dobrze, pójdę, gdy skończysz.** Prawie uciekła z sypialni. Sam uczepił się jej sukienki, a Sara ściskała nerwowo dłoń matki. Dzieci śpieszyły się i ciągnęły ze sobą matkę. I wtedy Leah usłyszała, jak w zamku wejściowych drzwi kręci się klucz. 229 — Hej! Co się z wami dzieje? — John Strike stanął w korytarzu. Natychmiast ujrzał na twarzach swej żony i dzieci strach i autentyczną ulgę na jego widok. „O Chryste! Cóż znowu złego dzieje się w tym domu?" — Przyszedł pan Matheson — wyrzuciła z siebie Leah, a potem zniżyła głos.—Jest na górze. Przygląda się wszystkiemu i wtyka nos, gdzie tylko się da. —Tak długo, jak kupuje dom...—głos Johna załamał się. Poczuł teraz przemożne napięcie, które mocą dorównywało chyba narastającej na zewnątrz wichurze. Atmosfera była przepełniona i naładowana złem, panowało wilgotne zimno, czuć było smród zgnilizny. Pusty od kilku dni dom wciąż działał na nich swą nadprzyrodzoną mocą. — Jak długo już tu jest?
— Około...—Leah chciała powiedzieć: kwadrans, ale nie byłoby to zgodne z prawdą, ponieważ całą rodziną byli już tu od wpół do czwartej, a teraz było już zupełnie ciemno. — Która jest godzina? John spojrzał na swój zegarek. — Wpół do siódmej. Matheson był w domu od trzech godzin! — John, boję się! — Leah zaczęła skomleć ze strachu i rzuciła się ku swemu mężowi. Sam i Sara też uczepili się ojca. W tej okropnej chwili, w obliczu przerażenia, wszystkie winy zostały zapomniane i przebaczone. — Idzie tu... — mruknął John, gdy z piętra dobiegł do nich odgłos powolnych kroków i skrzypienie podłogi. John wzdrygnął się, próbując wepchnąć za siebie Leah i dzieci, wystawiając swe ciało jak tarczę na wypadek jakichkolwiek wydarzeń, które w ciągu najbliższych kilku sekund mogły się rozegrać na schodach. Usłyszał wyraźnie zbliżające się kroki, poczuł nienawiść i złość przybysza, posłyszał rzężący kaszel — ponury rechot śmiertelnego śmiechu. O mało nie krzyknął, widząc człowieka, który podawał się za Mathesona. Opis George'a Denby'ego z przerażającą dokładnością pasował do wyglądu postaci, która ukazała się na szczycie schodów. 230 Chudy, wynędzniały, oczy zapadnięte głęboko w swej oprawie. Wyświechtany, tłusty od brudu kapelusz, wciśnięty był mocno na głowę. Postrzępiony ciemnogranatowy płaszcz opadał prawie na wysokość kostek. Orle starcze rysy były częściowo ukryte w cieniu rzucanym przez rondo kapelusza. Stał tak na szczycie schodów, ściągając cienkie usta w drwiącym i chytrym grymasie, jakby wyczuwał strach
stojących poniżej ludzi. Zacierał swe chude kościste ręce z sadystyczną satysfakcją. Nie było wątpliwości, że w rysach jego twarzy kryje się czysta nienawiść. — Joseph Nason!— krzyknął John. — A więc znasz mnie? — Skrzeczący głos przypominał Johnowi odgłos melodii odtwarzanej ze zdartej płyty. Urywany, jadowity rechot. — Znam cię! — Nagle gniew Johna wziął górę nad przerażeniem. Przed nim stał człowiek, który był odpowiedzialny za cierpienia, obłęd, za śmierć jego syna i teścia.—Na Boga! Nason! Masz wiele do wytłumaczenia! — Wróciłem tu jedynie po to, co mi się należy. — Głowa Nasona wysunęła się do przodu, a jego oczy wydawały się błyskać gniewem. — To jest mój dom, a wy skradliście mi go. To nie wszystko. Próbowałeś go spalić. Wynoście się teraz stąd, inaczej będziecie żałować. Sam i Sara pochlipywali z przerażenia, Leah próbowała powstrzymać krzyk. Nagle gniew Johna wymknął mu się spod kontroli i eksplodował w ataku wściekłości. Przypomniał mu się obraz Bena — drobna bezwładna postać, zmiażdżona i pokrwawiona. Czerwona futbolowa czapeczka, leżąca żałośnie na asfalcie. Ze zdławionym krzykiem furii John odepchnął od siebie swych bliskich i podbiegł do schodów. — Teraz cię dopadnę! —wrzasnął. — Zapłacisz za to, co zrobiłeś mojej rodzinie! Sara zaczęła krzyczeć. John poczuł na sobie jej mocny uścisk. — Tato, nie idź tam, nie idź! Wróć! 231 Leah złapała go za ramię, kompletnie biała i drżąca z przerażenia, podobnie jak
Sam. Wszyscy troje próbowali zatrzymać ojca przy sobie, gdy tymczasem stojący ponad nimi Joseph Nason śmiał się potwornie. John strząsnął ich z siebie i odepchnął, podbiegając do schodów. — Kurwa, zabiję cię! — syknął i zaczął wchodzić na schody. Przeskoczył od razu dwa stopnie i był już w połowie drogi, gdy poczuł na sobie silne, przejmujące dotknięcie niewidzialnej dłoni. Było to tak, jakby jego stopy stawały się coraz bardziej ciężkie . Poruszanie nimi sprawiało mu poważny wysiłek, wciąż jednak był w stanie je przesuwać. Nagle wszystko wokół, z wyjątkiem samego Johna, spowolniało. Przypominało to rodzaj powtórki w zwolnionym tempie, tak jakby życie toczyło się poza czasem swym własnym leniwym tokiem. Smród, który dotarł teraz do jego nozdrzy, był nie do wytrzymania. Odór stęchlizny, gnijącego powietrza, pomieszany z zapachem nie mytego ciała i cuchnących ubrań. Było tak zimno, że John słyszał, jak dzwonią mu zęby. Zupełnie jak dobiegający z dystansu odgłos karabinu maszynowego. Tuż przed Johnem, kilka stopni nad nim, stał Joseph Nason. Triumfował. Jego twarz przestała dłużej kryć się w cieniu. Wynędzniały i chudy, prawie jak szkielet, rozchylił swe starcze sine usta, ukazując rząd sczerniałych nierównych zębów, których pokruszone kikuty sterczały na tle prawie niebieskich warg. Po zniszczonej i pomarszczonej starczej brodzie ciekła ślina. Nie poruszał się— wiedział, że jest niezwyciężony, że jest poza zasięgiem zemsty zwykłego śmiertelnika. John zaczął się obficie pocić. Gdyby nie uchwycił się w porę poręczy, mógłby przewrócić się do tyłu. Zupełnie jak tamten włamywacz. W każdej sekundzie obciążona stolarka mogła trzasnąć, a złamany szczebel przebić mu gardło.
Zawisłby tu, nawleczony na wielką drzazgę, zbryzgując krwią ściany i sufit. Poczuł, jak drewniana balustrada zaczyna ustępować pod jego ciężarem. Gdzieś — brzmiało to, jakby działo się bardzo daleko — słyszał wciąż krzyk Leah i histeryczny płacz dzieci. Zrobiło mu się ciemno przed oczami; wzrok odmówił mu poshiszeń232 stwa. Nie widział już dokładnie Nasona. Był w stanie rozróżnić tylko zarys postaci, która mogłaby być wystawionym przez ogrodnika strachem na wróble. Czuł jednak jego obecność, jego obrzydliwą siłę i złośliwość. To było właśnie zło, które mieszkało w tym domu od czterdziestu lat. Rozległ się trzask, odgłos pękającego drewna. Poręcz zaczynała się łamać. John poddał się sile ciężkości. Zawrót głowy pozbawił go równowagi. Czuł się zupełnie tak, jak podczas upadku w jakimś okropnym śnie. Mógłby nagle drgnąć i obudzić się, stwierdzając, że jest bezpieczny, że leży w swym własnym łóżku. Wiedział jednak, że było to niemożliwe, ponieważ to, co działo się wokół niego, nie było snem. Gdy runął do tyłu, wydało mu się, że jego stopy stały się teraz nienaturalnie lekkie. Miał wrażenie, że wisi zawieszony, jakby udało się mu oprzeć prawom Newtona. Być może, mógłby się unieść pod sufit, jak czasami zdarzało mu się to w snach — rodzaj uwolnienia jego ciała astralnego. Upadł, machając rękami w powietrzu, jakby próbował się go uchwycić. Nabierał prędkości. Jedno ostatnie spojrzenie na Nasona. Jego ramię podniesione było ku górze — jak przy faszystowskim powitaniu. Flegma charczała, gdy śmiał się triumfując. I wtedy świat Johna Strike'a zaczął wirować, kręcić się coraz
szybciej i szybciej. Poczuł, jak uderza o podłogę korytarza, ześlizguje się ze schodów i wali w krzesło. Ból nie był tak silny, jak się tego spodziewał. Leżąc na podłodze i łapiąc z trudem oddech, spoglądał na majaczące nad nim twarze żony i dzieci. Ich ręce badały go z troską, szukając złamanych kości. — Nic mi nie jest — mruknął, czekając, aż uspokoją się wirujące ściany i wszystko wróci do normy. Był wstrząśnięty. Wiedział jednak, że nie jest poważnie ranny. Spojrzał na schody, lecz nie ujrzał już tam nikogo. T^lko Sara, Leah i Sam pochylali się nad nim, przerażeni i zatroskani jego stanem. Podniósł się z wysiłkiem. Szok minął. Chwiejąc się znów skierował ku schodom. — John, wracaj! 233 — Muszę, muszę mieć pewność! — Zaczął wspinać się po stopniach. Tym razem żadna niewidzialna bariera nie przeszkadzała mu w poruszaniu się. Na górze nie było nikogo, lecz John musiał sprawdzić każdy pokój, zapalając światło i pozostawiając je już włączone. W pewnym momencie coś błysnęło — prawdopodobnie burza towarzysząca szalejącej na zewnątrz wichurze. Na myśl o tym, że musieliby spędzić w tym domu noc bez elektryczności, przeszedł go dreszcz. Wyobraził sobie migoczące świece i ich słabe światło, rzucające niesamowite i przerażające cienie. Wrócił na dół, przytrzymując się poręczy, sprawdzając jej stan. — Poszedł. — Nie oczekiwał wcale, że rodzina uwierzy w jego słowa. Nie był pewien, czy sam w to wierzy. Wyjątek stanowił tu zadziwiająco zgodny opis George'a Denby'ego. Samotność, w której żył Joseph Nason, zrodziła wszystkie
fobie i lęki, które zamieszkały w tym przeklętym domu. Tak silne, że człowiek, którego dręczyły, powstał ze swej grobowej pustelni — John, nie możemy tu zostać ani chwili dłużej. — Leah trzymała dzieci blisko przy sobie. — Musimy wynieść się stąd, zanim dotknie nas jakaś następna okropna tragedia. —Ja muszę zostać—wypowiedział te słowa zmęczonym, ale zdecydowanym głosem.—Nie mogę stąd uciec. Wiem o tym. —Ale nie możesz też z tym walczyć, cokolwiek to jest! — zaprotestowała z histerią w głosie Leah. — Rób, co chcesz, ale ja zabieram dzieci w jakieś bezpieczne miejsce. Nagle na kilka sekund przygasły wszystkie światła. Po chwili mieszkanie znów rozjaśniło się elektrycznym blaskiem. Sara krzyknęła. — Dobrze, idźcie.—John podniósł przewrócone krzesło i wyciągnął się na nim. Nie było sensu przytaczać opowieści emerytowanego bankiera. W każdym razie nie teraz. — Zatrzymajcie się w jakimś hotelu albo gdziekolwiek. Zadzwoń do mnie i daj znać, gdzie jesteście. Dołączę do was później. Teraz mam tu coś do załatwienia. To było jednak niewykonalne zadanie, czyste szaleństwo. Nikt nie mógł zniszczyć czegoś, co już nie istnieje. John pró234 bował i wciąż przegrywał. Lecz musiał istnieć jakiś sposób. A zresztą nawet gdyby go nie było, John nie mógł uciec. Ze względu na Bena, ze względu na Ruth. Żądza zemsty była zbyt silna. Wszystkie potworne i niesamowite zjawiska, które miały miejsce pod dachem tego
przeklętego domu, nie wyprowadziły go z równowagi, tak jak stało się to z Grafionami i wszystkimi innymi, którzy mieszkali tu przedtem. Klęska była dla Johha równoznaczna z poniżeniem. Nie mógłby żyć ze świadomością, że stchórzył i uciekł w takiej chwili. Musiał zostać tu, gdyż gdzie indziej życie nie miało mu już nic do zaproponowania. Usłyszał jak drzwi wejściowe zatrzasnęły się za Leah i dziećmi. Wtedy zgasły światła. 23 Drzwi otworzyły się do wewnątrz, gdy nacisnęła klamkę. Z całej siły przytrzymała je, aby nie trzasnęły o ścianę przedpokoju. Wyjący i gwiżdżący wiatr porywał i tłumił wychodzące z jej ust słowa, kiedy wołała Sama i Sarę, aby wyszli na zewnątrz. Przytrzymując drzwi, wyciągała z mieszkania uczepione jej w przerażeniu dzieci i popychała je w kierunku ganku. Zamykając drzwi, pociągnęła je tak mocno, że klamka prawie wyśliznęła się jej z uścisku. Chwilę jeszcze mocowała się z nimi, aby w końcu usłyszeć szczęk zaskakującego yale. Wszyscy troje trzymali się razem, przytuleni do siebie. Leah nie miała pojęcia, dokąd mają iść. Pierwszy napotkany tani nocleg ze śniadaniem powinien na razie wystarczyć. Huragan wszędzie wyrządzał szkody. Kominy i dachówki spadały, odbijając się od gzymsów i rynien, spadając wprost na ulicę, wgniatając dachy zaparkowanych tu samochodów, rozbijając szyby. W przepełnionej pomarańczowym światłem ulicznych latarń wichrowej apokalipsie drzewa, przyciskane podmuchem huraganu, pochylały się prawie do ziemi. — Patrzcie! — krzyknął Sam i wskazał na wyrwane z korzeniami drzewo, które rosło
przed posesją numer piętnaście. Upadając rozerwało i przygniotło do ziemi plecione z gałązek i słabych prętów ogrodzenie. Stos gruzu uniemożliwiał im przejście na chodnik. Gałęzie drzew prężyły się jak członki żywej złośliwej istoty, która swymi niezliczonymi ramionami, jakby z premedytacją, chłostała każdego, kto znalazł się w jej zasięgu. — Musimy przez to przejść! — wrzasnęła Leah, Wątpliwe jednak było, czy pozostała dwójka słyszy ją. — Złapię się gałęzi! Gdy ruszyła, usłyszała wrzask Sary i obróciła się. Dziewczynka wskazywała na róg ganku, ciemne zagłębienie, gdzie coś poruszało się, falując i wijąc—jakiś nieokreślony kształt, miotający się w agonalnych konwulsjach., Ach, Boże! Przecież to ta dziewczyna, która została tu zgwałcona i uduszona!" 236 Nie była to jednak dziewczyna, ale stos szeleszczących śmieci i odpadków, który pod wpływem wiatru raz stawał się dłuższy i wyższy, jakby nadymając się, raz kurczył, zbijając w małą przysadzistą stertę. Na pierwszy rzut oka, w przydymionym świetle ulicznych lamp, robiło to przerażające wrażenie. — To tylko śmieci! — krzyknęła wprost do ucha Sary. Przyciągnęła do siebie dzieci, łapiąc Sama za rękę.—A teraz chodźmy! Miotana wiatrem gałąź uderzyła Leah w twarz, sprawiając, że kobieta rozpłakała się z bólu, próbując ją odepchnąć od siebie. Przeszłała przez pień okrakiem. Drzewo poruszało się, grożąc uderzeniem. Sam przeszedł pierwszy, czołgając się na brzuchu, aż wreszcie dotarł do chodnika po przeciwnej stronie ulicy. Potem przedostała się Sara, drąc sobie sukienkę. Rozerwany strzęp materiału łopotał za nią jak dziwaczny ogon.
Wtedy cała trójka znalazła się na jakiejś dużej stercie, zalegającej na chodniku. Coś upadło i rozbiło się nie opodal, rozrzucając odłamki we wszystkich kierunkach—dachówka pękła na drobne kawałki jak eksplodujący szrapnel. Znana im dobrze ulica stała się teraz wrogim i makabrycznym miejscem, w którym człowiek musiał walczyć, aby przetrwać. Leah trzymała dzieci blisko siebie, próbując zasłonić je ciałem. Przewrócony samochód blokował przejście przez chodnik, tak więc cała rodzina musiała go obejść, przechodząc przez zasypaną śmieciami jezdnię. Zbite i zmielone na pył szkło samochodowej szyby chrzęściło i strzelało pod ich stopami. I wtedy bez żadnego ostrzeżenia wszystko zatonęło w głębokiej ciemności. Sam i Sara skomleli ze strachu przytuleni do matki. Było jasne, że nie opuszczą jej. Leah pomyślała o poszukaniu odpowiedniej kryjówki w jednym z sąsiednich domów, zdecydowała jednak, że tak nie zrobi. Naprawdę bezpieczni będą tylko pod ziemią — tam wichura nie mogła się dostać. Leah przeszła na chodnik, trzymając szeroko wyciągnięte do przodu ręce, aby wykryć w mroku przeszkodę, która mogłaby im 237 stanąć na drodze. Za chwilę skręcili w lewo, uszli kilkaset metrów, potem przeszli na drugą stronę ulicy, obeszli brzegiem nieużytki, przeszli przez następną ulicę i znaleźli się w pobliżu wejścia do podziemnego dworca metra. Mijali przechodniów. Wydawało się, że mieszkańcy tego gęsto zaludnionego przedmieścia gdzieś uciekają. „To śmieszne" — pomyślała Leah. Wszyscy szukali schronienia w swych słabych domach. Tak czyniono podczas ataku huraganu pół wieku temu.
Przeklinała swą matkę — mogli być teraz bezpieczni, z dala od szalejącej wichury, a zamiast tego kryli się jak zbiegowie we wrogim, budzącym grozę mieście. Podziemna stacja metra była zamknięta! Leah walczyła z desperacją. Gdyby tylko o nią chodziło, mogłaby położyć się tu i umrzeć przy zamkniętych drzwiach dworca. Umundurowany kontroler z parafinową lampką machał ręką, nakazując odejście każdemu, kto szukał bezpiecznego schronienia pod ziemią. Obojętny i bezlitosny wykrzykiwał jakieś słowa. Wichura jednak zagłuszała je natychmiast W sklepowej oficynie znaleźli kryjówkę i mogli pozwolić sobie na krótki wypoczynek. Minął ich samochód, który zaraz potem zahamował i tyłem zjechał na brzeg jezdni. W jego światłach Leah dostrzegła furgonetkę stojącą po tej samej stronie ulicy. Może kierowca umarł wewnątrz, a może po prostu zostawił swój samochód — nie dbała zresztą o to. Przede wszystkim miała na uwadze bezpieczeństwo swoich dzieci. „Do diabła! Jesteś przecież matką! — pomyślała. — I niech szlag traf! ciebie, Johnie Nasonie, czy jak się tam nazywasz!" O powrocie do domu przy Schooner Street nie było mowy. W żadnym wypadku nie mogli tego zrobić. Leah wolała już ten przeklęty huragan niż mieszkające w tamtym domu zło. Zastanawiała się nad schronieniem na posterunku policji. Nie miała jednak pojęcia, gdzie się znajduje. Gdzieś jednak musiał być. Przyciskając się do sklepowych wystaw, podążali w kierunku głównej ulicy. Przed nimi znajdowało się przejście dla pieszych z wyłączoną sygnalizacją. „Nie przy238 glądaj się tak, bo jeszcze zobaczysz światła" — powiedziała sobie. Przez chwilę miała wrażenie, że słyszy krzyk przyniesiony przez wiatr.
Budka telefoniczna! Jej wyciągnięta ręka dotknęła ścianki małego pomieszczenia. Na szczęście cienka szyba zachowała się w całości. Leah mogła zadzwonić po pomoc. Sam i Sara mocowali się z ciężkimi drzwiami. W końcu otworzyli je i wśliznęli się do środka. Leah szperała po kieszeniach, szukając monety. Odnalazła otwór w automacie i próbowała odszukać w ciemności klawisz dziewiąty. Zlokalizowała go w tym samym momencie, gdy uświadomiła sobie, że aparat jest głuchy. „Z całą pewnością — pomyślała — w całym Londynie nie ma sprawnego telefonu." — Mamo, co my teraz zrobimy? Próbowała wymyśleć jakąś odpowiedź, jakieś pozbawione znaczenia słowa, mając słabą nadzieję, że uda się jej w ten sposób uspokoić swe dzieci. Zupełnie nie wiedziała, co dalej mają robić. I wtedy nagle znów zapaliły się uliczne lampy. Było mroczno i niesamowicie. Słaby blask latarń jakby drwił z trójki błąkających się wygnańców, ukazując im przygnębiające i budzące grozę krajobrazy zdewastowanego miasta. Zawalony dach, który runął lawiną na ulicę, zasypane parkujące tu samochody. Wystawy sklepowe gotowe na... Nagle z pomiędzy upiornych kształtów porozbijanych samochodów i powybijanych witryn sklepowych wyłoniły się —jakby prowadzone nieomylnie bladym światłem ulicznych lamp — postacie złodziei; przebiegające chyłkiem sylwetki ludzkich hien. — Bądźcie cicho.—Leah mówiła szeptem, mimo że zbliżający się motłoch nie usłyszałby jej, nawet gdyby krzyczała. Stłoczeni w niewielkim szklanym pomieszczeniu, ufając, że nie zostaną zauważeni, zawodzili głośno ze strachu.
Snop światła latarki odnalazł ich i oślepił. „Nie, proszę, oszczędźcie moje dzieci!" Postacie, których twarze ukryte za latarkami były niewidoczne w ciemnościach, dostrzegły Leah. Tłum złoczyńców 239 ujrzał swoje bezbronne ofiary, uwięzione w szklanej celi, i ruszył ku nim. Leah próbowała trzymać drzwi zamknięte, był to jednak opór jedynie symboliczny. Gąszcz pożądliwych rąk —jak macki—wynurzył się z ciemności Jakby przewrócone drzewo nagle ożyło i podeszło do niej. Wyciągnęli Leah z budki przez otwarte siłą drzwi. Sam i Sara krzyczeli, ale matka nie widziała ich. Wysilała się jeszcze przez chwilę, walcząc z napastnikami. W końcu jednak poddała się. Zamknęła oczy, gdy zdzierano z niej ubranie. „Nie! Oszczędźcie moje dzieci!" Wiedziała jednak, że nie oszczędzą nikogo, korzystając z tego, że nocna burza ukryje ich obrzydliwe czyny. Ktoś złapał ją za ręce, wykręcił je do tyłu i przytrzymał w żelaznym uścisku. Leah myślała, że pękną. Ktoś inny szarpnął za jej nogi, rozchylając je tak szeroko, że groziło to wyrwaniem ze stawów. Jedynie głowa była nieskrępowana i Leah obróciła ją, próbując odnaleźć w mroku swe dzieci. Nie dawały jednak żadnego znaku życia. Wokół niej tłoczyły się ludzkie postacie, niczym szczury, które wypełzły na żer. Nagle wydawało się, że cały świat eksplodował. Rumor i trzask był silniejszy i głośniejszy niż huragan. Pocisk przeleciał i znalazł swój cel. Leah poczuła, że łamiący niemal kości uścisk zaczął się rozluźniać i jest już wolna od człowieka, który ordynarnie wbił się w nią z całych sił. Opadła do tyłu. To było miękkie
lądowanie. Leżała na asfalcie, spoglądając ku górze z daremną nadzieją. Zmielone na pył szkło — jak morska mgła — migotało i iskrzyło się w świetle ulicznych lamp, które odsłaniało dziwaczny krajobraz zdewastowanego miasta. Budynki znikły gdzieś poza kręgiem światła, rzucanym przez latarnie, wyrastając tam, gdzie przedtem znajdowała się powierzchnia asfaltu. Ponad nią stał ten potwór, dla którego jego wspólnicy przytrzymywali Leah, aby zmusić ją do ordynarnej kopulacji. Teraz chwiał się niepewnie na nogach. Przerażone oczy Leah powędrowały ku górze, zaczynając od obnażonych nieprzyzwoicie ud. Mężczyzna był częściowo rozebrany. Jego włosy na klatce piersiowej przesiąknięte by240 ły krwią. Na grubej szyi... ponad jego szyją nie było już nic! Tylko nierówno ucięty kikut, który wyrzucał z wielką szybkością ogromne ilości ciemnej cieczy. Dziwaczna fontanna na środku kałuży krwi. Stał tak, jak pozbawiony głowy kurczak, który trzyma się pionowo dzięki napiętym jeszcze nerwom. Mord w rzcźniczej szopie! Otumaniona i zdrętwiała Leah czołgała się wśród osuwających się kostek bruku i ludzkich korpusów. Czuła zapach śmierci, gorzkawy metaliczny posmak krwi. Nie zwracała jednak na to uwagi, dziękując Bogu, że została ocalona, aby móc szukać swych dzieci. Czołgając się wśród gruzów, próbując w nich grzebać, cofając co chwila palce z ciał, które nie były ciałami jej krewnych, wołała swoje dzieci, łkając ze strachu i zgryzoty. Próbowała stanąć, lecz co chwila przewracała się na boki. Skaleczyła się czymś w
rękę, ale była tego prawie nieświadoma. Wciągnęła się na grubą, znajdującą się ponad nią belkę, podnosząc z ziemi całe ciało. Zorientowała się, że podczas drugiego upadku stało się coś przerażającego. Latarnie mignęły słabo i zgasły, jakby przez kilka sekund walczyły o życie. Jedna okrutna chwila, w której sztuczne światło oświetliło ulicę, wystarczyła Leah, aby dostrzec swe okropne okaleczenie. Krzyknęła straszliwym, histerycznym wrzaskiem, gdy jej oczy natknęły się na krwawiące kikuty ud, i podążając za śladem gęstej, galaretowatej krwi, odnalazły w półmroku odcięte nogi, które wciąż jeszcze drżały jak rzucone w kałuży krwi węgorze. Egipskie ciemności powróciły. Gdzieś na dnie niewyobrażalnej otchłani Leah pomyślała, że słyszy Sama i Sarę, którzy ją wołają. 24 John stał w ciemnościach, oszołomiony i zmieszany. Brak prądu był okolicznością, której nie brał pod uwagę do chwili, gdy kilka minut temu światło błysnęło i zamigotało po raz ostatni. Nigdy nie bał się ciemności, nawet kiedy był małym chłopcem. Teraz jednak, gdy został sam na sam z Josephem Nasonem, było to przerażającym i upiornym utrudnieniem. Próbował wsłuchiwać się w dobiegające go odgłosy. Wszystko jednak, co zdołał usłyszeć, to szalejąca na zewnątrz wichura. Dachówki spadały kaskadą z dachu. Gdzieś niedaleko runęło drzewo — prawdopodobnie korsykańska sosna, rosnąca w jednym z ogrodów umieszczonych na zapleczu domów — stwierdził John. Trzask i łoskot walącego się pnia poprzedził uderzenie, które wstrząsnęło konstrukcją domu. Ale to już nie było jego zmartwieniem. Nason wciąż przebywał gdzieś w pobliżu. John nie miał co do tego żadnych
wątpliwości. Mógł wyczuć jego obecność w zimnym/wywołującym mdłości powietrzu, mógł poczuć lepki dotyk jego lodowatych palców. Szybko puszczały go, gdy gwałtownie odwracał się. Nason bawił się nim, próbując zniechęcić go i osłabić. John chyłkiem prześliznął się do kuchni i zaczął po omacku przeszukiwać szafki, aż odnalazł pudełko świec. Zastanawiał się, czy zdoła zapalić świecę pierwszą zapałką, czy też knot będzie tak samo oporny, jak pokój frontowy, w którym próbował wzniecić pożar. Pociągnął zapałką po brzegu pudełka. Z pewnym oporem nawoskowany knot zapalił się. Jego żółte, niesamowite światło rzucało dziwaczny, przybierający niezliczoną ilość fantastycznych kształtów cień. Trzęsącymi się ze strachu palcami zapalił jeszcze dwie świece, zlepił je razem, umieszczając na spodku, i postawił w strategicznym punkcie kuchni. Potem jeszcze jedną w przedpokoju. — Jej płomień migotał w przeciągu, który przedostawał się przez szparę pod drzwiami wejściowymi. Z pewnością niedługo zgaśnie. 242 W pewnym sensie światło świec nie wpływało na Johna najlepiej, budząc wiele skojarzeń i wyobrażeń najróżniejszych rzeczy i sytuacji. Cienie zmieniały kształty, gdy zaczynał im się dokładniej przyglądać, wpełzaty ukradkiem za niego i natychmiast uciekały, gdy odwracał się, wciąż poruszając niespokojnie. To był zupełnie inny, nieznany mu nowy wymiar rzeczywistości. Podobnie jak Nason. Wichura osiągnęła z pewnością swoje apogeum. Na piętrze coś spadło, potem potoczyło się po podłodze. Na pewno jedna z ozdób stojących na toaletce. Ale przecież wiatr nie miał do niej żadnego dostępu! Leah nie zadzwoniła. John z szokiem uświadomił to sobie nagle. Wyszła z dziećmi bardzo dawno. Obliczył, że minęły dwie godziny. Zaczął nasłuchiwać telefonu.
Była już jedenasta, a aparat wciąż nie dzwonił. „Może ma trudności ze znalezieniem odpowiedniej kwatery? — zastanawiał się John. — Powrót z Walii w takiej chwili był cholerną głupotą. Ta krowa Marjorie zrobiła mi to na złość! — Był tego pewien. — Powiedziała: Idź do domu, Leah, i zobacz, co robi tam twój mężczyzna.** Wichura szalała teraz z jeszcze większą siłą niż kiedykolwiek. Na piętrze grzechotała i trzeszczała okienna rama. Wiatr mógł ją w każdej chwili wyrwać z zawiasów. Dachówki wciąż spadały z dachu, ześlizgując się i odbijając od wystających części domu, rozbijając na chodniku. John usłyszał w pewnej chwili metaliczne, głośniejsze od pozostałych uderzenie. Jedna z dachówek uderzyła w zaparkowany pod domem samochód. Mógł mieć tylko nadzieję, że nie był to jego suzuki. Leah nie zamierzała zadzwonić. Było już po północy i pewnie odłożyła to do rana. „A może telefon jest zepsuty?** — zastanawiał się John, odprężając się nagle, gdy uświadomił sobie, że przecież może nie mieć od niej żadnej wieści z powodu bardzo błahej i prozaicznej przyczyny. Prawie wbiegł do przedpokoju. Świeca pryskała iskrami, nieomal gasnąc. John podniósł gwałtownie słuchawkę, ale nie usły243 szał nic innego jak tylko ciągty sygnał. „Nieczynny, dzięki Bogu!" Nastąpiło to wtedy, gdy płomień świecy pochylił się i przygasł. Światło dobiegało teraz jedynie z kuchni, w przedpokoju zaś panował nieziemski blask. „Lepiej będzie, jeśli tam wrócę" — pomyślał. — Tatusiu!
John poczuł, jak krew zamarza mu w żyłach. Wydawało się, że płacz dochodzi z piętra. Gdy rozpoznał, do kogo należy głos, ogarnął go przejmujący lodowaty chłód. Przypominało mu to krzyk przerażenia, który wydawał z siebie Ben, gdy budził się, obawiając ciemności. W każdej chwili mógł wybiec ze swego pokoju na wpół śpiący, wpadając z rozpędem na schody. John musiał go szybko zatrzymać; mógł przecież upaść i... Ale przecież to nie był głos Bena. To był Sam! Nim zdołał się pohamować, był już przy schodach. To nie mógł być Sam, ponieważ zabrała go Leah i zaszyli się gdzieś w bezpiecznym miejscu. To była sztuczka, która miała zwabić go na górę, żeby lęk wysokości znów doprowadził go do upadku. Tym razem mógł skręcić sobie kark na dobre. — Nie uda ci się mnie ogłupić, Nason! — John wrzasnął ze złością, ale wichura zagłuszyła jego słowa. Pocił się obficie, a koszula lepiła mu się do ciała. — Wyjdź stamtąd, Nason, i stań ze mną twarzą w twarz! Nason! Ale odpowiedział mu tylko wiatr, uderzając jakby ze złością w znajdujące się ponad nim okno. „Ktoś tam płacze?" John nasłuchiwał z wysiłkiem, ale dźwięk znikł. W pewnej okropnej chwili miał wrażenie, że to Leah. Wrócił do kuchni. Był zmęczony, nawet więcej — był wyczerpany. Miał za sobą dwie nie przespane noce. „Nic nie osiągniesz, zostając tutaj — powtarzał sobie. — Nason nie żyje, więc nie możesz mu nic zrobić. Pozostała ci jutrzejsza noc, potem następna. Załamiesz się prędzej niż on. Pomyśl logicznie. On chce pozbyć się ciebie, ponieważ mieszkasz w jego domu. A przecież chcesz stąd pójść, więc w czym problem?"
244 Problem polegał na tym, że Nason nie chciał, aby dom sprzedano po raz kolejny nowemu właścicielowi. Chciał na zawsze pozostać jego jedynym i wyłącznym właścicielem. „Ale ja nie mam zamiaru spłacać kredytu za jakiegoś cholernego ducha." Rozległ się płacz. To był głos Sary — nie było co do tego żadnych wątpliwości — głośny i wyraźny, w przerwach ciszy pomiędzy podmuchami wiatru. Nie mógł zrozumieć, co mówi, nie miał jednak wątpliwości, że dziewczynka jest przerażona i coś ją boli. Zobaczył ją na szczycie schodów. — Już idę, kochanie. Rzucił się biegiem przez korytarz i zatrzymał gwałtownie. „Znów mnie oszukał — pomyślał. — Muszę mieć jednak pewność." Blask świec padł na ścianę ograniczającą z jednej strony schody i odbił na pokrytej farbą płaszczyźnie wzór poręczy, który przypominał nienaturalnie wielkie więzienne kraty. Wydawało się, że jeden ze szczebli jest złamany i coś tkwi zawieszone na nim — lekko huśtające się ciało. John prawie krzyknął. Gdy jednak przyjrzał się uważniej, zauważył, że w rzędzie podtrzymujących poręcz szczebli nie było najmniejszej przerwy. Nikt też tam nie wisiał. Złudzenie wywołane przez niesamowite światło świec. Następna sztuczka Nasona. — Ty podły skurwielu! — John krzyknął w kierunku schodów. Odpowiedział mu głośny huk, a potem brzęk tłuczonego szkła. Okno zostało w końcu wybite. John doszedł do wniosku, że pozostawanie w tym miejscu nie miało już większego sensu. Stał tak, nie zyskując nawet szansy zemsty, nie zyskując niczego. Oddalał
się coraz bardziej od chwili, w której miał opuścić ten dom i sprzedać go. „W takim razie idź! Tam są drzwi, tchórzu!" Spodziewał się tej agorafobicznej bariery. Jeszcze zanim się na nią natknął, miał jej przeczucie. Było to podobne do przypadkowego dotknięcia elektrycznego ogrodzenia dla bydła — raz dotknął czegoś takiego kilka lat temu na wsi. Było to bolesne i budziło strach, ale nie robiło większej 245 krzywdy. Trzeba było tylko uważać, czy znowu nie jest się w pobliżu elektrycznego pastucha. Wiedział, że sytuacja wymaga, aby zachowywać się podobnie, jak pasąca się krowa, która wie, gdzie przebiega ogrodzenie. Cofnął się i oblizał wyschnięte wargi. Jedno było pewne — nie opuści tego domu dzisiejszej nocy; tylne drzwi ogrodowe mogły także stanowić dla niego barierę. Nawet sprawdzanie tego byłoby stratą czasu. Nason był w stanie wykonać każdą sztuczkę. —Zobacz...—John odezwał się drżącym głosem.—Dlaczego nie mówiliśmy o tym? Jestem gotów wyjść, jeśli mi na to pozwolisz. I nie będę chciał wrócić. Żadnej odpowiedzi. Tylko huragan ponawiający swe wysiłki przy kolejnej próbie zerwania dachu, jakby chciał dostać się do Johna. Nason nie musiał robić już niczego więcej; teraz on dyktował warunki, jak zawsze zresztą. „Powinniśmy byli opuścić to mieszkanie na samym początku — uświadomił sobie John. — Gdybyśmy to zrobili, Ben i Ruth żyliby teraz. George także." Nie był pewny, czy upiór oszczędziłby także włamywacza i tę biedną dziewczynę, która została uduszona na ganku, ponieważ ich los nie zależał już od niego. Teraz było już jednak za późno.
Ktoś przechadzał się po dużej sypialni na piętrze, dokładnie nad głową Johna. Powolne, wlokące się kroki. Potem przerwa. Nagle coś spadło na podłogę. John przypuszczał, że to ich ślubna fotografia. Musiała znów go zaintrygować i może zniszczył ją rozmyślnie. Kroki nie rozległy się powtórnie. Do świtu było jeszcze tyle czasu! Nason znęcał się nad Johnem na jego własne życzenie; wybrał go sobie, jak kowboj wybiera ze stada młodego byczka. Niektórych zabijał, innych zmuszał do opuszczenia domu . Z Johnem bawił się, doprowadzając go powoli do szaleństwa. „Nie pozwolę na to! Ben już nie żyje, Leah i dwójka małych są bezpieczni. Jeśli słyszałem głosy, to była to tylko sztuczka, złudzenie" — powtarzał sobie John. Skądś dobiegł go odgłos lejącej się wody. To musiało być w łazience—odkręcone krany. „Tak, wszystko się zgadza— 246 pomyślał—nie pójdę na górę ich zakręcić. Jeśli woda zaleje łazienkę i zawali się z tego powodu sufit, to niech to szlag! Ubezpieczalnia zapłaci za szkody. Dach będzie ich, tak czy inaczej, kosztował fortunę. Ja nie dam nawet..." Nagle zaskoczył go znienacka i kompletnie opanował dziwny lęk. Pierwszą reakcją Johna było zdziwienie. Zupełnie tak jak tamtego dnia na basenie. W jednej chwili wszystko było w porządku, w następnej znalazł się na krawędzi ślepej paniki. Znów poczuł zapach chloru, kłujący go w tylnej części gardła. Oddychał z trudem. Łapał powietrze, jakby... tonął. Dom zaczynała zalewać powódź. Woda mogła ściekać po schodach, a John nie byłby w stanie uciec, ponieważ nie mógłby otworzyć drzwi. Gdyby poziom wody podniósł się, mógłby wspiąć się na krzesło, potem stanąć na stole. W końcu jednak woda
mogła sięgnąć do sufitu. Utonąłby jak szczur w klatce-pułapce, która została zanurzona w rzece. Nie było ucieczki. Głupie, ale prawdziwe. Łazienka była zalana wodą, która już się z niej wylewała. John słyszał, jak chlupocze na linoleum. Miał ochotę krzyczeć i błagać swego dręczyciela o litość. Słowa nie przychodziły mu łatwo. Wgramolił się na kuchenną szafkę, co i tak nie uratowałoby go, przedłużając jedynie mękę. Wydawało się, że huragan skoncentrował wszystkie swe siły na domu numer trzynaście. Szalał w otwartym oknie, dewastował sypialnię, spychając do jednego rogu wszystkie meble, aby za chwilę miażdżyć je i trzaskać nimi z furią. Przerwał obronę tej podmiejskiej fortecy i wtargnął do niej. Gdzieś w całym tym zgiełku John usłyszał Leah, która krzyczała okropnie, że nie ma już nóg. Woda była naprawdę, burza była naprawdę, ale wszystko inne było tylko sztuczką Josepha Nasona. John spojrzał ku górze i zobaczył zaczynającą przesączać się przez sufit wodę. W każdej chwili mieszkanie mogło być zalane. Ześliznął się z szafek okalających zlew, przeszedł przez przedpokój i powtórnie zapalił świeczkę stojącą przy telefonie. Teraz wi247 dział na ścianie plamy krwi. To nie były tylko cienie. Ten stolarz nie spisał się najlepiej, myjąc ściany. Leah wciąż krzyczała gdzieś poza domem, wszystko to jednak mogło być złudzeniem rodzącym się w jego własnym umyśle. Jego żona znów krzyczała, ponieważ zagubiła wśród wichury swe dzieci. Było to śmieszne, ponieważ wszyscy troje z pewnością tulili się teraz i grzali wzajemnie w jakiejś brudnej i ciemnej sypialni hotelowej. Chciałby być z nimi.
Śmieszne, ale nie słyszał już wody. Ktoś musiał zakręcić krany. Zapewne Nason. John usiadł na krześle i czekał. Nie pozostało mu już nic innego do zrobienia. Wiatr wzmógł się z nową siłą, jakby przerwa służyła zebraniu całej mocy na ostatni atak. Na dachu nie mogło już pozostać wiele dachówek. Zanosiło się na to, że niebawem następne okno w sypialni wyleci ze swej ramy. Nagle zapaliło się światło. Jeszcze przed chwilą świece rzucały niesamowity blask, a teraz mieszkanie zalewała oślepiająca jasność. Żarówki zamigotały i zgasły ponownie, aby po chwili znów się zapalić, lecz z o wiele mniejszą mocą. Rzucały słabe żółtawe światło. Mimo to były jednak lepsze od świec. John sprawdził telefon, był on jednak wciąż nieczynny. Poszedł do kuchni. Sufit jeszcze trzymał. Przypominał teraz dno przebitego zbiornika—w najdalszym rogu z monotonną równomiernością kapały krople wody. John nie poszedł jednak na górę, aby sprawdzić, co się tam stało. Nie ruszył się z miejsca. Jego uwagę przykuł pośpieszny tupot drobnych nóg — odwrócił się gwałtownie. Zobaczył szary włochaty kształt, który przemieszczał się w poprzek korytarza, w kierunku dużego pokoju. Potem następny i następny; wciąż przybywało większych lub mniejszych zwierząt. Szczury i myszy! Ogarnęła go nagła zmiana uczuć. Wspiął się z powrotem na rząd szafek okalających zlewozmywak. Bez wątpienia zwierzęta musiały zejść ze strychu, wypędzone ze swej kryjówki przez huragan. Opuszczały tonący statek, pozostawiając na nim ludzi, którzy zostaną jeszcze na pokładzie, gdy wszystko pójdzie na dno. 248 Słyszał je w sąsiednim pokoju, piszczały przerażone, biegając tam i z powrotem. Przez korytarz sunęło całe stado, aby dołączyć do reszty. Dopóki trzymały się z
dala od kuchni, John był bezpieczny. Światło paliło się coraz słabiej. Fluorescencyjny pasek, który znajdował się nad jego głową, przypominał teraz Joh-nowi rozgrzaną do czerwoności lutownicę. Nie mógł nic zrobić . Mógł jedynie czekać na świt. Wiedział jednak, że nawet dzienne światło nie byłoby dla niego wybawieniem. Jego myśli zwróciły się w stronę Ruth. Było mu przykro. To uczucie różniło się jednak od chorobliwego smutku, który pozostał po stracie Bena. Po prostu jeszcze jeden romans. W końcu mógłby się skończyć na niczym. Ale odpowiedzialność za jej śmierć spoczywała na nim, w takim stopniu, jakby to on sam ją udusił. W końcu to on spowodował, że przyszła do tego domu, w którym mieszkało zło. Johnowi zrobiło się nagle żal Nasona—biednego, samotnego starca, którego zabiły jego własne fobie. To przecież nie była jego wina—był ofiarą swego lęku, ofiarą społeczeństwa, w którym żył, i otaczającej go rzeczywistości. Denby próbował mu pomóc, zrobił, co mógł, ale było już za późno. Inni wiedzieli o nim, ale ignorowali go, ponieważ nie była to ich sprawa. Nie było też pracowników opieki społecznej, którzy zajmowali się ludźmi samotnymi. „A ja jestem tak samo podły, jak cała reszta — pomyślał John. — Wszystko, czego chcę, to zemsta, choć nie przyniesie mi ona niczego dobrego. Nie wróci mi Bena ani Ruth." Coś poruszyło się w pobliżu. John poczuł to raczej, niż usłyszał. W korytarzu zrobiło się jeszcze ciemniej. Napinając się instynktownie, John przylgnął plecami do ściany, podciągając ku górze nogi na wypadek, gdyby zaroiły się wokół nich szczury. Nagle z ciemności wyłoniła się zmaterializowana postać — przygarbiony starzec w długim wytartym płaszczu i w kapeluszu. Stał w drzwiach i
przyglądał się mu. John Strike nie miał wątpliwości, że Nason przybył na ostateczną próbę sił. 249 24 Nawet ciemność nie zdołała ukryć nędznego ciała, które podobnie jak twarz, było wychudzone i pomarszczone ze starości. Oczy, osadzone głęboko w czarnych oczodołach, bacznie lustrowały otoczenie. W nosie, który stanowiły dwie czerniące się ponad wykrzywionymi ustami dziury, świszczał śluz. Odeszła jednak z tego upiornego oblicza nienawiść, którą John dotąd widział. Zamiast arogancji i buntu postać starca wyrażała teraz słabość i rezygnację. Z przygarbionych ramion i pochylonej postawy biło przygnębienie i żałość. —A więc wreszcie się ukazałeś, Nason—powiedział niewzruszony John. — A może powinienem cię nazywać Mat-heson? — Próbowałeś mnie wyrzucić z mojego domu. — Jego głos brzmiał jak suchy, chrapliwy, jęczący szept. — Inni opuścili to miejsce, ale ty chciałeś mnie zniszczyć. Nawet próbowałeś spalić ten dom, którego jestem pełnoprawnym właścicielem. Ukradłeś mi go! „Boże, czy można nawet próbować wyjaśniać coś człowiekowi, który już nie żyje?" — Kupiłem go, Nason. Tak jak inni. Nie potrafisz tego zrozumieć? — To jest mój dom! — Jego opryskliwość graniczyła z płaczem przepełnionym poczuciem klęski.—Nie widzisz, że mieszkam tu? A ty pozwoliłeś znów rozmnażać się szczurom i myszom! Zniszczyłeś wszystko. Gdybyś wyniósł się stąd w porę, tamci ludzie nie zginęliby. — Zabiłeś mojego syna! — John musiał pohamowywać swój gniew. Nagle ta istota,
ten duch, który przerażał go samą swoją obecnością od miesięcy, przestał być straszny. Odrażający, bezwzględny, złośliwy — tak, ale nie przerażający. Wszystko, czego można było się bać, było tym, co Joseph Nason stworzył. 250 — Dlaczego więc nie odszedłeś? — Ramiona, podobne do kończyn szkieletu, próbowały rozłożyć się w geście rezygnacji, lecz za słabe opadły z powrotem. — Idź więc teraz. — Nie mogę. Nie mogę przejść przez drzwi tego domu, tak jak ty. Twoja agorafobia dopadła mnie także. —Nie byłem na zewnątrz od wielu lat. — Nason wydawał się kurczyć. — Tam panuje śmierć w wielu formach, tak jak i teraz w tym domu. Robactwo roznosi zarazy, woda może cię zalać. Wejdziesz na schody — możesz spaść i skręcić kark. Wszędzie są noże, którymi możesz się zaciąć i wykrwawić na śmierć. Zabezpieczyłem swój dom jedynie przed pożarem, abym nie spłonął żywcem. Wichura szalała, rzucając wszystkie swe siły na budynek, jakby była zdecydowawna zniszczyć tę płodną w lęki ziemię. Nastąpił brzęk, potem odgłos bitego szkła i kolejne okno zostało wyrwane przez wichurę. Śmieci i resztki suchych liści uderzały z szelestem o drzwi wejściowe, próbując dostać się do wewnątrz. Złamana gałąź waliła w drzwi balkonowe. Tumult myszy i szczurów rozległ się w przedpokoju. Gryzonie przeniosły się w panice do drugiego pokoju. Joseph Nason krzyknął sapiąc i wydawało się, że kurczy się, podczas gdy jego kościste ramiona wciąż coraz bardziej się garbiły. — Teraz nawet mój własny dom zostanie zniszczony! Ale ja nie opuszczę go. Nie mogę. Zupełnie tak jak ty, mój przyjacielu!
Sufit w kuchni osunął się o następne parę centymetrów. Woda sączyła się przez pęknięcia, kapiąc powoli. Dom mógł w każdej chwili runąć. — Może powinniśmy spróbować wyjść stąd razem. — John zsunął się z kredensu, omijając strumyk cieknącej wody. — Nie! Żyłem tutaj i tutaj chcę umrzeć. John poczuł lekki zapach spalenizny. Mógł on pochodzić od palących się świec. Jedna z nich—stojąca w korytarzu— została zgaszona przez lodowaty podmuch, wiejący od schodów. Zgaszony knot wciąż żarzył się jeszcze. John pomyślał, że to na pewno on jest przyczyną niepokojącego zapachu. 251 Nagle gwałtowny dźwięk przerwał tok jego myśli, sprawiając, że skoczył do drzwi. Kuchenny sufit zawalił się pod ciężarem wody, która uderzyła o podłogę, wznosząc się ku górze z grzywą brudnej piany. Zagarnęła ze sobą krzesło i stół. Gdy dosięgnęła Johna i zalała go, mężczyzna pochylił się i zanurkował, zmierzając w kierunku drzwi. Woda rzuciła go na kolana, uderzyła nim o drzwi wejściowe i zawróciła. Wszędzie unosiły się śmieci, sprzęty i... o zgrozo! Szczury pływały i ratując się przed utonięciem, wspinały się po meblach, jak marynarze z tonącego statku wdrapujący się na tratwy. John usłyszał krzyk—wrzask strachu, który nie mógł się wyrwać z ludzkich płuc. Ten dźwięk pochodził spoza świata żywych. John uklęknął i obejrzał się. Światło w kuchni zgasło. Pozostał tylko blask z korytarza. Ale to wystarczyło Joh-nowi, aby ujrzeć Nasona, który uczepiony poręczy na wysokości trzeciego stopnia przemieszczał się przerażony w górę, ponieważ nie pozostała mu żadna inna droga ucieczki. Jego rysy wyrażały piekielne męki. Ciało nie podlegające doczesnym troskom wiło się w okropnym bólu. Jego ropiejący mózg znajdował się już poza granicą wytrzymałości. Szczury i myszy były wszędzie. Niektóre unosiły się bezwładnie, niesione przez wodę brzuchami do góry, utopione przez nagłą powódź. Tłoczyły się przy schodach, ochlapywane chlupoczącą wodą. Jednak nawet groźba wodnej śmierci nie mogła skierować ich ku górze. W żaden sposób nie
ryzykował minięcia stojącego ponad nimi stworzenia, podobnego do trupa. John chwiał się na nogach. Oparł się o ścianę. Telefon zwisał na swym kablu. Stół, na którym John stał jeszcze przed chwilą, unoszony przez wodę, odpływał gdzieś w mrok. Szczury próbowały wdrapać się na ciepłego i wznoszącego się ponad powódź mężczyznę, lecz John krzycząc, ze strachu, strącał je z siebie natychmiast. Brudna lodowata woda otaczała go ze wszystkich stron. Osiągnęła już swój poziom, burząc się brudną pianą i szumowinami. „Być może zbiornik na strychu pękł — pomyślał John — albo zaczęło się w łazience." Zalanie mieszkania
— szkoda, za którą ubezpieczalnia powinna wypłacić odszkodowanie razem ze stratami powstałymi w wyniku huraganu.
252
Nikt nie zginął, poza gryzoniami. John nie mógłby utonąć. Nie było powodu do paniki. Nason jednak był ogarnięty przerażeniem. Przytrzymywał się kurczowo poręczy. Teraz, gdy jego długotrwałe lęki przed wodą stały się rzeczywistością, jego starcze zniszczone rysy przyoblekły się w okropną maskę strachu. Pod nim popiskiwały z przerażenia uratowane szczury, spychając go tam, gdzie uniemożliwiał mu ucieczkę lęk wysokości. Wił się, owładnięty przez fobie. Mógł spaść i utonąć lub zostać zagryziony przez padlinożerców. Mógł też spłonąć, ponieważ z piętra szarą smugą zaczął spływać dym. — Dom się pali! — John nie był pewny, czy Nason krzyknął, czy dał znać gestami. Czy naprawdę usłyszał go, czy też wszystko to działo się w jego umyśle? Teraz jednak nie miało to większego znaczenia, ponieważ usłyszał pierwsze trzaski liżących drewno płomieni i ryk huraganu, który ostatecznie wdarł się do zrujnowanego domu. Groteskowy zwój czarnego, gęstego dymu przeniknął z piętra. Przyczyną pożaru była wichura — jak stwierdził John. Zerwanie elektrycznych przewodów na strychu i powódź. Możliwe, że przewody zostały nadgryzione przez szkodniki, jako rodzaj pewnego,
zgodnego z przeznaczeniem, przygotowania do tej okropnej nocy. John słyszał wiatr, który zdawał się wyć i zawodzić z rozkoszy, ciesząc się ze zwycięstwa i doprowadzając płomienie do wściekłej orgii. Zerknął do tyłu, na drzwi. To była jedyna droga ucieczki jaka mu jeszcze pozostała. Wystarczyło tylko wystawić za próg stopę. Wszystko, co musiał teraz zrobić, ograniczało się do przełamania tej niewidzialnej bariery, która przytrzymywała go jak więźnia przez całą noc. Ruszył z miejsca, rozpryskując nogami wodę. Poczuł, że martwe szczury zaczynają rzucać się na niego, trzęsąc swymi napuchniętymi od wilgoci ciałami. Usłyszał krzyk Nasona, po którym nastąpiły bezładne i nie mające związku błagalne prośby, aby nie zostawiać go samego w miejscu, w którym przez pół wieku pragnął samotności.
253
Pół metra od drzwi John poczuł, że nie może iść dalej. Coś zagradzało mu drogę. Wiedział, że byłoby to niewidoczne nawet w pełnym świetle. Wszystko działo się w jego umyśle . Mimo wszystko nie pozwalało mu to iść dalej. Wiedział, że mógłby podejść do drzwi, dotknąć je, może nawet otworzyć, ale z pewnością nie mógłby przez nie przejść. Stało się to, czego się spodziewał. Był już na to przygotowany wewnętrznie. Wiedział, że w rzeczywistości to autosugestia. Nie przeklinał i nie walił pięściami w drzwi — nie było sensu. Kręcił się w kółko i kaszlał, gdy do jego płuc docierać zaczął ostry, gryzący dym. Poziom wody pozostawał nie zmieniony. John mógł jedynie patrzeć i myśleć o chwili, w której Na-son zmarł. Wtedy zobaczył go przez zadymione powietrze. Siedział na schodach uczepiony obiema rękami poręczy. Jego głowa opadła na piersi. T^lko on—jeden stary człowiek — był za to wszystko odpowiedzialny. John w końcu nie mógł go jednak za to nienawidzić. To była ich wina, nie Na-sona. Ich — to znaczy wszystkich pozostałych mieszkających wówczas na Schooner Street. Tacy sami jak Johnsonowie. Nie zmienili się przez pięćdziesiąt lat. Sensem ich życia było stwarzanie pozorów i poniżające lekceważenie wszystkich pozostałych. W końcu ktoś musiał za to zapłacić. Strike'owie mieli pecha. John wiedział, że Leah, Sam i Sara nie żyją. Od pewnego czasu delikatnie i stopniowo docierała do niego ta dziwna świadomość tego. Nie mógłby powiedzieć, skąd wie, że żadne z nich nie uszło cało. Ale był tego pewien. I to była następna przyczyna, z powodu której nie próbował ucieczki.
Wlókł powoli swe nogi przez wodę, która unosiła się przed nim, płaszcząc niewielką falą, aby odbić się od przeciwległej ściany i powrócić. Trącał zdechłe gryzonie, gdy wlokły się za nim unoszone bezwładnie zmąconą wodą. Zatrzymał się i spojrzał tam, gdzie przy schodach gromadziło się całe stado szczurów.
254
Teraz już ich nie było. Odeszły. Może odkryły gdzieś drogę ucieczki. John usiadł obok Nasona. Zerknął w bok na ledwie tylko majaczący w dymie zarys przygarbionej sylwetki starca. Czuł jego obecność, gdy jednak chciał potrząsnąć jego łokciem, natrafił na pustkę. Prawdopodobnie nigdy go tam nie było. John czuł teraz gorąco. W każdej chwili—wiedział o tym — płomienie mogły się przedrzeć na dół z piętra i z rykiem, który przytłumiłby hałas huraganu, i przesunąć się w dół schodami. John słyszał, jak na dachu zawalają się krokwie, uwalniając lawinę pozostałych tam dachówek. Oddychanie stało się teraz prawie niemożliwe. Dym dopadł go wcześniej niż płomienie. Pomyślał, że jego kremacja nie będzie się niczym różniła od całopalenia George'a Bour-ne'a, ponieważ John będzie już martwy. Rzucił jedno ostatnie spojrzenie na Josepha Nasona, jednak obok nie było już nikogo. W końcu wszyscy go opuścili, nawet szczury i myszy. Czterdzieści lat temu stary człowiek został tu pozostawiony, aby umrzeć w samotności, podczas gdy na zewnątrz toczyło się wartko beztroskie życie. Rozpoczynał się kolejny cykl.