GUY N. SMITH KULT KANIBALI (Cannibal Cult) Przełożył Krzysztof Wargan PHANTOM PRESS INTERNATIONAL GDAŃSK 1991 Redaktor: Artur Kawiński Opracowanie gra...
5 downloads
19 Views
816KB Size
GUY N. SMITH KULT KANIBALI (Cannibal Cult) Przełożył Krzysztof Wargan
PHANTOM PRESS INTERNATIONAL GDAŃSK 1991
Redaktor: Artur Kawiński Opracowanie graficzne: Piotr Metlenga Copyright © by Guy N. Smith 1982 Copyright for the Polish edition by PHANTOM PRESS INTERNATIONAL Gdańsk 1991 Wydanie 1 ISBN 83-85276-23-8 Drukarnia Wydawnicza im. W. L. Anczyca w Krakowie. Zam. 3291/91. Druk z gotowych diapozytywów.
Rozdział I
W białym pokoju główne miejsce zajmowała gilotyna brutalna, natychmiastowa, krwawa śmierć, piekielne narzędzie egzekucji. Metalowa konstrukcja lśniła złowrogo w jasnym blasku lampy. Louis Nevillon był spokojny podczas tych kilku chwil, które jego strażnicy pozostawili mu, by przygotował się na śmierć. Tamci stali z boku. Mógł wyczytać z ich twarzy, że z jakąś dziwną pożądliwością czekali na egzekucję. Nawet ksiądz. Oblicze kata skrywała maska - zwyczaj pochodzący sprzed wieków - lecz widoczne spod kaptura blade, niebieskie oczy lśniły tak, że nie sposób było się pomylić. Oczywiście, był to Galion. Któż inny? Nikt, przynajmniej żadna z jego ofiar, nie widział jego twarzy. Tylko ten zimny wzrok, w którym widać było radość z każdej przeżywanej tu sekundy. Nie spieszył się, wiedział, że i tak wszystko dokona się w ciągu paru chwil, a czy te minuty mogą znaczyć cokolwiek dla skazanego na śmierć człowieka? Po chwili Nevillon spojrzał na niego raz jeszcze. Zdawało mu się, że dostrzegł w oczach kata błysk lęku, lecz zapewne było to tylko szczególne odbicie światła. Niemniej jednak, kat mógł odczuwać strach. W końcu wszystkie te świnie drżały przed Nevillonem, nawet wtedy, gdy był już uwięziony i skazany na śmierć. Teraz także bali się, że może uśmiercić ich w jednej chwili swoją przerażającą mocą. 5
Okazało się, że wiek XX nie różnił się aż tak bardzo od XV, i wtedy, i teraz ludzie bali się niewytłumaczalnego, nieznanego. Nie bał się tylko Nevillon, sam niezrozumiały i straszny. Złapali go po dziesięciu dniach pościgu, w którym brała udział cała armia uzbrojonych po zęby policjantów i strażników, a nawet oddział służb specjalnych. Otoczyli budynek, co potem prasa tłumaczyła koniecznością ochrony Nevillona przed rozwścieczonym tłumem, który sam chciał wymierzyć mu sprawiedliwość. Za każdym razem, kiedy go gdzieś przewozili, czuł popychające go, uzbrojone w pistolety ręce. Sala sądowa, na której toczył się proces, była od pierwszego dnia wypełniona po brzegi. Louis patrzył z niechęcią na ten tłum; pod jego spojrzeniem każdy odwracał głowę. Nawet sędzia: niski, grubawy człowiek, bez przerwy oblizujący wargi, który z irytacją starał się przełamać milczenie oskarżonego - nawet on ani razu nie spojrzał Nevillonowi w oczy, wyliczając głośno jego winy. Louis nie wątpił ani przez chwilę, że go skażą. Pytał zresztą o to swego adwokata. Piętnaście udowodnionych morderstw, dziewięć oskarżeń o pobicie. Musieli uznać go winnym i ogłosić wyrok śmierci. Proces trwał piętnaście dni i przez cały ten czas oskarżony nie odpowiedział na żadne pytanie, żaden zarzut, pogrążony w wyniosłym milczeniu, które wywoływało u sędziów zakłopotanie i niepokój. Nawet kiedy już podjęli decyzję, trzeba im było dużo odwagi, by mu ją oznajmić. Louis Nevillon nie był bowiem zwykłym mordercą. Nie mówił im, że jest spadkobiercą Silvaina Nevillona, spalonego za czary w Orleanie w 1614 r. Spadkobiercą? Był jego kolejnym wcieleniem. Był samym Silvainem, odrodzonym 6
na nowo. Nawet gilotyna nie mogła unicestwić mistrza odwiecznego zła. Lecz ci szaleńcy zdawali się tego nie rozumieć. Każde kolejne oskarżenie sprawiało, że serce biło żywiej w piersi Louisa. Gdy zaś wspomniano o Yvette de Coulon, przypomniał sobie jej nagie ciało leżące pod nim, krzyczące z przerażenia usta i szeroko otwarte oczy. Poczuł nagłą falę podniecenia. - Louisie Nevillon, czy w nocy dnia 30 kwietnia uprowadziłeś z domu Yvette de Coulon, którą następnie zawiozłeś do miejsca satanistycznego kultu w Nemours, gdzie dokonałeś na niej gwałtu, a potem po zabiciu jej - aktów nekrofilii? 30 kwietnia - przecież to Noc Walpurgii! Nic nie zdradzało emocji Louisa Nevillona, może tylko jakiś krótki błysk w oku, czy uwypuklenie przy rozporku obcisłych czarnych spodni. Sędziowie zadawali mu coraz to nowe pytania, lecz on pozostawał bierny, nieporuszony, milczący. Chciał usłyszeć wszystko z ich ust, móc w spokoju rozpamiętywać przypomniane mu zdarzenia. Pamiętał każdy szczegół, a teraz przeżywał minione chwile równie mocno, jak wtedy, gdy brał w tym wszystkim udział. Czuł znowu świeżą woń tamtego młodego ciała, jego smak. - Wraz z innymi, których tożsamości dotąd nie ustaliliśmy, ty, Louisie Nevillon, brałeś udział w obrzędach komunii z Szatanem. Kiedy już wykorzystałeś tę dziewczynę, wypuściłeś krew z jej ciała i kazałeś członkom zgromadzenia ją pić. A potem... potem... Na sali zapadło chwilowe milczenie i słychać było tylko przyspieszone oddechy. Morze pobladłych nagle twarzy, 7
które nie chciały, nie były w stanie przyjąć całej prawdy. - A potem... co? - Oblizujący wargi język sędziego stał się teraz jeszcze bardziej ruchliwy. - Sąd musi znać dokładny przebieg wydarzeń! - A potem... Louisie Nevillon, zmasakrowałeś jeszcze bardziej ciało dziewczyny, po kolei odrywając od niego kolejno kończyny... rozdzieliłeś kawałki ludzkiego mięsa między zgromadzonych i wraz z nimi dokonałeś aktów kanibalizmu. W przeciągu paru godzin ciało Yvette de Coulon zostało spożyte, zaś na końcu dokonałeś aktu seksualnego wykorzystując pozostałe kości! Gdzieś w tłumie rozległ się krzyk, a potem dał się słyszeć odgłos upadającego ciała. Ludzie rozstąpili się, kogoś wynoszono z sali. Była to Madame de Coulon, matka zabitej dziewczyny. Nevillon pozwolił sobie na uśmiech zadowolenia. Dalej - kolejne morderstwa. Słyszał brzmienie słów, lecz nie rozumiał ich znaczenia, błądził myślami gdzie indziej. Mógłby przenieść się w swą astralną formę, opuścić bezużyteczne już ludzkie ciało i w ten sposób uchronić się przed śmiercią i bólem. Lecz nie to było jego celem. Zło, które w nim istniało musiało przeżyć jego własną śmierć. Gilotyna zniszczy wprawdzie jego ciało, lecz będzie to bezbolesne. Im szybciej się skończy, tym lepiej. Nagle uświadomił sobie, że wyrok śmierci został już ogłoszony, gdyż przez zgromadzony w sali sądowej tłum przeszedł cichy pomruk. Sędziowie wyszli na trzy godziny, a on nawet nie zauważył ich nieobecności. Był teraz z powrotem w tamtym budynku, skazany człowiek, którego zrzucono z kamiennych schodów; strażnicy upokarzający go bez 8
żadnych oporów. Czyjeś mocne, bolesne kopnięcie Wszyscy oni jeszcze za to zapłacą! Podróż z sądu do więzienia byłaby koszmarem dla każdego oprócz Nevillona. Policja z najwyższym wysiłkiem powstrzymywała krzyczący, rozwścieczony tłum Pełne odrazy, rzucające przekleństwa twarze. Samochód wciąż bombardowany był kamieniami, zgniłymi jajkami i owocami. Strużki soku rozbitego na szybie pomidora przypomniały Louisowi krew Yvette de Coulon, co sprawiło, że znowu poczuł podniecenie. Nie żałował niczego co zrobił. Strażnicy w karetce więziennej wciąż trzymali odbezpieczone karabiny, mimo, iż Louis miał skute ręce. Także i oni, jak wszyscy, obawiali się tego człowieka o siwych włosach i arystokratycznej twarzy. Historia wciąż się powtarzała, kolejny wysoko urodzony odbywał swą ostateczną drogę do Madame Guillotine, oczekującej niecierpliwie na jego głowę. Roześmiał się głośno i dwóch strażników natychmiast rzuciło się ku niemu, niemal dotykając lufami karabinów jego piersi. - Nie będzie się pan śmiał, kiedy położą panu głowę pod nóż, panie Nevillon - powiedział jeden z nich. - Uczestniczyłem raz w egzekucji. Czy mam panu opowiedzieć szczegóły? - Ja również uczestniczyłem kiedyś w egzekucji - odparł Nevillon łagodnym głosem - zatem może byłby pan uprzejmy pozwolić bym opowiedział pierwszy. Skazana dziewczyna nazywała się Yvette... - Bydlę! - Otwarta dłoń uderzyła więźnia prosto w twarz tak, że głowa odleciała do tyłu - ty podły bydlaku! Drugi mężczyzna przesunął się naprzód i kopiąc Nevillona zrzucił go z siedzenia. Kolejne uderzenia próbował 9
odeprzeć dłońmi, lecz kajdany uniemożliwiły to. - Gdybym to ja mógł decydować - strażnik, który uderzył pierwszy zwrócił się do swojego kolegi - nie skazywałbym go na gilotynę. To zbyt szybko, nie uważasz Marcel? Ale tak po kolei odcinałbym jego członki, najpierw noga, potem druga, potem ręce, a potem może jeszcze coś! Zamilkł i obaj uśmiechnęli się porozumiewawczo. Teraz śmierć była w zasięgu wzroku. Ksiądz chciał widzieć go martwego, gdyż wierzył, że wszystko to jest częścią walki ze złem. Strażnicy i kat chcieli odegrać się za śmierć Yvette de Coulon. Szaleńcy! Ten, który był własnością Szatana nie mógł zostać zniszczony przez zgiloty-nowanie jak inni ludzie. Ksiądz, patrząc w kartki modlitewnika, mruczał coś pod nosem. Żaden z nich nie próbował nawet udawać litości, wszyscy chcieli przedłużyć koniec, liczyli na to, że Louis będzie cierpiał psychicznie przez ostatnich kilka minut. Powinni oszołomić go lekami, lecz przeoczyli ten akt dozwolonej prawem litości. Kto będzie o tym wiedział? Pomieszczenie było wyciszone i nikt nie usłyszy jego ostatniego błagania o miłosierdzie. Do Louisa Nevillona docierały przytłumione odgłosy wielkiej manifestacji pod murami więzienia. Słyszał powolne odliczanie przy akompaniamencie klaskania w dłonie i tupania wielu nóg. Wszyscy skandowali imię Yvette de Coulon. Dwóch strażników puściło Nevillona przodem, kopiąc go w nogi tak, że ciężko upadł na podłogę. Podciągnęli go do pozycji klęczącej i założyli na jego szyję stalową obręcz 10
tak ciasno, że niemal go dławiła. Powinni zasłonić mu oczy, lecz z niemą satysfakcją zignorowali ten przepis. Mógł widzieć wszystko co się dzieje. Bez zainteresowania przyglądał się odbiciom światła w lśniących sztabach stanowiących podstawę konstrukcji. Nie obchodziło go to, co robią w tym momencie tamci czterej, obserwujący jego śmierć. Tymczasem mężczyzna w masce przystąpił do działania. Kara śmierci była wymierzana we Francji tak rzadko, że rozkoszował się tą chwilą i starał się robić wszystko jak najdokładniej. Szczególnie w przypadku Louisa Nevillona. To była najpiękniejsza godzina jego życia, szczyt jego szczególnej kariery. - Czy chce pan jeszcze coś powiedzieć? - Ksiądz stanął z tyłu jakby nagle poczuł się winny, że skazuje się Nevillona na tak długie psychiczne cierpienie. - Tak - Nevillon uśmiechnął się. - Jest pan sługą Boga, zatem bez wątpienia wie pan dobrze, co się stało trzeciego dnia po ukrzyżowaniu człowieka, którego uważano za Syna Bożego. - Tak, a dlaczego pan pyta? - Ponieważ, mój przyjacielu - Nevillon przestał się uśmiechać, a jego głos przeszedł w ostry szept, który dotarł do nich wszystkich - ponieważ trzeciego dnia zmartwychwstanę i wszyscy będziecie bać się mojego przyjścia! - To bluźnierstwo! - ksiądz pobladł, niemal upuścił modlitewnik. - Panie Galion, w imię Boga Najwyższego, niech pan nie zwleka ani chwili dłużej. - Będę żył znowu! - powtórzył Nevillon i zdołał jeszcze zobaczyć ruch dłoni kata w kierunku dźwigni. Potem usłyszał metaliczny brzęk spadającego ostrza. Ksiądz odsunął jego odciętą głowę, tak że stoczyła się do 11
stojącego poniżej kosza. Z przeciętych arterii obficie wypływała krew, zabarwiając podłogę na czerwono. Skądś zaczął płynąć strumień wody, aby spłukać purpurowe strugi i spłynąć wraz z nimi do miejskich ścieków. Galion stał i przyglądał się z zadowoleniem swemu dziełu. Wszystko stało się tak szybko, że nawet szkoda, że to właśnie Louis Nevillon miał tak krótką śmierć. Dwaj strażnicy także się przyglądali: poprzedniego dnia, widząc przerażający wypadek drogowy, zatrzymali się specjalnie, żeby popatrzeć. Widok krwi był dla nich zawsze fascynujący i budził dreszczyk emocji. - Dziękuję, panowie - Galion był znowu urzędnikiem państwowym - katem. - Wasza obecność była niezbędna. Byliście świadkami, że skazany człowiek umarł szybko i bezboleśnie. - Niestety! - powiedział ktoś z obecnych. Na zewnątrz więzienia tłum stał w milczeniu, głośne okrzyki ucichły i słychać było tylko gdzieniegdzie przyciszone rozmowy. Yvette de Coulon została pomszczona. Nie było już po co stać tutaj. Powoli gapie zaczęli się rozchodzić. Otaczający więzienie policjanci schowali broń i odetchnęli z ulgą. Nie było już Francuskiego Potwora, położono kres jego zbrodniczym czynom. - Powiedziałem już, że to niemożliwe! – Naczelnik więzienia drżał i nerwowo bębnił palcami w blat biurka. Potrącił otwarty kałamarz i przewrócił go, tak że granatowy płyn wylał się na stół. - To absolutnie niemożliwe. To jakiś kiepski dowcip. Jego sprawca zostanie surowo ukarany! 12
- To nie jest dowcip, proszę pana - gubernator nerwowo oblizywał wargi. - Byłem tam i widziałem to na własne oczy, gdyż podobnie jak pan, na początku nie mogłem w to uwierzyć. Lecz pomyłka jest wykluczona - ciało Louisa Nevillona zniknęło z pomieszczenia, w którym wykonano egzekucję, razem z głową. Wszystko co pozostało, to parę śladów krwi! - Ale jak? I dlaczego? Chciałbym to wiedzieć, proszę pana, lecz sądzę, że jest to sprawa służb specjalnych. Zapadła niepewna, pełna przerażenia cisza. - Pojadę tam i zobaczę - naczelnik wstał, nagle twarz mu zszarzała - być może... zaistniała jednak jakaś pomyłka. Lecz nie było pomyłki, nie mogło być, gdyż w pomieszczeniu, w którym stała gilotyna nie można było nigdzie ukryć ciała. Z pobladłą twarzą i drżącymi rękami naczelnik oglądał „kosz” - stalową nierdzewną skrzynkę, stojącą pod gilotyną, której dno stanowiła druciana siatka. Były tam tylko ślady krwi. Purpurowe plamy odcinały się wyraźnie od lśniącej w ostrym elektrycznym świetle stali, tajemniczo, jakby strzegły jakiegoś sekretu. Poza tym, w pomieszczeniu nie było nic więcej. - Lecz jak to się mogło stać? - Naczelnik bezradnie załamał ręce. - Ktoś musiał ukraść ciało. Straże... - Nikt nie może stąd wyjść nie zauważony - powiedział delegat rządu, głosem, który przypominał ucznia odtwarzającego przed nauczycielem wyuczoną lekcję. - Zatem wewnątrz więzienia musi istnieć jakiś spisek naczelnik za wszelką cenę starał się znaleźć jakieś logiczne wyjaśnienie. Nevillon był złem, zjednoczył się z Szatanem, spożywając ludzkie mięso. Gdy był martwy, stał się jednym ze 13
zwykłych ludzi. Wydawało się, że jego magiczna moc umarła wraz z nim. - Będziemy musieli poinformować policję i przeprowadzić dochodzenie - naczelnik cofnął się szybko w kierunku drzwi. Drżał, w pomieszczeniu było tak zimno. Być może zresztą tylko tak mu się wydawało. - Do tego czasu nikomu nie wolno wejść do tego pokoju. Powiedziawszy to, zamknął za sobą drzwi na klucz. Dochodzenie w sprawie zniknięcia ciała Louisa Nevillona prowadzone było wspólnie przez władze więzienia i policję. Wypytywano wszystkich, od naczelnika po najniższego rangą strażnika, lecz w końcu niczego nie wyjaśniono. Tylko czterech mężczyzn miało na ten temat swoje opinie, lecz zachowali je dla siebie. Pan Galion - sławny francuski kat, ksiądz i dwóch strażników, którzy byli obecni przy śmierci Nevillona. Oni pamiętali ostatnie słowa mordercy: Trzeciego dnia zmartwychwstanę, będę żył znowu i wszyscy będziecie obawiać się mojego przyjścia! Ciało Francuskiego Potwora jakby rozpłynęło się w powietrzu. Louis Nevillon mówił prawdę. Znowu był żywy.
Rozdział II
Sabat, zmartwiony, zmarszczył brwi. Powoli potrząsnął głową, dotykając palcem lewego policzka. Widniejąca tam długa blizna - pamiątka z SAS - bolała go jeszcze od czasu do czasu. Zagryzł wargi, mrużąc swoje ciemne oczy. Już po raz drugi odczytywał napisaną drobnym drukiem krótką notatkę u dołu wewnętrznej strony Telegraphu. CIAŁO MĘŻCZYZNY ZAGINĘŁO PO EGZEKUCJI Ciało Louisa Nevillona zgilotynowanego w Paryżu za dokonanie licznych morderstw, zginęło z pomieszczenia, w którym wykonano egzekucję. Rzecznik policji odmówił skomentowania tego faktu. W istocie, władze francuskie rzadko komentowały swoje porażki. Wypuszczając gazetę z rąk, Sabat zapatrzył się niewidzącym wzrokiem w gęstwinę rosnących za oknem krzewów, odgraniczających jego dom w West Hampstead od reszty świata. Przed oczami stanęła mu postać szpakowatego mężczyzny o arystokratycznych rysach, skrywających wyraz zła w blisko siebie osadzonych oczach i wąskich ustach. Sabat miał żywo w pamięci obraz człowieka, którego spotkał tylko raz w życiu. Minione lata mogły wprawdzie zmienić Nevillona fizycznie, dodając mu kilka zmarszczek, jeszcze bardziej pobielając włosy, lecz wewnętrznie Francuz 15
pozostał tym, kim był wtedy - Wielkim Mistrzem Ścieżki Lewej Ręki. Sabat westchnął. Pamiętał, jak bezsilne w walce z jego bratem Quentinem okazały się rewolwerowe kule*. Podobnie gilotyna, z pewnością nie była w stanie zniweczyć tak potężnej mocy zła. * Patrz - Sabat 1. - „Cmentarne Hieny”.
Dusza zabitego Quentina wcieliła się wówczas w samego Marka Sabata, schronił się w jego ciele zły duch, z którym Sabat od tego czasu nieustannie walczył, lecz udało mu się jedynie przytłumić siłę jego działania. Wystarczyła jedna chwila słabości, a zło, niczym śmiertelny jad, rozprzestrzeniało się w ciele i duszy Marka, dominując nad każdym jego czynem i myślą. Quentin wciąż żył. Nawet teraz, gdzieś z jakiegoś odległego zakątka mózgu dobiegał jego śmiech i szyderczy szept: „Nie udało im się zabić Nevillona. On znów żyje.” Wypłukał gardło, chcąc pozbyć się zalegającej tam nieprzyjemnej flegmy. Było mu zimno i miał dreszcze. Całe jego ciało pokryło się gęsią skórką. Cholera, przeziębił się. Od czasu zwolnienia z SAS, Sabat dbał o swoje zdrowie. Może powinien więc położyć się do łóżka? To byłoby jak przyznanie się do porażki. Znów gdzieś wewnątrz jego osłabionego fizycznie i psychicznie organizmu odezwał się śmiech Quentina. Od czasu gdy wstał, głowa bolała go tak, jak gdyby siedział w niej jakiś złośliwy duszek i walił w nią młotkiem. W wysuszonych ustach odczuwał nieprzyjemny kwaśny smak. Zdecydowanie, ciepłe łóżko byłoby dla niego najlepszym miejscem. Z najwyższym wysiłkiem wspiął się na schody. Spocone dłonie ślizgały się po dębowej poręczy, gdy Sabat stopień za 16
stopniem podciągał się na niej w górę. Wypije łyk mocnej whisky, połknie kilka aspiryn i rano powinien być zdrów. Dreszcze wzmogły się, gdy nagi położył się pomiędzy chłodne prześcieradła, zwijając się w kłębek, aby zatrzymać choć odrobinę ciepła. Whisky paliła jego gardło, tak że miał kłopoty z połknięciem aspiryny. Zbierało mu się na wymioty i bał się, że nie zdoła dojść do łazienki. Zamknąwszy oczy ujrzał wykrzywioną w szyderczym uśmiechu twarz Louisa Nevillona. Usłyszał dobiegający skądś głos Quentina, nie był jednak w stanie zrozumieć słów. Zniknięcie ciała mordercy nie obchodziło nikogo, poza ostro teraz krytykowanymi władzami więzienia, które nie przypuszczały, nie spodziewały się... „Co cię to, do diabła, obchodzi, Sabat? Nic, to nie moja sprawa.” Próbował wymyślić jakąś przyczynę, dla której nie mógłby się tym zająć. „Zbyt źle się czuję, aby jechać do Paryża, poza tym nie mam czasu” - myślał. Przez jego głowę bezładnie przebiegały strzępy myśli i wspomnień. Tamta górska polana, piękna żona pułkownika z SAS, która zwykła biczować swoich kochanków, aż korzyli się przed nią, błagając o litość. Lilith, zmartwychwstała Bogini Ciemności, górująca nad pułkownikiem, wmawiająca mu, że jest on reinkarnacją Adolfa Hitlera i że oboje, przy pomocy armii upiorów, zdobędą cały świat. I tamten duchowny, który także sądził, że świat padnie przed nim na kolana, nim zniszczyły go moce ciemności. - Stało się to bez twojego udziału - powiedział pełen nienawiści, dobiegający z daleka głos, i Sabat nie był pewien, czy śmieje się dusza jego brata, czy też jest to obłąkany chichot Roystona Spode, wydobywający się wprost z 17
owej starej krypty, w której ostatecznie pogrzebane zostały marzenia tego szatana w sutannie. Wszyscy oni próbowali powstrzymać Sabata. Ciało chorego było rozpalone gorączką. Zbierając resztki sił, Sabat zrzucił z siebie pościel. Owionęło go chłodne nocne powietrze. Było ciemno. Starał się dojść do tego, jak długo leży już w łóżku. Gdy wchodził po schodach na górę, na dworze było całkiem jasno, choć zdawało się, że upłynęło od tej chwili zaledwie kilka minut. Bezskutecznie usiłował odczytać świecące cyferki wbudowanego w radio zegara. Wsparł się na łokciu, lecz jego głowa natychmiast z powrotem opadła na poduszkę. Chryste, nigdy w życiu nie był tak osłabiony! „Jesteś teraz słaby, Sabat, bezbronny, niezdolny do walki.” Wyprężył się, rozpoznając chrapliwy głos Catriony Lealan. Ale to niemożliwe, przecież zgładził ją całkowicie, z ciałem i duszą. Ktoś musiał ją naśladować, wywołując w nim wspomnienie tych dawnych dni, kiedy robiła mu takie rzeczy... Sabat próbował zagłuszyć to uczucie, myśleć o czymś innym, lecz nie udało mu się. Serce zabiło gwałtowniej, palone gorączką ciało domagało się spełnienia na myśl o kobiecie, która niegdyś kochała go występną, sadystyczną miłością. Spocone palce znalazły dość siły, aby zaspokoić pożądanie. Naprężył się jeszcze bardziej, jego ciało przebiegł dreszcz. Chwilowe poczucie winy rozpłynęło się w morzu niewypowiedzianej rozkoszy. Do diabła z wszystkimi! „Patrzcie na mnie, jeśli chcecie, pragnę, żebyście na mnie patrzyli.”
Jego nagie ciało było mokre od potu. Ożyła w nim każda komórka, każdy nerw. Więc nie był jednak chory, po prostu od dawna brakowało mu kobiety. To oni zmusili go do tego, by na głos wyznał tajemnice swoich rozkoszy. Głos Sabata odbijał się od ścian ciemnego pokoju, zmieszany ze śmiechem Catriony, a może Vince'a Lealana czy Roystona Spode. Albo Quentina! Sabat powiedział im wszystko, co chcieli usłyszeć. Znali to już wcześniej, lecz pragnęli, aby wyszło z jego ust. Opowiedział im, jak w młodości oddał się innemu mężczyźnie. Jak później wziął w nim górę tradycjonalizm i wyrzuty sumienia pchnęły go do szukania pomocy w Kościele, jak został księdzem. Sabat wzdrygnął się na to wspomnienie. Służba w SAS była dla niego prawdziwym wyzwoleniem. Tam nauczono go czerpania z życia prawdziwej przyjemności, tam - między innymi - nauczono go zabijać. „Czy kiedykolwiek zabiłeś człowieka, Sabat?” „Wiesz dobrze, że tak. Ten terrorysta...” Sabat drgnął. Jak echo powrócił do niego odgłos rewolwerowych strzałów w zamkniętym pomieszczeniu, krzyki wijącej się z bólu ofiary, jej prośba o śmierć - prośba, której spełnienia odmówił. Znów ozwał się śmiech... tym razem śmiał się Sabat. Kobiety. Wynurzające się z przeszłości nagie ciała, lubieżnie ukazujące swoje wdzięki. „Przeleć mnie, Sabat, tak jak kiedyś.” Dotykały go czyjeś palce, miliony drobnych pieszczot zlewały się w jedną zmysłową eksplozję ciała i ducha. Sabat wił się w rozkoszy, unoszony przez las rąk, które chwytały go i ciągnęły zapamiętale, aż zaczął krzyczeć, że już dość. Jego głowę zaatakował głośniejszy jeszcze 19
śmiech. Z całej siły przycisnął dłonie do uszu. lecz nie był w stanie wyciszyć tego piekielnego hałasu. „Jesteś zbyt słaby, Sabat.” Na powrót znalazł się w łóżku i dygocząc z zimna, na ślepo, bezskutecznie szukał pościeli, by się przykryć. Było tak zimno, tak przerażająco! Skurczył się ze strachu. „Nie ma się czego bać. Nie jesteś Markiem Sabatem - jesteś Quentinem, jednym z nas.” Mark czuł, jak powraca osobowość Quentina - po miesiącach czekania na okazję, jedna dusza zapanowała nad drugą. Sabat próbował jeszcze walczyć, lecz był słaby jak jesienny liść, opierający się podmuchom wiatru. Zaczął szlochać, pierwszy raz od... od kiedy? Nie pamiętał, żeby kiedykolwiek zdarzyło mu się płakać. Nawet w dzieciństwie swoje kłopoty rozwiązywał w inny sposób - mszcząc się za wszelką cenę. Boże! Zemści się na nich, zapłacą mu drogo. Musi walczyć. Podczołgał się do brzegu łóżka. Drżące z zimna i strachu palce dotknęły w ciemności czegoś, co obsunęło się i spadło. Słuchawka telefonu. Starał się wymacać ją jeszcze raz. Uciekała przed nim jak wąż, ale w końcu złapał ją i wciągnął na łóżko. Czyjeś niewidzialne palce starały się wyrwać mu ją z ręki, ale udało mu się zatrzymać swoją zdobycz. Usiłował wykręcić numer. Szło mu ciężko, tarcza ledwie się poruszała. Nieważne, do kogo zadzwoni, najważniejsze, żeby powiedzieć im... ostrzec... przed Louisem Nevillonem! Niemal stracił przytomność, czuł, jak słuchawka wymyka mu się z zimnych, śliskich od potu palców. W końcu 20
spadła z łóżka i kołysała się tam i z powrotem, jakby szydząc z niego. Nie starczyło mu siły, aby powtórnie ją uchwycić. Jęknął głośno. Po chwili usłyszał metaliczny dźwięk, brzmiący jakoś dziwnie w tej wypełnionej złem atmosferze. Upłynęło kilka chwil, zanim zrozumiał, co się dzieje. Dzwonił telefon. Sabat usłyszał jakiś głos nie należący do Quentina ani do innych. Jego otępiały umysł nie był w stanie ogarnąć tego bełkotu nic nie znaczących słów. Zniecierpliwił się, opanowała go wściekłość. Zaczął krzyczeć. Sabat usiłował coś powiedzieć, przestrzec wszystkich przed Louisem Nevillonem, lecz z jego gardła wydobywało się jedynie zwierzęce sapanie i charczenie. To oni chcieli zagłuszyć go swoim szeptem, syczeniem rozwścieczonych demonów. Czuł, że słabnie i traci świadomość. Więc pokonali go w końcu. Telefon zamilkł mniej więcej w tej samej chwili, gdy Sabat, tracąc przytomność, stoczył się z łóżka na podłogę.
Rozdział III
Światło było tak jasne, że drażniło oczy Sabata nawet przez zamknięte powieki. Kwaśny zapach potu przyprawiał go o mdłości. Leżał bez ruchu, usiłując zrozumieć, gdzie jest i co się z nim stało. Ciemności, w których skrywały się złe istoty zniknęły już, rozproszone oślepiającym światłem. Czuł, że leży na jakimś łóżku, lecz nie tak wygodnym, jak jego własne. Po dłuższej chwili doszedł do wniosku, że jest w szpitalu. Więc uratowano go w jakiś sposób, mimo ich wysiłków nadany przez niego sygnał SOS został odebrany. Ostrożnie otworzył oczy i przez szparkę między powiekami rozejrzał się wokół. W istocie, był w szpitalu. Jego łóżko otaczał parawan, zza którego dobiegały przyciszone szepty. Bezskutecznie usiłował zrozumieć, o czym mówi jakiś człowiek o chrapliwym nosowym głosie przywodzącym na myśl głos Quentina. Zamknąwszy oczy próbował przypomnieć sobie, co się stało. Był chory. Czy rzeczywiście? To było tak, jakby jego ciało zostało opanowane przez... coś, przez jakąś wewnętrzną siłę, która zdominowała go i pchnęła pod władanie ciemnych mocy. Stracił poczucie czasu; być może minęły zaledwie godziny, a może całe tygodnie. Ktoś wszedł do niego zza parawanu. Sabat spojrzał przez przymrużone powieki i zobaczył wysokiego kościstego mężczyznę w białym kitlu i okularach, które zdawały się jeszcze powiększać jego wyłupiaste, żabie oczy. Podszedłszy do 22
łóżka, mężczyzna pochylił się nad pacjentem. Sabat stwierdził, że wie już, co się dzieje i mimo oślepiającego światła postanowił otworzyć oczy. - Ach, panie Sabat - w głosie lekarza dźwięczała ulga więc postanowił pan w końcu wrócić do naszego świata. - Jak długo tu jestem? - spytał Sabat nie swoim głosem, nagle uświadamiając sobie jak bardzo jest osłabiony. - Od dziesięciu dni - lekarz spojrzał do karty, wydymając w zamyśleniu usta. - Czy mógłby pan powiedzieć, co mi jest? - Ma pan zapalenie płuc - doktor spojrzał na Sabata niemalże z naganą w oczach. - Do przedwczoraj był pan na intensywnej terapii. To prawdziwy cud, że udało się panu zadzwonić po pomoc, w przeciwnym razie mógłby pan nie przeżyć nocy. Na szczęście, osoba, która odebrała telefon, miała dość przytomności umysłu, by zrozumieć, że dzieje się coś niedobrego i zawiadomiła policję, która zidentyfikowała pański numer. Sabat usiłował się podnieść, lecz był na to za słaby - i przeklinając - opadł z powrotem na łóżko. - Jak długo jeszcze... - Na razie proszę nawet o tym nie myśleć - lekarz pogroził mu palcem. - Szczęście, że pan w ogóle żyje, teraz musi pan nabrać sił. To potrwa całe tygodnie i nawet po wyjściu stąd będzie pan musiał udać się w jakieś spokojne miejsce na długą rekonwalescencję. Sabat jęknął i znowu zamknął oczy. Usłyszał szyderczy śmiech. Quentin wygrał tę bitwę, udało mu się osłabić Marka Sabata. Gdy odzyska siły - będzie za późno - będzie już tylko odrodzonym Quentinem. 23
Przez głowę przepływały mu niewyraźne myśli, zastanawiał się nad zniknięciem ciała Louisa Nevillona. Poczuł, jak ogarnia go senność. Sabat jechał przez Bernese Oberland powoli, zatrzymując się często na kilka dni dla odpoczynku, gdyż czuł się jeszcze bardzo słaby. Próbował raz zapalić fajkę, lecz jego płuca odpowiedziały gwałtownym atakiem kaszlu. Nocami prześladowały go dziwne sny, których treść - jeżeli nie była bez znaczenia - zapominał zaraz po przebudzeniu. Przybył do Interlaken, małego miasteczka położonego wśród ośnieżonych gór, pomiędzy jeziorami Thun i Brienz, będącego już w dziewiętnastym stuleciu atrakcją turystyczną. Ostre powietrze wypełniało jego płuca, przygrzewało poźnokwietniowe słońce. Prawdziwy raj. Sabat spojrzał na pokryte zielonymi lasami zbocza gór i przebiegł go zimny dreszcz. W takich właśnie lasach jak te - ciągnące się przez Austrię i Niemcy - ścigał niegdyś Quentina. Teraz Quentin znów żyje. Sabat zatrzymał się w hotelu „Jungfrau”. Czuł się paskudnie nieswojo, prosząc portiera o wniesienie na górę do pokoju jego walizek. Stary człowiek miał zadyszkę jeszcze większą niż on sam i mruczał coś pod nosem niezadowolony. Gdy portier wyszedł, Sabat zagłębił się w fotelu i przez duże francuskie okna przypatrywał się zboczom górskim, skrywającym się już w cieniu. Może mimo wszystko nie powinien był tu przyjeżdżać, może trzeba było pojechać na południe Francji lub jeszcze dalej. Lecz to nie miało znaczenia - nie było dla niego ucieczki, gdyż jego brat wciąż był przy nim, panowały nad nim ciemne moce, którym nie był 24
w stanie się przeciwstawić. Wkrótce przywyknie do tego, że jest Quentinem. Nie interesował go Louis Nevillon; dlaczego miałby go interesować? Nie planował niczego, miał dość pieniędzy na swoje potrzeby. Gdy poczuje się silniejszy, zabawi się trochę. Na razie musi na to spokojnie poczekać. Minęło już przeszło dwadzieścia lat, odkąd Sabat poprzednim razem był w „Jungfrau”. Wtedy był to wyjazd na narty w czasie szkolnych ferii, ale miał wrażenie, że nic się nie zmieniło. Ten sam jedyny szlak zjazdowy, kolej poprowadzona ku niebu przez dzikie dziewicze góry pokryte lodem i śniegiem; z Wengen poprzez Wengernalp, w górę do Kleine Scheidegg, gdzie przesiadało się na mniejszy pociąg, przemierzający tunel pod Eigerem i Monchem, aż wreszcie z Eigenward można było z lekkim zawrotem głowy spojrzeć w dół na jezioro Thun, czując się pogańskim bogiem obserwującym swoje ziemie. W końcu docierało się do ostatniej, wykutej w skale, stacji Jungfraujoch. Zapierało dech w piersiach na myśl, że stacja położona jest przeszło trzy tysiące metrów nad poziomem morza. Sabat poczuł, że miękną mu kolana i musiał przytrzymać się, żeby nie upaść. Wtedy właśnie pierwszy raz zobaczył Madeleine Gaufridi. Stwierdził, że dziewczyna ma nie więcej niż osiemnaście lat. Ich spojrzenia spotkały się, gdy podziwiał jej długie ciemne włosy. Gdyby nie fakt, że była sama, można by ją wziąć za uczestniczkę szkolnej wycieczki. Obcisły sweter pod rozpiętym płaszczem uwydatniał dziewczęcą linię jej dziewiczego jeszcze i przez to tym bardziej zmysłowego ciała. Przezwyciężając zawrót głowy Sabat uśmiechnął się. 25
- Jedzie pan do Lodowego Pałacu, monsieur? - zapytała melodyjnym, kuszącym głosem, w którym pobrzmiewał francuski akcent. Sabat kiwnął głową. - To jeden z najlepszych na świecie punktów widokowych. Byłem tam kiedyś... Kilka lat temu. Zrozumiał, że dziewczyna zamierza towarzyszyć mu w drodze na szczyt. Znów poczuł zawrót głowy, lecz nie z powodu wysokości; czuł, że zaczyna być podniecony. Małe schronisko niemal wbrew prawu ciążenia zawieszone było na szczycie lodowca, wśród śnieżnych pól, przemierzanych przez psie zaprzęgi. - Wyjdźmy na taras. - Wzięła go za rękę i poprowadziła przez podwójne oszklone drzwi, oddzielające znajdujących się w środku ludzi od mrozu na zewnątrz. Wrażliwe płuca Sabata zareagowały na zetknięcie się z zimnym powietrzem gwałtownym atakiem kaszlu. Sabat przytrzymał się ramienia dziewczyny. - Był pan niedawno chory, prawda? - W jej głosie pobrzmiewało autentyczne zainteresowanie. Znów popatrzyła na niego swoimi wielkimi oczami. - Co panu było? - Zapalenie płuc - uśmiechnął się. - Ale proszę się nie martwić, świeże powietrze dobrze mi robi. Doktor powiedział, że albo mnie wyleczy, albo zabije. - To byłaby wielka szkoda - ścisnęła jego dłoń. - Przy okazji, nazywam się Madeleine Gaufridi - uśmiechnęła się z wahaniem i zapytała: - A jak pan się nazywa? - Sabat - odetchnął głęboko, ale tym razem obyło się bez kaszlu. - Mark Sabat. Przyjechałem do Szwajcarii na rekonwalescencję. - A jego wewnętrzny głos powiedział: „Kłamca, nazywasz się Quentin” - lecz Sabat starał się go 26
zignorować. - Zatrzymałem się w hotelu „Jungfrau” w Interlaken. - Ja jeszcze... nigdzie się nie zatrzymałam - powiedziała z nagłym smutkiem i spuściła oczy. – Dopiero przyjechałam do Interlaken. Z kilku przyczyn powstrzymał się przed zadaniem jej pytań w rodzaju: ,,Skąd wzięła pani pieniądze na tę wycieczkę, skoro wygląda pani, jakby miała w kieszeni nie więcej niż dziesięć franków? Czy nie boi się przebywać sama wśród grasujących tu wilków, takich jak ja?” Miał pełną erekcję i było mu trochę niewygodnie - uczucie niemal zapomniane przez tygodnie choroby. - Skoro oboje jesteśmy tu sami, może trzymalibyśmy się razem? - Chętnie. Złapała go za rękę. Sabat zauważył, że z zachwytem ogląda górską panoramę. Przyglądał się jej z boku. Może była starsza, niż się wydawało, może rozmyślnie przybrała maskę dziewicy, aby wtopić się w ten dziewiczy krajobraz. - Wracajmy do środka - dziewczyna szczękała zębami. Tu jest strasznie zimno. Mówiła doskonale po angielsku, z lekkim tylko francuskim akcentem. Być może dopiero co skończyła jakąś szkołę. Sabat dowie się tego w swoim czasie, nie było pośpiechu. Wnętrze Pałacu Lodowego przywitało ich przyjemnym ciepłem i Sabat doszedł do wniosku, że daleko mu jeszcze do pełnego zdrowia; kilka tygodni temu stwierdziłby, że jest tu nieznośnie duszno. - Zamówię jakieś wino. - Prowadził ją do stolika, mając w duchu nadzieję, że jego organ rozkoszy chociaż na chwilę 27
nieco zmięknie. Dziewczyna zdawała się niczego nie zauważać, prawdopodobnie była na to zbyt niewinna. Nie wiedział, co myśleć o jej wieku; w jednej chwili zdawała mu się bardzo młoda, a już w następnej - dojrzała i doświadczona. Czuł jej wzrok na swoich plecach, gdy podszedłszy do lady stanął w krótkiej kolejce. Serce waliło mu jak oszalałe, kiedy rozbierał ją w myślach. „Nie, ona z pewnością jest dziewicą, jest tak niewinna, tak naiwna i jeszcze...” - Dziękuję. - Wzięła od niego wysoką szklankę i wypiła mały łyk. Ukradkiem rozejrzała się wśród tłumu turystów i Sabat wyczytał w jej oczach wyraz... ulgi. Przebiegł go lekki dreszcz, znów te same pytania cisnęły mu się na usta. - Słyszałam o panu - uśmiechnęła się nieznacznie. - Ach - patrzył na nią spokojnie - wieść o mojej hańbie rozniosła się po całym kontynencie. - Trudno jest ukryć sławę - zaśmiała się śpiewnie i rozbrajająco. - Kilka miesięcy temu francuskie gazety zamieszczały pańskie zdjęcie. Jest pan detektywem, który rozpracował niebezpieczny spisek polityczny i wytropił ludzi, którzy udawali wampiry i tym podobne okropności*, prawda? * Patrz - Sabat 2.
- I tak i nie - spuścił na chwilę wzrok. - Nie jestem detektywem, po prostu wmieszałem się w tę sprawę. Przed wielu laty znałem tego faceta, który uważał się za nowe wcielenie Hitlera. W każdym razie w Szwajcarii jestem wyłącznie na rekonwalescencji - powiedział czując, że musi upewnić ją jeszcze raz, gdyż najwyraźniej do jej głowy zakradło się jakieś podejrzenie. 28
- Wierzę panu. - Patrząc na swoją szklankę, nagle spoważniała, jakby chciała mu coś wyznać. Czekał cierpliwie. Jeżeli chciała mu się zwierzyć, zrobi to sama, jeśli nie - będzie milczeć. Wyczuł już, że jest to ten typ kobiety. - Uciekam - powiedziała po prostu, wzdychając jakby coś jej bardzo ciążyło. - Przed kim? - zapytał łagodnie, nie okazując zaskoczenia. - Przed wieloma ludźmi - jej dolna warga lekko drżała przed moją rodziną, moją religią. Jej oczy zaszły mgłą i Sabat miał wrażenie, że dziewczyna zaraz upadnie. - Może mi pani o tym opowiedzieć, jeżeli pani chce przełknął spory łyk wina - ale jeśli wolałaby pani nie mówić, nie zrobi mi to różnicy. Wiedział, że będzie chciała mu opowiedzieć. - Chciałabym - próbowała się uśmiechnąć. – Pan mnie prawdopodobnie zrozumie. Widzi pan, oddano mnie do klasztoru w Aix-en-Provance gdy miałam osiem lat i myślę, że przez następne dziesięć byłam tam w miarę szczęśliwa. Moi rodzice byli właścicielami winnicy i obsesyjnie pragnęli odseparować mnie od reszty świata. Postanowili, że zostanę zakonnicą i nie wolno mi było myśleć inaczej. Dziecku łatwo jest zrobić pranie mózgu, to właśnie zrobiono ze mną i wtedy... wtedy coś się zdarzyło... Rozejrzała się po przestronnym pomieszczeniu i znów popatrzyła na Sabata. - Nie potrafię tego wytłumaczyć, ale nagle poczułam, że zostałam oszukana i że... że nie wierzę w Boga. Modliłam się mechanicznie, jakbym recytowała wiersz na lekcji. Wiedziałam, że muszę odejść z klasztoru, ale nie było sensu 29
tłumaczyć tego matce przełożonej. Skarciłaby mnie, może nawet ukarała. Więc... uciekłam, zostawiłam tylko list. Wyrzekłam się moich ślubów i zwiałam. - Ale Francja jest wolnym krajem - Sabat zmarszczył czoło - nikt nie może pani zatrzymać. To nie jest sprawa policji. - Pan może myśleć w ten sposób - wolno potrząsnęła głową - ale mój ojciec ma bardzo duże wpływy, jest jednym z najbogatszych ludzi we Francji i jeśli zechce - zatrudni bezpiekę i prywatnych detektywów, którzy będą na mnie polować. - Dlaczego przyjechała pani do Szwajcarii? - Mam tu przyjaciół - odparła. - W każdym razie znam w Lucernie kilku ludzi, którzy - jak sądzę - mogliby mi pomóc, chociaż nie wiem, jak daleko sięga ich lojalność. Ojciec wyznaczył wysoką nagrodę, a pieniądze zmieniają ludzi. - Więc zatrzymała się pani w Interlaken dla nabrania oddechu - Sabat rozejrzał się po pomieszczeniu, ale nie zauważył nikogo, kto zwracałby na nich uwagę. - I szczęśliwie spotkałam pana. Rozpoznałam pana w pociągu z Wengau i pomyślałam, że jedynie pan może mi pomóc. Sabat powoli skinął głową. Ciągła erekcja zaczynała sprawiać mu ból; długo już nie miał kobiety. Zbyt długo. Madeleine Gaufridi pojawiła się jak manna z nieba. - Mogę pani pomóc - uśmiechnął się - mam pokój w Interlaken. Najlepiej będzie, jeśli pani spędzi tę noc u mnie, a jutro zobaczymy co dalej. - Chciałabym - zaśmiała się miękko i Sabat zastanowił się czy rzeczywiście jest taka naiwna. Przekona się tej nocy. 30
Z okna swojej sypialni Sabat obserwował światła Interlaken odbijające się w spokojnych wodach jeziora Brienz. Słyszał, jak Madeleine rozbiera się po cichu w głębi pokoju. Siłą powstrzymał się, aby się nie odwrócić. Było tylko jedno łóżko i cała noc przed nimi, nie trzeba się śpieszyć. W końcu odwrócił się z udawaną niedbałością. Spodziewał się, że dziewczyna ma na sobie jakąś koszulę nocną lub piżamę, lecz okazało się, że była całkiem naga. Leżała na łóżku z zamkniętymi oczami, jakby spała. Nogi miała wyprostowane tak, że mógł tylko częściowo dostrzec to, co znajdowało się pomiędzy udami. Uwodziła go? Nie, nie Madeleine, po prostu w swojej nieświadomości nie zdawała sobie sprawy... Gdy otworzyła oczy, Sabat rozpinał już koszulę. Nie była ani trochę zakłopotana, sprawiała teraz wrażenie kobiety dużo starszej, niż osiemnastoletnia dziewczyna, która właśnie opuściła klasztor. Jego wzrok zatrzymał się na niewielkich kształtnych piersiach, różowych sutkach, twardych, jak gdyby ktoś już je pieścił. Potem spojrzenie ześliznęło się powoli po gładkim brzuchu, aż do owego tajemniczego trójkąta ciemnych puszystych włosów, jakby z rozmysłem skrywających to, co było poniżej. Nogi rozchyliły się nieznacznie, nie na tyle jednak, aby mógł dostrzec coś więcej. Dręczyła go? Nie, to był przypadek, Madeleine była ofiarą wychowania w całkowitej izolacji i nie rozumiała tych spraw. Drżącymi palcami odpiął w pośpiechu ostatnie guziki i ściągnął koszulę, ukazując swój muskularny tors. Zdejmując spodnie, przez chwilę pomyślał, że może powinien się odwrócić, nie ze względu na siebie, lecz dlatego, że ta dziewczyna prawie na pewno nigdy nie widziała... 31
Zobaczył, jak jej ręka wysuwa się w kierunku jego dłoni, chwyta ją i łagodnie przyciąga go do łóżka. Dziewczyna odsunęła głowę, robiąc miejsce na poduszce i zbliżyła do jego twarzy swoje miękkie i wilgotne wargi. Ich usta zetknęły się w zmysłowym pocałunku, jej język dotknął języka Sabata i cofnął się, zachęcając go do zrobienia tego samego. Madeleine oplotła jego ciało w sposób, jakiego z pewnością nie nauczyła się w klasztorze w Aix-en-Provance. - Powiedz mi, Mark - odsunęła się z nagłym wyrazem zamyślenia na twarzy - czy to prawda, co pisano w gazetach, że odprawiasz egzorcyzmy? Sabat zesztywniał, uderzenie nastąpiło w chwili, gdy był najmniej do niego przygotowany. Nie było sensu kłamać. - To prawda - odparł - czy też raczej to była prawda. - Dlaczego „była”? - Powiedzmy, że to z powodu mojej choroby. Nie jestem teraz... nie jestem sobą. - Ach - powiedziała sztucznie - czy będziesz... czy będziesz kiedyś w stanie znowu to robić? - Nie... nie wiem - zmrużył oczy - a dlaczego? - Po prostu jestem ciekawa, fascynujesz mnie. Sabat naprężył się, czując, jak jej ręka łagodnie gładzi go po brzuchu, jak zmierza prosto do tego jedynego miejsca i w końcu je osiąga, przyprawiając go o dreszcz i wyrywając z jego ust zmysłowy jęk. W tej chwili zdał sobie sprawę, że jej niewinność jest tylko pozorem. Dziewczyna obróciła się tak, by bez przeszkód widzieć dolne części jego ciała. 32
- Dlaczego... dlaczego to tak wygląda, Mark? - Dotknęła go palcami. Sabat westchnął głęboko. - Bo jestem obrzezany - wymamrotał. W tych kilku sekundach rozwiał się dla niego mit jej dziewictwa. - Dlaczego? - Bo... mógł powiedzieć: „Bo jestem Żydem” lub „Bo moi rodzice sądzili, że tak będzie lepiej”. Powiedział jednak: - Jest to dla egzorcysty specjalne zabezpieczenie; w cząsteczkach brudu, które dostają się pod napletek... - Rozumiem. Znów poczuł zmysłowe ruchy jej języka i palców. Do diabła to było prawdziwe śledztwo, ale to teraz nieważne, dopóki... Panował już mrok, naga sylwetka dziewczyny rysowała się na tle okna, słabo oświetlona blaskiem ulicznych świateł, jak nimfa tańcząca na jego ciele. Gdy próbował wstrzymać jeszcze chwilę spełnienie, przyszło mu do głowy wspomnienie tamtej nocy, gdy one pożądały jego spoconego w gorączce ciała, ofiary z jego własnej dumy i szacunku do samego siebie. Nagle wytrysnął z taką siłą, jakby dusza pragnęła wydostać się z ciała. Dusza Quentina.
Rozdział IV
Sabat stwierdził, że życie powinno być sielanką. I było nią w pewien sposób, od czasu gdy pojawiła się przy nim ta niezwykła dziewczyna. Było w tym coś, czego nie umiał wytłumaczyć, coś więcej niż tylko obietnica jej młodego ciała, jakaś groźba, podobna do tej, jaką straszył go Quentin, zanim Sabat sam stał się Quentinem. Czuł, że krępują go i zmuszają do posłuszeństwa jakieś niewidzialne więzy. Mimo, że pozornie wolny, był jednak niewolnikiem. Po pierwszej wspólnej nocy opuścili hotel i wynajęli małą drewnianą willę, stojącą nad wodami jeziora Brienz, na oddalonej od miasteczka polanie, otoczonej wysokimi sosnami. Mogli tam oddychać powietrzem świeżym i przesyconym zapachem żywicy. - Wkrótce musimy jechać do Lucerny. – Madeleine wsunęła palce w jego dłoń i wyszła za nim na werandę. Musimy skontaktować się z moimi przyjaciółmi. Sabat skinął głową. Pojechałby za nią wszędzie, gdzie by tylko chciała. - Martwię się - westchnęła. - Czym? - Mam nieprzyjemne uczucie, że ludzie, którzy mnie śledzą, wiedzą gdzie jestem i zaplanowali już atak na to miejsce. 34
- Więc ty naprawdę przyjechałaś z Aix-en-Provance i naprawdę ktoś cię śledzi? - w głosie Sabata dźwięczała nuta powątpiewania. - Oczywiście - powiedziała ostro Madeleine. – Chyba nie sądzisz, że ci nakłamałam? - Nie, po prostu pewne rzeczy... mają się inaczej, niż przypuszczałem - odparł Sabat, pomyślawszy, że w końcu nie utrzymywała, iż jest dziewicą, lecz uciekającą siostrą zakonną. - Tak jest zazwyczaj - zaśmiała się słabo - tym niemniej przyniosłam wstyd mojej rodzinie, przynajmniej w ich oczach i oni się teraz zemszczą. Sabat, ja czuję, tej nocy ktoś tu przyjdzie. Przeszył go zimny dreszcz. Nie powinien się tak przejmować słowami dziewczyny, ale odczuwał jej strach jako własny. - Będę czuwał tej nocy, jeśli to może cię uspokoić, Madeleine. - Dziękuję, ale tej nocy nie możemy spać w jednym łóżku. Jeśli ktoś mnie ściga, to wyjdzie z lasu i tam musisz na niego czekać. - W porządku - westchnął, pomyślawszy o swoim rewolwerze, trzydziestce ósemce, który zawsze nosił w wewnętrznej kieszeni, a który teraz spoczywał na dnie jego walizki - będę stał na warcie, jeśli to znaczy dla ciebie tak wiele. - Uważaj, oni są niebezpieczni. Sabat miał na sobie golf, ciemne spodnie i buty na grubych podeszwach, umożliwiające mu bezszelestne poruszanie się pośród drzew. Kroki stawiał ostrożnie w obawie, aby nie nadepnąć na jakąś suchą gałąź. Zimne powietrze wywoływało w jego płucach odruch kaszlu, który 35
musiał siłą powstrzymywać. W SAS nauczono go nie zważać na własną niewygodę. Prześwitujące gdzieniegdzie spomiędzy drzew i zarośli słabe światło gwiazd było wystarczające, aby oświetlić każdy poruszający się przedmiot. Sabat przysiadł na sterczącym z ziemi korzeniu olbrzymiej sosny. Był to dobry punkt obserwacyjny; każdy, kto szedłby w stronę willi byłby przez kilka sekund oświetlony padającym na ścieżkę blaskiem. To wystarczyło, aby wycelować i strzelić. Możliwość zabijania ekscytowała go, był nią podniecony tak samo, jak tamtym spotkaniem z Madeleine w Pałacu Lodowym. Mógł pozwolić sobie smakować to uczucie tak długo, póki nie osłabi ono jego refleksu, zwłaszcza teraz, gdy jest mu tak bardzo potrzebny. Nie było wątpliwości, że Sabat zabije każdego intruza, który się pojawi, zastrzeli go bez namysłu, kierując się prymitywnym instynktem. Nie będzie to pojedynek dżentelmenów, lecz zadanie, które należy wykonać i zapomnieć o nim. Tak, jak nauczono go w SAS. Pomyślał o Madeleine. Miał przed oczami jej nagie ciało, leżące na łóżku, prowokujące każdym swoim ruchem. Nie miał wątpliwości, że rzeczywiście spędziła dziesięć lat w klasztorze i dziwił się, jak przez cały ten czas radziła sobie ze swoimi potrzebami seksualnymi. Wobec braku mężczyzn pozostawały jej dwa sposoby ich zaspokojenia: seks z inną kobietą i masturbacja. Sabat doszedł do wniosku, że w przypadku Madeleine w grę wchodziło to drugie rozwiązanie. Nie wydawało mu się, żeby mogła być lesbijką. Wyobrażał ją sobie, jak leży w ciemnym klasztornym dormitorium, robiąc to, co było grzechem w oczach jej towarzyszek, jak nie może pozwolić sobie nawet na głośniejsze westchnienie rozkoszy. „Skalanie” własnego ciała było jedynym 36
sposobem, aby zachować zdrowie. Sabat uświadomił sobie, że jest podniecony. Do diabła pomyślał - myśli erotyczne są tym, czego należy w takich sytuacjach bezwzględnie unikać, gdyż rozbrajają mężczyznę zupełnie i mogą kosztować go życie. Usiłował odegnać od siebie obraz nagiej dziewczyny, gdy naraz jego wyostrzony słuch wyłapał jakiś cichy szelest dobiegający z głębi lasu, trzask łamanej gałęzi. Mógł to być skradający się lis, ale mogło też być to coś innego. Sięgnął po swoją trzydziestkę ósemkę ruchem tak naturalnym, jakby jeszcze wczoraj brał udział w akcji SAS przeciwko terrorystom. Czuł to samo podniecenie, ten sam dreszcz, smak zabijania. Niemal wstrzymał oddech nasłuchując uważnie. Najwyraźniej ktoś był w lesie, nie więcej niż dziesięć metrów od niego. Posuwał się bezszelestnie, ale wytrenowany łowca czuł jego obecność, licząc na to, że tamten nic nie wie o nim. Z tego spotkania tylko jeden z nich mógł wyjść żywy. Sabat skurczył się tak, że komuś patrzącemu z boku wydawałby się częścią pnia starej sosny. Patrzył uważnie, przygotowany do strzału. Człowiek zbliżył się, Sabat słyszał teraz szuranie gumowych podeszew jego butów i trzask łamanych gałęzi. Po chwili zobaczył go. Bezkształtny cień przesłonił słaby odblask światła księżycowego. Sabat wycelował w to miejsce, gładząc palcem spust rewolweru. W tej samej chwili zdecydował się nie strzelać. Rozumował instynktownie. Oczywiście łatwo byłoby teraz zabić tego człowieka i błysk ognia uczyniłby z Sabata łatwy cel dla jego ewentualnego wspólnika. Schował 37
rewolwer do kieszeni i w jednej sekundzie ustawił się do skoku w ciemność. Jak żywy pocisk wyskoczył na nieznajomego, wyrzucając do przodu obie nogi, i kopiąc z całej siły. Poczuł, że udało mu się bezbłędnie trafić tamtego w twarz. Dał się słyszeć głośny trzask, głowa zaatakowanego człowieka wygięła się nienaturalnie do tyłu, nieznajomy przewrócił się i przeturlał kilka kroków. Sabat odskoczył i skulił się, lecz żaden kontratak nie nastąpił. Skurczone ciało przeciwnika leżało bez ruchu u jego stóp. Wystarczyły pobieżne oględziny, by stwierdzić, że człowiek ten nie żyje. Sabat klęcząc przy nim wsłuchiwał się w nocną ciszę. Jego uszy nie zarejestrowały jednak niczego, poza odgłosami małych leśnych zwierząt. Prześladowcy Madeleine Gaufridi wysłali więc jednego tylko człowieka. Sabat zapalił małą kieszonkową latarkę, którą w nocy zawsze nosił przy sobie. Starczyło kilka sekund, aby w jej świetle zobaczyć wszystko, co chciał. Wysoki, ciemno ubrany mężczyzna z groteskowo odrzuconą w tył głową wpatrywał się w niego niewidzącymi, martwymi oczami. Dokładne przeszukanie kieszeni, zgodnie z oczekiwaniami, nie dało niczego. Prawdopodobnie był to jakiś prywatny detektyw. Sabat musiał użyć całej swojej siły, aby przenieść ciało w pobliskie krzaki i dyszał ciężko po wykonaniu tego zadania. Czuł się całkowicie wyczerpany fizycznie i psychicznie. „Chryste” - pomyślał - „kiedyż w końcu dojdę do siebie?” I wtedy usłyszał swój własny śmiech, tak niespodziewany, że aż przerażający. Dobrze znany ochrypły nosowy 38
dźwięk narastał gdzieś wewnątrz niego i wbrew jego woli przez usta torował sobie drogę na zewnątrz. W pierwszej chwili Sabat wpadł w panikę, przycisnął dłoń do ust, lecz nie był w stanie stłumić tego ohydnego, zwierzęcego chichotu. Quentin Sabat zabił i pożądał następnych ofiar.
Rozdział V
- Musimy natychmiast wyjeżdżać - w oczach Madeleine czaił się strach - musimy uciekać do Lucerny. - Trzeba zaczekać do rana - Sabat stał w drzwiach sypialni i patrzył na jej nagie ciało z lekkim wyrazem lekceważenia, którego nie okazywał nigdy wcześniej. Zabił i cieszył się tym. Teraz następna tęsknota czekała na zaspokojenie. - W nocy nie ma pociągów z Interlaken. Po prostu musimy tu zostać na noc i spędzić czas jak najprzyjemniej. Nerwowo oblizała usta. Jej towarzysz z zimną krwią zabił człowieka i śmiał się z tego. Był dużo bardziej niebezpieczny niż sądziła. Uśmiechnęła się z wysiłkiem i drżącym głosem zapytała: - Ty naprawdę go zabiłeś? - Pomyślałem sobie, że jest to zawsze jakiś sposób spędzenia nocy w zimnym, wilgotnym lesie. - Tak... ale to takie straszne. - On zrobiłby ze mną to samo. Jeden z nas musiał zginąć. On po prostu był tym, który miał pecha. Sabat kopniakiem otworzył drzwi i zaczął się rozbierać. Nie spuszczał z niej oczu, smakował jej ciało, z trudem powstrzymując się, aby się na nią nie rzucić. - Francuskie gazety pisały o tobie prawdę - jej głos drżał - że jesteś bardziej niebezpieczny od wszystkich tych udawanych wampirów. 40
- Jestem niebezpieczny - zaśmiał się, podchodząc do niej nagi - ale to zależy, po której jesteś stronie. Krzyknęła, gdy rzucił się na nią, przyciskając ją do łóżka. Chciała powiedzieć, że nie musiał brać jej w ten sposób, że pozwoliłaby mu na wszystko, lecz ze strachu nie mogła dobyć z siebie słowa. Zeszłej nocy była jego kochanką, dziś jest zabawką, instrumentem jego przyjemności. Był brutalny, nie zważał na nią. Dziewczyna usiłowała nie patrzeć mu w oczy, ale mimo to nie potrafiła oprzeć się ich hipnotycznemu wyrazowi. Była bezbronna, robiła wszystko, czego od niej żądał. Czuła się tak, jakby potężna fala rzuciła ją, bezwolną, na skały i zmiotła na powrót do morza. Zaczęła krzyczeć i jęczeć z rozkoszy. Ale Sabat nie skończył, póki sam nie został w pełni zaspokojony. W końcu, ociekając potem, zsunął się z niej z głośnym westchnieniem. Drżał na całym ciele i dyszał ciężko. Ich oczy spotkały się i dziewczyna przez chwilę miała wrażenie, że wyczytała z jego twarzy coś w rodzaju usprawiedliwienia, lecz z pewnością myliła się - to nie było w jego stylu. Po prostu wziął to czego chciał, i zrobi to znowu ilekroć zapragnie. - Kiedy spotkaliśmy się pierwszy raz, myślałem, że jesteś dziewicą - rzekł Sabat, patrząc w sufit - ale chyba nie nauczyłaś się tego wszystkiego w klasztorze? - Nie - odparła - ale ukrywam się już od pewnego czasu i rozumiesz, dziewczyna musi jakoś zdobyć coś do jedzenia i jakiś dach nad głową. W takich sytuacjach zasady trzeba odłożyć na bok. - I czasem zostawało ci nawet dość pieniędzy na wycieczkę w góry - zaśmiał się łagodnie - czemu nie? 41
- O świcie musimy jechać do Lucerny - zmieniła temat. - A potem? - Kto wie, na razie żyjemy z dnia na dzień. - Za dzień lub dwa ktoś znajdzie ciało w lesie - zamyślił się - nietrudno skojarzyć sobie tę śmierć z dwojgiem ludzi, którzy wynajmowali willę. Tak, masz rację Madeleine. Żyjemy z dnia na dzień. Sabat siedział nad trzecią z kolei filiżanką nieco już zimnej kawy i usiłował sprawiać wrażenie jednego z turystów tłumnie zalewających ulice Lucerny. Nie miał ochoty więcej pić, a Madeleine nie wracała już od ponad godziny. Siedząc na werandzie małej kafejki, przyglądał się tłumom przelewającym się przez Handelstrasse i próbował wyłowić z tego kłębowiska postać swojej dziewczyny, która przy bliższym przyjrzeniu okazała się o dobre siedem lat starsza i nie tak niewinna. Podniecało go samo myślenie o niej, była dla niego jak narkotyk. Może powinien zabrać ją do siebie do Anglii. Przebywanie z nią było sposobem na rekonwalescencję równie dobrym, jak każdy inny. Wreszcie zobaczył jej ciemne włosy rozwiewane przez lekki wiatr. Szła szybkim krokiem, nie rozglądając się na boki. Weszła na schodki i z wdziękiem usiadła na wolnym miejscu obok niego. - I co? - Spojrzał na nią pytająco. - Wszystko w porządku - uśmiechnęła się - rozmawiałam z Andre Schmidem; zgadza się, żebyśmy zatrzymali się u niego. - Można mu ufać? 42
- Tak, jestem pewna. Mój ojciec kontaktował się z nim w zeszłym tygodniu i Andre obiecał, że da mu znać, jeżeli bym się pojawiła. Ale nie zrobi tego. Sabat pomyślał, że mógłby teraz rzucić w diabły tę dziewczynę, przecież nic go przy niej nie trzymało, lecz rosnące podniecenie kazało mu odsunąć tę myśl. Wstał od stolika i powiedział z uśmiechem: - Chodźmy więc do twojego przyjaciela. Dom zbudowany był w głębi ogrodu przy Basel-Strasse. Żywopłot był tak zwarty i wysoki, że przypadkowy przechodzeń mógłby nawet nie dostrzec skrytego za nim budynku. Sabat stwierdził z uczuciem smutku, że ta imponująca budowla z biegiem lat popadła w ruinę. Być może na przełomie stuleci była to letnia rezydencja jakiegoś bogatego Francuza, położona w niewielkiej odległości od jeziora Lucerna, ze wspaniałym widokiem na Chateau Gutsch. Teraz brakowało wielu dachówek, osypywały się ścienne malowidła, a drewniane części konstrukcji zżerała pleśń. Część powybijanych szyb zastąpiono szarym papierem. Wszędzie widoczne było krańcowe zaniedbanie. Madeleine zastukała kutą z żelaza kołatką, słyszeli jak puste echo odbija się gdzieś od wewnętrznych ścian domostwa, jakby budynek był całkiem opuszczony. Po chwili znów zapadła cisza. Wtedy dał się słyszeć odgłos zbliżających się kroków i ktoś odryglował drzwi. Wygląd Andre Schmida zaskoczył Sabata. Był to mężczyzna nie więcej niż trzydziestoletni, niski, z lekką nadwagą. Wytarte brudne jeansy z podwiniętymi nogawkami i niedbale założona koszula czyniły zeń postać nieco komiczną. Miał worki po oczami i podwójny podbródek; spoglądał podejrzliwie swoimi małymi oczami to na Madeleine, 43
to na Sabata, odruchowo odgarniając z czoła strąki długich ciemnych włosów. - To jest pan Sabat - powiedziała Madeleine wskazując na swojego towarzysza - mój przyjaciel, o którym ci mówiłam. - Tak, oczywiście - mężczyzna zdawał się być oślepiony jasnym światłem - proszę, wejdźcie do środka. Drzwi zaskrzypiały szurając po wypaczonych deskach podłogi. Wewnątrz cuchnęło pleśnią i Sabat stwierdził, że wielki hall, pusty, jeśli nie liczyć zniszczonego stojaka na kapelusze i małego stolika, nie był sprzątany przez całe tygodnie. - Pokażę wam wasz pokój - Schmid zaczął wchodzić na schody posuwając się ścieżką utorowaną wśród zwałów brudu. - Niedługo zjawią się inni. Jemy o wpół do ósmej, punktualnie. Gdyby nie brudne szyby i zasłaniające wszystko drzewa, z okna ich pokoju roztaczałby się widok na Bruch-Strasse. Czekało na nich świeżo pościelone dwuosobowe łóżko i dwa obszerne dębowe kufry na rzeczy. Sabat poczuł, że jest mu zimno; przydałby się tu jakiś grzejnik i dywan. Andre Schmid wyszedł, zamykając za sobą drzwi. - Trafiliśmy do komuny hippisowskiej - powiedział Sabat przyciszonym głosem. - Tak. - Madeleine lekko się zaczerwieniła, jakby wyszło na jaw jej oszustwo. - Andre pracował przez jakiś czas w winnicy mojego ojca, póki nie wybrał wolności. Ci ludzie przychodzą tu i odchodzą kiedy chcą, są idealistami, tak jak ja. - Więc zamierzasz ukrywać się tu i palić trawę do końca swoich dni - w głosie Sabata dźwięczała pogarda. - Ten dom 44
będzie dla ciebie takim samym więzieniem jak klasztor. - Nie - Madeleine wytrzymała jego spojrzenie - tutaj będę wolna. Być może nawet uda mi się przekonać cię abyś z nami został. - Raczej wątpię - zaśmiał się - ale na razie nigdzie mi się nie spieszy. Rozpakujmy się teraz, a potem pójdziemy zobaczyć, czy dobrze tu gotują. Dobiegający z parteru dźwięk ciężkiego gongu wyrwał Sabata z drzemki. Albo było już prawie ciemno, albo okna były tak brudne, że nie przepuszczały światła. - Widocznie podają już kolację. Zwiesił nogi z łóżka. Zauważył, że w międzyczasie Madeleine założyła długą ciemną sukienkę. W słabym świetle jej twarz wydawała się nienormalnie blada, tak jakby dziewczyna postarzała się o dziesięć lat; pokazała mu swoje kolejne nie znane mu oblicze. - Chodźmy na dół, poznamy przyjaciół Andre'a. - Złapała go za rękę; jej dłoń była chłodna. - Prowadzą tu doskonałą kuchnię. Po opuszczeniu winnicy mojego ojca Andre pracował przez kilka miesięcy w Paryżu jako kucharz. Myślę, że masz wilczy apetyt. - Lepszy z każdym dniem - zaśmiał się Sabat, wdychając dolatujące z dołu kuchenne zapachy, jakby szczególnie smakowite na powitanie nowych gości - dzisiaj, rzeczywiście zjadłbym konia z kopytami. - Wątpię, czy końskie mięso zostało uwzględnione w dzisiejszym menu - uśmiechnęła się słabo, ściskając jego rękę. Jej palce były lodowate. Jadalnia wyglądała mniej więcej tak, jak sobie Sabat wyobrażał. Większą część pomieszczenia zajmował długi 45
stół, przy którym siedziało już kilkunastu ludzi. Sabat objął ich jednym spojrzeniem, rejestrując w pamięci wszystkie szczegóły, które kiedyś mogły okazać się istotne. Hipisi obojga płci, różnego rodzaju kosmopolityczni outsajderzy; niektórzy bez większego zainteresowania spojrzeli na nowo przybyłych. Byli prawdopodobnie przyzwyczajeni do tego, że stale pojawiają się tu i odchodzą różni ludzie. Żyli własnym życiem i nie wtrącali się w sprawy innych. Przez uchylone drzwi do kuchni Sabat zobaczył jak Andre, ubrany w przybrudzony biały drelich, nalewa do głębokich talerzy jakąś gęstą zupę. - To są pewnie nasze miejsca - Sabat ruszył w kierunku końca stołu. Najwyraźniej przeznaczono im krzesła po obu stronach Andre Schmida. - Witam moich przyjaciół. Andre wszedł do jadalni, zaskakująco zręcznie balansując tacą z talerzami. Postawił zupę nie rozlewając na stół ani kropli. - Najlepsze jedzenie w Lucernie, ba, w całej Szwajcarii - pochwalił się. - Jesteśmy dumni z naszej kuchni. Ale zaczynajmy, bo zupa tak jak kawa, jest smaczna, póki gorąca. Z kilku powodów Sabat nie czuł się dobrze. W żaden sposób nie pasował do tego towarzystwa, choć nikt nie zdawał się zwracać uwagi ani na niego, ani na Madeleine. Wszyscy jedli prowadząc między sobą przyciszone rozmowy. Schmid skończył jeść, z brzękiem odłożył łyżkę i otarł usta wierzchem dłoni. Zwracając się do Sabata, powiedział: - Wy Anglicy, jesteście tradycjonalistami jeśli chodzi o prowadzenie kuchni - uśmiechnął się lekko. - Byłem kiedyś 46
w Anglii na wakacjach. Mon Dieu, jedzenie było straszne, niewyszukane i źle przyrządzone. Lecz pan może jest inny. Proszę mi powiedzieć czy rozpoznał pan w tej zupie smak jakiegoś konkretnego składnika? - Owszem - Sabat uśmiechnął się, lecz patrzył twardo na rozmówcę - głównie czosnku, trochę żywokostu, kopru i kaszy perłowej. - Doskonale - Andre Schmid klasnął w swoje tłuste dłonie ale... czy nic więcej... jaki mógł być główny składnik? - Jakieś mięso - Sabat patrzył na Andre, lecz ten unikał jego wzroku. - Trudno powiedzieć jakie, bo było przesiąknięte czosnkiem, jestem prawie pewien, że po to właśnie, aby ukryć prawdziwy smak mięsa. Andre Schmid zmrużył oczy i zaśmiał się gardłowym śmiechem, przypominającym Sabatowi śmiech Quentina. Jego własny śmiech! - Więc może po spróbowaniu głównego dania będzie pan w stanie zidentyfikować to mięso. Nie będzie już tak mocno doprawione. Proszę mi powiedzieć, jaki rodzaj mięsa lubi pan najbardziej! - Żaden - odpowiedź była natychmiastowa, pojedynek słowny wchodził w fazę pchnięć. - W zasadzie jestem wegetarianinem. - Wegetarianinem - powtórzył Schmid i roześmiał się tak głośno, że głowy wszystkich zwróciły się na chwilę w jego stronę, po czym zebrani przy stole wrócili do swoich rozmów, jakby zawstydzeni, że podsłuchiwali rozmowę przywódcy komuny. - Mon Dieu, coś obrzydliwego. Nie ma wątpliwości, że jest pan poważnie chory. Brak protein osłabia organizm. Człowiek musi jeść mięso. Na szczęście w trakcie ewolucji 47
nasze organizmy straciły zdolność przyswajania mięsa surowego. Zresztą nie wszystkich to dotyczy, ludzie, których pan tu widzi jedli nie gotowane mięso i są dzięki temu zdrowsi. Jednak dziś, przez wzgląd na naszych gości, osobiście ugotowałem bardzo rzadki rodzaj krwistego mięsa. - Nie jest prawdą, że musimy jeść mięso - Sabat zaczynał się denerwować, na jego policzkach pojawiły się czerwone plamy - nie jesteśmy gatunkiem mięsożernym. Sam jadam mięso tylko wtedy, gdy wymagają tego względy towarzyskie i nie chcę urazić gospodarza. Ale moją receptą na zdrowie jest trzymanie się z dala od białej mąki, białego cukru, wszelkich tłuszczów i czerwonego mięsa. - Jest pan szalony - Andre Schmid wstał tak gwałtownie, że krzesło odskoczyło do tyłu - mięso jest źródłem życia i każdy kto mieszka pod tym dachem będzie je jadł. Pan również, panie Sabat. - Jak już powiedziałem - Sabat nie ruszył się z miejsca nie chcę urazić gospodarza. Będę więc jadł mięso, które pan poda. - Owszem, będzie pan jadł! Andre wyszedł do kuchni, trzaskając drzwiami. - Mogłeś być grzeczniejszy - powiedziała Madeleine ostrym szeptem. - Jesteśmy tutaj gośćmi i cała moja przyszłość zależy od tego, czy Andre zgodzi się, żebyśmy tu zostali. - Być może - odparł Sabat - ale im bardziej widzę co się tutaj dzieje, tym mniej mi się to podoba. Ci ludzie żyją jak jacyś stuknięci mormoni. - Powstrzymał się przed dodaniem - „i zombi”. - Tym niemniej musimy ich tolerować - powiedziała. 48
Zamilkli i po chwili wszedł Andre, niosąc tacę pełną parujących talerzy. Obsłużył pozostałych, po czym przyniósł z kuchni jeszcze trzy porcje i postawił je przed gośćmi i przed sobą. Sabat przyjrzał się uważnie daniu. Było to jakieś krwiste mięso, wyglądające na słabo podgotowaną wieprzowinę. Sabat zdecydował się zjeść tę potrawę, pomimo jej nieprzyjemnego zapachu i sztucznego smaku. Jak zazwyczaj, wolał się przemóc niż urazić gospodarza, stracił jednak cały swój poprzedni apetyt. Schmid uśmiechnął się, tak jakby nie pamiętał już o niedawnej sprzeczce. - Jak sądzę, zgodzi się pan, że to danie jest wystarczająco smaczne, aby nawet najbardziej zagorzałego wegetarianina nawrócić na okazjonalne jedzenie mięsa. Madeleine jadła z apetytem, całą swoją uwagę koncentrując na stojącym przed nią talerzu. Sabat odciął nożem kawałek mięsa, nadział go na widelec i walcząc z uczuciem obrzydzenia podniósł do ust. Coś było cholernie nie tak. Nadspodziewanie delikatne mięso z łatwością ześliznęło się po języku, pozostawiając na podniebieniu lekki posmak czosnku i... czegoś jeszcze, czego Sabat nie potrafił zidentyfikować. Miało w sobie coś z wieprzowiny, ale także trochę z pieczeni wołowej. Nie było niesmaczne, lecz całkiem nie odpowiadało jego wegetariańskiemu gustowi. Po chwili Sabat jadł już mechanicznie, myśląc o innych sprawach; podczas służby w SAS przygotowywano go do sytuacji, w których będzie zmuszony jeść rzeczy normalnie nie przyswajalne przez ludzki organizm. Andre Schmid wyczyścił swój talerz kawałkiem chleba i poklepał się po brzuchu, przy czym głośno mu się odbiło. 49
- No, panie Sabat, i co pan sądzi o głównym daniu? - Niezwykłe - mruknął - i muszę przyznać, że dalej nie wiem jaki to rodzaj mięsa. Schmid zmrużył oczy i patrząc na dziewczynę powiedział: - Jestem pewien, że Madeleine już się z nim spotkała. Jadła je kiedyś i będzie jadła często, teraz gdy powróciła do nas. - Powróciła do was! Sabat popatrzył na Madeleine. Dziewczyna uśmiechała się butnie i wyzywająco. Nie wyglądała teraz na zastraszoną i niewinną panienkę, która dopiero co uciekła z klasztoru. Raczej na kobietę dojrzałą i doświadczoną. - Tak, tak - Schmid zaśmiał się ordynarnie - Madeleine była już kiedyś u nas. Prawda kochanie? - Oczywiście, że byłam - jej wzrok utkwiony w Sabacie był teraz pełen szyderstwa. - Więc okłamałaś mnie - syknął wściekle Sabat, chwytając mocno za brzeg stołu - cała ta historia o klasztorze w Aix-en-Provance była kłamstwem. - Wcale nie - zaśmiała się - była jak najbardziej prawdziwa. Mój ojciec naprawdę jest najbogatszym we Francji właścicielem winnicy i naprawdę byłam w klasztorze, z tą tylko różnicą, że nie uciekłam z niego z własnej woli, lecz dlatego, że ścigała mnie policja. Dziwię się, że o mnie nie słyszałeś; ty, człowiek, który rozpracował organizację wampirów. Jestem Madeleine Gaufridi, alias... Madeleine de Demandolx de la Palud. - Boże! - Sabat poczuł się tak, jakby otrzymał silny cios w głowę. Madeleine de Demandolx de la Palud, ofiara szatańskiego opętania w Aix-en-Provance w roku 1609. Dostała się pod zgubny wpływ ojca Louisa Gaufridi. Podczas 50
badania przyznała się do stosunków seksualnych z księdzem i wyjawiła nazwiska kilku innych, zamieszanych w tę sprawę młodych kobiet, między innymi siostry Ludwiki Capeau. Ojciec Gaufridi poniósł śmierć w wyniku wymyślnych tortur. Oprawcy, przy pomocy przerzuconej przez blok liny, podciągnęli go pod strop i przyczepili do nóg masywne ciężary, rozciągając w ten sposób jego ciało i łamiąc niemal wszystkie kości. Krzyczącego z bólu, dowlekli następnie do miejsca egzekucji, gdzie zginął w płomieniach. Stało się to nocą trzydziestego kwietnia 1611 roku. W Noc Walpurgii! Zło nie zostało zniszczone i Szatan przywołał je teraz pod postacią Madeleine, nadając jej nazwisko jej kochanka z przed kilkuset lat. Sabat poczuł, że ma sucho w ustach. Zbierało mu się na wymioty. W innych okolicznościach odkryłby oszustwo na czas, lecz obecnie Quentin, współdziałając ze swoim mistrzem, osłabił władze jego umysłu. - Naturalnie teraz wiesz już kim jestem. - Madeleine śmiała się - tak, ten sam klasztor w Aix-en-Provance znów dostał się pod władzę Ścieżki Lewej Ręki. Wykonałam tam swoje zadanie i fakt, że musiałam uciekać przed aresztowaniem jest bez znaczenia, gdyż zdążyłam już posiać ziarno. Dzięki tobie wymknęłam się policji podczas ostatniego etapu mojej podróży. Ale nie jest to jedyny powód, dla którego zostałeś tutaj zwabiony. Sabat wsunął rękę do wewnętrznej kieszeni, w której spoczywał rewolwer. Poczuł się pewniej, gdy jego palce dotknęły chropowatej powierzchni kabury. - Nie bądź głupcem, Sabat - Schmid zaśmiał się w taki sposób, że Sabat pojął beznadziejność swojej sytuacji i cofnął rękę. - Twój rewolwer może ci tylko zaszkodzić. Policja 51
rozpoczęła już wielki pościg za mordercą jednego z detektywów, którego ciało znaleziono tego ranka w pobliżu Interlaken. Posłuchaj lepiej naszej rady. Możesz jeszcze żyć, możesz zdobyć bogactwo i siłę, jeżeli tylko przyłączysz się do naszej wspólnoty. - A kim wy jesteście? - szepnął Sabat. - Może Madeleine ci to wytłumaczy - Schmid wskazał wzrokiem na dziewczynę. - Madeleine Gaufridi, tak się teraz nazywa. Madeleine de Demandolx de la Palud, kochanka Louisa Nevillona’e, który w rzeczywistości był wcieleniem Silvaina Nevillona i który wkrótce powstanie z martwych. Oczy Sabata zaszły mgłą, ręka wysunięta z ukrytej kieszeni bezwładnie opadła na stół. Serce tłukło się w jego piersiach jak oszalałe. Zaczynał tracić oddech. Zmusił się, aby wytrzymać spojrzenie ciemnych oczu Madeleine, pełnych mocy znacznie przewyższającej jego własną. - Nie skończyliśmy jeszcze rozmowy o mięsie, które zjedliśmy przed chwilą - w jej głosie dźwięczało szyderstwo. - Jeśli nie potrafisz go zidentyfikować, pozwól, że ja to zrobię. Otóż głównym daniem podczas dzisiejszej wystawnej kolacji było delikatne mięso dziecka, które zaledwie trzy dni temu zginęło w wypadku drogowym. Sabatowi zakręciło się w głowie, a przed oczy napłynęła mu ciemnoszkarłatna mgła. Walczył z napływającą falą nieświadomości tak samo jak podczas tamtej choroby, gdy Quentin zawładnął jego duszą. - Często jadamy ludzkie mięso - powiedziała spokojnie Madeleine, patrząc na Sabata. - Z pewnością w czasie swoich podróży spotkałeś się z obrzędami cochon gris. Otóż kult ten nie ogranicza się do terenów Indii Zachodnich, lecz 52
rozprzestrzenił się także poza ich granice. Jego wyznawcy, tak jak my, spotykają się w niewielkich grupach rozsianych po całym świecie. Z biegiem czasu nasza potęga rosła. I choć zabrano nam Wielkiego Mistrza, to jednak on narodzi się na nowo, na przekór głupcom, którzy sądzili, że są w stanie go zabić - jego, pierworodnego po Szatanie! Do tego właśnie potrzebujemy ciebie, Quentinie Sabat. Sabat w milczeniu skinął głową. Czuł piekący ból gardła. Przełknął ślinę. „Boże, już nigdy nie pozbędę się smaku tej strasznej potrawy”. Pocił się i drżał na całym ciele. Miał ochotę krzyczeć. Lecz nie był już Markiem Sabatem. Był Quentinem. Zjadł ludzkie mięso, więc stał się kanibalem, jednym z nich! - W porządku - wykrztusił wreszcie z trudem - powiedzcie co mam robić.
Rozdział VI
- Wiedziałem, że nam pomożesz - Andre Schmid oparł łokieć o blat stołu - z uwagą obserwowaliśmy cię podczas twojej podróży przez Francję i Szwajcarię; czekaliśmy na dogodną sposobność. Pomogła nam twoja słabość do kobiet. Kiedy Madeleine uciekła z Aix-en-Provance, wykorzystaliśmy okazję i bezpiecznie doprowadziliśmy was tutaj. Jesteś teraz poszukiwany za morderstwo, jeśli dostaniesz się w ręce policji, czeka cię gilotyna. Tylko współpracując z nami możesz jej uniknąć. Sabat głośno westchnął. Był przeciwny współpracy z tymi ludźmi, ale ten argument był poważny. Oblizał usta i w milczeniu skinął głową. - Jak być może czytałeś w gazetach - Schmid wydął wargi, do złudzenia przypominając w tym momencie przebraną za człowieka świnię, jaką Sabat widział kiedyś na obrazku. - Ciało naszego umiłowanego Louisa Nevillona zginęło w Paryżu z pomieszczenia, w którym wykonano egzekucję. Władze francuskie nie wypowiedziały się publicznie w tej sprawie, gdyż nie wiedzą co się stało. Tylko my to wiemy. Nie będę cię zanudzał szczegółami, powiem tylko, że wykradliśmy ciało używając naszej specjalnej mocy oraz pewnej ilości gotówki do przekupienia strażników. Bez Nevillona nawet nasza siła ma swoje granice. On musi znowu żyć. Oddani mu uczniowie spożyją jego święte szczątki, aby dać mu życie w swoich ciałach. 54
Sabat omal nie zwymiotował, znów czując w ustach ten ohydny smak, którego nawet przyprawy nie zdołały ukryć. - Wiem, gdzie ukryte jest ciało - coraz potężniejszy głos Andre Schmida przywołał Sabatowi na myśl fanatyzm byłego pułkownika SAS. - Teraz należy je przetransportować do miejsca odpowiedniego dla naszych celów. Niecały tydzień dzieli nas od Nocy Walpurgii podczas której będą przy nas te same moce, które przed laty wyrwały duszę ojca Gaufridi z rąk oprawców w chwili egzekucji i umożliwiły mu powtórne narodziny. Tak jak dały nam Madeleine de Demandolx de la Palud, tak zwrócą Louisa Nevillona, tego samego który niegdyś był wielkim Silvainem Nevillonem. I właśnie ty, Sabat, wraz z tą, którą znasz jako Madeleine Gaufridi przetransportujesz ciało naszego Wielkiego Mistrza w odpowiednie miejsce. Sabat poczuł nagle, że ogarnia go euforia, że wracają mu wszystkie siły. Smak, który wciąż miał w ustach nie był już tak odrażający, stał się prawie przyjemny. Tylko przez chwilę zląkł się, uświadamiając sobie, że Quentin zdominował go całkowicie i że będzie musiał wypełniać rozkazy Andre Schmida. - Kiedy zaczynamy? - zapytał. - Jutro - oczy Schmida pałały jakimś dzikim pożądaniem. - Idź teraz do łóżka, aby spędzić nocne godziny z tą, która była ongi Królową Sabatu. W jej łonie nasz Wielki Mistrz złożył kiedyś swoje nasienie. Gdyby wydała potomstwo, nie byłoby problemu, Louis Nevillon żyłby nadal. Tak się jednak nie stało, nie doszło do zapłodnienia. Dlatego musi nam się udać teraz. Musimy uchronić jego szczątki przed rozkładem i zapomnieniem.
55
Sabat drzemał, siedząc w starym Volvo na miejscu dla pasażera. Powieki miał ciężkie, mimo dobrze przespanej nocy. Samochód prowadziła Madeleine, nie spoglądając nawet w jego kierunku. Jej ruchy były automatyczne, obliczone na najwyższą wydajność; tak było ze wszystkim, co robiła. Sabat zastanawiał się, którędy błądzą jej myśli. Z początku uważnie śledził drogę, zapamiętując każdy charakterystyczny szczegół, każdy zakręt, tak żeby w razie konieczności był w stanie z pamięci odtworzyć całą trasę. Później jednak ogarniająca go senność pokrzyżowała jego plany. W kabinie było nieznośnie gorąco, opuścił więc okno o kilka centymetrów. Poczuł na twarzy strumień świeżego powietrza; to go nieco ożywiło. Lecz tylko na krótko. Po chwili znów zmorzył go sen, jaki przychodzi, gdy człowiek jest skrajnie wyczerpany. Oni musieli mieć pewność, że droga pozostanie nieznana. Chwilami budził się, gdy rzuciło go na drzwi na jakimś ostrzejszym zakręcie, lub gdy Madeleine naciskała hamulec i zjeżdżała na skraj szosy, aby przepuścić wyprzedzający ich samochód. Za każdym takim przebudzeniem stwierdzał, że słońce jest już trochę wyżej. Potem znów zapadał w sen. Czas mijał. Sabat poruszył się, usiłując wygodniej się usadowić, lecz było to niemożliwe. Bolał go kark i poczuł, że zaczyna mu drętwieć szyja. To zmusiło go do otwarcia oczu. Było ciemno. Madeleine zdawała się nie zauważać, że pasażer już nie śpi. Patrzyła wprost przed siebie na prostą, biegnącą przez las szosę, oświetloną silnymi światłami reflektorów. Dodała gazu. Rozklekotana karoseria trzęsła się i grzechotała, przez podłogę przebiegały głośne wibracje. Droga pięła się wzwyż; 56
z pewnością byli gdzieś w górach, lecz Sabat nie miał pojęcia gdzie. Nie obchodziło go to. Przeszła na drugi bieg. Prowadziła na wyczucie. Sabat uśmiechnął się z podziwu dla tej niezwykłej dziewczyny. Zdawało się, że wszystko co ona robi, zrobione jest doskonale. Sam nie potrafiłby lepiej prowadzić samochodu. - Mam nadzieję, że się wyspałeś - powiedziała z lekkim uśmiechem, odwracając głowę w jego kierunku. - Wyspałem się, ale wszystko mi zdrętwiało - odparł, raz jeszcze zmieniając pozycję. - Musieliśmy jechać przez całe godziny. Gdzie jesteśmy? - W górach - znów spojrzała na szosę - wkrótce będziemy na miejscu. Widział w ciemności jej sylwetkę. Dziewczyna prowadziła w skupieniu, trzymając obie ręce na kierownicy. Niespodziewanie wjechali do wioski, zbudowanej u podnóża tonących w mroku szczytów górskich. Było tu cicho i spokojnie, nie paliło się żadne światło. Sabat pomyślał, że jest to zapewne jakiś kurort, opustoszały jeszcze o tej porze roku, lub miejscowość narciarska - wyludniona z powodu braku śniegu. Wszystko tu było nowoczesne, przerażające przez swą martwotę. Ziemia umarłych! Madeleine zwolniła, rozglądając się na obie strony szosy, jakby okolica nie była jej znana. Domów było teraz więcej, światła reflektorów odbijały się od ich ciemnych okien, błyskając groźnie. W końcu wyjechali poza te zabudowania, mijając tylko kilka z rzadka rozrzuconych budynków, po części starych, zbudowanych z kamienia. Madeleine rozglądała się niespokojnie, aż na końcu głośno odetchnęła z ulgą. - Jesteśmy na miejscu - powiedziała jakby do siebie bałam się, że minęliśmy je, lub że wcale go nie ma. 57
Sabat ujrzał długi kamienny budynek, który z początku wziął za część zabudowań farmy, stodołę bądź oborę. Po chwili zmrużył oczy, dostrzegając światło sączące się przez szpary w źle dopasowanych drzwiach. Więc ktoś jednak przebywał w tej nieznanej górskiej wiosce. Lecz co to za miejsce? Madeleine skręciła w nieasfaltowaną drogę, w której koła wozów wyżłobiły głębokie koleiny. Wychylając się z okna podprowadziła samochód na wstecznym biegu prawie pod same oświetlone drzwi. Ucichł warkot silnika i zgasły światła. Uszy Sabata zaatakowała głęboka cisza. Madeleine przez moment nie ruszała się z miejsca, jakby myśl o wyjściu z samochodu napawała ją wstrętem. Po chwili gwałtownie otworzyła drzwi i wyskoczyła na zewnątrz. - Chodź, mamy zadanie do wykonania. Trzeba się spieszyć, musimy wrócić do Lucerny przed świtem. Sabat zszedł na trawę i zatrzasnął za sobą drzwi; metaliczny dźwięk odbił się echem w nocnym górskim powietrzu. Odruchowo sprawdził czy ma jeszcze w kieszeni rewolwer. Był na swoim miejscu. Schmid i jego ludzie z pewnością pozbawiliby swojego wroga tak niebezpiecznej broni, lecz Sabat nie był ich wrogiem, był teraz jednym z nich, kanibalem, który miał za zadanie towarzyszyć Królowej Sabatu podczas jej nocnej misji. Zostawili mu rewolwer, gdyż - tak jak i on - wiedzieli dobrze, że Quentin Sabat nie użyje go przeciwko nim. Ciężkie drzwi otworzyły się bezgłośnie. Zawiasy były świeżo naoliwione, jakby specjalnie na ich przybycie. Być może ktoś widział lub słyszał nadjeżdżający samochód. Sabat zatrzymał się, czując, że Madeleine ściska go za ramię. Ona także obawiała się wejść do tego tajemniczego, oświetlonego pomieszczenia. Z miejsca, w którym stali 58
można było bez przeszkód widzieć jego wnętrze. Niegdyś była to z pewnością niewielka kaplica, podwyższenie w głębi wskazywało, gdzie stał ołtarz. Potłuczone witraże zastąpiono deskami. Po obu stronach wąskiej nawy stały białe marmurowe płyty wsparte na ciężkich dębowych filarach. Leżały na nich trzy, okryte całunami, nieruchome kształty. - Jesteśmy w kaplicy cmentarnej - wyszeptał Sabat. - Tak - odparła Madeleine drżącym głosem, który przypomniał Sabatowi ich pierwsze spotkanie w Pałacu Lodowym, spotkanie, które teraz zdawało się być tak nierealne, złudne, niemal zagubione we mgle czasu. - To jest cmentarna kaplica. Przynoszono tu zmarłych pasterzy, których rodzin nie stać było na opłacenie pogrzebu we wsi na dole. - Ktoś idzie - Sabat zesztywniał, widząc, jak powoli otwierają się w głębi tylne drzwi, niegdyś zapewne stanowiące wejście do zakrystii. - To monsieur Grien - Madeleine wzruszyła ramionami. - Jest tu dozorcą. Pierwszym wrażeniem, jakiego doznał Sabat na widok Griena było uczucie odrazy. Żaden pokręcony garbaty karzeł z trzeciorzędnych horrorów nie wytrzymywał porównania z istotą, która wtoczyła się właśnie do środka. Człowiek ten ubrany był w jakiś niezdarnie pozszywany drelich szarego koloru, gdzieniegdzie poplamiony zeschniętą krwią. Od jego łysej głowy odbijał się słaby blask zawieszonej w nawie lampy naftowej. Skóra na jego twarzy była tak złuszczona i pomarszczona, że głowa wyglądała jak naga czaszka. Wpatrywał się w ciemność nocy pustymi oczami, z bezzębnych ust dobywały się ciche przekleństwa. Niecierpliwym gestem kościstej dłoni nakazał im wejść do środka. 59
- To ten - Grien wskazał na najdalej leżące ciało bierzcie go i zmykajcie, bo nie podoba mi się ta sprawa. - Ale dobrze panu za nią płacą - rzekła Madeleine z nagłą złością i ruszyła do przodu. - Proszę o tym nie zapominać, monsieur Grien. Powinien pan być szczęśliwy, że w ogóle dostanie pan jakieś pieniądze, gdyż moglibyśmy przecież powiedzieć komu trzeba, że zakopano tu kiedyś w grobach puste trumny, bo ciała zostały z nich wcześniej wyjęte. Grien cofnął się, otwierając usta w niemym krzyku przerażenia. Po chwili zaskamlał: - Nie miałem niczego złego na myśli, po prostu jestem zajęty. Muszę zszyć ciało pewnego pastucha, który spadł dzisiaj ze stromego pagórka i ostra skala na dole rozerwała go na pół. Muszę to zrobić, zanim przyjdzie jego rodzina. Naprawdę nie miałem niczego złego na myśli. Z przyjemnością będę państwu towarzyszył. - Więc niech pan pomoże mojemu koledze przenieść to ciało do naszego samochodu. Madeleine uchwyciła drżącymi palcami róg całunu. - Ale najpierw musimy sprawdzić, czy to naprawdę jest to ciało, o które nam chodzi - powiedziała. Odwinęła całun. Sabat z trudem powstrzymał krzyk na widok ciała, które leżało teraz odkryte na marmurowym podwyższeniu. - Miłosierny Boże - pomyślał - ci ludzie wieźli tę ohydną ludzką padlinę przez cały kraj i mogli spać spokojnie, godząc się na to, by ona pozostawała nie pogrzebana lub nie spalona. Niemal zwymiotował, czując znów na podniebieniu smak tamtego wieczornego posiłku, ten sam zapach unoszący się ze zwłok. Rzeczywiście był to Louis Nevillon. Odcięta od tułowia głowa spoczywała na brzuchu, niczym monstrualna twarz, 60
wyrastająca wprost z pępka. Oczy były szeroko otwarte i patrzyły - nie widząc! W nozdrzach pozostał zakrzepły śluz; na otwartych ustach śmierć uwieczniła ostatnie przekleństwo. Białe ciało zdawało się być gotowe w każdej chwili znowu ożyć. Madeleine nie bała się już, strach został zastąpiony smutkiem, który powoli przeistoczył się w szaloną radość. Uśmiechnęła się. Pochylona, roziskrzonymi oczami patrzyła na zmasakrowane szczątki Francuskiego Potwora. - Najdroższy - wyszeptała tak cicho, by mógł ją słyszeć tylko zmarły - więc nie opuściłeś mnie. Wiedziałeś, że przyjdę i znów będziemy razem. Wolno pochyliła się nad ciałem, zbliżając swoje wargi do zesztywniałych, okrwawionych ust Nevillona. Pocałowała umarłego, wsuwając język między jego wargi w symbolicznym akcie fizycznej miłości, która miała przygotować jego zmartwychwstanie. Sabat wyprężył się, zaciskając pięści, gdyż opanowało go niewytłumaczalne uczucie zazdrości i nienawiści do tego martwego ciała, które nawet teraz było dla tej dziewczyny narzędziem rozkoszy. Miał ochotę oderwać ją od Nevillona, zemścić się na nim, póki to jeszcze było możliwe. Wziąłby potem Madeleine... Lecz gdy dziewczyna wyprostowała się i popatrzyła na niego, Sabat uśmiechał się i tylko z oczu można było wyczytać, co dzieje się w jego głowie. - Przenieś go do samochodu - poleciła – monsieur Grien ci pomoże. Uważajcie, żeby go nie upuścić; mój ukochany czuje wszystko, nawet po śmierci.
Rozdział VII
Sabat usiadł w samochodzie obok Madeleine. Dłonie piekły go, jakby odmrożone śmiertelnym chłodem ciała Louisa Nevillona. Silnik zapalił z głośnym wyciem, ostre światło przednich reflektorów rozproszyło ciemności. Sabat wyjrzał przez boczne okno; drzwi od kaplicy były zamknięte, a ze szpar nie przesączało się już żadne światło. Być może monsieur Grien wolał pracować po ciemku. Jechali teraz tą samą górską szosą w dół i pisk hamulców brzmiał w uszach Sabata jak potępieńcze jęki umarłych. Sabat powiedział sobie, że nie wolno mu więcej spoglądać do tyłu wozu na to przerażające ciało, owinięte w stary koc. Słyszał tylko jak z głuchym łoskotem przetacza się z boku na bok na jakimś ostrym zakręcie. Patrzył na siedzącą obok Madeleine i przypomniał sobie tamten ohydny pocałunek w kaplicy. Jakże zmienna była w swych nastrojach - raz młoda dziewczyna, aż nadto dojrzała, innym razem niewinne dziecko. Teraz była rozluźniona, uśmiechała się. - Jak przypuszczam, nie powiesz mi dokąd teraz jedziemy - mruknął Sabat - mimo, że jestem twoją strażą przyboczną. - Nic by ci to nie dało, nawet gdybym ci powiedziała odparła - po prostu, jedziemy do starej kaplicy, nie używanej przez nikogo poza nami. Będziemy musieli ukryć się 62
tam w ciągu dnia. Wieczorem dołączy do nas Andre i reszta. Sabat miał wrażenie, że wschodnia strona nieba zaczęła już szarzeć. Strzałka szybkościomierza wahała się pomiędzy sześćdziesiąt a siedemdziesiąt i głośne wibracje całej karoserii uniemożliwiały prowadzenie jakiejkolwiek rozmowy. Madeleine była zdecydowana za wszelką cenę dotrzeć na miejsce zanim zrobi się całkiem jasno. Z ich prawej strony rozciągała się wielka czarna tafla jeziora. Dzień nastawał szybko, poza zasięgiem świateł reflektorów majaczyły już wierzchołki i konary wysokich sosen. Samochód raptownie przyhamował, tak, że Sabata zarzuciło na przednią szybę. Madeleine zaklęła ordynarnie po francusku i włączyła wsteczny bieg. - O mało nie przejechałam - powiedziała, wskazując głową przerwę w ścianie lasu, miejsce, z którego od chodziła w bok błotnista droga. - Muszę być bardzo zmęczona, byłam tu przecież wiele razy. Stare Volvo trzęsło się na nierównej drodze, koła co chwilę zakopywały się w błocie, ale mimo wszystko posuwali się jakoś do przodu. Droga była tak wąska, że gałęzie drzew szorowały po karoserii. Samochód wspiął się pod górę i zjechał po stromej pochyłości na rozległą polanę, pośrodku której stał budynek, z pewnością służący niegdyś za kaplicę. Kamienna, kwadratowa budowla była mniej więcej rozmiarów willi, którą Sabat i Madeleine wynajmowali w Interlaken, a konstrukcją przypominała tamtą górską kaplicę cmentarną, lecz była od niej znacznie mniejsza. - Jest bardzo mała - stwierdził Sabat. 63
- Tak jak większość kaplic oddalonych od ludzkich osiedli - odparła Madeleine, kładąc głowę na kierownicy. - W każdą niedzielę przychodziło tu zaledwie kilku wieśniaków. Była dla nich aż nadto obszerna, tak jak teraz dla nas. Boże, jestem wykończona. Będziesz musiał sam sobie poradzić z przeniesieniem Louisa. Sabat otworzył drzwi i powoli wysiadł. Miał nieść tę rzecz na swoich plecach, czuć na swoim ciele jej śmiertelny chłód, ścinający krew w jego żyłach, zapach śmierci, tak podobny do smaku ludzkiego mięsa. Wziął głęboki oddech i zamknął oczy. Nie miał wyboru. Madeleine czekała już na niego w otwartych drzwiach kaplicy. Sięgnął do tyłu wozu, licząc na to, że znajdzie tam jakąś taczkę lub inny ręczny wehikuł tego rodzaju. Choć nawet gdyby coś takiego się tam znajdowało, dziewczyna nie pozwoliłaby mu z tego skorzystać. - Nieś ostrożnie mojego ukochanego, gdyż on nie jest naprawdę martwy, tylko śpi i oczekuje przebudzenia w Noc Walpurgii. Ciało wysunęło się częściowo z koca, a głowa przeturlała się kawałek dalej. Nie był w stanie przenieść jednocześnie jej i reszty zwłok. Czekały go więc dwie wyprawy. Ciasno owinął ciało kocem, przyciągnął je ku sobie, podniósł i zarzucił na plecy, niemal przewracając się pod jego ciężarem. Musiało ważyć z dziewięćdziesiąt kilo, jeżeli nie więcej. Grunt był śliski i Sabat musiał uważać przy każdym kroku. Na szczęście było na tyle jasno, że widział po czym idzie. Ciężar był tak wielki, że zastanawiał się, czy w ogóle uda mu się dojść. Przestraszył się na myśl o wściekłości Madeleine, gdyby mu się nie udało. W pewnej chwili potknął się i musiał wytężyć wszystkie siły swoich osłabionych 64
mięśni, aby nie upaść. Na pierwszy rzut oka wnętrze kaplicy przypominało pod pewnymi względami tamtą górską trupiarnię, z tą różnicą, że tutaj nie brakowało ołtarza. Stał na swoim miejscu, pokryty czarnym suknem. Po obu jego stronach w czarnych świecznikach umieszczone były pogrzebowe świece. Sabat przystanął zasapany i zapytał: - Gdzie... gdzie mam...? - Tutaj - stojąca przy nim Madeleine wskazała przygotowaną przed ołtarzem otwartą ołowianą trumnę - bądź ostrożny, kiedy będziesz go wkładał. Pozbywszy się balastu, Sabat padł na kolana z trudem łapiąc oddech. Ciemności wewnątrz trumny pochłonęły ciało Nevillona i nie musiał już na nie patrzeć. - Teraz przynieś... resztę. Szybko. Niemal pobiegł, by wypełnić polecenie, czując jej wzrok wbity w swoje plecy. Teraz musiał zmusić się do zrobienia wszystkiego, nie z powodu fizycznej słabości, lecz dlatego, że zbierało mu się na wymioty. Tamto ciało było niczym w porównaniu z... z tą okropną rzeczą, którą miał teraz nieść w swoich rękach, jak chłopak wynoszący piłkę na podwórko. Może, gdyby zamknął oczy. Nie, przewróciłby się. Nie patrzeć na to. Ale musiał patrzeć, zmuszało go do tego spojrzenie tych niewidzących oczu. Palce miał tak sztywne, iż zdawało mu się, że nie zdoła dobrze uchwycić głowy i wynieść jej z samochodu. Wysunęła mu się, przekręciła i przez jedną koszmarną sekundę już myślał, że ją upuści. Spojrzał w dół i z trudem powstrzymał okrzyk przerażenia. Martwa twarz zwrócona była ku niemu, wpatrywały się weń puste oczy, na ustach zastygł wyraz szyderstwa. Usłyszał śmiech, tak dobrze znany śmiech Quentina, jego własny czy Louisa Nevillona. Nie ważne. 65
Błoto oblepiające jego buty utrudniało poruszanie się, jakby pragnęło zapobiec powtórnemu połączeniu głowy z tym martwym ciałem. Mroźny wiatr zdawał się go poszturchiwać. Madeleine coś do niego krzyczała, przeklinała go, przynaglając do pośpiechu. Szedł jak na zwolnionym filmie. Czuł się tak, jak pierwszej nocy swojej choroby, gdy był widzem własnych poczynań. Wszedł do kaplicy, Madeleine weszła za nim, wciąż krzycząc - lecz jej słowa zagłuszał brzmiący wciąż w jego uszach szyderczy śmiech. Zmuszony był uklęknąć przed trumną, gdyż w przeciwnym razie musiałby wrzucić głowę do środka. Klęcząc czuł, że oddaje w ten sposób pokłon ciemnym mocom. - Połącz głowę z ciałem - głos Madeleine przedarł się przez hałas rozsadzający od wewnątrz jego głowę. - Ułóż mojego ukochanego z należnym mu szacunkiem. Przechyliwszy się przez brzeg ołowianej trumny, Sabat po omacku odwijał ciało ze spowijającego je koca. Zamknął oczy, nie chcąc na to patrzeć. Czuł pod palcami miękką, gąbczastą powierzchnię kikuta szyi. Opanowały go mdłości tak silne, że mógł zwymiotować w każdej chwili. Mimo, iż jego ręce były zesztywniałe z zimna, wyczuł jednak delikatny ruch w miejscu, którego dotykał palcami, tak jakby ten martwy człowiek słabo oddychał. Ten cuchnący oddech był jednak tylko jego własnym tchnieniem, przepojonym ohydnym smakiem, który wciąż jeszcze miał w ustach. Gdy skończył, cofnął ręce i upadł plecami na zimną kamienną podłogę, ciężko dysząc. - Świetnie - Madeleine, spojrzawszy w głąb trumny, odwróciła się ku niemu z uśmiechem – zasłużyłeś na odpoczynek. Tam w rogu leży materac i kilka kocy. 66
Musimy przespać się w ciągu dnia, aby być w pełni sił, gdy w nocy przyjdą pozostali. Sabat podszedł chwiejnym krokiem do wskazanego przez nią miejsca i ujrzał przygotowane tam dla nich proste dwuosobowe posłanie. - Zostało już tylko kilka dni do Nocy Walpurgii - powiedziała zdejmując jeansy i bluzkę - musimy zostać tu do tego czasu, aby stać na straży tego najcenniejszego ze wszystkich ciał. Tylko ty i ja, nikt więcej. Całe ciało Sabata było już tak skostniałe, że nie zadrżał nawet na dźwięk jakże znanego cichego śmiechu. Odpinał guziki zesztywniałymi palcami, zastanawiając się, czemu nie mogą zostać w swoich ubraniach. Ich ciała otarły się o siebie, gdy wśliznęli się pod koc. Sabat nie wiedział już czy tylko jemu było tak zimno, czy też temperatura naprawdę była niska. Nie mógł przestać myśleć o Nevillonie nawet wtedy, gdy poczuł na swojej szyi dotknięcie jej języka - tego samego, którym pieściła przed chwilą usta zmarłego. Niegdyś lubił, jak dotykała palcami najbardziej wrażliwego miejsca jego ciała, lecz teraz wzdrygnął się z odrazy. - Twój kochanek... - uchwycił się pierwszej wymówki, jaka przyszła mu do głowy - mógłby być zły, jeśli nie byłabyś mu wierna. - Nie - szepnęła, ocierając się miękko o jego skórę - nie będzie zły. Aż do Nocy Walpurgii jestem wolna. Louis odrodzi się tylko wtedy, gdy jego ciało zostanie spożyte jako święty pokarm. Zmartwychwstanie w ciele innego mężczyzny; kto wie, może w twoim, Sabat. I wówczas będziemy razem, ty i ja: Louis Nevillon i Madeleine de Demandolx de la Palud, odrodzeni do życia wiecznego. 67
Sabat wzdrygnął się. Wątpił, czy uda mu się podniecić. Wiedział tylko, aż nadto dobrze, że Madeleine i Louis Nevillon mieli nad nim całkowitą władzę. Mark Sabat, ksiądz i egzorcysta, już nie żył, skończył się. Teraz Quentin zamieszkał w jego ciele, napełniając je mocą zła, tą samą która emanowała ze zwłok leżących w trumnie, zaledwie kilka metrów od miejsca, gdzie Sabat i Madeleine połączyli się w związku, będącym czymś więcej niż zwykłym fizycznym aktem płciowym. Sabat kręcił się niespokojnie, usiłując wytłumaczyć sobie, że wszystko to było jedynie jakimś strasznym snem, wywołanym wysoką gorączką, że jest w swoim domu w Londynie i cały koszmar pryśnie z chwilą przebudzenia. Lecz była tu Madeleine Gaufridi, ubrana w tę samą długą, czarną suknię, którą miała na sobie w czasie tamtej nikczemnej uczty. Musiała być na nogach już od jakiegoś czasu, gdyż świece na ołtarzu paliły się jasnymi płomieniami, wydzielając ostry zapach przesadnie aromatyzowanego wosku. Wieko trumny było zamknięte. Widząc, że Sabat się obudził, Madeleine spojrzała na niego ostro, prawie wrogo. - Ubierz się, niedługo przyjdą inni. Skinął głową i pospiesznie wykonał polecenie, mając nadzieję, że w ubraniu będzie mu cieplej. Przyciągnąwszy ku sobie marynarkę, poczuł uderzenie rewolweru, ukrytego w wewnętrznej kieszeni. Wciąż więc miał przy sobie tę broń, choć teraz była dlań równie bezużyteczna jak dziecięcy pistolet na wodę. Nie opodal drzwi ustawiony był przenośny stół. Sabat wzdrygnął się na widok stojących na nim naczyń i poukładanych obok noży. Zdawały się być wykonane z czarnej kości słoniowej, sztućce także były czarnego koloru. Nie było 68
natomiast na stole żadnego jedzenia. To właśnie przeraziło Sabata. - Tej nocy będziemy świętować początek adwentu przed Nocą Walpurgii, będziemy modlić się do Mistrza, prosząc, by przywrócił życie Louisowi Nevillonowi - powiedziała uroczyście Madeleine; na jej twarzy malował się niepokój. - Jest bardzo ważne, żeby wszystko zostało przygotowane jak należy. Sabat oblizał popękane wargi. Odczuwał zaniepokojenie, graniczące ze strachem. Lęk zawsze był mu obcym uczuciem. Aż do tej chwili. Teraz zdawał sobie sprawę, że jest bezsilny i nie będzie w stanie walczyć. - Posłuchaj - Madeleine podniosła palec. Usłyszał warkot zbliżającego się samochodu; silnik ryczał, gdy koła zapadały się w błotnistą ziemię. Pojazd był coraz bliżej, warkot stał się głośniejszy, aż w końcu ucichł. Po chwili dały się słyszeć czyjeś głosy i trzaskanie drzwi. - Już są - powiedziała Madeleine, uśmiechając się. Teraz... - przerwał jej dobiegający z zewnątrz wrzask śmiertelnego przerażenia, tym straszniejszy, że tak niespodziewanie pogwałcił ciszę tej opuszczonej leśnej polany. Sabat rozpoznał w nim krzyk dziecka, przerwany gwałtownie, jakby ktoś zatkał dłonią usta nieszczęśnika. Powtórnie spojrzał na stół i raz jeszcze stwierdził, że nie było na nim żadnego jedzenia.
Rozdział VIII
Drzwi otworzyły się i do środka zaczęli wchodzić ludzie. Na czele szedł człowiek o wyglądzie mnicha, ubrany w czarną szatę z odrzuconym do tyłu kapturem. Z tej odległości z trudem można było rozpoznać w nim tego samego Andre Schmida, który poprzednio nosił stare, wytarte jeansy. Sabat, jak zahipnotyzowany, z przerażeniem patrzył na kształt, który Schmid trzymał na rękach. Było to dziecko, bez wątpienia to, które przed chwilą tak krzyczało. Teraz jego głowa zwisała bezwładnie, a z rany na czole sączyła się krew. Andre zatrzymał się przed trumną, skłonił się nieznacznie i złożył swoje brzemię na jej wieku. Dziecko było teraz dobrze widoczne w migotliwym blasku czarnych świec. Był to chłopiec, na oko nie więcej niż siedmioletni, ubrany w brązowe szorty i koszulkę w tęczowych kolorach. Krew kapiąca z jego czoła utworzyła na ołowianej powierzchni trumny niewielką kałużę. Ale... było w tym coś jeszcze. Sabat spojrzał na twarz dziecka i zamarł z przerażenia. Jego rysy były niemal płaskie, groteskowo zniekształcone przez chorobę. Chłopiec był mongołem! Wezbrała w nim wściekłość pomieszana z żalem. Te skurwysyny, potrzebując dla swoich nikczemnych obrzędów jakiejś ludzkiej istoty, zwabiły upośledzone dziecko, gdyż było najłatwiejszą ofiarą. 70
Sabat zacisnął pięści, w ostatniej chwili coś powstrzymało go przed rzuceniem się na nich. Usłyszał przyciszony głos Quentina: „Tak jest lepiej dla tego dziecka, wyświadczono mu przysługę. I tak żyłoby nie więcej niż kilka lat, lepiej więc, że jego ciało posłuży użytecznemu celowi.” Sabat westchnął. Była to prawda. Zresztą i tak nie mógł już nic zrobić. Oczekiwał, że oprawcy postąpią tak, jak zwykle czyni się to z ofiarami z ludzi na Haiti - przetną gardło dziecka, napełnią jego krwią specjalne naczynia i będą ją pić. Przygotował się na ten widok. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Niespodziewanie wszyscy odsunęli się od trumny. Sabat nie mógł się zorientować, czy Andre bądź Madeleine kierują całym obrzędem. Zgromadzeni ludzie powolnymi ruchami zdjęli z ołtarza obrus i ostrożnie umieścili świece na umocowanej z boku półce. Minęło kilka sekund, zanim Sabat zrozumiał straszną prawdę. Oczekiwał, że za ołtarz służy po prostu jakiś drewniany stół. Zamiast tego ujrzał ogromny żelazny piec, poplamiony tłuszczem i czymś, co zdawało się być zaschniętym sosem. Lecz najwyraźniej nie był to sos; Sabat wyczuł swoim wyostrzonym zmysłem powonienia delikatny zapach i z miejsca go rozpoznał. W powietrzu unosił się cierpki odór palonego mięsa ludzkiego. Znowu zebrało mu się na wymioty. Miał ochotę odwrócić się i uciec z tego miejsca, od tych ludzi i wszystkich popełnianych przez nich zbrodni. Lecz wiedział, że nie może tego zrobić. Był Quentinem i musiał uczestniczyć we wszystkich zaplanowanych na tę noc obrzędach, w całym przygotowaniu do Nocy Walpurgii. Czuł, że zło jest częścią jego samego. 71
Jakiś szczupły młody człowiek przechodził obok, dźwigając wiadro z węglem i drzewem. Inny zajęty był zgniataniem starych gazet i upychaniem ich przez małe drzwiczki do wnętrza pieca. Wszystko działo się teraz szybko. Dał się słyszeć odgłos pocierania zapałki, w powietrzu roznosił się zapach siarki. Sabat słyszał trzask płonącego drewna. Ołowiane drzwiczki pieca zamknęły się z trzaskiem. Wtedy wszyscy obecni odwrócili się i Sabat dojrzał ich twarze teraz pełne ekspresji. Ich oczy lśniły żądzą zła, gdy wpatrywali się w chłopca, który zaczął się właśnie poruszać. Nikt nie zwracał najmniejszej uwagi na Sabata. Był tylko widzem, niczym więcej. Mongołek uniósł głowę, z trudem łapiąc powietrze pośród kłębów wydobywającego się z pieca dymu. Otworzył szeroko przerażone, nic nie rozumiejące oczy. Z drobnych warg wydobył się jakiś nieartykułowany dźwięk. Dzięki Bogu, myślał Sabat, że dziecko nie pojmuje o co chodzi. Wie tylko, że dzieje się z nim coś niedobrego, lecz na szczęście nie będzie cierpiało długo; zabiją go w parę sekund. Kaplicę wypełniał żółty migotliwy blask świec, w którym postacie ludzkie poruszały się jak cienie. Ogień w piecu rozpalał się coraz większym płomieniem, szybko ogarniając wysuszone drewniane szczapy. Lecz zanim piec rozgrzał się wystarczająco, musiało jeszcze upłynąć trochę czasu. Jakiś głos w umyśle Sabata krzyczał: „Zabijcie go! Do cholery, zabijcie go wreszcie i oszczędźcie mu tego cierpienia.” Schmid zrobił krok naprzód, w swym stroju czarnego kapłana wyglądał jak zły duch. Wyciągnął białą dłoń, złapał chłopca za włosy i szarpnął jego głowę tak, że opadła w tył. Rozległ się krzyk dziecka. Rana na czole ciągle krwawiła. 72
Potem zapadła cisza. Nawet Sabat czuł się zahipnotyzowany tą sytuacją. Dziecko, bezbronna ofiara, zdawało się zgadzać na wszystko, choć nic nie rozumiało. Kiedy Andre Schmid zwolnił uścisk, chłopiec uśmiechnął się. Ten dziwaczny grymas zniekształcony chorobą ust odsłonił duże pokrzywione zęby. Padło jakieś polecenie, którego Sabat nie dosłyszał. Mongołek przytaknął i zaczął niezdarnie rozpinać guziki bluzki. Spod ubrania wyłaniało się powoli blade ciało o dziwacznych kształtach. Dopiero, gdy chłopiec był nagi można było w pełni dostrzec jak bardzo choroba zniekształciła tę małą postać. Dziecko, chichocząc, zasłoniło ręką genitalia, nawet w tej sytuacji ulegając uczuciu wstydu. Wszyscy wycofali się w cień, pozostawiając Andre Schmida w blasku świec, samotnie szepczącego słowa jakiegoś zaklęcia czy modlitwy. Sabat próbował się przeżegnać, lecz dłonie odmówiły mu posłuszeństwa, narastało w nim poczucie winy. Ścieżka Lewej Ręki nie znała litości dla zdrajców. Stwierdził ze zdumieniem, że stara się usprawiedliwić moce ciemności. Wiedział, że zaprze się swych przekonań, swej wiary, że będzie uczestniczył w tej ceremonii jak jeden z uczniów zła. Wszystko zaczęło się dziać jakby poza czasem. Głos Schmida dźwięczał monotonnie ani przymilny ani arogancki. Czy minęły minuty, czy godziny, nie sposób było tego powiedzieć. W pewnym momencie Andre Schmid podszedł do rozpalonego pieca i otworzył szeroko jego drzwiczki. Kaplicę ogarnął podmuch powietrza gorącego, jak z paszczy smoka, który sprawił, że wszyscy obecni odsunęli się jeszcze bardziej. Wszyscy z wyjątkiem chłopca, który stał wyprostowany 73 i nieruchomy, mała groteskowo-patetyczna figurka. Mruczał coś pod nosem, twarz wykrzywiał mu uśmiech.
Schmid stanął nad nim. W porównaniu z dzieckiem wydawał się ogromny. Wskazującym gestem wyciągnął rękę w stronę otwartego pieca. - Wejdź tam, dziecko! Chłopiec nie uczynił żadnego gestu, by się sprzeciwić. Zrobił krok naprzód, potem następny, jakby z jakąś okrutną radością. Schylał się i przekrzywiał głowę, starając się zajrzeć w ciemny prostokąt piekarnika, po twarzy widać było, że próbuje pojąć co to za zagadkowy przedmiot. - Wejdź tam, dziecko! Sabat wstrzymał oddech, zacisnął spocone od gorąca palce i obserwował rozgrywającą się przy „ołtarzu” scenę. Mongołek nie wydał żadnego jęku, nie krzyknął, słychać było tylko jak skwierczy przypalana skóra. Gramolił się niezgrabnie, lecz upadł, gdyż nie był dość zwinny, by wcisnąć się do środka. Podciągnął się na rękach i próbował jeszcze raz. Tym razem udało mu się. Zgięty wpół wszedł do rozpalonego wnętrza pieca, rozglądając się po obecnych z uśmiechem imbecyla na twarzy - jakby oczekując pochwały. - Dobrze - mruknął Schmid - służysz dobrej sprawie, dziecko. Uniósł nogę i czubkiem buta zamknął drzwiczki, lecz klamka nie zaskoczyła, więc kopnął jeszcze raz i tym razem zamknęły się na dobre. Nastała cisza. Sabat pocił się, wewnętrznie był pełen odrazy, lecz w jakiś sposób zgadzał się na wszystko, gdyż był jednym z nich. Rozejrzał się wokół i zobaczył tuzin lub więcej
74
twarzy pozbawionych wyrazu. Wszyscy wpatrywali się w zamknięte drzwiczki od pieca. W niczyich oczach nie dostrzegł śladu sprzeciwu, zastanawiał się jak musi wyglądać jego własna twarz. Ci ludzie byli bądź narkomanami, bądź pozostawali pod hipnotycznym wpływem Schmida. Sabat nie był ani jednym, ani drugim - był posiadany. - Mistrz będzie zadowolony - pusty głos Andre Schmida odbił się echem od ścian kaplicy - uczyńmy teraz to, czego od nas oczekuje w tej chwili. Bracia i siostry, przyrzekam wam tej nocy wspaniałą ucztę. Zgromadzeni sprawiali wrażenie marionetek, ożywionych nagle przez kogoś, kto zaczął szarpać za przyczepione do nich sznurki. Zdarli z siebie ubrania i stali nadzy, niektórzy brzydcy, inni o pięknych kształtach, dysząc głośno, dotykając się nawzajem i patrząc na siebie pożądliwie. - Chyba nie powiesz, że nie przyłączysz się do nas, Sabat. Sabat spojrzał w kierunku, z którego dobiegał szyderczy kobiecy głos i zobaczył stojącą w cieniu nagą sylwetkę Madeleine Gaufridi. Pojawiła się niespodziewanie, jak kot tropiący swą ofiarę. Jej szczupłe palce zaczęły dotykać jego guzików. Ciało Sabata przebiegł dreszcz. Dziewczyna musnęła ustami jego wargi i cofnęła się, zachęcając go i kusząc. Czuł, że jest już bardzo podniecony, że z radością zrobi wszystko, czego ona od niego zażąda. Jego ubranie leżało, rzucone obok na podłogę, każdym nerwem swojego ciała oczekiwał tego, co miało nastąpić. - Tej nocy posłuchasz każdego mojego rozkazu - jej szept dobiegł z półcienia, skrywającego jej twarz. Zaśmiała 75
się jadowitym, demonicznym śmiechem. Przeraziła go myśl o jej przewadze. Dziewczyna osunęła się na podłogę i leżąc na plecach szeroko rozstawiła nogi. - Pocałuj mnie - szepnęła. Wczołgał się na nią, pożądliwie szukając językiem ciepłej wilgoci jej ciała. Zadrżał, słysząc, jak jęczy z rozkoszy i jak pozostali jakby na dany przez nią sygnał, zaczynają pomrukiwać i szeptać wulgarne słowa. Rzeczywiście, wypełniał każdy jej rozkaz, nie miał sił, aby się jej sprzeciwić. Stał się niewolnikiem Madeleine de Demandolx de la Palud i pożądanie, jakie w nim rozbudziła przyćmiło w jego oczach wszystko inne. Nie czuł nawet swądu palonego ludzkiego mięsa, a jedynie słodki zapach jej ciała. Słyszał stłumione krzyki konającego dziecka i walenie pięściami, lecz nie znaczyło to dla niego nic. Zacisnęła nogi wokół jego głowy tak, że niemal dusił się, lecz całował ją dalej, gdyż taki był jej rozkaz. Pogrzebała go w ciemnej czeluści swojego ciała tam, gdzie nic innego nie miało już znaczenia. Nie krzyknął nawet, gdy uderzyła go kolanem w twarz tak mocno, że upadł. Uklęknął zaraz, szepcząc, że pragnie być jej posłuszny. - Chcesz mieć mnie tej nocy, prawda? - zapytała z szyderczym uśmiechem. Sabat pokornie skinął głową. - Więc nie będziesz mnie miał. Pokaż mi, pokaż nam wszystkim, jak zachowujesz się, gdy kobieta ci odmawia. Rozległ się grubiański śmiech; Sabat już dawno stracił swoją dumę. - Pokaż nam, Sabat. Upokorzony, gotów na wszystko, klęczał w blasku świec, drżąc na całym ciele. W chwili gdy zaczął wypełniać polecenie gdzieś rozległ się krzyk. Trwał coraz słabszy i słabszy, aż 76
w końcu ucichł zupełnie. Sabat wdychał mdły odór spalenizny, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. W chwili spełnienia usiłował wyłowić twarz Madeleine spośród tłoczących się wokół i napierających na niego osób. Śmiał się teraz razem z nimi, ciesząc się ze swego upokorzenia. - Wstawaj, Sabat! - czyjaś noga w ciężkim bucie kopnęła go w żebra tak, że gwałtownie wypuścił powietrze, krzycząc z bólu. - Wstawaj, świnio, tej nocy nie służysz wyłącznie nam, lecz także Wielkiemu Mistrzowi Ścieżki Lewej Ręki. Jedzenie jest już ugotowane. Musisz pokroić mięso. Euforię zastąpiło teraz uczucie obrzydzenia, lecz Sabat w dalszym ciągu gotów był wypełniać rozkazy. Udało mu się jakoś wstać i chwiejąc się na nogach usiłował dojść do siebie. Dostrzegł jakiś niewyraźny ruch w blasku świec i poczuł, jak gwałtowna fala gorąca atakuje jego spocone ciało. Popchnięto go pospiesznie w kierunku stołu, gdzie na wielkim czarnym talerzu leżał przedmiot niemal nierozpoznawalny. Nierozpoznawalny, jeżeli nie wiedziało się, czym był. Ktoś wetknął w dłonie Sabata nóż i szpikulec do mięsa; aby lepiej widział, na stole postawiono jedną ze świec. Ze zwęglonego i pokurczonego ciała unosił się dym. Sabat usłyszał wyśpiewane polecenie: - Pokrój święte ciało Mistrza. Błysnął nóż. Sabat zauważył, że narzędzie było pokryte pasemkiem rdzy, ale stal była ostra. - Pospiesz się - Madeleine podeszła bliżej - wieczór był długi i męczący. Wszyscy jesteśmy głodni. Sabat pracował automatycznie, starając się nie patrzeć na szpikulec zagłębiający się w poczerniałych tkankach. 77
Nóż przeciął powietrze ze świstem, brzmiącym jak dalekie echo jęku ofiary. Z rany zaczął wypływać tłuszcz. Było goręcej niż w piekle. Kolejne cięcia, Sabat chwiał się na nogach, usiłując nie myśleć o niczym, lecz okrutna świadomość tego, co się dzieje nie opuszczała go ani na chwilę. - Jesteśmy głodni, Sabat, pospiesz się - przynaglały go zewsząd głosy wygłodniałych mężczyzn i kobiet. Czuł się jak doskonały robot, zdalny wypełnić każde polecenie. Ciął i nakładał kawałki mięsa na talerze, podsuwane przez niezliczone ręce. Zmuszony do pośpiechu, radził sobie z trudem, wciąż natrafiając nożem na twarde kości. Wszystko było tak nierealne - te zwęglone zwłoki, ci opanowani pożądaniem ludzie, cisnący się do stołu, ze swoimi pustymi talerzami; niektórzy sami odrywali sobie kawałki mięsa od tej zniekształconej masy, która przed chwilą jeszcze była żywym człowiekiem. Sabat nie miał zamiaru jeść, lecz w pewnej chwili zdał sobie sprawę, że tak jak inni przeżuwa kawałek mięsa i połyka go bez żadnych przeszkód. Andre Schmid był jedynym, który się nie rozebrał. Ubrany w swoją szatę, z niewidoczną twarzą, stał przy trumnie i obserwował pozostałych. Sabat wyczuwał moc tego człowieka, potężną siłę panującą nad każdym jego działaniem, kontrolującą ruchy jego ręki, unoszącej do ust widelec z kawałkiem mięsa i opuszczającej go z powrotem na talerz po następny kawałek. Zrobiło się zimno. Ze świec kapał wosk, ich blask nieco przybladł. Napełniwszy żołądki strasznym pożywieniem, ludzie poukładali się na podłodze, aby od nowa rozpocząć 78
seksualną orgię. Nad wszystkim rozległ się wibrujący w powietrzu szept Andre Schmida. Na ten dźwięk wszyscy stłoczyli się nisko. - O Wielki, przyjmij naszą ofiarę, gdyż tej nocy ucztowaliśmy tak, jak ty nas nauczyłeś. Prosimy cię, bądź z nami w Noc Walpurgii, gdy ciało Louisa Nevillona przywrócone zostanie do życia. Niech on pojawi się wśród nas, aby nas poprowadzić. Jedna ze świec już zgasła, a druga dopalała się, rzucając na ścianę niesamowite czarne cienie, wysuwające swe zimne macki w kierunku ludzkiego mięsa. Sabat próbował zamknąć oczy, lecz jego powieki nie poruszyły się. Widział wciąż zmieniające się twarze, sylwetki tarzających się po podłodze bestii o ludzkich kształtach, słyszał krzyki potępionych. Jego oczy płonęły jak rozżarzone węgle, gasnąc powoli w straszliwych męczarniach. Kształty wszystkich otaczających go rzeczy zatarły się. Pozostał tylko jeden, skryty w półcieniu, wątły kształt nieszczęśliwe dziecko, palone żywcem, skręcające się z bólu, przeklinające w niezrozumiałych słowach. Zjawa usiłowała bronić się, lecz niewidzialne ręce wciągały ją, krzyczącą z nadludzkiej wściekłości, w ciemną czeluść. Przez moment widać było jeszcze jej rękę wskazującą oskarżycielko na Sabata, po czym nie zostało już nic, tak jakby nic się nie wydarzyło. Sabat czuł, że wzbierają w nim łzy smutku i wstydu. Lecz zanim trysnęły z jego oczu, rzucił się wprost na ciemną jamę ziejącą w wygaszonym piecu, tak przejmująco zimną.
Rozdział IX
Było już całkiem jasno, gdy Sabat poruszył się, z trudem rozprostowując zesztywniałe kości. Był nagi i trząsł się z zimna. Próbował wytłumaczyć sobie, że to co przeszedł w nocy było tylko majaczeniem spowodowanym wysoką gorączką. Lecz wszystko to było tak przerażająco prawdziwe. Madeleine leżała obok ołtarza, na powrót przykrytego czarnym suknem. Nogi miała szeroko rozstawione, jakby czekała tylko na jego przebudzenie, aby znów kazać się całować. Jej oczy były zamknięte, lecz Sabat czuł, że dziewczyna nie śpi. Może to była swego rodzaju pułapka? Nie widział żadnego śladu pozostałych uczestników zgromadzenia; być może ukryli się gdzieś w otaczającym dom lesie i czekali w zasadzce, by złapać go, gdyby chciał uciec. Jednak nie, nie potrzebowali tego robić, wiedzieli przecież, że nie mógłby im umknąć. Był więźniem w tym domu, jego niewola nie byłaby większa gdyby skuto mu nogi łańcuchem. Był strażnikiem umarłego, gdyby chcieli go zabić, zapewne już by to uczynili. - Czy masz ochotę na śniadanie, Sabat? - Madeleine Gaufridi otworzyła oczy. Jej blade rysy wykrzywił szyderczy uśmiech. - Nie - odrzekł, czując nagły skurcz żołądka - nie mógłbym nic przełknąć. - Mięso ludzkie jest tak delikatne i tak pożywne zaśmiała się - dobrze robi na figurę. 80
- Gdzie są pozostali? - Wyszli z Andre. Zobaczymy się z nimi dopiero podczas Nocy Walpurgii. - A w międzyczasie? - Zostaniesz tutaj i będziesz strzegł zbezczeszczonego ciała mojego kochanka. Będziesz pilnował go z całego serca i pamiętaj, że jeśli zawiedziesz, Andre zajmie się tym. Być może i ty wtedy stracisz życie. - A co z tobą? - Wkrótce będę musiała wyjechać - usiadła i sięgnęła po ubranie - mam jeszcze pewną sprawę do załatwienia i właśnie ze względu na tę rzecz musisz zostać tu sam. Sabat milczał. Było zadziwiające, że nie mógł myśleć o ucieczce, lecz tylko o zadaniu, które mu powierzono. Quentin musiał służyć mocom ciemności, więc i Mark nie miał innego wyjścia. Miał wciąż przy sobie rewolwer i wiedział, że gotów jest bronić Ścieżki Lewej Ręki i jej wyznawców. Jakiś czas później ujrzał, że Madeleine wychodzi. Usłyszał warkot silnika i zobaczył, jak samochód powoli wyjeżdża z pomiędzy drzew. Stał w drzwiach wejściowych i jeszcze przez jakiś czas łowił uchem cichnący w oddali odgłos. Zapadła cisza, nie było słychać nawet śpiewu ptaków. Twierdza zła była doskonale odseparowana od reszty świata. Sabat odczuwał fizyczną i psychiczną pustkę, nie mógł pozbyć się uczucia odrazy na myśl o minionej nocy. Nie pozwalał mu o niej zapomnieć ten ohydny smak wciąż drażniący jego podniebienie. Gdybyż miał tylko pastę do zębów lub wodę do płukania ust. Lecz wątpił, czy nawet wtedy udałoby mu się uwolnić od tego smaku. 81
Nie chciał wracać do środka. Tam w trumnie leżało ciało człowieka, niemal żywego. Miało się bowiem wrażenie, że Nevillon tylko śpi i może się w każdej chwili obudzić. Sabat próbował pozbierać myśli. W pewien sposób było mu łatwiej, gdy Madeleine wyjechała. Należała do ludzi kultywujących obrzędy cochon gris, które korzeniami tkwiły w Indiach Zachodnich, w magii voodoo. Ludzie ci byli kanibalami i nie zamierzali rezygnować ze swoich prymitywnych zwyczajów. Nevillon był kimś w rodzaju ucznia Szatana, kimś, kto miał zapewnić Ścieżce Lewej Ręki zwycięstwo nad całym kontynentem. Bez wątpienia był też wcieleniem niesławnego Silvaina Nevillona, podobnie jak Madeleine Gaufridi w rzeczywistości była odrodzoną Madeleine de Demandolx de la Palud. Ich potęga była ogromna, prawie nie do pokonania. Było nieco zastanawiające, że zawarli sojusz z kimś takim, jak Quentin Sabat, wiedząc, że gdy pokonają Marka, Quentin odrodzi się. Widocznie miał on być dla nich „facetem od brudnej roboty”. Znajdą zwolenników wśród wyznawców czarnej magii na całym świecie, wśród dzieciaków, które myśląc, że się tylko bawią, nagle zdadzą sobie sprawę, że trzymają za ogon prawdziwego tygrysa. Ich ciemny kult rozprzestrzeni się szybko, niczym złośliwy nowotwór. Gdyby nie ten atak zapalenia płuc, nie byłby teraz tutaj, a przynajmniej nie w tak strasznym położeniu. Został usidlony. Nie dość, że był pod władzą Quentina, poszukiwała go jeszcze policja, był oskarżony o zabójstwo detektywa w Interlaken. Schmid i jego przyjaciele bez trudu dostarczyliby przeciw niemu dowodów, gdyby ich zdradził przed policją. Gdy minie Noc Walpurgii nie będzie już nadziei. Zjadł ludzkie mięso, nie miał więc już drogi powrotu. Być może 82
dostanie się pod władzę samego Louisa Nevillona - Sabat, Francuski Potwór! Wzdrygnął się. I wtedy, pośród czarnej rozpaczy rozbłysła mu w głowie pewna myśl, jak odległe światło, nagle dostrzeżone przez kogoś, kto zgubił się w nocnej mgle. Ciało astralne! Mógł przecież posłać swoją duszę w ten odmienny wymiar. Madeleine wyjechała na kilka dni i było wątpliwe czy przez ten czas ktoś inny pojawi się w pobliżu. Mógł narysować pentagram na podłodze kaplicy. Odetchnął. Nie można bronić się przed złymi siłami, jeżeli ma się je w sobie; po co wtedy podejmować obronę? Nie trzeba być nieskazitelnym by przenieść się w wymiar astralny. Zastanowił się. Było to w każdym razie lepsze od pozostania tutaj. Nie miał wprawdzie możliwości fizycznej ucieczki, ale nie raz już w przeszłości korzystał z mądrości tych, którzy nie są spętani więzami śmierci. Sabat wrócił do kaplicy. Z miejsca zaatakował go mdły i zarazem cierpki zapach spalonego ludzkiego mięsa. Rysowanie na podłodze pentagramu nie miało sensu; prawdopodobnie bez niego był nawet bezpieczniejszy. Zerknął na podłużny, skryty w cieniu ołtarza kształt trumny, podświadomie oczekując, że za chwilę jej wieko samo się otworzy. Lecz nie, nic takiego nie może się zdarzyć przed Nocą Walpurgii. Wyciągnął się na kocu, tym samym, na którym spędził ostatnią noc. Bolały go wszystkie mięśnie, wszystkie nerwy były napięte do granic. Rzecz nie zapowiadała się łatwo. Nie był nawet pewien, czy uda mu się rozluźnić i zapaść w drzemkę niezbędną, aby jego dusza wydostała się z okowów ziemskiego ciała i powędrowała na poszukiwanie astralnego wymiaru. 83
Na szczęście Mark, czy też Quentin Sabat nie zapomniał techniki. Wziął głęboki oddech i wolno wypuścił powietrze. Zazwyczaj rozluźniał się w ten sposób, lecz tym razem nie poszło tak łatwo; jakby coś wewnątrz niego specjalnie mu przeszkadzało. To dusza Quentina nie chciała pozwolić mu opuścić ciała. Ale dlaczego? Przecież nie było się czego obawiać. Obaj ryzykowali tak samo, narażając się na ewentualność, że zostaną uwięzieni, bez możliwości powrotu, a ich śmierć zostanie przypisana jakiejś przyczynie naturalnej. Sabat musiał się rozluźnić, zanim mógł się skoncentrować. Stosując jeden ze swoich starych sposobów, próbował wrócić pamięcią do minionego życia. Opanował go niepokój. W wieku młodzieńczym wstyd kazał mu szukać schronienia w Kościele. Kolejny obraz - odkrycie plagi hipokryzji, zżerającej hierarchię kościelną. Potem SAS, szkoła zabijania, bez wyrzutów sumienia. Catriona Lealan... cholera, myśl o niej podnieciła go. Madeleine... Sabat spocił się, był zły na siebie. Wrogowie mieli na niego haczyk, odkryli niewielką szparę w jego, zdawałoby się, doskonałym pancerzu. W porządku, jest słaby, więc ulegnie niezliczonym pokusom i poniży się raz jeszcze. Weźmie udział w bezbożnej uczcie w Noc Walpurgii i stanie się jednym z nich, gdyż nie potrafi temu przeciwdziałać. Nie będzie więcej walczyłPoczuł, że zaczyna się rozluźniać. Zło osiągnęło swój cel, Sabat już zaprzestał walki. Stał się senny, zamknął oczy. Myśli uspokoiły się, płuca pracowały wolniej. Był już w stanie zasnąć. Wszystko zdawało się tak spokojne, zgodnie z naturalnym porządkiem rzeczy. Podświadomie zdawał sobie sprawę, że jest na krawędzi pustki, gdzie panują nieprzeniknione ciemności i całkowita 84
cisza. Wtedy zobaczył światło, z początku słabe, potem coraz jaśniejsze. Oślepiło go, prawie rzuciło na kolana. Zaczął uważnie nasłuchiwać, czekając na to, co miało nadejść, może na jakiś sygnał. Nie pamiętał, czy sygnał się pojawił, wiedział tylko, że jego dusza uniosła się pod strop kaplicy, spoglądając na uśpione ciało, rejestrując wyraz głębokiego spokoju na swej własnej twarzy. Więc udało mu się, mógł podróżować gdzie chciał, bez żadnych ograniczeń! Był teraz nagi, więc włożył na siebie oficerską marynarkę. Raz jeszcze spojrzał na trumnę i jej przerażającą zawartość. Louis Nevillon był martwy i nie mógł mu przeszkodzić. Sabat przybrał teraz formę pustułki. Wyfrunął nad dach kaplicy, mały ptaszek, niezauważalny pośród ogromnych sosen. Zwlekał; był niemal zdecydowany odszukać Madeleine i Schmida. Tego ostatniego znajdzie w domu, nie dalej niż dwie wille stąd; Madeleine mogła być wszędzie. Nie było sensu tracić i tak krótkiego czasu na szukanie jej. Zresztą byłoby to bezcelowe. Wiedział aż nadto dobrze, dokąd powinien się udać. Zaczął się wznosić. Przebił się przez warstwę ciężkich chmur i skąpał się w promieniach wiosennego słońca. Ziemia była już tak odległa, że prawie nie sposób było odróżnić na niej szczegółów. Zawahał się. Był teraz sokołem, poruszającym się z szybkością strzały, czuł chęć do lotu. Minął duszę jakiejś kobiety o obwisłej skórze i powykręcanych kończynach. Prawdopodobnie umarła przed kilkoma minutami i była jeszcze całkiem nieświadoma swej nagości. Pewnie nauczy się jeszcze ubierać swą duszę. Teraz otrzymała wezwanie i spieszyła na nie odpowiedzieć, nie obchodziło jej nic innego. 85
Po chwili Sabat nie widział już nikogo, wokół roztaczał się tylko bezkresny błękit nieba. Wieczność, gdzieś mająca swój początek i nie kończąca się nigdzie. Trzeba ją po prostu przyjąć i nie myśleć o niej. Czy uda mu się znaleźć miejsce, którego szukał? Wszystko się zmieniło, on sam się zmienił. Z ulgą ujrzał przed sobą rozpaloną słońcem bezkresną pustynię, przywodzącą na myśl niezmierzoną wieczność czasu. Poznał to miejsce. Sabat powrócił do ludzkich kształtów, przybiegając postać żołnierza odzianego jedynie w szmacianą opaskę wokół bioder. Stąpał bosymi nogami po rozgrzanym piasku. Gdy spojrzał na siebie miał ochotę znów wznieść się i uciec. Jego skóra była ciemna, prawie taka, jaką mają Murzyni! Z ust wydarł mu się krzyk, a całe ciało przebiegł potężny dreszcz. Lecz oczywiście tak być musiało. Na tej ziemi żyły tylko dwie rasy: biali żołnierze Dobra i ciemnoskórzy wojownicy Zła. W wymiarze astralnym nie było innej możliwości. Sabat należał teraz do rozproszonych sił Niesprawiedliwości, toczących bezustanną walkę, dziś zwycięzców, jutro pokonanych. W tej wiecznej wojnie Armageddonu dusze cierpiały i umierały, by następnego dnia odrodzić się i podjąć walkę na nowo. Sabat był znużony, szedł z pochyloną głową. Pojawiające się na jego skórze krople potu wysychały natychmiast, gardło miał całkiem suche. Dręczyły go wizje jezior i strumieni. Niebo paliło żywym ogniem; prawdziwe piekło. Dotarł do miejsca, w którym tego dnia toczyła się bitwa. Niemal na ślepo torował sobie drogę pomiędzy martwymi ciałami. Wojownicy obu ras leżeli spleceni razem, polegli w walce wręcz, wszyscy martwi. Tylko chciwe ludzkiej padliny 86
sępy krążyły nad pobojowiskiem, obserwując nowoprzybyłego z nadzieją, że potknie się i upadnie, że zaraz będą mogły rozerwać jego ciało swymi ostrymi dziobami. Sabat szedł dalej, nie próbując już - tak jak za pierwszym razem - oceniać przebytej odległości. To miejsce, leżące na pograniczu wieczności, nie znało pojęcia czasu i dopiero w Dzień Sądu miało przestać istnieć. Dotarł do miejsca, gdzie leżały już tylko nieliczne ciała tych, którzy próbowali uciec i zostali powaleni przez upał lub skonali z upływu krwi. Słońce minęło już zenit i wyschnięte drzewa zaczęły rzucać pierwsze wieczorne cienie. Cienie wydłużyły się już znacznie, gdy Sabat dotarł do zrujnowanego miasta o rozwalonych budowlach, wznoszących się nad zniszczonymi murami. Przedarłszy się przez rumowisko, rozejrzał się z większą niż dotychczas uwagą, gdyż nie był tu nigdy przedtem. Miasto było splądrowane, a ci jego mieszkańcy, którzy nie zdołali uciec na czas, zostali wymordowani. Nawet sępy opuściły te ulice, na których walały się pozbawione już mięsa, zbielałe od słońca kości. Nigdzie nie było znaku życia. Sabat nie wiedział, dlaczego tu przybył. Wędrował po prostu w poszukiwaniu czegoś. W przeszłości często natrafiał na grupki tych, którym udało się przeżyć, lub spotykał samotnych wojowników obu ras, czołgających się po piasku na spotkanie śmierci. Teraz wydawało się, że nikt nie ocalał. Armageddon upadł! Sabat zawahał się. Mógł wrócić do swojego fizycznego ciała, leżącego w opuszczonej kaplicy obok przerażających zwłok zgilotynowanego człowieka, lecz nie chciał tego robić. 87
Był wolny; nawet w tym spalonym kraju było coś, co go przyciągało. Nie chciał wracać. Nagle usłyszał jakiś cichy dźwięk, który w tym kraju wiecznej ciszy zdawał się być grzmotem; szept wibrujący w spokojnym powietrzu, jak świdrujący krzyk rozpaczy. Odwrócił się i ujrzał w ziemi czarny otwór, który mógł być wejściem do samego piekła. Zniszczone, prowadzące w dół stopnie, niknęły w ciemności. Przezwyciężając paniczny lęk, zrobił krok do przodu. Mogła to być pułapka, choć było to mało prawdopodobne. Pochyliwszy się, usłyszał czyjś chrapliwy oddech. Powoli zaczął schodzić. Z początku ciemności były nieprzeniknione, lecz w miarę jak szedł stawało się jaśniej, szaro jak w mglisty listopadowy poranek. Nie wiedział skąd może pochodzić to światło, lecz zrozumienie czegokolwiek na tej piekielnej ziemi wymagało długiego czasu. Schodził niżej i niżej, schody wiły się zdradziecko, póki w końcu nie doprowadziły go do podłużnego podziemia, które także zdawało się nie mieć końca. Było tu znacznie chłodniej niż na górze i Sabat zaczął dygotać z zimna. Już miał włożyć cieplejsze ubranie, gdy dostrzegł jakiegoś leżącego pod ścianą człowieka. Gdy wpatrywał się weń zaskoczony, człowiek podniósł głowę. W jego wielkich oczach odbijał się ból i uczucie beznadziejności. Skóra mężczyzny była trupio blada. Wojownik ciemności nie mógł mieć takiej cery nawet, jeżeli leżał tu skuty łańcuchami przez bardzo długi czas. Jego długie włosy były jasne, a może szare? Trudno było to stwierdzić przy tak słabym oświetleniu. Nieznajomy był tak wychudzony, że zdawało się, iż skóra opina sam tylko szkielet. 88
- Wiedziałem, że pewnego dnia ktoś się tu pojawi - powiedział z wysiłkiem, ale jakoś łagodnie - słyszałem twoje kroki na górze. Jesteś tu obcy, lecz nawet ty nie możesz mi pomóc, nie wrócę już do swoich. Jak widzę, należysz do ciemnoskórych. - Co tutaj robisz? - zapytał Sabat z zainteresowaniem, widząc, że mężczyzna nie był przykuty łańcuchem do ściany, tak jak szkielety po drugiej stronie pomieszczenia przecież możesz stąd wyjść. Nawet ktoś tak słaby jak ty może wczołgać się na górę po schodach. - Nie, ja nie mogę. Nie ośmieliłbym się stąd odejść odparł dobitnie. - Nie możesz wrócić na górę do białoskórych wojowników, którzy rodzą się tam i umierają każdego dnia? Sabat zmrużył oczy. Znów zaczął podejrzewać w tym jakąś pułapkę. Ten człowiek nie był ani tak stary, ani słaby, żeby nie mógł uciec. Droga stała przed nim otworem. - Nie mogę oczekiwać pomocy ani u białych, ani u ciemnoskórych - z trudem tłumił szloch - widzisz, przyjacielu, jestem zdrajcą, służyłem na przemian i jednym i drugim. - Ach - Sabat poczuł nagłe ukłucie winy. To wyznanie przypominało mu historię Marka i Quentina Sabata. Ten wyczerpany, blady człowiek mógł być nim samym. - To prawda - westchnął z trudem - walczyłem wraz ze swoimi. Pewnego dnia złapano mnie. Przypuszczałem, że pójdę pod miecz, ale zaproponowano mi życie w zamian za usługi. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, jakie to przyniesie szkody, gdyż wojownicy po obu stronach są niezliczeni. Wkrótce zrozumiałem swój błąd, swoją niewybaczalną zdradę, lecz było już za późno. Stałem się banitą, ulicznym żebrakiem, kopanym i opluwanym przez wszystkich. Teraz 89
nie służę nikomu, nawet sobie. Byłbym szczęśliwy, mogąc umrzeć, lecz w tym kraju nie ma śmierci, jest tylko wieczna walka. Na zawsze pozostanę zdrajcą - będę musiał ukrywać się tutaj przed oczami wszystkich. Weź sobie do serca mój los i naucz się czegoś. Wojownik może służyć tylko po jednej stronie, inaczej zniszczy sam siebie. Sabat skinął głową i odwrócił się. Zrozumiał, w jakim celu szukał tego bezimiennego męczennika. Będąc już na górze, zaczął żałować, że nie zapytał o imię nieznajomego. Mogło brzmieć Mark, albo Quentin. Nie było jednak czasu, by tam wracać, poza tym może lepiej, że nie znał tego imienia. Nagle poczuł, że musi się spieszyć. Miewał już przedtem takie przeczucia, że musi natychmiast wracać do swojego fizycznego ciała. Był to rodzaj instynktu. Opaskę raz jeszcze zastąpiły pióra i pod postacią sokoła pomknął przez chmury w kierunku ziemi, rozganiając po drodze stada mniejszych ptaków, które na jego widok uciekały z krzykiem przerażenia. Rozpierzchło się przed nim stado domowych gołębi, ptaki z przestrachu utraciły swój naturalny zmysł kierunku i zaczęły krążyć wokół w panice, bez określonego celu. Sabat dostrzegł najpierw połyskującą w słońcu taflę jeziora, w której odbijały się pokryte drzewami zbocza otaczających gór. Kręcił się w kółko, wznosił się i opadał, zanim udało mu się dostrzec w dole małą kaplicę ukrytą w ciemnym lesie. Zobaczył coś jeszcze - niewielki pomarańczowy kształt, przesuwający się wzdłuż błotnistej leśnej drogi. Madeleine wracała z jakiegoś powodu. Przedziwny szósty zmysł i tym razem nie zawiódł Sabata. 90
Zaledwie kilka sekund zajęło mu wśliznięcie się do swojego uśpionego ciała i obudzenie go. Po krótkiej chwili namysłu pamiętał już wszystko. Siedział na podłodze, gdy Madeleine pojawiła się w drzwiach. - Ty leniwa świnio - jej oczy zapłonęły wściekłością strażnik, który przespał sobie smacznie cały dzień, nie zauważając nawet zbliżającego się niebezpieczeństwa. Odwróciła się i podeszła do trumny. - Chodź tu, daj mi rękę. Musimy upewnić się, że wszystko jest w porządku. Sabat uchwycił brzeg ciężkiego wieka, czując jak chłód z opuszków jego palców rozlewa się po całym ciele. Mruknął, naprężył mięśnie i wieko zaczęło powoli unosić się w górę. - Och, to jest... spójrz! - Madeleine omal nie zemdlała. Z pobladłą twarzą wskazała na częściowo odwinięte z koca ciało - Spójrz, Sabat, widzisz co się stało? Mój Louis żyje nawet w stanie śmierci! Nie opuściła go jego moc! Sabat spojrzał i omal nie zatrzasnął z powrotem wieka na widok tego co zobaczył. Odcięta przez gilotynę głowa połączyła się na powrót z resztą ciała, pozostawiając tylko szeroką, krwawą ranę w poprzek szyi. I nawet ta rana zdawała się już goić.
Rozdział X
- To niemożliwe - Madeleine uśmiechała się, lecz jej usta lekko drżały - choć nie, z moim ukochanym wszystko jest zawsze możliwe. Sam postanowił przygotować swoje zmartwychwstanie w Noc Walpurgii. Nie musimy spożywać jego ciała, gdyż jest ono odrębną ludzką istotą. Louis weźmie udział w uczcie wraz z nami. Sabat zamknął trumnę. Wieko uderzyło w nią, wydając głuchy odgłos, aż zadygotały świeczniki ustawione na tym strasznym piecu, służącym za ołtarz. On sam także zadrżał. - Lecz nie dlatego wróciłam tak szybko - powiedziała grozi nam niebezpieczeństwo i musimy zmienić plany. Znów wytropił nas pewien detektyw, ale tym razem nie taki zwyczajny. Nazywa się Pieter Daunay i w tej chwili jest na naszym tropie. Kilka stuleci temu byłby pewnie siejącym grozę łowcą czarownic, gdyż specjalizuje się w ściganiu satanistów. Rozmawiałam z Andre i przyjechałam tu jak najszybciej mogłam. Weź sobie do serca, że Pieter Daunay nie opuści żywy tych gór. Sabat miał nadzieję, że przybrał odpowiedni wyraz twarzy. Z najwyższym wysiłkiem kontrolował ruchy wszystkich mięśni, uniósł nawet brwi, udając zdumienie. - Czy jeden człowiek może zaszkodzić ludziom tak pełnym mocy, jak zwolennicy Andre Schmida? 92
- Jest sprytny. Niektórzy twierdzą, że ma jakieś nadprzyrodzone zdolności, chociaż osobiście w to wątpię. W każdym razie musimy się stąd bezzwłocznie wynosić. Sabat skinął głową, wciąż z wyrazem przejęcia na twarzy. Przed oczami stanął mu obraz Daunaya, szczupłego mężczyzny, między trzydziestką a czterdziestką, niemal przystojnego, gdyby nie szpecił go garb. Był to człowiek nadzwyczaj bystry, potrafił wytropić fakty, które uchodziły uwadze innych detektywów. Gdy raz trafił na ślad, nie ustępował; gonił swoją ofiarę, jak wygłodniały gronostaj, który wywęszył królika. Sabat spotkał go niegdyś, nawet z nim współpracował. Daunay miał wobec niego dług wdzięczności. Teraz perspektywa bezpośredniej konfrontacji nie była jednak przyjemna. - W porządku - Sabat wolno skinął głową - zajmę się nim, ale muszę to zrobić na swój własny sposób. Czy wiesz, gdzie on może teraz przebywać? - Zatrzymał się w Hotel de la Paix na Museggstrasse, przy skrzyżowaniu z Alpenstrasse. Przybył wczoraj po południu i według moich informacji pieszo wyruszył w góry. Co oznacza, że wie mniej więcej, gdzie jesteśmy i już zaczął nas śledzić. - Wyruszam natychmiast - Sabat sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyczuł tam kształt rewolweru - będę potrzebował samochodu. - Oczywiście - Madeleine uśmiechnęła się kącikami warg - zawiadom Andre, gdy ci się powiedzie. Jest bardzo istotne, aby usunąć Daunaya przed Nocą Walpurgii. Powodzenia... Quentin. Sabat zachwiał się jak gdyby dziewczyna go uderzyła. Po chwili odszedł w kierunku samochodów, czując na plecach 93
jej świdrujące spojrzenie, które nie opuściło go, aż samochód wjechał pomiędzy drzewa i zniknął jej z oczu. Dopiero wtedy Sabat nieco się rozluźnił. Postanowił nie zawracać sobie głowy sprawdzaniem w Hotel de la Paix. Nie miało to sensu, gdyż nawet jeśli zastałby tam Daunaya, jego odwiedziny tylko wzmogłyby czujność detektywa. Było to niemożliwe, aby detektyw tej miary zostawił w recepcji informację o miejscu swojego pobytu. Według wszelkiego prawdopodobieństwa Daunay skojarzył już sobie zniknięcie małego mongołka z działalnością kanibali; mógł nawet wiedzieć o istnieniu kaplicy. Sabat zaparkował samochód przy Zurich-Strasse. W kabinie wciąż unosił się zapach martwego ciała, niczym w karawanie. Zamknął drzwi i odetchnąwszy świeżym powietrzem udał się w kierunku Lodowego Ogrodu. Nie miał żadnych specjalnych planów. Potrzebował po prostu odpocząć od obecności Louisa Nevillona, rozluźnić się i pozbierać myśli. Sięgnąwszy do kieszeni, wydobył z niej swoją fajkę i woreczek ze słodko pachnącą zawartością. Wysuszone listki tytoniu strzelały po zapaleniu fajki. Zaciągnął się głęboko i zaczął powoli wypuszczać dym przez nos. Nie doznał ataku kaszlu, tytoń smakował mu i wprowadził w dobry nastrój. Po zapaleniu płuc nie zostało nawet śladu. Sabat poczuł się silny, niemal zdolny do walki. Tylko trzy dni dzieliły go od Nocy Walpurgii. Czas uciekał szybko. Mimo konieczności pośpiechu, Sabat poczuł się ociężały, jakby był lekko zmęczony, lecz nie wyczerpany. Ciepłe promienie popołudniowego słońca przyjemnie ogrzewały ozdobną ławkę. Zamknął oczy; był bliski zaśnięcia. „Musisz odnaleźć Daunaya i zabić go!” 94
Wzdrygnął się słysząc chrapliwy szept Quentina. Boże, mógłby stąd odejść dokądkolwiek, lecz nigdy nie uwolni się od duszy swojego brata. W porządku, zabije Pietera Daunaya, ale jeszcze nie teraz. Z tą sprawą nie można się zanadto spieszyć. Senność nie pozwalała mu opracować żadnego planu działania. Nie było sensu próbować wytropić detektywa, więc detektyw musi przyjść do niego sam. Znaczyło to, że Sabat będzie musiał obserwować okolicę hotelu. Wiedział, że nie byłoby bezpiecznie zabić go na miejscu; należało raczej wywabić ofiarę gdzieś poza miasto. Daunay był człowiekiem nieprzeciętnym. Miał nerwy ze stali. Był kimś na miarę Sabata; było to jak polowanie na samego siebie. Miał już w głowie plan. Powie detektywowi, że odkrył siedzibę kanibali, co było prawdą. Sabat uśmiechnął się do siebie, jego powieki opadły o następny milimetr. Poprowadzi go daleko w góry. Wystarczy jeden strzał lub cios karate, gdyż ofiara nie będzie niczego podejrzewać. Po chwili już spał. Zniknął zamglony obraz rzeki turystów, poruszających się w tę i z powrotem, zadowolonych, jak stado bydła na zielonym pastwisku. „Sabat”. Dźwięk własnego nazwiska podziałał nań, jak kubeł zimnej wody. Odruchowo, jak w czasach, gdy służył w SAS, niemal rzucił się na ziemię, oczekując pojawienia się ognia ze skierowanej w niego lufy karabinu. Wyprostował się i zobaczył przed sobą uśmiechniętego mężczyznę o ładnej opalonej twarzy. Jego rozwiewane przez wiatr, mocne włosy przetkane były pasemkami siwizny, których Sabat nie widział, gdy poprzednim razem spotkał się z tym człowiekiem. Także i garb zdawał się być teraz większy i bardziej 95
jeszcze psuł piękną sylwetkę, będącą przedmiotem zazdrości wielu mężczyzn. - Daunay! - powiedział powoli Sabat - Pieter Daunay! Któż by spodziewał się znaleźć pana, trawiącego czas w zaciszu Lodowego Ogrodu? - To samo można powiedzieć o tobie, przyjacielu. Daunay podszedł bliżej i usiadł obok Sabata. - Zdaje mi się, że nie widzieliśmy się kupę czasu. - Ja też mam takie wrażenie - rzekł Sabat patrząc w bladobłękitne, wszystkowidzące oczy „łowcy czarownic” - z pewnością jesteś właśnie zajęty sprawą organizacji, którą gazety nazywają kultem kanibali. - Tak jak i ty, Sabat - zaśmiał się - i jeśli się nie mylę, zdążyłeś się już z nimi spotkać. - Owszem - odparł Sabat, czekając aż tamten wykona pierwsze posunięcie. - W Interlaken znaleziono ciało niejakiego Etoine'a, zabitego ciosem karate, takim jaki stosują komandosi z SAS - Daunay zaśmiał się słabo - powiedz mi czy to twoje prywatne dochodzenie, czy zorganizowane przez SAS. - Sądzisz, że powiedziałbym ci, gdyby było zorganizowane przez SAS? - zapytał Sabat. - Tym niemniej, Pieter, nasze drogi się skrzyżowały. Łatwiej jest działać razem niż w pojedynkę. Może moglibyśmy więc zacząć ze sobą współpracować? - Jasne. Opowiedz mi o Etoinie. Czy rzeczywiście trzeba go było zabić? - zapytał zjadliwie, unosząc brwi. - Nikt zresztą nie łączy twojego nazwiska z tą sprawą, jest to mój własny pogląd. Wprawdzie ten głupiec wkroczył zupełnie na oślep w rejony, po których ty czy ja poruszalibyśmy się znacznie bardziej ostrożnie, ale mimo wszystko, moim 96
zdaniem, nie był to dostateczny powód aby go zabijać. - Nie wiedziałem kim on jest - Sabat bez mrugnięcia wytrzymał zimne spojrzenie detektywa - być może zabrzmi to jak usprawiedliwianie się, ale byłem chory i... - Na zapalenie płuc - przerwał Daunay - sprawdziłem to. Ale przepraszam, że ci przerwałem. - Faktycznie, na zapalenie płuc - potwierdził Sabat - w rzeczywistości przyjechałem tu, aby podreperować swoje zdrowie. Ale spotkałem dziewczynę, która opowiedziała mi historię o... - O klasztorze w Aix-en-Provance - zaśmiał się Daunay - Madeleine Gaufridi, czy jak kto woli Madeleine de Demandolx de la Palud, albo - żeby podać jej prawdziwe imię - Marie Boulle. Z pewnością część z tego, co ci opowiedziała była prawdą. Nauczyła młodsze zakonnice miłości lesbijskiej, aby oderwać je od wiary i podkopać władzę siostry przełożonej. Jej przekonania rozprzestrzeniły się szybko i gdyby nie musiała uciec z klasztoru z pewnością udałoby jej się zdeprawować tam wszystkich. To niezwykła dziewczyna, Sabat, wierz mi. Jeśli Szatan kiedykolwiek miał córkę, to jest nią właśnie ona. - Wszystko się zgadza. - Sabat zaczął powtórnie nabijać fajkę. Po miesiącach abstynencji miał wielką ochotę na tytoń. - Zabiłem tego Etoine'a, sądząc, że jest jednym z wrogów tej dziewczyny. Wierz mi Pieter, w górskim lesie, nocą nie lekceważy się napastnika. - To prawda. Ale jak tej dziewczynie udało się tak cię oszukać? - Choroba przytępiła moją czujność. Gdy zrozumiałem, co się naprawdę dzieje, postanowiłem wykorzystać okazję 97
i rozpracować tę organizację. Tym się właśnie teraz zajmuję i myślę, że nam obu razem poszłoby dużo łatwiej. - Znasz ich kryjówkę? - na twarzy Daunaya pojawił się wyraz wilczego pożądania. - Tak, trzymają tam również ciało Louisa Nevillona. - Mon Dieu - Pieter Daunay zatarł dłonie - wiedziałem, wiedziałem. I jest więcej niż pewne, że zjedzą to ciało za trzy noce. - Dokładnie to właśnie zamierzają zrobić - Sabat uśmiechnął się z podziwu dla przebiegłości detektywa. - Ale powiedz mi, Pieter, czy sprawy naprawdę wyglądają aż tak poważnie, jak myślę? - Nawet gorzej. - Francuz zniżył głos do szeptu, rozglądając się wokół, aby sprawdzić czy nie kręci się w pobliżu żaden turysta. - Mamy do czynienia z odgałęzieniem kanibalizmu, pochodzącym od Silvaina Nevillona. Jego wyznawcy wierzą, że można wrócić życie zmarłemu, spożywając jego ciało. - Cochon gris - rzekł Sabat, zaciskając usta - słyszę to cały czas. - Znasz ich kryjówkę, zdradź mi ją! - Nie - Sabat wolno potrząsnął głową - mam pewien rachunek do wyrównania. Jesteś jedynym człowiekiem na świecie, któremu pozwoliłbym towarzyszyć sobie gdy będę tam wracał dzisiejszej nocy. - Rozumiem. - W oczach Daunaya przez chwilę zabłysła iskierka podejrzenia. - Pamiętam twojego brata, Quentina. Żołądek podszedł Sabatowi do gardła, krew uderzyła mu do głowy. Czuł, jak wzbiera w nim śmiech. 98
- Zabiję go. Jest takim samym złem, jak Louis Nevillon. - Tak właśnie sądziłem. Wiesz, spotkałem się już z nim, wtedy, gdy znalazłem ciało ukryte w górskim grobowcu. Widziałem tam wyraźnie znak obrzędów nekromancji: ciała kilku wieśniaków najpierw pochowane w niepoświęconej ziemi, a potem wykopane przez twojego brata. Ciała Quentina nie sposób było rozpoznać, głowa była odstrzelona od ciała. Nie byłem pewien, którego z was znalazłem. Równie dobrze mogłeś to być ty, twój brat mógł zabić cię, a sam nadal pozostawać na wolności. A jednak to ty go zabiłeś, i zrobiłeś wielką przysługę całemu światu. Lecz słuchaj, Sabat, czy ty dokładnie zdajesz sobie sprawę, co twój szatański brat chciał zrobić z tamtymi ciałami? - Ożywić je i wzorem haitańskich magów wykorzystać jako tanią siłę roboczą. - Nie, przyjacielu, to nie jest takie proste, jak sądzisz. Quentin Sabat współpracował z Louisem Nevillonem. Wspólnie poświęcili się obrzędom spożywania ludzkiego mięsa i zdążyli już rozprzestrzenić ten ludożerczy kult na cały świat. Twój brat zabił wieśniaków i następnie upiekł ich, jak myśliwy piecze dziczyznę, by mięso miało lepszy smak. Tamte groby były po prostu jego spiżarnią. Sabat prawie zwymiotował. Drżącymi rękami odnalazł oparcie krzesła i opadł na nie. Wiedział, że Daunay mówił prawdę, nie miał żadnego powodu, by go oszukiwać. Nagle wszystko stało się jasne, bezładnie porozrzucane kamyczki znalazły się na swoich miejscach w mozaice. Więc Quentin był przyjacielem Louisa Nevillona, którego mistrzynią była z kolei Marie Boulle. Prawdziwe gniazdo ludożerców. Teraz 99
Quentin żył w ciele Sabata, który także spożywał już ludzkie mięso, nie był lepszy od pozostałych. Ale gdy zabije Pietera Daunaya, prawda nie wyjdzie na jaw. - Dziś wieczorem zabiorę cię ze sobą do ich kryjówki rzekł powoli Sabat, próbując opanować zdenerwowanie. - Dobrze - uśmiechnął się Daunay. - Przy okazji, wczoraj po południu porwano z Zurichu dziecko chore na mongolizm. Mam powody, aby przypuszczać, że zrobili to ci sami ludożercy. Jeśli mam rację, to chłopiec zapewne już nie żyje. - Zjedli go - zabrzmiało to jak wyznanie. - Ty też - dodał detektyw, wpatrując się w Sabata świdrującym wzrokiem, z miejsca odkrywającym każde kłamstwo. - Ja też. Nie miałem wyboru, wierz mi, Pieter. - Wierzę ci. - Ten człowiek, Andre Schmid, jest przywódcą komuny hipisowskiej, lecz jest obdarzony mocą prawie tak wielką, jak... Louis Nevillon. - Jeszcze nie jest, ale będzie. - Łowca czarownic zmrużył oczy i pobladł na twarzy - ale jeśli legenda o Nevillonie mówi prawdę, to jeden z tych, którzy spożyją jego ciało, sam stanie się Francuskim Potworem. Niezależnie od całego obrzydzenia, ja nie brałbym udziału w tej bezbożnej uczcie w Noc Walpurgii. Jeśli zaś chodzi o Schmida... on też ma za co odpowiadać. Był członkiem lewackiego ugrupowania terrorystycznego, podkładał bomby w samochodach, potem został przyjęty jako uczeń ciemnych mocy. Daj Boże, żebyśmy zdążyli zapobiec tej uczcie, gdyż w przeciwnym 100
razie zło osiągnie na ziemi niespotykaną dotąd potęgę. Kanibalizm rozprzestrzeni się na cały świat, jak zaraza, której nikt nie zdoła pokonać. Sabat czekał na Schweizeshof, obok jeziora Lucerna, w którego wodach odbijały się złociste promienie zachodzącego słońca. Było tak spokojnie, że aż trudno było uwierzyć we wszystkie okropności, które miała przynieść nadchodząca noc. Włóczył się bez celu w tę i z powrotem, wypatrując niebieskiego Peugeota. Tego wieczora każdy nadjeżdżający samochód zdawał się być Peugeotem. W jednym z nich za kierownicą miał siedzieć Pieter Daunay. Łowca czarownic musiał zostać zabity! Nie dlatego, że wymagał tego Andre Schmid, czy Madeleine Gaufridi (Sabat wolał nazywać ją w ten sposób, gdyż przypominało mu to ich pierwsze spotkanie, kiedy przedstawiła mu się jako niewinna dziewczyna uciekająca przed własnym sumieniem), lecz dlatego, iż był to jedyny sposób, aby zachować w tajemnicy prawdę o Quentinie Sabacie... Jego wściekłość rosła, drżał na całym ciele, a oczy przesłoniła mu czerwona mgła, tak że z trudem dostrzegł niebieskiego Peugeota, wjeżdżającego na chodnik i garbatego kierowcę, który właśnie sięgał do tyłu, aby otworzyć tylne drzwi. W pierwszej chwili pomyślał, że to zapewne zaczepia go jakiś kolejny pederasta, jeden z tych, którzy robią to po wielokroć każdego dnia w Lucernie i wszędzie na świecie. Po chwili siedział już w samochodzie, wpatrując się w garbatego kierowcę przed sobą, w niebezpiecznego wroga, zamieszanego w sprawy jego rodziny, człowieka, którego bezwzględnie należało usunąć. Ale jeszcze nie teraz. 101
Sabat opanował zdenerwowanie, działał jak bomba z opóźnionym zapłonem. Mógł z łatwością poprosić Daunaya, aby się zatrzymał, zastrzelić go, a ciało ukryć gdzieś w lesie koło szosy. Z wielu jednak przyczyn nie spieszył się z tym. Może zanim dotrą do podnóża gór, przestanie się wahać. Sam nie rozumiał skąd bierze się jego niepewność. Pragnął „też, aby Andre Schmid i Madeleine mieli pewność, że wykonał zadanie. Po prostu chciał się pochwalić swoim okrucieństwem. Sabat dotknął palcem celownika, spoczywającego w wewnętrznej kieszeni płaszcza rewolweru i z zadowoleniem poprawił się na siedzeniu. Samochód zaczął piąć .się po stromej górskiej szosie. Wkraczali już na tereny państwa ciemności, gdzie wśród drzew, czaił się zły duch. Sabat uśmiechnął się do siebie. Zbliżał się już właściwy moment.
Rozdział XI
Droga pięła się teraz ostro pod górę. Silnik Peugeota zacinał się co chwilę, dłoń Pietera Daunaya cały czas spoczywała na gałce zmiany biegów. - Daleko jeszcze? - mruknął, odzywając się po raz pierwszy od czasu, gdy pozostawili za sobą przedmieścia Lucerny z ich światłami, widocznymi teraz w postaci słabej łuny wznoszącej się nad lasem za ich plecami. - Nie, już nie daleko - odpowiedział szybko Sabat gdzieś na lewo za najbliższym zakrętem. Jedźmy powoli, żeby nie przeoczyć tego miejsca. Odchodzi stamtąd wąska droga, wiodąca na górę przez las. Byłoby najlepiej gdybyśmy szli dalej pieszo; warkot silnika i światła mogą ich zaalarmować. Daunay, nie odzywając się słowem, zmniejszył prędkość do dwudziestu kilometrów na godzinę i zjechał na lewą stronę, wypatrując drogi między drzewami. - To tu. Skręcili. Opony zakopały się w miękkiej trawie. Peugeot omal nie stuknął w drzewo. Samochód zawrócił pod ostrym kątem i zatrzymał się. Zgasły światła reflektorów i wszystko wokół pogrążyło się w ciemności. - Trzeba przygotować się na każdą ewentualność - rzekł Daunay, powoli otwierając drzwi - w razie czego będziemy mogli szybko z powrotem wyjechać na szosę. Sabat czekał, aż jego oczy przywykną do ciemności. Widoczna spomiędzy chmur połówka księżyca rzucała blade, 103
srebrzyste światło. Miało się wrażenie, że w cieniu kryją się tysiące złych istot. Ciężką ciszę zakłócały tylko słabe szelesty polujących nocą małych leśnych zwierząt. Świat zamarł w oczekiwaniu na rzecz, która miała się wydarzyć. - Prowadź - szepnął Daunay - będę szedł tuż za tobą. Sabat szedł pewnym krokiem. Obawiał się kilku rzeczy. Daunay był człowiekiem równie niebezpiecznym, jak on sam i Mark wolałby mieć detektywa cały czas na oku. Z drugiej jednak strony to on miał prowadzić i propozycja, aby Francuz szedł pierwszy, mogłaby wzbudzić podejrzenia. Była to prawdziwa zabawa w kotka i myszkę. „Daunay musi zostać zlikwidowany!” Na dźwięk głosu Quentina Sabat poczuł nagłe ukłucie w żołądku. Co stanie się, gdy zabije Daunaya? Zostanie sam z Madeleine i z tym przerażającym ciałem, którego rany właśnie zaczęły się goić. Madeleine twierdziła, że Louis Nevillon zmartwychwstanie, że przyłączy się do nich, podczas potwornej uczty w Noc Walpurgii i będzie świętował wraz z nimi. Zatem czyje mięso będą wtedy jeść? - Daleko jeszcze? - Pieter Daunay zaczynał się niecierpliwić. Przy każdym kroku z trudem wyciągał nogi z błota. - Czy musimy iść przez las? - Nie znam innej drogi - odparł Sabat - a nie możemy ryzykować, że zbłądzimy. Zresztą już nie powinno być daleko. Upłynęło nie więcej niż dwadzieścia minut, choć zdawało się, że idą już całe godziny. Co kilka kroków zatrzymywali się, by posłuchać, czy nic nie zakłóca nocnej ciszy. Nie dosłyszeli jednak żadnych odgłosów, tak jakby góry zastygły w oczekiwaniu. 104
Na jednym z zakrętów woda deszczowa utworzyła wielką błotnistą kałużę. Ominęli ją, trzymając się sterczących gałęzi drzew. Sabat oddychał niespokojnie. Już tylko kilkadziesiąt metrów dzieliło ich od polany, na której stała stara kaplica. Zatrzymał się tak gwałtownie, że Daunay - wpadając na niego - omal nie upadł w błoto. Detektyw zaklął. - Dlaczego się zatrzymałeś, Sabat? - Jesteśmy prawie na miejscu. Jeszcze kilka metrów i zobaczymy kaplicę. Sabat odwrócił się, lecz w ciemności widział tylko zarys sylwetki Daunaya; twarz Francuza skryta była w cieniu. - Więc chodźmy. - Pieter, nie przemyśleliśmy tego dostatecznie. Oni posiadają nadprzyrodzoną moc, jest szansa, że wiedzą o naszym przybyciu. Możemy wpaść w pułapkę. - Zastawioną przez ciebie? Chodzi o to, żeby zwabić mnie do kryjówki diabła? - Zaśmiał się ponuro Daunay. Sabat zesztywniał. Trafność tej uwagi uderzyła go jak miecz. Znalazł się w niekorzystnej sytuacji, mając za swoimi plecami przeczuwającego zasadzkę wroga. - Nie, oczywiście, że nie, ja... Sabat poczuł bolesne uderzenie w plecy jakimś twardym okrągłym przedmiotem. Zrozumiał, że już za późno; ofiara i napastnik zamienili się rolami. Usłyszał metaliczny trzask; Pieter Daunay odbezpieczył pistolet. - Zastrzelę cię bez zastanowienia. Sabat, myślę, że wiesz o tym dobrze. Chyba udało mi się ciebie zaskoczyć. Teraz, kiedy przyprowadziłeś mnie w to miejsce, nie jesteś już mi potrzebny. Jeżeli jednak w kaplicy czeka pułapka, 105
to ty będziesz tym, który się w nią złapie. Idź powoli i wskaż mi ręką, gdzie oni są. Sabat zrobił krok do przodu. Pomyślał o swoim rewolwerze, lecz wiedział, że nie zdoła wyciągnąć go z kieszeni. Miał do czynienia z Pieterem Daunayem, prawdopodobnie średniowiecznym łowcą czarownic, człowiekiem, który z pewnością nie żartował. Sabat szedł do przodu jak automat, popychany lufą pistoletu. Rozpaczliwie usiłował opracować jakiś plan działania, lecz nic nie przychodziło mu do głowy. Był jak bezwolna marionetka. Ujrzał przed sobą ciemny zarys kaplicy. Ze szpar w drzwiach sączyło się słabe światło. Czarne świece wciąż się paliły. Z pewnością w środku była Madeleine. Bez samochodu, nie miała możliwości opuszczenia kaplicy, dopóki nie przyjechałby po nią Andre Schmid lub któryś z jego towarzyszy. Siedziała tam więc sam na sam z upiornymi szczątkami Francuskiego Potwora. Sabat poczuł zawrót głowy. Zastanawiał się, czy coś zmieniło się podczas jego nieobecności. Nie starał się nawet dojść do tego, w jaki niewytłumaczalny sposób odcięta głowa sama na powrót zrosła się z tułowiem. Odruchowo zatrzymał się, poczuł nagłą potrzebę ucieczki z tego miejsca, lecz pistolet Daunaya bezlitośnie kierował się w jego stronę. - Ruszaj się, bo zastrzelę cię jak psa. Od drzwi dzieliło ich zaledwie dziesięć metrów, potem pięć. Sabat zatrzymał się, nasłuchując. Wokół panowała cisza. Daunay lekko pchnął go w plecy, nie pozwalając mu rozejrzeć się w sytuacji i każąc iść prosto do wejścia. Nie wiedział, co zastanie w środku i nie próbował nawet myśleć o tym. Z pewnością była tam Madeleine Gaufridi. 106
Być może była nago. Trumna mogła być szeroko otwarta, a dziewczyna mogła stać nad nią wciąż jeszcze zaskoczona, że ciało jej kochanka zrosło się. A może przeciwnie, była ubrana i spoczywała wygodnie na kocach. A jednak przypuszczenia Sabata nie sprawdziły się. Wnętrze kaplicy było puste, nie było w nim Madeleine. Nic z tego nie rozumiał. Przecież dziewczyna powinna być w kaplicy, dlaczego więc nie było jej tam. Być może ukryła się. Miała tylko dwie możliwości: schować się w służącym za ołtarz piecu lub we wnętrzu trumny. - Gdzie oni są? - syknął Daunay ze złością. Wciąż popychał Sabata lufą karabinu, dotkliwie kłując go w kark - czy to jest jakaś twoja sztuczka, Sabat? - Nie - Sabat rozejrzał się wokół. Czuł z niepokojem, że tamci są gdzieś tutaj, że obserwują go... z jakiegoś miejsca. Dziewczyna nie mogła stąd wyjść, z pewnością jest w pobliżu. - Zatem musimy się rozejrzeć - Daunay poruszał się zwinnie; minął Sabata, cały czas trzymając broń skierowaną w jego stronę - zaczniemy od tego! Daunay prawą ręką wciąż trzymał pistolet, a lewą sięgnął po świece i przeniósł je na półkę, następnie szarpnął za róg przykrywającego ołtarz czarnego sukna i rzucił je na podłogę. Gwałtownym ruchem otworzył drzwiczki pieca. Uderzyła ich ostra nieprzyjemna woń. - Och, ale wstrętny smród. To pewnie zjełczały tłuszcz tego małego mongołka. Dobrze, że chociaż wyrzucono jego kości, przynajmniej szczury i lisy będą miały co jeść. Taaaaak... zatem pozostało nam jeszcze sprawdzić tylko jedno miejsce. 107
Sabat chciał krzyknąć: „Na boga, nie”, gdy zobaczył jak Pieter Daunay próbował jedną ręką podnieść wieko trumny. Na czole Francuza pojawiły się krople potu. Sabat zamknął oczy. Nie chciał na to patrzeć, już nigdy więcej nie chciał zobaczyć tej przerażającej postaci. Usłyszał jak wieko skrzypnęło i opadło z trzaskiem. Z ust Daunaya wyrwał się gwałtowny okrzyk przerażenia. - Boże przenajświętszy! To nieprawdopodobne! Głowa jest zrośnięta z ciałem, jakby nigdy nie została od niego oddzielona. Pieter Daunay zwrócił się ponownie w kierunku Sabala, podszedł bliżej do niego, jakby chciał najszybciej uciec od tamtego koszmarnego widoku. - A zatem nie ma tu dziewczyny, nikogo tu nie ma. Sądzę więc, Sabat, że będziemy musieli poczekać cierpliwie aż powrócą. Żaden z nas nie wyjdzie stąd wcześniej. Sabat w milczeniu skinął głową i usiadł na jednym ze stojących obok krzeseł. Daunay oparł się niedbale o stół; uśmiechnął się z przymusem, jakby chciał ukryć dręczący go lęk. - Tak, Sabat, to będzie koniec dla Kultu Kanibali - jego śmiech rozległ się echem po kaplicy - a także ciebie! Czekali w milczeniu, lecz z zewnątrz wciąż nie dobiegał żaden dźwięk. Noc dłużyła się niemiłosiernie. Sabat przyglądał się jak świece wypalają się coraz bardziej. Do świtu było już zapewne niedaleko. Co zrobi Daunay, jeśli nikt nie przyjdzie do rana? Lecz ktoś musiał przyjść, nie mogli przecież pozwolić, by ciało Nevillona tak długo pozostawało nie strzeżone. Do Nocy Walpurgii zostało jeszcze niewiele ponad czterdzieści godzin. Nie mogli ryzykować, że utracą potęgę, do której dążyli tak długo. Sabat zobaczył, że detektyw trzęsie się z zimna, i sam zadrżał. 108
Stawało się coraz zimniej. I nagle Sabat zrozumiał wszystko! - Uważaj! - krzyknął tak głośno, że Francuz zerwał się na nogi i odruchowo zacisnął dłoń na kolbie karabinu. Daunay na miłość boską, biegnij! Uciekaj zanim będzie za późno. Wynoś się stąd! - Nie ruszaj się! - Pieter Daunay skoczył w bok, by odciąć Sabatowi drogę ucieczki - nie próbuj tego, Sabat. Gwałtowny podmuch lodowatego wiatru wdarł się do kaplicy i zgasił obie świece. Sabat, przerażony, rzucił się w bok i upadł. Daunay wystrzelił. Na ułamek sekundy kaplicę rozświetlił błysk ognia i Sabat ujrzał lśniące ostrze sztyletu. W nagłym blasku zarysowała się postać tak groteskowa, że aż urągająca zdrowemu rozsądkowi. Miała ludzkie kształty i twarz litościwie skąpaną w cieniu. Wydawała zwierzęce pomruki i śmierdziała mieszaniną zgnilizny, ekskrementów i śmierci! Sabat przeturlał się na bok. Próbował się modlić, lecz tego Quentin nie potrafił. Zapadła ciemność, powietrze było mroźne. Zakrył twarz dłońmi, zdając się na nieprzewidywalny los. Słyszał jęki Daunaya, jego krzyk przerażenia, przechodzący w niezrozumiały bełkot. Potem nastała zupełna cisza. Sabat nawet nie próbował zatrzymać uciekającej świadomości. Nie chciał niczego widzieć ani słyszeć. Pragnął umrzeć jak najprędzej.
Rozdział XII
Sabat nie mógł uwierzyć, że jeszcze żyje, że w słabym świetle nowego dnia rozpoznaje otaczające go przedmioty. Rozejrzał się przerażonym wzrokiem po wnętrzu kaplicy. Na podłodze leżały wypalone świece. Trumna była zamknięta. Pieter Daunay także żył. Siedział zgarbiony w najdalszym kącie pomieszczenia i rozglądał się, nic nie rozumiejącymi pustymi oczami. Najwyraźniej usiłował coś powiedzieć, lecz z jego ust wydobywał się jedynie nieskładny bełkot. - Pieter! - Sabat ukląkł i poczuł zawrót głowy - Pieter w porządku z tobą? Słyszysz mnie? Detektyw nie zareagował; wciąż patrzył nieprzytomnie mrucząc do siebie cicho. Siedział skulony, przyciśnięty do ściany, jakby chciał ukryć się przed jakimś niewidzialnym niebezpieczeństwem. Sabat znów osunął się na podłogę. Boże, powinien był zrozumieć wcześniej. Madeleine wprawdzie wyjechała, lecz ciało Nevillona nie pozostało bez opieki; trzymały nad nim straż potężne ciemne siły. Daunay postradał zmysły, nie był zdolny do żadnego kontrolowanego ruchu. Lecz dlaczego Daunay, a nie oni. Czemu oszczędzili go od... od czego? Oczywiście! Sabat jęknął, zrozumiawszy swoje beznadziejne położenie. Oszczędzili go, ponieważ był Quentinem, jednym z nich, sojusznikiem Louisa Nevillona. Zły duch 110
bronił zła. Sabat był im jeszcze potrzebny. Był uwięziony, tak samo, jak gdyby przykuto go do ściany. Przeszedł mu już zawrót głowy. W pewnej chwili usłyszał ciche brzęczenie, jakby dobiegające z wnętrza jego głowy. Był to jednak warkot silnika jakiegoś samochodu, coraz głośniejszy, w miarę jak pojazd przybliżał się. To na pewno wraca Madeleine. Usłyszał trzaśniecie drzwi i cichy odgłos zbliżających się kroków. Skrzypnęła klamka... W istocie, była to Madeleine. Miała zaciśnięte usta i była blada z wściekłości. Jednym spojrzeniem objęła całą scenę, roztrzęsionego, niepewnego siebie Sabata i siedzącego na podłodze Daunaya, zapatrzonego w swoje palce, wykrzywiającego twarz w obłąkanym uśmiechu. Zdawało się, że jego garb jeszcze urósł, tak iż detektyw przypominał tamto upośledzone dziecko. - Głupiec! - syknęła. - Świnia! Zdrajca! Chciałeś nas oszukać i drogo za to zapłacisz. Sabat oblizał wargi, gorączkowo szukając jakiegoś usprawiedliwienia. Chwilowa chęć do walki opuściła go zupełnie, znowu był Quentinem. - Ja... przyprowadziłem go tutaj... ponieważ go przyprowadziłem. - Dostałeś rozkaz, aby go zabić. Zamiast tego chciałeś wykorzystać go przeciwko nam. Andre przewidział taką możliwość, dlatego wyjechałam stąd, zostawiając mojego ukochanego pod opieką potężniejszej siły. - Ten człowiek jest sprytny i niebezpieczny - Sabat odzyskał zimną krew. - Kazał mi przyprowadzić cię tutaj, grożąc mi pistoletem. - Kłamstwa - powiedziała i plunęła mu w twarz. - Tym 111
niemniej nie wszystko jest stracone. Teraz musimy zlikwidować go w sposób, który sami uważamy za najlepszy. - Ja... Ja... - Sabat pobladł. - Zrobisz to, co ci powiem. Rozpal ogień. - Gwałtownym ruchem ściągnęła z ołtarza czarne sukno, przewracając puste świeczniki. - Ośmielisz mi się sprzeciwić... Quentin? Sabat odskoczył, jak uderzony w twarz. Podniósł z podłogi wiadro i wyszedł na zewnątrz w poszukiwaniu czegoś do rozpalenia ognia. Powlókł się na drugą stronę budynku, gdzie stało kilka opartych o ścianę pniaków, pociętych i porąbanych zapewne przez towarzyszy Schmida. Każdy miał tu do odegrania własną rolę. Pięć razy szedł jeszcze po drewno, za każdym razem odprowadzany gniewnym spojrzeniem Madeleine, zmuszającym go do posłuszeństwa. Sabat przyglądał się siedzącemu w kącie Daunayowi. Detektyw chichotał do siebie, splatając ze sobą palce obu rąk. Czynność ta całkowicie pochłaniała jego uwagę. Nie był świadom obecności Sabata i dziewczyny, nie miał pojęcia, jaki los go czeka. Miał szczęście. Sabat dyszał ciężko, stracił całą swoją poprzednią energięNiespodziewanie poczuł, że coś uderzyło go w twarz dziewczyna rzuciła w niego pudełkiem zapałek. - Ruszaj się, Sabat! Drżącymi rękami rozpalił ogień w piecu - prawdziwe piekło, które miało pochłonąć żywego człowieka. Gdy drewno zapaliło się, Sabat zatrzasnął drzwiczki pieca. Czuł się jak w gorączce, po twarzy spływały mu krople potu. Klęcząc przed czarnym ołtarzem wyglądał tak, jakby się modlił. 112
- Niedługo porządnie się rozpali - zaśmiała się Madeleine, siadając na krześle i krzyżując nogi - piec jest wprawdzie stary, ale bardzo dobry. Przygotuj ofiarę. Sabat odwrócił się powoli. Daunay patrzył na niego i uśmiechał się. To było straszne, ten biedny człowiek nie przeczuwał nawet, co się z nim za chwilę stanie. Z jego oczu znikł wyraz przenikliwości i napiętej uwagi. Śmiał się przyjaźnie do Sabata, śliniąc się jak małe dziecko. - Dalej, Sabat, rozbierz go! Bez świadomości automatycznie zaczął wykonywać polecenia. Uchwycił Daunaya i usiłował go postawić, lecz nogi detektywa okazały się niezdolne do podtrzymywania jego ciała. Sabat z wysiłkiem jedną ręką podtrzymywał Francuza, podczas gdy drugą zrywał z niego ubranie, gdyż w tej pozycji nie mógł poradzić sobie z odpinaniem guzików. Obnażony do pasa Daunay wyglądał groteskowo ze swym wielkim garbem, tak nie pasującym do wspaniałego torsu. Sabat posadził detektywa na podłodze i okręcił go, jak niemowlę, któremu zmienia się pieluszkę. Daunay zaczął wierzgać nogami, gdy poczuł, że ktoś ściąga z niego spodnie. Wyraz jego twarzy zmienił się, z ust wydobywał się bełkot, tym razem świadczący o niezadowoleniu. Bronił się, jego krzyki brzmiały, jak jęk szaleńca, człowieka pozbawionego zdolności myślenia. Podciągnął kolana, żeby zakryć wstydliwe części swojego ciała. Nagle rzucił się i próbował schwytać Sabata za ramiona, lecz i ten gest przypominał bardziej próbę dziecięcej zabawy piłką niż atak. Sabat spojrzał w oczy Daunaya. Zobaczył w nich lęk, jak u dziecka, które nic nie rozumie. Chciał coś powiedzieć, 113
przeprosić, wytłumaczyć, lecz zdawał sobie sprawę, że Daunay nie zrozumiałby go. Tak wielka była siła obłędu, zesłanego nań przez ciemne moce. Pieter Daunay znowu usiadł, lecz wciąż jeszcze rękami zasłaniał podbrzusze. Nagle uśmiechnął się szeroko. Zdawało się, że przestał wstydzić się swej nagości. Gaworzył jak szczęśliwe niemowlę. Sabat przeżywał to wszystko bardzo mocno. Nawet Quentin nie miał wpływu na jego uczucia. - Upiecz go i spożyj ludzkie mięso swej ofiary! Obraz, który pojawił się w świadomości Sabata począł się zamazywać i w końcu przemienił się w czarnopurpurowe plamy. Działał jak automat, lecz tym razem wiedział, że nie robi tego na rozkaz Madeleine Gaufridi. Mark Sabat i Quentin rozpoczęli wewnętrzną walkę na śmierć i życie. Targały nim sprzeczne uczucia. Słyszał jakiś kobiecy głos, krzyczący na niego, zapewne była to Madeleine, lecz temu nakazowi zła przeciwstawiał się inny, wołający: „Nie rób tego! To jest zbrodnia! Każda myśl, każde odczucie Sabata było walką. Prawą ręką sięgnął do kieszeni kurtki i zacisnął dłoń na kolbie rewolweru. Zimna stal przyjemnie chłodziła mu palce, dając poczucie siły, której tak bardzo potrzebował. Mocno ściskając pistolet w dłoni powoli wyciągnął go z kieszeni. Widział twarz Pietera Daunaya, ciągle uśmiechniętą, lecz w jego oczach dostrzegł szaleństwo i jakby prośbę o śmierć. To spojrzenie przypominało wzrok zranionego śmiertelnie zwierzęcia, czekającego by je dobić. Sabat wymierzył w Daunaya, zamknął oczy i nacisnął spust. Nigdy przedtem zabicie człowieka nie było dla niego problemem lecz tym razem wydawało się koszmarem, 114
dlatego że to właśnie Daunaya, człowieka, który mógł zostać jego przyjacielem chciał teraz zastrzelić. W tym samym momencie poczuł nagle tępy ból z tyłu głowy, w sekundę potem pistolet wypadł z jego dłoni. Sabat zaczął tracić świadomość, zanurzać się w jakąś ciemną otchłań, nie próbował już nawet walczyć. Czuł tylko potworny ból w głowie. Potem zemdlał. Powoli odzyskiwał przytomność, choć czuł jeszcze, że otchłań wciąga go z powrotem. Z jakichś niewytłumaczalnych przyczyn wciąż miał dość siły, by toczyć wewnętrzną walkę. Słyszał głos Quentina, lecz nie mógł odróżnić słów, dźwięki zlewały się w wysoki piskliwy krzyk. Znowu był w szpitalu z ciężkim zapaleniem płuc, był bezbronną ofiarą ubranych na biało ludzi, którzy torturowali jego ciało, wykorzystując to, iż był pogrążony w nieświadomości. Poczuł ostry ból w płucach, coś ścisnęło go tak silnie, że stracił oddech, dopiero po chwili, dysząc ciężko, wrócił do rzeczywistości. - Sabat, ty skurwysynu! - Madeleine stała nad nim i kopnęła go końcem buta. - Już nigdy ci nie zaufamy, nie będziesz miał szans znowu nas oszukać. Odwrócił głowę i ujrzał w jej prawej dłoni swój własny rewolwer, wycelowany prosto w jego głowę. Palec Madeleine delikatnie obejmował cyngiel. Wpatrywał się w nią, chciał coś powiedzieć, usprawiedliwić się, przeprosić, lecz nie mógł wydobyć głosu. - Tym razem przegrałeś - jej pełne czerwone usta wykrzywiły się w szyderczym uśmiechu. - Gdybym nie uderzyła cię krzesłem, zastrzeliłbyś Daunaya. Teraz zrobisz to, co kazałam ci zrobić, w przeciwnym wypadku zastrzelę cię. 115
Pospiesz się, piec jest już gorący, wsadź go tam! Pieter Daunay wciąż jeszcze żył. Zachowywał się jak niespełna rozumu, lecz nie starał się już ukryć swej nagości. O Boże miłosierny, gdybyż Sabatowi udało się go wcześniej zabić! Sabat był bezbronny, musiał więc wykonywać rozkazy. Z trudem dźwignął się na nogi, wszystko w nim pragnęło odpoczynku i wytchnienia. Z wysiłkiem podniósł nagie ciało Daunaya, chwilę szamotał się z nim, aż w końcu zdołał donieść go do pieca. Nawet gdy potężne żelazne drzwi paleniska były zamknięte, bijący z pieca potworny żar wysuszał ciało, przynaglając do jak najszybszego wykonania zadania i odsunięcia się w jakieś chłodniejsze miejsce. Sabat złapał Daunaya za włosy i pociągnął za nie, by go posadzić. Detektyw krzyknął z bólu. Otwarte drzwiczki ukazały zaczynającą się za nimi piekielną czeluść, w którą nie sposób było patrzeć. Dobywając z siebie jakąś nadludzką siłę uniósł Daunaya w powietrze; w normalnej sytuacji nie byłby w stanie tego zrobić, teraz jednak desperacja dodawała mu energii. Ostatnim wysiłkiem wepchnął detektywa do rozpalonej komory, dociskając drzwiczkami jego wyciągnięte ręce i nogi. Niemal zemdlał słysząc trzaśniecie drzwiczek i krzyk dobywający się z samej duszy ofiary. Cofnął się i upadł na ziemię jęcząc, gdyż Madeleine znów kopnęła go w żebra. Nie stracił jednak przytomności. Z wnętrza tego piekła w miniaturze dobiegały stłumione krzyki. Czuł zapach palonego mięsa, zapach przyprawiający o mdłości. Madeleine stała naprzeciw niego. Wciąż trzymała rewolwer, lecz Sabat wiedział, że dziewczyna go nie użyje, 116
nawet nie będzie nim grozić. Był teraz naprawdę na dobre pokonany. Uległ jej. Uśmiech Madeleine był pełen pogardy dla mężczyzny, którego poderwała w Jungfrau i uczyniła swoim niewolnikiem, aby pomógł jej we wskrzeszeniu byłego kochanka. - Pocisz się z gorąca - rzekła miękkim głosem - rozbierz się, to będzie ci chłodniej. Drżące palce Sabata zaczęły posłusznie wykonywać polecenie. Rzucił na podłogę swoją marynarkę i koszulę, czując, że gdzieś w dolnej części jego ciała narasta podniecenie. Madeleine także to zauważyła i roześmiała się na głos. - Całe dwa dni razem - zaśmiała się - tylko ty i ja. Mamy wszystko, czego potrzebujemy. Czeka na nas obiad. Kochajmy się, a kiedy zaspokoimy się, przystąpimy do posiłku. Zapomnijmy o Andre i całej tej głupiej komunie. Sabatowi udało się zamknąć oczy. Czuł jej ciepły oddech na swej twarzy, jej palce, które właśnie zaczynały go pieścić. Nagle zobojętniał mu Pieter Daunay, którego coraz słabsze jęki dobiegały z wnętrza pieca. Madeleine była jego panią, a on do końca chciał wypełnić jej rozkazy.
Rozdział XIII
Sabat leżał na podłodze, mokry od potu. W kaplicy było nieprawdopodobnie gorąco. Zastanawiał się, czy zdoła zasnąć. Lecz nie - Madeleine znowu stała nad nim i wydawała mu rozkazy, które musiał spełniać jak robot. Piskliwym wysokim głosem wykrzykiwała polecenia, których nie sposób było zignorować. - Pocałuj mnie tutaj! Pocałował ją. - A teraz dotknij mnie tutaj, ale rób to delikatnie! Jego palce błądziły po delikatnym, ciepłym skrawku ciała, który mu wskazała i starał się robić to subtelnie. Z ust kobiety wydobywał się pomruk aprobaty i zadowolenia. I tak to trwało dalej, aż jego podniecenie wzrosło do bólu. Trzymała go w napięciu do samego końca i dopiero wtedy pozwoliła, by w nią wszedł. Jej wargi były gorące, ostrymi zębami szarpała jego uległe ciało. Wstydził się swojego obrzezania, które było jakby szyderczym wspomnieniem ofiary, jaką niegdyś złożył i która jak dotąd w niczym mu nie pomogła. Sabat przez całe życie walczący z Szatanem i obrzezany, by ten nie miał do niego dostępu, był teraz jednak w jego mocy i, co więcej, zamierzał wziąć udział w ohydnym obrzędzie, który miał nastąpić. Nagła eksplozja rozkoszy wstrząsnęła jego ciałem, że długo jeszcze nie mógł się uspokoić. Było to tak, jak gdyby czarownica wyssała z niego duszę i wchłonęła ją w siebie. 118
Całkowicie wyczerpany spoglądał w górę na jej twarz i widział zadowolone, uśmiechające się usta. Górowała nad nim pod każdym względem, uczyniła go swym niewolnikiem we wszystkim co robiła. Jej delikatne ciało zsunęło się z niego. Wstała i z wdziękiem osunęła się na stojące w pobliżu krzesło. Sabat znów poczuł nieprzyjemną woń, ten zapach pieczonego ludzkiego mięsa, który całkowicie wypełniał teraz pomieszczenie. Mięso piekło się powoli i paliło delikatnie w tych miejscach, w których ciało dotykało ścianek pieca. Wszystko to powinno wywołać w nim mdłości, sprawić, że chciałby wybiec na dwór i zwymiotować. Lecz nic takiego się nie stało, gdyż znowu był Quentinem, bezdusznym kanibalem. Właściwie ten zapach sprawiał, że rósł w nim apetyt. - Jestem głodna - obwieściła Madeleine - nie jadłam porządnego posiłku od czasu, kiedy ostatni raz przyrządzaliśmy go tutaj. Idź i wyciągnij mięso. Wstał posłusznie i posłusznie podszedł do pieca, złapał długi pogrzebacz, który leżał obok i otworzył drzwiczki. Z wnętrza buchnęły kłęby tak gęstego dymu, że zaczął kaszleć, a oczy zaszły mu łzami. Z początku nie mógł dostrzec tego, co znajdowało się wewnątrz. Potem zobaczył jakąś zwiniętą rzecz, wyglądającą jak nadziewana gęś albo indyk z brązową przyrumienioną skórką. Gorące krople tłuszczu spadały z sykiem na palenisko. W górę sterczała para poczerniałych nóg. Sięgnął pogrzebaczem, przysunął mięso bliżej, a potem głęboko wbił w nie ostre narzędzie. Weszło łatwo, lecz po paru centymetrach zatrzymało się na jakiejś kości. - Już prawie - odwrócił się ku Madeleine i uśmiechnął się - jeszcze tylko jakieś dziesięć minut. 119
- Dobrze - utkwiła w nim badawcze spojrzenie - nie pozwól, by się przypaliło. Sabat, dlaczego próbowałeś nas zdradzić? Wbił wzrok w podłogę z zakłopotaniem i niepewnie przestępował z nogi na nogę. - Nie wiem... naprawdę nie wiem, to się już Więcej nie powtórzy. - Powiem ci dlaczego - uśmiechnęła się nieoczekiwanie - ponieważ dawny Sabat nie był wtedy naprawdę martwy. Lecz sądzę, że teraz już umarłeś i Quentin odrodził się w końcu! Sabat przytaknął. - Masz rację, przez cały ten czas starałem się zabić tego człowieka, lecz Pieter Daunay nie był łatwą ofiarą. W końcu stało się to zbyt trudne i poddałem się. - Zatem masz jeszcze jedną szansę - jej uśmiech był piękny, lecz zmroził Sabata jak powiew lodowatego wiatru. - Jednak najpierw zjemy. Przygotuj się, by podać posiłek. Potem powiem ci, co miałam na myśli. Wciąż jeszcze nago, Sabat poruszał się jak automat. Z trudem zdołał wyciągnąć z pieca dymiące ludzkie ciało, podzielić je na części, ułożyć na półmisku i ustawić na stole. Wydawało się, że wracają mu siły, że zmęczenie i słabość ustępują, jakby wyszedł właśnie z sauny. Był nieprawdopodobnie głodny. Ostrym nożem pociął mięso na cienkie plastry i położył je na talerzach, z biegłością doświadczonego szefa kuchni. Przeniósł je przez pokój, jeden wręczył dziewczynie, a z drugim sam usiadł u jej stóp, skrzyżowawszy nogi. Nie kłopotali się o noże i widelce; pożądliwie wpychali sobie palcami do ust kawałki soczystego mięsa. Sabat stwierdził, że smakowało ono jak każda inna zwyczajna pieczeń, było 120
jednak w jego smaku coś jeszcze. Mięso było mięsem i ważne jest tylko to, do czego ktoś się przyzwyczaił. Kanibalizm istniał na ziemi od niepamiętnych czasów. Potem dopiero Człowiek wymyślił ideę „cywilizacji” i podyktował własne prawa ograniczające naturalny sposób życia. Działo się tak do chwili, gdy on sam i Madeleine Gaufridi sprzeciwili się tym prawom i oddali cześć starożytnym bogom, którzy dawniej władali. To nie był problem dobra czy zła; liczyła się moc. - To było wspaniałe - Madeleine odstawiła na podłogę swój pusty talerz. - Teraz, Sabat, mam dla ciebie propozycję i mam nadzieję, że nie zdradzisz mnie znowu. Przełknął ostatni kęs i otarł usta. - Tym razem nie zawiodę cię. - Dobrze - patrzyła na niego uparcie - ale czasu jest niewiele. Teraz, gdy nie ma Daunaya, nasze zadanie jest łatwiejsze. Czy wiesz, co Andre i jego przyjaciele chcą zrobić w Noc Walpurgii? - Oczywiście. Zgodnie z tradycją, pochodzącą z czasów Silvaina Nevillona, ciało Louisa Nevillona musi zostać spożyte, by on sam mógł odrodzić się na nowo. - Dokładnie. Lecz, tak jak ci powiedziałam i jak sam widziałeś, ciało Louisa zaczęło już goić się i przygotowywać do jego powtórnego przyjścia. Zjedzenie może go zniszczyć, a nawet jeśli tak się nie stanie, nie ma żadnej gwarancji w czyim ciele on się odrodzi. Jest rzeczą nie do pomyślenia, by mój ukochany miał stać się Andre Schmidem. Dlatego musimy wstrzymać ich przed odprawieniem tych obrzędów. Na dźwięk tych słów Sabata przebiegł zimny dreszcz. Więc Madeleine posłużyła się zgromadzeniem kanibali, aby wykraść ciało swego kochanka z pomieszczenia, w którym wykonano egzekucję i przetransportować go tutaj. 121
On sam był tylko jednym z pionków, którymi poruszała. Teraz była gotowa uwolnić się od nich wszystkich, co nie było zadaniem łatwym, gdyż każdy miał nadzieję, że Nevillon wybierze właśnie jego ciało. Każdy śnił o potędze i nie miał zamiaru tak łatwo z tych marzeń rezygnować. - Co chcesz, abym zrobił? - zapytał cicho Sabat, ani jednym gestem nie okazując, jak bardzo się boi. - Musisz ich zniszczyć, oczywiście! - odparła głosem wściekłej wilczycy. - I mam nadzieję, że pójdzie ci lepiej, niż z Daunayem. Żaden z nich nie może więcej przekroczyć progu tego świętego miejsca. - W porządku - Sabat wydął wargi - ale może masz jakieś propozycje, w jaki sposób mam to zrobić? - Nie - znowu się uśmiechnęła - lecz kiedy uporasz się już z nimi musisz koniecznie wrócić tutaj, gdyż będę cię potrzebować. Odrodzenie Louisa Nevillona będzie bardzo trudne. Naprawdę jest to taka rzecz, w której nie mogę uczestniczyć sama. Dlatego musisz wrócić, by zapewnić mi bezpieczeństwo. Teraz - odchyliła się w tył na krześle, wyprężyła i rozchyliła uda w zapraszającym geście - posililiśmy się dobrze i chciałabym znowu się z tobą kochać. Chodź tu i przygotuj mnie na powrót mojego najdroższego Louisa. Sabat podszedł do niej, z siłami zwielokrotnionymi obfitym posiłkiem, pchnął ją w kierunku koców, leżących w drugim kącie kaplicy i rzucił na nie. Opadła ciężko, lecz zaraz uniosła się i przewróciła na Sabata. To musiała być jej pozycja, najlepsza, by przygotować się na przyjście Nevillona! Pamiętał pierwszą noc wtedy, w hotelowym pokoju. To było chyba ze sto lat temu, z inną dziewczyną! Ta tutaj szalała na jego ciele, wbijała mu ostre paznokcie w szyję, wiła 122
się i krzyczała coraz głośniej, w miarę jak narastała rozkosz. Czasem zdawało się, że to już koniec, lecz ona po chwili zaczynała znowu, niezmordowana jak dziki kot w marcu. Sabat starał się dotrzymać jej kroku, lecz nie zdołał. Ona jednak zdawała się nie zauważać jego bierności, wciąż rzucając ciałem w górę i w dół niczym jeździec. Jej małe kształtne piersi podskakiwały przy tym jak dojrzałe owoce na gałęzi. Poddał się temu impetowi i w końcu poczuł, że spocona i wyczerpana opada na niego. Nie uczynił nawet gestu, by ją objąć, tak bardzo był zmęczony. Gdy w końcu ułożyła się pół na nim, pół na kocach i ją ogarnęło wyczerpanie. Wkrótce zasnęli w milczeniu i kaplica pogrążyła się w ciszy. Przerywał ją tylko czasem jakiś dźwięk, jakby dochodzący z wnętrza trumny, lecz oni nie słyszeli tego. Sabat już zaczął się obawiać, że we śnie zawędrował w swą astralną formę, lecz jednak dostrzegł podświadomie pewne różnice. Wiedział, że wszystko to, co wydarza się wokół niego, gdy śpi, jest wytworem tej części jego umysłu, która czuwa nadal. Lecz nawet mimo to, otoczenie, w którym się znalazł, wzbudzało w nim pewien niepokój. Była to francuska część wybrzeża, należąca do Kraju Basków. Widział ludzi przemykających się jak cienie; z jakiejś przyczyny te postacie były dlań przerażające. Wyglądało na to, że czekały na coś, co lada moment miało wyłonić się z ciemności. Było to miejsce, które wzbudzało lęk. Sabat nie rozumiał, w jaki sposób może dostrzegać tych ludzi, wiedział tylko, że ich widzi. Był to chyba inny wiek, może szesnasty lub siedemnasty, co rozpoznawał po sposobie mówienia i po ubiorze. Język, którym się posługiwali, 123
był z pewnością jakąś odmianą francuskiego, lecz Sabat ledwie go rozumiał. Tamci odwrócili teraz głowy w kierunku ogromnej, kamiennej budowli, która wznosiła się na nabrzeżnym wzgórzu i górowała nad uśpionymi przez księżyc falami morza. Coś działo się wewnątrz, ciemne dotąd okna rozjaśniał teraz złoty blask świec. Co kilka chwil drzwi domu otwierały się, by przyjąć kolejnego gościa. Wszyscy przybysze mieli nasunięte na twarze kaptury lub zasłaniały ich ronda wielkich kapeluszy. Wewnątrz musiało być już dwadzieścia czy trzydzieści osób, nie wiadomo, mężczyzn, czy kobiet. Sabat przysunął się bliżej muru, znalazł wgłębienie w ścianie, w którym mógł się ukryć. Jakaś niewidzialna siła sterowała każdym jego ruchem, jakby został zaprogramowany do określonych celów i musiał je teraz realizować. Nie wiedział ani jak, ani po co tu przybył. Wiedział tylko, że musi czekać i obserwować. Drgnął gwałtownie, gdy czyjaś ręka dotknęła jego płaszcza. A więc nie był sam! - Bądź cierpliwy, Sabat - rozległ się tuż za nim przenikliwy szept. Ten głos także mówił po francusku, lecz tym razem Sabat rozumiał każde słowo. - Pozwólmy, by wszyscy zebrali się już wewnątrz domu, zanim zaczniemy działać. Musimy mieć ich wszystkich, tego sobie życzą mieszkańcy Labourd. Rozpędzimy cały ten sabat czarownic. Sabat odwrócił głowę i ujrzał twarz swojego towarzysza. Jasne światło księżyca oświetlało ją teraz wyraźnie. Było to oblicze niemłodego już mężczyzny, o okrutnych rysach, ostrym zakrzywionym nosie, małych oczach i bladych, cienkich ustach. Twarz była tak znajoma, że rozpoznał ją 124
bez trudu: był to Pierre de Lancre, najgroźniejszy łowca czarownic w całej Francji. Pochylona figura przypominała nieco Pietera Daunaya, spod wysokiego, czarnego kapelusza opadały na ramiona siwe, kręcone włosy. - Dzisiaj jest Noc Walpurgii - wymamrotał de Lancre - i na pewno przybędą wszyscy. Spójrz, już teraz odprawiają swoje bluźniercze, obsceniczne obrzędy. Sabat przytaknął, widząc przez okno oświetlonego jasno pokoju grupę nagich mężczyzn i kobiet. Bez wątpienia przygotowywali się do czarnej mszy. Jakaś podstarzała wiedźma onanizowała się przed przykrytym czarną materią ołtarzem, nad którym wisiał odwrócony krzyż. Wiła się i prężyła. Na kamiennej podłodze widać już było pojedyncze spółkujące pary. Zaczynała się orgia. - Mają „maść niesprawiedliwości” - wyszeptał Pierre de Lancre. - Ten specyfik został zabroniony jeszcze przez Henryka IV. Sporządzają go z dziecięcych serc i krwi. Sam fakt używania tej maści wystarczyłby już do tego, by posłać ich wszystkich na stos. Sabat przyglądał się każdemu po kolei, aż nareszcie ujrzał młodego, przystojnego mężczyznę, któremu wcierano właśnie „maść niesprawiedliwości”, mającą bardziej go podniecić. Bezzębna kobieta lubieżnymi, powolnymi ruchami wcierała krem w ciało leżącego, jej palce poruszały się coraz szybciej i szybciej. Młodzieniec wyprężył się i nagle szarpnął się całym ciałem, jakby w nagłym bólu. Wszyscy roześmieli się, nawet pary na podłodze zaprzestały swych pieszczot i przyglądały się młodemu człowiekowi. - Są tam wszyscy - syknął łowca czarownic. - Zatem przygotujmy im los, na który zasłużyli! 125
Sabat, podążając za Pierrem de Lancre, przemykał się jak najbliżej muru, lecz nie wyglądało na to, by ktokolwiek ze środka zamierzał sprawdzać, czy z zewnątrz nic nie zagraża. Byli zbyt zajęci odprawianym obrzędem. Sabat przypomniał sobie jak Daunay skradał się ku kaplicy i poczuł lęk na wspomnienie tego, jak popychał go lufą pistoletu. - Podawaj mi tamte gałęzie - usłyszał wyszeptane polecenie i zaczął pomagać de Lancre'owi układać pod drzwiami stos drewna. Pracowali tak szybko, że stos rósł w szybkim tempie. - W porządku - łowca czarownic zdawał się uśmiechać z satysfakcją - teraz jeszcze tylko drzwi. Szybko. Po chwili dwa stosy suchych gałęzi były gotowe do podpalenia. Pierre de Lancre miał w jednej ręce pistolet, a w drugiej trzymał krzesiwo i hubkę. Na widok broni Sabat poczuł nagłą suchość w ustach, jakby to on miał być zastrzelony, lecz tamten minął go, sprawdził dokładnie pistolet, a następnie wyjął spod płaszcza drugi. - Rozpalmy ogień - de Lancre roześmiał się gardłowo, jak mały chłopiec, oczekujący z niecierpliwością na pierwsze noworoczne ognie sztuczne. - Gdy zorientują się, co się dzieje, będzie już za późno. Lecz gdyby którykolwiek z nich chciał uciec od płomieni, Sabat... – głos zawisł w próżni, a de Lancre z mściwością ścisnął kolbę pistoletu. Ogniska już płonęły. Gęsty dym sprawił, że Sabat zaczął kaszleć, starając się załzawionymi oczami obserwować wciąż okna i drzwi. Pierre de Lancre poszedł gdzieś i zapewne robił to samo. Zebrani wewnątrz wciąż jeszcze nie zdawali sobie sprawy z tego, co się dzieje wokół budowli. 126
Ogromna sala była teraz prawie ciemna, tylko płonące na ołtarzu czarne świece rzucały migotliwe błyski i wydobywały z mroku ciało wciąż prężącej się lubieżnie wiedźmy. Pozostali jakby zamarli w oczekiwaniu na nieznaną straszną siłę, którą starali się przywołać. Przez ten czas płomienie ogarnęły cały przód domostwa, a wysoko strzelające iskry sięgały dachu. Wewnątrz rozlegały się krzyki, lecz uwięzieni członkowie zgromadzenia zbyt późno zauważyli niebezpieczeństwo! Bezładna bieganina nagich ciał, ktoś został przewrócony, kogoś popychano. Gorąco, jakie biło od płonących drzwi sprawiło, że musieli się cofnąć. Nigdzie nie było widać żadnego śladu wiedźmy. Być może jej uczniowie, straciwszy wiarę, ją właśnie przewrócili na podłogę i teraz w śmiertelnym przerażeniu starali się zabić. Lecz nie, ona żyła. Sabat ujrzał ją w oknie na piętrze. Wyglądała jak groteskowa figura namalowana na szybie olejną farbą. Starannie przymierzała się do niebezpiecznego skoku i wzywała wszystkie siły zła, by przybyły ją chronić. W ciemności zabrzmiał nagły wystrzał, gdzieś obok błysnął słup ognia i rozszedł się swąd dymu. Sabat podskoczył, gdyż nie słyszał przedtem jak de Lancre się zbliża. Łowca czarownic śmiał się, patrząc na czarownicę, którą kula trafiła prosto w twarz. Schował osmalony pistolet. - To i tak zbyt łatwa śmierć dla Marie Gaufridi, wiedźmy Labourd! - zawołał do Sabata. Czarownica, której ciało powinno zwalić się do tyłu, stała wciąż w oknie i przytrzymywała się płonącej framugi, jakby nie czując pełzających po jej ciele języków ognia. Przypominała dziką bestię, gdy rozpłomienionymi oczami, bez lęku, spoglądała na dwóch stojących poniżej mężczyzn. 127
De Lancre wystrzelił ponownie i jeszcze raz, lecz jej ciało zdawało się wchłaniać kule. Z pewnością przebił jej serce, a jednak wciąż żyła, krzycząc i wijąc się. - Zrób coś, Sabat - łowca czarownic krzyczał przeraźliwie - skończ z nią, na co czekasz? Na tym świecie nie ma miejsca dla jej magicznej mocy! Sabat wyjął pistolet, lecz ręka mu drżała i musiał przytrzymać ją drugą dłonią. Spróbował wycelować i pociągnąć za spust, lecz nie było to łatwe. Zwłaszcza gdy patrzyło się w tamte pełne nienawiści oczy! Czuło się potęgę tego wzroku, jego moc. Sabat próbował zamknąć oczy, lecz powieki nie chciały opaść. Z góry ostry głos krzyczał: - Zabij mnie a zostaniesz przeklęty na Wieki! Lecz gdy mnie ocalisz, moja moc stanie się twoją! Tamta twarz zdawała się przechodzić niezwykłą przemianę, stawała się młodsza, coraz młodsza i coraz piękniejsza. Sabat poczuł, że żołądek podchodzi mu do gardła. Boże, przecież to niemożliwe! Marie Gaufridi, czarownica z Labourd stała się Madeleine Gaufridi, Madeleine de Demandolx de la Palud, Marie Boulle! - Zabij ją Sabat, zanim będzie za późno. Widzisz przecież, że ogień nie chce pochłonąć istoty takiej jak ona. Sabat wciąż jeszcze trzymał pistolet i wpatrywał się w tamte oczy, lecz nie widział w nich nienawiści, tylko smutek i łzy. Przekleństwa ustąpiły miejsca obietnicom: - Ocal mnie, Sabat, a będę twoją na wieki. Nie jestem zła, jestem tylko bezwolną ofiarą Louisa Nevillona, który steruje mną, żywą, czy umarłą, tak, że zawsze mogę odrodzić się, aby żyć dla niego. Zatem tylko ty możesz uśmiercić mnie. Ty, który 128
jesteś Quentinem, przyjacielem Louisa, równie potężnym jak o sam. Lecz nie chcę umierać, gdyż pragnę być twoja! - Na co jeszcze czekasz, Sabat? Zastrzel ją albo oddaj mi broń! Sabat przycisnął spust, lecz w ostatniej chwili przesunął lufę o centymetr w lewo i ujrzał jak kula rozbija w drzazgi część drewnianej framugi. Potem znowu wszystko zasnuło się czarnym dymem i przez długą chwilę nie widział nic. Zdawało się, że minęły nieskończone godziny zanim dym opadł tak, że znowu widać było piętro domu. Lecz w oknie nie było nic, tylko pusta dziura w miejscu, gdzie dawniej była szyba i framuga. Po Marie Gaufridi nie pozostał żaden ślad. - To była dobra robota, przyjacielu - Pierre de Lancre klepnął Sabata w plecy - zastrzeliłeś ją i możesz być pewien, że nie tylko ludzie z Labourd, ale cała Francja, a może i świat będą ci wdzięczne. Postójmy tu jeszcze chwilę i posłuchajmy krzyków płonących i umierających czarownic. Popatrzmy jak ogień wymierza im sprawiedliwość, zgodnie z wolą miłościwie nam panującego króla. Sabat wstał i patrzył jak skazańcy miotali się wewnątrz budynku. Zachowywali się tak, jak on sam tamtej nocy, gdy zachorował na zapalenie płuc, dostał wysokiej gorączki i Quentin opanował jego duszę. Z płonącej pułapki nie było wyjścia, nie było ucieczki. Krzyki umierających świadczyły o tym, jakie męki przechodzili. Dym snuł się wokół, roznosząc zapach płonącego drewna i... palonego ludzkiego ciała! Sabat odwrócił się i spojrzał na Pierre'a de Lancre, lecz ten zdawał się niczego nie zauważać. Była to zbyt wielka chwila w jego życiu, by zwracał uwagę na takie drobiazgi. 129
Po chwili nie słychać było już nic, oprócz trzaskających płomieni i odgłosu zapadających się gdzieś w głębi domu stropów. Ogromne ognisko jasnymi płomieniami oświetlało nocne niebo. Egzekucja została wykonana. - Wszyscy oni są już martwi - de Lancre wycierał lufy pistoletów i chował je z powrotem - to była kolejna dobra robota, Sabat. Podsumowując, muszę jednak stwierdzić, że bez ciebie nie dałbym sobie z nimi rady. Przyjacielu, jestem twoim dłużnikiem. Gdybyś kiedykolwiek potrzebował mojej pomocy, nie obawiaj się mnie wezwać. Uczyń to, a Pierre de Lancre przybędzie. Przyrzekam ci to. Łowca czarownic odszedł, zniknął jak cień i pozostawił Sabata samego, zastanawiającego się teraz czy Madeleine jeszcze żyje. Pamiętał tylko jej płacz i swój chybiony strzał. Jeśli jeszcze żyła, z pewnością dotrzyma obietnicy i będzie jego. Ta myśl podnieciła go tak, że obudził się ze wzniesionym członkiem i zaczął się onanizować, patrząc na leżące obok niego, delikatnie zarysowane w szarym brzasku poranka nagie ciało Madeleine. - Musisz zniszczyć ich wszystkich, Sabat - po śniadaniu złożonym z zimnej wczorajszej „pieczeni” Madeleine odprowadzała go do drzwi - to nie będzie łatwe, lecz pamiętaj, że zależy od tego nasza przyszłość; moja, twoja i Louisa. Niedaleko stoi Renault, którym możesz pojechać. Samochód jest kradziony, więc uważaj na policję. Gdy już wykonasz swoje zadanie, powróć tutaj, a obiecuję ci, że zostaniesz gorąco przyjęty. 130
Sabat przeszedł przez polanę w kierunku zaparkowanego samochodu, mając wrażenie, że cała ta sytuacja się powtarza, że kiedyś już był wysłany w ten sam sposób, by dostarczyć Daunaya. Złe przeczucia nie opuszczały go od czasu, gdy miał tamten sen z Pierrem de Lancre i czarownicą z Labourd. Słowa Pierre'a de Lancre wciąż brzmiały w jego głowie: „Gdybyś kiedykolwiek mnie potrzebował, nie obawiaj się mnie wezwać. Uczyń to, a Pierre de Lancre przybędzie. Przyrzekam ci to”. Sabat wiedział, że potrzebuje pomocy. Po raz pierwszy w życiu nie poradziłby sobie sam.
Rozdział XIV
Dojechawszy do granic Lucerny, Sabat wysiadł z samochodu. Nie chciał ryzykować zatrzymania przez policję za kradzież wozu. Dalszą drogę przebył autobusem, potem poszedł pieszo aż do miasta. Nie spieszył się, miał mnóstwo czasu. Patrząc w stronę tamtego domu, dostrzegł przez rosnące wzdłuż szosy drzewa i gęste krzaki zaledwie jego zarysy: opadający skosem dach i niewysoki komin, z którego unosiła się smużka dymu. A zatem wyznawcy ludożerczego kultu byli u siebie. Poszedł dalej i znalazłszy rozległy, zadbany park, spędził w nim godzinę czy dwie, siedząc na stojącej nad stawem ławce. Powoli zapadał wieczór, domy po przeciwnej stronie ulicy rzucały coraz dłuższe cienie. Pozostało niewiele czasu, a Sabat wciąż jeszcze nie miał gotowego planu działania. Czuł przyjemny, zapewniający bezpieczeństwo ciężar spoczywającego w kieszeni rewolweru. Być może to właśnie był jedyny sposób - wejść tam i zastrzelić ilu się da, zanim zdołają go pokonać w swej przewadze liczebnej. Lecz nie, ta akcja musiała być przeprowadzona w sposób bardziej wyrafinowany. Wciąż nie mógł pozbyć się wspomnienia snu z ostatniej nocy. Pomyślał o Pierre de Lancre. W takich sytuacjach nie mogło być lepszego towarzysza. Lecz był to tylko senny majak, łowca czarownic z pewnością nie mógł realnie zjawić się obok niego. Zapewne otrzymałby jakąś pomoc, gdyby 132
spotkał się z nim w swej astralnej formie, a nie we śnie. Sytuacja z jego snu powróciła teraz we wspomnieniach: stojący w płomieniach dom i uwięzieni w nim członkowie zgromadzenia. Lecz tutaj ten pomysł nie przydałby się na nic. Było to piękne, bogate miasteczko i z pewnością strażacy ugasiliby ogień, zanim zdołałby dosięgnąć pierwszej ofiary. I nagle już wiedział - rozwiązanie pojawiło się gwałtownie i było tak cholernie proste. Przymocowane na drzwiach splecione z lin trójkąty, tak często używane przez siły zła, by uwięzić ofiarę w jakimś szczególnym miejscu! To było zamknięcie pewniejsze niż wszystkie zamki i klucze. Nikt nie mógł się wydostać z takiej pułapki. Jedynie egzorcysta potrafił złamać zaklęcie i uwolnić tych, którzy zostali uwięzieni przez trójkąt. Rezygnacja, która przed chwilą ogarniała go z coraz większą mocą, teraz ustąpiła miejsca radości tak wielkiej, że z trudem opanował emocje. Sposób zatrzymania członków zgromadzenia nie był pomysłem jego samego, Marka Sabata, egzorcysty. To Quentin Sabat, bezbożny wysłannik zła, przypomniał sobie znak, którego od dawna używały złe moce ciemności. Lecz to, co pamiętał Quentin, mogło teraz przydać się Markowi. Pozostało już niewiele czasu do zapadnięcia nocy, a było prawdopodobne, że właśnie wtedy Andre Schmid i jego towarzysze zechcą opuścić dom. Sabat ruszył szybkim krokiem, z trudem powstrzymywał się, by nie zacząć biec. Minął kilka małych sklepików na przedmieściu: artykuły piśmiennicze i prasa, sklep kolonialny, elektryk... Przyspieszył kroku. W ciszy zapadającego 133
zmierzchu słyszał jedynie swój szybki oddech. Ulica kończyła się rozwidleniem. Pójść w prawo czy w lewo? Wybrał drogę odchodzącą w lewo, coś mówiło mu, że to dobry kierunek. To oni dali mu wskazówki, na pewno prawdziwe. Skręcił. Szybko przemierzał kolejne metry. Doszedł do następnej grupy sklepów. Odzież, tytonie i papierosy i wreszcie... sklep sportowy! Obawiał się jedynie, że może już być zamknięty. Wówczas musiałby się zdecydować na ryzyko włamania i kradzieży potrzebnych mu przedmiotów. Kiedy zbliżył się do oszklonych drzwi, spostrzegł ubranego w sportowy strój młodego mężczyznę, który właśnie przekręcał klucz w zamku. W kilku susach Sabat dopadł drzwi, pochylił się, począł gestykulować, starając się porozumieć z człowiekiem za szybą. Na twarzy właściciela sklepu odmalowało się zdziwienie i niezadowolenie, lecz przekręcił z powrotem klucz i uchylił drzwi, blokując je stopą. - Pan wybaczy, monsieur, ale sklep jest nieczynny już od piętnastu minut. Robiłem jeszcze ostatnie rachunki, dlatego dopiero teraz zamykałem drzwi. - Proszę, bardzo pana proszę. Zajmę panu najwyżej chwilkę! Potrzebuję tylko dwóch lin wspinaczkowych! - Lin wspinaczkowych? - szeroko otwarte oczy młodzieńca pełne były niedowierzania. - Czy to rzeczywiście aż tak pilna sprawa? Jutro będzie pan mógł... - Ależ to bardzo pilne! - Sabat starał się nie okazywać zdenerwowania. - Mam dwóch synów bliźniaków. Właśnie jutro są ich urodziny i obiecałem im, że dostaną liny wspinaczkowe, ale wie pan, miałem dziś masę zajęć w pracy i w pośpiechu zapomniałem o prezencie. Proszę, niech mi pan zrobi tę przysługę! 134
Chłopak spojrzał na niego niepewnie, lecz po chwili otworzył szeroko drzwi. - Proszę zatem, niech pan wejdzie, ale naprawdę na moment. Chciałbym zdążyć do domu na kolację, moja żona nie znosi czekać na mnie. Sabat wszedł, rozejrzał się i na jednym z wysokich stojaków dostrzegł wiszące zwoje lin, właśnie takich, jakich potrzebował. Zdjął dwie i spojrzał na przyklejone do nich metki z ceną. Rzucił na ladę banknot kilkufuntowy i szybko wyszedł. - Zapomniał pan reszty - krzyknął za nim sprzedawca, lecz Sabat był już daleko, zresztą nie obchodziły go teraz pieniądze. Skręciwszy w jakąś boczną uliczkę zaczął pospiesznie rozplątywać nylonowe zwoje. Pracował szybko i zwinnie, wiążąc ze sobą końce lin tak, aby otrzymać trójkąt. W pewnej chwili przyszło mu do głowy coś, o czym niemal zapomniał. Kiosk z gazetami był jeszcze otwarty. Odetchnął z ulgą, podszedł i kupił paczkę igieł do szycia. Cienie domów sięgały niemal przeciwległej strony ulicy. Pozapalane już uliczne latarnie sprawiały, iż panujący wokół mrok wydawał się jeszcze głębszy. Sabat wszedł przez furtkę. Wiedział, że będzie musiał poczekać, aż zrobi się całkiem ciemno, aby móc niepostrzeżenie umieścić liny na drzwiach frontowych i tylnym wyjściu. Zajmie mu to nie więcej niż dwie minuty. Poza tym nie chciał robić nic więcej, resztę zostawi Andre Schmidowi. Zdawało się, że ciemność nigdy nie zapadnie. Sabat zastanawiał się, czy nie rozpocząć akcji od razu, ale postanowił jednak być cierpliwy. Wystarczył jeden błąd, a okazja już się nie powtórzy. 135
W końcu ruszył po cichu do przodu, niewidoczny w cieniu rzucanym przez drzewa. Zatrzymał się na chwilę; w kilku oknach na pierwszym piętrze paliło się światło, ale cały parter pogrążony był w ciemności. Znów przypomniał sobie tamten dom w Labourd. W jednym z okien pojawiła się sylwetka obnażonego do pasa mężczyzny. Zwały tłuszczu na jego torsie przypominały kobiece piersi. Był to Andre Schmid. Sabat podczołgał się do drzwi, trzymając w lewej ręce trzy igły do szycia, a w prawej linę. Igły łatwo wchodziły w miękkie i zmurszałe drewno. Po około piętnastu sekundach drzwi frontowe były już zabezpieczone. Nikt nie mógł przez nie wyjść, ani wejść. Uśmiechnął się do siebie i poszedł na lewo wzdłuż muru. Z tylnymi drzwiami poszło mu równie łatwo. Stojąc w cieniu Sabat podziwiał swoje dzieło. Kiedyś sam stał się ofiarą identycznego ataku. Obronił się jednak wówczas, wypowiadając słowa egzorcyzmu. Ci ludzie nie mieli takiej możliwości. Ich magia nie znaczy nic wobec potęgi Quentina. Wycofał się w krzaki i rozpoczął oczekiwanie. Musiał tu zostać i być świadkiem tego, co miało się wydarzyć. Jeśli w jakiś sposób udałoby im się jednak wyjść na zewnątrz... położył palec na spuście rewolweru. W takim przypadku zostałby mu tylko jeden sposób obrony. Nasłuchiwał uważnie, starając się dociec tego, co dzieje się na pierwszym piętrze. Czyjeś stłumione głosy, dziewczęcy pisk, śmiechy. Najwyraźniej kanibale nie zamierzali odkładać orgii aż do czasu, gdy przeniosą się do starej kaplicy. Usłyszał krzyki, w których rozpoznał wściekły głos Schmida. Sytuacja wymknęła mu się spod kontroli i przywódca 136
komuny był zły. Mieli przecież przygotować się do Nocy Walpurgii. Sabat zamarł. Schodzili po schodach, oszołomieni narkotykami i alkoholem, spragnieni ludzkiego mięsa. Wcisnął się w krzaki i wyciągnął rewolwer. Andre Schmid patrzył na nich, trzymając w ręku walizkę z szatami liturgicznymi i innymi przedmiotami potrzebnymi do odprawienia czarnej mszy. Jego współwyznawcami byli wykolejeńcy pozbierani z całej Europy, nie zdający sobie nawet sprawy, z tego, co robią. Jakaś jasnowłosa dziewczyna ścierała chusteczką mokrą plamę ze swoich wytartych jeansów. Schmid lekko się uśmiechnął Jeanette, tak jak pozostali, nie traciła czasu. - Chodźcie - krzyknął - jest już prawie ciemno i musimy się pospieszyć. Najpierw spróbujemy znaleźć samochody. Położył rękę na klamce i nagłe poczuł, że stało się coś bardzo złego. Przebiegł go dreszcz, jakby jego palce poraził prąd, wywołując nagły ból, wędrujący wzdłuż ramienia i wyżej, aż do głowy. Coś uderzyło go w klatkę piersiową, odepchnęła go jakaś niewidzialna siła, rzucając na pozostałych i przewracając. Ktoś jęknął; chyba Jeanette. - Andre, co się stało? Schmid leżał na podłodze, na chwilę stracił wzrok. Ból zniknął tak nagle, jak się pojawił, pozostawiając uczucie, jakby tysiące szpilek wbijały się w jego ciało. Mruknął coś i zaczął się podnosić. Coś złego stało się z drzwiami, ktoś podłączył je do prądu. Nie należy ich znowu dotykać. - Nie dotykajcie drzwi - wychrypiał - ktoś... coś z nimi zrobił. 137
- Co masz na myśli, Andre? - zapytała Jeanette drżącym głosem. W jej oczach czaił się strach. - Po co ktokolwiek miałby robić coś z drzwiami? - Nie wiem - zrobił krok do tyłu. - Wyjdźmy tylnym wyjściem. Ramię bolało go jeszcze trochę. Był wściekły i zarazem przerażony. Obawiał się, że mogą nie zdążyć na czas do górskiej kaplicy. Prawie biegiem rzucił się w kierunku tylnych drzwi. Jeanette krzyknęła. Po chwili krzyk wydobył się także z ust pozostałych, gdy dotarło do nich to, co zobaczyli. Wyglądało to tak, jakby jakiś niewidzialny but kopnął Andre w pachwinę, unosząc go w górę i rzucając na podłogę. Zwinął się z bólu, trzymając się za krocze; jego twarz stała się trupio blada. Wszyscy cofnęli się i stojąc w półkroku z przerażeniem patrzyli jak Schmid wije się z bólu. Usiłował coś powiedzieć lecz z trudem dobywał głosu. - Nie... nie podchodźcie... do drzwi. - Dlaczego?! - Jeanette zadała pytanie, które wszystkim cisnęło się na usta. - Słyszałem o... o czymś takim - Schmid był blady i przytrzymywał się dziewczyny - to nazywa się... atak psychiczny. Wszyscy stali w milczeniu, zszokowani. Nie rozumieli niczego, lecz przez ostatnie miesiące wystarczająco dobrze zdążyli poznać moc swojego przywódcy, aby wiedzieć, że to z czym mają teraz do czynienia jest o wiele potężniejsze. Schmid rozejrzał się wokół, jego wzrok prześlizgiwał się powoli z jednej twarzy na drugą, a w oczach było coś... jakby stracił świadomość. Z jego umysłem stało się coś niewytłumaczalnego! Wszyscy cofnęli się, chcieli uciekać, lecz nie 138
mieli dokąd. Stało się jasne, że są uwięzieni wewnątrz domu! - Wy bydlaki! - żyły na czole Andre Schmida nabrzmiały, krew napłynęła mu do twarzy. Oczy straciły matowy dziwny wyraz i lśniły teraz zimną tłumioną wściekłością. - Nie jesteście niczym więcej, niż kupą śmieci. To wszystko przez was. Nasz mistrz i ten, którego chcieliśmy dziś wskrzesić z martwych, nie zgodzili się na waszą obecność przy tym szczególnym wydarzeniu. Dlatego uwięzili nas tutaj. I tak przesądził się mój los! - potrząsnął głową, jakby chciał zrzucić z siebie niewidzialny czar. To właśnie ja, najwyższy kapłan, zostałem wyznaczony na przyjęcie odrodzonej duszy Louisa Nevillona. On będzie żył we mnie! Wszyscy spojrzeli na siebie, ich strach powoli przeradzał się w złość, aż przeszedł w prawdziwą furię. Zbyt już długo ślepo i bezwolnie słuchali rozkazów tego człowieka! Oddali mu się bez reszty, stali się jego niewolnikami. Ulegali jego obsesjom i zachciankom, rezygnowali z własnych pragnień dla jego przyjemności. Zostali wykorzystani przez niego! Alkohol i narkotyki wprawiły ich w podniecenie. Rudy, młody mężczyzna oskarżycielskim gestem wyciągnął palec w stronę Schmida i zawołał: - To jego sprawka! Manipulował nami przez cały czas. Zostaliśmy tu uwięzieni właśnie wtedy, kiedy mieliśmy ucztować, jak zostało nam to obiecane. To wszystko jego magiczne sztuczki. Zrobił coś z drzwiami, żebyśmy nie mogli się wydostać. Zatem dlaczego nie mielibyśmy tutaj świętować Nocy Walpurgii? - Michel ma rację - Jeanette głośno wypowiedziała swoją myśl. Palące wspomnienie tamtego poniżenia, kiedy 139
Andre zgwałcił ją i pobił, powróciło z całą mocą. Teraz miała okazję odegrać się, zemścić równie okrutnie. - Jeśli nie możemy pójść w góry, by świętować, dlaczego nie mamy uczcić Noc Walpurgii tutaj? Przez pokój przetoczył się pomruk potakujących, pełnych złości głosów. Andre Schmid zrobił krok w tył. Lęk narastał w nim, aż w końcu z ust jego wydarł się krzyk. Spróbował raz jeszcze pchnąć drzwi, lecz ta sama siła odrzuciła go w tył. Zanim zdążył wstać, wszyscy stanęli nad nim. Byli teraz silni, gdyż stanowili większość. Tej przewadze liczebnej nie mógł się przeciwstawić nawet najwyższy kapłan. Gwałtownie zdarli z niego ubranie, poczuł pierwsze uderzenia obutych stóp na swoim ciele. Kopali go wszędzie, gdzie zdołali trafić. - Przestańcie! Przestańcie w imieniu... Lecz nie zdołał już przywołać tego, który miał ich powstrzymać, gdyż Jeanette zaciśniętą pięścią z całej siły uderzyła go w usta. Głowa Andre poleciała do tyłu, na rozciętych wargach pojawiła się krew. Kopiąc i gryząc, Schmid walczył w ślepym przerażeniu, lecz pokonali go w parę sekund, związali mu ręce i nogi i zanieśli go w stronę pieca. - Niech ktoś rozpali ogień! - teraz Michel kierował nimi, jego pełen nienawiści głos górował nad wrzaskami pozostałych. - Andre obiecał nam mięso na tę noc, i będziemy je mieli! Schmid krzyczał, lecz czyjaś dłoń zasłoniła mu pokrwawione usta. Jakieś dziewczęce palce, które w innej sytuacji mogły być bardzo zmysłowe, dotknęły miękkiej strony jego członka, zacisnęły na nim z całej siły i mocno 140
szarpnęły. Schmid zawył z bólu, zaś Jeanette odskoczyła z wyrazem spełnionej zemsty w oczach. Żałowała tylko, że nie miała ze sobą noża. Otwarte drzwi pieca ukazywały wnętrze znacznie obszerniejsze niż palenisko w kaplicy. Dobrze się złożyło, gdyż Andre, mimo, iż niski, był dość gruby. Walczył wściekle, gryząc palce, które usiłowały zatkać mu usta, krzycząc, gdy ciało dotknęło rozpalonego pieca. W końcu przy użyciu brutalnej siły, kopiąc i okładając pięściami, udało im się wepchnąć go do wnętrza pieca i zatrzasnąć drzwiczki, tłumiąc w ten sposób jego wrzaski. Węgiel i drewno rozpaliły się na dobre. Umieszczony na drzwiczkach termometr wskazywał dwieście stopni, lecz strzałka wciąż przesuwała się w górę. Stali teraz w ponurym milczeniu, słuchając jak ofiara wali w ściany pięściami i stopami, wprawiając cały piec w gwałtowne drżenie, jak wykrzykuje coraz bardziej niezrozumiałe przekleństwa. - Jak długo? - Michel przerwał milczenie, zwracając się do Jeanette. - Ile czasu upłynie zanim on umrze i upiecze się? - Za pięć minut będzie martwy - uśmiechnęła się i dodała - niestety. Ale jadalny będzie dopiero za kilka godzin. Michel z błyszczącymi oczami zaczął rozpinać guziki swej koszuli; ściągnął bieliznę ostentacyjnie pokazując pozostałym jak bardzo jest podniecony. Nagle wszyscy jakby ocknęli się z letargu. Odgłosy dobiegające z pieca stawały się coraz słabsze i cichsze. Teraz mogli cieszyć się sobą, podczas gdy specjalna potrawa przeznaczona na ucztę w Noc Walpurgii przygotowywała się sama. 141
Jeanette zdjęła swoje wilgotne jeansy i cisnęła je w kąt pokoju. Inni również ściągali ubrania; ich twarze pałały pożądaniem, nie wstrzymywanym już przez tego, którego ciało zaczęło właśnie wydzielać pobudzający apetyt zapach. Nie należało do nich i mogli się nim cieszyć zgodnie z własną wolą. Sabat wsunął swój rewolwer z powrotem do wewnętrznej kieszeni i uśmiechnął się do siebie. Trudno mu było odegnać myśl o tym co działo się przed chwilą w domu. Był silnie podniecony i zazdrościł tym ludziom ich przyjemności. Ale miał zadanie, które musiał wykonać tej nocy i nie wolno mu było tracić czasu. Pomaszerował szybkim krokiem, skręcając w boczną ulicę, wzdłuż której stał rząd zaparkowanych samochodów. Miał więc duży wybór. Wziął sobie eleganckiego Daimlera, gdyż ten pojazd najlepiej nadawał się do podróży po ostateczne zwycięstwo. Miał też pewne doświadczenie w prowadzeniu tego typu wozów, więc mógł bez używania kluczyków otworzyć drzwi i zapalić silnik. Zasiadł za kierownicą i wsłuchał się w cichy warkot motoru. Ku swemu zaskoczeniu poczuł się doskonale rozluźniony. Znów skądś dobiegły ostatnie słowa Pierre'a de Lancre. „Jeśli kiedykolwiek będę ci potrzebny, nie wahaj się, przywołaj mnie. Zrób tak, a Pierre de Lancre przybędzie. Przyrzekam ci to.”
142
Rozdział XV
Madeleine Gaufridi była zadowolona, gdy Sabat odszedł w końcu. Męczyło ją to dziwne poczucie winy, jakie zawsze miała w jego obecności, i ta niewyjaśniona myśl, że zdradza leżącego na ołtarzu umarłego mężczyznę. Louis z pewnością nie miał nic przeciw temu, by współżyła z Sabatem, czuła to. Czyż nie był obecny przy wszystkich pieszczotach, jakimi obdarzała tamtego? Czyż wtedy w Paryżu, w ich pokoju na strychu nie dosyć mu się oddawała? Wspomnienie tej nocy, na krótko przedtem, zanim wysłał ją do Aixen-Provance, sprawiło, że zadrżała. Louis ukrył się wtedy za kotarą sypialni i stamtąd obserwował wszystko. Młody chłopiec, z którym wtedy była, czuł się niepewnie, i Madeleine musiała poświęcić wiele czasu i pieszczot, by go podniecić. Gdy jej się to w końcu udało, okazało się, że zbyt wcześnie miał wytrysk i trzeba było zacząć wszystko do początku. Niedoświadczony młodzik nie podniecał jej wcale, lecz wiedziała, że Louis chce ją widzieć w akcji. Starała się więc wyobrazić sobie, że robi to ze swoim ukochanym i udało jej się do końca wczuć w rolę namiętnej kochanki. Dopiero, kiedy chłopak był już zupełnie wyczerpany, pozwoliła mu się ubrać i wyjść. Louis lubił być zazdrosny, lecz zazdrość ta miała też swoje niebezpieczne strony. Parę dni później Madeleine dowiedziała się, że tamtego młodzieńca znaleziono nad brzegiem Sekwany, gdzieś na ławce, z poderżniętym gardłem. Nigdy nie wspomniała o tym Louisowi i on nie opowiadał o 143
tamtym wydarzeniu, lecz nie miała żadnych wątpliwości, kto za tym stał. Zapewne gdy jej ukochany zmartwychwstanie, Sabata czeka podobny los. Myślała o tym wszystkim z mieszanymi uczuciami. Przez większą część dnia odpoczywała, leżąc nago na tych samych kocach, które jeszcze wciąż były wilgotne od nasienia Sabata. Czasami podnosiła głowę i spoglądała w stronę trumny. Myślała o tym, że już tylko godziny dzielą ją od ponownego spotkania z Nevillonem. Nie miała wątpliwości, że Louis zmartwychwstanie. Trochę szkoda, że Sabat musiał wracać, lecz to nie mogło niczego zmienić. Nie chciała byś sama podczas Nocy Walpurgii, najważniejszej w całym jej życiu. Gdy do wieczora pozostało niewiele czasu, rozpoczęła przygotowania. Rozłożyła czarny obrus na ołtarzu, potem ustawiła na nim świece. Powiesiła na krześle długą, czarną szatę, tę, którą wkładała tylko na szczególnie ważne czarne msze. Będzie musiała wkrótce ją założyć, lecz tymczasem cieszyła się jeszcze swą nagością, tak, jak gdyby Louis mógł ją widzieć. Znów poczuła to dziwne, ekscytujące wrażenie, którego doznała ubiegłej nocy. Palce podświadomie dotknęły gładkiej skóry piersi i poczęły zmysłowym ruchem sunąć w dół, aż do brzucha i niżej. Oddychała szybko, namiętnie. Nagły odgłos, cichy, jakby szelest poruszonej wiatrem czarnej materii przykrywającej ołtarz, zwrócił jej uwagę. I jeszcze raz... Zdawało jej się, że dźwięk tym razem dobiegł gdzieś z wnętrza trumny. Z nadzieją i... lękiem zbliżyła się do ołtarza, szybki oddech gwałtownie unosił jej nagie piersi. Zauważyła coś, co przedtem uszło jej uwagi. Zapach pieczonego mięsa i jakiś ostry brzęk, jakby stali. Była to woń śmierci, ale z czymś jeszcze - jakby odorem zgnilizny. 144
Lecz wszystko to nie miało związku z trumną, ciało Louisa Navillona leżało nadal nieporuszone, doskonale zachowane. Madelaine drżała na całym ciele. Odnalazła zapałki i zapaliła świece. Szło to opornie, gdyż knoty były zgniecione i wilgotne. W końcu małe płomyki ognia rozjaśniły nieco panujący w kaplicy mrok, lecz chybotliwe cienie, jakie rzucały na ściany, potęgowały tylko lęk samotnej kobiety. Niepokój Madelaine rósł. Jej ukochany nie skrzywdziłby jej chyba, nawet gdyby właśnie teraz obudził się ze śmiertelnego snu. Wpatrywała się w trumnę, mając nadzieję, że zobaczy w niej jakiś ruch. Lecz nic się nie wydarzyło. Zaczęła zastanawiać się, ile czasu minie, zanim Sabat wróci. Było możliwe, że zechce czekać do zapadnięcia zmroku, aby rozprawić się z Andre Schmidem i jego ludźmi. Spojrzała w okno i stwierdziła, że jest już niemal ciemno. Musiało upłynąć wiele godzin od czasu, gdy Sabat wyszedł. Jednak nie był jej teraz potrzebny. Miała dużo czasu. Jakież to głupie z jej strony, że tak się przestraszyła w pierwszej chwili. Całe jej ciało pokrywała gęsia skórka. Zdawało się, że stało się nieco zimniej. Chyba powinna już założyć suknię. Jednak idąc w kierunku krzesła zmieniła zdanie. Nie, powinna pozostać naga, aby pierwsze spojrzenie Louisa mogło ją taką właśnie zarejestrować. Chciała, by od razu zapragnął jej, chciała mu się oddać natychmiast, gdy tylko wyrazi takie życzenie. Marzyła, by wszystko było jak dawniej. Wstrząsnął nią nagły dreszcz. Głośny dźwięk sprawił, że przestraszyła się, przypuszczając, że może pochodzić z wnętrza trumny, szybkim krokiem zbliżyła się ku swemu 145
ukochanemu, lecz ten nie poruszył się. Z ciekawością przyglądała się, co się z nim dzieje, ciało tak cudownie zrośnięte zdawało się nabierać życia jak odrodzone wiosną drzewo. Stojąc nad Louisem, drżącą ręką dotknęła jego ciała. Było tak zimne jakby zostało wyrzeźbione w bryle lodu. Ciało Madeleine przebiegł gwałtowny dreszcz. Być może nie powinna tego widzieć, zakłócało to coś tak intymnego jak powrót do życia. Lecz jej ciekawość ciągle rosła. Nie mogła powstrzymać się, by nie spojrzeć raz jeszcze na tę piękną twarz. Zapragnęła przycisnąć wargi do jego zimnych ust. „Obudź się wkrótce mój kochany, potrzebuję cię.” Nagle znowu powrócił strach, każąc jej cofnąć się i czekać na przybycie Sabata. Lecz nie zrobiła tego. Nawet teraz jej mięśnie drżały jakby żyły własnym życiem. Wyraźnie widoczne delikatne błękitne żyłki odcinały się od białej skóry. Być może nie była jednak wystarczająco silna? Wieko trumny uniosło się kilka centymetrów, zawiasy skrzypnęły. Potem uniosło się jakby na niewidzialnych skrzydłach i opadło w tył na ołtarz, z metalicznym dźwiękiem, który rozległ się echem w całej kaplicy. Madeleine Gaufridi rzuciła się naprzód, zaglądając do wnętrza skrzyni i krzyknęła. Więc jednak to się stało! Zapewne gdzieś w głębi serca nie wierzyła jednak w taką możliwość. Miała jedynie jakieś dziecięce wyobrażenia o życiu bez końca. Budowała sobie zamki na lodzie. Teraz wszystkie one stały się prawdziwe! W trumnie nic się nie poruszało. Ciało nadal wyglądało jak martwe, było blade i wydzielało charakterystyczny zapach rozkładu. Lecz oczy były otwarte, widziały i rozumiały, 146
a zbudzony na nowo umysł starał się ogarnąć wszystko co go otaczało. Louis Nevillon ożył! W pierwszym odruchu Madeleine chciała przygwoździć, unieruchomić to ciało, zmusić je by zostało w czterech drewnianych ścianach. Lecz nie uczyniła tego i pozostała tak bez ruchu, patrząc i z przerażeniem oczekując całkowitego przebudzenia Louisa. Wiedziała, że w każdej chwili może on usiąść, zejść na dół, podejść do niej i wziąć ją jak swoją własność. Nic się nie działo. Zdawało jej się, że blask świec przygasł nieco, lecz nie była pewna. Trzęsła się z zimna i strachu, lecz wciąż nie chciała się ubrać, marząc by Louis ujrzał ją nago. Być może ten widok podnieciłby go. Ta myśl uradowała ją, lub chciała, żeby tak było. W rzeczywistości jednak usiłowała w ten sposób zagłuszyć inną myśl: że tak naprawdę wcale nie pragnęła, by ożył. Lecz przecież chciała! Chciała! Nie miała pojęcia jak długo już tak stoi. Mogły minąć minuty, czy godziny, gdyż wnętrze kaplicy znalazło się jakby poza czasem, było siedliskiem wiecznej grozy. Stopniowo powracały wszystkie obawy Madeleine. Być może jednak pomyliła się, może to tylko odblask płonących świec sprawił, że tamte oczy wydawały się żywe. Jednak skoro głowa i ciało zrosły się w jakiś tajemniczy sposób, wszystko mogło się zdarzyć. Targały nią sprzeczne myśli. Czyż nie była Madeleine de Demandolx de la Palud, kobietą, która zdemoralizowała zakonnice w Aix-en-Provance, głosiła wiarę Louisa Nevillona, Antychrysta i teraz ogarnęło ono cały kontynent, jak pożar suchego lasu. Także Sabat dał się zwieść - odrodzony Quentin, którego powiązania z Francuskim Potworem odżyły znowu w osobie jego brata. A jaka była jej rola w tym wszystkim? 147
Przeraziło ją to, że nie potrafiła znaleźć odpowiedzi na to pytanie. Leżała teraz na kamiennej podłodze, lecz nie odczuwała jej zimna. Czuła się tak, jakby leżała w przykrytym czystym prześcieradłem łóżku, czekając na ukochanego. Czekając na Louisa Nevillona, by przyszedł do niej i wziął ją! Temperatura w kaplicy znowu spadła, lecz nie to wprawiło ciało Madeleine w gwałtowne drżenie. Jej ręce poruszały się jakby niezależnie od jej woli, posłuszne głębokiemu instynktowi. Palce dążyły w dół, ruchem tak zmysłowym, tak przyspieszającym oddech. Wiedziała co się dzieje, wiedziała, że zmierzają ku miękkiej i wilgotnej części jej ciała, pragnąc zaspokojenia. Na krótką chwilę ogarnęło ją poczucie winy, takie samo, jak wtedy w klasztorze, kiedy po skończonej mszy zaszła do dormitorium. Była tak zajęta swoim ciałem i tak podniecona, że nie usłyszała kiedy otworzyły się drzwi. Do pomieszczenia weszła jedna ze starszych sióstr i stanęła zaskoczona, patrząc z przerażeniem na wijące się ciało Madeleine. Lecz nawet wtedy nie była w stanie przestać, musiała zaspokoić pożądanie bez względu na konsekwencje. Wiedziała, że skazuje się na wygnanie z klasztoru, gdyż z pewnością siostra Kamila doniesie o wszystkim Matce Przełożonej. Lecz zamiast tego siostra Kamila zrzuciła habit, odsłaniając szczupłe ciało, zbyt piękne, by skrywać je pod tymi zgrzebnymi sukniami, wśliznęła się do niej do łóżka. Madeleine była zbyt słaba, by oprzeć się wdziękom siostry Kamili, nawet gdyby chciała. Jej dotyk był prawdziwie niebiański, pocałunki paliły jak żywy ogień, wiedziała jak osiągnąć i dać najwyższą rozkosz. Dwa ciała splotły się ze sobą, unosiły w powietrzu, drżące od namiętnych pieszczot 148
i pocałunków. Wtedy właśnie zasiane zostało ziarno zepsucia, pochodzące od Louisa Nevillona. Gdy zakiełkowało i rozkwitło, Madeleine musiała uciekać. Jej misję przejęła siostra Kamila. Teraz Madeleine czuła się podobnie, tylko odczuwała wszystko jeszcze silniej, jak wichurę targającą jej zmysłami. Płomienie świec przemieniły się w małe ogniki, żarząc się wśród ciemności, ale nie dbała o to. Wspomnienie pieszczot siostry Kamili przywiodło ją do kolejnego orgazmu. Zacisnęła palce, okręciła się wokół siebie i upadła, rozkładając ręce. Jednak to nie miękki dotyk dłoni siostry Kamili tak ją podniecił. To inne, silne i trupio zimne palce dotknęły jej ciała, czyjś inny chłodny oddech owionął twarz. Zesztywniała, miała ochotę cofnąć się, lecz nie starczyło jej odwagi. Ten dotyk, mimo, iż tak brutalny, był jej dobrze znany. Chciała krzyknąć, lecz ze ściśniętego gardła nie wydobył się żaden głos. Zapragnęła uciekać, ale jakieś niewidzialne więzy zatrzymały ją w miejscu. Nie sposób sprzeciwić się Louisowi Nevillonowi! Świece zgasły i wokół zapadła nieprzenikniona ciemność. Być może tak było lepiej, gdyż widok tego, który brutalnie ją pieścił, mógł przyprawić dziewczynę o pomieszanie zmysłów. Długo czekała na tę chwilę powtórnego z nim zespolenia, a teraz, gdy ona nadeszła, okazała się najstraszliwszą rzeczą, jaka spotkała ją w życiu. Nie wiedziała, czy on wie o tym, modliła się, aby się nie zorientował, gdyż każdego, kto mu się sprzeciwiał, czekała straszna kara. Próbowała sobie powiedzieć, że go kocha, że jest to po prostu silny szok wywołany spełnieniem po tylu miesiącach oczekiwania. Lecz wiedziała, że kłamie. 149
Słyszała jego ciężki oddech, dobywający się z trudem z długo nie używanych płuc, które teraz na nowo uczyły się wdychać i wydychać powietrze. Jego ciało było zesztywniałe po tygodniach bezruchu. Miłość fizyczna była dla Nevillona nowym i trudnym ćwiczeniem, które musiała wykonać wraz z nim. Madeleine próbowała się rozluźnić, lecz było to niemożliwe. Była tak sztywna z przerażenia, że musiał siłą rozewrzeć jej nogi. Jego dotyk przywodził na myśl górę lodową! Chociaż, skoro żył, serce musiało tłoczyć gorącą krew. Albo może, przychodząc po raz kolejny na świat stał się żywym trupem? Wziął ją jak dzikie zwierzę rzucające się na samicę. Złapał dziewczynę z całej siły, rzucił na kolana, zmusił, by odwróciła się. W tej chwili grozy siły opuściły ją, stała się bezwolną lalką, tamto... ciało z trumny, trzymając ją mocno, mogło zrobić z nią wszystko. Głęboko w sobie poczuła coś twardego, potwornie zimnego, coś co wypełniało ją, zadawało ból i zniszczyło resztki czułości. Była jednak tak bezsilna, że nie potrafiła nawet wyrazić swego cierpienia, mimo iż Louis zranił ją. Czuła, jak ciągnął ją za włosy, jakby chciał wyrwać je wszystkie. Ostre paznokcie wbiły się bezlitośnie w jej piersi. Jak długo mogło to jeszcze trwać? Madeleine nie umiała na to odpowiedzieć, zresztą w tej chwili nie obchodziło jej to. Umysł miała zupełnie pusty, nie pozostało w nim nic oprócz poczucia ohydy tego wszystkiego i obezwładniającego przerażenia. Nie czuła bólu, gdyż wierzyła, czy może chciała wierzyć, że jej ukochany nie mógłby jej zranić. Był potężny, niczym bestia, podniecony do granic szaleństwa, on, człowiek który pokonał śmierć i powrócił z grobu. 150
Czyżby siły jego były nie do wyczerpania? Nawet w chwili, gdy przyszło jej do głowy to pytanie, czuła w sobie zimno jego penisa. Głowę miała odrzuconą do tyłu, unieruchomioną tak, że nie mogła jej przekręcić i tamte lodowate palce wciąż bezlitośnie wbijały się w jej piersi. Słyszała jego oddech przypominający dyszenie pełnego żądzy potwora, przeżywającego szczyt rozkoszy. To z pewnością był oddech nieśmiertelnego. Jego ręce wciąż przyciągały i odpychały jej ciało. Zimne usta całowały szyję i plecy, wciąż czuła, że jest w niej i wypełnia ją chłodem. Spróbowała krzyknąć, lecz z ust jej wydobył się tylko jęk, który mógł być błędnie zrozumiany jako oznaka przeżywanej rozkoszy. Zdawało się, że nie ma końca tej lodowatej okropnej miłości, która zaczęła się ponad trzy wieki wcześniej i której przeznaczeniem było trwać do kresu czasów. Nawet gdyby ją zabił, odrodziłaby się znowu, a on czekałby na nią. Nie miała dokąd uciec, na tym świecie wszędzie by ją odnalazł. Mogła jedynie próbować ukryć się w krainie cieni. Poczuła się nagle, jakby unoszona na skrzydłach wiatru i w tym momencie umysł odzyskał zdolność odbierania wrażeń. Zasłoniła głowę rękami, wiedząc, że za chwilę upadnie. Stoczyła się ciężko na podłogę i leżała tam drżąca i wyczerpana, bestia w końcu zaspokoiła swą żądzę. Madeleine nie widziała go, lecz wiedziała, że był tam, milcząca postać stojąca w ciemności, nie potrzebująca światła, by widzieć, wszechmocna istota, która posiadła ją i wzgardziła jej nieśmiertelną miłością. To nie mógł być Louis, to z pewnością nie był ten, któremu przez tyle lat z takim oddaniem służyła. Stało się coś złego... Usłyszała jak poruszył się, stanowcze kroki kogoś, kto zamierza wykonać określone zadanie. W ciszy rozległ się trzask zapalanej zapałki i rozbłysnął niewielki płomyk. 151
Postać miała rozpalić w piecu, by po długim poście móc przygotować sobie posiłek Madeleine chciała krzyknąć: „Nie Louis, nie musisz tego robić. Przygotowałam posiłek na twoje przybycie, mięso jest tutaj, na stole.” Lecz z jej ust nie wydobył się żaden dźwięk, poruszały się bezgłośnie wypowiadając słowa. Przerażenie opanowało ją całkowicie. Zaczęła się modlić, nie do tego Boga, któremu oddawała cześć w zakonie w Aix-enProvance, lecz do siły znacznie starszej, do władcy ciemności, którego przywoływali, podczas odprawianych przez Louisa czarnych mszy. Tylko on mógł pokonać tak silnego wroga, istotę podobną do bestii, która czekała wciąż ukryta w mroku. Pragnęła znów poczuć woń rozkładu i słyszeć zbliżający się tętent kopyt. Tylko to mogło ją uratować przed tym, który kiedyś ją kochał. Lub też siły zła mogły przynaglić Sabata, by zdążył powrócić na czas.
Rozdział XVI
Sabat zjechał z szosy i wyłączył silnik Daimlera. Wielka milcząca maszyna dziwnie teraz wyglądała pośród szumiących cicho drzew, z dala od jej własnego świata zatłoczonych ulic i miejskich świateł. Sabat nie chciał jechać dalej, pragnął uszanować spokój lasu. Zdjął ręce z kierownicy i oparł się o siedzenie. Czuł się odprężony. Powinien spieszyć się, mając świadomość tego, jak bardzo pilny jest jego powrót. Lecz zamiast tego zapadł w odrętwienie. Nie było to nawet zmęczenie, lecz raczej jakaś płynąca z zadowolenia ociężałość. Schmid i jego zgromadzenie zostali unieszkodliwieni, nie musiał już obawiać się ich. Miał w sobie jakieś dziwne uczucia, lecz nie potrafił ich nazwać. Mąciło mu się w głowie, jakieś głosy krzyczały w nim, lecz nie umiał ich rozpoznać. Mógł to być Quentin walczący z jego własną duszą. Nie zwracał na to uwagi. Siedział bez ruchu wpatrując się przez przednią szybę w masę ciemnych, nieruchomych drzew. Poruszały się wśród nich jakieś cienie, może były to demony zła, które tej nocy miały się odrodzić, być może to już się zdarzyło. W takim przypadku Sabat przybyłby zbyt późno. Włączył wewnętrzne światło w samochodzie, gdyż poczuł gwałtowne pragnienie zobaczenia swej twarzy w lustrze. Prawie zapomniał już, jak wygląda. Spojrzał w małe lusterko i ujrzawszy swe odbicie krzyknął z niedowierzaniem 153
i przestrachem. Twarz, która spoglądała ku niemu nie była jego własną! Nie była też twarzą jego brata Quentina! Było z pewnością jakieś podobieństwo, lecz nastąpiła drastyczna zmiana! Rysy wyostrzyły się, a małe oczka nadawały temu obliczu wyraz złośliwości. Nos wydłużył się bardzo i wyglądał teraz jak zakrzywiony dziób sępa. Usta były wąskie i blade. Długie faliste włosy przyprószone siwizną otaczały tę dziwną twarz. Sabat patrzył z niedowierzaniem na to dziwne zjawisko. Starzec! Był to Sabat, lecz jeszcze nie Sabat. Było coś znajomego w tej twarzy i starał się to rozpoznać, przyglądając się uważnie. I nagle zrozumiał! O Boże miłosierny, tylko Sabat mógł przyjąć taką możliwość! Tamten sen, jego towarzysz ubiegłej nocy zła, który pomógł mu zniszczyć czarownicę. Pierre de Lancre powrócił do życia w ciele Sabata! „Gdybyś kiedykolwiek mnie potrzebował, nie obawiaj się mnie wezwać. Uczyń to, a Pierre de Lancre przybędzie, przyrzekam ci to.” I oto łowca czarownic spełnił obietnicę i przybył! Sabat spojrzał na swoje dłonie, zniszczone palce z długimi, grubymi i brudnymi paznokciami, wysuszoną i popękaną skórę. Odruchowo podniósł je bliżej twarzy i ujrzał jak drżą. Skoro Pierre de Lancre, łowca czarownic przybył kiedy był najbardziej potrzebny, Sabat nie mógł marnować czasu, musiał szybko wykorzystać tę pomoc. Zgasił światło, otworzył drzwi Daimlera i wysiadł bezszelestnie. Przez chwilę stał na ciemnej ścieżce, wdychając odświeżający zapach sosnowych igieł. Poczuł się nagle silniejszy, potężniejszy, jakby zniknęły wszystkie pozostałości nękającej go choroby. Przypomniał sobie wszystko, co się zdarzyło od czasu pobytu w Jungfrau i zagryzł wargi do krwi. 154
Nie czuł już litości do Madeleine. Była czarownicą, która uciekła z płonącego stosu, tak jak Louis Nevillon wymknął się spod gilotyny. Teraz oboje muszą zapłacić za zło, które czynili przez trzy wieki! Ruszył naprzód, przemykał się cicho między wysokimi sosnami, w blasku gwiazd był tylko jednym z cieni. Przypomniał sobie, że wciąż posiada swój rewolwer, lecz w tym samym momencie zdał sobie sprawę, że tej nocy będzie potrzebował czegoś więcej, niż zwykłej broni do pokonania swych niebezpiecznych przeciwników. Nie mogli się go spodziewać, zaskoczenie było jego kartą atutową. Znalezienie polany, na której stała mała kaplica, zajęło mu dwadzieścia minut. Czuł się jak myśliwy, zbliżający się do kryjówki swej zwierzyny. Podchodził cicho, przystając często i nasłuchując. Aż nagle w nocnym powietrzu poczuł zapach, który przywołał straszne wspomnienie tamtych połamanych paznokci, wbitych w jego nadgarstki. Była to ohydna woń pieczonego ludzkiego mięsa! Poczuł mdłości, przypomniał sobie smak tego mięsa i prawie zwymiotował. Lecz teraz był silny, silniejszy niż oni, czyż jego imię nie wzbudzało przerażenia na wszystkich kontynentach, we wszystkich krajach świata? Pierre de Lancre, bezlitosny łowca czarownic uśmiechnął się do siebie triumfalnie. Znowu zrobił parę kroków do przodu i przystanął, nasłuchując. Dostrzegł blask światła wewnątrz budynku, lecz nie dobiegał stamtąd żaden dźwięk. Sabat był ostrożny, Nevillon i jego młoda dama posiadali nadzwyczajne siły i mogli czuć jego obecność. Podkradł się do drzwi. Zapach pieczonego mięsa był teraz dużo silniejszy, Sabat starał się opanować emocje, wziął głęboki oddech, by uspokoić mocno bijące serce. Cokolwiek miał zastać wewnątrz, musiał stanąć z tym twarzą w twarz. 155
Jego palce zacisnęły się na kolbie rewolweru, lecz szybko cofnął dłoń. To nie był czas, kiedy mógł być mu potrzebny. Musiał walczyć z umarłymi i użyć niebezpiecznej broni. Silnym kopnięciem otworzył zniszczone drzwi, szybko i gwałtownie wpadł do wnętrza kaplicy, tak jak uczono go, gdy służył w SAS. To co zobaczył sprawiło, że zatrzymał się w pół kroku. Wnętrze wyglądało dokładnie tak samo jak wtedy, gdy je opuszczał. Tylko dwie świece płonęły teraz obok żelaznej płyty, a sam piec nie był przykryty czarną materią. Trumna stała jak dawniej, zamknięta, ciemna i przerażająca. I nic poza tym, nie było żadnego śladu Madeleine! Sabat spiął się, oczekując jakiejś zasadzki. Podszedł do trumny i silnymi ramionami uniósł wieko, które spadło na podłogę z głośnym brzękiem rozniecając tumany kurzu. Przez chwilę kaszlał i krztusił się w szarej chmurze pyłu, lecz zdołał przez nią zobaczyć, że rozkładające się ciało Francuskiego Potwora leżało tam nadal, wpatrując się w coś niewidzącymi oczami. Z trumny wydzielała się charakterystyczna stęchła, słodka woń, lecz Sabat prawie tego nie zauważył. - On wciąż jest martwy! Łowca czarownic był tak zaskoczony, że głośno wypowiedział tą uwagę. - Nie powstał z martwych, może zatem nie jest jeszcze za późno, nawet jeśli Noc Walpurgii już trwa... Ostatnie słowa wypowiedział już drżącym szeptem, bowiem znowu poczuł okropny zapach pieczonego ludzkiego mięsa. Rozejrzał się uważnie i dopiero wtedy spostrzegł, że strzałka termometru na zewnętrznych drzwiczkach pieca wskazuje trzysta stopni. 156
- Mój Boże! - Sabat znów spojrzał na trumnę - zatem mięso na tą bezbożną nocną ucztę już się piecze. Nevillon musiał jednak przebudzić się i pochwycić swą ofiarę, a jego ciało astralne zostało uwolnione i opuściło ziemską powłokę. Lecz kto piecze się w tym piecu. Był tylko jeden sposób, aby się tego dowiedzieć. Jego długie, sękate i zniszczone palce zbliżyły się do klamki i otworzyły drzwiczki pieca. Wydobywające się kłęby dymu przesłoniły straszny widok w środku. Nagle coś się poruszyło i z czeluści wynurzył się kształt jakiejś piekielnej bestii, dotąd wspartej o drzwiczki swojej płonącej nory. Sabat wzdrygnął się na widok wysuwających się ku niemu spośród dymu płonących rąk, głowy, gdzie w miejscu twarzy widniały jedynie poczerniałe otwory i kawałki mięsa, oczu patrzących nań z wyrazem bólu i wściekłości. Było to już nierozpoznawalne, na wpół spalone ciało człowieka, którego cichy jęk przebijał się jeszcze przez cuchnące opary. Człowiek ten wciąż żył! Sabat był oszołomiony, paniczny strach chwycił go za serce, czuł odrazę, lecz nie żal - Pierre de Lancre nie znał litości. Widział teraz wyraźnie jak topi się tłuszcz tej wciąż żywej istoty, jak jej piersi, niegdyś tak kształtne, teraz skurczyły się pod wpływem gorąca i tylko zwęglone sutki, tak jak dawniej sterczały sztywne, niczym odłamki żużlu. Pozbawiona już włosów głowa wznosiła się i opadała, podczas gdy zaciśnięte usta zastygły w maskę potwornego bólu. Poparzone palce odnalazły brzeg jego marynarki i zacisnęły się na nim, nieszczęsna istota usiłowała podciągnąć się i wydostać na zewnątrz. Poczuł na twarzy suchy gorący oddech, jak powiew pustynnego powietrza. Nawet ranni wojownicy Armageddonu nie cierpieli nigdy tak strasznie. 157
Z poruszających się ust wyczytał swoje imię i „Sabat... Sabat... pomóż mi!” Z obrzydzeniem uderzył pięścią w tą twarz. Dziewczyna, gdyż z pewnością była to istota płci żeńskiej, upadła na podłogę i leżąc tam, wpatrywała się w niego zbolałymi oczami psa, odtrąconego przez swojego pana. - Sabat... pomóż mi! Teraz ją rozpoznał. Na oko dziewczyna mogła być kimkolwiek, w jakimkolwiek wieku. Poczerniała łysa głowa była głową jędzy z jakiejś starej baśni ilustrowanej przez obłąkanego artystę. Lecz reszta ciała, zniszczona ale wciąż żywa, mogła należeć tylko do jednej osoby. - Madeleine Gaufridi! - szept Sabata zabrzmiał jak głośny krzyk przerażenia. - Sabat... pomóż mi... Sabat! - Nie jestem Sabatem. Ani Quentinem. Jestem Pierre de Lancre, łowca czarownic. Czy mam uratować cię od płonącego stosu? Odsunęła się, jakby miał ją znowu uderzyć i przewróciła się. Wiedziała, Boże, jak dobrze wiedziała! Widziała rysy jego twarzy, te same, które znała już z innego miejsca, innego życia. Jej zniszczone wargi zacisnęły się, dławiąc kolejną prośbą o litość, gdyż wiedziała, że nie ma sensu błagać tego strasznego człowieka, na swój sposób bardziej bezlitosnego niż jej kochanek, Louis. Z jej oczu wyczytał niemą prośbę: „Zabij mnie, Sabat. Proszę! Nie chcę niczego więcej, tylko abyś skrócił tę agonię. Zrób to w imię tego, co nas kiedyś łączyło.” Sabat cofnął się o krok i wyciągnął z kieszeni rewolwer, kolba chłodziła jego rozgrzaną dłoń. Trzymał broń jakby od niechcenia, tak jak robią to rewolwerowcy na westernach. 158
Podjął już decyzję, pozostało mu tylko ją zrealizować. Zacisnął palce na cynglu. - Więc Louis zdradził cię w końcu. - Sabat nie wiedział, czy naprawdę mówi, czy też tylko słyszy swoje własne myśli, swoją pogardę dla tego, który uniknął gilotyny i odrzucił jedyną osobę, która pozostała mu wierna. - Musisz umrzeć, Madeleine i tym razem już nie powrócisz. Zabierz ze sobą do krainy śmierci jedną pocieszającą myśl. Louis Nevillon uciekł w wymiar astralny, aby czekać tam na okazję do ponownego pojawienia się na ziemi. Ale ja znajdę go tam, tylko ja jestem władny podążyć za nim, i moja zemsta będzie straszniejsza niż gdybym spotkał się z nim tutaj. Żegnaj Madeleine. Rewolwer wystrzelił tylko raz, podskakując w jego dłoni. Sabat ujrzał, jak zwęglona twarz w jednej chwili staje się krwawą miazgą, a całe ciało prostuje się na jedną lub dwie sekundy, jakby tlące się w nim życie nie chciało się tak łatwo poddać. Potem powoli, niemal łagodnie osuwało się na kamienną podłogę. Po śmierci, tak jak za życia, Madeleine o wielu imionach nie straciła swego wdzięku. Sabat odwrócił się i schował rewolwer. Nie interesowała go już tragedia młodej opętanej dziewczyny. Jego mózg, jak komputer, przygotowywał się do wykonania kolejnego posunięcia. Jeszcze raz - spojrzał w głąb trumny. Bez wątpienia spoczywało tam tylko nieżywe ciało, które powinno teraz, kiedy zła dusza przedostała się do innego świata, zacząć się rozkładać. Mógłby zniszczyć je, lecz nie miało to znaczenia, gdyż wiedział, że Nevillon użyje innego ciała, by wrócić na ziemię, tak jak Quentin wykorzystał jego samego. 159
Nie było czasu do stracenia. Sabat sięgnął do małej torebki, zawieszonej na jego piersi i wyciągnął z niej kawałek białej kredy, który zawsze nosił przy sobie. Przydałoby mu się więcej czasu, by odpowiednio przygotować kaplicę, lecz nie mógł zwlekać, musiał działać dopóki trwała Noc Walpurgii. Podłoga powinna być zmieniona tak, by nie pozostało na niej ani jedno ziarnko kurzu, lecz nie miał na to czasu. Nie miał ani srebrnego kielicha, ani święconej wody. Wszystko w tym miejscu było złem. Musiał narysować kredą pentagram, aby ochronić swoje śmiertelne ciało. Po chwili symetryczny, pięcioramienny znak w ogromnym kole odbijał się bielą od ciemnej podłogi. Mogło to nie wystarczyć, lecz należało spróbować. Nie było sensu rozbierać się, czy zastanawiać nad zabezpieczeniem dziewięciu otworów ciała przed złymi siłami. Zrobił wszystko co mógł i teraz musiał zaufać sobie samemu, swojej wierze i Pierre'owi de Lancre. Leżał na zwoju koców, na których tak niedawno osiągnął rozkosz z Madeleine. Były na nich jeszcze mokre plamy i Sabat modlił się, by wilgoć ta pochodziła od niego samego, a nie od wskrzeszonego Nevillona. Tak wiele było przeciwko niemu, że nie był w stanie tego wszystkiego objąć. Nigdy przedtem nie podejmował tak ryzykownej wycieczki w swą astralną formę. Wokół niego roztaczał się cały wszechświat miejsc, na których mogło się czaić zło, całe biliony kryjówek przeciwko niemu jednemu. Zadanie, które chciał wykonać było praktycznie niemożliwością, lecz wiedział, że musi to zrobić, mimo, iż nie był pewien czy zdoła wrócić. Usiłował się rozluźnić, lecz nie było to łatwe. Ciemność poza pentagramem żyła. Jakieś siły kłębiły się wokół niego, 160
jak pszczoły wokół ula usiłujące za wszelką cenę znaleźć drogę do środka. Wszystko krzyczało, a najgłośniej słychać było wrzask Quentina. Lecz Sabat zmuszał się, by nie zwracać na to uwagi, gdyż gdyby zło zdołało przerwać jego obronę nie mógłby go już zatrzymać. Zaczął oddychać rytmicznie. Tłumaczył sobie, że nie jest Markiem, ani Quentinem, że stał się Pierrem de Lancre, łowcą czarownic przywołanym z ciemnej przeszłości, aby przybrać ziemską formę i żyć znowu. Czuł się zmęczony, przyjemnie ociężały, wszystkie krzyczące demony jakby oddaliły się i ucichły. Żeglował po nocnym niebie, widział miliony gwiazd, lecz nie mógł dotrzeć do żadnej, którą by sobie wybrał. Czas przepływał wokół niego, ale Sabat musiał się cofać, mijać całe wieki. Znalazłszy się w czarnej bezgwiezdnej pustce zrozumiał, że jest to właściwa droga. Gdzieś ponad głową pozostawił blade, szare światło. W dół... nie ku nowym dniom, lecz ku coraz, coraz starszym.
Rozdział XVII
Sabat miał wrażenie, jakby już kiedyś przedtem był w tym miejscu i nie zdziwiło go to, gdyż stał się przecież Pierrem de Lancre. Jako Sabat musiałby szukać przez całą wieczność, jako de Lancre miał szansę odnaleźć to, czego szukał, stosunkowo szybko. Kraina ta wyglądała na bardzo starą i zapewne miała taką pozostać do końca czasów. Znów była trudna do rozpoznania. W drugim wymiarze astralnym nie miało to jednak znaczenia. Przemienił się w małego nietoperza, niewidocznego na nocnym niebie, zwierzątko pasujące do tego otoczenia, i poszybował w kierunku srebrnego księżyca. Pod nim rozciągały się lasy, poprzecinane gdzieniegdzie błotnistymi ścieżkami. Cała okolica była uśpiona, w wieśniaczych chatach nie paliły się żadne światła. Leciał, mila za milą, kierując się jedynie instynktem i wiarą w Pierre de Lancre'a, nie wiedząc nawet, czego szuka i całą ufność pokładając w łowcy czarownic. Gdy ujrzał wybudowany na wzgórzu zamek, poczuł się jak w domu. Kiedyś była to siedziba możnych panów, teraz ze wspaniałej budowli zostały gruzy. Większą część murów pokrywał bluszcz, trzy z czterech wieżyczek były kompletnie zburzone. Roztaczające się lasy stopniowo zatapiały to miejsce, czyniąc je coraz mniej widocznym. Przypadkowy obserwator mógłby wyczuć w tym wszystkim atmosferę upadku 162
i pustki, lecz Sabat nie był przypadkowym przechodniem. Przysiadłszy na jednym z otworów dziennych poczuł czyjąś obecność. Z wnętrza emanowała woń beznadziejności i rozkładu. Zmieniając się w szerszenia wszedł do środka i posunął długim brudnym korytarzem, w którym widoczne były jednak odciśnięte w kurzu ślady stóp. Kierując się tymi śladami dotarł do dobrze mu znanych schodów. To były te same lochy Armageddonu, w których tak niedawno rozmawiał ze zdrajcą! Lecz to nie był Armageddon, to jedynie zbudowana w przeszłości parodia świata, w którym czas nie płynie. Słyszał teraz głosy, podobne do świstu wiatru u końca tunelu, lecz nie mógł to być wiatr, gdyż płomienie ustawionych w przejściu pochodni nie chwiały się i nie migotały. Z kamiennych ścian bił chłód i wilgoć. Hałasy stały się teraz głośniejsze i gdy skręcił, ujrzał ogromne pomieszczenie, zbyt wielkie, aby mogło zostać oświetlone światłem umieszczonych na ścianach pochodni. Podfrunął w górę i przysiadł na drewnianej belce. Uderzył go zapach zgnilizny, woń rozkładających się ciał. Pierwszym jego uczuciem było obrzydzenie. Pomiędzy żywymi więźniami przykutymi do ścian, dostrzegł także martwe ciała, będące w różnym stopniu rozkładu, nie usunięte szkielety, zwłoki ludzi zmarłych niedawno, rozszarpywane przez szczury. Sabat zwrócił z kolei uwagę na żywych więźniów. Byli to mężczyźni i kobiety w różnym wieku, także dzieci. Wszyscy w podartych, przegniłych od wilgoci ubraniach. Pogodzeni ze swym losem, jęczeli tylko z bólu, gdy ostre zęby szczurów wbijały się w ich żywe ciała. 163
Wykrzykiwali swój brak nadziei. Z oczami lśniącymi od łez modlili się o śmierć, która jednak nie przychodziła, gdyż ich przeznaczeniem było cierpieć w piekle. Lecz kim byli ci więźniowie? Sabat znów rozpostarł skrzydła i przefrunął następne kilkadziesiąt metrów, by dotrzeć do najdalszej ściany. Wszędzie jednak widział ten sam obraz ludzkiego poniżenia i cierpienia. Jedynymi szczęśliwcami byli tu umarli. Jakieś dziecko krzyczało rozpaczliwie, chcąc podejść do swojej matki, nagiej kobiety ze zwieszoną na piersi głową, przykutej do przeciwległej ściany. Jeszcze wczoraj szeptała dodające otuchy słowa, a dziś była milcząca. Nie żyła już i szczury zaczęły obgryzać jej ciało. Przy wejściu stały miski z cuchnącym jedzeniem, zgniłym już zanim je przygotowano. Sabat zastanawiał się, kto przychodził karmić tych nieszczęśników i jak więźniowie mogli znosić takie potworne warunki. Nawet robactwo wolało żywić się ich ciałami niż tą rozkładającą się strawą. Zawieszony w powietrzu, wypełniający ten grobowiec dla żywych i umarłych zapach stęchlizny, był tak silny, że Sabat zaczął rozważać, czy nie wycofać się z tego miejsca, gdy nagle usłyszał odgłos zbliżających się kroków. Znów skrył się w swoim punkcie obserwacyjnym na belce tak, by nadchodzący ludzie nie mogli go dostrzec. Pierwszy z nich był z pewnością strażnikiem. Ponury mężczyzna odziany w koźle, czy owcze skóry. Jego obłąkane oczy lśniły sadystycznym pożądaniem na widok przykutych do wszystkich ścian łańcuchów. W dłoni trzymał ręcznie wykonany bat, do którego doczepiono niezliczoną ilość zardzewiałych gwoździ. Sabat wzdrygnął się, te plamy mogły nie pochodzić wcale od rdzy. Strażnik zatrzymał się na chwilę, gdy z 164
jego policzka spłynęło pasemko czyjejś śliny. Więzień, który nań splunął, roześmiał się pusto i wydął usta usiłując zebrać więcej śliny na wysuszonym języku. - Umrzemy i oszukamy cię - krzyknął - ty i twój pan będziecie musieli żywić się mięsem zmarłych. Strażnik odwrócił się i zamachnął. Bat zatoczył łuk i spadł na więźnia. Gwoździe rozcięły twarz bezbronnego, ostre haczyki wyrwały kawałki jego ciała, masakrując usta, które ośmieliły się wypowiedzieć swój sprzeciw. Ranny jęczał, ze strasznej rany na jego twarzy spływała obficie krew. Dziecko zaczęło krzyczeć ze strachu, rozległ się szloch jakiejś kobiety. - Cochon! - strażnik strząsnął z bata kawałki krwawiącego mięsa i cisnął je w kierunku gromady posilających się szczurów. - Nie umrzecie przed czasem. Nie tutaj. Kto wie, może jutro lub pojutrze mistrz będzie was potrzebował. Oczy Sabata spoczęły na człowieku zwanym „mistrzem”. Nie mogło być pomyłki. Pierre de Lancre mówił prawdę. Wewnętrzny instynkt przywiódł Sabata prosto do Louisa Nevillona! Trzy wieki kolejnych narodzin i śmierci nie zmieniły pięknych rysów twarzy tego potwora, wyrazu oczu patrzących z pożądaniem i złością na przykute do ścian ludzkie ciała, sposobu w jaki oblizywał okrutne wargi w oczekiwaniu na ucztę złożoną z mięsa jego ofiar. - Dzisiaj, Hugo - odsłonił silne zęby w bezlitosnym uśmiechu - będę miał tę kobietę. - Kościstym palcem wskazał urodziwą dziewczynę o jeszcze wciąż pięknym ciele. Weź ją i przygotuj. 165
Hugo wykonał polecenie. Dziewczyna krzyczała, uwolniona z więzów próbowała walczyć, lecz mężczyzna był zbyt silny jak na nią. Podniósł ją, wierzgającą, i wziął pod pachę. - Dobrze - Nevillon odwrócił się - chodźmy z tego cuchnącego miejsca. Zbyt wielu z nich tu umiera, to dla mnie wielka strata. Musisz ich lepiej żywić. Dawać lepszy rodzaj mięsa. Wspaniała kuchnia ponownie rozsławi Pałac Potępionych na całą Francję. Sabat odprowadził ich wzrokiem i znów pozostał sam na sam z potępionymi i umierającymi. Szczury kontynuowały spożywanie swojego posiłku, ranny mężczyzna krwawił i rzęził. Dziecko znieruchomiało i patrzyło na wszystko rozszerzonymi strachem oczami. Jutro Potwór przyjdzie znowu wraz ze swym pachołkiem, i wskaże kolejnego nieszczęśnika, który ma przyozdobić swym ciałem jego stół. Sabat powrócił do swej ludzkiej formy i gdy tylko wynurzył się z cienia w blask pochodni, w pomieszczeniach znów rozległy się jęki i krzyki strachu i nienawiści. - Wrócił. Potwór wrócił. - Nie, to nie on, to jest... - To jest łowca czarownic Mon Dieu, więc w końcu Pierre de Lancre odkrył Kryjówkę Potwora! Jesteśmy uratowani! Sabat uśmiechnął się i wzniósł rękę, aby uciszyć ich zaskoczone głosy. - Dziękuję, przyjaciele, lecz proszę, byście zachowali milczenie, gdy będę szukał tego księcia czyśćca. Gdyby ostrzegły go wasze krzyki, mogłoby się to dla nas fatalnie skończyć. Zamilkli i Sabat dostrzegł uśmiechy na ich wynędzniałych twarzach. Nawet człowiek o ustach rozciętych aż do 166
policzka śmiał się, plując krwią. Przybył Pierre de Lancre, Zbawca, w którym pokładali nadzieję! Przyszedł do nich Mesjasz! Sabat cicho wszedł po kamiennych schodach i zatrzymał się, aby rozejrzeć się po ogromnym hallu. Nikogo jednak nie zauważył. Usłyszał, odbijający się echem, krzyk przerażenia, wibrujący w powietrzu, gwałtownie przerwany, nim Sabat zdołał dotrzeć do szczytu schodów. Podszedł szybko do drzwi, spoza których dobiegał ten krzyk. Opanowała go wściekłość, człowiek, imieniem Hugo, mordował dziewczynę. Sabat obwiniał się za to, że nie zdążył jej uratować, jego ostrożność kosztowała życie dziewczyny. Teraz została mu tylko zemsta. Otworzył masywne drzwi i zobaczył za nimi ogromną kuchnię. Nagie ciało zabitej wieśniaczki obracało się nad gorącym paleniskiem. Hugo odwrócił się gwałtownie i sięgnął po leżący na stole topór. Po oczach widać było, że rozpoznał przybysza i boi się. - A więc i Pierre de Lancre przybył, aby powiększyć grono potępionych. Obawiam się jednak, Monsieur, że pańskie mięso nie będzie dość delikatne dla mistrza. Tym niemniej mamy tu również wygłodniałe szczury, więc... Sabat przewidział nagły ruch przeciwnika. Hugo był wprawdzie silny jak tur, lecz niezdarny. Lśniący łuk zakrzywionej stali, mający odciąć głowę intruzowi, zatrzymał się na jego nastawionej w obronie tarczy. Sabat przyjął cios, zatrzymał go, pozwolił, by atakujące go ramię zsunęło się jeszcze kawałek i w tej samej chwili gwałtownym ruchem pchnął je w górę, tak silnie, że usłyszał trzask pękających kości. A mimo to Hugo nie wydał nawet jęku. 167
Tą samą ręką Sabat uderzył jeszcze raz, cios był silny, muskularna szyja tamtego została rozcięta na pół. Hugo zawył, zwinął się i upadł, wciąż patrząc na Sabata szeroko otwartymi, pełnymi gniewu, czy nawet furii, oczami. Sabat pozostawił go tak leżącego, gdyż sądził, że każdy następny cios byłby tylko niepotrzebną stratą energii. Gdy Hugo upadał, broń wypadła mu z ręki; teraz Sabat podniósł ją i obejrzawszy stępione na twardych kościach ostrze, zaczął zastanawiać się, czy wystarczy mu taka broń na ten ostatni raz... Uniósł ją wysoko nad głowę leżącego, czując, że rozsadza go furia. Tamten człowiek miał nieszczęście znaleźć się na drodze wiodącej do lochów Pałacu Potępionych i musiał odpowiedzieć za wszystkich, którzy się tam dostali, umarłych, umierających i tych nawet, którzy teraz mieli zostać zwolnieni. Ciężkie ostrze pchnięte silną ręką Sabata spełniło rolę gilotyny, odrąbując głowę od reszty ciała. Z szyi trysnęły strumienie krwi, sycząc ściekały na palenisko, nad którym zawieszone było ciało zamordowanej dziewczyny. Sabat zdjął z haka jej zwłoki i ułożył je na podłodze, przepraszając w myśli za to, że nie zdążył na czas. Potem odwrócił się i ruszył na poszukiwanie skrywającego się w tych murach Potwora, który zgromadził wokół siebie grono wyznawców i rozbudził w nich apetyt na mięso swojego własnego gatunku. Sabat chodził z komnaty do komnaty, lecz nigdzie nie spotkał śladu człowieka, którego szukał. Wszystkie pomieszczenia były puste, lecz pełne lodowatego zimna, jakby kryła się w nich jakaś niewidzialna zła siła. Dotarłszy do schodów wiedział już, że Potwór musi być gdzieś tutaj. Czuł, że krew pulsuje mu w skroniach i nagle 168
przestraszył się, że głośny krzyk Hugona zaalarmował jego mistrza i że Nevillon mógł się zaczaić na niego gdzieś w ciemności nocy. Lecz nic takiego się nie stało. Do jego uszu dotarły nagle dźwięki pochodzące zza masywnych, skrytych za zasłoną drzwi gdzieś po prawej stronie długiego, pozbawionego dywanu korytarza. Zatrzymał się i zaczął nasłuchiwać. Usłyszał ciężki oddech i wiedział, że ktokolwiek to był, musiał być bezgranicznie wyczerpany. Sabat pchnął drzwi ramieniem, i zatrzymał się pełen zaskoczenia na widok sceny, którą ujrzał. Zatem Nevillon potrafił nie tylko jeść młode kobiety, lecz także robić z nich użytek! Na łożu o czterech kolumnach i ozdobnych zasłonach spoczywała dziewczyna. Widać było, że jest zmęczona. Nevillon właśnie zszedł z niej i teraz w świetle pochodni widać było kropelki potu na jego ciele. Uśmiechał się z zadowoleniem, lecz nagle w jego oczach pojawiło się przerażenie. Ofiara uciekała tak długo, że gdy w końcu myśliwy dosięgnął jej, nie potrafiła zapanować nad strachem, niezależnie od tego czy była w swej ziemskiej czy piekielnej postaci. - Pierre de Lancre! - Nevillon cofnął się w tył i wsunął rękę pod koce w poszukiwaniu ukrytego tam noża. Od trzech wieków miał niezmiennie ten sam odruch. Nagłe kopnięcie wystarczyło, aby powstrzymać te zamiary. Na łożu ujrzał dziewczynę o czarnych włosach. Był to akurat ten moment, kiedy odwróciła głowę i mimo że zaszło w niej tak wiele zmian, Sabat nie miał kłopotu by ją rozpoznać. Było to nieprawodpodobne, wręcz niemożliwe. Lecz przecież miał przed sobą żywy dowód - jej piękną twarz, teraz pełną przerażenia. 169
- Madeleine! - wyszeptał - Madeleine Gaufridi, czy też de Demandolx de la Palud, Marie Boulle, czy jak dokładnie chcesz się nazywać! Przecież nie możesz być tutaj, nawet w swym ciele astralnym, przecież zastrzeliłem cię, zniszczyłem do końca po tym, jak Louis Nevillon próbował... - Trafiła mnie twoja kula - ze smutkiem wskazała palcem bliznę - lecz nie zniszczyła mnie, jak tego pragnęłam. Nic nie może mnie zniszczyć póki on żyje. On wie o tym, dlatego zrobił to ze mną, gdyż wiedział, że będzie potem mógł wezwać mnie tutaj i spędzić ze mną całą przerażającą wieczność. Ach, gdybym tylko mogła umrzeć i spoczywać w pokoju! - Niedługo tak się stanie, obiecuję ci to - uśmiechnął się Sabat - ponieważ tacy jak ty dostatecznie cierpieli podczas każdej ze swoich śmierci i mają teraz prawo by oddać pod ich własny sąd tego, który skazał ich na taki los. Sabat pochylił się, uniósł nieprzytomnego mężczyznę i z ledwością zdołał zarzucić go sobie na ramię. Musiał zebrać wszystkie siły, by podołać temu zadaniu, lecz z pomocą Pierre'a de Lancre zniósł ciało po schodach i przez długi hall, aż do prowadzących do lochu stopni. Gdzieś w dole słyszał chór głosów, krzyki euforii i wściekłości mieszały się, żądając wolności i zemsty. - Daj nam Potwora! Daj nam Francuskiego Potwora! Na wycieńczonych twarzach błysnęły uśmiechy, gdy zobaczyli Pierre'a de Lancre powracającego wraz z ich prześladowcą. Ich głodne usta wypełniły się śliną na samą myśl o ciele Louisa Nevillona. Gdyż oni także chętnie jedli ludzkie mięso i jego ohydny zapach był słodki dla ich zdeprawowanych nozdrzy. Oczekiwali na swoją ofiarę, chcąc od razu przystąpić do działania. Sabat bezceremonialnie rzucił 170
nieprzytomnego Nevillona na środek podłogi, po czym odwrócił się twarzą do zgromadzonych. - Oto macie waszego Potwora, waszego tyrana. Uśmiechnął się szyderczo. - Z wyrazami szacunku od Pierre'a de Lancre! Następnie ruszył wzdłuż więźniów, każdemu z nich rozkuwał ręce i patrzył, jak dołącza do pozostałych, którzy przystąpili do krwawej zemsty. Dopiero, gdy wszystkich uwolnił, pozostawiając jedynie nieboszczyków lub nagie szkielety, Sabat odwrócił się i z uśmiechem na twarzy pozwolił sobie na chwilę sadystycznej przyjemności. Przyglądał się temu barbarzyństwu - mężczyźni i kobiety rzucili się na ciało Louisa Nevillona, jak zgłodniałe zwierzęta szarpali jego członki, odrywali od niego kawałki mięsa, wbijali zęby w każde miejsce, którego zdołali dosięgnąć. Ofiara zdawała się na moment jeszcze odzyskać świadomość i wtedy z jej ust wydobył się krzyk strachu. Lecz ktoś natychmiast przegryzł gardło i utopił ten krzyk w purpurowych strumieniach krwi. Teraz walczyli między sobą o co lepsze kąski. W jakiś sposób udało im się oddzielić nogę, o którą bili się teraz, jak sfora psów o wielką kość. Mięso było wprawdzie świeże, lecz przecież głodowali tak długo. Szaleńcza szarpanina wypłoszyła nawet ukrywające się w cieniu szczury. Sabat był zadowolony. Wiedział, że tam u góry Madeleine odnalazła w końcu wieczny spokój. Jego zadanie było skończone. Musiał więc wracać, gdyż Noc Walpurgii nie skończyła się jeszcze, a jego własne ciało leżało tam w kaplicy chronione tylko delikatną kreską pentagramu. I gdyby 171
ta krucha obrona zawiodła musiałby pozostać tutaj na wieki. Rzucił za siebie ostatnie spojrzenie. Słabo oświetlony widok krwawych igraszek został wkrótce za nim. Przybrał postać nietoperza i ruszył w drogę powrotną przez pustynną, oświetloną tylko księżycem krainę, gdzie czas od wieków nie zatrzymał się, ani nie ruszył z miejsca. Sabat przeciągnął się, potem ziewnął, czując jeszcze w kościach resztki snu. Ogarnął go strach tak wielki, że przesiedział bez ruchu wiele czasu, aż w końcu szary brzask pierwszego majowego poranka przywrócił mu spokój. Poczuł się dziwnie odświeżony, jak zawsze, kiedy wracał ze swojej astralnej formy. Wszystko się skończyło. Prawie wszystko. Poczuł, że musi się spieszyć, aby. dokonać ostatniego aktu zniszczenia wszelkich pozostałości po Louisie Nevillonie. Pracował gorączkowo, z kawałków połamanego krzesła powycinał niewielkie kołki i powbijał je w ciało Louisa, aby uwięzić je na zawsze. Następnie wyciągnął ciało z trumny i ułożył je na przygotowanym wcześniej stosie gałęzi. Potrzebował teraz tylko jednej zapałki. Gdy zapalił ją i podłożył pod stos, odwrócił się szybko i wyszedł, nie czekając na efekty swojej pracy. Wróciwszy do Daimlera, spojrzał w lusterko i z piersi wyrwało mu się westchnienie ulgi. Ujrzał, że jego włosy znów są czarne, a rysy odzyskały dawną gładkość. Ta twarz była jego własną. Pierre de Lancre odpowiedział na jego wezwanie, a teraz, gdy zadanie zostało już wykonane, powrócił tam, skąd przyszedł. Sabat wyprowadził samochód na szosę i wtedy dopiero obejrzał się. Ujrzał nad lasem wysoki słup czarnego dymu. Zatem teraz naprawdę wszystko już było skończone. 172
Poprzez szum silnika słyszał jakiś głos. Pełne złości dźwięki, które natychmiast rozpoznał. Pierre de Lancre, odchodząc, znowu ustąpił miejsca Quentinowi. powinien był spodziewać się, że z chwilą gdy rozprawi się już z kultem kanibali przyjdzie mu powrócić do własnej walki z duszą jego brata, do bitwy, która nigdy nie mogła być rozstrzygnięta.