Lori Wilde Rajska wyspa ROZDZIAŁ PIERWSZY Czy ten zwariowany Amerykanin wciąż jest w garniturze? Sophie Cruz wylegiwała się w hamaku, obok luksusowego...
84 downloads
54 Views
854KB Size
Przedmowa do wydania amerykańskiego
Publikacja książki Kat miłości w 1989 roku zapewniła Irvinowi Yalomowi pozycję czołowego autora z dziedziny psychoterapii końca XX wieku i pociągnęła za sobą cały legion podobnych tomów traktujących o relacjach między pacjentem a terapeutą. W porównaniu z dziełem Yaloma większość tych opowieści zdradzała jednak niedostatek powagi lub humoru, albo jednego i drugiego. Były przesycone sentymentalizmem, podobnie jak psychoanaliza przesycona jest nadmiarem metafor i absurdalnych mitów, i większość z nich, jeśli nie wszystkie, odeszła szybko w niepamięć. Kat miłości wytrzymał natomiast próbę czasu – sprzedano dotąd kilkaset tysięcy egzemplarzy – po części dzięki temu, że autor uniknął obu tych niebezpieczeństw. Ważniejsze jest oczywiście, w jaki sposób to osiągnął: unikając ckliwości i tanich efektów, potrafi być zabawny, nawet rubaszny, ale często szokuje bezpardonową szczerością, gdy dotyka kwestii ostatecznego przeznaczenia człowieka – faktów, które większość z nas starannie wypiera ze świadomości. Owe fakty, w najkrótszym ujęciu, sprowadzają się do tego, że wszyscy musimy umrzeć, a póki żyjemy, świat w żaden sposób nie nada naszemu życiu istotnego znaczenia. Yalom zmaga się z tą rzeczywistością od ponad pół wieku i Istoty ulotne – książka, którą właśnie trzymają Państwo w ręku – to poruszający testament tych długich lat pracy. Zawiera fascynujące historie kobiet i mężczyzn, którzy zwrócili się do Yaloma po pomoc, często nie uświadamiając sobie nawet, że właśnie w tych sprawach potrzebują pomocy. Perypetie tych ludzi wydają się nam zarazem znajome i niezwykłe. Mogłyby to być opowiadania o każdym z nas, widzianym oczami mądrego i pełnego empatii słuchacza. Nigdy nie kończą się ostatecznym rozwiązaniem problemów egzystencjalnych. Wszystko, co osiągają pacjenci, a wraz z nimi i sam Yalom, to przypomnienie, że muszą umrzeć. Z historii tych płynie jednak nauka, że tylko poprzez oswojenie się z ideą śmierci możemy zyskać siłę, by uczynić naszą egzystencję nie tylko możliwą do zniesienia, lecz także pełną znaczenia, a nawet radości. Nie sądzę, by za dwadzieścia pięć lat jakiś inny ja miał pisać list przewodni do kolejnego tomu opowiadań Irva Yaloma. Nie dlatego, że autora nie będzie już wśród żywych, lecz dlatego, że umrę ja sam, który też jestem istotą ulotną. Wszyscy nimi jesteśmy. Czytajmy więc tę książkę i uczmy się z niej.
T.J. Kelleher redaktor naczelny Basic Books
Dla Marilyn, mojej żony od sześćdziesięciu lat, a wciąż zbyt krótko
Każdy z nas jest czymś ulotnym; i ten, który pamięta, i ten, którego pamiętają. Wszystko jest nietrwałe, i pamięć, i przedmiot pamięci. Niedługi czas, gdy o wszystkim zapomnisz; niedługi czas, gdy wszyscy zapomną o tobie. W krótkim czasie nie będziesz nikim nigdzie 1. Marek Aureliusz, Rozmyślania
1. Pokrętne lekarstwo
Panie Doktorze Yalom, chciałbym prosić o konsultację. Czytałem Pana powieść „Kiedy Nietzsche szlochał” i byłbym szczęśliwy, gdyby zechciał Pan przyjąć kolegę pisarza, który cierpi na niemoc twórczą. Paul Andrews
Bez wątpienia Paul Andrews spodziewał się, że taki mail wzbudzi moje zainteresowanie. I nie przeliczył się: nigdy w życiu nie spławiłbym kolegi pisarza. A co do niemocy twórczej – jestem szczęśliwy, że mnie samego nigdy ona nie nawiedziła, więc tym bardziej pragnąłem pomóc mu się od niej uwolnić. Dziesięć dni później Paul przyjechał na wizytę. Zaskoczyła mnie jego aparycja. Z jakiegoś powodu oczekiwałem umęczonego, ale pełnego życia mężczyzny w średnim wieku, a do mojego gabinetu wszedł zasuszony staruszek, tak przygarbiony, że wyglądało to, jakby szukał czegoś na podłodze. Gdy dreptał powoli przez przedpokój, zastanawiałem się, jak mu się udało wspiąć do mojego domu na szczycie Russian Hill. Słysząc nieomal, jak skrzypią jego nogi w stawach, przejąłem od niego solidnie wypchaną teczkę i podtrzymując za ramię, doprowadziłem go do fotela. – Dzięki, dzięki, młody człowieku. Ile ma pan lat? – Osiemdziesiąt – odpowiedziałem. – Ach, żeby tak mieć znowu osiemdziesiątkę… – A pan? Ile pan ma lat? – Osiemdziesiąt cztery. Tak, mówię prawdę, o s i e m d z i e s i ą t c z t e r y. Wiem, że trudno panu uwierzyć. Większość ludzi sądzi, że mam trzydzieści parę. Przyjrzałem się mu uważnie i na moment nasze oczy spotkały się. Urzekło mnie jego figlarne spojrzenie i ślad uśmiechu na ustach. Gdy tak siedzieliśmy przez kilka chwil w milczeniu, przypatrując się sobie wzajemnie, miałem uczucie, że grzejemy się w promieniach dawnego koleżeństwa, niczym dwóch podróżnych na statku, którzy pewnej chłodnej, mglistej nocy wdali się w rozmowę, spacerując po pokładzie, i odkrywają, że wychowali się na tej samej ulicy. Od razu wiedzieliśmy o sobie wiele: nasi rodzice przeżyli Wielki Kryzys, obaj byliśmy świadkami legendarnych pojedynków pomiędzy DiMaggio i Tedem Williamsem, pamiętaliśmy kartki na masło i na paliwo, pamiętaliśmy Dzień
Zwycięstwa, czytaliśmy Grona gniewu Steinbecka i Dzień sądu Farrella. Nie musieliśmy o tym mówić – wszystko to było naszym wspólnym udziałem i czuliśmy, że mocno nas to łączy. Ale trzeba się było wziąć do roboty. – A więc, Paul, jeśli możemy sobie mówić po imieniu… – Oczywiście – przytaknął. – Wiem o tobie tylko to, co napisałeś w krótkim mailu. Że też jesteś pisarzem, że czytałeś moją powieść o Nietzschem i że cierpisz na niemoc twórczą. – Tak, i potrzebuję jednorazowej konsultacji, to wszystko. Mam skromne dochody i na więcej nie mogę sobie pozwolić. – Zrobię, co będę mógł. Zacznijmy więc od razu i postarajmy się streszczać. Powiedz mi wszystko, co powinienem wiedzieć o twojej przypadłości. – Jeśli nie masz nic przeciwko temu, pozwolę sobie na trochę osobistych wspomnień. – Doskonale. – Muszę się cofnąć do czasów studenckich. Studiowałem filozofię w Princeton i pisałem pracę doktorską na temat sprzeczności pomiędzy determinizmem Nietzschego a jego wezwaniem do samodoskonalenia. Nie mogłem jednak jej ukończyć. Rozpraszały mnie takie sprawy, jak rozległa korespondencja Nietzschego, zwłaszcza listy do przyjaciół i kolegów po piórze w rodzaju Strindberga. Stopniowo straciłem zupełnie zainteresowanie jego filozofią i ceniłem go głównie jako artystę. Doszło do tego, że widziałem w Nietzschem poetę o najdonośniejszym głosie w historii, głosie, którego siła przerosła własne idee. Wkrótce nie pozostawało mi nic innego, jak zmienić wydział i robić doktorat z literatury, a nie z filozofii. Lata mijały, moje badania posuwały się do przodu pomyślnie, ale zwyczajnie nie byłem w stanie nic napisać. W końcu doszedłem do przekonania, że artystę może ukazać światu tylko inny artysta. Porzuciłem przewód doktorski i postanowiłem w zamian napisać powieść o Nietzschem. Lecz wszystkie te zmiany kierunku pracy nie pozwoliły przełamać ani oszukać niemocy twórczej. Pozostawała twarda i niewzruszona niczym granitowa skała. Nie posuwałem się ani o krok do przodu. I tak to się ciągnie do dzisiaj. Byłem oszołomiony. Paul miał osiemdziesiąt cztery lata. Pracę nad doktoratem musiał rozpocząć, mając dwadzieścia kilka lat, s z e ś ć d z i e s i ą t l a t t e m u. Słyszałem nieraz o wiecznych studentach, ale sześćdziesiąt lat? Jego życie stanęło w miejscu na ponad pół wieku? Nie, miałem nadzieję, że nie. To niemożliwe. – Paul, powiedz coś o swoim życiu od czasu studiów. – Niewiele tu jest do powiedzenia. Oczywiście w końcu władze uniwersytetu uznały, że moje studia za długo trwają. Odebrali mi status studenta. Ale książki stały się częścią mojego
krwiobiegu i nigdy się już od nich nie oddalałem. Przyjąłem posadę bibliotekarza na uniwersytecie stanowym i siedziałem tam aż do emerytury, przez wszystkie te lata próbując pisać. Bez powodzenia. To wszystko. To całe moje życie. Kropka. – Powiedz coś więcej. A twoja rodzina? A ludzie, wśród których się obracałeś? Paul wydawał się zniecierpliwiony. Wyrecytował urywanymi zdaniami: – Żadnego rodzeństwa. Dwa razy się żeniłem. Dwa razy rozwiodłem. Szczęśliwie były to krótkie małżeństwa. Dzięki Bogu bez dzieci. „Zaczyna to wyglądać bardzo dziwnie” – pomyślałem. „Taki był przystępny na początku, a teraz jakby starał się maksymalnie ograniczyć ilość udzielanej mi informacji. Co się dzieje?”. Naciskałem dalej: – Planowałeś napisanie powieści o Nietzschem, a w mailu wspomniałeś, że przeczytałeś moją powieść o nim. Czy mógłbyś to jakoś rozwinąć? – Nie rozumiem pytania. – Jakie uczucia wzbudziła w tobie moja książka? – Na początku akcja rozwija się trochę za wolno, ale potem nabiera tempa. Pomimo sztywnego języka i sztucznych, pretensjonalnych dialogów trzeba ogólnie powiedzieć, że to całkiem zajmująca lektura. – Nie, nie. Chodzi mi o twoją reakcję na fakt, że ukazuje się powieść o Nietzschem, podczas gdy ty sam usiłowałeś taką napisać. Musiało cię to jakoś poruszyć. Paul potrząsnął głową, jakby nie życzył sobie, by mu się narzucano z takimi pytaniami. Nie wiedząc, co mógłbym jeszcze zrobić, ciągnąłem dalej: – Powiedz, jak do mnie trafiłeś. Czy to moja powieść była powodem, dla którego wybrałeś właśnie mnie? – No, jakikolwiek był powód, jestem tu przecież. „Robi się coraz dziwniej” – pomyślałem. Ale jeśli miałem mu udzielić wartościowej porady, musiałem koniecznie dowiedzieć się o nim więcej. Uciekłem się do starego, niezawodnego chwytu, pytania, które zwykle owocuje bogatą informacją. – Muszę wiedzieć o tobie więcej, Paul. Jestem pewien, że bardzo by nam to pomogło w pracy, gdybyś zechciał opisać mi szczegółowo cały jeden dzień z twojego życia. Weź choćby jakiś dzień z tego tygodnia i zacznij od momentu, kiedy obudziłeś się rano. Prawie zawsze zadaję to pytanie podczas sesji, gdyż pozwala zdobyć bezcenną wiedzę o wielu aspektach życia pacjenta – o jego snach, sposobie odżywiania, trybie pracy, ale przede wszystkim o ludziach obecnych w jego życiu.
Wyraźnie nie podzielając mojego badawczego entuzjazmu, Paul znowu tylko potrząsnął głową, jakby przekreślał moją prośbę. – Musimy omówić coś ważniejszego. Przez wiele lat prowadziłem korespondencję z moim dawnym promotorem, profesorem Claude’em Muellerem. Czytałeś jego pracę? – Owszem, dobrze znam jego biografię Nietzschego. To świetna rzecz. – Dobrze, bardzo dobrze. Ogromnie się cieszę, że tak uważasz. – Paul sięgnął do swojej teczki i wydobył opasły segregator. – No więc przyniosłem ze sobą tę korespondencję i chciałbym, żebyś ją przeczytał. – Kiedy? T e r az? – Tak, nie mamy nic ważniejszego do zrobienia podczas tej sesji. Zerknąłem na zegarek. – Ale przecież to ma być tylko jedna sesja, a przeczytanie tego zajmie godzinę czy dwie, a o wiele ważniejsze jest, żebyśmy… – Doktorze Yalom, proszę mi wierzyć, ja wiem, czego mi potrzeba. Zacznij czytać. Proszę. Byłem zdezorientowany. „Co robić? On jest całkowicie zdeterminowany. Zwróciłem mu uwagę na ograniczenia czasowe i zdaje sobie sprawę, że stać go tylko na tę jedną sesję. Z drugiej strony może jednak Paul wie, co robi. Może uważa, że ta korespondencja zawiera całą informację, jakiej potrzebuję. Tak, tak, gdy się nad tym dłużej zastanawiam, rośnie we mnie przekonanie, że o to właśnie chodzi”. – Paul, czy dobrze myślę, że twoim zdaniem ta korespondencja zawiera całą niezbędną wiedzę o tobie? – Jeśli potrzebujesz tego założenia, by zacząć czytać, to moja odpowiedź brzmi: tak. „Niesamowite. Rozmowa o sprawach intymnych to mój zawód, moje własne terytorium. Zawsze czułem się na tym gruncie pewnie, a jednak tym razem wszystko idzie na opak, nic nie trzyma się kupy. A poza tym ta godzina należy do niego. Płaci mi za mój czas”. Czułem się nieco skołowany, ale ustąpiłem i wyciągnąłem rękę po manuskrypt, który mi podsuwał. Przekazując mi opasły, spięty trzema metalowymi kółkami segregator, Paul powiedział, że korespondencja trwała ponad czterdzieści pięć lat i urwała się dopiero wraz ze śmiercią profesora Muellera w 2002 roku. Zacząłem od przerzucania kartek, by wyrobić sobie ogólny pogląd na sprawę. Rzucała się w oczy wielka staranność. Wyglądało na to, że Paul zachowywał, opisywał i opatrywał datą wszystko, co przepływało między nimi, zarówno krótkie, przypadkowe notatki, jak i rozbudowane listy z poważnymi rozważaniami. Pisma profesora Muellera były schludnie pisane na maszynie i zakończone drobnym, bardzo eleganckim podpisem, listy Paula natomiast – zarówno starsze, pisane przez kalkę, jak
i późniejsze, odbite na ksero – kończyła po prostu jedna litera P. – Proszę, zacznij czytać – Paul kiwnął mi głową. Przeczytałem kilka pierwszych listów i przekonałem się, że była to bardzo wykwintna i ujmująca korespondencja. Chociaż profesor Mueller najwyraźniej miał dla Paula wiele szacunku, strofował go za zbytnie zamiłowanie do gier słownych. Już w pierwszym liście napisał: „Widzę, że jest Pan zakochany w słowach, Andrews. Wręcz tańczy Pan z nimi walca. Ale słowa to tylko nuty. Melodię tworzą myśli. To m y ś l i nadają strukturę naszemu życiu”. „Przyznaję się do winy – odpowiadał Paul w kolejnym liście. – Nie pożeram i nie trawię słów, wolę z nimi tańczyć. I mam szczerą nadzieję, że zawsze będę popełniał ten grzech”. Kilka listów później, nie bacząc na dzielącą ich różnicę pozycji i półwiekową różnicę w latach, porzucili formalne tytuły „Pana” oraz „Profesora” i zaczęli zwracać się do siebie po imieniu: Paul i Claude. W kolejnym liście moje oko padło na zdanie napisane przez Paula: „Zawsze jakoś udaje mi się wprawić towarzystwo w zakłopotanie”. A więc miał jakieś towarzystwo. „Przez to – kontynuował Paul – zawsze będę się cieszył samotnością. Wiem, że popełniam błąd, zakładając, że inni podzielają moje zamiłowanie do wielkich słów. Wiem, że narzucam im moje pasje. Nie wyobrażasz sobie nawet, jak szybko ci wszyscy goście zmywają się, kiedy próbuję się do nich zbliżyć”. „To coś istotnego” – pomyślałem. „«Cieszyć się samotnością» to zwrot łagodny i poetyczny w tonie, ale w istocie Paul jest chyba bardzo samotnym starym człowiekiem”. A następnie, jeszcze parę listów później, przyszła chwila olśnienia, gdy trafiłem na ustęp mogący być kluczem do zrozumienia całej tej surrealistycznej sytuacji. Paul pisał: „Sam więc widzisz, Claude, że nie pozostało mi nic innego, jak szukać najżywszego i najszlachetniejszego umysłu, jaki potrafię znaleźć. Potrzebuję umysłu, który doceni moją wrażliwość, moją miłość do poezji, umysłu dość ostrego i zuchwałego, by podjąć ze mną dialog. Czy moje słowa przyprawiają cię o szybsze bicie serca, Claude? Potrzebuję żwawego partnera do tego tańca. Czy uczynisz mi ten honor?”. I nagle jakbym doznał olśnienia umysłu. „Teraz wiem, dlaczego Paul tak się upierał, żebym przeczytał jego korespondencję. To takie oczywiste. Jak mogłem to przegapić. Profesor Mueller umarł dwadzieścia lat temu, a Paul poluje na nowego partnera do tańca! Oto co ma tutaj do rzeczy moja powieść o Nietzschem! Nic dziwnego, że byłem zdezorientowany. Zdawało mi się, że go sonduję, a w rzeczywistości on sondował mnie. Tak, to musi być to”. Wpatrywałem się w sufit, zastanawiając się, jak wyrazić dokonany właśnie wgląd, gdy Paul wyrwał mnie z zadumy i wskazując na zegarek, przypomniał:
– Doktorze Yalom, nasz czas ucieka, proszę czytać dalej. Posłuchałem go. Listy były urzekające i z przyjemnością zanurzyłem się w nich ponownie. W kilku pierwszych tuzinach dawała się wyraźnie odczuć relacja między studentem i jego mistrzem. Claude często podsuwał konkretne zadania, na przykład: „Paul, chciałbym, żebyś napisał szkic zestawiający mizoginię Nietzschego z mizoginią Strindberga”. Przypuszczałem, że Paul wykonywał te polecenia, ale w dalszej korespondencji nie było o nich żadnych wzmianek. Musieli je omawiać w bezpośrednich rozmowach. Stopniowo jednak, po pół roku, rozróżnienie na role nauczyciela i ucznia zaczęło się rozmywać. Mniej było napomknięć o zadaniach do wykonania, niekiedy wręcz trudno byłoby stwierdzić, kto tu jest nauczycielem, a kto uczniem. Claude załączył kilka swoich własnych wierszy z prośbą o opinię, a odpowiedzi Paula, gdy namawiał Claude’a do wyłączenia umysłu i skupienia się na wewnętrznej gonitwie emocji, dalekie były od pochlebstwa. Z drugiej strony Claude krytykował poezje Paula, pisząc, że są wprawdzie pełne pasji, lecz brak w nich zrozumiałego sensu. Z każdą wymianą listów ich relacje stawały się coraz bardziej intymne i intensywne. Miałem uczucie, że trzymam w dłoniach popioły wielkiej miłości, być może jedynej miłości w życiu Paula. „Możliwe, że Paul cierpi z powodu nigdy nieprzeżytej do końca żałoby. Tak, tak, pewnie o to chodzi. To właśnie próbuje mi powiedzieć, nakłaniając mnie do czytania tej korespondencji z dawno nieżyjącym człowiekiem”. W miarę upływu czasu tworzyłem kolejne hipotezy, ale żadna nie tłumaczyła w pełni tego, co widziałem. Im dłużej czytałem, tym bardziej mnożyły się pytania. Dlaczego Paul zwrócił się do mnie? Deklarował, że jego głównym problemem jest niemoc twórcza, dlaczego więc nie okazywał żadnego zainteresowania, gdy próbowałem drążyć to zagadnienie? Dlaczego nie chciał mi zdradzić szczegółów swojego życia? I dlaczego tak się upierał, żebyśmy spędzili całą sesję na czytaniu tych dawno przebrzmiałych listów? Powinniśmy jakoś to uporządkować. Uznałem, że muszę poruszyć wszystkie te sprawy, zanim się rozstaniemy. Potem jednak trafiłem na wymianę listów, która dała mi do myślenia. „Paul, twoja przesadna gloryfikacja czystych doznań prowadzi cię w niebezpiecznym kierunku. Przypominam ci jeszcze raz o Sokratesie, który przestrzegał, że życie bez refleksji nie zasługuje na to, by je przeżyć”. „Dobra robota, Claude” – pochwaliłem w myślach. „Sam dokładnie to samo bym powiedział. W pełni popieram twoje zalecenie, by Paul zastanowił się nad swoim życiem”. Ale w swoim następnym liście Paul replikował ostro: „Mając wybór między życiem a rozważaniem życia, zawsze wybiorę to pierwsze. Uniknąłem choroby szukania uzasadnień
i tobie też to zalecam. Pęd do wyjaśniania wszystkiego jest epidemią współczesnej myśli, a głównymi jej nosicielami są terapeuci: każdy, z którym się zetknąłem, cierpiał na tę chorobę, a jest ona zaraźliwa i uzależniająca. Uzasadnienia to iluzja, miraż, sztuczna konstrukcja, usypiająca kołysanka. Uzasadnienie nie jest realnym bytem. Nazwijmy je tak, jak na to zasługuje: tchórzliwa obrona przed szarpiącą nerwy i rzucającą na kolana grozą przypadkowości, nijakości i kapryśności czystej egzystencji”. Przeczytałem ten fragment po raz drugi i trzeci. Byłem zbity z tropu. Po głowie chodziły mi różne pomysły do wykorzystania, ale zawahałem się. Wiedziałem, że nie ma żadnych szans na to, by Paul przyjął m o j e zaproszenie do tańca. Ilekroć na chwilę podniosłem oczy, chwytałem wbite we mnie spojrzenie Paula, jasno sygnalizujące, że mam czytać dalej. W końcu jednak, gdy zobaczyłem, że zostało już tylko dziesięć minut, zamknąłem segregator i zdecydowanie przejąłem inicjatywę: – Paul, mamy już niewiele czasu, a chciałbym omówić z tobą kilka spraw. Dobijamy do końca sesji, a ja mam przykre uczucie, że w ogóle nie zająłem się głównym problemem, który cię do mnie przygnał, twoją niemocą twórczą. – Niczego takiego nie mówiłem. – Ale w mailu napisałeś… o, tutaj, wydrukowałem to sobie… – Otworzyłem teczkę, ale zanim znalazłem właściwą kartkę, Paul przerwał: – Pamiętam swoje słowa: „Chciałbym prosić o konsultację. Czytałem pana powieść Kiedy Nietzsche szlochał i byłbym szczęśliwy, gdyby zechciał pan przyjąć kolegę pisarza, który cierpi na niemoc twórczą”. Spojrzałem na niego, spodziewając się, że zobaczę uśmiech, ale on był zupełnie poważny. R z e c z y w i ś c i e napisał, że cierpi na niemoc twórczą, ale przecież nie stwierdził jasno, że to jest właśnie powód szukania u mnie pomocy. To była pułapka słowna i z trudem stłumiłem irytację wywołaną tym, że dałem się w nią złapać. – Moim zadaniem jest pomaganie ludziom, którzy mają problemy. Na tym polega praca terapeuty. Więc chyba nietrudno zrozumieć, dlaczego wyciągnąłem taki wniosek. – Doskonale cię rozumiem. – Dobrze, zacznijmy więc od początku. Powiedz, w jaki sposób mogę być ci pomocny. – Co sądzisz o tej korespondencji? – Czy mógłbyś wyrazić się konkretniej? To by mi pomogło w sformułowaniu odpowiedzi. – Jakiekolwiek spostrzeżenia bardzo mi pomogą. – W porządku. – Otworzyłem notes i zacząłem przerzucać strony. – Jak wiesz, zdążyłem przeczytać tylko małą część, ale ogólnie jestem tymi listami zauroczony, Paul. Błyszczą
inteligencją i erudycją najwyższej klasy. Uderzyła mnie w nich zamiana ról. Na początku byłeś uczniem, a on nauczycielem. Ale byłeś bardzo szczególnym uczniem i już po kilku miesiącach ten młody student i sławny profesor korespondowali jak równy z równym. Nie ulega wątpliwości, że niezwykle cenił sobie twoje komentarze i opinie. Podziwiał twoją prozę, liczył się z twoją krytyką jego własnych prac. Mogę przypuszczać, że poświęcał ci wielokrotnie więcej czasu i energii niż przeciętnemu studentowi. I oczywiście, jeśli wziąć pod uwagę, że korespondencja trwała jeszcze długo po tym, jak przestałeś być studentem, nie ulega wątpliwości, że staliście się dla siebie wzajemnie nadzwyczaj ważni. Zerknąłem na Paula. Siedział nieruchomo z oczami pełnymi łez, łapczywie chłonąc moje słowa i pożądliwie czekając na więcej. Wreszcie, wreszcie się spotkaliśmy. Wreszcie mogłem mu coś zaofiarować. Mogłem zaświadczyć o czymś, co było dla niego nadzwyczaj ważne. Ja – i tylko ja – mogłem potwierdzić, że sławny człowiek uznał Paula Andrewsa za osobę ważną. Ten sławny człowiek umarł jednak dawno temu i osobowość Paula stała się zbyt krucha, by dźwigać ten fakt w pojedynkę. Potrzebował na świadka kogoś znaczącego i to mnie wybrał do tej roli. Tak, nie miałem już żadnej wątpliwości. Miało to wytłumaczenie coś z prawdy. Teraz trzeba było wyrazić te myśli w taki sposób, by miało to wartość dla Paula. Kiedy wspomniałem wszystkie moje kolejne domysły i uświadomiłem sobie, jak mało czasu nam zostało, zawahałem się, od czego zacząć, i w końcu zacząłem od sprawy najoczywistszej: – Paul, w waszej korespondencji najmocniej uderzyła mnie intensywność i subtelność więzi między tobą a profesorem Muellerem. To przypominało głęboką miłość. Jego śmierć musiała być dla ciebie okropnym przeżyciem. Zastanawiam się, czy ta bolesna utrata wciąż cię nie drąży i czy nie dlatego właśnie szukałeś pomocy. Co o tym sądzisz? Paul nie odpowiedział. Wyciągnął tylko rękę po manuskrypt, więc podałem mu go. Otworzył teczkę, schował segregator z korespondencją i zaciągnął zamek błyskawiczny. – Paul, czy mam rację? – Prosiłem o konsultację, ponieważ jej potrzebowałem. Odbyliśmy ją i dostałem dokładnie to, o co mi chodziło. Pomogłeś mi, bardzo mi pomogłeś. Nie mogłem oczekiwać więcej. Dziękuję. – Jeszcze chwilkę, Paul, zanim wyjdziesz. Zawsze przywiązywałem wagę do tego, by zrozumieć, co ludziom pomaga. Czy mógłbyś krótko wyjaśnić, co właściwie ode mnie uzyskałeś? Sądzę, że lepsze sprecyzowanie tego dobrze ci posłuży w przyszłości, a może się przydać także mnie i innym moim pacjentom. – Szkoda, że muszę cię zostawić z tyloma niedopowiedzeniami, ale obawiam się, że nasz czas się skończył.
Zachwiał się, próbując wstać. Złapałem go za łokieć, by pomóc mu odzyskać równowagę. Wyprostował się, uścisnął mi dłoń i energicznym krokiem wymaszerował z gabinetu. Więcej ciekawych ebooków na: http://ebookgigs.pl/
2. Być realnie
Charles, przystojny menedżer, miał solidne podstawy kariery: otrzymał dobre wykształcenie w Andover, w Harvardzie, wreszcie w Harvard Business School; jego dziadek i ojciec odnosili sukcesy w bankowości, a matka stała na czele rady nadzorczej doskonałego żeńskiego college’u. Znakomicie wyglądała też jego bieżąca sytuacja: posiadłość w San Francisco z rozległym widokiem od mostu Golden Gate po Bay Bridge, kochająca żona z dobrego domu, sześciocyfrowe zarobki i jaguar XKE convertible. Wszystko to w wieku trzydziestu siedmiu lat. Nie najlepiej natomiast było z nim w e w n ą t rz. Pełen zwątpienia w siebie i wyrzutów sumienia, pocił się ze strachu, ilekroć zobaczył na autostradzie radiowóz policyjny. „Samoistne poczucie winy szukające sobie odpowiedniego grzechu – to cały ja” – żartował. Co więcej, jego sny były nieodmiennie bolesne: widział w nich siebie pokrytego wielkimi, krwawiącymi ranami, uwięzionego w celi lub w jaskini. Był w nich wyrzutkiem społeczeństwa, prostakiem, przestępcą, oszustem. Nawet jednak jeśli poniżał samego siebie w snach, jego specyficzne poczucie humoru przebijało się na wierzch. – Czekałem w grupie osób starających się o rolę w filmie – opowiadał mi swój sen podczas jednej z pierwszych sesji. – Kiedy przyszła moja kolej, odegrałem zadaną partię bez zarzutu. Reżyser wywołał mnie z powrotem z poczekalni i pochwalił. Potem spytał o moje poprzednie role i przyznałem się, że nigdy wcześniej nie grałem w filmie. Uderzył dłońmi w stół, wstał i wyszedł z pokoju, wykrzykując: „Nie jest pan żadnym aktorem, udaje pan tylko aktora!”. Ruszyłem za nim, wołając: „Jeśli ktoś umie udawać aktora, to j e s t aktorem”. On jednak był już daleko. Krzyczałem na całe gardło: „Aktorzy udają ludzi! To ich zajęcie!”. Nic to nie pomogło. Reżyser zniknął i zostałem sam. Wyglądało na to, że jego brak pewności siebie jest trwały i żadne oznaki powodzenia nie mają na niego wpływu. Wszelkie pozytywne sygnały – osiągnięcia zawodowe, awanse, dowody miłości ze strony żony i dzieci, życzliwość przyjaciół – spływały po nim jak woda po kaczce. Chociaż nawiązałem z nim – we własnej ocenie – dobrą relację roboczą, on wciąż trwał w przekonaniu, że jestem nim znudzony lub zniecierpliwiony. Pewnego razu stwierdziłem mimochodem, że jest rozrzutny, i ta uwaga tak go poruszyła, że wielokrotnie
nawiązywał do niej podczas kolejnych sesji. Po wielu godzinach poszukiwania źródeł jego pogardy dla siebie, po rozpatrzeniu wszystkich typowych ewentualności, takich jak mierne wyniki w testach IQ i SAT, prześladowanie przez kolegów w szkole podstawowej, wstydliwy trądzik młodzieńczy, lęk przed tańcem z dziewczyną, przedwczesne ejakulacje, zbyt mały rozmiar penisa, dotarliśmy wreszcie do pierwotnej przyczyny zła. – Wszystko to zaczęło się – powiedział mi Charles – pewnego ranka, kiedy miałem osiem lat. Mój ojciec, żeglarz olimpijczyk, wyruszył w pochmurną, wietrzną pogodę na codzienny rejsik niewielkim jachtem po Bar Harbor w stanie Maine i już nie wrócił. Ten dzień mocno zapisał się w mojej pamięci: okropny niepokój rodziny, narastający sztorm, matka nieustannie krążąca nerwowo po domu, telefony do przyjaciół i straży przybrzeżnej, wpatrywanie się w telefon na kuchennym stole nakrytym wzorzystym czerwonym obrusem, coraz większy strach, gdy zbliżał się zmierzch, a wiatr wciąż wył za oknem. A najgorszy ze wszystkiego był szloch mojej matki, gdy nazajutrz z samego rana zadzwonili ze straży z wiadomością, że znaleziono jego łódź pływającą do góry dnem. Ciało ojca nigdy nie zostało odnalezione. Łzy płynęły strumieniami po policzkach Charlesa, jego głos drżał od emocji, jakby wypadek zdarzył się wczoraj, a nie dwadzieścia osiem lat temu. – To był koniec dobrych czasów, koniec ciepłych, niedźwiedzich objęć ojca, koniec naszych gier w rzucanie podkową, chińczyka i monopol. Chyba uświadomiłem sobie wtedy, że nic już nie będzie nigdy takie samo. Matka Charlesa przeżyła w żałobie resztę życia i nie pojawił się – nawet na horyzoncie – nikt, kto mógłby zastąpić jego ojca. W pewnym sensie Charles stał się ojcem dla samego siebie. Owszem, samodzielność ma swoje dobre strony: autokreacja może bardzo dodawać pewności siebie. Ale wiąże się też z samotnością, często w środku nocy Charles tęsknił za ciepłem ogniska domowego, które wygasło tak dawno temu. Rok wcześniej, podczas imprezy dobroczynnej, Charles poznał Jamesa Perry’ego, przedsiębiorcę z branży high-tech. Zaprzyjaźnili się i po kilku spotkaniach James zaproponował mu atrakcyjne stanowisko kierownicze w nowo tworzonej firmie. Starszy od Charlesa o dwadzieścia lat, był właścicielem jednego ze złotych jabłek Doliny Krzemowej. I chociaż zgromadził ogromną fortunę, nie potrafił – jak sam mówił – wyjść z gry, wciąż więc angażował się w nowe przedsięwzięcia. Ich stosunki były złożone – z jednej strony przyjaciele, z drugiej pracodawca i pracownik, mentor i jego protegowany – Charles i James łączyli to jednak z wdziękiem. Ich praca wymagała częstych podróży, ale kiedy obaj byli akurat w mieście, nigdy nie zapominali o wieczornym spotkaniu z drinkami i długimi rozmowami. Mówili ze sobą o wszystkim: o firmie, konkurencji, nowych produktach,
problemach z personelem, swoich rodzinach, inwestycjach, nowych filmach, planach wakacyjnych – o wszystkim, co im chodziło po głowie. Charles uwielbiał te intymne rozmowy. Charles zwrócił się do mnie właśnie wkrótce po tym, jak poznał Jamesa. Choć mogło się to wydawać paradoksem, że szuka pomocy terapeuty właśnie w tym błogim okresie, gdy znalazł opiekuna i mentora, wyjaśnienie było jak na dłoni. Ojcowska opieka, którą zapewnił mu James, przywołała z pamięci Charlesa wspomnienie śmierci ojca i odświeżyła poczucie utraty. W czwartym miesiącu terapii Charles zadzwonił do mnie i zażądał natychmiastowego spotkania. Wszedł do mojego gabinetu blady na twarzy. Wlokąc się do fotela i siadając, zdołał wykrztusić tylko trzy słowa: „On nie żyje”. – Charles, co się stało? – James umarł. Rozległy zawał. Natychmiastowa śmierć. Wdowa powiedziała mi, że była na obiedzie ze swoim personelem i po powrocie do domu znalazła go leżącego w fotelu w salonie. Boże, przecież on nigdy nie chorował! Kto mógł się spodziewać? – Straszne. To musi być dla ciebie potworny wstrząs. – Tego się nie da opisać, brakuje mi słów. To był taki porządny człowiek, taki dobry dla mnie. Takie miałem szczęście, że go poznałem. Wiedziałem! Wiedziałem, że to wszystko jest zbyt piękne, żeby miało trwać! Człowieku, jak mi żal jego żony i dzieci! – A ja współczuję tobie. W następnych dniach spotykaliśmy się po dwa lub trzy razy w tygodniu. Charles nie mógł pracować, źle sypiał i często płakał podczas sesji. Wciąż od nowa wyrażał swój szacunek dla Perry’ego i głęboką wdzięczność za spędzony z nim czas. Ból dawno poniesionych strat wypłynął na wierzch, nie tylko z powodu śmierci ojca, lecz także matki, która zmarła trzy lata i jeden miesiąc wcześniej. Wspominał także Michaela, przyjaciela z dzieciństwa, który umarł w siódmej klasie, oraz Cliffa, opiekuna z letniego obozu, którego zabił pęknięty tętniak. Wciąż mówił o szoku. – Zastanówmy się nad twoim szokiem – zaproponowałem. – Co się składa na szok? – Czyjaś śmierć jest zawsze szokiem. – Pójdź dalej. Opowiedz mi o tym. – Przecież to oczywiste. – Ale spróbuj ująć to w słowa. – Trach, i życie skończone. Tak jak w tym przypadku. Nie ma się gdzie przed tym schować, nie ma bezpiecznego miejsca. Ulotność… Życie jest ulotne… wiem o tym… Każdy wie. Ale
nigdy o tym wiele nie myślałem. Nie chciałem o tym myśleć. Dopiero śmierć Jamesa zmusiła mnie do tego. Zmusza mnie cały czas. Był starszy ode mnie i wiedziałem, że umrze wcześniej. Po prostu jestem teraz zmuszony stawić czoło tym sprawom. – Powiedz coś więcej. Jakim sprawom? – Chodzi o moje własne życie. O to, że ja też umrę. O nieuchronność śmierci. O to, że będę kiedyś martwy. Ta myśl, że b ę d ę k i e d y ś m a r t wy, uczepiła się jakoś mojego umysłu. Och, zazdroszczę znajomym, którzy są katolikami i wierzą w życie pozagrobowe. Gdybym ja mógł to kupić. – Zrobił głęboki wdech i spojrzał na mnie. – Właśnie o t y m ciągle myślę. I oczywiście dochodzi do tego masa pytań o to, co naprawdę jest ważne. – Opowiedz mi o tym. – Mam poczucie, że to bez sensu spędzać całe życie w pracy i zarabiać więcej pieniędzy, niż mi potrzeba. Mam teraz wszystkiego dosyć, a ciągle zasuwam. Całkiem jak James. Robi mi się smutno, gdy myślę o swoim minionym życiu. Mogłem być lepszym mężem, lepszym ojcem. Dzięki Bogu mam jeszcze trochę czasu. „Dzięki Bogu mam jeszcze trochę czasu”. Ucieszyła mnie ta myśl. Znałem wielu ludzi, którzy potrafili zareagować na żałobę w taki właśnie pozytywny sposób. Konfrontacja z brutalnymi realiami obudziła ich i posłużyła za katalizator zasadniczych życiowych zmian. Wyglądało na to, że może się to zdarzyć także z Charlesem, i miałem nadzieję, że pomogę mu w obraniu tego kierunku. Jednak jakieś trzy tygodnie po śmierci Jamesa Perry’ego Charles wpadł do mojego gabinetu w stanie silnego wzburzenia. Oddech miał przyspieszony; żeby się uspokoić, położył rękę na piersi i zrobił głęboki wydech, po czym powoli zagłębił się w fotelu. – Strasznie się cieszę, że mogliśmy się dzisiaj spotkać. Gdybyśmy nie mieli tej sesji w harmonogramie, pewnie dzwoniłbym wczoraj wieczorem. Właśnie przeżyłem jeden z najcięższych wstrząsów mojego życia. – Co się stało? – Margot Perry, wdowa po Jamesie, zadzwoniła wczoraj i poprosiła, żebym przyszedł, bo musi o czymś ze mną porozmawiać. Odwiedziłem ją wieczorem i… No dobrze, przejdę od razu do sedna sprawy. Oto co mi powiedziała: „Nie chciałam ci tego mówić, Charles, ale już zbyt wiele osób o tym wie i wolę, żebyś usłyszał to ode mnie, a nie od kogoś postronnego. James nie umarł na zawał. Popełnił samobójstwo”. Wciąż nie mogę dojść do siebie. Świat stanął na głowie. – Potworne! Opowiedz mi o wszystkim, co się w tobie dzieje. – Za wiele tego. Huragan emocji. Trudno to uchwycić.
– Zacznij od czegokolwiek. – No dobrze. Jedna z pierwszych rzeczy, które przemknęły mi przez głowę, to było to, że j e ś l i o n p o p e ł n i ł s a m o b ó j s t wo, t o r ó w n i e d o b r z e j a m ó g ł b y m z r o b i ć t o s a mo. Nie potrafię tego dokładniej wyjaśnić, chyba tylko w ten sposób, że znałem go tak dobrze, byliśmy sobie tak bliscy, on był podobny do mnie, a ja do niego, i jeśli on mógł się zabić, to j a t e ż b y m m ó gł. Śmierć, samobójstwo: to już dla mnie nie jest abstrakcja. To coś realnego. I dlaczego? Dlaczego się zabił? Nigdy tego nie zrozumiem. Jego żona też nie ma pojęcia albo nie chce powiedzieć. Powiedziała, że to było dla niej całkowitym zaskoczeniem. Muszę się pogodzić z tym, że nigdy się nie dowiem. – Mów dalej, Charles. Powiedz mi wszystko. – Świat stanął na głowie. Nie wiem już, co jest rzeczywiste, a co nie. To był taki silny człowiek, taki sprawny, takim był dla mnie wsparciem. Taki opiekuńczy, taki uważny, a jednak, pomyśl tylko, w tym samym czasie, gdy mościł dla mnie przytulne gniazdko, sam musiał być do tego stopnia załamany, że nie chciał już dłużej żyć. Co tu jest prawdą? Czemu można wierzyć? Pomagał mi, udzielał przyjacielskich rad, a sam jednocześnie myślał o samobójstwie. Rozumiesz, co mam na myśli? Te cudowne, błogie chwile, kiedy siadywaliśmy obok siebie i toczyliśmy rozmowy, te momenty bliskości, które dzieliliśmy… No dobra, teraz wiem, że t e g o w s z y s t k i e g o n i e b y ło. Miałem poczucie więzi, wspólnoty, ale to był teatr jednego aktora. Jego tam nie było. On nie był szczęśliwy. Myślał o tym, żeby ze sobą skończyć. Nie wiem już, co jest realne. Sam wymyśliłem sobie swoją rzeczywistość. – A ta n a s z a rzeczywistość? Ten pokój? Ja i ty? Sposób, w jaki obcujemy ze sobą? – Nie wiem, czemu mogę ufać i komu mogę ufać. Nie ma żadnego „my”. Jestem zupełnie sam. Bardzo wątpię, czy ty i ja przeżywamy w tym momencie to samo, właśnie teraz, kiedy rozmawiamy. – Chciałbym, żebyśmy byli „nami”, na ile tylko się da. Między dwoma osobami zawsze jest przestrzeń nie do przekroczenia, ale chciałbym, żeby w tym gabinecie owa szczelina była możliwie wąska. – Ale Irvin, przecież ja mogę tylko zgadywać, co myślisz i czujesz. A spójrz, jak bardzo się myliłem co do Jamesa. Przypuszczałem, że tworzymy zgrany duet, a to był numer solowy. Bez wątpienia mylę się i teraz, błędnie myślę o tobie. Charles zawahał się, a potem nagle zapytał: – O czym ty n a p r a w d ę myślisz w tej chwili? Dwadzieścia czy trzydzieści lat temu takie pytanie mogłoby naprawdę zbić mnie z tropu. Długoletnie doświadczenie terapeuty nauczyło mnie jednak, by ufać własnej nieświadomości,
która podpowie najmądrzejszą reakcję, i wiedziałem doskonale, że naprawdę ważne jest nie to, c o k o n k r e t n i e powiem o swoich myślach, lecz sam fakt, że g o t ó w j e s t e m s i ę n i m i p o d z i e l ić. Powiedziałem więc pierwsze, co mi przyszło do głowy. – W chwili gdy zadałeś to pytanie, myślałem o czymś dziwacznym. To było coś, co przeczytałem niedawno na anonimowym forum z różnymi sekretami. Ktoś napisał: „Pracuję w Starbucksie i kiedy klienci są wredni, podaję im kawę bezkofeinową”. Charles popatrzył na mnie zdetonowany i nagle wybuchnął śmiechem. – Co takiego? Co to ma do rzeczy? – Zapytałeś mnie, o czym myślę, a właśnie ta myśl pojawiła się w moim mózgu: że k a ż d y m a s w o j e t a j e m n i ce. Pozwól, że rozwinę. Ten ciąg myślowy zaczął się kilka minut wcześniej, kiedy rozwodziłeś się nad naturą rzeczywistości i nad tym, że sam ją sobie stworzyłeś. Zacząłem się wtedy zastanawiać, ile jest w tym racji. Rzeczywistość to nie jest po prostu to, co nas otacza, lecz także coś, co w określonym stopniu sami budujemy czy też stwarzamy. W następnej chwili – wytrzymaj jeszcze trochę, sam chciałeś wiedzieć, o czym myślę – przypomniałem sobie niemieckiego filozofa Kanta i jego naukę o tym, że struktura naszego umysłu aktywnie wpływa na naturę postrzeganej przez nas rzeczywistości. A potem zacząłem myśleć o wszystkich tych głęboko skrywanych ludzkich tajemnicach, jakie poznałem przez pół wieku praktyki terapeutycznej, i doszedłem do wniosku, że choćbyśmy nie wiem jak pragnęli zjednoczyć się z drugim człowiekiem, zawsze pozostanie między nami dystans. Później z kolei przyszło mi na myśl, że twój sposób doświadczania czerwonej barwy i smaku kawy może się różnić od mojego i że nigdy nie poznamy tej różnicy. Kawa – i to mnie doprowadziło do sekretu pracownika Starbucksa. Ale przepraszam cię, Charles, obawiam się, że odjechałem za daleko od twoich problemów. – Nie, wcale nie. – Powiedz w takim razie, co się działo w t w o i m umyśle, kiedy to wszystko mówiłem. – Myślałem: „O to chodzi”. Podoba mi się, kiedy mówisz w ten sposób. Podoba mi się, kiedy dzielisz się swoimi myślami. – W porządku. Oto następna myśl, która właśnie mi przyszła do głowy. Stare wspomnienie o przypadku przytaczanym na seminarium, kiedy byłem studentem, wieki temu. Pacjent spędził cudowny miesiąc miodowy na pewnej tropikalnej wyspie i było to jedno z najwspanialszych przeżyć w jego życiu. Jednak w ciągu następnego roku jego małżeństwo błyskawicznie zaczęło się sypać i doszło do rozwodu. W pewnym momencie dowiedział się od żony, że przez cały czas, gdy byli razem, także w trakcie miesiąca miodowego, ona była zakochana w innym mężczyźnie. Jego reakcja była bardzo podobna do twojej. Uświadomił sobie, że idylla na
tropikalnej wyspie nie była ich wspólnym przeżyciem, że on również grał solo. Nie pamiętam wiele więcej, ale pamiętam, że on również, tak jak ty, miał poczucie, że jego rzeczywistość rozpadła się na kawałki. – Rozbita rzeczywistość… To do mnie trafia. Tak jest nawet w moich snach. Ostatniej nocy miałem taki intensywny sen, ale mało co z niego zapamiętałem. Byłem w domku dla lalek, dotykałem firanek i szyb i wyczuwałem, że są zrobione z papieru i celofanu. Były bardzo kruche. Potem usłyszałem głośne kroki i bałem się, że ktoś wdepnie w mój domek. – Charles, pozwól, że wrócę do naszej rzeczywistości tu i teraz. I zaznaczam, że będę się przy tym upierał. Jak sądzisz, jak się układa między nami? – Wydaje mi się, że lepiej niż kiedykolwiek. Mam na myśli, że jest więcej szczerości. Ale są jeszcze pewne szczeliny. Nie, nie żadne p e w n e szczeliny, tylko o g r o m n e szczeliny. Tak naprawdę to nie dzielimy t e j s a m e j rzeczywistości. – Dobrze, więc spróbujmy zawęzić te szczeliny. Czy masz do mnie jakieś pytania? – Hm, nigdy dotąd o to nie pytałeś. Jasne, mam dużo pytań. Jak mnie widzisz? Jak to jest siedzieć tak ze mną w tym samym pokoju? Czy ta godzina jest dla ciebie trudna? – To uczciwe pytania. Pozwolę moim myślom płynąć swobodnie i nie będę się starał o uporządkowanie. Porusza mnie to, co przeżywasz. Jestem tu obecny w stu procentach. Lubię cię i szanuję – myślę, że o tym wiesz – i mam nadzieję, że z wzajemnością. Bardzo chciałbym ci pomóc. Myślę o tym, jak bardzo wstrząsnęła tobą śmierć ojca i jakie piętno odcisnęła na całym twoim życiu. I o tym, jakie to musiało być okropne najpierw znaleźć coś dla siebie bezcennego w relacjach z Jamesem Perrym, a potem tak nagle być tego pozbawionym. Wyobrażam sobie też, że utrata ojca i Jamesa wprowadza zamęt do twoich uczuć wobec mnie. Zobaczmy, co jeszcze chodzi mi po głowie. Muszę powiedzieć, że od czasu kiedy cię poznałem, doznaję dwóch różnych uczuć, które czasami wchodzą sobie w drogę. Z jednej strony chciałbym być dla ciebie jak ojciec, ale z drugiej – pomóc ci radzić sobie bez ojca. Gdy mówiłem, Charles potakiwał, siedząc cicho ze spuszczoną głową. – A t e r az, Charles, jak bardzo jesteśmy realni? – spytałem. – Nie wiem, co powiedzieć. W istocie przecież główny problem nie leży w t o b ie , tylko we m n ie . Zbyt wiele rzeczy w sobie tłumiłem… O zbyt wielu nie chciałem mówić… – Z obawy, że mnie to odrzuci? Charles potrząsnął głową. – Tylko częściowo. Teraz byłem już pewien, że wiem, o co chodzi: o mój wiek. Przechodziłem to z innymi pacjentami.
– Z lęku, że będzie to dla mnie bolesne? Kiwnął głową. – Zaufaj mi. Troska o moje uczucia to moja sprawa. Jestem tutaj dla ciebie. Spróbuj zacząć. Charles poluzował krawat i rozpiął górny guzik koszuli. – No dobrze, opowiem ci jeden z moich niedawnych snów. Rozmawiałem z tobą w twoim gabinecie, tylko że wyglądał on jak warsztat stolarski. Zauważyłem stos desek, dużą piłę tarczową, hebel, szlifierkę. Potem ty nagle zacharczałeś, schwyciłeś się za pierś i przewróciłeś do przodu. Podskoczyłem, żeby cię podtrzymać. Zadzwoniłem na pogotowie, trzymałem cię w objęciach aż do przyjazdu karetki, pomagałem układać cię na noszach. Było jeszcze coś więcej, ale zapamiętałem tylko tyle. – I jak byś tłumaczył ten sen? – No, to zupełnie jasne. Zdaję sobie sprawę z twojego wieku i boję się, żebyś nie umarł. Motyw warsztatu stolarskiego też jest czytelny. We śnie utożsamiłem ciebie z panem Reillym, moim nauczycielem techniki w szkole średniej. Był bardzo stary, trochę mi ojcował i odwiedzałem go nawet po ukończeniu szkoły. – A jakich uczuć doznawałeś we śnie? – To dość mętne, ale pamiętam swoje przerażenie, a zarazem dumę, że pomagam cię ratować. – Dobrze, że to wyciągnąłeś. Czy mógłbyś przywołać inne sny, o których dotąd wolałeś mi nie mówić? – No niech będzie. Mało to przyjemne, ale utkwił mi w pamięci jeden sprzed tygodnia czy dziesięciu dni. W tym śnie siedzieliśmy tak jak teraz w tych fotelach, ale brakowało ścian i nie potrafiłbym powiedzieć, czy byliśmy wewnątrz, czy na zewnątrz. Miałeś ponury wyraz twarzy, pochylałeś się w moją stronę i mówiłeś, że zostało ci jeszcze tylko sześć miesięcy życia. A potem… i to już zupełnie niesamowite… próbowałem zrobić z tobą interes: ja nauczę cię, jak się umiera, a ty nauczysz mnie, jak być terapeutą. Niewiele więcej pamiętam poza tym, że obaj przy tym mocno płakaliśmy. – Pierwsza część jest zrozumiała. Zdajesz sobie sprawę z mojego podeszłego wieku i martwisz się, że już długo nie pożyję. Ale co z tą drugą częścią, z tym zamiarem, by zostać terapeutą? – Nie wiem, co z tym począć. Nigdy nie myślałem, że mógłbym być terapeutą. To byłoby dla mnie za trudne. Nie potrafiłbym cały czas stawiać czoła silnym emocjom innych ludzi i muszę powiedzieć, że podziwiam cię za to. Zawsze byłeś dla mnie uprzejmy, bardzo uprzejmy, i zawsze wiedziałeś, jak popchnąć mnie we właściwym kierunku.
Charles pochylił się, sięgając po chusteczki, by przetrzeć czoło. – To dla mnie bardzo trudne. Wiele ci zawdzięczam, a teraz siedzę tu i robię ci przykrość, opowiadając te okropne sny o tobie. To nie jest w porządku. – Twoim zadaniem jest dzielenie się ze mną myślami i robisz to jak należy. To zrozumiałe, że zaprząta cię mój wiek. Obaj wiemy, że mając osiemdziesiąt jeden lat, zbliżam się do kresu życia. Przeżywasz żałobę po Jamesie, a także po swoim ojcu, więc to zrozumiałe, że boisz się, by nie stracić również mnie. Osiemdziesiąt jeden lat to starość, głęboka starość. Sam nie mogę spokojnie o tym myśleć. Nie czuję się staro i stale się dziwię, że mam już tyle lat. Zawsze byłem tym najmłodszym – w szkolnej klasie, w drużynie bejsbolowej na obozie letnim, w tenisie – i nagle okazuje się, że gdziekolwiek pójdę, jestem najstarszy: w restauracji, w kinie, na konferencji naukowej. Nie mogę do tego przywyknąć. Odetchnąłem głęboko. Przez kilka chwil siedzieliśmy w milczeniu. – Zanim pójdziemy dalej, Charles, chciałbym znowu przeprowadzić kontrolę. Jak jest teraz między nami? Czy szczelina się zmniejszyła? – Jest o wiele węższa. Ale to naprawdę trudne. To nie jest normalna rozmowa. Przecież zwykle nie mówimy innemu człowiekowi: „Martwię się, że umrzesz”. To musi być dla ciebie przykre, a akurat teraz jesteś ostatnią osobą na świecie, którą chciałbym zranić. – Ale to nie jest zwykłe miejsce. Tutaj nie ma, lub nie powinno być, żadnych tabu blokujących szczerość. I zakarbuj sobie, że wszystko, co tu wyciągasz, ja i tak mam dobrze przemyślane. W tych sprawach najważniejsze jest, by mieć oczy otwarte na wszystko. Charles przytaknął. Znowu na chwilę zapanowała cisza. – Milczeliśmy dziś o wiele częściej niż kiedykolwiek – zaryzykowałem uwagę. Charles znowu kiwnął głową. – Naprawdę jestem tu w pełni obecny i całkowicie z tobą. Ta rozmowa dosłownie zapiera mi dech w piersiach. – Chciałbym powiedzieć ci jeszcze jedną ważną rzecz. Wierz mi albo nie, oczekiwanie na koniec życia przynosi także pewne pozytywne skutki. Opowiem ci o pewnym dziwnym doznaniu sprzed kilku dni. Było około szóstej i zobaczyłem moją żonę na końcu podjazdu, zaglądającą do skrzynki na listy. Ruszyłem w jej stronę. Odwróciła głowę i uśmiechnęła się. Nagle, w niewytłumaczalny sposób mój umysł przekształcił tę scenę i przez kilka chwil miałem wrażenie, że siedzę w ciemnym pokoju, oglądając rozedrgany amatorski film o swoim życiu. Poczułem się zupełnie jak bohater Ostatniej taśmy Krappa. Znasz tę sztukę Becketta? – Nie, ale słyszałem o niej. – Jest to monolog starego człowieka, który w dniu swoich urodzin przesłuchuje stare taśmy
nagrane przy wcześniejszych takich okazjach. A więc trochę jak Krapp wyobraziłem sobie film z dawnymi scenami z mojego życia. I zobaczyłem w nim nieżyjącą już żonę, zwracającą się do mnie z szerokim uśmiechem i przywołującą mnie gestem. Gdy tak patrzyłem na nią, przepełnił mnie niewyobrażalny ból i żal. A potem nagle wszystko to się rozwiało, wróciłem do teraźniejszości, żona była tu, żywa, promienna, w pełni cielesna, ze swoim pięknym wrześniowym uśmiechem. Zalała mnie ciepła fala radości. Poczułem wdzięczność, że oboje wciąż żyjemy, pospieszyłem, by ją objąć, i razem ruszyliśmy na popołudniowy spacer. Opisując to przeżycie, nie mogłem powstrzymać się od łez i sięgnąłem po chusteczkę. Charles także musiał wycierać oczy. – Powiadasz więc: „Dziękuj za dobro, które cię spotyka”. – O właśnie. Chcę przez to powiedzieć, że myślenie o końcu życia zachęca nas, by śmielej chwytać teraźniejszość. Obaj zerknęliśmy na zegarki. Przekroczyliśmy czas sesji o kilka minut. Charles powoli zbierał swoje rzeczy. – Jestem wypompowany – szepnął. – Ty chyba też musisz być zmęczony. Wyprostowałem się i rozciągnąłem ramiona. – Wcale nie. W gruncie rzeczy taka głęboka i szczera sesja dodaje mi energii. Dobrze dziś pracowałeś, Charles. Razem dobrze popracowaliśmy. Otworzyłem przed nim drzwi gabinetu i jak zwykle na zakończenie uścisnęliśmy sobie dłonie. Zamykałem już drzwi, kiedy nagle stuknąłem się w czoło: „Nie, nie mogę tego zrobić. Nie mogę zakończyć sesji w taki sposób”. Otworzyłem jeszcze raz drzwi i przywołałem Charlesa z powrotem. – Charles, poddałem się staremu nawykowi i powiedziałem to, czego wcale nie chciałem mówić. Tak naprawdę to ja też j e s t e m zmęczony po dzisiejszej ciężkiej pracy, wręcz wypompowany, i cieszę się, że nie mam już dziś więcej klientów w programie. Popatrzyłem na niego i czekałem. Sam nie wiedziałem na co. – Och, Irvin, wiem o tym. Znam cię lepiej, niż myślisz. Wyczuwam, kiedy tylko starasz się trzymać fason.
3. Arabeska
Byłem skonsternowany. Po pięćdziesięciu latach praktyki sądziłem, że widziałem już wszystko, ale nigdy wcześniej nie zdarzyło się, żeby nowa pacjentka po wejściu do gabinetu wręczyła mi zdjęcie siebie w rozkwicie młodości. A w jeszcze większe zakłopotanie wpadłem, kiedy ta pacjentka, Natasza, korpulentna Rosjanka koło siedemdziesiątki, wpatrzyła się we mnie równie uważnie, jak ja wpatrywałem się w fotografię pięknej baleriny w pozie arabeski, majestatycznie balansującej na palcach jednej nogi, z wdzięcznie wyciągniętymi do przodu ramionami. Zwróciłem wzrok ku Nataszy, która – chociaż dawno już nie szczupła – popłynęła do swojego fotela z gracją tancerki. Musiała wyczuć, że próbuję odnaleźć w niej tamtą młodą balerinę, gdyż zadarła podbródek i obróciła lekko głowę, by zademonstrować mi czysty profil. Rysy jej twarzy pogrubiały, być może za sprawą zbyt wielu rosyjskich zim i zbyt dużej ilości alkoholu. Wciąż jest atrakcyjną kobietą, choć nie tak piękną jak kiedyś – pomyślałem, jeszcze raz zerkając na zdjęcie młodej Nataszy, fenomenu urody. – Czyż nie byłam urocza? – spytała nieśmiało. Gdy przytaknąłem, dodała: – Byłam primabaleriną w La Scali. – Czy zawsze myśli pani o sobie w czasie przeszłym? Żachnęła się. – Co za aroganckie pytanie, panie doktorze. Oczywiście takiego niegrzecznego sposobu rozmowy można oczekiwać od każdego terapeuty. Ale – zastanowiła się przez chwilę – może tak właśnie jest. Może ma pan rację. Lecz w przypadku baleriny Natalii dziwne jest to, że skończyłam się jako tancerka przed trzydziestką, czterdzieści lat temu, i od tego czasu byłam szczęśliwsza, o wiele szczęśliwsza. – Porzuciła pani taniec czterdzieści lat temu, a jednak dzisiaj, w moim gabinecie, wręcza mi pani swoje zdjęcie jako młodej tancerki. Pewnie ma pani poczucie, że dzisiejsza Natasza by mnie nie zainteresowała? Zamrugała oczami, po czym przez jakąś minutę patrzyła w bok, kontemplując wystrój gabinetu. – Śniłam o panu ostatniej nocy – powiedziała. – Kiedy zamknę oczy, wciąż to widzę.
Przybyłam na wizytę i weszłam do pokoju. Nie przypominał tego gabinetu. Może to było w pana domu i było tam dużo ludzi, pewnie pana żona i bliscy, a ja dźwigałam dużą płócienną torbę pełną strzelb i akcesoriów do nich. Widziałam pana w otoczeniu innych osób w jednym kącie pokoju i wiedziałam, że to wizerunek z okładki pana powieści o Schopenhauerze. Nie mogłam się do pana zbliżyć ani nawet złowić pana spojrzenia. Było jeszcze więcej, ale tylko tyle zapamiętałam. – Aha, a czy widzi pani jakiś związek między tym snem a podsunięciem mi tej fotografii? – Strzelba symbolizuje penisa. Dowiedziałam się tego podczas długoterminowej psychoanalizy. Mój analityk mówił, że używam penisa jako broni. Ilekroć pokłóciłam się z moim przyjacielem Siergiejem, pierwszym tancerzem w naszym zespole, a później moim mężem, po prostu wychodziłam, podpijałam sobie, po czym szukałam penisa, jakiegokolwiek penisa – nieważne, kto zasadniczo był jego właścicielem – i uprawiałam seks, żeby zranić Siergieja. To mi poprawiało samopoczucie. Zawsze pomagało. Ale tylko na krótko. Na bardzo krótko. – Ale co ze związkiem pomiędzy snem i fotografią? – Znowu to pytanie? Upiera się pan? Chce pan insynuować, że używam zdjęcia z młodości, żeby wzbudzić w panu erotyczne zainteresowanie? To nie tylko obraźliwe, ale też zupełnie bez sensu. Jej grand entrance z fotografią w ręku było bardzo znaczące. Nie miałem co do tego wątpliwości, ale odpuściłem to sobie na chwilę i spróbowałem bardziej bezpośredniego podejścia. – Spróbujmy może rozważyć powody, dla których zwróciła się pani do mnie. Z maila dowiedziałem się, że przyjechała pani do San Francisco tylko na chwilę i że jest sprawą nadzwyczaj ważną, żebym przyjął panią dziś i jutro, ponieważ czuje pani, że „wypadła z własnego życia i nie umie znaleźć drogi z powrotem”. Proszę powiedzieć mi o tym więcej. Pisała pani, że to sprawa życia i śmierci. – Tak, tak właśnie się czuję. Bardzo trudno to opisać, ale zdarzyło się ze mną coś poważnego. Przyjechałam do Kalifornii z moim mężem Pawłem i zajęliśmy się tym, co zawsze robimy przy takich okazjach. On musiał się spotkać z kilkoma ważnymi klientami, razem odwiedzaliśmy naszych rosyjskich przyjaciół, pojechaliśmy do Napa Valley, wybraliśmy się do opery, jedliśmy w dobrych restauracjach. Ale z jakiegoś powodu tym razem było inaczej. Jak by to ująć? Rosjanie używają słowa otstraniennyj. Tak jakby mnie tu nie było. To, co się dzieje, nie pozostaje mi w pamięci. Czuję się izolowana; to nie ja tu przebywam, to nie mnie dotyczą te wszystkie sprawy. Jestem niespokojna i rozkojarzona. I źle sypiam. Szkoda, że mój
angielski jest taki słaby. Mieszkam w Ameryce od czterech lat i brałam mnóstwo lekcji, ale wciąż wypowiadam się topornie. – Jak na razie pani angielski jest doskonały i bardzo dobrze opisuje pani swoje doznania. Proszę powiedzieć, czym pani to tłumaczy. Jak p a n i myśli, co się właściwie zdarzyło? – Jestem zdezorientowana. Wspominałam już, że odbyłam trwającą cztery lata psychoanalizę, dawno temu, kiedy przeżywałam okropny kryzys. Ale nawet wtedy nie miałam t e g o uczucia. A od tamtego czasu nieźle mi się żyło. Przez wiele lat aż do dziś wszystko było w najzupełniejszym porządku. – Ten stan „wypadnięcia z życia”. Spróbujmy to prześledzić wstecz. Jak pani myśli, kiedy to się zaczęło? Jak dawno temu? – Nie potrafię powiedzieć. To jest tak dziwne i niejasne uczucie, że trudno je dokładnie zlokalizować. Wiem tyle, że jesteśmy w Kalifornii dopiero od trzech dni. – Pani mail dotarł do mnie tydzień temu, czyli przed waszym przyjazdem do Kalifornii. Gdzie pani wtedy była? – Spędziliśmy tydzień w Nowym Jorku, potem parę dni w Waszyngtonie, a potem przylecieliśmy tutaj. – Czy w Nowym Jorku lub Waszyngtonie zdarzyło się coś, co wytrąciło panią z równowagi? – Nic takiego poza zwykłą chorobą powietrzną. Paweł miał kilka spotkań biznesowych, więc włóczyłam się sama. Zawsze lubiłam zwiedzać miasta. – A tym razem? Proszę opowiedzieć dokładnie, co się działo, kiedy on zajmował się swoimi sprawami. – W Nowym Jorku spacerowałam i… jak to powiedzieć po angielsku? Patrzyłam na ludzi? Przyglądałam się ludziom? – Tak, przyglądałam się ludziom. – No więc przyglądałam się ludziom, robiłam zakupy i spędzałam sporo czasu w Metropolitan Museum. No tak, jestem pewna, że w Nowym Jorku jeszcze czułam się dobrze, bo pamiętam, że jednego dnia, przy pięknej pogodzie, popłynęliśmy z Pawłem na wycieczkę statkiem wokół Ellis Island i Statuy Wolności i oboje byliśmy w znakomitym nastroju. Więc dopiero p o Nowym Jorku zaczęłam wpadać w ten dołek. – Niech pani sobie przypomni pobyt w Waszyngtonie. Co tam pani porabiała? – To co zawsze. Trzymałam się swoich zwykłych zwyczajów. Zwiedzałam muzea: lotnictwa i astronautyki, historii naturalnej, historii Ameryki i… O właśnie! Coś istotnego z d a r z y ł o s ię, kiedy odwiedziłam National Gallery.
– Co się zdarzyło? Proszę spróbować to opisać. – Byłam bardzo poruszona, kiedy zobaczyłam na zewnątrz budynku wielki baner anonsujący wystawę na temat historii baletu. – Dobrze, ale co się zdarzyło? – Jak tylko zobaczyłam ten baner, rzuciłam się do środka. Byłam tak podekscytowana, że przepchałam się na początek kolejki do kasy. Czegoś szukałam. Chyba szukałam Siergieja. – Siergieja? Mówi pani o swoim pierwszym mężu? – Tak, o nim. Może to dla pana nie ma wielkiego sensu, ale muszę panu opowiedzieć o paru sprawach z mojego życia. Czy mogę przedstawić kilka najważniejszych? Przygotowuję to sobie od kilku dni. Obawiając się, że pacjentka jest gotowa do wyjścia na scenę i jej popis zajmie całą resztę sesji, odpowiedziałem powściągliwie: – Tak, zwięzłe streszczenie bardzo by się przydało. – Na początek musi pan wiedzieć, że byłam zupełnie pozbawiona matczynego ciepła i ten brak rozciągnięty na całe życie był głównym wątkiem mojej psychoanalizy. Urodziłam się w Odessie. Moi rodzice rozeszli się jeszcze przed moim urodzeniem. Nigdy nie poznałam ojca i matka nigdy o nim nie wspominała. Mało o czym w ogóle mówiła. Biedna kobieta, ciągle chorowała i umarła na raka niedługo przed moimi dziesiątymi urodzinami. Pamiętam, jak na przyjęciu urodzinowym… – Przepraszam, że przerywam, pani Nataszo, ale mam dylemat. Proszę mi wierzyć, interesuje mnie wszystko, co ma pani do powiedzenia, ale jednocześnie muszę pilnować zegara, ponieważ mamy tylko dwie sesje i w pani interesie chciałbym wykorzystać ten czas efektywnie. – Ma pan zupełną rację. Kiedy jestem na scenie, zapominam o czasie. Będę się streszczać i obiecuję unikać dygresji. W każdym razie po śmierci matki jej siostra bliźniaczka, ciotka Olga, zabrała mnie do Petersburga i zajęła się moim wychowaniem. Ciotka była porządną kobietą i zawsze była dla mnie dobra, ale musiała się sama utrzymywać – nie wyszła za mąż – więc dużo pracowała i miała dla mnie niewiele czasu. Była doskonałą skrzypaczką i większą część roku spędzała na objazdowych występach z orkiestrą symfoniczną. Wiedziała, że dobrze tańczę, więc po roku zorganizowała prezentację, podczas której wypadłam tak znakomicie, że udało się mnie umieścić w Akademii Baletowej Waganowej, gdzie spędziłam następne osiem lat. Stałam się tak świetną tancerką, że w wieku osiemnastu lat zaproponowano mi angaż do Teatru Opery i Baletu imienia Kirowa. Tańczyłam dla nich przez kilka lat i tam właśnie poznałam Siergieja. Był jednym z największych tancerzy, a zarazem największych
egocentryków i kobieciarzy tamtych czasów. Jest też wielką miłością mojego życia. – Użyła pani czasu teraźniejszego? Wciąż jest wielką miłością pani życia? Obruszyła się na ten mój wtręt i odpowiedziała ostro: – Proszę mi nie przerywać. Chciał pan, żebym się streszczała, więc się spieszę, a chciałabym opowiedzieć wszystko na mój własny sposób. Siergiej i ja wzięliśmy ślub i prawie cudem udało nam się wyemigrować, kiedy on otrzymał ofertę z La Scali, z Włoch. Ostatecznie, kto by chciał mieszkać w Rosji w tamtych czasach? Teraz muszę powiedzieć o Siergieju, bo odegrał decydującą rolę w moim życiu. Niecały rok po ślubie zaczęły mnie nękać bóle i lekarz stwierdził, że mam artretyzm. Niech sam pan powie, czy można sobie wyobrazić większą katastrofę dla baleriny? Nie ma nic gorszego! Artretyzm zakończył moją karierę jeszcze przed trzydziestką. I co wtedy uczynił Siergiej, miłość mojego życia? Natychmiast porzucił mnie dla innej tancerki. A co ja wtedy zrobiłam? Wpadłam w szał. Niemal zapiłam się na śmierć i niemal zamordowałam go stłuczoną butelką, a przynajmniej pozostawiłam mu na twarzy blizny na pamiątkę. Ciotka Olga musiała przyjechać, żeby wyciągnąć mnie ze szpitala psychiatrycznego w Mediolanie. Zabrała mnie z powrotem do Rosji i w t e d y właśnie rozpoczęłam psychoanalizę, która uratowała mi życie. Ciotka dotarła do jednego z nielicznych psychoanalityków w całym kraju, a nawet on praktykował potajemnie. Większość mojej analizy kręciła się wokół Siergieja. Chodziło o to, żebym uwolniła się od bólu, którego mi przyczynił, całkowicie rzuciła alkohol i przerwała ciąg powierzchownych miłostek. I może żebym nauczyła się kochać, kochać siebie samą i innych. Natasza kontynuowała: – Kiedy mi się poprawiło, wstąpiłam na uniwersytet i studiując muzykologię, stwierdziłam wkrótce ku własnemu zdziwieniu, że mam zdolności do wiolonczeli, nie aż takie, żeby występować publicznie, ale wystarczające, by uczyć. Odtąd zostałam nauczycielką gry na wiolonczeli. Paweł, mój drugi mąż, był wśród moich pierwszych uczniów. To najgorszy wiolonczelista, jakiego znam, ale wspaniały człowiek oraz – jak się okazało później – bardzo zmyślny i skuteczny biznesmen. Zakochaliśmy się w sobie, dla mnie rozwiódł się z żoną, wzięliśmy ślub i przeżyliśmy razem długie, cudowne życie. – Ujęła to pani bardzo jasno i zwięźle, Nataszo. Dziękuję. – Jak już mówiłam, przepowiadałam to sobie w myślach wiele razy. Teraz pan widzi, dlaczego nie chciałam, żeby pan przerywał? – Tak, rozumiem. Więc wróćmy teraz do muzeum w Waszyngtonie. Tak przy okazji, gdyby nie rozumiała pani jakichś używanych przeze mnie słów, proszę mi przerwać i powiedzieć o tym.
– Jak dotąd wszystko rozumiem. Mam bogate słownictwo i czytam dużo amerykańskich powieści, żeby poprawić sobie angielszczyznę. Teraz właśnie czytam Hendersona, króla deszczu. – Ma pani dobry gust. To jedna z moich ulubionych książek, a Bellow to jeden z naszych największych pisarzy, choć to nie to co Dostojewski. Ale wracając do wystawy, o której pani mówiła, wyobrażam sobie, jakie emocje musiała w pani wzbudzić. Proszę opowiedzieć szczegółowo o tym, co się zdarzyło. Powiedziała pani, że weszła tam w poszukiwaniu Siergieja, którego nazwała pani miłością swojego życia. – Tak, jestem zupełnie pewna, że kiedy wchodziłam na wystawę, moim przedmiotem zainteresowania, tajonym przedmiotem zainteresowania był właśnie Siergiej. Chcę przez to powiedzieć, że tajonym nawet przed sobą. Miłość mojego życia to nie musi znaczyć: miłość mojego ś w i a d o m e g o życia. Pan, sławny psychiatra, powinien był to właściwie ocenić. – Mea culpa. Te jej subtelne przytyki wydawały mi się ożywcze i wręcz czarujące. – Wybaczam panu, ale tylko tym razem. A więc o mojej wizycie na wystawie. Pokazywali tam mnóstwo starych rosyjskich plakatów z Teatru Wielkiego i Teatru imienia Kirowa, i jeden z nich, wiszący przy samym wejściu, był zdumiewającą wizją Siergieja w Jeziorze łabędzim, płynącego przez powietrze niczym anioł. Rysunek był niezbyt czytelny, ale jestem pewna, że to był Siergiej, choć jego nazwiska nie podano. Całymi godzinami przeszukiwałam ekspozycję i nigdzie go nie wymieniono, nawet w jednym miejscu. Czy uwierzy pan? Siergiej był kiedyś bliski bogom, a teraz jego nazwisko nie istnieje. Pamiętam… – Co? Co pani pamięta? – Pytał pan, kiedy po raz pierwszy poczułam, że wypadłam z życia. To w t e d y się to stało. Pamiętam, że gdy wychodziłam z wystawy, byłam jakby w transie. Nigdy wcześniej tak się nie czułam. – Czy w muzeum szukała pani także siebie? Obrazów lub wzmianek o p a n i nazwisku? – Niezbyt dobrze pamiętam ten dzień. Muszę go odbudować. Czy to dobre słowo? – Rozumiem. Musi go pani zrekonstruować. – Tak, muszę zrekonstruować tę wizytę. Chyba brak Siergieja tak mną wstrząsnął, że powiedziałam sobie: „Skoro o nim nic tu nie ma, to jak mogłoby być coś o mnie?”. Ale może nieśmiało rozglądałam się też za sobą. Było tam kilka niedatowanych zdjęć z inscenizacji Giselle w La Scali – przez dwa sezony grałam Mirtę – i dobrze pamiętam, że oglądałam jedno z nich oglądałam z tak bliska, aż dotknęłam go nosem. Podbiegł strażnik, spojrzał na mnie z dezaprobatą i zakreślił nieistniejącą linię na podłodze, której nie powinnam przekraczać.
– Wydaje się, że to bardzo ludzkie szukać siebie na historycznych fotografiach. – Ale jakie ja miałam prawo szukać siebie? Powtarzam – wydaje mi się, że to wciąż do pana nie dotarło. Nie słucha pan, co mówię. Nie załapał pan, że Siergiej był bóstwem, że unosił się nad nami w obłokach, a my wszyscy, pozostali tancerze, wpatrywaliśmy się w niego jak dzieci w majestatyczny statek powietrzny. – Zaplątałem się. Niech pani pozwoli, że podsumuję, czego się dotąd dowiedziałem o Siergieju. Był wybitnym tancerzem, występowaliście razem w Rosji, a kiedy przeniósł się do Włoch, postanowiła pani jechać z nim. Wzięliście ślub. A potem, kiedy zaczął się u pani artretyzm, od razu panią porzucił i związał się z inną kobietą, co wprawiło panią w tak skrajne wzburzenie, że pokaleczyła go pani stłuczoną butelką. Czy jak dotąd się zgadza? – Zgadza się. – Natasza kiwnęła głową. – Czy po tym, jak wyjechała pani z Włoch ze swoją ciotką, miała pani jeszcze jakiś kontakt z Siergiejem? – Nie, żadnego. Nigdy go już nie zobaczyłam. Nigdy nic od niego nie usłyszałam. Ani jednego słowa. – Ale wciąż pani o nim myślała? – Tak, z początku ilekroć ktoś wymienił jego nazwisko, prześladowały mnie myśli o nim i musiałam walić się w głowę, żeby się ich pozbyć. Ale w końcu wymazałam go ze swojej pamięci. Wycięłam go. – Wyrządził pani wielką krzywdę i wymazała go pani z pamięci, ale w zeszłym tygodniu weszła pani do National Gallery, myśląc o nim jako o miłości swego życia, szukając go i wpadając we wściekłość, kiedy się okazało, że jest zapomniany i zlekceważony. Sama pani widzi, że trudno się w tym rozeznać. – Tak, tak, rozumiem pana. Zgadzam się, że to niedorzeczne. Pójście na tę wystawę to było coś jak wykopaliska w moim umyśle. Jakbym nagle niechcący dokopała się do potężnego źródła energii, które trysnęło ze mnie na zewnątrz. Niezręcznie się wypowiadam. Czy rozumie pan, o co chodzi? Przytaknąłem i Natasza mówiła dale: – Siergiej był o cztery lata starszy ode mnie, więc ma teraz siedemdziesiąt trzy. To znaczy, jeśli jeszcze żyje. Ale nie potrafię sobie wyobrazić siedemdziesięciotrzyletniego Siergieja. To niemożliwe. Proszę mi wierzyć, gdyby pan go znał, zrozumiałby pan. W myślach widzę tylko pięknego, młodego tancerza, który żegluje w powietrzu na plakacie. Czy coś usłyszałam od niego? Nie, ani jednego słowa od czasu, jak przed tylu laty pokaleczyłam mu twarz. Mogłam go szukać. Mogłabym pewnie znaleźć go w internecie, choćby na Facebooku, ale nie mam
odwagi. – Czego się pani boi? – Właściwie wszystkiego. Tego, że już nie żyje. Albo tego, że jest wciąż piękny i pragnie mnie. Tego, że mógłby się do mnie odezwać i nie zniosłabym tego bólu. Tego, że znów bym się zakochała. Że rzuciłabym Pawła i pognałabym za Siergiejem, gdziekolwiek jest. – Mówi pani tak, jakby jej życie z Siergiejem w pewnym momencie zastygło, ale gdzieś nadal jest i wystarczy do niego wrócić, żeby wszystko znowu było jak dawniej – wzajemna miłość, gwałtowna namiętność, nawet uroda z młodości. – To prawda. – Podczas gdy prawda realnego życia jest taka, że Siergiej już nie żyje albo jest pomarszczonym siedemdziesięciotrzyletnim starcem, prawdopodobnie zupełnie siwym, a może łysym, pewnie nieco przygarbionym, pewnie zupełnie inaczej wspominającym wasze wspólne dni, pewnie myślącym o pani mało przyjaźnie, ilekroć zobaczy w lustrze blizny na swej twarzy. – Może pan mówić, co pan chce, ale ja tego w ogóle nie słucham. Ani jednego słowa. Czas sesji się skończył. Idąc do drzwi, Natasza zauważyła swoje zdjęcie leżące na stole i cofnęła się, by je zabrać. Podniosłem je i podałem. Chowając je do torebki, powiedziała: – Przyjdę jutro, ale ani słowa więcej o tej fotografii. D o s yć! Na początku drugiej sesji oświadczyła: – Odlatuję wieczorem do Odessy. Przez pana bardzo źle spałam i wcale się nie martwię, że to już nasze ostatnie spotkanie. Wie pan, to było okrutne, to co pan powiedział o Siergieju. Bardzo okrutne. Niech pan powie: czy ze wszystkimi pacjentami rozmawia pan w taki sposób? – Proszę potraktować to jako dowód uznania dla pani siły charakteru. Ściągnęła usta z lekkim wyrazem niedowierzania, chciała odpowiedzieć, ale wstrzymała się i obrzuciła mnie przeciągłym spojrzeniem. Wypuściła powietrze i odchyliła się w tył w fotelu. Potem rzekła: – W porządku, słucham pana. Jestem przygotowana. Słucham i czekam. – Najpierw niech pani powie mi więcej o myślach, które nie dały pani spać ubiegłej nocy. – Przysypiałam tylko chwilami, bo cały czas prześladował mnie jeden sen, który wracał wciąż na nowo w różnych wersjach. Przyjeżdżam z jakąś delegacją do Konga i nagle jestem sama, nie mogę odnaleźć nikogo z pozostałych. Uświadamiam sobie, że znajduję się w jednym z najbardziej niebezpiecznych miejsc na Ziemi i wpadam w panikę. Potem w jednej wersji wędruję przez opustoszałą miejscowość, stukam do różnych drzwi, ale wszystkie są zaryglowane i nikogo nie ma w pobliżu. W innej wersji wchodzę do pustego domu i ukrywam
się w ubikacji, bo słyszę na zewnątrz przybliżające się ciężkie kroki. A w jeszcze innej dzwonię z komórki do mojej delegacji, ale nie potrafię im powiedzieć, gdzie się znajduję. Proszę, żeby wymachiwali zapalonymi latarkami, to będę mogła dojrzeć je z okna. Ale potem uświadamiam sobie, że jestem w ogromnym mieście i ten pomysł nie daje żadnej nadziei. I tak to trwało przez całą noc. Byłam przerażona, oczekiwałam, że stanie się ze mną coś strasznego. – Przycisnęła dłoń do piersi. – Nawet teraz serce bije mi szybciej, gdy o tym opowiadam. – Koszmar ciągnący się przez całą noc. Okropność! Z czym się pani kojarzą te sny? Proszę się zastanowić i powiedzieć mi o wszystkim, co pani przyjdzie do głowy. – Pamiętam, że niedawno czytałam w gazecie o zbrodniach w Afryce, o armii złożonej z dzieci zabijających wszystko, co im stanie na drodze, ale szybko to odłożyłam. Zawsze źle sypiam, jeśli przeczytam coś takiego. Kiedy w telewizji pokazują zabójstwo, wyłączam odbiornik i niejednokrotnie z tego samego powodu wychodziłam z kina w środku seansu. – Jedźmy dalej. Proszę powiedzieć o wszystkim, co zapamiętała pani z tych snów. – To już wszystko. Wciąż i wciąż jestem w miejscu, gdzie mojemu życiu zagraża niebezpieczeństwo. – Niech się pani zastanowi nad zdaniem: „Moje życie jest w niebezpieczeństwie”. Proszę pozwolić sobie na swobodne asocjacje. To znaczy: niech pani popuści wodze swoim myślom, obserwuje je jakby z dystansu i opisuje wszystko, co się w nich pojawi, jakby oglądała je pani na ekranie. Natasza westchnęła, rzuciła mi zirytowane spojrzenie, po czym odchyliwszy głowę na oparcie fotela, wyszeptała: „Moje życie jest w niebezpieczeństwie, moje życie jest w niebezpieczeństwie”. Zapadła cisza. Po minucie lub dwóch ponagliłem ją: – Proszę, niech pani mówi głośniej. – Wiem, co pan c h c e ode mnie usłyszeć. – A pani nie chce mi tego powiedzieć. Kiwnęła głową. – Niech pani spróbuje to sobie wyobrazić – ciągnąłem. – Siedzi pani tu w milczeniu aż do końca sesji. Wychodzi pani z gabinetu. Co w t e d y by pani czuła? – No dobrze! Powiem to! Moje życie n a p r a w d ę jest w niebezpieczeństwie! Mam sześćdziesiąt dziewięć lat. Ile mi jeszcze zostało? Całe życie mam już za sobą. Całe prawdziwe życie! – Pani prawdziwe życie? Ma pani na myśli to, w którym tańczyła pani na scenie z Siergiejem?
– A czy p a n kiedykolwiek tańczył? – Tylko stepowałem. Lubiłem naśladować ruchy Freda Astaire’a, czasem w domu, czasem na ulicy. Natasza otworzyła szeroko oczy i spojrzała na mnie ze zdumieniem. – Żartuję. Jestem pewnie jednym z najgorszych tancerzy na świecie, ale bardzo lubię oglądać taniec. Potrafię sobie wyobrazić, jakie to było dla pani wspaniałe uczucie, występować przed wielką, entuzjastyczną widownią. – Dosyć figlarny jest pan jak na psychiatrę, wie pan? I trochę uwodzicielski. – Czy to dla pani przykre? – Ależ nie. – W porządku. W takim razie proszę mi powiedzieć coś o tym prawdziwym życiu, które pozostało z tyłu. – To były takie szczęśliwe czasy. Tłumy widzów, fotografowie, boska muzyka, kostiumy i Siergiej – niech mi pan wierzy, jeden z najprzystojniejszych mężczyzn na świecie – i alkohol, i upojenie tańcem, i – tak – szalony seks. W porównaniu z tym blednie wszystko, co było potem. Mówiąc to, Natasza siedziała na samej krawędzi fotela. Teraz znowu rozsiadła się swobodnie. – Gdzie są teraz pani myśli? – Jest coś, co muszę panu powiedzieć: ostatnio nachodziła mnie osobliwa myśl, że każdy dzień, nawet bardzo udany, jest dla mnie smutnym dniem, ponieważ coraz bardziej i bardziej oddala mnie od prawdziwego życia. Czy to nie dziwaczne? – To jest tak, jak już mówiłem. Jakby to prawdziwe życie zastygło w miejscu, ale wciąż gdzieś istniało. I gdybyśmy mieli właściwy środek transportu, moglibyśmy do niego dotrzeć, mogłaby pani oprowadzić mnie po nim i pokazać wszystkie znajome kąty. Rozumie pani, o co mi chodzi? Kiedy Natasza przytaknęła, ciągnąłem dalej: – I w pewien sposób ta myśl stanowi klucz do zrozumienia pani wizyty w muzeum. Nie szukała pani po prostu Siergieja, szukała pani swojego utraconego życia, chociaż dojrzała część pani umysłu wie, że wszystko przemija, że przeszłość żyje tylko w naszej pamięci i że czasy młodości są już tylko wspomnieniem, zbiorem elektrycznych lub chemicznych impulsów w pani mózgu. Mówiłem dalej: – Nataszo, rozumiem pani życiową sytuację. Jestem od pani sporo starszy i muszę radzić
sobie z tymi samymi problemami. Według mnie jedną z najsmutniejszych okoliczności związanych ze śmiercią jest fakt, że kiedy umrę, zginie wraz ze mną cały mój świat, świat moich wspomnień, bogaty świat zamieszkany przez wszystkich ludzi, których kiedykolwiek znałem, świat, który wydawał się trwały, niczym wykuty w granicie. Paf! I po wszystkim. Przez kilka ostatnich tygodni porządkowałem pudła ze starymi papierami i zdjęciami. Oglądałem fotografie ulicy, przy której w dzieciństwie mieszkałem, albo przyjaciół i krewnych, których poza mną nikt z obecnie żyjących nawet nie znał. Wyrzucałem je do śmieci i za każdym razem przeszywał mnie jakiś wewnętrzny dreszcz, jakbym widział ginące szczątki mojego dawnego, ale prawdziwego życia. Natasza westchnęła głęboko i już miększym głosem powiedziała: – Rozumiem to wszystko. Dziękuję, że mi pan to powiedział. To bardzo ważne, takie osobiste zwierzenie. Wiem, że mówił pan prawdę, ale z tą prawdą trudno się pogodzić. Coś panu powiem: właśnie teraz, dokładnie w tym momencie, czuję, jak osoba Siergieja wibruje w moim umyśle. Wiem, że za wszelką cenę chciałby tam pozostać, istnieć nadal, nigdy nie kończyć tańca. – Chciałbym powiedzieć pani coś więcej o Siergieju – podjąłem. – Znam mnóstwo osób, które wybrały się na spotkanie dawnych kolegów ze szkoły i natychmiast się zakochały, czasem w swojej sympatii sprzed lat, ale często w kimś, kogo wcześniej nawet dobrze nie znały. W wielu przypadkach doszło do późnego małżeństwa, niekiedy udanego, ale w innych przypadkach kończącego się katastrofą. Sądzę, że wielu z tych ludzi padło ofiarą skojarzeń: zakochali się w młodzieńczej beztrosce, w dawno minionych szkolnych czasach, w marzeniach o ekscytującym przyszłym życiu, magicznym sposobem ścielącym się u ich stóp. Ale nie zakochali się w konkretnej osobie. Po prostu stała się ona dla nich symbolem szczęśliwej młodości. Próbuję przez to wytłumaczyć pani, że Siergiej stanowił część tego czarującego czasu pani młodości, a ponieważ był obecny w tamtych czasach i miejscach, nasyciła pani jego postać miłością – po prostu w m ó w i ł a p a n i w n i e g o m i ł o ść. Natasza siedziała w milczeniu. Po kilku minutach zapytałem: – Co przyszło pani na myśl podczas tej przerwy w rozmowie? – Myślałam o tytule pana książki: Kat miłości. – I miała pani uczucie, że ja spełniam tę rolę wobec pani? – A czy odważyłby się pan zaprzeczyć? – Przypomnę, że opowiadała mi pani o swojej miłości do Pawła, o cudownie spędzonym z nim życiu. Kiedy to pani mówiła, nie czułem niczego poza satysfakcją. Więc to nie miłość próbuję pani ukraść. Moim celem jest złudzenie miłości.
Znowu cisza. – Niech pani coś powie. – Słyszę w środku taki cichy głos, szept. – I cóż on mówi? – Mówi: „Idź pan do diabła, nie odpuszczę Siergieja”. – Potrzeba czasu i musi pani przejść to w swoim własnym tempie. Chciałbym zadać pani inne pytanie: czy w porównaniu z początkiem naszych sesji odczuła pani jakąś zmianę? – Zmianę? Co pan ma na myśli? – Wczoraj opisywała pani to okropne, oszałamiające uczucie, że jest pani poza życiem, że niczego pani nie doznaje, że jest pani nieobecna. Czy w tych objawach coś się zmieniło? Wydaje mi się, że podczas tej sesji jest pani bardzo obecna. – Nie mogę zaprzeczyć, ma pan rację. Nie mogłabym być bardziej tutaj, niż już jestem. Zanurzanie stóp we wrzącym oleju dobrze robi na koncentrację umysłu. – Uważa pani, że jestem okrutny? – Okrutny? Okrutny może nie, ale bezwzględny, naprawdę bezwzględny. Spojrzałem na zegar. Zostało tylko kilka minut. Jak wykorzystać je najefektywniej? – Zastanawiam się, Nataszo, czy nie chciałaby pani zadać mi jakichś pytań. – Hm, to coś nietypowego. Tak, mam pytanie. Jak p a n u się to udaje? Jak pan radzi sobie z myślą, że ma pan osiemdziesiątkę i koniec jest coraz bliżej? Ponieważ zastanawiałem się chwilę nad odpowiedzią, dorzuciła: – No tak, teraz ja jestem okrutna. Przepraszam. Nie powinnam była o to pytać. – W pani pytaniu nie ma niczego okrutnego. Podoba mi się, że je pani zadała. Po prostu próbuję jakoś sformułować szczerą odpowiedź. Schopenhauer przyrównywał gdzieś głęboką miłość do oślepiającego słońca. Kiedy w późniejszych latach przygasa, nagle zaczynamy sobie uświadamiać obecność wspaniałego, gwiaździstego nieba, dotąd skrywanego przez blask słoneczny. Odejście w niebyt dawnych namiętności, często trudnych do przezwyciężenia, sprawia, że zaczynam bardziej cenić to gwiaździste niebo i wszystkie inne cuda życia, dziwiąc się, jak mogłem je wcześniej przegapić. Przekroczyłem osiemdziesiątkę i powiem pani coś niewiarygodnego: nigdy nie czułem się lepiej i bardziej w zgodzie z samym sobą. Owszem, wiem, że moja egzystencja dobiega końca, ale to było wiadome od samego początku. Różnica polega na tym, że teraz doceniam dobrodziejstwo pełnej świadomości i mam to szczęście, że mogę je dzielić z żoną, która towarzyszy mi niemal przez całe życie. – Dziękuję panu. Powtórzę jeszcze raz: to dla mnie bardzo ważne, że potrafi pan wypowiadać się tak osobiście. To zabawne, ale kiedy pan mówił, przypomniał mi się sen
sprzed paru dni. Zapomniałam o nim, a teraz nagle pojawił się w mojej świadomości, i to w bardzo czytelny sposób. Szłam pustą drogą i w jakiś sposób wiedziałam, że ostatnią istotą, która przeszła tędy przede mną, był mój pies Baloo. Potem zobaczyłam Baloo na poboczu, podeszłam do niego, nachyliłam się i spojrzałam mu w oczy. Pomyślałam: „Oboje jesteśmy żyjącymi istotami” i jeszcze: „Nie jestem ani trochę lepsza od niego”. – A jakie uczucia temu towarzyszyły? – Początkowo byłam szczęśliwa, że znów mogę zobaczyć mojego ulubieńca. Wie pan, Baloo umarł trzy tygodnie przed tym, jak wyjechaliśmy do Ameryki. Był moim towarzyszem przez szesnaście lat, więc mocno przeżyłam jego śmierć. W gruncie rzeczy jeśli cieszyłam się na wyjazd do Stanów, to głównie w nadziei, że pomoże mi to uporać się z żałobą. Czy ma pan psa? Jeśli nie, to pan tego nie zrozumie. – Ja wolę koty, ale potrafię zrozumieć, jak głęboki był pani ból. Zawahała się, lecz w końcu przytaknęła, jakby usatysfakcjonowana moją odpowiedzią. – Tak, bardzo to przeżywałam. Mąż twierdzi, że za bardzo. Uważa, że byłam nadmiernie przywiązana do Baloo i że był on dla mnie namiastką dziecka. Chyba nie mówiłam panu, że nie miałam nigdy dzieci? – A więc w tym śnie wędruje pani tą samą drogą, którą tygodnie wcześniej przeszedł Baloo, a później spogląda mu pani w oczy i mówi: „Oboje jesteśmy żyjącymi istotami i ja nie jestem lepsza od ciebie”. Jak pani sądzi, jaki komunikat zawiera ten sen? – Wiem, co p a n ma na myśli. – Więc proszę mi powiedzieć. – Że zdaję sobie sprawę, iż wędruję śladem Baloo drogą ku śmierci. – Jak wszystkie żywe istoty. – Tak, jak wszystkie żywe istoty. – Ale pani, co p a n i o tym sądzi? – Sądzę, że cała ta rozmowa tylko pogarsza sytuację. – Czyli że w rezultacie gorzej się pani czuje. – Jeszcze kilka takich leczniczych sesji, a powieziono by mnie do domu karetką. – Za pomocą wszystkich symptomów, które opisała pani wczoraj – uczucia oderwania od życia, osamotnienia, niebycia sobą – próbuje się pani znieczulić na ból, od którego nie jest wolna żadna żywa istota. Proszę spojrzeć, od czego zaczęliśmy. Weszła pani do mojego gabinetu ze swoim zdjęciem… – Och nie, tylko nie znowu to! – Wiem, że nie życzy sobie pani, żebym poruszał ten temat, ale nie posłucham pani, bo
sprawa jest zbyt ważna. Proszę wysłuchać tego, co mam do powiedzenia. Sama już pani to wszystko wie. Nie powiem niczego, z czego nie zdawałaby sobie pani sprawy. Po prostu łatwiej opędzić się od tego, co przychodzi z zewnątrz, niż od tego, co rodzi się samo w głębi pani umysłu. Jestem przekonany, że jakaś cząstka pani doszła już do tego wniosku, który chciałbym zaproponować. Wszystko zawiera się w śnie o wędrówce śladami Baloo. To uderzające, że wspomnienie snu stanowiącego klucz do zagadki wróciło do pani akurat wtedy, gdy dobiegaliśmy do końca sesji. A zdjęcie, które pokazała mi pani na początku, posłużyło mi za wskazówkę, jaki kierunek powinienem obrać. – Powiada pan, że sama już to wszystko wiem? Mocno mnie pan przecenia. – Jestem innego zdania. Trzymam po prostu z tą częścią pani, w której mieszka mądrość. Oboje spojrzeliśmy na zegar. Przekroczyliśmy czas sesji o kilka minut. Zbierając swoje rzeczy, Natasza powiedziała: – Czy mogłabym zwrócić się do pana mailem lub przez Skype’a, gdybym miała więcej pytań? – Oczywiście. Proszę tylko pamiętać, że jestem starym człowiekiem. Niech pani nie zwleka zbyt długo.
4. Dziękuję ci, Molly
Kilka miesięcy temu uczestniczyłem w pogrzebie Molly, mojej długoletniej księgowej i „dziewczyny do wszystkiego”, która pracowała dla mnie przez parę dziesiątków lat. Była dla mnie wybawieniem, ale też solą w oku. Po raz pierwszy zatrudniłem ją w 1980 roku, by odbierała moją pocztę i płaciła rachunki w okresie, gdy na rok wyjechałem do Europy i Azji. Kiedy wróciłem, Molly szybko przestała zadowalać się tą marginesową rolą i krok po kroku zaczęła wtykać nos w moje sprawy prywatne. Wkrótce zarządzała całymi naszymi finansami i gospodarstwem domowym, pilnowała płatności, zajmowała się korespondencją, utrzymywała w porządku dokumenty, rękopisy i umowy. Zwolniła mojego ogrodnika i zainstalowała w jego miejsce swoich własnych ludzi, później także swoich malarzy, sprzątaczy i rzemieślników – chociaż jeśli szło o drobniejsze prace, upierała się, że zajmie się nimi sama. Nic nie mogło jej powstrzymać. Pewnego dnia po powrocie do domu zastałem na podjeździe kilka ciężarówek, a Molly, stojąc u stóp potężnego dębu, instruowała faceta pracującego kilkadziesiąt metrów wyżej, które konary powinien piłować. Dziwne, że sama nie wlazła na to drzewo. Twierdziła, iż omawiała ten pomysł ze mną, ale byłem pewien, że to nieprawda. Tego było mi już za wiele i powiedziałem, że ją zwalniam. Zwalniałem ją jeszcze przy co najmniej trzech innych okazjach, ale ona nic sobie z tego nie robiła. Ilekroć napomykałem, że jej usługi za wiele mnie kosztują, przypominała mi, całkiem słusznie, ile żmudnych wieczorów strawiliśmy z żoną nad naszymi sprawami finansowymi, dopóki ona nie doprowadziła ich do porządku, po czym doradzała, żebym przyjmował kilku pacjentów w miesiącu więcej, abym miał na jej pensję. Upierała się, że jest niezastąpiona. Moje pretensje i „wyrzucanie z pracy” nigdy nie były do końca szczere, bo w gruncie rzeczy miała rację. Byłem bardzo przygnębiony, kiedy zmarła na raka trzustki. Wiedziałem, że nie znajdę nikogo, kto zdołałby ją zastąpić. Ceremonia pogrzebowa Molly odbywała się w piękne słoneczne popołudnie na obszernym podwórzu domu jej syna. Byłem zaskoczony, widząc wśród zebranych kilku kolegów ze Stanfordu. Nie miałem pojęcia, że również byli jej klientami, ale przypomniałem sobie, że Molly ściśle przestrzegała zasad poufności i kategorycznie odmawiała ujawnienia tożsamości
swoich zleceniodawców. Gdy uroczystość dobiegła końca, szybko zebrałem się do odejścia, bo miałem odebrać z lotniska grupę przyjaciół, ale kiedy otwierałem furtkę na ulicę, usłyszałem swoje nazwisko. Odwróciłem się i zobaczyłem postawnego starszego mężczyznę we wspaniałym kapeluszu panama z szerokim rondem, zbliżającego się do mnie w towarzystwie prześlicznej kobiety. Widząc, że go nie poznaję, przedstawił się: – Jestem Alvin Cross, a to moja żona Monica. Byłem u pana na terapii pół życia temu. Nienawidzę takich niezręcznych sytuacji. Pamięć do twarzy nigdy nie była moją mocną stroną, a w miarę starzenia się pogorszyła się jeszcze bardziej. Z drugiej strony czułem, że sprawię przykrość dawnemu pacjentowi, jeśli dam mu do zrozumienia, że go nie pamiętam. Próbowałem więc zyskać na czasie, mając nadzieję, że jakieś wspomnienie odżyje w moim umyśle. – Alvin, cieszę się, że cię widzę. Miło panią poznać, pani Monico. – Panie Yalom – odpowiedziała Monica – spotkać się z panem to dla mnie prawdziwa radość. Tyle o panu słyszałam od Ala. Jestem przekonana, że to dzięki panu się spotkaliśmy, wzięliśmy ślub i mamy dwoje cudownych dzieci. – Miło mi to słyszeć. Alvinie, przepraszam, że reaguję z opóźnieniem, ale w parę chwil przypomnę sobie wszystko o tamtych czasach. Tak to niestety działa w moim wieku. – Pracowałem wtedy i zresztą nadal pracuję jako radiolog w Stanfordzie. Zgłosiłem się do ciebie po tym, jak zmarł mój brat – powiedział Alvin, próbując pomóc mojej pamięci. – O, tak, tak – skłamałem – teraz sobie przypominam. Naprawdę bardzo bym chciał porozmawiać o tym, jak ci się żyło po terapii, ale teraz spieszę się, żeby odebrać przyjaciół z lotniska. Czy nie moglibyśmy się umówić na spotkanie później w tym tygodniu? – Z chęcią. – Wciąż jesteś w Stanfordzie? – Tak. – Wręczył mi wyciągniętą z portfela wizytówkę. – Dziękuję, zadzwonię jutro – rzuciłem, oddalając się pospiesznie, załamany lukami w pamięci. Wieczorem tego dnia zagłębiłem się w moim archiwum, żeby znaleźć coś o Alvinie. Wertując teczki z aktami pacjentów, rozmyślałem o tych wszystkich historiach, które się w nich kryją, często budujących, ale niekiedy tragicznych. Każda z nich przywodziła mi na myśl fascynujący dramat dwóch aktorów, z których jednym byłem ja. Trudno mi było oderwać się od tych dawno zapomnianych, a teraz odżywających w moim umyśle wydarzeń. Znalazłem teczkę Alvina w dziale z roku 1982; i chociaż spędziłem z nim tylko dwanaście godzin, okazała się całkiem gruba. W tych przedkomputerowych czasach pozwalałem sobie na luksus
zatrudniania osobistej sekretarki, której po każdej sesji dyktowałem długie, szczegółowe notatki. Otworzyłem akta Alvina i zacząłem czytać. Nie minęło kilka minut i – abrakadabra – cała sprawa zmaterializowała się na powrót w moim mózgu. Alvin Cross, radiolog z kliniki uniwersyteckiej w Stanfordzie, zadzwonił do mnie z prośbą o poradę w kilku osobistych problemach. Lekarze ze Stanfordu, którzy odbywają u mnie terapię, zwykle zjawiają się o ściśle oznaczonej godzinie lub nawet z niewielkim spóźnieniem i przemykają się do mojego szpitalnego gabinetu ukradkiem, żeby ktoś nie zobaczył ich pod drzwiami psychiatry. Z doktorem Crossem było inaczej. Siedział w poczekalni odprężony, przeglądając magazyny. Kiedy wyszedłem do niego i przedstawiłem się, energicznie uścisnął mi rękę, wkroczył do mojego gabinetu z pewną siebie miną i wyprostowany usiadł na krześle. Jak zwykle podczas pierwszej sesji, zacząłem od przedstawienia informacji, którą dysponowałem. – Wszystko, co o panu wiem, panie doktorze Cross, pochodzi tylko z naszej rozmowy telefonicznej. Pracuje pan jako lekarz w tutejszym szpitalu, na zjeździe medyków słuchał pan mojej prelekcji o pracy terapeutycznej z pacjentkami umierającymi na raka piersi i uznał pan, że mogę być panu pomocny. – Tak, to prawda. Pana wystąpienie było nietypowe i wnosiło coś nowego. Bywam na tych zjazdach od lat i po raz pierwszy usłyszałem o ludzkich emocjach, bez żadnych przezroczy, zestawień danych i wyników sekcji. Na pierwszy rzut oka Alvin Cross był dystyngowanym, przystojnym mężczyzną po trzydziestce, o wyrazistych rysach twarzy, lekko posiwiałych skroniach i zdecydowanym sposobie mówienia. Obaj ubrani byliśmy jednakowo, w białe szpitalne fartuchy z nazwiskami wyszytymi granatową nicią na kieszeni na lewej piersi. – Proszę mi więc powiedzieć, co takiego powiedziałem na zjeździe, co kazało panu myśleć, że mogę panu pomóc. – Odniosłem wrażenie, że traktuje pan swoich pacjentów z uczuciem – zaczął. – Poza tym wstrząsnęła mną pańska opowieść o onkologu beznamiętnie przekazującym pacjentce wyniki prześwietlenia. O jej przerażeniu, gdy dowiedziała się, że jej nowotwór dał przerzuty, o tym, jak kurczowo tuliła się do męża po usłyszeniu wyroku śmierci. – Pamiętam to. Ale jaki to ma związek z pana obecnością tutaj? – Cóż, to ja jestem facetem, który pisze te wyroki śmierci. Wypisuję takie diagnozy od dawna, od pięciu lat, i dopiero dzięki panu spojrzałem na to z innej strony. – Stało się to dla pana sprawą bardziej osobistą? – Właśnie. My na radiologii, oglądając zdjęcia rentgenowskie, nie mamy do czynienia
z pacjentem jako całością. Wypatrujemy obszarów zwapnienia i powiększonych węzłów chłonnych. Szukamy osobliwości, które można by pokazać studentom – organów, które znacząco zmieniły rozmiary, odwapnionych kości w przypadku szpiczaka, rozdętych jelit, powiększonej śledziony. Zawsze dotyczy to jakiejś części ciała. Nigdy całego człowieka w całym jego ciele. Dopiero teraz zacząłem się zastanawiać, co czuje pacjent i jak zmienia się jego twarz, kiedy lekarz odczytuje mu mój werdykt. I jestem cokolwiek wstrząśnięty. – Czy to jest świeża zmiana? Od czasu mojej prelekcji? – O tak, zupełnie świeża i po części w związku z pana wystąpieniem. Inaczej nie mógłbym funkcjonować zawodowo przez tyle lat. Myślę, że nie chciałby pan, żeby pana prześwietlenia analizował gość, który dostaje bzika na myśl, jak się pan poczuje po poznaniu wyników. – Gwoli ścisłości. Nasze dziedziny są zupełnie odmienne, czy nie tak? Ja usiłuję się zbliżyć do pacjenta, pan stara się zachować dystans. Cross przytaknął, więc kontynuowałem: – Ale powiedział pan, że ta zmiana zaszła po części za sprawą mojej prelekcji. Więc ma pan jeszcze inne domysły? – O wiele więcej niż domysły. Chodzi o śmierć mojego brata. Zmarł kilka miesięcy temu, a parę tygodni wcześniej prosił, żebym rzucił okiem na jego prześwietlenie. Miał raka płuc. Dużo palił. – Niech mi pan opowie o swoich relacjach z bratem. Kiedy odbywałem staż zawodowy, uczono mnie przeprowadzania bardzo systematycznego wywiadu, poczynając od bieżących dolegliwości pacjenta, a następnie przechodząc do stałego protokołu – historia choroby, przeszłość rodzinna, przebieg edukacji, życie towarzyskie, dojrzewanie seksualne, kariera zawodowa, na końcu zawiłości badania psychiatrycznego. Nie miałem jednak zamiaru trzymać się jakiegokolwiek schematu. Od całych dziesięcioleci nie pracowałem już tak systematycznie. Jak wszyscy doświadczeni terapeuci poszukuję informacji o pacjencie, w o wiele większym stopniu kierując się intuicją. Przyzwyczaiłem się ufać intuicji do tego stopnia, że chyba nie jestem już dobrym nauczycielem dla początkujących, którzy potrzebują wyraźnych wskazówek metodologicznych. – Kiedy mój brat Jason zadzwonił i poprosił, żebym obejrzał wyniki jego prześwietleń – mówił doktor Cross – usłyszałem jego głos po raz pierwszy od ponad piętnastu lat. Byliśmy skłóceni. Westchnął, spojrzał na mnie, jego wargi zadrżały. Byłem tym zaskoczony. To była pierwsza oznaka wrażliwości, jaką u niego zauważyłem. – Proszę mi o tym opowiedzieć – powiedziałem łagodniej.
– Jason jest o dwa lata młodszy – to znaczy b y ł młodszy – i wydaje mi się, że trudno mu było za mną nadążyć. Byłem udanym dzieckiem, wiecznym prymusem. Za każdym razem, kiedy biedny Jason przychodził do nowej szkoły, nieuchronnie witał go chór nauczycieli zachwalających moje sukcesy i wyrażających nadzieję, że on będzie równie dobrym uczniem. W końcu zrezygnował ze współzawodnictwa, wyłączył się. W szkole średniej rzadko zaglądał do książek i poszedł ostro w narkotyki. Może nie był w stanie konkurować. Nie sądzę, by był szczególnie zdolny. Doktor Cross opowiadał dalej: – W ostatniej klasie zaangażował się w dziewczynę i to przypieczętowało jego przyszłość. Była to jego koleżanka od prochów, niebrzydka, choć o taniej urodzie, ale intelektualnie ograniczona. Jej życiową ambicją było zostać manikiurzystką. Szybko zaczęli ze sobą chodzić i pewnego dnia Jason przyprowadził ją do domu na kolację. To była katastrofa na miarę stulecia. Wciąż pamiętam tę scenę: oni dwoje, niedomyci i niechlujni, cały czas tulący się do siebie, jakby demonstracyjnie. Moi rodzice i dziadkowie byli tym wstrząśnięci i zniesmaczeni. Szczerze mówiąc, ja również. Uważnie słuchałem mojego rozmówcy. – Nikomu ze starszych nie spodobała się ta dziewczyna, ale nie uczynili mu żadnej uwagi, ponieważ wiedzieli, że Jason zrobi wszystko na przekór. Dlatego rodzice zrzucili na mnie zadanie udzielenia bratu przestrogi. Musiałem im przy tym obiecać, że nie zdradzę, że to oni namówili mnie do interwencji. Odbyłem z Jasonem szczerą braterską rozmowę, wyłożyłem kawę na ławę. Powiedziałem mu, że małżeństwo to doniosła decyzja, że przyjdzie czas, kiedy będzie od żony oczekiwał więcej – o wiele więcej – niż towarzystwa w ćpaniu. Kiedy obudziliśmy się następnego ranka, okazało się, że Jason wyniósł się z domu – razem z wszystkimi pieniędzmi i srebrnymi przedmiotami, jakie znalazł. Nigdy więcej nie odezwał się do nikogo z nas. – Rodzina postawiła pana w głupim położeniu. Rozmawiać z bratem o sytuacji bez dobrego wyjścia… Nie mieliście więcej rodzeństwa? – Nie, byliśmy tylko dwaj. Z perspektywy czasu sądzę, że mogłem okazać się lepszym starszym bratem i wtedy, przed laty, powinienem był bardziej zdecydowanie szukać z Jasonem kontaktu. – Zostawmy to i wróćmy do głównego wątku. Proszę teraz powiedzieć, co się działo z bratem, odkąd porzucił rodzinę. – Zwyczajnie przepadł. Od tamtego czasu docierały do nas tylko strzępki informacji od jego znajomych. Pracował na budowach, później zajął się kamieniarką. Podobno był w tym
całkiem dobry, robił kominki i kamienne ogrodzenia. Nadal nie stronił od narkotyków. A potem, kilka miesięcy temu, spadł na mnie jak grom z jasnego nieba ten telefon. „Alvin, mówi Jason. Mam raka płuc. Czy mógłbyś rzucić okiem na moje prześwietlenia? Mój lekarz mówi, że dobrze będzie, jeśli je zobaczysz”. Oczywiście zgodziłem się, wziąłem namiar na lekarza i obiecałem, że skontaktuję się z nim jeszcze tego samego dnia. Okazało się, że Jason mieszka w Karolinie Północnej. Spytałem, czy mógłbym go odwiedzić. Po chwili milczenia, chwili tak długiej, aż myślałem, że odłożył słuchawkę, wyraził zgodę. Spojrzałem na doktora Crossa. Jego twarz była tak spięta i przygnębiona, że zacząłem się zastanawiać, czy sprawy nie poszły zbyt szybko i zbyt daleko. Ledwie słowa powitania i od razu skok w głęboką i bardzo ciemną wodę. Żeby dać mu chwilę wytchnienia, podsumowałem to, co się dotąd zdarzyło między nami. – Jak już mówiłem przez telefon, dzisiejsze spotkanie to tylko konsultacja. Musimy ocenić, czy rozpoczęcie terapii będzie dobrym pomysłem. Czy odbywał już pan kiedyś terapię? Potrząsnął głową. – Nie, pod tym względem jestem prawiczkiem. – W takim razie niech mi pan powie, panie doktorze… – Jeśli nie robi to panu różnicy, wystarczy „Alvinie”. – W porządku. Ja jestem Irv. Więc powiedz mi, Alvinie, jak się czujesz przy tej naszej rozmowie. Wydaje się, że od razu dotknęliśmy pewnych trudnych przeżyć. Może za szybko? – Wcale nie. – Potrząsnął głową. – Czy idziemy w dobrym kierunku? Czy o tym chciałeś porozmawiać? – Chciałem omówić właśnie moją reakcję na śmierć Jasona. Jestem przyjemnie zaskoczony, że już do tego doszliśmy. – I nie masz do mnie na razie żadnych pytań? – zapytałem z zamiarem zainicjowania swobodnej wymiany myśli. Wydał się zakłopotany. Po chwili potrząsnął głową. – Nie. Przede wszystkim chcę opowiedzieć ci tę historię. Muszę to wyrzucić z siebie. – Proszę, jedź dalej. – No więc po tym telefonie Jasona wskoczyłem w samolot do Karoliny Północnej, żeby się z nim spotkać. W Raleigh wstąpiłem najpierw do gabinetu jego lekarza i przejrzałem zdjęcia. Nowotwór był nie do wyleczenia. Zajął lewe płuco, dał przerzuty do kręgosłupa i mózgu. Nie było cienia nadziei. Kontynuował: – Jechałem godzinę autostradą, a potem parę kilometrów brudną lokalną drogą, zanim
dotarłem do walącego się domostwa, niewiele więcej niż lepianki, choć w środku był imponujący kominek, własnoręcznie zbudowany przez Jasona. Byłem wstrząśnięty wyglądem młodszego brata. Rak już dokonał swego dzieła i uczynił z niego starca. Jason był wycieńczony. Ciało miał skurczone, twarz zmęczoną i bezbarwną. Bez przerwy palił marihuanę. Kiedy poskarżyłem się, że dym mi przeszkadza, przerzucił się na tytoń. „To nie najlepszy pomysł przy raku płuc” – już miałem powiedzieć, ale ugryzłem się w język. Po obejrzeniu zdjęć wiedziałem, że te słowa nie miałyby sensu. Siedziałem więc i obserwowałem tytoniowy ciąg mojego zmaltretowanego przez nowotwór brata. Kilka razy, gdy przypalał, złowiłem jego spojrzenie. Jestem pewien, że było to spojrzenie przekorne. Nigdy nie zapomnę tej sytuacji. – Przypomina mi to trochę dylemat, przed którym stałeś przed laty, kiedy potępiałeś jego wybór partnerki. Cokolwiek powiesz, będzie niedobrze. – Pomyślałem to samo. To ciągłe palenie było szaleństwem, ale upominanie go też byłoby okropne. I bądźmy szczerzy, mówienie mu wtedy, co myślę o jego dziewczynie, to też nie był właściwy wybór, nawet jeśli moje przewidywania co do przyszłości tego związku okazały się trafne. Wstyd powiedzieć, ale przeżyłem chwilę satysfakcji, kiedy wyznał mi, że jego żona zniknęła kilka lat wcześniej, zabierając niepełnoletnią córkę i całą gotówkę, jaką mieli w domu. Nic o niej od tego czasu nie słyszał. Podejrzewałem, że utrzymywali się z hodowli i sprzedaży trawki. – No i do czego potem między wami doszło? – Ostatni raz wystąpiłem w roli opiekuńczego starszego brata. Robiłem, co mogłem. Wypytałem go o jego stan. Lekarz niczego przed nim nie ukrywał. Powiedział, że leczenie niewiele już może zmienić i że statystyka daje mu najwyżej kilka miesięcy życia. Z ciężkim sercem potwierdziłem tę diagnozę i ponure przewidywania. Zaproponowałem pomoc w uśmierzaniu bólu. Powiedziałem mu, że nie jest sam, że zostanę przy nim. Miałem ochotę go uściskać, ale bariera czasu była zbyt silna. Oferowałem też pieniądze, ale bez przekonania, bo wiedziałem, że wyda je na narkotyki. Mimo wszystko, kiedy odjeżdżałem, zostawiłem na stole kuchennym trzysta dolarów. Może to docenił, ale w żaden sposób nie dał mi tego do zrozumienia. Nie wiedziałem, co jeszcze mógłbym zrobić. Nie chciał słyszeć o przeprowadzce do Kalifornii, a i ja niezbyt usilnie mu to proponowałem. Nie interesowała go również chemioterapia ani żadne inne leczenie, które mogłoby opóźnić postępy raka lub poprawić mu samopoczucie. „Pieprzę to, i tak to niczego nie zmieni” – powiedział. Próbowałem powspominać z nim naszą rodzinę i dawne wspólne życie, ale oświadczył, że chce o tym wszystkim zapomnieć. Może ty, Irv, umiałbyś coś jeszcze wymyślić, ale ja po prostu
doszedłem do ściany. Kiedy odjeżdżałem, uzgodniliśmy, że będziemy w kontakcie, ale Jason nie miał w domu telefonu. Powiedział, że w razie potrzeby zadzwoni od sąsiada. – Zrobił to? – Ani razu. A ja nie miałem jak się z nim skontaktować. Kilka tygodni temu dostałem ze szpitala w Karolinie Północnej wiadomość, że zmarł. Poleciałem znowu na wschód, żeby pochować go w naszym rodzinnym grobie. – Jak to wyglądało? – Czułem się samotny. Przyszła tylko starsza ciotka z mężem i paru kuzynów, którzy mało co go znali. Nasi rodzice zginęli dziesięć lat temu w wypadku samochodowym. W czasie pogrzebu nie porzucała mnie myśl, że to lepiej dla nich, że nie muszą na to patrzeć. Takie żałosne, zmarnowane życie. – I właśnie od tego czasu zacząłeś inaczej odnosić się do swojej pracy? – Tak, zaraz potem. Zacząłem się czuć fatalnie, przychodząc do pracy, oglądając zdjęcia i wypisując pacjentom diagnozy z informacją, że muszą umrzeć. Wszystko, a zwłaszcza prześwietlenia klatki piersiowej, przypominało mi o Jasonie. Zamyśliłem się przez chwilę. Przypadek wyglądał na nieskomplikowany. Dobrze dotąd funkcjonujący mężczyzna przeżywa szok w związku ze zgonem brata i przepełnia go lęk przed śmiercią, pogłębiany przez codzienny kontakt ze sprawami ostatecznymi w pracy. Byłem zupełnie pewien, że wiem, co się z nim dzieje i co można z tym zrobić. Ponieważ nasza godzina dobiegała końca, powiedziałem, że prawdopodobnie będę mógł mu pomóc, i zaproponowałem cotygodniowe spotkania. Wyraźnie się ożywił, jakby już odbył terapię. Podczas następnej sesji uzyskałem nieco informacji z tła. Jego ojciec był lekarzem rodzinnym na prowincji Wirginii, a matka pracowała z nim jako pielęgniarka. Alvin przeszedł gładko przez stanowy uniwersytet Wirginii, potem uczył się w szkole medycznej w Nowym Jorku, a staż radiologa odbył w Kalifornii. Pozostał singlem. Miał sporo związków z kobietami, ale żaden z nich nie trwał długo. Co więcej, nie był z kobietą od czasu telefonu Jasona. Poprosiłem go, aby opisał typową dobę swego życia, zaczynając od nocnego spoczynku. W przypadku Alvina ten chwyt okazał się szczególnie owocny, ponieważ dowiedziałem się, jak mało jest w jego życiu intymności. Chociaż w ciągu dnia roboczego stale obracał się wśród kolegów i studentów, jego kontakty z ludźmi były poza tym znikome. Weekendy spędzał samotnie, zwykle pływając kajakiem. Sam też spożywał niemal wszystkie posiłki: śniadanie i lunch jadał w szpitalnym bufecie, na obiad zamawiał gotowe dania do domu albo szedł do baru szybkiej obsługi. Koledzy od dawna już nie starali się przekonać go do trwałego związku
z kobietą i uznali go za zatwardziałego kawalera. Niektóre ich żony próbowały natomiast zrobić z niego przyjaciela rodziny – zapraszając go na święta lub obiady. Nie miał żadnych przyjaciół ani powierników i chociaż systematycznie miewał przygody miłosne – w większości (w czasach przedinternetowych) nawiązywane za pośrednictwem ogłoszeń matrymonialnych – to wszystkie te związki rozsypywały się po jednej czy dwóch randkach. Oczywiście próbowałem zgłębić przyczynę tak szybkich rozstań, lecz Alvin nigdy nie dał mi jasnej odpowiedzi, a co jeszcze dziwniejsze, wydawał się zaskakująco mało zainteresowany tym zagadnieniem. Zanotowałem to sobie do późniejszego rozważenia. Sypiał raczej dobrze, zwykle siedem lub osiem godzin na dobę. Chociaż rzadko pamiętał swoje sny, przypomniał sobie koszmar, który kilkakrotnie nawiedzał go w ciągu ostatniego miesiąca. – Jestem w łazience, spoglądam w lustro i nagle widzę wielkiego, czarnego ptaka wlatującego do pomieszczenia. Nie wiem, skąd się wziął ani jak się dostał do środka. Oświetlenie zaczyna przygasać, a potem całkiem się wyłącza. Zapada kompletna ciemność. Jestem przerażony. Próbuję uciec do innych pokojów, ale cały czas słyszę i czuję za sobą uderzenia skrzydeł. Budzę się przerażony, z gwałtownie walącym sercem i co dziwne, z elektryzującą erekcją. – Uśmiechnął się przy tej grze słów. Odwzajemniłem uśmiech. – Elektryzująca erekcja? – To takie wibrujące uczucie. – Z czym ci się kojarzy ten sen, Alvinie? Po prostu pozwól swoim myślom przez parę minut płynąć swobodnie. Inaczej mówiąc, spróbuj głośno myśleć. – To całkiem jasne. Sen jest o śmierci… czarny ptak… kruk z opowiadań Poego, skrzydlate drapieżniki, sępy zjadające padlinę… Nienawidzę sępów i myszołowów. Często braliśmy z Jasonem strzelby i szliśmy je tępić… Dobrze pamiętam te ekspedycje, sporo ich natłukliśmy. A te przygasające światła… Wiem, o co chodzi: to gasnące życie. Śmiertelnie boję się śmierci. – Czy dużo o niej rozmyślasz? – Odkąd Jason umarł, przychodzi mi na myśl prawie codziennie. Przedtem prawie wcale. Pamiętam eksplozję lęków i myśli o śmierci, kiedy zginęli rodzice. Byłem już wtedy na Stanfordzie. Pamiętam telefon od ciotki, jakby to było wczoraj. Oglądałem akurat w telewizji mecz koszykówki między Warriors i Lakers. – To straszne, tak nagle stracić za jednym zamachem oboje rodziców. – To był taki nagły kopniak, zupełnie nieoczekiwany. Przez pierwsze dwa lub trzy tygodnie
byłem jak zaczadziały. Nawet nie byłem w stanie płakać. A jednak, choć to dziwne, po jakimś czasie otrząsnąłem się z tego i wróciłem do normalnego życia łatwiej niż teraz, po śmierci Jasona. – Masz jakiś pomysł dlaczego? – Myślę, że dlatego, że między mną i rodzicami nie było żadnych żalów. Kochaliśmy się nawzajem. Byli ze mnie dumni, a ja byłem dobrym synem. Żyli pełnym, wartościowym życiem, ludzie ich uwielbiali, ich małżeństwo było bardzo udane, starość nie zdążyła ich dotknąć. Między nami było czysto. Niczego nie żałowałem… – Zatrzymałeś się na „niczego nie żałowałem”. – Nie straciłeś wiele. No dobrze, czegoś jednak żałuję. Żałuję, że rodzice nie żyli dość długo, by zobaczyć mój ślub i swoje wnuki. – Pierwszy raz wspominasz o małżeństwie i dzieciach. Masz coś w planie? – Cały czas. Ale niewiele z tego wychodzi. Zanotowałem tę uwagę do późniejszego omówienia i drążyłem dalej ważniejszy wątek żałoby: – Nie dziwi mnie, że żałobę po śmierci Jasona przeżywałeś mocniej niż po rodzicach. Choć brzmi to paradoksalnie, często łatwiej jest nam pogodzić się z utratą tych osób, z którymi mieliśmy całkowicie spełnione relacje, niż tych, z którymi nie układało się nam najlepiej, z którymi mieliśmy dużo niedokończonych spraw. Gdy Jason umarł, wasze stosunki zostały nagle zamrożone i nigdy już ich nie uporządkujecie. Chciałbym jednak przekonać cię, żebyś nie był dla siebie taki surowy. Jason miał swoje własne demony i to, że nie byłeś wystarczająco dobrym starszym bratem, to niekoniecznie tylko twoja wina. – Chcesz powiedzieć, że Jason też się do tego przyczynił? – Z całą pewnością. Rola dobrego starszego brata wymaga pewnego minimum współpracy od młodszego. Cieszę się jednak, że miałeś okazję coś naprawić. Wygląda na to, że naprawdę wyciągnąłeś do niego rękę. – Zrobiłem wszystko, co mogłem – przytaknął Alvin. – To było trudne, pochylać się nad nim przy braku reakcji z jego strony. A na pogrzebie czułem się taki samotny. – Nie było nikogo, z kim mógłbyś to wspólnie przeżywać? – Tylko paru kuzynów ze strony ojca, ale z nimi nigdy nie byłem blisko. Rodzice mojej matki zmarli oboje młodo, a różnych wujów i ciotek prawie nie pamiętam. Kiedy po tej sesji dyktowałem spostrzeżenia, przyjrzałem się sprawom odłożonym na później: lęk przed śmiercią przejawiający się w śnie Alvina, jego plany małżeńskie, jego dobrowolna izolacja od osób obu płci i brak refleksji nad tą sytuacją. I wreszcie ta dziwaczna
„elektryzująca erekcja” na zakończenie snu o czarnym ptaku. Podczas kolejnej sesji powiedział więcej o żałobie po śmierci rodziców. Wspominał o wstrząsie, którego doznał, gdy uświadomił sobie, że został sierotą. Przemknęło mu wtedy przez myśl, że mógłby przeprowadzić się z powrotem do Wirginii i przejąć praktykę ojca, ale szybko porzucił ten pomysł. – Żyć życiem mojego ojca w Wirginii to byłoby coś takiego, jakbym sam siebie pogrzebał. Wolałem zostać w Kalifornii, ale żałoba odbierała mi sen. Ten koszmar ciągnął się tygodniami. Jak tylko gasiłem światło, moje serce zaczynało galopować i mogłem być pewny, że tej nocy ze snu będą nici. Tak było dzień po dniu. – Oczywiście próbowałeś brać coś na uspokojenie? – Próbowałem wszystkiego, nawet staroci w rodzaju seconalu, wodzianu chloralu, doridenu, znasz to. Nic nie pomagało. – Więc jak sobie z tym poradziłeś? Jak długo to trwało? – W końcu… – Zawahał się na dłuższą chwilę, po czym zaczął mówić w sposób bardzo wyważony. – W końcu nabrałem nawyku masturbowania się w łóżku. To, hm, to była jedyna rzecz, która działała, i od tej pory robiłem to dokładnie każdej nocy. Masturbacja stała się moją pigułką nasenną. Alvin poczerwieniał i wydawał się tak zakłopotany, że stworzyłem mu trochę przestrzeni, by odetchnął, wracając do tego, co rozgrywało się między nami dwoma. – Rozumiem, jak niezręcznie się czujesz, mówiąc o tym. – „Niezręcznie” to za mało powiedziane. To jest o k r o p n i e krępujące. Nigdy o tym z nikim nie mówiłem. – Chciałbym, żebyś wiedział, że jestem wzruszony, że okazałeś mi tak dużo zaufania. Ale nie gniewaj się, sądzę, że powinniśmy koniecznie podrążyć głębiej to twoje skrępowanie. Wiesz, skrępowania nigdy nie przeżywa się w samotności. Potrzebna jest przynajmniej jeszcze jedna osoba, w tym wypadku ja. Myślę, że to wynikało z niepewności, jak ocenię twoje wyznanie i co o tobie pomyślę. Alvin kiwnął głową. – Czy mógłbyś to rozwinąć? – To trudno powiedzieć. Sądziłem, że wydam ci się dziwaczny i śmieszny. Ot, dzieciak ssący w łóżku palec, wyrodek kompromitujący rodzinę. Tak, wyrodek, to słowo najlepiej pasuje. Myślałem, że będę dla ciebie odpychający. Nic dziwnego, powiesz sobie, że mu nie wychodzi z kobietami, skoro co noc trzepie konia. – Nic z tych rzeczy, Alvin. Nie przejrzałeś moich myśli. To było zupełnie co innego. Nie
oceniałem cię. Koncentrowałem się wyłącznie na tym, żeby zrozumieć. Mój mózg gotował się od myśli. Wyobrażałem sobie, jak twoje serce przyspiesza po zgaszeniu światła pierwszej nocy po śmierci rodziców i moje myśli powędrowały w kierunku związku między snem a śmiercią. Wielu twierdzi, że sen z towarzyszącą mu utratą świadomości to swego rodzaju przedsmak śmierci. Czy wiesz, że w greckiej mitologii Tanatos i Hypnos – uosobienia śmierci i snu – są braćmi bliźniakami? Alvin słuchał z przejęciem. – Nie, nie wiedziałem o tym. To ciekawe. – A twoja uwaga o tym, że zostałeś sierotą – ciągnąłem dalej – jest bardzo znamienna. To samo słyszałem od wielu innych osób, które straciły rodziców. Pamiętam, że i mnie przychodziło to na myśl po śmierci matki, choć umarła dziesięć lat po ojcu. Kiedy rodzice umierają, zawsze czujemy się bezbronni, ponieważ musimy stawić czoło nie tylko stracie bliskich, lecz również myśli o własnej śmierci. Kiedy jesteśmy osieroceni, nikt już nie stoi między nami a grobem. Nie dziwi mnie więc, że po utracie obojga rodziców byłeś przerażony i wystawiony na lęk przed śmiercią. – Tyle słów. Czy uważasz, że kiedy gasiłem światło, moje serce zaczynało galopować ze strachu przed śmiercią? – Tak myślę. Pamiętasz to przygasające światło w twoim śnie o czarnym ptaku? Ten mrok wskazuje na świadomość nieuchronności śmierci. Pozwól jeszcze, że powiem, co mi przyszło do głowy w związku z inną częścią łamigłówki, z twoimi erotycznymi manipulacjami. – Czułem, że posuwam się za daleko za jednym zamachem, ale skoro zacząłem, musiałem ciągnąć dalej. – Postrzegam seks jako twardego przeciwnika śmierci. Czyż orgazm nie jest pierwszą iskierką życia? Znam wiele przypadków, w których seksualne doznania posłużyły do zneutralizowania lęku przed śmiercią. Myślę, że właśnie ten mechanizm obronny odpowiada za „elektryzującą erekcję” kończącą twoje sny i tłumaczy, dlaczego masturbowałeś się, by uśmierzyć lęk przed śmiercią i móc spokojnie zasnąć. – To wszystko jest dla mnie zupełnie nowe, Irv. Trochę za dużo na jeden raz. – Toteż nie oczekuję, że weźmiesz to od razu na barki. Będziemy musieli do tego wracać. W mojej branży to się nazywa: przepracować sprawę. Podczas kolejnych sesji nadal odnosiłem się bezpośrednio do jego niepokojów związanych ze śmiercią. Skłoniłem go, by ze szczegółami wydobył z pamięci wczesne wspomnienia z tej dziedziny. Zapytałem na przykład, kiedy po raz pierwszy dotarło do niego, że żywe istoty umierają. Zastanawiał się przez minutę, dwie. – Miałem chyba pięć czy sześć lat, kiedy nasz collie Max wpadł pod samochód. Pamiętam,
jak wbiegłem z płaczem do gabinetu ojca, który mieścił się we frontowym pokoju. Ojciec wziął swoją czarną torbę, szybko wyszedł z domu i schylił się nad psem leżącym przy krawężniku. Potrząsnął głową i powiedział, że nic już nie da się zrobić. Wtedy to do mnie dotarło. Że na śmierć nikt nie znajdzie rady. Nawet mój ojciec, który znajdował radę prawie na wszystko. Alvin mówił dalej: – Innym razem, kilka lat później, może gdzieś w siódmej klasie, moja nauczycielka, pani Thurston, przyniosła wiadomość, że nasz kolega z klasy Ralph, chłopak w moim wieku, zupełnie taki jak ja, zmarł na polio. Jeszcze dziś widzę wyraźnie twarz Ralpha, jego odstające uszy, krótkie włosy ostrzyżone na jeża, piwne oczy pełne zaciekawienia. Jest w tym coś dziwnego: nie byłem szczególnie zaprzyjaźniony z Ralphem, nigdy nie spotykaliśmy się poza szkołą. Mieszkał gdzieś daleko i matka dowoziła go do szkoły samochodem. Ja chodziłem na piechotę razem z kilkoma kolegami i zawsze z nimi się bawiłem. A jednak pamiętam twarz Ralpha, a nie któregoś z nich. – To ciekawe – powiedziałem. – Podejrzewam, że twarz Ralpha tak mocno utrwaliła się w twojej pamięci, ponieważ wiązała się z pewnymi natrętnymi, choć utajonymi myślami o śmierci. Alvin przytaknął. – Trudno się z tym spierać. Na pewno tak było. W szkółce niedzielnej mówili nam o niebie i pamiętam, że zapytałem o to ojca. Powiedział, że to zwykłe bajki. Był materialistą, chyba tak jak większość lekarzy. Uważał, że umysł działa, dopóki funkcjonuje mózg, a wraz z nim świadomość, postrzeganie i tak dalej. Śmierć to po prostu zgaszenie światła. Czy też tak uważasz? – Zgadzam się z twoim ojcem. Nie potrafię sobie wyobrazić świadomości pozbawionej ciała. Przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu. To była dobra chwila. Czułem, że jesteśmy sobie bliscy. – Co ta odpowiedź ojca znaczyła dla ciebie? Czy zmniejszyła twój lęk przed śmiercią? – Nie, bo nie dawała żadnej pociechy. Nie byłem po prostu w stanie zaakceptować myśli, że wszystko się kiedyś skończy, a przynajmniej skończy się dla mnie. Pracowaliśmy nad tymi zagadnieniami przez kilka sesji. Przyglądaliśmy się im z różnych punktów widzenia, rozważaliśmy inne wspomnienia Alvina, zgłębialiśmy kolejne związane z tematem sny i utwierdzaliśmy nasze osiągnięcia. Stopniowo jednak terapia zaczęła gasnąć. Zawsze uważałem, że terapia jest skuteczna wtedy, gdy podczas każdej sesji pacjent
podejmuje nowe wyzwania, ale Alvin unikał ryzyka i nie mogliśmy się przebić na jakiś nowy grunt. Wkrótce, jakby to było zaprogramowane, zaczął podważać sens tego, co robimy: – Nie rozumiem twojego podejścia. Przestałem widzieć cel, do którego zmierzamy. Czy chodzi o to, żebym przestał się bać śmierci? Przecież wszyscy się boją. Ty nie? – Oczywiście ja też. Lęk przed śmiercią jest w nas wszystkich wbudowany. To pozwala nam przeżyć. Ci, którzy rodzili się bez tej cechy, zostali wyeliminowani tysiące lat temu. Tak więc nie, nie próbuję zlikwidować twoich lęków, ale w twoim przypadku, Alvinie, przekształciły się one w coś większego, w terror, który przejawia się w powracających nocnych koszmarach i zakłóca codzienne funkcjonowanie. Czy mam rację? – No, niezupełnie. Zauważyłem pewne zmiany. Może mi się poprawia. Nie mam już tych koszmarów, nieźle sobie radzę z pracą i rzadziej teraz myślę o Jasonie. Ale co dalej? Czy już zbliżamy się do końca? To pytanie często pojawia się w toku terapii, kiedy symptomy słabną i pacjent odzyskuje wcześniejszą równowagę. Czy to dobry moment, by zakończyć? Czy wystarczy po prostu zlikwidować symptomy? Czy też powinniśmy dążyć do czegoś więcej? Czy powinniśmy próbować zmienić charakter i styl życia pacjenta, stanowiące podłoże tych symptomów? Starałem się łagodnie i w taktowny sposób zachęcić Alvina do dalszej pracy: – Ostateczna decyzja o tym, czy już osiągnąłeś swój cel i chcesz zakończyć terapię, należy do ciebie. Myślę jednak, że nie popełnimy błędu, jeśli przyjrzymy się bliżej temu, co ci pomogło. Jeśli zdołamy zidentyfikować korzystne czynniki, to będziesz mógł się do nich odwoływać w przyszłości. – Co mi pomogło? Trudne pytanie. To znaczy na pewno pomogły mi rozmowy z tobą. Ale w jaki sposób? Mógłbym tylko zgadywać. Może po prostu to, że wyłożyłem kawę na ławę, pierwszy raz wyrzuciłem z siebie pewne sprawy. Ze świadomością, że naprawdę chcesz mi pomóc. Z nikim nie miałem takiego odczucia od czasu śmierci ojca. – Tak, wyczułem to. Myślę, że zrobiłeś parę odważnych kroków i dobrze wykorzystałeś nasz wspólny czas. Jak dotąd nieźle, pomyślałem i spróbowałem zrobić następny krok. – Myślę, że teraz jesteśmy gotowi, by posunąć się dalej. Myślę, że to ważne, żebyśmy zbadali, dlaczego pokierowałeś swoim życiem w taki, a nie inny sposób. Masz niezłe kompetencje społeczne, wydaje się, że dobrze się czujesz we własnej skórze, i mówisz, że bliskość ze mną ci pomaga. Moje pytanie brzmi: dlaczego uchylasz się od równie bliskich związków z innymi ludźmi? Co ci daje taka izolacja? Alvinowi najwyraźniej nie w smak były moje dociekania. Potrząsnął głową.
– Wiesz, jest całe spektrum postaw pomiędzy pełną prywatnością i pełną jawnością. Niektórzy są z natury otwarci, inni wolą zamykać się w sobie. Przypuszczam, że jestem po prostu na „prywatnym” skraju tego spektrum. Ja l u b i ę być sam. Tu go miałem. Mówiąc w terapeutycznym żargonie – ujawnił się opór. Nalegałem dalej, choć wiedziałem, że Alvin siedzi już jak na szpilkach. – Ale przecież nie dalej jak kilka minut temu mówiłeś, jaka to dla ciebie ulga, że możesz ze mną szczerze porozmawiać i widzieć, że nie jest mi to obojętne. – To prawda, ale nie chcę, żeby tak było cały czas. Nasza godzina dobiegła końca. – Nie sądzę, żebyśmy jeszcze do czegoś doszli – rzucił Alvin na zakończenie. Zastanawiając się nad przebiegiem tej sesji, byłem zdumiony, jak szybko sytuacja się zmieniła. Do tej pory pod każdym względem byliśmy z Alvinem sprzymierzeńcami, a teraz nagle okazało się, że stoimy po przeciwnych stronach. Ale nie, gdy przemyślałem głębiej to, co się zdarzyło, uświadomiłem sobie, że ten zdecydowany opór nie był zupełnym zaskoczeniem. Powinienem był dostrzec jego zwiastuny już wcześniej, kiedy próby rozważania relacji Alvina z kobietami tak szybko spalały na panewce. Przypomniałem sobie, jak odmówił zgłębiania tego zagadnienia i jak zdziwił mnie taki brak zainteresowania samym sobą. W rzeczy samej, jeśli pacjent nie zdradza zaciekawienia swoimi problemami, jest to dla terapeuty sygnał wskazujący, że nie chce posunąć się głębiej. Wiedziałem już, że nie pójdzie łatwo. Walka trwała przez całą następną sesję. Fakt, że Alvin tak zdecydowanie bronił się przed analizą swojego wycofania, przekonał mnie, że w grę wchodzą potężne siły. Miałem wcześniej do czynienia z wieloma osobami wycofanymi i stroniącymi od towarzystwa, ale raczej nie byli to ludzie o tak wysokich kompetencjach społecznych, zdolni do intymnych rozmów. Z Alvinem działo się coś dziwnego. – Pozwól, że coś ci powiem, Alvinie. Podczas jednego z pierwszych naszych spotkań, kiedy zreferowałeś mi przebieg swojego typowego dnia, zrobiło mi się smutno. Wyglądało na to, że w twoim życiu jest niewiele ciepła i bliskości z innymi. To mi nie pasowało do takiego Alvina, jakiego poznałem, do twojej bezpośredniości i szczerości. I nie pasowało też do środowiska rodzinnego, w którym wyrosłeś. Wiem, że z twoim bratem były kłopoty, ale rodzice według twojego opisu byli troskliwi i opiekuńczy, tworzyliście kochającą się, partnerską rodzinę. Osoby wychowane w takich rodzinach nie odcinają się od ludzi w wieku dojrzałym. – Zgoda, powinienem dokonać pewnych zmian i będę się o to starał.
Nadal próbowałem posuwać się małymi krokami: – Ale czas ucieka. Przypomnę ci twoje własne słowa: dziesięć lat temu, po śmierci rodziców, czułeś żal, że nie będą na twoim ślubie i nigdy nie zobaczą wnuków. Co z tym żalem? I czy nie żal ci samego siebie? Czy twoje życie wygląda tak, jak oczekiwałeś? – Mówiłem przecież, że chcę się zmienić. Ale nie jest to dla mnie w tej chwili najważniejsze. Nie pamiętasz, dlaczego do ciebie przyszedłem? Z powodu niepokoju po śmierci brata. Moje życie towarzyskie nie ma z tym nic wspólnego. Wypuściłem ostatnią strzałę, jaka mi pozostała w kołczanie: – Nie zgadzam się. Te dwie sprawy są ze sobą mocno związane. Pozwól, że objaśnię. Wielokrotnie miałem okazję zaobserwować, że nasilenie strachu przed śmiercią wiąże się u ludzi ściśle ze stopniem oderwania od życia. I to d l a t e g o próbuję skupić uwagę na jakości twojego obecnego życia. Chyba uderzyłem w czułą strunę. Alvin na dobrą minutę zapadł w głębokie zamyślenie, następnie zaś odparł: – O tym może kiedyś później. Na razie wszystko jest okej i nie widzę powodu, żeby teraz drążyć ten temat. A n a l i z u j o p ór, a n a l i z u j o p ór – to moja mantra w przypadku takiego impasu. Naciskałem dalej: – W ciągu kilku naszych pierwszych wspólnych godzin byłem uderzony twoją determinacją, by zrozumieć swoją reakcję na śmierć brata, i odwagą, z jaką zwierzałeś się z intymnych stron swojego życia. Miałem poczucie, że praca dobrze nam idzie. Natomiast w tych ostatnich sesjach doszliśmy do ściany. Bronisz się przed dalszymi krokami, ale jestem absolutnie przekonany, że jest jeszcze dużo do zrobienia. Wygląda na to, że przestałeś mi ufać. – Nie, to ostatnie to nieprawda. – Więc pomóż mi zrozumieć, co się stało. W którym momencie według ciebie sytuacja się zmieniła? – Tu nie chodzi o ciebie, Irv, tylko o mnie. Rozumiesz, po prostu nie jestem jeszcze gotowy, by rozmawiać o pewnych rzeczach. – Wiem, że staję się natrętny, ale wytrzymaj jeszcze trochę. Pozwól, żebym zbadał jeszcze jedną, ostatnią sprawę. Mam podejrzenie, że ta blokada wiąże się z twoim stosunkiem do kobiet. Wcześniej mówiłeś, że twoje związki szybko spalają na panewce. Zastanawiam się, czy nie wynika to z seksualnego aspektu tych związków. – Nie, to nie o to chodzi. – Więc o co chodzi?
Wiedziałem, że posuwam się za daleko, że wręcz maltretuję pacjenta, ale nie mogłem się już zatrzymać. Moja ciekawość rozpaliła się i zaczęła żyć własnym życiem. Ku mojemu zaskoczeniu Alvin lekko uchylił drzwi: – Spotykałem się z wieloma superkobietami i za każdym razem kończyło się tak samo. Wychodziliśmy razem, jedliśmy kolację, seks był udany, czuliśmy do siebie sympatię, ale wcześniej czy później, po kilku randkach, zapraszałem ją do domu i wtedy wszystko się kończyło. – Jak to? Co się działo? – Jak tylko zobaczyła mój dom, więcej jej nie widziałem. – Dlaczego? Co one tam takiego widziały? – Nadal nic nie rozumiałem i czułem się ciemny jak tabaka w rogu. – Nie podobało im się. Nie podobał im się mój sposób prowadzenia domu. Obaj zerknęliśmy na zegar. Przekroczyliśmy czas o kilka minut. Alvin chciał już wyjść, a na mnie czekał kolejny pacjent. Zaryzykowałem jednak: – Naprawdę jestem rad, że zwierzyłeś mi się z tego. Chcę ci zaproponować nietypowy krok, który według mnie może mieć ogromne znaczenie dla twojej terapii. Chciałbym, żebyśmy następną sesję odbyli u ciebie w domu. Czy może to być za tydzień o szóstej? Alvin wciągnął głęboko powietrze, próbując się otrząsnąć. – No nie wiem. Muszę to przemyśleć. Prześpię się z tą sprawą i jutro zadzwonię. – Dobrze, dzwoń między siódmą a dziesiątą rano. To był mój czas przeznaczony na pisanie i nie lubiłem, by mi wtedy przerywano. Ale to była naprawdę ważna sprawa. Nazajutrz rano telefon zadzwonił minutę po siódmej. – Irv, ja tego nie zniosę. Dręczyło mnie to całą noc. Nie chcę, żebyś mnie odwiedzał w domu i nie chcę więcej bezsennych nocy w oczekiwaniu na następny tydzień. Chcę przerwać tę terapię. Mnóstwo myśli przemknęło mi przez głowę. Tkwiłem w tym zawodzie wystarczająco długo, by wiedzieć, że wielu pacjentów potrzebuje kilku cyklów terapii. Wykonają pewną pracę, coś osiągną i nie chcą kontynuować. Po przerwaniu terapii przez parę miesięcy albo lat utrwalają swoje zdobycze, żeby dopiero kiedyś w przyszłości podjąć ją na nowo, często w pełniejszy sposób. Każdy dojrzały terapeuta potrafi rozpoznać ten wzór zachowania i okazać powściągliwość. Ale ja w tym momencie nie czułem się szczególnie dojrzały. – Alvin, jestem pewien, że peszy cię moja spodziewana reakcja na widok twojego domu. Może się czegoś wstydzisz, a może obawiasz się, że zmieni się mój stosunek do ciebie?
– Nie będę zaprzeczał, że coś w tym jest. – Mam wrażenie, jakby twój umysł był rozdwojony. Odwołujesz się do tej części, w której dominuje wstyd. Ale jest też druga część, która pragnie zmiany. To właśnie ta część postanowiła wyjawić mi naturę problemu, to ona chce żyć inaczej. I tę część chciałbym dopuścić do głosu. Nie musisz czekać cały tydzień. Spotkajmy się dzisiaj. Jakie masz plany na przedpołudnie? Mógłbym przyjść choćby zaraz. – Nie, to dla mnie za wiele. – Alvin, przepuszczasz okazję, by skierować swoje życie na inne, bardziej satysfakcjonujące tory, i chyba dlatego, że boisz się, żebym nie zaczął cię osądzać. Ale powinieneś już się nauczyć, że te lęki są bezzasadne. A po drugie, chciałbym cię prosić, żebyś spojrzał na sprawę z szerszej perspektywy: pozwalasz, żeby obawa przed jakimś przelotnym wrażeniem, jakie może pojawić się w moim umyśle, miała wpływ na całe twoje dalsze życie. Czy to ma sens? – No dobrze, Irv, niech ci będzie. Ale teraz nie mogę. Właśnie wychodzę do pracy i cały dzień mam zapchany po brzegi. – O której będziesz wolny? – Około siódmej wieczorem. – Więc mógłbym przyjść na sesję o wpół do ósmej? – Jesteś pewien, że to będzie dobre? – Zaufaj mi. Jestem pewien. Dokładnie o dziewiętnastej trzydzieści przyjechałem pod jego przyjemny, niewielki dom w Sunnyvale, parę kilometrów od mojego gabinetu w Palo Alto. Drzwi wejściowe były uchylone, a na przyklejonej taśmą kartce przeczytałem: „Wchodź od razu”. Zadzwoniłem i wszedłem. Na drugim końcu salonu zobaczyłem Alvina siedzącego w głębokim fotelu, wpatrzonego w okno. Widziałem tylko jego potylicę, nie odwrócił się do mnie. Chciałem podejść do Alvina, ale nie bardzo wiedziałem, jak to zrobić. Przed sobą miałem tylko kilka niewielkich fragmentów gołej podłogi, całą resztę pokrywały stosy starych książek telefonicznych – skąd ich tyle nabrał? – albumów malarstwa, kolejowych rozkładów jazdy, pliki pożółkłych gazet i sterty starych powieści science fiction. Sam uwielbiam fantastykę i musiałem walczyć z pokusą, by przysiąść na stosie starych „New York Timesów” i zacząć grzebać w tym bogactwie. Jedynymi wolnymi miejscami na podłodze były wąskie, może dwudziestoparocentymetrowe ścieżki, jedna wiodąca do sąsiedniej kuchni, druga do fotela, w którym siedział Alvin, a trzecia do dużej sofy przywalonej kolejną porcją zakurzonych książek oraz starymi kliszami rentgenowskimi i dokumentacją lekarską.
To był rok 1982 – patologiczne zbieractwo nie było już tematem nowym w psychiatrii i w popularnych programach telewizyjnych. Ale nigdy wcześniej nie widziałem ani nie wyobrażałem sobie czegoś takiego, co zobaczyłem u Alvina w domu. Byłem zbyt poruszony, by zaglądać do innych pomieszczeń, więc ostrożnie utorowałem sobie drogę do krzesła, możliwie blisko Alvina, i usiadłem, patrząc mu w plecy. – Alvin – mówiłem głośno, dzieliło nas jakieś pięć metrów – dziękuję ci, że zgodziłeś się na to spotkanie. To bardzo ważne, że pozwoliłeś mi zobaczyć swój dom, i czuję teraz, bardziej niż kiedykolwiek, że powinniśmy kontynuować naszą pracę. Wiem, jakie to trudne dla ciebie, i doceniam to, że wpuściłeś mnie do swojego życia i swojego domu. Alvin kiwnął głową, lecz nie przerwał milczenia. Nie znajdowałem właściwych słów. Wiedziałem, że prędzej czy później musimy podjąć próbę zrozumienia źródeł i sensu tego zbieractwa, ale w tym momencie sprawą pierwszoplanową było utrzymanie naszej relacji, zmąconej przez poniżenie i gniew. – Alvin, przepraszam, że wpuściłem cię w tę sytuację, ale nie było innego sposobu. Musimy wspólnie stawić temu czoło. Wiem, że jest ci trudno, ale zrobiliśmy już duży krok do przodu – ogromny krok – i powinniśmy o tym porozmawiać. Czy jest tu jakieś miejsce, gdzie moglibyśmy usiąść bliżej siebie? Alvin pokręcił głową. – A może moglibyśmy pochodzić po ulicy? – Nie teraz, Irv. To wszystko, na co mnie dziś stać. Chciałbym to zakończyć. – Dobrze, w takim razie jutro. Czy możemy się umówić jutro o tej samej porze, wpół do ósmej, w moim gabinecie? Alvin kiwnął głową. – Przedtem zadzwonię do ciebie rano. Posiedzieliśmy jeszcze kilka minut w milczeniu, po czym wyszedłem. Nazajutrz rano Alvin zadzwonił. Jego słowa mnie nie zaskoczyły. – Irv, przepraszam, ale po prostu nie mogę się na to zdobyć. Nie myśl, że lekceważę twój wysiłek, ale nie mogę się z tobą spotkać. W każdym razie nie teraz. – Alvin, wiem, że mocno cię przycisnąłem, może za mocno, ale pomyśl, ile już zrobiliśmy. Jesteśmy o krok od czegoś przełomowego. – Nie. Nie teraz. Skończmy z tym. Może jeszcze kiedyś się do ciebie zwrócę. Teraz muszę się z tym uporać sam. Zacznę porządkować dom. Zamknąłem sprawę Alvina. Od tamtej wizyty u niego w domu nie widziałem się z nim ani nie słyszałem aż do tego dnia na pogrzebie Molly. Ale skąd on właściwie się tam wziął? Co
go łączyło z Molly? Przypomniałem sobie, że przez jakiś czas po naszym ostatnim spotkaniu często myślałem o Alvinie i zastanawiałem się, co się z nim dzieje. Rozglądałem się za nim, przemierzając korytarze szpitala lub siedząc w bufecie. Pamiętałem też, że niedługo po naszej ostatniej sesji rozmawiałem trochę o nim ze starym, dobrym przyjacielem, też psychiatrą, w nadziei, że pomoże mi uporać się z konsternacją po tak jawnie spartaczonym przypadku. Ale teraz, po wczorajszym spotkaniu na pogrzebie Molly, musiałem zmienić zdanie. Czy rzeczywiście spartaczyłem robotę? Alvin wyglądał znakomicie, miał dwoje dzieci i kochającą żonę, która wyznała, że ich małżeństwo to moja zasługa. Jak do tego doszło? Widocznie okazałem się skuteczniejszy, niż sądziłem. Moja ciekawość znowu wybuchła jasnym płomieniem. *** Spotkaliśmy się w niewielkiej kawiarni w pobliżu szpitala. Dla większej intymności zajęliśmy narożny stolik. – Przepraszam, że nie od razu cię poznałem – zacząłem. – Jak już mówiłem, starość rzutuje na moją pamięć do twarzy. Ale nie sądź, że nie myślałem o tobie. Często zastanawiałem się, jak sobie radzisz, zwłaszcza że byłem przekonany, że nasza wspólna praca zakończyła się przedwcześnie i zostałeś z nieprzepracowanymi problemami. Bardzo cenię sobie spotkania kontrolne. Wiesz, pewnie dlatego z początku cię nie poznałem, że nie spodziewałem się ciebie na pogrzebie Molly. Skąd ją znałeś? Na twarzy Alvina pojawił się wyraz zaskoczenia. – Nie pamiętasz? Przecież dzień czy dwa po naszej ostatniej sesji sam zadzwoniłeś, podałeś mi kontakt do niej i powiedziałeś, że może mi pomóc w doprowadzeniu domu do porządku. – O rany, zupełnie o tym zapomniałem. I rzeczywiście się do niej zwróciłeś? Alvin energicznie pokiwał głową. – No jasne. Czy to znaczy, że ona nigdy o mnie nie wspominała? – Nie. Miała swoje honorowe zasady i milczała jak zaklęta, gdy szło o jej klientów. Ale poleciłem ci ją ponad trzydzieści lat temu. Przez tyle czasu zachowałeś ją w pamięci? – Niezupełnie tak. Wtedy od razu zadzwoniłem do Molly i wzięła się do roboty. Wzięła się na całego. W kilka dni mój dom wyglądał schludniej niż kiedykolwiek przedtem. Wzięła na siebie sprzątanie, płacenie rachunków i podatków i w ogóle w s z y s t k i e moje sprawy. Byłem klientem Molly do samej jej śmierci. Często mówiłem Monice, ile ci zawdzięczam. Zmieniłeś kierunek mojego życia. Dużo mi dałeś, ale przede wszystkim dałeś mi Molly. Przez
całe ostatnie trzydzieści lat przychodziła do mnie regularnie raz w tygodniu, żeby zająć się wszystkim. Skończyło się to dopiero parę miesięcy temu, kiedy była już zbyt schorowana. Była najlepszą rzeczą, jaka mi się w życiu przytrafiła – nie licząc oczywiście Moniki i dzieciaków. Po tej rozmowie wirowały mi po głowie myśli o tym, że nie sposób wyjaśnić, jak właściwie działa psychoterapia. My, terapeuci, tak żarliwie dbamy o precyzję w naszych poczynaniach i rościmy sobie pretensje do postawy czysto empirycznej. Próbujemy naprawiać uszkodzone elementy w życiu naszych pacjentów lub w ich materiale genetycznym. Realia naszej pracy nie zawsze jednak pasują do tego teoretycznego modelu i często, gdy wraz z pacjentem zabłądzimy na drodze do wyzdrowienia, posuwamy się do improwizacji. Przywykłem się tym nie przejmować, ale nawet teraz, w moich złotych latach, zdumiewa mnie złożoność i nieprzewidywalność ludzkich myśli i zachowań. Nie przeraża mnie niepewność, ponieważ wiem, że przekonanie, iż zgłębiliśmy coś w pełni, jest czystym aktem pychy. Jedno tylko mogę sobie powiedzieć z całą pewnością: jeśli potrafię stworzyć sytuację przepojoną szczerością i życzliwością, to pacjent znajdzie pomoc, której potrzebuje, choć czasem w zadziwiający sposób, którego nie potrafiłbym nigdy przewidzieć ani nawet sobie wyobrazić. Dziękuję ci, Molly.
5. Nie zamykaj mnie
Drogi Doktorze Yalom, jestem siedemdziesięciosiedmioletnim menedżerem (byłym) i przed rokiem przeprowadziłem się do domu starości w Georgii. Jest to przyjemne miejsce, ale nie czuję się tu dobrze. Mam trwałe i poważne problemy z przystosowaniem się. W zeszłym roku zwróciłem się do terapeuty, ale ostatnio nasza praca ugrzęzła. Czy mógłby udzielić mi Pan konsultacji? Jestem gotów lecieć do Kalifornii choćby zaraz. Rick Evans
Trzy tygodnie później Rick Evans wkroczył bez skrępowania do mojego gabinetu z taką miną, jakby był tu stałym gościem. Wyglądał właśnie tak, jak emerytowany menedżer wysokiego szczebla wyglądać powinien: szczupły, postawny i rozluźniony. Ze swoją śniadą cerą zapalonego gracza w golfa, dostojną postawą, rasowym kształtem nosa i podbródka znakomicie pasowałby na okładkę broszury reklamowej funduszu emerytalnego z górnej półki. Przyjemnie było popatrzeć na gęstą grzywę prostych, starannie uczesanych i lśniących siwych włosów. Ze smutkiem przeciągnąłem dłonią po własnej, łysiejącej czaszce. Chociaż nie mogłem jakoś złowić jego spojrzenia, podobały mi się jego uważne, choć nieco tęsknie patrzące oczy. Rick nie tracił czasu, zaczął mówić, zanim jeszcze zdążył usiąść: – Ta pana książka, Patrząc w słońce. Jak przezwyciężyć grozę śmierci, to bardzo mocna rzecz. Zwłaszcza dla kogoś w moim wieku. To za jej sprawą jestem tutaj. Zerknął na zegarek, jakby sprawdzając, czy zaczęliśmy zgodnie z rozkładem. – Przejdę od razu do rzeczy. Jak już pisałem w mailu, przeniosłem się do Fairlawn Oaks przed rokiem. Po śmierci żony próbowałem najpierw radzić sobie samemu we własnym domu. Próbowałem jak diabli przez osiemnaście miesięcy, ale nie wychodziło, nawet gdy zatrudniłem pomoc domową. Za dużo cholernego zawracania głowy z tymi wszystkimi zakupami, gotowaniem i sprzątaniem. I zbyt parszywie jest żyć tak samotnie. Wykonałem więc ten ruch. Ale nie zadziałało. Nie żebym miał coś za złe Fairlawn Oaks. To świetne miejsce. Po prostu nie adaptuję się tam. Uderzyło mnie to, czego Rick n i e z r o b ił. Nie rozejrzał się nawet przelotnie po moim gabinecie, nie zdobył się na żaden konwencjonalny gest przywitania. Przyleciał na drugi
koniec kraju, żeby się ze mną spotkać, a nie skierował nawet wzroku w moim kierunku. Może jest bardziej zalękniony, niż na to wygląda? Może jest nastawiony wyłącznie na osiągnięcie celu i myśli tylko o tym, żeby jak najlepiej wykorzystać czas? Trzeba będzie do tego wrócić później. Tymczasem zachęciłem go tylko, żeby mówił dalej: – Na czym to polega? Zbył moje pytanie gestem dłoni. – Powiem o tym później. Najpierw chcę coś powiedzieć o terapeutce, do której chodzę od półtora roku. To sensowna kobieta. Pomogła mi poradzić sobie z żałobą, to nie ulega wątpliwości. Postawiła mnie na nogi, wytarła do sucha i wepchnęła z powrotem na ring, z powrotem do świata. Ale ostatnio utknęliśmy w miejscu. Nie mam do niej pretensji, ale ta terapia to marnowanie czasu i pieniędzy, chociaż jej honoraria nie są z najwyższej półki. Po prostu chodzimy w kółko, wciąż od nowa borykając się z tymi samymi sprawami. Po przeczytaniu jednej pana książki sięgnąłem po inne i nagle przyszło mi do głowy, że konsultacja z panem mogłaby dać mojej terapii nowy impuls. Nawet w tym momencie nie spojrzał na mnie. Było to dziwne, bo na pewno nie był człowiekiem nieśmiałym. Po prostu parł do przodu. – Wiem, że w takich przypadkach terapeuci są zazdrośni i drażliwi, więc postanowiłem dyplomatycznie ją o tym uprzedzić. Niech pan nie zrozumie mnie źle, nie prosiłem jej o zgodę. Zwróciłbym się do pana, cokolwiek by powiedziała. Ale okazało się, że przyjęła to bardzo pozytywnie. Uchwyciła się wręcz tej myśli: „Pewnie, doskonały pomysł. Poproś go o konsultację. Będę wdzięczna. Do Kalifornii kawał drogi, ale nie żałowałabym tego czasu i pieniędzy”. Zaproponowała, że sporządzi dla pana notatkę z opisem terapii, ale ja poczułem się tym lekko dotknięty. Powiedziałem, że jestem już dużym chłopcem i potrafię sam wszystko przekazać. – Dotknięty? Dlaczego? – Był najwyższy czas, by wtrącić się w ten monolog. – Jestem stary, ale nie jestem bezradny. I bez jej pomocy wiem, jak z panem rozmawiać. – I tylko tyle? To cały powód do urazy? Proszę sięgnąć głębiej. – Czułem się przymuszony do przyjęcia postawy bardziej konfrontacyjnej, niż to mam w zwyczaju. Rick spuścił z tonu. Jak gdyby wreszcie zauważył moje istnienie, choć wciąż na mnie nie patrzył. – Cóż, nie wiem. Chyba zrobił na mnie przykre wrażenie jej entuzjazm na myśl, że może się mnie pozbędzie. Może o c z e k i w a ł em, że będzie choć trochę zazdrosna. Ale niech tam. Wiem, że ta moja uraza była nieracjonalna. Ostatecznie ta konsultacja ma mnie i jej pomóc w dalszej wspólnej pracy. Ona nie stara się mnie pozbyć i niczego takiego nie mówiła. Po
prostu tak się poczułem. Byłem dotknięty. Nie zamierzam tu niczego ukrywać. Chcę, żeby wydatki mi się opłaciły. Wie pan, pana honorarium plus bilety lotnicze, wychodzi niezła sumka. – Proszę opowiedzieć, jak się pan adaptował do życia w domu starości. – Za minutę – znowu odsunął moje pytanie. – Najpierw powiedzmy sobie wyraźnie, że Fairlawn Oaks jest w porządku. Mają cholernie dobrą organizację i sądzę, że gdybym ja tym kierował, nie potrafiłbym wiele ulepszyć. Moje problemy to wyłącznie mój kłopot i zdaję sobie z tego sprawę. W Fairlawn Oaks jest wszystko. Świetnie karmią i oferują kupę niesamowitych zajęć. Kurs golfa jest trochę za bardzo uładzony, ale to pasuje do mojego wieku. Sęk w tym, że paraliżuje mnie niezdecydowanie. Za każdym razem, gdy próbuję się czymś zająć, mój umysł zaczyna rozglądać się za czymś innym. I nie chcę przestrzegać harmonogramów, przynajmniej tych układanych przez inne osoby. Nie czuję się wtedy sobą. To dobre dla innych. Dlaczego m u s z ę chodzić na pływalnię codziennie o czwartej? Albo na dyskusje o bieżących wydarzeniach o dziesiątej rano? Dlaczego zawsze m u s z ę wkładać klucz od pokoju do specjalnego schowka? Dlaczego codziennie m u s z ę jadać o tych samych porach? To nie jestem ja. Prawdziwy ja, prawdziwy Rick Evans kocha spontaniczność. Zwrócił głowę w moją stronę. – Prosto z college’u trafił pan na uczelnię medyczną, prawda? – Zgadza się. – A później na psychiatrię? – Tak. – No właśnie. A ja wykonywałem dziewięć zawodów. – Rozprostował dziewięć palców. – Dziewięć! I byłem cholernie dobry we wszystkich dziewięciu. Startowałem od zera jako terminator w drukarni… Potem byłem drukarzem, potem założyłem pismo, potem byłem wydawcą kilku czasopism, potem kierowałem niedużym wydawnictwem, potem kupiłem i rozbudowałem sieć placówek opieki nad chorymi psychicznie, potem prowadziłem szpital, potem, może mi pan wierzyć lub nie, ukończyłem kurs doradców psychologicznych i zajmowałem się ulepszaniem organizacji pracy, a na koniec byłem naczelnym w dwóch różnych kompaniach. Rozsiadł się w fotelu z zadowoloną miną. Pora była, żebym ja coś powiedział. Nie miałem w głowie żadnego konkretnego planu, ale zacząłem na chybił trafił, z nadzieją, że moja muza ześle na mnie natchnienie. – Tyle różnych ścieżek. Aż trudno policzyć. Niech mi pan powie, Rick… Czy możemy sobie mówić po imieniu? Ja jestem Irv.
– Tak będzie lepiej – przytaknął Rick. – Więc Rick, co czujesz teraz, gdy wspominasz tę swoją karierę? – Widzisz, żadna z tych zmian nie była wymuszona. W żadnym ze swoich wcieleń zawodowych nie zawiodłem. Po prostu każde z nich po pewnym czasie zaczynało mnie męczyć. Nie chcę ograniczać się do jednego sposobu życia. Potrzebuję zmiany. Spontaniczności. Powtarzam: s p o n t a n i c z n o ść – to cały ja! – A teraz? – Teraz? No właśnie, w tym sęk. Spontaniczność to była kiedyś dobra rzecz, moja mocna strona, moja Gwiazda Polarna, a teraz zamieniła się w potwora. Zobacz, jak to wygląda: kiedy biorę się za jakąś aktywność, czy to będą ćwiczenia fizyczne, aerobik w basenie, dyskusje polityczne czy joga, cokolwiek, mój umysł zaczyna przebierać w innych możliwościach. Słyszę wewnętrzny głos, pytający: „Dlaczego właśnie to? Dlaczego nie c o ś i n n e go?”. Tkwię w potrzasku niezdecydowania. I co się w rezultacie dzieje? Dzieje się to, że nie podejmuję żadnej z tych aktywności. Wsłuchałem się we własne myśli. Podczas gdy Rick mówił, przyszedł mi na myśl osioł Buridana, stary filozoficzny paradoks mówiący o ośle stojącym pomiędzy dwoma równie ponętnie pachnącymi stogami siana; osioł umiera z głodu, ponieważ nie potrafi zdecydować, do którego z nich ma sięgnąć. Nie sądziłem jednak, by mówienie Rickowi o tym przyniosło pożytek. Byłaby to jedynie reakcja na jego wyzywający sposób bycia i popisywanie się erudycją. Potem nasunął mi się inny pomysł, który mógłby być dla niego bardziej do przyjęcia. – Rick, chciałbym podzielić się z tobą czymś, co mi się właśnie przypomniało. Wiedziałem, że poczynam sobie trochę za swobodnie, ale to się często opłaca – pacjenci na ogół doceniają to, że dzielę się z nimi sprawami dotyczącymi mnie samego. Ułatwia to dalszą wymianę myśli. – Może cię to zainteresuje. Zdarzyło się to dawno temu. Gdzieś to potem opisałem, ale nie myślałem o tym od wieków. Pewnego dnia zauważyłem, że przestałem dobrze widzieć w okularach, więc wybrałem się do mojego okulisty, człowieka o wiele ode mnie starszego. Przebadawszy mi wzrok, spytał, ile mam lat. „Czterdzieści”, odpowiedziałem. „Ach, czterdzieści?” – rzekł, po czym zdjął własne okulary i starannie je wytarł. „No cóż, młody człowieku, w takim razie idzie pan zgodnie z rozkładem jazdy. Starczowzroczność”. Pamiętam swoje wzburzenie. Miałem ochotę zawołać: „Jaki rozkład jazdy? Kto idzie zgodnie z rozkładem? Może pan i inni pana pacjenci idziecie zgodnie z rozkładem, ale nie ja. Ja jestem inny!”. – Fajna historyjka – powiedział Rick. – Znam ją z którejś z twoich książek. Rozumiem, o co
ci chodzi, ale to naprawdę nie mój przypadek. Umiem liczyć. Mam siedemdziesiąt siedem lat i nie musimy tracić czasu na omawianie tego. Nie neguję swojej starości. Sam sobie to mówię codziennie i jeszcze moja nieszczęsna terapeutka wbija mi to do głowy. Jeśli tak trudno mi było porzucić własny dom i przenieść się do Fairlawn, to właśnie dlatego, że nie chciałem się pogodzić ze starością. Ale w końcu to zrobiłem. Teraz mówię o czymś nowym. Hm, okazuje się że przywoływanie historii z okularami nie było najlepszym pomysłem. Rick to nie ten rodzaj człowieka, z którym można rozmawiać swobodnie i dzielić się własnymi luźnymi skojarzeniami. Angażuje się we współzawodnictwo ze mną, zamiast szukać u mnie pomocy. Postanowiłem trzymać się ściśle jednego wątku. – Rick, powiedziałeś wcześniej: „Spontaniczność – to cały ja”. – To prawda, taka jest moja mantra. Tym jestem. – T y m j e s t em – powtórzyłem. – Więc zgodnie z logiką mógłbyś powiedzieć: „Jeśli nie jestem spontaniczny, to nie jestem sobą”. – No, chyba tak. Brzmi to zgrabnie, ale… twoim zdaniem? – Cóż, taka myśl pociąga za sobą mroczne implikacje. Blisko stąd do powiedzenia sobie: „Jeśli nie jestem spontaniczny, to nie istnieję”. – Nie istnieję jako ja, jako rdzeń tego, czym jestem. – Podejrzewam, że to sięga jeszcze głębiej. Jakbyś wierzył, że spontaniczność chroni cię od śmierci. – Wiem, że te twoje wywody mają mi pomóc, ale nie kupuję tego. I co ty na to? – Skierował w moją stronę otwarte dłonie z rozcapierzonymi palcami. – Zastanawiam się, czy na jakimś głębszym poziomie nie masz poczucia, że rezygnacja ze spontaniczności jest niebezpieczna, bo przybliża cię do śmierci. Chodzi mi o to, że gdybyśmy spojrzeli na twoją sytuację racjonalnie, to moglibyśmy spytać: „Co jest właściwie złego w robieniu różnych rzeczy według stałego rozkładu?”. Jak się ma siedemdziesiąt siedem lat, to nawyk zostawiania kluczy zawsze w tym samym miejscu ma sens. Sam tak robię. I oczywiście zrozumiałe jest, że na treningi lub dyskusje o wydarzeniach trzeba chodzić o określonej godzinie, bo tylko w ten sposób cała grupa może być razem. – Wcale nie twierdzę, że moja postawa jest racjonalna. Zgoda, że to bez sensu. – Ale b ę d z i e w tym sens, jeśli założymy, że motorem tych myśli jest jakiś głęboki, nie w pełni uświadomiony lęk. Podejrzewam, że „przestrzeganie rozkładu” odczuwasz symbolicznie jako maszerowanie wraz ze wszystkimi równym krokiem ku śmierci. Fairlawn Oaks nieuchronnie kojarzy się w twoim umyśle z końcem życia, a twoja niezdolność czy może raczej b r a k w o l i uczestnictwa w zajęciach musi być formą nieświadomego protestu.
– Strasznie naciągane. Wysilasz się nie z tej ziemi. Więc jeśli nie mam ochoty ustawiać się w szeregu z ręcznikiem na ramieniu, a potem wykonywać ćwiczeń w wodzie z tymi wszystkimi dziadkami po dziewięćdziesiątce, to znaczy, że nie chcę się pogodzić ze swoją śmiertelnością? Nie lubię szeregów. Nie chcę być w żaden sposób szeregowany. – Nie chcę być w żaden sposób szeregowany, ponieważ…? – zapytałem. – Sam wyznaczam szeregi. Nie będę się w nich ustawiał. – Inaczej mówiąc, nie chcę stać w szeregu z innymi, bo jestem kimś wyjątkowym. – To prawda, do cholery! Dlatego ci opowiadałem o moich dziewięciu zawodach. – Samorealizacja, prężenie muskułów, rozpychanie się łokciami. Tego rodzaju starania to nic złego. Są całkiem na miejscu w pewnym okresie życia. Ale może nie bardzo pasują w twoim wieku. – Sam przecież wciąż pracujesz. – To może chcesz mnie o coś zapytać? – Właśnie, dlaczego nadal pracujesz? Czy to naprawdę jest na miejscu w t w o i m wieku? – Chwileczkę. Pozwól, że spróbuję odpowiedzieć. Każdy z nas stawia czoło starości na własny sposób. Wiem, że jestem bardzo stary. Nie da się zaprzeczyć, że osiemdziesiątka to podeszły wiek. Ostatnio mniej pracuję, przyjmuję o wiele mniej pacjentów, najwyżej trzech dziennie, ale w pozostałym czasie wciąż dużo piszę. Powiem ci prawdę: kocham swoją pracę. Jestem szczęśliwy, że mogę pomagać innym, zwłaszcza tym, którzy mają problemy podobne do moich: starość, emerytura, śmierć współmałżonka lub przyjaciół, myśli o własnej śmierci. Po raz pierwszy Rick nie zdobył się na replikę. W milczeniu patrzył w podłogę. – I co czujesz po tym moim wyznaniu? – zapytałem łagodniejszym tonem. – No to szacunek. Włazisz prosto w najgorsze bagno: śmierć przyjaciół, własna śmierć. – A twoje myśli o śmierci? Bardzo cię zaprzątają? Rick pokręcił głową. – Nie myślę o tym. Po co? Niczemu to nie służy. – Czasami myśli pojawiają się mimo woli, choćby w snach. – W snach? Rzadko mi się coś śni, czasem przez całe tygodnie… ale, to dziwne, akurat ostatniej nocy miałem takie dwa… – Opowiedz mi wszystko, co pamiętasz. – Sięgnąłem po notatnik. Dwa sny akurat przed sesją. Czułem przez skórę, że to może rozjaśnić mi obraz. – W tym pierwszym byłem na szkolnym boisku ogrodzonym wysoką siatką… – Pozwól, że ci przerwę. Czy mógłbyś opisywać to w czasie teraźniejszym, jakbyś właśnie teraz ten sen przeżywał?
– Dobrze. No więc tak. Jestem na szkolnym boisku, chyba na boisku mojej szkoły średniej, i zaczyna się mecz bejsbolu. Rozglądam się i widzę, że wszyscy są o wiele młodsi ode mnie. Same dzieci i nastolatki w mundurkach. Chciałbym z nimi grać, bardzo bym chciał, ale głupio się czuję, bo jestem za duży. Potem dostrzegam nauczyciela… Wydaje mi się znajomy, ale nie mogę go rozpoznać. Zbliżam się do niego, żeby spytać, co mam robić, ale w tym momencie widzę, że w innej części boiska kilku starszych ludzi w moim wieku zabiera się do innej gry, golfa czy krykieta, nie jestem pewien. Chcę się do nich przyłączyć, ale nie mogę się przedostać przez ogrodzenie. – Masz jakieś domysły co do tego snu, Rick? Mów o wszystkim, co ci przyjdzie do głowy. – No więc bejsbol. W młodości uwielbiałem w niego grać. To mój ulubiony sport. Byłem w tym niezły. Jako łapacz miałem piekielnie dobry chwyt. Mogłem dojść do reprezentacji college’u albo jeszcze wyżej, ale musiałem iść do pracy. Moi rodzice nie mieli pieniędzy. – Jedź dalej. Powiedz coś więcej o tym śnie. – No dobra, dzieci grają, ja też bym chciał. Ale nie jestem już dzieckiem. – I co czujesz w związku z tym? Albo co w ogóle czujesz w tym śnie? – No tak, moja terapeutka też nigdy nie ominie tego pytania. Nie przypominam sobie żadnych uczuć. Ale spróbujmy. Jestem s z c z ę ś l i wy, kiedy po raz pierwszy widzę grających – to jedno uczucie. A potem p r z y k r o ś ć i r o z c z a r o w a n ie, kiedy się okazuje, że nie mogę grać. Ale jeśli ci zależy na uczuciach, to w drugim śnie tej nocy były mocniejsze. Dużo frustracji i zdenerwowania. W tym śnie byłem… jestem w łazience i chcę się przejrzeć się w lustrze, ale jest mętne, jakby zaparowane. Mam pod ręką spray do czyszczenia, wyduszam z niego ostatnie resztki, szoruję i wycieram lustro, ale nic to nie pomaga. – Czy to nie dziwne, że wcześniej przez kilka miesięcy nic ci się nie śniło, a teraz… – Powiedziałem „kilka t y g o d ni”. – Przepraszam, więc nic ci się nie śniło przez kilka t y g o d ni, a teraz nagle ostatniej nocy, akurat tuż przed naszym spotkaniem, miałeś aż dwa wyraziste sny. To tak, jakby specjalnie przyśniły ci się na tę sesję, jakby twoja nieświadomość wysyłała nam wskazówki pomagające w rozwiązaniu zagadki. – Boże, ależ ty masz pomysły. Moja nieświadomość wysyła do świadomości tajemnicze komunikaty, żeby terapeuta mógł je rozszyfrować. To chyba żart. – Więc zbadajmy to wspólnie. Przypomnij sobie, z jakim głównym problemem tu przyszedłeś: że nie potrafisz dostosować się do społeczności i rozrywają cię sprzeczne pragnienia. Że w rezultacie jesteś jak zamrożony, nie robisz nic. – Zgoda.
– Pierwszy sen z pewnością odnosi się do tego. Pamiętaj, że sny są niemal zawsze tylko wizualne i ich znaczenie zawiera się w obrazach. Popatrz więc, jaki obraz twojego dylematu rysuje pierwszy sen. Chcesz grać w bejsbol, grę, którą uwielbiałeś w dzieciństwie i do której miałeś duże zdolności, ale nie możesz przyłączyć się do grających, bo jesteś za stary. Obok ludzie w twoim wieku grają w coś innego, ale do nich też nie możesz dołączyć, bo zagradza ci drogę siatka wokół boiska. Do jednej gry jesteś więc za stary, od drugiej – odgrodzony. Zgadza się? – Tak, tak, już wiem, co masz na myśli. Więc może ten sen mówi, że nie zdaję sobie sprawy ze swojej starości. Wydaje mi się, że wciąż jestem dość młody, żeby grać w bejsbol. A to już nie dla mnie. – A ta druga gra? – Za ogrodzeniem? To już nie jest takie jasne. – Masz jeszcze w pamięci to ogrodzenie? – Tak. – Przyjrzyj mu się i powiedz, co ci przychodzi do głowy. – Zwykły stary parkan z siatki. Kiedy byłem dzieckiem, przyglądałem się przez nią starszym chłopcom grającym w bejsbol. I jeszcze, o właśnie, mieliśmy w mieście drużynę ligi B juniorów, i w tym płocie była mała dziura, przez którą właziliśmy podglądać rozgrywki, dopóki nas nie przepędzili. Zwyczajny parkan, wszędzie są takie. – Gdyby ten parkan umiał mówić, to co by ci powiedział? – Co, technika starego Fritza Perlsa? Pamiętam ją ze szkolenia doradców. – Masz rację. Fritz wiedział to i owo o snach. Do rzeczy. Co mógłby ten parkan powiedzieć? – Och, co za diabelstwo. – Co? – Brzęczy mi ciągle w głowie jedna melodia. „Nie zamykaj mnie”. Znasz tę piosenkę? – Chyba pamiętam kawałek. – W tym sęk. W zeszłym tygodniu wlazła mi do głowy i całymi godzinami nie mogłem się od niej uwolnić. Cały czas ją słyszałem gdzieś w tle. Próbowałem sobie przypomnieć słowa, ale nie dałem rady. W końcu na YouTubie znalazłem filmik z Royem Rogersem jadącym na swoim koniu Triggerze i śpiewającym właśnie to. Ładny kawałek! Potem zobaczyłem, że można sobie ściągnąć tę melodię do komórki jako dzwonek. Skusiłem się i kliknąłem. Wywaliłem ją, kiedy się okazało, że życzą sobie za to bezczelny haracz co miesiąc. – Pamiętasz coś z tego?
– Zakładasz się? – Rick przymknął oczy i zaśpiewał cicho: Ach, daj mi kraj ogromny pod gwiaździstym niebem Nie zamykaj mnie Pozwól mi galopować przez otwartą na oścież ziemię, którą kocham Nie zamykaj mnie Niech sam na sam z wieczorną bryzą Słucham poszumu topól Przepędź mnie na zawsze, ale błagam Nie zamykaj mnie – Wspaniale, Rick, dziękuję. Zaśpiewałeś z sercem. Te słowa, „nie zamykaj mnie”, naprawdę pasują do twoich problemów. I dała mi niezłego kopniaka myśl, że twoja komórka dzwoniła na tę melodię. Wątpię, czy ci to pomagało. – Z pewnością przypominała o tych problemach. Ale nie dawała żadnych sugestii, co z tym zrobić. – Przejdźmy do drugiego snu, tego lustra, którego nie mogłeś doczyścić. I pojemnika ze sprayem wydającego ostatnie tchnienie. Coś ci przychodzi na myśl? Rick uśmiechnął się szeroko. – Chcesz, żebym wykonał za ciebie całą robotę. – To przecież twój sen. Tylko ty możesz coś o nim powiedzieć. – No dobrze, więc mój obraz w lustrze jest zamazany. Wiem, co zaraz powiesz. – Co powiem? – Uniosłem brwi. – Powiesz, że nie znam samego siebie, że obraz własnej osoby jest dla mnie niejasny. – Owszem, zapewne m ó g ł b y m to powiedzieć. A te ostatnie podrygi sprayu? – Tu nie widzę żadnej tajemnicy. Mam siedemdziesiąt siedem lat. – Właśnie, próbujesz się sobie przyjrzeć, ale ci się nie udaje, nie możesz wyostrzyć obrazu i robi się późno. To godne podziwu, jaki wysiłek podjąłeś w tym śnie i ile trudu sobie zadałeś, żeby do mnie przylecieć, tak daleko. Wydaje się, że gdzieś w tobie tkwi przemożne pragnienie lepszego poznania samego siebie, wyostrzenia tego obrazu. Podziwiam cię. Rick uniósł głowę i wreszcie złowił moje spojrzenie. – Jak się przy tym czujesz? – Jak się czuję przy czym? – Przy tym, co właśnie zrobiłeś. Spojrzałeś na mnie. Spojrzałeś mi w oczy. – Nie rozumiem, o co ci chodzi. – Wydaje mi się, że dopiero teraz po raz pierwszy naprawdę na mnie popatrzyłeś, po raz
pierwszy zbliżyliśmy się do siebie. – Nigdy nie uważałem konsultacji z psychologiem za spotkanie towarzyskie. Skąd to wziąłeś? – Sam to wcześniej powiedziałeś: „Parszywie jest żyć tak samotnie”. Zastanawiam się, jak bardzo samotny poczułeś się ze mną w tym gabinecie. – Nie myślałem o tym. Ale muszę przyznać, że trafiłeś. Wokół mnie są ludzie, ale nic mnie z nimi nie łączy. – Zrozumiałbym więcej, gdybyś opisał mi cały swój dzień. Wybierz typowy dzień z poprzedniego tygodnia. – No dobrze, więc jem śniadanie… – O której godzinie wstajesz? – Około szóstej. – A ile czasu zwykle śpisz? – Jakieś sześć do siedmiu godzin. Kładę się do łóżka około jedenastej, ale jeszcze czytam, tak że zasypiam o wpół do dwunastej, może kwadrans przed północą. Dwa czy trzy razy wstaję w nocy do łazienki. – Wspominałeś, że rzadko coś ci się śni. – Przeważnie nie pamiętam snów. Moją terapeutkę to niepokoi. Powiada, że każdemu codziennie coś się śni. – Więc co ze śniadaniem? – Idę do jadalni bardzo wcześnie. Tak lubię, bo jestem wtedy sam i mogę czytać gazetę przy jedzeniu. Jak wygląda reszta dnia, już wiesz. Dręczę się, iść czy nie iść na zajęcia. Jeśli jest ładna pogoda, idę na samotny spacer, najwyżej na godzinę. I często jem lunch sam w swoim pokoju. Ale przy obiedzie tak nie można. Sadzają cię z innymi, więc zaliczam kawałek życia towarzyskiego. – A wieczorem? – Telewizja, a czasem pokazują film. Przeważnie siedzę sam. – Powiedz mi o najważniejszych ludziach w twoim obecnym życiu. – O wiele więcej czasu poświęcam na unikanie ludzi niż na przebywanie z nimi. Jest tam sporo samotnych kobiet, ale to kiepska sprawa. Jeśli się z którąś za bardzo spoufalę, to klei się do mnie przy każdym posiłku i na każdych zajęciach. Jeśli zaangażujesz się w jedną, to nie możesz w żaden sposób spotkać się z inną, bo będziesz miał piekło. – A co ze znajomymi z czasów, zanim wszedłeś w tę społeczność emerytów? – Mam syna. Pracuje w banku w Londynie. Rozmawiamy przez telefon, a ostatnio przez
Skype’a w każdą niedzielę rano. To dobry chłopak. Mam też dwoje wnuków – chłopca i dziewczynkę. I to wszystko. Straciłem kontakt z wszystkimi z dawnego życia. Prowadziliśmy z żoną bogate życie towarzyskie, ale to ona była motorem. Ona nakręcała wszystko, a ja tylko szedłem za nią. – Czy to nie dziwne? Skarżysz się na samotność, chociaż masz walory towarzyskie. Jesteś wśród ludzi, a starasz się ich unikać. – Wiem, że to bez sensu. Ale co to ma wspólnego z moim problemem: potrzebą spontaniczności i niezdecydowaniem? – Może masz więcej niż jeden problem. Może w toku dalszej pracy jakiś związek się wyłoni. Uderza mnie twoja silna koncentracja na zadaniach i lekceważenie relacji. Opisując swoje dylematy dotyczące różnych zajęć w Fairlawn Oaks, mówiłeś tylko o rodzaju aktywności, nic o innych ludziach. Kto w nich brał udział razem z tobą? Kto prowadził zajęcia? Z kim ci było nie po drodze? Małą próbkę tej postawy mamy także dzisiaj. Chodzi ci tylko o to, żeby zacząć jak najszybciej i działać skutecznie, a nie widać między nami żadnej bliskości. Nie zainteresowałeś się, kim jestem i co mam do zaoferowania. Dopóki sam nie zachęciłem cię do pytań, nie przejawiałeś żadnego zainteresowania moją osobą. – Przecież mówiłem, że czytałem twoją książkę, więc miałem już jakieś wprowadzenie. – Dobrze. Ale twoja relacja ze mną jest jednostronna i mnie nie obejmuje. – No nie, to brzmi niedorzecznie. Jestem tutaj, bo chcę coś od ciebie uzyskać. Płacę ci za twoje usługi. Pewnie nigdy więcej się nie zobaczymy. Po co więc tworzyć więzi towarzyskie? – Wspominałeś przedtem, że szkoliłeś się na doradcę psychologicznego. To prawda? – Tak, przez dwa lata. – Czy pamiętasz, że na rozmowę z klientem, taką jak nasza dzisiaj, składają się dwa czynniki, proces i treść? Treść to sprawa oczywista, chodzi o wymianę informacji. Ale p r o c es – czyli relacja między doradcą a jego rozmówcą – dostarcza nawet użyteczniejszej wiedzy, bo możesz z niego wnioskować o stosunku klienta do innych ludzi. To ważne, ponieważ sytuacja rozmowy terapeutycznej stanowi miniaturę postawy klienta w jego środowisku. D l a t e g o ci o tym mówię. Dlatego zauważyłem, że nie było między nami kontaktu, dopóki nasze spojrzenia nie spotkały się po raz pierwszy. – Więc powiadasz, że moje zachowanie w twoim gabinecie mówi ci coś o moim zachowaniu wobec innych ludzi. Kiwnąłem głową. – Czasem sobie myślę, że terapeuci przywiązują za dużą wagę do relacji międzyludzkich. Świat się na tym nie kończy. Ja nie mam ochoty stykać się z innymi ludźmi. Doskonale się bez
nich obchodzę. Niektórzy po prostu lubią samotność. – Dobrze mówisz. Ja właśnie uważam, że relacje są najważniejsze. Wszyscy jesteśmy w nich zanurzeni i funkcjonujemy lepiej, jeśli łączą nas z ludźmi ożywcze, intymne więzi. Długotrwałe i pełne miłości, jak twoja więź z żoną. – Dobrze, ale to minęło i szczerze mówiąc, nie mam siły zaczynać od nowa. – A może nie chcesz ponownie przeżywać utraty i żałoby. Nie ma relacji, nie ma bólu. – Tak, myślałem o tym – potwierdził Rick. – Chronisz się przed tym, ale za wysoką cenę. Od tak wielu rzeczy się odciąłeś. Pozwól, że powtórzę: nawet twoje rozterki z wyborem zajęć straciłyby na ostrości, gdybyś wprowadził do tego równania ludzi. – No dobrze. Nigdy w ten sposób nie myślałem. Punkt dla ciebie, ale wydaje mi się, że zamazujesz mój pierwotny problem, moje przywiązanie do s p o n t a n i c z n o ś ci. To już odfajkowałeś? – Nie, myślałem o tym przez cały czas naszej rozmowy. Sam bardzo cenię spontaniczność. Polegam na niej przy pisaniu książek. Lubię, kiedy coś nieoczekiwanego pociągnie mnie w nowym, nieprzewidzianym kierunku. Wręcz uwielbiam to. Ale nie sądzę, by twoje obecne zachowania były spontaniczne, to znaczy, by ich źródłem były jakieś czynniki zewnętrzne. Nic cię nie pociąga za sobą, przeciwnie, jesteś popychany przez pewną wewnętrzną siłę, która zmierza do ucieczki przed lękiem lub ryzykiem. – Czy mógłbyś to przetłumaczyć na zwykły język? – Spróbuję. Ująłbym to następująco: sądzę, że drąży cię silne poczucie zagrożenia, które tłumi twoją naturalną spontaniczność. Sam powiedziałeś, że twoja spontaniczność zamieniła się w potwora. Nie pociąga cię już żaden cel. Wydaje się raczej, że twoje postępowanie ma cię chronić przed jakimś wewnętrznym niebezpieczeństwem. – Jakim znowu wewnętrznym niebezpieczeństwem? – Boję się, że mogę tylko powtórzyć to, co już mówiłem. Nie wiem, co mógłbym jeszcze dodać. Tym niebezpieczeństwem jest nieuchronność śmierci. Wszyscy wobec niego stoimy. Musisz borykać się ze świadomością, że skoro twoja żona umarła, to i ciebie to czeka. Dom starości, choćby najlepiej urządzony, to też rodzaj zapowiedzi. W twoim odczuciu jest pułapką, końcowym przystankiem, więzieniem, i dlatego odrzucasz przyjęte tam harmonogramy zajęć. Potrząsnął głową, choć z mniejszym przekonaniem niż wcześniej. – Nigdy nie myślałem o nim jako o więzieniu. Tam jest naprawdę cholernie w porządku i przecież mogę odejść, kiedy tylko zechcę.
Poczułem, że się nie przebiję. Zerknąłem na zegarek. – A skoro mowa o harmonogramach zajęć, Rick, to ja też muszę przestrzegać harmonogramu i obawiam się, że nasz czas się skończył. Wiem, że pozostawiam cię w rozterce, ale może mógłbyś zastanowić się nad tym wszystkim, o czym mówiłem, i napisać mi w mailu, czy w czymś ci to pomogło? Mam nadzieję, że ta sesja dostarczyła ci materiału do przemyślenia i pomoże ruszyć z miejsca twoją terapię. – Dobrze, pomyślę o tym. Na razie trochę mi się to wszystko miesza. Ale przetrawię to i napiszę. Czy będę się mógł zgłosić na następną sesję, powiedzmy, za parę miesięcy, w razie gdybym potrzebował powtórki? – Jeśli będę na miejscu, to z przyjemnością się z tobą spotkam. Kiedy Rick wyszedł, poczułem się zmęczony. Ta sesja to był pojedynek, to była bitwa. Myśląc o niej, nigdy nie próbowałem analizować paradoksalnej sytuacji: Rick podjął znaczny wysiłek, by się ze mną spotkać, po czym przeciwstawiał się prawie wszystkiemu, co miałem mu do zaoferowania. Wszystko, co mogę zrobić podczas pojedynczej sesji, to być autentycznym, z doskoku wejrzeć w życie pacjenta i przedstawić mu swoje obserwacje, w nadziei, że będzie umiał otworzyć szerzej drzwi i podczas bieżącej terapii eksplorować pewne nowe części samego siebie. Spodziewałem się, że wkrótce coś od Ricka usłyszę, ale przez długi czas nie dawał znaku życia. Cztery miesiące później nadszedł mail, z którego dowiedziałem się, że terapia Ricka rzeczywiście ruszyła z miejsca, ale w dość nieoczekiwany sposób. Cześć, dr. Y. Poprawiło mi się. Pomogłeś mi i pora za to podziękować. Odkąd od Ciebie wróciłem, moja terapeutka drążyła do znudzenia moją skłonność do opozycji i dociekała, dlaczego nie chcę (albo nie mogę) przyznać, że podczas tamtej sesji miałeś kilka trafnych wglądów. Miała rację, a ja musiałem niechętnie przyjąć to do wiadomości. Muszę się więc z czegoś zwierzyć. Kiedy mówiłeś, że traktuję Fairlawn Oaks jak więzienie, byłeś na dobrym tropie. Czułem to i wtedy, tylko nie chciałem się do tego przyznać. Czy pamiętasz, jak mówiłem o mojej fascynacji tą piosenką? No więc czegoś Ci wtedy nie powiedziałem. Zaśpiewałem Ci drugą zwrotkę „Nie zamykaj mnie”, nic nie wspominając o tekście pierwszej. Idzie ona tak: Dziki Kot Kelly z pobladłą twarzą Stał u boku szeryfa A kiedy szeryf powiedział: „Pójdziesz do celi” Dziki Kot podniósł głowę i zapłakał
Ach, daj mi kraj ogromny pod gwiaździstym niebem Nie zamykaj mnie… – Dzięki. Rick
6. Pokaż klasę przed dziećmi
Nie mogłam stanąć i czekać na Śmierć – Ona sama mnie podwiozła – uprzejma 2.
Te początkowe słowa poematu Emily Dickinson przyszły mi na myśl, kiedy otrzymałem telefoniczną wiadomość, że Astrid zmarła z powodu pęknięcia tętniaka. Astrid nie żyje? To niemożliwe! Pełna niepohamowanej woli życia Astrid przeżywała kryzys za kryzysem, tragedię za tragedią, otrząsała się i maszerowała dalej. Tyle nieznającej granic, iskrzącej energii! A teraz spokojna na wieki? Nie, to mi się nie mieściło w głowie. Astrid była terapeutką, nad którą przez ponad dziesięć lat sprawowałem opiekę jako superwizor, a także jej własny terapeuta. Bardzo się do siebie zbliżyliśmy. Kiedy przyszedł mail od jej rodziny z zawiadomieniem, że „ceremonia pożegnalna” odbędzie się za dwa tygodnie w miejscowej sali zebrań, nie wahałem się ani przez chwilę. W wyznaczonym dniu włożyłem garnitur i krawat – niezwykłe jak na zaprzysięgłego Kalifornijczyka – i stawiłem się równo w południe obok dwustu innych gości. Na powitanie szampan i hors d’œuvres. Żadnych kwiatów, nikogo w czerni. Żadnych łez ani smutnych twarzy. Jak okiem sięgnąć żadnych garniturów i krawatów, poza moimi własnymi. Po chwili jakiś dzieciak, prawdopodobnie jeden z wnuków Astrid, przecisnął się przez tłum z megafonem w ręku i ogłosił: „Prosimy zająć miejsca. Zaczyna się ceremonia”. Najpierw obejrzeliśmy starannie zmontowany czterdziestominutowy film z życia Astrid. Gładko prowadził nas przez sceny z jej przeszłości. Tu jeszcze jako małe dziecko. Ojciec trzyma ją w ramionach, a ona ściąga mu okulary i wymachuje nimi radośnie. Potem seria szybkich ujęć: Astrid stawia pierwsze samodzielne kroki, matka czeka na nią z rozłożonymi ramionami; Astrid bawi się z dziećmi w ciuciubabkę na przyjęciu urodzinowym; dorastająca Astrid surfuje na słonecznej hawajskiej plaży; Astrid w dniu ukończenia college’u Vassar; Astrid jako panna młoda na swoim ostatnim ślubie (była zamężna trzykrotnie); kilka zdjęć promiennie uśmiechniętej Astrid w ciąży; Astrid bawiąca się frisbee ze swoimi dziećmi; wreszcie wzruszający finał, który wycisnął mi łzy z oczu: Astrid dziarsko tańcząca walca ze swoim sześcioletnim wnukiem, wieczorem w przeddzień jej nagłej śmierci. Kiedy film się skończył, wszyscy siedzieli w milczeniu, dopóki światła się nie zapaliły. Powstała niezręczna
sytuacja, nikt nie wiedział, co robić. W końcu ktoś odważny zaczął klaskać i większość widzów przyłączyła się. Przyłapałem się na tym, że tęsknię za tradycyjnym rytuałem religijnym – rzecz u mnie rzadka. Brakowało mi znajomego, uporządkowanego ciągu czynności pod przewodem księdza czy rabina. Co powinno się robić podczas uroczystości pożegnalnej, która zaczyna się od szampana i przekąsek, nie pozostawiając miejsca na opłakiwanie zmarłego? Troje dzieci Astrid wraz z pięciorgiem wnucząt odbyło między sobą pospieszną naradę, po czym każde z nich ustawiło się w kolejce do mikrofonu. Po kolei w dość beznamiętny sposób dzielili się swoimi wspomnieniami o zmarłej. Wszyscy byli dobrze przygotowani, mówili składnie, ale najbardziej zadziwiła mnie ośmioletnia wnuczka, która wspominała, jak babcia Astrid zachęcała dzieci do zabawy, podkradając się do nich po cichu od tyłu i znienacka grzechocząc pudełkiem puzzli lub kostkami do gry w scrabble. Ponieważ była to uroczystość pożegnalna, a nie pogrzeb, nie zdziwiło mnie, że nikt nie wspomniał o czwartym dziecku Astrid, Julianie, który w wieku szesnastu lat zginął od pioruna na polu golfowym. Ale mnie i Astrid uporanie się z tą śmiercią zajęło ponad rok terapii. Następnie różni przyjaciele Astrid spontanicznie sięgali po mikrofon, by też dzielić się swoimi wspomnieniami. Po dwóch godzinach chwilami zaczęła zapadać cisza i spodziewałem się, że ktoś ogłosi zakończenie uroczystości. Zamiast tego, ku mojemu zaskoczeniu, wstał i przemówił do zebranych trzeci i ostatni mąż Astrid, Wally. Zadziwił mnie jego spokój. Próbowałem wyobrazić sobie siebie przemawiającego w takich okolicznościach zaledwie parę tygodni po śmierci żony i czułem, że nie umiałbym się tak zachować. Nie byłbym w stanie wystawić się w taki sposób na widok publiczny. Przyjrzałem się Wally’emu bliżej. Przez całe lata znałem go tylko z opowiadań Astrid, a teraz musiałem zmierzyć się z trudnym zadaniem nałożenia na ten obraz prawdziwego Wally’ego z krwi i kości. Za każdym razem, kiedy stykam się ze współmałżonkiem mojego pacjenta, przeżywam zaskoczenie. Prawie zawsze muszę wykrzyknąć w myśli: „Czy to naprawdę jest ta sama osoba, o której tyle się nasłuchałem?!”. Ku mojemu zdziwieniu Wally okazał się postawnym mężczyzną, o wiele wyższym, szczuplejszym i przystojniejszym, niż się spodziewałem. I o wiele bardziej przytomnym. Astrid często opisywała go jako człowieka nieobecnego, który nawet po siedemdziesiątce nie potrafił się rozstać ze swoim funduszem powierniczym i biurem, gdzie zawsze zjawiał się o szóstej rano, by przygotować się na dzwon obwieszczający otwarcie giełdy. Nieobecny bywał także w weekendy, kiedy albo żeglował, albo dłubał przy swoim ośmiometrowym jachcie. Astrid mówiła, że sama nigdy nie postawiła na nim nogi. Pamiętam, jak chichotaliśmy, kiedy stwierdziła, że dostaje choroby morskiej na sam widok łodzi, a ja odparłem na to, że mnie wystarczy popatrzeć na obrazek.
– Dziękuję wam wszystkim za to, że przyszliście powiedzieć „do widzenia” naszej Astrid – zaczął Wally. – Wiem, że jest tutaj wielu jej kolegów po fachu, a jak wszyscy wiecie, Astrid była niezmordowaną nauczycielką. Jestem więc pewien, że ucieszyłaby się, gdyby usłyszała, jak zdradzam wam fragment jej spuścizny, jej tajną broń przeciwko lękom: kanapki z jajkiem i zieleniną! Zesztywniałem. „O, nie! Nie rób tego, Wally. Kochana Astrid nie żyje dopiero od dziesięciu dni, a ty się przed nami zgrywasz na Jaya Leno 3”. – Kiedy Astrid była dzieckiem – ciągnął Wally bez śladu zażenowania – i miała jakieś zmartwienie – kłopoty w szkole, kłótnię z przyjaciółmi, nieporozumienia z chłopakiem i tak dalej – matka zawsze uspokajała ją takimi kanapkami. Po prostu jajko na twardo, majonez, seler naciowy, odrobina pieprzu, to wszystko na kawałku pieczywa tostowego. Bez sałaty. Astrid nazywała to swoim valium i twierdziła, że działa cztery i pół raza mocniej niż rosół z kury. Ilekroć wracałem do domu późnym wieczorem, kierując się z garażu do kuchni, rzucałem okiem na kosz ze śmieciami. Kiedy widziałem w nim skorupki od jajek, szykowałem się na najgorsze. Rozejrzałem się wokół. Uśmiechy na twarzach! Wszyscy oprócz mnie zaakceptowali humorystyczne popisy Wally’ego. Przez chwilę czułem się bardzo samotny, jakbym był jedynym człowiekiem traktującym to poważnie. Potem przypomniałem sobie, że wcale nie jestem tutaj outsiderem – przeciwnie, jestem tym, kto naprawdę znał Astrid. W trakcie imprezy moje uczucia lawirowały. Z początku, gdy przemawiający opisywali swoje bliskie relacje z Astrid i wydarzenia z nią związane, czułem satysfakcję, że sam zajmowałem w jej życiu pozycję szczególną. Czyż to nie ja właśnie posiadłem jej wewnętrzną prawdę, czy nie ja znałem p r a w d z i w ą Astrid, autentyczną Astrid? W miarę jednak, jak zmieniali się mówca za mówcą, zachwiałem się w tym przekonaniu. Może to, że miałem w jej życiu uprzywilejowane miejsce, to zwykłe złudzenie. Tak, przez wiele lat spędzaliśmy ze sobą raz w tygodniu tę specyficzną godzinę. Miałem dostęp do autentycznej wiedzy o niej – o jej lękach i pasjach, o wewnętrznych dialogach, fantazjach i snach. Ale czy to wszystko było bardziej realne, bardziej prawdziwe, bardziej szczególne niż umiejętność wywołania na jej twarzy uśmiechu? Których ludzi najbardziej ceniła? Co jej najbardziej smakowało? Jakie były jej ulubione filmy, książki, sklepy, pozycje jogi, utwory muzyczne, czasopisma, gry, przekąski, seriale telewizyjne? Jakie erotyczne sekrety znane tylko kochankom? W jaki sposób przekomarzała się z mężem i najbliższymi przyjaciółmi? Zastanawiałem się zwłaszcza, czy znam ją lepiej niż wnuczek, który nasłuchiwał jej kroków, gdy skradała się za kanapą, potrząsając kostkami scrabble lub układanką. Tak, chyba właśnie ten wnuczek postawił mnie
na właściwe miejsce, dał mi jasno do zrozumienia, że może znam jakąś część Astrid, ale bardzo wielu rzeczy o niej nigdy się nie dowiedziałem. Poznałem Astrid ponad dziesięć lat wcześniej, kiedy poprosiła mnie, żebym objął superwizją jej pracę z kilkoma pacjentami. Miała wtedy pięćdziesiąt lat i długie lata praktyki za sobą, ale zawsze starała się podnosić swoje umiejętności. Była cudowną uczennicą: bystra, empatyczna, inteligentna. Przez następne dwa lata spotykaliśmy się na godzinę co drugi tydzień. Ta superwizja była dla mnie przyjemnością. Rzadko zdarzało mi się trafić na osobę z tak wyostrzonym instynktem klinicznym. Układy pomiędzy nami uległy jednak zmianie pod koniec drugiego roku, kiedy Astrid zaczęła omawiać ze mną sprawę jednego z jej pacjentów, młodego człowieka o imieniu Roy, zdemoralizowanego alkoholika. Wyglądało na to, że nadmiernie zaangażowała się w jego problemy. Podała mu swój domowy numer telefonu i gotowa była z nim rozmawiać o dowolnej porze dnia i nocy; rozmyślała o nim stale, nawet podczas zajęć z innymi pacjentami; na koniec pozwoliła, by zadłużył się u niej na kilka tysięcy dolarów, choć było jasne, że nigdy tego nie spłaci. Kiedy wiadome było, że moja podopieczna żywi wobec pacjenta silne, irracjonalne uczucia (w zawodowym żargonie nazywa się to kontrtransferencją), superwizja musiała przyjąć inny obrót. Zaangażowanie Astrid nie było czymś niezrozumiałym. Miała starszego o sześć lat brata Martina. Opiekował się nią w czasie choroby ich matki, która zmarła na raka piersi, a także później, kiedy Astrid dorastała. Martin chronił siostrę przed gwałtownością ojca. Wspominała, jak w drodze powrotnej z pogrzebu matki objął ją ramieniem, pochylił się nad nią i szepnął do ucha: „Odtąd, Astrid, możesz liczyć na mnie. Będę zawsze z tobą”. Martin dotrzymywał słowa aż do czasu, gdy został wcielony do Marines i wysłany na wojnę w Zatoce Perskiej w 1991 roku. Wrócił stamtąd z tzw. syndromem wojny zatokowej i uzależnieniem od kilku narkotyków. Chociaż robiła dla niego, co mogła, przegrał z heroiną, nie zdołała zapobiec śmiertelnemu przedawkowaniu w 2005 roku. Nigdy nie wybaczyła sobie śmierci brata. Jej nadmierne zaangażowanie w młodego Roya było tylko ostatnią próbą wznowienia wysiłków podjętych dla ratowania Martina. Dwa lata po śmierci Martina piorun, który zabił jej szesnastoletniego syna, ponownie wstrząsnął w posadach jej iluzją, że jest w stanie skutecznie chronić innych albo samą siebie. Żałoba po śmierci dziecka jest zawsze najtrudniejsza. Jest, mówiąc słowami Yeatsa, „tragedii granicą najdalszą” 4 i często nie pozostaje wtedy nic poza łzami. Łzy Astrid płynęły na naszych codwutygodniowych sesjach niepowstrzymanie przez cały następny rok. Stopniowo wróciła do siebie, od czasu do czasu przejawiała nawet dawną zaraźliwą radość życia. Zaczęliśmy się spotykać co tydzień, a następnie przeplatać superwizję z terapią. W końcu
Astrid odzyskała równowagę na tyle, że zaproponowałem, by tego zaniechać, ale w praktyce nigdy nie zaprzestaliśmy kontaktów: moja obecność przynosiła jej ulgę, co kilka tygodni prosiła mnie więc o sesję superwizji. Pewnego niedzielnego wieczoru przed rokiem odsłuchałem nagraną przez Astrid wiadomość. Mówiła, że wywróciła się tego dnia na rowerze, że tylko trochę się potłukła, ale potem siniaki zaczęły się rozrastać w niepokojący sposób. Nie mogła dodzwonić się do swojego internisty, pytała więc, czy moim zdaniem nie powinna się zgłosić na pogotowie. Oddzwoniłem do niej i powiedziałem, że zaburzenie krzepliwości krwi z pewnością kwalifikuje się do takiego postępowania. Nie odezwała się do mnie przez kilka następnych dni, więc kilka razy nagrywałem się, pytając, jak poszło na pogotowiu. Odpowiedział jej syn, który poinformował mnie, że matka nie może odbierać telefonów: leży w stanie krytycznym na oddziale intensywnej opieki z rozpoznaniem autoimmunologicznego zapalenia wątroby. Nic nie wiedziałem o tej chorobie. Nie była jeszcze opisana, kiedy pięćdziesiąt lat wcześniej studiowałem medycynę. Po szybkim przejrzeniu literatury fachowej dowiedziałem się, że jest to ciężka, często śmiertelna przypadłość i że największą szansę na przeżycie daje przeszczep wątroby. Dwa tygodnie później jej syn zadzwonił i powiedział, że stan matki gwałtownie się pogarsza, że ma silną żółtaczkę i ostrą niewydolność wątroby. Po kilku dniach dotarła do mnie pomyślna wiadomość: szpitalowi cudem udało się znaleźć organ do przeszczepu i Astrid jest w tej chwili w stanie wprawdzie poważnym, ale stabilnym. Po trzech tygodniach mogłem już odbyć z Astrid krótką rozmowę telefoniczną. Powiedziała, że ma już więcej siły i wkrótce wyjdzie ze szpitala. Kilka sesji odbyliśmy u niej w domu, a potem była już w stanie przyjeżdżać do mojego gabinetu. – To była podróż do piekła i z powrotem – mówiła mi. – Najokropniejszy, najbardziej przerażający i wykańczający kawałek mojego życia, a wiesz, że niejedno już przeżyłam. W szpitalu cały czas się trzęsłam i nie mogłam powstrzymać łez. Byłem pewna, że już stamtąd nie wyjdę. Nie byłam w stanie z tobą rozmawiać… Zresztą z nikim nie byłam w stanie. A potem nagle przeskoczyłam to. – Jak to się stało? Czy był jakiś konkretny punkt zwrotny? – Był, bardzo szczególny. To była rozmowa z przełożoną pielęgniarek, taką surową, prostolinijną kobietą. Akurat przed wizytą moich dzieci. Byłam wtedy na krawędzi, całkowicie przytłoczona perspektywą śmierci. Bez przerwy dygotałam i szlochałam. I właśnie wtedy, gdy mieli się pojawić moi bliscy, ona pochyliła się nade mną i szepnęła mi do ucha: „Pokaż klasę przed dziećmi”. Od razu zmieniło się wszystko.
– W jaki sposób? – Nie jestem pewna. Ale to było cholernie mocne. Jakbym spojrzała na siebie od zewnątrz. Do tego czasu po prostu nie mogłam się otrząsnąć z przerażenia. Byłam tak blisko śmierci. Nie byłam w stanie rozmawiać, nie byłam w stanie zrobić nic, nawet podnieść słuchawki, żeby z tobą porozmawiać. Wszystko, co mogłam, to płakać. Te słowa: „Pokaż klasę przed dziećmi” były wstrząsem, dzięki któremu znowu zaczęłam myśleć o innych, nie tylko o sobie, i uświadomiłam sobie, że wciąż mogę coś zrobić dla swojej rodziny, że mogę być dla nich wzorem. Ta pielęgniarka to był ktoś. Taka surowa miłość. Astrid wyszła ze szpitala, stopniowo wróciła do normalnego życia i wkrótce zaczęła znowu przyjmować pacjentów. Ale odpoczynek od śmierci okazał się niedługi. Pewnego dnia, kilka miesięcy później, osunęła się nagle w fotelu u fryzjera i zmarła na miejscu z powodu pęknięcia tętniaka mózgu. Wszystko to przebiegło mi przez myśl, gdy wraz z innymi uczestnikami uroczystości wychodziłem z sali. Cały dramat Astrid, całe ciężkie życie, wszystkie trudne próby: żałoba po matce, wyzwalanie się od przemocy ojca, śmierć brata, a przede wszystkim śmierć syna. Tyle zawikłanych zdarzeń musiała przepracować ze swoimi pacjentami, a także we własnej terapii ze mną. Chorobę przeżyła dzięki przeszczepowi wątroby, której dawcą był młody człowiek zabity w wypadku motocyklowym. A potem cały ten niecodzienny dramat urwał się nagle za sprawą niewielkiego naczynia, które pękło w jej mózgu. W jednej chwili wszystko odeszło w przeszłość: jej jedyne w swoim rodzaju „ja”, bogactwo tak różnych wrażeń zmysłowych, wspomnienia z całego życia, cały ból, odwaga, walka i zmagania duchowe, wysiłki armii chirurgów i pielęgniarzy, całe przerażenie i rozpacz, dzielny powrót do życia. I po co to wszystko było? Po co? Wyszedłem z budynku i kierowałem się do samochodu zaparkowanego pół kwartału dalej, kiedy lekkie klepnięcie po ramieniu przerwało moją posępną zadumę. Odwróciłem się i zobaczyłem nieznajomą twarz smętnej kobiety po pięćdziesiątce, z prostymi, jasnymi włosami, ubranej w niemodną czarną sukienkę. Zawahała się, wyraźnie nie wiedząc, jak zacząć. – Przepraszam, ale pan chyba jest Irvin Yalom… Kiwnąłem głową. – Zdawało mi się, że rozpoznałam pana ze zdjęcia na okładce pana książki. Chciałem pozostać z moimi rozmyślaniami o Astrid i nie miałem ochoty zaczynać rozmowy. Uśmiechnąłem się więc tylko i jeszcze raz przytaknąłem. – Astrid dała mi egzemplarz pana książki. Jestem Justine Casey. Opiekowałam się Astrid na oddziale chirurgicznym i… hm… zastanawiam się, czy wciąż przyjmuje pan pacjentów.
Czy w c i ą ż przyjmuję pacjentów? Od wielu lat, co najmniej od dziesięciu lub piętnastu, a może jeszcze dłużej, nikt nie zapytał mnie po prostu, czy przyjmuję pacjentów. Zawsze pytanie brzmi: „Czy w c i ą ż przyjmuje pan pacjentów?”. Jeden z niezliczonych, zbytecznych, a ostatnio cokolwiek irytujących sygnałów przypominających mi, że się starzeję. Powiedziałem jej, że miło mi ją było poznać, dałem wizytówkę i zaproponowałem, żeby w sprawie terapii zadzwoniła do mnie później. Patrząc, jak się oddala, zastanawiałem się, czy to ona była tą pielęgniarką, która wypowiedziała do Astrid tamte słowa. Czy to ona wyszeptała jej do ucha: „Pokaż klasę przed dziećmi”? Kiedy Justine kilka dni później znalazła się w moim gabinecie, uderzyło mnie, jak bardzo pokrzywdziła ją natura. Jej ciało miało nieprawidłowe proporcje. Wąska twarz o surowym wyrazie była za mała w stosunku do dużej głowy, a krągłość kształtów nie licowała z poważnym sposobem noszenia się przełożonej pielęgniarek. Przywodziła mi na myśl chłodną, budzącą respekt siostrę Markum, główną pielęgniarkę na moim oddziale w szpitalu Johnsa Hopkinsa, gdzie odbywałem staż pół wieku temu. Uśmiechnąłem się w duchu na myśl o „moim oddziale”, bo przecież w najoczywistszy sposób był to oddział p a n n y M a r k um. Ach, te wieczne spory lekarzy z pielęgniarkami! Pospiesznie wyrzuciłem z myśli wspomnienia przeszłości. Przez chwilę siedzieliśmy bez słowa. Justine powoli obracała głowę, lustrując urządzenie gabinetu. Jej spojrzenie zatrzymało się na przyściennej półce z książkami. – Widzę tu parę znajomych tytułów, panie doktorze… – Czy nie przeszkadzałoby pani, gdybyśmy mówili sobie po imieniu, Irv i Justine? – Prawie zawsze zadaję to pytanie pacjentom, ale rzadko tak od razu. Może chciałem zatrzeć wspomnienie po pannie Markum. – No dobrze, ale to wygląda trochę dziwnie – pan jest znakomitym profesorem psychiatrii, a ja zwykłą siostrą oddziałową. – Dobrze, że nie powiedziałaś: „czcigodnym profesorem”. Uśmiechnęła się bardzo powściągliwie. – Będę się starała, ale mogę się zapominać. W kwestii tytułów jestem konserwatywna. – Znowu zerknęła na regał. – Czytałam niektóre z tych książek. Są dla mnie ważne. – Czy to im zawdzięczam twoją wizytę? – Tak, po części. A poza tym nasza wspólna pacjentka Astrid tyle mi mówiła o tym, jak bardzo jej pomogłeś. Często o tobie opowiadała. N a s z a w s p ó l n a p a c j e n t ka. Podobało mi się to. Mogło pomóc w stworzeniu więzi. – Znałem ją od bardzo dawna. To była dobra kobieta i dobra terapeutka. Ale powiedz: czy
coś w tych książkach szczególnie do ciebie przemówiło? – Chyba ta książka, którą dała mi Astrid, Patrząc w słońce. Jak przezwyciężyć grozę śmierci. Mój egzemplarz jest cały w podkreśleniach. Przeczytałam ją kilka razy. Pracuję na oddziale chirurgicznym i cały czas zajmuję się pacjentami onkologicznymi w krytycznym stanie lub czekającymi na przeszczep. Każdego dnia mam do czynienia ze śmiercią. Lubię też twoją powieść Kuracja według Schopenhauera. Ten jej bohater, który zmaga się ze złośliwym czerniakiem – nie potrafię o nim zapomnieć. – Mam przeczucie, więcej niż przeczucie, że już tej sprawy dotknęłaś, ale pozwól, że zapytam wprost: dlaczego zwróciłaś się do mnie? Z czym masz problem? Justine odetchnęła głośno, opuściła bezwładnie ramiona i odchyliła się w tył na krześle. – A z czym ja n i e m a m problemu? Tyle się dzieje! – Jej niepokój był namacalny. – Spróbuj w tym zanurkować, Justine. Tutaj nic ci nie grozi. Wydawała się skonsternowana. Może nie przywykła jeszcze do tego, że zwracam się do niej po imieniu. Spojrzała na mnie uważnie. Pomyślałem sobie, że rzadko słyszy od kogoś, iż jest bezpieczna. – Okej. – Wciągnęła głęboko powietrze. – Więc tak. Zacznę od najgorszego. Jakiś miesiąc temu usunięto mi znamię ze stopy i okazało się, że to był czerniak. Więc chyba rozumiesz, dlaczego taki ważny jest dla mnie bohater Kuracji według Schopenhauera. Chyba nazywał się Julius? Kilka razy czytałam fragment o jego śmierci i ryczałam za każdym razem. – To przykra sprawa, Justine. Ale co powiedział twój lekarz? – Że nie jest dobrze, ale mogło być gorzej. Że zmiany były dość głębokie, ze cztery milimetry, ale najbliższy węzeł limfatyczny pozostał nietknięty. Wiesz, o czym mówię? Węzły pachwinowe? Kiedy rozmawiam z psychiatrami, nigdy nie jestem pewna, ile jeszcze pamiętają z ogólnej medycyny. – Muszę przyznać, że mam duże dziury w wiedzy o współczesnej medycynie. Ale stale pracuję z pacjentami onkologicznymi, więc jak na razie za tobą nadążam. – Dobrze. Więc to, że węzeł chłonny nie został zaatakowany, jest oczywiście pocieszające, ale głębokość zmian to niezbyt pomyślna wiadomość. Nie jest ze mną tak źle jak z Juliusem, ale jest duże prawdopodobieństwo przerzutów. Patolog mówił, że rzędu pięćdziesięciu procent. No i próbuję z tym teraz żyć. Przez kilka chwil siedzieliśmy w milczeniu. Moje serce rwało się do niej. Pięćdziesiąt procent prawdopodobieństwa przerzutów! Oboje wiedzieliśmy, że jeśli do nich doszło, nie ma skutecznego sposobu leczenia. Spróbowałem wyobrazić sobie, że jestem na jej miejscu, i poczułem, że uderzają na mnie poty.
– To kiepska sprawa, Justine. Ale dobrze jest mieć kogoś, z kim się można tym podzielić. – Poczekaj, to jeszcze nie wszystko. – Tak, pamiętam, co powiedziałaś: „Z czym ja nie mam problemu?”. Więc co jeszcze zaszło w twoim życiu? – Praca wypełnia mi większość czasu i nie jest to praca przyjemna. Weźmy na przykład Astrid. Opiekowałam się nią przez kilka tygodni, dobrze ją poznałam, naprawdę dobrze, a teraz nie żyje. Tak się staraliśmy, była tak ciężko chora, tak bliska śmierci, poziom bilirubiny i protrombiny przebijał sufit, nigdy nie widziałam pacjenta z tak intensywną żółtaczką. Cudem trafiła się wątroba do przeszczepu, uratowaliśmy ją i przywrócili do zdrowia. A teraz, wszystkiego kilka miesięcy później, nagle – ot tak, po prostu – Astrid nie żyje. A przecież ona była tylko jednym z wielu moich pacjentów. Taką samą historię można opowiedzieć o w i ę k s z o ś c i z nich, o tych z mukowiscydozą czekających na przeszczep płuc, tych z rakiem trzustki lub szyjki macicy. Przywiązywałam się do nich, urabiałam ręce po pachy, żeby im pomóc, i po co? Przeważnie szybko umierali. Tylko towarzyszyłam im w drodze ku śmierci. Mój dylemat polega na tym, że jeśli zachowuję dystans, jestem marną pielęgniarką. Jeśli zaś dobrze wypełniam swój obowiązek, to się spalam. – Znam to, Justine. Bardzo dobrze to znam. Pozwól, że ci się z czegoś zwierzę. Tamtego dnia, kiedy mnie poklepałaś po ramieniu po ceremonii pożegnalnej Astrid, nie byłem zbyt rozmowny, ponieważ pogrążyłem się w takich właśnie rozmyślaniach, dokładnie takich samych. Tyle pracy, mojej pracy, pracy Astrid, także twojej, a potem nagle ona odchodzi. Bardzo trudno się z tym pogodzić. – Wahałam się wtedy, czy cię zagadnąć. Miałam poczucie, że przerywam ci coś ważnego. – Cieszę się, że jednak spróbowałaś. Ale trzymajmy się tematu. Czy w innych sferach twojego życia też dzieje się coś, o czym powinniśmy porozmawiać? Justine powoli skinęła głową. – Inne sfery mojego życia… To właśnie problem. Mało jest tych innych sfer. Moje życie jest takie ciasne. Rozeszłam się z mężem ponad dwadzieścia lat temu. – Wzięła głęboki wdech. – A teraz najgorsze. Mam jedynego syna… Właściwie m i a ł a m syna… Uzależniony od heroiny. Odsiaduje dziesięć lat w San Quentin za śmiertelne pobicie, dilerkę i włamania. – Kiedy powiedziałaś „miałam syna”, pomyślałem w pierwszej chwili, że już nie żyje. – I to właśnie miałam na myśli. D l a m n i e on nie żyje. Modlę się, żebym go już więcej nie zobaczyła. Skreśliłam go. Całkowicie. Nie mam dzieci. Jestem zupełnie sama. – To musi bardzo boleć. – To b o l a ł o by, gdybym pozwalała sobie na takie myśli, ale jak powiedziałam,
skreśliłam go. Wcześniej ból był nie do wytrzymania. Ranił mnie na wszelkie możliwe sposoby, a na koniec okradł mnie ze wszystkiego, co mógł unieść. – Czy szukałaś jakiejś pomocy w tych wszystkich problemach z pracą, chorobą, mężem, synem? – Nigdy. – Justine potrząsnęła głową. – Jestem twardą babą. Tak o mnie mówią i tego się trzymam. Sama o siebie dbam. Nawet teraz muszę zaznaczyć, że nie proszę cię o wiele. Dwie, może trzy sesje, żeby tylko odzyskać równowagę. Nawiasem mówiąc, po tych kradzieżach syna jestem ciągle na takim minusie, że nie byłoby mnie stać na wiele więcej. A jeśli mój czerniak się obudzi i zaczną się przerzuty, to kto wie, jak długo jeszcze będę w stanie pracować. Przerwała i wpatrzyła się we mnie. – Czy zgadasz się na taką krótką terapię? Chcę, żebyś powiedział szczerze. Astrid mówiła mi, że nie wciskasz kitu. – Nie mam nic przeciwko temu. Rozpiszmy to na trzy sesje, dzisiejszą i jeszcze dwie. Jeśli potem uznasz, że potrzebujesz więcej, to możemy to zmienić. Jeśli mam być szczery, mnie też terapia krótkoterminowa pasuje. Kiedy powiedziałaś, że spalasz się, zabrzmiało mi to znajomo. Ja też spalam się po śmierci Astrid. Tak, krótki termin mi pasuje. Myślę, że to nie będzie spalanie. – Super. Astrid miała rację, nie wciskasz kitu. To dla mnie nowość. Psycholodzy na oddziale zawsze owijają w bawełnę. – Będę się ze wszystkich sił starał unikać owijania w bawełnę. Pozwól, że teraz zadam pytanie, którego może się nie spodziewasz. Jak dotąd oceniasz tę sesję? Wiem, że dopiero co zaczęliśmy, ale ujawniłaś już sporo swoich osobistych spraw, a wydaje mi się, że nie robisz tego często. – Bardzo rzadko. Ale z tobą nie jest to bardzo bolesne. Zwierzam się dwóm starym przyjaciółkom, jeszcze z college’u, Connie i Jackie. Mieszkamy w różnych końcach kraju, ale przynajmniej raz w tygodniu rozmawiamy przez Skype’a lub telefon. Znajomi Connie mają wspaniały dom letniskowy nad jeziorem Michigan i spotykamy się tam każdego lata. – Czy jesteś z nimi bardzo blisko? – Tak. – Justine kiwnęła głową. – Wiedzą o mnie prawie wszystko. Nawet to o synu. To moje jedyne powierniczki. – Poza mną? – Słusznie. Ale nie mówiłam im o czerniaku. To wyznałam tylko tobie. – Ponieważ?
– Myślę, że sam rozumiesz. Rak to za ciężka sprawa. Ludzie stronią od tego, jeśli nie są najbliższą rodziną. – Sądzisz, że odsunęłyby się od ciebie? Connie i Jackie? – Hm, nie jestem pewna. Chyba nie. – Więc nie mówisz im o tym, bo…? – Oj, daj mi złapać oddech. – Za mocno nalegam? Przepraszam. – Nie, nie, jedźmy dalej. To mi chyba pomoże. Jestem twardą babą i sama tak cisnę ludzi. To bardzo pouczające, znaleźć się po drugiej stronie. A w dodatku naciskasz we właściwym kierunku. Masz dobrego nosa, bo właśnie w przyszłym miesiącu mam się widzieć z Connie i Jackie i od paru tygodni rozmyślam, czy im powiedzieć. Powiem prawdę: w gruncie rzeczy te moje wahania, powiedzieć im czy nie, to główny powód, dla którego zwróciłam się do ciebie. – Spróbujmy w tym pokopać. Czego się tak boisz, że nie chcesz im się zwierzyć? – Litości. Chyba litości i zwiększenia dystansu. Podczas tych spotkań z nimi czuję się najbardziej autentyczna i nie chcę tego narażać na szwank. Boję się, że mogłabym je stracić. Kiedy w dzieciństwie mieszkałam w Nowym Jorku, moja babka oszczędzała pieniądze, żeby móc mnie co roku wysłać na obóz letni w górach Adirondack. Większość jechała tam na dwa miesiące, ale część tylko na miesiąc. Pamiętam, że kiedy pierwszy miesiąc się kończył, odsuwałam się od tych, którzy mieli wyjechać, i zadawałam się tylko z tymi, którzy zostawali. To niezbyt odległe od stosunku do mających umrzeć. – Skorzystałaś z okazji i powiedziałaś mi o swoim czerniaku. Czy chcesz mnie o coś zapytać? Justine spojrzała na mnie z niedowierzaniem. – O, to coś nowego. Nie przypuszczałam, że terapeuci odpowiadają na pytania. Zastanawiała się przez chwilę, po czym podjęła: – Tak, mam jedno pytanie, jeśli jesteś na to gotowy. Czy litujesz się nade mną? – Naprawdę nie próbuję się uchylić od odpowiedzi, ale uderzyło mnie to słowo: litość. Czy możesz dokładniej określić, co rozumiesz przez „litowanie się”? – Dlaczego miałabym sądzić, że uchylasz się od odpowiedzi? Pozwól, że ujmę to inaczej. Co dokładnie czułeś w stosunku do mnie, kiedy usłyszałeś, że mam czerniaka? – Smutek, współczucie, zainteresowanie – to były moje pierwsze odczucia. Potem wyobraziłem sobie, co by było, gdybym ja dowiedział się, że mam czerniaka, i poczułem lęk – nieomal poczułem, że pocę się ze strachu. Mój problem ze słowem „litość” polega na tym, że
sugeruje ono inność lub nawet niższość drugiej osoby. Lituję się nad wygłodzonym psem lub okaleczonym kociakiem. Ale ty, Justine, nie jesteś „inna”. Nie różnisz się ode mnie. Stanęłaś wobec czegoś, co prędzej czy później czeka każdego z nas. Nie mam żadnych konkretnych kłopotów ze zdrowiem, ale podeszły wiek nie pozwala mi zapomnieć, że zbliża się koniec mojego życia. Intuicja podpowiada mi, że twoje przyjaciółki zareagują w podobny sposób, i trudno mi sobie wyobrazić, że odsuwają się od ciebie. Podczas naszego drugiego spotkania Justine podziękowała mi za dobrą radę. Powiedziała przyjaciółkom o czerniaku, na co zareagowały ze zrozumieniem i troską. Wydawała się podbudowana, dziękowała z przelotnym uśmiechem na twarzy, po czym przeszła do sprawy swojego syna. Przez resztę sesji opowiadała mi o nim koszmarne historie. – Może nie powinnam była w ogóle wychodzić za mąż. Nigdy na to nie liczyłam. Od urodzenia byłam niezgrabna i brzydka. Nie było we mnie nic atrakcyjnego, nie miałam za grosz kobiecego sprytu i żadnych mentorów płci żeńskiej. Moja matka zmarła na raka szyjki macicy, kiedy miałam dziewięć lat. Nie miałam rodzeństwa, a ojciec, człowiek słabo wykształcony i mrukliwy, pracował jako kierowca ciężarówki, więc bywał w domu tylko w weekendy. Justine opowiadała dalej: – Wychowywała mnie babka ze strony ojca, imigrantka z Jugosławii. Była to nieszczęśliwa kobieta i słabo mówiła po angielsku. Mężczyźni nie zwracali na mnie uwagi i chociaż miałam kilka jednorazowych przygód, nigdy z żadnym nie nawiązałam bliższej relacji. Pewnie nigdy nie wyszłabym za mąż, gdybym nie zaszła w ciążę i przy pomocy babki nie zmusiła ojca mojego dziecka do ślubu. To było jakieś pięć lat po tym, jak skończyłam szkołę pielęgniarską. To małżeństwo okazało się porażką. Mąż był brutalnym pijakiem i tak źle traktował mnie i Jamesa, że pewnego dnia, kiedy był w pracy, spakowałam walizki, zabrałam syna, miał wtedy trzy lata, i wyjechałam kilkaset kilometrów stamtąd, do Chicago, gdzie dostałam pracę w szpitalu Michaela Reese’a. Nigdy tego nie żałowałam. Nigdy już nie kontaktowałam się z mężem. I wątpię, by szczególnie usilnie nas szukał. Pewnie mu ulżyło, kiedy zniknęliśmy. – Mów dalej. Opowiedz mi o sobie i Jamesie. – Robiłam dla niego, co mogłam. Byłam pielęgniarką przez czterdzieści godzin w tygodniu, a matką przez całą resztę czasu. Żadnego innego życia. Zupełne zero. A z Jamesem były problemy na każdym etapie: ze spaniem, chodzeniem, mówieniem, zabawą z innymi dziećmi. Przez cały czas kłopoty z dyscypliną. Później wiele na ten temat czytałam i sądzę, że był z urodzenia socjopatą, że to coś głęboko zakorzenionego, genetycznego i niemożliwego do zmiany. Kłopoty miał również z nauką. Nie umiał się koncentrować, nigdy nie nauczył się dobrze czytać, nawet w szkole specjalnej. Podejrzewam, że dzisiaj postawiono by mu
diagnozę poważnego ADHD. Przez prawie całą godzinę Justine relacjonowała mi szczegółowo medyczne i psychologiczne problemy Jamesa i próby ich opanowania: – Próbowaliśmy najróżniejszych leków, ritalinu, środków przeciwkonwulsyjnych, nawet antypsychotyków. Nic nie pomagało. Wydałam fortunę na lekarzy i psychologów. Wszystko na darmo. Kiedy zaczął dorastać, wszedł ostro w miękkie narkotyki i próbował wszystkiego, co potrafił zdobyć. Wysyłałam go na odtrucie, do ośrodków odwykowych, do pustelni na odludziu. Zewsząd uciekał. Wszystko odrzucał. W wieku szesnastu czy siedemnastu lat zetknął się z twardymi narkotykami, zwłaszcza heroiną, i odpłynął na dobre. Okradł mnie ze wszystkiego, ściągnął nawet kilka tysięcy dolarów z mojej karty kredytowej. Okradał też moich sąsiadów i przyjaciół, więc w końcu wyrzuciłam go z domu i zrzekłam się praw rodzicielskich. Następną i ostatnią wieścią o nim, jaka do mnie dotarła, było to, że siedzi w San Quentin. Ot i cała historia. Trudno mi o tym opowiadać. Justine odchyliła się w fotelu i osuszyła oczy chusteczką. Po kilku chwilach uniosła głowę i dorzuciła: – Przez cały tydzień wyobrażałam sobie, jak opowiadam ci o tym wszystkim. Przygotowywałam się na tę rozmowę i próbowałam zgadnąć, jak zareagujesz. – I co wymyśliłaś? – Sądzę, że będziesz wyciągał ze mnie pozytywne wspomnienia z dzieciństwa Jamesa, o układaniu go do snu, o ciepłych uczuciach, które żywiłam do niego w lepszych czasach. Ale moja odpowiedź brzmi: nie pamiętam n i c z e g o takiego. Powtarzam: nie mam ani jednego takiego wspomnienia. – Masz rację. Dobrze trafiłaś: o to właśnie bym pytał. A twoja odpowiedź jest bardzo smutna, ponura. To, co powiedziałaś, jest dla mnie przygnębiające. Smutne dla Jamesa, ale jeszcze smutniejsze dla ciebie. Powiedz, czy dzieliłaś się tym wszystkim także z Connie i Jackie? – Wszystkim. Były na bieżąco od samego początku, od urodzenia się Jamesa, i towarzyszyły mi na każdym kroku. Ale opowiadanie całej historii za jednym zamachem, tak jak dzisiaj, to zupełnie inne doświadczenie. Nigdy dotąd tego nie robiłam z nikim. Jestem całkiem wypluta. – Niezręcznie mi wypytywać cię dalej, ale najlepiej jest wyrzucić z siebie wszystko, to jak wycinanie wrzodu. Powiedz, co czujesz w tej chwili, w mojej obecności? – Wstyd. To tak, jakbyś przyszedł do mnie do domu i zobaczył tylko brud i stare szmaty. Przerwała na chwilę, po czym zapytała: – Czy ty masz dzieci?
– Czworo. Wiem, jak to jest być rodzicem, i potrafię sobie wyobrazić, jak bardzo to dla ciebie bolesne. Ale jednak nie przerywajmy. Chciałbym, żebyś ujawniła wszystko. – Widocznie byłam fatalną matką, ale wierz mi, starałam się, robiłam wszystko, co było w mojej mocy. Ale wstydzę się. On… James… ten facet w San Quentin… cokolwiek o nim myśleć, jest częścią mnie. Jakby miał naklejoną widoczną dla wszystkich etykietkę: „Made by Justine Casey”. – Myślisz, że inni tak sądzą? – Tak, każdy, kto zna moją historię – przytaknęła ze szlochem Justine. – Ja znam twoją historię, a wcale tak nie myślę. Proszę, nie przerywajmy rozmowy. Czy chcesz mnie jeszcze o coś spytać? – Czy jestem beznadziejna? Czy jestem fatalną matką? Czy ja i James to jedno i to samo? – Nic z tych rzeczy. Chciałbym, żebyś wiedziała, że jestem po twojej stronie, Justine. Jestem tu po to, żeby ci pomóc. Nie doraźnie, nie tak od razu, jak mi się wcześniej zdawało. W tej chwili przede wszystkim myślę o tym, że jesteś tak strasznie surowa dla siebie samej. Na dzisiaj skończymy, ale chciałbym, żebyśmy podczas ostatniej sesji skupili się w znacznej części na kwestii większej pobłażliwości dla siebie. W tydzień później Justine weszła do mojego gabinetu, trzymając w ręku złożony arkusz papieru. – Miałam ostatniej nocy pewien sen, a wiem z twoich książek, że przywiązujesz do snów duże znaczenie. To mnie obudziło gdzieś o czwartej nad ranem. Myślę, że miało to z tobą coś wspólnego. – Więc do rzeczy. Rozłożyła swój arkusz. – To tylko kawałek, większości nie pamiętam… Idę dróżką i wspinam się przez okno do dużego, ciemnego pokoju. Ta dróżka jakoś przypomina mi dojście do twojego gabinetu, ale jest noc i niewiele widzę. Po wejściu do tego pokoju chowam się za małym krzesełkiem i czekam. W ręku trzymam broń. Nagle krzesło znika. Ktoś je zabrał i jestem zupełnie na widoku, bez żadnej osłony. Jestem przerażona do szaleństwa. I w tym momencie budzę się cała w potach. – Czy coś ci się kojarzy z tym snem? – Nawet nie wiem, od czego zacząć. Co z tym poczniemy? – Została nam tylko ta jedna sesja, więc nie mamy czasu, by się w tym zagłębiać, ale proszę, żebyś zastanowiła się nad pewnymi fragmentami tego snu i popuściła wodze wyobraźni. Czyli po prostu myśl głośno i pozwól sobie na swobodne skojarzenia. Ale
ponieważ czas ucieka, pozwól, że najpierw ja ustalę pewne sprawy. W tym śnie uderzyła mnie lokalizacja. Mówisz, że to miejsce przypomina drogę do mojego gabinetu. Co więcej, przyśniło ci się to w nocy przed sesją. Czy coś ci to mówi? – To na pewno było dojście do twojego domu. Słyszałam chrzęszczące pod nogami drobne kamyki, całkiem jak na twojej dróżce. Ale okno i ten wielki pokój, tego nie poznawałam. Duży pokój, chyba z zestawem do filmów? Nie wiem, skąd mi się to wzięło. – A potem próbujesz się ukryć za małym krzesełkiem, choć pewnie nie daje ci zbyt dobrej osłony. A potem i ono nagle znika. Jesteś więc w moim gabinecie i nagle twoja kryjówka przestaje istnieć. Czy to ci coś przywodzi na myśl? – Wiem, do czego zmierzasz. Jestem w tym gabinecie, być może to twój gabinet, i ktoś zabiera moją jedyną osłonę, i nie mam się gdzie ukryć, i wpadam w przerażenie. – Mówisz, że ktoś zabrał twoją osłonę, ale to ty sama ją usunęłaś, decydując się na przyjście do mnie. – To było trudniejsze, niż sądziłam. Nie mogłam czy nie chciałam chować się przed tobą i zostałam z gołymi cyckami. – Z gołymi cyckami? – To znaczy… – Justine zarumieniła się. – Chciałam powiedzieć, że całkiem się obnażyłam. Dziwny lapsus i zapewne pełen znaczeń, ale na tej ostatniej sesji nie było czasu, by go drążyć. Zanotowałem to na wypadek, gdyby Justine w przyszłości zgłosiła się na dłuższą terapię, i podjąłem: – Kolejny aspekt twojego snu to nocna pora, ukradkowe wejście przez okno i ukrywanie się za krzesłem. Zastanawiam się, czy nie odnosi się to do nietypowego sposobu, w jaki nawiązałaś ze mną kontakt. Przypadkowe spotkanie na pożegnaniu Astrid i zaczepianie mnie na ulicy w jakiś sposób nie pasuje do wejścia frontowymi drzwiami. A ponadto upewniałaś się, że będzie to tylko parę sesji. – Tak, to prawda. Widzę, o co ci chodzi. – Ale wciąż nie wiem, co sądzić o tym pistolecie w twoim ręku. Czy coś ci przychodzi na myśl? – Nie mówiłam nic o pistolecie. Mówiłam, że trzymam b r oń. – Powiedz mi, czy wciąż potrafisz przywołać z pamięci obraz z tego snu? Justine przymknęła oczy i wydawała się odpływać. – Tak, widzę to. Trochę ten obraz jest nieczytelny, ale widzę, że trzymam broń, i to na pewno nie jest pistolet. Coś dużego, ciężkiego. Chyba bazooka… Nie, nie, to bomba atomowa. Otworzyła oczy i potrząsnęła głową.
– Jest w tym mnóstwo emocji. Pozostań z tym obrazem. Więc co z tą ciężką bronią? – Ten sen mówi, że jestem niebezpieczna. – Powiedz o tym coś więcej. – To prawda. Ja j e s t e m niebezpieczna. Jadowita. Jestem pełna gniewu. Do każdego czuję tylko złość i gniew. To dlatego trzymam się z dala od ludzi. To dlatego jestem taka samotna. Przez minutę lub dwie siedzieliśmy w ciszy. Czas uciekał. Nie byłem pewien, co chciałbym i co powinienem jej powiedzieć. – Jest coś, co muszę ci powiedzieć. Do tej pory wahałem się, bo nie chciałem popełnić niedyskrecji. Powiedziała mi to Astrid podczas terapii, a nigdy nie zdradzam tego, co mi wyznał pacjent. Ale może to być dla ciebie tak ważne, że nie potrafię milczeć. Jestem pewien, że Astrid nie miałaby nic przeciwko temu. Justine wbiła we mnie oczy. – Astrid opowiadała mi o chwilach w szpitalu, gdy była w najgorszym stanie, przerażona, pewna, że umrze, niezdolna powstrzymać łkania. Czekała akurat na wizytę rodziny, kiedy pewna pielęgniarka pochyliła się nad nią i szepnęła jej do ucha: „Pokaż klasę przed dziećmi”. Przerwałem i spojrzałem na Justine. Jej twarz i całe ciało były zupełnie nieruchome, jak gdyby zamrożone. – Nie wymieniła imienia, powiedziała tylko, że ta siostra była surowa, ale ona ją bardzo szanowała. Czy to byłaś ty, Justine? Ty jej to powiedziałaś? – Tak, to ja. – Astrid powiedziała mi, że te słowa, twoje słowa, przeobraziły ją. Nazwała je zwrotnym punktem w jej przejściach. Mówiła, że żadne inne słowa nigdy jej tak nie pomogły. – Dlaczego? W jaki sposób? – Jak mówiła, to natychmiast, w niepojęty sposób sprawiło, że wyszła poza siebie, zaczęła myśleć o innych. Że to przywróciło jej poczucie sensu życia, zrozumiała, że nawet jeśli umiera, w c i ą ż m o ż e coś zrobić dla swoich najbliższych – może pokazać im, jak się stawia czoło śmierci. Ofiarowałaś jej bezcenny dar. Justine długo siedziała w milczeniu, zanim się odezwała: – Dobry Boże. Co za okrutna ironia. – Odwróciła wzrok i wpatrzyła się w okno, mówiąc jak w transie. – Co za okrutna ironia. Widzisz, ja wcale nie s z e p n ę ł a m jej tego do ucha, ja to w y s y c z a ł am. Tak, w y s y c z a ł am. Astrid miała wszystko – pokój pełen kwiatów i pięknych bibelotów, pierścionek z diamentem wielkości piłki golfowej… Udane wnuki, dużą rodzinę, krąg przyjaciół. Oddałabym wszystko, żeby zamienić się z nią na życia – nawet z tą
jej chorobą. W tej swojej błękitnej kaszmirowej sukience przyjmowała nieustanny korowód odwiedzających i przyjaciół. Jej mąż ze sto razy opowiadał mi o swoim parszywym jachcie, jej terapeutą i kumplem był przesławny doktor Yalom, którego książki z autografem walały się wokół jej łóżka, i przy tym wszystkim potrafiła tylko całymi dniami skomleć i pochlipywać. Była żałosna. Wkurzała mnie strasznie, zazdrościłam jej i byłam na nią wściekła. – A przecież mimo to właśnie ty przyniosłaś jej tak wielką ulgę. P r z e o b r a z i ł a ś ją, jak mówiła. Zmieniłaś jej życie. Co zrobisz z tą świadomością? Justine siedziała w milczeniu, kołysząc pochyloną głową. Spojrzałem na zegar. – Przekroczyliśmy czas i muszę jakoś zamknąć sesję. Bez względu na twoje samooskarżenia l e p s z a c z ę ś ć c i e b i e z n a l a z ł a w ł a ś c i w e s ł o wa. Ostatecznie l i c z ą s i ę c z y ny, a n i e m y ś li. Zróbmy taki myślowy eksperyment, Justine. Podniosła głowę i spojrzała na mnie. – Wyobraź sobie – ciągnąłem – że są tu, w moim gabinecie, wszyscy ludzie, którym pomogłaś, może nawet ich przeobraziłaś. Kolejka zaczyna się tutaj. – Wskazałem miejsce koło mojego fotela. – I wyobraź sobie wszystkich ludzi, którzy są ci za coś wdzięczni, żywych i umarłych. Czy możesz ich zobaczyć w myślach? Spróbuj solidnie. Justine cicho kiwnęła głową. – Wydaje mi się, że to bardzo długi szereg – podsunąłem. – Ciągnie się aż na zewnątrz i daleko wzdłuż ulicy. Prawda? – Tak – powiedziała Justine cichym głosem – widzę ich wszystkich. Nawet paru z czasów, zanim zatrudniłam się w szpitalu Michaela Reese’a. Widzę żywych i umarłych, wracających do zdrowia i konających. I widzę Astrid stojącą blisko początku kolejki, i rzeczywiście ta kolejka ciągnie się, jak daleko sięgam wzrokiem. – Zrobiła długą pauzę. – Dziękuję ci, to mi pomogło. Ale dużo jeszcze zostało. Został gniew. Została zazdrość, czekająca na swoją chwilę. – To są stare, zamierzchłe myśli, sięgające twoich dawnych, trudnych i nieszczęśliwych dni. A ty umiałaś szczerze przejść nad swoim gniewem do porządku. Oczywiście dużo gniewu i poczucia winy wiąże się wciąż z synem, którego się wyrzekłaś, a o którym – jak oboje wiemy – nie zapomniałaś. Wszystkie te uczucia muszą zostać wydobyte, zbadane i na koniec odrzucone. To wymaga czasu i wsparcia, ale stać cię na to. Jestem tego pewien i jeśli sobie życzysz, z radością posłużę ci za przewodnika. Justine siedziała bez ruchu. Łzy spływały jej po policzkach. Nie była już surowa i sztywna jak dawna pani Markum, była miękka, niemal ujmująca, niemal urocza. Uniosła podbródek.
– Tak myślisz? A ta twoja uwaga o spalaniu się? – Rezygnacja ze słusznego działania – to gorsze od spalania się. A poza tym zasługujesz na to. Zadzwoń, kiedy będziesz gotowa. Justine wstała i zebrała swoje rzeczy. Odprowadziłem ją do drzwi. Wychodząc, obejrzała się i rzuciła mi ostatnie spojrzenie. Zobaczyłem w jej oczach ból i smutek, ale także dumę. Miałem nadzieję, że zadzwoni.
7. Porzuć nadzieję na lepszą przeszłość
– Chcę, żeby teraz było inaczej niż przy poprzedniej konsultacji. Tym razem chodzi mi o remont generalny. Zbliżają się moje sześćdziesiąte urodziny i chcę odmienić swoje życie. To były pierwsze słowa Sally. Przystojna, bezpośrednia kobieta popatrzyła mi prosto w oczy i wytrzymała moje spojrzenie. Odwoływała się do poprzedniej terapii sprzed sześciu lat, kiedy zwróciła się do mnie o cztery, ale wyłącznie cztery sesje, które pomogłyby jej uporać się z przedłużającą się żałobą po śmierci ojca. Chociaż efektywnie wykorzystała tamten czas i zgłębiła do pewnego stopnia swoje burzliwe relacje z rodzicami, wyczuwałem, że ma o wiele więcej problemów wymagających uwagi. Sally jednak kategorycznie życzyła sobie tylko czterech sesji. – Nie jestem pewna, czy dobrze mnie pamiętasz – ciągnęła. – Całe życie pracowałam jako technik laboratoryjny i to właśnie chciałabym zmienić. Tak naprawdę n i g d y nie miałam serca do tej pracy. Moim prawdziwym powołaniem jest literatura. Chcę być pisarką. – Nie przypominam sobie, żebyś wcześniej o tym wspominała. – Wiem. Wtedy nie byłam gotowa, by o tym mówić. Nawet sama ze sobą. Teraz jestem gotowa. Zwróciłam się do ciebie ponownie, ponieważ wiem, że sam piszesz książki, i myślę, że mógłbyś mi pomóc stać się prawdziwą pisarką. – Zrobię, co będę mógł. Więc rozwiń temat. – Postanowiłam, że wezmę się za pisanie. Będę miała dość pieniędzy z emerytury i zarobków męża. Lata na samolotach pasażerskich i chociaż linie United tną pilotom pensje – bo przecież dyrektorzy muszą dostać swoje setki milionów i premie – to mąż przynosi niezłe pieniądze, przynajmniej jeszcze przez pięć lat. A najważniejsze, że z pewnością mam talent. – Z p e w n o ś c i ą masz talent? Powiedz o tym coś więcej. – Chcę powiedzieć, że m u s z ę mieć trochę talentu. Zdobyłam nagrodę dla początkujących pisarzy, kiedy miałam osiemnaście lat. Cztery tysiące dolarów. To było czterdzieści dwa lata temu. – Kawał grosza! To duży zaszczyt! – Duże przekleństwo, jak się okazało. – Jak to?
– Bo miałam poczucie, że nie dorosłam do tego zaszczytu. Zaczęłam się czuć jak oszustka i bałam się komukolwiek pokazać moje prace. – Co takiego pisałaś? – Powinieneś spytać, co p i s zę, bo nigdy nie przestałam pisać. Wszystkiego po trochu: wiersze, opowiadania, szkice. – I co z tym wszystkim robiłaś? Opublikowałaś coś? – Nic, oprócz tej nowelki, za którą dostałam nagrodę. Nawet nie próbowałam. Ani razu. Ale wciąż przechowuję wszystko, co kiedykolwiek napisałam. Niczego nie potrafię ani pokazać na zewnątrz, ani wyrzucić. Spakowałam wszystko do dużego kartonu i okleiłam mocną taśmą. Wszystko, co napisałam od czasu, gdy byłam nastolatką. Wielkie, oklejone taśmą pudło z wszystkim, co w życiu napisała! Moje serce zabiło żywiej. „Powoli” – napomniałem samego siebie, ponieważ poczułem, że zaczynam patrzeć na sprawę oczami pisarza i zanadto emocjonalnie się angażuję. Moja ciekawość rozpaliła się. Empatia też. Wzdrygnąłem się na myśl, że cały mój życiowy dorobek mógłby leżeć w dużym pudle, przez nikogo niewidziany. „Nie utożsamiaj się z nią za bardzo” – powiedziałem sobie. „Nic dobrego z tego nie wyniknie”. Zwróciłem się do Sally: – Jak się z tym czujesz? – Z czym? Z tym, że wszystko leży w tym pudle? Kiwnąłem głową. – To nie jest takie złe. Co z oczu, to z głowy. Działało to całkiem nieźle… do niedawna. Mogłabym ci dużo powiedzieć o tym, jakim błogosławieństwem jest zapomnienie. Zawsze uważałam, że w twoim fachu nie docenia się zapomnienia. – Słusznie! Nie zapraszamy zapomnienia do naszego ogniska obozowego. Nie będę ukrywał: oczekuję od pacjenta, że zdejmie je i zostawi na wieszaku w szatni, zanim wejdzie do gabinetu. Zaśmialiśmy się oboje. Niezła była z nas para. Kiedyż to ostatni raz wypowiedziałem podczas terapii takie słowa, jak „ognisko”, „wieszak” czy „szatnia”? Poczułem, że pogrążamy się w beztroskiej pogawędce dwojga literatów. „Ostrożnie, ostrożnie” – pomyślałem. „Ona przyszła tu po pomoc, a nie po miłe towarzystwo”. – Ten karton, gdzie go trzymasz? – Właściwie to są dwa kartony. Pierwszy, ten główny, jest pełny po brzegi, owinięty taśmą i usunięty z widoku, na dnie szafy. Przez te wszystkie lata wywaliłam do śmieci masę rzeczy – stare ubrania, zdjęcia, książki – ale tego nie ruszyłam. Przez większą część życia wlokę to pudło ze sobą jak żółw skorupę, z jednego domu do drugiego. Leżą w nim wszystkie moje
prace, od czasu dorastania aż do jakichś sprzed piętnastu lat. Drugie pudło, z nowszymi rzeczami, stoi otwarte pod moim biurkiem. – Więc zachowałaś cały swój dorobek pisarski i trzymasz go przy sobie, ale nie na widoku? – Nie, nie cały. Sporą część z jeszcze wcześniejszych lat spotkał smutny los. – Jak to? – To dziwna historia. Jestem zupełnie pewna, że nie wspominałam ci o niej podczas poprzedniej terapii. Pewnego dnia, kiedy miałam jakieś czternaście lat, moi rodzice i bracia dokądś wyszli, a ja zaczęłam grzebać w szafie na ubrania w sypialni ojca. Często to robiłam. Nie potrafię powiedzieć, czego właściwie szukałam, ale zawsze byłam takim namiętnym szperaczem. Tego akurat dnia znalazłam moje dwa wiersze schowane w szufladzie ze swetrami ojca. Papier nosił ślady wilgoci, jakby zmoczyły go łzy taty. Nigdy nie pokazywałam mu moich wierszy i byłam strasznie wściekła, że są u niego. Skąd mógł je wziąć? Była tylko jedna możliwość: widocznie on grzebał z kolei w m o i c h rzeczach, kiedy byłam w szkole. – Więc… – No cóż, nie bardzo mogłam zgłaszać pretensje, prawda? Musiałabym się wtedy przyznać, że myszkuję w jego szafach. Miałam tylko jedno wyjście. – Czyli… – Spaliłam wszystkie wiersze, które wcześniej napisałam. Och! Poczułem szpilę wbitą w serce. Próbowałem to ukryć, ale Sally była zbyt spostrzegawcza. – Wzdrygnąłeś się, kiedy to powiedziałam. – Spaliłaś wszystko, co do tego czasu napisałaś! Próbowałem przywołać obraz czternastolatki przykładającej rozpaloną zapałkę do swoich wierszy. Co za okropny, bolesny pomysł. Tyle okrucieństwa wobec samej siebie! Powiedz, Sally, czy czujesz dziś choć trochę sympatii do tej młodej, czternastoletniej dziewczyny? Sally wyglądała na poruszoną. Odrzuciła głowę do tyłu i przez kilka sekund patrzyła w sufit. – Hm, nigdy sobie nie zadawałam takiego akurat pytania. Muszę się zastanowić. – Odnotujmy to sobie i wrócimy do tego później. To ważna sprawa. Ale teraz pomówmy obszerniej o powodach, dla których do mnie przyszłaś. Bardzo mnie ciągnęło, żeby nawiązać znów do tego dziwacznego, oklejonego taśmą kartonu – przyciągał mnie ten wątek jak magnes – ale opowiadanie Sally o tym, jak spaliła swoją twórczość, kiedy ojciec naruszył jej prywatność, pozwoliło mi się na chwilę oderwać.
Sytuacja wymagała wielkiej subtelności. Sally wróci do swojego kartonu, byłem tego pewien, ale sama zdecyduje kiedy. Dopiero gdy będzie na to gotowa. Przez kilka następnych miesięcy przygotowywaliśmy grunt pod jej nowe życie. Najpierw musiała się uporać z nową sytuacją emerytki, z tą wielką, często przerażającą zmianą w życiu, przez którą mało kto potrafi przejść bez utraty równowagi. Sally w pełni uświadamiała sobie, jakie przeszkody stoją na jej drodze, ale była kobietą zdecydowaną i skuteczną w działaniu. Przygotowała sobie listę zadań i odfajkowywała jedno po drugim. Najpierw musiała dojść do ładu z poczuciem nieodwracalności podjętej decyzji. W fizyce zmiany następują tak szybko, że jej wiedza fachowa nieuchronnie szybko się zdezaktualizuje, w przyszłości nie będzie więc mogła się rozmyślić i wrócić do pracy. Aby mieć pewność, że w laboratorium poradzą sobie bez niej, przeprowadziła reorganizację, co pozwoliło na jej bezproblemowe odejście. Następnym tematem była samotność. Jej mąż miał zamiar latać jeszcze przez pięć lat i stale był poza domem, ale Sally wiedziała, że może liczyć na grono przyjaciół. Dalej szły kwestie finansowe. Zgodnie z moją sugestią zwrócili się z mężem do doradcy finansowego i okazało się, że starczy im pieniędzy na życie na emeryturze, o ile ograniczą wsparcie dla dzieci. Urządzili następnie spotkanie z obydwoma synami, którzy zapewnili ich, że potrafią sobie dać radę sami. Ostatnia pozycja na liście Sally – znaleźć miejsce do uprawiania pisarstwa – była dla niej szczególnie kłopotliwa i absorbowała ją całymi tygodniami. Aby pisać do rzeczy, potrzebowała całkowitej ciszy, samotności i ożywczego kontaktu z przyrodą. W końcu znalazła i wynajęła w pobliżu domu poddasze ocienione konarami potężnego kalifornijskiego dębu. A potem pewnego dnia, ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu, wkroczyła do mojego gabinetu, dźwigając pudło o rozmiarach jakieś pół na pół metra, tak ciężkie, że podłoga zaskrzypiała, kiedy położyła je przed sobą. Patrzyliśmy na nie w milczeniu. W końcu Sally wyciągnęła z torebki duże nożyce, uklękła na podłodze obok kartonu, spojrzała na mnie i powiedziała: – Sądzę, że to jest ten właściwy dzień. Trzeba było uspokoić sytuację. Sally miała zaczerwienione oczy, usta jej drżały, nożyce trzymała niepewną ręką. – Pozwól, że najpierw zapytam, jak się czujesz. Wyglądasz na strasznie spiętą. – Już przed naszą pierwszą sesją – odparła, przysiadając na piętach – wiedziałam, że przyjdzie ten dzień. Dlatego się do ciebie zwróciłam. Bałam się tego, źle śpię od kilku dni, zwłaszcza ostatniej nocy. Ale kiedy obudziłam się dziś rano, w jakiś sposób wiedziałam, że
już pora. – Jak sobie wyobrażasz, co się zdarzy, gdy to otworzymy? Zadawałem to pytanie już wcześniej, ale bez powodzenia. Tego dnia Sally niczego jednak nie skrywała. – W moim życiu było wiele mrocznych stronic, gorszych od tego, z czego ci się zwierzałam. I w tym pudle jest dużo mrocznych historii, takich, o których tylko napomykałam podczas terapii. Boję się tego, co w nich tkwi, nie chcę być znowu pochłonięta przez przeszłość. Przeraża mnie to. Tak, tak, jak wiesz, moja rodzina na zewnątrz wygląda bardzo dobrze, ale wewnątrz… wewnątrz jest tyle bólu. – Czy jest tu jakieś opowiadanie albo wiersz, z którym bałabyś się ponownie zetknąć? Sally podniosła się z podłogi, odłożyła nożyce i rozsiadła się w fotelu. – Tak, jedno opowiadanie, które napisałam, kiedy byłam w college’u, prześladowało mnie całą ostatnią noc. Chyba było zatytułowane „Jadąc autobusem” i mówiło o mnie jako trzynastolatce, o okresie, kiedy byłam taka nieszczęśliwa, że myślałam o samobójstwie. W tym opowiadaniu – a jest to prawdziwa historia – wsiadam do autobusu i jadę do ostatniego przystanku, i dalej jeżdżę od końca od końca całymi godzinami, rozważając, w jaki sposób zakończyć swoje życie. – Opowiedz mi dokładniej o tej bezsennej nocy. – To było paskudne. Serce tak mi waliło, aż czułam, że łóżko się trzęsie. Przerażała mnie ta historia, jak jeżdżę cały dzień autobusem. Pamiętam, że nie potrafiłam znaleźć powodu, dla którego warto dalej żyć. Wyobrażałam sobie, jak otwieram to pudło, szperam w nim i znajduję właśnie to opowiadanie. – Miałaś wtedy trzynaście lat, a teraz kończysz już sześćdziesiąt. To znaczy, że ta jazda autobusem miała miejsce czterdzieści siedem lat temu. Już dawno nie jesteś tamtą trzynastoletnią dziewczynką. Jesteś dojrzałą kobietą, masz męża, którego kochasz, dwóch wspaniałych synów; kochasz życie i właśnie snujesz plany, jak rozwijać swoje prawdziwe powołanie. Zaszłaś więc bardzo daleko, Sally. A jednak trwasz przy myśli, że mogłaby cię pochłonąć przeszłość. Skąd się wziął u ciebie ten dziwny przesąd i kiedy? – Dawno temu. Dlatego zakleiłam to pudło taśmą. – Znowu sięgnęła po nożyce. – I może dlatego przytargałam je tu do ciebie. Uniosłem brwi, robiąc jak najbardziej zaintrygowaną minę. – Jak to? – Może jeśli będziesz przy mnie, to złapiesz mnie i zatrzymasz na tym świecie. – Tak, ja mam mocny chwyt.
– Obiecujesz? Kiwnąłem głową. Wobec tego Sally znowu przyklęknęła, uważnie rozcięła taśmę, starając się jak najmniej uszkodzić bezcenne pudło, w którego towarzystwie spędziła większą część życia, i ostrożnie uniosła wieko. Następnie usiadła na powrót w fotelu. W bojaźliwym milczeniu wpatrywaliśmy się w przerażający stos papieru, zakurzony literacki zapis jej życia. Sally wybrała na chybił trafił jedną kartkę i zaczęła cicho czytać. – Proszę, przeczytaj to na głos. Spojrzała na mnie nastroszona. – Nigdy się tym z nikim nie dzieliłam. – To chyba najlepszy moment, żeby zerwać ze złym nawykiem. Ręce jej drżały, gdy patrzyła na ten papier. Odchrząknęła kilka razy. – No dobrze, to są pierwsze linijki wiersza, którego w ogóle nie pamiętam. Datowany na 1980 rok. Pożądanie słów Nie jest głodem Lecz chorobą Nie ma już gór Koniec przytulności Tylko płaski Krajobraz Pożera popołudnie Jak pociąg Jadący przez Wyoming Moje stopy pozostawiły ślad Wędrówek po ścieżkach myśli Jak ptak drepczący Po skraju plaży Zanim wzbiorą fale albo słowa By zamazać każdy znak Niezwykłego ptaka Lub dziwnego umysłu Miałem łzy w oczach. Nie umiałem znaleźć właściwych słów. – To wzruszający wiersz, Sally. Naprawdę wzruszający. Jestem zachwycony. Zwłaszcza te
dwie ostatnie strofy. Sally sięgnęła po nową paczkę chusteczek, pochyliła głowę i przez kilka minut płakała w milczeniu. Potem wytarła oczy i zwróciła się do mnie. – Dziękuję. Nie masz pojęcia, jak wiele to dla mnie znaczy. Resztę sesji spędziła na przedzieraniu się przez zapomniane stronice własnego życia. Niekiedy odczytywała głośno jakiś fragment. Kiedy nasz czas zbliżał się ku końcowi, znów usiadła w fotelu i dwukrotnie głęboko westchnęła. – Wciąż jesteś razem ze mną w teraźniejszości? – spytałem. – Tak, wciąż jestem osadzona w 2012 roku. Tak się cieszę, że jesteś przy mnie. Dziękuję. Nie odważyłabym się tego otworzyć bez ciebie. Spojrzałem na zegar. Przekroczyliśmy już godzinę. Niekiedy pacjenci łowią to spojrzenie i wyczuwają, że nie mogę się doczekać końca sesji. Często jednak, tak jak w tym przypadku, jest wręcz przeciwnie. Żałowałem, że nie mamy więcej czasu, by pójść dalej ścieżką, na którą wkroczyliśmy. – Dziś będziemy musieli skończyć, ale najpierw powinniśmy zaplanować dalsze działanie. Myślę, że dla pewności powinniśmy się spotkać jutro albo pojutrze. Sally kiwnęła głową przyzwalająco. – Czy nie będzie dla ciebie zbyt przykre przeglądanie tych papierów w domu? Może wolisz zostawić pudło u mnie i weźmiemy się później za nie razem? Obiecuję, że nie będę w nim grzebał – dorzuciłem pospiesznie, gdy się zawahała. Sally zdecydowała, że zabierze pudło do domu i spotkamy się ponownie za dwa dni. Kiedy wyszła, wpadła mi do głowy myśl, że pracuję w szczególnie uprzywilejowanym zawodzie. Jakiż to zaszczyt towarzyszyć ludziom w tak doniosłych chwilach! Słuchanie, jak Sally czyta swoje wiersze, było takim właśnie przeżyciem. Nie mam słuchu muzycznego i nigdy nie miałem przekonania do koncertów czy opery, ale zachwyca mnie żywe słowo – teatr, a przede wszystkim recytacje wierszy. A tego dnia płacono mi za uczestnictwo w tym niezwykłym dramacie, za słuchanie fragmentów wyśmienitej poezji. Miałem poczucie winy z powodu tego, że godzina spędzona z Sally sprawiła mi taką przyjemność. Oczywiście wiedziałem, że mam problem – bez wątpienia przebieg sesji został zniekształcony przez przeniesienie, a wiszący nad nami obraz jej ojca radykalnie skomplikował zagadnienie. I była jeszcze jedna rzecz: jak ja, zawodowy literat, miałem zareagować na jej twórczość. Niektórzy terapeuci unikają czytania utworów swoich pacjentów z obawy, że mogłoby to zniszczyć relację terapeutyczną. Co mieliby powiedzieć, gdyby uznali te dzieła za nieciekawe lub niezrozumiałe? Sam nigdy się tym nie przejmowałem. Zbyt wiele mam szacunku dla każdego, kto odczuwa potrzebę
tworzenia. Jeśli nawet utwór nie jest w moim guście, zawsze potrafię znaleźć w nim jakiś fragment, który mnie poruszy, i mogę wskazać to autorowi. Jest to dla niego miłe i często pomaga mu w udoskonaleniu swojej pracy. W tym przypadku nie było żadnego problemu, bo Sally niewątpliwie miała talent i mogłem bez obaw powiedzieć jej, co naprawdę myślę. Przez wiele tygodni Sally przebijała się przez swoje stare dzieła i pracowicie wprowadzała każde słowo do komputera. Praca ta okazała się zbawienna dla przebiegu terapii, ponieważ na każdą sesję moja pacjentka przychodziła pełna żywych wspomnień o swoich relacjach z rodzicami, rodzeństwem, przyjaciółmi i dawnymi kochankami. Kiedy miała dwadzieścia parę lat, seria wierszy brzmiących coraz boleśniej i rozpaczliwiej zapowiadała załamanie jej pierwszego małżeństwa. Pewnego dnia zjawiła się w moim gabinecie z plikiem sześćdziesięciu sześciu poematów miłosnych napisanych dla Austina, demonicznego kochanka, z którym miała krótki, acz gorący romans we wczesnej młodości. Wiersze opiewały narastającą i nigdy niekończącą się miłość, ale jej związek z Austinem aż za szybko osiągnął szczyt, po czym urwał się w nieprzyjemny sposób, pozostawiając po sobie duży niesmak. Sally źle oceniła partnera i w rezultacie poczuła się wykorzystana i nieszczęśliwa. Kiedy więc odkryła te wiersze, poczuła do nich odrazę i chciała je spalić, ale wstrzymała się z tym do czasu rozmowy ze mną. Byłem wstrząśnięty tym pomysłem. Sam nigdy niczego nie niszczę i mam wielką teczkę zatytułowaną „Wycinki”, zawierającą fragmenty, które wypadły z moich powieści i opowiadań. Powiedziałem o tym Sally, apelując, by nie rzucała swoich wierszy w ogień. Grając na czas, poprosiłem ją, żeby przeczytała mi głośno kilka poematów o Austinie. Drżącym głosem odczytała parę strof. – Uważam, że są świetne – powiedziałem. – Ale są kłamliwe. – Sally rozpłakała się. – Sama siebie oszukiwałam. Tych kilka miesięcy, kiedy je pisałam, zdawało mi się najwspanialszym okresem mojego życia, a przecież te wiersze w istocie wyrosły na kupie gnoju. Pozostałe piętnaście minut sesji spędziliśmy, omawiając wielkie dzieła sztuki, które też miały mało apetyczną genezę. Wysuwałem jeden argument za drugim, by ocalić Bogu ducha winne wiersze. Mówiłem, że przekształcenie obrzydliwości w piękno jest triumfem artysty, że gdyby nie nieszczęśliwa miłość, śmierć, rozpacz czy bolesna utrata, wiele wspaniałych pomników sztuki nigdy nie ujrzałoby światła dziennego. W końcu Sally ustąpiła i wprowadziła do komputera także te sześćdziesiąt sześć wierszy. Poczułem się jak bohater, który uratował bezcenny antyczny manuskrypt przed płomieniami. Dużo później, kiedy dokonywaliśmy podsumowania przebiegu terapii, uświadomiłem sobie, że ten epizod był czymś o wiele ważniejszym, nie tylko krótką dygresją w trakcie
rozpakowywania czarodziejskiego pudła. Sally do tego stopnia wstydziła się tamtej przygody miłosnej, swojej zgody na narzucane przez Austina wymyślne, brutalne nieraz zabawy erotyczne, że przez wszystkie późniejsze lata nie zwierzyła się z tego przed żadną żywą duszą. Ujawnienie tej sprawy przede mną i otrzymane ode mnie wsparcie doprowadziły do przełomu. Poczuła ogromną ulgę i po raz pierwszy sama poprosiła o przytulenie na koniec sesji. Najbliższej nocy miała sen. – Znalazłam przy drzwiach stos poskładanego prania. Ktoś je tam położył, może mój mąż. Zaczęłam to wszystko wkładać z powrotem do pralki, bo przecież mogło się zakurzyć, leżąc na podłodze, ale potem się rozmyśliłam i odniosłam rzeczy do garderoby. Przekaz zawarty w tym śnie był jasny: nie ma już więcej brudów do prania. W miarę jak Sally przekopywała się przez swoje opowiadania i wiersze, omawiając przy tym ze mną najrozmaitsze istotne wątki z nich wynikające, spodziewałem się odkrycia bardziej obiecujących tematów. Gdzie są te wszystkie mroczne utwory, które skłoniły ją do upchnięcia swojej twórczości na zawsze na dnie szafy? Gdzie na przykład to koszmarne opowiadanie o jeździe autobusem? I wreszcie pewnego dnia pojawiło się. Sally wkroczyła do mojego gabinetu z teczką w ręku. – Tu masz to opowiadanie. Czy chciałbyś je przeczytać? Otworzyłem teczkę. Pięciostronicowa nowela nosiła tytuł „Jadąc autobusem”. Była to prosta w formie historia młodej dziewczyny mocno przeżywającej konflikt z rodzicami i prześladowanie ze strony okrutnych kolegów z klasy. Ucieka ze szkoły i początkowo poważnie rozważa samobójstwo. Jest mroźny zimowy dzień, o wiele za zimno, by całą godzinę iść do domu pieszo, a ona nie ma pieniędzy na autobus. Biuro ojca jest niedaleko, ale poprzedniego dnia odmówił jej wsparcia w ostrej kłótni z matką, wciąż więc jest na niego zbyt wściekła, by prosić, żeby odwiózł ją do domu albo dał jej na bilet. Wsiada zatem do autobusu i wywraca kieszenie, żeby pokazać, że nie ma ani grosza. Kierowca początkowo nie chce jej wpuścić, ale widząc, że biedaczka trzęsie się z zimna, kiwa przyzwalająco głową. Dziewczyna siada z tyłu i przez całą drogę cicho popłakuje. Na końcowym przystanku wszyscy pasażerowie wysiadają, kierowca wyłącza silnik. Zbiera się do wyjścia, by skorzystać z dziesięciominutowej przerwy na kawę, kiedy dostrzega szlochającą dziewczynę i pyta ją, dlaczego nie wychodzi. Gdy dowiaduje się, że pasażerka mieszka na przeciwnym końcu trasy, nie tylko pozwala jej zostać w autobusie, ale też kupuje jej colę i proponuje, by usiadła koło niego na przednim siedzeniu, blisko ogrzewania. Przez resztę dnia kierowca i dziewczyna jeżdżą razem tam i z powrotem.
Zerknąłem na Sally znad lektury. – To jest ta mroczna opowieść, której tak się bałaś? – Nie, tamtej nie znalazłam. – Więc co to za opowiadanie? – Napisałam je wczoraj. Odjęło mi mowę. Siedzieliśmy w milczeniu przez kilka minut, zanim zdobyłem się na komentarz. – Wiesz, co sobie pomyślałem? Czy pamiętasz, co mówiłem ci kilka tygodni temu, kiedy zaczęłaś sobie uświadamiać, że rodzice nie odmawiali ci miłości z okrucieństwa, tylko dlatego, że po prostu nie mieli jej w nadmiarze? – Pamiętam jak dziś. To było wtedy, kiedy mi powiedziałeś, że muszę porzucić nadzieję na lepszą przeszłość. To zdanie trafiło mi do przekonania i od tego czasu ciągle mam je w tyle głowy. Nie podoba mi się, ale pomaga. Pozwala przejść do porządku nad trudnymi sprawami. – Rezygnacja z nadziei na lepszą przeszłość to mocna koncepcja. Wykorzystywałem ją, by pomóc wielu innym ludziom, a pomogła także mnie samemu. Ale tu i teraz – mówiłem, oddając jej opowiadanie – pozwoliła ci dokonać nieoczekiwanego, twórczego zwrotu. Nie porzuciłaś nadziei na lepszą przeszłość; tę nową, lepszą przeszłość sobie stworzyłaś. Ten wybór naprawdę robi wrażenie. Sally schowała kartki z powrotem do teczki, spojrzała na mnie z uśmiechem i powiedziała mi jeden z najmilszych komplementów, jakie kiedykolwiek otrzymałem: – To nie takie trudne, jeśli trafi się na uprzejmego kierowcę autobusu.
8. Zabierz sobie swoją parszywą chorobę: w hołdzie Ellie
Podczas pobytu na miesięcznym urlopie twórczym na Hawajach odebrałem wstrząsający mail od mojej pacjentki Ellie: Cześć, Irv, przepraszam, że żegnam się w ten sposób, a nie osobiście. Moje objawy mocno się zaostrzyły jakiś tydzień temu i zdecydowałam się podjąć proces VSED 5 (świadome powstrzymywanie się od jedzenia i picia), żeby umrzeć prędzej i oszczędzić sobie cierpień. Nie piłam już nic od ponad 72 godzin i powinnam (zgodnie z tym, co na ten temat czytałam i słyszałam) wkrótce zacząć gasnąć, a umrę najwyżej po tygodniu lub dwóch. Przerwałam również chemioterapię. Żegnaj, Irv. Od początku pracy z Ellie wiedziałem, że rak ją zabije, ale i tak byłem przybity tym listem. Wyłączyłem komputer, odłożyłem na bok pracę i wbiłem wzrok w ocean. Ellie pojawiła się w moim życiu pięć miesięcy wcześniej, również za pośrednictwem maila. Drogi doktorze Yalom, jakiś rok temu słuchałam Pana radiowego wywiadu nadawanego z teatru Marsh w San Francisco i od razu poczułam, że właśnie Pan mógłby mi pomóc. Podoba mi się również Pana książka „Patrząc w słońce”. Mam sześćdziesiąt trzy lata i cierpię na śmiertelną chorobę (rak szyjki macicy z przerzutami, po raz pierwszy zdiagnozowany trzy lata temu). Obecnie czuję się pod względem fizycznym zupełnie dobrze, ale wypróbowano już na mnie wszystkie znane leki, które mogłyby powstrzymać postępy choroby, i ponieważ ich skuteczność się wyczerpała, najwyraźniej koniec się przybliża. Przydałaby mi się pomoc przy wyborze sposobu życia w takich okolicznościach. Sądzę… nie! jestem pewna, że za dużo myślę o umieraniu. Nie chodzi mi o ciągłą terapię, ale może o jedną lub dwie sesje. List Ellie nie zrobił na mnie odpychającego wrażenia i nie było w nim niczego
nadzwyczajnego (jeśli pominąć staranny język i skrupulatną interpunkcję). Prawie zawsze prowadzę jednego albo dwóch terminalnie chorych pacjentów i nabrałem przekonania, że nawet poprzez krótką konsultację mogę zaoferować im coś wartościowego. Odpisałem natychmiast, proponując spotkanie w tydzień później, podałem swój adres i wysokość mojego honorarium. Pierwsze jej słowa, gdy pojawiła się w drzwiach mojego gabinetu w San Francisco, obficie spocona, wachlując się złożoną gazetą, brzmiały: „Błagam o szklankę wody!”. Musiała podbiec, by zdążyć na autobus zatrzymujący się w pobliżu jej mieszkania w dzielnicy Mission, a potem wspinała się przez dwa strome kwartały do mojego gabinetu na szczycie Russian Hill. Postarzała i drobna, licząca niewiele ponad metr pięćdziesiąt wzrostu, wyraźnie niedbająca o wygląd, ze splątanymi włosami aż proszącymi się o grzebień, w luźnej, bezkształtnej sukience, bez biżuterii i makijażu, Ellie zrobiła na mnie wrażenie smętnego, przywiędłego dziecka kwiatu, reliktu lat sześćdziesiątych. Wargi miała blade i popękane, twarz wyrażała znużenie, może nawet rozpacz, ale oczy, jej duże brązowe oczy intensywnie błyszczały. Nalałem szklankę lodowatej wody i postawiłem ją na małym stoliku przy fotelu, w którym usadziłem Ellie, po czym sam usiadłem naprzeciwko. – Wiem, że przyjść tutaj to niezła wspinaczka, więc proszę odetchnąć chwilę i ochłodzić się, a potem zaczniemy. Nie skorzystała z czasu na odpoczynek. – Czytałam pana książki i nie mogę uwierzyć, że naprawdę jestem tu, w pana gabinecie. Jestem taka wdzięczna, że szybko pan odpowiedział. – Proszę mi powiedzieć wszystko, o czym powinienem wiedzieć i w czym mogę być pomocny. Ellie zaczęła od medycznej strony swoich problemów. Zrelacjonowała obszernie, bezbarwnym głosem, historię swojej choroby. Kiedy zauważyłem, że robi wrażenie, jakby nie utożsamiała się z własnymi słowami, kiwnęła głową i odparła: – Czasem działam jakby na automatycznym pilocie. Tyle razy musiałam powtarzać tę historię. Za wiele razy. Ale to nic – dorzuciła pospiesznie – staram się współpracować. Wiem, że powinien pan znać te lekarskie szczegóły. Wiem, że m u s i pan je poznać. Ale m i m o w s z y s t k o n i e c h c i a ł a b ym, ż e b y t r a k t o w a ł m n i e p a n j a k o p a c j e n t a o n k o l o g i c z n e go. – Na pewno nie będę tego robił, Ellie, obiecuję. Ale jednak wprowadź mnie trochę głębiej. W mailu pisałaś, że kilka środków farmakologicznych okazało się bezskutecznych. Co teraz
mówi twój lekarz? Jak bardzo zaawansowana jest choroba? – Kiedy ostatnio byłam u niego miesiąc temu, powiedział: „Wyczerpaliśmy wszystkie środki”. Dobrze go znam. Obserwuję go od dawna. Znam ten jego sterylny, oględny sposób mówienia. Wiem, że tak naprawdę miało to znaczyć: „Ten rak zjada cię żywcem, Ellie, i nic na to nie mogę poradzić”. Próbował wszystkich najnowszych leków i każdy z nich miał swój wielki dzień, każdy najpierw pomagał, potem jego działanie słabło, aż w końcu całkowicie zanikało. Podczas tej wizyty przed miesiącem naciskałam go, naprawdę mocno naciskałam, żeby powiedział wprost, co jest grane. Próbował się wykręcać. Miał taką nieszczęśliwą minę, aż czułam się winna, że tak nalegam. To naprawdę porządny facet. W końcu powiedział: „Bardzo mi przykro, ale myślę, że został nam najwyżej rok”. – Ciężko słyszeć coś takiego. – Z jednej strony rzeczywiście bardzo, bardzo ciężko. Z drugiej jednak poczułam niemal ulgę. Ulgę z tego powodu, że wreszcie otrzymałam od medycyny jednoznaczny komunikat. Wiedziałam, że to musi nastąpić. Nie powiedział mi nic, czego bym sama nie wiedziała. Ostatecznie już dwa lata temu słyszałam, jak mówił, że wyleczenie jest mało prawdopodobne. Od tego czasu doznałam całej gamy różnych uczuć. Początkowo przerażało mnie samo słowo „rak”. Czułam się skażona. Sterroryzowana. Zniszczona. Trudno mi sobie to przypomnieć, ale jestem z zawodu pisarką i przez cały czas spisywałam swoje odczucia. Jeśli chcesz, z przyjemnością prześlę ci te notatki. – Bardzo chciałbym je zobaczyć. – I naprawdę chciałem. Uderzyła mnie jej niecodzienna szczerość i prostolinijność. Rzadko zdarza mi się pacjent w tak bezpośredni sposób roztrząsający zagadnienie śmierci. – Stopniowo – kontynuowała Ellie – strach zrobił się mniejszy, choć wciąż przeżywam czasem chwilę grozy, kiedy wyobrażam sobie, jak wygląda ten mój rak, i godzinami szukam w internecie obrazów jajników zaatakowanych przez nowotwór. Zastanawiam się, czy pęcznieje, czy nie pęknie, rozsiewając swoje zalążki po wszystkich moich wnętrznościach. Oczywiście to wszystko to tylko zgadywanki, ale jednego jestem pewna: ograniczony czas, który mi pozostał, zmienił mój stosunek do życia. – W jaki sposób? – Na bardzo wiele sposobów. Na przykład zobojętniałam na sprawy finansowe. Nie jestem zamożna, ale dochodzę do wniosku, że równie dobrze mogłabym przepuścić wszystko, co mam. Nigdy nie miałam dużo pieniędzy. Przez większą część życia pracowałam jako słabo opłacana autorka i redaktorka tekstów popularnonaukowych… – O, to mi wyjaśnia ten twój mail, pięknie napisany i z nienaganną interpunkcją.
– Właśnie. Boże, to okropne, co się w mailach dzieje z językiem! – mówiła teraz z większym zaangażowaniem. – Nikt się nie przejmuje ortografią i interpunkcją, nikt nie pisze ładnymi, pełnymi zdaniami. Oj, uważaj, na ten temat mogę gadać godzinami. – Przepraszam, sam cię zbiłem z tropu. Mówiłaś o swoim stosunku do pieniędzy. – Owszem. Nigdy nie zarabiałam dużo i nigdy mi na tym nie zależało. Nie wyszłam za mąż i nie mam dzieci, nie miałabym więc komu zostawić majątku. Po tej ostatniej rozmowie z onkologiem podjęłam zatem poważną decyzję: wezmę wszystkie oszczędności i wybiorę się z przyjaciółką na wycieczkę do tych wszystkich miejsc w Europie, które zawsze chciałam zobaczyć. To będzie wielka wyprawa, szaleństwo pierwsza klasa. – Była w tej chwili rozpromieniona, a jej głos nabrał życia. – Nie mogę się tego doczekać. Po prostu zakładam się o cały majątek, że mój doktor się nie myli. Powiedział, że jeden rok, więc dałam sobie margines bezpieczeństwa, zostawiając na koncie tyle pieniędzy, żeby starczyło na utrzymanie przez półtora roku, a resztę chcę przepuścić na wycieczce. To będzie coś! – A jeśli lekarz się pomylił? Jeśli pożyjesz dłużej? – Jeśli się pomylił, to mówiąc wulgarnie, mam kompletnie przejebane – Ellie wyszczerzyła zęby w filuternym uśmiechu, a ja odpowiedziałem jej tym samym. Podnieciła mnie mocno myśl o tym jej zakładzie. Sam bardzo lubię się zakładać i nigdy się nie wycofuję, gdy ktoś z przyjaciół – a nawet moje własne dzieci – proponuje mi zakład o wynik meczu bejsbolu lub piłki nożnej. Sprawiają mi przyjemność wyścigi konne, choć bywam na nich rzadko, i łatwo mnie skusić do gry w pokera. Co więcej, ślinka ciekła mi na myśl o wielkiej wyprawie Ellie. Potem Ellie opowiedziała mi, co zaprząta jej myśli: – Miewam dobre dni, ale zbyt często wyobrażam sobie przyszłość, kiedy będę słaba, wycieńczona, bliska śmierci. Często zadaję sobie pytania: „Czy zależy mi na tym, żeby ktoś był przy mnie w moich ostatnich chwilach? Czy nie będę się bała osamotnienia? Czy nie będę dla ludzi ciężarem?”. Czasami widzę siebie jako umierające zwierzę, które skrywa się przed światem w jaskini. Mieszkam sama. Nie czuję się z tym dobrze i niekiedy przychodzi mi do głowy, żeby zrobić coś, co robiłam kiedyś: wynająć duży dom i zebrać zupełnie nową grupę współmieszkańców. Ale jak by mi się to mogło udać? Pomyśl tylko, daję ogłoszenie, że szukam lokatorów, i na koniec dopisuję: „Ach, tak przy okazji, niedługo umrę na raka”. Tak wyglądają te złe dni. Ale jak powiedziałam, są też i dobre. – I o czym myślisz w tych dobrych dniach? – Zastanawiam się nad sobą. „Jak ci leci, Ellie?”, pytam. Opowiadam sobie o sobie samej. Przypominam sobie o pozytywach mojej sytuacji: na przykład że jeszcze żyję, że mogę cieszyć
się życiem, że nie paraliżuje mnie smutek, jak jeszcze rok temu. Ale gdzieś w tle narasta ciemność. Tkwi we mnie świadomość, że jestem śmiertelnie chora. – I zawsze tak jest? – Zawsze. Ten stan nigdy mnie nie opuszcza. Kiedy spotykam przyjaciółkę, która jest w ciąży, zaczynam obliczać, czy będę jeszcze żyła, kiedy dziecko się urodzi. Ta chemia, którą biorę, sprawia, że czuję się fatalnie. Cały czas zadaję sobie pytanie: „Czy warto?”. Często bawię się myślą o zmniejszeniu dawki, dzięki czemu poczuję się lepiej, chociaż pożyję parę miesięcy krócej. Powiedzmy, dziewięć lub dziesięć miesięcy dobrego życia zamiast pełnego roku mordęgi. A poza tym jest coś jeszcze: czasami wydaje mi się, że tęsknię za życiem, którego nie przeżyłam. Po prostu mi żal. Te ostatnie słowa natychmiast przyciągnęły moją uwagę. Badanie źródeł żalu niemal zawsze pogłębia rozmowę. – Czego ci żal, Ellie? – Chyba żal mi, że nie byłam wystarczająco odważna. – Odważna? W jakim sensie? Westchnęła i zastanawiała się przez minutę. – Jestem zbyt zamknięta w sobie, za bardzo się wycofuję. Nie wyszłam za mąż, nigdy nie potrafiłam się postawić w pracy, nigdy nie domagałam się podwyżki. Nigdy nie umiałam mówić prosto z mostu. Zastanawiałem się, czy nie poruszyć kwestii smutku i tęsknoty w jej głosie, ale wybrałem bardziej bezpośredni sposób: – Ellie, może wyda ci się to pytanie dziwne, ale pozwól, że je zadam: czy w tej rozmowie ze mną jesteś wystarczająco odważna? Zagrałem hazardowo. Chociaż Ellie była szczera i zwierzała mi się z trudnych problemów, ale z jakiegoś powodu, którego nie potrafiłem uchwycić, czułem, że jest między nami dystans. Może z mojej winy, ale było między nami jakieś niedopowiedzenie i szukałem na to rady. Osoby śmiertelnie chore często mają poczucie izolacji i sądzą, że inni odsuwają się od nich. Chciałem upewnić Ellie, że w moim przypadku tak nie jest. Skierowanie rozmowy na to, co dzieje się tu i teraz, zawsze ożywia terapię, ponieważ sprzyja zacieśnieniu więzi między terapeutą i pacjentem. Ellie była zaskoczona tym pytaniem. Dwa lub trzy razy powtórzyła sama do siebie głośnym szeptem: „Czy jestem dość odważna?”, przymknęła oczy, myślała przez chwilę, po czym znów je otworzyła, spojrzała mi prosto w twarz i oświadczyła zdecydowanie: – Nie. Oczywiście, że nie.
– A gdybyś b y ł a wystarczająco odważna, to co byś mi powiedziała? – Powiedziałabym: „Dlaczego tak mnie żyłujesz? Dlaczego żądasz takiego wysokiego honorarium?”. Osłupiałem. Jak to często robię, sformułowałem pytanie w trybie warunkowym, żeby ją ośmielić, ale nigdy w życiu nie przyszłoby mi do głowy, że ta sponiewierana przez chorobę, potulna, mówiąca cichym głosem kobieta, pełna – jak się zdawało – wdzięczności za to, że w ogóle zgodziłem się ją przyjąć, zdobędzie się na tak obcesowe pytanie. – Ach, tak… – wyjąkałem – to dla mnie… trochę kłopotliwe. Zupełnie nie wiem, co powiedzieć. Miałem kołowrót w głowie i przerwałem na chwilę, żeby zebrać myśli. Poczułem, że rumienię się ze wstydu z powodu mojego wysokiego honorarium, zwłaszcza gdy uświadomiłem sobie, że przyjechała do mnie autobusem, z oszczędności, by uzbierać więcej na swoją wielką wyprawę. W takich przypadkach zazwyczaj odwołuję się do mojej osobistej mantry, która brzmi: p o w i e d z p r a w dę, p o w i e d z p r a w dę, p o w i e d z p r a w dę (przynajmniej o tyle, o ile może ona pomóc pacjentowi). Po krótkim czasie pozbierałem się. – No dobrze, Ellie, nie było mi przyjemnie, kiedy to powiedziałaś, ale przede wszystkim chcę, żebyś wiedziała – i mówię to w p e ł n i s z c z e r ze – że poruszyła mnie odwaga, z jaką zadałaś to pytanie. Wytrąciło mnie z równowagi, ponieważ dotknęłaś jednego z moich osobistych problemów. W pierwszym odruchu chciałem się bronić i powiedzieć coś w rodzaju: „To normalna wysokość opłaty u psychiatrów w San Francisco”, ale wiem, że nie o to ci chodziło. Honorarium jest r z e c z y w i ś c i e wysokie i trafna jest twoja implikacja: j a n i e p o t r z e b u j ę t y c h p i e n i ę d zy. Tak więc zderzyłaś mnie z moją własną ambiwalencją dotyczącą finansów. Nie będę się w tym teraz grzebać, ale powiem jedno: mogę ci zaproponować zmniejszenie opłaty o połowę. Czy to będzie w porządku? To dla ciebie do przyjęcia? Ellie wyglądała na zaskoczoną, ale szybko przytaknęła z aprobatą, po czym prędko zmieniła temat, przechodząc do opisu swoich codziennych zajęć. Powiedziała, że często sama sobie utrudnia życie, bo wydaje jej się, że w ograniczonym czasie, który jej pozostał, musi zrobić coś bardzo konkretnego, takiego jak spisanie wspomnień lub prowadzenie bloga. Zgodziłem się, że jest to zagadnienie, nad którym trzeba popracować, jeśli zamierzamy kontynuować terapię, ale było dla mnie jasne, że zbyt skwapliwie porzuciła wątek honorarium. Przez chwilę zastanawiałem się, czy nie powinienem zaproponować, żebyśmy zbadali nasze uczucia w związku z tym, co przed chwilą między nami zaszło, ale potem powiedziałem sobie:
„Powoli, za dużo od niej wymagasz. To dopiero pierwsza sesja”. Ellie spojrzała na zegar stojący na stole pomiędzy naszymi fotelami. Godzina dobiegała końca. Pospiesznie wyrzuciła z siebie kilka komplementów: – Dobrze mi zrobiła ta rozmowa. Widziałam, że naprawdę mnie słuchasz i rozumiesz. Czułam się tu u ciebie swobodnie. – Czy potrafiłabyś powiedzieć, co takiego zrobiłem, że czułaś się swobodnie? Ellie zawahała się na kilka sekund, wpatrzona w sufit, a potem odważyła się: – Może to dlatego, że jesteś w takim wieku. Często zauważam, że o umieraniu łatwiej rozmawia się z osobą starszą. Pewnie dlatego, że tacy ludzie muszą już myśleć o własnej śmierci. Ten wątpliwy komplement sprawił, że się najeżyłem. Rozmowa o jej śmierci była na miejscu, ale czy umawiałem się na rozmowę o m o j e j śmierci? Postanowiłem ujawnić swoje emocje. Ostatecznie jeśli sam nie będę szczery, to jakie mam prawo żądać szczerości od niej? Starannie dobierałem słowa: – Wiem, że nie miałaś na myśli niczego złego, Ellie, a to, co powiedziałaś, to niewątpliwa, bezdyskusyjna prawda: j e s t e m stary, całkiem stary, i często myślę o śmierci. Ale mimo wszystko dotknęła mnie twoja uwaga. Jak by to ująć? Zastanawiałem się przez chwilę, po czym podjąłem: – Wiesz, o co chodzi? Chodzi chyba o to, że n i e ż y c z ę s o b ie, b y w i d z i a n o w e m n i e s t a r ca… Tak, tak, jestem pewien, że o to. Jest tu analogia do tego, co mówiłaś wcześniej. Dzięki temu zrozumiałem dokładnie, co miałaś na myśli, mówiąc, że nie chcesz być traktowana jako pacjent onkologiczny. Kiedy nasza godzina się skończyła, Ellie zapytała, czy moglibyśmy się umówić na następną sesję. Okazało się, że piątki, kiedy zawsze jestem w San Francisco, nie bardzo Ellie pasują ze względu na jej harmonogram chemioterapii. Dojazd do mojego gabinetu w odległym o prawie sześćdziesiąt kilometrów Palo Alto też był dla niej problemem. Kiedy jednak zaproponowałem, że polecę ją innemu miejscowemu terapeucie, sprzeciwiła się: – Dużo zyskałam w ciągu tej godziny. Czuję się ożywiona, jakby na nowo pogodzona z życiem. Wiem, że w mailu prosiłam tylko o jedno lub dwa spotkania, ale teraz… – urwała, wzięła głęboki wdech, zebrała myśli i znowu zwróciła się ku mnie – teraz chcę cię prosić o coś większego. Nie chciałabym cię wprawiać w zakłopotanie. Wiem, że możesz nie być w stanie lub nie mieć ochoty na spełnienie tej prośby, wiem, że nasze rozkłady zajęć nie pasują do siebie i nie możemy się spotykać co tydzień – znowu głęboki wdech – ale czy nie zechciałbyś prowadzić terapii do czasu, aż umrę?
C z y z e c h c i a ł b y m p r o w a d z i ć t e r a p i ę d o c z a su, a ż o n a u m r ze? Niesamowite pytanie! Nikt nigdy nie zadał mi takiego pytania i przy tym tak… tak odważnie. Poczułem się zaszczycony jej propozycją i skwapliwie wyraziłem zgodę. Na drugą sesję Ellie przyszła z plikiem starych zdjęć i zamiarem wprowadzenia mnie w pełni w swoje stosunki rodzinne. Grzebanie się w odległej przeszłości nie było moim zdaniem najlepszym kierunkiem, jaki mogliśmy obrać, i zastanawiałem się, czy Ellie, próbując mnie zadowolić, nie uważa mylnie, że potrzebna jest mi cała jej historia rodzinna. Podczas gdy szukałem delikatnego sposobu, by to powiedzieć, zaczęła z dużym zaangażowaniem mówić o swojej głębokiej miłości do siostry i braci. Jej oczy wilgotniały i kiedy zwróciłem uwagę na te łzy, rozszlochała się, powtarzając, jakie to straszne, że już ich nigdy nie zobaczy. – Może słusznie mówią buddyści: nie ma przywiązania, nie ma cierpienia – powiedziała, gdy wróciła do równowagi. Usiłując powiedzieć coś, co by jej pomogło, zacząłem niezręcznie wywodzić o różnicy między przywiązaniem a miłością. Zupełnie nic to nie dało. Zwróciłem jej wobec tego uwagę na uczuciowe bogactwo i pełnię jej relacji rodzinnych, na co ona grzecznie dała mi do zrozumienia, że nie potrzebuję jej o tym mówić, ponieważ sama w pełni docenia wszystko, co dali jej bliscy, i bardzo dodaje jej otuchy myśl, że gdyby potrzebowała ich w chwili śmierci, rodzeństwo z pewnością byłoby przy niej. Ta sekwencja zdarzeń przypomniała mi o ważnym aksjomacie psychoterapii, którego wyuczyłem się w kontakcie z tak wieloma pacjentami (i o którym zapomniałem): Najcenniejszą rzeczą, jaką masz do zaoferowania, jest sama obecność. „Po prostu bądź z nią” – powiedziałem sobie. „Nie próbuj wymyślić czegoś sensownego, czegoś bardzo mądrego do powiedzenia. Odpuść sobie poszukiwanie jakiejś wybuchowej interpretacji, która wszystko odmieni. Twoje zadanie to po prostu w pełni być z nią. Miej ufność, że sama znajdzie w sesji to, czego potrzebuje”. Chwilę później Ellie powiedziała, że bardzo pragnie znaleźć sobie jakieś dochodowe zajęcie. Gdy opisała mi ze szczegółami realia swojego życia, uświadomiłem sobie dokładniej, jak niski jest jej status materialny. Wynajmowała nieduże mieszkanie z sypialnią w jednej z najtańszych dzielnic San Francisco i żyła bardzo oszczędnie, odmawiając sobie nawet takiego luksusu, jak wzięcie taksówki, by dojechać do mojego położonego na wzgórzu gabinetu. Zbyt schorowana, by pracować po dawnemu, od dwóch lat zarabiała marne grosze na opiece nad dziećmi i drobnych robotach redaktorskich dla przyjaciółki. Zdałem sobie sprawę, że moje honorarium, nawet radykalnie obniżone, nadal jest dla niej poważnym ciężarem i zagraża jej planom wymarzonej podróży. Kibicowałem jej w tych zamiarach
i wiedziałem, że to szaleństwo stałoby się bardziej realne, gdybym całkowicie zrezygnował z zapłaty, ale czułem, że duma nie pozwoli jej przyjąć pomocy za darmo. Wpadłem na inny pomysł, który mógłby być dla niej bardziej do przyjęcia. Czterdzieści lat wcześniej zajmowałem się bardzo nieśmiałą pacjentką, która również była literatem z zawodu i również nie było jej stać na moje honorarium. Zaproponowałem jej eksperymentalne rozwiązanie: zamiast zapłaty po każdej sesji napisze jej podsumowanie. Ja zrobię to samo i co kilka tygodni przeczytamy nawzajem swoje teksty. Pierwotnie miało to być dla nas obojga ćwiczenie – chciałem, żeby ona nauczyła się szczerzej wypowiadać na temat naszych relacji, a sam pragnąłem rozwijać w sobie kunszt pisarski. Napisane przez nas teksty okazały się jednak na tyle wartościowym materiałem dydaktycznym dla adeptów psychoterapii, że wydaliśmy je wspólnie w postaci książkowej (pod tytułem Z każdym dniem trochę bliżej. Jedna terapia, dwie opowieści). Powiedziałem Ellie o tym przedsięwzięciu i zaproponowałem, żebyśmy je powtórzyli. Ponieważ nie miała to być długoterminowa terapia, zasugerowałem, żebyśmy pisali podsumowania po każdej sesji i wysyłali je sobie wzajemnie mailem jeszcze przed kolejnym spotkaniem. Ellie była zachwycona pomysłem i natychmiast doszliśmy do porozumienia. W pierwszym swoim tekście Ellie rozważała problemy związane z mówieniem innym ludziom o swojej chorobie: Zwierzanie się Irvowi to duża ulga, ponieważ on sam musi stawiać czoło perspektywie bliskiej śmierci. Rozmowa o moim raku z innymi osobami jest często ciężkim kawałkiem chleba. To paskudny temat. Niektórzy ludzie bywają nadopiekuńczy. Na siłę chcą ci zrobić dobrze. Jak ta pielęgniarka u Kaisera, która stale pyta: „Czy nikt pani nie mógł przywieźć samochodem?”. Inni z kolei są wścibscy. Wydaje mi się, że mają skłonności wojerystyczne i chcą po prostu zaspokoić swoją chorą ciekawość. Nie cierpię tego i czasem mam ochotę powiedzieć: „Zabierz sobie swoją parszywą chorobę”.
Podczas następnej sesji niepotrzebnie powiedziałem Ellie, że podziwiam jej odwagę, co sprowokowało w jej podsumowaniu ostrą replikę: Wielu ludzi przegina z wyrazami uznania. „Jaka ty jesteś dzielna!” – wrzeszczą. Zdaje się, że Irv też uderza w ten ton. A jakaż to odwaga zachorować na raka? Jak już go masz, to jaki masz wybór? A najgorsza ze wszystkiego jest ta bezsensowna gadanina – dzięki Bogu Irv sobie na to nie pozwala, przynajmniej na razie – o odważnej walce z nowotworem, która przecież aż nazbyt często kończy się klęską. Ileż to się widzi nekrologów głoszących, że ten a ten przegrał swoją bohaterską walkę z rakiem. Rzygać mi się chce od tego! Jak ktoś mi tak napisze w moim nekrologu, to wrócę z tamtego świata i uduszę go!
Wkrótce stan Ellie zaczął się gwałtownie pogarszać. Chemioterapia straciła na swojej skuteczności, moja pacjentka była wycieńczona i musiała poddać się hospitalizacji, by usunąć wodobrzusze – nagromadzenie płynów w organizmie. Szybko stało się jasne, że marzenia Ellie o wielkiej podróży nie ziszczą się, i ani ona, ani ja więcej o tym nie wspominaliśmy. Nie
powstała też książka złożona z naszych podsumowań sesji terapeutycznych. Zakończyliśmy spotkania po zaledwie sześciu sesjach, nasze teksty okazały się błahe i wymuszone. Chociaż u niej trafiały się błyskotliwe fragmenty, to czuło się w nich zmęczenie i stale powtarzały się wyrazy wdzięczności dla mnie za prowadzenie terapii bez wynagrodzenia. Moje podsumowania były powściągliwe i powierzchowne, ponieważ było oczywiste, że Ellie ma za mało sił na poważne zaangażowanie. Była umierająca i wydawało mi się niestosowne komentowanie niuansów naszej relacji. Utraciliśmy więc kontakt ze sobą i nie doświadczaliśmy już autentycznej więzi, do której początkowo zmierzałem. Co więcej, w tym okresie całkowicie pochłaniała mnie praca nad ukończeniem nowej powieści (Problem Spinozy). Wyjechałem na dawno planowany miesięczny urlop, podczas którego wyrzuciłem z głowy wszystkie inne sprawy i skupiałem się wyłącznie na pracy nad końcowymi stronami książki, dopóki nie wyrwał mnie z tego zapamiętania mail od Ellie z wiadomością, że przestała jeść i pić i niedługo umrze. Byłem wstrząśnięty i pełen poczucia winy. Wstrząśnięty, ponieważ wiedziałem wprawdzie, że jest śmiertelnie chora, ale chyba wypierałem świadomość, że jest tak bliska śmierci, żeby całą energię poświęcać na pisanie. A winny czułem się, ponieważ wiedziałem, że mogłem więcej ofiarować jej samego siebie. Mogłem przyjeżdżać do niej do domu, gdy była już zbyt słaba, by gdziekolwiek jechać, i mogłem bardziej absorbować ją sesjami i wysyłanymi później podsumowaniami. Dlaczego nie stworzyłem z nią pełniejszej więzi? Pierwsza odpowiedź, jaka mi się nasunęła, brzmiała: Ellie po prostu nie była zdolna do nawiązywania głębokich relacji. Przecież nigdy nie była zamężna i nie pozostawała w żadnym poważniejszym i bardziej długotrwałym związku uczuciowym. Wielokrotnie się przeprowadzała i miała wielu współmieszkańców, ale mało szczerych i bliskich przyjaciół. Nie przekonywało mnie to jednak. Wiedziałem, że to nie jest pełny obraz. Wiedziałem, że z jakiegoś powodu ja też trzymam się od niej na dystans. Autentycznie wstrząśnięty jej mailem, poczułem się zmuszony do odłożenia na bok powieści i poświęcenia wszystkich myśli Ellie, do ponownej skrupulatnej lektury naszych podsumowań i korespondencji. To doświadczenie otworzyło mi oczy – tak wiele jej stwierdzeń uderzało mądrością i ciężarem gatunkowym. Po kilka razy sprawdzałem daty poszczególnych maili. Czy n a p r a w d ę czytałem je wtedy? Jak to możliwe? Dlaczego te przejmujące słowa wydają mi się czymś nowym, jakbym czytał je po raz pierwszy? Postanowiłem przerwać pracę nad powieścią, zebrać najmądrzejsze, najbardziej poruszające słowa Ellie i napisać o niej to wspomnienie. Zadzwoniłem do niej, powiedziałem o moim zamiarze i poprosiłem ją o zgodę. Była zadowolona i wyraziła tylko jedno życzenie:
żebym użył jej prawdziwego imienia, a nie pseudonimu. Ślęcząc nad jej podsumowaniami sesji, byłem zaskoczony, jak często Ellie wspominała w nich o poczuciu głębokiej więzi ze mną. W kilku miejscach napisała, że z nikim na świecie nie rozmawiała nigdy tak szczerze jak ze mną. Oto przykład z jej czwartego sprawozdania: Nienawidzę opisywać swojej sytuacji ludziom, którzy nie mają pojęcia o umieraniu. Irv mi to ułatwia i nie boi się razem ze mną zanurzać w ciemność. Z innymi nie potrafię tak rozmawiać. Bardzo trudno, zbyt trudno jest tłumaczyć im, że mój nowotwór jest nieuleczalny. Nigdy nie mogą się powstrzymać od przygnębiającego pytania: „Jak długo potrwa twoja chemioterapia?”. Czy oni tego nie łapią? Nie rozumieją, że moja choroba n a p e w n o się nie cofnie? Potrzebuję kogoś, kto ma odwagę spojrzeć mi prosto w oczy. Irv jest w tym dobry. Nie odwraca wzroku.
Chociaż sam miałem poczucie, że nie udało mi się stworzyć z Ellie pełnowartościowej więzi, ten komentarz i bardzo wiele podobnych przekonały mnie, że jednak ofiarowałem jej coś cennego: gotowość do towarzyszenia jej w drodze w ciemność i nieuchylanie się od jej rozważań o śmierci. Im dłużej czytałem, tym bardziej byłem zdumiony, jak mi się to udało. Najlepiej myśli mi się podczas jazdy na rowerze. Wybrałem się więc na długą wycieczkę wzdłuż południowej plaży Kauai, by rozważyć ten problem. Na pewno nie chodziło o to, że całkowicie pokonałem własny lęk przed śmiercią. To jest ciągły proces, rozciągnięty na wiele lat. Czterdzieści lat temu, kiedy po raz pierwszy miałem do czynienia z pacjentami onkologicznymi w stanie terminalnym, przeżywałem ataki lęku przed śmiercią i częste koszmary nocne. W tamtych czasach, szukając ulgi, odwoływałem się do wspomnień z własnej psychoterapii, z tych siedmiuset godzin osobistej psychoanalizy, którą przeszedłem jako stażysta na psychiatrii, i byłem zaszokowany tym, że a n i j e d n a z t y c h s i e d mi us e t go d zi n ni e b ył a p o ś w i ę c o na p r o b l e mo w i ś m i e r ci. To niewiarygodne! Moja największa mara – najbardziej przerażający fakt w życiu – nigdy nie wypłynęła na wierzch, nigdy nie została poruszona w toku tej przewlekłej analizy (może moja psychoanalityczka, która była wtedy mocno po siedemdziesiątce, uciekała w ten sposób przed własnym lękiem przed śmiercią). Uświadomiłem sobie wtedy, że jeśli zamierzam zajmować się śmiertelnie chorymi, muszę najpierw przepracować własne lęki. Zgłosiłem się więc na terapię do Rollo Maya, psychologa, którego publikacje sugerowały dużą wrażliwość na zagadnienia egzystencjalne. Nie potrafię dziś powiedzieć dokładnie, w jaki sposób ta terapia mi pomogła, ale w jej toku raz po raz ścieraliśmy się z faktem mojej nieuniknionej śmierci. Rollo był ode mnie starszy i gdy wspominam nasze spotkania, jestem pewien, że często przyprawiałem go o lęk. Na jego korzyść należy jednak zapisać, że nigdy się nie wycofywał; przeciwnie, nalegał,
żebyśmy sięgali jak najgłębiej. Być może wystarczyło po prostu, że otwierałem zamknięte drzwi i badałem każdy aspekt mojej egzystencjalnej sytuacji w obecności życzliwego i wrażliwego przewodnika. Stopniowo, w ciągu kilku miesięcy, mój lęk przed śmiercią osłabł i praca z pacjentami w stanie terminalnym nie wiązała się już dla mnie z takim dyskomfortem. To doświadczenie z przeszłości pozwoliło mi być w równym stopniu obecnym dla Ellie i bez wątpienia doceniła ona moją szczerość. Negacja była dla niej wrogiem i irytowała ją każda jej forma. W jednym ze swoich podsumowań napisała: Inni ludzie, nawet tacy, którzy sami mają raka, mówią mi: „Pożyjesz jeszcze ze trzydzieści lat”. W ten sposób mówią sami sobie: „Nie umrzesz od tego”. Nawet Nancy z mojej grupy wsparcia, taka mądra i trzeźwo myśląca kobieta, przysłała mi wczoraj mail: „Możemy liczyć tylko na to, że przetrwamy do czasu, aż wynajdą lepsze sposoby leczenia”. Ale ja nie chcę tego słyszeć. To jest jak siatka bezpieczeństwa z wielką dziurą na samym środku. Czy pożyję dłużej, czy krócej, na razie jestem żywa, tu i teraz. Chciałabym słyszeć, że poza dłuższym życiem są jeszcze inne rzeczy, na które mogę liczyć. Chciałabym słyszeć, że nie muszę odpychać od siebie myśli o cierpieniu i śmierci, ale nie muszę też poświęcać na nie zbyt wiele czasu i miejsca. Chciałabym oswoić się ze świadomością, że każde życie dobiega końca. I w świetle (lub cieniu) tej wiedzy nauczyć się żyć. Nauczyć się żyć tu i teraz. Oto czego nauczyłam się o raku – pokazuje ci bliski koniec, po czym wypluwa cię z powrotem do świata, do codziennego życia z wszystkimi jego radościami i przyjemnościami, których doświadczasz teraz o wiele mocniej niż przedtem. Wiesz, że coś ci odebrano i coś otrzymałeś w zamian.
„Coś ci odebrano i coś otrzymałeś w zamian”. Wiedziałem, co Ellie ma na myśli. To była prosta, a zarazem złożona myśl – myśl, którą należy rozpakowywać powoli. To, co otrzymujemy, to nowa perspektywa życiowa, a to, co tracimy, to iluzja nieskończoności życia i wiara w naszą własną wyjątkowość, wyjmującą nas spod władzy prawa natury. Ellie zmagała się ze śmiercią uzbrojona w arsenał koncepcji odległych od negacji – koncepcji tak skutecznych, że porównywała je z lekami przeciwnowotworowymi: Jestem teraz żywa i tylko to się liczy. Nikt i nigdy nie żyje wiecznie. Moje zadanie polega na tym, by żyć aż do śmierci. Moje zadanie polega na tym, by żyć w zgodzie z własnym ciałem i kochać je, w całości i bez zastrzeżeń. Wspierając się na tej trwałej opoce, mogę wychodzić życiu naprzeciw z poczuciem siły i hojności.
Każda z tych idei przechodziła własny, szczególny cykl życia. Ellie ujęła to następująco: Prędzej czy później każda z nich przestaje działać. Traci moc. Idee są jak leki na raka. Tyle że są bardziej elastyczne – zużywają się, odchodzą na jakiś czas na bok, jak gdyby musiały odpocząć, a potem powracają odświeżone w towarzystwie nowych, lepszych i silniejszych. Dość często, zwłaszcza w początkach swej choroby, Ellie nawiedzały ataki zazdrości
w stosunku do osób żywych i zdrowych. Wiedziała jednak, że te niskie uczucia szkodzą jej umysłowi i ciału, i walczyła z nimi. Przy naszym ostatnim spotkaniu powiedziała coś znaczącego: „Już nikomu nie zazdroszczę. To odeszło. Potrafię nawet zdobyć się na wspaniałomyślność. Być może dla moich przyjaciół i rodzeństwa jestem czymś w rodzaju pioniera sztuki umierania. To brzmi dziwacznie, w stylu Pollyanny, ale podnosi mnie na duchu. Ta idea nie zanika, w przeciwieństwie do innych”. P i o n i e r s z t u k i u m i e r a n ia – niezwykłe określenie! Przeniosło mnie to o czterdzieści lat wstecz, do czasów, gdy po raz pierwszy w swojej praktyce terapeutycznej zetknąłem się z tą koncepcją. W pierwszej grupie moich pacjentów onkologicznych znalazła się ciężko chora kobieta, którą tydzień po tygodniu bez większego powodzenia usiłowałem doprowadzić do równowagi. Zapomniałem jej imię, ale ją samą pamiętam wciąż dobrze; zupełnie wyraźnie widzę w myślach jej porytą zmarszczkami, przygnębioną twarz i smutne szare oczy. Pewnego dnia zadziwiła całą grupę, gdyż zjawiła się na spotkaniu pogodna i ożywiona. „Podjęłam w tym tygodniu wielką decyzję – oznajmiła. – Postanowiłam być wzorem dla moich dzieci, wzorem umierania!”. I rzeczywiście, aż do śmierci zachowała pogodę ducha i godność, nie tylko wobec najbliższych, ale także wobec grupy terapeutycznej i wobec każdego, kto miał z nią do czynienia. Koncepcja prezentowania wzorowej postawy w obliczu śmierci pozwala jednostce aż do ostatniej chwili nasycać swoje życie znaczeniem. W ciągu następnych lat przekazałem ten punkt widzenia wielu pacjentom, ale zdecydowany styl Ellie („jestem pionierem umierania”) przydał mu jeszcze więcej siły. Jak powiadał Nietzsche: „Jeśli potrafimy odpowiedzieć życiu «dlaczego», to idziemy przed siebie, nie zważając na wszelkie «jak»”. Nie byłem zaskoczony, kiedy Ellie opisywała pozytywne skutki swojej choroby, ponieważ słyszałem wcześniej wiele podobnych uwag od terminalnie chorych pacjentów. Ale i w tym wypadku jej słowa miały wyjątkową siłę: Dla rodziny i przyjaciół jestem rzadkim towarem. I sama dla siebie też czuję się czymś wyjątkowym. Mój czas jest cenniejszy. Mam poczucie znaczenia, ciężaru gatunkowego, pewności siebie. Myślę, że mniej się teraz boję umierania niż przedtem, zanim zachorowałam na raka, ale bardziej jestem na nim skoncentrowana. Nie muszę się martwić, że się starzeję. Nie dręczę się tym, że coś robię lub czegoś nie robię. Czuję, że mam nie tylko prawo, ale wręcz obowiązek cieszyć się życiem. Uwielbiam radę, którą znalazłam na jakimś forum dla chorych na raka: „Ciesz się każdą kanapką!”.
Wśród tego wszystkiego Ellie nigdy nie zgubiła swojego wspaniałego poczucia humoru. O podnoszeniu poprzeczki Nigdy w życiu nie słyszałam tak często i od tak wielu ludzi, że świetnie wyglądam. Oczywiście w domyśle: „jeśli zważyć, że masz raka” – ale fajnie, wszystko jedno, kupuję to! Samej sobie też udzielam takiego
kredytu, poklepując się w myśli po plecach: „Czyż nie byłam miła dla tej zgryźliwej sprzedawczyni, jeśli zważyć, że mam raka? Czy nie jestem cudownie energiczna jak na osobę, która ma raka?”. Niewiele dzisiaj zdziałałam (i przez cały tydzień, jeśli już o tym mowa), ale przecież ja mam raka. To przyjemne, ale robię się rozlazła. Czas podnieść poprzeczkę.
Prawie wszystkie uwagi Ellie na temat śmierci były dla mnie frapujące. Każdą z nich odczytywałem wielokrotnie. Stale na nowo zdumiewało mnie, jak to możliwe, że czytałem je wcześniej i tak niewiele z nich zapamiętałem. Dziecinne myśli o śmierci Byłam jednym z tych męczących dzieci, które drążą każdą sprawę do oporu. Przyparłam mamę do ściany w kwestii śmierci, kiedy miałam cztery czy pięć lat. Mówiła mi coś o życiu w niebie, ale to mi nie pomogło. Kiedy patrzyłam do góry, widziałam tylko błękit. Uciekłam i schowałam się za wielkim, skórzanym fotelem ojca stojącym w rogu pokoju. Wyobrażałam sobie, że zostanę tu na zawsze i śmierć mnie nie znajdzie. Buddyści powiadają, że trzeba żyć ze śmiercią na lewym ramieniu. Czasem czuję się tak, jakby siedziała mi na barkach, a w istocie wspina się w górę wewnątrz mojego ciała. Oczywiście zawsze tam właśnie była.
Nie, ten fragment jest za mocny, żeby go zapomnieć. Tak naprawdę za pierwszym razem po prostu n i e d o p u ś c i ł e m g o d o s w o j e j ś w i a d o m o ś ci. Zadziwiająca jest potęga negacji, m o j e j negacji. Czytałem więc teraz zapiski Ellie od nowa, tym razem z szeroko otwartymi oczami i sercem. Siła jej słów zapierała dech: Moje zadanie polega na tym, by kochać własne ciało. Całe i bez reszty. To starzejące się śmiertelne schorowane niedoskonałe cudowne skomplikowane oddychające skazane zrakowaciałe ciepłe przygnębiające niegodne zaufania ułomne piękne odpychające żyjące walczące delikatne przerażające przerażone żyjące umierające żyjące oddychające nietrwałe niezwykłe zwodnicze cierpiące śmiertelnie chore zbiorowisko atomów tego świata jest na tym odcinku czasu mną, jest moim ja. To ciało, wokół którego tyle jest zamieszania. W którym rosną straszliwe, groźne guzy. Które nie potrafi ich powstrzymać, unicestwić, rozpuścić, unieszkodliwić. To ciało, które nie spełnia swego najważniejszego zadania – by pozostać przy życiu, pozostać przy życiu.
Kiedy dowiedziała się, że jej nowotwór daje przerzuty, napisała: Spoglądam w lustro i widzę ludzką twarz, wrażliwą, żywą, ukochaną, a tak nietrwałą. Nie szukam w skórze zatkanych porów, nie poprawiam włosów, nie zastanawiam się nad swoim wyglądem. Patrzę prosto w oczy mojego odbicia, które odpowiada mi tym samym, i myślę: och, biedactwo, biedne dziecko. To chyba pierwszy raz, kiedy patrzę w ten sposób na własną twarz – jako całość.
Łzy stanęły mi w oczach. Wizja Ellie wpatrującej się w swoje odbicie w lustrze i szepcącej: „biedactwo, biedne dziecko” zapadła mi w serce i rozpaliła moje własne lęki. Strach przed
śmiercią nigdy nie znika całkowicie, zwłaszcza u tych, którzy jak ja stale wnikają we własną podświadomość. Nawet po całej wykonanej pracy nad sobą budzą mnie niekiedy o trzeciej nad ranem wizje, w których słyszę fatalną diagnozę, spoczywam na łożu śmierci lub wyobrażam sobie rozpacz mojej żony. Ale przecież Ellie mówiła, że jestem dla niej w pełni obecny, gotów pójść za nią w najgłębszą ciemność. Wiedziałem, że to prawda, ale nie byłem pewien, jak mi się to udało. Częściowej odpowiedzi udzieliła mi moja reakcja na refleksję, którą znalazłem w jednym z jej podsumowań. Życie nie trwa wiecznie – nigdy i dla nikogo. Wszyscy nosimy w swoich ciałach zalążek śmierci. Ale poczuć jego obecność, poczuć konkretną śmierć noszącą konkretne imię – to coś zupełnie innego.
Czytając to, zauważyłem, że w myślach przytakuję, że zgadzam się ze słowami Ellie, ale kiedy odwróciłem kartkę i wsłuchałem się w siebie uważniej, dosłyszałem przytłumiony głos wydobywający się z głębi mojej jaźni: „Tak, tak, wszystko to pięknie, Ellie, ale bądźmy uczciwi, ty i ja… Nasza sytuacja nie jest identyczna. Ty, biedactwo, jesteś ciężko chora, masz raka, a ja ci współczuję i zrobię dla ciebie, co tylko będę mógł. Ale jestem zdrowy, nie choruję na raka. Jestem żywy. Bezpieczny”. Przecież Ellie była bystrą kobietą. Dlaczego więc tyle razy powtarzała, że jestem jedynym człowiekiem, z którym może nawiązać prawdziwy kontakt? Mówiła, że patrzę jej prosto w oczy, nie odwracam wzroku, że słucham jej i przyjmę wszystko, cokolwiek mi powie. Co za zagadka! Wertując jej komentarze, stopniowo zacząłem rozumieć. Rzeczywiście byłem blisko Ellie. Ale nie n a d m i e r n i e blisko! Nie ryzykownie blisko. Niesłusznie obwiniałem ją o brak intymności. To nie ona była problemem. Miała ogromną zdolność do intymności. P r o b l e m e m b y ł e m ja. Chroniłem samego siebie. Czy jestem zadowolony ze swojej postawy? Oczywiście nie. Ale może ta negacja umożliwia mi wykonywanie mojego zawodu. Uważam obecnie, że każdy, kto pracuje ze śmiertelnie chorymi, musi radzić sobie z tymi sprzecznościami. Powinniśmy stale nad sobą pracować. Powinniśmy zmuszać się do podtrzymywania więzi i nie ganić samych siebie za to, że jesteśmy ludzcy, zbyt ludzcy. Z żalem wspominam dziś czas spędzony z Ellie. Żal mi Ellie, żal mi, że nie żyła pełnią życia, że umarła młodo, że nie odbyła swojej wielkiej podróży. Ale kiedy przyglądam się temu doświadczeniu, żałuję również tego, co sam straciłem. Podczas naszych spotkań to ja, a nie Ellie, poniosłem uszczerbek. Straciłem jedyną w swoim rodzaju okazję do głębokiego związku z kobietą o wspaniałej duszy.
9. Potrójny płacz
Chociaż spotkałem się z nią tylko raz, na pojedynczej konsultacji przed wielu laty, wspólnie spędzona godzina wyryła się ostro w mojej pamięci. Helena, kobieta urocza i wymowna, choć przygnębiona, przyszła do mnie, żeby porozmawiać o swoim przyjacielu Billym, i trzykrotnie rozpłakała się w ciągu jednej rozmowy. Billy, który zmarł trzy miesiące wcześniej, wnosił niepokój w jej życie. Należeli do różnych światów – on nurzał się w gejowskim środowisku SoHo, ona piętnaście lat przeżyła w przykładnym mieszczańskim małżeństwie – ale stali się przyjaciółmi na całe życie. Poznali się jeszcze w szkole średniej i jako młodzi ludzie mieszkali razem w komunie na Brooklynie. Ona była uboga, on bogaty; ona rozważna i powściągliwa, on niespokojny duch; ona wiecznie skrępowana, on – błyskotliwy światowiec. Był przystojnym blondynem i nauczył ją prowadzić motocykl. – Pewnego razu – wspominała Helena z błyskiem w oku – przez sześć miesięcy jeździliśmy po Ameryce Południowej, mając za cały bagaż małe plecaczki. Ta wycieczka to był największy wzlot mojego życia. Billy mawiał: „Trzeba spróbować wszystkiego, niczego nie żałować, wypić kielich do dna i niczego nie zostawić dla śmierci”. A potem nagle, cztery miesiące temu, rak mózgu i mój biedny Billy skończył się w parę tygodni. Ale to nie w t y m momencie rozpłakała się. To stało się kilka minut później. – W zeszłym tygodniu osiągnęłam ważny kamień milowy mojego życia. Zdałam egzaminy stanowe i jestem teraz licencjonowanym psychologiem klinicznym. – Gratulacje! To rzeczywiście kamień milowy. – Kamienie milowe to nie zawsze powód do radości. – Jak to? – W ostatni weekend mąż zabrał naszych dwóch synów i ich najlepszych kolegów na biwak, a ja cały ten czas spędziłam na oswajaniu się z nową sytuacją i rozpamiętywaniu swojego życia. Posprzątałam cały dom, zaczęłam pokój po pokoju wyciągać i pakować różne niepotrzebne rzeczy i natknęłam się na stary, zapomniany album z fotografiami Billy’ego, którego nie przeglądałam od lat. Zebrałam się w sobie, łyknęłam dla kurażu drinka, usiadłam na podłodze w kącie i powoli przewracałam strony, ale tym razem spoglądając na nie inaczej
– okiem terapeuty. Zapatrzyłam się na moje ulubione zdjęcie. Billy siedzi na swoim motorze w rozpiętej skórzanej kurtce, na twarzy ma swój cudowny, słoneczny uśmiech, salutuje mi butelką piwa i kiwa na mnie, żebym usiadła za nim. Zawsze uwielbiałam tę fotografię, ale teraz nagle po raz pierwszy zaświtało mi, że Billy był maniakiem, cierpiał na zaburzenie dwubiegunowe! Oszołomiła mnie ta myśl. Wszystkie te wspaniałe przygody, zwariowane rzeczy, które robiliśmy, wszystko to być może nie było niczym innym jak… I właśnie w tym momencie rozpłakała się po raz pierwszy. Szlochała przez kilka minut. – Czy mogłabyś dokończyć to zdanie, Heleno? – ponagliłem ją. – To nie było niczym innym jak…? Wciąż płakała, potrząsając głową i przepraszając, że zużyła mi wszystkie chusteczki. Gdy się pozbierała, zignorowała moje pytanie i podjęła: – Wtedy właśnie zadzwoniłam do ciebie i poprosiłam o spotkanie. Już sama myśl o jego zaburzeniu była wystarczająco przykra, ale później tego samego dnia zrobiło się jeszcze gorzej, kiedy przeczytałam ponownie moją ostatnią korespondencję mailową z Billym. Przed samym końcem w bardzo uczuciowym liście rozwodził się, jak wiele dla niego znaczyłam, jak bardzo cenił sobie moją przyjaźń, jak pielęgnuje w pamięci mój obraz, chociaż rak przeżera mu mózg. A potem… W tym miejscu Helena urwała i rozpłakała się po raz drugi. Rozszlochała się tak, że znowu musiała sięgnąć po chusteczki. – Spróbuj mówić dalej, Heleno. – A potem, kiedy przyjrzałam się temu mailowi uważniej – wykrztusiła wśród łkania – odkryłam, że wysłał go do ponad setki osób. Byłam tylko jedną ze stu, dokładniej – ze stu trzynastu. Płakała wylewnie jeszcze przez kilka dalszych minut. – I co było dalej? – spytałem, gdy zaczęła się uspokajać. – Potem doszłam do strony albumu, której zupełnie nie pamiętałam. Było tam wklejone zaproszenie na jedno z szalonych wspólnych przyjęć urodzinowych, które wydawaliśmy na Brooklynie. Ja się urodziłam jedenastego, a on dwunastego czerwca. Dzieliło nas tylko kilka godzin, więc obchodziliśmy urodziny razem i… Po raz trzeci z rzędu Helen utonęła we łzach. Odczekałem chwilę, a potem dokończyłem zdanie za nią: – D z i e l i ł o n a s t y l k o k i l k a g o d z in, a t e r a z o n n i e ż y je. To musi być przerażająca myśl. – Tak, tak – przytaknęła w ożywiony sposób Helena, wciąż łkając.
Zerknąłem na zegarek. Zamówiła jedną sesję i zostało nam tylko dwadzieścia minut. – Heleno, skupmy się na tych ostatnich łzach. Byliście z Billym rówieśnikami, urodziliście się w odstępie kilku godzin, a teraz on nie żyje. Powiedz coś więcej o tym, jak to przeżywasz. – To zwykły traf, że jestem tutaj i wciąż żyję. Równie dobrze mogło być odwrotnie. Pamiętam jeden dzień, kiedy pojechaliśmy na wyścigi konne. Byłam tam pierwszy raz. Zdziwiłam się, że Billy nie obstawia zakładów, a kiedy spytałam dlaczego, powiedział coś dziwnego. Że już wyczerpał swój zapas powodzenia na loterii życia, którą tworzą miliony komórek jajowych i plemników. Że jest szczęściarzem, który wyciągnął wygrany los. Wskazał na podarte, przegrywające bilety walające się po ziemi i powiedział, że jest to winien loterii życia: nie wyrzucać pieniędzy w błoto i nie wyciągać ich od innych, tylko korzystać z nich i żyć pełnią życia. – I robił to? – O, tak. Tak. Nie znałam nikogo innego tak pełnego życia, tak odważnego, tak entuzjastycznie odnoszącego się do prostego faktu, że żyje. – I skoro ten lekkoduch pełen radości życia mógł tak nagle zgasnąć – wtrąciłem – to twoje własne życie wydaje się czymś ulotnym. Helena spojrzała na mnie, jakby zaskoczona moją bezceremonialnością. – Otóż to właśnie! – Sięgnęła po następną paczkę chusteczek. – A więc płaczesz także nad sobą. Jego śmierć czyni twoją własną śmierć czymś bliższym, bardziej realnym. Czy to pierwsze twoje zderzenie ze śmiercią? – Nie, nie. W dzieciństwie wielokrotnie prześladowały mnie myśli o śmierci. Ilekroć uczestniczyłam w czyimś pogrzebie, potem przez wiele nocy nie mogłam spać i rozmyślałam o umieraniu. A także wtedy, kiedy urodziłam najstarszego syna. Jego pierwszy płacz mocno mnie poruszył. – Ale dlaczego? – Uświadomił mi pewną oczywistość: że życie ma swój początek, a potem przebiega wzdłuż prostej linii. Jestem po prostu taśmą transportową, która przekazuje życie synowi, on przekaże je dalej, a kiedyś sam stanie w obliczu śmierci. Chyba uświadomiłam sobie, że wszyscy jesteśmy na to skazani i ja oczywiście nie stanowię żadnego wyjątku. – Powiem ci, co mi przyszło do głowy. Te słowa Billy’ego: „niczego nie żałować”. Z tego, co mówiłaś, wynika, że u jego boku żyłaś pełnią życia. Czy tak? – To prawda. – Wyczytałem to z błysku w twoich oczach, gdy o tym opowiadałaś. Nie żałujesz tego okresu swojego życia?
– W żadnym razie. – Dobrze, a co z twoim o b e c n y m życiem przy mężu i synach? – No tak. Nie marnujesz czasu. To inna rozmowa. Nie czuję się teraz żywa. Tak jakbym była w zawieszeniu. Nie przeżywam i nie smakuję naprawdę chwili bieżącej. I ciążą mi te wszystkie rzeczy: ubrania, bielizna, pościel, lampy, rękawice do bejsbolu, kije golfowe, namioty, śpiwory. – To nie to co motocyklowa podróż z Billym – sześć miesięcy Ameryki Południowej z małym plecaczkiem na plecach. – Och, tamto to było niebo. Po prostu niebo. Mam teraz porządnego człowieka za męża. Naprawdę go kocham, ale – żebym tylko mogła uwolnić się od tych ciężarów. Żeby znowu jechać gdzieś z małym plecaczkiem. Za dużo rzeczy. Czasem wyobrażam sobie gigantyczną hydrauliczną koparkę, która przebija dach naszego domu i zagarnia cały nasz dobytek – wszystkie te telewizory i odtwarzacze DVD, kanapy, zmywarki – i kiedy łopata koparki wędruje w górę, widzę nasze wyściełane pasiaste krzesła ogrodowe kołyszące się między jej zębami. – A więc? Powiedz coś więcej o tym, czego żałujesz ze swoich ostatnich kilku lat życia. – Nie ceniłam ich, nie żyłam tak, jak należało. Może zbyt mocno sobie wmówiłam, że p r a w d z i w e ż y c i e było wtedy, z Billym. – I za sprawą tego przekonania coraz trudniej ci dojść do ładu z perspektywą własnej śmierci. Myśl o śmierci zawsze jest bardziej bolesna, kiedy czujesz, że nie żyłaś pełnią życia. Helena przytaknęła. Wreszcie w pełni przyciągnąłem jej uwagę. – Wróćmy teraz do dwóch poprzednich przypadków twojego płaczu. Płakałaś, kiedy odkryłaś, że Billy wysłał pożegnalny mail do ponad setki osób. Pomówmy o tym dokładniej. – Po prostu przestałam się czuć kimś wyjątkowym. Kiedyś byliśmy sobie tacy bliscy, tak bardzo bliscy. – Często się z nim widywałaś? – Dawniej tak, ale nie w ciągu ostatnich kilku lat. Od czasu jak dziesięć lat temu przeprowadziłam się do Oregonu. Byliśmy na przeciwnych końcach kraju i spotykaliśmy się najwyżej raz lub dwa razy w roku. – Myślę więc, że Billy, dotknięty guzem mózgu, poczuł się samotnie i w rozpaczy próbował odwołać się do całej swojej sieci społecznej, nawiązać kontakt z każdym, kogo znał. Wydaje się to zrozumiałe i bardzo ludzkie. Więc Heleno, to, co zrobił, nie mówi jeszcze niczego o waszych relacjach. – Tak, wiem o tym. Boże, doskonale o tym wiem! W mojej praktyce zawodowej miałam do
czynienia z masą par i prawie codziennie tłumaczę temu czy innemu klientowi, że nie każdy postępek partnera musi być komunikatem odnoszącym się do ich relacji. – Właśnie, a t y m b a r d z i e j nie jest to komunikat dotyczący szczerości twoich związków z Billym sprzed wielu lat. One się urwały, ale to nie przesądza, czym były. A to prowadzi nas do pierwszego przypadku, kiedy zaczęłaś płakać, mówiąc o nagłym uświadomieniu sobie, że Billy miał zaburzenia psychiczne. Spróbuj określić, co mówiły twoje łzy. – Jego mania wydaje mi się teraz taka oczywista. Nigdy nie mógł wyhamować. Zawsze na pełnych obrotach. Nigdy wolniej. J a k m o g ł a m t e g o n i e z a u w a ż yć? N i e d o w i a ry! – Ale zastanówmy się, dlaczego to był dla ciebie taki wstrząs. – Myślę, że postawiło to pod znakiem zapytania całe moje poczucie rzeczywistości. Że to, co uważałam za punkt szczytowy mojego życia, jego olśniewającą kulminację, ten czas, kiedy byliśmy razem, on i ja, tak elektryzująco pełni życia – że t o n i e b y ł o r e a l ne. Uświadomiłam sobie teraz, że to tylko przemawiała jego mania. – Rozumiem, jak bardzo cię to wytrąciło z równowagi, Heleno. Przez wszystkie te lata pielęgnowałaś określony obraz swojego życia i nagle zostałaś postawiona w obliczu innej wersji rzeczywistości. Zobaczyć, jak przeszłość zmienia się na twoich oczach – co za szok! – Właśnie. Czuję się skołowana. – W twoich uwagach jest coś bardzo smutnego. To przygnębiające, że Billy, taki pełen życia, taki ważny dla ciebie, przyjaciel na zawsze, skurczył się do diagnozy psychiatrycznej. A cała twoja młodość z nim spędzona, wszystkie te podniecające przygody, skurczyła się do „niczego więcej niż”, niczego więcej niż przejaw manii. Może i cierpiał na jakiś rodzaj manii, ale sądząc z tego, co mi powiedziałaś, był czymś znacznie więcej niż taką etykietką. – Wiem, wiem, ale nie potrafię o tym zapomnieć. – Pozwól, że powiem, co mi właśnie przyszło na myśl. Kiedy powiedziałaś, że cała twoja młodość z nim spędzona nie była „niczym więcej niż” manią, przeszły mnie ciarki. Wyobraziłem sobie to samo podejście: „nic więcej niż” zastosowane do tego, co dzieje się teraz między nami. Ktoś mógłby powiedzieć, pomyślałem sobie, że to jest n i c w i ę c e j n i ż transakcja handlowa, że po prostu biorę pieniądze za słuchanie i odpowiednie reagowanie. Albo że pomagam ci, ponieważ dzięki temu czuję się ważniejszy i mądrzejszy. Albo że moje życie nabiera sensu, jeśli dzięki mnie twoje życie nabiera sensu. I rzeczywiście, to wszystko może być prawdą. Ale stwierdzenie, że terapia jest „niczym więcej niż” jedną z tych rzeczy, daleko odbiega od prawdy. Ja czuję, że znaleźliśmy się nawzajem, że wydarzyło
się między nami coś autentycznego, że podzieliłaś się ze mną wielką częścią swojego „ja” i twoje słowa nie pozostawiły mnie obojętnym. Nie życzę sobie, żeby to redukować, i nie życzę sobie, żeby redukować Billy’ego. Podoba mi się ten jego promienny uśmiech. Zazdroszczę wam motocyklowych rajdów po Ameryce Południowej i smutno mi na myśl, że odpychasz to wszystko od siebie. Zakończyliśmy sesję zmęczeni, ale usatysfakcjonowani. Helena odzyskała swoją przeszłość i na nowo doceniła czas spędzony z Billym. A ja zyskałem nowe spojrzenie na swoją trwającą od dawna awersję do aktu stawiania diagnozy. Podczas studiów psychiatrycznych oficjalne kategorie diagnostyczne często wzbudzały moje wątpliwości. Przy omawianiu konkretnych przypadków wielu konsultantów kwestionowało poprawność diagnozy postawionej pacjentowi i w końcu połapałem się, że te rozbieżności na ogół nie wynikają z błędów lekarskich, lecz z wewnętrznych sprzeczności procesu diagnozowania. Kiedy pracowałem na stanowisku ordynatora zamkniętego oddziału psychiatrycznego w Stanfordzie, polegałem na diagnozach przy podejmowaniu decyzji o leczeniu farmakologicznym. Czterdzieści lat praktyki psychoterapeutycznej z mniej zaburzonymi pacjentami nauczyło mnie natomiast, że standardowa diagnoza bywa często nieprzydatna, i doszedłem do przekonania, że kombinacje, których musimy się dopuszczać, by spełniać wymagania firm ubezpieczeniowych żądających precyzyjnej diagnozy, szkodzą zarówno pacjentowi, jak i terapeucie. Kategorie diagnostyczne stworzono sztucznie i w arbitralny sposób. Są wynikiem głosowania w odpowiednich gremiach i wraz z każdą mijającą dekadą nieuchronnie ulegają istotnym modyfikacjom. Spotkanie z Heleną uprzytomniło mi jednak, że rutynowa, formalna diagnoza to coś więcej niż mała niedogodność. Może ona z a b l o k o w a ć pracę terapeutyczną, zamazując i redukując obraz pełnej, wielowymiarowej osobowości człowieka, z którym stykamy się w swoim gabinecie. Billy padł ofiarą takiego myślenia i byłem szczęśliwy, że miałem swój udział w przywróceniu mu jego dawnej złożoności i bogactwa. Więcej ciekawych ebooków na: http://ebookgigs.pl/
10. Istoty ulotne
Jarod wkroczył do mojego gabinetu i od razu skierował się ku fotelowi dla pacjenta, nie próbując nawet się przywitać. Spiąłem się wewnętrznie. Patrząc przez okno na splątane gałązki glicynii, zaczął od razu: – Irv, muszę się do czegoś przyznać. – Zawahał się przez chwilę, a potem nagle odwrócił się twarzą w moją stronę. – Ta kobieta, Alicia… Pamiętasz, jak o niej mówiłem? – Alicia? Rozmawialiśmy dużo o Marie, ale… nie, nie pamiętam Alicii. Przypomnij mi. – No więc jest jeszcze ta druga kobieta, Alicia, i chodzi o to… hm… Ona też myśli, że chcę się z nią ożenić. – Oj, pogubiłem się w tym. Wyłóż mi wszystko od początku. – Dobrze, więc wczoraj wieczorem, kiedy ja i Marie poszliśmy na terapię par do tej twojej Kathryn, gówno walnęło w wentylator. Na samym wstępie Marie otworzyła torebkę i wyciągnęła cały plik, bardzo gruby plik maili, zupełnie niedwuznacznych, w których ja z Alicią rozważamy małżeństwo. Pomyślałem, że będzie lepiej, jeśli wpadnę dzisiaj do ciebie. Wolę, żebyś usłyszał o tym ode mnie niż od Kathryn. Chyba że już z nią rozmawiałeś. Byłem ogłuszony. Od roku pracowałem z Jarodem, trzydziestodwuletnim dermatologiem, i skupialiśmy się głównie na jego relacjach z Marie, jego partnerką od dziewięciu miesięcy. Chociaż deklarował, że ją kocha, uchylał się od poważniejszych zobowiązań. Niejeden raz powtarzał: „Dlaczego mam oddawać jej swoje j e d y n e i n i e p o w t a r z a l n e ż y c ie?”. Dotychczas miałem wrażenie, że terapia wprawdzie powoli, lecz konsekwentnie posuwa się do przodu. Podczas nauki w college’u Jarod specjalizował się w filozofii. Zwrócił się do mnie dlatego, że przeczytał parę moich filozoficznych powieści i widocznie uznał, że będę odpowiednim dla niego terapeutą. W pierwszych miesiącach naszej pracy często opierał się terapii, próbując wciągać mnie w abstrakcyjne filozoficzne dyskusje. Ale w ostatnich tygodniach było tego mniej. Wydawało się, że zaczyna traktować sprawę poważnie i odsłania coraz szerszy obszar swojego wewnętrznego „ja”. Tak czy inaczej, najbardziej palący problem Jaroda – jego trudne relacje z Marie – pozostawał bez zmian. Wiedząc, że zajmowanie się problemami par podczas indywidualnych sesji to jałowy wysiłek, doradziłem mu, żeby we
dwoje zwrócili się do doskonałej specjalistki od takich spraw, doktor Kathryn Foster, którą dzisiaj ni z gruszki ni z pietruszki nazwał „moją Kathryn”. Jak mam zareagować na wyznanie Jaroda? Rysowało mi się kilka kierunków: kryzys w jego związku z Marie, fakt, że pozwolił, by dwie kobiety wiązały z nim nadzieje na małżeństwo, jego reakcja na to, że Marie włamała się do jego skrzynki mailowej, wreszcie jego uwaga o „mojej Kathryn” i fantazje za nią się kryjące. Wszystko to jednak mogło poczekać. Uznałem, że przede wszystkim muszę się skupić na naszej relacji terapeutycznej. Ta sprawa zawsze ma pierwszeństwo. – Jarod, cofnijmy się trochę i rozważmy twoje pierwsze słowa: że musisz się do czegoś przyznać. Jak widzę, skrywałeś przede mną pewne ważne sprawy i mówisz o nich dzisiaj tylko dlatego, że obawiasz się, że mógłbym się o nich dowiedzieć od Kathryn, „mojej Kathryn”. Do diabła, nie powinienem dorzucać tych ostatnich słów. Wiedziałem, że to skieruje rozmowę na złe tory, ale stało się. – No dobrze, przepraszam za tę złośliwość. Sam nie wiem, skąd mi się to wzięło. – Nie masz żadnych domysłów? – Nie bardzo. Może to dlatego, że z takim entuzjazmem mówiłeś o niej i tak się rozwodziłeś nad jej talentami. I dlatego, że ona jest taka cholernie atrakcyjna. – Więc pomyślałeś sobie, że jest coś między mną i Kathryn? – No, tak serio to nie. Choćby ze względu na różnicę wieku. Mówiłeś, że była twoją studentką ze trzydzieści lat temu. Poszukałem trochę w internecie i dowiedziałem się, że wyszła za mąż za psychiatrę, innego twojego studenta. Więc… to znaczy… będę szczery, Irv, nie mam pojęcia, d l a c z e g o to powiedziałem. – Może chciałeś wierzyć, że ty i ja mamy wspólne tajemnice, że obaj jesteśmy zaangażowani w trudne związki? – To absurd. – Absurd? – Absurd, ale… – Jarod zamyślił się na chwilę, kiwając sam do siebie głową. – Absurd, ale chyba prawda. Muszę przyznać, że kiedy szedłem dziś do ciebie, czułem się porzucony i osamotniony, wydany na pastwę losu. – Więc szukałeś towarzysza niedoli? Chciałeś, żebyśmy byli wspólnikami? – Chyba tak. To brzmi sensownie. To znaczy brzmi sensownie, jeśli jestem świrem. Boże, jakie to krępujące. Czuję się jak dziesięciolatek. – Wiem, że to przykre, Jarod, ale nie uciekaj od tematu. Uderzyło mnie słowo „przyznać
się”. Co to mówi o tobie i o mnie? – No, mówi coś o poczuciu winy. Że zrobiłem coś, o czym nie mam ochoty mówić. Bo nie chcę zepsuć mojego obrazu w twoich oczach. Mam dla ciebie bardzo dużo szacunku… wiesz o tym… i bardzo, bardzo chcę, żebyś… hm… żebyś widział mnie w o k r e ś l o n y s p o s ób. – W jaki sposób? Co Irv Yalom powinien myśleć o Jarodzie Halseyu? Wstrzymaj się na chwilę i wyobraź sobie scenę, w której wpatruję się w twój obraz. – W jaki sposób? Nie mam pojęcia – Jarod skrzywił się i potrząsnął głową, jakby chciał pozbyć się niesmaku. – Ale co my właściwie robimy? Dlaczego nie mówimy o sprawach ważnych, o tej mojej łamigłówce z Alicią i Marie? – Spokojnie, to też będzie. Ale daj mi jeszcze chwilę. Dokończmy wątek twojego obrazu w moich oczach. – Człowieku, cały się przeciwko temu buntuję. To jest to, co wy nazywacie oporem? – Niewątpliwie. Wiem, że to się wydaje ryzykowne, ale czy pamiętasz, jak mówiłem ci przy naszym pierwszym spotkaniu, jakie to ważne, żeby podczas każdej sesji podjąć jakieś ryzyko? Więc teraz pora na to! Spróbuj zaryzykować! Jarod przymknął oczy i skierował twarz ku górze. – Dobrze, niech będzie… Widzę, jak siedzisz w tym gabinecie. – Obrócił głowę i z oczami wciąż zamkniętymi wskazał na moje biurko w drugim końcu pokoju. – Coś piszesz i z jakiegoś powodu w twoich myślach pojawia się moja osoba. O to ci chodziło? – Właśnie. Nie przerywaj. – Zamykasz oczy, widzisz w myśli moją twarz i uważnie się jej przyglądasz. – Dobrze, jedź dalej. Wyobraź sobie teraz, co mogę myśleć, widząc twoją twarz. – Myślisz sobie: „A, to Jarod, widzę go…”. – Pogrążając się w fantazjach, stopniowo się rozluźniał. – „Tak, to Jarod. Co za fajny gość. Taki bystry, taki oczytany. Młody człowiek rokujący wielkie nadzieje. I jeszcze z takim zacięciem do filozofii”. – Jedź dalej. Co jeszcze sobie myślę? – Myślisz: „A jaki ma silny charakter… Jeden z najwspanialszych ludzi, jakich kiedykolwiek spotkałem… Kogoś takiego się nie zapomina”. Tego rodzaju rzeczy. – Powiedz coś więcej. Jakie to ma dla ciebie znaczenie, żebym widział cię w ten sposób? – O g r o m n e znaczenie. – Jak się zdaje, ważniejsze jest, żebym zachował taki obraz twojej osoby, niż żebym pomógł ci się zmienić, a przecież po to się do mnie zgłosiłeś. Jarod potrząsnął głową z rezygnacją.
– Po tym, co się dzisiaj zdarzyło, cholernie trudno mi zaprzeczyć. – Tak, skoro skrywałeś przede mną kluczową informację o związku z Alicią, to m u s i chodzić o to. – Punkt dla ciebie. Wierz mi, teraz aż za dobrze widzę absurdalność swojej postawy. Jarod zagłębił się w fotelu i przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu. – Czy mógłbyś podzielić się tym, co się dzieje w twojej głowie? – Wstyd. Przede wszystkim wstyd. Wstyd mi było przyznać się przed tobą, że może nie ożenię się z Marie, kiedy ty… my… pozbieraliśmy to wszystko do kupy po tym, jak u niej zdiagnozowano raka i musiała poddać się mastektomii. – Mów dalej. – Chcę powiedzieć, że tylko ostatni bydlak porzuca kobietę, która ma raka. Kto zdradza i opuszcza kobietę, ponieważ ucięto jej jeden z cycków? Wstyd. Straszny wstyd. A co jeszcze gorsze, sam jestem lekarzem, moim powołaniem jest opieka nad innymi ludźmi. Poczułem, że zaczyna mi być żal Jaroda, i przyłapałem się na chęci uchronienia go od żaru tych samooskarżeń. Chciałem przypomnieć mu, że problemy w jego relacji z Marie zaczęły się na długo przed diagnozą nowotworu, ale był w tym momencie w takim kryzysie decyzyjnym, że bałem się powiedzieć cokolwiek, co mógłby odebrać jako radę. Widziałem wielu pacjentów w podobnym stanie, którzy prowokowali innych, nie wyłączając terapeutów, by podejmowali decyzje za nich. W gruncie rzeczy domyślałem się, że Jarod w utajony sposób popycha Marie do decyzji o zerwaniu związku. Jak ostatecznie udało jej się dotrzeć do tych maili? Musiał nieświadomie z nią współdziałać, bo dlaczego nie skasował tej korespondencji? – A Alicia? – spytałem. – Czy możesz mi opowiedzieć o swoich związkach z nią? – Znam ją od paru miesięcy. Poznaliśmy się na siłowni. – I co? – Spotykamy się kilka razy w tygodniu, w ciągu dnia. – O, nie za dużo mi mówisz? Jarod spojrzał na mnie zmieszany, zauważył mój uśmiech i sam się uśmiechnął. – Wiem, wiem. – Chyba się zakorkowałeś. To niezręczna i bolesna sytuacja. Zwróciłeś się do mnie po pomoc, a niechętnie mi się zwierzasz. – „Niechętnie” to za mało powiedziane. N i e n a w i d z ę mówić o tych rzeczach. – Ponieważ ma to wpływ na twój obraz w moich oczach? – Tak, właśnie dlatego.
Rozważałem przez chwilę to, co powiedział, po czym wybrałem niekonwencjonalną strategię, rzadko stosowaną w toku terapii. – Jarod, ostatnio akurat czytałem Marka Aureliusza i chciałbym przytoczyć ci parę fragmentów, które wydają się pasować do naszej dyskusji. Czy znasz to dzieło? W oczach Jaroda natychmiast pojawiło się zainteresowanie. Z radością przyjął moją dygresję. – Trochę. Czytałem jego Rozmyślania w college’u. Przez jakiś czas byłem na filologii klasycznej. Ale od tamtej pory nie miałem tego w ręku. Podszedłem do biurka, sięgnąłem po mój egzemplarz Rozmyślań Marka Aureliusza i zacząłem go kartkować. Ostatnio przez kilka dni czytałem i zaznaczałem niektóre fragmenty w związku z nietypową interakcją, do jakiej doszło z innym moim pacjentem, Andrew. Podczas sesji w poprzednim tygodniu Andrew wyeksponował, nie po raz pierwszy zresztą, swój lęk przed spędzeniem reszty życia na bezsensownej pracy. Zajmował doskonale płatne stanowisko kierownicze w agencji reklamowej i nienawidził takich bezmyślnych zajęć jak sprzedawanie limuzyn Rolls-Royce’a kobietom w sukniach wieczorowych od Galliano. Czuł jednak, że nie ma wyboru: zaawansowana rozedma płuc nie wróżyła mu długich lat aktywności zawodowej, a potrzebował wysokich dochodów, żeby opłacać naukę w college’u swoich czworga dzieci i opiekować się schorowanymi rodzicami. Ku własnemu zdziwieniu zaproponowałem mu lekturę Rozmyślań. Nie sięgałem po Marka Aureliusza od wielu lat, ale kojarzyłem, że on i Andrew mają ze sobą coś wspólnego: Marek Aureliusz też musiał pełnić obowiązki, które były mu nie w smak. Wolałby zostać filozofem, ale był adoptowanym synem rzymskiego cesarza, który wybrał go na swego następcę. Zamiast więc oddawać się nauce i rozmyślaniom, spędził większość swoich dojrzałych lat jako władca, w ciągłych wojnach broniąc granic imperium. Aby jednak utrzymać równowagę psychiczną, dyktował swoje filozoficzne medytacje po grecku skrybie niewolnikowi, który zapisywał je w dzienniku dostępnym tylko dla oczu cesarza. Po tej sesji przyszło mi do głowy, że przy swojej skrupulatności Andrew bez wątpienia może być wdzięcznym czytelnikiem Marka Aureliusza. Musiałem więc szybko odświeżyć sobie znajomość jego dzieła. W poprzednim tygodniu większość wolnego czasu spędziłem, smakując ważkie, poruszające słowa rzymskiego cesarza z II wieku i przygotowując się do kolejnej sesji z Andrew, która miała się odbyć wkrótce po spotkaniu z Jarodem. To wszystko miałem z tyłu głowy, kiedy przyszedł Jarod; i w czasie gdy mówił o swoim pragnieniu, by podtrzymać własny obraz w moich oczach, narastało we mnie przekonanie, że i jego mogłyby odmienić niektóre myśli Marka Aureliusza. Jednocześnie nie dowierzałem tym
swoim inklinacjom: wielokrotnie miałem okazję zaobserwować, że kiedy czytam dzieło któregoś z wielkich filozofów, niezmiennie mam poczucie, że odnosi się ono do pacjentów, którymi się akurat zajmuję, i podczas sesji nie mogę się powstrzymać od cytowania jego fragmentów lub przytaczania pewnych koncepcji. Czasami okazuje się to przydatne, ale częściej nie. Jarod czekał z widoczną niecierpliwością, a ja przeglądałem zakreślone fragmenty. – To może zająć parę minut, Jarod. Jestem pewien, że znajdę tu coś, co ci się przyda. O, choćby to: „Już bliska twoja o wszystkim niepamięć, bliska wszystkiego niepamięć o tobie” 6. A tu jest cytat, o który mi chodziło – czytałem głośno, a Jarod słuchał z zamkniętymi oczami, głęboko skoncentrowany. – „Każdy z nas jest czymś ulotnym; i ten, który pamięta, i ten, którego pamiętają. Wszystko jest nietrwałe, i pamięć, i przedmiot pamięci. Niedługi czas, gdy o wszystkim zapomnisz; niedługi czas, gdy wszyscy zapomną o tobie. W krótkim czasie nie będziesz nikim nigdzie” 7. I jeszcze ten: „pamięć o każdej rzeczy szybko zasnuwa czas” 8. Odłożyłem książkę. – Czy coś z tego trafia do ciebie? – Jak idzie ten kawałek, który zaczyna się od „każdy z nas jest czymś ulotnym”? Znowu otworzyłem książkę i przeczytałem: Każdy z nas jest czymś ulotnym; i ten, który pamięta, i ten, którego pamiętają. Wszystko jest nietrwałe, i pamięć, i przedmiot pamięci. Niedługi czas, gdy o wszystkim zapomnisz; niedługi czas, gdy wszyscy zapomną o tobie. W krótkim czasie nie będziesz nikim nigdzie.
– Nie wiem dlaczego, ale od tej sentencji ciarki chodzą mi po plecach – powiedział Jarod. BINGO! Byłem zachwycony. Właśnie o tym marzyłem. Może w końcu udało mi się wykonać natchnione posunięcie. – Jarod, odsuń na bok wszystkie inne myśli i skup się na tych ciarkach. Daj im przemówić. Jarod zamknął oczy i zdawało się, że utonął w zadumie. Po kilku chwilach ciszy ponagliłem go: – Wyjdź od tej myśli: „Każdy z nas jest czymś ulotnym; i ten, który pamięta, i ten, którego pamiętają”. – W tej chwili mam kryształowo czyste wspomnienie mojego pierwszego spotkania z Markiem Aureliuszem – zaczął Jarod, wciąż z zamkniętymi oczami. – Było to na lekcji profesora Jonathana Halla w drugiej klasie college’u w Dartmouth. Chciał wiedzieć, co sądzę o pierwszej części Rozważań, a ja zadałem pytanie, które go zaskoczyło i zainteresowało: „Dla kogo pisał Marek Aureliusz?”. Powiadają, że cesarz nie chciał, by ktokolwiek przeczytał jego słowa, a słowa te mówiły przecież o tym, co on sam już wiedział, więc d o k o g o
w ł a ś c i w i e b y ł y s k i e r o w a ne? Pamiętam, że to moje pytanie wywołało w klasie długą i ciekawą dyskusję. Jakie to irytujące. Jak strasznie irytujące. I jakie typowe dla Jaroda. Znów próbuje wciągnąć mnie w dyskusję wprawdzie ciekawą, ale nie na temat. Wciąż stara się upiększać swój wizerunek. W ciągu przeszło roku pracy z nim nauczyłem się jednak, że lepiej mu nie oponować, lecz odnieść się bezpośrednio do jego pytania, po czym łagodnie zawrócić na właściwą drogę. – O ile wiem, uczeni uważają, że Marek Aureliusz powtarzał te frazy przede wszystkim dla samego siebie, jako codzienne ćwiczenie wzmacniające determinację i nakłaniające do właściwego życia. Jarod przytaknął. Mowa jego ciała wyrażała satysfakcję. – Ale wróćmy do konkretnych cytatów – ciągnąłem. – Powiedziałeś, że poruszył cię ten, który zaczynał się od słów: „Każdy z nas jest czymś ulotnym; i ten, który pamięta, i ten, którego pamiętają”. – Mówiłem, że mnie poruszył? Może i tak było, ale teraz zupełnie mnie nie porusza. W tej chwili, uczciwie mówiąc, nie rozumiem, w j a k i s p o s ó b to się odnosi do mnie. – Może będzie ci łatwiej, jeśli przypomnę kontekst. Popatrz, dziesięć czy piętnaście minut temu, kiedy rozwodziłeś się nad tym, jak ważne jest dla ciebie, żebym widział cię w odpowiedni sposób, przyszło mi do głowy, że pewne stwierdzenia Marka Aureliusza mogłyby być dla ciebie odkryciem. – Ale dlaczego? Ależ to denerwujące! Jarod był dziś jakoś dziwnie niepojętny, choć zwykle wykazywał się bystrością. Zastanawiałem się, czy nie skupić się na jego oporze, ale odrzuciłem ten pomysł, bo nie miałem wątpliwości, że znajdzie trafne kontrargumenty, a to opóźniłoby pracę jeszcze bardziej. Brnąłem więc dalej: – Przywiązujesz wielką wagę do tego, jak cię postrzegam, więc pozwól, że przeczytam ci jeszcze raz początek cytatu: „Każdy z nas jest czymś ulotnym; i ten, który pamięta, i ten, którego pamiętają”. – Wiem, że starasz się mi pomóc. – Jarod potrząsnął głową. – Ale te podniosłe zdania wydają mi się nie na temat. W dodatku są takie ponure i nihilistyczne. Tak, o c z y w i ś c ie, jesteśmy czymś ulotnym. O c z y w i ś c ie, wszystko przemija. O c z y w i ś c ie, znikniemy bez śladu. Wszystko to szczera prawda. Czy ktoś temu przeczy? Ale jak ma mi to pomóc? – Spróbuj w ten sposób, Jarod: weź frazę: „niedługi czas, gdy wszyscy zapomną o tobie” i zestaw ją z ogromnym znaczeniem, które przywiązujesz do obrazu twojej osoby istniejącego
w moim umyśle, w moim nader śmiertelnym, przemijającym, liczącym osiemdziesiąt jeden lat umyśle. – Ale Irv, z całym szacunkiem, to przecież żaden argument… Zauważyłem, że oczy Jaroda rozbłysły wobec perspektywy intelektualnej dyskusji. Był w swoim żywiole. – Spójrz, przecież nie spieram się z tobą – kontynuował. – Zgadzam się, że wszystko przemija. Nie roszczę sobie pretensji do nieśmiertelności czy bycia kimś wyjątkowym. Tak samo jak Marek Aureliusz wiem, że przeminęły całe epoki, zanim przyszedłem na świat, i przeminą kolejne, gdy mnie już nie będzie. Ale jaki to ma związek z moim pragnieniem, by ktoś, kogo szanuję, inaczej mówiąc: ty, dobrze o mnie myślał w tym krótkim czasie, który spędzam pod słońcem? O rany! Ale się wpakowałem! Niemal słyszałem, jak umykają minuty. Ta dyskusja zjadała nam całą sesję i czułem się w obowiązku ratować choćby część godziny. Moich studentów uczę, że kiedy podczas sesji pojawia się jakaś trudność, zawsze można uciec się do niezawodnego narzędzia, kontroli procesu – przerywasz akcję i analizujesz relację między tobą a pacjentem. Poszedłem za swoją własną radą. – Jarod, czy możemy zatrzymać się na chwilę i poświęcić uwagę temu, co dzieje się między nami? Jak się czułeś w ciągu ostatnich piętnastu minut? – Myślę, że idzie nam świetnie. Dawno nie było takiej interesującej sesji. – Obaj znajdujemy przyjemność w intelektualnej dyskusji, ale szczerze wątpię, czy wiele ci dziś pomogłem. Miałem nadzieję, że niektóre z tych rozważań rzucą nowe światło na twoją potrzebę, by dobrze wypaść w moich oczach, ale teraz muszę się z tobą zgodzić, że to było zbyt wydumane. Proponuję, żebyśmy dali temu spokój i poświęcili ten krótki czas, jaki jeszcze został, na kwestię twojego kryzysu związanego z Marie i Alicią. – Wcale nie uważam, żeby to było zbyt wydumane. Myślę, że miałeś rację. Jestem teraz po prostu zbyt pobudzony, by myśleć tak prostolinijnie. – Mimo wszystko wróćmy do tego, jak stoją teraz sprawy między tobą i Marie. – Nie jestem pewien, co zamierza Marie. To wszystko stało się dziś rano i zaraz po sesji musiała wracać do swojego laboratorium na jakąś naradę. Tak przynajmniej mówiła. Czasem wydaje mi się, że wymyśla preteksty, żeby uniknąć rozmowy. – Ale powiedz mi jedno: co ty byś c h c i ał, żeby zdarzyło się między wami? – Nie sądzę, żeby to była moja sprawa. Po tym, co już się zdarzyło, piłka jest po jej stronie. – A może n i e c h c e sz, żeby była po twojej? Zróbmy eksperyment myślowy: powiedz mi, czego byś pragnął, g d y b y decyzja należała do ciebie.
– W tym sęk, że nie mam pojęcia. Jarod powoli pokręcił głową i ostatnie minuty przesiedzieliśmy w milczeniu. – Chciałbym, żebyś zwrócił uwagę na tych ostatnich parę chwil – powiedziałem, kiedy już mieliśmy się rozstać. – Zachowaj je w pamięci. Moje pytanie brzmi: C o t o o z n a c za, j e ś l i n i e w i e sz, c z e g o p r a g n i e s z d l a s a m e g o s i e b ie? Następną sesję rozpoczniemy od tego pytania. I jeszcze, Jarod, jedna dodatkowa myśl do rozważenia w ciągu tygodnia: mam przeczucie, że istnieje związek, nawet silny związek, pomiędzy faktem, że nie wiesz, czego pragniesz, a twoją troską o swój wizerunek w moich oczach. Kiedy już wstał do wyjścia, dodałem: – Dużo się wokół ciebie teraz dzieje, Jarod. Nie jestem pewien, czy wiele ci pomogłem. Gdyby cię przycisnęło, to zadzwoń, spróbuję znaleźć czas na dodatkową sesję w tym tygodniu. Nie byłem z siebie zadowolony. W pewnym sensie zmieszanie Jaroda było zrozumiałe. Przyszedł do mnie w trudnej sytuacji, a ja byłem przemądrzały i pompatyczny, poczęstowałem go cytatami z antycznego filozofa. Co za amatorski błąd! Na co liczyłem? Że słowa Marka Aureliusza dokonają cudu, ześlą na niego oświecenie i zmienią jego życie? Tak od razu uświadomi sobie, że naprawdę liczy się j e g o wyobrażenie o samym sobie, j e g o m i ł o ś ć w ł a s na, a nie to, co ja o nim myślę? Co też mi przyszło do głowy?! Byłem zawstydzony, a on niewątpliwie wyszedł z mojego gabinetu o wiele bardziej zmieszany, niż kiedy do niego wchodził. *** Miałem półtoragodzinną przerwę przed spotkaniem z Andrew, odłożyłem więc na bok rozmyślania o Jarodzie, żeby przeczytać jak najwięcej Marka Aureliusza. Im bardziej się zagłębiałem w lekturze, tym niezręczniej się czułem, ponieważ nie natrafiłem dotąd choćby na jedną wzmiankę, która wyrażałaby niezadowolenie cesarza ze sprawowanego urzędu i jego tęsknotę za życiem filozofa. A przecież zaleciłem Andrew czytanie Rozmyślań właśnie dlatego, że z Markiem Aureliuszem łączyło go jakoby uwikłanie w zajęcia, które nie dawały mu satysfakcji. Poczułem lęk przed naszym spotkaniem, perspektywą kolejnego fiaska związanego z rzymskim cesarzem. Cała nadzieja leżała w tym, że Andrew był zbyt zajęty, by potraktować moją sugestię poważnie, i zapomniał o Marku Aureliuszu. Ale to się nie spełniło. Kiedy Andrew raźnym krokiem wszedł do mojego gabinetu, zobaczyłem w jego ręku tom Rozmyślań z wieloma zakładkami. Serce mi zamarło. Cały się spiąłem, gdy Andrew siadał w fotelu. – Irv – zaczął prosto z mostu, wymachując Markiem Aureliuszem – ta książka odmieniła
moje życie. Serdeczne dzięki. Nie wiem, jak wyrazić moją wdzięczność. Pozwól, że opowiem ci, co się zdarzyło od czasu naszej ostatniej sesji. Kiedy wyszedłem od ciebie, wpadłem do księgarni City Lights i kupiłem sobie Rozmyślania. Następnego dnia poleciałem do Nowego Jorku, żeby zaprezentować naszą firmę ważnym osobistościom resortowym. Sądziłem, że moja prezentacja jest znakomicie przygotowana. Nazajutrz rano, właśnie kiedy wsiadałem do samolotu, żeby wrócić do domu, znalazłem w moim iPhonie mail od naszego nowego młodego dyrektora, który był na moim wystąpieniu. Przypominał mi o kilku dodatkowych ważnych punktach, o których powinienem był wspomnieć. Zupełnie to przegapiłem. Ze złością walnąłem odpowiedź, napisałem, że chyba nie wie ni cholery, o czym mówi, i że jak chce, to niech sobie poszuka kogoś, kto wykona tę robotę lepiej. Cały spocony z irytacji zająłem swoje miejsce, powoli się uspokoiłem i spędziłem resztę lotu na lekturze Marka Aureliusza. Andrew ciągnął dalej: – Kiedy pięć i pół godziny później wysiadałem z samolotu, byłem już innym człowiekiem. Po ponownym przeczytaniu maila od dyrektora odebrałem go zupełnie inaczej: to był w gruncie rzeczy uprzejmy list z garścią dobrze przemyślanych rad do wykorzystania przy następnych wystąpieniach. Zadzwoniłem do szefa, przeprosiłem go, podziękowałem za jego sugestie i teraz świetnie się między nami układa. – Fantastyczna historia, Andrew. Ale wróćmy do Marka Aureliusza. W jaki sposób książka tak cię odmieniła? Andrew wertował przez parę minut tom z gęsto pozakreślanymi fragmentami, po czym powiedział: – Cała ta książka to czyste złoto, ale ten kawałek, który szczególnie mnie ruszył, jest w czwartej księdze. Oto on: „Zrezygnuj z własnego osądu, a nie będzie powodu do skargi: «Dzieje mi się krzywda». Zrezygnuj ze skargi: «Dzieje mi się krzywda», a zniknie sama krzywda”. – Hm, nie pamiętałem tego. Przeczytaj mi to jeszcze raz i powiedz, w jaki sposób ci to pomogło. – Marek Aureliusz pisze tak: „Zrezygnuj z własnego osądu, a nie będzie powodu do skargi: «Dzieje mi się krzywda». Zrezygnuj ze skargi: «Dzieje mi się krzywda», a zniknie sama krzywda”. To fundamentalna koncepcja stoików. Przeczytałem cały tekst uważnie. Ta sama myśl jest ujęta w kilku miejscach różnymi słowami. Na przykład w księdze dwunastej autor pisze: „Wyrzuć osąd, a będziesz ocalony. Któż więc stoi na przeszkodzie, żeby tak zrobić?” 9. Albo kilka linijek dalej mój ulubiony cytat: „«Wszystko jest osądem», a on sam zależy od ciebie. Odejmij więc osąd, kiedy zechcesz, a wówczas, jak żeglarz, który opłynął przylądek,
napotkasz ciszę morską, wszystko spokojne i zatokę nie zmarszczoną falą”. A więc – ciągnął Andrew – Marek Aureliusz nauczył mnie, że tylko twoje własne wyobrażenia mogą cię zranić. Zmień sposób postrzegania, a usuniesz cierpienie. Żaden czynnik zewnętrzny nie może wyrządzić ci krzywdy, ponieważ r a n i ą t y l k o w ł a s n e p o s t ę p ki. Jedyny właściwy sposób reagowania na wroga to nie upodabniać się do niego. Może brzmi to prosto, ale dla mnie był to wstrząsający wgląd! Dam ci przykład. Wczoraj moja żona była mocno zdenerwowana i miała do mnie ciężkie pretensje o to, że zapodziałem gdzieś książkę, której potrzebowała. Czułem, że zbiera mi się na wybuch złości, ale wtedy przyszły mi na myśl słowa Marka Aureliusza: „Zrezygnuj ze skargi: «Dzieje mi się krzywda», a zniknie sama krzywda”. Pomyślałem o stresie, w którym jest teraz żona – z powodu kłopotów w pracy, umierającego ojca, konfliktów z dziećmi – i wtedy natychmiast poczucie krzywdy znikło, a pojawiło się głębokie współczucie dla żony, i przez „ciszę morską” dotarłem do „zatoki nie zmarszczonej falą”. Jaką frajdą było dla mnie to spotkanie z Andrew! Nauczyłem go czegoś, ale on także nauczył czegoś mnie. Co za kontrast z męczącą godziną spędzoną z Jarodem! Słuchając Andrew, siedziałem wygodnie i rozkoszowałem się jego słowami i słowami Marka Aureliusza. – Powiem ci, czego jeszcze się nauczyłem – kontynuował Andrew. – W przeszłości czytałem sporo dzieł filozoficznych, ale teraz uświadamiam sobie, że zawsze czytałem je z niewłaściwych pobudek. Robiłem to z próżności. Chodziło o to, żebym mógł popisywać się przed znajomymi erudycją. To natomiast – Andrew uniósł swój egzemplarz Rozmyślań – jest moje pierwsze autentyczne doświadczenie z filozofią. Po raz pierwszy dotarło do mnie, że te starożytne mądrale rzeczywiście miały coś ważnego do powiedzenia o życiu, także o m o i m bieżącym życiu. Kończyłem sesję pełen zdumienia i pokory. Ten przedziwny, niepojęty efekt, do którego tak daremnie dążyłem podczas godziny spędzonej z Jarodem, zmaterializował się, ku mojemu zaskoczeniu, zupełnie bez wysiłku w pracy z Andrew. *** Przez cały tydzień nie miałem żadnych wieści od Jaroda i nie wiedziałem, czego się spodziewać podczas następnej sesji. Przyjechał punktualnie, przywitał się i od razu zaczął mówić: – Mam ci wiele do opowiedzenia. Kilka razy chciałem już do ciebie dzwonić, ale jakoś poradziłem sobie sam. Całe to gówno poszło w cholerę. Marie się wyniosła. Zostawiła tylko
kartkę z jednym zdaniem: „Potrzebuję trochę miejsca, by wybrać swoją drogę, będę mieszkać u siostry”. Czy pamiętasz, jak ostatnim razem pytałeś mnie, jak bym się czuł, gdyby zdecydowała się odejść? No to sprawdziliśmy to empirycznie i mogę ci powiedzieć, że nie ulżyło mi i nie czuję się swobodniej. – Więc j ak się czujesz? – Przede wszystkim jest mi smutno. Przykro mi za nas oboje. Jestem niespokojny i pobudzony. Po przeczytaniu jej notatki nie wiedziałem, co robić. Wiedziałem tylko, że muszę się wynieść z naszego mieszkania. Za dużo tam było Marie. Spytałem więc przyjaciela, czy mógłbym zatrzymać się w jego domku letnim w Muir Beach, spakowałem mały sakwojaż i spędziłem tam trzydniowy weekend z twoim Markiem. – Z m o im Markiem? A to niespodzianka! No i? Jak ci z nim było? – Dobrze. Może nawet b a r d z o dobrze. Przepraszam za poprzedni tydzień. Przepraszam, że byłem taki obojętny i zamknięty w sobie. – Byłeś wtedy w szoku, a ja, mówiąc łagodnie, też nie byłem w najlepszej formie. Powiadasz więc, że weekend był „może nawet bardzo dobry”? – Tak to teraz widzę. Wtedy wydawał mi się bolesny i drętwy. Już pobyt w samotności był dla mnie niecodziennym doświadczeniem. Nie wydaje mi się, żebym kiedykolwiek spędził tyle czasu sam, nie mając nic do roboty poza nieustannym zastanawianiem się nad sobą. – Opowiedz mi o tym. – Chyba szukałem jakiegoś fundamentalnego odosobnienia, coś jak Thoreau nad stawem Walden, chociaż czytałem gdzieś, że matka przygotowywała mu posiłki i robiła pranie. Ja natomiast poszedłem na całość. Pojechałem tam prawie nagi – bez komórki, bez komputera. Przedtem ściągnąłem sobie i wydrukowałem Rozmyślania, a także zadbałem o to, żeby moi partnerzy odbierali telefony od moich pacjentów, chociaż jak pewnie zdajesz sobie sprawę, w dermatologii raczej nie bywa nagłych przypadków. To jeden z powodów, dla których wybrałem tę specjalność. Dziwnie się czułem bez internetu. Jeśli chciałem się czegoś dowiedzieć o pogodzie, to musiałem wystawić głowę przez okno. Więc nic do roboty przez trzy dni poza leniwym czytaniem Rozmyślań. No i – właśnie – miałem jeszcze jedno zadanie do wykonania: zastanawiać się nad twoją pracą domową, nad tym twoim eksperymentem myślowym. Miałem zbadać związek między tym, że nie wiem, czego pragnę, a moją dbałością o własny wizerunek w twoich oczach. Zajęło mi to sporo czasu. A, prawda, ten eksperyment myślowy. Zupełnie o nim zapomniałem, choć nie chciałem się do tego przyznać. – No i jak przebiega eksperyment?
– Myślę, że znalazłem rozwiązanie. Jestem przekonany, że sugerowałeś, że brakuje mi własnego ja, że s z u k a m s i e b i e w s o b ie, że wewnętrzna pustka uniemożliwia mi określenie własnych potrzeb i pragnień i że właśnie d l a t e go nie potrafię podjąć decyzji w sprawie Marie albo skłonić jej do podjęcia decyzji – i właśnie d l a t e go pożądam jakiejś obecności w twoim umyśle. Byłem oszołomiony. Zatkało mnie. Przez kilka chwil jedynie wpatrywałem się w twarz Jaroda. Czy to ten znany mi człowiek? Czy to ten sam Jarod, z którym spotykam się od roku? Jego komentarz na temat eksperymentu myślowego swoją szczerością i wnikliwością dalece przerastał wszystko, co kiedykolwiek dotąd od niego słyszałem. Jak zareagować? Jak zawsze, kiedy nie wiem, co powiedzieć, postanowiłem trzymać się prawdy. – Ten eksperyment myślowy to praca ciągła, Jarod. Sformułowanie go nie zajęło mi wiele czasu i nie miałem gotowej odpowiedzi. Po prostu nagle, kiedy kończyliśmy sesję, przyszło mi to do głowy i skorzystałem z okazji, by ci o tym powiedzieć. Czułem w bebechach, że to może poprowadzić cię we właściwą stronę, i wygląda na to, że się udało. Pozwól jednak, że o coś zapytam. Uderzył mnie twój komentarz mówiący o m o i c h intencjach, o tym, co j a miałem na myśli. Czy utożsamiasz się z tym? Co myślisz t y s am? – Cóż, na to się nie da odpowiedzieć. – Jarod uśmiechnął się. – Bo przecież jeśli nie mam własnego „ja”, to jakiż byt miałby rozważać swoje własne nieistnienie? Och, to znowu on, dawny Jarod, ze swoimi wstydliwymi sprawami i paradoksami. – Czy muszę przypominać, że wcześniej mówiłeś o uczuciu pustki? To wygląda na ważną sprawę i powinniśmy poświęcić więcej czasu na jej zbadanie. Jest uderzające, jak bardzo ten weekend na ciebie wpłynął. Wydajesz się dużo bardziej otwarty, bardziej gotowy do badania własnego umysłu. Powiedz mi: co takiego znalazłeś u Marka Aureliusza, co przyspieszyło tę przemianę? – W i e d z i a ł em! Wiedziałem, że o to zapytasz. Sam sobie zadawałem to pytanie. – Jarod otworzył teczkę z wydrukami Rozmyślań i wydobył stronę z odręcznymi zapiskami. – Zanim się do ciebie wybrałem, wypisałem sobie kilka fragmentów, które najbardziej mnie poruszyły. Przeczytam ci. Nie są w żaden sposób uporządkowane. „Często dziwiłem się, że każdy człowiek najbardziej ze wszystkich miłuje samego siebie, mniej jednak ceni własne zdanie o sobie niż zdanie innych” 10. „Wzgardzi ktoś mną? Jego sprawa. Moja, żeby nie czynić i nie mówić nic, co jest godne wzgardy”. „Niech żadna wartość nie służy ci za powód do złamania słowa lub utraty szacunku dla siebie”. – Bardzo mi się to podoba, Jarodzie. I te sentencje rzeczywiście odnoszą się wprost do zagadnienia, które omawialiśmy: mówią, że pozytywna samoocena i szacunek dla siebie
powinny wypływać z wnętrza twojego „ja”, a nie z wyobrażeń innego człowieka, w tym wypadku moich. – Tak, zaczynam przyjmować ten punkt widzenia. Tu masz inny fragment z podobnym przesłaniem: „Jeżeli ktoś potrafi wyprowadzić mnie z błędu i pokazać, że niewłaściwie myślę lub czynię, zmienię się pełen wdzięczności. Poszukuję bowiem prawdy, a przez nią nikt nigdy nie został skrzywdzony. Szkodzi sobie, kto trwa przy swojej złudzie i niewiedzy” 11. Jarod spojrzał na mnie znad tekstu. – To brzmi tak, jakby było napisane specjalnie dla mnie. Mam jeszcze jeden, ostatni kawałek. Czy mam go przeczytać? Kiwnąłem głową. Lubię słuchać, zwłaszcza słów pełnych mądrości. […] należy powziąć wyobrażenie, mając przed sobą mięso czy inne potrawy, że to jest zaledwie trup ryby, tamto zaś trup ptaka czy świni […] a ta szata barwiona purpurą to owcze włosy zanurzone we krwi małży […] tak też należy czynić przez całe życie, a gdzie pojawiają się wyobrażenia nazbyt sugestywne, obnażyć je i zobaczyć w ich taniości, zerwać z nich szatę opowieści, która przydaje im dostojeństwa.
Elektryzujący cytat! Poruszył także mnie. Kiedy Jarod go odczytywał, pomyślałem sobie, że ta sesja jest lustrzanym odbiciem poprzedniej: dziś on czyta, a ja jestem słuchaczem. – Chyba wiem, o co teraz zapytasz – stwierdził Jarod. – Czyli o co? – Powiesz, żebym przeszedł do szczegółów, żebym powiedział, w jaki sposób te słowa mnie zmieniły. – Trafiłeś. Tysiąc punktów dla ciebie. Możesz więc coś ujawnić? – To pytanie wydaje się w pełni logiczne, ale naprawdę nie potrafię na nie odpowiedzieć. To po prostu nie działa w ten sposób, to nie jest tak, że czytam mądrą sentencję i od razu się zmieniam. O rany, znowu to samo. Jak zawsze, nic z Jarodem nie idzie łatwo. Zatęskniłem za Andrew, który nawet bez moich podpowiedzi potrafił od razu wskazać, jaki tekst i jaka idea wszystko dla niego zmieniły. Dlaczego Jarod jest taki trudny? Dlaczego nie może c h o ć r a z być jak Andrew? – Co masz na myśli, mówiąc, że „to nie działa w ten sposób”? – Wypisałem fragmenty, które miały szczególną siłę, które mną wstrząsnęły. Ale nie potrafię, tak po prostu, hop!, powiedzieć, że t e w ł a ś n i e s ł o wa, t e w ł a ś n i e m y ś l i mnie odmieniły. To tak nie idzie. Nie przeżyłem jednorazowego objawienia. To jest bardziej ogólne. To całościowy proces. – Całościowy proces?
– Jak by to ująć? Widzisz, jestem pod wrażeniem autoanalizy, którą ten człowiek praktykował dzień po dniu. C o d z i e n n i e rano spoglądał na samego siebie tak surowo, jak ja nie spojrzałem ż a d n e g o ranka przez całe życie. Przyswoiłem sobie jego postać jako model tego, jak należy żyć. Przed tygodniem zadałem pytanie, dla kogo pisał. Teraz już rozumiem. To oczywiste, że te rozważania były komunikatami kierowanymi do jego powszedniego „ja” przez inną, głębiej ukrytą część jaźni, oddaną ideałowi prawidłowego życia. Sądzę, że o to ci chodziło. Więc teraz j a s a m też chcę być do tego zdolny. Jestem dla niego pełen podziwu. Co jeszcze można powiedzieć? No, jeszcze to, że jego książka, te rozmyślania pozwoliły mi dostrzec, jak bardzo jestem popieprzony. Doprowadziły mnie do zrozumienia, że żyłem dotąd niewłaściwie. Zamierzam w tym tygodniu uregulować sprawy i z Marie, i z Alicią. Powiem im prawdę: nie jestem gotów na głęboki związek z kimkolwiek i muszę jeszcze dużo nad sobą popracować. Zastanawiam się nawet nad swoim życiem zawodowym. Nie lubię swojej pracy i jak ci już kiedyś mówiłem, chyba wybrałem jako specjalizację dermatologię, bo oferowała łatwiejsze życie. To nie znaczy, że mam coś przeciwko samej dziedzinie, ale nie jestem dumny ze swojej motywacji. Jarod przerwał i przez parę chwil siedzieliśmy w milczeniu. Ale ja chciałem wiedzieć więcej. Chociaż przyjmuję pacjentów od pięćdziesięciu lat, nadal łaknę odpowiedzi na pytanie, co im naprawdę pomaga. – Jarod, rozumiem, w jaki sposób zainicjowałeś ten całościowy proces, i zrobię wszystko, co będę mógł, by go wspierać w przyszłości. Niemniej jednak wciąż jestem zdania, że dociekanie, które konkretne myśli na ciebie wpłynęły, ma swoją wartość. Czy mógłbym rzucić okiem na to, co mi właśnie przeczytałeś? Jarod zawahał się na chwilę, po czym wręczył mi wydruki. Zauważyłem to wahanie, ale postanowiłem go nie komentować. Wiedziałem, co oznacza: n i e g r a m y n a t ę s a m ą n u tę. Moja ciekawość przynosi korzyści, wzmaga bowiem zainteresowanie pacjentem, ale czasami – jak w tym przypadku – nie jest dobra, ponieważ nie zaspokaja jej samo bycie obecnym dla pacjenta przez godzinę sesji. – Uderza mnie – powiedziałem po przejrzeniu jego listy – że część z cytatów, które wybrałeś, odnosi się do zagadnienia cnoty i integralności. Kładą nacisk na to, że krzywdę mogą ci wyrządzić tylko własne przywary. – Tak, w całym tekście Marka Aureliusza przewija się myśl, że jedynym dobrem są cnoty, a jedynym złem przywary. Wciąż od nowa powtarza tezę, że twoje fundamentalne „ja” nie może doznać krzywdy, jeśli trwasz przy cnocie. – A więc innymi słowy autor pokazuje ci drogę do stworzenia pozytywnego obrazu samego
siebie. – Tak, właśnie. Usłyszałem głośny i silny komunikat: jeśli żyję w cnocie i prawdzie, zarówno dla siebie, jak i dla innych, to mam prawo być z siebie dumny. – A kiedy to osiągasz, przestaje się liczyć, jaki obraz twojej osoby istnieje w m o i m umyśle. Karen Horney, która jest moją ulubioną psychiatrą, pisze, że jeśli chcesz czuć się prawym człowiekiem, musisz postępować w prawy sposób. To prosta i nienowa koncepcja, zaczerpnięta prosto od Marka Aureliusza, a przed nim od Arystotelesa. – Słusznie. Dość oszukiwania się. Tutaj z tobą i gdziekolwiek indziej. – Zacznijmy więc od razu. Zostało nam dziś jeszcze kilka minut. Wykorzystajmy je, żeby zbadać, jakie uczucia żywisz dziś wobec mnie. – Prawie same pozytywne. Wiem, że jesteś po mojej stronie i robisz, co możesz. Jedyna sprawa, która nieco mnie irytuje, to że przyciskasz mnie o to, które konkretnie słowa Marka Aureliusza mi pomogły. Mam poczucie, że żądasz ode mnie, abym naginał swoje doświadczenia w taki sposób, który zaspokoi twoją ciekawość i potwierdzi twoje domysły, a może po to, żebyś mógł sklasyfikować proces mojego powrotu do równowagi. – Trafnie to ująłeś, Jarod. Bardzo trafnie. To celna obserwacja i muszę nad tym popracować. *** Przed następnym pacjentem miałem wystarczająco dużo czasu, żeby porozmyślać o Jarodzie, Andrew i niezwykłym dramacie, którego byłem widzem. Któryś już raz poczułem się upokorzony nieskończoną złożonością ludzkiego umysłu i załamany daremnością wysiłków ludzi mojej profesji, by tę złożoność uprościć, skodyfikować w jednolity sposób i ująć w ramy podręczników terapeutycznych. Oto dwóch moich pacjentów zanurzyło się w morzu mądrości człowieka o wielkiej duszy, a każdy wyciągnął dla siebie z tego korzyść w różny sposób – w sposób, którego ani ja, ani nikt inny nie byłby chyba w stanie przewidzieć. Zastanawiałem się, jakie skarby to morze kryje dla mnie, gdy zbliżały się moje osiemdziesiąte drugie urodziny, wciąż pełen życia, zapału i ciekawości świata, choć zasmucony utratą tak wielu osób, które znałem i kochałem, doznający żalu po utraconej bezpowrotnie młodości, prześladowany przez wysiadający kręgosłup, uporczywie skrzypiące stawy, słabnący wzrok i słuch, świadom zapadającego zmierzchu i nieuchronnego przybliżania się ostatecznej ciemności. Otworzyłem Rozmyślania, przerzuciłem kartki i znalazłem komunikat dla siebie: Przejdź zatem przez krótki dany ci czas w harmonii z naturą i zakończ swoją podróż z radością, jak oliwka, która spada
z drzewa, gdy dojrzeje, błogosławiąc naturę, której jest dziełem, wdzięczna drzewu, na którym wyrosła.
Posłowie
Najważniejszą rzeczą, jaką terapeuta ma do zaoferowania, jest autentyczna, uzdrawiająca relacja, z której pacjent może wydobyć to, czego potrzebuje. Ulegamy złudzeniu, jeśli sądzimy, że czynnikiem uzdrawiającym jest jakieś k o n k r e t n e d z i a ł a n ie – czy będzie to interpretacja, wskazówka, zmiana etykiety, czy gwarancje bezpieczeństwa. W każdym z prezentowanych tu opowiadań pacjenci odnoszą z terapii korzyść w sposób, którego nie byłem w stanie przewidzieć. Jeden z nich powołuje mnie na świadka faktu, że dla pewnej znaczącej dla niego osoby on także był kimś znaczącym. Jego pęknięte poczucie rzeczywistości ulega sklejeniu dzięki niezachwianie autentycznemu spotkaniu z terapeutą. Do innego pacjenta dociera, że prawdziwym życiem jest to, co dzieje się tu i teraz. Życie kolejnego zmienia się dzięki temu, że poleciłem mu gospodynię domową. Pielęgniarka odkrywa w sobie inne, lepsze „ja”. Zablokowany twórczo pisarz odzyskuje głos. Ostatnie dni umierającej kobiety wypełniają się znaczeniem, ponieważ służą jako wzór żegnania się z życiem dla rodziny i przyjaciół. Pacjent, który sam jest terapeutą, uświadamia sobie, że formalna diagnoza może utrudnić i zniekształcić zrozumienie. Inny pacjent odnajduje siebie, wdrażając intelektualną praktykę antycznego myśliciela. W każdym z tych przypadków znalazłem, a niekiedy przypadkiem natknąłem się na jedyne w swoim rodzaju podejście, o którym nie przeczytalibyście w żadnym podręczniku terapii. Ponieważ my, terapeuci, nigdy nie będziemy wiedzieć dokładnie, w j a k i s p o s ó b pomagamy pacjentom, musimy nauczyć się żyć z tym cudem, towarzysząc naszym pacjentom w poszukiwaniach samych siebie. Napisałem tę książkę dla osób głęboko zainteresowanych ludzką psychiką i osobistym rozwojem, dla tych licznych czytelników, którzy odnajdą siebie w opisanych w niej ponadczasowych kryzysach egzystencjalnych, a także dla tych, którzy rozważają podjęcie psychoterapii lub już w niej uczestniczą. Mam nadzieję, że historie o odzyskiwaniu własnego „ja” dodadzą otuchy tym, którzy zmagają się ze swoimi demonami. Bardzo chciałbym również, by książka okazała się cenna dla początkujących terapeutów. Dziesięć zawartych w niej opowiadań ma być dla nich pomocą naukową, oferującą tego rodzaju lekcje psychoterapii, jakich na ogół nie znajdzie się we współczesnych podręcznikach.
Większość dzisiejszych programów szkoleniowych (często pod naciskiem urzędów akredytacji lub firm ubezpieczeniowych) proponuje jedynie proste, „sprawdzone empirycznie” metody terapeutyczne, na które składają się bardzo konkretne techniki adresowane do jednoznacznie określonych kategorii diagnostycznych, takich jak depresja, zaburzenia odżywiania, napady paniki, choroba dwubiegunowa, uzależnienia lub konkretne fobie. Obawiam się, że taka tendencja we współczesnej edukacji doprowadzi w końcu do utraty z pola widzenia całości osoby ludzkiej i że humanistyczne, holistyczne podejście, stosowane przeze mnie w przypadku tych dziesięciu pacjentów, wkrótce całkowicie zaniknie. A przecież badania nad efektywnością psychoterapii systematycznie wykazują, że najważniejszym czynnikiem, który decyduje o rezultatach, jest jakość relacji terapeutycznej, jej powstanie i struktura. Ewolucja owej relacji rzadko bywa przedmiotem zajęć dla studentów. W moich opowiadaniach pragnę pokazać, jaką korzyść przynosi koncentracja na tym, co dzieje się tu i teraz. Wielokrotnie zwracam uwagę na moją więź z pacjentem: przeprowadzam kontrolę procesu; podczas każdej sesji badam stan naszych relacji; upewniam się, czy pacjent nie ma do mnie jakichś pytań; szukam odniesień do naszych spotkań w jego snach. Krótko mówiąc, nigdy nie zapominam o przywiązywaniu największej wagi do rozwijania uczciwej, jawnej i pomocnej więzi z pacjentem. Mam także nadzieję, że opowiadania te uczulą terapeutów na tematy egzystencjalne. We wszystkich dziesięciu ukazuję pacjentów cierpiących z powodu niedomagań, które wymykają się tradycyjnej systematyce. Młody człowiek tłumi lęk przed śmiercią za pomocą aktywności seksualnej; inny, zmagający się z ograniczeniami starości, usiłuje przejawiać młodzieńczą spontaniczność z jej poczuciem nieograniczonych możliwości; umierająca pacjentka poszukuje sensu istnienia; pielęgniarka otacza opieką innych, ale nie potrafi zadbać o siebie; ktoś marzy o lepszej przeszłości, ktoś inny próbuje skompensować sobie utracone poczucie własnego „ja”, pielęgnując swój obraz w moich myślach. Z problemami egzystencjalnymi boryka się znacznie więcej pacjentów, niż się na ogół sądzi. Ludzie ukazani w moich opowiadaniach przeżywają lęk przed śmiercią, stratę kochanych osób, utratę wiary w siebie lub poczucia, że życie ma sens; nie radzą sobie ze starością i słabnącymi siłami witalnymi, nie umieją dokonywać wyborów, są samotni. Aby im pomóc, terapeuta musi być wyczulony na zagadnienia egzystencjalne, musi umieć określić, co dolega pacjentowi i co należy z tym począć. Uczynić to w zupełnie odmienny sposób niż lekarze innych specjalności.
Nota do czytelnika
Dla zachowania dyskrecji w istotny sposób zmieniłem tożsamość każdego z pacjentów, w niektórych przypadkach wprowadziłem elementy pochodzące z historii innych osób, a nawet sytuacje całkowicie fikcyjne. Każdemu z żyjących pacjentów przedstawiłem ostateczną wersję mówiącego o nim rozdziału i uzyskałem pisemną zgodę na publikację. Chociaż Paul (z opowiadania Pokrętne lekarstwo) i Astrid (Pokaż klasę przed dziećmi) od dawna nie żyją, również ich tożsamość zamaskowałem w podobny sposób. Wierzę, iż cieszyliby się, że ich przeżycia posłużą jako nauka dla innych. Ellie (Zabierz sobie swoją parszywą chorobę) umarła w trakcie pisania książki, ale zaakceptowała wstępny szkic, była zadowolona, że wykorzystam jej słowa, i nalegała, żebym użył w opowiadaniu jej prawdziwego imienia.
Przypisy
1. Fragmenty ksiąg: IV, VII i VIII Rozmyślań. Ostatnia maksyma w przekładzie Krzysztofa Łapińskiego (wszystkie przypisy, jeśli nie zaznaczono inaczej, pochodzą od redaktora). [wróć] 2. Fragment wiersza 712 w przekładzie Stanisława Barańczaka. [wróć] 3. Jay Leno – znany telewizyjny komik amerykański (przyp. tłum.). [wróć] 4. Fragment wiersza Lapis lazuli W.B. Yeatsa w przekładzie Piotra Siemiona. [wróć] 5. VSED – ang. Voluntarily Stopping Eating and Drinking (przyp. tłum.). [wróć] 6. Fragment VII księgi Rozmyślań w przekładzie Krzysztofa Łapińskiego. [wróć] 7. Zob. przypis 1. [wróć] 8. Przekład Krzysztofa Łapińskiego. [wróć] 9. Ten i następny fragment w przekładzie Krzysztofa Łapińskiego. [wróć] 10. Ten i następny fragment w przekładzie Krzysztofa Łapińskiego. [wróć] 11. Ten i następny fragment w przekładzie Krzysztofa Łapińskiego. [wróć]
Spis treści
Okładka
Strona tytułowa
Strona redakcyjna
Przedmowa do wydania amerykańskiego
Dedykacja
Motto
1. Pokrętne lekarstwo
2. Być realnie
3. Arabeska
4. Dziękuję ci, Molly
5. Nie zamykaj mnie
6. Pokaż klasę przed dziećmi
7. Porzuć nadzieję na lepszą przeszłość
8. Zabierz sobie swoją parszywą chorobę: w hołdzie Ellie
9. Potrójny płacz
10. Istoty ulotne
Posłowie
Nota do czytelnika
Przypisy