ALEKSANDER IYANKA 1927 1945 PAŃSTWOWE WYDAWNICTWO NAUKOWE Wspomnienia skarbowca 1927-1945 Aleksander Ivanka Spis treści Od autora Szkoła Hungariae nat...
9 downloads
68 Views
66MB Size
ALEKSANDER IYA N K A
1927 1945
PAŃSTWOWE WYDAWNICTWO NAUKOWE
Wspomnienia skarbowca 1927-1945 Aleksander Ivanka
Spis treści Od autora Szkoła Hungariae natus Poloniae educatus „Wspomnienia niebieskiego mundurka” Postęp techniczny widziany wstecz Uczelnia Vivat Academia! Vivant Professores! Vivant membra quaelibet! Vivant et mulieres, tenerae, amabiles! Gaudeamus igitur! Ministerstwo Skarbu Dzieje jednego okresu w tekście jednego listu „Rymarska” Wydział Polityki Finansowo-Gospodarczej Starzyński i „Pierwsza brygada gospodarcza”. Etatyzm. „Komisarki” Skarbowcy Sprawy kartelowe I intermedium: Główny Urząd Statystyczny Finanse komunalne II intermedium: Wojsko Departament Budżetowy Sejm „Równanie w dół” „Kuszenie św. Antoniego” Klub „Gospodarki Narodowej” Ministrowie Skarbu
Komisariat Cywilny Obrony Warszawy „Magistrat” Między 1 a 7 września Komisarz cywilny przy Dowództwie Obrony Warszawy Dział Finansowy Komisariatu Na ratuszu i na mieście „Sądny poniedziałek”. Kapitulacja Po kapitulacji Posiedzenie z dowództwem 10 dywizji piechoty Wehrmachtu Nazwa znikła, treść została Stan finansów i program finansowy Reichskommissar Rozmowa z Denglem Sprawy finansowe z okresu Komisariatu Cywilnego Wizowanie wypłat przez władze niemieckie Ostatnie widzenie się z prezydentem Starzyńskim Zarząd Miejski - Stadtverwaltung Ustrój władz miejskich Niemieckie restrykcje finansowe na przełomie 1939-1940 Przekazanie Miastu to 1940 r. podatków państwowych Pierwsza pożyczka „Manewry” krakowskie 1940-1941 Wydział Finansowy Aparat Zarządu Miej skiego Nadzór niemiecki Budżet Komisja Rzeczoznawców „Pod Łabędziem” i „Pod Miotłą” Podatki Przedsiębiorstwa miejskie Budżety nadzwyczajne Pożyczki Kontrybucje Finanse miasta a dzielnica żydowska Wartość pieniądza a znaczenie finansów Komunalna Kasa Oszczędności m. Warszawy
Powstanie. Obóz. Ucieczka „Ausweichstelle” Ministerstwo Skarbu ponownie Aneksy Aneks 1 Wykładający na WSH (SGH) w latach 1922-1939 Aneks 2 Skład personalny kolejnych gabinetów w latach 1926-1939 Aneks 3 Ważniejsze fakty z polityki skarbowej w latach 1927-1939
Od autora Do licznej literatury pamiętnikarskiej, publikowanej w okresie po II wojnie światowej, przybywa i niniejsza pozycja Wspomnienia skarbowca. Ocena tego przybytku, czy od niego „głowa nie boli”, należy, oczywiście, do Czytelnika. Będzie to prawidłowy sąd ex post, natomiast autor musiał dokonać oceny ex ante, decydując w konsekwencji, że ma coś istotnego do zakomunikowania. W tym zakresie słuszne jest, by na początku książki autor mógł w paru słowach wyspowiadać się z uczciwości swoich intencji. Podejmując pisanie wspomnień świadom byłem tego, że nie poruszę w nich spraw „o których nikt i pojęcia nie ma”, natomiast celem napisania niniejszych pamiętników było zebranie szeregu przyczynków i uzupełnień do tematyki znanej, ale dzięki owym przyczynkom, jak je w pamięci swojej zachowałem, mogącej być dopełnionej. Podejmując pisanie pamiętników byłem świadom potencjalnych błędów pamiętnikarza. Starałem się im zapobiec. W szczególności przez studia biblioteczne i archiwalne oraz bezpośrednie rozmowy z żyjącymi uczestnikami zdarzeń, wspomnianych w pamiętnikach, zastosowałem system kontrolny dla pamięci. Szeregowi osób, które w ten sposób dopomogły mi w uzupełnieniu materiału pamiętnikarskiego, winien jestem serdeczną wdzięczność. Za okazaną pomoc w zbieraniu materiałów i cenzurze faktów pragnę serdecznie podziękować dyrektorowi biblioteki SGPiS dr Helenie Drzażdżyńskiej, dyrektorowi biblioteki GUS Ireni Morsztynkiewiczowej, dyrektorowi biblioteki Sejmu Tadeuszowi Gwozdeckiemu i kustoszowi Leonowi Kozerze, kustoszowi Archiwum Państwowego mst. Warszawy Adamowi Słomczyńskiemu Kazimierzowi Rudzkiemu, moim b. współpracownikom w GUS Mieczysławowi Kusnerzowi Stanisławowi Szade. Serdecznie pragnę podziękować moim b. współpracownikom w Wydziale Finansowym Zarządu Miejskiego: Stanisławowi Bonarkowi, Wacławowi Fugińskiemu Stanisławowi Komorkiewiczowi, Wiesławowi Śmigrodzkiemu, Stanisławowi Zaborowskiemu Stanisławowi Zakrzewskiemu, Aleksandrowi W. Zawadzkiemu. Pragnę również serdecznie podziękować dr Stanisławowi Płoskiemu i Tadeuszowi Szturm de Sztremowi za przejrzenie całości manuskryptu i udzielone uwagi krytyczne i wskazówki.
Szkoła
Hungariae natus Poloniae educatus Autor winien przedstawić się Czytelnikowi, ale nie powinien Go sobą nudzić. Stąd też pamiętnik] powinny mówić o zdarzeniach, a nie o pamiętnikarzu. Ale u początków pamiętników największym „zdarzeniem” nie może być nic innego jak pojawienie się na świecie kandydata na przyszłego pamiętnikarza. Jest to trudny do uniknięcia wstęp. Możnym tego świata przychodzi on łatwiej. Dawniej można było fascynować koligacją rodów, a nieraz nadnaturalnymi - wedle życzliwej legendy - okolicznościami towarzyszącymi tzw. przyjściu na świat; co najmniej zaś „biły pioruny” przy urodzeniu. No, ale nie zawsze rodzi się Sobieski. Współcześnie, możny tego świata może wykazać się społecznie ciężkimi warunkami swego pochodzenia, co podnieca zainteresowanie i wyobraźnię Czytelnika poprzez uzmysłowienie sobie kontrastu dzisiejszej wielkości społecznej pamiętnikarza z tragedią jego startu społecznego. Automatycznie niejako rodzi to zainteresowanie dla wspomnień piszącego o jego pierwszych, tych jeszcze „niezdarzeniowych”, dniach życia. Ale czym Czytelnika ma zainteresować pamiętnikarz tak zupełnie przeciętny? A przedstawić się wypada. Czymś trochę niezwykłym jest to, że ojciec mój był Węgrem, a matka Polką. Urodziłem się w 1904 roku na Węgrzech, ale już w 1905 roku matka moja rozwiodła się z ojcem i wróciła do kraju, w którym pozostałem już na zawsze. W ten sposób jestem Hungariae natus Poloniae educatus. Jest tc aplikacja starego polskiego przysłowia o importowanym do Polski winie tokajskim. Oczywiście aplikacja ogranicza się do strony werbalnej, żadnych „winnych” analogii nie ma, a sytuacji, która ją wytworzyła, jako że w chwili rozwodu miałem 1 rok, na pewno jestem niewinny. Mimo rozwodu stosunki pomiędzy rodzicami pozostały przyjazne. Konsekwencją tego małżeństwa było to, że aż do czasu pełnoletności (na Węgrzech 24 lata) byłem poddanym węgierskim, ale całe moje wychowanie i stopniowe zdobywanie świadomości społecznej odbywało się w Polsce, a zaczęło się ono w czasach niewoli. Węgierskie pochodzenie ze strony ojca nie tylko nie komplikowało kształtowania się uświadomienia polskiego (co np. miałoby miejsce w przypadku pochodzenia austriackiego), ale odwrotnie, wzmocniło je; historia wytworzyła bowiem jakąś irracjonalną wspólnotę polsko-węgierską, bardzo silną emocjonalnie, co tak urocznie przejawiło się w czasie II wojny światowej. Zarówno rodzina węgierska, jak i polska przedstawiała środowiska inteligencji pracującej, nie było w niej ziemian, przemysłowców, bankierów, kupców, gorzej nawet, bo nikt nie posiadał tzw. habendy, którą ewentualnie można by było dziedziczyć. Ale w czasach dzieciństwa nie zwracałem na to uwagi, a obecnie wysoko cenię ten negatywny dorobek, pozwala mi on bowiem wypełniać ankiety personalne w sposób dogodny i wiarogodny. Ojciec mój był węgierskim wojskowym i dosłużył się rangi majora, ale wskutek jakichś tarć z przełożonymi został na kilka lat przed I wojną przeniesiony na emeryturę, po czym pracował jako urzędnik bankowy. Na emeryturę został jednak przeniesiony z prawem noszenia munduru, toteż, kiedy zawożono mnie do ojca w odwiedziny, ubierał się w granatową, złotem szamerowaną „attillę” majora, honwedów gwoli oczarowania swego malca. Po powrocie do domu, ówczesnej Kongresówki, przede wszystkim opowiadałem rodzime i znajomym jak piękny był mundur ojca,
a wszyscy słuchali z życzliwością i zaciekawieniem. Stopniowo później zacząłem sobie uświadamiać, że ta życzliwość była wynikiem tego, że to był mundur węgierski, nie austriacki, nie niemiecki i nie rosyjski. Jeszcze nie własny polski, ale - przynajmniej - węgierski. Matka moja, uzyskawszy przy rozwodzie prawo do opieki nade mną, całe swe życie poświęciła memu wychowaniu. Bazą materialną tej nadbudowy pedagogicznej był zawód nauczycielski mojej matki; posiadała ona dwa patenty nauczycielskie: rysunków i języka niemieckiego, co na ówczesne czasy było stosunkowo rzadką kwalifikacją zawodową dla kobiety; typowym zajęciem kobiety było bowiem wówczas „przy mężu”, jak to wpisywano w odpowiednich rubrykach meldunkowych. Patenty nauczycielskie umożliwiały matce zarobkowanie w szkołach, pozwalając na przysłowiowy skromny byt, ale już na wakacje trzeba było brać tzw. kondycje, tj. posadę prywatnej nauczycielki, oczywiście na wsi. Dzięki temu poznałem szereg środowisk. Z rodziną węgierską zetknięcia były sporadyczne, socjologicznym środowiskiem była rodzina polska. Genetycznie była to rodzina pochodzenia ziemiańskiego, średnio-szlacheckiego, w trzecim, a może i w czwartym pokoleniu wyzuta z posiadania folwarków. Byt swój opierali o pracę zarobkową bądź w wolnych zawodach, bądź jako pracownicy. Byli to więc: adwokaci, inżynierowie, geometrzy, leśnicy, nauczyciele, a jak już kto nie miał żadnego przygotowania fachowego, to administratorzy domów. Kobiety nie pracowały, tylko zajmowały się domem, chyba że było bardzo ciężko, a bywało, wtedy prowadziły pensjonaty w lecie w tzw. kurortach, jak np. ciocia Helcia Żółtowska w Nałęczowie, wspomniana przez p. Waydel-Dmochowską111, iż był to pierwszy pensjonat w Nałęczowie. Następne pokolenie, tj. pokolenie mojej matki i młodszych od niej, było już znacznie bardziej wciągnięte w regularną pracę zawodową, głównie nauczycielską i biurową. W sumie była to grupa socjologiczna bardzo typowa dla Kongresówki z okresu sprzed I wolny i po wojnie. Gwoli uplastycznienia dynamiki tego mikrospołeczeństwa, sporządziłem w oparciu o wspomnienia rodzinne niżej podaną tablicę statystyczną. Pragnę przy tej okazji podkreślić nowoczesność ujęcia spraw rodzinnych: zamiast drzewa genealogicznego - tablica statystyczna.
Pokolenie I II III Urodzeni: 8 22
23 mężczyźni 4 9 11 kobiety 4 13 12 Małżeństwa 10 17 18 Rozwody 1 4 5 Posiadający wyższe studia mężczyźni 1
6 8 kobiety
1 2 Kobiety pracujące zawodowo
3 6 Dla zorientowania się w tablicy wyjaśniam, że pradziadkowie moi mieli ośmioro dzieci, w tablicy zaznaczonych jako pokolenie I. Okres ich narodzin przypada na trzecią ćwierć XIX wieku, pokolenia II na czwartą ćwierć i początek XX wieku, pokolenie III rozciąga się na okres przed I wojną i p< wojnie. Danymi statystycznymi są objęci tylko krewni stopni zstępujących, tj. nie są liczeni mężowie i żony. Dość symptomatyczne dane, właśnie wskutek wspomnianej już przeciętności socjologicznej środowiska. Widać z nich wyraźnie osłabienie siły biologicznej; pradziadek reprodukuje 8 dzieci, ale już te 8 dzieci reprodukuje tylko 22 swoich dzieci, aby z kolei te ich 22 dzieci reprodukowało zaledwie 23 dzieci. Liczba małżeństw spada poniżej liczby zdolnych do małżeństwa; zanika instynkt rodzinny (niektórzy mężczyźni pozostają starymi kawalerami), kobieta, mając możność pracy zawodowej, nie musi widzieć w małżeństwie jedynego źródła utrzymania. Silnie wzrastają rozwody, pozwala na to zmiana poglądów społecznych i możność pracy zawodowej kobiety, toteż wzrasta ilość kobiet zawodowo pracujących. Wzrasta ilość osób, posiadających wyższe studia, co wiąże się z ich udostępnianiem Ileż zmian w ciągu trzech pokoleń! Przez ciąg tych trzech pokoleń pieniądz był tematem troski, a nie przedmiotem władzy. Jak się w rodzinie mówiło „z wyjątkiem wuja Michała” nikt nie żył z posiadania kapitałów. Ekonomika problematyki finansowej była temu środowisku obca - aż do czasu pójścia na wyższą uczelnię nie miałem żadnej okazji osłuchania się z zagadnieniami finansowymi. Skąd przeto zrodziła się we mnie chęć zostania teoretykiem finansów i praktykiem skarbowości - nie wiem
„Wspomnienia niebieskiego mundurka” Gdy nadszedł mój wiek szkolny, Kongresówka posiadała już, wywalczone rewolucją 1905 roku i strajkiem szkolnym, polskie szkoły średnie. Istniały one jako własność prywatna względnie społeczna (stowarzyszenia) i uczyły tylko część młodzieży, w zasadzie zamożniejszej. Pierwsze moje zetknięcie ze szkołą było jednak zetknięciem ze szkołą obcą i to szkołą pruską. W roku 1912/13 matka mieszkała w Poznaniu, a Wielkopolska nie miała szkolnictwa polskiego. Jako najważniejsze wspomnienia z tej szkoły mogę chyba wymienić: 1) bicie jako ważny środek pedagogiczny (nigdzie później się nie powtórzył), 2) bicie za mówienie po polsku. Bicie odbywało się za pomocą „trzciny” będącej długim, mocnym, elastycznym prętem; dziennik klasowy i trzcina spoczywały na katedrze przed nauczycielem Bicie odbywało się albo po rękach, albo po pośladkach. W tym drugim przypadku uczeń kładł się na pierwszej ławce w klasie i egzekucja odbywała się wobec wszystkich. Niekiedy bitemu kazano podciągać spodenki, tak by materiał na pośladkach był wyprężony i nie tworzył fałd. Razy w takim przypadku były znacznie boleśniejsze, a okoliczność, że delikwent zmuszany był do współdziałania w zadawaniu bólu, wywoływała wśród dzieci w klasie wrażenie grozy. Poza tym bicie było traktowane jako coś zupełnie normalnego, a przez nauczyciela wykonywane było nieraz prawie dobrodusznie. Od jesieni 1913 r. zamieszkaliśmy na stałe w Warszawie, gdzie zostałem zapisany do gimnazjum im Reya. Właśnie w tym roku szkoła ta uzyskała własny gmach stojący tuż obok kościoła ewangelickiego. Gmach był na owe czasy bardzo nowoczesny, z różnymi technicznymi pomysłami pedagogicznymi, w szczególności mającymi zapobiegać zjeżdżaniu po poręczy i polewaniu się wodą z kranów, które zastąpiono „poidłami” - jakby kubeczkami pionowymi, z których za naciśnięciem ich tryskał w górę strumień wody. Znakomity ten wynalazek wnet został należycie wykorzystany: sadzało się kolegę na poidło, a tryskający weń strumień wody wywoływał nie mniejsze efekty niż zwykłe pryskanie wodą z kurka kranu. Gimnazjum było własnością Zboru Ewangelicko-Augsburskiego, dyrektorem jego był pastor Julian Machlejd, inspektorem Rontaler. Z powodu przebywania w nim tylko przez dwa lata wstępnej i pierwszej klasy nie wiele mam wspomnień do zanotowania o tej jednej z najlepszych wówczas szkół polskich. Gimnazjum podlegało nadzorowi rosyjskiego Ministerstwa Przemysłu i Handlu, a nie Ministerstwa Oświaty, i już wtedy byłem uświadomiony, że to umyślnie, bo Ministerstwo Przemyślu i Handlu, które tez miało własny zakres szkolnictwa, jest znacznie liberalniejsze niż Ministerstwo Oświaty. Nauczycielami, którzy udzielali nam początkującym wiedzy, byli: Wacław Jacobi (arytmetyka), Michał Bakka (rysunki), Kazimierz Waroczewski (kaligrafia i jaka!), Antonina Powiatowska (język rosyjski), Stanisław Kurowski (polski), Bolesław Olszewski (gimnastyka). Środowisko uczniowskie byli to synowie zamożnych rodziców, przede wszystkim rodzin ewangelickich zamożnego mieszczaństwa warszawskiego. Siłą rzeczy występowały incydentalne różnice stopnia zamożności czy to w ubraniu, czy w drugim śniadaniu, czy w rozrywce, nie pamiętam jednak, abym doznał jakiejkolwiek przykrości koleżeńskiej na tym tle; dobre wychowanie robiło swoje. Latem 1915 r. matka jak zwykle wzięła kondycję na wsi, tym razem u państwa Łukaszewiczów na Wileńszczyźnie. Łukaszewicz był znanym adwokatem i działaczem polskim w Wilnie. Na wakacjach poznałem księdza Rutenisa, który potem był proboszczem polskim w Turkiestanie, tj. miał parafię większą niż cała Polska, z kościołem „na kółkach”, tj. paroma wagonami kolejowymi, którymi od czasu do czasu objeżdżał parafię, by dotrzeć do parafian. Ksiądz Rutenis był chłopem litewskim; tak
on, jak i jego rodzina, którą odwiedziliśmy „całym dworem”, mówili po polsku, a ich domowym językiem był litewski. Ten kontrast socjalno-językowy nie nasuwał żadnych skojarzeń, było to naturalne, bo tak było od XV wieku. Tego, że wiek XX wielu elementami różnił się od wieku XV i zawierał zarodki zmian, nie umiano jakoś dostrzegać. Odległość i brak wiadomości na czas spowodowały, że gdyśmy wrócili do Wilna, Warszawa była już zajęta przez Niemców i powrót był niemożliwy. Matka zdecydowała się pojechać do Kijowa, gdzie byli jej dwaj bracia: Stefan - geometra i Teodor - leśnik. Do Kijowa zaczęły napływać fale Polaków, którzy znaleźli się w podobnych warunkach jak my. Kijów, który już w czasach pokojowych posiadał znaczną stosunkowo ilość ludności polskiej, zwiększył nagle jej liczbę. Złagodzenie przez rząd carski kursu polityki narodowościowej w czasie wojny ułatwiło stworzenie polskich instytucji kulturalnych. Powstał teatr polski na ul. Meryngowskiej, w którym grać zaczęli znakomici aktorzy (m in. Osterwa), których losy wojny rzuciły do Kijewa. Dla licznej rzeszy młodzieży, która przybyła ze swymi rodzinami, zostało utworzone pierwsze polskie gimnazjum męskie. Dziewczęta mogły chodzić do istniejącej już od lat pensji polskiej p. Peretiatkowiczowej. Uczennice tej pensji były popularne w Kijowie pod nazwą „Peretiatki w kratki”, a to od mundurków w szkocką kratkę. To istnienie szkoły żeńskiej z polskim językiem wykładowym i z polskim personelem nauczycielskim było dla owych czasów i owego środowiska bardzo symptomatyczne: kobiety były w rodzinach kresowych przede wszystkim nosicielkami polskości i tradycji polskiej, dokonano przeto wysiłku, aby szkoła dla nich była szkołą polską; tam, gdzie jej nie było, dziewczęta uczyły się w domu. Zamieszkaliśmy u przyjaciół braci matki pp. Sidorowiczów, mających dwóch synów mniej więcej w moim wieku, starszego Antoniego (dziś profesor Politechniki Warszawskiej) i młodszego Józefa. Przyjaciółmi pp. Sidorowiczów byli pp. Iwaszkiewiczowie, którzy mieli też dwoje dzieci w naszym wieku: córkę Janę i starszego od niej syna Bolesława (dziś profesor i przewodniczący Rady Narodowej we Wrocławiu). Wszyscy byli to niesłychanie mili ludzie i czas pobytu w Kijowie był uroczy. Ale był krótki. Po roku rozchorowałem się i matka znowu przyjęła kondycję na wsi, aby dać mi dobre warunki zdrowotne. Kondycja była w Humańskiem, we wsi Łebedynka u pp. Krzyżanowskich którzy mieli syna Bohdana, mego rówieśnika. Tak poznałem Ukrainę, step ukraiński, jar ukraiński. Sienkiewiczowski pejzaż z Ogniem i mieczem miał tu fakturę najzupełniej realną, a galopując po stepie z Dankiem (a mieliśmy po koniku do jazdy) wyobrażaliśmy sobie, że jesteśmy kandydatami na pana Wołodyjowskiego. Państwo Krzyżanowscy byli to ludzie bardzo zacni, a p. Krzyżanowski - chłopomanem Chłopomaństwo p. Krzyżanowskiego sprowadzało się przede wszystkim do grzecznego i serdecznego sposobu bycia z miejscowymi chłopami, witania się „za rękę” i niekiedy do zapraszania do stołu. Najistotniejsze w tym było jednak to, że ten sposób bycia był nie aktorski, lecz najzupełniej naturalny. Jeżeli do tego dodać, że jak na ukraińskie stosunki folwarczek był nieduży (300 dziesięcin), dwór nie był dworem, lecz parterowym budyneczkiem bez „parku”, koni cugowych też nie było, to staje się zrozumiałe, że gdy w 1917 r. wybuchła rewolucja i wkrótce zaczęły się napady na dwory, p. Krzyżanowski ze swą rodziną i domownikami pozostał nietknięty i stosunki między „dworem” a wsią pozostały nadal przyjazne. Rewolucję 1917 r. i upadek caratu przyjęły środowiska polskie na Ukrainie jako zapowiedź
powstania wolnej Polski. Konsekwencji społeczno-politycznej przewrotu tj. upadku systemu feudalnego, którego częścią aczkolwiek w warunkach antagonistycznych przeciwieństw narodowych, był polski stan posiadania na Ukrainie, nie uświadamiano sobie. Przynajmniej mam tu na myśli te środowiska, z którymi się stykałem, tj. średnie ziemiaństwo, polską inteligencję małomiasteczkową. W każdym razie nie przypominam sobie rozmów „starszych”, które by przynajmniej zatrącały 0 powyższą tematykę. Natomiast pierwsze miesiące wolności dały asumpt do manifestacji patriotycznych, a więc do ekspansji kultury nacjonalistycznej: urządzano akademie (byłem na takiej uroczystej i uroczej akademii w Humaniu), do organizowania polskich przedstawień teatralnych siłami amatorskimi, i to nawet w małych powiatowych miasteczkach jak jakiś Hołowaniewsk (brałem udział jako „aktor” w przedstawieniu w tym Hołowaniewsku) itp. Nawet wtedy, kiedy już zaczęła się ruchawka i napady na dwory, trwał niewzruszony pogląd o niewzruszonym stanie polskiego posiadania na Ukrainie. Pokoleniami bowiem było społeczeństwo polskie na Ukrainie przyzwyczajone do ruchów społecznych, które traktowało jako „rebelie”, które należy uśmierzać. Tym razem zmiana bazy nie dawała już szans na ostanie się, stara nadbudowa była jednak tak silna, że długi czas stawiała opór. Bieg wypadków politycznych doprowadził do nieuchronnych konsekwencji socjologicznych Po paru latach poczęła napływać do Polski, zwłaszcza do Warszawy, fala uchodźców z Ukrainy, z „Kresów”. Był to jednak dzielny element ludzki owi „kresowiacy”, jak ich w Warszawie przezwano. Z pałaców, jak np. Tworkowscy ze ślicznego Jałańca, gdzie samych koni cugowych było 30, przeniesieni w małe, ciasne i ciemne mieszkanka warszawskie lub zgoła mieszkający jako sublokatorzy, jak bogaty niegdyś cukrownik p. Wolski, ojciec mego kolegi, a w Warszawie mieszkający w czymś w rodzaju pokoju stworzonego z dwóch szaf i jednej pomiędzy nimi firanki, nie stracili czynnej postawy życiowej, nie stracili życzliwego stosunku do ludzi, nie stracili „kresowej” gościnności, choć oczywiście dary dla żołądka nie były w stanie dorównać darom serca. Utraciwszy majątki 1 zrozumiawszy, że do nich nie wrócą, całą energię skierowali na pracę zawodową. Na zjeździe cukrowników w 1929 r. w Poznaniu, w którym brałem udział jako przedstawiciel ministra Skarbu (oto już zaczynam występować we wspomnieniach jako skarbowiec) opowiadał mi Karłowski, jeden z ówczesnych potentatów cukrownictwa w Wielkopolsce, że do końca I wojny światowej sprawność cukrownictwa wielkopolskiego opierała się o pomoc techniczną przemysłu niemieckiego, a nawet w znacznym stopniu dyrektorami cukrowni byli Niemcy. Powstanie państwa polskiego wywołało exodus dyrektorów i dużej części personelu technicznego do Vaterlandu. Powstałą w ten sposób lukę kadrową uzupełnili Poznaniacy polskimi dyrektorami cukrowni z Ukrainy, których było stosunkowo sporo, a którzy właśnie wtedy przybyli do kraju. Dyrektorzy cukrowni z Ukrainy okazali się dla wielkopolskich potentatów cukrowniczych rewelacją. Na miejsce niemieckiego dyrektora, przyzwyczajonego do zwracania się w każdej sprawie awaryjnej do odpowiedniej firmy specjalistycznej w Berlinie, przyszedł człowiek, który umiał sobie sam dawać radę z mnóstwem kłopotów; umiał, bo musiał, bo jego cukrownia na Ukrainie była często odległa o 40 wiorst od kolei i w razie awarii nie było w ogóle czasu na posyłanie po specjalistę. Zajęcie w 1918 r. Ukrainy przez wojska niemieckie i austriackie umożliwiło matce i mnie powrót do naszej Warszawy, co nastąpiło wczesną jesienią. Szkoły warszawskie były przepełnione, toteż wkrótce zostało utworzone nowe gimnazjum RGO, tj. Rady Głównej Opiekuńczej jako ex-instytucj polskiej w Moskwie, której zadaniem było „przygarnąć” synów rodzin repatrianckich. Wkrótce też gimnazjum zostało otwarte przy placu Trzech Krzyży nr 8 i dyrektorem został szanowany pedagog, prezes Polskiego Towarzystwa Krajoznawczego, Kazimierz Kulwieć.
Dziwna to była szkoła. Najprostsze jej określenie, zresztą stosowane do niej, było - „zbieranina”. Ale to słowo było i terminem dyskryminacji, i miało być słowem rozgrzeszenia i rehabilitacji. A czymże w stosunku do swoich „na stałe zameldowanych” kolegów warszawskich mieli być ci „przybysze ze wschodu”? Z Mińszczyzny, Kijowszczyzny, Odessy, Moskwy, Kaukazu, Uralu z całego olbrzymiego obszaru rosyjskiego, na który w XIX wieku został rozsiany w sposób wolny lub niewolny element polski, zebrało się jego potomstwo w onej, dla większości znanej tylko ze słyszenia, Warszawie. Cezary Baryka w paruset odmianach geograficznych i środowiskowych. Niejeden słabo mówił po polsku. Ale każdy był Polakiem Druga nazwa, popularna wśród uczniów szkół warszawskich, była dobitniejsza: „granda od Kulwiecia” Rzeczywiście chłopaczki były pełne temperamentu i wybryki zdarzały się często. Szkoła mieściła się w oficynie, a front kamienicy zajmowało gimnazjum żeńskie p. Haliny Gepner. Na podwórze kamienicy wychodziły okna obu „uczelni”, co dawało asumpt do następujących wyczynów: przystawiano drabinę na wysokości II a nawet III piętra do któregoś z okien klasy panieńskiej, po czym odbywała się scena jakby ze średniowiecza: po drabinie piął się w komnaty panieńskie rycerzśmiałek, animowany okrzykami kolegów, stojących pod drabiną, panny piszczały jakby za chwilę miały być porwane, w oknie ukazywała się dueña w osobie którejś z nauczycielek, wypychająca śmiałka, względnie na nasze okrzyki z dołu: „zabije go, zabije”, odwrotnie, chwytająca go w ramiona, żeby nie spadł z drabiny. Oczywiście, potem skargi, reprymendy, zła reputacja. Z drugiej strony oficyny mieścił się browar Junga. Tam zamiast pięcia się na mury, stosowano balistykę: na ludzi wchodzących przez bramę i kręcących się po podwórzu browaru zrzucano kałamarze. Ale jednak była to szkoła, która miała dobrze i dzielnie postawione harcerstwo. Tzw. „Dwudziestka”, tj. 20 drużyna harcerska hufca warszawskiego, była właśnie naszą szkolną drużyną, przodującą w całym hufcu warszawskim Skupiała ona liczną i dzielną młodzież. Drużynowym byl Heidrich (dziś znany działacz na polu naukowej organizacji), przybocznym Ćwikiel (nie żyje), instruktorem Stach Kulwieć (zginął w walce z okupantem niemieckim), gazetkę drużyny wydawał starannie Makowski, tzw. „Atramenciarz”, jako że interesował się techniką materiałów piśmiennych, z czym później związał się zawodowo prowadząc takie właśnie atramenciarskie przedsiębiorstwo „Pionier”. Ale jednak była to szkoła, z której weszło w życie wielu dzielnych ludzi. Z kolegów moich wspomnę Jerzego Lutosławskiego (dziś radca d/s. techniki w handlu zagr.,), Zbyszka Lutosławskiego (dziś ekspert Komitetu Nauki i Techniki), Zbyszka Makarczyka (profesor polityki społecznej w KUL, b poseł na Sejm), Władka Borowskiego (znany inżynier), Henia Zabłockiego (sędzia), Zbyszka Pałęckiego (adwokat), Janusza Jabłońskiego, seniora klasy, Konstantego Erdmana (pracuje naukowo), Olika Missunę (przed wojną znany prokurator, obecnie adwokat). Wielu nie żyje, jak np. zacny Włodek Gołcz. Z innych klas spośród osób, z którymi się stykam, wymienię profesora Politechniki Warszawskiej Jana Podoskiego, Sławka Polkowskiego, wybitnego statystyka zagadnie! morskich. Ba! elewem szkoły był sam Lopek-Krukowski. Brat jego młodszy, Stefan, był ze mną w klasie. Dyrektorem szkoły był, jak wspomniałem, Kazimierz Kulwieć, inspektorem Elwertowski, sekretaria prowadziła pani Górska. Nauczycielami naszymi byli: polskiego - Zofia Jętkiewiczowa, znana działaczka narodowa, Józef Krokowski, Chrupczałowski, matematyki - Giro, Ruszczycki, historii miły i kulturalny Włodzimierz Topoliński, który był również naszym wychowawcą klasowym,
geografii - Aleksander Janowski, wybitny i zasłużony twórca Polskiego Towarzystwa Krajoznawczego, biologii - Jan Dembowski (pierwszy prezes PAN), fizyki - Piotr Macewicz francuskiego - Białokozówna, tzw. „Wandzia”, bo była młoda, a trzymała nas krótko, co nam imponowało i jednało dla niej życzliwość, niemieckiego - Waraszkiewicz, łaciny - Dąbrowski, tzw. „Szczurek” z racji wzrostu i wąsików, Czesław Cesarz, znakomity łacinnik (ex-ksiądz, a o czym jako jego tragedii życiowej informowano się szeptem, i zapewne z tego powodu człowiek bardzo nerwowy, co powodowało, jak również brzmienie jego nazwiska, żeśmy mu, niestety, nieraz dokuczali na lekcjach), śpiewów - Wacław Lachman, męczący się z naszą niesfornością („bo co tam śpiewy”), a myślami i sercem będący przy swojej „Harfie”. Bożyszczem uczniów był Krokowski. Ex-aktor, później znowu aktor, wykładał literaturę polską inteligentnie i estetycznie. Przystojny, elegancki, imponował nam Trzymał uczniów bardzo krótko, bano się go, ale i lubiano. Krokowski umiał zresztą dbać o popularność. Składający mu w domu życzenia imieninowe byli częstowani wódeczką i papierosami, co równało się świadectwu dojrzałości. Dowcipny, umiał wnosić w stosunki między uczniem a profesorem akcent przyjemnej poufałości czy czasami rozweselającej fTywolności (również świadectwo „dojrzałości”). Wyglądało to tak. W 7-ej klasie pod koniec zimowego trymestru przed wystawieniem ostatecznych stopni Krokowski przepytuje dwójkowiczów. Sprawa ważna, bo w hierarchii cenzury stopień z języka polskiego zajmuje pozycję pierwszą, przeto w klasie niepokój i naprężenie. Wyrywa Terleckiego. Terlecki, niezupełnie dobrze mówiący po polsku, drży przed zawiłościami tematyki mickiewiczowskiej, która była treścią trymestru. „Opowiedz mi Terlecki - mówi Krokowski początek Pana Tadeusza”. Pytanie bardzo łatwe, klasa oddycha z ulgą, Terlecki skupia się, by jak najdokładniej opowiadać i uzyskać zamianę grożącej mu dwójki na wymarzoną trójkę. „Ciągnie” kresowym akcentem: „I znaczy się, pan Tadeusz wszedł do swego pokoju, spojrzał przez okno i zobaczył dziewczynkę”. W tym momencie zapewne Terlecki przypomniał sobie, że nie jest dostatecznie dokładny, Pan Tadeusz nie ujrzał bowiem całej postaci Zosi, lecz tylko jej główkę, wychylającą się zza kwiatów ogrodowych, poprawia się więc: „Nie, nie dziewczynkę, a część dziewczynki”. A na to Krokowski z całą powagą: „A jak ty myślisz Terlecki, jaką on część mógł zobaczyć, jeżeli poznał, że to była dziewczynka”. Najwybitniejszą indywidualnością wśród ciała pedagogicznego był prefekt szkoły ksiądz dr Kazimierz Lutosławski. Drobny, bardzo ruchliwy, o nieładnych, ale inteligentnych rysach twarzy, sugestionował jako mówca, przede wszystkim fanatycznym stosunkiem do zasad, które głosił. Otaczała go legenda, że został księdzem jako dojrzały już człowiek wskutek osobistej tragedii życiowej, co jednało mu mir, że został księdzem dla idei, a nie dla kariery materialnej. Jako jezuita był działaczem wśród młodzieży, bardzo czynnym w harcerstwie. W owych czasach był on jednak przede wszystkim politykiem, bardzo aktywnym działaczem Związku Ludowo-Narodowego i posłem na sejm, wskutek czego właściwie mało czasu mógł poświęcić prefekturze w szkole. Pod koniec okresu szkolnego, w 8-ej klasie, zaszedł zabawny przypadek, wiążący się z moim zawodem skarbowca, a od strony introspekcji dotąd dla mnie niezrozumiały. W klasie przeprowadzono ankietę, czym kto chce być w życiu. Odpowiedzi były na kartkach i koledzy dali normalne odpowiedzi: lekarzem, adwokatem, inżynierem itp., ja jeden zbyt ambicyjnie potraktowałem pytanie „czym chcę być” i napisałem: „ministrem skarbu”. Dużo było z tego powodu śmiechu ku mojej konfuzji, a koledzy po dziś dzień ten epizod mi przypominają, konstatując wraz ze mną, że i tak jednak skarbowcem zostałem
W maju 1922 r. zdałem maturę. Pamiętam ów poranek majowy, kiedy, niczym ów hoplita spod Maratonu wołający w Atenach „zwycięstwo”, wpadłem do domu z okrzykiem: „Mamo, zdałem”. Doniosłość egzaminu maturalnego pozostała dotychczas, ale wówczas powiększały ją pewne specyficzne cechy, mechanizm bowiem awansu społecznego był wówczas znacznie bardziej bezwzględny. Pozycję społeczną rokowało albo posiadanie majątku, albo kariera urzędnicza, dla której właściwą trampoliną były wyższe studia, a furtką do nich była matura. Nie można przy tym dziś nie uśmiechnąć się, wspominając społeczno-towarzyskie znaczenie matury. Ponieważ to były czasy, w których jeszcze istniały pojedynki i tzw. sprawy honorowe. Na to, by móc „reagować na obrazę”, trzeba było być człowiekiem „zdolnym honorowo”, a takim człowiekiem, według stosowanego wówczas w przypadkach spraw honorowych Kodeksu Boziewicza (od nazwiska autora), byl szlachcic, a jeżeli nie, to człowiek posiadający maturę. I pomyśleć, że tak było zaledwie 40 lat temu. I kończą się moje „wspomnienia niebieskiego mundurka”. Ale mundurka, jak pan Gomulicki, nie nosiłem nigdy, już nie były stosowane w szkołach. Jedynym „uniformem” były czapki: francuskie kepi w gimnazjach Górskiego i Staszica, okrągłe „rondelki” u Konopczyńskiego, sportowego kroju u Reya i Kujawskiego, maciejówki: błękitne u Zamoyskiego, szare u Kulwiecia itd. Różnorodność czapek dlaczegoś natchnęła młodzież do „poetyckiego” ich omówienia w bzdurnym wierszu. Był on tak popularny w Warszawie przed trzydziestu - czterdziestu laty, że pozwolę sobie przytoczyć jego początek, tak jak pamiętam. „W czapce wojska francuskiego Chodzi małpa od Górskiego, I tąż czapką się zaszczyca Druga małpa od Staszica. Krągłe czapki, cyklistówki, Noszą osły od Rejówki”
Postęp techniczny widziany wstecz Piszę te wspomnienia w roku 1961 mając lat 57. „Ciężkie czasy! Trzeba się nieraz obchodzić bez rzeczy, o których istnieniu nasi dziadowie nawet nie marzyli” . Co tam dziadowie! Ja, który przecież nie jestem żadnym dziadem (przynajmniej tak mnie zapewniają), przeżyłem w swoim życiu i przeżywam nadal wzruszenia poznawania niezwykłego postępu technicznego, Ale w moim wieku są i wzruszenia w kierunku odwrotnym, retrospektywnym. Tak jak w kierunku naprzód zdumiewa nowość i wspaniałość techniczna, tak gdy myśl pobiegnie w kierunku odwrotnym, wstecz, zdumiewa, rozśmiesza i rozczula prymitywność techniki, którą własnymi oczyma dane mi było oglądać. Pamiętam konny jeszcze tramwaj w Warszawie. Szczególnie utkwiło mi w pamięci, ze bilety były wtedy różnokolorowe, bo pan konduktor był tak dobry, że dał mi dwie książeczki grzbietowe zużytych biletów, niebieską i różową, co umożliwiło mi w domu zabawę w tramwaj. Motorniczy, że tak powiem, w lewej ręce trzymał lejce, a prawą miał na rączce hamulca; na rączce tej znajdował się mosiężny dzwon, tak że trzymając rękę na korbie hamulca równocześnie można było dzwonić dla ostrzegania przechodniów. Wspaniałe urządzenie! Gdy w kilka lat później zostały wprowadzone tramwaje elektryczne, takie same jak dziś i tak samo z pałąkiem pętlicowym, pierwszym wrażeniem w porównaniu do poczciwych tramwajów konnych było wrażenie niezwykle szybkiego ruchu. Zresztą nie wiem, może wtedy szybciej jeździły. Lokomocję indywidualną stanowiły dorożki konne. Ponieważ trakcja była niemal wyłącznie konna, przeto bruki były z kostki drewnianej, żeby konie nie męczyły kopyt i żeby turkot pojazdów był cichszy. Ponieważ kostka drewniana szybko się wybijała i gniła, przeto bruki warszawskie były w ciągłej naprawie. Stojących na postoju dorożek nie brało się według kolejności miejsca w postoju, lecz wybierało się odpowiednio do potrzeb, możliwości i chęci. Były bowiem dorożki droższe i tańsze, dwukonne i jednokonne, na gumach i na kołach o obręczach żelaznych, zaprzężone w rysaki lub w konie nierasowe. Poza tym odgrywała rolę ocena indywidualności dorożkarza i konia. Celowała w tym ciocia Helcia, która bała się jeździć dorożkami i nieraz mówiła: „Nie jedźmy tą dorożką, temu koniowi źle z pyska patrzy”. Zimą zamiast dorożek jeździły sanki, konie miały na chomątach dzwonki, biała od śniegu ulica dźwięczała dzwoneczkami. Ach, jak piękne byłoby to i teraz, ale postęp ma to do siebie, że jest jednokierunkowy. Telefonów było niewiele, toteż ważną funkcję łączności miejskiej spełniali posłańcy w czerwonych czapkach z numerowaną blachą, tacy jak ich teraz czasami widzimy na deskach scenicznych. Wtedy jednak widywało się ich codziennie, mieli swoje punkty oczekiwania, np. na rogu Marszałkowskiej i Koszykowej i zdaje się, że swoje role odgrywali lepiej. Aparaty telefoniczne były to drewniane skrzyneczki, przymocowano do ściany; aparatów stojących na biurku, przenoszonych itp. nie znano. Połączenia dokonywała żywa telefonistka, która szemrała niezrozumiale w słuchawce swój tzw. numer porządkowy jako sygnał gotowości połączenia, po czym mówiło się jej pożądany numer i czekało na rezultat, który sprowadzał się do formuł „łączę” lub „zajęty”. Niezmechanizowany system połączeń telefonicznych utrzymał się jeszcze długo po I wojnie. Był to, oczywiście, system mało dogodny, powodujący częste pomyłki lub długie wyczekiwania na połączenie. Toteż telefony warszawskie były przedmiotem dowcipów, a dla ludzi niecierpliwych przedmiotem denerwacji. Tadeusz Ulanowski, sławny przed I wojną jako conférencier kabaretu
„Momus” w Warszawie, a gdy go poznałem, pracując w Min. Skarbu, dostojnie wyglądający z siwą bródką naczelnik wydziału w Min. Pracy i Opieki Społecznej, był szczególnie uczulony na usterki połączeń telefonicznych. Ulanowski był zresztą w ogóle wybuchowy, i to w nieuzasadnionych okolicznościach; z tego powodu podwładni jego mówili o nim, że ma pszczołę w spodniach. Otóż w przypadkach takiej „pszczelej agresji” z powodu niedoskonałości połączeń telefonicznych, Ulanowski wrzeszczał do telefonu: „Tu mówi rząd, a tam jaka baba?”. Ale to też nie pomagało. Oświetlenie w wielu domach było przed I wojną jeszcze naftowe, oświetlenie gazowe stanowiło pewien postęp cywilizacyjny, chociaż oczywiście w wielu domach było oświetlenie elektryczne. Lubiłem oświetlenie gazowe. Było ono niezdrowe, niebezpieczne, ale dawało jasne oświetlenie pokoju, a ciche syczenie gazu miało jakiś urok mruczącego kota. Ach, to oświetlenie domów warszawskich. W roku 1921 był pierwszy powszechny spis ludności i nieruchomości, w którym, jak większość uczniów starszych klas szkół średnich, brałem udział jako tzw. komisarz spisowy. Do spisania miałem dwa duże domy na Nowym Świecie róg Alei Jerozolimskich. Kwestionariusz dotyczący nieruchomości zawierał między innymi takie pytanie: „Czym są oświetlone klatki schodowe? Gaz? Elektryczność?”. Właściciel domu - o ile pamiętam, p. Farbstein - wypełnił tę rubrykę sumiennie w sposób następujący: „Niektóre gaz, niektóre elektriczność, przeważnie ani jedno, ani drugie”. W szkole ważnym przedmiotem była kaligrafia, w biurach jeszcze dużo pisało się ręcznie, pisanie na maszynie prywatnych listów nie było stosowane. Kino nazywało się „iluzjon”, było oczywiście nieme, z rzępoleniem przez pianistę melodii dobranych do ilustracji obrazów filmowych. Nie było to łatwe z uwagi na zmienność sytuacji na taśmie filmowej, stąd przerzucanie się z melodii do melodii, co wytworzyło nawet specjalny rodzaj gry tzw. „muzykę kinową”. Daleko jeszcze było do patefonu. Na razie przeżywał dni młodości jego pradziadek gramofon z olbrzymią metalową trąbą. Wuj Michał kupił dla rodziny taki wspaniały ze srebrną trąbą, a że i akurat telefon założono w mieszkaniu, a wuj wrócił z polowania w dobrym humorze, więc skombinował działanie obu wynalazków: zatelefonował do szwagra, a gdy ten odezwał się, puścił w ruch gramofon, po czym po chwili spytał: „No i co powiesz”. Ale szwagier miał poczucie humoru i odrzekł: „Bardzo ci się zmienił głos po polowaniu”. Z radiem zetknąłem się po raz pierwszy w 1921 roku. Było to na odczycie w Politechnice, na który poszedłem, pociągnięty ciekawością nieznanego tematu. Nie mówiło się wtedy o radiu, tylko o „telegrafie bez drutu”. Mimo wysiłków profesora i asystentów część praktyczna, tj. demonstracja „telegrafowania bez drutu” wypadła słabo. Aparaty radiowe do słuchania odbioru w domu pojawiły się gdzieś po roku 1925. Aparaty były mało selektywne, odbiór był pełen zakłóceń - trzasków i świstów. Toteż Krukowski jako Lopek jeszcze w latach 1930-tych monologował ze sceny. „Mój Moniuś to się uczy francuskiego z radia. On taki pilny, co wszystko umie. Jak go zapytać: «Moniuś, jak po francusku - proszę chleba -», to on zaraz: «Donnez-moi, chrr, chrr, chrr, du pain, fiuuuu, fiuuuu». Auta pamiętam jeszcze bez wałów kardanowych, tylko na łańcuchach. Karoseria była kopią karety konnej: miejsce szofera nie było skarosowane, siedział „na świeżym powietrzu”, właśnie podobnie jak stangret na koźle. Toteż szoferzy w zimie nosili olbrzymie futra i szuby. Posiadaczy aut było oczywiście bardzo niewielu - mogli nimi być tylko ludzie bogaci i do tego „narwani”. Bo czyżby
nienarwany człowiek ryzykował takie sytuacje, jak kuzyn pp. Krzyżanowskich, który przyjechawszy do nich na wieś poinformował: „Pędziłem do was z szybkością 30 wiorst na godzinę”, wywołując tym grozę demona ruchu. Jadąc koleją zabierało się ze sobą dużo rzeczy, w tym solidne paczki z jedzeniem, wagonów restauracyjnych bowiem nie było. Natomiast na stacjach węzłowych były doskonałe bufety restauracyjne, postoje pociągów były długie, przesiadki na dłuższych trasach nieuniknione, wagonów bezpośredniej komunikacji nie umiano jeszcze ustawiać. Tych bufetów kolejowych to szkoda! wspaniały np. był bufet na stacji w Fastowie, przez którą trzeba było przejeżdżać z Humania do Kijowa. Przez długie lata po I wojnie funkcjonował bufet w Suchej na trasie Kraków-Zakopane gdzie zmiana kierunku biegu pociągu dawała czas na zjedzenie obiadu. Dużo było smacznych rzeczy i dobre piwo. Szkoda tego bufetu! Samolot widziałem po raz pierwszy w 1910 r. w Zurychu w Szwajcarii, gdzie matka leczyła się. Na oczach wielkiego tłumu samolot przeleciał na wysokości około 30 metrów trasę około kilometra. Lot wywołał oczywiście olbrzymie wrażenie. I wreszcie na zakończenie wspomnień o postępie technicznym nie mogę nie wspomnieć, że stosunkowo późno zaczęto stosować kapsułki żelatynowe do oleju rycynowego. Zbyt długo trwała prymitywna technika łykania oleju rycynowego bezpośrednio z łyżki na język! Wiadomość o każdym wynalazku wywoływała zaciekawienie lub niedowierzanie, zetknięcie się z nim naoczne - przejęcie lub zachwyt, potem stopniowo wynalazek stawał się przedmiotem użytkowym, który ułatwiał nam życie: wodociąg, dzwonek elektryczny, żarówka, telefon, rower, wieczne pióro itd., w późniejszych czasach elektrolux, kuchenka elektryczna itd. Świadomi użyteczności wynalazków, słabo zdawaliśmy sobie sprawę z ich potężnego oddziaływania społecznego. Dopiero na studiach wyższych dowiedziałem się o teorii materializmu historycznego. Od tej pory wiem, że na wynalazek trzeba patrzeć podwójnym spojrzeniem, od strony użyteczności, jaką stwarza, i od strony przemian społecznych, jakie wywołuje. Na ogół się tego nie bierze dostatecznie pod uwagę, a tymczasem jednak wynalazek może powodować liczne i dalekosiężne skutki. Ot, chociażby weźmy taki rower. „Historycy rejestrujący tok przemian społecznych i obyczajowych zlekceważyli niewątpliwie rower. A jednak trudno zaprzeczyć, że ten «wynalazek szatana» - jak go zawsze nazywał Swithin Forsyte, od czasu kiedy to w roku 1874 w Brighton «żelazny konik» przestraszył jego siwki - był przyczyną największych od czasów Karola II zmian w zwyczajach i obyczajach. Z początku niewinny ze wzglądu na swą szczególną niewygodę, powodującą trzęsienie i ból w kościach, a w późniejszym stadium nieszkodliwy, ile że niebezpieczny wyłącznie dla życia i całości przedstawicieli płci męskiej, rower stał się w dzisiejszej formie, jako dostępny i dla płci pięknej, potężnym środkiem rozluźnienia obyczajów. Pod jego m. in. wpływem, całkowitym lub częściowym, znikły przyzwoitki, długie wąskie suknie, ciasne gorsety, nisko opuszczone fryzury, czarne pończochy, grube kostki, duże kapelusze, pruderia i obawa ciemności. Pod jego wpływem, całkowitym lub częściowym, rozkwitły wycieczki za miasto na weekend, mocne nerwy, mocne łydki, mocna mowa, krótkie spodnie, zamiłowanie do lasów i łąk, równouprawnienie płci, dobre trawienie i praca zawodowa, słowem - emancypacja kobiety”131. Współcześnie „Wszystkich cudów, czytelniku, nie wypowiem Tylko z zachwytu rżę”141
i zastanawiam się, czy będziemy w stanie jako ludzkość, przewidzieć, jaką będą one wywoływać „przebudowę w nadbudowie”?
Uczelnia
Vivat Academia! Kiedy w 1922 r. wstąpiłem do Wyższej Szkoły Handlowej w Warszawie, sieć uczelni wyższych była już ukształtowana i doznała po rok 1939 niewielkich tylko zmian.
Szkolnictwo wyższe w Polsce 151 Szkoły wyższe Rok założenia Liczba wydziałów i oddz. Ilość studentów w roku akad. 1936/37 Ogółem w tym kobiet Uniwersytety Uniwersytet Jagielloński w Krakowie 1364 6 6124 1517 Uniwersytet Stefana Batorego w Wilnie 1578 7 3415
1118 Uniwersytet Jana Kazimierza we Lwowie 1661 6 5289 1440 Uniwersytet J. Piłsudskiego w Warszawie 1816 9 8903 3526 Wolna Wszechnica Polska w Warszawie 1905 6 1501 554 Katolicki Uniwersytet Lubelski 1918 4 1215 312
Uniwersytet Poznański 1919 7 4983 1385 Wolna Wszechnica Polska w Łodzi 1928 4 505 153 Politechniki Politechnika Lwowska 1854 5 2793 122 Politechnika Warszawska 1898 5 4404
320 Wyższe Szkoły Handlowe Szkoła Główna Handlowa w Warszawie 1906 1 1231 438 Akademia Handlowa w Krakowie 1915 1 947 278 Akademia Handlu Zagranicz. we Lwowie 1922 1 636 231 Akademia Handlowa w Poznaniu 1926 1 767
157 Wyższe Szkoły Sztuk Pięknych Akademia Sztuk Pięknych w Krakowie 1900 1 207 46 Akademia Sztuk Pięknych w Warszawie 1922 1 404 160 Inne szkoły wyższe Akademia Medycyny Weteryn. we Lwowie 1871 1 462 16 Szkoła Główna Gosp. Wiejskiego w Warszawie 1906
3 1287 347 Akademia Nauk Politycznych w Warszawie 1915 4 1573 435 Akademia Górnicza w Krakowie 1919 2 553 5 Akademia Stomatologiczna w Warszawie 1920 1 480 328 Szkoła Wschodoznawcza w Warszawie 1925 1
81 34 Wyższa Szkoła Dziennikarska w Warszawie 1927 1 243 112 Szkoła Nauk Politycznych w Wilnie 1930 1 209 44 Ogółem
48212 13078 Jak z przytoczonej tablicy widać w okresie 1923- 1939 powstało już tylko kilka uczelni: Szkoła Wschodoznawcza w Warszawie (1925), Akademia Handlowa w Poznaniu (1926), Wyższa Szkoła Dziennikarska w Warszawie (1927), Wolna Wszechnica Polska w Łodzi (1928), Szkoła Nauk Politycznych w Wilnie (1930). W sumie 5 uczelni kształcących niespełna 2 tysiące studentów i wszystkie humanistyczne. Bardzo symptomatyczny obraz i ewolucja.
Rozszyfrowanie tego daje porównanie struktury kierunków studiów przed wojną - w 1937/38 r. - i „vingt ans après” w 1957/58.
Wyszczególnienie 1937/38 161 1957 58 121 Ogółem studentów na wyższych uczelniach (tysiące osób) 48.0 129.0 W tym studiujących kierunki w % ogółu studentów Rolnictwo 7.0 9,4 Nauki techniczne 15,8 40.0 Medycynę 11,7 22.0 Nauki prawno-ekonomiczne
34,3 9,8 Nauki humanistyczne i matematyczno-przyrodnicze 25,0 15.9 Sztuki piękne 1,5 2.9 Oto i obraz skutków rewolucji uprzemysławiającej kraj: liczba studentów wzrosła blisko trzykrotnie, przy czym liczba studiujących nauki techniczne wzrosła w jeszcze większym stopniu, podwyższając swój udział z niespełna 16% na 40%. Jak również z tablicy widać, Uczelnia moja - powstała w 1906 roku - była Nestorem wśród wyższych szkół handlowych. Lecz duchowy jej rodowód sięgał jeszcze dalej wstecz, bo aż po rok 1875, rok założenia Szkoły Handlowej Leopolda Kronenberga. Szkoła ta w formie szkoły średnie przetrwała aż do r. 1900, po czym została przez władze carskie rozwiązana. Wychowankowie Szkoły, a przede wszystkim Zygmunt Chrzanowski, Ludwik Drzewiecki, Mieczysław Jankowski Tadeusz Piasecki, August i Feliks Zielińscy założyli w 1906 r. Towarzystwo Wyższych Kursów Handlowych i 13 października 1906 r. w lokalu przy ul. Smolnej 9 nastąpił uroczysty akt otwarcia Wyższych Kursów Handlowych, których kierownikiem został August Zieliński181. Wychowanków Szkoły Kronenberga cechowało silne poczucie koleżeństwa i sądzę, że to oni, przynajmniej w pewnym stopniu, przeszczepili na grunt naszej Szkoły sens pielęgnowania tej więzi. Po rozwiązaniu szkoły utworzyli oni Koło Wychowańców b. Szkoły Handlowej L. Kronenberga i ju w 1900 r. odbyli pierwszy zjazd. W 1925 r. odbył się V zjazd „jubileuszowy” bo to „z okazji 25lecia istnienia Koła... w pół wieku od otwarcia Szkoły, a w ćwierć po jej zamknięciu”121. Jako ówczesny prezes Koła Ekonomistów Studentów Wyższej Szkoły Handlowej zostałem zaproszony na ten zjazd. Odbył się on godnie wedle staropolskich tradycji, a kulminacyjnym punktem były akademia i bankiet w Resursie Obywatelskiej na Krakowskim Przedmieściu. Zdając sobie z tego sprawę, że będę musiał na bankiecie wygłosić przemówienie, dzień przed tym „wkuwałem się” historii szkoły z monografii Plenkiewicza. Bankiet odbył się na I piętrze Resursy, za stołami zasiadło ponad 20C osób. Zwróciła moją uwagę obecność popularnego aktora Antoniego Fertnera. Jak się okazało, wśród Kronenberczyków było kilku wybitnych przedstawicieli literatury i teatru: Artur Gliszczyński, Czesław Hulanicki, Stefan Krzywoszewski, Artur Oppman, Aleksander Zelwerowicz. Jako „honorowy gość” zostałem posadzony w centrum przy stole głównym, akurat naprzeciwko rektora Miklaszewskiego. Poczułem się nieco „nieswojo”, bo jednak Rektora baliśmy się. Zaczęły
się bankietowe przemówienia, które zapowiadał gospodarz bankietu Kronenberczyk Mitraszewski, popularna przez długie lata postać w Warszawie: wieloletni sędzia handlowy, eleganckiej postaci z piękną brodą, o znakomitym apetycie, który można było obserwować u „Simona i Steckiego”, dożył - i słusznie - powyżej chyba 90 lat. Otóż po piątym czy szóstym przemówieniu Mitraszewski brzęknął widelcem w talerz i obwieścił: „Teraz głos zabierze Pan Prezes Koła Ekonomistów Studentów Wyższej Szkoły Handlowej”. No, to ja. Dechu dobyłem i zacząłem Szło. A na zakończenie powiedziałem (dzięki studiom Plenkiewicza): „Pozwólcie Panowie, że zakończę słowami Waszego Kolegi, poety Gliszczyńskiego: Ludzie hartu, energii i czynu, Bohaterowie cichej pracy bez wawrzynu, Zdrowy czynnik społeczny, z którego się pleni Pożytek i dobrobyt naszej Matki Ziemi. Niech żyją Kronenberczycy!” Usiadłem zziajany i wchłaniałem sukces burzy oklasków. A tu do mnie kolejka siwoszów-grubasów z kieliszkami: „Kochany, napij się, takeś nas ujął za serce”. Druga grupka „siwoszów” trącała się z Rektorem: „Winszujemy Panu Rektorowi takich studentów”. „No, - myślę sobie - sukces jest!” Ale naprawdę piękne przemówienie wygłosił profesor Samuel Dickstein, jeden z ostatnich 3 profesorów Szkoły jacy byli na tym zjeździe. Dickstein, wybitny matematyk, mający wówczas 74 lata, ale pełen sił i wigoru, niski, trochę pękaty, o srebrnej gęstej czuprynie, z czarnym „fontaziem” u kołnierzyka, powiedział wówczas: „Żył w wieku XVII matematyk Bernouilli, który wynalaz krzywą logarytmiczną. Był tak zachwycony, że mimo zmiany parametrów, nie zmienia ona swego kształtu, ze nazwał ją «spira mirabilis» - krzywa godna podziwu, a że nie zmieniała kształtu, to dodał jej dewizą: «eadem mutata resurgo», zmieniona, zmartwychwstaję tąż samą. Otóż dzisiaj powiadam, transformując to powiedzenie: O schola mirabilis: O szkoło, godna podziwu! Eadem mutata resurge: Zmartwychwstajesz tąż samą!” Kiedy w 1960 roku brałem udział w kolejnych zjazdach roczników wychowańców SGH, ciągle przypominały mi się słowa Dicksteina: „O schola mirabilis! Eadem mutata resurgo!” W 1922 r., kiedy wstąpiłem na uczelnię, Szkoła miała nazwę „Wyższa Szkoła Handlowa w Warszawie”, była uczelnią wyższą, lecz bez pełni praw szkół akademickich. Był to stan, który budził wśród nas, studentów, niepokój, ale uspokajano nas, że „sprawa jest w toku”. Z tego „toku” nie bardzo zdawaliśmy sobie sprawę, ale ufaliśmy naszym profesorom i zaufanie to nie zostało zawiedzione. Z perspektywy czasu i na podstawie istniejących materiałów, historia Szkoły przedstawia się następująco: W 1906 r., wspomniane już grono Kronenberczyków, tworzy Towarzystwo Wyższych Kursów Handlowych, zalegalizowane w 1907 r. Towarzystwo uruchamia w 1906 r. szkołę, której kierownikiem zostaje August Zieliński aż do r. 1908, kiedy umiera. Na cześć pierwszego kierownika nazwa Kursów zostaje uzupełniona: „im A. Zielińskiego”. W 1915 r. Wydział Oświecenia Komitetu Obywatelskiego przemianowuje Wyższe Kursy Handlowe na Wyższą Szkołę Handlową, traktując ją na równi z innymi wyższymi zakładami naukowymi. W 1919 r. Ministerstwo Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego zatwierdza statut Szkoły, nadając jej pełnię praw akademickich. W wyniku tego Wyższa Szkoła Handlowa staje się odrębną osobą prawną, a Towarzystwo Wyższej Szkoły Handlowej, będące dotąd gospodarzem Sokoły z prawem wybierania dyrektora Szkoły, staje się
jedną z organizacji wspierających, pozostając jednak do r. 1924, tj. do wydania ustawy o przyznaniu W SH praw szkół akademickich państwowych, formalnym właścicielem Szkoły. Statut z 1919 r. oparł ustrój Szkoły o wewnętrzną autonomię ciała nauczającego, tworząc samorządne organy wykonawcze: kolegium profesorskie, senat, dyrekcję; gospodarką szkoły miała zajmować się Rada Naczelna, składająca się z przedstawicieli instytucji subwencjonujących. Statut częściowo wszedł w życie, Rada Naczelna odbyła dwa posiedzenia, ale z datą 13 lipca 1920 r. ukazała się „Ustawa o szkołach akademickich”, stwarzająca nowe warunki dla uzyskiwania przez szkoły niepaństwowe charakteru akademickiego. Z tą chwilą zaczął się proces starań o uzyskanie praw akademickich, na którego rezultat z pewnym jednak niepokojem oczekiwała studenteria. Przebieg tego procesu był następujący: 4 maja 1921 r. z inicjatywy Ministerstwa Skarbu i Ministerstwa Spraw Zagranicznych (czuję: profesor wiceminister Skarbu Bolesław Markowski i profesor dyrektor MSZ Karol Bertoni) odbył; się w Ministerstwie Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego konferencja, która zleciła temu Ministerstwu uzyskanie dla Szkoły uprawnień w myśl § 19 ustawy z 13 VII 1920. 31 marca 1922 r. Sejm Ustawodawczy wezwał ministra WRiOP o wniesienie projektu ustawy o zrównaniu w prawach WSH ze szkołami akademickimi (druki Nr 3208 i 3352). 19 września 1923 r. został wniesiony do Sejmu projekt ustawy (druk Nr 746) i uchwalony przez Sejm 31 stycznia 1924 i przez senat 13 lutego 1924. 13 lutego 1924 r. ukazała się ustawa w przedmiocie przyznania Wyższej Szkole Handlowej w Warszawie praw szkół akademickich państwowych, którą podpisali: Prezydent Rzeczypospolitej Stanisław Wojciechowski, prezes Rady Ministrów - Władysław Grabski i minister Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego - Bolesław Miklaszewski. Słuszne starania zostały zakończone słusznym rezultatem. Ale, tak się złożyło, że wszyscy trzej podpisujący byli profesorami WSH. Pamiętam, jak mi na to z rozczuleniem zwrócił uwagę prof. Kasperski, pełniący wówczas funkcje dyrektora Szkoły pod nieobecność dyrektora Miklaszewskiego, dzierżącego właśnie tekę ministra WRiOP. Temu to zbiegowi okoliczności nadano wspomnienie oficjalne1101. Taką już była ta Uczelnia: rozmiłowana w sobie. W konsekwencji ustawy 19 maja 1924 został ogłoszony statut Szkoły, a 24 marca 1925 zamianowane na wniosek komisji weryfikacyjnej ciało nauczycielskie: 8 profesorów, 8 docentów; 2 kwietnia 1925 odbyło się pierwsze posiedzenie senatu, na którym rektorem został wybrany prof. dr Bolesław Miklaszewski, prorektorem prof. Kazimierz Kasperski. W 1933 r., na żądanie Ministerstwa WRiOP, nastąpiła zmiana nazwy Szkoły na Szkołę Główni Handlową. Szkoła, kiedy do niej wstąpiłem w 1922 r., mieściła się przy ul. Koszykowej 9. Był to zwykły czynszowy dom mieszkalny, z typowym podwórkiem-studnią, jakoś tam zaadaptowany dla potrzeb szkolnych. Ściany długiej „bramy” były po obu stronach pełne tablic drewnianych, czarno pomalowanych, dla umieszczania ogłoszeń organizacji. Dwie duże tablice były tablicami Szkoły i Bratniej Pomocy Studenckiej, reszta to były małe tabliczki standardowego formatu - było ich dużo kół naukowych, kół prowincjonalnych, organizacji ideowych, korporacji. Głównie wywieszano na nich składy „zarządów”, a poza tym jakieś zawiadomienia o jakichś zebraniach lub coś równie ważnego. Ale posiadanie przez organizację swojej tablicy w bramie było ważne, bardzo ważne, były
one symbolem istnienia organizacji. Tablice były szanowane, nikt nikomu niczego nie majstrował. Raz tylko, jak kolega Stefan Gruchała założył organizację monarchistów i wywiesił tej organizacji tablicę, to przyczepiono na niej kartkę: „Niech żyje Królowa Gruchała, Oby nam zawsze gruchała!” Na parterze, z bramy na prawo mieścił się sekretariat Szkoły i gabinet dyrektora; na lewo - Bratnia Pomoc Studentów Wyższej Szkoły Handlowej, tzw. Bratniak. Ciasne to były pomieszczenia. Na I piętrze od frontu mieściła się „bursa”, zalążek domu akademickiego; od podwórza - biblioteka. Sale wykładowe mieściły się na II, III i IV piętrach. Na każdym z pięter było po jednej dużej sali długiej „kiszce”, powstałej z usunięcia przepierzeń kilku pomieszczeń; mogły one pomieścić około 100 osób i służyły dla wykładów i ćwiczeń większych grup, głównie z buchalterii i arytmetyki handlowej. W zależności od piętra miały one numerację: 314, 414, 514. Była to nieprzyjemna numeracja, kojarzyła się bowiem z „klasówkami” z owych przedmiotów handlowych. Drzwi w salach wykładowych były w górnej połowie oszklone, co pozwalało na orientowanie się czy sala jest wolna. Miało to dla nas, studentów, to znaczenie, ze wiedzieliśmy czy można z sali skorzystać na tzw. naukę własną. Dlaczegoś jednak nie wszystkie drzwi były oszklone i w takim przypadku, dla upewnienia się czy sala jest wolna, trzeba było zajrzeć przez dziurkę od klucza. Dawało to czasem niespodziewane efekty. Ot kiedyś zagląda kolega i widzi: wykładu nie ma, ale sala zajęta, bo siedzi kolega z koleżanką i uczą się geografii gospodarczej ze skryptu Ciachotnego. Czy przedmiot był trudny, czy skrypt był nudny i wypoczynek się należał, czy wreszcie miał to być zabieg mnemotechniczny, dość, że co stronę przeczytają, to się pocałują. Bardzo to zafrapowało zaglądającego i zastygł zgięty z okiem w dziurce od klucza. Przyszedł drugi kolega: „Co tak patrzycie?” „A no to i to” „Pozwólcie i mnie”. I na zmianę. Ale przyszedł trzeci, czwarty, dziesiąty, zaczęli się popychać, drzwi nie wytrzymały i cała hurma wpadła na salę. Mimo adaptacji, żadna z sal na Koszykowej 9 nie była w stanie pomieścić słuchaczy na ogólnych, obowiązkowych wykładach I i II roku, takich jak ekonomia czy geografia. Toteż Szkoła wynajmowała na mieście większe sale wykładowe: w Pałacu Staszica, w Muzeum Przemysłu na Krakowskin Przedmieściu, w Teatrze im Fredry na Śniadeckich 5. Wadą, a może właśnie urokiem takiej sytuacji, była konieczność peregrynacji w ciągu dnia, oczywiście nie solo; natomiast zdecydowaną wadą była konieczność posługiwania się własnym kolanem (tak, własnym!) jako pulpitem. Toteż sprawa zbudowania nowego gmachu była sprawą zasadniczą, ale realizowaną stopniowo w miarę dopływu środków finansowych: w 1927 r. zbudowany został gmach przy ul. Rakowieckiej 6, mieszczący administrację, sale wykładowe i początkowo bibliotekę, przeniesioną następnie do specjalnie na cele biblioteczne zbudowanego w 1929 r. gmachu w głębi posesji. W 1935 roku zbudowano dom mieszkalny dla pracowników naukowych. Na zbudowanie gmachu głównego już przed wojną środków nie starczyło, mimo że Szkoła wzięła od Biblioteki Narodowej czynsz za 6 lat z góry, zaciągnęła pożyczkę w Banku Gospodarstwa Krajowego i sprzedała dom na Koszykowej, przy czym, jak wspomina Pamiętnik trzydziestolecia, „Należy tu podkreślić zasługi członka Tow. W SH p. Mieczysława Jankowskiego, który ułatwił sprzedaż korzystną posesji Koszykowa 9,łm. Gmach główny został zbudowany dopiero po wojnie, już jako gmach Szkoły Głównej Planowania i Statystyki. Pierwszymi czynnościami nowo przyjętego studenta było oczywiście kupno czapki studenckiej
i zapoznanie się z programem studiów. To drugie następowało pierwej, ale to pierwsze odczuwano jako ważniejsze. Pełne „insygnia” studenckie składały się z czapki, wstęgi tzw. „bandy” i metalowego znaczka. Do noszenia ich uprawniała przynależność do Bratniej Pomocy Studentów WSH. Czapka była z ciemnozielonego aksamitu z wąskim otokiem biało-amarantowym, nosiło się ją codziennie. „Banda” była wąską wstążką biało-zieloną, noszoną w chwilach „uroczystych”. Znaczek, przedstawiający żaglowiec z literkami WSH, tkwił stale w klapie marynarki. Czapki uważaliśmy za „twarzowe”, również koleżanki nosiły je chętnie, i lekceważąco ocenialiśmy wygląd czapek Politechniki, brunatno-granatowych, czy białych rogatywek Uniwersytetu, zwanych „jaśkami doktorowej Brudzyńskiej”, gdyż ponoć ta żona pierwszego rektora miała je zainicjować. Program studiów wydał mi się godną zapowiedzią studiów rzeczywiście „wyższych”. Trochę to tam od niego zalatywało dopiero co ukończoną szkołą średnią: arytmetyka, geografia, język obcy... No, ale w każdym razie arytmetyka była „handlowa”, geografia „ekonomiczna”, a przede wszystkim była ekonomia polityczna, skarbowość, polityka ekonomiczna, historia gospodarcza, statystyka, encyklopedia prawa itd. Bardzo mi to wszystko imponowało, czułem się przeniesiony do jakiejś, innej niż dotychczas, wyższej społeczności. Bo też była to inna społeczność, urocza społeczność studiów akademickich: Civitas Academica. Miałem ją poznać. Znajomość ta doprowadziła do dozgonnej miłości. Należę, tak jak chyba wszyscy koledzy i koleżanki, do „zakochanych” w swojej Uczelni. I teraz, zwłaszcza z upływem lat, zadaję sobie pytanie na czym polegał urok i siła oddziaływania tej naszej scholae mirabilis? U podłoża było na pewno to samo zjawisko, z powodu którego dla babci w komedii Ładna historia Caillaveta najlepsze były rządy króla Ludwika-Filipa - bo miała wtedy szesnaście lat. Była młodość Ale przeżycia młodości mogą być tak różne... Myślę, że trzy sfery zjawisk i związanych z nimi przeżyć ugruntowały nasz stosunek do Szkoły: 1) przekonanie się w późniejszym praktycznym życiu zawodowym, że Szkoła dała nam poważny zasób przydatnych wiadomości i nauczyła myślenia ekonomicznego, 2) bezpośredniość w obcowaniu z profesorami, świadomość, że im zależy na tym, aby „aperire terram gentibus”, jak lubił cytować prof. J. St. Lewiński, 3) koleżeństwo. Program bynajmniej nie był przeładowany: w sumie wykładów i ćwiczeń było na I roku 26 godzin tygodniowo, na II - 24, na III - 16. W tych rozmiarach czasu i pracy student poznawał w ciągi pierwszych dwu lat studiów 17 przedmiotów obowiązkowych i zwykle 2 wybrane przez siebie przedmioty nieobowiązkowe, po czym zdawał egzamin półdyplomowy. Na III roku studiował wybrane przez siebie kilka przedmiotów o charakterze już specjalistycznym, pisał pracę dyplomową, zdawał egzamin dyplomowy i miał ukończone studia. Później, po roku 1927 wprowadzono IV rok studiów i egzaminy magisterskie, jako fakultatywne podwyższenie studiów. Ważną cechą studiów było połączenie przedmiotów teoretycznych, jak ekonomia, historia, statystyka, socjologia z przedmiotami praktycznymi, tzw. umiejętnościami, jak buchalteria, arytmetyka handlowa. Bardzo się to nam później w życiu przydało. Ważne było również gromadzenie jako wykładowców teoretyków, jak Krzywicki, Lewiński, Krzeczkowski, Arnold, Lipiński, i praktyków, jak Rapacki, Bek, Gieysztor, Rose, Kühn. Ale bardzo ważny był pewien zakres rygorów systematycznego studiowania stacjonarnego. Na seminariach, ćwiczeniach z umiejętności oraz na wykładach języków była sprawdzana lista obecności. Z umiejętności (buchalteria, arytmetyka, korespondencja) odbywały się regularnie prace audytoryjne, zwane oczywiście przez nas
„klasówkami”. Wreszcie co semestr trzeba było z poszczególnych przedmiotów zdać kolokwium W konsekwencji tych zabiegów dydaktycznych nazywaliśmy naszą zacną Uczelnię „szkółką”, choć oburzaliśmy się, gdy nam od „szkółki” przygadywali ci z Politechniki i ci z Uniwerku. „Szkółka” na dobre nam wyszła. Nie miała ona programu tak obszernego, a nawet przeładowanego, jak Politechnika, co stwarzało duży odsiew i przedłużało lata studiów, nie miała również tej niekontrolowanej swobody studiowania co Wydział Prawa Uniwersytetu. Sama szkoła tak uzasadniała odrębność swych programów i metod nauczania w dziedzinie ekonomicznej: „... wykształcenie na wydziałach prawa jest tu niewystarczające. Poświęca ono zbyt mało miejsca dyscyplinom ekonomicznym w całokształcie swych zajęć, nie mogąc w ten sposób uwzględnić niekiedy najważniejszych zróżnicowanych potrzeb życia gospodarczego dzisiejszego, oraz daje swym uczniom inną podstawę metodyczną. Umysł prawnika nastawiony na obserwację formalnych stron instytucji i urządzeń społecznych, na badanie normatywnego ich związku nie sięga w samą treść ewolucji gospodarczej. Przebieg zjawisk gospodarczych, dokonywujących się poza normatywnym działaniem prawa, nie jest przez niego dostatecznie uwzględniony”1121. Ważnym zabiegiem dydaktycznym było wdrażanie nas do czytania książek. Równolegle do wykładów z przedmiotów teoretycznych mieliśmy obowiązek czytania wybranego przez siebie podręcznika z danego przedmiotu. Na proseminariach I i II semestru był obowiązek napisania referatu zawierającego metodyczne omówienie wskazanej książki, na seminariach III i IV semestru referaty musiały się już opierać na lekturze kilku książek; i tak stopniowo uwzględniać coraz obszerniejszą literaturę. Na bardziej atrakcyjne seminaria pierwszeństwo przy zapisach mieli ci, którzy podawali w ankiecie zapisu większą liczby przeczytanych książek. Na tym tle miałem następujące zdarzenie. W ankiecie na seminarium z socjologii Krzywickiego (natłok kandydatów) koleżanki Zosi Lehrówny przeczytałem w wykazie poznanej literatury pozycję: Kuliszer Dzieje gospodarcze Europy Zachodniej. Spojrzałem na Zosię z szacunkiem, sam bowiem byłem właśnie w trakcie czytania Kuliszera i nie szło mi łatwo. „Panno Zosiu! To Pani przeczytała Kuliszera?” Zosia się speszyła: „No niezupełnie, nie całego”. „Nic to - powiadam - to trudna książka. A dużo Pani przeczytała?” „Nie. Naprawdę to ja jej nie czytałam tylko pan Rysio Ziegler poradził mi, żeby ją wpisać. Ale dlaczego Pan pyta?”. Momentalnie zaświtał mi kawał. „Dlatego pytam - mówię z powagą - że kolega Zieglei me powinien był tego robić, bo to kompromituje przyzwoitą panienkę, bo to jest skrajnie nieprzyzwoita książka”. „Taak? - wystraszyła się Zosia (a miałem już opinię „ekonomisty”). To ja ją wymażę”. „Naturalnie, niech Pani wymaże”. „I powiem panu Rysiowi, że nie powinien był tak postąpić”. „Naturalnie, niech mu Pani powie”. Tym się incydent skończył. Ale w kilka miesięcy po tym, już zapomniawszy o tej rozmowie, podczas jakiejś przerwy wykładowej zabawiałem onąż Zosię pytaniami w rodzaju „Kto był najstarszym ekonomistą?” itp. banialukami. Wreszcie zadaję zupełnie absurdalne pytanie: „A jaka książka ekonomiczna jest najnieprzyzwoitsza?”. Ku mojemu zdumieniu Zosia plasnęła w ręce i powiedziała: „Wiem, wiem”. „Jaka?” - zapytałem sam zaciekawiony. „Kuliszer”. Oczywiście dla potrzeb czytelnictwa otworem stała znakomita biblioteka WSH. Dyrektorem jej by przemiły i mądry profesor Konstanty Krzeczkowski. Pamiętam, jak kiedyś przed wojną zachwycał się kierownik księgarni robotniczej „Wiedza” na Kruczej profesorem Krzeczkowskim i dr Henrykiem Kołodziejskim, dyrektorem Biblioteki Sejmowej, że najumiejętniej i najmądrzej prowadzą politykę zakupów i nabytków dla swoich bibliotek.
Rzeczywiście, biblioteka nasza miała doskonały księgozbiór. W chwili mego wstąpienie na WSH, w roku 1922/23 liczyła ona 22 730 dzieł, a w r. 1936 już przeszło 82 tysiące. A początek w 1910/11 roku to było 496 książek. Rozrzewniając się nad czasami studiów, przysiągłbym, żeśmy dużo czytali. Ale gdy sięgnąłem do istniejących materiałów sprawozdawczych, okazuje się, że przysiągłbym fałszywie. Około 20% studentów w ogóle nie korzystało z biblioteki. Pozostali odwiedzali bibliotekę przeciętnie 20 razy w roku. Na 1 czytelnika przypadało niespełna 2 dzieła, czyli rocznie student wypożyczał z biblioteki 30-40 książek1131. A że czytało się „na miejscu”, przeto dla przeczytania 1 książki musiała ona być wypożyczana kilkakrotnie. Zastosowanie tej korekty uplastycznia, iż przeciętnie student chyba nie przekraczał rocznie poznania 10 tytułów, A tak przecież o nas dbano. Uczynnymi bibliotekarkami były: Maria Morawska, Helena Drzażdżyńska (obecny dyrektor Biblioteki SGPiS), Zofi Kosiewiczówna, Maria Królikowska, Celina Sielska, Alina Żórawska. Od 1932/33 rok wicedyrektorem Biblioteki został absolwent Uczelni Andrzej Grodek, późniejszy jej dyrektor i po wojnie rektor SGH. Wielką zasługą Gródka było opracowanie i wydanie drukiemKatalogu Biblioteki Szkoły Głównej Handlowej., gdzie na 941 stronach został umieszczony wykaz książek posiadanych w tym czasie przez Bibliotekę wraz z podaniem numerów katalogowych1141. Kiedy wstępowałem do Szkoły, była ona uczelnią prywatną i miała stosunkowo wysokie czesne: 185 zł za semestr zimowy, 105 zł za letni i 15 zł semestralnie opłaty bibliotecznej, Ponadto opłaty za egzaminy. W sumie przez 3 lata studiów student płacił 1105 zł, podczas gdy analogiczne opłaty w uczelniach państwowych wynosiły 500-800 zł1151. W r. 1930/31 opłaty zostały podniesione, tak że koszt studiów wynosił 2013 zł. Szkoła tak tłumaczyła ten stan rzeczy: „Szkoła Główna Handlowa ma opinią Szkoły kosztownej. Istotnie pobiera ona od słuchaczów najwyższe w państwie opłaty. Musimy tutaj oświetlić ten stan rzeczy. Tłumaczy się on tym, że dla Szkoły opłaty studenckie są główną podstawą istnienia - stanowią dwie trzecie wszystkich dochodów. Szkoła wychodzi z założenia, że ci słuchacze, którzy wysokie czesne opłacać mogą, powinni je opłacać, natomiast stosuje daleko idące ulgi dla niezamożnej części swych słuchaczy. Ulgi te stosuje szerzej aniżeli Szkoły Państwowe i uważa, że polityka ta jest społecznie sprawiedliwsza, aniżeli zastosowanie rygorystyczne dość niskich opłat dla wszystkich” ^ Wiązało się to z sytuacją materialną młodzieży stosunkowo lepszą niż w innych uczelniach. Większość studiujących była na całkowitym utrzymaniu swojej rodziny: 64,3% studentów i aż 85,2% studentek. Nie korzystało zupełnie z pomocy rodziny 11,7% studentów i tylko 3% studentek. Około 20% słuchaczy pracowało zarobkowo (z tego połowa zajęć to były korepetycje). Średni zarobek miesięczny wahał się od 78 zł (korepetycje) do 224 zł (praca biurowa) ^ Stosowane przez Szkołę ulgi obejmowały corocznie do 20% studentów, wynosząc około 10% dochodu Szkoły1181. Dopiero na mocy ustawy z 15 lipca 1925 r. Szkoła otrzymała udział w dodatku do podatku przemysłowego, pobieranym na cele szkolnictwa zawodowego. Stanowiło to dla Szkoły około pól miliona zł corocznie. Były również dotacje na określone cele naukowe. Bank Polski poczynając od r. 1928 łożył corocznie 15 tysięcy zł na utrzymywanie katedry bankowości, a od r. 1931 Centralny Związek Polskiego Przemysłu, Górnictwa, Handlu i Finansów, tzw. „Lewiatan”, subwencjonował sumą 3 tysięcy zł
rocznie seminarium z zagadnień kartelowych1191. O ile temat subwencjonowany był rzeczywiście „Lewiatanowy”, o tyle wysokość subwencji raczej przypominała szprotkę niż lewiatana.
Vivant Professores! Dawne to czasy, kiedyśmy jako studenci wiwatowali na cześć naszych profesorów; dziś żyją oni i niech żyją w naszej pamięci. Czas i wojna bardzo silnie przerzedziły grono naszych wykładowców. Ze zweryfikowanego w 1925 r. przez Ministerstwo Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego pierwszego składr profesorskiego Szkoły w oparciu o przyznanych ustawą z 13 II 1924 prawach akademickich 16 profesorów i docentów1201żyje obecnie trzech: Fajans, Lipiński, Rose. Żyje później nieco mianowany Jerzy Loth. Życzymy wszystkim serdecznie - ad multos annos! Bolesne straty przyniosły lata wojny 1939-1944. W 1939 r. zmarł prof. Krzeczkowski, jako jedna z pierwszych ofiar terroru niemieckiego; zaaresztowany w listopadzie i zwolniony w grudniu już jako konający. W 1941 r. umiera jako ofiara epidemii rektor Miklaszewski Na przestrzeni lat 1939-1944 kolejno umierają: Paweł Rongier, Jan Riemer, Antoni Sujkowski, Feliks Hilchen, Zygmun Limanowski, Edward Zienkowski, Ludwik Krzywicki, Alfons Kühn, Karol Irzykowski. Umieraj w obozach: Wiktor Supiński, Jan Łazowski. Zostali zabici lub rozstrzelani: Eugeniusz Barwiński Franciszek Nowicki, Mieczysław Szereda, Maurycy Chorzewski, Konrad Czerwiński, Maria Rapacki, Stanisław Rychliński, Andrzej Bieniek. Wielu wykładowców zmarło już przed wojną i to na przestrzeni krótkiego okresu 1932-1937: Józef Bek, Witold Byszewski, Edward Miński, Wanda Suchecka, Włodzimierz Wakar, Henryk Sachs Władysław Strzelecki, Franciszek Pędowski, Józef Buzek, Aleksander Rothert, Stanisław Mianowski. Dziś żyją i niech żyją w naszej pamięci. Szkoła przechodziła kilka przekształceń organizacyjnych, zachowywała jednak ciągłość swej działalności, nie zapominała o swej tradycji, a tym bardziej z nią nie zrywała. Ciągłość ta w znacznym stopniu wiązała się z gronem ludzi w Szkole działających i wykładających. Stąd też, wspominając osoby kierujące Szkołą, trzeba dać ich wykaz za cały okres.
Lata Dyrektor od IV 1925 rektor Wicedyrektor od IV 1925 prorektor Wyższe Kursy Handlowe: 1906-1908
Zieliński August
1903-1912 Tyrchowski Stanisław Grotowski Żelisław
1912-1919 Miklaszewski Bolesław
Wyższa Szkoła Handlowa: (od 1933 Szkoła Główna Handlowa) 1919-IV 1925 Miklaszewski Bolesław Kasperski Kazimierz 1924 Kasperski Kazimierz (w czasie gdy Miklaszewski jest ministrem)
1925-1927/28 Miklaszewski Bolesław Kasperski Kazimierz 1928/29 Dmochowski Jan (zm. 2.XI)
Markowski Bolesław Markowski Bolesław Kasperski Kazimierz 1929-1931 Sujkowski Antoni Jackowski Aleksander 1931/32 Jackowski Aleksander Sujkowski Antoni 1932 -VI 1937 Miklaszewski Bolesław Sujkowski Antoni (1932/33) Chorzewski Maurycy 1937-1939 Makowski Julian Lipiński Edward Dwaj spośród profesorów doszli do najwyższego stanowiska w dziedzinie szkolnictwa - do stanowiska ministra Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego. Ale nie bardzo fortunnie poszłc im ministrowanie. Miklaszewski był ministrem w gabinecie Władysława Grabskiego, który rządził od grudnia 1923 do listopada 1925, ale Miklaszewski ustąpił już w grudniu 1924, tj. na rok przed zmianą całego gabinetu, na skutek niemożności ułożenia stosunków z sejmem Ale co w czasie swego ministrowania ustawę o nadaniu praw akademickich dla WSH przeprowadził, to przeprowadził. Sujkowski jeszcze krócej był ministrem, bo dwa miesiące. Będąc zaprzyjaźniony z rodziną Piłsudskich, został ministrem po zamachu majowym w gabinecie Bartla w lipcu 1926 r. Gabinet ten przetrwał do 24 września, po czym nastąpił nowy gabinet Bartla, do którego Sujkowski już nie wszedł, a tekę ministra oświaty prowizorycznie objął czasowo sam premier Bartel. Zacny Sujkowski,
estymujący sam siebie jako polityka, w gruncie rzeczy był naiwny; legendy i anegdoty krążyły o jego ministrowaniu, że we wszystkim radził się żony i nawet na aktach pisał: „Helu, zreferuj”. Centralną osobą Szkoły był rektor dr Bolesław Miklaszewski. Był jej tradycją, bo kierował Szkoh od 1912 r., był jej teraźniejszością, rządząc sprężyście i zapobiegliwie, był jej przyszłością, budując gmachy i wychowując narybek naukowców spośród studenterii Szkoły. Popularność jego była ogromna, choć o nią nie zabiegał, a owacji wręcz nie znosił. Wzrostu wyżej średniego, silnej budowy fizycznej, o okrągłej głowie z krótko przystrzyżonymi włosami, żywych czarnych oczach, siwym, niedużym wąsie. W sposobie bycia raczej trochę szorstki, a w każdym razie nie wylewny. Co mu jednało taki mir i uznanie? Chyba to, czemu dał wyraz Kipling w sw oim Stalky i Spółka. „Wielbmy przeto mężów tych, Ducha wspaniałego, Co wzgardzili swoim dziś, Poświęcili swoje dziś Dla jutra naszego”. A o tym, jeżeli chodzi o Rektora, nikt nie wątpił. Ostatni raz widziałem się z rektorem Miklaszewskim we wrześniu 1939 r. w czasie oblężenia Warszawy. Przychodził wtedy kilkakrotnie na ratusz, w którym działałem jako dyrektor finansowy Zarządu Miejskiego i szef finansowy Komisarza Obrony Warszawy. Za każdym razem, gdy mnie spotkał, ściskał mi mocno trzykrotnie rękę, głęboko patrząc w oczy. Chyba rozumiałem, co mi chciał powiedzieć nic nie mówiąc. Sekretarzem Szkoły był zacny Marian Kotarski o siwej czuprynie a la Paderewski, swego czasi działacz niepodległościowy i radykał. Sam sekretariat był nieliczny, paroosobowy, a sposób bycia z nami, brak „przepierzeń” i „okienek” stwarzał atmosferę domową dla studenta-interesanta. Zasłużonymi pracowniczkami były: Henryka Sigismundówna, pracująca i wiele lat po II wojnie już w SGPiS, tak że stała się żywą kroniką Szkoły, oraz Zofia Pietrzykowska. Profesorów mieliśmy wielu, a w miarę rozwoju Szkoły liczba ich wzrastała, przy czym po latacf trzydziestych coraz liczniej występowali jako wykładowcy wychowankowie WSH; własna, młoda kadra naukowców narastała. Wykładowców mieliśmy wielu, ponieważ Szkoła pozyskiwała dla poszczególnych przedmiotów fachowych i praktycznych licznych specjalistów, których wykłady ograniczały się do 2 godzin tygodniowo. Zwłaszcza miało to miejsce na 3 roku studiów, gdzie następowała specjalizacja według kierunku studiów. Cytowane już Pamiętnik dwudziestolecia i Pamiętnik trzydziestolecia podają stosunkowo obszerne wykazy wykładających i pomocniczych sił naukowych, a mimo to są tam pewne luki. Na podstawie tych danych, programów nauczania oraz wspomnień swoich i kolegów przytaczam wykaz wykładających w latach 1921-1939, zdaje się stosunkowo pełny (zob. aneks I s. 572-580). Dwa są podstawowe elementy studiów: przedmiot i wykładowca, treść przedmiotu i indywidualność wykładowcy. Słyszałem o kimś, który studiował nie według programu przedmiotów, ale według zbioru najbardziej interesujących wykładowców, niezależnie od tego, jaki przedmiot wykładali. Interesująca koncepcja. Ale, oczywiście, uczelnia musi operować programem według doboru przedmiotów. Na W SH było to rozwiązane jednak jakby z uwzględnieniem walorów sposobi drugiego - według wykładowców. Przedmioty obowiązkowe były na pierwszym i drugim roku, na trzecim roku studiów, gdzie była specjalizacja, przedmioty były zalecane, ale wyboru dokonywał
student sam, mając tylko obowiązek uzgodnić dokonany przez siebie wybór z kierownikiem studiów w Szkole. Każde środowisko ludzkie jest terenem wzajemnej obserwacji i wymiany informacji o dokonanych obserwacjach. Zależnie od celu informacji może to być egzamin, inwigilacja, sondowanie opinii czy wreszcie ploteczki. Te ostatnie mają przyjemny posmak zabawowy, chyba że są czynione tendencyjnie z myślą oczerniania. Ale w środowisku akademickim ploteczka i anegdotka były wyłącznie narzędziem zabawy. Plotkowali nie tylko studenci. Jak mi kiedyś, śmiejąc się, powiedział prof. Krzeczkowski: „Niech Pan nie myśli, że tylko wy studenci plotkujecie o nas profesorach. My też plotkujemy o was”. Po czym okazało się, że historia z Kuliszerem była przedmiotem nie małej uciechy na posiedzeniu senatu. Podobno szanujemy ludzi za ich cnoty, a lubimy za ich wady. Dobrze przeto się stało, że nasi profesorowie nie tylko odznaczali się cnotami, ale także mieli swoje słabostki. Dzięki temu pozostali w naszej pamięci właśnie ludzcy, właśnie żywi. Podstawowym przedmiotem na pierwszym roku studiów była oczywiście ekonomia polityczna. Wykładał ją prof. Jan Dmochowski. Był to praktyk gospodarczy; obok profesury był dyrektorerr fabryki wyrobów platerowanych „Józef Fraget”. Na wykładach obwieszczał żartobliwie, że każda para studencka, która pobierze się na WSH, może liczyć na znaczny rabat przy kupnie zastaw} frażetowskiej. Mimo tej zachęty małżeństw studenckich na W SH było niewiele, chociaż jakość wyrobów frażetowskich była znana. Typ umysłowości Dmochowskiego, jego praktyczna działalność przemysłowa i szeroka działalność społeczna powodowały, że w dziedzinie ekonomii nie był on teoretykiem-naukowcem Jego asystent Chmielewski, bardzo zresztą do profesora przywiązany, żartował, że nowe teorie powstają u niego na gruncie zacierania się różnic pomiędzy starymi. Wykład ekonomii Dmochowskiego był raczej propedeutyką tej nauki, miał jednak te niezaprzeczalne zalety, że uczył rozsądnego patrzenia na zjawiska, że ułatwiał ich pierwsze poznanie, że tym samym zachęcał do dalszej nauki, a nie odstraszał od niej. Słabostką Dmochowskiego było stawianie przy egzaminach „inteligentnych pytań” i to przeważnie studentkom „Jakim tramwajem przyjechała Pani na egzamin?”. „Siedemnastką” - odpowiadała speszona słuchaczka. A to właśnie niedobra odpowiedź, bo trzeba było odpowiedzieć, że elektrycznym i z tej to konstatacji przejść do przedstawienia zależności demokratyzacji miejskich środków lokomocji od elektryfikacji. Czasami takie pytania dawały nieoczekiwanie interesujące odpowiedzi. Na kolokwium w zimowym semestrze 1926 pytamy z Profesorem (byłem już wtedy jego asystentem) jakąś studenteczkę o wyglądzie panienki z modrzewiowego dworku. „Jaką reformę walutową doradzałaby pani rządowi”? pyta Profesor. Pozornie pytanie było karykaturalnie trudne, w istocie było łatwe: złoty po załamaniu się w 1925 r. miał już tak duży stopień deprecjacji, że o rewaluacji nie mogło być mowy, w grę mogła wchodzić tylko dewaluacja i o taką odpowiedź chodziło. Panieneczka jednak zastanowiła się głęboko i po chwili odpowiedziała „szemrzącym” głosikiem: „Ja bym kazała z tego złota, co jest w Banku Polskim, wybić złote monety”. Odpowiedź była oryginalna, przeto zdziwiony Profesor zapytał: „I cc dalej?”. „Dalej kazałabym je wpuścić do obiegu”. Tu już coś szwankowało, bo zaraz zaczęłoby działać Prawo Kopernika i złote monety zniknęłyby z obiegu, naturalnym więc biegiem rzeczy Profesor zapytał: „I po co?” „Nie wiem - odparła panienka - może by coś z tego wyszło”. Drugą słabostką Profesora przy egzaminach było nagminne pytanie o teorię Malthusa i teorię materializmu dziejowego. Świadomi, że ich te pytania nie ominą, studenci obkuwali się ich, a poziom odpowiedzi sprowadzał się do zwulgaryzowanych formułek. Na pytanie o Malthusie wystarczała
odpowiedź: Ludność wzrasta w postępie geometrycznym, środki żywności w postępie arytmetycznym Na dalsze pytanie: Czy tak musi być? wystarczała odpowiedź: Nie, bo przyrósł naturalny może być hamowany przez chęć utrzymania stopy życiowej i nierozdrabniania majątku. Formuła dla materializmu dziejowego brzmiała: Wszystkie zjawiska społeczne zależą od zmiany techniki produkcji. Otóż kiedyś na kolokwium pyta Dmochowski studentkę o prawo Malthusa, a gdy ta wytrzepała formułkę o obydwu postępach, zadaje dalsze pytanie: „A czy rzeczywiście ludność musi wzrastać w postępie geometrycznym? Jakie mogą być przyczyny hamujące przyrost naturalny?”. Studentka bez namysłu wyrecytowała: „Zmiana techniki produkcji”. Zasłużony dla Szkoły, popularny wśród studenterii, zajął Dmochowski w 1927 r. zaszczytne stanowisko rektora. Niestety, na tym stanowisku zabrała go śmierć. Byłem podczas jego choroby w jego mieszkaniu na Królewskiej. Profesor miał żółtaczkę i było czymś niesamowitym oglądać tak dobrze znajome rysy twarzy nasycone teraz kolorem cytryny. Ponieważ niedawno umarł na tąż chorobę kuzyn Dmochowskich i Profesorowi znany był jej przebieg, przeto wiedział, że musi umrzeć, a będąc kochającym mężem i ojcem, załatwiał w czasie choroby wszelkie sprawy życiowe, aby tylko po jego śmierci rodzina nie miała żadnych kłopotów. Nawet zdążył napisać swój własny nekrolog, aby i tym bolesnym zabiegiem nie musieli się zająć. Pogrzeb jego był serdeczną manifestacją. Drugą popularną postacią na pierwszym roku był profesor geografii Antoni Sujkowski. Z wyglądi bardzo „profesorski”, z brzuszkiem, „wysokim czołem”, bródką, był pewnego rodzaju oryginałem jako mieszanina szlagona z radykałem Nienawidził endecji i twierdził, że „Endek to nie człowiek, a typ zoologiczny”, będąc równocześnie antysemitą nie mniejszym od niejednego „zoologicznego” endeka. Miał duże wiadomości encyklopedyczne i był z usposobienia, właśnie szlagońskiego, przyjemnym gawędziarzem, chyba że w czymś się Profesorowi „podpadło”, o co nie było trudno, gdyż z natury swej był impetykiem Chodziła o nim legenda, że uważa, że najlepszym typem człowieka jest „bidak z dobrej rodziny”. Legenda ta zrodziła drugą legendę, że na egzamin do niego nie należy przychodzić starannie ubranym, a odwrotnie, w stroju zaniedbanym Ponieważ znowu o profesorze Jarra kursowała legenda wręcz odwrotna, przeto czasami korytarze Szkoły w czasie sesji egzaminacyjnej przypominały garderobę teatralną. Na tle popędliwego usposobienia profesora dochodziło czasami do incydentów ze studentami. Najsłynniejszy był następujący: Sujkowski kończył na wykładzie omawianie geografii konia i mówi: „A teraz zajmiemy się osłem”. W tym momencie spostrzega studenta, który nie siedzi na miejscu, a stoi, czego Profesor nie znosił - wszyscy musieli grzecznie siedzieć, był przecież kiedyś dyrektorem szkoły średniej w Będzinie - i zaraz dodaje: „Panie, niech pan siada”. Po sali szmerek śmiechu. Student kłania się i mówi: „Pan profesor pozwoli, że osła wysłucham stojąc”. Naukę o handlu wykładał prof. Maurycy Chorzewski, zwany „Dziadzio Chorzewski” z racji swegc wyglądu dobrodusznego dziadunia o siwej bródce. Ale dwóje potrafił stawiać, a i wrzeszczeć też. Z dużym doświadczeniem praktycznym - obok profesury pracujący jako dyrektor Związku Przemysłowców Metalowych - wpajał w nas nie tylko wiadomości, ale i starał się też wdrożyć dokładność i pedanterię, widoczną już z jego kaligraficznego podpisu. Przy bliższym poznaniu człowiek miły, umiejący patrzyć na świat z pogodną ironią. Czy to z racji pokazywania na wykładzie jakichś dokumentów, czy z przykładów o prawach handlowych żony, dość iż cała W SH wiedziała, że żona Profesora ma na imię Natalia. Niecodzienność imion małżonków Chorzewskich sprawiła, że powstał wśród nas slogan „Maurycy i Natalia”, czym powołaliśmy do życia dalszą parę mitologiczno-historyczną, przykład doskonałości związku mężczyzny i kobiety, a których szereg Philemon i Baucis rozpoczęli.
W zakresie ekonomii politycznej dużo skorzystałem od prof. Lewińskiego. Byłem jego asystentem i u niego pisałem pracę dyplomową. Lewiński miał gruntowne wykształcenie ekonomiczne, bardzo dobrą znajomość kilku języków obcych o zasięgu światowym; wykładał i pisał jasno, nie unikając trudnych problemów. Jego prace z historii pieniądza mają do tej pory nieprzemijającą wartość. Z racji rozmiłowania profesora w Johnie Stuarcie Millu, przerobiliśmy sobie skrót jego imion Jai Stanisław - J. St. - na „John Stuart” i to nas bawiło. W życiu codziennym profesor był miłym spokojnym człowiekiem, trochę nudnym Toteż kiedy Profesor wpadł na pomysł niedzielnych przechadzek przedpołudniowych do Łazienek ze swymi asystentami, tj. Zawadzkimi mną, wpadliśmy na szatański pomysł zapraszania go na zsiadłe mleko do miejscowej mleczarni. Wpływało to na radykalne skrócenie czasu spaceru i Profesor szybkimi krokami spieszył do swego domu na Koszykowej. W wykładach swoich Profesor posługiwał się wykresami. Żądał tego również od studentów na seminariach, każdy nawet musiał prowadzić specjalny zeszyt wykresów. Była to bardzo dobra metoda, uczyła ona umiejętności plastycznego przedstawiania pojęć i związków przyczynowych. Myślę, że w znacznym stopniu zawdzięczam profesorowi Lewińskiemu moje późniejsze zamiłowanie do wykresów i posługiwania się nimi. W ostatnich latach swej pracy i swego życia, profesor Lewiński sprawiał wrażenie człowieka zmierzającego do nowych twórczych ujęć teoretycznych, choć jego dorobek naukowy już był bardzo duży. Polegało to na coraz większym zainteresowaniu się matematyką i stosowaniu jej w coraz szerszym zakresie do potrzeb ekonomii, tak jak znów w pierwszym okresie swej twórczości za podstawę przyjął studia historyczne. Niestety, uniemożliwiła to tragiczna śmierć. Profesor pojechał w 1927 r. do Wilna, zaproszony na wykłady, i idąc na pierwszy wykład, pozostawiony w nieznanym gmachu sam, otworzył niezabezpieczone drzwi do szybu windowego i wpadł do niego, ponosząc śmierć na miejscu. Asystenci jego Zawadzki, Świdrowski i ja pojechaliśmy na eksportację jego ciała z Wilna do Warszawy. Wstrząsająca to była chwila, kiedy Janusz Jędrzejewicz, on to bowiem zaprosił Profesora na te wykłady, wręczył mi dla oddania żonie obrączkę ślubną. Deformacja i zgniecenie obrączki mówiły o tragicznie bezskutecznym czepianiu się ścian przez ręce spadającego w dół ciała. Skarbowość i politykę ekonomiczną wykładał prof. Kazimierz Kasperski, długoletni wicedyrektor Szkoły i pierwszy jej prorektor. Sam rozmiar wykładów - jeden semestr na każdy z tych przedmiotów - mówi o tym, że mogła to być tylko propedeutyka. Ale prof. Kasperski był bardzo systematyczny, toteż jego wykłady, a zwłaszcza seminaria, uczyły należycie. Szczupły, nieduży, w binoklach, z jakimś filuterno-ironicznym wyrazem twarzy, był istotnie bardzo dowcipny i nie daj Boże było się narazić na jego ironię. Studentowi, który podczas egzaminu piśmiennego ściągał, siedząc na notatkach, powiedział na cały głos: „Widzę, że co Panu nie weszło przez głowę, to próbuje Par wpakować stroną odwrotną”. Prof. Kasperski był dużym formalistą, ale w dobrym znaczeniu tego słowa; uczyć się od niego należało, na czym polega waga i sens rzeczy pozornie drobnych. Na egzaminie półdyplomowym pisałem temat ze skarbowości i otrzymałem niebywały jak na niego stopień, bo „piątkę”. Sam Kasperski był tym tak podniecony, że przyszedł na inny kolejny egzamin, który zdawałem, i od drzwi zawołał do mnie: „Pionę pan dostał”, rozcapierzając przy tym pięć palców swojej ręki, by informacja była podwójna: akustyczna i optyczna. A jednak, kiedy otrzymałem tę „piątkową” pracę, była ona fioletowa od poprawek naniesionych przez Profesora.
Natomiast na kolokwiach Profesor był liberalny. Wprowadził on system, który polegał nie na zadawaniu pytań przez Profesora studentowi, a odwrotnie, na zadawaniu pytań Profesorowi. Nazywało się to popularnie „wątpliwości ze skarbowości” i polegało na przedstawianiu Profesorowi zagadnień trudniejszych, wątpliwych, wymagających omówienia. Treść przedstawionych wątpliwości miała świadczyć o stopniu opanowania przedmiotu przez słuchacza i poziomie jego zainteresowań. W zasadzie test zupełnie dobrze pomyślany, ale pamiętam, że zyskałem dużą popularność, a u koleżanek sympatię, układając „inteligentne” wątpliwości ze skarbowości. Profesorowie Konstanty Krzeczkowski (polityka społeczna i komunalna) i Zygmunt Limanowsk (statystyka) byli naukowcami o wielkiej wiedzy, a nieciekawym i trudnym wykładzie. Wiązało się to z ich cechami charakteru: nieśmiałością i tzw. „zapaleniem sumienia”, tj. wyjątkową wrażliwością czy należycie spełnili swój obowiązek. Konsekwencją tego była trema przed audytorium Wykłady ze statystyki nie były przeto należycie regularnie uczęszczane, a brak podręcznika powodował katastrofalną sytuację przed egzaminem Najbardziej na „półdyplomie” bałem się statystyki, mimo że - acz na ostatnią chwilę - uczyliśmy się jej całym kompletem Uczyło się nas pięciu: Zawadzki i Fijałkowski, mający jakieś notatki, tłumaczyli, Janek Loth i ja usiłowaliśmy zrozumieć, a Franeł Lutosławski przygrywał na pianinie, żeby wszystkim lepiej wchodziło do głowy. Na szczęście prof. Limanowski miał swoją słabostkę: piłkę nożną, a Loth był wówczas słynnym bramkarzem „Polonii”. W poniedziałek miał być egzamin, a w niedzielę był mecz. Niespokojny o losy egzaminu Fijałkowski poszedł nawet na mecz i następnego dnia dodawał nam otuchy. „Po tym jak pan Janek odbijał piłki, niemożliwe, żeby nas Limanowski ściął”. Odpowiadaliśmy całą piątką i rzeczywiście zdaliśmy; no, ale i umieliśmy trochę. Co prawda, na zakończenie egzaminu limanowski powiedział z dobroduszną ironią: „Co tam statystyka, grunt dobrze piłkę kopać”.
Powszechny strach panował przed egzaminem z encyklopedii prawa u prof. Jarry, mimo że istniał podręcznik profesora, ale bardzo gruby. Jarra był profesorem Uniwersytetu (na W SH miał wykład} zlecone) i był nielubiany wśród studentów prawa. Wymyślili oni, że uczony po chińsku znaczy „fu” więc „uczony Jarra” po chińsku będzie „Fu-Jarra” Niechęć, obawa i przydomek przeszczepiły się > Uniwerku na WSH. Wydaje mi się, że późniejsza działalność prof. Jarry nie potwierdziła legendy którą otoczono go za pierwszych lat jego profesury. Fascynującym wykładowcą był prof. Ludwik Krzywicki. Fascynowała nie tylko treść, ale i sposót wykładu, aczkolwiek bynajmniej nie oratorski. Krzywicki sprawiał wrażenie już swoją „profesorską” sylwetką, swoim wyglądem z epoki pozytywizmu, z którego to okresu pochodził, nie będąc pozytywizmu przedstawicielem Szczególnie ciekawe były wykłady socjologii, które to zagadnienia miał na swym warsztacie naukowym Zwłaszcza ciekawa była zastosowana metoda poznawania jednostki przeciętnej na podstawie analizy typów skrajnych dla danej cechy ludzkiej (weredyk - notoryczny kłamca, skąpiec - rozrzutnik, bohater - tchórz itd.). Prof. Jerzy Loth (geografia) imponował swą wspaniałą postacią i wspaniałymi podróżami, które odbywał po świecie. Kłopotliwą słabością jego było nadużywanie mapy przy egzaminach, np. wymagał, aby pokazać jak przejechać wodą z Poznania do Augustowa, tak jakby akurat większa ilość ludzi w ten sposób się szwendała. Prof. Edward Lipiński miał różne słabostki, ale przesłaniała je nieprzeciętna inteligencja i wdzięŁ osobisty.
Oprócz profesorów, prowadzących wykłady dla ogółu studiujących, a przeto znanych i popularnych wśród wszystkich studentów, istniał liczny zastęp profesorów, wykładowców i lektorów, prowadzących dla poszczególnych już grup studentów wykłady specjalistyczne bądź ćwiczenia z umiejętności. Godzinami, a byłoby ich wiele, można by wspominać ich postacie i ile im zawdzięczamy w zakresie wiedzy; niestety, kartki druku, to nie godziny czasu; limit obowiązuje. Wspomnę przeto tylko o wykładach języków obcych. Były one na W SH wysoko postawione, dobór lektorów był bardzo staranny. Na wiele lat przeć niedawno wypowiedzianą uwagą prof. Kotarbińskiego, że student nie znający języków obcych jest analfabetą, a znający jeden język jest półanalfabetą, Szkoła starała się zapobiec temu praktycznie. Początkowo obowiązywał jeden język, drugi był fakultatywny, później wprowadzono obowiązek uczenia się dwóch języków obcych. Uczęszczałem na wykłady jęz. niemieckiego prowadzone przez prof. Józefa Pollaka. Pierwsze wykłady unaoczniły mi, że ze szkoły średniej wyniosłem niewiele, choć na maturze miałem stopień dobry. Pollak miał bardzo trafny chwyt dydaktyczny: kazał odpowiadać nie „z miejsca”, lecz zajmować jego miejsce na katedrze. „Wollen Sie das Katheder besteigen” było „wyrwaniem” do odpowiedzi. W ten sposób odpowiedź była nie przed wykładowcą, a przed audytorium, i jakoś niezręcznie było prezentować się z onej katedry koleżankomi kolegomjako „dukający” niedouk. Tematyką wykładów były zagadnienia gospodarcze, rzadko literatura piękna. W tym drugim przypadku odpowiadanie z katedry bywało kłopotliwe. Toteż gdy kiedyś zajął miejsce na katedrze kol. Harbuz, nie bardzo „mächtig” w niemieckim, i otrzymał zadanie: „Erzählen Sie Die Glocke von Schiller”, przez audytorium przeszedł pojęk współczucia, a Harbuz nic nie powiedział, tylko się spocił. Przynaglany do odpowiedzi, przypomniał sobie, że Schiller mówi o tym, iż dzwon towarzyszy najważniejszym zdarzeniom w życiu człowieka: urodzinom, zaślubinom, śmierci, i sformułował to następująco: „Ja. Die Glocke hat kolossale Bedeutung”. „Was weiter?” zapytał Profesor. „Die Glocke hat kolossale wirtschaftliche Bedeutung” uzupełnił według swego mniemania Harbuz. „Warum?” zdziwił się Pollak. „Weil sie klingt” jęknął bezradny, a zrozpaczony Harbuz. Wspominałem już o trosce Szkoły o nowy narybek naukowy spośród własnych elewów. Gros asystentów stanowili wychowankowie Szkoły, część jednak tylko szła dalszą drogą naukową w Szkole; jest to zupełnie zrozumiałe, bo do pracy naukowej trzeba mieć właściwe kwalifikacje i zamiłowanie. Jednakże i ci, którzy przejściowo tylko byli w Szkole pomocniczymi pracownikami naukowo-dydaktycznymi, otrzymywali dzięki temu bodziec do późniejszej pracy publicystycznej i pedagogicznej w szkolnictwie zawodowym Pierwszy doktorat na W SH otrzymała Jadwiga Mrozowska, adiunkt geografii. Ostatnie zaś lat; przedwojenne przyniosły pierwsze habilitacje na docentów spośród elewów Szkoły, byli nimi Andrzej Grodek, Stanisław Rychliński, Jan Wiśniewski, Aleksy Wakar. Niestety, trzej pierwsi już nie żyją. Dawne to czasy, kiedyśmy jako studenci wiwatowali na cześć naszych profesorów; dziś żyją oni i niech żyją w naszej pamięci.
Vivant membra quaelibet! MQmbra quaelibet, membra civitatis academicae - czyli my studenci - stanowiliśmy na WSE środowisko koleżeńskie istotnie zżyte i wzajemnie się lubiące. Więź koleżeńska, zadzierzgnięta w uczelni, była już po opuszczeniu jej kultywowana dalej w Stowarzyszeniu Wychowańców Wyższej Szkoły Handlowej w Warszawie. Prototyp tej organizacji, a w każdym razie przykład je] skutecznego i pożytecznego działania, dali nam właśnie Kronenberczycy. Koleżeństwo słuchaczów i wychowanków W SH było przysłowiowe, nazywano nas nawet „mafią” Nie byliśmy jednak mafią, natomiast sposób wykształcenia nas przez Szkołę oraz uczestnictwo w naszych sprawnie działających organizacjach studenckich samopomocowych i naukowych, wyrobiły u nas umiejętność konkretnego podchodzenia do zagadnień, rzetelność w wykonywanej pracy, etyczność w stosunkach z ludźmi. Mimo różnic zawodowych, mimo różnic stanowisk, mimo różnic poglądów polityczno-społecznych, byliśmy do siebie podobni, a ...similis simili gaudet. „Hawues” - jakeśmy siebie przezywali - na stanowisku kierowniczym chętnie angażował do pracy drugiego „Hawuesa”, bo wiedział, że zyska solidnego pracownika, bo wiedział, że nie dozna zawodu, koledzy nie obawiali się jeden drugiego popierać, wiedząc, że nie będą musieli wstydzić się protegowanego. Być może, że wpływ miała tu również stosunkowo nieduża liczba studiujących, ułatwiająca tym samym wytworzenie się takiego mikrospołeczeństwa o pewnym mikroklimacie społecznym W 1922 r., kiedy wstępowałem na WSH, liczyła ona na wszystkich trzech latach studiów niespełna tysiąc studentów. Było to już znacznie więcej niż np. dwa lata przed tym, kiedy liczba studentów nie sięgała połowy tysiąca. Rozwój liczebny Szkoły odbywał się stopniowo poczynając od 40 osób w 1906 r. W latach 1923-1929 liczba studiujących nieustannie rośnie, dochodząc do 1667 osób w 1928/29, po czym w latach kryzysu następuje spadek aż do 1099 osób (1934/35), żeby znów wzrosnąć stopniowo aż do około półtora tysiąca przed wojną. Kobiety zaczęły studiować w W SH w r. akademickim 1917/18; było ich wtedy 27 na 182 studiujących. W latach 1922 i następnych stanowią 20% studiujących, przy czym odsetek ten stale wzrasta i w latach 1933-1937 wynosi około 35%m. Odsetek studiujących kobiet ogółem na wyższych uczelniach był w latach 1928-1938 dość stabilny i wahał się około 28%. Opinia określała młodzież akademicką WSH jako zamożniejszą; przytoczone dane potwierdzają to acz nie w sposób jaskrawy. Natomiast nie była to szkoła, o której można by powiedzieć, iż była szkołą dla dzieci kupców i przemysłowców. Wprawdzie na W SH nie interesowaliśmy się wzajemnie stanowiskiem życiowym naszych rodziców, ale wyraźnie przeważała sfera pracująca Potwierdzają to zresztą i dane liczbowe1221. Według danych tych zawód rodziców studentów W SH przedstawiał się następująco:
Żyjący z dochodów fundowanych Żyjący z dochodów z pracy
(w % % ogółu studiujących) Handel i banki
Pracownicy umysłowi: Rolnictwo 7,9 publiczni 36,0 Przemysł 7,7 prywatni 13,5 Rzemiosło 4,2 Pracownicy fizyczni 2.5 Nieruchomość miejska 2.5
52,0
Kapitały pieniężne 1,1
Wolne zawody 8,8
35,0
Inne zawody stanowiły 0,9%, przypadki, gdzie głową rodziny był sam student 3,0%. Młodzież niezamożna spoza Warszawy mieszkała w „bursie”. Mieściła się ona na I piętrze od frontu przy ul. Koszykowej 9. Domu Akademickiego na Placu Narutowicza wtedy jeszcze nie było, dopierc kopaliśmy tam fundamenty w wykonaniu powszechnego obowiązku pracy, jakiego podjęła się studenteria warszawska. Aż mi dziwno dzisiaj, patrząc na zabudowany Plac i jego okolice, że to wtedy było szczere pole i ja tam „machałem” łopatą. Oczywiście bursa mogia pomieścić niewielu, toteż prawo do zamieszkania w bursie było ustalane przez Bratniak. Umeblowanie było tam bursowo-studenckie: zwyczajne żelazne łóżka z siennikami, jakieś tam szafczyny i duże drewniane stoły, służące do nauki i posiłków. Jak każda komuna, mieszkańcy bursy byli gościnni, oczywiście gdy - jak w każdej „wspólnocie pierwotnej” - ktoś z członków wspólnoty uzyskał jakąś zdobycz, tj. jakiś przypływ gotówki. Menu było standaryzowane: salceson, baleron czy kiełbasa, chleb, ogórek kiszony, musztarda. Jedzenie „podawało się” na papierkach, piło ze szklaneczek po musztardzie. Z bliższych mi kolegów, pamiętam mieszkali w bursie Julek Czaplicki, Edzio Drożniak^, Ignac Gutowski. Pamiętam, jak zostawszy prezesem Koła Ekonomistów przychodzę kiedyś pod wieczór do bursy z prośbą, by pomogli mi przenieść szafę z IV piętra na II. Uzyskałem właśnie od Szkoły szafę biblioteczną dla Koła i prawo do korzystania z jednej z sal na czytelnię w godzinach popołudniowych. Ale szafa była na IV piętrze, a salę przydzielono na II piętrze. Szafa była duża, ciężka, przenieść można ją było tylko w kilka osób, przy czym chciałem, by transport odbył się za darmo ze względu na fundusze Koła. Akurat w bursie - poczęstunek. Gdy wyłuszczyłem moją prośbę, powiedzieli: „Dobrze, przeniesiemy ci tę szafę, ale najprzód napij się z nami. Później idź, otwórz sale, my zaraz przyjdziemy”. Zrobiłem tak i czekałem w mroku wieczornym, który zalegał cały gmach. Naraz przemknął obok mnie jakiś rozhukany tabun, szafa w sekundzie znikła mi z oczu, usłyszałem tylko gwałtowne dudnienie nóg po schodach i gios z dołu Edka Drożniaka: „Gdzie ci, cholero, tę szafę ustawić?”. Podstawową organizacją studencką wzajemnej pomocy była Bratnia Pomoc Studentów Wyższej Szkoły Handlowej w Warszawie czyli tzw. Bratniak. Gdy wstąpiłem na WSH, była to powszechni organizacja młodzieżowa, dopiero w latach następnych zaczęło działać na W SH stowarzyszenie
„Wzajemna Pomoc Studentów Żydów Wyższej Szkoły Handlowej”, jako kolejna placówki analogicznych stowarzyszeń, które powstały na Uniwersytecie i na Politechnice. Antysemityzrr przychodził do W SH z zewnątrz, na razie nie był to nawet antysemityzm, był to refleks organizacyjny warunków, które kształtowały się poza naszą uczelnią. Przynależność do Bratniaka była dobrowolna, w praktyce należeli chyba wszyscy ze względu na rolę samopomocową Bratniaka i ze względu na to, że był on zasadniczą formą prawną naszej civitatis academicae. Ciasny lokal Bratniaka był zawsze pełen i pulsował życiem od rana do późnego wieczoru. Mieścfl się on na parterze. Na wprost od wejścia był mały pokoik zarządu i sekretariat; na prawo z przedsionka ciągnęła się amfilada trzech pokoi. Pierwszy, największy, z oknami na Koszykową, był klubem, świetlicą. Tu były gazety, tu stało pianino, na którym bez przerwy ktoś grał - głównie Chorzelski i Stefan Ginter, tu grano w szachy, przy których prawie zawsze można było spotkać DąbKocioła1241. Następny pokój to była sekcja gospodarcza i bufet. Niezmiernie ważny pokój! Tu się przychodziło na herbatę, kanapki, pączki a zwłaszcza dla ujrzenia adorowanej koleżanki, mającej tego dnia dyżur w obsłudze bufetu. Toteż w bufecie było pełno, zwłaszcza w godzinach popołudniowych. Ofiarnymi i z wdziękiem pełniącymi pracę w sekcji gospodarczej i bufecie były koleżanki: Kota Sandecka, Dryllówna, Rożałowskie, Zofia Lehrówna, Olechna Czachórska W bufecie był gwar, uśmiechy, prześmiechy. Od prześmiechów specjalistą był Ryszard Fijałkowski, wówczas już inżynier agronomii, studiujący W SH jako drugi fakultet. Był to więc już wyga akademicki. Jednego dnia, wobec całego tłumku, zaczyna Zosi Lehrównie zachwalać walory pijącego akurat herbatę Franka Lutosławskiego. Zachwalanie ma posmak jakichś jakby swatów, a że czasy nasze były skromne, więc Zosia „peszy się i płonie”, a i Lutosławski też. A Fijałkowski tokuje i wreszcie mówi: „Co tu dużo, panno Zosiu, mówić! Takich ludzi, jak on, Bóg zsyła raz na sto lat dla poprawienia rasy!”, wywołując u obojga już zupełną konsternację. Gdy Szkoła została przeniesiona do gmachu na Rakowiecką, bufet został umieszczony w pięknym dużym hallu na parterze. Ale dawny nastrój nie przeniósł się. Owszem też bywało gwarno, ale to już nie był nastrój z Koszykowej. Widocznie dla takiego gwaru i humoru musi być ciasno jak „na perskim j armarku”. Bratnia Pomoc Studentów W SH istniała od 1916 r., przed tym od 1908 r. jako „Zrzeszenh Słuchaczów Wyższych Kursów Handlowych” będąc organizacją nielegalną1241. Władzą najwyższą Bratniaka było walne zebranie wszystkich członków, które wybierało prezesa, zarząd, komisję rewizyjną i sąd koleżeński. Organizacja Bratniaka dzieliła go na sekcje: naukową, finansową, pośrednictwa pracy, gospodarczą, kwalifikacyjną, dochodów niestałych. Sprawność działalności Bratniaka została z uznaniem i szacunkiem oceniona przez Szkołę: „Zakres prac podejmowanyct przez Bratnią Pomoc jest nader różnorodny i skomplikowany: udzielanie pożyczek i zasiłków potrzebującym, kwalifikowanie zdolności płatniczej kolegów przy zwalnianiu ich przez szkołę całkowicie lub częściowo od czesnego (postulaty Bratniej Pomocy są stale uwzględniane przez szkołę), kwalifikowanie kandydatów na stypendia, zaopatrywanie młodzieży w produkty pierwszej potrzeby, prowadzenie bufetu, pośrednictwo w uzyskiwaniu posad i praktyk wakacyjnych, zakup i kolportaż książek ekonomicznych, wydawnictwo skryptów, organizacja wycieczek zbiorowych po kraju i za granicę, organizowanie pomocy lekarskiej, udział w życiu studenckim pozaszkolnym i uczestnictwo w centralnych instytucjach i urządzeniach akademickich - oto spis pobieżny najważniejszych czynności Zarządu i Sekcyj. We wszystkich tych działach pracy ujawnia Bratnia
Pomoc wielką ruchliwość i duże zdolności organizatorskie młodzieży,,IM Centralną osobą był oczywiście prezes Bratniaka, z tytułu zaś prezesowania podstawowej i powszechnej organizacji studenckiej był on równocześnie niejako prezydentem civitatis academicae. Prezesami Bratniaka od jego początków poczynając byli: Stefan Zbrożyna, Piotr Blitek Wacław Szurig, Stefan Ciszewski, Emil Jerzy Czerniawski. Tego zastałem wstępując w 1922 r. na WSH. Następnie byli: Wacław Narajowski, Tadeusz Rerutkiewicz (parokrotnie), Stefan Perkowsk (parokrotnie) i jeszcze później Aleksander Olechowski, Jerzy Komarnicki. W pracy w Bratniaku cal} szereg koleżanek i kolegów położyli zasługi jak: Kazimierz Cholewicki, Marian Drozdowski Bolesław Rutkowski, Inka Heinrichówna (Dadlezowa), Stefania Gebethnerówna (Perkowska), Pio1 Dadlez. Miejscem wyładowywania się temperamentów krasomówczych studenckich były walne zebrania Bratniaka. Zaczynały się one po południu i trwały do późna w noc. Już w 1923 r. stały się miejscerr zdobywania władzy przez młodzież wszechpolską, realizującą program opanowania młodzieży przez prawicowe partie polityczne starszego społeczeństwa. Na W SH za czasów moich studiów (19231926) próba ta nie powiodła się. Spodziewając się zamiaru obsadzenia zarządu Bratniaka przez młodzież wszechpolską, zorganizowaliśmy „kartel stronnictw lewicowych” (bardzo nam to imponowało) i ustaliliśmy następującą taktykę (pochwalę się: moja koncepcja): o większości decyduje pierwszy rok, na którym jest dużo młodych panienek i korporantów. Korporanci to młodzież wszechpolska, panienki będą głosować tak, jak im wskażą korporanci. Przetrzymać przeto zebranie do późna w noc, panienki będą musiały wrócić do domów, a korporanci je odprowadzić. Wtedy większość wszechpolska stopnieje i przystąpimy do glosowania. Aby przeciągnąć zebranie, trzeba przedłużyć dyskusję nad sprawozdaniem; w tym celu zostali wyznaczeni spośród nas co najznakomitsi mówcy. Nadto koledzy, którzy są jeszcze w wojsku mają przyjść w mundurach, bo jak wiadomo „za mundurem panny sznurem”. Tak się i stało. Siedliśmy całą hurmą po lewej stronie sali (ach, to naśladowanie starszych!), która zazieleniała od mundurów wojskowych. Wywołało to konsternację, a bandy i dekle korporanckie zaraz zatraciły czar uniformu. Zaczęła się dyskusja. Strzałkowski, Korsak, Drożniak wygłosili pc blisko godzinnych mowach. Taktyka zaczęła skutkować - ilość panienek i korporantów zaczęła rzednąć. Ale na zebraniu zdarzył się niespodziewany incydent, który bardzo nam pomógł. Ustępujący zarząd wystąpił o nadanie godności członków honorowych Bratniej Pomocy dyrektorowi Miklaszewskiemi i profesorowi Krzywickiemu. W myśl statutu uchwała walnego zebrania musiała był jednomyślna. Wniosek w sprawie Miklaszewskiego przeszedł, wnioskowi w sprawie Krzywickiego sprzeciwił} się dwa glosy. Formalnie wniosek upadł. Wówczas powstał na sali w pałacu Staszica, gdzie odbywało się zebranie, straszliwy tumult. Kilkaset osób zaczęło tupać nogami, kurz zrobił się ogromny (wtedy można było stwierdzić jak sala była źle zamiatana), rozległy się krzyki: „Precz! Precz! Przez okno wyrzucimy!”. Protestowała cała W SH do głębi oburzona, że można było dla celóv politycznych chcieć odmówić uznania dla wielkiego i kochanego profesora. Głosowanie unieważniono i Krzywicki został członkiem honorowym Bratniaka. W rezultacie wygraliśmy wybory. O 6 rano grupka nas organizatorów wracała Nowym Światem i Alejami do WSH. Był maj, w Parku Ujazdowskim pachniały bzy. Z bramy Koszykowej 9 wyszed kolega Ficenes i wręczył każdemu z nas po bułce.
Działalność naukowa studencka skupiała się w kołach naukowych. Z tych największym było koło Ekonomistów Studentów WSH. Byłem inicjatorem jego założenia i organizatorem Na WSH był niegdyś Koło Naukowe Studentów WSH, ale w latach 1922-1923 już nie działało ono, a właściwi* nawet nie istniało. Stworzyłem przeto wespół z kilkoma kolegami najprzód Koło Naukowe, które w niespełna rok przemianowaliśmy na Koło Ekonomistów. Zarząd przedstawiał się następująco: prezes Aleksander Ivânka, wiceprezes Aleksander W. Zawadzki, sekretarz Inka Bławdziewiczówna. skarbnik Irena Koczanówna, członkowie zarządu, kierownicy-sekcji: Józef Krzyczkowski Włodzimierz Dzięciołowski, Stefan Ginter, Mieczysław Grabowski, Maryla Markiewiczówna Wanda Tylicka, Wanda Domańska. Działalność poprowadziliśmy od razu ożywioną i wielostronną: zebrania dyskusyjne, biblioteka i czytelnia, wycieczki do fabryk, krajoznawcze, nawet jedna w 1925 r. na Węgry. Bardzo popularne były organizowane przez nas tzw. kursy repetytoryjne, polegające na wykładach i omawianiu trudniejszych zagadnień z poszczególnych przedmiotów przed ich egzaminami. To nam napędziło masę członków, Koło liczyło ich ponad 600. Wykładali koledzy, bezpłatnie. Gdy w 1926 r. ustępowałem z prezesury, koleżanki i koledzy zrobili składkowe pożegnanie w mieszkaniu Gintera. Na zebranie to przyszli profesorowie Dmochowski i Kasperski. Było bardzc wesoło i miło, a prof. Dmochowski „uczcił” mnie mową, w której porównał mnie do szczupaka, który rozruszał senne karpie. To „rybie” porównanie jest mi miłym wspomnieniem i jest mi chyba milsze, niż gdybym nawet został grubą rybą w życiu późniejszym Kolejnym prezesem Koła był Zawadzki, później Grabowski. Koło Ekonomistów było chronologicznie pierwszym kołem naukowym Później powstały dalsze: Koło Praktycznej Wiedzy Handlowej (1925), Koło Spółdzielców (1926), Koło Studentôv Skarbowców (1927). Te, rzecz zrozumiała z uwagi na specjalizację, były mniej liczne. Organizacjami samopomocowymi i towarzyskimi były tzw. koła prowincjonalne: Lęczycan, Sieradzan itp. Tworzyły one więź między młodzieżą studiującą a ośrodkiem jej pochodzenia i ułatwiały krajanom aklimatyzację w Warszawie. Około r. 1926 kół takich na WSR było 37. Istniały również korporacje. Te były organizacjami międzyuczelnianymi. Wyjątek stanowiła korporacja „Bandera”, istniejąca wyłącznie na gruncie WSH, mająca charakter towarzysk i skupiająca zarówno mężczyzn jak i kobiety, a nie, jak inne korporacje, tylko mężczyzn. Była to więc właściwie korporacja z nazwy. W 1925 r. odbył się w Warszawie międzynarodowy kongres studencki C.J.E. (Confćdćratior Internationale des Etudiants). Organizacje studenckie zostały wezwane do współdziałania w organizacji kongresu. Koło Ekonomistów W SH zawarło w tym zakresie porozumienie z Kołen Prawników Uniwersytetu, którego prezesem był Franio Kostecki, pracujący jako sekretan u niejakiego p. Mariana Trippenbacha. Trippenbach był to kupiec; wysoki, gruby, z wąsami i miną Sarmaty był przez jakiś czas popularną postacią na terenie studenckim, o którą to popularność zabiegał. Popularność była jednak trochę à la Bazewicz z powodu wyglądu, a jeszcze bardziej chytrej naiwności Trippenbacha. Starał się on być mecenasem młodzieży akademickiej, ale zaraz to reklamował. Np. w „Tygodniku Ilustrowanym” ukazuje się artykuł w części ogłoszeniowej pt. Szlachetny czyn zacnego obywatela, z fotografią Trippenbacha, a wszyscy wiedzą, że to płatne ogłoszenie. Wydaje się jednak, że obok tej naiwnej chytrości był również i poczciwy. Narady w sprawie kongresu odbywaliśmy w trójkę: Kostecki, Zawadzki i ja w piwnicach Trippenbacha w
Filharmonii, Trippenbach prowadził bowiem handel winami owocowymi. Przebieg takicłi konferencji był miły, ale potem był z reguły silny ból głowy od „nadmiaru dyskusji”. Nasz wkład w przebieg kongresu udał się. Zorganizowaliśmy odczyty prof. Cybichowskiego i prof Lotha, urządziliśmy dla prawników i ekonomistów zagranicznych przyjęcie. Po zakończeniu kongresu działała przez jakiś czas komisja likwidacyjna. Jej członkowie uczestniczący w kolejnych posiedzeniach komisji polubili się i na ostatnim posiedzeniu postanowiono zrobić składkowe pożegnanie. Lokal zaproponowały koleżanki medyczki w ich domu akademickim przy ul. Górnośląskiej. Zebrało się kilkanaście osób, które przez parę godzin śpiewało, tańczyło, grało w „sekretarza” i temu podobne gry. Około 12 pożegnaliśmy gościnne koleżanki i wyszliśmy. Poza koleżankami medyczkami resztą uczestników byli sami koledzy. Toteż jeden z nich, asystent Politechniki Lewicki, szepnął nam, że przyniósł całą kolekcję pocztówek przedstawiającycf Ledę, które po wyjściu nam pokaże. Pocztówki te, to były reprodukcje istniejących obrazów i rzeźb, ale gdzieżby wypadało takie pocztówki pokazać i koleżankom Tedy po wyjściu z domu akademiczek Lewicki stanął pod latarnią, wyjął gruby plik tych pocztówek i rozpoczął prelekcję: „W słonecznej starożytnej Grecji...”. Niestety, w tym momencie odezwał się głos policjanta, który nas obserwował i któremu widocznie nasze zebranie pod latarnią wydało się podejrzane: „Panowie! Proszę się rozejść”. I nie doszło do prelekcji o Ledzie. A tymczasem urocza civitas académica zaczęła się psuć. Uderzenie wyszło z prawicowych ugrupowań starszego społeczeństwa, a pozycją wyjściową uderzenia był antysemityzm Pierwsi zareagowali na to medycy, dla których newralgiczną sprawą było uzyskiwanie do prosektorium trupów, których dla potrzeb sekcji było stale brak. Otóż Gmina Żydowska, zgodnie z zasadami swej religii, odmawiała wydawanie trupów dla celów dokonywania sekcji. Na wiecach akademickich wołali przeto studenci-medycy: „Żydzi krają trupy chrześcijańskie”, wywołując tym wrażenie jakby bezczeszczenia. Na wydziale prawa Uniwerku, gdzie odsetek studiujących Żydów był znaczny, a w adwokaturze było już ciasno, szybko przyjęła się idea numerus clausus, tj. zamkniętej liczby studentów Żydów, ograniczonej do proporcji ilości Żydów w całym kraju (10%). Ruch przenosił się z wydziału na wydział, z uczelni na uczelnię. W 1924 r. nacjonalistyczne, prawicowe ugrupowania studenckie organizują na uczelniach wybory do Naczelnego Komitetu Akademickiego, mającego być jedyną władzą i reprezentacją młodzieży. Wybory odbywają się na wzór wyborów do sejmu, z listami wyborczymi, kartkami i urnami. Lewicowe ugrupowania studenckie bojkotują te wybory i ogłaszają własne wybory do Rad Akademickich. Jednakże ugrupowania prawicowe nie dopuszczają, aby wybory do Rad Akademickich odbyły się na terenie uczelni, muszą się przeto one odbywać w lokalach poza uczelniami. Jedynie na WSH odbyły się wybory do Rad Akademickich na terenie Szkoły dzięki moin dobrym stosunkom z Kasperskim, który był wtedy dyrektorem Szkoły, i dzięki nieszowinistycznym nastrojom, jakie panowały na WSH. Wprawdzie jeden z „Wszechpolaków” poszedł na skargę n¿ mnie do prof. Kasperskiego, ale ten go spławił za drzwi. Psuje się civitas académica nie tylko od strony jedności moralnej i niezależności poglądów w jej obrębie. Psuje się również od strony etycznej. Na początku studiów sąd koleżeński Bratniaka był instytucją bez spraw. Za okres 1922/23 sąd sprawozdawał, że miał tylko jedną sprawę do osądzenia z powództwa jednego kolegi przeciwko drugiemu, który mu zarzucił publicznie „przelewanie z pustego w próżne” i tym go obraził. W parę lat później sąd jest już zawalony sprawami, zostaje utworzone stanowisko prokuratora sądu koleżeńskiego, który do pomocy ma dwóch
wiceprokuratorów. Sprawy są brzydkie: o nieoddanie książek, nieoddanie pieniędzy, niepłacenie komornego itp. Rozpad civitatis academicae zaostrza się już po moim wyjściu ze Szkoły jako asystenta (1933 r.). Dochodzą mnie przeto tylko słuchy o ekscesach, o demolowaniu gablot z przezroczami z technologii, dzieła prof. Miklaszewskiego, o lżeniu profesorów, usiłujących uspokoić tłum itp. Pamiętnik trzydziestolecia S G H z goryczą wspomina: „Od r. 1931 corocznie na uczelniach polskich wybuchają zaburzenia antysemickie. Są to właściwie rozgrywki na gruncie akademickim ugrupowań starszego pokolenia. W szkołach liczba biorących udział w ekscesach nie jest liczna, lecz w walce posługuje się metodami terrorystycznymi. Walki te w Szkole naszej w ciągu całego okresu były odbiciem wypadków, które się działy w innych uczelniach, gdyż ani rodzaj Szkoły, ani warunki pracy nie usprawiedliwiały ich. W r. ubiegłym 1935 przybrały po raz pierwszy formę gwałtowną1211. Stanowisko Szkoły było następujące: „Z faktami tymi musiała walczyć i nie mogła pozwolić na zniszczenie uczelni, stanowiącej wielki dorobek całego pokolenia społecznych działaczy. Na tym właśnie tle dochodziło również do zatargów między pewnymi kołami młodzieży a kierownictwem Szkoły”1221. Dochodziło m in. do tego, że Szkoła zmuszona była trzymać drzwi wejściowe zamknięte i wpuszczać studentów pojedynczo na podstawie identyfikacji w oparciu o legitymację czy indeks. Rozsadzane od zewnątrz i od góry życie akademickie rozpada się i karleje. „...Swoboda zrzeszef i ich samodzielność w ostatnim dziesięcioleciu została poważnie ograniczona przez ingerencję i wpływy różnych obozów politycznych. Ingerencja ta odbiła się ujemnie na samodzielnym kształtowaniu się życia studenckiego - zostało ono wciągnięte w orbitę walk rozgrywających się w społeczeństwie, rozdarło i podzieliło wewnętrznie młodzież, a poza tym od stowarzyszeń odsunęła się znaczna część młodzieży apolitycznej. Do tych czynników ingerencji społecznej przyłączyło się również państwo, usiłując przez popieranie pewnych kierunków i pewnych typów zrzeszeń stworzyć kadry młodzieży o ideologii państwowej. Działalność ta czynników pozaakademickich miała jednak skutek odwrotny zamierzeniom - wywołała apatię i niechęć do życia stowarzyszeniowego, odsuwanie się od niego znacznej części młodzieży, nie chcącej brać udziału w rozgrywkach politycznych starszego pokolenia”1221. Wymownie ilustrują to liczby. Przed 1933 r. były zarejestrowane na SGH 153 stowarzyszenia studenckie, z tego czynnych 91. Spośród tych czynnych było stowarzyszeń samopomocowych i kół prowincjonalnych 25, stowarzyszeń naukowych 23. W latach 1934-1936 było zarejestrowanych 17 stowarzyszeń, z tego: samopomocowych 4, naukowych 6, ideowych 7. Jeszcze wymowniejsze są liczby dotyczące liczebności członków. W 1935 r. na 1295 studentów należało: do Bratniej Pomocy 217 (a za moich czasów należeli wszyscy), do Koła Ekonomistów 107 (a za „mojej prezesury” ponad 600). Groteskowo wyglądała liczebność organizacji ideowych: Legion Młodych 29, Myśl Mocarstwowa 29, Iuventus Christiana 27, Zw. Narodowy Młodzieży Radykalnej 20m . Nastrój i tradycja W SH kwitły jednak nadal w Stowarzyszeniu Wychowańców Wyższej Szkob Handlowej w Warszawie. Powstało ono w marcu 1912 r. jako „Koło b. Wychowańców Wyższych Kursów Handlowych im Augusta Zielińskiego”. Wypadki wojenne spowodowały, że pierwszy zjazd wychowańców odbył się dopiero 30 i 31 października 1921 r. Koło prowadziło działalność samopomocową, naukową i towarzyską. 1 czerwca 1928 r. Koło zostało przekształcone na Stowarzyszenie Wychowańców WSH. Drugi zjazd odbył się 19 i 20 maja 1929 rm Zasłużonymi działaczami w Kole i w Stowarzyszeniu byli: Ryszard Wojdaliński, Witold Gessner, Edward Freyer, Kocot Stanisław, Henryk Niedźwiedzki, Rudolf Jabłoński, Antoni Russek, Stefan Starzyński, Waclav
Szurig, Bolesław Rutkowski. Od 1929 r. Stowarzyszenie posiadało własny lokal przy ul. Miodowe 11 m 2, w którym obok zebrań naukowych i społecznych odbywały się tradycyjne i szkolną tradycję przypominające „czarne kawy”. Znaczna część wychowańców WSH pracowała w aparacie skarbowym i finansowym Na 46^ członków Stowarzyszenia w 1932 r. pracowało: w Ministerstwie Skarbu 20, w izbach i urzędach skarbowych 56, w ubezpieczeniach społecznych i państwowych 10, w monopolach 13, razem 128, jedna czwarta. Znaczna część pracowała już na stanowiskach kierowniczych, ale średnich: naczelników wydziałów, szefów działów. Wyższe stanowiska zajęło niewielu, powodował to wiek i warunki. Byli to: Stefan Starzyński (wiceminister skarbu), Leonard Krawulski (dyr. dep. Min Rolnictwa), Stefan Królikowski (dyr. Dep. Ceł w Min. Skarbu), Wiktor Martin (dyr. Biur; Ekonomicznego w Radzie Ministrów), Józef Poniatowski (dyr. Biura Ekonomicznego w Radzii Ministrów), Tadeusz Gepert (dyr. Dep. Handlu w Min. Przemysłu i Handlu). Po wojnie wiek i warunki przesunęły hierarchię znacznie w górę i obecnie szereg wychowańców W SH i SGH zajmuje wysokie stanowiska w hierarchii państwowej czy naukowej: Jan Dąb-Kocic (członek Rady Państwa), Edmund Dąbrowski (Prorektor SGPiS), Konstanty Dąbrowski (Preze NIK), Edward Drożniak (b. Prezes NBP, obecnie Ambasador PRL w Waszyngtonie), Andrze Grodek (rektor SGH, zmarły jako rektor SGPiS), Franciszek Modrzewski (wiceminister Handl Zagranicznego), Adam Rapacki (minister spraw zagranicznych), Kazimierz Romaniuk (rektoi SGPiS), Stanisław Skrzywan (profesor SGPiS), Tadeusz Zabłudowski (redaktor naczelny PWN).
Vivant et mulieres, tenerae, amabiles! Wasylewski w swej książce O siedmiu duszach kobiety uważa, iż były trzy okresy w historii uczęszczania kobiet na studia wyższe i zarysowały się trzy ich typy. Pierwszy przypada na pionierskie lata końca XIX w.: „Placem Akademickim szła ostro pierwsza lwowska studentka... Nc małym, odpowiednio świecącymi perkatym nosku kołysały się sążniste binokle, spod smętnej, Boże zmiłuj się, kapeluszyny padały wzgardliwe błyskawice na otaczającą gawiedź” Drugi okres: „U pokoleń uniwersyteckich z lat mniej więcej 1902-1914 zostało po koleżankach wspomnienie miłe i szanowne. Wnosiły z sobą jakiś rumiany polot w życie akademickie, promieniowały zapałem w pracy heurystycznej... Z uroczystą powagą zabierały głos «ze względów zasadniczych), «w sprawie formalnej» na wszystkich wiecach akademickich. Z reguły dobrze wychowane, traktowane były przez słuchaczów z uszanowaniem, z jakąś (dziś widzę, jak bardzo staroświecką) rewerencją. A potem wniosły w swoje życie zawodowe czy rodzinne dużo rzetelnej wiedzy. Były - uśmiechem uniwersytetu”. Trzeci okres to właśnie opisywane przeze mnie lata. „dziś ... chodzą także studentki. ... «Chodzą na uniwersytet». Chodzą - zaiste, marne to słowo! ... Tłok, zgiełk, prawo pięści i wzajemne życzenia połamania kości. A one dalej idą i idą zabiedzone, nierozwinięte, dziecinne, ponure. Ani się kto do nich życzliwie nie odnosi, ani one do nikogo. ... Tamte były uśmiechem uniwersytetu, te są jego - utrapieniem”1321. Zabrał się pan Wasylewski do pisania aż o siedmiu duszach kobiety, a tu widzę do trzech źle się doliczył. W każdym razie nasze koleżanki były uśmiechem naszej uczelni, choć „chodziły” na nią znacznie później, niż pan Wasylewski był młodymi studentem Problem studiów kobiet na wyższych uczelniach jest problemem podwójnym: poziomu studiów i poziomu obyczajów. Dawniej dochodził do niego problem trzeci: rynku pracy, ale dziś jest to zagadnienie przebrzmiewające, a w krajach socjalistycznych wręcz nieistotne. Problem poziomu studiów jest też problemem przebrzmiałym Raczej jest to problem zależny przede wszystkim od ilości studiujących: im studia bardziej elitarne, tym poziom wyższy, im bardziej masowe, tym bardziej, przynajmniej na początku, poziom się obniża. Zaobserwowałem to na W SH w odniesienii do Żydów, których otaczała legenda wybitnie zdolnej rasy. Istotnie, dopóki na W SH był 1-2% Żydów, były to wybitnie zdolne jednostki, była to bowiem elita; gdy liczba Żydów znacznie się powiększyła, to znalazły się między nimi również takie same jołopy jak niejeden Sarmata. Istotnym problemem wydaje się przeto problem obyczajowy. Kobieta na uczelni występuje w podwójnym charakterze: kolegi i przyszłego konkurenta w zawodzie oraz płci pięknej z jej atrakcją kochanki i atrybutem przyszłej żony i matki. Skomplikowany to charakter, stwarzający „równowagę chwiejną”. Wydaje mi się, ze bardzo istotną cechą okresu moich studiów była nie występująca jeszcze, a przynajmniej występująca rzadko i niejaskrawo, cecha maskulinizacji obyczajowej kobiet. Nasze koleżanki były już uczłowieczone, szumnie mówiąc, prawem uczęszczania na studia wyższe, ale nie straciły jeszcze atrybutów i obowiązków kobiety zależnej od domu, kiedy to wdzięk i obyczajowość były orężem w jej walce o pozycję wobec mężczyzny. Dlatego też nasze koleżanki w godzinach wykładów i ćwiczeń byty naszymi kolegami tak samo pokonywując trudności studiów, denerwując się przed egzaminami, ściągając i podpowiadając. A poza tym były urocze, bywały przedmiotem „wzdychań” i były ponętą na zabawach tanecznych. Bawiliśmy się dobrze, ale rzadko. Raz do roku był w karnawale uroczysty bal Bratniaka, a poza tyrr
kilka tzw. „czarnych kaw”. Dancingi były za czasów moich studiów tak dobrze jak, przynajmniej nam studentom, nieznane. Powodowało to, że zabawy taneczne były bardzo atrakcyjne, poniekąd odświętne. Wiązała się z tym sprawa strojów. Ubiory studentek na co dzień były skromne, nie myślało się o elegancji, tylko o schludności. Ubiór ten był ubiorem roboczym, a nie - używając określenia Hansa Heinza Eversa - „strojem wabiącym”. Stroje eleganckie, „stroje wabiące” pojawiały się na zabawach tanecznych; a cel zabawowy oczywiście uświęcał te środki. Bale odbywały się w Resursie Obywatelskiej na Krakowskim Przedmieściu. Bal - to była cah organizacja. Najprzód Sekcja Dochodów Niestałych Bratniaka powoływała komitet organizacyjny Komitet rozdzielał funkcje, a było ich sporo, wybierano: chodzących do profesorów i innych szanowanych osób starszych z zaproszeniami o przyjęcie godności gospodarza honorowego balu, tych, co mieli dyżurować przy bufecie, tych, co mieli w Magistracie wyjednać zniżkę podatku od zabaw, tych, co mieli być wodzirejami, tych, co zobowiązywali się nie upić, tych, co mieli rozprzedawać bilety, tych, co mieli załatwiać wynajęcie sali i orkiestry, urządzenie bufetu, druk zaproszeń i mnóstwo, mnóstwo innych spraw może drobnych, wszystkich ważnych. Dowodem „czarno na białym”, że organizacja jest zakończona, było ukazanie się w „Kurierze Warszawskim” ogłoszenia o dniu i miejscu balu wraz z listą honorowych gospodyń i gospodarzy obejmującą zwykle około 100 osób. Takie były wtedy zwyczaje. Słusznie, że obecnie stały się one prostsze, natomiast przyjemnie, że kiedyś takie były. Na balu obowiązywały stroje balowe tzn. w odniesieniu do mężczyzn frak albo smoking. A tu student ich nie miał. To nie było przeszkodą. Zaprowadził mnie Tadek Rerutkiewicz do firmy Maciak na Kredytowej, która prowadziła, en gros można powiedzieć, wypożyczalnię fraków i smokingów. Przymiarka, opłata paru złotych, legitymacja studencka jako zastaw i wieczorem „firma” przysłała pięknie wyprasowany smoking. Mój pierwszy bal! Był w karnawale 1924 r. Żałuję tych, co nie mogą wspomnieć: mój pierwszy bal! Tańce to nie była prosta sprawa. Po pierwsze, było dużo tańców figurowych: jeszcze tańczono kontredansa (już mało), kotyliona (obowiązkowo), mazura (dwa razy podczas balu: zwykły i „biały”). Po wtóre, tańce nowoczesne miały dość dużą różnorodność pas, której zbyt dobrze nie znaliśmy. Józio Poniatowski, na przykład, uważał, że wszystko umie z wyjątkiem tanga. Ponieważ zaś nie miał słuchu i w ogóle nie odróżniał jednej melodii od drugiej, a tańcować lubił, przeto przed tańcem informował się co za taniec grają i odpowiednio do tego puszczał się w tany. Wiedząc o tej jego metodzie, zrobiłem mu taki kawał. Na jakiejś zabawie Józio, upewniwszy się, że grają shimmy, rozpoczął pląsy. Przetańcowując koło niego, powiedziałem: „No i widzisz Józku, tak się zarzekałeś, że nie tańczysz tanga, a teraz tańczysz, sam nie wiedząc o tym”. Tancerki nasze, moja - Jadwiga Mrozowska, jego - Krysia Dydyńska, obie wielkie śmieszki, spąsowiały tłumiąc śmiech, a Józie począł wyczyniać jakieś niesłychane piruety. Lata całe wypominali to, oczywiście w sposób dobroduszny. Profesorowie zjawiali się na bal in gremio z małżonkami. Po 12 w nocy obsiadali stół, zamawiali torty i wino i zapraszali studentki i studentów. Tamto Janeczka Fajansówna, uroczo wyglądająca w żółtej sukience przy swoich czarnych lokach, zaproponowała mi „bruderszaft”, wypity profesorskim winem przy rozbawionych a serdecznych spojrzeniach całego stołu. Otóż właśnie - „bruderszaft”, forma zwracania się! Mówiliśmy do siebie „Kolego”, mówiliśmy te 2 per »Wy”, ale to już była forma intymniejsza, serdeczniejsza; przejście na „ty” wymagało wypicia „bruderszaftu”. Bractwo się wtedy darło: „Brat ja i ty, brat ja i ty, pijemy z jednej szklanicy” i dalej, jakby „zawywając” : „A gdy jesteś moim bratem, dajmy sobie pyska zatem”, poczem „bratający się”
całowali się, mówiąc sakramentalnie: „Kazio jestem”, „Jasio jestem”. Było to może śmieszne, a jednak miało swój sens. Polegał on na poszukiwaniu korelacji formy bycia z treścią współżycia. Do koleżanek mówiliśmy per „Koleżanko”, rzadziej per „Wy”. Najczęściej po jakimś czasie znajomości: Panno Jadziu, Panno Zosiu itd., zgodnie z przyjętymi formami towarzyskimi. Ale formę „Ty” wymagała „bruderszaftu”. Pod tym względem była maskulinizacja kobiet, pochwalana notabene przez kolegów, którzy niechętnie przyjmowali fakt, że jakaś para studencka zaczynała sobie mówić po imieniu, a nikt nie był świadkiem ich „bruderszaftu”. Małżeństw typowo studenckich na W SH prawie nie było. Małżeństwa zawierano po skończenii studiów, jako naturalny etap zadzierzgniętej sympatii. Małżeństwa te - nie było ich wiele - były przeważnie dobrymi małżeństwami: Stefan Chajęcki z Tosią Jeleńską, Stefan Falęcki z Zaleską Zawadzki z Wyrzutowiczówną, Ryczer z Koźniewską, Zdziś Zieliński z Marysią Bzowską. Chyba nii więcej niż do 10 par na paręset studiujących. Jest to chyba całkiem naturalny wskaźnik, właśnie dowodzący zdrowej psychicznie atmosfery studiów. Podczas studiów na W SH ilość studiujących będących w stanie małżeńskim, czy to mężczyzn, czy to kobiet, była nikła: przeciętnie 3,6% ilości studiujących. W zależności od roku studiów rozpiętość okazywała się znaczniejsza: 1,7% na I roku, 7,7% na III roku331. Problemu uczelnianego, a tym bardziej społecznego, to nie stanowiło. Piszę te „Wspomnienia” w r. 1961, po prawie 40 latach od chwili wstąpienia na Uczelnię. Ciekaw jestem, jak bym je pisał bezpośrednio po 4 latach.
Gaudeamus igitur! Eadem mutata resurgo! W 1960 r. odbyły się cztery zjazdy wychowańców WSH (SGH) grupam roczników po mniej więcej 5 lat. Mój zjazd, obejmujący roczniki 1922-1927, odbył się w marcu. Po przedpołudniowych uroczystościach w szkole, zebraliśmy się pod wieczór na wieczerzę koleżeńską w „Honoratce” na ul. Miodowej. Wiedząc, że będę przemawiał jako pierwszy z kolei mówca, zawczasu napisałem na ten miły wspomnieniom dzień - wiersz; no, i wygłosiłem go. Mnie się on podobał, zebranym się podobał, powtórzyć go musiałem na następnym zjeździe, a więc go tu przytaczam, jako „przesłanie” Koleżankomi Kolegomz WSH tego całego rozdziału wspomnień. „Jedną piosnkę stary skrzypek Ma schowaną gdzieś w zapasie Graną niegdyś i śpiewaną Przy wojennym trąb hałasie. Gdy ją zagra, twarz mu płonie, Dziwnym blaskiem świecą oczy. Drżą słuchacze zapatrzeni W lat ubiegłych świat uroczy” Strofy te to wiersz Or-Ota Stary grajek, Pan Mateusz. Czegoś mi się przypomniały Na dzisiejszy jubileusz. Czy, że tujest Stare Miasto, Czy Warszawa wspomnień wzrusza. Czy też, żeśmy dzisiaj wszyscy Bliżej Pana Mateusza. Każdy w sercu ma tę piosnkę. Z którą z szkoły w życie wkroczył, Spójrzmy przeto wspomnieniami W lat ubiegłych świat uroczy. A choć tyle lat już przeszło, Chociaż wielu śmierć zabrała, Nie żałobą dzień dzisiejszy, Gdy go wspomnień wieńczy chwała. Gdy więc dalej będę mówił, Niech nikogo to nie zdziwi, Że nie wspomnę jako zmarłych, Tych, co dla nas wiecznie żywi. Mała teraz translokacja, Nie cielesna, lecz duchowa, Adres wszystkim już podaję: Numer dziewięć, Koszykowa. Już zaczęły się wykłady. „Czy Sujkowski na katedrze?”
O, bo niech się student spóźni, To Profesor go rozedrze. Po tym wykład z ekonomii Monety Kopernikowskiej. Szczere złoto, chociaż Fraget, Pan profesor Jan Dmochowski. Wykład z handlu. Poznajemy Weksli, czeków generalia. Żyrantami są Chorzewscy Maurycy i Natalia. Po praktyce znów teoria: Dzieje ruchu społecznego. Ze skupieniem słucha sala Słów Ludwika Krzywickiego. Idzie wykład po wykładzie, To Kasperski, to Krzeczkowski, Tu Lipiński, tam Lewiński, To znów Loth lub Limanowski. W przerwach między wykładami Na parterze tłum w Bratniaku. Jest herbata, są i pączki, I dla zdrowia i dla smaku. A podaj ą koleżanki! Stąd podwójne masz śniadanko: Bo pożerasz gębą pączek, A oczyma koleżankę. Koleżanki nasze miłe! Towarzyszki zabaw, nauk! Adoracją Was otaczać To ze Szkoły już ten nałóg. Lecz że wówczas nie robiono Dla młodzieży Festiwalu, Więc jest skromnie w sferze wspomnień, Ale w sercach nie ma żalu. „Między nami nic nie było.. ” Ach! Ten Asnyk wejdzie wszędzie! Między nami nic nie było, Lecz sentyment zawsze będzie. Od poezji marsz do pracy! Nie ma na to żadnej rady! Odstaw drania od gruchania Po południu są wykłady. Mówią ponoć o nas: „Szkółka”. No, padają takie słówka. Może racja, bo u Sachsa
Z buchalterii jest klasówka. Jednej z naszych koleżanek Coś nie wyszło z obrotówką. Groszy dziesięć jest różnica. Wyrównała więc gotówką. Na ćwiczeniach - asystenci, Wiedzy płonka w górę pnąca. Jeszcze młodzież, lecz na przyszłość Młodzież to obiecująca. Jest więc, proszę, Stasio Skrzywan, Jest i Mundzio też, Dąbrowski, Andrzej Grodek, Julian Pikiel, No i osoba Mrozowskiej. Asystenci, Profesorzy, Nie żałują swego czasu Byśmy w życiu z własną giową Nie doznali ambarasu. Lecz studentem być nie łatwo. Ileż spraw jest i kłopotów! Lecz na szczęście woźny Józef Zawsze radą służyć gotów. Wszystkich wspomnień dać nie sposób. Mały wierszyk nie wyśpiewa Pełni czaru, pełni gwaru Jaki w Szkole tej rozbrzmiewa. A nad całym Szkoły gwarem, Marząc dla niej los królewski. Czuwa, mądry, niestrudzony, Drogi rektor Miklaszewski. Te wykłady i ćwiczenia To był pracy istny nawał, Lecz mogliśmy dać im radę Nawet kiedy był karnawał. Stać nas było na naukę, Stać nas było na zabawy. Sławne były nasze bale. Sławne nasze Czarne Kawy. Na bal przyj ść nie było można Bez smokinga albo fraka, Lecz mogieś je wypożyczyć: Kredytowa, u Maciaka. Koleżanek naszych suknie Były zwiewne, barwne, jasne, Istne stroje na nastroje. I, zapewne, były własne.
Zszedł karnawał, post przychodził. A po poście pół dyplomu. Ta pokuta! Pamiętacie? No, nie radziłbym nikomu. Coś przedmiotów siedemnaście. Tu „examen”, tam „examen". Żegnasz się przed egzaminem, I wiesz - zerżniesz się na „amen”. Cóż za przedmiot - statystyka! Już nie wiedza, lecz enigma! Dominanta, trend, mediana! No i w każdym wzorze: Sigma! Geografię choć potrafię, To z niej także będzie klapa Siedzi Loth, egzaminuje, A do tego wisi - mapa! Jednym tylko box-unikiem Był egzamin z skarbowości, Można bowiem było zbujać: „Właśnie ja mam wątpliwości.” Rok za rokiem szybkim krokiem Zszedł codziennym dniem i świętem Aniś spostrzegł się Kolego Jak zostałeś Absolwentem Trudna była gra życiowa. Dziś z nas każdy grajek stary, Ale jary chociaż stary, Bo nie stracił dawnej wiary. Dawnej wiary w dawną przyjaźń, Taką samą w każdym czasie. „Jedną piosnkę stary skrzypek Ma schowaną gdzieś w zapasie”. Powiem, patrząc po nas wszystkich, Cośmy dzisiaj tu zebrani: Inne jest opakowanie, Lecz na towar - to ci sami! Nie jesteśmy więc rupiecie, Chociaż wspomnień mamy lamus. Wspomnieniami zawsze młodzi, Zaśpiewajmy gaudeamus!
Ministerstwo Skarbu
Dzieje jednego okresu w tekście jednego listu Wspomnienia, objęte niniejszym rozdziałem, dotyczą okresu lat 1927-1939. W roku 1927 mam 23 lata, dyplom WSH, jestem przeto takim, który „wchodzi w życie”. Z inicjatywy Tadeusza Szturm de Sztrema zostaję na jesieni przyjęty do Ministerstwa Skarbu. Odtąd zaczyna się historia mojego życic w znacznym stopniu jako historia skarbowca. Formalnie jest to tzw. kariera urzędnicza, która przed wojną osiąga swój szczyt w 1936 r., kiedy zostaję mianowany na stałe naczelnikiem wydziału w V grupie uposażeniowej. Formalności z tym związane wymagały wystąpienia Ministerstwa Skarbu dc Prezydium Rady Ministrów, w związku z czym powstało pismo, które w odniesieniu do mnie mógłbym określić jako dzieje jednego okresu w tekście jednego listu. Niechżeż on posłuży tu jako tekst „pamiętnikarski”. Warszawa, dn. 3 kwietnia 1936 r. Ministerstwo Skarbu No. B. P. 3612/36 Aleksander Ivanka - mianowanie i zwolnienie od obowiązku składania egzaminu praktycznego Do Prezydium Rady Ministrów w/m Ministerstwo Skarbu uprasza o wyjednanie zgody Pana Prezesa Rady Ministrów na mianowanh kontraktowego Naczelnika Wydziału Polityki Budżetowej Aleksandra Iyanki - Naczelnikien Wydziału w Departamencie Budżetowym Ministerstwa Skarbu i przyznanie mu uposażenie zasadniczego grupy V, bez obowiązku składania egzaminu praktycznego, przepisanego rozporządzeniem Rady Ministrów z dn. 16 stycznia 1925 r. (Dz. U. R. P. Nr 11 poz. 78). Aleksander Hanka urodzony w Nyitrze na Węgrzech dn. 4 października 1904 r. posiada wykształcenie wyższe. Służbę wojskową odbył w Wojsku Polskim w latach 1933-34. W Ministerstwie Skarbu pracuje z przerwami w czasie od 21 września 1927 do 28 lutego 1929 r., następnie od 1 sierpnia 1931 r. do 18 września 1933 r. oraz od 17 września 1934 r. do obecnej chwili. W międzyczasie pełnił służbę od 1 marca 1929 do 30 lipca 1931 r. w Głównym Urzędzie Statystycznym, zaś w czasie od 18 września 1933 r. odbywał obowiązkową służbę wojskową. W Ministerstwie Skarbu zajmuje kolejno stanowiska: Kierownika Wydziału Podatków Realnych i Danin Komunalnych, Kierownika Wydziału Budżetów Związków Prawno- Publ i cznych a ostatnio Naczelnika Wydziału Polityki Budżetowej. Jako urzędnik wybitnie zdolny, o wyjątkowych kwalifikacjach do zajmowania stanowisk kierowniczych dzięki swojej inicjatywie twórczej i całkowitemu oddaniu się pracy osiągnął na stanowisku naczelnika Wydziału Polityki Budżetowej bardzo wydatne rezultaty, w szczególności w zakresie finansów samorządowych oraz prac ekonomiczno-statystycznych Departamentu Budżetowego. Ponadto Hanka posiada poważny dorobek w postaci prac naukowych z dziedziny ekonomii politycznej, polityki ekonomicznej i licznych prac publicystycznych. Z powyższych względów sprawa mianowania Hanki Naczelnikiem Wydziału i przyznanie mi uposażenia grupy V zasługuje na szczególne traktowanie. (-) W. Drojanowski
Dyrektor Biura Personalnego Prezydium Rady Ministrów Nr la-33/1. Warszawa, dn. 17 rv 1936 Ministerstwu Skarbu zwraca się po uzyskaniu zgody P. Prezesa Rady Ministrów. Dyrektor Biura Personalnego (-) J. Jagiełło Ale w 1927 r. mam 23 lata, dyplom WSH, jestem przeto takim, który „wchodzi w życie”. Nie obejmuję przedsiębiorstwa czy folwarku, bo ich nie ma, idę na posadę i to nie prywatną, choć jest ich wtedy stosunkowo sporo, lecz państwową. W ten sposób los mojej mikroegzystencji związuje się z losem makroegzystencji państwa. Następuje to w momencie, kiedy państwo przeżyło przewrót polityczny i nowy reżim też jakby „wchodzi w życie” : Toteż reżim w owym początkowym okresie cechują elementy charakterystyczne dla sytuacji „u progu życia” : wiara w urzeczywistnianie ideałów (sanacja), nadzieja na sukces życiowy (Polska mocarstwowa) i brak doświadczenia. Kiedyś w rozmowie powiedział mi Starzyński: „No cóż, prowadzimy państwo po amatorsku”. Jako sposót zdobywania doświadczenia powtarzane jest powiedzenie Piłsudskiego, że na to, aby człowiek nauczył się pływać, trzeba go rzucić na głęboką wodę. Jedną z dziedzin zamierzonej sanacji stosunków w Polsce miało być usprawnienie i odmłodzenie aparatu państwowego. Realizatorem tego programu w odniesieniu do Ministerstwa Skarbu był Stefar Starzyński, wówczas dyrektor Departamentu Ogólnego. W ramach realizacji tego programi odmładzania znalazłem się w Ministerstwie. Odtąd przez 12 lat koleje mego życia w dość dużym stopniu związały się z osobą Starzyńskiego: w latach 1927-1929 byłem jego dość bliskim współpracownikiem w Ministerstwie; w roku 1931, gdy Starzyński powrócił do Ministerstwa Skarbu, z którego ustąpił w wyniku konfliktu z ministren Matuszewskim, ściągnął mnie do Ministerstwa z Głównego Urzędu Statystycznego, gdzie znalazłen się z Fabierkiewiczemw wyniku znów jego konfliktu z ministrem Czechowiczem; wreszcie w 1939 r. Starzyński, jako prezydent m st. Warszawy, powierzył mi stanowisko dyrektora finansowego Zarządu Miejskiego. Na tym stanowisku pracowałem z nim aż do dnia aresztowania go przez Niemców. Z wyjątkiem półtorarocznego pobytu w Głównym Urzędzie Statystycznym (koniec 1929 r. - począteŁ 1931 r.) i rocznej służby wojskowej (1933/34) byłem przez cały czas urzędnikiem Ministerstwa Skarbu, tj. przez prawie 10 lat. Nie byłem „u ołtarza”, nie byłem w sztabach gospodarczych resortu, byłem właśnie „skarbowcem”, toteż wspomnienia moje nie mogą objąć całości ówczesnej polityki gospodarczej i finansowej, lecz raczej jej fragmenty. Nauka dzieli wspominany tu czasokres 12 lat na następujące trzy okresy: 1) okres ożywienia gospodarczego (1927-1928), 2) okres wielkiego kryzysu gospodarczego (1929-1935), 3) okres pokryzysowej aktywizacji gospodarczej (1936-1939)IM. Od strony personalnej oznaczając te okresy, okres pierwszy jest okresem ministrowania Czechowicza, okres drugi Matuszewskiego, Jana Piłsudskiego, Zawadzkiego, okres trzeci Eugeniusza Kwiatkowskiego. Różne okresy, różne warunki różni ludzie, jednak przez całe te 12 lat wyraźnie ścierały się w polityce gospodarczej i skarbowej dwa prądy: wielkoprzemysłowy i wielkoziemiański oraz inteligencko-urzędniczy. Oba te prądy bazowały na własności prywatnej, jednakże kierunek drugi widział pewne dziedziny, gdzie przedsiębiorcą powinno być państwo, a nie kapitał prywatny (np. przemysł zbrojeniowy, transport lądowy i morski). Istniały nadto różnice w poglądach na sprawy podziału dochodu społecznego, stąd
też w rozgrywkach stron pozycją o kluczowym znaczeniu było Ministerstwo Skarbu, a gdy w 1936 r. kierunek inteligencko-urzędniczy wziął górę w osobie Kwiatkowskiego, ten połączył w swych rękach tekę wicepremiera i tekę ministra skarbu.
„Rymarska” Konfiguracja obecnego placu Dzierżyńskiego była przed wojną nieco inna. Środek zajmował skwer, wzdłuż którego biegła ulica Rymarska. Pomiędzy skwerem, zbiegiem ulic Rymarskiej i Elektoralnej oraz domami od strony Ogrodu Saskiego i Placu Żelaznej Bramy znajdował się placyk: Pla< Bankowy. Nazwa jego pochodziła od stojącego do dziś okrąglaka na rogu Elektoralnej - siedziby Banku Polskiego za czasów Królestwa Kongresowego. Z tychże czasów pochodzący pałac Komisj Rządowej Przychodów i Skarbu mieścił, stosownie do tradycji, Ministerstwo Skarbu; mieści się tan obecnie Prezydium Stołecznej Rady Narodowej. W gmachu tym za czasów Komisji Przychodów Skarbu pracował jako jej urzędnik Juliusz Słowacki. Dopiero jednak Stołeczna Rada Narodowi upamiętniła ten fakt wmurowaniem tablicy pamiątkowej, skarbowcy widocznie nie byli dość czuli na poezję i poetów. Przed wojną cytowano następujący wyjątek z protokołu sekwestratora, który zajął u kogoś za podatki dwa brązowe popiersia: „Dwóch Mickiewiczów, z których jeden po komisyjnym zbadaniu okazał się Słowackim”. Mieściło się tedy Ministerstwo Skarbu przy ulicy Rymarskiej nr 3/5. Należało do dobrego tonu względnie czynili tak poniektórzy wykwintni, mówić o Ministerstwie Skarbu „Rymarska” : „Rymarska sprzeciwia się projektowi tej ustawy”, „na Rymarskiej zapadła już decyzja” itp. Forma ta została zapożyczona od pracowników MSZ, którzy o swoim resorcie mówili „Wierzbowa”, z kolei naśladując swoich kolegów z Paryża, którzy ministerstwo spraw zagranicznych zwali ad jego siedziby „Quai d’Orsay” Parantela słów widoczna. Okazały gmach Ministerstwa miał ponad ćwierć kilometra długości i liczył około 250 pokojów. Wejście główne było od Rymarskiej 3, tj. bezpośrednio z ulicy, a nie przez dziedziniec. Wprost z hallu prowadziły w górę dwie koleiny schodów, pomiędzy którymi siedział urzędnik dyżurny, widomy i od razu widoczny symbol losu urzędniczego. Schody wychodziły na I piętrze w miejscu, gdzie znajdowały się gabinety ministra i wiceministrów, gdzie była sala konferencyjna i biblioteka. Dalej w kierunku ul. Leszno mieściły się departamenty: Ogólny, Obrotu Pieniężnego, Ceł. Na II piętrze, znowu licząc w kolejności ku ul. Leszno, mieściły sii departamenty: Podatków, Budżetu, Akcyz i Monopolów, Kasowy. Na parterze był Wydział Gospodarczy i Centralna Księgowość. Pokoje na I piętrze miały 5 metrów wysokości, na II byk niższe, na parterze w pokojach panował zaduch, gdyż w gmachu był grzyb czy pleśń, czego żadnymi sposobami nie udawało się usunąć1341. Jak widać, dyslokacja odpowiadała wadze poszczególnych komórek organizacyjnych, a w każdym razie tak była oceniana przez aparat urzędniczy, odpowiednio do zakorzenionej w naturze ludzkiej sympatii do deliberacji na temat ocen, gdzie kto mieszka. Straż Graniczna, Prokuratoria Generalna, dyrekcje monopolów i mennicy znajdowały się pozę gmachem na Rymarskiej. Ministerstwo posiadało dobrą bibliotekę. Bibliotekarką była Helena Bukowska, a polityką zakupów kierował Władysław Landau. Z biblioteki jednak niewielu korzystało, zwłaszcza ze starszego aparati urzędniczego, pracującego przede wszystkim w oparciu o przepisy prawne, a więc w oparciu o dzienniki ustaw, zgodnie zresztą z trafną obserwacją Tuwima: „A on nie Kondrad, on nie Gustaw,
Ni Króla Ducha dalszy ciąg. Jemu wystarczy «Dziennik Ustaw», Najmistyczniejsza z polskich ksiąg,,IM. Rano tylko siadywali w czytelni bibliotecznej starsi panowie, pilnie studiujący prasę. Miejsca było stosunkowo dużo, tym niemniej radcowie i referenci siedzieli po dwóch i więcej w pokoju. Osobny pokój miał naczelnik wydziału, zaś dyrektor departamentu miał duży gabinet i drugi pokój na sekretariat; kancelarie departamentalne były osobno. Osobne pokoje mieli niektórzy ważniejsi urzędnicy, choć nie w randze naczelników wydziałów. Toteż posiadanie osobnego pokoju było marzeniem wielu urzędników, nie tyle może nawet ze względu na wygodę pracy, ile ze względu na prestiż. A do tego jeszcze dywan!... Ludzkie. Umeblowanie było kiepskie: stare gruchoty, wiecznie naprawiane. A i owe dywany były dość wytarte. Miało to być widomym znakiem, że Ministerstwo Skarbu świeci przykładem w zakresie oszczędności. Niedostateczna była również ilość maszyn do liczenia i w ogóle brak nowoczesnych technicznych urządzeń biurowych. Tadeusz Szturm de Sztrem, który, zwłaszcza dla Starzyńskiego, sporządzał dużo wyliczeń statystycznych, pracował przy pomocy jakiegoś wielkiego walca logarytmicznego1211. Pierwszy i ostatni raz w życiu widziałem taką machinę, co w połączeniu ze schyloną nad nią asteniczną, okoloną brodą twarzą Szturma przypominało obraz astrologa, stawiającego horoskop dla swego władcy. Natomiast, mimo trudności wynikających z rozmiarów gmachu, był on utrzymywany w czystości. Sprawna była również obsługa korytarzowa przez woźnych, co było ważne ze względu na dość dużą ilość interesantów. Każdy departament, każde przęsło korytarza miało dyżurującego woźnego. Dyscyplina służby, przestrzegana przez naczelnika Wydziału Gospodarczego Józefa Kuczę, była duża. Woźny obowiązany był wstawać z krzesła, gdy wyższy urzędnik, poczynając od naczelnika wydziału przechodził przez korytarz. Niezależnie nawet od dyscypliny poczucie powagi służby wśród woźnych było duże, a równocześnie stosunki z nimi nas, urzędników, były przyjacielskie i serdeczne, czego szereg miłych dowodów mieliśmy w czasie wojny i po wojnie. Najpopularniejszym woźnym był Sałata (broń Boże Sałata! - nazwisko miało pochodzić z Włoch Salatta). Był to rzeczywiście przemiły człowiek w swoim serdecznym stosunku do ludzi i uroczy w swojej jowialności. Było zresztą dużo miłych woźnych, że choćby wspomnę zacnego Książczaka i Stańczyka. Niejako Agamemnonem woźnych był Korzycki, który był zawsze woźnym przy ministrze. Korzycki miał zacięcie co najmniej na kamerdynera wielkiego domu. Uwydatniało się to zwłaszcza za ministrowania Czechowicza, gdyż obaj, minister i woźny, obsługiwany i obsługujący, mieli skłonność do majestatu w drobnych rzeczach. Plastycznie aż do komizmu występowało to np. przy wchodzeniu Czechowicza do gmachu Ministerstwa. Gdy duży i dostojny Czechowicz wchodził m platformę I piętra, oczekujący go Korzycki witał go pokłonem w pas, poczem odbierał od Czechowicza teczkę. Teczki Czechowicz mu nie wręczał, nie robił żadnego ruchu ręką, tylko pod zwisającą z ramienia Czechowicza teczkę pochylony Korzycki podkładał obie dłonie i unosił ostrożnie teczkę do góry niczym poduszkę z insygniami królewskimi. Technika pracy biurowej była mocno przestarzała, nie tylko z powodu wspomnianego braku
nowoczesnych pomocy technicznych, sam system kancelaryjny był przestarzały. Projekt pisma pisał ręcznie urzędnik na specjalnych arkuszach brulionowych, z nadrukami dla oznaczeń kancelaryjnych, zwykle poprzedzając tekst pisma streszczeniem przebiegu sprawy lub deliberacjami, w jaki sposób powinna ona być załatwiona; nazywało się to „stan sprawy”. Taki rękopis wraz z aktami szedł do naczelnika wydziału względnie do dyrektora departamentu „do aprobaty”. Aprobujący cyzelował tekst, często innego koloru atramentem, żeby było widać, że to jego poprawki, dawał aprobatę i decydował, kto podpisze czystopis, po czym pismo przesyłano na halę maszyn do przepisania. Mimo że maszynistki były dobre, a kierownik hali maszyn Konstanty Dziebowicz dbały o sprawność i terminowość, niemniej jednak, choćby ze wzglądu na korektę i odległości w gmachu, przepisywanie trwało długo. O jakiejś stenografii, stenotypistkach nikomu się nie śniło, co było tym dziwniejsze, że urzędnicy, którzy przed I wojną pracowali w Ministerstwie Finansów w Wiedniu, opowiadali, iż tarr praca była oparta o stenografię: codziennie o stałej porze stenotypistki obchodziły referentów, a ci dyktowali im zawczasu przygotowane załatwienia spraw. Natomiast ewidencja akt była dokładna, akta nie gubiły się, a na koniec każdego miesiąca kancelarie departamentalne sporządzały wykazy niezałatwionych spraw przez poszczególnych referentów. Stosunki wśród rzeszy pracowniczej na Rymarskiej były koleżeńskie, z uwagi jednak na wielkość aparatu i odrębności specjalistyczne poszczególnych działów, współżycie koncentrowało się przede wszystkim na terenie danego departamentu, podstawowej jednostki organizacyjnej Ministerstwa, obejmującej naturalnie wydzielający się w odrębną całość dział finansów, podobnie - a nawet tematycznie identycznie - jak rozdział podręcznika skarbowości (waluta i kredyt, budżet, podatki, cła, akcyzy i monopole itd.). Arystokracją Ministerstwa był Departament II Obrotu Pieniężnego; za taką się uważali i w pewnyr stopniu przez kolegów z innych departamentów uważani byli. Wypływało to z ówczesnej roli polityki pieniężnej i kredytowej w całości polityki gospodarczej, a w konsekwencji tego i Departament II był zawsze przedmiotem szczególnego zainteresowania ministra skarbu, i skład osobowy Departamentu był na dobrym poziomie, stosunkowo najmniej skażony urzędniczym zrutynizowaniem Kontakty ze światem bankowym, z MSZ, z zagranicą powodowały, że urzędnicy Departamentu Obroń Pieniężnego byli zawsze bardzo starannie ubrani, a niektórzy „snobowali” na urzędników MSZ nosili wykwintne parasole i małe walizeczki zamiast teczek na akta. Kolejnymi dyrektorami Departamentu byli: dr Leon Barański, Włodzimierz Baczyński, Wiesław Domaniewski, dr Stanisłav Kirkor. Barański był sui generis bożyszczem urzędników Departamentu, imponując im swoją inteligencją, wiedzą i wyczuciem sytuacji na rynkach pieniężnych. Starzyński widział w nim bezideowego fachowca, szanując jego inteligencję, wiedzę i uczciwość. Po wyjściu z Ministerstwa Barański aż do wybuchu wojny był naczelnym dyrektorem Banku Polskiego. Najdłużej, bo 5 lat dyrektorem był Włodzimierz Baczyński, cieszący się dużym zaufaniem wiceministra Adama Koca. Baczyński był to bardzo przystojny, bardzo elegancki mężczyzna; cechowała go angielska flegma, czemu niestety nie towarzyszyła angielska sprawność w dziedzinie rynku kapitałowego. Dziwną cechą Baczyńskiego była egzystencja w jakimś oderwaniu od czasu. „Szczęśliwy Baczyński ironizował kiedyś Matuszewski z powodu niemożności skontaktowania się z Baczyńskim - on zawsze albo choruje, albo jest na urlopie”. Kirkor został dyrektorem na miesiąc przed wojną, 1 sierpnia 1939 r., powracając do Departamentu, z którego przed kilku laty wyszedł ze stanowiska naczelnika Wydziału Kredytu Zagranicznego na skutek różnicy zdań. Kolejnymi naczelnikami tego wydziału byli: Kirkor, dr Jerzy Nowak, Wiesław Domaniewski, Wacław Drabarek. Jednym z najzdolniejszycł pracowników Wydziału był Józef Ruciński.
Kredyt wewnętrzny był załatwiany przez dwa wydziały: Kredytu Wewnętrznego, którego naczelnikiem przez 6 lat aż do wojny był Jan Lewicki, poważny, sumienny urzędnik, i Polityki Kredytowej, prowadzony sprawnie przez 10 lat przez Stefana Rybałtowskiego. Wydział ten miał trudne zadanie nadzorowania i przeprowadzania polityki lokacyjnej na tzw. „rynku sztywnym”, którym to mianem określano zespół instytucji kredytowych publicznych Nadzór nad kasami komunalnymi oszczędnościowymi miał u Rybałtowskiego Marian Stępniewicz, starszy kolega z WSH. Sprawy spółdzielczych instytucji kredytowych prowadził Józef Gliński, którego godni wspomnienia cechą był serdeczny i dobry stosunek do ludzi. Sprawy bankowe były załatwiane przez Wydział Bankowy (sprawy merytoryczne) i przez Komisariai Bankowy (nadzór i kontrola). Kolejnymi naczelnikami Wydziału byli: Witold Broniewski, Józe: Zajda, Antoni Repeczko, Jan Komarnicki. Komisariat Bankowy prowadził przez szereg lat Leonar< Makowski, pierwszy dyrektor Departamentu Obrotu Pieniężnego po wyzwoleniu Polski w 1945 r., po nim od r. 1936 Władysław Balcerzak (WSH). Już nie arystokracją, ale też uważającym się za coś lepszego, bo za „budżetowców”, był Departamenl Budżetowy. Piszę o nim obszerniej dalej. Departament Kasowy istniał jeszcze, gdy przyszedłem w 1927 r. do Ministerstwa; w kilka lat później został jako Departament zlikwidowany, a agendy jego przejął Departament Budżetowy. Departamenl Kasowy miał charakter jakby jakiegoś muzeum skarbowości; wszystko w nim było „muzealne” : i przepisy, i urzędnicy, i dyrektor, którym był Roman Czauderna, „dziaduś” z siwą brodą, wkrótce zresztą przeniesiony na emeryturę, jak i cały Departament. Wyjątek w tym „muzeum” stanowił naczelnik Centralnej Księgowości Jan Liut (zmienił później nazwisko na Makarewicz). Na pierwsz; rzut oka sprawiał wrażenie również jakiegoś „dziadusia” czy „wujaszka” kasowego, ale za okularami kryły się inteligentne oczy o spojrzeniu filuternym i dobrotliwym Świetny znawca i organizator księgowości budżetowej, w wyzwolonym po II wojnie Państwie Polskim ponownie naczelni! Centralnej Księgowości, dotrwał w pracy w Ministerstwie Skarbu, a później finansów do 80 roki życia, oczywiście w ostatnich latach w charakterze konsultanta, a nie kierującego pracą w sposób operatywny. Departamentami czysto skarbowymi były: Ceł (IV), Podatków i Opłat (V), Akcyz i Monopolów (VI Ponieważ podlegały im szeroko rozbudowane ogniwa władz II i I instancji, miały one - obol załatwiania spraw merytorycznych - trudną i odpowiedzialną funkcję nadzoru nad aparatem podległym Dyrektorami Departamentu Ceł byli najprzód typowi skarbowcy: dr Władysław Rasiński, Bogdai Dębicki, później ekonomiści: Wacław Labierkiewicz, Stefan Lranciszek Królikowski (WSH) Stanisław Maksymowicz. Ale Departament Ceł tracił na znaczeniu ekonomicznym ze względu m przesunięcie się punktu ciężkości w zakresie środków oddziaływania w polityce handlu zagranicznego z ceł na zakazy przywozu i wywozu, umowy kompensacyjne, kontyngenty importowe i eksportowe itp., będące w gestii Ministerstw Przemysłu i Handlu oraz Rolnictwa, natomias Ministerstwu Skarbu, ściśle aparatowi celnemu, pozostawała gestia wykonawcza. To rozszczepienie gestii dyspozycyjnej i wykonawczej, zwłaszcza wobec stosunkowo częstego pośpiechu i nerwowości w zakresie gestii dyspozycyjnej, powodowało dla aparatu celnego trudności technicznego wykonawstwa. Kiedyś spotykam na korytarzu zafrasowanego Prohaskę, naczelnika Wydziału Ustawodawstwa Celnego, który pokazuje mi jakiś papier i powiada: „Widzi pan, to jest projekt rozporządzenia o zakazie wywozu ptaków śpiewających. Zakaz ma być wprowadzony od zaraz, bo
zorientowano się, że z Polski wywozi się dużo ptaków śpiewających, które są bardzo pożyteczne, bo żywiąc się robaczkami pod korą drzew, stanowią tym samym naturalną ochronę drzewostanu. Słusznie, takie zakazy bywały i przed wojną w Austrii, tylko wtedy wydawano plansze kolorowe z podobiznami ptaków, a tak, bez tego, to niech mi pan powie skąd ten celnik w Zebrzydowicach ma wiedzieć czy ten ptak w klatce śpiewa, czy nie?” W Departamencie Ceł pracowało wielu wytrawnych urzędników: wspomniany już Felicjan Prohaska, wykształcony i doświadczony starszy pan, o bardzo „wiedeńskim” wyglądzie, w okularach w złoty drucik oprawnych, Władysław Danielewicz, Rafał Kurnatowski, później naczelny inspektor ceł w Gdańsku, Zygmunt Czyżewski, obecnie wiceprezes Zarządu Ceł w PRL. Przemiłym człowiekiem b> inspektor Kulwieć z typu „niedźwiedź litewski” wdzięcznie nadający się do pogodnej nowelki Chodźki i rysunku Andriollego. Departament Podatków częściowo opisuję w segmencie Finanse samorządowe. Aż do r. 1934 centralną osobą w tym Departamencie był jego wicedyrektor Paweł Michalski, kierujący de facto Departamentem przy znajdującym się niejako w cieniu dyrektorze Wacławie Koszko, już starszym panu. Michalski był to człowiek krępy, zażywny, w okularach na tłustej twarzy. Był zdolny, pracowity i energiczny; to on trzymał w twardej garści aparat podatkowy, głównie przy pomocy Wydziału 1 Administracyjnego, którego przez kilka lat sam był naczelnikiem W wydziale tym skoncentrowani byli inspektorzy Departamentu, którzy lustrowali izby i urzędy skarbowe. Był to więc wydział kluczowy w zakresie administracji podatkowej, rola pozostałych wydziałów sprowadzała się do roli instancji odwoławczych w sprawach wymiarów poszczególnych podatków. Stosunek do podległego aparatu podatkowego w izbach i urzędach skarbowych był wymagający i dość bezwzględny, często szorstki. Posłuch, a nawet postrach leżały u podstaw dyscypliny służby podatkowej. Obrotność i użyteczność Michalskiego jednały mu mir u przełożonych; popierał go minister Czechowicz, sam z proweniencji podatkowiec, popierał go Starzyński, którego zwolennikierr Michalski się zdeklarował. Niestety, okazało się, że Michalski chciał robić karierę życiową per fas et nefas. Już w 1928 r. został mu publicznie zarzucony plagiat w pracy naukowej, napisanej dla Wolnej Wszechnicy Polskiej, gdzie był asystentem Zrobiło to na nas nieprzyjemne wrażenie, tyrr większe że sprawa została jakoś zatuszowana. W 1934 r. kariera Michalskiego skończyła się skandalem z powodu ujawnienia łapownictwa, o czym piszę w segmencie Skarbowcy. Po usunięciu Michalskiego, wicedyrektorem, a później i dyrektorem Departamentu został dr Jerz) Lubowicki. Skład ekipy kierowniczej został korzystnie odświeżony: poczciwych i nieudolnych naczelników Adama Bowbelskiego, Władysława Brombergera, Władysława Kozłowskiego Edwarda Wernera zastąpili ludzie stosunkowe młodzi, koło czterdziestki, mający gruntowne przygotowanie teoretyczne i poważny staż praktyczny: Stanisław Kowalik (pod. dochodowy), Karo] Adam Kolanowski (pod. przemysłowy), Jan Rejs (pod. realne). Kierownictwo Wydziału ł Administracyjnego sprawowali po odejściu Michalskiego: Adam Guzikowski, później dyrektor izb> skarbowej grodzkiej w Warszawie, Kazimierz Janczewski, w wyzwolonym Państwie Polskirr dyrektor izby skarbowej w Lublinie, obaj doświadczeni i sumienni administratorzy. Osobliwością Departamentu był naczelnik Wydziału Opłat Stemplowych Achilles Rosenkranz Zręcznemu literatowi pomysłowość nie podpowiedziałaby chyba więcej cech, niż je w rzeczywistości kumulował w sobie Rosenkranz: bo i imię, i do takiego imienia takie nazwisko, i wygląd: mały, chudy, łysy o twarzy zupełnie małpeczki w okularach, i arcynudny temat pracy
zawodowej: opłaty stemplowe, i umysł talmudyczny, wywołujący pojęk w Polsce z powodu kazuistyki, którą poszerzał i komplikował dziedzinę opłat stemplowych1381, i stary kawaler, i dziwak. Żeby jeszcze do tego jakiś typ demoniczny, ale nie - porządny, dobry człowiek. Dyrektorami Departamentu Akcyz i Monopolów byli kolejno Wojtowicz, Antoni Krahelski, Juliar Kulski, Stanisław Widomski, Ernest Zaremba, Marian Węgrzynowski. O naczelnikach, z którymi sii stykałem: Grabowskim, Jabłońskim, Zubrzyckim piszę w segmencie Sprawy kartelowe. W wyniku objęcia w końcu 1935 r. teki ministra skarbu przez Eugeniusza Kwiatkowskiego, na Rymarskiej nastąpiło kilka istotnych zmian. Utworzony został Gabinet Ministra, którego dyrektorerr został Wiktor Martin (WSH), długoletni pracownik Biura Ekonomicznego przy Prezesie Rad; Ministrów. W ramach Gabinetu został utworzony Wydział Ekonomiczny, którego naczelnikiem został Michał Kaczorowski, po wojnie w Polsce minister odbudowy. W wydziale tym byli zatrudnieni: Zygmunt Szempliński, kolega nasz z Klubu Gospodarki Narodowej, oraz dwaj młodzi, zdolni adepc SGH - Adam Andrzejewski1321 i Stanisław Włoszczowski. .Naczelnikiem Wydziału Prezydialnegc został kolega z lat uniwersyteckich Janusz Rakowski, mając do pomocy także kolegę z tych lat, pełnego werwy i humoru Leszka Robowskiego. Zostało utworzone Biuro Planowania ze Stanisławen Malessą na czele, przyjacielem Arkadego Fiedlera, człowiekiem pełnym rozmachu i pomysłów. Nareszcie zaczęły się pojawiać w Ministerstwie jakieś plansze planistyczne, obliczenia perspektywiczne. Aparat skarbowy dostał znowu pewien zastrzyk odmładzający. Po przyłączeniu w 1939 r. Zaolzia do Polski, Martin, znający nie tylko Kwiatkowskiego, ale i Grażyńskiego, został dyrektorem handlowym huty w Trzyńcu z pensją jak mówiono, 20 tysięcy zł miesięcznie. Dyrektorem Gabinetu został po nim Janusz Rakowski. Na przełomie 1938-1939 r. Departament Ogólny został przekształcony i przemianowany na Departament Organizacyjno-Administracyjny ze Stanisławem Widomskim jako dyrektoren departamentu. W departamencie tym, w jego Wydziale Organizacyjnym, została skoncentrowana cała inspekcja Ministerstwa, dotychczas umieszczona w poszczególnych departamentach fachowych. Naczelnikiem tego wydziału został Tadeusz Dietrich, jednym z inspektorów był Konstanty Dąbrowski (WSH), w wyzwolonej Polsce ministrowie finansów. W zakresie skarbowym ważnym posunięciem było utworzenie Głównej Komisji Klasyfikacyjnej, która miała dokonać przeklasyfikowania gruntów, jako podstawy pod reformę przestarzałego w formie wymiaru podatku gruntowego. Nominalnie jej przewodniczącym był Koszko, de facto prace prowadził wiceprzewodniczący Fryderyk Zoll. Po wojnie koleją losów uległa zmianie konfiguracja topograficzna, gmach zmienił swego od stu lat lokatora, a wreszcie znikła i sama nazwa: ulica Rymarska.
Wydział Polityki Finansowo-Gospodarczej Pierwszym moim przydziałem pracy w Ministerstwie było stanowisko referenta w Wydziale Polityki Finansowo-Gospodarczej, wchodzącym w skład Departamentu Ogólnego, kierowanego prze; Starzyńskiego. Był to utworzony jeszcze za Grabskiego wydział, traktowany teraz jako narzędzie Starzyńskiego dla umożliwienia mu oddziaływania na całość polityki Ministerstwa Skarbu. Zakres tematyczny pracy Wydziału był wskutek tego nieograniczony, stąd też w Ministerstwie przezywano go „Wydział Najogólniejszy” „Trzeba to uzgodnić z Wydziałem Najogólniejszym” ironizował dr Rasiński, dyrektor Departamentu Ceł, ale uzgadniać musiał. Naczelnikiem Wydziału był Wacław Fabierkiewicz, skład Wydziału stanowili: inż. Jan Komarnicki. inż. Antoni Krahelski, inż. Stanisław Kruszewski, Julian Kulski, dr Jerzy Nowak, Andrzej Sapieha Tadeusz Szturm de Sztrem, Leonard Kobzakowski oraz z młodszej generacji Władysław Landauf1, Antoni Repeczko, Stanisław Wajdwicz i ja, a później Tadeusz Bernadzikiewicz, Kazimien Sokołowski, Józef Fabiański. Sprawny i koleżeński sekretariat stanowiły Ludwika Zarębina i Helen; Śliwowska. Aczkolwiek Wydział stanowił jedną z pierwszych realizacji idei odmłodzenia aparatu Ministerstwa, bynajmniej nie stanowił on jakiejś „brygady młodzieżowej”. Trzon jego stanowili ludzie, którzy już przed wojną byli czynni społecznie i politycznie, przede wszystkim jako uczestnicy ruchu niepodległościowego (Fabierkiewicz, Krahelski, Kulski, Nowak, Szturm de Sztrem). Przy tolerancj dla poglądów społeczno-politycznych, w zespole tym dominował radykalizm Na 14 osób składu załogi 10 nas należało do Instytutu Gospodarstwa Społecznego, a Szturm i Landau byli bliskc związani z profesorem Ludwikiem Krzywickim To wpływało na charakter pracy Wydziału i dobór tematyki jego prac oraz powodowało, że w zespole tym brak było urzędniczości, a tym bardziej pietyzmu dla dostojności stanu urzędniczego. W ówczesnych warunkach kadry urzędniczej Ministerstwa Skarbu trudno, aby wydział taki był łubiany, dla mnie natomiast, niedawnego studenta i nowicjusza w zawodzie urzędniczym, wejście w tego rodzaju środowisko było losem wygranym na loterii życiowej. A w dodatku środowisko to miało swoje ciekawe indywidualności - pod względem intelektualnym i charakteru. „Sam pan naczelnik”, Fabierkiewicz, był żywym zaprzeczeniem tej formułki urzędniczej. Z Fabierkiewicza był w ogóle kiepski urzędnik, nie miał on żadnego zrozumienia dla form urzędowania, a przyrodzone roztargnienie jeszcze to potęgowało. Potrafił na przykład wystosować i podpisać jako naczelnik wydziału urzędowe pismo wprost do premiera Bartla, wrażliwego na hierarchię i nie posiadającego zmysłu humoru. Toteż Bartel odesłał pismo ministrowi Czechowiczowi z niekurtuazyjną wzmianką co do Fabierkiewicza. Ale ekonomistą był Fabierkiewicz dobrym Cechował go duży zasób wiadomości, pasja pracy i pasja polemiczna. Szczególnie cenną i interesującą cechą jego osobowości była duża intuicja w sprawach gospodarczych. Intuicja ta w pewnym momencie stała się przyczyną jego potknięcia się w Ministerstwie. Otóż pod koniec 1928 r. Fabierkiewicz wygłosił odczyt w Towarzystwie Ekonomistów i Statystyków Polskich w Warszawie, w którym zapowiedział zbliżanie się kryzysu gospodarczego. Wywołało to zrozumiały popłoch, a ponura zapowiedź referatu godziła w oficjalny slogan „radosnej twórczości”. Sfery gospodarcze zaprotestowały wobec premiera Bartla i ministra
skarbu Czechowicza, że wysoki urzędnik ministerstwa sieje defetyzm, i Fabierkiewicz, mimo prób obrony przez Starzyńskiego, został zdjęty ze stanowiska, a po paru miesiącach umieszczony jako naczelnik wydziału w Głównym Urzędzie Statystycznym Cóż, kryzysowi to nie zapobiegło. Wybitną indywidualnością w Wydziale był Tadeusz Szturm de Sztrem Jego asteniczna postać, ascetyczna twarz okolona brodą spowodowały nadanie mu przezwiska „Chrystus” lub „Chrystusik” ze świadomością, że nie tylko strona fizyczna uzasadnia to przezwisko. Cichy i łagodny, a równocześnie odznaczający się wielką odwagą cywilną i fizyczną, uczynny dla ludzi aż do granic poświęcenia się, a równocześnie bezkompromisowy na punkcie etycznej ich oceny, był Szturm postacią zaiste niecodzienną; cechowało go przy tym duże poczucie humoru. Zawsze czynny społecznie, był encyklopedią wiadomości o ruchach niepodległościowych i radykalnych. Ze Starzyńskim wiązała go bliska współpraca w zakresie zagadnień ekonomicznych i danych statystycznych, również po przejściu Szturma później do Głównego Urzędu Statystycznego. Wybitną indywidualnością w Wydziale był również inż. Stanisław Kruszewski. Gdy go poznałem liczył 55 lat, podczas gdy ja 23, co nie przeszkadzało, że utrzymywał ze mną serdeczny, koleżeński, właśnie koleżeński, kontakt. Kruszewski był wybitnym inżynierem kolejowym, ale jeszcze w 1921 r. zwolnionym z kolejnictwa za udział i organizację strajku węzła warszawskiego i wpisany na listę osób, których nie wolno przyjmować na służbę państwową. Było to drugie już w życiu Kruszewskiego usunięcie go ze służby kolejowej; pierwsze miało miejsce w r. 1911 za czasów carskich „ze względów natury czysto politycznej” jak ustaliło zarządzenie władz. Istotnie Kruszewski był działaczem społecznym i politycznym, za czasów carskich, głównie oświatowym, później prawie wyłącznie w ruchu zawodowym Po utworzeniu Państwa Polskiego powrócił do służb} w kolejnictwie; w 1919 r. właśnie on z ramienia rządu polskiego odbierał w Stanach Zjednoczonych lokomotywy od firmy Baldwin i zrobił to doskonale, a mimo to w 1921 r. za strajk i radykalizm pozbawiono go pracy i to tak, że w latach 1921-1927 Kruszewski nie mógł znaleźć żadnego stałego zajęcia, utrzymując siebie i rodzinę z doraźnych zarobków. Dopiero w 1927 roku został przyjęty do Ministerstwa Skarbu przez Starzyńskiego, tu odżył psychicznie i materialnie, dokonując z inicjatyw} Starzyńskiego wielkiej pracy inwentaryzacji i wyceny majątku państwowego1111. Ze względu na swą wiedzę i charakter Kruszewski został następnie mianowany przewodniczącym Komisji Rewizyjnej Monopolów Państwowych. O postawie jego w tej pracy może świadczyć fakt że Spółka Akcyjna dzierżawy Monopolu Zapałczanego skłonna była do korzystnych dla stron} polskiej zmian w umowie, byleby nic podlegać kontroli Komisji Rewizyjnej Monopolów. Gdy w 1936 r. Kruszewski odkrył defraudacje w Monopolu Tytoniowym, a zahaczony przez niego miał powiązanie z Komisariatem Rządu na m st. Warszawą, przyszło stamtąd polecenie zwolnienia Kruszewskiego z Ministerstwa jako podejrzanego o komunizm, co i nastąpiło. Jednak reakcja koleżeńska całego Ministerstwa była tak silna, że w znacznym stopniu pod jej wpływem zwolnienie zostało cofnięte. Bezkompromisowość etyczna Kruszewskiego była przez wielu traktowana jako wyraz niezgodnego charakteru. Andrzej Wierzbicki określił go jako „wytrawnego parowoźnika, bardzo kompetentnego inżyniera kotłowego, ale niełatwego we współżyciu”1121. Inż. Jan Komarnicki był spokojnym, miłym człowiekiem, a inż. Antoni Krahelski też miłyn człowiekiem, tylko niespokojnym Kipiał zawsze werwą, humorem Dlaczegoś miał przezwisko „Laluś”. Lubiany i szeroko znany, był dodatkowo znany jako mąż Haliny Krahelski ej, znanej inspektorki pracy, pisarki i działaczki społecznej. Po II wojnie Krahelski zgłosił się do mnie, że chce pracować u mnie w Departamencie Budżetowym Pracowaliśmy tedy przez kilka lat razem
wspominaliśmy lata tu opisywane. W kilka lat później Krahelski, ciężko chory na serce, nagle zmarł. Oryginałem wśród pracowników Wydziału był Sapieha, autentyczny książę. Co go skłoniło do prac> w Ministerstwie i to jeszcze w tym wydziale - nie wiem, cechowało go natomiast bardzo duże przywiązanie do Starzyńskiego. Był to człowiek miły i koleżeński, tylko „postrzelony”, w przenośni i fizycznie, ślad czego widać było w postaci małej, czerwonej plamki koło skroni. Był to skutek zakładu, jaki w czasie I wojny Sapieha, zmobilizowany do wojska austriackiego, zrobił ze swyrr kolegą; siedli w czasie obstrzału na okopie z tym, kto dłużej wytrzyma. Sapieha bardzo przejmował się sprawami, które załatwiał, zwłaszcza jeżeli sprawa miała znaczenie społeczne. Gdy Bronisław Ziemięcki, ówczesny prezydent Łodzi, zabiegał w Ministerstwie o środk finansowe na budowę wodociągów i kanalizacji w Łodzi, Sapieha, któremu w Wydziale Fabierkiewicz polecił referowanie sprawy, dotarł z nią aż do Czechowicza. Gdy Czechowic2 zbagatelizował sprawę, oburzony Sapieha dał mu do zrozumienia, że tylko ze względu na stanowisko ministra nie daje mu po mordzie. Spośród młodszych kolegów zaprzyjaźniłem się z Władkiem Landauem Aż dziw, że tak wielka i piękna dusza Władka została zamknięta w tak małym i niepozornym ciele. Był on mały, drobny, łysy, o raczej przeciętnych rysach twarzy i w dodatku nawet oczy nie miały ani wyrazu, ani blasku. Ale kto go znał, ten tego wszystkiego już nie widział. Gdy przyszło na świat upragnione dziecko, syn, obojgu Landauom - Władkowi i jego żonie Irenie - przyszłość zarysowała się jak jedno, wielkie szczęście. Niestety, Władek dostał uremii, której nie umiano wyleczyć. Gdy stan chorego okazał się beznadziejny, zawiadomiono jego matkę, znaną ekonomistkę Helenę Landau, która wyszła po raz wtóry za mąż za wybitnego socjalistę austriackiego Otto Bauera i mieszkała w Wiedniu. Bauerowie przyjechali oboje i biedny Władek, unieruchomiony w łóżku, prosił mnie, żebym zajął się Bauererr i poszedł z nim do kawiarni. Wkrótce nastąpił zgon Władka, przy którym, oprócz jego żony, było nas trzech jego kolegów: Tadeusz Szturm de Sztrem, Adam Kol ano w ski i ja. Czy Wydział Polityki Finansowo-Gospodarczej był tylko epizodem w historii Ministerstwa Skarbu czy też w historii tej odegrał pewną rolę? Chyba i jedno, i drugie. Na pewno odegrał rolę pepinieiy w akcji odświeżania aparatu Ministerstwa: Krahelski został dyrektorem Monopolu Spirytusowego Kulski dyrektorem Departamentu Akcyz i Monopolów, Kruszewski przewodniczącym Komisji Rewizyjnej Monopolów, Fabierkiewicz dyrektorem Departamentu Ceł (po powrocie z GUS), Nowa wicedyrektorem Departamentu Obrotu Pieniężnego, Komarnicki naczelnikiem Biura Inspekcj przedsiębiorstw państwowych, Repeczko naczelnikiem Wydziału Bankowego. Natomiast w zakresie oddziaływania na politykę gospodarczą państwa rola Wydziału była epizodyczna, związana z próbą Starzyńskiego stworzenia jakiegoś kierunku i ugrupowania w zakresie polityki gospodarczej. Ten temat jest omówiony w następnym segmencie.
Starzyński i „Pierwsza brygada gospodarcza”. Etatyzm. Bezpośrednie moje kontakty ze Starzyńskim zostały nawiązane zaraz po moim wstąpieniu do Ministerstwa Skarbu. Starzyński, wówczas dyrektor Departamentu Ogólnego, miał zwyczą bezpośredniego rozmawiania z referentami; respektowanie hierarchii służbowej było zachowywane przez uczestnictwo naczelnika wydziału przy rozmowie, a i to nie zawsze. W ten sposób Starzyński czynił zadość swojej pasji bardzo dokładnego wnikania w tematykę każdej sprawy, ale minusem tej metody był wieczny natłok interesantów do Starzyńskiego, czekających nieraz po kilka godzin ponad wyznaczony termin rozmowy. Starzyńskiemu znany był ten jego mankament organizacyjny, przepraszał, prosił, żeby się nie zrażać, żeby go „gwałcąc” do rozmówienia się w wyznaczonym terminie, co niestety, mimo dobrej woli obu stron, nie wychodziło. Jego sekretariat, zacni Wacio Brzozowski i Stefania Witkowska, oboje fanatycznie przywiązani do szefa, uważali za swój obowiązek „łagodzenia” tego wyczekiwania przez rozmowy i uprzejmości; zresztą nikt większej o to pretensji nie miał. Wygląd zewnętrzny Starzyńskiego był dość banalny: niewysoki, krępy jegomość, z dość pospolitymi rysami twarzy i w dodatku starannie czeszący swoje blond włoski „z rozdziałkiem”. Kontrastem tej banalności fizycznej były oczy. Nie żeby duże, nie żeby oprawa, ale blask. W bardzo wielu powieściach naczytałem się o ludziach, co mieli „stalowe spojrzenie”, ale na 50 lat swego życia naprawdę tylko jednego takiego spotkałem: Starzyńskiego. Jego szare, rzeczywiście „stalowe” oczy patrzyły przenikliwie, blask oczu był mocny, chociaż nie groźny; częsty uśmiech był jakby uzupełnieniem sensu spojrzenia. W owym 1927 roku, Starzyński był za drugim nawrotem w Ministerstwie i, jak się później okazało, nie ostatnim1131. Tym razem był jego szarą eminencją. Kierownictwo Ministerstwa jest w tym czasie czysto urzędnicze: ministrem jest urzędnik podatkowy Gabriel Czechowicz, wiceministrem takoż urzędnik Karol Góra, później prezes izby skarbowej warszawskiej, drugim wiceministrem zostaje mianowany Tadeusz Grodyński, urzędnik budżetowy. W tym układzie jeden jedyny Starzyński reprezentuje w kierownictwie resortu przynależność i zaufanie polityczne obozu rządzącego. Odpowiednio do tego jego Departament Ogólny jest konglomeratem władzy, jest „resorterr w resorcie”, obejmując sprawy prezydialne, sprawy personalne, administracyjne, organizacyjne i, last not least, prawo wtrącania się do wszystkich merytorycznych spraw finansowych z tytułu zakresu działania Wydziału Ogólnej Polityki Finansowo-Gospodarczej, prowadzonego przez Fabierkiewicza Jest więc Starzyński „szarą eminencją”, desygnowaną na odegranie roli pionierskiej. W owym czasie ma tylko 34 lata. Ten młody wiek, w kilka lat później, kiedy jest wiceministrem i zbliża się do czterdziestki, wspomni Szopka polityczna: „Zawsze, wiedział los, zawsze powód miał Jeśli kogoś wzniósł albo też ukarał Więc Piłsudski się tym, czym dziś jest stał No bo, skromnie rzec, chłopak się postarał. Śmigły, na bok żart, bo szlachetny Pan, a Starzyński, bo ma już swoje lata...”1111 Stanowisko, wiek, a przede wszystkim rodzaj indywidualności Starzyńskiego predestynują jego rolą. Na razie wszystko to ma jednak pozory woluntarystyczne: Starzyński jest młody, silny i energiczny,
ma za sobą doświadczenie fachowe, a równocześnie jest zaufanym politycznie swego obozu, który doszedł do władzy, ma więc bardzo wiele danych na to, żeby odegrać rolę czy też, jeśliby ktoś tak to chciał określić, zrobić karierę. Wkrótce okaże się, że jego charakter utrudnia mu robienie czysto osobistej kariery, a jeszcze później, że cechy jego indywidualności odpowiadają raczej cechom dobrego gospodarza, a nie cechom polityka gospodarczego. W rezultacie, kiedy kolejne etapy jego życia doprowadzają go do prezydentury Warszawy, Starzyński dopiero na tym stanowisku może w pełni realizować samego siebie. W roku 1927, kiedy przychodzę do Skarbu, Starzyński szykuje się do odegrania roli jako polityk gospodarczy. Ma za sobą parę wydrukowanych broszur1221, jest pełen rozmachu, posiada dość duże kompetencje. Przystępuje więc do tworzenia pewnego kierunki polityki gospodarczej i do organizowania na bazie tego kierunku pewnego jakby obozu, swojego obozu, któremu on będzie przewodził. Koncepcja gospodarcza, oceniając dziś - z perspektywy czasu, była bez bazy teoretycznej, bez konstrukcji społecznej, prakseologicznie naiwnie oparta na przecenieniu wartości społecznej aparatu urzędniczego. W rezultacie Starzyński, a my z nim, przeżyliśmy parę tęgich rozczarowań. A jednak w tym pseudoruchu było coś istotnie wartościowego: była ostra i co więcej konsekwentna przez 12 lat reakcja na „skomercjalizowaną rację stanu”, używając określenia Tennenbauma, były to próby pewnego uniezależnienia państwa od służebnej roli w stosunku do prywatnego dysponenta gospodarczego, tak niejednokrotnie bez skrupułów grabieżczego, że sytuację Polski jako państwa można by bez mała scharakteryzować słowami Ruy Blasa o Hiszpanii po śmierci Karola V: „Twój płaszcz królewski w marne pokrajano szmaty Kubraki sobie z niego szyje karłów plemię, A twój orzeł cesarski wichrami skrzydlaty, Co gromem i płomieniem straszył całą ziemię, Gdzież teraz ptak twój biedny? Odarli zeń pierze I warzą go w plugawym garnku - na wieczerzę,,1M. Starzyński weny poetyckiej nie miał, przedstawiał swoje poglądy w sposób prozaiczny, konkretny1221. Zwalczał tezę o niegospodarności państwa i wypływające stąd uzasadnienie dla reprywatyzacji majątku państwowego: „Gdy państwo otrzymało po zaborcach i okupantach szereg przedsiębiorstw, ...starano się stale uzasadniać, że Państwo niezdolne jest do bezpośredniego kierowania warsztatami produkcji, że wprowadza etatyzm, konkuruje z prywatnym życiem gospodarczym Starano się wyzbywać majątku państwowego. Sprzedano fabrykę celulozy. Odstąpiono za bezcen drogie inwestycje dokonane celem odbudowy fabryki żyrardowskiej. Usiłowano sprzedać Chorzów. Podejmowano pertraktacje o długoletnie wydzierżawienie monopolu tytoniowego, za cenę stanowiącą ułamek dzisiejszego dochodu z tego monopolu. Przygotowano sprzedaż państwowej wytwórni aparatów telefonicznych i telegraficznych”1221. W wystąpieniach swych Starzyński propagował ideę planowości w gospodarowaniu oraz wypowiadał się za rozszerzaniem zakresu bezpośredniej działalności gospodarczej państwa. Już w 1928 r. pisał: „Coraz bardziej komplikujące się stosunki gospodarcze wymagają coraz większej planowości. ...Planowość, która dotychczas występuje tylko w polityce gospodarczej rządu - musi stać się udziałem całego życia gospodarczego Polski”1221. Jednakże idea planowości nie wyszła poza ramy ogólnikowo rzuconego hasła i dopiero za
Kwiatkowskiego powstało w Min. Skarbu pierwsze biuro planowania, przy czym o przewadze elementów planowania przestrzennego aniżeli ekonomicznego. Tego rodzaju poglądy, przy osobistych ludzkich cechach Starzyńskiego, jednały mu mir w kręgach radykalizującej inteligencji, z którymi był związany tradycją^1 oraz nadal aktualnymi sympatiami i przyjaźniami osobistymi. Na tym tle zaczęła mu świtać idea jakiegoś „ruchu” czy „obozu”, a w każdym razie jakiejś świadomej grupy, która powinna zamanifestować swoje poglądy. Jako formę manifestacji wybrano drukowane wydawnictwa zbiorowe artykułów poszczególnych autorów, co do których zaznaczano, „że choć autorzy poszczególnych artykułów wypowiadają się każdy w swoim tylko własnym imieniu, jednak wszystkie te artykuły przenika jedna i ta sama nowoczesna idea państwowa”^1. Kolejne etapy tych zbiorowych wydań przedstawiają się następująco:
Tytuł wydawnictwa Rok wydania Ilość autorów Objętość stron Zagadnienia gospodarcze Polski Współczesnej 1928 15 301 Na froncie gospodarczym 1928 36 442 Pięć lat na froncie gospodarczym 1931 95
1384 Optycznie i statystycznie - wielka dynamika, ale byłoby błędem sądzić na podstawie tego, że istotnie rozwinął się jakiś mocniejszy „nurt” ideologiczny; nie, to były artykuły urzędnicze, gdzie autorów pozyskiwała energia i pomysłowość Starzyńskiego, zaś wyegzekwowanie tekstów było wynikiem cierpliwości Władka Landaua. Niemniej jednak powstał szereg sumiennych opracowań, mających pc dziś dzień swą wartość ekonomiczno-historyczną. Nie do zakwestionowania „ideowym” stanowiskiem autorów była okoliczność, że we wszystkich trzech wydawnictwach umieszczone opracowania były bez honorarium autorskiego. Ale Starzyński akcji tej nadał duży rozgios i promulgował drukiem grupę piszących jako „Pierwszy brygadę gospodarczą”. W przedmowie do wydawnictwa Pięć lat na froncie gospodarczym czytamy: „Opinia publiczna nazwała ten zespół ludzi Pierwszą brygadą gospodarczą. Nazwa ta słusznie im się należy i odzwierciedla istotny ich stosunek do Państwa”. Nazwa „Pierwsza brygada gospodarcza” została nie bardzo chętnie potraktowana przez znaczną część ludzi, współpracujących ze Starzyńskim; była ona, łagodnie mówiąc, za „szumna”. Inna w tyrr zakresie była sytuacja ludzi, którzy byli w I brygadzie legionów, a inna tych, co nie byli; tu mogło to mieć posmak arywizmu, tym bardziej że po Polsce kursowało powiedzonko „czwarta brygada” właśnie jako oznaczenie arywistów. Wojskowa nazwa „brygada” była daleka od odzwierciedlenia jakiejś a la wojsko organizacji i metod pracy. Organizacji w ogóle żadnej nie było, nie było to więc żadne ugrupowanie czy zgrupowanie. Nie było żadnych zebrań i dyskusji, z wyjątkiem początkowego okresu 1927 roku. Nie było nawel żadnej metodycznej zbiorowej pracy, każdy dawał w artykułach własny dorobek myślowy. Kontakty między ludźmi odbywały się przede wszystkim w toku bieżącej pracy urzędowej. Wreszcie owa „brygada gospodarcza” byli to urzędnicy. Na 95 autorów wydawnictwa Pięć lat na froncie gospodarczym tylko 14, głównie działaczy spółdzielczych i samorządowych nie było urzędnikami państwowymi. Na 81 autorów-urzędników państwowych 45 było urzędnikami Ministerstwa Skarbu czy instytucji temu Ministerstwu podległych. Ale ci, formalnie biorąc, urzędnicy państwowi stanowili typ diametralnie przeciwny typowi urzędnika, który dominował jeszcze wtedy po resortach. Zamiast respektowania rutyny biurokratycznej, cechowało ich nowatorstwo i ambicja działania. „Dziennik Ustaw” nie był dla nicf „naj mi styczni ej szą z polskich ksiąg”, byli bardzo oczytani, pracowali nad sobą; wielu było wykładowcami. Na owych 95 autorów 26 to byli ludzie w wieku koło lat 30. Byli to więc ludzie młodzi, któryrr postawa Starzyńskiego otwierała pole do działalności i chroniła przed stłamszeniem urzędniczym Starzyński, a obok niego, z nim lub za nim ludzie ci propagowali zwiększenie roli gospodarczej państwa, ochrzczonej następnie mianem „etatyzmu”. Miało to być stanowisko przeciwstawne do stanu poprzedniego, kiedy „nieraz o takich czy innych ustawach decydowała demagogia, a nie rzeczowa analiza życia. Rządziły naszym życiem gospodarczym nieraz żywioły, interesy grup czy warstw, czasem interesy j ednostek. nie liczące się z potrzebami państwa,,IM. Takie postawienie sprawy wywołało zaraz z jednej strony niepokój i opory sfer przemysłowych
i ziemiańskich i zapoczątkowało tzw. dyskusję o etatyzmie, z drugiej przeciwstawił mu się dawny aparat urzędniczy, zagrożony w swym kwietyzmie. Inspirowano więc zarzuty przeciwko Starzyńskiemu, że proteguje swoich ludzi, krytykowano ich, a to od strony ich przygotowania fachowego a to od strony wieku, wykorzystywano potknięcia personalne, jak sprawę Michalskiego, którego, niestety, Starzyński przez pewien czas obdarzał zaufaniem Próbę takiej walki podjazdowej daje broszura Władysława Studnickiegom którego temperament publicystyczny wykorzystała klika magistracka, inspirując tę broszurę, mającą utrącić Starzyńskiego przy wyborach na prezydenta Warszawy: „P. Starzyński w sprawach personalnych idzie znacznie dalej: on stara się wytwarzać zastęp «swoich» ludzi. Kiedy był dyrektorem departamentu wprowadził tam 135 urzędników nowych i usiłował usuwać częstokroć najzdolniejszych Usuwał wielu, lecz w tej akcji nie miał tego rozpędu, co w charakterze prezydenta miasta. ... Profesją pana Stefana Starzyńskiego było to, że zaliczał się dc piłsudczyków; dało mu to posadę w Prezydium Rady Ministrów, z której awansował na dyrektora Wydziału Administracyjnego Ministerstwa Skarbu; podlegały mu sprawy osobowe i koncesyjne, co dawało wpływ i wzmacniało zastępy piłsudczyków, gdyż do piłsudczyków z idei przyłączyła się nową formacja piłsudczyków z interesu. Wśród tej kategorii zjawiali się dawni esdecy, obcy ideologii niepodległościowej, pogodzeni jednak z polską państwowością, jako dającą im posady. Polityka ekonomiczna Sowietów, tj. kapitalizm państwowy, był poniekąd ich ideałem Jeden z tych panów eks-robotnik, półinteligent, który przez pewien czas pochłaniał książki, występował z rozmaitymi projektami... Obok pana Jastrzębskiego do powyższej kategorii należy i pan Wacław Fabierkiewicz, i pan Szturm de Sztrem, brat dyrektora Głównego Urzędu Statystycznego, główm ideolog tej grupy, inteligencją nad swymi towarzyszami górujący, korepetytor p. Stefana Starzyńskiego przy popełnianych przez niego pracach, quasi naukowych. Do grupy pana Starzyńskiego należał pan Michalski, osławiony z plagiatu naukowego, oskarżony z powodu łapownictwa”^ 1. Jak każda silna indywidualność, Starzyński, obok swoich zwolenników i entuzjastów, miał liczny zastęp wrogów, najczęściej działających z ukrycia, metodą podjazdową. Kiedy w 1932 r. Starzyński przechodził ze stanowiska wiceministra Skarbu na stanowisko wiceprezesa Banku Gospodarstwa Krajowego, w czym widzieliśmy znowu jakąś machinację personalną przeciw niemu, żegnaliśmy go wieczerzą koleżeńską w klubie Stowarzyszenia Urzędników Państwowych na Nowym Świecie W dniu pożegnania rano rozmawiałem ze Stanisławem Widomskim, którego lubiłem w Skarbie odwiedzać, raz dla przyjemnej rozmowy z nim, dwa, że Widomski, jako dyrektor Departamentu Akcyz i Monopolów, miał miły zwyczaj częstowania dobrym cygarem Widomski był w 1924 r. jako sekretarz Komitetu Ekonomicznego przy Władysławie Grabskim wówczas przełożonyn Starzyńskiego, a w 1929 r., gdy Starzyński został wiceministrem, stał się jego podwładnym Miał dla Starzyńskiego szacunek i sympatię, toteż był zmartwiony jego odejściem do BGK i rozmowa międz) nami toczyła się koło tego ewenementu. W pewnym momencie powiedziałem: „Bo szczególną zaletą Starzyńskiego jest to, że on nie boi się robić sobie wrogów”. Widomskiego to mocno poruszyło: „Słuchajcie, ja chcę dziś wieczorem przemówić na cześć Starzyńskiego. Czy pozwolicie, że wykorzystam tę waszą charakterystykę”. „Ależ naturalnie”. Wieczorem Widomski przemawiał. Tak, Starzyński nie bał się robić sobie wrogów. Na jawne napaści reagował procesami o zniesławienie, ale walki przeciw niemu były prowadzone głównie w formie podjazdowej. Kiedyś w 1937 r. wyszliśmy ze Starzyńskim późnym wieczorem z gmachu Ministerstwa Skarbu z jakiejś
konferencji u Kwiatkowskiego. Starzyński uprzejmie zaproponował mi, że mnie odwiezie do domu. Wieczór był ciepły, letni, samochód otwarty, rozmawialiśmy. Starzyński zaczął opowiadać o podjazdach, dywersjach, ba, po prostu świństwach, jakie mu robią ludzie w jego działalności prezydenta Miasta, i to z ilu stron. Trasa Plac Bankowy - plac Narutowicza, w którego okolic} mieszkałem, okazała się za krótka dla wyczerpania tematu, więc Starzyński zaproponował, żeby przejechać się do dworca przy Marszałkowskiej i z powrotem, to mi dokończy opowiadania. Trzy razy powtarzaliśmy ten kurs i jeszcze temat nie został wyczerpany, aż Starzyński zaproponował, żeby pojechać na kawę do Wilanowa, gdzie około 1 w nocy zakończyliśmy rozmowę. Rozwijany przez Starzyńskiego ruch etatystyczny wywołał zaniepokojenie sfer kapitalistycznych, przemysłowych i ziemiańskich i oto na przełomie lat 1928/1929 odbyły się u księcia Janusza Radziwiłła zebrania^1przedstawicieli obu stron: proetatystycznej i antyetatystycznej-kapitalistycznej, zapoczątkowując w ten sposób kilkuletnią dyskusję w Polsce na temat etatyzmu. Dużą rolę w tej dyskusji odegrali ekonomiści krakowscy, występując przeciw etatyzmowi w oparciu o zasobny bagaż erudycji w zakresie teorii, które wprawdzie za kilka lat miały być uznane na świecie za przestarzałe, ale w owym czasie jeszcze to nie nastąpiło, a zasób wiedzy teoretycznej Starzyńskiego i nas, jego adherentów, był za mały, aby od strony teorii skutecznie polemizować. Nawet na dowcipy i ironię nie udało mi się pobić prof. Adama Heydla^. W zebraniach u Radziwiłła my młodsi nie braliśmy udziału. Pamiętam, że po pierwszym zebraniu Starzyński przyszedł do Ministerstwa podniecony, bo go Wierzbicki nazwał „chorążym etatyzmu”, że rozdawał role do przyszłej dyskusji Krahelskiemu, Kulskiemui innym starszym. Po drugim zebraniu Starzyński ocenił dyskusję jako przede wszystkim manewr ze strony „Lewiatana” dla odciągnięcia od jego grupy Góreckiego, wówczas prezesa Banku Gospodarstwa Krajowego. Dyskusja publiczna na temat etatyzmu ciągnęła się przez kilka lat, przynosząc literaturze ekonomicznej pewną ilość książek i artykułów, które raczej ujawniły szereg nieporozumień ekonomicznych, aniżeli doprowadziły do pozytywnych rozwiązań czy ich prób. Toteż w toku tej dyskusji Starzyński zauważył z goryczą: „Redukcja budżetu łączy się u nas nieraz z pojęciem etatyzmu. Wstyd mi doprawdy o tym mówić wobec tylu andronów, jakie się u nas pisze na ten temat. Przyszły historyk będzie zapewne kiedyś nad tą dyskusją albo ubolewał, albo się śmiał, że zła wola lub ignorancja mogły być powodem dwuletniej publicznej dyskusji w Polsce,,mi. Byłoby nader ciekawe, gdyby historycy zechcieli współcześnie ocenić ówczesny problem etatyzmu. W moich oczach pamiętnikarza, patrzącego dziś z perspektywy doświadczenia czasu, u podstaw problemu etatystycznego w Polsce leżało kilka zasadniczych nieporozumień. Po pierwsze, w odniesieniu do gospodarki prywatnej nie było dostatecznego zróżnicowania sensu formy i treści, która się za tą formą kryła. Kiedyś zostałem zaproszony przez mego byłego profesora z W SH dr Józefa Pollaka, z którym po skończeniu uczelni utrzymywałem miłe dla mnie stosunk w postaci spotkań dyskusyjno-literackich, na eleganckie śniadanie do niego. Na śniadaniu był obecny kolega szkolny Pollaka Marian Szydłowski, b. minister przemysłu i handlu, wówczas jeder z dyrektorów „Lewiatana”. Szydłowski w rozmowie ze mną powiedział: „Proszę pana. Ciągle się u nas mówi na temat etatyzmu, kapitalizmu, ale co to jest ten polski kapitalizm? Jak przycisnąć ludzi do muru, żeby wskazali polskiego kapitalistę z prawdziwego zdarzenia i znaczenia, to wszyscy powiedzą: Falter. Ale, panie, czym jest Falter na Śląsku wobec Flicka, który z Berlina rządzi Śląskiem. A ja w zeszłym roku, będąc w Belgii, zostałem na jakimś raucie przedstawiony księżnej
Hohenlohe, która mi powiedziała. «Aa! To pan z Górnego Śląska? A ja mam tam też coś niecoś, ale tym to się już zajmuje ten poczciwy Flick». Pan rozumie tę drabinkę: my a Falter, Falter a Flick, Flick a księżna Hohenlohe!”^ Po wtóre, nie było wizji modelu gospodarczego, co więcej brak było dostatecznego zrozumienia, że prawidłowa koncepcja roli gospodarczej państwa może powstać tylko na bazie koncepcji ogólnego modelu gospodarczego. Wskutek tego ten nasz etatyzm był nie bardzo jasny co do swego znaczenia: Colbertyzm? Interwencjonizm? Nacjonalizacja gospodarki? Oddziaływanie na przebieg cykli koniunkturalnych? Otóż właśnie na żadne z tych pytań nie można by dać odpowiedzi jednoznacznej. Ówczesny „etatyzm” był jakąś koncepcją eklektyczną: giosił rację prowadzenia działalności przedsiębiorczej przez państwo, stając równocześnie na gruncie własności prywatnej jako podstawowej formy tworzenia dochodu narodowego, miał przychylny stosunek do spółdzielczości, ale rozwój gospodarki spółdzielczej nie stanowił punktu programowego, występował przeciw egoizmowi przedsiębiorstw kapitalistycznych, ale w pewnym stopniu ułatwiał im egzystencję poprzez ideę kartelizacji, chociaż kontrolowanej przez państwo oczywiście kapitalistyczne, wysuwał mocno tezę zasadności prowadzenia przez państwo przedsiębiorstw, zwłaszcza w ważniejszych dziedzinach gospodarczych, ale nie stworzył nowych koncepcji zarządzania przedsiębiorstwami etatystycznymi, zachowując dla nich model prywatno-gospodarczy, a krąg dysponentów ograniczając do sfery urzędniczej. Idea np. współudziału robotników w przedsiębiorstwach państwowych w zarządzaniu nimi w ogóle nie zarysowała się. Brak podbudowy teoretycznej i brak koncepcji modelu gospodarczego powodował takie, przy czym nieuświadamiane sobie, antynomie, że „etatysta” Starzyński był równocześnie „klasykiem” w dziedzinie polityki budżetowej i walutowej w okresie kryzysu^, realizując i propagując z właściwą mu energią i uporem zleconą mu przez rząd politykę równoważenia budżetu. Wiązało się to z cechą osobowości Starzyńskiego, który podjąwszy się pracy czy zadania, wykonywał je nie tylko w sposób lojalny i sumienny, ale wkładał całą swą energię i bezkompromisowość w dążenie do wyznaczonego celu. Tę cechę Starzyńskiego znała i ceniła rządząca „góra”, ale zdawała sobie także sprawę z możności wynikania stąd pewnej jednostronności. Kiedyś powiedział mi Kazimierz Świtalski: „Starzyńskiego jak się postawi na szynach, to będzie jechał naprzód. W pewnym momencie trzeba go przestawić na inne szyny i znowu będzie jechał, jechał”. Na tę cechę Starzyńskiego w formie kurtuazyjnej, ale może jeszcze wyraźniej co do treści, wskazał na zjeździe Związku Miast w 1937 r. Marian Borzęcki, b. wiceprezydent Warszawy, mówiąc: „Jak ciężką jest sytuacja miast i samorządu w Polsce najlepiej świadczy fakt, że nawet tak twarde charaktery jak pana prezydenta Starzyńskiego uznają za słuszne zmienienie dotychczasowych swych poglądów”, robiąc tym aluzję do ograniczania finansów samorządowych przez Starzyńskiego w okresie, kiedy ten był wiceministrem Skarbu, i domagania się od rządu pomocy finansowej dla samorządu, gdy został prezydentem Warszawy i prezesem Związku Miast. Po trzecie, urzędniczy charakter „brygady” z jednej strony dawał jej możność działania w bardzo znacznym stopniu na skutek sprawowania władzy państwowej z tytułu posiadanych stanowisk, z drugiej zaś strony uzależniał dynamiczność jej, ba, możność rozwoju, od kierunku polityki rządowej. Toteż gdy po Czechowiczu na kierownika Ministerstwa Skarbu przyszedł pułkownik Ignacy Matuszewski, poprzednio poseł polski w Budapeszcie, Starzyński zakrzątnął się kołc pozyskania Matuszewskiego dla dotychczas rozwijanych prac i poglądów. W tym celu zorganizował
spotkanie nowego ministra ze swymi najbliższymi współpracownikami ze starszego pokolenia, zapraszając do siebie prywatnie na kolację. Zaproszonych było koło 12 osób, między innymi Fabierkiewicz, Krahelski, Stanisław Nowak, Jerzy Nowak, Sapieha, Tadeusz Szturm de Sztren Matuszewski, który zaproszenie przyjął, nie zjawił się ani nie dał znać. Zebrani czekali bezskutecznie 3 godziny. Następnego dnia Matuszewski ani słowem nie zatrącił o swojej niebytności. Był to pierwszy, dość zresztą brutalny, sygnał obcości. Mimo to Starzyński usiłował przez pewien czas ułożyć współpracę z Matuszewskim, ale bezskutecznie. Coraz wyraźniej i ostrzej występować zaczęły różnice poglądów na sprawy gospodarcze, styl pracy i sprawowanie władzy. W tym ostatnim zakresie duże konflikty powodowała uprawiana przez Matuszewskiego gra na giełdzie, dla której wykorzystywał on przewidywane posunięcia finansowe, a czego Starzyński ścierpieć nie mógł. Seria pojedynczych starć skumulowała się w konflikt zasadniczy, Starzyński wyszedł z Ministerstwa. Wprawdzie nadal działał w zakresie propagowania swych haseł gospodarczych i doprowadził do ukazania się wydawnictwa Pięć lat na froncie gospodarczym, ale - pozbawiony ośrodka dyspozycji - działalności nie mógł rozszerzyć, odwrotnie, musiał ją kurczyć. W 1931 r. za premierostwa Prystora Starzyński powraca na stanowisko wiceministra Skarbu, jest przeświadczony o zasadniczej roli, jaką odegra w ministerstwie, o czym wspominam w segmencie Finanse samorządowe, ale po półtora roku zostaje przeniesiony na stanowisko wiceprezesa Banku Gospodarstwa Krajowego, a więc nie kluczowe. Według relacji Józefa Kożuchowskiego, b. wiceministra przemysłu i handlu za Kwiatkowskiego, przeniesionego w tym czasie na stanowisko dyrektora w tymże BGK, i później pc Starzyńskim jego wiceprezesa, była to akcja Prystora, który uważał, że trzeba, aby niektórzy działacze gospodarczy zapoznali się z bankowością. Kto i dlaczego podsunął taką myśl Prystorowi nie wiadomo; Starzyński miał się bardzo opierać przeniesieniu go ze Skarbu do banku, ale musiał się podporządkować. „Dyskusje o etatyzmie” i „walka o etatyzm”, jak to wówczas określano, zapewne nie wiele dały w zakresie koncepcji gospodarczych, a w okresie wielkiego kryzysu nie odegrały w ogóle żadnej roli. Natomiast w zakresie zmontowania opinii o prymacie uspołecznionej gospodarki, jaką przedstawiało państwo, etatyzm, nad gospodarką prywatną i jej egoistycznymi interesami, odegrały pewną rolę. W szczególności trzeba mieć na uwadze, że fakty publicznego ataku i obrony swych poglądów przez etatystów, fakt istnienia, wprawdzie luźnie ze sobą związanej, ale dość dużej grupy ludzi, odważnie wypowiadających się i działających, oddziałał przyciągająco na aktywne jednostki młodego pokolenia, wchodzące do polskiego aparatu państwowego jako jego narybek. Etatyzm nie uczył ich idealnej polityki gospodarczej, natomiast dopomagał im do ukształtowania w sobie postawy zasadniczej wobec zagadnień gospodarczych kraju, w którym istniało jeszcze wiele anachronizmów rzeczypospolitej szlacheckiej. Odbywało się to bynajmniej nie w drodze li tylko dyskusyjnej czy propagandowej, odbywało się ono przez walkę, którą aparat państwowy musiał staczać. W tym zakresie dość plastycznym przykładem była historia niejakiego Rudroffa. Po I wojnie światowej państwo polskie przejęło w okolicach miasta Brody w woj. tarnopolskin obiekt leśno-rolno-przemysłowy wielkości 20 000 hektarów. Pod tradycyjną nazwą „Państwo Brody”, w formie spółki z ograniczoną odpowiedzialnością, gestię nad obiektem objął Banf Gospodarstwa Krajowego, jako wyłączny niemal udziałowiec. Nie wiadomo jakimi metodami niejaki Stanisław Rudroff znalazł się w 1934 r. w posiadaniu już 90% udziałów. Jedno było wiadomo, że Rudroff potrafił zaprzyjaźnić się z synem prezydenta Rzeczypospolitej Michałen Mościckimi być przyjmowanym na warszawskim Zamku. Jako gospodarz „Państwa Brody” okazał się Rudroff drapieżnikiem i warchołem, wywołując liczne
skargi i protesty co do swej działalności. W sprawę wkroczył wojewoda tarnopolski Moszyński, a kontrola przeprowadzona przez urząd wojewódzki stwierdziła dokonanie przez Rudroffa nielegalnego wyrębu lasu w poważnym rozmiarze, w konsekwencji czego wojewoda wymierzył mu grzywnę administracyjną w wysokości 1 miliona zł. Ale Rudroff, dufńy w swoje koneksje warszawskie, wniósł odwołanie do Ministerstwa Rolnictwa, sprawę wygrał, a wojewoda Moszyński został zdjęty ze stanowiska. Pamiętam z ówczesnych informacji Starzyńskiego, że Rudroff potrafił tak omotać prezydenta Mościckiego, że ten widział w nim ofiarę samowoli administracji, nie uznawał składanych mu wyjaśnień i brał Rudroffa w obronę. Sytuacja stawała się wręcz nieznośna i oburzająca. Wtedy Górecki, prezes BGK i Starzyński zastosowali następujący „chwyt”; zwrócili sh do prezydenta Mościckiego, aby zgodził się na przeprowadzenie dochodzenia przez aparat z Warszawy, aby - jak się wyrazili - „administracja mogia usprawiedliwić się przed Majestatem”. To poskutkowało, Mościcki się zgodził. Wiosną 1934 r. kilku inspektorów Ministerstwa Skarbu, wśród nich kolega mój Karol Adam Kolanowski, otrzymało polecenie przeprowadzenia dochodzenia. Inspektorzy wkraczają na teren spółki „Państwo Brody”, gorączkowo przeglądają księgi i dokumenty, jak najwięcej, możliwie szybko, aby na czas znaleźć niezbędną ilość dowodów przestępstw. Znajdują je: dowody nadużyć podatkowych, dowody łapownictwa. Teraz z kolei wymuszają na staroście brodzkim, żyjącym w strachu przed omnipotencją Rudroffa, obstawienie na noc budynku spółki przez policję, dla zabezpieczenia się przed możliwością zniszczenia dowodów przez Rudroffa, w razie gdyby się pojawił. Zjawia się Rudroff i rozpoczyna się jego przesłuchanie. W drzwiach stoi komendant policji i czeka na moment aresztowania Rudroffa, gdy naraz odzywa się telefon, który odbiera przesłuchujący prokurator. Mówi Warszawa. Twarz prokuratora się zmienia, odkłada słuchawkę i mówi do Rudroffa: „Pan jest wolny”. Sprawa toczy się dalej, już w Warszawie, w rezultacie Rudroff zostaje jednak aresztowany, a po rozprawie sądowej w sądzie okręgowym w Tarnopolu otrzymuje karę 3 lat więzienia. Epilogiem sprawy Rudroffa było samobójstwo naczelnika Wydziału Podatkowego w Lwowskiej Izbie Skarbowej Janowicza. Ten prawy i powszechnie szanowany człowiek ulegi głębokiej depresji w przekonaniu, że nie dokonał należycie obowiązku nadzoru nad prawidłowością opodatkowania przedsiębiorstwa Rudroffa.
„Komisarki” Rozwijający się „etatyzm” rozwinął również specyficzne zjawisko pochodne o charakterze raczej urzędniczym Zjawiskiem tym było uczestnictwo urzędników resortów gospodarczych we władzach banków i przedsiębiorstw państwowych, jako delegowanych przez swoich ministrów przedstawicieli resortów, stosownie do statutu danego banku czy przedsiębiorstwa oraz jego resortowej przynależności. Z reguły takimi władzami, do których byli delegowani przedstawiciele resortów, były rady nadzorcze i komisje rewizyjne. Często istniała również instytucja komisarza. Stanowiska te były płatne, stając się dla urzędników dodatkowym zarobkiem obok uposażenia z tytułu swej zasadniczej pracy urzędniczej w resorcie. Te dodatkowe wynagrodzenia za uczestnictwo we władzach przedsiębiorstw państwowych zwane były popularnie „komisarkami”. Najliczniej występowały „komisarki” w aparacie Min. Skarbu, gdyż w każdym przedsiębiorstwie Min. Skarbu musiało mieć przynajmniej po jednym przedstawicielu w radzie nadzorczej i w komisji rewizyjnej, a cóż dopiero w bankach państwowych. Wynagrodzenia były stałe miesięczne oraz w formie tzw. żetonów, tj. wypłat za uczestnictwo w posiedzeniu. Rozpiętość wynagrodzeń była znaczna: od 150 zł miesięcznie do kilku tysięcy, w zależności przede wszystkim od charakteru i wielkości przedsiębiorstwa. Istniało jeszcze inne zróżnicowanie atrakcyjności uczestnictwa: niektóre przedsiębiorstwa były o charakterze mieszanym tj. polskim-państwowym i zagranicznym, w wyniku czego część posiedzeń odbywała się za granicą, w Paryżu, w Londynie. W tych warunkach poszczególne „komisarki” były przedmiotem mniej lub bardziej intensywnych zabiegów, dając w rezultacie socjologicznie prawidłowy wynik: wyżsi rangą i wpływowsi uzyskiwali atrakcyjniejsze „komisarki” im zaś ranga była niższa a ustosunkowanie mniejsze, to i „komisarka” była skromniejsza. Nie można jednak powiedzieć, żeby przybierało to jakieś formy jaskrawsze, zwłaszcza że całość aparatu Min. Skarbu była na wysokim poziomie fachowym Trzeba przy tym dodać, że przedstawiciele Min. Skarbu we władzach przedsiębiorstw mieszanych niejednokrotnie mocno i skutecznie potrafili bronić interesów polskich wobec kapitału zagranicznego. Wspomnieć tu trzeba o inż. Stanisławie Kruszewskim, który był komisarzem w Monopolu Zapałczanym, dzierżawionym przez Szwedów, a który tak nieustępliwie pilnował powierzonych mu spraw, że ponoć Szwedzi proponowali zmianę umowy dzierżawnej za cenę usunięcia Kruszewskiego. W innym przypadku, jak pamiętam, naczelnik wydziału w Dep. Podatków K. A. Kolanowski wykrył jako członek komisji rewizyjnej polsko-francuskiej spółki węglowej „Skarboferm” machinacje strony francuskiej w zakresie obliczania i podziału zysków przedsiębiorstwa i przeprowadził należną na korzyść strony polskiej korektę. Były więc wprawdzie „komisarki” atrakcyjnym dodatkiem dochodowym, ale nie można ich w całości utożsamiać z synekurami. Ale w dużym stopniu były one synekurami, boć za przedsiębiorstwo odpowiadał i nim rządził jego naczelny dyrektor, mający jako swego zwierzchnika przede wszystkim ministra, a nie urzędniczą radę nadzorczą. W Warszawie żartowano, że Andrzej Wierzbicki, dyrektor naczelny tzw. Lewiatana związku przemysłowców polskich, jest dlatego zwolennikiem kapitalizmu, bo wtedy będzie dużo kapitalistycznych przedsiębiorstw, w których radach nadzorczych będzie on, Wierzbicki, zasiadał, a że znowu Starzyński dlatego jest zwolennikiem etatyzmu, ponieważ wtedy będzie dużo państwowych przedsiębiorstw w których radach nadzorczych będzie on, Starzyński, zasiadał.
Czy jeszcze za Zawadzkiego czy już za Kwiatkowskiego zrobiono w M in Skarbu słuszną reforme w zakresie wysokości i sposobu wypłat „komisarek” Oto należne za uczestnictwo we władzach kwoty polecono wpłacać przedsiębiorstwom i bankom na rachunek M in Skarbu, a nie bezpośrednio do rąk członka danej rady nadzorczej czy komisji rewizyjnej. W ten sposób w Min. Skarbu powstał fundusz wynagrodzeń za „korni sarki”, których wysokość ustalał w poszczególnych przypadkach minister. Pozwoliło to na rozsądne zmniejszenie dotychczasowychrozpiętości. Moją „korni sarką” było przez kilka lat członkostwo w radzie nadzorczej „Polskiego Radia”, któregc akcje wykupił Skarb Państwa. „Polskie Radio” stało się więc przedsiębiorstwem państwowym podległym ministrowi Poczt i Telegrafów, zachowując swą formę prawną spółki akcyjnej. Dyrektorem naczelnym został Roman Starzyński, brat Stefana, uprzednio komisarz rządowy prz) „Polskim Radio” jako spółce prywatnej (dyrektorem jej był Zygmunt Chamiec). Radę nadzorcze stanowili: Artur Śliwiński jako prezes jej, dyr. Leon Barysz (BGK), dyr. Antoni Repeczko (banki) dyr. Tadeusz Graff, dyr. Janusz Groszkowski1^, mjr Adam Paciorek, insp. J. Poznański, dyr. Jar Sukiennicki - wszyscy jako przedstawiciele Min. Poczt i Telegrafów, oraz ja - jako przedstawiciel Min. Skarbu. Posiedzenia rady odbywały się raz na kwartał i miały bardzo dekoracyjny charakter, aczkolwiek cały tok posiedzenia był tak uroczysty, jakbyśmy jako rada nadzorcza rzeczywiście mieli coś do zadecydowania. Uroczystość posiedzeń wzmacniały bardzo dobre kanapki do herbaty. Na początku mego uczestnictwa w radzie „wsławiłem się” tym, że analizując bilans postawiłem tezę, że „Polskie Radio” jest niedoamortyzowane. Zrobił się rej wach, bo przecież akurat rząd wykupii z rąk prywatnych akcje, reprezentujące tym samym majątek mniejszy aniżeli formalnie podawał go bilans. Został przeto zaangażowany rzeczoznawca księgowy, który po miesiącu pracy stwierdził, już w sposób szczegółowy, że moja teza jest słuszna. Od tej pory przez wszystkie lata mej kadencji byłem wybierany przez radę jako generalny sprawozdawca finansowy.
Skarbowcy Skarbowcy pod względem liczebności stanowili istną armię, jak to można wyczytać z danych preliminarzy budżetowych dotyczących etatów.
Ilość etatów 1928/29 1934/25 1939/40 Zarząd Centralny 500 417 514 Władze i urzędy skarbowe 12 177 15 049 14 366 Władze i urzędy celne 1 490 1 206 1 442
Straż celna (graniczna) 242 263 274 Prokuratoria Generalna 248 249 267 Państw. Urząd Kontroli Ubezpieczeń 20 17 29 Urząd Długów Państwa
87 117 Główna Komisja Klasyfikacyjna
1 492 Biuro Rady Spółdzielczej
46
14 677 17 288 18 547 Oprócz tego istniał liczny aparat finansowy banków państwowych, monopolów, mennicy, również podległy ministrowi Skarbu, ale nie zaliczany do aparatu skarbowego i mający swoje odrębne związki zawodowe. Aparat ten został, po powstaniu państwa polskiego, zmontowany z urzędników byłych zaborów rosyjskiego, a zwłaszcza austriackiego, gdyż w b. zaborze pruskim Polacy nie byli dopuszczani na stanowiska urzędnicze, natomiast w b. zaborze austriackim obficie. Toteż w centrali Ministerstwa Skarbu dominantą był ex-urzędnik austriacki czy galicyjski, a ponieważ wyrośli om w pewnej tradycji i rutynie, które cenili, stało się to przyczyną „tarć dzielnicowych” z początku silniej szych1211 później coraz słabszych. Gdy w końcu 1927 r. przyszedłem dc Ministerstwa Skarbu, oddziaływania dzielnicowe to były już tempi passati. Jeszcze mówiło się „ekspedycja” na list do wysłania, „urgens” na ponaglenie, ale już ze śmiechem kolportowano po całym Ministerstwie pogróżkę jakiegoś naczelnika urzędu skarbowego pod adresem leniwego urzędnika: „już mu takie rubrum zaadstruję, że wreszcie wyjrzy mu koncept spod koszulki”, co, przetłumaczone na język nieurzędowy, oznaczało: już ja spowoduję takie kroki władzy zwierzchniej (w Austrii władze wyższe hierarchicznie stosowały pieczęcie koloru czerwonego, stąd rubrum), że będzie zmuszony wydobyć z teczki akt (koszulki) projekt załatwienia sprawy (koncept). Niemniej jednak jeszcze i wówczas urzędnicy b. zaboru austriackiego stanowili jakby odrębny klan, a w każdym razie typ psychicznie dość jednolity, a różniący się od kolegów z b. zaboru rosyjskiego, nie mówiąc już o przychodzącym nowym narybku. Cechowała ich sumienność, pracowitość i fachowość, z tym, że cały styl pracy zamykał się w legalizmie i formalizmie; od ustalania przesłanek merytorycznych dla nowych przepisów była „władza wyższa” - rząd i parlament, no, oczywiście, cesarz już nie. W konsekwencji tego pracę ich cechowała rutyna i konserwatyzm W tym zakresie wyróżniali się wyraźnie na korzyść ci, którzy swego czasu pracowali w Ministerium Finansów w Wiedniu. Liczna rzesza urzędnicza, którą przed I wojną wyprodukowała Galicja, rozlała się po całej Polsce
Zdumiony byłem, gdym po raz pierwszy brał udział w jakiejś konferencji w Urzędzie Wojewódzkim w Katowicach, ilu na Śląsku pracowało urzędników przybyłych z Małopolski. A przecież Śląsk był bardzo wrażliwy na priorytet swoich autochtonów. Na ogół zarzucano też urzędnikom małopolskim, że protegują się wzajemnie. Plastyczny w swych określeniach Laluś Krahelski tłumaczył to nam ict odmienną budową anatomiczną: „Każdy Galileusz ma z przodu haczyk, a z tyłu kółko i tak się wszędzie jeden za drugiego zaczepiają”. Ciekawe, że wśród tego starszego pokolenia urzędniczego, w zakresie „urzędowania” bardzo podobnego do siebie, wyraźnie były do zaobserwowania dzielnicowe różnice charakteru społecznego. Urzędnicy b. zaboru austriackiego przedstawiali sobą środowisko mieszczańskie, raczej nawet drobnomieszczańskie względnie kułackie chłopskie. Cechowała ich niesłychana oszczędność, ciułactwo, brak fantazji. Zaskakujące bywały refleksy makrozjawisk w ich psychice, przejętej swoim mikroświatkiem Gdy w marcu 1939 r. Hitler zaanektował Czechosłowację, poruszam tę sprawę w koleżeńskiej rannej pogawędce biurowej z dr Bulandą: „No i co pan na to, panie radco?”. „A właśnie - odpowiada Bulanda - ja się, panie naczelniku, od paru lat wybieram na urlop do Włoch i widzę, że będzie to coraz taniej. Po anszlusie Austrii nie muszę płacić za wizę austriacką, a teraz odpadnie i czeska”. Urzędnicy b. zaboru rosyjskiego byli pochodzenia inteligenckiego poszlacheckiego czy drobnoszlacheckiego. Cechowało ich znacznie mniejsze przywiązanie do rzeczy i pieniędzy, mieli więcej fantazji. Kiedyś do naczelnika Centralnej Księgowości Makarewicza, proweniencji z zabori rosyjskiego, przyjechał z Lwowskiego czy Krakowskiego jego kolega z Departamentu Kasowego wówczas emerytowany naczelnik Brzuza, który został zaproszony do Warszawy na eksperta w jakiejś sprawie sądowej, a więc płacono mu koszty pobytu niezależnie od honorarium Gościnny Makarewicz przez miesiąc mieszkał i żywił u siebie Brzuzę, który wyjeżdżając nawet służącej nic nie dał, a przed wyjściem na dworzec przeciągnął kij przez ciężką walizą (przyjechał przecież na miesiąc i z materiałami do ekspertyzy) i powiedział do Makarewicza: „Poniesiemy razem”. Wszystko to opowiedział Makarewicz śmiejąc się i traktując sknerstwo Brzuzy jako coś przede wszystkim komicznego. Tak, ludzie z Kongresówki mieli więcej fantazji i poczucia humoru również i wtedy, gdy należeli do braci urzędniczej. Jest takie powiedzonko: „Pokaż mi co jesz, a powiem ci, kim jesteś”. Gdyby od tej strony a rebours scharakteryzować różnice dzielnicowe skarbowców starszego autoramentu, to symbolem gastronomicznym urzędnika b. zaboru rosyjskiego byłby kieliszek wódki z dobrą zakąską, urzędnika b. zaboru austriackiego kufelek piwa bez niczego. Skarbowcy przypominali armię nie tylko liczebnością, ale także poczuciem hierarchii i wdrożoną dyscypliną. Z hierarchią wiązało się zjawisko, które można by określić jako jakiś feudalny relikt władzy, będący może dość naturalnym refleksem warunków sprawowania władzy w państwach zaborczych. Tak więc pierwszy w powstałym państwie polskim prezes izby skarbowej we Lwowie Bugno, prezes tej izby jeszcze za czasów austriackich, miał taki tryb urzędowania: koło 10 rano zajeżdżał przed gmach izby na placu Św. Ducha powóz, z którego wysiadał pan prezes, a wówczas woźny w bramie uderzał w wiszący tam dzwon. Był to znak, że pan prezes jest w izbie. Teraz pan prezes poczynał wstępować na I piętro po specjalnych schodach, nie przeznaczonych dla interesantów (widziałem te schody w izbie lwowskiej). Na odgłos dzwonu na I piętrze gromadził się Wydział Prezydialny z ówczesnym naczelnikiem dr Pollakiem na czele (Pollaka poznałem już jakc prezesa izby lwowskiej) i gdy prezes Bugno dosięgał platformy I piętra, zebrani urzędnicy witali go
niskim pokłonem, a pan naczelnik zdejmował palto panu prezesowi. Koło godziny 12, po podpisaniu aktów, Bugno wyjeżdżał i już więcej tego dnia do izby nie wracał. Po powstaniu państwa polskiego ceremoniał tenulegi likwidacji, do czego przyczynił się następujący przypadek: Na inspekcję izby przyjechali z Warszawy, z Ministerstwa dwaj inspektorzy. W południe wyszli na „śniadanko”, z którego powrócili rozanimowani i w związku z tym jeden z nich zadzwonił w dzwon w bramie. Metaliczny dźwięk obleciał izbę, budząc popłoch, że pan prezes po raz drugi przyjechał do izby. Znowu Wydział Prezydialny wysypał się na platformę I piętra, tymczasem ujrzano na schodach nie stąpającego prezesa Bugnę, ale dwóch podweselonych inspektorów z Ministerstwa. Odtąd ceremoniał ustał. Dostojnicy skarbowi z b. zaboru rosyjskiego przejawiali swój „feudalny” stosunek do podwładnych w prostszej formie. Pewien prezes jednej z izb skarbowych na Kresach chadzał w biurze do ubikacji damskiej, a nie męskiej, zapewne dlatego, że mu się wydawała czystsza. Pójście prezesa do ubikacji miało też swój ceremoniał; przodem biegi woźny ze ścierką, aby przetrzeć sedes, otwierał drzwi, a gdy ubikacja była zajęta, walił pięścią w drzwi i wołał: „Ej panna! Proszę wychodzić. Pan prezes idzie”. Gdy w 1927 r. wstąpiłem do Ministerstwa, owe „feudalne” przejawy władzy były już legendą czy anegdotą. Stosunek hierarchiczny ulegi uproszczeniu co do form, wzmogia się natomiast zależność służbowa, niekoniecznie w sposób społecznie korzystny. Dwa w tym zakresie posunięcia były niekorzystne dla aparatu skarbowego: 1) utworzenie w ramach akcji ogólnokrajowej w 1932 r. biura personalnego i 2) już w skali tylko «karbowej wprowadzenie w 1931/32 r. tzw. kontyngentowania wpływów podatkowych. Kontyngentowanie wpływów podatkowych polegało na repartycji przez Ministerstwo na izby skarbowe, a z kolei przez izby na urzędy skarbowe kwot wpływów podatkowych, jakie w danym miesiącu miały być osiągnięte. Był to zabieg mający przeciwdziałać od strony dochodowej rosnącemu deficytowi budżetowemu, który stwarzał jednak dla aparatu skarbowego doping do bezwzględności a może i pole do samowoli. Satyra polityczna zareagowała na to skeczem w teatrzyku „Cyrulik” na ul. Kredytowej, spadkobiercy sławnego „Qui-Pro-Quo”. Konferansjer Jarossy zapowiada skecz jako pojedynek intelektualny i nerwowy dwóch panów: obywatela-podatnika i naczelnika urzędu skarbowego. Podnosi się kurtyna, po lewej stronie pokój naczelnika, po prawej korytarz biurowy, po którym chodzi, elegancko ubrany, zdenerwowany obywatel-podatnik. Spogląda co chwila na zegarek, wreszcie puka i wchodzi do pokoju naczelnika ze słowami: „Zostałem wezwany w sprawie złożenia wyjaśnień. Czym mogę służyć?”. Naczelnik spogląda na wezwanie i mówi: „Pan został wezwany na godzinę 9-tą, a teraz jes1 za dwie minuty dziewiąta; pan nie jest człowiekiem dokładnym Proszę przyjść o wyznaczonej godzinie”. Podatnik wychodzi. „Jeden do zera dla naczelnika” szepcze do publiczności Jarossy. Obywatel-podatnik wchodzi ponownie i pomiędzy nim a naczelnikiem toczy się rozmowa na temat źródeł dochodowych i warunków materialnych podatnika o tego rodzaju passusach: „Pan ma telefon?” pyta naczelnik. „Mam - odpowiada podatnik - przecież to zupełnie zwyczajna rzecz”. „Par się myli - replikuje naczelnik - w Warszawie nawet 5% ludności nie posiada telefonów, a więc posiadanie telefonu to chyba, zgodzimy się, że jest rzecz nadzwyczajna. Luksus”. W wyniku tego rodzaju „pojedynku” podatnik zostaje wreszcie zupełnie zmaltretowany, jest bezsilny i bezwolny, a wtedy naczelnik, którego grał jakiś chudy, o ostrych rysach twarzy aktor, wskakuje na biurko, przykuca na nim, reflektor rzuca na niego czerwone światło, co wszystko razem stwarza obraz
szatana, przykucniętego na tym biurku. W ręku trzyma plik papierów, którym po kolei zaczyna rzucać w podatnika, mówiąc zduszonym szeptem: „Nakaz na podatek lokalowy. Od luksusu mieszkaniowego. Dochodowy. Kumulacyjny. Obrotowy. 10% powszechnego dodatku do podatków. Odsetki zwłoki. Grzywna. Koszty egzekucyjne. Wszystko to zapłacisz, a potem zgubisz pokwitowanie i zapłacisz jeszcze raz!” Wprowadzenie biur personalnych zwiększyło zależność osobistą pracowników, zwłaszcza że wobec kryzysowego bezrobocia zwolnienie ze służby równało się katastrofie życiowej. Nacisk nie musiał zresztą być wywierany groźbą zwolnienia ze służby, dla którego to zwolnienia musiałyby być jakieś usprawiedliwiające powody. Ministerstwo Skarbu mogło dokonywać przeniesień służbowych i to nawet najlepszych pracowników, uzasadniając formalnie, że tego wymaga dobro służby. Przeniesień tych skarbowcy bali się szczególnie, a teren izby skarbowej nowogrodzkiej uzyskał przezwisko „Syberii skarbowej”. W tych warunkach konflikt urzędnika z przełożonym, konflikt nawet na płaszczyźnie rzeczowej różnicy poglądów, mógł, oczywiście nie musiał, ale mógł mieć dla urzędnika przykre konsekwencje. Tadeusz Zaremba, dzisiejszy dyrektor Centralnej Księgowości w Ministerstwie Finansów, w owych czasach inspektor w Min. Skarbu i tak samo jak obecnie nowatoi w organizacji rachunkowości, został za ówczesne chęci nowatorskie przeniesiony służbowo z Warszawy do Łucka. Dyrektorami Biura Personalnego Ministerstwa byli kolejno Marian Węgrzynowski, majo Włodzimierz Zieliński, Wacław Drojanowski, dr Wiktor Marynowski. Wyposażone w nadmierne prerogatywy, szybko stały się biura personalne agendami arbitralności i wątpliwych kwalifikacji fachowych. W Ministerstwie Skarbu szczytowy stan w tym zakresie miał miejsce za urzędowania Zielińskiego. Nawet Nowak nie potrafił dochodzić do ładu w rozmowach z Biurem Personalnyn i kiedyś powiedział mi rozeźlony: „Wiesz dlaczego Napoleonowi rozlazła się armia pod Moskwą? Bo nie miał dyrektora biura personalnego”. Ciasnota na rynku pracy, centralizacja spraw personalnych w aparacie administracyjnym, wreszcie autokratyzm z rządzeniu musiały spowodować w konsekwencji rozwój protekcjonizmu w zawodzie urzędniczym Po Warszawie kursowała następująca anegdota: Do urzędu skarbowego przychodzi wezwany płatnik, który zwraca się do młodego urzędnika z zapytaniem, w jakiej sprawie został wezwany. Urzędnik odpowiada: „Wykąp się pan”. Interesant, uważając, że źle zrozumiał, ponawia pytanie, na co otrzymuje odpowiedź: „Już raz powiedziałem: «wykąp się pan»,,. Wobec tego płatnik idzie ze skargą do naczelnika urzędu, który powiada: „Zaraz wyjaśnię, na pewno jakieś nieporozumienie. To jest nowy urzędnik, pracuje dopiero od paru dni”. Wzywa urzędnika: „Jak pan mógł tak odezwać się do interesanta?”, na co urzędnik do naczelnika: „Wykąp się pan”. Naczelnik powiada do interesanta: „Ten urzędnik został nam przysłany przez izbę skarbową, musimy więc pojechać do dyrektora izby i tam się sprawa wyjaśni”. Zabierając owego urzędnika, jadą do izby. Naczelnik referuje zajście dyrektorowi, dyrektor wzywa urzędnika i zapytuje: „Jak pan śmiał się tak zachować?”, na co ten swoje, tym razem do dyrektora izby: „Wykąp się pan”. Tego już zanadto, widocznie awanturnik lub wariat, więc dyrektor mówi: „Trzeba go będzie z miejsca zwolnić. Zaraz zażądam jego akt personalnych, bo on został nam przysłany przez Ministerstwo”. Przynoszą akta, dyrektor przegląda i znajduje w nich notatkę służbową: „przyjąć na polecenie marszałka RydzaŚmiglego” Dyrektor składa akta i powiada do obecnych: „Nie wiem jak panowie, a le ja idę zaraz dc łaźni”^ Skarbowcy przypominali armię nie tylko liczebnością nie tylko poczuciem hierarchii i dyscypliny,
ale przypominali armię jeszcze i tym, że mieli swego „wroga”, z którym walczyli i który walczył z nimi; wrogiem tym był nieuczciwy podatnik. W warunkach prymitywizmu gospodarczego, w warunkach licznie występującej w przedsiębiorstwach handlowych „księgowości w notesie”, w warunkach rozwijającego się przemysłu tzw. anonimowego, a równocześnie w warunkach rosnącego nacisku fiskalnego ze strony państwa, rola aparatu skarbowego stawała się coraz trudniejsza i podejrzliwość do rzesz płatniczych rosła. Wprowadzenie do procedury wymiarowej korekt na podstawie cech wewnętrznych zamożności, wprowadzenie wspomnianego systemu nakładania kontyngentów wpływów podatkowych spowodowały zaostrzenie się stosunku pomiędzy płatnikiem a urzędnikiem skarbowym wzmagając wzajemną nieufność i niechęć. Niespodziewany cios przyszedł od wewnątrz: 22 września 1934 r. prasa podała wiadomość o aresztowaniu posła E. Idzikowskiego i wicedyrektora Departamentu Podatków Pawh Michalskiego, podając, że „podstawą wszczęcia postępowania karnego przeciwko pos. Idzikowskiemu i b. dyr. dep. Michalskiemu były fakty zbierania przez pos. Idzikowskiego w sferach rzemieślniczych datków na «pożyczki» i prezenty dla dyr. Michalskiego w zamian za ulgi podatkowe dla rzemiosła oraz podejmowanie interwencji w poszczególnych sprawach za opłatą1211. Nieufność średniego i niższego aparatu skarbowego rozszerzyła się więc i na własne władze zwierzchnie. W drugiej połowie 1936 r. i w początkach 1937 r. pojawiły się na łamach prasy lewicowej: „Tydzień Robotnika”, „Zaczyn”, „Państwo Pracy” artykuły pochodzące z inspiracji aparatu skarbowego, stawiające zarzuty b. wiceministrowi Skarbu Ferdynandowi Świtalskiemu dyrektorowi Departamentu Podatków dr Jerzemu Lubowickiemu, dyrektorom izb skarbowycł Allandowi, Kwasikowi, Rzadkiewiczowi, Sieradzkiemu, Wojdakowskiemu. Zaatakowani wnieśli sprawę do sądu o zniesławienie i oto w końcu sierpnia 1937 r. odbył się w Warszawie proces 0 zniesławienie wyższych urzędników skarbowych tzw. proces skarbowców. Oskarżeni nie przeprowadzili dowodu prawdy, wobec czego zostali skazani za zniesławienie. W motywach sąd jednak zaznaczył, że „ujawnione [zostały] nadużycia Krzysztoforskiego, Michalskiego, Chwaliboga. Rurpiewskiego i innych. Nadużycia ujawniono przeważnie nie dzięki kontroli władz nadzorczych skarbowych, a dzięki przypadkowym okolicznościom Dochodzenia prowadzone w 1933 r. przez naczelnika Rzadkiewicza i następnie Pothsa nie doprowadziły do żadnych konkretnych rezultatów”, co w konsekwencji wywołało u niższych urzędników nieufność do władz i przypisywanie osobistych niepowodzeń, jak np. przeniesienia, chęciami unieszkodliwienia ich1211. Znałem osobiście wielu świadków, którzy występowali w procesie skarbowców, wśród nich również Chmielewskiego. On to rozpoczął w 1934 r. akcję przeciwko Michalskiemu i doprowadził przy pomocy Filipa Endelmana i w oparciu o pułkownika Wendę do usunięcia Michalskiego ze skarbowości. Endelman i Chmielewski pracowali w aparacie skarbowym warszawskim Działu się to podczas mego odbywania służby wojskowej. Po zakończeniu jej we wrześniu 1934 r. poznałem Chmielewskiego i Endelmana z inicjatywy Kolanowskiego. Chodziło o zorganizowanie jakiejś akcji ideowej w większym stylu i zakresie. Chmielewski, typ asteniczny, był fanatykiem prawości 1 wszędzie węszył nadużycia. Endelman, łysy piknik, miał dużą erudycję filozoficzną, duże zdolności polemiczne, ale jego siła intelektualna przejawiała się właściwie wyłącznie w krytyce stanu istniejącego, konstrukcje pozytywne były mgliste. W rezultacie z próby stworzenia jakiegoś „nurtu ideowego” nic nie wyszło. Proces skarbowców ujawnił niefortunną drogę, po której w latach kryzysu poprowadzony został aparat skarbowy. „W procesie warszawskim uderza szczególnie ta strona medalu, która dotyczy
stosunku części biurokracji skarbowej do obywateli. Jest ten stosunek nacechowany gruntowną nieufnością moralną. Obywatele w tym kole traktowani są jako domniemani przestępcy” napisał „Kurier Poranny” po zakończeniu procesu^1. Ostatni raz spotykałem się ze skarbowcami polskimi na ratuszu warszawskim we wrześniu 1939 r„ gdzie pełniłem funkcję szefa finansowego Komisarza Obrony Warszawy Starzyńskiego. Skarbowe) znosili pieniądze: z ewakuowanych urzędów skarbowych, kas państwowych, często rozbitych bombami. Przychodzili przeważnie odbywszy długą drogę pieszo, by wpłacić powierzone im pieniądze państwowe do kas istniejącego jeszcze fizycznie szczątku państwa polskiego. Państwa polskiego, któremu służyli wiernie i wiernie służyć chcieli.
Sprawy kartelowe Jedną z pierwszych poważniejszych prac moich w Wydziale Polityki Finansowo-Gospodarczej by! projekt ustawy kartelowej. Zajmowała się nią komisja powołana ad hoc przez Starzyńskiego, której on przewodniczył, w składzie: prezes sądu apelacyjnego Dutkiewicz, późniejszy minister sprawiedliwości, Fabierkiewicz, adwokat Mieczysław Fryde, dr Henryk Kołodziejski, dyrektoi Biblioteki Sejmowej, prof. Henryk Tennenbaum Ja byłem czymś w rodzaju sekretarza komisji i referenta spraw kartelowych w wydziale u Fabierkiewicza. Komisja zbierała się w gabinecie Starzyńskiego w Ministerstwie wieczorami lub w niedziele przed południem, co dawało kilka godzir czasu na żywą i ciekawą dyskusję. Temat był dyskutowany gruntownie, posiedzeń odbyło się szereg. Najprzód były dyskutowane przesłanki ogólne do ustawy, a więc rola karteli w życiu gospodarczym i stosunek państwa do nich, dopiero na bazie tej dyskusji powstały przesłanki do samej ustawy kartelowej, a następnie tekst samego projektu. Główną rolę w komisji odgrywali Fryde, Kołodziejski i Tennenbaum; oni znali najlepiej zagadnienie karteli. Kołodziejski i Tennenbaum, obaj noszący imię Henryk, wzajemnie lubiący się, a różnych poglądów, wielokrotnie polemizowali ze sobą, tak że z obu stron słyszeliśmy nieustanne: „Panie Henryku! Panie Henryku”. Tennenbaum widział w kartelach, a przede wszystkim w ich wyższej formie organizacyjnej syndykatach narzędzie dla racjonalizacji struktury gospodarczej oraz środek do planowego oddziaływania na procesy gospodarcze. Jego poglądy wpłynęły głównie na zasadniczą koncepcję projektu ustawy: legalność karteli, przy ich jawności i kontroli rządu. Frydego znałem jeszcze z moich czasów studenckich, kiedy to uczęszczałem na zebrania podsekcji teorii ekonomii politycznej Koła Prawników Uniwersytetu Warszawskiego. Fryde, wtedy już dawne po studiach, był opiekunem naszych zebrań i przerabiał z nami fizjokratów i Ricarda. Już wówczas zwróciła moją uwagę wielka erudycja Frydego, ale dopiero z okazji naszego ponownego spotkania doznałem wrażenia, że erudycja Frydego jest wręcz przygnębiająca, że posłużę się trafnym dowcipem Tadeusza Szturm de Sztrema. Obejmowała ona oczywiście dziedzinę prawa, ponadto ekonomię, historię, statystykę, filozofię, matematykę, fizykę; znał się również na muzyce. Wysoki, szczupły, o trochę mefistofelesowskich rysach twarzy, które szpeciła łysina, a zdobiły czarne, inteligentne oczy, był Fryde bardzo ciekawym i efektownym rozmówcą. Publikował rzadko i teksty krótkie, za to najeżone cytatami i odnośnikami, w których dawał upust swej wielkiej wiedzy1221. On był głównym redaktorem samego już tekstu projektu ustawy. W 1923 r. projekt ustawy był gotów i Starzyński podał to do wiadomości publicznej: „Postępująca wszędzie na świecie i w Polsce koncentracja w przemyśle i handlu oraz organizacja kartelowa i inne zrzeszenia wymagają ujęcia ich w normy prawne w postaci prawa kartelowego, którego pierwsze projekty są już gotowe1211. Głównymi postanowieniami projektowanej ustawy były: szeroki zakres podmiotowy działania ustawy przez zastosowanie jako definicji karteli „wszelkie umowy, uchwały i postanowienia”; legalność pod warunkiem jawności; zabezpieczenie jawności przez instytucję rejestru kartelowego; prawo rozwiązywania karteli w przypadkach zagrażania przez nie dobru publicznemu; prawo wnioskowania o rozwiązanie kartelu nie tylko dla rządu, ale i dla uczestników kartelu; możność stosowania przez rząd przymusowej kartelizacji; ustanowienie specjalnego sądu kartelowego. W ten
sposób ustawa została zbudowana konsekwentnie według podstawowej myśli przewodniej, iż kartele mają być narzędziem rządu dla racjonalizacji gospodarstwa. Projekt okazał się jednak niewypałem: nie można było nadać mu biegu legislacyjnego, gdyż ani minister Czechowicz nie kwapił się z rozesłaniem projektu do międzyministerialnego uzgodnienia, ani premier Bartel nie akceptował wniesienia projektu na Radę Ministrów. Autorom projektu nie pozostało przeto nic innego jak przesłać projekt „według kompetencji” do Ministerstwa Przemysłu i Handlu. Stamtąd wyszedł na Radę Ministrów po czterech latach. Przyczyną tego było stanowisko tzw. sfer gospodarczych, wedle utartej w okresie międzywojennym nomenklatury, które propagując kartelizację w Polsce, równocześnie wypowiadały się przeciw ingerowaniu państwa, w szczególności w drodze ustawy kartelowej. Ministerstwo Przemysłu i Handlu rozesłało pod koniec 1929 r. do opinii izbom przemysłowohandlowym nieoficjalny projekt ustawy, będący właściwie tekstem, opracowanym przez Ministerstwo Skarbu. Nie tylko projekt, ale sama idea ustawy została skrytykowana; projekt ustaw} kartelowej został zaniechany. Jednakże rozwijający się kryzys gospodarczy i postępujące rozwarcie tzw. „nożyc” cen rolniczych i przemysłowych, zwłaszcza przemysłów skartelizowanych, zmusiły rząd do zajęcia się sprawą ustawy kartelowej. Pierwotny projekt został przeredagowany, rozesłany w 1932 r. do opinii sfer gospodarczych1251, a następnie do uzgodnienia międzyministerialnego, tak że gdy w styczniu 1933 r. miała w sejmowej komisji budżetowej miejsce ostra debata nad problemem kartelowym, minister Przemysłu i Handlu Zarzycki mógł oświadczyć, że rząd wnosi do sejmu projekt ustawy kartelowej. Teraz sprawa poszła szybko: 4 lutego Rada Ministrów uchwaliła projekt ustawy kartelowej, niezwłocznie wniesiony do Sejmu (druk nr 695), 16 lutego ustawą uchwalił Sejm, wkrótce poterr Senat i w marcu ustawa ukazała się w „Dzienniku Ustaw’™ Trzy rozporządzenia wykonawcze do ustawy zostały wydane w tymże 1933 roku w czerwcu i lipcu. Sfery gospodarcze rozumiały, że niewydanie ustawy kartelowej byłoby błędem taktycznym™, z drugiej strony projekt ustawy nie był dla nich groźny™. Nowej ustawy próbowano usłużnie nadać miano „lex Zarzycki”™, nie upowszechniło się jednak ono. O podjętej swego czasu przez Starzyńskiego inicjatywie w Min. Skarbu zupełnie zapomniano w ogóle nawet o niej nie wspominano i tylko jeden Fryde, świadom genezy i celów tej inicjatywy, dał wyraz temu co się stało, a co miało być™. Jednym słowem - niewypał. O ile ustawa kartelowa okazała się w poczynaniach Starzyńskiego i jego ekipy sui generis niewypałem, o tyle następna sprawa kartelowa - sprawa kartelu drożdżowego - stała się eksplozją, ale w kierunku strzelających. Geneza sprawy była następująca: w początkach roku 1928, w toku zaawansowanych już prac nad projektem ustawy kartelowej, Fryde przyszedł z rewelacjami na temat kartelu drożdżowniczego, jego metod działania, jego zysków i pokazał nam orientacyjną kalkulację analityczną, zrobioną przez „Łuszczarnię Ryżu” w Gdym Z kalkulacji tej wynikała ogromna rentowność skartelizowanych fabryŁ drożdży, coś około 100%™. Starzyńskiego wiadomość ta bardzo podnieciła - nadarzała się okazja wypróbowania konkretnej polityki kartelowej, o której dotąd mówiło się teoretycznie na zebraniach
komisji, dyskutującej nad projektem ustawy kartelowej. Zwołał przeto zebranie w którym wzięli udział Fabierkiewicz, prof. Iwanowski z Politechniki Warszawskiej, Rudolf Jabłoński i Korne Zubrzycki, naczelnicy wydziałów z Dep. Akcyz i Monopolów w Min. Skarbu, oraz ja. Okazją byk też okoliczność, że przemysł drożdżowniczy był przemysłem koncesjonowanym przez Min. Skarbu, a więc będącym w jego gestii, a nie w gestii Min. Przemysłu i Handlu. Czegośmy to sobie nie roili w zakresie tej zamierzonej akcji kartelowej: obniżenie nadmiernej ceny drożdży1111, potanienie w związku z tym chleba, lepsze wykorzystanie zdolności produkcyjnej1121przez koncentrację produkcji i przez to obniżenie kosztów produkcji i dalsze obniżenie ceny drożdży, wreszcie rejonizację sprzedaży jako wyraz racjonalizacji obrotu towarowego. Prof. Iwanowski odnosił się do tych projektów sceptycznie; uważał, że obniżka ceny drożdży nie odbije się na cenie chleba wobec znikomego udziału kosztów drożdży w ogólnych kosztach chleba, ponadto zaznaczył, że kartel robi i dobre rzeczy, mianowicie łoży na studia nad przemysłem fermentacyjnym na Politechnice; przeciwko zamierzonej akcji jednak nie oponował, a resztę porwał zapał Starzyńskiego. Przy takim postawieniu sprawy, najbliższym konkretnym zadaniem miało być zmniejszenie liczby drożdżowni przez cofnięcie koncesji najsłabszym, najdrożej produkującym W tym celu została powołana komisja w składzie Jabłoński, Zubrzycki i ja, która miała objechać drożdżownie i zapoznać się z ich stanem technicznym oraz warunkami produkcji. Starzyński wypowiadał się za natychmiastowym, dla postrachu, odebraniem komuś koncesji, motywując to obrazowo w sposób następujący: „Bo to, proszę panów, jak w maju 1926 r. pułkownik Sikorski chciał ze swoim pułkiem piechoty iść na pomoc Komendantowi do Warszawy, przymaszerował z pułkiem na stację w Siedlcach, żeby się załadować. A tu oficerowie meldują mu, że naczelnik stacji nie chce dać wagonów. „Tak? Prowadźcie mnie do niego». Gdy przyszli, Sikorski do naczelnika: «Dajesz par wagony?» «Nie, nie daję». Na to Sikorski skierowuje do niego rewolwer i pyta: «Dajesz, s... synu wagony?» «Daję». Wtedy pułkownik ściska naczelnikowi rękę i powiada: «Jak to, przyjemnie, gd> dwóch dżentelmenów od razu porozumie się ze sobą». Zebrani nie poparli jednak koncepcji odebrania na chybił trafił koncesji dla postrachu, a Starzyński więcej nie nalegał; przeto komisja ruszyła w objazd. Dziwny to był objazd, pełen kontrastów. Turystycznie był bardzo przyjemny: dostaliśmy wygodną limuzynę. Zubrzycki, starszy pan, urzędnik ze służby austriackiej, okazał się miłym, kulturalnym i dowcipnym towarzyszem podróży, Jabłoński, kolega szkolny Starzyńskiego, wieloletni prezes Stowarzyszenia Wychowańców WSH, był pełen wigoru, humoru i apetytu. Tłukliśmy się po złycl drogach, przejeżdżaliśmy przez biedne wsie i zaniedbane miasteczka, nocowaliśmy po kiepskich hotelach i hotelikach, w których natomiast były restauracje z dobrym jedzeniem Pełen kontrastów również ukazywał się nam oglądany przemysł drożdżowniczy. Ten wysoko rentowny przemysł, to były małe fabryczki, na niskim poziomie technicznym, tak że spośród 15 istniejących drożdżowni chyba tylko Luboń pod Poznaniem, a może jeszcze Okocim pod Krakowem mogiy zasługiwać m miano zakładu przemysłowego w poważnym znaczeniu tego słowa. Komisja złożyła sprawozdanie, w którym omówiła sprawę koncentracji produkcji i jej modernizacji. Wypowiedziała się za zmniejszeniem liczby drożdżowni, za obniżką ceny, za rejonizacją sprzedaży. Konsekwencją tego było wstrzymanie wydawania nowych koncesji na drożdżownie, co Komitel Ekonomiczny Ministrów uchwalił w maju 1928 r. Wydawanie koncesji zostało wstrzymane na dwa lata, w tym czasie miała nastąpić reorganizacja kartelu i przemysłu drożdżowniczego w myśl poprzednio wymienionych zamierzeń racjonalizacyjnych. Tak zadecydowana sprawa powróciła dla
jej realizowania według kompetencji do Dep. Akcyz i Monopolów. Ze sprawą kartelu drożdżowniczego straciłem w tym momencie bezpośredni kontakt ponieważ w połowie 1929 r. przeszedłem z Min. Skarbu do Głównego Urzędu Statystycznego. Sprawa potoczyła się dalej w sposób nieoczekiwany. Według dochodzących mnie wówczas wiadomości i istniejących publikacji dalszy jej przebieg był następujący: Sprawa reorganizacji przemysłu drożdżowniczego postępowała wolno, natomiast raz poruszona wywołała zainteresowanie opinii i w związku z tym domysły co do przyczyn niewydawania nowych koncesji. Równocześnie kartel zagrożony w swoim stanie posiadania, skorzystał z okazji zbliżających się w listopadzie 1930 r. wyborów do Sejmu i złożył coś około pół miliona zł na fundusz wyborczy dla Bezpartyjnego Bloku Współpracy z Rządem (BBWR). W zamian za to uzyskał prolongat niewydawania koncesji o dalsze pięć lat, co Min. Skarbu musiało mu potwierdzić w początkach października 1930 r. Teraz Starzyński znalazł się w potrzasku. Wobec opinii on był tym, który wszczął sprawę kartelu drożdżowniczego, on wystąpił w 1928 r. z inicjatywą niewydawania nowych koncesji, za jego wiceministrowania w 1930 r. kartelowi przedłużono niewydawanie koncesji o dalsze pięć lat. Natomiast w obrębie samego przemysłu drożdżowniczego żadne zmiany zasadnicze nie nastąpiły. Tak wyglądały pozory, a co do istotnych przyczyn Starzyński musiał milczeć ze względu na BBWR i jegc prezesa Walerego Sławka. Zrozumiałe jest, że taki stan musiał stwarzać pożywkę dla domysłów i plotek, co ujawniło się jaskrawo w związku ze staraniami niejakiego Przewłockiego o koncesję na drożdżownię. Przewłocki był właścicielem majątku Mordy pod Siedlcami i zamierzał przerobić posiadany nieczynny browar na fabrykę drożdży, w związku z czym wystąpił w lutym 1929 r. do Min. Skarbu o wydanie mu koncesji, tj. akurat w czasie, kiedy przemysł drożdżowniczy miał być reorganizowany w kierunku koncentracji produkcji i nowe koncesje nie miały być wydawane. Wspomniana uzyskana przez kartel w 1930 r. decyzja dalszego niewydawania koncesji nie tylko uniemożliwiała ich wydanie, ale jeszcze otoczyła tajemniczością czy niedomówieniami przyczyny tego. W tym stanie rzeczy Przewłocki pod koniec 1931 r. zwrócił się do niejakiego Stefana Ołpińskiego, kogoś w rodzaju publicysty i człowieka interesów, by zajął się tą sprawą i rozpoczął kampanię prasową, informując go, że o Starzyńskim chodzą wieści, iż w zamian za niewydawanie koncesji na drożdżownie jest opłacany przez kartel. Podobnych wiadomości dostarczył także Ołpińskiemu niejaki inż. Juliusz Leski. Według tych relacji Starzyński miał pobierać od kartelu 20 000 zł miesięcznie czy też 2 000 dolarów, jego konto w Banku Polskim wynosić miało około miliona zł, a ponadto miał mieć fundusze w bankach szwajcarskich. Naszpikowany rewelacjami Ołpiński rusza w styczniu 1932 r. do ówczesnej Najwyższej Izby Kontroli i tam składa zeznania. Z tą chwilą sprawa staje się przedmiotem dochodzenia prokuratorskiego i wtedy okazuje się, że dane, którymi szermowano, są to luźne wiadomości z niepewnych źródeł1211. Epilog sprawy odbył się w XII Oddziale Sądu Grodzkiego w Warszawie, który w grudniu 1932 r skazał Ołpińskiego na 10 miesięcy aresztu, a Przewłockiego na 4 miesiące za zniesławienie Starzyńskiego. A jednak epilog ten nie był ostatecznym zakończeniem sprawy. W następnym roku ukazała się książka Ołpińskiego pt.Polipy poświęcona kartelowi drożdżowemu. Książka podaje dużo ciekawego materiału o kartelu, jest równocześnie autoreklamą autora oraz zawiera szereg aluzji o posmaku
insynuacji. Do tych ostatnich, choć książka była 2 nakładem po konfiskacie, należy zaliczyć następującą ocenę wyroku sądowego: „Zdaniem moim należało dociec sedna sprawy, do faktycznego źródła tych informacji i z całą drobiazgowością stwierdzić, komu specjalnie zależało na rzuceniu oszczerstwa i kalumnii na p. Starzyńskiego, a nie innego z dostojników, czy urzędników państwowych”, I dalej: „Czy z punktu widzenia interesów państwa, a nawet samego p. Starzyńskiego podobne ujęcie i chęć podobnego zlikwidowania sprawy były słuszne - osądźcie sami Czytelnicy...”1151 Wątpliwość została posiana na nowo. Dozwolono, by została posiana. Zakiełkowała w cztery lata później, w 1937 r., kiedy chodziło pewnym grupom endeckim i byłym dygnitarzom magistrackim o uderzenie w Starzyńskiego, wówczas tymczasowego prezydenta m st. Warszawy, w przededniu wyborów do Rady Miejskiej, a następnie wyborów prezydenta Miasta. Takim publicznym uderzeniem była broszura Władysława Studnickiego Mianowany, niepowołany administrator p. Stefan Starzyński9d. Przypomnienie sprawy drożdżowej było tu manewrem taktycznym, mającym na celu niedopuszczenie, by uderzenie główne, tj. zarzuty z tytułu prezydentury Warszawy, było jednocześnie uderzeniem jedynym Stąd też dwa rozdziały broszury: I. „Pechowa sprawa” - o kartelu drożdżowym, II. „Pechowa gospodarka” - o działalności Starzyńskiego jakc prezydenta Warszawy. Manewr taktyczny wynika wyraźnie nie tylko z układu broszury, ale i z tekstu: „Sprawa kartelu drożdżowego zostawiła pewien osad w opinii publicznej, nieprzyjazny dla wiceministra Starzyńskiego, lecz pozycja jego w sferach rządowych, dzięki różnym okolicznościom, wzmagała się i to mu dało stanowisko dyktatora gospodarczego samorządu Warszawy. Dyktator samorządu! - Co za sprzeczności, nielogiczność! Nie logika jednak rządzi światem™ Treść rozdziału w broszurce Studnickiego, poświęconego sprawie kartelu drożdżowniczego, jest oparta na omawianej książce Ołpińskiego Polipy. Studnicki przez odpowiedni sposób streszczenia książki oraz dobór cytat zmierzał do ponownego posiania wątpliwości, że sprawa niewydawania koncesji na drożdżownie przez Min. Skarbu nie została należycie wyjaśniona i że przewód sądowy nie był dostatecznie obiektywny. „Zatargi i konflikty obywatela z przedstawicielem władzy państwowej - pisze Studnicki - winny być sądzone nie przez organ sądowy, składający się tylko z sędziów profesjonalnych, lecz i z pierwiastka społecznego”™. I znów odbył się proces, znów zapadł wyrok skazujący, tym razem Studnickiego, za zniesławienie. Na tym się kończy historia kartelu drożdżowniczego. Patrząc wstecz na całą sprawę i zestawiając początek sprawy, ów bez mała młodzieńczy zapał podjęcia polityki kartelowej pod kątem racjonalizacji gospodarki, z jej późniejszym rozwojem, rzucanymi inwektywami, nasuwa się określenie Studnickiego, z innych oczywiście powodów, ale w tym samym brzmieniu: pechowa sprawa. W 1928 r. biorę udział w następnej sprawie kartelowej, reorganizacji kartelu cukrowniczego. Powodem do tego jest ponowne™ wystąpienie przemysłu cukrowniczego do rządu o podwyżkę ceny cukru, i to po niedawnym podniesieniu ceny z 87,50 zł za 100 kg na 95 zł poczynając od 23 kwietnia tegoż 1928 roku. Co więcej, przemysł cukrowniczy złożył nie jeden memoriał w tej sprawie, lecz dwa: osobno Związek Zachodnio-Polski Przemysłu Cukrowniczego w Poznaniu i osobno Zwiąże! Zawodowy Cukrowniczy b. Królestwa Polskiego w Warszawie. Memoriały te przy tym tak różnił} się między sobą, że Komitet Ekonomiczny Ministrów powołał w czerwcu 1928 r.
międzyministerialną Komisję do Spraw Cukrownictwa z poleceniem zbadania i analizy stani cukrownictwa i zgłoszenia wniosków co do spraw poruszonych w memoriałach™ Przewodniczącym Komisji został Witold Grabowski, wicedyrektor Dep. Akcyz i Monopolów w Min. Skarbu, stary akcyźnik jeszcze z czasów Wittego, osobiście miły, starszy pan o sarmackich rysach twarzy, przyozdobionej siwym wąsem Członkami komisji byli: sekretarz Komitetu Ekonomicznego Ministrów Edward Arnekker, starszy kolega z WSH, były asystent prof. Ludwika Krzywickiego, : Min. Przemysłu i Handlu radca Barabasz, przystojny i z bródką, z Min. Rolnictwa dyr. Krawulski i : Min. Pracy i Opieki Społecznej inż. Aleksander Lutze-Birk. Tego ostatniego otaczała legenda udziah w akcji Piłsudskiego pod Bezdanami, tyle tylko że Lutze-Birk do akcji nie wszedł, po drodze poparzywszy się wskutek zgniecenia przez nieuwagę naczynia z kwasem solnym, które transportował na sobie. W komisji był jak pod Bezdanami: roztargniony i nieporadny. Wreszcie członkiem komisji byłem i ja, jako drugi delegat ministra Skarbu. Wystąpienie przez przemysł cukrowniczy z dwoma memoriałami, różnymi w ujęciu, a w sumie niejasnymi, było rezultatem tarć wewnętrznych w kartelu w wyniku pogarszającej się sytuacji całego przemysłu cukrowniczego, w związku z czym ostrzej jeszcze wystąpiły różnice warunków produkcji cukrowni b. zaboru pruskiego i cukrowni b. zaboru rosyjskiego. Wyrazem tych różnic była już sama struktura kartelu, który właściwie składał się z dwóch karteli: „Związku Zachodnio-Polskiego Przemysłu Cukrowniczego” z siedzibą w Poznaniu, obejmująceg( cukrownie b. zaboru pruskiego i „Spółki Handlowej Cukrowni Związkowych w Warszawie”, obejmującej cukrownie b. zaboru rosyjskiego względnie i małopolskie. „Czapką” nad obu kartelami była Rada Naczelna Przemysłu Cukrowniczego, a wspólnym biurem sprzedaży wewnętrznej i zagranicznej Bank Cukrownictwa. Na 76 cukrowni w 1928 r. kartel zachodni zrzeszał 24, kartel warszawski 39, outsiderów było 8, unieruchomionych cukrowni 5. Moje pierwsze zetknięcie z przemysłem cukrowniczym nastąpiło chyba na zjeździe przemysłu cukrowniczego w Poznaniu z okazji Powszechnej Wystawy Krajowej. W zjeździe brało udział, na zaproszenie przemysłu, kilku urzędników Min. Skarbu, między innymi i ja, z Krahelskim na czele, wówczas już dyrektorem Dep. Akcyz i Monopolów. Zetknięcie z przedstawicielami przemysłu cukrowniczego zwróciło moją uwagę na duże wyrobienie gospodarcze kierowników tej gałęzi przemysłu, przy czym rzucały się w oczy pewne różnice dzielnicowe: cukrownicy z Kongresówki byli żywsi, wszechstronniejsi, natomiast cukrownicy z Poznańskiego mieli znacznie większe poczucie pewności siebie. „Papieżem” cukrowników byl wówczas Zagleniczny, który przewodniczył zjazdowi; miał on duży mir jako prawy człowiek i jako ten, który z drobnego urzędnika cukrowni doszedł do stanowiska potentata w tym przemyśle. Ale rzeczywistym potentatem był jednak Żychliński, prezes Kartelu zachodniego, bogaty ziemianin i przemysłowiec On też, jako gospodarz, podejmował wraz z małżonką uczestników zjazdu rautem na kilkaset osób w hotelu „Bazar” w Poznaniu. Ponoć na jednym z takich poprzednich rautów, w okresie kiedy to nastąpiło porozumienie co do współpracy pomiędzy sferami gospodarczymi a rządem pomajowym, miała mieć miejsce następująca rozmowa pomiędzy prof. Adamem Krzyżanowskim a prezesem Żychlińskim Krzyżanowski: „Powinszować, panie prezesie, sukcesu porozumienia się z rządem”, na co Żychliński: „Panie profesorze! Nie możemy się izolować i trudno, i darmo, ale jako sfer> gospodarcze musimy popierać rząd”, na co z kolei Krzyżanowski: „Ha! że trudno, to rozumiem, ale
żeby darmo, to nie wierzę”. Problematyka przemysłu cukrowniczego, którą miała zajmować się nasza komisja, składała się ze spraw znanych, mało znanych i nieznanych, toteż komisja miała dużo roboty, a prace jej trwały równo rok: w czerwcu 1929 r. Komisja zakończyła prace i złożyła rządowi sprawozdanie. Główna praca w komisji spoczywała na Arnekkerze i na mnie; nawet po przejściu moim z początkiem 1929 r. do Głównego Urzędu Statystycznego nie przestałem być owym drugim delegatem ministra Skarbu Przewodniczący komisji stary pan Grabowski uznał za słuszne przekazać inicjatywę nam młodym, co więcej, po zakończeniu prac komisji, dał temu wyraz oficjalnie^, co raczej jest zjawiskiem rzadkim w stosunku kogoś starego do młodego. Przemysł cukrowniczy stanowił skomplikowany splot zagadnień rolniczych, przemysłowych, handlu zagranicznego i fiskalnych (akcyza). W tym gąszczu spraw większych i mniejszych centralne problemy były następujące: 1) strukturalne różnice pomiędzy cukrownictwami b. zaboru pruskiego i b. zaboru rosyjskiego i wypływające stąd konsekwencje, 2) koniunkturalne zmiany ceny cukru na rynku światowym i wynikający stąd problem stosunku cen wewnętrznych i cen eksportowych, 3) system normowania wielkości produkcji i wypływające stąd konsekwencje dla poszczególnych cukrowni. Różnice strukturalne polegały na tym, że Poznańskie miało cukrownie duże, zaś cukrownictwo b. zaboru rosyjskiego było rozdrobnione, co ilustruje poniższe zestawienie:
Dzienny przerób buraków w tys. q Liczba cukrowni w dzielnicy Razem Zachodniej Centralnej Południowej i Wschodniej do 4
5
od 4 do 8
32 1 33 od 8 do 12 4 6 1 11
od 12 do 16 10 1 2 13 od 16 do 20
4 ponad 20 5
5 W konsekwencji koszt przerobu buraków w dużych cukrowniach poznańskich był niższy. Według wyliczeń Instytutu Badania Koniunktur Gospodarczych i Cen koszt ten wynosił w r. 1927/2£ w cukrowniach o dziennym przerobie do 5 tys. q 8 zł 72 gr na q buraków, w cukrowniach od 5 do 11 tys. q 8 zł 27 gr, a w cukrowniach o przerobie ponad 11 tys. q już tylko 5 zł 29 gr. Również warunki dowozu buraków do cukrowni, bardzo istotny element kosztów własnych, wykazywały znaczne różnice strukturalne. Według obliczeń Komisji Ankietowej warunki te w r. 1926/27 przedstawiały się następująco:
Dzielnica Rodzaj transportu w %% całego dowozu: Kolej kołowy wodny normalnotorowa wąskotorowa Zachodnia 66
22 3 4 Centralna 24 42 31 3 Południowa 84
16
Wołyń 29
71
Przy takich rozpiętościach warunków technicznych, rozpiętość całości kosztów była bardzo znaczna, dochodząc w roku 1927/28 do 30 zł na jeden kwintal wyprodukowanego cukru przy przeciętnej ogólnokrajowej wysokości kosztów około 60 zł. Również w zakresie znaczenia dla rolnictwa występowały różnice ilościowe, ale tak znaczne, że miały one i charakter strukturalny (patrz tab. s. 165).
Ustawa z 1925 r. wprowadziła regulowanie ceny cukru przez rząd; zaś wysokość kontyngentu produkcji była ustalana zgodnie z propozycjami przemysłu, przy czym podział kontyngentu na cukrownie został pozostawiony samemu przemysłowi. Istniejące strukturalne różnice kosztów produkcji zostały przez kartele wyrównane poprzez ustalenie siatki cen wewnętrznych z tzw. parytetem Poznań oraz przez stworzenie funduszu wyrównawczego.
Powierzchnia gruntów ornych™ w milionach ha
Dzielnice Razem Zachodnia Centralna i Wschodnia Południowa Ogółem wg spisu z 1931 r. pod uprawę buraków 3,44 8,36 3,98 15,78 1934-1938 0,74 0,44 0,12 1,30
w % % powierzchni ornej ogółem 21 5 3 8 Siatka cen wewnętrznych polegała na tym, że cena ustalana przez rząd była miarodajna dla Poznania, stąd nazwa „parytet Poznań”, poza Poznaniem można było sprzedawać cukier po cenie parytet Poznar plus koszty frachtu kolejowego od Poznania do danej miejscowości. W konsekwencji cukrownie Kongresówki sprzedawały swój cukier przeciętnie po droższych cenach niż poznańskie, a kosztów transportu nie ponosiły, boć sprzedawały swój cukier na miejscu. I to był pierwszy zastrzyk finansowy na wyrównanie mniejszej rentowności czy braku rentowności wskutek wyższych kosztów produkcji. Drugim zastrzykiem były dopłaty z funduszu wyrównawczego, który tworzony był z wpłat cukrowni o niższych kosztach produkcji, a więc cukrowni poznańskich. Fundusz wyrównawczy był w gestii kartelu zachodniego. Ostatecznie więc różnice były w ten sposób wyrównywane; w zakresie kontyngentów produkcji rząd pozostawił cukrownictwu dużą autonomię, produkcja wzrastała, mechanizm działał. Co więc było powodem napięcia, które ujawniło się w 1928 r.? Na czym polegał problem? Przemysł cukrowniczy był już parokrotnie badany przez rząd, ale uzyskiwano obraz niejasny i to z trudnością^. Tym razem Arnekker sprawnie zorganizował poznanie tego, co było nieznane i niedomówione. Wynalazł jako konsultanta Mieczysława Sylwestra Godlewskiego, b. dyrektora cukrowni Brześć Kujawski, aktualnie w owym 1928 r. związanego z cukrowniami nieskartelizowanymi i przy jego pomocy zostały nawiązane bezpośrednie rozmowy z Karolem Sachsem, prezesem zarządu i właścicielem cukrowni „Zakrzówek”, należącej do kartelu warszawskiego oraz z Kremerem dyrektorem cukrowni Chodorów w Małopolsce, nie należącej do kartelu. Okazało się, że istniała tajna klauzula umowy między kartelem poznańskim a kartelem warszawskim, że cukrowniom b. zaboru rosyjskiego nie wolno starać się u rządu o zmianę ustawy z 1925 r. pod sankcją cofnięcia przez kartel poznański świadczeń z funduszu wyrównawczego. To utrudniało pełne rozeznanie. Rozmowy odbywaliśmy we czwórkę u Arnekkera w Prezydium Rady Ministrów na Krakowskin Przedmieściu. Nieodmiennie, gdy wchodził do pokoju elegancki prezes Sachs, zaczynał on od słów: „Panowie, żeby tylko nikt nie dowiedział się, że ja tu przychodzę”, na co również nieodmiennie, dobroduszny, duży, w typie rabelaisowskim Godlewski przygadywał: „Kochany prezes już ma ze strachu pełne portki”, co przy wykwintności stroju i form bycia Sachsa było tym bardziej komiczne.
Po tych preambułach zaczynała się dyskusja robocza. Na konsultację z Kremerem trzeba było pojechać do Lwowa, gdyż Kremer, schorowany, nie opuszczał Lwowa ani gmachu zarządu Chodorowa, w którym również mieszkał. Pojechałem razem 2 Godlewskim Kremer, drobny, szczupły, starszy pan o twarzy człowieka cierpiącego, b. inteligentny i zdradzający cechy autokratyczne, zagaił konferencję oczywiście od podziękowania za chęć wysłuchania go. Nie widać było po nim żadnego lęku przed kartelem zachodnim, miał wszak pozycję outsidera. Kremer zaznaczył, że jest synem profesora filozofii Uniwersytetu Jagiellońskiego Juliusza Kremera, że wskutek tego wyrósł w humanistycznej atmosferze, a choć potem stał się przemysłowcem, to ceni sobie to wychowanie humanistyczne, bo ono chroni go przed kramarzostwem w ujmowaniu zagadnień przemysłowych. Rozmowa z nim i jego dyrektorami dała dużo cennych informacji i oświetleń. Gdy nadszedł czas przerwy obiadowej, Kremer oświadczył, iż jesteśmy przecież jego gośćmi i prosi nas na obiad, w którym, niestety, sam wziąć udziału nie będzie mógł, bo przerwę wykorzysta na poleżenie w łóżku, natomiast w jego imieniu podejmować ma nas jego wicedyrektor inż. Piotrowski1511, i zwracając się do Piotrowskiego dodał: „Pani Irena ma być też”. Pani Irena była tc żona dyrektora Piotrowskiego, młoda, elegancka dama. W ten sposób obiad, który odbył się u Żorża, miał charakter towarzyski, a nie urzędowo-urzędniczy, ale z drugiej strony sposób jego zorganizowania przez Kremera miał jakiś posmak feudalny - pracownicy fabryki i ich rodziny to był w jego pojęciu równocześnie jego dwór. Później nie raz jeszcze spotkałem się z takim nastawieniem wśród potentatów przemysłu. W wyniku konsultacji i prac analitycznych komisji zarysował się obraz diagnozy sytuacji, a w konsekwencji koncepcja terapeutyczna. Otóż sprawa wysokości ceny wewnętrznej cukru była pochodną przedstawionej już dzielnicowej różnicy strukturalnej stanu technicznego i gospodarczego cukrowni oraz pochodną produkcji i eksportu cukru. Zależnie od sytuacji przemysł kładł nacisk bądź na różnicę strukturalną, bądź na dumping, przy czym dumping raz był przedstawiany jako zło, którego należy unikać, a raz jako zjawisko korzystne dla gospodarki narodowej, godne z tego powodu ofiar, owe zaś korzyści były raczej wyolbrzymione1551. Takie stawianie sprawy utrudniało czynnikom rządowym rozeznanie sytuacji i istotnych potrzeb. Spadek światowej ceny cukru i przewidywana jej dalsza deruta1521 stwarzały potrzebę albo dalszej zwyżki ceny wewnętrznej, albo rewizję zasad podziału kontyngentów zbytu na rynek wewnętrzny. Kontyngentowanie globalnej rocznej produkcji cukru w oparciu o ustawę z 1925 r. polegało, jak już zaznaczyłem, na akceptowaniu przez rząd propozycji przemysłu, zaś wewnętrzny podział kontyngentu krajowego między poszczególne cukrownie został pozostawiony samemu przemysłowi. Kartel zachodni przeprowadził wewnątrz przemysłu cukrowniczego zasadę, że kontyngenty sprzedaży wewnętrznej mają być dzielone proporcjonalnie do wielkości produkcji poszczególnych cukrowni. W ten sposób cukrownie zachodnie mogiy poprowadzić politykę zwiększania swej produkcji, gdyż miały niższe koszty własne i krótsze odległości eksportowe. W konsekwencji takiego systemu kontyngentowania, cukrownie b. zaboru rosyjskiego i małopolskiego zmuszone były również do podwyższania swej produkcji, gdyż w przeciwnym razie oznaczałoby to zmniejszenie kontyngentu wewnętrznego sprzedaży. Dopóki cena eksportowa cukru przewyższała koszty zmienne produkcji cukru, cukrownie Kongresówki mogły uczestniczyć w wyścigu produkcji, jaki zapanował między cukrowniami w latach 1925-1928 w wyniku opisanego mechanizmu kontyngentowania. Gdy nastąpiła
deruta światowa ceny cukru, cukrownie b. zaboru rosyjskiego i małopolskie stanęły wobec perspektywy znacznego redukowania swej produkcji, a więc i kontyngentów sprzedaży wewnętrznej, na rzecz cukrowni b. zaboru pruskiego. lak więc punktem ciężkości problemu cukrowniczego okazała się nie sprawa ceny, a sprawy sposobu normowania produkcji i kontyngentów sprzedaży wewnętrznej. Toteż informatorzy nasi usilnie wypowiadali się za wprowadzeniem stabilizacji kontyngentów, powołując się na trafne, ich zdaniem, rozwiązanie tego zagadnienia w rosyjskiej ustawie sprzed I wojny. Słowa „normirowka”, „nieprikosnowiennyj zapas” itp. stały się w rozmowachbez mała terminami technicznymi roboczymi. W rezultacie swych prac nasza Komisja do Spraw Cukrowniczych zaproponowała w swyrr sprawozdaniu rządowi: 1) zaniechanie dotychczasowego systemu normowania produkcji i podziału kontyngentów wewnętrznej sprzedaży, 2) wprowadzenie stabilizacji kontyngentów przez podział ich na kontyngenty stałe i zmienne w zależności od wielkości nadwyżki produkcji, 3) prawo odstępowania kontyngentów pomiędzy cukrowniami, a to celem przyśpieszenia procesu koncentracji produkcji, 4) zniesienie systemu cen „parytet Poznań”, a wprowadzenie jednolitej ceny cukru w całym kraju, a to celem obniżenia ceny cukru na terenach wschodnich, zamieszkałych przez ludność uboższą. Rząd zaakceptował propozycje komisji, realizację ich natomiast zalecił kartelom cukrowniczym, które w tym celu miały ze sobą zawrzeć odpowiednie porozumienie. Nastąpiło to w październiku 1929 r. przez podpisanie tzw. układu stabilizacyjnego na okres 5 lat. W wyniku tego nastąpił, jak to określano, koniec wojny domowej w obrębie polskiego przemysłu cukrowniczego. W konsekwencji powyższych zmian znikł czynnik niepewności dla poszczególnych cukrowni co do wysokości kontyngentu w następnej kampanii, produkcja cukru na eksport przesunęła się w silniejszym stopniu do cukrowni poznańskich, tj. cukrowni o najniższych kosztach produkcji, wzmógł się proces unieruchamiania cukrowni małych przez przejmowanie ich kontyngentów przez cukrownie duże. W latach 1929-1935 unieruchomionych zostało 10 cukrowni. Od października 1932 r. nastąpiła obniżka ceny cukru do 84,50 zł za 100 kg. Komisja nasza nie uwzględniła jednak w dostatecznym stopniu stosunku pomiędzy cukrownią a plantatorem buraków, tj. rolnictwem W tym zakresie istniała również różnica pomiędzy cukrownictwem poznańskim a b. zaboru rosyjskiego. Akcje cukrowni poznańskich były w posiadaniu właścicieli ziemskich, co w pewien sposób wiązało politykę przemysłu cukrowniczego z potrzebami rolnictwa. Natomiast ziemiaństwo Kongresówki nie miało po I wojnie światowej środków na odbudowanie zniszczonych cukrowni i było zmuszone do wyzbycia się ich akcji, które przejęły banki lub osoby prywatne. W konsekwencji tego proces koncentracji produkcji zaczął się dokonywać li tylko pod kątem widzenia rentowności samych cukrowni bez uwzględniania lokalnych potrzeb rolnictwa. Na tym tle została rzucona przez Instytut Badania Koniunktur Gospodarczych i Cei koncepcja, aby utworzyć określoną ilość rejonów produkcyjnych, pomiędzy które powinien następować rozdział kontyngentów. Koncepcja ta została przyjęta w nowej ustawie o uregulowaniu gospodarki cukrem i burakami z grudnia 1935 r. Zasada stabilizacji kontyngentów i prawa ich przenoszenia pozostała bez zmian. Następną sprawą kartelową była sprawa utworzenia kartelu bawełnianego w Łodzi. W marcu 1931 r. przemysłowcy łódzcy, znajdujący się w tarapatach kryzysowych i zagrożeni rozwijającym się tzw. przemysłem anonimowym1221, zwrócili się do rządu o utworzenie kartelu
przędzalń bawełnianych. W związku z tym rząd wysłał do Łodzi specjalną komisję w składzie: Fabierkiewicz z Min. Skarbu, Wiktor Martin z Biura Ekonomicznego Prezesa Rady Ministrów, rado Stanisławski z Min. Przemysłu i Handlu, trochę już mumijka, oraz naczelnik Tadeusz Ulanowski ; Min. Pracy i Opieki Społecznej. Wziąłem w tej komisji udział i ja, choć wtedy byłem już od 2 lat GUS, ale w zacnych oczach Fabierkiewicza byłem wciąż znawcą spraw kartelowych, on te; spowodował, że minister Skarbu Matuszewski powołał mnie do tej komisji. Nic tam nie zdziałałem; w ogóle wszyscy razem nic nie zdziałaliśmy i nie mogliśmy zdziałać. Natomiast miałem możność uczestniczyć w naradach, które miały w dużym stopniu posmaczek kabaretowy. Kabaretowość obrad wzmacniała okoliczność, że jednym z członków komisji był autentyczny ex-konferansjer kabaretowy - Tadeusz Ulanowski. Przed I wojną był on popularnym konferansjerem w kabarecie „Momus” w Warszawie. Niektóre jego powiedzonka, oblatywały zachwycającą się nimi Warszawę, jak np. trawestacje przysłów: „Kto nie daje, a odbiera ten się na pewno wzbogaci” lub „Synekura nie hańbi” czy „Na złodzieju czapka karakułowa”. Z opowiadań rodzinnych pamiętam następujące wspomnienie: Wchodzącemu na estradkę „Momusa” Ulanowskiemu podaje jedna z pań, siedząca przy stoliku tuż przy estradzie, filiżankę czarnej kawy. Ulanowski kłania się i mówi: „Czarna kawa to bardzo niebezpieczny napój. Ilekroć moja żona napije się na noc czarnej kawy, to ja potem spać nie mogę”. Teraz Ulanowski był osobą urzędową - naczelnikiem wydziału. Elegancki, o różowej cerze twarzy podkreślonej siwą bródką, był pełen wigoru, humoru i ekstrawagancji. Łagodnie mówiąc, granica między realnym a nierealnym jakby dla niego nie istniała. Pozostała mu zaś zręczność w operowaniu słowem i skłonność do paradoksów. W sumie dawało to zaskakujący słuchaczy sposób mówienia tak co do treści, jak i co do formy1211. Od razu na początku konferencji z przemysłowcami w Łodzi zwrócił się do nich następująco: „Panowie! Czy panowie wiedzą, że Chiny przeszły na walutę złotą? Czy panowie zdają sobie sprawę z tego faktu i z konsekwencji stąd płynących”? Wśród przemysłowców dało się zauważyć konsternację, bądź co bądź zakładali, że jesteśmy poczytalni. Konferencja odbyła się w gmachu urzędu wojewódzkiego, b. pałacu Poznańskich. Przewodniczy} wojewoda Jaszczołt, masywny mężczyzna, z zawodu prokurator, zagadnienia przemysłowe znał od strony porządku publicznego. Przemysłowców był zastęp liczny, a wśród nich asy przemysłu: Scheibler, Biedermann, Geyer z monoklem, Ejtingon. Wygi to byli oni wszyscy. Sytuacja była. paradoksalna: przemysłowcy łódzcy chcą stworzyć kartel przędzalni bawełnianych, ale sami nie potrafią kartelu stworzyć i wobec tego zwracają się z tym do rządu, który przecież jest stale krytykowany przez sfery przemysłowe za tendencje etatystyczne1221. Obiektywne warunki dla utworzenia kartelu, trzeba przyznać, nie były sprzyjające. Kartel musiałby zrzeszyć 39 fabryk o znacznych różnicach zdolności produkcyjnej, wynoszącej skrajnie od 7 tysięcy do 200 tysięcy wrzecion. Nadto różne było ustosunkowanie się w poszczególnych fabrykach wielkości tkalni do wielkości przędzalni. Były fabryki, które przędzę sprzedawały obcym tkalniom, były fabryki, których własna produkcja nie wystarczała na potrzeby tkalni. Czy w tych warunkach łatwym mógi być do znalezienia klucz podziału produkcji? A dla całości obrazu wspomnieć jeszcze trzeba o zróżnicowaniu gatunków towaru, możności zastępowania jednego przez drugi. Również subiektywne warunki dla utworzenia kartelu nie były sprzyjające. W odpowiedzi na zapytanie wojewody Jaszczołta, za utworzeniem kartelu wypowiedzieli się wszyscy przemysłowcy. Po tym „plebiscycie” nachyla się siedzący koło mnie wicewojewoda Rożniecki i szepcze: „A teraz
warto byłoby zapytać się ich, kto chciałby być outsiderem w stosunku do tego kartelu”. Tak jest każdy, gdyby mógł tylko głośno to powiedzieć. Outsider bowiem korzysta z korzyści kartelu wyższej ceny, nie ponosi natomiast ciężarów jego istnienia: ograniczenia produkcji i opłat kartelowych; outsider, udzielając rabatów, zwiększa swój obrót, bijąc tym skartelizowanych przeciwników. Paradoksalność sytuacji polegała również na tym, że jako remedium na niemoc kartelową przemysłowców zastosowano urzędniczą komisję międzyministerialną. A któż z nas był tu specjalistą? Przemysłowcy zaś nie kwapili się z dopomożeniem do ustalenia jakiegoś obiektywnego rozwiązania; każdy miał swoje subiektywne interesy1251. W tych warunkach obrady toczyły się jałowo, ale toczyły. Przemysł łódzki był wystraszony swoją sytuacją, w szczególności rozwijającym się przemysłem anonimowym1211. Ulanowski powracał do sprawy wprowadzenia waluty złotej przez Chiny, a w pewnym momencie zwrócił się do jakiegoś starszego przemysłowca z dużą, siwą brodą z zapytaniem: „Panie szanowny! Czy pan ma dzieci?”. Zdziwiony przemysłowiec odpowiedział uprzejmie: „Mam trzech synów”. „No, widzi pan powiedział Ulanowski - a ja żadnego. To komu z nas powinno bardziej zależeć na utworzeniu kartelu?” Ostatecznie przemysłowcy uchwalili utworzenie kartelu z tym że sprawy jeszcze sporne, a wśród nich była sprawa zasadnicza - klucza podziału produkcji, miały być rozstrzygnięte w drodze arbitrażu. Na superarbitra wybrali sobie Hipolita Gliwica. Gliwic rozpatrzył zapis arbitrażowy i wydał orzeczenie, a wtedy wybuchł skandalik: część przemysłowców, niezadowolonych z wyniku arbitrażu, odmówiła uznania go, mimo podpisania obowiązującego zapisu arbitrażowego. Uzasadnienia takiego postępku były „echt” według tradycji reymontowskiej „ziemi obiecanej” : Ja to podpisałem? Owszem, ale prywatnie, a u mnie jest spółka akcyjna, to jej taki zapis arbitrażowy nie obowiązuje. W takiej sytuacji Min. Przemysłu i Handlu rozesłało w kwietnia tegoż 1931 r. do izb przemysłowohandlowych do opinii projekt ustawy o przymusowym zrzeszeniu wytwórców przędzy bawełnianej1211. Związek Izb Przemysłowo-Handlowych wypowiedział się zasadniczo przeciw projektowi, ale sami zapowiedź ustawy podziałała ugodowo na przemysłowców łódzkich i kartel doszedł do skutku w sposób dobrowolny, głównie dzięki interwencji prezesa warszawskiej Izby PrzemysłowoHandlowej Czesława Klarnera. Nie darmo mówiło się w Warszawie o Klarnerze, że potrafi on wszystko „wyklarnerować”. Ostatnią sprawą kartelową, którą się zajmowałem zupełnie już epizodycznie, była w początkach 1932 r. sprawa kartelu węglowego. Byłem już wtedy od blisko roku z powrotem w Min. Skarbu, ale zajmowałem się finansami komunalnymi, a nie sprawami kartelowymi. Mimo to wydelegowano mnie wspólnie z inż. Janem Komarnickim na konferencję do Katowic. Główna gestia sprawy należała dc Min. Przemysłu i Handlu, które reprezentowali dyrektor Dep. Górnictwa Czesław Peche i naczelni] Wydziału Węglowego Korsak. Konferencja trwała zresztą krótko, wszystko było zawczasi przygotowane, przy czym chodziło o przedłużenie tzw. konwencji węglowej, tak bowiem zwana była umowa kartelowa. Pod koniec konferencji obiadujących przedstawicieli rządu i przemysłu obchodził Przedpełski, dyrektor „Saturna”, i nachylając się szeptał: „Czy mogę pana poprosić na skromn> obiadek do siebie?”. Zaraz potem ruszył z Katowic długi wąż limuzyn, przejechał Przemszę i wjechai w jakąś bramę w wysokim murze z cegły. Zajechaliśmy przed willę mieszczącą się w ogrodzie. Była
to willa, zamieszkana przez Przedpełskiego, o bardzo estetycznym wnętrzu. Już w hallu zwróciła moją uwagę poręcz schodów, prowadzących na I piętro, prześlicznie rzeźbiona, a zrobiona, jak się mogio wydawać na pierwszy rzut oka, z kości słoniowej, co jednak nie było możliwe. Zapytany gospodarz wyjaśnił, że poręcz jest zrobiona z surowej brzozy, a rzeźbił ją miejscowy górnik. Obiadek nie był skromny. Korzystając z pobytu w Katowicach, następnego dnia zwróciłem się do komendanta policji woj. śląskiego Żółtaszka, który swego czasu był słuchaczem prof. Lewińskiego i stąd go znałem, by zechciał pokazać mi bieda-szyby, o których już giośno było wtedy w Polsce, a o których dużo mówiło się poprzedniego dnia na konferencji węglowej. Znowu przejechaliśmy Przemszę, tylko tym razem nie ukazał się oczom ogród z willą, lecz pofałdowane pola, na których znajdowało się mrowie ludzkie1221. Z daleka, zwłaszcza wobec wypukłości terenu, sprawiało to istotnie wrażenie mrowiska. Z bliska, bo weszliśmy na teren, by go obejrzeć, okazało się, że było tam mnóstwo studzienek, w których kopano węgiel. Niektóre były oszalowane i miały nad sobą kołowroty. W ten sposób bezrobotni starali się zarobić na egzystencję swoją i swoich rodzin1211. Kartel węglowy widział w bieda-szybach ograniczenie swoich możliwości zbytu i pod koniec 1932 r. zażądał od rządu ich likwidacji. Poszerzenie rynku zbytu poprzez obniżkę cen1221, a tym samym powiększenie produkcji, nie było brane pod uwagę. W ten, taki czy inny, sposób tworzone kartele powstawały ciągle i liczba ich bez przerwy rosła. Już w 1928 r. napisał Ferdynand Zweig, że kartele „mnożą się jak grzyby po deszczu”. Początkowo liczba karteli była dyskusyjna w piśmiennictwie ekonomicznym, później, z chwilą wprowadzenia rejestru kartelowego i utworzenia w GUS referatu statystyki kartelowej, liczba ta stała się przedmiotem oficjalnych publikacji GUS. Według tych danych liczba krajowych karteli, wynosząca w 1919 r. 9, wzrosła w 1927 r., a więc, kiedy Starzyński podjął opracowanie ustawy kartelowej, do 64; w 1933 r., kiedy została uchwalona ustawa kartelowa, wynosiła ona 215 i w 1936 r. wzrosła do 274. Następnie GUS zmienia metodę ewidencji, wyłączając ze statystyki kartele powstałe w formie zrzeszeń przemysłowych na podstawie art. 69 prawa przemysłowego. Statystyczna liczba karteli spada (1936 r. 145), porównywalność się urywa. Mimo to rozmiar zjawiska jest nadal duży. Przyczyny tego zjawiska, trafnie scharakteryzowane po wojnie1221, rozumiane były i przed wojną. Przede wszystkim powodowały je wysokie cła ochronne i prokartelowa polityka rządu. Otóż patrząc dziś wstecz na minione czasy, próbują ocenić, co leżało u podstaw tej polityki. Na prokartelową politykę rządu niewątpliwie wpływały doraźne potrzeby, prokartelowe zabiegi przemysłu, powiązanie znacznej części obszarnictwa z wielkim kapitałem, oddziaływanie kapitału zagranicznego bezpośrednio lub przez osoby o tradycyjnej wysokiej pozycji społecznej11221, a które minister Przemysłu i Handlu Zarzycki określił bez ceremonii na jednym z posiedzeń sejmowych jako „szmaty, których kilkadziesiąt ma zapisanych u siebie w notesie”, co wywołało burzę w adekwatnej części BBWR i następnie tuszowanie sprawy. Tak, to były zjawiska, które oddziaływały na prokartelową politykę rządu, ale bezpośrednio, natomiast nie leżały u jej podstaw. Natomiast sądzę, że u podstaw prokartelowej polityki rządu leżały: koncepcja posługiwania się kartelami jako skutecznym narzędziem polityki gospodarczej oraz pogląd idealizujący proces uprzemysłowienia Polski. Koncepcja używania karteli jako narzędzia polityki gospodarczej realizowała się przede wszystkim w zakresie przeciwdziałania dezorganizacji rynku wewnętrznego kosztem jednak wysokich cen
sprzedaży. Procesy racjonalizacyjne szły opornie, jak to charakteryzują chociażby poprzednio przytoczone wspomnienia o poszczególnych kartelach. Nie tyle rząd poprzez kartele realizował w przemyśle swoje koncepcje, ile przemysł poprzez kartele realizował u rządu swoje interesy. Interesy te z reguły były identyfikowane z interesem gospodarstwa narodowego. Otóż właśnie: nie umiano dostatecznie odróżnić interesów przemysłowców od interesu przemysłu, a u podstaw tego leżało, wzmiankowane już, idealizowanie procesu uprzemysławiania Polski. W 1928 r. miałem odczyt w Towarzystwie Ekonomistów i Statystyków Polskich na temat zagadnień kartelizacji w Polsce. Przewodniczył zebraniu nie byle kto - bo Władysław Grabski. W dyskusji zabrał gios Michał Kalecki, dziś nie byle kto, wówczas młody jeszcze człowiek, Kalecki poddai analizie socjologiczną bazę procesu przemysłowego w Polsce i zrobił analogię do przemysłowców hiszpańskich, którzy uważają siebie za filantropów swego kraju, który w zamian za ich patriotyczną działalność uprzemysławiania Hiszpanii winien chętnie ponosić wszelkie świadczenia, bo przemysłowiec hiszpański nie zajmuje się interesami, tylko realizuje misję dziejową11211. Jakżeż wtedy żachnął się Grabski na Kaleckiego, że tak mówić nie wolno. Ale jak sobie przypomnę choćby kupę „Hiszpanów” drożdżowych, o co było się żachać?
I intermedium: Główny Urząd Statystyczny „Notariat jest dla bardziej, Główny Urząd Statystyczny dla mniej zasłużonych” Takie powiedzonkc powstało w Warszawie w 1936 r., kiedy ustępujący minister Sprawiedliwości Michałowski dostał intratną posadę pisarza hipotecznego, a jego dyrektor biura personalnego prokurator Wacław Dlouhy, usunięty przez nowego ministra Grabowskiego za realizację polityki personalnej swego poprzednika, dopiero pod naciskiem opinii został wicedyrektorem Głównego Urzędu Statystycznego. Powiedzonko powstało w 1936 r., ale prekursorem jego trafności został 8 lat wcześniej Wacław Fabierkiewicz, zwolniony z Min. Skarbu na życzenie sfer gospodarczych za wywołanie niepokoji przez zapowiedź zbliżającego się kryzysu w swoim odczycie w Towarzystwie Ekonomistów. Został tedy pan Wacław naczelnikiem Wydziału Statystyki Handlu Zagranicznego w Głównym Urzędzie Statystycznym i wnet zabrał się do reformowania tej statystyki, w związku z czym postarał się 0 przeniesienie mnie z ministerstwa do GUS. Zgodziłem się; po wyjściu Fabierkiewicza, roli 1 znaczenie, a tym samym tematyka prac Wydziału Polityki Finansowo-Gospodarczej wydatnie zmalały. W ten sposób w połowie 1929 r. znalazłem się w GUS, uzyskując jak na moje wówczas 24 lata niebywale wysoki stopień służbowy bo VI, czyli odpowiadający stanowisku radcy. Ale po ministrze Skarbu Czechowiczu przyszedł Matuszewski, kryzys stał się faktem i Fabierkiewic; powrócił do Ministerstwa, załatwiwszy przed wyjściem z GUS powierzenie mi kierownictwa wydziału. W ten sposób, mając 25 lat zostałem naczelnikiem wydziału. Główny Urząd Statystyczny, kiedy do niego przyszedłem, był jeszcze kierowany przez swego pierwszego dyrektora dr Józefa Buzka. Buzek, pochodzący z szanowanej rodziny ze Śląsfe Cieszyńskiego, był już przed I wojną czynnym politycznie w ruchu ludowym w Galicji i Austrii, zaś po wojnie w Polsce był senatorem z ramienia PSL „Piast”. Pracował również naukowo w zakresu prawa administracyjnego, wykładając m in. na WSH. Wysoki, tęgi, krwisty, o łysej giowie z siwą bródką, w okularach sprawiał wrażenie dobrodusznego dziadunia, którym i był w istocie. Apoplektyczny wygląd jego został w niedługim czasie potwierdzony przez atak sklerotyczny, po którym Buzek przeszedł na emeryturę, wycofując się do swego Cieszyńskiego. Wraz z jego odejścierr skończyła się pierwsza dziesięcioletnia epoka GUS. Główny Urząd Statystyczny powstał w końcu 1918 r. i liczył wtedy 16 pracowników. Pod koniec 1928 r., tj. na parę miesięcy przed moim przyjściem, GUS zatrudniał 415 pracowników, obejmując swoją ewidencją wszystkie podstawowe przejawy bytowania społecznego i dając materiał statystyczny na wysokim już poziomie11221. Ze wspomnień pracowniczych wyraźnie wynikało, że szybki ilościowo i jakościowo rozwój działalności GUS był w znacznym stopniu rezultatem zapału, jaki wkładali w pracę liczni, młodzi pracownicy, przeważnie studenteria. Właśnie bowiem studenci dla możności utrzymania się w czasie studiów chętnie szli na posady do GUS w charakterze pracowników techniczno-manipulacyjnych, a więc nie wymagających posiadania kwalifikacji dyplomowych. Studia i praca okazywały się jednak trudne do pogodzenia, czego konsekwencją było przewlekająca się nauka i trwanie w GUS na statystyczno-manipulacyjnej posadce, nisko płatnej. Toteż w okresie, kiedy przyszedłem do GUS, symptomatyczny był wysoki bardzo odsetek11221 ludzi z nieukończonymi studiami, a w zakresie zatrudnienia bardzo duża ilość etatów o niskich grupach uposażenia. W sumie dawało to stosunkowo liczny element ludzki rozgoryczony i drażliwy. Ale w zasadzie był to element miły i inteligentny, okoliczność zaś, że pracowali ludzie młodzi, że
pracowało dużo kobiet (62%) powodowała, że na terenie GUS skojarzyło się wiele małżeństw koleżeńskich, pracujących i nadal w GUS już jako małżeństwa. Kobiety popierały, rzecz zrozumiała, tę sui generis endogamię; małżeństwo z niepracowniczką GUS było widziane niechętnie, mówiło się wtedy: „Ożenił się z kimś z ulicy”. Młodzieńczemu zapałowi do pracy towarzyszyła młodzieńcza krotochwilność. Tę poznałemjuż tylko z opowiadań. Żartów zamierzonych i nie zamierzonych było dużo. Oto na przykład za szafami na korytarzu chowa się jedna z urzędniczek z nadmuchaną wielką torbą papierową, ażeby „huknąć” i przestraszyć koleżankę, która lada chwila ma wyjść na korytarz. Rzeczywiście, drzwi skrzypnęły, pracowniczka „hukła” rozległo się „Ach!” wykrzyknięte przez profesora Sujkowskiego, wówczas naczelnika Wydziału Statystyki Handlu, który akurat, nieoczekiwanie wyszedł na korytarz. Speszona pracowniczka uciekła, kryjąc się za szafami, ale na odgłos srogiego huku, bo torba była duża, pootwierały się wszystkie drzwi na korytarz i wyjrzeli zaciekawieni. Widząc na korytarzu samotnego prof. Sujkowskiego, a niedaleko od niego ową torbę papierową, jedna z urzędniczek zdziwiona powiedziała karcąco: „Że też pana profesora trzymają się takie żarty”. Sprawowane nad tą młodą czeredą rządy Buzka miały charakter patriarchalny, ale w związku z tym rozwinęły się, jak to określali niezadowoleni, „babskie rządy”, mające w dużym stopniu oparcie w pani Buzkowej, zwanej popularnie „Trudzia” od jej zdrobniałego imienia. Była to ex-aktoreczka wiedeńska, kiedyś zapewne ładna i wdzięczna, wówczas w GUS już tylko poczciwa i naiwna. Nc terenie Wydziału Statystyki Handlu Zagranicznego przedstawicielką „babskich rządów” była pani pastorowa Tosio, wdowa, zaprzyjaźniona z Buzkami. Osobiście nie odczuwałem skutków owych „babskich rządów”, trafiłem zresztą, jak wspomniałem, na schyłek pierwszej epoki, grono osób, zaliczanych do owych rządów było raczej sympatyczne, niemniej jednak po ustąpieniu Buzka i objęciu stanowiska dyrektora GUS przez Edwarda Szturm d< Sztrema rozpoczęło się to, co można by określić jako „normalny tok urzędowania”. Wydział Statystyki Handlu Zagranicznego i Komunikacji, który objąłem po Fabierkiewiczu by najliczniejszy spośród wydziałów w GUS: liczył on ponad 80 osób na ogólną liczbę około 40C pracowników tej instytucji. Powodem tak dużej liczebności było przede wszystkim opracowywanie olbrzymiej ilości indywidualnych zgłoszeń statystycznych towarów przywożonych i wywożonych, nadsyłanych za pośrednictwem urzędów celnych przez importerów i eksporterów względnie przez spedytorów. Opracowywanie to polegało na skontrolowaniu logicznym danych dotyczących kraju przywozu względnie wywozu, sprawdzeniu prawidłowości podania wartości towaru w oparciu o specjalne cenniki kontrolne, wreszcie na tzw. „symbolizowaniu” tj. oznaczeniu danych niecyfrowych, jak rodzaj towaru, kraj, przy pomocy ustalonych symboli cyfrowych, tak aby dane te mogły być naniesione na specjalne karty, służące już do mechanicznego liczenia przez maszyny statystyczne. Pierwszym długoletnim naczelnikiem wydziału był mój profesor z W SH Antoni Sujkowski. Cieszy się on i głośno o tym mówił, że teraz jego słuchacz, tj. ja, zajmuję po nim miejsce. Po Sujkowskirr kierował wydziałem krótko aż do swej śmierci Tadeusz Janiszewski, z żalem wspominany w GUS. Po Janiszewskim przyszedł Fabierkiewicz. Po mnie kierownictwo wydziału objął Mieczysław Przypkowski, niestety przedwcześnie i tragicznie zmarły.
R o k 1931. P ożegnanie z Wydziałem Statystyki H andlu Zagranicznego w G U S w zw iązku z p rzejściem do Min. Skarbu O d lewej do pra w ej siedzą: 1. W. Now acki, 2. Z. Zawistowska, 3. M. Kristówna, 4. M. K ow alska, 5. H. Brauer. 6. A. H anka. 7. K. Skow rońska, 8. L. Gar lińska, 9. J. Kicmanówna, 10. W. Stopczyk. Stoją I rząd: 1. K[???]elszew ski, 2. W. Smolis, 3. M. Kusnerz, 4. S. Szcide, 5. W. Smaczna, 6. S. Regulska, 7. E. Bednarska, 8. H. Śliwińska, 9. H. N ow ińska-G ronczew ska, 10. L. Rossmanówna, 11. J. P iaskow ska, 12. J. Kosm owska, 13. B. K arw owska, 14. E. Kom arnicka, 15. J. Lipowiecki, 16. ?, 17. T. Karwowski, 18. J. Petrykow ski. Stoją I I rząd: 1. M. Zarembianka, 2. J. Kozłowski, 3. H. Bokiewicz, 4. M. Leśnicikowci, 5. ?, 6. E. Kamiński, 7. Z. Sommer, 8. M. G rochulska, 9. L. M ajew ski, 10. J. Zubrow ski
Trzon organizacyjny wydziału stanowiły dwa referaty: Opracowań i Publikacji. Referat Opracował dokonywał przedstawionego już opracowania zgłoszeń statystycznych a;: do momentu możności oddania materiału do przeliczenia przez maszyny statystyczne. Referatem kierował Mieczysław Kusnerz sprawny jako organizator pracy, z zamiłowania lotnik i żeglarz; drobny, szczupły, zawsze pełen humoru, zawsze z fajką. Referat ze względu na swą liczebność dzielił się na sekcje branżowe (włókiennictwo, artykuły spożywcze itd.). Sekcje prowadzili: Stanisław Szade, Wacław Smolis (WSH), Eugeniusz Kamiński, Olga Czudowska, Jan Pietrzykowski, Karol Korbel, Jerzy Kozłowsk Majewski, Sommerówna, Janina Wilczyńska. Referat Publikacji otrzymywał z Oddziału Maszy: Statystycznych wyniki sumowań w postaci tzw. arkuszy tabulacyjnych i na ich podstawie grupował materiał odpowiednio do schematów publikacyjnych danych dotyczących handlu zagranicznego, podawanych w dwutygodniku „Wiadomości Statystyczne” i miesięczniku „Handel Zagraniczny”. Referatem kierował Janusz Holewiński z WSH, zastępcami byli: Józefa Szalekówną i Antoni Snoch, Ponadto w wydziale był paroosobowy Referat Statystyki Komunikacyjnej, którym kierował radca jedyny radca na owe ponad 80 osób w wydziale, Wojciech Stopczyk, będący jednocześnie zastępcą naczelnika wydziału. Niski, chorobliwie otyły, silny krótkowidz, co mu pełniej zatruło życie kalectwem, spełniał swą funkcję z powagą i namaszczeniem, potrafił być jednak przyjemnym rozmówcą o dość dużej ilości encyklopedycznych wiadomości. Sekretariat wydziału prowadziła Jadwiga Nahayska, sprawna i uczynna, a umiejąca zachować jakiś dziewczęcy wdzięk przy swych siwych włosach. W opracowaniach naukowych pomagała Zofia Więckowska (później Kurnicka). Reforma statystyki handlu zagranicznego, w której współdziałałem, a później prowadziłem sam, polegała na dokładnym usystematyzowaniu sposobu dokonywania zgłoszeń statystycznych w zależności od rodzaju obrotu towarowego oraz na wprowadzeniu na zgłoszeniu statystycznym rubryk kontrolnych, pozwalających przez porównanie na wychwytywanie zgłoszeń błędnych czy
niedbałych. Tak np. w karcie zgłoszenia statystycznego towaru importowanego było 18 rubryk, gdzie oprócz rubryki „wartość towaru loco granica celna” była rubryka „wartość faktury”, obok rubryki „kraj pochodzenia” była rubryka „kraj zakupu”, obok „numeru statystycznego” towaru była „pozycja taryfy celnej”, wreszcie należało dokładnie podać zarówno importera, jak i zgłaszającego deklarację statystyczną, którym z reguły bywał spedytor. Zreformowana statystyka handlu zagranicznego ukazała się jako rozporządzenie Rady Ministrów z 11 kwietnia 1930 r. w sprawie statystyki celnej (DzURF nr 40, poz. 350). O dokładności, a nawet szczegółowości opracowania świadczyć może to, że rozporządzenie zawierało 79 paragrafów i ustalało 13 wzorów formularzy zgłoszeń statystycznych. Rozporządzenie skodyfikowało również szereg dotychczasowych rozporządzeń; klauzula derogacyjna wymienia 8 rozporządzeń, wydanych na przestrzeni lat 1921-1929. Opracowanie takiego rozporządzenia wymagało oczywiście dużo pracy i inwencji, nie nastręczało jednak kłopotów, które natomiast wyłoniły się, gdy chodziło o wprowadzenie reformy w życie, a to z powodu Wolnego Miasta Gdańska. Otóż podejmując reformę, nie uprzytomniliśmy sobie, że sprawa wprowadzenia przez Polskę statystyki handlu zagranicznego miała 8 lat wstecz kłopotliwy przebieg o charakterze konfliktu dyplomatycznego, który oparł się aż o Ligę Narodów i bynajmniej nie został definitywnie zakończony. Traktat wersalski, tworząc suwerenne Wolne Miasto Gdański włączając je do polskiego obszaru celnego, tym samym ustalał w zakresie spraw celnych powszechną na całym obszarze celnym moc obowiązującą podstawowych przepisów celnych, bez czego nie mógłby funkcjonować jeden obszar celny. Ustalenie, które przepisy polskie z mocy prawa są w pełnym tekście obowiązujące na terenie W. M. Gdańska, zostało dokonane w umowie między Rzeczypospolita Polską a W. M. Gdańskiem z 24 października 1921 r., zawartej w Warszawie i stąd zwaną „umową warszawską” (Tekst: DzURP 1922, poz. 139). Otóż do takich tematów należała również statystyka handlu zagranicznego, której zasady, a tym samym przepisy, muszą być jednolite na terenie całego obszaru celnego. Temat ten nie został w „umowie warszawskiej” zapomniany, tylko niefortunnie zatytułowany „statystyka celna”. Toteż gdy przyszło do wprowadzenia statystyki handlu zagranicznego, Senat Gdański odmówił respektowania przepisów polskich jako rzekomo nie przewidzianych w „umowie warszawskiej”, interpretując zakres statystyki celnej jako dane 0 wpływach z ceł, ilości odpraw celnych, o celnikach itp., ale nie uznając, że pojęcie to pokrywa się z pojęciem statystyki handlu zagranicznego. Strona polska ratowała się nadając rozporządzeniu z 10 listopada 1921 r. o statystyce handlu zagranicznego nomenklaturę „w sprawie statystyki celnej”, co nie wpłynęło pojednawczo na Gdańsk, którego Senatowi nie chodziło przecież o spory semantyczne, a o zrobienie Polsce kłopotów. Sprawa poszła pod arbitraż Ligi Narodów i została rozpatrzona prze; kilkuosobową komisję, której przewodniczył przedstawiciel Hiszpanii Quinones de Leon. Komisje wydała wyrok „genewski”, tj. nie przyznający żadnej ze stron pełnej racji. Ostatecznie Gdańsk wprowadził w końcu 1922 r. zasady polskiej statystyki handlu zagranicznego, boć praktycznie trudno było inaczej - jakaś statystyka musiała istnieć - ale uczynił to w formie autonomicznej ustawy, a nie przetłumaczenia przepisów polskich. Od tej pory sprawa na 8 lat ucichła, ba, poszła w zapomnienie, a uprzytomniła mi się, a raczej objawiła, na jesieni 1929 r., kiedy projekt reformy w swej zasadniczej konstrukcji był gotów 1 kolejną fazą prac miało być uściślanie projektu, a następnie nadanie mu biegu legislacyjnego. Tymczasem groziło, że Gdańsk odmówi wprowadzenia reformy w życie, zasłaniając się tym, że posiada w zakresie statystyki handlu zagranicznego własną ustawę, której nowelizować nie zamierza. Trzeba było podjąć jakąś akcję. Postanowiłem nawiązać kontakt z odnośnymi władzami W. M. Gdańska. We wrześniu 1929 r.
pojechaliśmy ze Stopczykiem do Gdańska, odbyliśmy naradę w Komisariacie Generalnyn Rzeczypospolitej Polskiej z radcą Lalickim i z Naczelnym Inspektorem Ceł Rafałem Kurnatowskirr Oceniali nasze szanse sceptycznie, ale - pilotowani przez Kurnatowskiego - złożyliśmy wizytą w Gdańskim Urzędzie Ceł i Akcyz - Landeszollamt - gdzie poznaliśmy szefa urzędu i podległego mi kierownika Wydziału Statystyki Handlu Zagranicznego profesora ekonomii na Politechnice Gdańskie dr Bernharda Lembke. Wyłuszczyłem nasze zamiary reformy statystyki handlu i jej potrzebę oraz zaproponowałem współpracę w ostatecznym redagowaniu nowego systemu statystycznego. Propozycja została przyjęta, kontakt został nawiązany W jakiś czas później z kolei prof. Lembke przyjechał do Warszawy i sprawa zaczęła się posuwać naprzód. Lembke był to szpakowaty już stary kawaler, zdecydowany typ asteniczny, co razem w połączeniu ze stanowiskiem naukowym stwarzało z niego dość typową postać niemieckiego profesora z „Fliegende Blätter”. Miał duże skłonności do mistycyzmu, ale umiał rozmawiać interesująco, do czego dafy okazję kilkakrotne spotkania robocze nad projektem reformy w Gdańsku czy w Warszawie. Doprowadziwszy do współdziałania roboczego przedstawicieli W. M. Gdańska w zakresie reformy statystyki handlu zagranicznego, zabezpieczyłem wprowadzenie w życie reformy przed wymówką ze strony Gdańska, że nic o tym nie wie i reformować nie ma zamiaru. Ocenił to później Lembke. przytaczając mi żartobliwie niemieckie przysłowie: „Gib dem Teufel einen Finger, er greift die ganze Hand”. A jednak projekt, który już widziałem jako niewzbudzający wątpliwości, że zostanie zrealizowany, o mało w końcowym stadium nie doszedł do skutku z powodów już nie statystycznych, a dyplomatycznych. Projekt nowego rozporządzenia przewidywał, zgodnie z przyjętą praktyką w poszczególnych krajach, przypadki zwolnienia z mocy prawa od obowiązku zgłoszenia statystycznego, wśród których to zwolnień były wymienione „przedmioty, przeznaczone do bezpośredniego użytku Prezydenta Rzeczypospolitej podczas pobytu za granicą”. Otóż Lembke powiadomił mnie, że w projekcie nowelizacji gdańskiej ustawy o statystyce handlu zagranicznego oni dopiszą prezydenta Senatu Gdańskiego. Poinformowałem o tym Komisariat Generalm Rzeczypospolitej i Komitet Gdański MSZ. Teraz zawrzało - żadną miarą do tego dopuścić nie wolno Komisarz Generalny Rzeczypospolitej minister Strassburger dostarczył mi uzasadnienia, że glowc Wolnego Miasta jest Senat, a nie jego prezydent, który w senacie jest tylko primus inter pares. Rozgrywkę z Gdańszczanami jednak miałem poprowadzić sam
R o k 1931. P ożegnanie z Wydziałem Statystyki H andlu Zagranicznego G U S w zw iązku z p rzejściem do Min. S karbu O d lew ej do p ra w ej siedzą: 1. W. Stopczyk, 2. A. Mciniszewskci, 3. S. Tcicikowci, 4. A. Ivcinka, 5. L. Wilantowiczowa. 6. R. K ryńska, (późn. Edw ardow a Szturm de Sztrem), 7 S. Łuniewrska, 8. A. Jankow ska. 9. J. H olewiński. Stoją I rząd: 1. ? , 2. ? , 3. H. Znykówna, 4. J. Zatorska, 5. S. D ankow ska, 6. M. Kurcówna, 7. R Szczepkow ska-W asiakow a, 8. J. Szalekównci, 9. S. Bobrowski, 10. A. Holewińskci, 11. J. Galińska. Stoją I I rząd: 1. J. Zembrzuski. 2. Zofia Lange, 3. J. N ahayska, 4. ? , 5. Z. W ięckowska
Odbyła się ona w Landeszollamcie. Ze strony gdańskiej wzięli udział Kundt, szef Lendeszollamtu, Lembke, ze strony polskiej Stopczyk i ja. Początkowo spór był na argumenty, potem zaczęło się na szachowanie. „Czy pan chce, żeby z tego drobnego powodu, mającego zresztą kurtuazyjny charakter wobec prezydenta Senatu, sprawa znów poszła do Ligi Narodów?”. „Tak - odpowiedziałem sprawa będzie musiała znów pójść do Ligi Narodów, nie można bowiem godzić się na umieszczenie w pobocznych aktach prawnych przepisów niezgodnych z podstawowymi aktami prawnymi. Głową Wolnego Miasta jest Senat, a nie prezydent Senatu, nie można mu więc w przepisach statystycznych przyznawać uprawnień głowy państwa, skoro konstytucyjnie nią nie jest. Kurtuazja nie może doprowadzać do mistyfikacji prawnej”. Na co strona gdańska: „I co panu da Liga Narodów“/ Przecież pan wie jak to będzie. Znowu powołają komisję, do której wejdą jacyś przedstawiciele Brazylii, Chin czy inni tym podobni, których ta cała sprawa nic nie będzie obchodzić”. „Nie szkodzi odpowiedziałem - nam się to kalkuluje. To będzie druga sprawa, że z panami nie możemy - przy dobrej woli z naszej strony, dojść do porozumienia. Prawniczo sprawa jest jasna. Proszę, niech Liga Narodów, która patronuje unifikacji statystyki na świecie, zobaczy, o jakie sprawy potyka się reforma statystyki i to handlu zagranicznego. Nam się spór kalkuluje”. Zalegia cisza, poczem Kundi powiedział: „Panowie pozwolą, że my porozumiemy się na osobności”. Opuścili gabinet, zostawiając nas samych. Po jakimś kwadransie wrócili z minami teatralnie żałobnymi. Kundt już nie odezwał się, a w imieniu ich obu Lembke oznajmił: „Przyjmujemy stanowisko panów”. Sprawa została zakończona. 29 września 1930 r. ukazała się na terenie Gdańska ustawa o zmianie ustawy dotyczącej statystyki obrotu towarowego z 21 XII 1922 r .^ dostosowująca ściśle przepisy gdańskie do nowych przepisów polskich z 11 kwietnia tegoż 1930 roku. Odtąd straciłem kontakt z Lembkem, zwłaszcza że w niespełna rok później powróciłem do Min. Skarbu i statystyką przestałem się zajmować. Jakież było moje zdziwienie w początkach okupacji, w listopadzie 1939 r., kiedy sekretarka zameldowała mi: „Do pana dyrektora przyszedł Niemiec, profesor Lembke”. Rzeczywiście był to Lembke, tak samo wyglądający, może więcej jeszcze
szpakowaty i z większym jeszcze mistyczno-melancholijnym wyrazem twarzy. Przyjechał do Warszawy wysłany przez rektora Politechniki Gdańskiej J a k o znający już Warszawę, do Politechniki Warszawskiej z zapytaniem, czy Politechnika nie ma do odsprzedania jakichś maszyn i urządzeń, które jej teraz nie będą przydatne. W Warszawie Lembke odszukał mnie, żeby mnie odwiedzić. Widzieliśmy się drugi raz tego dnia wieczorem Lembke był zaniepokojony. Został wezwany do Gestapo na dzień następny. Okazało się, że zaczęło się dochodzenie dlaczego Lembke po przyj eździe zwrócił się bezpośrednio do polskiego rektora Politechniki, a nie zgłosił się do miejscowych władz niemieckich. Więcej już Lembkego nie widziałem Przedłużający się kryzys gospodarczy powodował wzrost nerwowości w oczekiwaniu na dane statystyczne, chodziło o możliwie największy pośpiech w ich dostarczaniu. Zrozumiałe, że comiesięcznych danych bilansu handlowego potrzebowano szczególnie pilnie. GUS podawał je już w dwa tygodnie po zamknięciu miesięcznego okresu sprawozdawczego. Pomysł i inicjatywa Kusnerza, aby z danych arkuszy tabulacyjnych sporządzać karty maszynowe i na tej podstawie drugi raz tabulować na maszynach już według schematu publikacyjnego, pozwoliły na przyspieszenie ogłaszania danych, tak że dane o bilansie handlowym były już podawane w 10 dni po upływie miesiąca. Jak wtedy sprawdzałem, Polska była krajem najszybciej ogłaszającym dane miesięczne o bilansie handlowym Poduczony w zakresie statystyki handlu zagranicznego, mając za sobą dokonaną jej reformę i przeszło półroczne pozytywne doświadczenie co do jej funkcjonowania, ruszyłem w lutym 1931 r. w wojaż zagraniczny po urzędach statystycznych, wydelegowany przez GUS. Ponętna i pouczająca to byłe trasa: Berlin, Bruksela, Paryż, Praga, Wiedeń. Wszędzie byłem po parę dni, co naj zupełnie wystarczyło dla poznania pewnych odrębności i cech specyficznych statystyki handlu zagranicznego danego kraju. W zakresie podstawowym - charakteru zgłoszeń statystycznych - ujawniły się dwa typy: 1) zgłoszenia statystyczne oryginalne na specjalnych, dla celów statystyki formularzach - stosowały je, podobnie jak Polska, Czechosłowacja i Niemcy, 2) zgłoszenia na kopiach deklaracji celnych, czym posługiwano się w Belgii i we Pranej i Był to dla celów statystycznych rodzaj zgłoszenia znacznie mniej dokładny, z czego w odnośnych urzędach statystycznych zdawano sobie sprawę, ale nie ryzykowano wprowadzenia, obok deklaracji celnej, jeszcze i karty zgłoszenia statystycznego. „Notre peuple n’est pas si obéissant” tłumaczono mi w Brukseli i w Paryżu Dość istotna różnica rzuciła mi się w oczy jeżeli chodzi o personel urzędów. Wydziały statystyki handlu zagranicznego były w zwiedzanych urzędach również stosunkowo liczne, co, podobnie jak w Polsce, wynikało z obfitości materiału i konieczności jego skontrolowania i przygotowania do sumowań. Natomiast personel, który te czynności wykonywał, miał wykształcenie szkoły podstawowej, najzupełniej wystarczające dla opanowania techniki sprawdzania zgłoszeń statystycznych. W konsekwencji tego byli to ludzie zupełnie zadowoleni z rodzaju swego zajęcia i płacy, podporządkowujący się dyscyplinie pracy na wzór fabryczny. W Głównym Urzędzie Statystycznym Rzeszy Niemieckiej siedzieli oni wszyscy na dużej sali, a na podium siedział nadzorujący ich pracę kierownik w typie raczej majstra niż inżyniera. Opracowania ekonomiczno-statystyczne i analizy robiła już osobna komórka, składająca się z ludzi o wysokich kwalifikacjach z tytułami naukowymi. Szefem Działu Statystyki Handlu Zagranicznego w Urzędzie Statystycznym Rzeszy był dr Grâvef Zaproponowałem mu, żebyśmy przeprowadzali badania dokładności zgłoszeń statystycznych wartości towarów, boć wartość danego towaru, wywożonego w danym miesiącu z Polski do Niemiec, powinna odpowiadać w statystyce niemieckiej wartości importu tego towaru, zaś wartość eksportu niemieckiego powinna odpowiadać wartości polskiego importu. Grâvell z początku żachnął się
nieco: „Jak pan może przypuszczać, że nasze dane nie są dokładne”?, ale po powrocie do Warszawy przesłałem mu zestawienie porównawcze, oparte na publikowanych materiałach polskich i niemieckich i otrzymałem po pewnym czasie uprzejmy list od niego z podziękowaniem, że materiał zbadał i istotnie zakwestionowane przeze mnie dane niemieckie nie były dostatecznie prawidłowe. Wkrótce nastąpiło moje przejście do Ministerstwa, sprawy więc, rzecz oczywista, nie kontynuowałem W okresie mojej pracy w GUS zainicjowałem opracowanie i publikowanie danych dotyczących handlu wewnętrznego1^ w oparciu o statystykę pośrednią, zwłaszcza skarbową związaną z podatkiem obrotowym Główny Urząd Statystyczny zajmował cały gmach przy Alejach Jerozolimskich 32. Jeszcze po wojnk sterczały jego ruiny, dziś zastąpiony został nowoczesnym budynkiem Za czasów użytkowania przez GUS dom już był dość podniszczony, nie bardzo wygodny do pracy, jak na ogół pomieszczenia mieszkalne zaadaptowane do celów biurowych. Mimo czterech pięter i oficyn było ciasno, toteż Oddział Maszyn Statystycznych mieścił się na ul. Złotej, a Biuro Spisów Powszechnych na ul Ogrodowej. Pierwsze piętro gmachu zajmowała dobrze zorganizowana i bogata biblioteka, prowadzona przez Helenę Handelsmanównę, a później przez Irenę Morsztynkiewiczową, będące i obecnie dyrektorem biblioteki GUS. W bibliotece pracowały Heybowiczowa, Szcześniakowa ora; przejściowo Składkowski, brat generał a-ministra, tak samo „kawał chłopa” jak tamten, tylko jeszcze bardziej narwany. Biblioteka była czynna cały dzień od 8 rano do 8 wieczór. Z okazji tej bibliotecznej 8 rano miał miejsce kiedyś zabawny incydent z ministrem Spraw Wewnętrznych gen. Składkowskim, któremu podlegał GUS. Składkowski przyszedł przed 8 rano na inspekcji punktualności urzędników, co było przez niego często stosowane i stanowiło okazje do przykrości na miejscu w instytucji, a przedmiot żartów w Warszawie1^ , zwymyślał za spóźnienie się do pracy kogoś, kto wszedł do gmachu parę minut po ósmej. Zaczepiony odburknął, że nie jest urzędnikiem, tylko interesantem Składkowski nie dał za wygraną i ponownie go zwymyślał, że przychodzi w nieprzepisowych godzinach dla interesantów, to znaczy od 11 do 1. „A ja idę czytać do biblioteki odparł atakowany - która jest czynna od 8 rano i odczep się pan ode mnie”. Składkowski musiał skapitulować. Niewykluczone, że był to Władysław Komorowski, codzienny czytelnik biblioteki od 8 rano do 8 wieczór. Wysoki, chudy i kościsty, z gęstymi brwiami i wąsami, dobrze już szpakowaty, ex-Sybirak opracowywać geografię Dalekiego Wschodu. Codziennie tkwiąca w sali czytelnianej jego sylweta stanowiła jakby część składową architektury wnętrza biblioteki GUS. Chudość, ziemista cen wyszarzane ubranie mówiły o Komorowskim wbrew jego życzeniom; na wszelkie propozycje objęcia jakiejś posadki, po to, by miał z czego żyć, odpowiadał odmownie - pieniędzy za darmo brać nie będzie, a czas jest mu potrzebny do pracy naukowej. Z czego wegetował? Zdaje się, że z pisanych od czasu do czasu artykulików Tak wegetował latami, ale książkę napisał^. Opracowanie materiału statystycznego spoczywało na siedmiu wydziałach i Biurze Spisów Ludności Wydziałami kierowali: Ruchu Naturalnego Ludności prof. Stefan Szulc, w PRL pierwszy preze GUS, Statystyki Sądowej Rzepkiewicz. Statystyki Oświaty Jan Derengowski, Statystyki Rolnica Edward Szturm de Sztrem, a po objęciu przez niego stanowiska dyrektora GUS, Brzeziński przeflancowany do GUS z Min. Spraw Wewnętrznych zgodnie z maksymą, zacytowaną na początki niniejszego rozdziału, Statystyki Przemysłowej Ignacy Krautler, Statystyki Handlu Zagranicznego Komunikacji Fabierkiewicz, po nim ja, po mnie Mieczysław Przypkowski, Statystyki Finansów
Samorządu dr Jan Piekałkiewicz^, Statystyki Społecznej Tadeusz Szturm de Szterm Bodaj w 1930 r. przyszedł drogą dla „mniej zasłużonych” na wicedyrektora GUS Jan Strzelecki, dyrektor Dep Samorządowego w M in Spraw Wewnętrznych, który również objął nowo utworzony dla niego Wydział Statystyki Administracji Publicznej. Biuro Powszechnych Spisów prowadził dr Rajmunc Buław ski. Obliczenia materiału statystycznego o charakterze masowym (spisy, handel zagraniczny) dokonywał na maszynach typu Powers, później Hollerith Oddział Maszyn, kierowany przez inż. Juliana Millera entuzjastę swego działu pracy. Inż. Miller również w PRL do czasu przejścia na emeryturę zajmowai się w GUS tym działem Sprawy administracyjne i personalne załatwiał Wydział Prezydialny kierowany przez Kazimierza Kochańskiego, ponadto w zakresie informacji i analizy działało kilka referatów samodzielnych, gdzie statystyką międzynarodową zajmowała się Ewa Estreicher, a kartografią Romuald Cebertowicz. wówczas student Politechniki^. W sekretariacie kierownictwa i komitetu redakcyjnego pracowały Jadwigą Orłowska, Krystyna Warchałowska, Eleonora Jankowska. Działalnością wydawniczą GUS kierował kilkuosobowy Komitet Redakcyjny z Dyrektorem GU jako przewodniczącym Dostąpiłem tego zaszczytu, że w marcu 1931 r. zostałem powołany w skład komitetu. W zakresie wydawniczym ewenementem było podjęcie wydawania Małego Rocznika Statystycznego. Była to inicjatywa Tadeusza Szturm de Sztrema. Pierwsze wydanie Małego Roczniki ukazało się w 1930 r. w nakładzie 2000 egzemplarzy; zawierał on 304 tablice danych statystycznych. Wkrótce Mały Rocznik Statystyczny stał się jednym z najpopularniejszych wydawnictw w Polsce, dc czego przyczyniły się: duża ilość danych, dobry układ, wygodny format i niska, bo 1 złoty wynosząca, cena. Mały Rocznik Statystyczny na r. 1939 miał już nakład 85 000 egzemplarzy i zawierał 601 tablic danych statystycznych.
Finanse komunalne Gdzieś w maju 1931 r. zwrócił się do mnie Starzyński, pytając czy - w przypadku, gdyby zaszła taka sytuacja, iż on powróciłby do Skarbu - może liczyć na to, że ja zgodziłbym się opuścić GUS i pomagać mu w pracy w M in Skarbu Odpowiedziałem, że w zasadzie tak, ale szczegół} musielibyśmy najprzód omówić. Wkrótce nastąpiła zmiana rządu. Stanowisko premiera objął Prystor, ministrem Skarbu został Jar Piłsudski. Starzyński został ponownie mianowany wiceministrem Skarbu. Przewidywane prze; Starzyńskiego wypadki sprawdziły się, szykował się przeto ciąg dalszy, tj. dotyczący mnie. Przemyślałem sprawę i doszedłem do wniosku, że nie przejdę do ministerstwa. W GUS było m dobrze, praca była ciekawa, miałem już niejaki dorobek, a przede wszystkim - perspektywy działalności w dziedzinie pracy naukowej. 1 lipca 1931 r. zostałem wezwany do Starzyńskiego. Gdy wszedłem do niego, miał jakąś niepewną filuterną minę, ot, coś jak chłopaczek, który zbił szybę i pragnie od tego odwrócić uwagę. „Coś panu pokażę” i podał mi podpisany już przez Jana Piłsudskiego jako ministra Skarbu list do premiera i ministra Spraw Wewnętrznych, któremu podlegał GUS, o przeniesienie mnie do Min. Skarbu „Panie ministrze - jęknąłem - ale ja przyszedłem do pana z tym, że chcę pozostać w GUS”. Starzyńsk ujął mnie czule w pół: „Panie Aleksandrze. Tego mi pannie zrobi, przecież ja się już zaangażowałem wobec ministra i premiera, jak ja bym teraz wyglądał. Ja muszę obsadzić kimś, do kogo mam zaufanie, finanse komunalne”. To już był cios! Finanse komunalne były dziedziną, która już podczas studiów na SGH wydała mi się nudna, jakieś celebrowanie mnóstwa drobiazgów; po ukończenii SGH nie zaistniały okoliczności, które by wywołały u mnie zmianę poglądów. Toteż zaprotestowałem gorąco wobec Starzyńskiego przeciwko zajmowaniu się finansami komunalnymi po powrocie do Min. Skarbu. Wówczas Starzyński zaczął wyjaśniać mi zaistniałą sytuację. Ze słów jegc wynikało, że przyjście Jana Piłsudskiego na ministra ma charakter dekoracyjny, a konkretna jego rola sprowadzi się do informowania marszałka Piłsudskiego o dokonywanych posunięciach finansowych. Natomiast de facto ministerstwem kierować będzie on, Starzyński, czego wyrazem jest ustąpienie Matuszewskiego z kierownictwa ministerstwem i Grodyńskiego ze stanowiska podsekretarza stanu. Wiceministrów zostaje ich teraz dwóch: Starzyński i Koc, z tym że Starzyński obejmuje centralny dziedzinę: budżet. Dla skuteczności swej walki o budżet państwowy potrzebne mu jest, między innymi, zabezpieczenie się przed dywersją ze strony budżetów samorządowych i dlatego uważa za konieczne, abym ja mu w tym pomógł, obejmując w ministerstwie sprawy finansów komunalnych. Rozmowa ta była ciekawa ze względu na tę ponowną rolę w finansach, jaką przewidywał dla siebie Starzyński, względnie jaka była dla niego przewidywana, w zestawieniu z późniejszym rozwojem wypadków. Starzyński nie utrzymał się na kluczowej pozycji rządzącego finansami, zbyt był solą w oku sfer wielkoprzemysłowych i obszarniczych, obawiających się jego „etatyzmu” i bezkompromisowości. Toteż stopniowo, już nie frontalnymi atakami, jak w latach 1928-1930, lecz natarciami flankowymi został później z ministerstwa wymanewrowany. Na początek nastąpiło to przez pomnożenie liczby wiceministrów, których liczba doszła do czterech. Dało to okazję „Cyrulikowi” do dowcipu rysunkowego pt. Cztery kąty i piec piąty: w czterech kątach pokoju siedzi czterech wiceministrów Skarbu: Jastrzębski, Koc, Starzyński, Zawadzki, a na piecu śpi Jan Piłsudski Dało to okazję Repeczce do dowcipu, że będzie mianowany piąty wiceminister, któremu będzie podlegał urzędnik dyżurny w hallu ministerstwa. Istotny „dowcip” polegał jednak na tym, że na czoło
wysunął się Zawadzki, górujący nad swoimi kolegami wiedzą i pozycją profesorską, strawny dla grupy Koca i Matuszewskiego, cieszący się z racji swoich poglądów i kontaktów zaufanierr wielkiego przemysłu i ziemiaństwa, a prezentacyjnie politycznie podparty tym, że był profesorem Uniwersytetu Wileńskiego i wybitną osobistością na terenie Wilna. „Z Wilna i przystojny” kursowało wtedy po Warszawie powiedzonko z szopki politycznej, włożone w usta Raczkiewicza, wyjaśniającego, dlaczego został marszałkiem Senatu. Toteż gdy Zawadzki został wiceministrem Skarbu, a dla „Pierwszej brygady gospodarczej” było to zaskoczeniem, na imieninach u Starzyńskiego Laluś Krahelski, a nie był to tego dnia pierwszy Stefan, któremu życzył, tak powita! Zawadzkiego: „Panie Ministrze. Pan z Wilna i ja z Wilna. Pan przystojny i ja przystojny. Dlaczegc pan został wiceministrem, a nie ja?”. Zawadzki osłupiał, a Starzyński zmył Krahelskiemugiowę. Z powierzonymi mi sprawami samorządowymi nie miałem dotychczas praktycznie nic do czynienia z wyjątkiem epizodycznej sprawy Żyrardowa w 1928 r. W roku tym, roku szczytowej koniunktury, Żyrardów cierpiał na bezrobocie, duże bezrobocie. Miało ono charakter - jak wtedy określano strukturalny, wywołany masowymi redukcjami w Zakładach Żyrardowskich wyrobu tkanin lnianych, a to w związku z przejęciem fabryki przez kapitał francuski w osobie Boussac’a. Boussac zastosował daleko idący wyzysk pracy, zwielokrotnił ilość wrzecion i krosien, obsługiwanych przez jednego robotnika, nowych inwestycji nie dokonywał, w rezultacie więc znaczna ilość zatrudnionych w Żyrardowie znalazła się bez pracy, gdyż warsztatem pracy w Żyrardowie były wyłącznie Zakłady Żyrardowskie. Zarząd miejski Żyrardowa, a w szczególności jego dzielny prezydent Orlik, wystąpił do rządi z memoriałem, przedstawiającym praktyki Zakładów Żyrardowskich, sytuację miasta i prosząc o pomoc w zwalczaniu bezrobocia. Rząd powołał urzędniczą komisję międzyministerialną, do której z ramienia Min. Skarbu ja zostałem wydelegowany, z poleceniem przedłożenia wniosków w sprawie „ożywienia gospodarczego Żyrardowa”. Komisja przyjechała do Żyrardowa, gdzie prezydent Orlił zapoznał ją z ciężką sytuacją miasta nie tylko w formie wyjaśnień, ale i w drodze wizualnej. Pamiętam niesłychanie przykre wrażenie ze zwiedzania szkoły dla dzieci niedorozwiniętych, dzieci pijaków, właśnie dzieci bezrobocia i nędzy. Komisja współczuła, była jednak w swych możliwościach i koncepcjach dość bezradna; sytuacja wymagała posunięć radykalnych, a do dyspozycji były tylko paliatywy w postaci fragmentarycznych robót publicznych. Toteż całe „ożywienie gospodarcze Żyrardowa” sprowadziło się do zalecenia komisji, aby magazyny tytoniowe, które miał budować Monopol Tytoniowy, zostały zbudowane w Żyrardowie. Można je do dziś oglądać z okien wagonu, położone przy torach naprzeciw stacji. Obecnie miałem zajmować się sprawami samorządowymi na stałe. Organizacyjnie wyglądało to w ten sposób, że z dniem 1 sierpnia objąłem kierownictwo Wydziału Podatków Realnych i Finansów Samorządowych (tak się ten wydział nazywał) w Dep. Podatków i Opłat. Objęcie pracy w Wydziak uplastyczniło mi groteskową sytuację, w której się znalazłem Środowisko, do którego się dostałem, różniło się bardzo od dotychczas mi znanych środowisk Wydziału Polityki Finansowo-Gospodarczej czy Głównego Urzędu Statystycznego. Tamte byh formalnie środowiskami urzędniczymi, w istocie środowiskami inteligenckimi z przyjemną skłonnością do radykalizowania, a więc ze skłonnością do humanistycznego traktowania pracy urzędowej. Środowisko Dep. Podatków było na wskroś urzędnicze, dla którego „przepisr wyczerpywał całość zagadnień intelektualnych i moralnych, a „władza” rzeczywiście pochodziła od Boga. Przy bliższym poznaniu okazywali się to ludzie dobrzy i koleżeńscy, lecz anachronizm ich
myślenia w zakresie roli państwa, zasad gospodarki narodowej był nie do przezwyciężenia. Sytuację moją, przynajmniej na początku, zaostrzała okoliczność, że zostałem departamentowi narzucony - mianowanie moje nastąpiło bez porozumienia się z dyrektorem departamentu Koszko. Koszko, starszy pan, kulturalny, doświadczony podatkowiec ze służby rosyjskiej, długie lata czuł z tego powodu zrozumiałą urazę, aż później lojalnie przyznał się, że nie miał racji. Ale nie te komeraże stanowiły o wspomnianej groteskowości sytuacji; istotą jej był sposób podchodzenia do spraw finansów komunalnych i możliwości robocze. Poprzednik mój, który został przeniesiony na emeryturę, Lucjan Lubowidzki był to starszy pan, często godzinami patrzący w sufit, o którego sposobie traktowania spraw samorządowych krążyło następujące wspomnienie. Przyszedł do niego Bronisław Ziemięcki, prezydent miasta Łodzi, w sprawie zatwierdzenia budow> wodociągów i kanalizacji w Łodzi. Lubowidzki, wysłuchawszy Ziemięckiego powiada: „Niech pai się przyjrzy mojej marynarce”. Zdziwiony Ziemięcki spojrzał na marynarkę Lubowidzkiego, na cc ten: „Ale niech pan się dobrze przyjrzy. Co? Wytarta?” Ziemięcki potwierdził, że wytarta. „OtÓ2 właśnie - powiada Lubowidzki - jest wytarta. A dlaczego wytarta? Bo nie stać mnie na inną. Tak samo Łodzi nie stać na wodociągi i kanalizację i też musi poczekać”. Były tedy w owym Wydziale Podatków Realnych i Finansów Samorządowych sprawy finansów komunalnych traktowane jako uciążliwa przyczepka do działalności głównej —podatków realnych, tj. gruntowego, od nieruchomości, od lokali. Dla mnie zaś owe „realne” podatki były realnym kłopotem, uciążliwą przyczepką do spraw finansów komunalnych. Był to gąszcz drobiazgowych przepisów, przeraźliwie nudnych, czasem tylko rozweselający swoim kramarstwem, a jednocześnie rzucający światło na anachronizm podchodzenia do spraw i zagadnień. Tak na przykład było ze sporem o „filurkę”. Otóż jednego dnia otrzymałem do podpisu potężny akt, skierowujący do Najwyższego Trybunału Administracyjnego odwołanie jakiegoś podatnika podatku od nieruchomości z Krakowa z wnioskierr ze strony Izby Skarbowej w Krakowie, aby odwołania nie uwzględnić. A wszystko z powodu „filurki”. Według Izby płatnik wniósł swoje odwołanie od wymiaru podatku od nieruchomości nie w ciągu przepisanego terminu 14 dni, lecz z opóźnieniem, bo po 15 dniach, z tego powodu jego odwołanie nie zostało merytorycznie rozpatrzone, a dowodem opóźnienia była „filurka”, której wiarogodność z kolei kwestionował podatnik. Po starannym przestudiowaniu aktów i konsultacji ustnej, ustaliłem, że „filurką” nazywa się jednostronne pokwitowanie woźnego skarbowego, że dokument skarbowy doręczył pod oznaczonym adresem, ale nie miał kto tego pokwitować. Tak więc opóźnienie w czasie odwołania wynosiło 1 dzień, dowodem tego był jednostronny zapis woźnego, a zasadność sporu między izbą a podatnikiem, czy było przeterminowanie, miał rozpatrzyć Najwyższy Trybunał Administracyjny. Poleciłem w tzw. trybie nadzoru przywrócić termin na merytoryczne rozpatrzenie odwołania. Na szczęście owe podatki realne załatwiał sumienny radca Stolzenwald, pochodzący z baronów kurlandzkich, ożywiający się, gdy do Warszawy przyjeżdżał jego przyjaciel hrabia Dąmbski, który miał nie tylko „w tytule”, ale i „w szkatule”. Sprawy finansów komunalnych załatwiał jeden człowiek - radca Karol Wojciechowski. Ten nie miał ani w tytule, ani w szkatule i był starym, galicyjskim urzędnikiem z przysłowiową dla tej kategorii urzędników sumiennością i drobiazgowością urzędowania, i li tylko z formalnym, od strony formalnej zgodności z przepisami, traktowaniem spraw. Sporządzane przez niego akty były idealnie
wykaligrafowane, zadowoliłyby samego cesarza Franciszka Józefa^, projekt odpowiedzi był poprzedzony wywodem, tzw. „stanem sprawy”, w którym było uzasadnienie proponowanego tekstu odpowiedzi, co zresztą wynikało z samego pisma, ale w takich zasadach urzędowania radca Wojciechowski został wychowany i wiernie ich dochowywał. W każdej sprawie najważniejszą rzeczą było, żeby sprawa miała numer, dopiero potem zaczynało się jej rozpatrywanie. O jakichś nienumerowanych dokumentach w postaci notatek, analiz, tabelek statystycznych nie było mowy. Jak przytłaczająca większość tej kategorii ludzi, był bardzo oszczędny; chodził w bardzo znoszonym ubraniu, a jego pergaminowa twarz, kongenialna opracowywanym przez niego aktom, zdradzała złe odżywianie. Bardzo symptomatyczne były jego wspomnienia dotyczące wybuchu I wojny światowej, wspomnienia, do których lubił wracać, gdyż w jego pojęciu okazał wtedy przezorność i dalekowidztwo. „Pan Naczelnik wi? Przed wojną zostałem komisarzem To był przecież «złoty kołnierz»11111. To żona mi mówi: spraw sobie mundur. A ja myślę - poczekam I co pan Naczelnik powi? Wkrótce wybuchła wojna i niepotrzebnie wydałbym pieniądze”. A z tym wszystkim, to nie był żaden dziwak; odwrotnie, był typowy dla swoich czasów i swego środowiska. Zakres załatwianych spraw dotyczących finansów komunalnych, sprowadzał się do zatwierdzania tych uchwał podatkowych poszczególnych związków samorządowych, które w myśl ustawy 0 tymczasowym uregulowaniu finansów komunalnych, ustawy jeszcze z 1923 r., podlegały zatwierdzeniu władz nadzorczych, a więc ministra Spraw Wewnętrznych w porozumieniu z ministrem Skarbu. Przedmiotowo więc zakres sprowadzał się do samorządowych dodatków do podatków państwowych i samorządowych podatków samoistnych, podmiotowo - do największych miast i paru związków wojewódzkich; zatwierdzenia na niższych szczeblach załatwiały urzędy wojewódzkie w porozumieniu z izbami skarbowymi. Nadzór nad izbami skarbowymi w tym zakresie nie był sprawowany, również nie było instruktażu. Do zakresu wydziału należało jeszcze opiniowanie projektów ustaw w sprawach podatków samorządowych oraz uzgadnianie okólników Min. Spraw Wewnętrznych w tychże sprawach. W sumie było to czysto formalne załatwianie spraw, dalekie od oceny ekonomicznej, a tym bardziej na tle makroekonomicznym Zabawny dowód tego miałem na przykładzie wniosku Lodzi w sprawie zatwierdzenia stawki dodatku do podatku od nieruchomości w maksymalnej wysokości ustawowej. Oceniłem, że nawet z punktu widzenia fiskalnego stawka wydaje się wygórowaną, tj. nie rokującą szans ściągnięcia podatku. Dla upewnienia się jednak co do słuszności oceny, potrzebne było zbadanie na miejscu w Łodzi stanów dotychczasowych wymiarów 1 ich realizacji, potrzebny był więc wyjazd do Łodzi, przeciwko czemu dyrektor Koszko nie oponował, ale nie wyczuwałem u niego aprobaty dla mego stanowiska; ot, po co przedłużać sprawę, kiedy tak proponuje Min. Spraw Wewnętrznych, a ustawa taką wysokość dopuszcza. Pobyt w Łodzi potwierdził mi słuszność moich wątpliwości: przy niższej stawce podatkowej istniały znaczne zaległości, których wyegzekwowanie nastręczało trudności nie do pokonania. Gdy wróciłem, zauważyłem, że mój autorytet znacznie wzrósł. Powodem tego nie było jednak to, że „empiryka” potwierdziła „hipotezę”, lecz że po moim wyjeździe wiceminister Zawadzki zapytywał jak departament ma zamiar załatwić dodatek do podatku od nieruchomości dla Łodzi, ponieważ on ma informacje, że projektowany dodatek jest za wysoki. Departament śpiesznie poinformował pana wiceministra, że też ma te same wątpliwości i że właśnie w tej sprawie zostałem wydelegowany do Łodzi. Powodemwięc wzrostu mego autorytetu było to, że potrafiłem tak „przeniuchać”, czego sobie będzie życzyło „naczalstwo”, jak to żartobliwie żargon urzędniczy określał. W opisanych warunkach trudno było coś zdziałać: nie było kim działać i nie było z kim współdziałać, zwłaszcza że, jak się okazało, część spraw dotyczących finansów komunalnych, i to ta ważniejsza,
dotycząca polityki budżetowej, była załatwiana przez inny departament - Budżetowy. Toteż po roku zostałem przeflancowany do tego departamentu, gdzie stworzono dla mnie Wydział Budżetów Związków Prawno-Publicznych, który objąłem w lipcu 1932 r. Środowisko było również urzędnicze, ale z pewnym, że tak powiem, „polotem”, na co wpływała konieczność orientowania się w całokształcie zagadnień budżetowych resortów oraz kontakty z sejmem W zakresie mojej pracy znowu powtórzyła się sytuacja posiadania jednego tylko referenta. Tym razem był nim radca Antoni Czopej, również były urzędnik galicyjski. Przez szereg miesięcy, nim udało mi się spowodować zaangażowanie b. moich słuchaczy z SGH Boczkowskiego i Łukaszewicza, był on jedynym pracownikiem Wydziału, co natchnęło Władka Lewandowskiego, referenta ekonomicznego Starzyńskiego i mego młodszego kolegę z WSH, do żartobliwegc przezywania mnie „panem na Czopej u”. Na razie to nawet nie bardzo czułem się „panem na Czopej u”. Czopej, jakieś 15 lat ode mnie starszy, któremu ponoć obiecywano, że przy pierwszej okazji zostanie naczelnikiem wydziału, przyjął mnie ze zrozumiałą niechęcią i nieufnością. Niski, krępy, zawsze bardzo poważny, tak mnie przywitał: „Jak pan tu dłużej pobędzie, to zrozumie pan, jak ważne ustawy my realizujemy”. Możność zrozumienia samych ustaw, a nie tylko ich wagi, odkładał Czopej w odniesieniu do mnie na jakiś dalszy, bliżej nieokreślony termin. Ta jego admiracja legislacji była przedmiotem żartów. „Cóż, czy szanowny radca Czopej wciąż jeszcze wierzy w nieomylność ustaw?” - podrwiwał kiedyś w rozmowie ze mną Korsak, wiceminister do spraw samorządu. Tak, chyba do końca życia wierzył, ale równocześnie rewidował swój światopogląd, zbudowany jeszcze za czasów galicyjskich Wydziału Samorządowego we Lwowie, którego był urzędnikiem Gdy po rocznej mojej nieobecności z powodu służby wojskowej wróciłem w 1934 r. do ministerstwa, Czopej powitał mnie z niekłamaną radością, że dobrze, że już jestem, bo beze mnie było źle; przywiązał się do mnie. Przez okres okupacji pracował u mnie w Wydziale Finansowym Magistratu, a po wyzwoleniu w Dep. Budżetowym Min Skarbu; na tym stanowisku umarł, do końca życia wierząc w nieomylność ustaw, może nawet nie zdając sobie sprawy z tego, że sam przedstawiał „ponadustawowe” wartości: prawość i dobry stosunek ludzki. Zacny, rzetelny Czopej! A wydawało się, że tak się różnimy ze sobą. Rok 1931, w którym zlecono mi zajmowanie się sprawami finansów komunalnych w Min. Skarbu był rokiem szczególnego znaczenia dla gospodarki samorządowej. Oceniając ex post ten okres, można by powiedzieć, że w tym czasie rząd miał uraz na tle gospodarki samorządowej, a słabe jej rozeznanie. Uraz polegał na tym, że samorząd, w przeciwieństwie do Skarbu państwa, wszedł w okres kryzysu nie z rezerwami z okresu koniunktury, ale ze znacznym zadłużeniem i rozpoczętymi inwestycjami, dla wykończenia których domagał się pieniędzy od rządu. „Nowoczesne ruiny”, powiedzonko z okresu kryzysu odnoszące się do niewykończonych inwestycji, miało zastosowanie przede wszystkim do inwestycji samorządowych. Samorząd, na tle koniunktury 1927-1928, świadom wielkich zaniedbań w gospodarce komunalnej, podjął masową aktywność inwestycyjną, zwłaszcza w województwach centralnych. W konsekwencji tego samorząd nie tylko skonsumował swą koniunkturalną zwyżkę dochodów na cele powiększenia wydatków zwyczajnych i inwestycji, ale jeszcze w silnym stopniu zaangażował kredyt, zadłużając się kilkakrotnie wyżej, niż był zadłużony dotychczas“ 21. Załamanie koniunktury w 1929 r. spowodowało zmniejszanie krajowych kredytów dla samorządu, których dopływ (kredytów długoterminowych) wynosił: w r. 1927/28 138 min zł, w r. 1928/29 277 min zł, w r. 1929/30 już tylko 125 min zł, po czym nastąpił dalszy spadek: w r. 1930/31 80 min zł,
w r. 1931/32 62 min zł, w r. 1932/33 46 min zł. Przy tym część kredytów w latach 1930-33 stanowiła nie tyle faktyczny dopływ, ile była konwersją zadłużenia krótkoterminowego: z kwoty 188 min zł formalnego dopływu kredytów samorządowych w latach 1930/33 48 min zł było de facto li tylko konwersją istniejącego zadłużenia^. Według ankiety, sporządzonej przez Związek Miast Polskich, 562 miasta na ich ogólną ilość 635 preliminowały na rok 1931/32 wydatki zwyczajne w kwocie 354 min zł, z czego na obsługę długów 71 min zł, mając równocześnie sumę zobowiązań płatnych w tymże r. 1931/32 w kwocie 214 min zł. To była już sytuacja bankruta. Podkreśleniem owej bankruckiej sytuacji było to, że na owe 214 min zł zobowiązań płatnych w r. 1931/32 weksle stanowiły 47 min zł, z których kwota powyżej 4 min zł była już na dzień 1 kwietnia 1931 r. w proteście. Ale w 1931 r. obraz statystyczny sytuacji finansowej samorządu był nieznany, dane statystyczne przyszły ze stosunkowo znacznym opóźnieniem: Związek Miast Polskich opublikował wyniki swojej ankiety o sytuacji miast na 1 IV 1931 r. dopiero w 1932 r.1^ , a dokładniejsze od ankiety Związku Miast dane co do zadłużenia samorządu podał Główny Urząd Statystyczny dopiero w 1934 r.^ , przy czym publikacja ta była pewnym przełomem w zakresie ujmowania tego tematu przez GUSIiM. W r. 1931 do wiadomości docierały więc poszczególne zjawiska, które mogiy być traktowane jako symptomy sytuacji ogólnej, niezbyt dobrze znanej, symptomy mogące świadczyć zarówno o obiektywnie trudnej sytuacji finansowej samorządu, jak i o jego niechlujnej gospodarce, przynajmniej w licznych przypadkach subiektywnych. „W okresie tym występuje w samorządzie nieomal powszechnie zjawisko gospodarki pozabudżetowej, prawie uniemożliwiające wszelką kontrolę,,m21. Związki samorządowe wypuszczają czeki bez pokrycia, wystawiają weksle grzecznościowe, puszczają w obieg akcepty własne, dyskontowane po 20-30%, niezrealizowane asygnaty kasowe niektórych związków samorządowych są skupywane przez lichwiarzy za połowę ich sumy nominalnej. W konsekwencji takiego stanu finansowego, zanika dla samorządu terytorialnego krótkoterminowy kredyt towarowy i nawet solidniejsze związki samorządowe mogą otrzymać towar tylko za zaliczeniem Zdarzają się przypadki unieruchamiania przedsiębiorstw i zakładów użyteczności publicznej z powodu braku gotówki na zapłacenie dostaw towarowych. Zdarzają się przypadki unieruchamiania szkół w zimie z powodu braku opału i gotówki na jego kupno. Rząd w tym czasie stara się odciąć od sytuacji finansowej samorządu, próbując ratować równowagę li tylko budżetu państwowego, widząc w tym konieczny warunek dla utrzymania waluty. Obok redukcji wydatków państwowych, rząd zwiększa źródła dochodowe. W 1931 r. zostaje przedłużony na czas nieograniczony 10% o dodatek do podatków bezpośrednich i akcyz, wprowadzony dodatek kryzysowy do podatku od nieruchomości, dodatek kryzysowy do podatku dochodowego, kumulacja opodatkowania wynagrodzeń od różnych pracodawców, nadzwyczajny podatek od niektórych zajęć zawodowych, podatek od energii elektrycznej na cele oświetleniowe. Samorząd natomiast nie uzyskuje nowych źródeł dochodowych. Odwrotnie, zmniejsza mu się jego możliwości realizowania dochodów własnych: w marcu 1932 r. następuje scalenie w urzędach skarbowych egzekucji wszelkich należności publiczno-prawnych^, przy czym przy zbiegu egzekucji na rzecz różnych wierzycieli pierwszeństwo mają należności skarbowe państwowe. W okresie tym rola moja, tego sprowadzonego do spraw finansów komunalnych, jest właściwie bierna. Z inicjatywą redukowania uprawnień finansowych samorządu nie kwapię się, co więcej, nie żąda się tego ode mnie. Wspomnianą legislację podatkową załatwia wicedyrektor Dep. Podatków Paweł Michalski, realizując pod względem techniczno-podatkowym dyrektywy otrzymywane od
kierownictwa resortu. Min. Spraw Wewnętrznych, będące resortowo władzą nadzorczą nad samorządem terytorialnym (Min. Skarbu było tylko resortem współdziałającym w zakresie nadzoru), staje się wobec zaostrzającej się wskutek kryzysu wewnętrznej sytuacji politycznej, coraz bardziej resortem policji. W odniesieniu do samorządu wyraża się to rozwiązywaniem rad miejskich i powiatowych oraz mianowaniami komisarycznych kierowników poszczególnych związków samorządowych. W opisanych warunkach w Warszawie rodzi się dowcip, że rząd już dokonał reformy samorządowej, która polega na skreśleniu litery „o”; zamiast „samorząd” teraz jest „sam rząd”. „Dno kryzysu dla samorządu to rok 1932-33”UM. W styczniu 1932 r. premier powołuje pod przewodnictwem Maurycego Jaroszyńskiego, prezesa Związku Powiatów, Komisję Uzdrowienk Gospodarki Komunalnej^. Rezultatem prac tej komisji było wydanie w październiku tegoż roku dwóch rozporządzeń prezydenta Rzeczypospolitej: 1) w sprawie obniżenia kosztów administracji komunalnej, 2) o dochodzeniu roszczeń pieniężnych i egzekucji należności pieniężnych opartych na tytułach prywatno-prawnych, przypadających od związków samorządowych0111. Pierwsze wprowadzało generalną obniżkę kosztów administracji komunalnej o 10% i powoływało wojewódzkie komisje oszczędnościowe dla zbadania gospodarki poszczególnych związków samorządowych w zakresie zastosowania możliwych oszczędności i usprawnienia gospodarki. Drugie rozporządzenie ustalało, że wierzyciele prywatno-prawni mogą dochodzić swych roszczeń tylko na tych dochodach i majątku związku samorządowego, które wskaże władza nadzorcza, przy czym w razie niedostateczności takiego pokrycia, władza nadzorcza rezerwuje w budżecie samorządu do 10% jego dochodów i tylko w ramach tej puli może następować egzekucja należności. Rozporządzenie to, aczkolwiek nie regulowało sprawy nadmiernego zadłużenia, a miało raczej charakter moratoryjny, przecież w owym okresie znaczenie jego było doniosłe dla związków samorządowych. Przerywało ono dziką egzekucję, nieprzebierającą w środkach, jaka rozwinęła się ze strony wierzycieli prywatnych, dezorganizującą pracę samorządu, a nawet w wielu przypadkach uniemożliwiającą mu spełnianie podstawowych zadań (sekwestr urządzeń biurowych, łóżek i urządzeń szpitalnych, ławek szkolnych itp.). Inicjatywa tego rozporządzenia wyszła od Marcelego Porowskiego, dyrektora Biura Związku Miast Polskich, on też głównie opracował teks rozporządzenia. Wreszcie pewną ulgę w zakresie zadłużenia dała ustawa z 20 grudnia 1932 r.11221 wprowadzająca powszechne obniżenie oprocentowania listów zastawnych i obligacji, a więc i samorządowych. Sytuacja finansowa samorządu terytorialnego pozostawała jednak nadal nierozwiązana w sposób zasadniczy. Objęcie przeze mnie wspomnianego Wydziału Budżetów Związków Prawno-Publicznych uwolniłc mnie od jałowej dla sprawy finansów komunalnych tematyki podatków realnych, wprowadzając w istotę zagadnienia, tj. w sprawy budżetowe. Stwarzało to znacznie częstsze i bliższe kontakty z Dep. Samorządowym Min. Spraw Wewnętrznych oraz wprowadzało w krąg działacz} samorządowych, między innymi przez uczestnictwo w Zarządzie Komunalnego Funduszi Pożyczkowo-Zapomogowego. Ponadto przecież w międzyczasie trochę „poduczyłem się” praktycznie spraw samorządowych, zacząłem miewać odczyty, a później i wykłady w Instytucie Komunalnym prowadzonym przez Wacława Brzezińskiego, obecnie profesora Uniwersytetu Jagiellońskiego. Wejście do grona samorządowców polskich było szczodrą rekompensatą za nieuzasadnione zresztą niechęci moje do tematyki finansów komunalnych. Silną dominantą tego środowiska był patriotyzm
lokalny, ale łączony z obywatelskim stanowiskiem ogólnopaństwowym, wiedza fachowa i sprawność urzędowania, ale połączona ze społecznym podejściem do spraw, którymi się zajmowali. A poza tym wielu było wśród nich ludzi miłych, z poczuciem humoru. Dyrektorem Dep. Samorządowego był Witold Zbikowski, przyjemny kompan, któremu zazdrościłem że może zjeść dosłownie dwa razy tyle co ja, pozostając suchym i chudym jak tyczka. Departament dzielił się na 3 wydziały: Administracji Samorządowej, który prowadził Stanisław Podwiński. 0 dużej wiedzy administracyjnej, w ostatnich latach przed wojną dyrektor departamentu po Zbikowskim, Gospodarki Samorządowej, kierowany przez Antoniego Hebrowskiego, oraz Finansów Samorządowych, z Adamem Kuncewiczem jako naczelnikiem wydziału. Najbliższe stosunki łączył) mnie z Kuncewiczem, najwięcej mieliśmy spraw wspólnie do załatwiania, a na tle lojalnej współpracy zawiązały się między nami węzły dobrego koleżeństwa. Kuncewicz nieźle sytuowany „stary kawaler” ciągle zamierzał wstąpić w związki małżeńskie, ale miał zawsze tyle obiekcji 1 wątpliwości, że nie wiem czy nawet Gogołowska Tekla Iwanowna, swacha, potrafiłaby skojarzyć małżeństwo. Z Kuncewiczem zasiadaliśmy razem w zarządzie Komunalnego Funduszu PożyczkowoZapomogowego“ 21, gdzie on był przedstawicielem ministra Spraw Wewnętrznych i przewodniczącym zarządu, a ja przedstawicielem ministra Skarbu. Przedstawicielami Związku Miast byli: Marcel Porowski, dyrektor Biura Związku, i Nowakowski, prezydent Białegostoku; Związek Powiatów by reprezentowany przez Franciszka Grelę, dyrektora Biura Związku, mego kolegę z SGH, ora Pawlaka. Protokół zapadających decyzji prowadził osobiście naczelny dyrektor Polskiego Banki Komunalnego b. senator Zdanowski, a po jego śmierci Artur Śliwiński, który, jak się okazało, nie tylko był historykiem, ale przed I wojną światową bankowcem Indywidualnością w naszym gronie był Porowski, bardzo szanowany dla swej wiedzy, niezwykłej pracowitości, skromności osobistej i charakteru. Niski, z dużą giową, o rysach jakby trochę mongolskich zdradzał swe walory duchowe ładnymi, myślącymi oczami i miłym uśmiechem Co prawda, uśmiechał się rzadko, wiecznie zatroskany sprawami samorządu, dla których pracował i o które walczył. Ze względu na to jego apostolstwo samorządowe i surowość zasad moralnych przezywaliśmy go żartobliwie Savanarolą. Pod tym względem niejakie przeciwieństwo do Porowskiego stanowił Grela. Inteligent chłopskiegc pochodzenia w pierwszym pokoleniu miał krzepę fizyczną, spryt i rozmach „wydwiżeńca”. Sprawy samorządowe znał dobrze, a wnioski swoje referował z iście gaskońską brawurą ku uciesze komisji. Członkowie komisji szanowali się i lubili nawzajem, a lata wzajemnej współpracy zbliżyły ich do siebie. Zresztą zbliżenie to nastąpiło szybko, gdyż mimo różnic osobistych cechą wspólną tych ludzi był realizm myślenia połączony z ideowym podejściem do zadań swej pracy. Wyładowywało się to, rzecz zrozumiała, przede wszystkim w dyskusjach na temat uporządkowania finansów komunalnych, toteż omawianie wniosków pożyczkowych czy zapomogowych było przeplatane dyskusjami problemowymi, przeważnie na tle sytuacji finansowej, którą przedstawiał rozpatrywany związek samorządowy. Członkowie komisji lubili się nawzajem, toteż po skończeniu posiedzenia trudno było im rozstać się ze sobą, weszło przeto w zwyczaj, że po posiedzeniu udawali się razem na obiad czy kolację, zależnie od pory zakończenia posiedzenia. Szli wszyscy, nie wyłączając kwękającego na żołądek Adasia Kuncewicza i nie znoszącego knajpy Marcela Porowskiego. Szło się przecież dla dalszo
dyskusji. Nie szliśmy do żadnego „wytwornego lokalu”, lecz do pobliskiej „Gospody”, gdzie każdy za swoje 10 zł miał prawie że ucztę, a Franio Grela mógł intensywniej jeszcze niż na posiedzeniu uprawiać swoje gaskoniady. Początek sympozjom był poświęcony ploteczkom i anegdotkom, w sensie cytowania zdarzeń prawdziwych, a wręcz humorystycznych w swej treści. Dawało to równocześnie pewną charakterystykę istniejącej sytuacji w kraju. W zakresie samorządowym, na przykład, powstał problem roli starosty w powiecie, który kumulując stanowisko państwowe starosty ze stanowiskiem samorządowym przewodniczącego sejmiku powiatowego stawał się dyktatorem w powiecie, niekoniecznie fortunnym Oto na przykład, jeden ze starostów województwa poleskiego, bodaj czy nie powiatu sarneńskiego, postanowił, słusznie, poprawić stan krów i w tym celu zamówił na koszt powiatowego związku samorządowego buhaje rozpłodowe w Holandii. Ale żeby nie było dywersji w akcji poprawiania rasy krówek poleskich, kazał wybić wszystkie byczki autochtoniczne. Przyszła wiosna, ale byki z Holandii nie przyszły. Krowy się gżą, ryczą, byków nie ma, aż wreszcie chłopi urządzili demonstrację: zegnali pod gmach starostwa to ryczące bydło i oświadczyli: „Nehaj teper pan starosta j..., koły wsichbykiw wyrezaw”. Tam gdzie sejmik sprzeciwiał się staroście, były i na to sposoby. W jednym z powiatów, bodaj województwa kieleckiego, skład sejmiku był bardzo klerykalny i staroście nie bardzo przychylny. Gdy pewnego razu sejmik odrzucił wniosek starosty, na którym staroście zależało, ten z zimną krwią powiedział: „Jeżeli nie uchwaliliśmy tego wniosku, to widać dlatego, żeśmy go nie zrozumieli, a na to, by go móc zrozumieć, musimy pomodlić się do Ducha Świętego”, po czym klęknął, cały klerykalny sejmik wraz z nim, a starosta począł giośno odmawiać improwizowaną przez siebie modlitwę do Ducha Świętego, którą tak zakończył: „] prosimy Cię, Duchu Święty, abyś zechciał oświecić tych jołopów, aby mogli glosować za wnioskiem pana starosty. Amen”. W ponownym glosowaniu wniosek przeszedł. Stopniowo „kawały” milkły i tematyką rozmów stawała się sprawa gospodarki samorządowej i uporządkowania finansów komunalnych. Doniosłością tych rozmów było to, że przyczyniały się one do ujednolicenia poglądów ośrodków kierowniczych: Dep. Samorządowego, Dep. Budżetowego Biura Związku Miast i Biura Powiatów. Podkreślam „przyczyniały się”, a nie decydowały cz> wpływały decydująco; zakres naszych wpływów był mały, ale byliśmy aparatem wykonawczym, przez który omawiane przez nas sprawy musiały przechodzić i to miało pewne znaczenie. W każdym razie mnie owe zebrania zwiększyły inwencję w kierunku chęci porządkowania stanu finansów komunalnych, w szczególności poprzez uporządkowanie stanu zadłużenia. W bezpośrednio dostępnym mi zakresie zorganizowałem kompensatę wzajemnych zobowiązań Skarbu Państwa i związków samorządowych0211. Następnie spróbowałem, ażeby z mojego wydziału zrobić ośrodek inicjatywy w zakresie porządkowania sytuacji finansowej związków samorządowych. W tym celu spowodowałem, że minister Skarbu Zawadzki powołał komisję międzyministerialną dla sanacji finansów związków komunalnych11211 i mnie zlecił jej przewodnictwo. Stwarzało to tytuł formalny do szerszej działalności, a dobre stosunki z Dep. Samorządowym zapewniały jego merytoryczne współdziałanie. Na początek wzięliśmy na warsztat miasto Płock, chyba najbardziej zadłużone w Polsce. Jego dług przekraczały 16-krotnie całoroczne dochody budżetowe miasta. Jak do tego doszło? Historyczny, zabytkowy, wdzięcznie nad Wisłą położony Płock, liczący ponad 30 tysięcy ludności i mający dość żywy ruch intelektualny, był miastem, którego nowoczesny bieg historii nie dotknął, pozostawiając je bez kolei, bez mostu przez Wisłę, bez przemysłu i z wręcz niedostatecznymi urządzeniami komunalnymi. W takich warunkach Płock dostał energicznego i ambitnego prezydenta
miasta - Stefana Zbrożynę. Zbrożyna był absolwentem WSH, tylko ze znacznie starszego rocznika ni: mój; popularnie zwany był „brodaczem” od pięknej, długiej brody, którą nosił. Zbrożyna, w oparciu 0 projektowaną budowę mostu i połączenia kolejowego, zaprojektował z rozmachem budowę elektrowni, rzeźni eksportowej i chłodni, nadto jeszcze urządzeń socjalnych. Uzyskał kredyty 1 rozpoczął inwestycje, w trakcie których schwytał go kryzys. Próby dokończenia inwestycji przy pomocy kredytu krótkoterminowego nie dały potrzebnego efektu końcowego; inwestycje pozostały niezakończone, zadłużenie okazało się katastrofalne. Zbrożyna ustąpił. Wiceminister Skarbu Grodyński kiedyś w rozmowie ze mną tak wspominał imprezę Zbrożyny: „Proszę pana. Jak on tu dc nas przychodził do Skarbu po kredyty, to wszystko, co mówił, było przekonywające i porywające. Nie wiem czy miał rację, czy też tak umiał nas przekonać, w każdym razie pieniądze dawaliśmy z głębokim przekonaniem”. Teraz Płock posiadał typowe „nowoczesne ruiny” w postaci niedokończonych inwestycji i ponad 11 min zł zadłużenia, z czego 5 min zł były to kredyty długoterminowe, a 6 min zł krótkoterminowe. Długi jednego Płocka wynosiły dokładnie tyle, co razem długi wszystkich miast tej kategorii co Płock (miasta od 20-50 tys. mieszkańców) razem wziętych w województwach wschodnich. W tym stanie rzeczy o dopływie nowych kredytów na dokończenie inwestycji nie było mowy; suma pożyczek, którą udało się Płockowi uzyskać w r. 1930/31 to były dosłownie i dokładnie 64 tys. złotych. Nad gospodarką Zarządu Miejskiego m Płocka ustanowiony został delegat rządowy w osobie inż Wojciechowskiego, wysuniętego przez naczelnika wydziału samorządowego woj. warszawskiego Józefa Przybyszewskiego. O zrobienie analizy stanu zadłużenia Płocka i ocenę szans skonsolidowania długów i ułożenia planu oddłużeniowego zwróciłem się do znanego mi dr Henryka Greniewskiego“ 21, doskonałego matematyka i wówczas już doświadczonego aktuariusza. Ekspertyza Greniewskiego dawała ocenę katastrofalną: przy maksimum oszczędności budżetowych, pozostająca wolna część dochodów nie jest w stanie pokryć nawet oprocentowania długów i to przy stopie 5%, czyli zadłużenie Płocka będzie rosło w nieskończoność. W naszych poszukiwaniach rozwiązań w Płocku zetknęliśmy się z niechętnym stanowiskiem rady miejskiej, którą ekspertyza i osoba Henia Greniewskiego dlaczegoś rozjuszyła: „Matematyka tu narr przysłali! Filozofa!” miał wykrzykiwać radny adwokat Majzel. Stosunek samego Zarządu Miejskiegc był bierny, a centralna z nim konferencja miała przebieg humorystyczno-symboliczny. Był gorący letni wieczór. Konferowaliśmy z Zarządem Miejskim Kuncewicz, Przybyszewski i ja Prezydent Płocka, Ostaszewski, pięknej postawy, z siwymi wąsami Polonusa przemawiał. Przemawiał, że wszystko jest dobrze, że miasto powoli, ale wyjdzie z tarapatów, że już z nich wychodzi, że wskutek tego wzrasta zaufanie obywateli do miasta. W tym momencie, tak jakby to było celowo wyreżyserowane w sztuce teatralnej, wszedł woźny, posłany po wodę sodową i wpadając w tok przemówienia Ostaszewskiego, zameldował od progu: „Panie Prezydencie! Apteka powiedziała, że Magistratowi syfona bez zastawu nie da”. Doświadczenie z Płockiem wskazało, że są przypadki, w których uporządkowanie sytuacji wymaga posunięć radykalnych przede wszystkim w postaci redukcji wielkości zadłużenia. Na to brak było jednak podstaw prawnych, a o dobrowolnym zrzeczeniu się części długów przez wierzycieli, nie wyłączając instytucji prawno-publicznych, nie było mowy. Podobna sytuacja powtórzyła się przy rozpatrywaniu spraw Gdyni. Był to zresztą pouczając) przykład braku koordynacji w polityce gospodarczej państwa. Państwo budowało port z dotacji budżetowych, a miasto budowało się na kredyt. Tworzenie portu i miasta portowego wywoływało
wzrost ceny placów, na czym majątki robili mieszkańcy, a państwo nie pociągało ich do świadczeń na rzecz miasta w postaci podatku od przyrostu wartości. W rezultacie Gdynia miała w 1931 r. zadłużenie w wysokości ponad 22 min zł, z czego prawie 12 min zł stanowiło zadłużenie krótkoterminowe. Głównym wierzycielem miasta był Bank Gospodarstwa Krajowego na sumę ponac 14 min zł, z czego blisko połowa miała charakter krótkoterminowy. Pożyczki te były udzielane za gwarancją Skarbu Państwa, BGK udzielając ich kierował się nie sytuacją finansową Gdyni, a opiera się na gwarancji. Sposób załatwiania gwarancji był przez kilka lat stereotypowy, jak to mogłem stwierdzić, przebadawszy akta Dep. Obrotu Pieniężnego, który załatwiał te sprawy: miasto Gdynie potrzebuje środków na rozwój i inwestycje, które dostarczą dochodów, które z kolei pozwolą miastu spłacać pożyczkę, której zagwarantowanie proponuje się obecnie. Formułka ta była używana i wówczas, kiedy Gdynia nie była już w stanie spłacać zaciągniętych pożyczek. Kolejni komisarze miasta Gdyni Zabierzowski, Czerwiński ustępowali ze swych stanowisk, nie mogąc podołać szarpaninie, na jaką narażały ich nieuporządkowane stosunki finansowe Gdyni. Próby uporządkowania tych stosunków w postaci układu między miastem a jego wierzycielami nie dały rezultatu, przede wszystkim wskutek nieustępliwego stanowiska BGK, który zajmował przecie; kluczowe stanowisko wśród wierzycieli. Biorący udział w pracach naszej komisji przedstawiciel Banku Mieczysław Bilek, pierwszy zresztą komisarz Gdyni, wnosił dużo dobrej woli, ale miał małe możliwości wskutek braku dalej idących pełnomocnictw. Miał za to dużo osobistego szarmu i opowiadał nam sporo ciekawych czy nawet zabawnych historyjek z początków tworzenia się Gdyni, na przykład z okazji poświęcenia pierwszego mola miejscowy proboszcz, Kaszub, wygłosił takie patriotyczne kazanie: „I któż to dawniej tą Polską rządził? Fryderyk, król pruski, łupieżca i ciemięzca, caryca rosyjska Katarzyna, rozpustna aż do przesady”. W rezultacie jednak naszych prac, ciężar obsługi długów przejął budżet państwa0111, co zlikwidowało chaos finansowy Gdyni i pozwoliło jej na podjęcie intensywniejszych planowych inwestycji, zwłaszcza gdy komisarzem miasta został Franciszek Sokół, energiczny, dobry gospodarz. Podjęliśmy również próbę uporządkowania sytuacji finansowej 10 miast tzw. ulenowskich0111, zwanych tak od firmy amerykańskiej „Ulen and Co.”, z którą miasta te w latach 1924-1926 zawarły umowę na roboty inwestycyjne, zaciągając równocześnie od niej za pośrednictwem BGK pożyczki w wysokości około 12,5 min dolarów. Transakcja była niekorzystna, warunki umowy w zakresie wykonawstwa robót inwestycyjnych przez Uleną ciężkie dla miast, zwłaszcza wobec niezabezpieczenia w umowie bodźców i rygorów dla Uleną, oddziałujących na oszczędne wykonawstwo robót. Załamanie złotego w 1925 r. podwyższyło sumę długu w złotych o blisko 70%. W rezultacie dokonania kosztownych i w związku z tym mało rentownych inwestycji, wzrost sumy dłużnej spowodował niewypłacalność miast jeszcze w okresie koniunktury. Kryzysowy spadek dochodów samorządowych stan ten pogłębił, miasta płaciły tylko 10 do 20% wymaganej rocznej obsługi długów. W związku z podjęciem akcji porządkowania finansów miast ulenowskich, spowodowałem ustanowienie przez ministra Skarbu delegatów rządowych przy zarządach miejskich0121, którymi zostali: Podwiński, Hebrowski, Kuncewicz, Czopej i ja. Miasta ulenowskie zainwestowały pożyczki przede wszystkim w wodociągi i kanalizację, a więc inwestycje stosunkowo mało rentowne. W paru przypadkach obok wodociągów były to również rzeźnie i elektrownie. Tylko Otwock zamierzył coś zupełnie innego: wybudował stosunkowo luksusowy gmach na kasyno gry. Było ono całkowicie przygotowane, były nawet stoliki do brydża i pięcioboczne stoliki do pokera, lecz Otwock koncesji na dom gry nie dostał, gmach stał przeto pusty
w oczekiwaniu na przyzwoitsze swoje przeznaczenie. Pożyczka ulenowska była faktem dokonanym, którego rozpatrywanie wstecz było zabiegiem jałowym, niemniej jednak podczas studiowania akt sprawy zdumiewał mnie tekst umowy zawartej w 1924 r. pomiędzy BGK a firmą Ulen. Do czego się tam Bank nie zobowiązał. Nawet do tego, że w czasii trwania umowy nie będzie zmieniony samorządowy system finansowy, a więc sprawa, co do której kompetentny był tylko Sejm A wszystko pod rygorem zerwania umowy. Z opowiadań kierowników zarządów miejskich i ich miejscowych władz nadzorczych wynikało wyraźnie, że pożyczka została miastom narzucona. Opowiadali, że zostali wezwani nagle do Warszawy, gdzie już wszystko było przygotowane i niejako pod presją moralną musieli umowy podpisać, nie mając żadnego wpływu na takie czy inne ustalenie jej warunków. Potwierdzało to opinię, że pożyczka była desperackim zabiegiem ówczesnego ministra Skarbu Grabskiego, by pozyskać dewizy wobec trudności bilansu płatniczego, spowodowanych zorganizowaną przez Niemcy izolacją kredytową Polski na światowyrr rynku kapitałowym Nasza działalność jako delegatów rządowych nie dała prawie nic w zakresie praktycznych korzyści dla budżetu państwowego. Wydatki miast były na poziomie wegetatywnym, zaś warunki kryzysowe i bezrobocie wymagały odpowiednich wydatków na opiekę społeczną. Natomiast analiza nasza potwierdziła niemożność uniesienia ciężaru długu ulenowskiego przez obciążone nimi miasta, w związku z czym, podobnie jak w odniesieniu do Gdyni, obsługę długu przejął budżet państwowy“ 21. Cała moja opisana wyżej działalność ulega przerwie wskutek odbywanej rocznej służby wojskowej w roku 1933/34, gdy zaś powracam do ministerstwa zastaję sprawę uporządkowania finansów komunalnych wreszcie pchniętą na właściwe tory akcji oddłużenia. Inicjatywę w tym zakresie przejęło Prezydium Rady Ministrów, na terenie którego rzecznikiem sprawy stał się Michai Kaczorowski, pracujący wówczas w Biurze Ekonomicznym prezesa Rady Ministrów, a patronującyn był wiceminister Tadeusz Lechnicki, sekretarz Komitetu Ekonomicznego Ministrów. W grudniu 1933 r., tj. w czasie, gdy poznawałem „czar munduru”, została powołana pod przewodnictwem Lechnickiego Komisja do Spraw Samorządu Terytorialnego, rezultatem prac której były tez> i wnioski w sprawie generalnego i indywidualnego oddłużenia samorządu oraz w sprawach reformy dochodów samorządowych, odciążenia samorządu w zakresie zadań zleconych, jak również wzmocnienia kontroli nad związkami samorządowymi. Znalazły one wyraz w rozporządzeniu Prezydenta RP z 24 października 1934 r. o poprawie gospodarki i finansów związków samorządowych“ 11. Na podstawie tego rozporządzenia w grudniu została powołana Centralna Komisja Oszczędnościowo-Oddłużeniowa dla Samorządu, która z kolei w ciągu pierwszegc półrocza 1935 r. powołała 15 komisji wojewódzkich. Przewodniczącym Centralnej Komisji został Ignacy Matuszewski, zastępcą przewodniczącego Maurycy Jaroszyński, sekretarzem generalnyn Michał Kaczorowski. Ja zostałem przedstawicielem ministra Skarbu“ 21. Akcję oddłużeniową poprzedziły studia rozpoznawcze. Została wysłana do związków samorządowych ankieta co do stanu ich zadłużenia i sytuacji finansowe“ 21. Przeprowadzone zostało również próbne rozeznanie czy projektowany tryb, formularze i sposób sporządzania wniosków oddłużeniowych będą dla związków samorządowych zrozumiałe. Próbę przeprowadziliśmy z Kaczorowskim w Ostrołęce. Próba wypadła pozytywnie, natomiast warunki naszego pobytu w Ostrołęce miały urok okoliczności nie do przewidzenia. Pokój w miejscowym hotelu mieliśmy na pierwszym piętrze, tylko dlaczegoś wchodzić trzeba było po drabinie, bo schody nie funkcjonowały. Gdyśmy zapytali, przyjechawszy pod wieczór, gdzie można zjeść kolację, odpowiedziano, że w rynku
jest Klub BBWR, na co odpowiedzieliśmy, że nas to nie urządza, bo nie należymy do BBWR, na o znowu z kolei odpowiedzieli autochtoni: „Ee, przecież to restauracja, do której wszyscy chodzą, tylko tak napisano, że to Klub BBWR, żeby było widać, że u nas jest życie polityczne”. Wobec tegc poszliśmy. Rzeczywiście na narożnym domu znajdował się nad parterową restauracją wielki szyld „Klub BBWR”, w środku mieściła się typowa prowincjonalna restauracyjka, której nie należałc jednak lekceważyć, jak zresztą na ogół prowincjonalnych restauracji w Kongresówce i na kresach wschodnich. Za 11 złotych z groszami zjedliśmy wspaniałą kolację, zwłaszcza godną od strony rybnej, Ostrołęka leży przecież nad Narwią. Centralna Komisja Oszczędnościowo-Oddłużeniowa rozpoznała dłużników, ale nie „rozpoznała5' wierzycieli, powtórzyła się więc analogiczna sytuacja do sytuacji mojej komisji dla sanacji finansów związków komunalnych: wierzyciele torpedowali akcję. Powodem tego były niedostateczne uprawnienia, jakie dla tej akcji oddłużeniowej ustaliło rozporządzenie z 24 października 1934 r., uzależniające postępowanie oddłużeniowe od uzgodnienia go z wierzycielami. W konsekwencji tego opracowanie i uzgodnienie pierwszych 7 projektów oddłużeniowych trwało ponad 3 miesiące, a w ciągu następnych dwóch miesięcy na 44 wnioski zgłoszone przez CKOO tylko w odniesieniu do 2 otrzymano decyzje pozytywne, reszta pozostała bez odpowiedzi0111. A przecież takich wniosków, według przeprowadzonego rozeznania, szykowało się około 600. Główny wierzyciel samorządu Bank Gospodarstwa Krajowego skłonny był do umarzania tylkc dodatkowych kosztów, wynikających z nieterminowego regulowania pożyczek przez związki samorządowe, a więc odsetek od zaległych rat, odsetek zwłoki, dodatkowych kosztów itp. Były to znaczne sumy, ale umorzenie li tylko ichnie załatwiało sprawy, sytuacja wymagała radykalniejszych posunięć oddłużeniowych, nie mówiąc o tym, że owe dodatkowe koszty z tytułu nieterminowego płacenia pożyczek były w ogóle nie do wyegzekwowania, w konsekwencji czego gotowość BGK dc ponoszenia takich ofiar była przyjmowana przez związki samorządowe bez wdzięczności, a nawet ze sceptycyzmem Gdy na jednym z pierwszych posiedzeń CKOO przedstawiciel BGK inspekto Wacław Gajewski, zresztą swego czasu starosta warszawski i zasłużony działacz samorządowy, ale teraz lojalny obrońca interesów instytucji, w której pracował, zaczął wyliczać owe umorzenia, na które Bank gotów był pójść, i w podsumowaniu, dla podkreślenia wagi ofiar, zawołał gromko: „Razem milion”, usłyszał w podzięce Zwischenruf z sali: „No, i czego się pan tak drzesz?” W tym stanie rzeczy Centralna Komisja Oszczędnościowo-Oddłużeniowa doszła do wniosku, że oddłużenie samorządu i uporządkowanie jego finansów może dać rezultaty tylko wtedy, jeśli będzie przeprowadzone szybko i radykalnie. Został opracowany projekt nowelizacji rozporządzenia z 24 października 1934 r. i wniesiony do uzgodnienia międzyresortowego. Uzgadnianie miało miejsce na terenie tzw. małego Komitetu Ekonomicznego, popularnie przezywanego „akceleratorem”, którą to formę wprowadził wicepremier Kwiatkowski, aby w trybie roboczym szybko uzgadniać sprawy, wnoszone do decyzji rządu. Gremium składało się z wiceministrów i wyższych urzędników i było zmienne w zależności od tematyki. Przewodniczył Kwiatkowski. Projekt spotkał się ze zdecydowaną opozycją ze strony Banku Gospodarstwa Krajowego, które założył dyrektor Banku dr Leon Barysz. Był on żarliwym i nieustępliwym obrońcą interesów swej instytucji, za co właśnie został jej naczelnym dyrektorem Tym bardziej przeto umocniony w swych poglądach, wygłosił na posiedzeniu wielkie przemówienie przeciw projektowi, kończąc o dziwo w ten sposób: „Samorząd, jeśli w przyszłości chce korzystać z kredytów, to musi płacić te zobowiązania, które już zaciągnął i w ogóle samorząd powinien pamiętać o tym, jak to powiedział
Heine: «Mensch! Dumuss erledigen deine Pflichtund bezahlen deine Schuld»,,. Replika należała do mnie. Byłem jeszcze z czasów mojej komisji „cięty” na sztywność BGK a obecny opór i upór wobec wyraźnie rozeznanej sytuacji tym bardziej nastroił mnie polemicznie. A do tego jeszcze ten Heine. Wygłosiłem przeto dłuższe przemówienie, w którym omówiłem znaczenie ekonomiczne procesów wyrównawczych, przedstawiłem jałowość wszelkich dotychczasowych poczynań w zakresie uporządkowania finansów komunalnych wobec niemożności redukcji zadłużenia i wreszcie omówiłem mylną politykę BGK, która sprowadzała się do pozornegc zachowania nienaruszonego kapitału dłużnego w praktyce niepłaconego przez samorządy. Przemówienie zakończyłem następująco: „W ten sposób Bank ma nienaruszony kapitał dłużny, ale na papierze, dopisuje zaległe raty, ale nie ma ich spłaty. Bank ma formalnie należności u samorządów, ale nie ma ich w praktyce. Coraz bardziej dezorientuje to Bank, jaka jest naprawdę jego sytuacja i wobec tego sytuacja BGK jest taka, że można ją scharakteryzować słowami również Heinego: «Icl weiss nicht was soli es bedeuten, dass ich so traurig bin»„. Mowę moją pokwitował wybuch śmiechu. Nawet stale poważna i zazwyczaj jakby zatroskana twarz Kwiatkowskiego rozjaśniła się, a na tłustej twarzy generała Litwinowicza binokle aż skakały. Projekt nowelizacji dekretu został przyjęty. Znowelizowane rozporządzenie przyznawało Centralnej Komisji Oszczędnościowo-Oddłużeniowe prawo orzekania ulg w spłacie wszelkich zobowiązań publiczno-prawnych oraz prawo zawieszania na 6 miesięcy egzekucji wierzytelności prywatno-prawnych, co dawało potrzebny czas na przeprowadzenie tzw. indywidualnego oddłużenia. Teraz praca poszła szybko. W czasie od grudnia 1935 r. do czerwca 1937 r. na posiedzeniach Centralnej Komisji i komisji wojewódzkich przeprowadzono 1100 indywidualnych procesów oddłużeniowych. Oddłużenie gmin wiejskich z uwagi na to, że w 90% występował w nich ten sam rodzaj zadłużenia publiczno-prawnego, udało się w większości przypadków załatwić bez reszty w sposób generalny“ 21, co zredukowało ilość oddłużeń indywidualnych do 300. Formalny punkt ciężkości akcji oddłużeniowej polegał na decyzjach wojewódzkich komisji oszczędnościowo-oddłużeniowych, które decydowały o ulgach w spłacie wierzytelności prywatnych, i Centralnej Komisji, która orzekała o ulgach w spłacie wierzytelności publiczno-prawnych oraz rozpatrywała sprzeciwy wierzycieli prywatnych w odniesieniu do decyzji komisji wojewódzkich. Merytoryczny punkt ciężkości polegał na przygotowaniu postępowania oddłużeniowego, będącego rezultatem żmudnej analizy gospodarczo-finansowej sytuacji oddłużanego związku samorządowego. Polegało to na: 1) ustaleniu niezbędnych wydatków, określanych jako „opancerzonych”, 2) oszacowaniu realnych dochodów budżetowych, 3) określeniu, jaki majątek samorządu da się upłynnić, 4) ustaleniu, w oparciu o wyniki obliczeń poprzednich, „marży na obsługę długów”, 5) podziale marży między wierzycieli. Wnioski te, o znaczeniu kluczowym dla akcji oddłużeniowej, były tak w Centralnej Komisji, jak i komisjach wojewódzkich rezultatem prac stosunkowo niewielkich grup ludzi. W Centralnej Komisji przygotowywało wnioski nieliczne Biuro Komisji Michał Kaczorowski (kierownik), Stanisław Zakrzewski (zastępca), Ludomir Kaczmarkiewic: (radca prawny), Irma Pomorska i Wacław Smolarski (referenci prawni), Feliks Banasiak, Czesław Madej, Kazimierz Malkiewicz, Zdzisław Plenkiewicz, Wacław Zbyszewski (referenci samorządowi przy czynnym współudziale obu wiceprzewodniczących: Wawrzyńca Kubali i Jana Strzeleckiego. W komisjach wojewódzkich punkt ciężkości pracy spoczywał na przewodniczących komisji, których dobór był staranny i fortunny oraz na wojewódzkich naczelnikach wydziałów samorządowych,
wchodzących z reguły do składu komisji. Szereg tych ludzi był mi osobiście znany, nie mogę przeto nie wspomnieć, że wśród przewodniczących wojewódzkich komisji znaleźli się: na woj. krakowskie Jan Pałkoń, kolega z WSH, z pochodzenia chłop z Cieszyńskiego z wszystkimi zaletam charakterystycznymi Cieszyniaków; na woj. poleskie Józef Poniatowski, takoż kolega z WSH wybitny znawca ekonomiki rolnictwa, pracownik Instytutu Badania Koniunktur Gospodarczych i Cen później dyrektor Biura Ekonomicznego w Prezydium Rady Ministrów; na woj. poznańskie Witolc Broniewski, dyrektor Banku Związku Spółek Zarobkowych, poprzednio wicedyrektor Dep. Obroti Pieniężnego w Min. Skarbu; na woj. warszawskie Józef Zajda10, dyrektor banku, b. naczelnik wydziału również w Dep. Obrotu, obaj - Broniewski i Zajda - doświadczeni znawcy zagadnie! kredytowych; na woj. wołyńskie Ignacy Pułaski, dyrektor wołyńskiej izby przemysłowo-handlowej, połączenie idealisty z rzetelnym praktykiem Komisjom województw Stanisławskiego i tarnopolskiego przewodniczyli sympatyczni i kulturalni Stanisław Dzieduszycki i Aleksander Raczyński. Członkiem komisji woj. kieleckiego był również Krzysztof Radziwiłł, bardziej znany ju; obecnie po wojnie. Spośród przedstawicieli wojewódzkich wydziałów samorządowych wspomnienia z mej strony wymagają: Józef Jellinek, naczelnik wydziału samorządowego w woj. łódzkim, uważany za najlepszego spośród naczelników tej dykasterii, człowiek wielkiego doświadczenia i umiłowania spraw samorządowych, Marian Szaynowski, naczelnik wydziału samorządowego w woj. lubelskim, gruby, siwy wyga urzędniczy, doświadczony znawca samorządu; doświadczonymi znawcami samorządu i oddanymi ich sprawie byli również Piotr Typiak (woj. Stanisławskie), Józef Przybyszewski i Ludwik Gierlicki (woj. warszawskie), Roman Grochowski (woj. wołyńskie). Ci ludzie, częściowo tylko wymienieni i scharakteryzowani, dokonali dużej, trudnej i żmudnej pracy oddłużenia samorządu. W wyniku akcji oddłużenia roczne wydatki oddłużonych związków samorządowych, wynoszące w 1933/34 r. 65,7 min zł, miały spaść w 1936/37 r. do 55,6 min zł, a w 1938/39 r. do 39,9 min zł. Sumarycznie rezultat oddłużenia przedstawiał się następująco0111:
Liczba związków samorządowych oddłużonych indywidualnie 927 Suma zobowiązań posiadanych przez związki 1 093,5 min Umorzono ogółem 348,5 min z tego w stosunku do wierzycieli publ.-prawnych
327,4 min w stosunku do wierzycieli prywatnych 21,4 min Umorzenia stanowiły w stosunku do sumy długu ogółem 31,4% w odniesieniu do wierzycieli publ.-prawnych 34,9% w odniesieniu do wierzycieli prywatnych 12,3% W porównaniu do przedstawionej pracy komisji trudnej, żmudnej i pełnej poświęcenia, rezultaty liczbowe oddłużenia nie przedstawiają się oszałamiająco, są raczej umiarkowane. Istotnie, akcja oddłużeniowa musiała być prowadzona ostrożnie, raczej trybem pojednawczo-ugodowym, inaczej groziło jej storpedowanie po raz trzeci (pierwsze storpedowanie to akcja mojej komisji, drugie akcja oddłużeniowa w oparciu o nie znowelizowany jeszcze dekret z 1934 r.). I tak, na 565 planów oddłużeniowych, ustalonych przez komisje wojewódzkie, wniesiono do Centralnej Komisji 263 sprzeciwy, a w stosunku do decyzji Centralnej Komisji wniesiono 82 sprawy do Urzędu Rozjemczego do Spraw Kredytowych Samorządu Terytorialnego, instytucji mającej być powołanej specjalnie dla tych spraw. Nadto część wierzycieli publiczno-prawnych zaskarżyła do Najwyższego Trybunału Administracyjnego decyzje Centralnej Komisji Oszczędnościowo-Oddłużeniowej, że komisja ta nie miała prawa umarzania zobowiązań wobec wierzycieli publiczno-prawnych010. Procesy wyrównawcze kryzysowe i pokryzysowe przechodziły w Polsce z trudem i oporem, dalekie od wizji poetyckiej: „Ani się dziś nie bałamucę Humanitarnym „och” i „ach”. Jak rząd - to rząd. W rządzenia sztuce Chirurgiem trzeba być i - ciach.”0121 Centralna Komisja Oszczędnościowo-Oddłużeniowa w zakończeniu swej działalności uchwaliłc „Tezy i postulaty Centralnej Komisji Oszczędnościowo-Oddłużeniowej dla Samorządu w sprawie gospodarki i finansów samorządowych”, które zamieściła w swym sprawozdaniu. Tezy zostały uchwalone na podstawie specjalnych referatów i dyskusji nad nimi, które to referaty opracowali Maurycy Jaroszyński, Wawrzyniec Kubala, Michał Kaczorowski, Tadeusz Michciński, Jai Strzelecki, Stanisław Zakrzewski i ja1001. Nie przypominam sobie tego referatu, ale musiał być, skoro został wymieniony, nie pozostaje mi przeto nic innego, jak powtórzyć za owym podsądnym, który po
mowie obrończej swego adwokata mruknął: „Samnie wiedziałem, że jestem taki porządny”. Jednym z ważnych ustaleń Centralnej Komisji było wyselekcjonowanie związków samorządowyct 0 przejściowej względnie strukturalnej niesamowystarczalności finansowej: były to 43 powiatowe związki samorządowe o ludności około 4 min mieszkańców i 120 miast o ludności blisko 800 tys. Był to sygnał, że mimo dokonanego oddłużenia problem egzystencji finansowej tych związków pozostał nadal otwarty. Nie tylko zresztą tych związków. Wraz z poprawą koniunktury odżyły przedkryzysowe problemy samorządowe: potrzeba nowych inwestycji, kwestia poziomu zaspokajania potrzeb komunalnych 1 sprawa środków finansowych na inwestycje i wydatki bieżące. W wyniku oddłużenia i poprawy koniunktury finanse samorządowe znalazły się w zasadzie w stanie równowagi, może nieco chwiejnej: suma zbiorcza budżetów samorządowych na r. 1938/39 wykazywała po stronie wydatków 735 min zł, po stronie dochodów 729 min zł. Jednakże poziom wydatków, zwłaszcza w tak istotnych dziedzinach gospodarki samorządowej jak drogi publiczne i oświata, był poniżej poziomu sprzed 10 lat.
Drogi i place Oświata (w min zł) Cały samorząd 1929/30 121,7 92,9 1938/39 75,6 61,5 1929/30 40,2 54,0
w tym miasta 1938/39 23.6 35.6 Oddłużenie samorządu zmniejszyło wydatki na obsługę długów. W gminach wiejskich stanowiły one 5% ogółu wydatków, w powiatowych związkach samorządowych 8%, ale w miastach już 16%, a więc niedaleko dopuszczalnej ustawowo granicy 20%. A tymczasem potrzeby inwestycyjne wymagały zaciągania nowych kredytów. Uprzemysławianie przez państwo Centralnego Okręgu Przemysłowego (COP) pociągnęło za sob; wzrost wydatków bieżących związków samorządowych, położonych na tym terenie, oraz wzrost potrzeb inwestycyjnych. Na 47 miast, położonych na tym obszarze, co do których Związek Miasi przeprowadził ankietę 27 groziło zamknięcie budżetu 1938/39 deficytem Na pokrycie inwestycji w tymże 1938/39 r. w kwocie 8 min zł, otrzymało owe 47 miast w formie dotacji i pożyczek 4,5 min zł. Na 22,7 min zł kosztów inwestycji projektowanych na 1939/40 r., posiadały miasta środków własnych na sumą niespełna 2 min z ł^ . Groziło powtórzenie się historii Gdyni z okresu budowy portu. Świadom potrzeb finansowych samorządu Związek Miast podjął akcję celem uzyskania zwiększonych uprawnień finansowych. Przede wszystkim wystąpiono z projektem przyznania samorządom prawa pobierania dodatku do państwowego podatku dochodowego. W tym celu w 1938 r. udała się do premiera Składkowskiego delegacja Związku Miast ze Starzyńskim, jakc prezesem Związku, na czele i wręczyła memoriał, którego postulaty premier potraktował przychylnie, ale z akcji wyszło fiasco. Poirytowany Starzyński tak mi to relacjonował: „Premier przyjął nasze propozycje przychylnie i obiecał, że dodatek do podatku dochodowego będzie przyznany. Ale ja, znając go, zapytałem: «Ale czy, panie premierze, nie będzie trudności, bo dochodzą nas słuchy, że pan wicepremier Kwiatkowski jest temu przeciwny». Na to Składkowski: «Niech to panów nie zajmuje. Skoro ja na to się godzę, to sprawa będzie załatwiona». Wobec tego powiadam: «To nie pozostaje mi nic innego, panie premierze, jak panu serdecznie podziękować». A w parę dni później Składkowski zawiadamia, że sprawa nie będzie załatwiona, bo Kwiatkowski się nie zgodził”. W związku z objęciem w 1934 r. prezydentury Warszawy przez Starzyńskiego, powstała sprawa zastrzyku finansowego dla Zarządu Miejskiego. Podstawą formalną i merytoryczną miało być przeprowadzenie rozrachunku pomiędzy gminą m st. Warszawy a Skarbem Państwa z tytułu wzajemnych pretensji, z których niektóre ciągnęły się jeszcze z czasów I wojny. Saldo wypadało na korzyść miasta i wynosiło szacunkowo koło 20 min z ł^ . Taka suma, zwana popularnie „posagiem Starzyńskiego”, miała być przez Skarb wypłacona, ale przed tym trzeba było rozrachunek formalnie załatwić i w związku z tym zrobiono mnie przewodniczącym komisji rozrachunkowej. I rzeczywiście „zrobiono mnie” ! A cóż za jałowe i pieniackie spory toczono o to np. czy koszt naprawy jezdni na moście Kierbedzia w czasie I wojny powinno pokryć Miasto czy Min Komunikacji i po jakim kursie mają być waloryzowane sukcesywnie ponoszone koszty. A przecież sam rozrachunek został odgórnie przesądzony: saldo ma wypaść 20 min złotych na rzecz Miasta,
koszt rozrachunku ponosi budżet M in Skarbu, więc co miały dać drobiazgowe spory? Tak, ale dopiero z biegiem lat zrozumiałem, że cechą dobrego urzędnika jest zdolność do długotrwałego, jałowego wysiłku. W owym czasie, nie będąc jeszcze dobrym urzędnikiem, rozrachunek zakończyłem
II intermedium: Wojsko Spełnianie, jak ustawa określała, „powszechnego obowiązku służby wojskowej” było moim drugim intermedium w pracy w M in Skarbu Służbę tę odbyłem od września 1933 do września 1934, będąc już „starym chłopem”, bo 29-letnim i pełniącym już od kilku lat funkcję naczelnika wydziału w ministerstwie. Powodem tego była, jak już wspominałem, moja formalna przynależność do państwa węgierskiego, którą mogiem zmienić dopiero po dojściu do pełnoletności, co według prawodawstwa węgierskiego następowało dopiero po ukończeniu 24 lat życia. Ale według prawodawstwa polskiego pełnoletność, a tym samym prekluzyjny obowiązek służby wojskowej, następował po ukończeniu 21 lat. Toteż zrozumiałe jest, że ukończywszy ten wiek, jednego dnia dostałem druczek, wzywający mnie, abym „wykąpany, w czystej bieliźnie, w stanie trzeźwym” stawił się przed komisją poborową. Wziąłem tedy swój paszport węgierski, aby wyjaśnić, że poborowi na razie z przyczyn formalnych nie podlegam Przewodniczącym komisji poborowej był łysy i gruby major, widocznie mający jakieś miłe wspomnienia z Węgier, bo bardzo ucieszył się na widok mego węgierskiego paszportu, po czym, z okazji sprawdzania danych w księdze poborowych, odbyła się następująca krótka rozmowa między majorem a mną: - Narodowość polska? - Polska - Przynależność państwowa węgierska? - Węgierska. - Religia ewangelicko-reformowana? - Tak jest. - W porządku, powiedział major i oddał mi paszport. Ale siedzący za stołem żołnierz, protokolant czy manipulant, odezwał się „Panie majorze, ale pan major źle zapisał, że ten pan jest narodowości polskiej, a ten panjest narodowości węgierskiej”. „Nie - powiada major - dobrze zapisałem, ten pan jest narodowości polskiej, a przynależności państwowej węgierskiej”. Żołnierz na to: „Ten pan może być religii polskiej, ale narodowości to musi być węgierskiej”. „Ot głupi! - obruszył się major Religii polskiej? Nie znam takiej religii”. „A no - powiada żołnierz - katolicka”. „A właśnie, że nie triumfuje major. Ten pan jest narodowości polskiej, przynależności państwowej węgierskiej, a religii ewangelickiej. Zrozumieliście?” (Rzeczywiście stanowiłem wielostronny przykład dydaktyczny). Oczywiście, że żołnierz z majorem kłócił się nie będzie, więc powiedział: „Tak jest Panie majorze”. Ale siedzącemu za stołem sierżantowi wydało się to za mało, wobec czego zwrócił się do żołnierza: „Ty durniu, uważaj, co pan major mówi. Przecież ewangelicy też są katolikami”. Stanąwszy w kilka lat później ponownie przed komisją poborową, zostałem przydzielony do piechoty i skierowany na dywizyjny kurs podchorążych piechoty przy 8-mej dywizji piechoty w Modlinie. Właściwie jako taki „stary byk” i do tego jeszcze naczelnik wydziału w ministerstwie miałem łatwe do zrealizowania możliwości przeniesienia mnie do nadkontyngentu, ale nie chciałem z nich skorzystać. Co oddziałało? Wstyd przed własną niemęskością i wygodnictwem? Obawa przed drwinami? Wspomnienia biało-amarantowe? Pewno wszystko po troszę. Dywizyjne kursy podchorążych piechoty była to od dwu lat nowa forma szkoleniowa w wojsku,
mająca zastąpić dotychczasowe szkoły podchorążych piechoty. Koncepcja dydaktyczna dywizyjnych kursów polegała na stworzeniu bazy manewrowej, jaką stanowili żołnierze pułku, przy którym był kurs dywizyjny, ułatwiając tym samym naukę dowodzenia, co stanowiło główne zadanie w kształceniu przyszłych oficerów rezerwy. Natomiast w szkołach podchorążych sztuki dowodzenia mogli się uczyć tylko koledzy na kolegach; opóźniało to, rzecz zrozumiała, jej opanowanie. Jakeśmy potem spotkali się na praktyce pułkowej z kolegami ze szkoły podchorążych rezerwy w Zambrowie, słuszność nowej koncepcji dydaktycznej potwierdziła się: myśmy, z dywizyjnego kursu, znacznie lepiej umieli dowodzić, oni, ze szkoły w Zambrowie, znacznie lepiej od nas słali łóżka. Twierdza Modlin, ślicznie położona u ujścia Narwi do Wisły, ale groźna swymi ceglanymi murami i fortyfikacjami, była w środku dość przyjemnie zazielenionym obszarem Obszar ten był spory i obejmował liczne budynki, gdzie mieściły się koszary 32 pułku piechoty, przy którym był właśnie nasz kurs dywizyjny podchorążych rezerwy piechoty, szkołę podchorążych rezerwy saperów, pułk artylerii ciężkiej, i - dowództwo 8 dywizji piechoty. Dużo, oczywiście, było różnych składów, zwłaszcza w fortach. Z czasów sprzed I wojny zostało z pewnym rozmachem zbudowane kasyno oficerskie, dość godnie prowadzone pod względem gastronomicznym 8 dywizja piechoty obejmowała 3 pułki: 13 w Pułtusku, 21 w Warszawie, tzw. „Dzieci Warszawy” i 32 w Modlinie. Umieszczenie dywizyjnego kursu przy 32 pułku piechoty było, zrozumiałe, potraktowane przez pułk jako jego wyróżnienie, przeto pułk postarał się, aby kurs wyglądał jak najlepiej, a wskutek tego, pośrednio, aby nam, podchorążakom, było jak najlepiej. Dowódcą 8 dywizji był gen. Szylling, potężnego wzrostu i odpowiednio dobroduszny. Dowódcą piechoty dywizyjnej, tzw. pedekiem od skrótu P. D. (Piechota Dywizyjna) był płk Kozicki, wytrawny fachowiec, złośliwy w stosunku do oficerów za ich błędy czy nieuctwo, ale nas - podchorążych - nie zaczepiający. Dowódcą 32 pułku piechoty był podpułk Chromy; drobny, szczupły, stroił, oczywiście, marsa, będąc w gruncie rzeczy spokojnym, dobrym człowiekiem, co z kolei oddziaływało na atmosferę pułkową. Wreszcie dowódcą naszego kursu był kpt. Jazienicki, poważny i kulturalny oficer, raczej typ naukowca; później był wykładowcą w Centrum Wyszkolenia Piechoty w Rembertowie. Instruktorami i dowódcami plutonów byli: por. Wolski z 32 p. p., huczący i gorliwy, ale zacny, por. Madej z 21 p.p., ciekawa osobowość z awansu społecznego, który studiował medycynę, ale warunki materialne zmusiły go do pozostania w wojsku; spokojny, życzliwy dla ludzi i przywiązujący się do nich (w kilka lat później, kiedy się ożenił, zaprosił mnie na chrzestnego swego pierworodnego), por. Pietrzak z 13 p. p. - ten już był może typem z młodej generacji arrywistów, ale też w gruncie rzeczy „niezły chłopak”, por. Rogowski, dowódca cekaemiarzy, wiecznie zziębnięty, dobry instruktor. Również skład kadry instruktorskiej podoficerskiej został starannie dobrany. „Szefem kompanii” był starszy sierżant Orzechowski, Poznaniak, o twardych, ale i dobrych cechact ludzi z tej dzielnicy kraju. Mimo kulturalnych warunków, jakie były w Modlinie, służba wojskowa dla człowieka, mającego jak ja prawie trzydziestkę, nie była fizycznie łatwa, a do tego byłem gruby. Toteż wskutek intensywności ćwiczeń, zacząłem szybko chudnąć, a to z kolei spowodowało, ponoć, że dostałem tzw. czyraków. Pojawiły się na plecach, głównie w tym miejscu, gdzie plecy tracą swoją przyzwoitą nazwę. Niesamowite było to zjawisko: trzy razy dziennie zmieniano mi opatrunki, ociekające krwią i ropą. Wskutek tego przez szereg dni przy porannym apelu kompanijnym zgłaszałem się do lekarza. Jednego dnia ja z moimi czyrakami, a paru kolegów ze swymi dolegliwościami znaleźliśmy się w izbie chorych, dokąd akurat przyszedł na inspekcję dowódca pułku ppłk Chromy. Wzniosłą ideą wojskową było to, że podchorążowie mają być wzorem cnót wojskowych, a tym samym nie powinni chorować.
Okoliczność, że w izbie chorych było kilku podchorążych zirytowała pułkownika, przeto opryskliwie zwrócił się do pierwszego z kolegów: „Co wamjest, podchorąży?” Zapytany, nie bez trudu przybrał „postawę zasadniczą”, musiał bowiem nie tylko stanąć „na baczność” ale i w garści utrzymać rozpiętą garderobę, po czym odpowiedział bardzo „po cywilnemu” : „Jestem zaziębiony, panie pułkowniku”. Poczciwy Chromy nie wytrzymał i wrzasnął demonicznie: „Podchorąży! Zaziębiony!’ i do następnego już z pasją: „A wam co?” Ten też ślicznie odpowiedział: „Melduję posłusznie, panie pułkowniku, z żołądkiem nie czuję się dobrze”. Chromy szalał: „Podchorążowie! Zaziębiony! 2 żołądkiem nie dobrze! Podchorążowie!” i jąknie wrzaśnie do mnie: „A wam co?” Odpowiedziałem, w postawie „przepisowej” : „Melduję posłusznie, panie pułkowniku, czyraki”. Czyraki w wojsku przechodził prawie każdy, poza tym jest to dolegliwość widoczna, o symulacji nie ma mowy, przeto szał Chromego załamał się i już spokojniej, rzeczowo, zapytał: „Gdzie?” „Melduję posłusznie, panie pułkowniku, na d...” To była odpowiedź prawdziwie żołnierska, toteż pułkownik pokiwał ze zrozumieniemgiową, wydając współczujące „Aa!aa!aa!” Kurs w Modlinie był w znacznym stopniu „propedeutyką” rzemiosła wojskowego. Ponadtc zaznajomiliśmy się z ceremoniami wojskowymi. Jedną z ładniejszych był apel poległych w Dzier Zaduszny. Późnym wieczorem, o zmroku, wojsko stanęło na placu rozwiniętymi plutonami, a ze stopni kościoła, przy blasku pochodni, jeden z oficerów odczytywał listę poległych. Po odczytaniu każdego z nazwisk, z szeregu odpowiadał głos: „Poległ śmiercią walecznych”, po czym biły werble. Piękną tą uroczystość zamącił w jej poważnym nastroju jeden z naszych instruktorów-podoficerów, sierżant Jan Wróblewski, poczciwy, ale i nie bardzo rozgarnięty. Traf chciał, że jednym z poległych był również jakiś Jan Wróblewski. Gdy padł pozew: „Jan Wróblewski”, gdy z ciemni szeregów padł odzew: „Poległ śmiercią walecznych”, gdy zawarczał werbel, sierżant Jan Wróblewski naraz ocknął się i wrzasnął: „Jestem”. Grono kolegów w podchorążówce nie odznaczało się jakimś wyraźnym profilem socjologicznym, ot gromada ludzi z różnych miast i miasteczek. Gromadę tę łączyła duża koleżeńskość, co chyba nie jest zjawiskiem wyróżniającym, ale jak najbardziej naturalnym Z tej okazji zyskałem serdecznego przyjaciela - Bogumiła Marca. Nie wyobrażam sobie życia w wojsku bez koleżeńskości, inaczej pc prostu fizycznie byłoby prawie niemożliwe przetrzymanie służby wojskowej; codziennie i stale zachodzi potrzeba wzajemnego świadczenia sobie wzajemnej pomocy od pożyczania igły z nitką poczynając. Pewną natomiast odrębną grupę socjologiczną stanowili tzw. seminarzyści, czyli „nauczyciele”, jak ich przezywano. Byli to absolwenci seminariów nauczycielskich, przeznaczeni do zawodu nauczyciela szkoły powszechnej, przede wszystkim na wsi. Dyplom dawał im prawa do skróconej służby wojskowej na równi z maturą, ale nie dawał im prawa wstąpienia na wyższą uczelnię; już pierwszy element dyskryminacji. Chłopskiego pochodzenia, stanowili inteligencję w pierwszym pokoleniu, przy czym nie tę wyróżniającą się zdolnościami pionierów, lecz raczej bierną, wybierającą jako karierę życiową ciężki zawód nauczyciela na wsi. Kadra zawodowa oficerska nie lubiła ich w podchorążówkach; twierdzono, że są elementem trudnym do szkolenia na oficera, że brak im wyobraźni, tak potrzebnej w procesie dowodzenia. Koledzy-podchorążacy pokpiwali z różnych ich gaff intelektualnych, rozweselało to monotonię służby wojskowej. Ktoś np. postawił narty przy piecu, śnieg odtajał i z końców nart, opartych o podłogę pociekła strużka wody. „O, narty się zeiszczały” zażartował któryś z „seminarzystów” i już za chwilę był sam przedmiotem żartów za gwarowość powiedzenia. Jest rozmowa o smacznym jedzeniu, w szczególności o różnych rodzajach kompotów. „Z kompotów najsmaczniejsza jest kiszona kapusta” wypowiada swój pogląd przysłuchujący się rozmowie „seminarzysta”. Wspominając z perspektywy czasu te odezwania,
uplastycznia się nie tyle ich charakter humorystyczny, ile poznawczy pod względem socjologicznym: ileż braków i niedostatków miało środowisko z którego taki „seminarzysta” pochodził, tworząc mu start życiowy bardzo odległy od mety przeciętnego poziomu miejskiego. Podobne impresje nasuwały przypadki ujawniające ich warunki materialne i związaną z nimi skalę ocen. W lutym mieliśmy manewry zimowe, krótkie, bo tygodniowe, ale z góry zapowiadane jako ciężkie, z apelem ze strony oficerów, aby się osobiście możliwie przygotować, bo to manewry niby wojna, więc różne mogą być sytuacje, a zwłaszcza kuchnie połowę mogą zawodzić. Każdy więc z podchorążaków szykował zapasy i trochę grosiwa na wszelki przypadek. Do mnie przyszedł ze skupioną miną jeden z „seminarzystów”, poczciwy Sołtysiak i zapytał: „Panie Ivanka, czy pan mógłby mi na manewiy pożyczyć trochę pieniędzy?” „Proszę, ile panu potrzeba?” Sołtysiak się namyślał: „Czy złotówkę mógłby mi pan pożyczyć?” Boże drogi! Tygodniowe manewry i złotówka funduszów. Po miesiącu sumiennie ją oddał. Manewry zimowe i w pół roku później manewry jesienne dały mi nową serię przeżyć: zetknięcie się z wsią. Zetknięcie nie oczyma z bryczki, ale bezpośrednie z mieszkaniem po chałupach i często zaopatrywaniem się na miejscu. Kiedyś w czasie postoju marszowego w jednej ze wsi na prawym brzegu Wisły, koło Czerwińska, a więc w okolicy zamożnej, wszedłem do jednej z chałup i poprosiłem o ugotowanie herbaty. „Niech pan da pieniądze, to chłopak skoczy do sklepu i przyniesie”. Chłopak skoczył i po chwili powrócił: „W sklepie nie ma ani herbaty, ani cukru”. Wsie na lewym brzegu, na terenach mało urodzajnych, przedstawiały ponury obraz wegetacji. Toteż kiedy w rok później Instytut Gospodarstwa Społecznego w Warszawie wyda\ Pamiętniki chłopówŁm , ilustracjami do kart drukowanego tekstu były tkwiące mi w pamięci obrazy z manewrów. Najpopularniejszą osobą w podchorążówce modlińskiej zarówno wśród kolegów-podchorążaków, jak i szarży instruktorskiej był Janusz Kalbarczyk, ówczesny mistrz Polski na łyżwach. Popularność zrozumiała, ale ja, niestety zawsze leniwy fizycznie, sportem się nie zajmowałem i osoba mistrza była mi nieznana. Toteż wkrótce po rozpoczęciu podchorążówki jednego dnia podszedł do mnie zaniepokojony Kalbarczyk z zapytaniem: „Panie Ivanka, czy pannic nie słyszał o mnie?” „Nie, panie Kalbarczyk, nie słyszałem”. Kalbarczyk się zastanowił i zapytał ponownie: „Naprawdę nic pan nie słyszał?” „Naprawdę nic”. Kalbarczyk odszedł, ale po chwili wrócił zatroskany. „Panie Ivanka, cz> rzeczywiście naprawdę pan nic nie słyszał o mnie?” „Rzeczywiście naprawdę nic”. To go przekonało, sądzę jednak, że zdziwienie jego było uzasadnione. Kalbarczyk był nie tylko znakomitym łyżwiarzem, ale i doskonałym rysownikiem, toteż, kiedyśmy na zakończenie kursu modlińskiego wydali „Jednodniówkę”, przyozdobiły ją zgrabne rysunki i dowcipne karykatury Kalbarczyka. Była to ładna „Jednodniówka”, przyozdobiona, prócz rysunków Kalbarczyka, rysunkami Władka Lewandowskiego, późniejszego architekta, o dowcipnych tekstach, między innymi pióra kolegi podchorążego Węglińskiego, dzisiejszego znanego adwokata. A co ja, jako redaktor „Jednodniówki”, najeździłem się na przepustkę do Warszawy...! Kurs w Modlinie trwał pół roku, po czym po egzaminie, że tak powiem „półdyplomowym”, z szarżami kapral ów z cenzusem zostaliśmy rozdzieleni na 3 grupy, odpowiednio do pułków dywizji, i tam skierowani na ostateczny kurs 3-miesięczny, zakończony egzaminem, „dyplomowym”, na stopień podchorążego. Mój przydział był do Warszawy do 21 pułku piechoty „Dzieci Warszawy”. Pułk ten stacjonował w Cytadeli Warszawskiej, także przeszliśmy z jednej cytadeli do drugiej. Cytadela Warszawska była miejscem historycznym: miała X Pawilon, Bramę Straceń i miejsce straceń sprzed I wojny i z czasów okupacji niemieckiej z tejże wojny. Cytadela Warszawska miała
zresztą i niehistoryczne, ale aktualnie funkcjonujące miejsce straceń Mieściło się ono w wąwozie pomiędzy dwoma wałami fortecznymi nad Wisłą od strony żoliborskiej. Dziś na tym miejscu znaj duje się płyta pamiątkowa, a wokół jest park. Wąwóz ten widziałem raz jeden z okazji zrobienia nam w tym miejscu jakichś ćwiczeń. Rzucały się w oczy mogiły straconych, z krzyżami lub bez, z nazwiskami lub bez. Na niektórych mogiłkach były świeże kwiaty, splecione wianuszki ze zwykłych kwiatów. Ponoć przynoszącymi były wyłącznie kobiety. Cytadela Warszawska, od strony historycznej o ileż dostojniejsza od Cytadeli Modlińskiej, na co dzień była od niej znacznie gorsza. Brak było modlińskiej przestrzeni i zieleni, koszary były stare i zaniedbane z mnóstwem szczurów. W nocy to szczurze towarzystwo harcowało nieraz po naszych łóżkach. Kiedy miewałem służbę podoficera służbowego kompanii (24-godzinna służba) i w nocy dyżurowałem, częstym moim towarzyszem był jakiś szczur. Rura kanalizacyjna, przechodząca pionowo przez pomieszczenie miała otwarte kolanko, które szczur wykorzystał jako balkonik. Wychylał się do połowy, muskał wąsiki i przypatrywał mi się. Może on też miał jakiś dyżur. Po zdaniu egzaminu na podchorążego, co miało miejsce w czerwcu 1934 r., zostaliśmy skierowani do poszczególnych kompanii pułku już na tzw. praktykę, która stanowiła ostatni, 3-miesięczny, etap rocznej służby. Nas, którzyśmy skończyli z najlepszymi lokatami, skierowano do 8-mej kompanii, najtrudniejszej bo kompanii tzw. starego rocznika. Służyli w niej żołnierze, którzy już byli ponad rok w wojsku, a znaczny ich odsetek stanowili tzw. „kryminaliści”, tj. żołnierze, którzy po wyjściu z więzienia wojskowego mieli do odsłużenia resztę przepisowego czasu służby wojskowej, czas bowiem pobytu w więzieniu nie był zaliczany do okresu normalnej służby. Muszę powiedzieć, że wielu tych „kryminalistów” to byli sympatyczni i dzielni żołnierze. Być może były to bujniejsze indywidualności, nie umiejące się wdrożyć do dyscypliny wojskowej i wskutek tego łatwiej popadające z nią w poważniejsze konflikty. Etyka tego towarzystwa miała pewien urok prostoty barbarzyńców: kraść wśród „swoich” było przestępstwem, na zewnątrz - dowodem dzielności i przedsiębiorczości; ważniejsze spory załatwiano walką wręcz na pięści. Jeden był tylko żołnierz, co do którego mnie inni żołnierze ostrzegali: „Panie podchorąży, to Świnia, to tchórz. To nożownik”. Postrachem kompanii był jej sierżant-szef Szmulikowski, mający w pułku przezwisko „Hitler”. Właściwie to raczej mu się należało przezwisko „Himmelstoss”, ale Na Zachodzie bez zmiar Remarque’a nie mogło być żołnierzom znane. Szmulikowski mógł służyć za przykład typu astenicznego w Körperbau und Charakter Kretschmera: wysoki, szczupły, o zapadniętej klatce piersiowej, fanatyk monoidei, a ideą tą był regulamin służby wewnętrznej. Niektóre jego chwyty wychowawcze były iście „himmelstossowskie”. Zwyczajowo w wojsku było przyjęte, że jeżeli ktoś był chory, nie na tyle, żeby iść na izbę chorych, ale dostawał od lekarza zwolnienie z ćwiczeń, to ten wolny czas w koszarach był do jego dyspozycji: naprawiał swoją garderobę, pisał listy czy nawet czytał. „Hitler” nie uznawał tego. Wracających z rannego apelu kompanijnego do koszar ze zwolnieniem lekarskim zapędzał do porządków koszarowych. Pełniąc jednego dnia, wkrótce po przyjściu do kompanii, funkcję podoficera służbowego miałem możność naocznie się temu przyjrzeć. Chorzy-zwolnieni zostali przez sierżanta-szefa posłani na wysprzątanie strychów. Dzień był gorący, letni, kilkugodzinne zamiatanie w kurzu pod blachą krytym dachem musiało być mordęgą, a w każdym razie musiało wywołać silne pragnienie. Toteż żołnierze, gdy zeszli, poprosili o klucz. „Jaki klucz?” - zapytał sierżant-szef. „Od umywalni”. Umywalnia była bowiem zamykana, a to dla oszczędności wody. Powodem tego było to, że pan płatnik pułkowy poprzednio się „przekradł”, za co dostał się do więzienia, ale pułkowi nakazano wygospodarowanie sprzeniewierzonej sumy, stąd wielorakie oszczędności, między innymi na rachunkach Przedsiębiorstwa Wodociągów i Kanalizacji.
Oszczędność na wodzie w piechocie! W lecie żołnierzom nie wolno było myć nóg pod kranami umywalni, tylko chodzić do Wisły. Prawda, że była niedaleko, ale! Otóż z tych właśnie powodów klucz od umywalni był u samego sierżanta-szefa. Na prośbę o wydanie klucza „Hitler” wrzasnął do żołnierzy: „Marsz stąd, nie dostaniecie klucza”. Po czym słodziutkim tonem dodał: „Po co ci woda? Poszedłbyś do kasyna, tam jest chłodne piwko, zimna lemoniadka”, wiedząc doskonale, że ani żołnierz nie ma na to pieniędzy, ani zresztą nie wypuściłby go z koszar. Toteż między „Hitlerem” a mną zawrzała „zimna wojna”. Była to wojna „na regulamin”, inna taktyka była niemożliwa, ale trzeba przyznać, ilekroć sierżantowi udowodniło się, że odchyla się od regulaminu albo go interpretuje na niekorzyść żołnierza, cofał się i nie upierał się przy zajętym uprzednio stanowisku. „Załamanie” nastąpiło na manewrach jesiennych. Wkradł się „bałagan”, np. stwierdziłem, że jeden z żołnierzy odparzył sobie pachwinę do rany, którą opatrywał liśćmi łopianu, bo punktu sanitarnego nie można było znaleźć. Te i temu podobne rzeczy wygarnąłem „Hitlerowi”, okazało się jednak, że i on je widział i bolał nad tym Wtedy wyszło na jaw, że treścią moralną tego człowieka jest sumienność i służbistość posunięta do fanatyzmu, ale nie jest mu obce poczucie sprawiedliwości, nawet wtedy, kiedy w jej świetle niekorzystnie wyglądają władze przełożone. W czasie kampanii wrześniowej 1939 r. sierżant Szmulikowski okazał się dzielnym podoficerem, toteż kiedy gdzieś w listopadzie 1939 r. pojawił się u mnie w Zarządzie Miejskim w Warszawie po cywilnemu z prośbą o pomoc w sprawie, bodaj kwaterunkowej, na terenie władz magistrackich, okazałem mu serdeczne poparcie. Z rocznej służby wojskowej pozostały mi dwie refleksje „podsumowujące” : jedna techniczna, druga humanistyczna. Refleksja techniczna dotyczy braku techniki. Nie mieliśmy ani jednego ćwiczenia, w którym brałyby udział samoloty. Poznanie roli lotnictwa w nowoczesnej wojnie sprowadzało się do udawania maskowania się, kiepsko przez nas wykonywanego i kiepsko nadzorowanego. Udział czołgów w walce miał miejsce tylko parę razy na manewrach, a i to tylko w formie zwiadu, a nie zmasowanego ataku czołgów. O broni chemicznej wykładano pobieżnie bez większych wymogów przy egzaminach. Łączność na szczeblu plutonu i kompanii sprowadzała się do gońców, z telefonem polowym nie miałem ani razu do czynienia, cóż dopiero mówić o łączności radiowej. W transporcie główny nacisk kładziono na zdolność marszową. Pamiętam, że w czasie manewrów jesiennych pułk nasz „jednym tchem” zrobił 80 km Po 60 km stopy zrobiły mi się jakieś śmiesznie płaskie, ale jakoś dokuśtykałem pozostałe 20. Refleksja humanistyczna dotyczy piosenki żołnierskiej. Piosenka żołnierska to jakby przepiękna nadbudowa bazy fizycznej piechoty: marszu. Piosenka jest historią, piosenka jest tęsknotą, jest duchową dyscypliną marszu i bywa satyrą wojskową. W ograniczonym z natury służby świecie wolności osobistej, piosenka wojskowa jest tej wolności dostępnym urzeczywistnieniem Piękną była przeszło stuletnia tradycja piosenki żołnierskiej od legionów Dąbrowskiego po legiony Piłsudskiego. W wojsku natrafiłem jednak na zupełną degenerację piosenki żołnierskiej. Jak to się stało - nie wiem Pamiętam, że był nawet temu problemowi poświęcony artykuł, bodaj w „Wiadomościach Literackich”. Socjologicznie proces ten, zdaje się, wyglądał tak, że poszczególne grupy rekruckie „zawlekały” jakieś swoje lokalne piosneczki, które potem siłą inercji ostawały się i upowszechniały. Charakterystyczne było ubóstwo tematyczne, sprowadzające się do tematu tzw. miłości. Jakaś bez mała dancingowa tematyka. Była nawet piosenka śpiewana pod melodię tanga „Oczy czarne”. Jedna z najpopularniejszych piosenek zaczynała się w sposób następujący:
„Gdy czarem powabów owiana motyla Dzieweczka jak anioł usteczka rozchyla, To zaraz mnie bierze szalona pokusa By ukraść jej choćby jednego całusa, Bo całus ma słodycz daktyla, On życie żołnierza umila, On życie żołnierza umila i słodzi, Więc lubią go starzy i młodzi”. Inna, popularna, też się pięknie zaczynała: „Księżyc świeci a nie grzeje Do kochania serce mdleje”. Arcypopularna była piosenka o tragicznej miłości, kończąca się następująco: „A gdy przyszedł jej czas Trzy czwarte ro-oka (!) Siedzi dziewczę nad Wisłą, płacze: Miłość, ach miłość, zgubiłaś ty mnie. I z rozpaczy się rzuciła do tej falującej wody, I z rozpaczy się rzuciła do tych fal”. Poczynając od słów „I z rozpaczy” melodia stawała się bardzo skoczna, co miało swoisty urok. Piosenko, piosenko żołnierska, przestałaś być biało-amarantową.
Departament Budżetowy W lipcu 1932 r. przeszedłem z Dep. Podatków do Dep. Budżetowego, gdzie objąłem kierownictwc wspomnianego już Wydziału Budżetów Związków Prawno-Publicznych, który prowadziłem dc września 1933 r., tj. do czasu pójścia do wojska. Gdym po odbyciu rocznej służby wojskowej wrócił do ministerstwa we wrześniu 1934 r., zastałem departament zreorganizowany, mój dawny wydział został skasowany i jego agendy włączone do Wydziału 1 Polityki Budżetowej. Właśnie kierownictwo tego wydziału zostało mi powierzone. Nazwa wydziału była bardzo szumna, ale bynajmniej nie odpowiadała treści. Wydział żadnej polityki budżetowej nie prowadził; zakres jego działania sprowadzał się przede wszystkim do zestawień zbiorczych. Departament jako całość również nie prowadził żadnej polityki budżetowej, był on tylko aparatem wykonawczym w zakresie gospodarki budżetowej. Politykę budżetową prowadził minister skarbu, Dep. Budżetowy zaś był jej technicznym wykonawcą na tych odcinkach, które były mi powierzone, tj. przede wszystkim w zakresie kontroli wydatków, bynajmniej nie działając jako jakiś sztab gospodarczy. Była to więc organizacja tradycyjna, tak jak sama polityka budżetowa była oparta na tzw. zasadach klasycznych, podobnie zresztą jak było w tym czasie w szeregu państw na świecie. Stany Zjednoczone A .P dopiero w 1943 r. zreorganizowały swój aparat budżetowy; Biuro Budżetowe: od działania rutyny do sztabu generalnego - tak brzmiał tytuł artykułu, charakteryzującego dokonaną tam reform ę^. Dep. Budżetowy Min. Skarbu funkcji sztabu generalnego nie spełniał, natomiast rutyna w jegc działaniu była wyraźnie widoczna. Funkcję sztabu ekonomicznego może spełniał częściowo Dep. Obrotu Pieniężnego, przy czym kontakty w tym zakresie pomiędzy Dep. Obrotu a Dep. Budżetowyn były właściwie żadne. Dopiero po objęciu teki ministra Skarbu przez Kwiatkowskiego nastąpiła w Ministerstwie organizacja sztabu ekonomicznego: został utworzony w Gabinecie Ministra Wydziai Ekonomiczny, kierowany przez Michała Kaczorowskiego i Biuro Planowania, kierowane prze; Stanisława Malessę. Politykę budżetową prowadził minister Skarbu względnie podsekretarz stanu, któremu kompetencyjnie podporządkowany został Dep. Budżetowy. Na przestrzeni lat 1928-1939 takimi wiceministrami kolejno byli: Tadeusz Grodyński (do 1931 r.), Stefan Starzyński (1931/32), Rożnowski (1932/33), Wacław Jędrzejewicz (1933/34), Wacław Staniszewski (1934/35), i ponownie Tadeusz Grodyński (1935/39). W dążeniu do urealnienia Palących wymogów chwili Nowego podsekretarza W resorcie zaiwanili. Desygnowany dygnitarz, Po uzgodnieniu raportu, Rozpoczął urzędowanie Od usprawniania resortu. Interesując się żywo
Problemem urealnienia Zalecił najdalej idące Restrykcje i obostrzenia.
Stwierdziwszy niedobór nadwyżki W granicach sumy globalnej, Podkreślił, że główną przyczyną Jest kryzys koniunkturalny.
Na zagrożonym odcinku Robi to samo co tamci: Upłynnia, usztywnia, usprawnia, „Byczo jest!” mówi i amci. Pod kątem dwutorowości Na plenum broni swej racji: Sanacji, etatyzacji Dewaluacji, inflacji, Deflacji, tfu defloracji Człowiek się myli niechcący... I nominacja się staje Wymogiem bardzo palącym W dążeniu do urealnienia Palących wymogów chwili Nowego podsekretarza W resorcie zaiwanili. Desygnowany dygnitarz itd. (da capo al fine1001). Jedynym wiceministrem wywodzącym się z cechu budżetowców był Grodyński i to go właśnie zgubiło w pierwszym okresie jego urzędowania w Min. Skarbu. Wykształcony w austriackiej tradycji formalizmu budżetowego, oceniał zjawiska gospodarcze i polityczne wyłączenie od strony porządku budżetowego. „On by nigdy nie poparł żadnej rewolucji - żartował z Grodyńskiego Nowak - bo nie widziałby dla niej pokrycia budżetowego”. Prawo budżetowe było dla Grodyńskiego zbiorerr bezwzględnie obowiązujących norm, którym wszyscy bezapelacyjnie winni się podporządkowywać, a których interpretatorami mogli być tylko przynależni do cechu budżetowców. Takie podejście do zagadnień budżetowych stosunkowo łatwo wywoływało wrażenie postawy mogącej być określanej jako „pyszałkowatość budżetowa”, będącej zresztą pewną „deformation professionelle” budżetowców. Na tym tle Grodyński, mimo swej przystojnej postaci i grzecznego sposobu bycia, zaczął stawać się nieznośny dla pomaj owego obozu rządowego, dla którego zresztą był politycznie i psychicznie zupełnie obcy. Skargi na Grodyńskiego docierały do Piłsudskiego, który go nie lubił
i przezywał „Grodysek”, zresztą w ogóle nie widując go. Na terenie Min. Skarbu giówne tarcic następowały między Grodyńskim a Starzyńskim, który nie znosił Grodyńskiego, być może z powodi odmienności usposobienia. Starzyński w sposób nieraz drastyczny atakował Grodyńskiego w szczególności z okazji chwiejności jego poglądów w poszczególnych sprawach. Toteż gdy w 1931 r. premierem został Prystor i ponownie powołał Starzyńskiego na wiceministra Skarbu, Grodyński musiał ustąpić. Powrócił w 1935 r., gdy ministrem Skarbu został Kwiatkowski, który dla budżetu przewidywał rolę administracyjną i w Grodyńskim widział sumiennego jej wykonawcę. Teraz Grodyńskiemu życie się uśmiechnęło: został ponownie wiceministrem Skarbu, został profesorem prawa budżetowego na Uniwersytecie Warszawskim, co uprzednio załatwił mu Wacław Jędrzejewicz, gdy był ministrem Oświaty w okresie premierostwa swego brata. „Przyszedł do mnie Grodyński i płakał, że mu tak ciężko. To zawołało się rektora uniwersytetu i powiedziało mu się, żeby Grodyńskiemu zrobić katedrę, o którą prosi” opowiadał mi Jędrzej ewicz historię kreowania przed wojną katedry prawa budżetowego na Uniwersytecie Warszawskim Nauczony przykrymi doświadczeniami, Grodyński po swoim powrocie do Ministerstwa zwiększyi ostrożność w postępowaniu, chociaż tym razem miał lepszą sytuację, mając oparcie w Kwiatkowskim, którego bał się jak ognia i wielbił. W listach do niego nie łączył „wyrazów poważania” tylko „wyrazy czci”. Będąc z natury nerwowy, teraz stał się jeszcze bardziej wrażliwy na zdarzające się kłopotliwe sytuacje. Plastycznie określał to Nowak: „Jak tylko powstanie jakiś kłopot, to zaraz zaczyna gryźć palce, a potem hyc na piec, a z pieca hyc na żyrandol i zaczyna się na nim huśtać”. Gryzienie palców było faktem, reszta, oczywiście, plastyczną metaforą Nowaka. Któregoś dnia staje w drzwiach mego gabinetu Nowak i powiada zdenerwowany: „Znowu wzywa mnie Grodyński. Chodź ze mną, bo już nie wytrzymam On od rana huśta się na żyrandolu”. Historia lubi grymasy: za urzędowania legalisty budżetowego, profesora dr Grodyńskiego Sejrr postawił przed Trybunał Stanu ministra Czechowicza za przekroczenia budżetowe, a w 1937 r. marszałek Sejmu Car zaapelował do rządu, „aby gospodarka pozabudżetowa, stosowana jeszcze w dość szerokim zakresie, ustąpiła miejsca bardziej prawidłowym metodom budżetowania”1^ . Grodyński w pierwszym okresie swego urzędowania jako wiceministra był równocześnie kierownikiem Dep. Budżetowego. Po jego ustąpieniu w 1931 r. dyrektorem departamentu został z inicjatywy Starzyńskiego Stanisław Nowak, dotychczasowy naczelnik wydziału w tyrr departamencie. Pozostał na tym stanowisku do końca. Nowakowi daleko było do uczoności Grodyńskiego, a Grodyńskiemu daleko było do zręczności Nowaka i jego umiejętności w obcowaniu z ludźmi. Nowaka można by scharakteryzować w tyrr zakresie jedną z piosenek Boya-Żeleńskiego „Na każdego sposób Jest u tego ćwika” tym bardziej że i dalszy ciąg tej piosenki pasuje do Nowaka „Choćby się ministra Rangi nie dosłużył, Co wypił, to wypił, Co użył, to użył...”IiM Postawny i przystojny mężczyzna, zawsze pełen humoru, zawsze bardzo koleżeński i towarzyski był
Nowak popularną postacią na terenie Ministerstwa i poza nim, a jego fenomenalne zdrowie umożliwiało mu sprostanie tej popularności towarzyskiej. Kochał knajpę i był nieleniwy do gastronomicznej eskapady. Któregoś dnia, a było jakoś nudno i ckliwo, „wyskoczyliśmy” do Krzemińskiego na Trębacką, godnego zakładu gastronomicznego, wytelefonowawszy do towarzystwa Władka Zawistowskiego z teatrów. Ledwośmy coś ze starki wypili, ledwośmy czymś stosownyrr przekąsili, kiedy dzwoni sekretarz Nowaka, że Kwiatkowski nas wzywa. Przerywamy więc śpiesznie biesiadę, a Nowak z filuterną powagą do mnie: „Olesiu! Tylko nie chuchaj na wicepremiera”, jako że Kwiatkowski nie był kongenialny w gastronomii. Organizacja Departamentu ulegała kilkakrotnym zmianom, polegającym na pewnych przesunięciach kompetencyjnych między wydziałami oraz na zmianach w liczbie i nazwach wydziałów. Istotniejsza zmiana nastąpiła na przełomie 1932/33 r., kiedy został skasowany Dep. Kasowy i agendy jego włączone do Dep. Budżetowego, który w związku z tym otrzymał nazwę: Dep. Budżetowo-Kasowy Dzięki tej zmianie zostało organizacyjnie połączone planowanie budżetowe z kontrolą kasowego wykonania budżetu i funduszów obrotowych skarbu państwa. „Cechowi” budżetowcy przyjęli jednak tę zmianę z dużym niezadowoleniem, godziła ona, ich zdaniem, w prestiż „budżetowca”, będącego w wyimaginowanej hierarchii urzędniczej czymś nieporównanie wyższym od „kasjera”; a do tego jeszcze wprowadzenie elementu kasy do nazwy Departamentu zupełnie ich zdegustowało i czuli się pokrzywdzeni; toteż wkrótce wrócono do poprzedniej nazwy, chociaż Departament powiększył się o Wydział Administracji Kasowej i Wydział Centralnej Księgowości. Kadra wydziałów li tylko budżetowych wynosiła około 30 osób, wśród których znaczny odsetek stanowili urzędnicy b. zaboru austriackiego, a wśród tych tzw. „doktorzy galicyjscy” : dr Borowicz, dr Bulanda, dr Heilman, dr Piotrowski, dr Mękarski, noszący tytuły doktorskie na podstawie istniejących swego czasu przepisów uniwersyteckich w Małopolsce, przyznających absolwentom wydziałów prawa tytuł doktorski na podstawie egzaminów bez tezy doktoranckiej. W nowym narybku urzędniczym dominowali absolwenci WSH: Wieszczycki, Łabanowski Myśliński, ja, Gniazdowski, moi słuchacze Boczkowski i Łukaszewicz oraz w ostatnim już czasie wprowadzeni przez Grodyńskiego jego słuchacze Cynkutis i Hendrikson. Spośród swych słuchaczów uniwersyteckich wprowadził Grodyński Zbigniewa Pirożyńskiego, po wojnie w PRL długoletniegc dyrektora budżetu w Min. Finansów, a obecnie wicedyrektora Instytutu Finansowego w tymże resorcie. Obsadę mojego Wydziału Polityki Budżetowej stanowili: Józef Mieszalski, dr Zygmunt Heilmar Antoni Czopej, Czesław Foryś, dr Władysław Piotrowski, Feliks Boczkowski, Kazimier Łukaszewicz oraz rachunkowcy Krupka i Kusztelan. Z tego składu najbardziej chyba w typie „pamiętnikarskim” jest dr Heilman, typ wzorowego urzędnika, pociągniętego patyną jeszcze c.k. biurokracji, gdyż jego ojciec był także wysokim urzędnikiem w b. zaborze austriackim Heilman junior, stary kawaler, dostojny, „Zygmuś” lub „Doktór”, jak go nazywano w departamencie, z nieodłączną fajką, wyglądem przypominał bociana. Mimo to miał duże poczucie humoru. On to powtarzał mi rozmowę swoją z jednym z kanoników krakowskich z okazji odmowy nadania arcybiskupowi Sapiesze kapelusza kardynalskiego przez papieża Piusa XI, który nie lubił Sapiehy „Panie radco - mówił Heilmanowi kanonik - niech pan radca sam przyzna jakież świństwo zrobiła jego świątobliwość jego eminencji”. Specjalnością Heilmana były sprawy uposażeniowe, w której to wiedzy doszedł do wszechwiedzy, będąc i po dziś dzień żywą encyklopedią. Na dobrą sprawę mało było przepisów, których Heilman nie mógłby zakwestionować jako sprzecznych z innymi przepisami.
Świadczy to i o walorach Heilmana, i o walorach przepisów. Do pewnego stopnia antytezą Heilmana był Foryś, żywotny, fizycznie krzepki, jako że łączący w sobie obok cechy skarbowca cechy sportowca. Pozostał przez całe życie wierny tym zainteresowaniom, tylko odpowiednio do „biegu historii”, obecnie już na szczeblach wyższych: dyrektora departamentu w Min. Finansów i prezesa Związku Lekkoatletycznego. Nieodżałowanej pamięci dla zalet swego umysłu i charakteru jest Feliks Boczkowski, który zginąi w czasie okupacji w Oświęcimiu. 0 Czopeju pisałem już w segmencie Finanse komunalne. Oryginałem w skali nie tylko wydziału, ale całego departamentu był Krupka. Krępy, łysy, o tzw. księżowskim wyrazie twarzy był istotnie niedoszłym księdzem Studiował przed I wojną teologię w Austrii i jego kolegą był późniejszy kardynał Theodor Innitzer. Teologię musiał Krupka opuścić „ze świeckich powodów” jak mówił, ale gdyby nie to, to on byłby kardynałem, a niechby już Innitzer zajmował się rachmistrzowaniem, które to funkcje spełniał Krupka w Departamencie. Ostatecznie godziłby się i z rachmistrzowaniem, gdyby na wzór Austrii wprowadzono tytuł „Rechnungsdirektor”. Naczelnikami wydziałów na przestrzeni lat 1927- 1939 byli: dr Aleksander Dubieński (budżety administr.), Włodzimierz Ossowski (budżety administr.), Franciszek Sienkiewicz (budżety komunik, 1 budowl.), dr Wilhelm Turteltaub (budżety gospodarcze, później sprawy likwidacyjne), Witold Czechowicz (budżet emerytur), Marian Zakrzewski (budżety administr.) dr Zdzisław Borowicz (Wydz. Polityki Budżetowej, później budżety gospodarcze), Stanisław Nowak (budżet) gospodarcze), dr Wiktor Marynowski (budżet emerytur i rent), dr Leopold Bulanda (budżety gospodarcze), Aleksander Ivanka (budżety związków prawno-publicznych, później Wydz. Polityki Budżetowej), dr Michał Bielak (Wydz. Kasowy), Jan Makarewicz (Centralna Księgowość), Adar Lincker (Wydz. Emerytur i Rent). Kierowniczką kancelarii godną wspomnienia dla jej rzetelności w pracy i osobistej zacności i koleżeńskości była Władysława Kondraciukówna. Cykl opracowania i wykonania budżetu tj. główny zakres działania Departamentu zaczynał się od opracowania preliminarza na następny okres, a następnie pilotowania go w sejmie i senacie podczas debat. Z chwilą rozpoczęcia nowego okresu budżetowego realizacja budżetu odbywała się na podstawie sporządzanych w Departamencie miesięcznych budżetów; w oparciu o miesięczne budżety były przez Departament otwierane kredyty budżetowe, tj. Centralna Księgowość otrzymywała na każdą pozycję wydatkową (tzw. paragraf) limit. Ostatniego dnia miesiąca były wydawane dyspozycje co do kasowego zamknięcia budżetu za dany miesiąc, po upływie okresu budżetowego Centralna Księgowość sporządzała zamknięcia rachunkowe.. Opracowanie rocznego preliminarza było wysiłkiem i merytorycznym i technicznym Merytoryczny polegał na krytycznej ocenie propozycji budżetowych resortów, techniczny na redakcyjnym i wydawniczym sporządzaniu drukowanego tomu preliminarza budżetowego, mającego przeszło 700 stron. W tym zakresie czynna była specjalna komisja redakcyjna, której przewodniczył radca Jan Wieszczycki, cyzelator w zakresie powierzonych mu zadań. Skoro tylko pierwszy egzemplarz wydrukowanego preliminarza był oprawiony, dyrektor Departamentu uroczyście przedstawiał go ministrowi wraz z zawczasu przygotowaną listą proponowanych nagród dla pracowników Departamentu. Po wymianie wzajemnych życzer i komplementów, następował oczekiwany moment zatwierdzania nagród. Ale gdy wiceministrem
został Grodyński, ceremoniał nieco się zmienił: zamiast komplementów, Grodyński wzdychał: „Czy aby tu nie ma błędów”. Z okrzykiem „zobaczymy na chybił-trafił” otwiera tom i rzeczywiście od razu wpada na błąd w objaśnieniach do paragrafu kosztów konserwacji dróg: długość dróg w metrach, a oznaczenie miary w kilometrach, wskutek czego Polska stała się w budżecie krajem o niesamowitej długości sieci dróg kołowych. Grodyński zamyka tom preliminarza ze słowami: „Ja z tym do wicepremiera pójść nie mogę”. Nowak, który główny sens ceremonii widział w podpisaniu listy nagród, zeźlił się: „Tadziu! A ty wiesz, że w książce profesora Grodyńskiego errata jest też”. Grodyński podpisał. Sporządzanie miesięcznych budżetów miało na celu zorientowanie się co do przewidywanego wyniku finansowego, a więc w latach kryzysowych spodziewanego deficytu, tak aby móc zawczasu przygotować się do jego pokrycia kasowego oraz ograniczenia, gdzie i jak się dało, wydatków na możliwie niskim poziomie. Ustalanie budżetu miesięcznego odbywało się na naradzie naczelników wydziałów z dyrektorem Departamentu, po czym budżet miesięczny był zatwierdzany przez ministra Skarbu. Całym zabiegiem strategiczno-fmansowym było „przejście przez ultimo”, tj. wymanewrowanie środków pieniężnych na koniec miesiąca w taki sposób, żeby pobory urzędnicze na pierwszego były zapłacone i żeby rachunek żyrowy skarbu państwa w Banku Polskim nie wykazywał zadłużenia. Rezerwy skarbowe, zgromadzone w okresie koniunktury i wynoszące na koniec 1929 r. 685 min zł, z czego 255 min zł gotowizny na rachunku żyrowym w Banku Polskim, stopniały na koniec 1932 r. do 308 min zł, z czego tylko 9 min zł było gotowizną w Banku Polskim W tych warunkach w ciągu miesiąca Skarb Państwa realizował swoje wydatki zadłużając się w Banku Polskim, wobec czegc saldo skarbu państwa na rachunku żyrowym z kredytowego stawało się debetowe i rosło w ciągu miesiąca. Przepisy nie pozwalały jednak na taką formę zadłużania, wobec czego na ultimo trzeba było je zlikwidować, aby Bankmógi opublikować bilans miesięczny. Manewry „przejścia przez ultimo” prowadził osobiście Nowak. Od rana, co godzinę zjawiał się u Nowaka naczelnik Centralnej Księgowości zacny Makarewicz i na małej karteczce podawał mu star rachunku żyrowego na daną godzinę oraz dokonane większe wpłaty względnie wypłaty. Jeżeli było opóźnienie w spodziewanym przelewie lub jeżeli „wyskakiwały” większe, niż były spodziewane, wypłaty, Nowak interweniował telefonicznie w państwowych instytucjach bankowych i finansowych, aby natychmiast dokonywały wpłat ze swych rachunków na rachunek żyrowy Skarbu Państwa. Gd> wołał do telefonu „Kaziu! Przerzuć zaraz z 5 milionów” oznaczało to, że rozmawia z wiceprezeserr PKO Strzegockim, aby PKO upłynniła jakieś posiadane jeszcze przez fundusze obrotowe skarbi państwa papiery wartościowe. Gdy chrypiał „Stefan! Spróbuj z milion, dwa” to rozmawiał ; Rybałtowskim, naczelnikiem wydziału w Dep. Obrotu Pieniężnego, aby podobną operację jak PKC zrobił Bank Gospodarstwa Krajowego czy Państwowy Bank Rolny. Koło godziny 3 po południi manewry kończyły się, rachunek żyrowy odzyskiwał swoje saldo kredytowe, acz w minimalnej wysokości i bilans Banku Polskiego mógi być opublikowany bez prezentowania przekroczenia przez Skarb Państwa uprawnień w zakresie zadłużenia się w banku emisyjnym W ten sposób w okresie kryzysu zjedzono rezerwy skarbowe, tak że na koniec 1936 r. nadwyżka funduszów obrotowych Skarbu Państwa spadła do 18 min zł wobec 685 min zł w 1929 r. Ponieważ i te sumy nie były wystarczające, przeto środki obrotowe Skarbu Państwa były uzupełniane podwyższaniem limitu dopuszczalnego zadłużenia w Banku Polskim, emisją bilonu, który przejmował Bank i zaliczał na dobro rachunku żyrowego Skarbu Państwa oraz emisją krótkoterminowych biletów
skarbowych, dyskontowanych przez Bank Polski. Zgnębiony skonsumowaniem rezerw minister Zawadzki z okazji którejś z kolejnych trudności na ultimo zwrócił się do Nowaka: „A gdzie się podziały pieniądze”? na co mu ten odpowiedział: „Toś ty powinien wiedzieć jako minister Skarbu”. Wiedzieć to wiedział i Nowak, i Zawadzki, i inni, ale nikt nie był w stanie opanować deficytu budżetowego w okresie kryzysu, podobnie zresztą jak to miało miejsce w innych krajach w tym czasie. Kiedy w maju 1934 r. premierem został Leon Kozłowski, który był kolegą Nowaka z legionów i byli z sobą po imieniu, Nowak spróbował ze swej strony zainteresować Kozłowskiego złą sytuacją skarbową i koniecznością podjęcia dalszych środków zaradczych, na co mu Kozłowski powiedział: „Wiesz, Stasiu, a ja myślę, że Zawadzki ma w zanadrzu jakąś siuchtę i w ostatniej chwili, jak będzie trzeba, to ją wyciągnie i poprawi sytuację finansową”. Dep. Budżetowy pracował według rutyny. Nowak nie inicjował nowych metod czy badań, ale nie tłumił inicjatywy cudzej. Dzięki temu mogiem podjąć akcję zbierania budżetów zagranicznych i wespół z Boczkowskim i Łukaszewiczem dokonać ich opracowania w formie maszynopisu powielanego •
[1481
Opracowanie to dawało przegląd sytuacji budżetowej w okresie kryzysu i sposobów przywracania równowagi budżetowej. Już za ministrowania Kwiatkowskiego zrobiłem obszerną analizę perspektyw budżetowych na r. 1938/39, w której powiązałem szanse rozwoju dochodów budżetowych z rozwojem koniunktury europejskiej z kolei uzależnionej od rozwoju koniunktury amerykańskiej. Gdym z obowiązku „drogi służbowej” przedstawił to opracowanie Grodyńskiemu, ten ustosunkował się do niego niechętnie jako do rzeczy niepotrzebnej, ale opracowanie przekazał Kwiatkowskiemu. Reakcja Kwiatkowskiego była inna: w parę dni później otrzymałem wielką pakę cygar; ponieważ, jak zaznaczył Kwiatkowski, opracowanie moje było czymś wykraczającym poza moje obowiązki służbowe, więc uważał za właściwe podziękować mi w takiej formie, która by odpowiadała moim osobistym upodobaniom, a że wiedział, że lubię cygara, więc stąd ta paczka. Grodyński przyłączył się do poglądu, że opracowanie było dobre i pożyteczne.
Sejm Parlament jest terenem walki i wyżywania się ludzkich namiętności, ścierania się ludzkich interesów i ideałów; jest miejscem, w którym obok spraw wzniosłych potrafią przejawiać się sprawy kramarskie, i trzeba być „alchemikiem słowa”, używając określenia Parandowskiego, by móc, jak to czynił Wiktor Hugo w odniesieniu do Konwentu Narodowego Francji w swej powieściito& dziewięćdziesiąty trzeci, oddać socjologię tego środowiska - oblicza swego kraju Parlament we wspomnieniach polityków i dziennikarzy rzadziej dosięga wyżyn „alchemii słowa”, ale żyje w ich wspomnieniach barwnie i wyraźnie. Takie wrażenie sprawiły na mnie wspomnienia o pierwszych dwóch sejmach, opowiadane mi przez Henryka Pomorskiego, ojca mej koleżanki z pracy samorządowej, Irmy, wówczas emerytowanego wicedyrektora Biura Sejmu W opowiadaniach Pomorskiego widziało się przebieg sesji, słyszało się Daszyńskiego, Pomorski stawał się ożywiony jak debata sejmowa. A przecież „czym on dla Hekuby, czymHekuba dla niego”? Był już emerytem, ale potrafił sprawić, że minione sejmy znów żyły - w jego wspomnieniach. Urzędnik nie jest predestynowany na barda parlamentu. Jego rola w parlamencie może być tylko dwojakiego rodzaju, w każdym z nich kłopotliwa. Zasadniczo urzędnik przychodzi do parlamentu jako ruchomy punkt obsługowy swego szefa - ministra czy wiceministra - jako jego informator, podręczna encyklopedyjka. Dociekliwość pytań poselskich jest dla niego egzaminem wobec szefa z posiadanych kwalifikacji. Jeżeli egzamin przechodzi pomyślnie, ocenę cumlaude dostaje szef, jego komplementuje parlament, o nim pisze prasa, urzędnik pozostaje anonimowy. Jeżeli egzamin nie powiódł się, to przecież szef jest tylko bardzo nominalnie „ojcem swych podwładnych”, a i to ojcowie prawdziwi bywają różni. Druga rola polega na reprezentowaniu rządu na mniej ważnych posiedzeniach. Jest to rola niejako zaszczytni ej sza, ale kłopotliwsza wobec konieczności podejmowania decyzji samemu w zależności od kształtowania się sytuacji na posiedzeniu, bez możliwości przewidywania wszystkich niespodzianek i bez dostatecznej swobody decyzji. Pierwsze moje zetknięcie się z sejmem w takiej właśnie roli nastąpiło w 1934 r. Jako wówczas naczelnika wydziału w Dep. Budżetowym wysłano mnie samego na posiedzenie Komisji Budżetowej Sejmu, gdzie miał być rozpatrywany mało ważn> projekt ustawy o dodatkowych kredytach budżetowych. Było to więc niejako pójście „szkoleniowe”, żadnych ewenementów nie należało się spodziewać. Ale był to sejm Iii-go okresu z dość liczny opozycją, traktującą sprawy budżetowe zgodnie z nawykami parlamentarnymi jako odskocznię do dyskusji politycznej. Tak się stało i na tym posiedzeniu. Poseł Reger z PPS, biorąc asumpt z tego, że jakiś kredyt dodatkowy dotyczył budżetu Min. Spraw Wewnętrznych, zaczął mówić o samowoli starostów, o prześladowaniu go w Cieszyńskiem, w którym od tylu lat żyje i działa, o odmówieniu mu przez starostwo paszportu do Czechosłowacji. Nastrój na sali robił się coraz nieprzyjemniejszy, widać było, że i posłom z BBWR robiło się, jak to się mówi - głupio. A ja nie wiedziałem, co mau robić. Zabrać glos? Przecież to były sprawy, których nie znałem Pójść i zatelefonować do Min. Spraw Wewnętrznych, żeby przyszli i dali wyjaśnienia? Ale przecież byłem sam, jak wyjdę więc do telefonu, nuż powiedzą, że „przedstawiciel rządu opuścił salę”. A Reger mówi dalej: „A gdy wracam ze starostwa, już przed bramą mego domu stoi policjant”. Nastrój gęstnieje, gdy naraz odzywa się przewodniczący komisji Byrka „batiarowskim” lwowskim akcentem: „Wi kimmt di wronę in di klatkes”? Sala wybucha śmiechem, Reger parsknął również, incydent został rozładowany. W kłopotliwej sytuacji konieczności podjęcia samemu szybkiej decyzji może znaleźć się
i wiceminister. Oto w 1936 r., na jednym z posiedzeń Komisji Skarbowo-Budżetowej Senatu ministra Skarbu reprezentuje wiceminister Grodyński, któremu towarzyszę ja i mój współpracownik i b. słuchacz W SH Feliks Boczkowski. Posiedzenie otwiera przewodniczący komisji senato Wojciech Rostworowski, szczupły, starszy pan, inteligentny i kulturalny. Posiedzenie zaczyna się o 10 rano. Nie jest to daleko od chwili śniadania, ale, nie wiem czemu, staje przede mną wizja kanapki i to nie jednej, a do wyboru, jakie znajdowały się w bufecie sejmowym Ot! Przypadkowa zachcianka, ale ponieważ nie mogę jej zaspokoić, bo wyjść mi nie wypada, gdyż posiedzenie dopiero się zaczęło, przeto zachcianka zamienia się w wizję, a wizja w myśl natrętną: Kanapka! Zjeść kanapkę! Tymczasem przed porządkiem dziennym prosi o gios senator Leon Kozłowski, były premier i nawiązując do przemówienia sprzed paru dni wicepremiera Kwiatkowskiego, w którym Kwiatkowski zaatakował Kozłowskiego za jego rządy1“21, z kolei zaczyna atakować Kwiatkowskiego, że nie miał prawa tak mówić, bo okres jego, Kozłowskiego, rządów jest zamknięty, oceniony przez Najwyższą Izbę Kontroli, zostało udzielone rządowi absolutorium itd. Swoje wystąpienie Kozłowsk kończy słowami: „Jeżeli więc w tych warunkach wicepremier Kwiatkowski tak mówił, to powiedział nieprawdę”. To ostatnie słowo Kozłowski skanduje „nie-praw-dę”, co przy jego donośnym i chrapliwym glosie powiększa dobitność samego słowa. Głos Kozłowskiego był zaiste donośny, a jeszcze bardziej śmiech, będący jakimś rechotem i pobekiwaniem istotnie kozła. Kiedyś, będąc jeszcze jako premier w loży na przedstawieniu w teatrzyku „Qui-Pro-Quo”, śmiał się tak donośnie i osobliwie, że recytujący dowcipy „Lopek’ Krukowski przerwał i, zwracając się do Kozłowskiego, powiedział: „Przepraszam, panie premierze! Kto bawi publiczność: czy pan, czyja”? Otóż jak Kozłowski zachrapał swoją „nie-praw-dę”, błysnęło mi: przecież to można potraktować jako obrazę, wtedy trzeba wyjść i w ten sposób zjem wymarzoną kanapkę. Zwracam się więc po cichu do Grodyńskiego, koło którego siedziałem: „Wyjdźmy, Rząd został obrażony”. Grodyński zmieszał się i nie wiedział co robić. „Wyjdźmy - powtórzyłem - wicepremierowi zarzucono kłamstwo, rząd został obrażony. Zaraz wychodzimy”. Speszony ciągle Grodyński wziął jednak pod pachę manatki i wyszedł z sali obrad, za nim ja, za mną Boczkowski, ku konsternacji całej komisji, która wobec tego przerwała obrady. Komisja przerwała obrady, Grodyński z Rostworowskim polecieli do telefonu, żeby porozumieć się z Kwiatkowskim, a ja myk do bufetu na kanapki. Dobre były, bardzo pomysłowe gastronomicznie. Kwiatkowski nie był zachwycony tym, co zaszło, ale stało się. Rostworowski, wznawiając posiedzenie, wyraził ubolewanie z powodu incydentu, który tym i został zakończony. Nazajutrz w prasie w sprawozdaniu z posiedzenia komisji było umieszczone, że z powodu wystąpienia senatora Kozłowskiego przedstawiciele rządu opuścili salę. Jest taka piosenka francuska: „Ne croyez pas que les gendarmes sont des gens toujours sérieux”. Urzędnik nie jest predestynowany na barda parlamentu, ba, ma być ponoć jego naturalnym antagonistą: „Parlament jest miejscem, w którym rozlega się glos opinii publicznej, a biurokracja niczego nie nienawidzi bardziej niż tego. Miłuje ona cichą wojnę akt. W parlamencie widzi uciążliwą i zbędną instytucję głośno mówiących ignorantów, których niestety trzeba traktować z ostrożnością. Fałszywa ewangelia wykonawczej obiektywności i neutralności jest przez biurokrację jak naj żarli wiej głoszona”1“2. Warunki, z którymi się zetknąłem, nie przedstawiały się tak jaskrawo, jak przytoczona tu charakterystyka Heiniga, chyba największego współczesnego erudyty w zakresie tematyki budżetowej. To prawda, że w Sejmie aparat urzędniczy widział przede
wszystkim dodatkowe obciążenia go pracą, zabieranie mu czasu przez posiedzenia, na których istniała możliwość osobistego potknięcia się. Ale w miarę częstszych bywań, a Dep. Budżetowy należał do często obsługujących kierownictwo swego resortu w Sejmie, grono poselskie stawało się gronem znajomych, a bufet, kuluary czy biblioteka dawały okazję do niejednej ciekawej i miłej rozmowy. No, a jeżeli ktoś miał osobisty wdzięk obcowania z ludźmi jak popularny od premierów do kelnerów Stasio Nowak, dyrektor Dep. Budżetowego, to stawał się na terenie Sejmu postacie radośnie witaną. Inna natomiast cecha była bardziej w tamtych czasach charakterystyczna dla stosunku aparatu administracyjnego do Sejmu: było nią poczucie asekuracji, że każdy projekt ustawy, opracowany przez resort, a zaakceptowany przez radę ministrów jest do przyjęcia przez Sejm dzięki posiadanej większości przez Bezpartyjny Blok Współpracy z Rządem „Trzeba opracować i posłać do Sejmi ustawkę” mawiał w przypadku konieczności ustawowego uregulowania jakiejś sprawy podatkowej Paweł Michalski, wicedyrektor Dep. Podatków, urzędnik właśnie w typie, scharakteryzowanyrr przez Heiniga. „Ustawka” ! Przypadkowe, ale dość symboliczne określenie. Ot, taki drobny zabieg, do którego nie należy przywiązywać zbyt dużej wagi merytorycznej. Toteż legislacji polskiej groziło obniżenie się poziomu, co zaczęło już nawet występować, gdyby nie podjęta przez Biuro Prawne prezesa Rad} Ministrów akcja dokładnej cenzury porządku prawniczego wszystkich aktów prawnych, przechodzących przez Radę Ministrów, a więc i ustaw ^. Budżet jest z natury swej zjawiskiem przeplecionym z działalnością parlamentarną. Mówię przeplecionym nie z tego powodu, że w parlamentach czasem i plecie się na temat budżetu, ale że w zależności od różnic ustrojowych - budżet bywa ściśle związany z gestią parlamentu lub też od niej oderwany względnie sprowadzony do pozorów formalnych. W okresie, kiedy zacząłem pracować w Dep. Budżetowym, na całym świecie w nauce panował} klasyczne zasady budżetowe, które w zakresie gestii budżetowej przyznawały parlamentom prawa zwierzchnie. Stosownie do tradycji, partie polityczne na terenie parlamentów traktowały budżet jako narzędzie walki politycznej. Podobnie było i w Polsce, co częściowo wpłynęło na politykę rządu pomajowego w stosunku do Sejmu. Dla zrozumienia przeto charakteru gestii budżetowej parlamentu, potrzebny jest obraz jego struktury politycznej. Tablica zamieszczona poniżej rysuje taki obraz, w ujęciu ewolucyjnym poszczególnych kadencji sejmowych. Z tablicy widać wyraźnie postępujący proces likwidowania niezależnych przedstawicielstw politycznych społeczeństwa, w szczególności lewicowych. Czy i jak odbiło się to w zakresie gestii budżetowej ? Dla oceny znaczenia tego pytania, trzeba uprzytomnić sobie, że charakter gestii budżetowej dostępnej stronnictwom parlamentarnym sprowadzał się, zgodnie z historią debat parlamentarnych, do następującej alternatywy: albo prawo stanowienia o budżecie, gdy dane stronnictwa tworzyły większość parlamentarną, trwałą czy przygodną, albo możność wywierania presji na rząd przez opozycję przez przedłużanie debaty parlamentarnej nad budżetem, w zakończeniu której przed rozpoczęciem nowego okresu budżetowego rząd był zainteresowany ze zrozumiałych powodów porządku finansowego.
Sejm - liczba posłów ^
Okresy I 1922-27 II. 1928-30 ID. 1930-35 IV. 1935-38 V. 1938 39 Sejm 1 posiedzenie 28 III922 27 ID 1928 9X111930 4 X 1935 29X1 1938 Ostatnie posiedzenie 3 X I 1927 29 III 1930 2 8 V I 1935 21 V II1938 21X1939
Liczba posiedzeń 340 85 148 90 31 Marszałek Maciej Rataj Ignacy Daszyński Kazimierz Świtalski Stanisław Car (zm) Walery Sławek od 22 V I38 Wacław Makowski Ogółem posłów 444 444 444 205 208 Kluby parlamentarne:
Partia rządowa
122 247 (182) 165 Partie burżuazyjno-obszarnicze 177 69 87
Stronnictwa inteligencko-postępowe 6
Partie chłopskie kułackie 55 21
48
Partie chłopskie radykalne 59 69
Partie robotnicze 43 68 24
Partia komunistyczna 6 7 4
Mniejszości narodowe: Ukrain.- Białoruska 27 49 21 (20) 14 Niemiecka 17 19 5
Żydowska 35 13 6
(3 ) 4 Posłowie nie przynależni do klubów
? 25 Senat Liczba posiedzeń 157 31 80 54 9 Marszałek Wojciech Trąmpczyński Julian Szymański Władysław Raczkiewicz Aleksander Prystor Bogusław Miedziński W I okresie stronnictwa polityczne w sejmie mogiy korzystać z tego w pełni, w II okresie została zlikwidowana możność przewlekania debat sejmowych nad budżetem^. Nie był to zresztą wynalazek polski; 20 lat wcześniej Anglia zastosowała zasadę kontyngentowania czasu debaty parlamentarnej nad budżetem Korzystając jednak z prawa stanowienia o budżecie i z tego, że
stronnictwo rządowe nie miało większości, poszczególne stronnictwa polityczne w sejmie przekształcały rządowy projekt budżetu odpowiednio do doraźnie stwarzanych koalicji większości z okazji glosowania poszczególnych poprawek. Rząd niewiele się tym przejmował, co pokwitowała satyra polityczna piosenką na melodię „Santa Lucia” : Płyń Byrko moj a, Sej m zj ednoczony Znów Piłsudskiemu obciął miliony. A na to przyszła odpowiedź jego: Całujcie niżej krzyża... nowskiego. Byrka był wtedy przewodniczącym sejmowej Komisji Budżetowej, a prof. Krzyżanowski generalnyn sprawozdawcą budżetu; obaj należeli do Bezpartyjnego Bloku Współpracy z Rządem. Przekraczanie przez rząd uchwalonych przez Sejm kredytów budżetowych doprowadziło w 1929 r. do zasadniczego konfliktu: Sejm pociągnął ministra Skarbu Czechowicza przed Trybunał Stanu Potwierdziła się jednak supremacja siły politycznej nad prawem budżetowym: Trybunał Stanc zawiesił postępowanie do czasu powzięcia przez Sejm merytorycznej uchwały w odniesieniu do zakwestionowanych formalnie wydatków, a nowy Sejm III okresu, mający już większość stronnictwa prorządowego, zatwierdził w 1931 r. przekroczenia kredytów budżetowych z okresu 1927/28^ Jedynie minister Czechowicz nie wytrzymał nerwowo i zgłosił dymisję, która została przyjęta. Cała ta sprawa przeszła w samym Min. Skarbu stosunkowo obojętnie. Widziano w niej rozgrywkę polityczną najwyższego szczebla, od której aparat urzędniczy chciał być jak najbardziej z daleka; Czechowicz nie był przy tym łubiany, więc i jego osobiste przeżycia czy perypetie były urzędnikom obojętne, zresztą wiadomo było, że krzywda mu się nie stanie. Sejm III okresu miał już zdecydowaną większość stronnictwa prorządowego, w związku z czyn żartowano wówczas, że „Nie będzie nad byle kawałkiem Parlament zbyt głośno się darł, Bo Kazio jest Sejmu świtałkiem A wiceświtałkiemjest Car. Nie będzie okrzyków prócz „hurra”. Wzbronione szemranie czy szmer. Niech żyje sejmowa cenzura. Mein Liebchen, was willst du noch mehr? I Senat Sejmowi jak bratu, Zatwierdzi, co chcesz - tylko każ, Bo pan Wojewoda Senatu Wileński za sobą ma staż. I niech cię już głowa nie boli O budżet, cyfr parę czy zer, Niech sobie już Ignac pozwoli. Mein Liebchen, was willst du noch mehr”?11^1 Przebieg debat parlamentarnych nie odpowiadał dokładnie żartobliwej wizji wierszyka. Stronnictwa sejmowe, pozbawione możności tworzenia koalicji większości i pozbawione możności przewlekania debaty parlamentarnej nad budżetem, korzystały z trybuny plenarnych posiedzeń sejmowych, nie
licząc posiedzeń komisji, dla zgłaszania swych uwag w stosunku do budżetu i projektów ustaw, zwłaszcza w formie sprzeciwu i protestu. Spośród najbardziej znanych wówczas posłów zabrało głos na posiedzeniach plenarnych z różnych okazji i na szereg tematów: z Klubu Narodowego: Bielecki 11 razy, Czetweryński 14, Jasiukowicz 3, Kornecki 27, Jan Nowodworski 15, Rybarski 43 Rymar 49, Stahl 12, T. Staniszkis 14, Stanisław Stroński 46, Stypułkowski 15, Trąmpczyński 18; > Klubu Chrześcijańskiej Demokracji: W. Bitner 22, Ponikowski 4; z Klubu Ludowego; Lange 48 Maksymilian Malinowski 19, Mikołajczyk 15, Róg 20, Wyrzykowski 4, Rataj (wybrany w 1934 r.) 4 z Klubu PPS: Arciszewski 5, Ciołkosz 23, Czapiński 36, Dubois 14, Grzecznarowski 6, Liberman 1 Niedziałkowski 30, Piotrowski 32, Pużak9, Reger 23, Świątkowski 23, Zaremba 28, Żuławski 13. Si tacent - clamant: o najstarszej tradycji parlamentarnej poseł na Sejm III okresu Ignacy Daszyńsk nie zabrał głosu ani razu. Polemika stronnictw opozycyjnych powodowała, że rząd staranniej musiał przygotowywać swoje wystąpienia i odpowiedzi, co w konsekwencji zmuszało aparat urzędniczy do przygotowywania potrzebnych materiałów i informacji. Natomiast same sesje plenarne, o z góry wiadomym wyniku głosowania, pozbawione były napięcia i zainteresowania, jak zmieni się ośrodek dyspozycji rządu w wyniku wotum nieufności dla gabinetu i powstania nowego rządu. Ale „sejmowładztwo” w zakresie dokonywania zmian rządów to bynajmniej nie atrybut jednający parlamentowi autorytet i uznanie w społeczeństwie. Ważniejszy jest charakter polemiki i poziom argumentów, znajdujący oddźwięk u wyborców i powodujący respekt rządu dla poglądów opozycji. W tym zakresie w III Sejmie było różnie, na pewno nie można postawić znaku równania między 4£ wystąpieniami Antosia Langego i 43 wystąpieniami profesora Rybarskiego. Debaty Sejmu III okresu miały dwa główne nurty: 1) obrona praw parlamentu, 2) problem walk z kryzysem. W tym pierwszym zakresie debaty miały wiele silnych epizodów, w tym drugim nic rewelacyjnego nie nastąpiło. Klasowe podejście stronnictw opozycyjnych, prawicowych i lewicowych, neutralizowało się nawzajem. Co więcej, w tym zakresie jedna uparta i aktywna osoba mogła, mimo woli, robić dywersję całemu stronnictwu. Taką, na przykład, była w Klubie Narodowym posłanka Ewelina Pepłowska, przedstawicielka właścicieli nieruchomości, czyli tzw. kamieniczników. Broniła interesów tej kasty konsekwentnie, przemawiając na plenum tylko w sprawach krzywdzenia nieruchomej własności miejskiej, nadając tematyce ekonomicznej również akcenty moralne i ideowe. Jeżeli dodać do tego, że sama fizycznie przedstawiała typ „więdnącej dziewicy”, to zrozumiałe, że nie ucieleśniała sobą wizji postępu i w Sejmie była popularną postacią żartów. W dyskusji wagę posiada nie tylko argument, ale i dowcip. Na terenie parlamentu dowcip zyskuje na znaczeniu ze względu na dopuszczalność zwischenrufów. Gdy kiedyś przemawiał Miedziński, a było to już po sprawie Czechowicza o przekroczenie funduszu dyspozycyjnego ministra Spraw Wojskowych o 8 min zł, w sprawie jakiegoś dodatkowego kredytu budżetowego na 30 min zł i powiedział: „Musimy się dobrze zastanowić. To nie są żarty, chodzi o 30 milionów zł”, to Stroński zrobił Zwischenruf: „Tak, tak. Powyżej 8 milionów złotych nie ma żartów”. Sejm III okresu doceniał dowcip. Między innymi spowodowane było to tym, że marszałek tego Sejmi Świtalski sam miał poczucie humoru, jak również generalny przez cały okres sprawozdawca budżetu Bogusław Miedziński. Miedziński chętnie fechtował się na dowcipy, raz tylko nie wytrzymał: przemawiali kolejno czterej przedstawiciele opozycji, po czym Miedziński, jako sprawozdawca
generalny replikował; replika była ciągle przerywana zwischenrufami, które wytrąciły Miedzińskiego z równowagi do tego stopnia, że po jednym z nich odciął się nieparlamentarnie: „Pocałuj mnie w d...” Stenogram tego oczywiście nie zamieścił, natomiast po kuluarach rozeszło się „powiedzonko” : były cztery mowy opozycyjne i jedna propozycyjna. Jako generalny sprawozdawca budżetu, Miedziński był obowiązany podsumować dyskusję i wtedy chętnie korzystał z żartobliwych zabiegów polemicznych Kiedyś omawiając kolejno stanowiska dyskutantów, doszedł do odpowiedzi na stanowisko posła Rosmarina W tym momencie akurat Rosmarin stał między ławami poselskimi, wskutek czego stojący na trybunie Miedziński i stojący w ławach poselskich Rosmarin przy siedzącej sali sejmowej, stali się jeszcze bardziej widoczni. Miedziński rozważa: „Te zarzuty postawił poseł Rosmarin, z którym znamy się od wielu lat”. Z ław poselskich Rosmarin składa w stronę Miedzińskiego wdzięczny ukłon. Miedziński ciągnie dalej: „Te zarzuty postawił poseł Rosmarin, z którym przecież mieliśmy tyle wspólnych rozmów, dla nas obu ciekawych”. Rosmarin po raz drugi skłania się uprzejmie. A Miedziński: „Więc skoro tyle lat znamy się z posłem Rosmarinem, tyle ze sobą nagadaliśmy się, a on mnie do tej pory nie może zrozumieć, to czyż nie mam prawa powiedzieć: O mój Rozmaririe rozwijaj się”. Popularną a zarazem komiczną postacią na terenie Sejmu był poseł Józef Sanojca z Kołomyi należący do BBWR. Komizm wynikał przede wszystkim z gry słów: Sanojca-sanacja, ale nie tylko Sanojca był to chłopek-roztropek, zabawny w swej podstępnie-naiwnej chytrości, ale również umiejący pokazać, że w kaszy nie da się zjeść. Kiedyś na Komisji Budżetowej Sanojca tak się podniecił, że wszedł w ostrą polemikę ze swymi kolegami z BBWR. Natychmiast podchwycił tc któryś z posłów z opozycji, na co Sanojca z miejsca ripostował: „Ta panowie. Ta im Hitze des Gefechtes bywa, że i ridnoj mamuni dostanie się po mordzie”. Ta trójjęzyczna wypowiedź, zresztą charakterystyczna dla wschodniej Małopolski, zlikwidowała incydent i wzmogia popularność Sanojcy. Sejm i Senat IV okresu już nie miały tego zrozumienia dla waloru humoru. Zrobiły to warunki wypływało to i z ludzi. Kiedyś przychodzę na posiedzenie Senatu i trafiam na niespodziewaną przerwę, przy czym grono dostojnych senatorów wyraźnie sprawiało wrażenie jakichś rozweselonych żaków, co przy ich łysinach i siwiznach na tle dostojnej, bynajmniej nie szkolnej, sali obrad miało tym bardziej niezwykły charakter. Pytam się Artura Śliwińskiego, co się stało. Rozchichotana po uczniowsku twarz Śliwińskiego niejako unicestwia powagę jego sarmackiego wąsa: „Było głosowanie. Marszałek Prystor zarządził jak zwykle, kto za wnioskiem - proszę wstać, kto przeciw, kto się wstrzymuje, po czym ogiosił: wstało tylu senatorów, siedziało tylu senatorów, a tylu wstrzymało się”. To ktoś zaraz puścił dla kawału pytanie: w jakiej pozycji znajdowali się ci, co wstrzymali się od stania i siedzenia. Na ławach senatorskich dały się słyszeć śmiechy, a Prystor obraził się i przerwał obrady. Świtalski, który znał brak poczucia humoru Prystora, dawał mu żartobliwie rady: „Kochanieńki. Ty lepiej przewodnicz ot tak, z wdziękiem. Nie musisz ryczeć: zamknąć drzwi”. Sejm IV okresu był Sejmem bez opozycji. Z perspektywy wspomnień wydaje mi się, że debat} zszarzały, zmalały. Nie dowierzając jednak ogólnej impresji pamięci, sporządziłem kontrastowe zestawienie przebiegu debat budżetowych Sejmu II okresu nad budżetem 1928/29 i Sejmu IV okresi nad budżetem 1936/37. Oto wyniki:
Sejm n okresu Budżet 1928/29 Sejm IV okresu Budżet 1936/37 Odbytych posiedzeń plenarnych 15 11
Posłów zabierających gios 203 228 Debata liczona liczbą łamów sprawozdań stenograficznych 1 004 1 048 Ilość wniosków głosowanych 389 108 w tym dot. Budżetu: Prezydium Rady Ministrów 16
Min. Spraw Wojskowych 28
M in Spraw Wewnętrznych 57 24 Min. Sprawiedliwości 19
Min. Rolnictwa i Reform Rolnych 37 1 Min. Przemysłu i Handlu 11 11
Min. Komunikacji 79 7 Min. Pracy i Opieki Społecznej 46 5
Min. Skarbu 36 61 Zestawienie jest chyba dość wymowne. Debata budżetowa nie ulegia pomniejszeniu w swych rozmiarach, zmianie natomiast ulegi jej charakter. Debata pozostała analityczna, ale w zakresie gestii budżetowej stała się raczej petycyjna aniżeli dyspozycyjna; charakteryzuje to spadek ilości wniosków budżetowych do blisko V*, przy czym znaczna część wniosków z IV okresu ma charakter poprawek redakcyjnych. Widoczny jest zanik inicjatywy parlamentarnej w zakresie budżetów resortów władzy politycznej (Prezydium Rady Ministrów, Wojsko, Sprawy Wewnętrzne, Sprawiedliwość). Wiąże się to również z pomniejszeniem uprawnień Sejmu w zakresie inicjatywy wydatkowania: została wprowadzona zasada, że bez zgody rządu nie mogą być zwiększone wydatki, bez wskazania realnego pokrycia. Nie był to zresztą wynalazek polski, 20 lat wcześniej wprowadziła go A nglia^. Punkt ciężkości debat budżetowych nie stanowiły jednak posiedzenia plenarne, a posiedzenia komisji budżetowych Sejmu i Senatu, przy czym tam akcent kładziony był raczej na zagadnienia merytoryczne, gdy akcenty polityczne miały wydźwięk na posiedzeniach plenarnych. Odpowiednio do tego kształtowała się atmosfera obrad komisji - koleżeńska, czemu sprzyjało również stałe kontaktowanie się ze sobą ograniczonej liczby osób (około 30). Członkowie komisji często tytułowali się per „kolego”, starając się, aby wzajemne stosunki były nie tylko „parlamentarne”, ale i koleżeńskouczynne. Szanowano pracowitość sprawozdawców, którym komisje powierzały referowanie projektów ustaw i budżetów tak na posiedzeniach komisji, jak i w imieniu komisji na plenum Sejmu. Trzon komisji budżetowej stanowili jej przewodniczący, sprawozdawca generalny budżetu i sprawozdawca budżetu Min. Skarbu ze względu na ocenę pokrycia budżetu. Załączona tabelka podaje nazwiska tego „trzonu”.
II okres III okres IV okres V okres Uchwalone budżety
1928/29 1929/30 1930/31 1931/32 1932/33 1933/34 1934/35 1935/36 1936/37 1937/38 1938/39 1939/40 Sej m Kornisj a Budżetowa Przewodniczący Władysław Byrka Władysław Byrka Tomasz Kozłowski Leon Surzycki Sprawozdawcy: Generalny Adam Krzyżanowski Bogusław Miedziński Bogusław Miedziński (1936/37) Kazimierz Duch (1937 38) Zygmunt Sowiński (1938/39) Zygmunt Sowiński
Budżetu Min. Skarbu Jan Hołyński Roman Rybarski (1930/31) Jan Hołyński Jan Hołyński Zygmunt Sowiński Budżetu Monopolów Jan Hołyński Roman Rybarski (1930/31) Jan Hołyński Emeryk Hutten- Czapski (od 1933/34 do końca) Emeryk Hutten-Czapski Piotr Sobczyk Budżetu Długów Adam Krzyżanowski Jan Hołyński Emeryk Hutten-Czapski (1934/35) Stanisław Hiipsch Komisja Skarbowa Przewodniczący Adam Krzyżanowski
Jan Hołyński Kazimierz Światopełk-Mirski Brunon Sikorski Senat Komisja Skarbowo-Budżetowa Przewodniczący Hipolit Gliwic August Popławski Wojciech Rostworowski Bolesław Miklaszewski Sprawozdawcy: Generalny Marcin Szarski Marcin Szarski August Popławski (1935/36) Tomasz Kozłowski (1936/37) Ludwik Jan Evert (1937/38) Wojciech Rostworowski (1938/39)
Budżetu Min. Skarbu Marcin Szarski
Marcin Szarski August Popławski (1935/36) Kazimierz Fudakowski (1936/37) Stanisław Siedlecki (1937/38) Bolesław Miklaszewski (1938 39)
Budżetu Monopoli
Stanisław Karłowski (1935/36)
Tadeusz KarszoSiedlewski (1936 37) Kazimierz Rdułtowski (1937/38) Felicjan Lechnicki (1938 39)
Rola przewodniczącego komisji budżetowej, przede wszystkim sejmowej ze względu na znacznie większe uprawnienia Sejmu w zakresie gestii budżetowej w porównaniu z uprawnieniami Senatu, była szczególnie ważna w okresach Sejmów „z opozycją” tj. Sejmów II i III okresu W ciągu obutyc] sejmów przewodniczącym sejmowej komisji budżetowej był Władysław Byrka, b. wiceminister Skarbu, ludowcowy działacz polityczny, o doświadczeniu politycznym i skarbowym jeszcze sprzed I wojny z Galicji i Wiednia. Drobny, suchy, o ciemnej cerze i ciemnych włosach latami niestarzejącego się człowieka, reprezentował sobą żywotność fizyczną i polityczną, świadom był tego, co należy rozumieć pod pojęciem „realny polityk”. Werset kupletu „płyń Byrko moja” był chyba słuszny - umiał chwytać w żagle wiatr polityczny. W obu wspomnianych Sejmach był członkiem BBWR, w 1937 r. po ustąpieniu Koca został prezesem Banku Polskiego. W Sejmach IV i V okresu, gdzie była już tylko partia prorządowa, rola przewodniczącego komisji budżetowej stała się raczej kameralna niż politycznie operatywna. W IV okresie był nim ziemianin Tomasz Kozłowski, brat b. premiera Leona Kozłowskiego, spokojny, zgodny człowiek. W V okresie
był Surzycki, człowiek żywotny i ambitny, który może by odegrał większą rolę, gdyby kadencja tego Sejmu nie została przerwana przez wojnę. Senat był spokojniejszy od Sejmu, toteż jego przewodniczący komisji budżetowej byli jeszcze bardziej kameralni. Po znanym ekonomiście kapitalistycznym Gliwicu, który przewodniczył w okresie II Sejmu, przewodniczącymi byli: ziemianin („duży”) August Popławski i równie; ziemianin („drobny”) Wojciech Rostworowski. Aż zabawne, ile cech zbieżnych mieli ci kolejni przewodniczący „hrabiowie” : obaj „wybornych manier” jakby się dawniej powiedziało, inteligentni i obaj z „klasowo-romantycznym” urazem. Popławski ożenił się z wybitną i piękną aktorką Janiną Szylinżanką, dla której, jak szeptano, zerwał z rodziną, która nie chciała akceptować tego małżeństwa. Rostworowski, po śmierci żony, ożenił się z nauczycielką swoich dzieci, którą w jego niewielkim mająteczku pod Grójcem tytułowano „pani hrabino”. Popławski był człowiekiem nie tylko „wybornych manier”, ale dość twardo stojącym w ich obronie. W 1935 r. Zawadzki, jako minister Skarbu, urządził w klubie na Foksal śniadanie ex re zakończenia debaty budżetowej. Brał w nim udział wiceminister Staniszewski, kilku dyrektorów departamentów i z naczelników wydziałów Zakrzewski i ja. Jako goście ze strony Sejmu byli zaproszeni przewodniczący komisji budżetowych Sejmu i Senatu, a więc i Popławski, sprawozdawcy generalni, a więc i Miedziński, sprawozdawcy budżetu Min. Skarbu, Śniadanie nie było ciekawe an intelektualnie, ani gastronomicznie. „Chara!” jęknął Stasio Nowak, wypiwszy pierwszy kieliszeŁ wódki. Jedynym godnym zapamiętania ewenementem był smoking dyrektora Dep. Podatków Lubowickiego. Otóż przyszliśmy wszyscy w ciemnych garniturach, bo to proszone śniadanie, a tu Jerzy Lubowicki zjawił się w smokingu, choć to była godzina 13 a nie 17. Świadom reguł towarzyskich, speszony Lubowicki każdemu z nas przy przywitaniu szeptał na ucho, że krawiec nie odesłał mu na czas ciemnego ubrania, wskutek czego musiał przyjść w smokingu. W ten sposób zostaliśmy wszyscy poinformowani o niesolidności krawca Lubowickiego, na co remedium nie mieliśmy, a do samej sprawy wagi nie przywiązywaliśmy. Jeden tylko „wybornych manier” Popławski uczuł się tak dotknięty, że ktoś mógi zjawić się w smokingu przed 5 po południu, że po śniadaniu zwrócił się do Zawadzkiego, żeby „wylał” Lubowickiego. Ale ten został. Centralną osobą w zakresie gestii budżetowej Sejmu był generalny sprawozdawca budżetu, który referował na plenum Sejmu syntezę oceny budżetu przez komisję oraz uwagi i poprawki do tzw. ustawy skarbowej, stanowiącej ustawę o upoważnieniu rządu do gospodarowania budżetem wraz z różnymi upoważnieniami szczegółowymi. W zasadzie był to referat polityczny, będący obroną stanowiska rządowego i polemiką ze stanowiskiem opozycji. Sprawozdawcą generalnym był z reguły przedstawiciel partii prorządowej, jako najliczniejszej. W okresach obu Sejmów opozycyjnych, IIego i Ill-ego, partia prorządowa wysunęła na sprawozdawców generalnych ludzi o dużycl uzdolnieniach politycznych: prof. Adama Krzyżanowskiego i Bogusława Miedzińskiego. Później w bezopozycyjnych Sejmach IV i V okresu rola sprawozdawcy generalnego zmalała, jednakże w Sejmie zawsze została w obrębie obozu legionowego. Referowanie budżetów skarbowych było przez 3 okresy sejmowe - II, III i IV - domeną wielkieg< przemysłu i obszarników. Sprawozdawcą budżetu Min. Skarbu był, poczynając od 1928 r., przez 11 okresów budżetowych poseł Jan Hołyński, jeden z dyrektorów „Lewiatana”. Budżet monopolów referował początkowo również Hołyński, później ziemianin Emeryk Hutten-Czapski, podobnie byłe z budżetem długów państwowych. W Senacie sytuacja była analogiczna: przez 10 okresów budżetowych referentem budżetu Min. Skarbu był dr Marcin Szarski, dyrektor banku, później wiele)
ziemianie Popławski i Fudakowski, budżet monopolów referował cukrownik Karłowski lub znan> przemysłowiec Karszo-Siedlewski. W ten sposób partia prorządowa pozyskiwała fachowych posłów-referentów, a sfery przemysłowo-ziemiańskie uzyskiwały wpływy w rządzie. Również w sejmowej komisji skarbowej, która głównie zajmowała się projektami ustaw podatkowych, wpływy przemysłowo-ziemiańskie były zabezpieczone przez osobę przewodniczącego: przez 5 okresów budżetowych był nim przemysłowiec Jan Hołyński, przez następne trzy ziemianir i przemysłowiec (Firma Fraget) Światopełk-Mirski. Dopiero po 1935 r., w związku ze zmiam rządów, zaczęły odgrywać rolę osoby innego typu społecznego: inż. Sowiński, pracownik monopolów, Sobczyk, działacz rolniczy chłopski, prof. Miklaszewski, ziemianin postępowych poglądów Felicjan Lechnicki, brat Tadeusza, inż. Siedlecki, niegdyś działacz PPS, ostatnio przeć wybraniem do Senatu pracownik monopolów. Niektórzy sprawozdawcy wykazywali dużo sumienności w pracy poselskiej. Taki na przykład Hołyński, 11-krotny sprawozdawca budżetu Skarbu, 25-krotny sprawozdawca komisji budżetu na plenum Sejmu, zdobył sobie duże uznanie całej komisji dla swej pracowitości i erudycji skarbowej. Posłowie z inteligencji radykalizującej mieli dużo dobrej woli, ale jakże często bardzo naiwnej. Nierealność myślenia i niepraktyczność działania tzw. społeczników była tak duża, że Świtalski klasyfikował ich na dwie grupy: „szlachetnych pierdołów” i „płomiennych zasrańców”. Opracowując dla komisji swoje sprawozdania o budżetach, posłowie i senatorowie zwracali się o materiały i informacje do resortów, a do Min. Skarbu w szczególności. Po opracowaniu sprawozdania poseł czy senator często konsultował z resortem tekst swego wystąpienia, nie było to jednak równoznaczne z uzgadnianiem tekstu; natomiast względy proceduralne (możność weta ze strony rządu) przemawiały za uzgadnianiem samych wniosków budżetowych. Konsultacje okazywały się czasami korzystne. Oto sprawozdawca budżetu Min. Skarbu na r. 1937/38 senator SiedleckP1 chciał podkreślić wagę ministerstwa na początku swego referatu w następujący sposób: jakżeż potężne jest Min. Skarbu. Nakłada mocą swej woli podatki, a kto nie zapłaci, temu ma moc posłać egzekutora. A kto by się sprzeciwił egzekutorowi, to zostanie przysłana mu policja. A gdy nie wystarczają siły policyjne, przychodzi wojsko. „Panie - jęknął skonsternowany wiceminister Grodyński, gdy pokazałem mu ten projekt sprawozdania. - Ale on by nas urządził”. Poczciwy Siedlecki dał się przekonać, że Min. Skarbu jes skromne i nie pretenduje do gloryfikacji swej potęgi w ujęciu Siedleckiego. Dawno minęły czasy, kiedy pierwsze przedstawicielstwa narodowe obradowały na świeżym powietrzu; od paruset lat parlamenty posiadają okazałe gmachy, przeważnie będące ozdobą architektoniczną stolic swoich krajów. W Warszawie to nie wyszło. Najprzód przebudowano na potrzeby pracy parlamentarnej wnętrze brzydkiego gmachu b. żeńskiego instytutu wychowawczego, później, w 1925 r., dobudowano salę sejmową posiedzeń plenarnych, po tym miano wybudować reprezentacyjny gmach parlamentu, ale przyszedł kryzys i do realizacji nie doszło. Gmach Sejmu byl przedmiotem żartów z racji jego poprzednich lokatorek - cesarskiego rosyjskiego Instytutu Maryjskiego Wychowania Panien - „błagorodnych diewic” jak brzmiało po rosyjsku zainstalowanego w tym gmachu w 1862 r. pod opieką cesarzowej Marii Aleksandrowny. Tygodnik satyryczny „Mucha” umieścił rysunek, przedstawiający śpiącego w fotelu podczas debaty sejmowej marszałka Trąmpczyńskiego, wokół którego tańczą zwiewne „błagorodne” dziewice. Żartów było dużo, bo instytut i jego wychowanki nie cieszyły się przed wojną mirem w społeczeństwie polskim, więc robiono różne frywolne analogie pomiędzy zamieszkaniem gmachu przez „błagorodne diewice”
i przez „suwerenów” poselskich. Gmach ulegi zniszczeniu w czasie II wojny światowej, na jegc miejscu, nieco bardziej w głębi, został wybudowany gmach obecnej Kancelarii Rady Państwa. Wejście do Sejmu było właśnie w gmachu b. instytutu. Za dużym przedsionkiem i szatnią znajdowała się duża kwadratowa sala, w tym miejscu, gdzie obecnie jest hall marmurowy Kancelarii Rady Państwa. Z sali tej prowadziły drzwi na salę plenarnych obrad od strony podium marszałkowskiego i ław rządowych, obok zaś znajdował się gabinet rządu. Toteż sala ta była głównym miejscem spacerów kuluarowych. Drugim miejscem spacerów kuluarowych był korytarz, biegnący półkoliście wzdłuż sali obrad plenarnych, tak jak obecnie. Z kwadratowej sali kuluarowej było na lewo przejście do pomieszczeń Senatu, a na wprost prowadził korytarz, gdzie po prawej stronie były apartamenty marszałka Sejmu, na lewo czytelnia sejmowa, zaś w głębi, na końcu korytarza gabinet dyrektora Biblioteki Sejmowej dr Henryka Kołodziejskiego. Gabinet ten stał się historycznym miejscem w dziejach sejmów z okresu przedwojennego, oczywiście z racji gospodarza, a nie architektury wnętrza, która nota bene była kiepska: długa „kiszka” biednie umeblowana. Dr Kołodziejski, drobny, o pociągłej twarzy, z włosami przystrzyżonymi „najeża”, młodzieńczo ruchliwy sprawiał wrażenie prawie kolegi gimnazjalnego. Mówił głębokim barytonem, przeważnie per „moi drodzy”. Uchodził za szarą eminencję polityczną, za mającego zaufanie wszystkich stronnictw politycznych. Popularność jego wynikała z dużej uczynności w zakresie pomocy intelektualnej osobistej i przy wykorzystaniu doskonale prowadzonej przez niego biblioteki oraz z cierpliwości wysłuchiwania ludzkich problemów i kłopotów, na co dodatkowo wpływało i samo usposobienie Kołodziejskiego, z natury skłonnego do ciągłego troskania się pro publico bono. Jeżeli przeto ktoś przyszedł do Kołodziejskiego z jakimś zmartwieniem, to Kołodziejski zara; martwił się razem z nim, a następnie starał się wynaleźć jakieś remedium na kłopoty. Każdy przychodzący do jego gabinetu był serdecznie witany i gościnnie częstowany mocną, dobrą herbatą. Kogo tam nie zastawałem na rozhoworach: i Thugutta, i Rataja, i Czapińskiego, i Miedzińskiego, Hołyńskiego, i wielu innych. Życzliwy stosunek do ludzi szefa kontynuowali jego współpracownicy: Leon Kozera, wówczas i obecnie pracownik biblioteki sejmowej, Kazimierz Jarzyński, obecny naczelnik Wydziału Prac Parlamentarnych, Tadeusz Gwozdecki, obecny dyrektor Biblioteki Sejmowej. Wymieniam tych z którymi się stykałem Komisja Budżetowa Sejmu miała swoją stałą salkę po stronie gmachu przytykającej do budynki hotelu sejmowego. Była to okrągła salka z pulpitami-ławami półkolisto ustawionymi, wskutek czego sprawiała wrażenie miniatury sali obrad plenarnych, co podkreślało wagę toczących się tu obrad. Dziś mieści się w niej czytelnia biblioteki. Komisja Budżetowa posiadała również, jedyna, swegc stałego sekretarza. Był nim Stanisław Reymer, długoletni przed wojną i po wojnie pracownik, a później i naczelnik Wydziału Prac Parlamentarnych, dziś już nieżyjący. Poprzednikami Reymera na stanowisku naczelnika tego wydziału byli Antoni Majkowski i Smolarski. Przebieg debaty parlamentarnej wymagał nieustannego czuwania nad porządkiem dokumentacji i prawidłowością liczb budżetowych, zmienianych w toku debaty. Szło to sprawnie dzięki dobrej współpracy pomiędzy Wydziałem Prac Parlamentarnych a Departamentem Budżetowym Kulminacyjnym punktem było wyprowadzenie sum budżetowych przed III czytaniem, na co z reguł) było przeznaczane nie więcej niż parę godzin przerwy w obradach komisji. Wówczas Reymer i ja mobilizowaliśmy siebie i swoich i wyliczenia były prawidłowo i na czas wykonane. Trzeba przy tym mieć na uwadze, że każda poprawka cyfrowa w budżecie uwielokrotniała się w szczeblach hierarchii
klasyfikacyjnej budżetu. Orientacyjnie można określić, że jedna poprawka wywoływała koło pięciu zmian cyfrowych w budżecie. Z posiedzeń wszystkich komisji sporządzane były syntetyczne sprawozdania, tzw. diariusz sejmowy, którego redaktorem był przez długie lata znany literat Karol Irzykowski. Kierownictwo Biun Stenograficznego sprawowała Wanda Suchecka, wykładowczyni na WSH, później Maria Nowicka Spośród stenografów pragnę wymienić znanych mi i miłych osobiście kolegę z WSH Zdzisław! Zielińskiego, dziś już nieżyjącego, i Tadeusza Zglińskiego. Praca stenografów sprawiała na mnie wrażenie czegoś trudnego i nużącego, tym bardziej przeto podziwiałem ich pogodę ducha i poczucie humoru. Niedaleko okrągłej salki, niegdyś komisji budżetowej, dziś czytelnianej, mieścił się i mieści bufet sejmowy. Różnica „historyczna” polega tu na skasowaniu wyszynku alkoholu, który miał miejsce przed wojną. Korzystano z tego podczas obrad umiarkowanie, po zakończeniu obrad bywało różnie. Podczas jakiegoś posiedzenia posłowie z klubu BBWR zbyt ostro zaatakowali posłów ukraińskich wytworzyła się nieprzyjemna sytuacja i niesmak do samych siebie. Postanowiono więc sytuację odrobić i nieprzyjemny nastrój wspólnie „zapić”. Zapewne obie strony wykonały to sumiennie, bo później opowiadano w kuluarach o różnych wzruszających scenkach. Między innymi rozanielony wicemarszałek Mudryj mówił do rozrzewnionego pułkownika Wyżła-Ścieżyńskiego, dyrektora agencji prasowej „Iskra” : „Wiesz Wyżeł, ten Wyże! to u ciebie pies, ale ten Ścieżyński to prawdziwy szlachcic polski”, podczas gdy ród ten był bliżej arendarza niżeli herbarza. Obok posłów i senatorów, pracowników biur Sejmu i Senatu, trzecim ważnym środowiskiem na terenie Sejmu byli dziennikarze - Klub Sprawozdawców Parlamentarnych. Z tymi nie miałen kontaktu: sprawy polityczne i prasowe nie leżały w zakresie moich zainteresowań ani obowiązków. Kolejnymi prezesami klubu byli: Władysław Bazylewski, płk Władysław Roman Wyżeł-Ścieżyński Witold Giełżyński, Zofia Osbergierowa, Jerzy Wiewiórski. Popularnym dziennikarzem był Bernarc Singer, piszący pod pseudonimem Regnis. Słynął on z dowcipu, a jednym powiedzeniem potrafił scharakteryzować sedno sprawy. W 1935 r. minister Skarbu Zawadzki urządził konferencję prasową, na której poinformował dziennikarzy o mającej być emitowanej Pożyczce Inwestycyjnej. Znaczna jej część miała być, podobnie jak poprzednia Pożyczka Narodowa, subskrybowana przez świat pracy w drodze zawoalowanej presji. Gdy dziennikarze zostali zaproszeni do zadawania pytań, Singei wystąpił uprzejmie i krótko: „Panie Ministrze. Chciałem zapytać czy ta pożyczka będzie też dobrowolna”? Zawadzkiego zatknęło. Praca dziennikarzy w sejmowych okresach II i III była nerwowa, wymagająca dużej aktywność w momentach napięć politycznych. Musieli przy tym pokonywać pewne trudności techniczne, między innymi w zakresie szybkiego uzyskania połączenia telefonicznego, aby na czas nadać wiadomość. Nie zawsze na terenie Sejmu szło to sprawnie, toteż jeden z dziennikarzy skierował do biura Sejmu skargę na jedną z telefonistek, że „daje ani według kolejności, ani według ważności, a tylko według sympatii”. Jeżeli dziennikarz pokonał te trudności, to jeszcze nie był pewien czy nie spotka go niespodzianka we własnej redakcji. „Panie - zwierzył się kiedyś Tadeuszowi Łychowskiemu Natan Szwalbe, redaktoi działu zagranicznego „Naszego Przeglądu” - w każdym piśmie metrampaż to jest zarozumiałe bydlę, bo o którejś godzinie w nocy, kiedy «łamie się» numer, on ostatecznie decyduje o zmianach w układzie tekstu, aby nastąpiła zgodność rozmiaru tekstu z kolumnami gazety. To powoduje, że uważa, że się zna na wszystkim Kiedyś nadaję do redakcji wieczorny serwis depesz PATa, między
innymi taką: «W Hadze nastąpiło otwarcie parlamentu. Królowa Wilhelmina wygłosiła mowę tronową». Rano czytam świeży numer i wyczytuję: «W Hadze nastąpiło otwarcie parlamentu. Cesar; Wilhelm wygłosił mowę tronową». Pan rozumie tę «drobną różnicę». Pędzę wściekły do redakcji, w drzwiach wita mnie nasz metrampaż: «Panie redaktorze. Wczoraj z tą depeszą z Hagi było coś niedobrze, musiałem poprawić! Skąd panu redaktorowi przyszła na myśl królowa Wilhelmina? Dziewczynki, co?»„
„Równanie w dół” W okresie kryzysu powstawały w Polsce i stopniowo upowszechniły się następujące powiedzonka: „rzeczywista rzeczywistość”, „zaciskanie pasa”, „nożyce”, „równanie w dół”, „krajanie bochenka”. Proweniencji przypadkowej, powiedzonka te upowszechniały się dzięki plastycznej zwięzłości, z jaką przedstawiały problemy trudne i istotne. „Rzeczywista rzeczywistość” narodziła się bodaj jeszcze w okresie „prosperity”, za premierostwa Bartla, który demonstrował w swym exposé w Sejmie pewną ilość wykresów, obrazujących pomyślny stan i rozwój Polski. Wówczas jeden z posłów opozycji zadał mu pytanie: „Panie Premierze! Czy to jest aby rzeczywista rzeczywistość?” Zabawniej jeszcze wypadło to same w zapytaniu posła bodaj Ozajasza Thona, który, podziwiając optymistyczną sytuację, wynikającą z wykresów Bartla, a mając swoje nieoptymistyczne informacje, zapytał szczerze: „Panie Premierze! Jeżeli jest tak dobrze, to dlaczego jest tak źle?” Do sloganów przeszła tylko „rzeczywista rzeczywistość”, symbolizując przez następne lata możność istnienia szczeliny między oficjalną, ale jednak subiektywną oceną sytuacji - „rzeczywistości” - a jej oceną od strony zbiorowej, społecznej. Gdy „rzeczywista rzeczywistość” okazała się w 1929 r. depresją gospodarczą o charakterze światowym, Polska stanęła wobec konieczności dostosowywania swej polityki gospodarczej do światowej sytuacji kryzysowej. Krótko mówiąc, sytuacja Polski nie różniła się od sytuacji, przedstawionej w obiegającej wówczas anegdocie: „Co pan obecnie porabiasz? - Biorę udział w międzynarodowym kryzysie gospodarczym”. Toteż polityka gospodarcza Polski polegała na dostosowywaniu się do konsekwencji, wynikających z rozwijającego się kryzysu. „Postawienie zatem żądania usunięcia kryzysu... byłoby postawieniem żądania niewykonalnego. Jedynym, realnym celem polityki rządowej w odniesieniu do kryzysu mogio być, zdaniem naszym, tylko łagodzenie przebiegu kryzysu”^ . Kryzys to spadek cen, obrotów, dochodów, a w konsekwencji - konieczność ograniczenia inwestycji i spożycia. Oznacza to konieczność „zaciskania pasa”, zarówno w odniesieniu do sytuacji indywidualnej, ja k i do polityki gospodarczej państwa. Jest to konieczność przejściowa, boć przecież kiedyś kryzys minie. Tak sprawę stawiał Matuszewski. Wyrazem tego w polityce skarbowej miała być deflacja. Dla „szarego obywatela” było to nowe, nieznane mu słowo. Inflacja - to pojęcie dobrze znał z lal 1919-1923, ale o deflacji nie słyszał, bo jej do roku 1929 nigdy nie stosowano. Nie dziwmy się przeto, że maszynistka, przepisująca na czysto brulion exposé Matuszewskiego, wszędzie, z własnej inicjatywy, poprawiała słowa „deflacja” na „defloracja” - słowo znane, a przy tym też o charakterze kryzysowym Gorzej, że finansiści, którzy oczywiście dobrze znali definicję deflacji, nie uświadamiali sobie w pełni i dostatecznie katastrofalnego w skutkach a beznadziejnego w realizacji celów, mechanizmu deflacji w wieku XX, typu B, używając określenia Lukasa^. Oczywiście dziś z perspektywy czasu jest to o wiele łatwiej oceniać. Kryzys bynajmniej nie minął w okresie kilkumiesięcznym, przeciwnie, przedłużał się w czasie i w rozmiarach, przekraczających wszelkie czasokresy, zanotowane przez historię kryzysów. Wraz z rozwojem kryzysu powstawały i rozwijały się dysproporcje elementów gospodarki narodowej,
z kolei pogłębiając i zaostrzając sytuacją kryzysową. Syntetyczne zestawienie tych dysproporcji przedstawia tabelka umieszczona na s. 299.
Lata 1928 1929 1930 1931 1932 1933 1934 1935 1936 1937 Ceny płacone rolnikom za ziemiopłody - wskaźnik 100 76 49 54 48 40
34 33 35 52 Ceny artykułów przem- wskaźnik 100 99 90 77 67 61 59 57 57 61 Ceny art. przem skartel. - wskaźnik 100 108 109 107
103 92 88
82 75 77 Produkcja przem - wskaźnik 100 102 90 78 64 70 79 85 94 111
Handel zagr. wartość przywozu w złocie - wskaźnik 100 93 67
44 26 25 24 26 30 37 Dochody skarbowe z podatków, ceł i monopolów - wskaźnik 100 100 86 71 61 61 60 64 70 78 Bezrobotni zarejestrowani, poza rolnictwem - w tys. 126
185 300 313 220 343 414 403 466 470 Bilans handlowy saldo - min zł -854 -298 +187 +411 +222 +133 +176 +64 +23 -59 Budżet państwa saldo - min zł
+167 +36 -64 -206 -245 -371 -283 -307 +4 +21 Obieg pieniężny - min zł 1539 1600 1569 1459 1325 1346 1365 1411 1462
1497 W grudniu 1930 r. Prystor zostaje ministrem Przemysłu i Handlu z zadaniem wyrównania powstałych w międzyczasie dysproporcji; przede wszystkim chodziło o dysproporcje między cenami rolniczymi a przemysłowymi. Prystor jest znany z twardości i bezkompromisowości; w tym zakresie otaczała go legenda z czasów, kiedy po przewrocie majowym był szefem personalnym w M in Spraw Wojskowych. Charakteryzuje to ówczesna anegdota: u Piłsudskiego melduje się jakiś pułkownik, który powiada: „Panie Marszałku, muszę Panu szczerze powiedzieć, że ja nie jestem piłsudczykiem” na co Piłsudski: „Ja też, ale, panie, bądźmy obaj cicho, bo inaczej nas obu Prystor wyleje”. Prystor jako minister Przemysłu i Handlu podejmuje akcję obniżki cen, akcję zwarcia rozwartych „nożyc cen”, jak się to potem utarło mówić. Ponoć sens takiej akcji tłumaczył Prystorowi Czesław Peche, będący wówczas dyrektorem Gabinetu Ministra, ilustrując problem na prawdziwych nożycach, które zwierał i rozwierał w miarę wykładu. Zapewne był to „kawał”, żartem również była kukiełka i teksty Prystora w „Szopce politycznej”, choć już nie tak może dalekie od „rzeczywistej rzeczywistości” w tym zakresie i w onym czasie. Kukiełka Aleksandra Prystora mówi w szopce: „...Itak, pełen glorii, Z resortu do resortu mknąc na rozkaz szefa, Zniżką cen wywyższony, przejdę do historii Jak Aleksander Wielki, czyli jak Bucefał”. Następnie zaś kukiełka Prystora śpiewa (na melodię „Nie masz nad żołnierza dzielniejszego człeka”) Zrobię to dla Wodza Z uwielbieniem ścisłem, Że poprawię handel Własnym swym przemysłem Do raportów wszystkich Kupców wezwę śmiało: Od pierwszego marca, Żeby mi staniało. Wezwę do raportu Wszystkich fabrykantów, Najprzód im rodzinę Rozstawię po kątach, Krzyknę: - Jeden z drugim Taka twoja ciociaOd pierwszego marca Nie ma bezrobocia!,,LM1 Świat kapitalistyczny przeżywa w tym czasie ogromne wahania w poglądach ekonomicznych. W Anglii w 1931 r. zostaje budżet zrównoważony kosztem wielkich oszczędności i wzrostu podatków, ale już w 1933 r. 37 profesorów wypowiada się publicznie przeciw sensowi równowagi
budżetowej. W Niemczech w 1931 r. powstaje tzw. „plan Wagemanna”, propozycja dyrektora niemieckiego instytutu badania koniunktur prof. Wagemanna, aby nakręcać koniunkturę przy pomocy robót publicznych, finansowanych przez budżet państwa na zasadach kredytowych. 32 profesorów niemieckich składa w związku z tym uroczysty protest przeciwko takim przestępczym zakusom na walutę niemiecką. Załamanie się funta angielskiego w 1931 r. aktualizuje dla Polski problem dalszej polityki walutowej. Polska decyduje się pozostać w bloku złotym i nie obniżać parytetu zlotowego. Dlaczego? Chyba przesłanki tej decyzji trafnie oddaje artykuł Matuszewskiego z 1935 r., a wówczas w 1931 r., w okresie załamania funta, ministra Skarbu: „Przyj ąwszy primo - iż spadek cen ma charakter trwały; secundo - iż, aby ożywić gospodarkę, trzeba wyrównać zmiany, jakie zniżka cen wprowadziła w podziale dochodu narodowego - Polska miała dwie drogi do wyboru. Albo zerwanie ze standardem złota i dewaluację - albo zachowanie standardu złota - i obniżenie sztywnych elementów gospodarki (wierzytelności, płac, taryf, budżetów, cen monopolowych itd.) przez zarządzenia ustawodawcze i administracyjne”. Wybór utrzymania standardu złota spowodowany był tym, „że Polska przeszła już w okresie od 1918 do 1927 roku przez inflacje... Od roku 1927 mamy walutę ustabilizowaną. Przywróciło to w społeczeństwie konieczną cnotę oszczędzania. Nie chcemy dziś, aby ci, co nagromadzili jakieś kapitały w polskim pieniądzu - znów tracili. Dlatego Polska odrzuciła drogę zerwania ze standardem złota. W swojej działalności legislacyjnej - interweniując w stosunki między wierzycielami i dłużnikami - nigdzie nie naruszała wysokości kapitału wierzytelnego”1^ . W konsekwencji przyjęcia polityki stabilności waluty, wynikła potrzeba poprowadzenia polityki wyrównawczej w odniesieniu do dysproporcji, spowodowanych przez żywiołowy rozwój kryzysu. Tę politykę wyrównawczą nazwano właśnie „równaniem w dół”. Dołem był tu poziom cer rolniczych, element gospodarczy najsilniej przez kryzys dotknięty. Spadek cen w okresie kryzysu, utożsamiający się ze wzrostem wartości pieniądza, dawał wierzycielowi koniunkturalny zysk na wartości kapitału dłużnego, z reguły ponad możliwości płatnicze dłużnika. Naturalne w takich warunkach, traktowane w systemie kapitalistycznym jako ozdrowieńcze, wyrównanie długów i wierzytelności poprzez upadłość przedsiębiorstwa, ma w Polsce w okresie kryzysu rozmiar wyraźnie łagodny. W szczytowym co do ilości bankructw roku 1931 sytuacja przedstawia się następująco: na okrągło licząc 1100 spółek akcyjnych zbankrutowało 40, na 3500 spółek z ograniczoną odpowiedzialnością - 109, na blisko 12 000 spółdzielni - 50. Zapewne większa liczba bankructw dotyczy firm jednoosobowych, imiennych, ale i tu liczba upadłości wynosi 600-700 przypadków rocznie, a przecież firm tych było bardzo dużo. Powstają natomiast zatory płatnicze, dłużnik i wierzyciel targują się, próbują się układać co do płatności, niezależnie od tego, kto jakim jest przedsiębiorcą - niefortunnym czy nieudolnym Dowcip warszawski podchwytuje tę sytuację i charakteryzuje ją następującym dialogiem między wierzycielem a dłużnikiem: Wierzyciel: Panie Szpilfogel, kiedy wreszcie pan płacisz swoje długi, bo ja panu powiem, że można nie płacić 10 złotych, można nie płacić 20 złotych, choć to już jest świństwo, ale powyżej 100 złotych każdy dług staje się honorowy i święty. Dłużnik: Panie Eichenbaum, można zapłacić 10 złotych, można 20 złotych, choć to już jesi lekkomyślność, ale powyżej 100 złotych każdy dług staje się fikcją.
Na temat wypłacalności banków kursowała następująca anegdota: Do, powiedzmy, Banku Dyskontowego, do prezesa Heilperina przychodzi jakiś pan z tym, że chce wpłacić wkład 100 000 zł i zapytuje o warunki. Zostaje, oczywiście, niesłychanie uprzejmie przyjęty, oferowane są mu doskonałe warunki oprocentowania. Wreszcie przybysz powiada: „Bardzo przepraszam pana prezesa, ale czy mogę zapytać, jak często pan prezes się kąpie?” Zdziwienie, ale proszę bardzo: „Normalnie. Co miesiąc”. Przybysz dziękuje, przeprasza, przyjdzie ponownie. Następnego dnia w innym banku ta sama rozmowa i to samo pytanie i odpowiedź: „Normalnie. Co tydzień”. I znowu rozmowa w Powszechnym Banku Związkowym z prezesem Fajansem, to sam( pytanie, odpowiedź: „Normalnie. Co dzień”. Jegomość wędruje dalej, zgłasza się do prezesa Banki Gospodarstwa Krajowego gen. Góreckiego, znowu deklaracja wpłaty lokaty 100 000 zł, znowi zapytanie o częstość kąpieli. „No - powiada Górecki - rano i wieczorem, ale w lecie, jak są upały i człowiek się poci, to i trzy razy dziennie”. „Ach, tak - powiada jegomość - to ja jednak tu wpłacę. To jest jednak bank państwowy, państwo ręczy za bezpieczeństwo mojego wkładu”. I wpłacił. Po kilku dniach jest u kogoś brydż dyrektorów banków i w trakcie gry ktoś powiada: „Wiecie, był u mnie jakiś wariat, że chce wpłacić jako lokatę 100 000 zł i pytał mnie jak ja się często kąpię. Ale więcej się nie pojawił. Oczywiście jakiś wariat”. „A był i u mnie”. „I u mnie”. „U mnie też”. „A u mnie też był - powiada Górecki, - o to samo pytał, ale, co ciekawsze, że wpłacił te 100 000 złotych”. „Nie może być. Panie generale, panie prezesie, niech go pan poprosi do siebie i zapyta, co to miało znaczyć, to pytanie się o częstość kąpieli. Jakiś wariat to on musi być, no, ale jak wpłacił 100 000 zł, to jednak jakiś solidny człowiek”. Następnego dnia Górecki zaprasza owego jegomościa do siebie i ostrożnie przeprowadza rozmowę: „Chciałbym się bliżej z szanownym panem poznać, pan przecież jest naszym poważniejszym wkładcą, może chce pan być poinformowany o interesach, jakie prowadzi bank, a czy ja ze swej strony mógłbym się czegoś dowiedzieć. Otóż okazało się, że szanowny pan był przedtem w innych bankach i wszędzie zadawał to samo pytanie, co i mnie: jak się kto często kąpie. Pan daruje, pytanie trochę niecodzienne, więc koledzy z banków zobligowali mnie do zapytania, dlaczego pan o to zapytywał”. „Ach - na to ów jegomość - to sprawa zupełnie prosta. Przecież ja nie mam wątpliwości, że jak będę chciał te moje 100 000 złotych z powrotem podnieść, to każdy z panów bankierów powie mnie, żebym go w d ... pocałował. No to niechżeż ona przynajmniej będzie czysta!” W konsekwencji przyjęcia polityki „równania w dół”, powstała konieczność podjęcia akcji oddłużenia rolnictwa. W 1933 r. w tym celu utworzony został Bank Akceptacyjny, w 1934 r. ukazała się ustawa o moratorium i konwersji długów rolniczych. W związku z tym miałem, ciekawą dla mnie, rozmowę z b. premierem i ministrem Skarbu Władysławem Grabskim, wówczas już od szeregu lal tylko profesorem w Szkole Głównej Gospodarstwa Wiejskiego. Z Grabskim byliśmy sąsiadami, oi mieszkał na ul. Mianowskiego, a ja na równoległej do niej ul. Mochnackiego, koło placu Narutowicza i kiedyś Grabski zaprosił mnie, żebym go odwiedził. Było to w okresie ukazania się ustaw oddłużeniowych rolnictwa. W pewnym momencie rozmowa podczas wizyty zeszła na ten temat i Grabski powiedział: „Jestem ciekaw czy to jest początek pewnej akcji, czy na tym się skończy. Bo jeżeli to jest początek akcji, zmierzającej do obniżenia kosztów produkcji w rolnictwie, to rząd zapoczątkował słuszną akcję, ale jeżeli miałoby to skończyć się tylko na oddłużeniu rolnictwa, na uwolnieniu ziemian od długów, to będzie zabieg błędny. Znowu bowiem w historii złoży się niepotrzebnie cała Polska na te 30 tysięcy rodzin szlacheckich”. Otóż i właśnie: w imię czego i czyim kosztem była realizowana polityka „równania w dół”. W tym
zakresie upamiętnił mi się następujący incydent. Był ciepły dzień letni 1933 r., kiedy po jakiejś konferencji w Biurze Ekonomicznym Prezydium Rady Ministrów, Tadeusz Lechnicki, wówczas podsekretarz stanu w Prezydium, zaproponował, że odwiezie do domu Michała Kaczorowskiegc i mnie. W trakcie jazdy Kaczorowski powiada do mnie: „Wiesz, co to jest równanie w dół? Jest to równanie z jedną niewiadomą. A co jest tą jedną niewiadomą? Ludność”. Dowcip był celny, roześmieliśmy się obaj. Po paru sekundach słyszymy podenerwowany glos Lechnickiego: „Zaraz, zaraz. Ale wytłumaczcie mi, dlaczego ja się jeszcze nie śmieję”. Otóż i właśnie; tradycyjny rachunek ekonomiczno-polityczny obejmował tylko elementy pieniężne i rzeczowe, element ludzki miał się dostosowywać do wyniku tak ustawionego rachunku ekonomicznego. Plastycznie to wychodzi w wywiadzie Konrada Wrzosa z prof. Adamerr Krzyżanowskim, przeprowadzonym w marcu 1933 r. w Krakowie11^. Krzyżanowski wtedy powiedział: „Przed wielką wojną państwa rządziły się względnie trafnie obmyślanym planem budżetowym, urzeczywistniały pewien program polityczno-handlowy, obliczony na dłuższą metę, miały stałą politykę walutową. Natomiast gospodarka społeczna miała charakter automatyczny”, a następnie: „Po wojnie ten stan rzeczy zasadniczo się zmienił. Dlaczego nastała era gospodarki wojennej bez wojny? Po wojnie ludzkość zapragnęła wynagrodzić sobie okres cierpień wojennych stworzeniem od razu raju na ziemi przez zmiany ustawodawcze i zarządzenia administracyjne... W zamiarze urzeczywistnienia tych celów wszystkie państwa zamiast świecić przykładem dobrej gospodarki skarbowej, jedne w większym, inne w mniejszym stopniu kontynuują rozdęcie budżetów, interwencjonizm i gospodarkę planową, skutkiem czego gospodarka społeczna jest ciągle jeszcze mniej nastawiona na osiągnięcie zysków niż gospodarstwo przedwojenne”. Skonsternowany tymi wywodami, Wrzos kończy ten wywiad następującą refleksją własną: „Rok 1913/14 był rokiem wielkiego rozkwitu. I wielki uczony chciałby cofnąć świat o 20 lat wstecz! Czyżby powrót do roku 1913 był j ednym wyj ściem z kryzysu?...” Rośnie sceptycyzm w stosunku do polityki gospodarczej „równania w dół”, a hasło „zaciskania pasa” jest podważane od strony moralnej; bardzo różna jest odległość dziurek, do których zaciskają pas ci lub tamci, już nie mówiąc o różnicach między miastem a wsią, ale ot, wizualnie, w samej Warszawie. „P. prof. Krzyżanowski zaleca powrót do roku 1913, do roku błogiej ciszy przed burzą roku 1914. Tymczasem rok 1933 - to rok tempa i rekordów, rok jazzu i rumby, rok nędzy i kryzysu. «Voila la crise» - powiedział mi pewien Francuz, gdyśmy weszli do przepełnionej sali modnego dancingu... Popularna restauracja Simona wydała w Wielki Piątek 600 porcji. Tego dnia 300 osób zebrało się tam na tradycyjnej «rybce». Przeciętnie restauracja Simona wydaje około 100 porcji dziennie. W Wielki Czwartek w małym, drugorzędnym lokalu Starego Miasta «Pod Łabędziem» dwoje gość siedziało na sali, a jeden stał przy bufecie, gwarząc z gospodarzem, jak to illo tempore bywało. Tych dwoje na sali przygryzało wódkę chlebem Nie lepiej było na Chłodnej i na Wolskiej. Gdzie mogło byc gorzej? 1
r
• rp ? [1 6 3 ]
Polityka „równania w dół” była konsekwencją przyjęcia polityki utrzymania złotego standardu, ale i odwrotnie, w konsekwencji nieumiejętności czy niemożności należytego przeprowadzania „równania w dół” - polityka utrzymania standardu złotego musiała zbankrutować. Datą formalnego jej bankructwa jest kwiecień 1936 r., kiedy, już za ministrowania Kwiatkowskiego, zostaje wprowadzona reglamentacja dewizowa, zaś personalnym symbolem bankructwa jest ustąpienie Koca ze stanowiska prezesa Banku Polskiego. Rząd przecenił swoje możliwości i siły logicznego, konsekwentnego przeprowadzenia „równania w dół”. Najmocniejszy i najtwardszy z premierów
pomaj owych Prystor odszedł nagle po dwóch latach rządzenia, notabene odszedł nie wiedząc dlaczego Piłsudski odwołuje go jako premiera; nie mam powodu nie wierzyć w tej sprawie informacji Świtalskiego. Z perspektywy czasu, w oparciu o późniejsze uogólnienie naukowe jest dziś stosunkowo łatwo wskazać na podstawowy błąd przyjęcia koncepcji deflacji typu B, owej „plagi lat dwudziestych”, jak już o tym wspomniałem Jednakże już wówczas mnożyły się sygnały, że polityka „równania w dół” idzie opornie i bez potrzebnych szybkich efektów, nie mówiąc już o położeniu ludności, którą w koncepcji tego równania potraktowano jako nieistotną niewiadomą. Oporność, przewlekłość i nieefektywność widać choćby z faktów, przytoczonych w niniejszych Wspomnieniach, polityka kartelowa nie wychodzi, przechwytuje ją przemysł; uporządkowanie finansów samorządowych wlecze się, efekty właściwie daje po roku 1935 nikłe; polityka fiskalna doprowadza do wynaturzenia stosunków między aparatem skarbowym i płatnikami oraz wewnątrz samego aparatu (proces skarbowców) jak i degeneruje organizację wytwórczą (przemysł anonimowy); polityka budżetowa jest polityką wegetacyjną, a żałosny stopień wegetacji jest maskowany comiesięcznymi „manewrami” na ultimo. Nim jednak w 1936 r. nastąpiło coś w rodzaju ogłoszenia bankructwa polityki gospodarczej z okresu kryzysu, jej inicjatorzy i realizatorzy dawali jej absolutorium Matuszewski w styczniu 1935 r. pisał: „Polska jest jednym z najtańszych krajów. Polska utrzymała gold-standard. Jest to zestawienie dość rzadkie. Tanimi bowiem są dziś przeważnie kraje, które porzuciły goldstandard. Kraje zaś, które go utrzymują - mają wielkie trudności w handlu z powodu drożyzny wewnętrznej... A zarazem bilans handlowy Polski, poczynając od połowy roku 1929 jest stale czynny, wszystkie długi zaciągnięte za granicą (z wyjątkiem wojennych) - Polska bez przerwy i bez zwłoki płaci. Banki polskie nie zawiesiły swojej działalności ani na jedną godzinę - pomimo krachu austriackiego, niemieckiego, amerykańskiego. Oszczędności w ciągu lat kryzysu b. poważnie wzrosły...” i w konkluzji daje następującą ocenę polityki owego okresu: „Toteż kiedy dziś z perspektywy 4 lat kryzysu oceniamy nasze postępowanie - postępowanie to wydaje się słuszne ponieważ nie tylko przyczyniło się do zwalczania niejednego zła - lecz prócz tego utwierdziło społeczeństwo polskie w odwadze i woli dotrzymywania zaciągniętych zobowiązań nawet w najcięższych czasach”1^ 1. Matuszewski nie miał podstaw do takiego wypowiadania się w imieniu społeczeństwa o jego postawie w stosunku do ówczesnej polityki gospodarczej. Przeciwnie, społeczeństwo nabierało przekonania, że gospodarka jest na błędnej drodze. Świadczy o tym po dziś dzień liczna publicystyka, wśród której spore miejsce zajmują publikacje nieekonomistów z zawodu. Niektóre mają bez mała rzewny charakter ze względu na tytuł i miejsce wydania: Żochowski Koniec kryzysu i odrodzenie . # świata, Żyrardów 1932; Parnes Jedyny ratunek zagrożonego świata, Rohatyn 1932; LechitaŹródła kryzysu gospodarczego i bezrobocia, środki popraw y, Grudziądz 1933; Jankowski Jak długo mamy jeszcze cierpieć, Lwów 1934; Antonowicz Kryzys trzeba wziąć za rogi, Białystok 1936. Koncepcje przeciwstawne do polityki złotego standardu spotkały się z represjami, o czym piszę dalej. r
U podstaw narastającej niechęci była nie tylko beznadziejność i niemoralność społeczna „zaciskania pasa” i niesprawiedliwego „krajania bochenka” tj. podziału dochodu społecznego, lecz również i w coraz silniejszym stopniu uświadamianie sobie, że prowadzona polityka powoduje coraz mniejsze wykorzystywanie zdolności wytwórczej gospodarstwa polskiego, że gospodarka schodzi na wegetatywny poziomli tylko konsumpcyjny.
„Kuszenie św. Antoniego” Kiedyś pod koniec 1934 r. zwierzył mi się Baczyński, dyrektor Dep. Obrotu Pieniężnego: „Wie pan nie rozumiem tej sytuacji. Płacimy zagranicy jak w zegarku, a żadnej pożyczki zagranicznej od paru lat zaciągnąć nie możemy”. To powiedzenie Baczyńskiego trzeba sobie uprzytomnić i przypomnieć na podstawie liczb bilansu płatniczego (patrz tabela obok). Kapitał zagraniczny, ulokowany w bankach i przedsiębiorstwach prywatnych, zaczął w czasie kryzysu wyciekać i uciekać. Dopływ kredytu zagranicznego do gospodarki państwowej po pożyczce zapałczanej z 1930 r. i kolejowej z 1931 r., zaciągniętych za ministrowania Matuszewskiego, ustał. Były to zresztą nadal drogie kredyty; rzeczywiste oprocentowanie pożyczki zapałczanej wynosiło 9,44% rocznie, kolejowej 9,37% ^. Po tych pożyczkach nastąpiła posucha. Stanowiło to cios dla polityki standardu złotego, boć wewnętrzna sytuacja gospodarcza Polski inaczej by się kształtowała, gdyby był dopływ kredytów zagranicznych, umożliwiający Bankowi Polskiemu rozszerzenie kredytowania gospodarki narodowej. Tymczasem odwrotnie Bank Polski musiał stosować restrykcje kredytowe, by móc utrzymać wymaganą proporcję pomiędzy zapasem złota i dewiz a obiegiem pieniężnym i rachunkami żyrowymi, gdyż wskutek odpływu kapitałów zagranicznych zapasy złota i dewiz topniały.
Lata Bilans płatniczy ^ Saldo korzyści majątk. (%% dywidendy itp.) Saldo ruchu kapitałów Zaciągnięte przez państwo pożyczki zagr. Miliony złotych 1923 -284 +1 109 646 1929
-379 +593 51 1930 -450 -416 378 1131 -417 -4 726 1932 -285 -32 6 1933 -212 -81 3 1934 -166
-157 10 1915 -145 -108
1936 -172 -147 21 1937 -177 -39 99 1938
83
Lata 1928 1929 1930 1931 1932 1933 1934 1935 1936 1937 Miliony złotych Złoto 621 701 562 600 502 476 503 444
393 435 Waluty i dewizy 714 526 413 213 137 88
28 27 30 36 Obieg banknotów 1295 1240 1328 1218 1003 1004
981 1007 1034 1059 Rachunki żyrowe 524 468 210 213 220 262 211 210 292 360 W 1933 r. miała miejsce światowa konferencja ekonomiczna w Londynie, z którą państwa europejskie wiązały duże nadzieje na wyjście z kryzysu. Jednakże propozycje wyjścia z kryzysu „wspólnymi siłami” (tj. łącznie z Ameryką) spotkały się z odmową amerykańską, tak w zakresie załatwienia sprawy stabilizacji walut, jak i w zakresie regulacji długów międzynarodowych. Dla Roosevelta ważniejsze były własne eksperymenty monetarne, zmierzające do podniesienia krajowego poziomu cen oraz polepszenia konkurencyjności towarów amerykańskich na rynkach światowych przez deprecjację waluty. Konferencja skończyła się fiaskiem Rozczarowany w swych nadziejach, jeden z delegatów polskich na tę konferencję Mieczysław Sokołowski, wiceminister Przemysłu i Handlu, podzielił się ze mną kilku następującymi uwagami: „Od początku konferencji stało się jasne, że bez Stanów Zjednoczonych nic nie będzie można zrobić. Tymczasem delegacja amerykańska uchylała się od zajęcia stanowiska, tłumacząc się brakiem pełnomocnictw. Pod naciskiem konferencji delegaci amerykańscy skomunikowali się z
Waszyngtonem i powiadomili, że przyjedzie prof. Moley z «brain-trust» - trustu mózgów - prezydenta Roosevelta z odpowiednimi pełnomocnictwami. Prof. Moley wylądował w Anglii i z miejsca urżnąi się tak, że światowa konferencja ekonomiczna musiała na 24 godziny zawiesić obrady, dopóki prof. Moley nie wytrzeźwieje. Gdy Moley wytrzeźwiał, okazało się, że i on nie ma dostatecznycl pełnomocnictw, a z Rooseveltem już nie udało się skomunikować. Konferencja skończyła się niczym Zirytowany powiedziałem do mego starego znajomego z różnych rokowań handlowych, dyrektora departamentu traktatów w Austrii1^ , wytrawnego wygi urzędniczego i dyplomatycznego: «Eigentlich was fur einen Zweck hatte diese Konferenz», na co on mi powiedział: «Zweck? Und zum Beispie was für einen Zweck hat, dass Sie geborensind? Nichts, Sie sind einfachda»,,. Na konferencji tej Polska zadeklarowała, że nadal pozostaje w bloku złotym Ale blok zaczął się wkrótce kruszyć: w 1934 r. wystąpiła z niego Czechosłowacja, potem Belgia. „Ale Polska pozostaje wierna walucie złotej i swojej polityce deflacyjnej mimo ich reperkusji na życie ekonomiczne kraju. W tym samym czasie zapasy złota w Banku Polskim skurczyły się... w kwietniu 1936 do 380 milionów. Staje się oczywiste, że narzuca się potrzeba energicznych środków. Polska znajduje się wobec alternatywy: albo dewaluacja złotego albo kontrola dewiz... chcąc zachować parytet złotego, decyduje się wprowadzić kontrolę dewiz,,LM1. Fiasko polskiej polityki waluty złotej stawało się powszechnie widoczne, a bezowocne zabiegi 0 pożyczkę zagraniczną przedmiotem żartów i drwiny. Kukiełka Koca w szopce politycznej z 1936 r. mowi: 1
11^21
r
„Skazany na ciężkie podróże jeździłem daleko i blisko, j ak Robinson Cruzoe w sleepingu i z płaską walizką. Czego szukałem w krainach bogatych, mądrych i ślicznych? Czy wrażeń, czy też kredytów, kredytów zagranicznych? Byłem w Londynie, w New Yorku, w Paryżu, na Gwatemali, w Albanii, na Kubie, w Bułgarii, ale mi nigdzie nie dali”. Czy Koc był chorążym polityki waluty złotej? Formalnie i na zewnątrz - tak; był wiceministren Skarbu, któremu resortowo podlegał dział waluty i pieniądza, będąc równocześnie komisarzem rządowym Banku Polskiego, a później jego prezesem Czy był tej polityki spiritus moyens? Nie wiem, zbyt daleko byłem od tych spraw; wydaje mi się jednak, że kierunek polityki kształtowała grupa ludzi, w której inspiratorem był Matuszewski, górujący intelektem nad kolegami, z kolei intelektualnie też pewno inspirowany, boć rodowitym ekonomistą i finansistą nie był. Chyba dość dużą rolę odgrywał Lauterbach, redaktor „Polityki Gospodarczej”. Doniosłą rolę odegrał autoryte prof. Adama Krzyżanowskiego. Dla Krzyżanowskiego procesy gospodarcze były pochodną procesów pieniężnych i polityki pieniężnej. Byłem świadkiem fascynującego oratorsko przemówienia na ten temat Krzyżanowskiego na Radzie Finansowej w Min. Skarbu, na którą dlaczegoś zostałen dopuszczony. Przemówienie to wywarło duże wrażenie, a tym samym i wpływ na poglądy.
Jednakże gospodarka polska, wtłoczona w ciasne ramy gorsetu polityki deflacyjnej, starała się ten gorset rozluźnić. Dość symptomatyczne były niektóre koncepcje i akcje. Oto w 1932 r. Starzyński podjął akcję budowy szkół powszechnych w sposób bezpieniężny: przedsiębiorstwo „Lasy Państwowe” zgodziło się bez pieniędzy dać drzewo na budulec, robociznę dałby szarwark w gminach wiejskich, no i tak by się szkoły zbudowało bez pieniądza w okresie gospodarki towarowo-pieniężnej. Fabierkiewiczowi wydał się ten projekt nawrotu do gospodarki naturalnej dziwaczny, co z kolei spowodowało, że Starzyński rozżalił się na Fabierkiewicza, że jest „der filozof’. „Der filozof’ Fabierkiewicz wystąpił po pewnym czasie z własną akcją rozluźnienia gorsetu pieniężno-kredytowego. Na świecie dokonywały się duże przemiany w poglądach i polityce pieniężnej i finansowej: w Anglii była podważana zasada równowagi budżetowej, w Niemczech powstał „plan Wagemanna”, a od roku 1933 była realizowana tzw. Mengenkoniunktur - finansowany przez państwo rozwój koniunktury w zakresie woluminu produkcji i zatrudnienia przy stabilności płac, cen i stopy procentowej. Prace teoretyczne jak Hawtreya, Schumpetera ujmowały pieniądz jakc element mogący dynamizować gospodarkę narodową. Występuje przeto Fabierkiewicz z koncepcją ożywienia koniunktury przy pomocy dozowanej inflacji. Ponosi zacnego pana Wacława temperament publicystyczny, ale równocześnie, nauczony przykrymi doświadczeniami z 1928 r., stara się być ostrożny i „dyplomatyczny”. W konsekwencji tego ukazuje się w lutym 1934 r. w „Kurierze Porannym” artykuł pod nie bardzo zrozumiałym tytułem: Kuszenie św. Antoniego?UMAle właśnie ten tytuł to wykwit dyplomacji i literackiej pomysłowości Fabierkiewicza. O czym mówi artykuł? 0 celowości zastosowania dozowanej inflacji w przeciwieństwie do stosowanej deflacji. Jaki jes1 sens takiego artykułu? Jest to próba skłonienia rządu do zmiany swej polityki pieniężno-kredytowej. Kogo imiennie w rządzie? Koca. Jak Koc ma na imię? Adam. Doskonała okaz]a. Kuszenie Adama byłoby atrakcyjnym tytułem, o finezji reminiscencji biblijnej, tylko o zbyt wyraźnej aluzji. Zastępuje przeto Fabierkiewicz „Adama” kryptonimem „Antoniego”, bowiem wiadomo, że św. Antoni też byl kuszony, a początkowa i wspólna obu imionom litera „A” ma doprowadzić do rozszyfrowania, że Antoni znaczy Adam. Bardzo misterna koncepcja; żeby nie to, że znam ją od Fabierkiewicza, nie wpadłbym sam na właściwe rozwiązanie! W artykule tym Fabierkiewicz bierze od razu „byka za rogi”, deklarując: pragnę częściowo zakwestionować, częściowo zaś pomniejszyć znaczenie niektórych tez posiadających w Polsce niemal powszechną popularność”. Chodzi mu o zjawisko inflacji, jednostronnie rozumianej, a której samo słowo „stało się w Polsce straszakiem”. Fabierkiewicz zwraca uwagę, że dotychczas znane w Polsce inflacje, złe w swych skutkach, odbywały się w warunkach przewagi popytu towarowego nad podażą. Uważa, iż „obecny okres jest okresem znacznej przewagi podaży nad popytem towarowym 1 stosunkowo niewielkie ilości, wtłaczanej przez państwo dodatkowej siły nabywczej, nie wywierają widocznego wpływu na ceny”. Wypowiada się: „W ogóle mam wrażenie, iż zbyt tragicznie zapatrujemy się na istnienie przejściowych deficytów budżetowych” i oświadcza, że inflacja w okresie kryzysu ożywi życie gospodarcze. Nauczony przykrym doświadczeniem Fabierkiewicz zabezpiecza swój artykuł przed awarią, jak samochód, „zderzakami” z przodu i z tyłu: artykuł jest pod tytułem określony jako „artykuł dyskusyjny”, a w zakończeniu artykułu Fabierkiewicz zaznacza: „Na wszelki wypadek zastrzegam się przed rozumieniem powyższych wywodów jako nawoływania do obniżenia kursu pieniądza lub inflacji w znaczeniu, jakie jej się powszechnie nadaje”.
Skutek artykułu był piorunujący, tylko inny, niż Fabierkiewicz zamierzał i przypuszczał. W dwa dni później ukazuje się w prasie, a więc i w „Kurierze Porannym”, komunikat pt. Polska nie pójdzie na eksperyment walutowy, w którym ajencja „Iskra” podaje, iż została upoważniona do podania, że „jeden z korespondentów zagranicznych otrzymał wczoraj miarodajne oświadczenie w Min. Skarbu i w Banku Polskim”, iż „Polska nie zamierza w żadnym razie zmieniać swej dotychczasowej polityki w dziedzinie walutowej i uważa dalej za słuszne utrzymanie zasad bloku złotego”11111. Mimo że artykuł był „dyskusyjny”, Fabierkiewicz zostaje bez dyskusji wylany ze stanowiska dyrektora Dep. Ceł w Min. Skarbu i dopiero po pół roku znajduje posadę jako doradca ekonomiczny w Związku Bekonowym W 1935 r. Starzyński, po zapoznaniu się z zagadnieniami gospodarki miejskiej jako prezydent Warszawy, powołuje Fabierkiewicza na stanowisko nowo utworzonego Biura Ekonomicznego w Zarządzie Miejskim Po objęciu teki ministra Skarbu prze: Kwiatkowskiego, Fabierkiewicz znów powraca do ministerstwa, zajmując stanowisko dyrektora Państwowego Urzędu Kontroli Ubezpieczeń. Po „apage satanas”, jakie usłyszał Fabierkiewicz od swego św. Antoniego, ucicha na kilka miesięcy publicystyka Fabierkiewicza, ale już od sierpnia tegoż 1934 r. drukuje on w „Kurierze Porannym” szereg artykułów, informujących o nowoczesnych, aktualnych poglądach i metodach w zakresie polityki pieniężnej11111. „Św. Antoni” jest narażany na kuszenie nie z jednej strony; staje się to zwłaszcza kłopotliwe wtedy, kiedy kusiciela nie można „wylać” jak Fabierkiewicza. Otóż w lecie 1935 r. został doręczony mi via Starzyński memoriał z prośbą o rozpatrzenie czy poruszony w memoriale temat nie mógłby być przedmiotem dyskusji w istniejącym już wówczas naszym klubie „Gospodarki Narodowej”. Otrzymałem informację, że autorem memoriału jest prezydent Mościcki. Siedliśmy tedy we dwóch 2 Józkiem Krzyczkowskim i zaczęliśmy czytać memoriał w skupieniu i ciszy, przerywanej od czasu do czasu wykrzykami Krzyczkowskiego: „O rany boskie!” W memoriale tym Mościcki stwierdzai istnienie powszechnych narzekań na brak pieniądza, a z drugiej strony okoliczność, że rząd nie może zwiększać obiegu pieniężnego ze względu na konieczne minimum pokrycia jego w złocie. Wysuwa przeto projekt, aby emitować pieniądz dodatkowy, którego wartość byłaby zabezpieczona na majątku lasów państwowych. Informuje, że za czasów jego młodości, w majątku jego ojca były wydawane takie kwitki-pieniądze, właśnie zabezpieczone możnością kupna za nie drewna z miejscowego lasu, że dobrze swoją funkcję spełniały, cyrkulując wśród miejscowej ludności. Otóż taki specjalny pieniądz, sądzi autor memoriału, przyczyniłby się do złagodzenia braku gotówki, wywołującego tak powszechne narzekania. Projekt był naiwny i pomijał istniejące w tej sprawie negatywne doświadczenia: pieniądz równoległy, a takim byłby ów „leśny” pieniądz, powoduje powstawanie różnic kursowych jednostek pieniężnych tej samej nazwy, stwarzając tym samym chaos na rynku; zabezpieczenie pieniądza własnością nieruchomą nie ma istotnego znaczenia, miarodajne w tym względzie są doświadczenia z okresu Wielkiej Rewolucji Francuskiej z tzw. „mandats territoriaux” i szereg jeszcze innych zjawisk i argumentów w sumie powodujących, że temat memoriału nie nadawał się na zebranie dyskusyjne ekonomistów. Sprawa była lak oczywista, że jedyną wątpliwością było dlaczego w ogóle z taką propozycją zwrócono się do nas. Oddając memoriał, zapytałem o to. Historia memoriału okazała się taka: Projekt swój, ów memoriał, pokazał prezydent Mościcki najprzód ówczesnemu premierowi Januszowi Jędrzejewiczowi. Ten powiedział, że projekt wydaje mu się doskonały, ale on,
Jędrzejewicz, nie jest ekonomistą, miarodajnym w ocenie może być minister Skarbu tj. Zawadzki. Zawadzki dyplomatycznie uznał projekt za bardzo interesujący, wyraził natomiast wątpliwość czy społeczeństwo należycie go zrozumie i czy nie powstaną na tym tle niepokoje walutowe. Wtedy Mościcki podjął się uczynnie wygłoszenia przemówienia przez radio, w którym przedstawiłby swój projekt i wyjaśnił jego znaczenie, No, tego by tylko brakowało! Obaj mężowie stanu - premier i minister Skarbu - gorąco temu sprzeciwili się, wywołując zrozumiałe oburzenie Mościckiego na nieszczere z ich strony uprzednie potraktowanie sprawy. Skruszeni zaczęli się tłumaczyć, że prawdopodobnie rutyna myślenia przeszkadza im należycie ocenić i zrozumieć projekt, przeto może by tym zainteresować młodych ekonomistów. Mościcki zgodził się i wskutek tego memoriał ten trafił na chwilę do rąk moich. Do dyskusji nad wysuniętym w memoriale projektem, rzecz zrozumiała, nie doszło^.
Klub „Gospodarki Narodowej” W latach trzydziestych w aparacie państwowym jest już wyraźnie widoczne istnienie młodego narybku urzędniczego w postaci absolwentów własnych uczelni wyższych w Polsce. Jest to naturalnym wynikiem stabilizacji warunków studiów w latach 1922/23, o czym wspominam w rozdziale II Wspomnień. Ten młody narybek urzędniczy jest prawie diametralnie różny od starego aparatu urzędniczego, z którym styka się. Starałem się to zobrazować w segmentach Rymarska, Skarbowcy, Finanse komunalne, Departament Budżetowy. Być może, że w aparacie skarbowym z powodu jego charakteru fiskalnego i tradycji urzędniczej z okresu zaborczego stan był jaskrawszy niż w innych resortach gospodarczych, ale i tam również młody aparat urzędniczy wyczuwał pewną swoją odrębność. Tymczasem prawem „jeden do zera dla młodości” młodzi chcieli być aktywni, uważali, że mają do tego prawo, że mają w tym zakresie obowiązki. W tym ostatnim mieści się bodaj klucz zagadnienia. Miraż silnego państwa, jakie wywołał przewrót majowy, spowodował, że zdolna i aktywna część absolwentów wyższych uczelni ujrzała w służbie państwowej właściwe pole dla swej działalności, wykorzystania nabytej w uczelni wiedzy i, last not least, zrobienia osobistej uczciwej kariery. W zakresie owej kariery było silne intuicyjne odczucie różnicy pomiędzy „służeniem państwu” a „służeniem panu”. Zbieg okoliczności w czasie powoduje, że lata kryzysu w Polsce wypadają na okres, w któryrr młodzi urzędnicy posiadają już paro- albo i kilkuletni staż pracy w aparacie państwowym Uważają się więc nie tylko za wykształconych, ale i za doświadczonych. W tym stanowisku jest dużo ufności i dufności w siebie, odpowiednio do młodego wieku. Sytuacja gospodarcza wywołana kryzysem wskazuje na potrzebę intensyfikacji koncepcji ekonomicznych, a tymczasem stan aparatury myślenia ekonomicznego nie wzbudza ufności co do możności wyżycia się w jego istniejących formach. Czasopisma ekonomiczne wychodzą z zachowaniem swej długoletniej tradycji redakcyjnej i wydawniczej, Towarzystwo Ekonomistów i Statystyków Polskich przeżywa pewien marazm Jesi zabawną rzeczą, że marazm ten jest spowodowany w dużym stopniu przez 3 osoby i to dobrej woli: dr Marię Zawadzką, Ryngiera i mec. Eypacewicza. Ta trójka starych osób bywa na każdym zebraniu, pierwsza prosi o gios, blokuje dyskusję, do której tematycznie już nie jest w stanie wnieść czegoś ciekawego, a w konsekwencji tego znaczna część zebranych z reguły nie uczestniczy w dyskusjach, opuszczając zaraz zebranie po zabraniu głosu przez kogoś z owej nałogowej trójki dyskutantów. W tych warunkach myśl rzucona w 1931 r. przez Czesława Bobrowskiego, żeby założyć własne, niezależne pismo, trafia na grunt psychiczny bardzo podatny. Jednakże jak zawsze w poczynaniach inteligenckich istnieje niebezpieczeństwo zbyt małego współczynnika prakseologicznego zamierzonej idei i projekt „kończy się na dobrych chęciach”. Tym razem projekt dochodzi do skutku przede wszystkim dzięki walorom prakseologicznym Bobrowskiego. Spośród kilkunastu nas, założycieli pisma, jest on zdecydowanie naj energiczniejszym chyba i najzdolniejszymi, zabawne, najmłodszym Najprzód powstało pismo „Gospodarka Narodowa”, jako dwutygodnik, w formie organizacyjnej spółdzielni wydawniczej. Po kilku miesiącach doszliśmy do wniosku, że dla potrzeb pisma potrzebne jest spotykanie się w szerszym aniżeli tylko w redakcyjnym gronie i w związku z tym powstał Klub „Gospodarki Narodowej” w formie stowarzyszenia. Pismem kierował komitet redakcyjny z redaktorem na czele, klubem jego zarząd. Incompatibilia co do obu „dziedzin władzy” nie istniały, praktycznie jednak jedno z zajęć - redakcja lub klub - absorbowały stojący do dyspozycji czas
prawie bez reszty. Pismo zostało promulgowane jako „niezależny dwutygodnik gospodarczy”, które to słowa stanowiły również i podtytuł pisma. Niezależność, „która wyłącza ujmowanie oceny poszczególnych zjawisk pod kątem doraźnych interesów jakichkolwiek ośrodków dyspozycji gospodarczej w Polsce”, i rzeczowość miały, w myśl deklaracji redakcyjnej, stanowić dwa podstawowe kryteria w zajmowaniu stanowiska wobec każdego przejawu polskiego życia gospodarczego. W zakresie rzeczowości zadeklarowano się „do doszukiwania się w każdym aktualnym przejawie polskiego życia gospodarczego (obok omawianych zazwyczaj przyczyn koniunkturalnych i przypadkowych) także i przyczyn głębiej leżących, strukturalnych”. Sens pisma i charakter wydających go ludzi został określony następująco: „«Gospodarka Narodowa» jest organem luźnej grupy ludzi, których życiowym celem jest rozwój gospodarczy Polski poprzez niezbędny dla tego celu rozwój polskiej myśli gospodarczej”. Ta „luźna grupa” powstała i rozwijała się na podstawie kilku następujących, niepisanych zasad: 1) Poglądy polityczne były traktowane jako osobiste poglądy danego człowieka, stąd też w „Gospodarce Narodowej” byli i ludzie o poglądach socjalistycznych jak Władysław Diamand Wacek Brunner czy Władek Landau i ludzie „endekoidujący” jak Józef Wejtko czy Andrzej Marchwiński. Natomiast tam, gdzie poglądy polityczne ujawniały się w dyskryminacji człowieka, „Gospodarka Narodowa” solidarnie zajmowała stanowisko negatywne, protestując, jeżeli to była sprawa publiczna. Jako przykład można przytoczyć wypowiedź redakcji w nr 7-8 z 1937 r. pt. W sprawie p. Ludwika Landauą protestująca przeciwko antysemickiemu atakowi na Landaua „Gońca Warszawskiego” z 8 kwietnia tegoż roku w związku ze zwolnieniem go z Instytutu Koniunktur. 2) „Gospodarka Narodowa” nie chciała być niczyją ekspozyturą, nawet chociażby z szyldów i pozorów. Drażliwość na tym punkcie była tak duża, że - gdy po ukazaniu się kilku pierwszych numerów Starzyński przysłał list do redakcji z pozdrowieniami i życzeniami dla nowego pisma Bobrowski postarał się dodatkowo o analogiczne listy od Eugeniusza Kwiatkowskiego i od Edwarda Lipińskiego, by móc w jednym numerze opublikować wszystkie trzy listy, zapobiegając w ten sposób przyczepieniu pismu jednoosobowej etykietki. 3) Wewnątrz grupy nie uznawano żadnego „wodza”, rządy były kolegialne; redaktor czy prezes klubu byli tylko primus inter pares. Nie znaczy to, żeby osobiste kwalifikacje nie predestynowały do zajmowania stanowiska dominującego, zwłaszcza jeżeli wiązało się to ze zdecydowanie znaczniejszym wkładem energii w utrzymywaniu pisma: pozyskiwania nowych autorów, pozyskiwania środków na wydawanie kolejnych, dalszych numerów. Takie stanowisko dominujące zajmował Bobrowski i dlatego w pewnym sensie „Gospodarka Narodowa” była grupą Bobrowskiego, zwłaszcza wobec istnienia szeregu aktywnych w „Gospodarce” ludzi bardzo mu oddanych (Lychowski, Szempliński, Sokołowski, Rudziński, Gryziewicz Greniewski, Diamand, Meyer, Studentowicz, Modrzewski, Ptaszyński). 4) Bardzo istotnym elementem więzi socjologicznej w grupie była okoliczność, iż składała się ona z przedstawicieli jednego pokolenia, które dojrzało w czasie uzyskania niepodległości. Wyczuwając wynikające stąd odrębności w porównaniu z tzw. pokoleniem starszym, grupa wykluczyła możność członkostwa dla ludzi z tego pokolenia. Formalnym, a żartobliwym w swej formie wyrazem tego była niezaprotokołowana uchwała klubu, że nikt nie może być starszym od Stefana Meyera, jako że Stefcio był najstarszym spośród nas i w chwili założenia „Gospodark Narodowej” liczył 35 lat.
5) Do klubu nie mogły należeć kobiety. Przyjęliśmy tę zasadę ze względu na niewprowadzenie do prac naszych momentów etykietalno-towarzyskich oraz by nie stwarzać problemu żon, z których jedne miały studia ekonomiczne i wobec tego mogłyby być członkiniami klubu, inne nie. Otóż te 5 zasad na „nie” stanowiły pewne ramy organizacyjne naszego współdziałania i współżycia, z jednej strony do pewnego stopnia selekcjonując skład osobowy grupy, z drugiej strony nie zacieśniając grona osób w klubie do określonej dykasterii. Gros członków „Gospodarki” stanowili urzędnicy państwowi, ale należeli również np. dyrektorzy związków branżowych przemysłu, jak Witold Czerwiński czy Tadeusz Zamoyski. Mimo to powstałej „Gospodarce Narodowej” doczepiono zaraz ze strony części prasy etykietkę „urzędnicy”, co w połączeniu ze sztandarowym założeniem pisma - niezależnością, zostało potraktowane jako paradoks. Na powyższe redakcja „Gospodarki Narodowej” odpowiedziała następująco: „Niejednokrotnie już w Polsce spełniali urzędnicy funkcje społeczne, które w normalnych warunkach ani do państwa, ani do urzędników nie należą. ...Raz jeszcze grupa, istotnie w znacznej części urzędnicza, próbuje spełnić funkcje społeczne, nie należące w zasadzie do urzędników: stworzyć niezależną publicystykę gospodarczą” (nr 4 z 1931). Osąd, w jakim stopniu funkcja ta została spełniona należy do historyka gospodarczego, w naszym przekonaniu funkcja ta była spełniona. W każdym razie, fakt jest faktem, że przez 8 lat, od 1931 do 1938 r., ukazywał się dwutygodnik „Gospodarka Narodowa”, o objętości rocznika około 350 stron in octavo, zapełnianych artykułami, za które autorzy przez pierwsze 5 lat istnienia pisma w ogóle nie pobierali honorarium Zgodnie z zapowiedzią, złożoną przy powstaniu pisma, z okazji omawiania tematów gospodarczych w poszczególnych artykułach były stale wysuwane zagadnienia gospodarcze Polski o charakterze strukturalnym: niedostatek surowców i mit rzekomo bogatej Polski, przeludnienie wsi i jej ukryte bezrobocie, niedorozwój przemysłu, brak wychowania gospodarczego społeczeństwa. W zakresie metodyki gospodarowania położony został nacisk na rolę państwa i planowania. Obok treści poruszanych tematów, istotną cechą pisma była forma podawania tej treści; tu przejawiała się nasza „młodzieżowa” inwencja. Każdy numer składał się z artykułu wstępnego redakcji pt. Dwa tygodnie, będącego omówieniem najważniejszego zagadnienia gospodarczego chwili, z artykułów, które pod tytułem zawierały streszczenie tez w nich zawartych, z działu Uwagi, w którym koncentrowane były krótkie artykuliki i działu Notatki. Ważną rzeczą były tytuły i tytuliki, których zadaniem było zaciekawić czytelnika i uplastycznić poruszany problem Oto parę przykładów: Inflacja pomysłów i pomysły inflacji. Neoetatyści i formularze, Patriotyzm a meble, Statystyka na rozdrożu. Autorzy pisujący w „Gospodarce Narodowej” często używali pseudonimów11141. Stosowanie pseudonimów powodowane było tym, aby w przypadkach jaskrawej krytyki poczynań własnego resortu, nie podkreślać tego nazwiskiem, a tym samym niejako reminiscencją stanowiska urzędowego. Stosowanie pseudonimów było jednak powodowane i tym, żeby nie powtarzały się zbyt często na łaniach „Gospodarki” jedne i te same nazwiska autorów. W tym miejscu dochodzimy do ujawnienia pewnej osobliwej sytuacji. Komitet redakcyjny „Gospodarki Narodowej” nie tylko redagował pismo, ale stanowił, i to przede wszystkim, pogotowie autorów, obowiązanych do zapełnienia numeru w przypadku, gdyby okazał się
brak materiału. Otóż na przestrzeni 8 lat istnienia „Gospodarki” materiału było stale brak. Istniejące roczniki pisma pozwalają na zobrazowanie tej sytuacji w sposób dokładny, liczbowy, co i zrobiłem Otóż na przestrzeni 8 lat istnienia „Gospodarki Narodowej” zostało umieszczonych w niej 666 artykułów napisanych przez ponad 150 autorów. Z tej liczby na 15 członków komitetu redakcyjnego (Cz. Bobrowski, S. Buczkowski, H. Greniewski, A. Ivanka, W. Jastrzębowski, M. Kaczorowski, E Łączkowski, T. Łychowski, S. Meyer, J. Poniatowski, W. Ptaszyński, J. Rudziński, K. Sokołowski K. Studentowicz, Z. Szempliński) przypadają 383 artykuły. Z powyższego wynika, że 10% ogólnej liczby autorów dało blisko 60% tekstów. Świadczy to z jednej strony o dużym przywiązaniu grupki ludzi do wysuniętej przez siebie koncepcji, ale z drugiej strony wskazuje na to, że wysunięta przez nich koncepcja miała charakter bardzo kameralny i z istoty swoich założeń skazana była na wegetację w niedużym kręgu tzw. inteligencji zawodowej. Patrząc dziś z perspektywy czasu widzę wyraźniej, żeśmy byli w owym czasie i prekursorami problemów gospodarki narodowej w Polsce i epigonami w zakresie prakseologii tych rozwiązań, będąc jeszcze tym pokoleniem, które wierzyło w rolę radykalizującej inteligencji i oddziaływanie słowa przez nią głoszonego. Nieprzypadkowo prawie wszyscy byliśmy pod urokiem Żeromskiego, nieprzypadkowo niektórzy spośród nas czytywali i cytowali Legendę Młodej Polski Brzozowskiego. Choć wielu spośród nas miało poglądy mocno „czerwone”, w praktyce działania pozostawała tradycja „biało-amarantowa”.
Ministrowie Skarbu „Jestem przerażony, że w Polsce każdy minister Skarbu ustępuje z infamią” powiedział mi Świtalski. gdy w końcu 1935 r. ustąpił ze stanowiska ministra prof. Władysław Zawadzki, po 3 latach urzędowania. Brałem udział w oficjalnym pożegnaniu ministra Zawadzkiego. Odbyło się ono w ponuryrr reprezentacyjnym salonie ministerstwa, umeblowanym wedle gustu naczelnika Wydziału Gospodarczego Kuczy, tj. brzydko: ciężkie, niekształtne meble mahoniowe z „ozdobą” w postaci zwieszonych głów i szyi łabędzich z brązu. Meble te mogły służyć za ilustrację trafnego żartu, że problemy estetyczne w ministerstwie nie nasuwają trudności, bo wzywa się naczelnika Wydziału Gospodarczego i każe mu się kupić arcydzieło, a on jako sumienny i posłuszny urzędnik oczywiście kupuje arcydzieło. W obecności zebranych urzędników ministerstwa i nowego ministra Skarbu inż. Eugeniusza Kwiatkowskiego przemówił do Zawadzkiego wiceminister Koc. Już w czasie przemówienia Koci twarz Zawadzkiego mieniła się, a gdy zaczął sam mówić, nie wytrzymał nerwowo i rozpłakał się. Przykry jest widok płaczącego mężczyzny, ale Zawadzki ze swoim małym wzrostem, czarnymi „z rozdziałkiem” uczesanymi włosami i czarnymi śliweczkami oczu, tkwiącymi w twarzy o rysach nieostrych sprawiał w tym momencie wrażenie jakiegoś chłopaczka, który lęka się, że będą go za coś karcić i który czuje, że mu się jakaś krzywda dzieje. Z okazji pisania tych Wspomnień przypomniało mi się powiedzenie Świtalskiego, przejrzałem przeto „poczet imion” ministrów Skarbu w Polsce w okresie międzywojennymi skonstatowałem, że istotnie żadnemu z nich nie dane było odejść w warunkach okazania mu przez społeczeństwo swojej wdzięczności i uznania; odwrotnie, każdy odszedł właśnie z ową infamią. 25 razy przekazywana była teka ministra Skarbu w Polsce przedwojennej^. 14 pierwszych kolejnych ministrów, po Kucharskiego włącznie, odeszło z infamią jako ci, którzy nie potrafili opanować inflacji marki polskiej. Władysław Grabski przeprowadza reformę pieniężną, ale w 1925 r. ustępuje z infamią, że dopuścił do załamania się złotego, nowo wprowadzonej waluty. Jego następcę Zdziechowskiego zmiata przewrót polityczny. Kolejny minister Czechowicz stabilizuje w 1927 r. walutę, ale w 1929 r. zostaje postawiony przed Trybunał Stanu za przekroczenia budżetowe i ustępuje. Następny po nim pułkownik i piłsudczyk Matuszewski zostaje „w niełasce” usunięty przez Piłsudskiego. Następny - Jan Piłsudski nie tyle z infamią, ile z otaczającą go ironią przychodzi i odchodzi. Następny Zawadzki ustępuje w warunkach zmiany kursu politycznego - końca rządów „grupy pułkowników” i nastania rządów „prezydenckich”, ustępuje przy akompaniamencie zarzutów, że poprowadził błędną politykę utrzymywania standardu złotego, że skonsumował rezerwy finansowe kraju, że polityką swą przedłużył o dwa lata trwanie kryzysu w Polsce. Następny Kwiatkowski jesi wicepremierem rządu, który w czasie wojny uchodzi za granicę i tam przestaje istnieć jako rząd. Gdy Czechowicz przestał być ministrem i na jego miejsce został wezwany z Budapesztu Matuszewski, będący tam wówczas polskim przedstawicielem dyplomatycznym, satyra polityczna skomentowała sytuację następującym skeczem w teatrzyku „Qui-Pro-Quo”. Scena przedstawić sekretariat Prezydium Rady Ministrów. Wchodzi Lawiński i przedstawia się siedzącym sekretarzom „Proszę panów ja jestem ajent ubezpieczeniowy. Nazywam się Cackier. Ja ubezpieczam od wszystkiego. Na przykład cała endecja u mnie się ubezpieczyła na jeden miesiąc, na maj. Chciałbym
się zobaczyć z panem P. Może on też chce się ubezpieczyć”. „Widzenie wykluczone - odpowiadają sekretarze. Premier jest bardzo zajęty”. „To może ja zajrzę, choćby przez dziurkę od klucza”. „Wykluczone”, „Ja rzucę tylko dnem oka”. „Wykluczone”. Naraz otwierają się drzwi od gabinetu premiera i wpada Tom, ucharakteryzowany na Becka, wołając: „Telefonować natychmiast do Budapesztu, Bukaresztu”, a spostrzegłszy Lawińskiego-Cackiera pyta: „A pan co tu robisz?” „Ja nic Ja nazywam się Cackier. Jestem ajent ubezpieczeniowy”. „Ajent ubezpieczeniowy? To finansista. I figurka niczego. Chodź no pan tutaj”. Wciąga Lawińskiego-Cackiera do gabinetu, zamyka drzwi trwa dłuższa chwila ciszy, po czym nagle otwierają się z trzaskiem drzwi, wyskakuje tyłem Lawiński-Cackier, klęka na podłodze sekretariatu, składa ręce w stronę gabinetu premiera i woła: „Ja nie chcę być minister Skarbu”. Ci, co chcieli być ministrami Skarbu, mieli ciężkie życie i trudną pracę z wyjątkiem Jana Piłsudskiego, który niczym się nie przejmował. Rano godzinami czytał gazety, pił herbatę z konfiturami, aparat wszystko za niego załatwiał, nie mając żadnych życzeń do szefa z wyjątkiem jednego, aby we właściwym momencie zreferował marszałkowi Piłsudskiemu aktualną do załatwienia sprawę finansową; po to ostatecznie Jan Piłsudski został ministrem Skarbu. Sytuacje w tym zakresie wkrótce się wyjaśniła. Ministrowi Janowi Piłsudskiemu zreferowano, że budżei wojska może być dość wydatnie zmniejszony bez uszczuplenia zakresu rzeczowego, a to wskutek spadku cen produktów rolnych, w konsekwencji czego w wojsku znacznie obniżyły się pieniężne koszty utrzymania ludzi i koni. Pan Jan aprobował koncepcję: „Ot, dobrze by to było”, po czyn zastanowił się i powiedział: „Dobrze, ale tylko kto to zreferuje Panu Marszałkowi”. To wyjaśniło sytuację i na przyszłość: po 15 miesiącach urzędowania Jan Piłsudski ustąpił. Sposobem swegc urzędowania nie potwierdził epitetu, jaki mu przydano, gdy obejmował tekę: „Janko ryzykant”, raczej okazał się „dobry brat”, drugi epitet, jaki był mu przydany od wiersza Tuwima11241. Dyskwalifikowani przez opinię społeczną, bronią się byli ministrowie Skarbu przed niesprawiedliwością, jaka ich spotyka. Władysław Grabski wydaje książkę11221, Czechowicz wygłasza odczyt11221, Matuszewski publikuje szereg artykułów11221, Władysław Zawadzki wygłasza w Paryżu odczyt11221. Każdy przedstawia swoje racje i oceny; streszczenie ich, a tym bardziej analiza nie może być przedmiotem takiego opracowania jak niniejsze Wspomnienia skarbowca, lecz rzetelnej pracy historycznej. Od strony impresji można tylko zaznaczyć, że uderza wysoki poziom literacki artykułów Matuszewskiego, naukowość odczytu Zawadzkiego. Tak, to byli bardzo inteligentni ludzie, dlaczegóż więc zakończyli swoje urzędowanie jako infamisi w opinii ludzkiej. Dlaczego kark skręcił jako minister Skarbu Czechowicz, doświadczony urzędnik skarbowy? Dlaczego załamał się Grabski doświadczony mąż stanu? A i Kwiatkowski zaczynał być bliski infamii, atakowany przez koła wojskowe za to, że nie potrafi stworzyć dostatecznie obfitych środków finansowych na dozbrojenie kraju. W ocenie przedwojennych ministrów Skarbu trzeba mieć na uwadze jedno zjawisko o charakterze światowym i dwa zjawiska o charakterze lokalnym - polskim Światowy charakter miała nieporadność walki z kryzysem, w dużym stopniu z powodu anachronizmu i tradycji myślenia ekonomicznego. Właśnie dopiero w latach 1933-1937 świat zaczął stopniowo zrywać z klasycznymi zasadami finansowymi, uświęconymi w ciągu przeszło stulecia. W tym zakresie zagraniczni ministrowie Skarbu nie są lepsi niż polscy, a polscy nie są gorsi niż zagraniczni. Dwa zjawiska o charakterze polskim sprowadzają się do 1) samotności ministra Skarbu w rządzie, 2) poglądów opinii społecznej, że efekty gospodarcze można uzyskać przez cudotwórstwo finansowe.
Jest rzeczą znaną, że marszałek Piłsudski chełpił się tym, że nie zna się na sprawach gospodarczych Premierzy rządów pomajowych, z wyjątkiem Bartla i Prystora, w ogóle nie interesowali się sprawami gospodarczymi, pozostawiając kłopotanie się nimi ministrowi Skarbu oraz ministrom Rolnictwa tudzież Przemysłu i Handlu, ci zaś z kolei byli tymi, którzy atakowali ministra Skarbi o środki finansowe na prowadzenie gospodarki interwencyjnej. W rezultacie minister Skarbu był w rządzie osamotniony. Społeczeństwo zaś uważało, że rządząc pieniądzem minister Skarbu ma znacznie większe możliwości, których nie wykorzystuje. Było to ocenianie makroekonomiki na podstawie własnej mikroekonomiki, było to powierzchowne rozumienie eksperymentów zagranicznych, zwłaszcza niemieckiego, fałszywie przez propagandę przedstawianego. Toteż w oczach społeczeństwa minister Skarbu z reguły był nie dość udolny, jeżeli nie nieudolny. Satyra polityczna trafnie oddała tę sytuację, kiedy kukiełka Matuszewskiego śpiewa: „Pieniędzy! Tu mi daj! Krzyczy kraj, woła rząd A ja skąd mam brać? Pieniędzy! Trzeba nam! Wołam sam: Co kto masz, zamknij twarz i płać!,,LLM1 W tych warunkach czyż nie trafne i praktyczne było stanowisko. „Ja nie chcę być minister Skarbu”. Tak, ale tak można było mówić w „Qui-Pro-Quo”.
Komisariat Cywilny Obrony Warszawy
„Magistrat” W połowie 1939 r. wicepremier Kwiatkowski zwrócił się do prezydenta mst. Warszawy Starzyńskiego w sprawie przejścia dotychczasowego dyrektora finansowego Zarządu Miejskiegc Stanisława Kirkora na stanowisko dyrektora Dep. Obrotu Pieniężnego w Min. Skarbu. W zamian z; odstąpienie Kirkora Starzyński zwrócił się o zgodę na przejście moje z Min. Skarbu do Zarządi Miejskiego na opróżnione po Kirkorze stanowisko. Obie strony się zgodziły, zainteresowani również i w ten sposób z dniem 1 sierpnia 1939 r. zostałem dyrektorem finansowym Zarządu Miejskiego m st. Warszawy. Kirkor, zdając mi urzędowanie, podkreślił symbolikę tego tytułu: nie dyrektor Wydziału Finansowego, a Dyrektor Finansowy, czyli czuwający nad całością spraw finansowych miasta, a nie li tylko kierujący wydziałem Coś w tym musiało być, bo - jak się okazało później poniektóre osoby owa tytularno-symboliczna zwierzchność drażniła. Wagę stanowiska podkreślała również wysokość uposażenia, które było równe uposażeniu wiceprezydenta Zarządu Miejskiego. Symbolika, powiedziałbym, owszem, owszem Tak więc po 12 latach pracy „ministerialnej” stałem się urzędnikiem „Magistratu” jak tradycyjnie i popularnie nazywano Zarząd Miejski. Finanse komunalne znałem, ich specyfikę warszawską w zarysach również, natomiast ludzi nie znałem prawie wcale z wyjątkiem wiceprezydentów Kulskiego i Około-Kułaka, z którymi poprzednio kolegowałem w Min. Skarbu, oraz Pohoskiego, który był bliskim krewnym mego kolegi Poniatowskiego. Toteż wobec vacatu na stanowisku wicedyrektora wskutek przejścia wraz z Kirkorem dr Mirosława Gąsiorowskiego, zwróciłem się do Starzyńskiego o mianowanie wicedyrektorem mego kolegi z WSH, Aleksandra W. Zawadzkiego, od szeregu lat naczelnika finansowego w Tramwaj ach Miejskich. Stan finansowy Warszawy w roku 1939 nie był pomyślny. Miasto miało duże zadania i zobowiązania, a reforma finansów komunalnych, jak wspominałem poprzednio, nie nastąpiła. Brak wystarczających w stosunku do potrzeb źródeł pokrycia spowodował, że uchwalony na rok 1939/40 budżet nadzwyczajny, tj. przede wszystkim inwestycyjny, w wysokości 62 min zł, miał pokrycie na niespełna 39 min zł. Na razie był on realizowany częściowo i zaliczkowo, a znalezienie uzupełniających źródeł pokrycia było właśnie zadaniem nowego dyrektora finansowego. Zakres gospodarki miasta był duży: 12 wydziałów administracyjnych, 11 przedsiębiorstw, 15 szpitali, 9 ambulatoriów, 8 zakładów opieki zamkniętej. Realizowało tę gospodarkę 23 tysiące pracowników miejskich. Ponadto z budżetu miejskiego pobierało zaopatrzenie emerytalne ponad 7 tysięcy osób. Łącznie więc, licząc średnio 3 osoby rodziny pracowniczej i 1,5 emeryckiej, dawało to liczbę 80 tysięcy ludzi, żyjących z Zarządu Miejskiego, liczbę równą ilości mieszkańców Radomia a przeważającą Kielce czy Piotrków Trybunalski. Bez mała było to miasto w mieście. Miasto było zadłużone: 103 tytuły dłużne stwarzały kapitał dłużny wysokości 288,5 min zł. Długi powstały głównie w okresach wcześniejszych, ale ciążyły nadal nad finansami - i podczas gdy amortyzacja długów wynosiła niespełna 3% rocznie, to przeciętny koszt oprocentowania stanowił 5,5%. Stan rynku kapitałowego w Polsce nie rokował szans na korzystne konwersje. Odpowiednio do rozmiarów gospodarki miejskiej Wydział Finansowy, którego kierownictwo
objąłem, był również niemały: blisko 300 urzędników i prawie 100 funkcjonariuszów niższych. Bez mała batalion! Na razie, w onym sierpniu 1939 roku, z tym wszystkim się zapoznawałem: i z ludźmi, i z bieżącymi sprawami, i z problemami na przyszłość. Ponadto sporo czasu zabierały mi wizyty urzędowe. Starzyński przywiązywał dużą wagę do tego, abym z racji nowego stanowiska i wykorzystując szeroki wachlarz znajomości osobistych nawiązał czy odświeżył kontakt z „miarodajnymi osobistościami”. Idea była słuszna, przecież jako dyrektor finansowy miasta musiałem być klientem i petentem Toteż codziennie, w owe upalne dni sierpniowe, przyjeżdżałem do biura w czarnym ubraniu i sztywnym kołnierzyku. Ja wizytowałem, mnie rewizytowano, rozmowy były miłe, uprzejme i jakżeż dalekie od sprawy wojny. Rozmowy ze Starzyńskim o finansach miejskich były na razie raczej dorywcze. Jako jedne z pierwszych zadań finansowych polecał mi znalezienie środków na sfinansowanie budowy rzeźni na Żeraniu. „Bo proszę pana, ta na Pradze już się rozsypuje”. Bieg wypadków spowodował jednak, że rzeźnia praska musiała „rozsypywać się” jeszcze przez 20 lat, chociaż budowa nowej rzeźni była już w 1939 r. bardzo aktualna. Jedną z ważniejszych spraw wówczas była sprawa utworzenia spółki akcyjnej „Teatry Warszawskie”, której akcjonariuszami mieli być Zarząd Miejski i Towarzystwo Krzewienia Kultury Teatralnej, wspomagane subwencją rządową. W ten sposób wyobrażano sobie wybrnięcie z wlokącego się kryzysowego problemu gospodarki teatralnej warszawskiej, a zwłaszcza sprawy opery. Posiedzenie konstytucyjne nowej spółki odbyło się dwudziestego któregoś sierpnia, byłem na nim obecny jako jeden z przedstawicieli Zarządu Miejskiego. Prezesem został wybrany Władysław Korsak, prezes TKKT, wiceminister Spraw Wewnętrznych, dyrektorami Władysław Zawistowski Juliusz Kaden-Bandrowski. Na posiedzeniu, które trwało kilka godzin, był przez cały czas obecn) minister Spraw Wojskowych gen. Kasprzycki, mający swe osobiste zainteresowania teatralne. Ale obecność ta nie działała uspokajająco: w drugiej połowie sierpnia bieg wypadków politycznych wywoływał już niepokój, obawy przed wojną, choć jeszcze utrzymywała się nadzieja, zwłaszcza oficjalna, że pokój będzie utrzymany. Wierzyły w to nawet umysły przenikliwe i niezależne. 31 sierpnia byłem na kolacji u prof. Tennenbauma. Późnym wieczorem słuchaliśmy przez radio przemówienia Hitlera. Po wysłuchaniu radia Tennenbaum powiedział: „Nie będzie wojny. Jeżeli on tak przemawia, to czuć wyraźnie, że to jest blufff Toteż gdy rano żona poczęła mnie budzić, a wstawać mi się nie chciało, że jest wojna i bombardowanie, mruknąłem: „Ćwiczenia OPL”.
Między 1 a 7 września Poranne godziny dnia 1 września przynoszą oszołomienie. Jest wiadomość, że jest wojna, ale nie chwyta tego jeszcze świadomość. Umysł, nawykły do odruchów warunkowych z okresu długich lat pokoju, nie jest w stanie przestawić się od razu na skojarzenia wręcz inne. Opowiadał mi kiedyś radca Min. Skarbu Adamkiewicz, wytrawny urzędnik jeszcze wiedeńskiej proweniencji, że na początku I wojny światowej, zmobilizowany jako rotmistrz rezerwy dragonów, natknął się ze swym oddziałem na patrol kozacki, który ich ostrzelał. „Herr Rittmeister - wrzasnął wachmistrz - die Schurken schießen mit scharfen Patronen”. No tak, na manewrach strzelano ślepymi nabojami. Teraz Warszawa przekonuje się, że die Schurken schießen mit scharfen Patronen. Alarmy lotnicze, pierwsze bombardowania, pierwsze ofiary. Wojna wchodzi w świadomość. Wywołuje grozę, ale 1 wzmaga uczucie patriotyzmu i chęci walki. Prawie natychmiastowe wypowiedzenie wojny przez Anglię i Francję umacnia nastroje. „Wszyscy pewni zwycięstwa, wołają ze łzami: „Bóg jest z Napoleonem, Napoleonz nami!” Zarząd Miejski pracuje w zasadzie normalnie. Jeszcze 30 sierpnia, gdy ogłoszono mobilizację powszechną, prezydent Starzyński zwrócił się do ogółu pracowników miejskich z odezwą, wyjaśniającą sytuację i apelującą do spokoju, sumienności i sprawności działania oraz gotowości ofiar11221. Wprowadzone przez Starzyńskiego w trzeciej dekadzie sierpnia kolejne 24-godzinne na ratuszu dyżury dyrektorów Zarządu Miejskiego usprawniają stan pogotowia władz , , UM samorządowych . Sam Starzyński urzęduje na ratuszu jako prezydent miasta w mundurze majora. Ten mundur to było nieporozumienie w aktualnej wówczas teraźniejszości i fatum dla nadchodzącej przyszłości. Początkowa mobilizacja w sierpniu została oparta o wezwania imienne. Takie wezwanie otrzymał Starzyński jako major rezerwy. Jako prezydent m st. Warszawy nie podlegał on jednak mobilizacji wojskowej, toteż gdy zwrócił się do DOK, przeproszono go, że zaszła pomyłka, mianowicie w kartotece poborowych nie odnotowano jego stanowiska, i że tym samym nie podlega on mobilizacji. Starzyński powiedział wtedy, że oczywiście jego obowiązki nadal polegać muszą na pełnieniu funkcji prezydenta miasta, ale skoro go zmobilizowano, to funkcję tę pełnić będzie nadal już w mundurze, na co DOK się zgodziło. 2 września jestem na walnym zebraniu akcjonariuszy Banku Polskiego w gmachu Banku przy ul. Bielańskiej, gdzie reprezentuję akcje posiadane przez Zarząd Miejski. Walne zebranie miało na celu uchwalenie zmian statutu Banku w kierunku uelastycznienia przepisów emisyjnych i kredytowych11211 w konsekwencji potrzeb wojennych. Zebranie było krótkie, bezdyskusyjne, w stylu raczej woj skowym Zarząd Miejski pracuje w zasadzie normalnie, ale zarządzenia mobilizacyjne powodują odpływ pracowników do wojska. Z Wydziału Finansowego odchodzą kierownicy sekcji: I Ogólnej - mec Rydz, IV Budżetowej - Płocharski, VI Kasy - główny skarbnik Sieben, nie licząc personell niekierowniczego. Odpływ pracowników miejskich do wojska stawia na porządku dziennym sprawą zabezpieczenia bytu ich rodzin. Uzyskuję od prezydenta decyzję wypłacania trzymiesięcznych poborów na wzór
urzędów państwowych. Zapasy pieniężne kas miejskich zaczynają spadać. Jestem zaniepokojony, nie znam rozmiarów zjawiska. Bieg wydarzeń jest gwałtowny i pierwszy tydzień września ma swój tragiczny kalendarz:
1 Piątek Niemiecka agresja na Polskę. Pierwsze bombardowanie lotnicze Warszawy. 2 Sobota Dalsze bombardowanie lotnicze Warszawy. 3 Niedziela Francja wypowiada wojnę Niemcom Anglia wypowiada wojnę Niemcom Warszawa nadal bombardowana. Gen. Czuma dowódcą Warszawy. 4 Poniedziałek
5 Wtorek Ludność Warszawy zaczyna opuszczać miasto. 6 Środa W nocy z 5 na 6 premier Składkowski zawiadamia przez radio, że rząd opuszcza Warszawę. 7 Czwartek W nocy z 5 na 7 ppłk Umiastowski wzywa przez radio wszystkich mężczyzn do opuszczenia stolicy. Exodus młodych mężczyzn z Warszawy. Wieczorem - czołgi niemieckie na peryferiach Warszawy. 8 Piątek Odezwa gen. Czumy, że Warszawa będzie broniona.
Już po dwu dniach września widać, że urzędy państwowe ogarnia rozgardiasz. 3 września jestem na śniadaniu w MSZ i z tej okazji konstatuję, że minister Spraw Zagranicznych Beck nie jes informowany przez Naczelne Dowództwo o sytuacji strategicznej. Ani z Min. Spraw Wewnętrznych ani z Min. Skarbu nie przychodzą dyrektywy co do spraw finansów komunalnych w związku z wojną. Ale miarodajne w tych sprawach osoby - dyrektorzy departamentów i naczelnicy wydziałów - są to dobrzy znajomi i koledzy, kontakt z nimi jest łatwy. Tak, ale oni również nie wiedzą. Jestem w rozterce: czy jako oficer rezerwy mam zgłosić się do wojska, czy też jako dyrektor finansowy Miasta pozostawać na stanowisku. W podobnej sytuacji są i inni. Niejasność sytuacji w mieście potęguje się. Dochodzą wieści o masowym ewakuowaniu się instytucji państwowych. A co z samorządowymi? 5-go września podwórze ratusza jest pełne samochodów Zarządu Miejskiego. Jeden z szoferów pyta mnie: „A jak samochód pana dyrektora? Bo my wszyscy mamy baki pełne i części zapasowe ze sobą. Jesteśmy gotowi do wyjazdu w każdej chwili, lada chwila ma przyjść dyspozycja wyjazdu”. Dyspozycja jednak nie przychodzi. Ratusz pracuje bez przerwy. Poczynając od 4-go nocuję już na ratuszu, śpiąc na jakiejś reprezentacyjnej, a mało wygodnej kanapce koło sal prezydialnych. Na wieszaku wisi kurtka woźnego, takowa służy mi za kołdrę. Ilość spraw załatwianych mnoży się, stwarzając mus psychiczny trwania bez przerwy przy swej pracy; zaczyna wytwarzać się wewnętrzny nastrój, że pracy tej nie można, nie wolno przerwać. 5, 6 i 7 września Warszawę ogarnia panika. Masowy odpływ ludności stwarza niesamowity obraz. Widzę go! Ciepły, słoneczny dzień wrześniowy, jest cicho, nie ma bombardowań. Wszystkimi ulicami jak strumyki płyną szeregi ludzkie, na ulicach głównych strumyki gęstnieją w potoki, przez mosty płynie już rzeka mrowia ludzkiego. Rozgardiasz wdziera się już i na ratusz. Stwarzają go przede wszystkim tłumy interesantów, przychodzących do jedynej właściwie w tych dniach władzy polskiej, która jest i która działa. Przez pokoje sekretariatów prezydium Miasta przelewają się tłumy. Dochodzą wiadomości o porzucaniu pracy i ucieczkach w szeregu instytucji miejskich. Jedna z sekretarek prezydium, Janka Różańska, wybucha spazmatycznym płaczem: „Tak im tu dobrze było, a teraz uciekają, uciekają!” Sekretarkę Starzyńskiego Stefanię Chmielińską-Witkowską zaokupowała jakaś interesantka, która na jakiś temai monologuje a czego Chmielińskiej nie udaje się przerwać. Słyszę w pewnym momencie słowa interesantki: „W tym czasie miłość nasza ujawniła się w całej pełni i zaczęliśmy żyć ze sobą”. Skłopotana Chmielińska usiłuje przerwać: „Ale co to może obchodzić pana prezydenta?”. „Bardzo go to powinno obchodzić” - odpowiada interesantka i ciągnie dalej. Widzę uśmiech półobłąkany, oczy błyszczące. „Pani Stefanio - szepczę - to jakaś psychopatka, niech się jej pani pozbędzie”. „Próbujęr jęczy Chmielińska. Starzyński wzywa mnie: „Muszę porozumieć się z Meyerem, a jego zablokowali w ZOM robotnicy Niech pan jedzie i jakoś go uwolni”. Jadę na Karową i zastaję na podwórzu masówkę. Powodemjes niewypłacenie przez ZOM płac i zaliczek. Sytuacja jest napięta, tłum milczy, ale jest złowrogi, a przed tłumem mężczyzn stoją zapłony wybuchu - kobiety: te stare, brzydkie, więc niekochane i rozgoryczone, a teraz gotowe wyładować gorycz. Jedna z nich krzyczy: „To same po sześć pensjów pobrały, a dla narodu nie ma nic”. Czuć pulsowanie tłumu. Pytam Meyera dlaczego ZOM nie podją zasiłku z kasy miejskiej, ale dogadać się nie sposób, zaczyna rozmowę, przerywa dla innego, ciągle
ktoś go odrywa. W tym momencie - nalot na mosty. „No - myślę sobie - jeżeli bomba trafi w to podwórze, to zamiast Zakładu Oczyszczania Miasta zrobi się Rzeźnia Miejska”. Na szczęście bomb; nie trafiła, a ja przez ten czas zdołałem ustalić z kierownikiem finansowym ZOM Nosarzewskim, ile potrzeba na wypłatę i polecam mu pojechać z sobą po pieniądze. Ale tłum nie chce nas wypuścić, muszę więc mieć krótką mowę: „Ja jestem ten od pieniędzy. Przyjechałem dowiedzieć się, ile wam potrzeba, przyjechałem podczas nalotu. Jeżeli nie chcecie mnie wypuścić, to nie wypuszczajcie, ale pieniędzy wtedy nie dostaniecie, bo ja jestem od pieniędzy i beze mnie nie wypłacą”. To przekonuje, przynajmniej większość. Przy okrzykach: „Wypuścić tego pana, wypuścić”, przewyższających okrzyki: „Nie wypuszczać”, robią mi szpaler do furtki, która zostaje otwarta. Gdy po godzinie, po dokonanej wypłacie przyjeżdżam umyślnie po raz drugi, tłumu już nie ma, są grupki i pojedynczy ludzie, którzy na pytanie: „Jest tak, jak obiecałem?”, odpowiadają: „Tak jest, panie dyrektorze”. Życie społeczne stolicy waha się ustawicznie pomiędzy wszczynającą się anarchią a przywracanym ładem Rola Zarządu Miejskiego i jego prezydenta rośnie z dnia na dzień, a w ostatnich dniach tegc tygodnia wzrasta z godziny na godzinę. Ratusz staje się kolektorem władzy państwowej, powoduje to ludność poprzez tysiące spraw, z którymi zwraca się do organów miejskich, dokonuje tego prezydent miasta ze względu na potrzeby miasta i jego ludności. W szczególności w dniach 6 i 7 września następuje podporządkowanie prezydentowi Starzyńskiemu policji, utworzenie Straży Obywatelskiej, uruchomienie radiostacji Warszawa n, oddającej się do dyspozycji prezydenta. W dniu 6 września rano jestem w gmachu Banku Polskiego na ul. Bielańskiej i widzę się z dyrektorem Bolesławem Oczechowskim Kończy się reszta czynności ewakuacyjnych banku. Oczechowski pozostaje w Warszawie jako strażnik pozostawionego mienia banku. Jego tak zawsze elegancka sylwetka wyraża teraz zupełne przygnębienie. Mówi do mnie: „W skarbcach pozostały jeszcze banknoty. Niech pan je bierze, po co mają wpaść w ręce niemieckie”. Dziękuję Oczechowskiemu, pędem wracam na ratusz i w towarzystwie dwóch kasjerów samochodem wiceprezydenta Pohoskiego przewożę do kas ratusza pierwsze 700 tys. zł. Ogółem banknotów okazało się na sumę 55 min zł i w ciągu września przewieziono ją w całości do kas miejskich. Ratusz pracuje bez przerwy, wszystkie agendy Zarządu Miejskiego działają. Ze wszystkicł dyrektorów Zarządu Miejskiego, Warszawę opuścił jeden jedyny, a i to były minister, Butkiewicz. W dniach 6 i 7 września u prezydenta Starzyńskiego dojrzewa decyzja pozostania w Warszawie, niezależnie od warunków, jakie zaistnieją11221.
Komisarz cywilny przy Dowództwie Obrony Warszawy W piątek, 8 września schodzę gdzieś koło 10 czy 11 rano głównymi schodami ratusza, tj. z wysokiego I piętra, gdzie mieściły się sale: Rady Miejskiej, Portretowa, Dekerta i gabinet prezydenta, mijan zakręt schodów przechodzący przez antresolę, gdzie mieściły się gabinety wiceprezydentów i ich sekretariaty, i dalej prowadzący prosto w dół do bramy głównej, gdy widzę, że drzwi wejściowe u dołu gwałtownie otwierają się i ukazuje się Starzyński, który, biegnąc po schodach i przeskakując je po dwa stopnie - peleryna wojskowa za nim powiewa - woła: „Bronimy się! Pisać odezwę!”. Zawracam i wchodzę do jego gabinetu. Zadyszany Starzyński informuje, że została postanowiona obrona Warszawy, że on został komisarzem cywilnym przy dowództwie obrony, że zaraz trzeba ułożyć i wydrukować odezwę. Spojrzał na mnie i powiedział: „Będzie pan szefem finansowym Komisariatu Obrony. Ma pan mundur?”. Odpowiedziałem twierdząco. „No, to niech się par przebierze w mundur. Będzie pan urzędował w mundurze”. Tak się zaczęło, przynajmniej w mojej pamięci. Na ratuszu została napisana odezwa1^ i zorganizowany Komisariat Obrony. Organizacja komisariatu była bardzo ad hoc i stanowiła jakąś mieszaninę spraw wojskowych, cywilnych państwowych i samorządowych. Dopiero później, na parę dni przed kapitulacją, został zastosowany schemat organizacyjny na wzór sztabu generalnego z podziałem na cztery oddziały. Schemat ten z podziałem szczegółowym i imiennym wykazem kierowników ukazał się nawet na piśmie, praktycznie jednak nie wszedł w życie, bo po prostu nie zdążył. Komisariat w pierwszej swej postaci, która zresztą przetrwała przez czas istotnej działalności, składał się z segmentów czy sektorów następujących: Łączność z władzami woj skowymi Na czele stał mjr Więckowski, wysoki, grubokościsty i łysawy. Sprawiał wrażenie człowieka poczciwego, sumiennego i zatroskanego. Do pomocy miał kilku poruczników. Wagi tego sektora nie odczuwałem Wydaje mi się, że faktyczna łączność z wojskiem była w drodze bezpośredniego kontaktu prezydenta Starzyńskiego z gen. Czumą, a potem z gen. Rómmlemi gen. Tokarzewskim Sekretariat Kierownikiem i głównym urzędnikiem do zleceń był Henryk Pawłowicz, dyrektor Wydziału Personalnego Zarządu Miejskiego, Ekipę stanowiły tu sekretarki: Chmielińska-Witkowska Dziugiełłowa, Winczorkówna, Różańska, Cierkońska i inne. Nadto tu była grupa adiutantów i urzędników do zleceń: kpt. Makuch (b. dyrektor departamentu MWRiOP), płk Eile, Ogrodzki Mazur i inni. Pawłowiczowi podlegała również administracja ogólna i publiczna (starostwa). Dział} Komisariatu, czyli coś jakby resorty władzy państwowej11511 Sądownictwo i sprawy prawne - mec. Leon Nowodworski, Sprawy Finansowe - Aleksander Ivanka Cenzura i Propaganda - Juliusz Kaden-Bandrowski, mec. Michał Skoczyński, Administracja ogólna J. Czerniakowski, Z. Szulcowa, Obrona Przeciwlotnicza - Julian Kulski, Straż Ogniowa - Stanisłai Gieysztor, Straż Obywatelska - Janusz Regulski (komendant), Bronisław Barylski, Jan Gebethne (zastępcy), Policja Państwowa - ppłk Marian Kozielewski, Szefostwo Techniczne - inż. Anton Olszewski, Szefostwo Sanitarne - dr Konrad Orzechowski, Szefostwo Aprowizacji - Felicja: Jabłoński, Szefostwo Transportu - inż. Kazimierz Meyer, Opieka Społeczna - Jan Starczewski
Administracja Publiczna jako namiastka starostw: Warszawa-Północ - Stefan Zbrożyna, WarszawaPołudnie - Marceli Porowski, Warszawa-Śródmieście - Marian Borzęcki, Warszawa-Praga - Jai Delingowski, Polskie Radio - Edmund Rudnicki, łącznik z dyplomacją - Wacław Sokołowski. Kierowanie Zarządem Miejskim powierzył Starzyński wiceprezydentowi Pohoskiemu wra; z kolegium, którego skład stanowili dyrektorzy względnie wicedyrektorzy Zarządu Miejskiego: Kuhr (Elektrownia), Rabczewski (Wodociągi), Jezierski (Naczelny Radca Prawny), Lorentz (Muzeum) Muszyński (Wydział Finansowy), Tangl (Kontrola Miejska), Chaciński (Wydział Opieki i Zdrowia) Ta organizacja nie odegrała żadnej roli, ośrodkiem dyspozycji był Starzyński, nadal będący czynnie prezydentem Zarządu Miejskiego, dyspozycje robocze biegiy według organizacji i hierarchii przedwojennej, jako znanej i utartej, członkowie Komisariatu Cywilnego byli nadal dyrektorami swoich wydziałów czy przedsiębiorstw. Było to więc pewne decorum11221. Oficjalny tytuł Starzyńskiego brzmiał: „komisarz cywilny przy Dowództwie Obrony Warszawy”. Poc tym tytułem był wydawany „Dziennik Urzędowy” komisarza. Jakieś pierwsze dokument) przypominam sobie z tytulacją: Komisarz Cywilny przy Dowództwie Gen Czumy. Ponoć późnią Starzyński został przez gen. Rómmla mianowany Komisarzem Cywilnym przy Dowództwie Armii nie przypominam sobie tego. Są to rzeczy zresztą bez istotniejszego znaczenia11221, czy był komisarzem przy tym, czy innym dowództwie. Istota funkcji Starzyńskiego we wrześniu 1939 roku to: komisarz cywilny Obrony Warszawy.
Dział Finansowy Komisariatu Organizacja Działu Finansowego Komisariatu Cywilnego Obrony Warszawy została, rzec; zrozumiała, zaimprowizowana w oparciu o istniejący stan organizacyjny. Okoliczność, że w mojej osobie zbiegły się funkcje dyrektora finansowego Zarządu Miejskiego i szefa Działu Finansowegc Komisariatu Obrony pozwoliła na oparcie wewnętrznej pracy tego działu o aparat Wydziału Finansowego Zarządu Miejskiego. W szczególności dotyczyło to sprawy jedności kasowej. Jedność kasowa została zabezpieczona przez skoncentrowanie wszystkich obrotów Działu Finansowego Komisariatu w aparaturze Wydziału Finansowego Zarządu Miejskiego. Praktycznie były to obroń tylko gotówkowe, które koncentrowała Sekcja VI Kasowa Wydziału Finansowego, mieszcząca się jak i cały wydział, na ratuszu, zaopatrzona w dobrą salę operacyjną i mocne skarbce. Z natury rzeczy Dział Finansowy Komisariatu Cywilnego Obrony Warszawy miał stanowić miniaturowe Min. Skarbu na oblężoną Warszawę. Praktycznie zostało to zrealizowane w ten sposób, że na wniosek szefa Działu Finansowego komisarz Obrony mianował kierowników komisarycznyct poszczególnych instytucji finansowych. Podlegali oni szefowi Działu Finansowego. W ten sposób siatka organizacyjna Działu Finansowego Komisariatu Obrony odpowiadali w zasadzie siatce aparatu finansowego państwowego i samorządowego łącznie. Podziału terytorialnego na dzielnice Warszawy nie było, jedynie ze względów komunikacyjnych została utworzona ekspozytura Działu Finansowego na Pragę, wchodząca w skład ekspozytury na Pragę Komisariatu Obrony, której szefem mianował Starzyński Bronisława Chajęckiego. Ekspozytun przeprowadzała operacje przychodowe i rozchodowe w odniesieniu do terenu Pragi, gotówkowo dofinansowywana z Działu Finansowego na ratuszu. Ekspozytura została utworzona 12 września. Kierownictwa jej podjął się odważnie wicedyrektor Wydziału Finansowego Aleksander Władysław Zawadzki. Aparat finansowy nie samorządowy, podporządkowany Działowi Finansowemu Komisariatu obejmował tylko instytucje czysto finansowe - (monopole zostały objęte przez dział aprowizacyjny) i to I i II instancji. Nie wszystkie przy tym instytucje można było ze względów praktycznych, (o ile m in. skutki działań wojennych można zaliczać do względów praktycznych!), uruchomić11221. W wyniku bowiem ewakuacji w początkach września, nie wszędzie pozostali kierownicy tych instytucji. W konsekwencji tego stanu obsada komisarycznych kierowników instytucji finansowych przedstawiała się następująco: Grodzka Izba Skarbowa w Warszawie: Łoś, naczelnik Wydziału Emerytalnego, Dyrekcja Ceł w Warszawie: Stefan Franciszek Królikowski, dyrektor tej Dyrekcji Mennica Państwowa: Ludwik Zagrodzki, dyrektor Mennicy, Państwowa Wytwórnia Papierów Wartościowych(PWPW): Dzikiewicz, pracownik PWPW. W bankach państwowych ewakuujące się ich władze mianowały pozostających w Warszawie kierowników banków jako opiekunów mienia i interesów instytucji. Wszystkie te nominacje były respektowane przez Komisariat Cywilny, Kierownikami takimi byli: w Banku Polskim - dyrektoi Bolesław Oczechowski, w Banku Gospodarstwa Krajowego - dyrektorzy Jarnutowski i Czechowski w Państwowym Banku Rolnym - dyrektor Riedl, w Pocztowej Kasie Oszczędności - dyrektorz; Rybak i Małe szewski. Banki prywatne prosiły o pozostawienie im ich autonomii i możności działania w obrębie swego Związku Banków, którego prezes Wacław Fajans, dyrektor Powszechnego Banku Związkowegc
i sekretarz Skonieczny, dyrektor Powszechnego Banku Kredytowego, pozostali w Warszawie. W Warszawie pozostało szereg dyrektorów banków prywatnych: Hofman, Kozieł (Bank Handlowy). Demby (Bank Cukrownictwa), Rotwand (Bank Zachodni), Broniewski (Bank Związku Spółe Zarobkowych), Mikulecki (Bank Dyskontowy), Groyecki, Gintowt, Spatt. Tak zrekonstruowany aparat finansowy zaczął działać. Działać w myśl hasła rzuconego przez Starzyńskiego: Warszawa wraca do normalnego życia. Rzucić takie hasło w mieście codziennie kilkakrotnie bombardowanym, mógł tylko taki człowiek jak Starzyński. Zareagować pozytywnie mogła tylko taka ludność jak Warszawy. I oto ulice poczynają być uprzątane z barykad i gruzów, sklepy i restauracje są czynne, uruchomiona zostaje poczta (Warszawa 1), radio działa, wychodzą gazety, banki wypłacają wkłady, kasy skarbowe inkasują podatki, „Dziennik Urzędowy Komisarza Cywilnego”11211 informuje o uruchomieniu 5 biur meldunkowych w celu obsłużenia spraw meldunkowych, o powierzeniu Andrzejowi Wierzbickiemu szefostwa wydziału organizacji przemysłu przy Centralnym Związku Przemysłu Polskiego, o poleceniu Antoniemu Snopczyńskiemu, prezesów Izby Rzemieślniczej, przystąpienia do niezwłocznego uruchomienia warsztatów rzemieślniczych. Naturalnie jest to dalekie od powrotu do pełni normalnego życia. Nie są czynne szkoły, teatry, nie funkcjonuje komunikacja miejska, produkcja przemysłowa jest unieruchomiona, obrót handlowy jest bardzo ograniczony. Naturalnie, jest to dalekie od powrotu do normalnego życia, ale jest to wyraźna próba i chęć kontynuowania życia wbrew czyhającej zewsząd śmierci. Okres ten trwa mniej więcej od 10 do 20 września. Nasilenie bombardowania likwiduje życie warszawskie, próbę życia ulicy i wpędza ludność warszawską do piwnic i schronów. Działalność finansową w owym okresie można scharakteryzować dekasteriami następująco: Grodzka Izba Skarbowa otrzymała zadanie poboru podatków. W tym celu uruchomiła kilka urzędów skarbowych. Pobór podatków opierał się na dobrowolności zgłoszeń podatników w oparciu o apel Komisarza Obrony Warszawy. Apel ten podziałał: do kas skarbowych poczęto wpłacać należności podatkowe. Nie były to kwoty duże ani przypadki liczne, ale bynajmniej nie sporadyczne. Dyrekcja Ceł w Warszawie otrzymała polecenie możliwie szybkiego rozładowania składów celnych na Stawkach wobec stale grożącego niebezpieczeństwa zbombardowania, które nastąpiło. Aby rozładowanie mogło być dokonane szybko, należało uprościć i ułatwić regulację należności celnych, niezbędnych dla wydania towaru z magazynu. W tym celu umieściłem w nominacji Królikowskiego na komisarycznego kierownika ceł passus: „Przyznaję Panu w zakresie taryfikacji i regulowania należności celnych uprawnienia III instancji”, tj. Min. Skarbu. Niestety Królikowski, który zawszi sam z siebie podżartowywał, że jest biurokratą, potwierdził w danej sytuacji słuszność tego żartu. W przypadkach ważniejszych albo w przypadkach kredytowania należności celnych, odsyłał mi interesantów na ratusz ze swoim wnioskiem pozytywnym, ale wnioskiem W konsekwencji tego w godzinach przedpołudniowych gromadziło się w sekretariacie mnóstwo osób „wyznania handlowego” - jak się to wówczas w Warszawie mówiło. Do tych wychodziłem co godzinę i przechodząc od jednego do drugiego, podpisywałem na stojąco wnioski. Mimo tej szybkiej procedury, droga Stawki - ratusz - Stawki nie mogła nie wpływać opóźniaj ąco na rozładowanie magazynów celnych. Mennica Państwowa posiadała ponad 2 min zł w monetach srebrnych oraz kilkanaście ton srebra w kruszcu. Monety przewieźliśmy do skarbca na ratuszu, transportem pokierował Zawadzki. Co dc srebra wysunąłem projekt wybicia z niego monet 5-złotowych, upamiętniających obronę Warszawy. Starzyński projekt z zadowoleniem zaakceptował, Zagrodzki podjął się jego wykonania. Właśnie
kiedy przyniósł na ratusz projekt tej 5-złotówki, na Mennicę spadły bomby, które zniszczyły aparaturę. O wybiciu monet nie mogio być mowy, o przewiezieniu srebra też. Państwowa Wytwórnia Papierów Wartościowych w zakresie działalności finansowej roli w czasie oblężenia nie odegrała. Pod koniec września na skutek nagabywań Wojska, aby wobec zbliżającej się kapitulacji wypłacić trzy - względnie jednomiesięczne gaże, zastanawialiśmy się nad możnością wydrukowania pieniędzy choćby w formie pieniądza zastępczego. Możliwości techniczne, jakimi wówczas operowała PWPW, nie umożliwiały realizacji tego, zresztą byłby to wątpliwego efektu finansowego zabieg. PWPW posiadała pewne kwoty w destruktach banknotowych, ale z tej koncepcji zwiększenia środków płatniczych również trudno było skorzystać. W dziedzinie bankowej centralnym zagadnieniem była sprawa wypłacania wkładów. Pod tym względem była tragiczna sytuacja PKO, która posiadała w kasach parę milionów gotówki na kilkasei milionów wkładów. Przyjęliśmy przeto jako zasadę, że wypłata nie może przekraczać 50 zł. W przypadkach szczególnie uzasadnionych, kwota wyższa mogła być wypłacona za zgodą szefa Działu Finansowego Komisariatu na wniosek PKO, bo o nią faktycznie chodziło. Stwarzało to drugą, obol załatwiających sprawy celne, chmarę interesantów. Banki prywatne prosiły o pozostawienie im we własnym zakresie regulowania wypłat wkładów, co i nastąpiło. Bank Polski, na skutek wspomnianej już inicjatywy dyrektora Oczechowskiego, stał się głównyrr alimentatorem kas Komisariatu Cywilnego przy Dowództwie Obrony Warszawy. Łącznie w ciągu września zostało podjęte z Banku Polskiego 55 min zł w banknotach, tj. wszystko, co było. Rachunkowość finansów Komisariatu Cywilnego była prowadzona w książce buchałteryjnej typu „amerykanka”; kont przychodowych i rozchodowych miał Dział Finansowy Komisariatu niewiele, pc stronie rozchodowej głównym kontem było „Dotacja dla Zarządu Miejskiego”. Natomias rachunkowość Zarządu Miejskiego prowadzona była szczegółowo według przepisów „pokojowych”. Pozycje przychodowe i rozchodowe Komisariatu Cywilnego były udokumentowane, dla przychodów i rozchodów zostały użyte druki asygnacji Zarządu Miejskiego. W konsekwencji wspomnianej już cechy tylko gotówkowych obrotów, główną rolę w aparaturze finansowej Działu Finansowego Komisariatu odgrywała Sekcja VI Kasy Wydziału Finansoweg Zarządu Miejskiego. Była to praca wtedy najważniejsza, trwać musiała najdłużej, aż do samegc końca istnienia Komisariatu Cywilnego, i istotnie dotrwała. W miarę trwania oblężenia prace innycf sekcji: Kredytowej, Budżetowej, a potem i Podatkowej czy Centralnej Księgowości stawały się bezprzedmiotowe. Poruszanie się po mieście stawało się coraz bardziej niebezpieczne. Toteż personel w biurze topniał. Personel kasjerów trwał, bo wiedział, że dla dobra sprawy trwać musi i trwać chciał. Praca trwająca z początku w zasadzie w normalnych godzinach urzędowania, przedłużyła się w czasie oblężenia na cały dzień. Nasilenie bombardowania rosło, toteż kasjerzy w trzeciej dekadzie września mieszkali z rodzinami w piwnicach ratusza, by móc uczynić zadość dwom potrzebom: nierozłączania się z rodzinami i nieopuszczania pracy w kasie. Praca ta przy tym stawała się coraz cięższa: alarmy lotnicze zobowiązywały do przerywania czynności kasowych i schodzenia z gotówką do skarbców, (później wypłaty dokonywane były i w czasie alarmów), natłok interesantów był duży, warunki pracy bardzo nerwowe, po zbombardowaniu elektrowni pracowano przy świecach. Obroty kasowe (przychody i rozchody) wyniosły we wrześniu ponad 100 min zł, tj. tyle, co całoroczny budżet Warszawy. Całą tę kwotę przeliczono i sprawdzono z okazji poszczególnych wpłat i wypłat. A gdy po skończeniu działań wojennych podsumowaliśmy książki i przeliczony został stan kasy okazało się, że manko kasowe wyniosło 20 000 zł. W takich
warunkach! Przy takich obrotach! Wspaniała załoga11221. Stanowili ją wówczas: jako kierownik ekipy zastępca11221 głównego skarbnika Mieczysław Smoliński oraz kasjerzy i kontrolerzy: Julian Zalewski Ludwik Dąbrowski, Stanisław Mazurkiewicz, Michał Beigert, Lucjan Jankowski, Tadeus: Grzybowski, Antoni Cywiński, Maria Wertel, Maria Gierczak, Michał Kamionko, Ludwi! Mroczkowski, Rafał Śladkowski, Tadeusz Brzozowski, Jan Brzeziński, Władysław Bączkowski. Mówiąc o ofiarności pracy kasjerów wspomnieć należy również o kasjerach poszczególnych wydziałów Zarządu Miejskiego, w szczególności o odpowiedzialnej i ofiarnej pracy kasjerów ośrodków Opieki Społecznej. Specyficzną formą przychodów Komisariatu Cywilnego były wpłaty instytucji prawno-publicznycl spoza Warszawy; tak by je formalnie trzeba było określić i chyba pod tą nazwą figurowały we wspomnianej „amerykance” finansów Komisariatu Obrony. Ale ta poprawnie formalna nazwa nie jest w stanie oddać treści. Były to wpłaty dokonywane przez urzędników ewakuujących się instytucji, głównie - rzecz zrozumiała - drobnych, przeważnie urzędów skarbowych lub związków samorządowych, którzy dopiero w Warszawie znajdowali działającą, a nie uciekającą władzę polską, gdzie mogli zdeponować powierzone ich opiece pieniądze publiczne. Był to jakby przegląd sumienności i uczciwości ludzkiej. Oto jakiś szeregowy urzędnik skarbowy, któremu polecono konwojować na furgonie akta i pieniądze kasy skarbowej, a który, gdy furgon zbombardowano, ranny zbiera rozrzucone rzeczy i pieniądze i dociera do Warszawy, by je zdeponować w kasie publicznej. Oto jakiś stary urzędnik przynosi wór pieniędzy, sam jest głodny i wyczerpałby, gdyż swoich pieniędzy nie posiadał, a gdzieżby się czuł upoważniony do zużycia części pieniędzy państwowych na swoje potrzeby. Ci przedstawiciele sumienności ludzkiej są zwiastunami klęski narodowej. Od nich dowiadujemy się, co się dzieje w kraju na zachód od Warszawy. Pamiętam opis szosy sochaczewskiej, zapchanej tłumem uciekinierów, kobiet i dzieci, siekanym przez karabiny maszynowe samolotów niemieckich. Zapotrzebowanie na pieniądze jest olbrzymie. Wprawdzie odpadają wydatki na inwestycje i obsługę długów, ale czymże jest ta oszczędność wobec ogromu zadań, które wyrastają z sytuacji wojny i oblężenia miasta. Główny nurt stanowią wydatki związane z bezpośrednią opieką nad człowiekiem zarówno w sferze działania samorządu (opieka społeczna), jak i państwa (rodziny rezerwistów). Do tego dochodzą wypłaty uposażeń urzędników i funkcjonariuszy państwowych, którzy zostali w Warszawie i zostali bez pieniędzy. Niektóre przypadki mają charakter ponurej groteski. Oto zgłasza się kierownik ekipy urzędników Min. Spraw Wewnętrznych, pozostawionych jako ochrona gmachów. Jest ich 17 osób. Nie otrzymali jak ich ewakuujący się koledzy 3-miesięcznych poborów, bo nie ewakuowano ich, pozostawiając w Warszawie bez zaopatrzenia. Powiększa się znacznie zasięg i zakres opieki społecznej. Powstaje nowa kategoria podopiecznych: uciekinierów przybyłych spoza Warszawy. Komisariat Cywilny finansuje instytucje państwowe w zasięgu jego działalności (urzędy czynne, policja), instytucje społeczne działające na rzecz Komisariatu (Straż Obywatelska) i oczywiście finansuje Zarząd Miejski m st. Warszawy jako główny organ działania. Instytucji czysto finansowych Komisariat nie finansował, działały one w obrębie środków własnych, które posiadały. Wojsko nie było finansowane przez Komisariat Cywilny z wyjątkiem paru sporadycznych przypadków dla dowództw armii na zachód od Warszawy, których płatnicy dotarli do Warszawy, nie mogąc nigdzie przed Warszawą znaleźć władz skarbowych, które by im zrealizowały wystawione asygnacje budżetowe. Wypłaty z tego tytułu wyniosły kilka milionów złotych. Sprawami dewizowymi
i walutowymi Dział Finansowy Komisariatu Cywilnego nie zajmował się z wyjątkiem poniżej opisanego przypadku. „Zagrypiłem się”, dostałem gorączki, postanowiłem przeto wyspać się porządnie, na łóżku, pod kołdrą. Poszedłem więc do pobliskiego ratuszowi Hotelu Rzymskiego na ul. Focha i wynająłen numer. W nocy budzi mnie jakiś drab: „Panie poruczniku, pan prezydent Starzyński wzywa pana”. Ubieram się, przychodzę na ratusz. Jest koło godziny 2 w nocy, w gabinecie rzęsiście oświetlonym siedzi Starzyński. Zaaferowany powiada, że wezwał mnie w ważnej sprawie, ale nie może przypomnieć sobie, o co mu chodziło. Przez jakiś czas mocuje się z pamięcią, wreszcie mówi: „No, nie mogę sobie przypomnieć. Napijmy się wina”. Pogadaliśmy i wróciłem do hotelu. Rano (23 września) jest posiedzenie Komitetu Obywatelskiego, jedyne zresztą, na którym byłem obecny, gdyż ewentualnie miały być omówione sprawy finansowe wojska. Przewodniczący Starzyński, z ramienia wojska jest gen. Karaszewicz-Tokarzewski. Na początku zebrania ks. Choromański porusza sprawę celowości dalszej obrony wobec tego, że straty i ofiary są bardzo znaczne, szanse dalszej obrony nikłe, a honorowi stało się zadość. Starzyński udziela głosu gen. Karaszewiczowi, który wygłasza płomienne przemówienie patriotyczne o potrzebie dalszej obrony, zakończone słowami, że tak jak w 1920 roku stał się „cud nad Wisłą”, tak jest on przekonany, teraz stanie się „cud pod Warszawą”. „No - myślę sobie - fachman od cudów to tu jest raczej ksiądz Choromański, a nie generał Tokarzewski”. Ale nie mówię tego dowcipu, sytuacja jest za poważna. Zebranie się skończyło koło 11, poczem Starzyński pyta mnie: „Czy pan wezwał banki, żeby złożyły waluty i złoto?”. „Skądże?” pytam zdziwiony. „Ach! To było to właśnie, co miałem panu w nocy powiedzieć. Niech pan zaraz tym się zajmie”. Jest sobota, godzina 11, banki urzędują do 12, czasu bardzo mało. Porozumiewam się z obecnym prezesem Związku Banków, Wacławem Fajansem, siadamy przy dwóch telefonach i dzwonimy po kolei do banków z wezwaniem Udało się skomunikować prawie ze wszystkimi. W dwie godziny później przedstawiciele banków zaczęli przynosić do kas miejskich waluty i złote monety. Pieniądze te w całości wzięło wojsko z wyjątkiem, przez przeoczenie, jednej sztuki monety 20-markowej. Ten przypadek odegrał później stosunkowo doniosłą rolę, ale o tym dalej. Wspomnieć jeszcze trzeba o bezgotówkowej formie gospodarki, jaką w okresie wojennym były kwity rekwizycyjne. Były one również stosowane, lecz poza Działem Finansowym O ile się orientuję stosowane były na bardzo małą skalę tak ze względu na brak konieczności w tym zakresie wobec pełnych kas, jak i obawy na możliwe w takich przypadkach nadużycia. W jednej akcji uczestniczyłem osobiście. Starzyński wysunął wtedy koncepcję uzupełniania aprowizacji Warszawy „z przedpola”. Pozyskani dla tego celu ochotnicy mieli w nocy wyjść poza linię czujek wojskowych i znalazłszy się w ten sposób na przedpolu dokonać po wsiach rekwizycji żywności. Władek Lewandowski, młodszy kolega z SGH a długoletni „adiutant” ekonomiczny Starzyńskiego, i ja otrzymaliśmy polecenie przygotowania kwitów rekwizycyjnych. Odbito je na hektografie, dopilnowałem, żeby były ponumerowane. Bardzo późnym wieczorem odbyła się odprawa na ul. Szpitalnej. Do kilkunasti zebranych zuchów przemówił krótko Starzyński, tłumacząc sens akcji i technikę działania. Jak słyszałem akcja się dość udała. W każdym razie jeden tramwajarz nie tylko przyprowadził zarekwirowaną krowę, ale i przypadkowo pojmanego jeńca niemieckiego. „Amerykanka” finansów Komisariatu Cywilnego przy Dowództwie Obrony Warszawy przetrwałe w skarbcu miejskim aż do powstania 1944 r. Wskutek zniszczenia ratusza zaginęła, odtworzyć przeto obraz rozmiarów gospodarki finansowej Komisariatu Cywilnego w okresie września można tylko z pamięci. Siłą rzeczy będą to liczby bardzo ogólne i przybliżone w swej dokładności. Tak zrekonstruowany obraz przedstawia się następująco (w min zł).
Pokrycie Wydatki Gotówka w kasach miejskich i w dyspozycji Zarządu Miejsk. w KKG 1 IX 8
Wydatki Zarządu Miejsk. do czasu powstania Komisariatu Cywilnego 8
Dotacja Min. Skarbu w początkach września
Wydatki Komisariatu Cywilnego przy Dowództwie Obrony Warszawy (łącznie z dotacjami na rzecz gospodarki miejskiej) 27 Monety srebrne podjęte z Mennicy
Razem 35 Różne dochody
Banknoty podjęte z Banku Polskiego
Saldo
Razem
Razem
Na ratuszu i na mieście Nieistniejący dziś na Placu Teatralnym ratusz warszawski był ogromnym gmachem z 1817 r. o dwu bramach. Nad prawą bramą, licząc od strony placu, mieściły się od frontu na I piętrze gabinel prezydenta miasta, sala Rady Miejskiej, sala Portretowa, sala Dekerta. W oficynie na wproś mieściły się na parterze po lewej i prawej stronie od wejścia kasy miejskie, w środku Lombard Miejski. Na II piętrze znajdował się Wydział Finansowy. Lewa brama była pod strażacką wieżi z zegarem, prostokąt gmachu lewego skrzydła mieścił biura magistrackie i Komisariatu Rządu na m st. Warszawę, oczywiście we wrześniu 1939 nie funkcjonującego. Ratusz przytykał do pałacu Blanka, z którym miał bezpośrednie połączenie wewnętrze. Na tyłach pałacu Blanka wznosił się pięciopiętrowy nowoczesny gmach Wydziału Technicznego Zarządu Miejskiego. Mimo tak dużej koncentracji kubatury budynków administracyjnych, znaczna część wydziałów, w tym Wydział Opieki Społecznej i Wydział Szpitalnictwa, była rozrzucona w różnych punktach miasta. Na potrzeby samego Komisariatu Cywilnego gmach był aż nadto wystarczający. Wskutek częściowego zburzenia w początkach września mego gabinetu na II piętrze oficyny prawego podwórza, urzędowałerr w wolnym po kimś gabinecie na I piętrze oficyny lewego podwórza na wprost wieży strażackiej. W okresie bombardowań nieraz przychodziło mi na myśl: wleci mi ta wieża do pokoju, czy nie. Wtedy nie wleciała, później przestała istnieć. W okresie września gmach był nie tylko budynkiem administracyjnym, ale stał się koszarami załogi Komisariatu Cywilnego, praca bowiem trwała bez przerwy dzień i noc. Na to budynek, a ściślej jegc urządzenia wewnętrzne były zupełnie nieprzygotowane. Trwająca początkowo partyzantka wegetacyjna: spanie po kanapach biurowych, przypadkowość posiłków co do miejsca i czasu itp., została zastąpiona zaimprowizowaną^ organizacją, polegającą na utworzeniu kuchni w pałacu Blanka, która dawała dla załogi Komisariatu bezpłatne gorące posiłki jednodaniowe1^ . Dostarczono nam składane łóżka i koce. Łóżka znajdowały się w pokojach pracy, na dzień składane. W sumie gastronomicznie smętnie, ale a la guerre comme a la guerre. W tym czasie pojawił się u mnie na ratuszu starszy brat mojej matki Stefan Woysym-Antoniewicz, wuj Stefan. Był to typowy epigon szlachetczyzny z wadami tej klasy, ale i z zaletami, jakie się zdarzały: był wuj krotochwilny jak Zagłoba, odważny jak Wołodyjowski i przemyślny jak Rzędzian. Gastronomicznie zaraz się poprawiło: wuj naznosił konserw, różnych wiktuałów, no i trunków, gdyż i w tym przypominał Zagłobę. Zresztą nie on jeden. Co rano wuj gotował na maszynce jakiś bulion co rano stawała mała, pękata figurka pułkownika Eilego1^ z Sekretariatu Komisarza ze słowami: „Poproszę o bulionik dla prezydenta”. Wuj z powagą nalewał kubek bulionu, wręczał Eilemu, a gdy ten wyszedł, mamrotał do mnie: „A ja ci mówię, że on tym naszym bulionem robi sobie reklamę u Starzyńskiego”. Zabawna była ta atawistyczna niechęć szlagona do pańskiego famulusa, choć może był on tylko famulusem w jego wyobraźni. Talenty towarzyskie wuja i możliwości gościnności ściągały odwiedziny w chwilach wolnych. Stanowiło to pożądane odprężenie w tym okresie grozy i napięcia. Łagodzeniu napięcia nerwów i odczucia grozy okresu sprzyjał nastrój pracy w Komisariacie Obrony, nastrój pracy i pobytu na ratuszu. Przede wszystkim spowodowane to było techniką i warunkami współpracy ze Starzyńskim Szczególnie w tym wojennym okresie święciła tryumf prakseologiczny jego zasada współpracy z ludźmi na podstawie zaufania. Dawało to szerokie ramy działania,
niezbędne dla działania sprężystego. Potrzebne decyzje samego Komisarza Obrony były podejmowane przez Starzyńskiego szybko. Mimo że Starzyński był ciągle w ruchu, na mieście w punktach wymagających udziału czy interwencji, był łatwo uchwytny. Wreszcie bardzo ważnym elementem była wyrozumiałość Starzyńskiego, powodująca, iż mimo swego sangwinicznego usposobienia, nie wpadał w pasję czy gniew, chyba, że sprawa miała charakter moralny11211. Czasami sytuacje kłopotliwe łagodziło poczucie humoru Starzyńskiego, mimo że sytuacja mogła go „ponosić”. Byłem świadkiem takiej sceny. Starzyński chciał ponowić akcję wyjścia na przedpole dla rekwizycji żywności, w związku z czym Zakład Oczyszczania Miasta (ZOM) miał dostarczyć na noc tabo samochodowy. Ale nic z tego nie wyszło. Następnego dnia odbyła się rozmowa Starzyńskiego z Meyerem11251, dyrektorem ZOM. - Panie pułkowniku Meyer! Miał pan dostarczyć na noc tabor samochodowy. - Takjest, panie Prezydencie! - Ale go nie było! - Nie było, bo nie przyjechali! - Pan miał dostarczyć tabor samochodowy. - Takjest, panie prezydencie! Toteżja go dostarczyłem, tylko, że go nie było. - Jak się tak mogio stać? - A szoferzy, sk..., nie przyjechali. - Od tego Pan jest pułkownikiem i dyrektorem, żeby Pan ich trzymał za mordę! - Ja też trzymam ich za mordę, a oni się nie dają. No jak było nie uśmiechnąć się i nie machnąć ręką na taki przebieg rozmowy? Spokój i humor szefa tam, gdzie była po temu okazja, udzielały się otoczeniu, choć również wielu spośród załogi Komisariatu wnosili to sami od siebie. W sumie nastrój był żołnierski, taki jaki powinien być na wojnie. Cały dzień do późnego wieczoru pochłaniała praca. Wieczorowe chwile wolne umożliwiały pogawędki. Słuchaliśmy radia, które stało w gabinecie Starzyńskiego. Niestety, nie przynosiło ono pomyślnych wiadomości. I to nie tylko z pola wojny. Dla wielu, zwłaszcza dla Starzyńskiego, były to również wiadomości dotyczące spraw politycznych polskich. Pamiętam jak gwizdnął przeciągle, usłyszawszy komunikat radiowy o składzie rządu polskiego w Londynie. Wymownym epizodem w nastroju na Ratuszu była chrypa Starzyńskiego, skutek warunków pracy i działania. Przemawiając przez radio, przepraszał za swój mocno zachrypnięty gios. W odpowiedzi na to posypał się na ratusz stos listów z życzeniami powrotu do zdrowia, fura medykamentów aptecznych i domowych, jakiś stuletni koniak itp. To było tak, jakby na parę dni ratusz stał się pełen mieszkańców Warszawy, bliskich, serdecznych, tak samo czujących. W drugiej połowie września sytuacja wojenna i polityczna zaczęła wyraźnie pogarszać się. Zaczęło rodzić się i rozszerzać zwątpienie. Jak zwykle w podobnych warunkach, zaczęto stosować propagandę optymizmu. Była ona stosowana w radiu i w prasie na zewnątrz, była również stosowana w formie mówionej na ratuszu. To nie pasowało do dotychczasowego nastroju na ratuszu, nastroju
poczucia realności i szczerości. Zaczął się rozdźwięk pomiędzy tym, co mówiono, a tym co myślano. Podobnie było i poza ratuszem11221. Czas pochłaniała mi praca na ratuszu, wyjazdy moje na miasto były nieczęste, przeważnie dla wykonania jakichś poleceń lub inspekcji. Odwiedziny rodziny i znajomych były bardzo rzadkie: w dzień nie było czasu, wieczorem było to kłopotliwe ze względu na brak komunikacji, czasem w ciągu dnia zdarzała się rzadka okazja na jakiś, krótki zresztą, „wypad”. Jeden miał zabawny przebieg. Wyskoczyłem do gmachu Sejmu, gdzie mieszkał dr Henryk Kołodziejski, a kierowniczką Hotelu Sejmowego była Maryla Miłobędzka, przyjaciółka mojej żony. Ucieszyli się i poszliśmy dc bufetu sejmowego coś zjeść. Ruchliwy w czasach pokojowych bufet był teraz absolutnie pusty. Krzątała się tylko pani Fryzowa, kierowniczka. Ta z kolei ucieszyła się i zakrzątnęła się koło niezłego obiadu, wzmocnionego butelką oryginalnej „Żytniówki” Baczewskiego. Przepijamy 2 Marylą do siebie, bo Kołodziejski był „żołądkowy”, kiedy akurat artyleria niemiecka wymacała artylerię polską, ulokowaną w ogrodzie sejmowym Zaczyna się piekielny ostrzał, no, ale obiadu szkoda przerwać. W pewnym momencie Kołodziejski mówi do nas: „Moi drodzy, nie pijcie tyle wódki, to tak szkodzi na nerwy”. Mniej więcej do 20 września ulica warszawska miała swój ruch, choć oczywiście mocno przerzedzony. Ruch ten zamierał w czasie alarmu, po czym wracał do swego o tyle o ile normalnego stanu. Pamiętam przejazd kiedyś przez ulice warszawskie zaraz po nalocie. Trupy końskie, czasem ludzkie, świeże ruiny, pustka zupełna na ulicach, a dzień przepiękny, słoneczny dzień wrześniowy. Później obraz się zmienia, mnożą się pożary, miasto jest stale w ogniu. Wieczorami i nocą nad miastem jest jaskrawa łuna, a płonące gmachy i kościoły, z zamazanymi przez mrok fasadami, sprawiały wrażenie jakichś monstrualnych retort alchemicznych. W niedzielę 24, pod wieczór polecił mi Starzyński pojechać na Żoliborz do Państwowej Wytwórni Papierów Wartościowych (PWPW), bo dostał meldunek, że na gmachu PWPW zostały wywieszom białe flagi; podejrzewa więc, że to jest jakaś dywersja, próba kapitulacji na własną rękę. Jadę. Miodowa pali się z obu stron, dwie ściany ognia. Niesamowite wrażenie sprawiają ratujący się ludzie: biegną z jakimiś tobołkami, jedni z lewa na prawo, drudzy z prawa na lewo, i ci i ci z ognia do ognia. Na skwerku pustej zupełnie Zakroczymskiej stoi koń. Obojętny na wszystko: nie pasie się. choć ma trawę pod kopytami, nie ucieka, choć jest niespętany. Jakiś jakby symbol zobojętnienia życia na zbliżającą się śmierć. Wchodzę do PWPW i porozumiewam się z oficerem stacjonującego tan oddziału. Żadnych białych flag nikt oczywiście nie wywieszał, ale na gmachu porozwieszano do wysuszenia popraną bieliznę rodzin znajdujących się w schronach. Schodzę do schronu. Przepełnienie. Z mrowia ludzkiego rzucają się w oczy przede wszystkim matki, krzątające się koło swych dzieci. To pewno one poprały tę bieliznę, z tego nie skapitulują. Wracam z uspokajającym meldunkiem Z zadowolenia Starzyńskiego widzę, że jest również zadowolony z mego powrotu; sytuacja na mieście była już wręcz groźna. Pożary się mnożą. Sytuacja staje się nie do opanowania. Właściwie już i przed tym była nie dc opanowania. W zakresie OPL i straży ogniowej więcej jest poświęcenia i bohaterstwa aniżeli możności skutecznego działania12221. Kres ostateczny przyniósł brak wody. Że też jej mogło zabraknąć... Pamiętam moje zdziwienie, gdy oficerowie na ratuszu zapytali się mnie, czy ratusz ma studnię na wypadek braku wody z wodociągów. Okazało się jednak, że i ratusz nie miał zastępczego źródła wody12211, cóż dopiero
miasto! Toteż odezwa kapitułacyjna dla ludności zaczyna się od słów: „Obywatele! Miasto nasze zostało doszczętnie zniszczone. Zepsucie wodociągów pozbawiło ludność wody, bez której żyć nie
„Sądny poniedziałek”. Kapitulacja Nasilenie bombardowania stało się tak duże, że Starzyński zdecydował się w niedzielę rano, 20-go opuścić swój prezydencki gabinet na pierwszym piętrze. Wraz z nim przenieśliśmy się wszyscy na parter oficyny do lombardu. Była to amfilada trzech sal, o mocnym (tak sądziliśmy) łukowatym sklepieniu żelaznym W lewej sali za przepierzeniem urządzono mały gabinecik dla Starzyńskiego, był tam telefon, zdaje się, że już jedyny, a i on zamilkł tej niedzieli. Reszta sali była dla nas, zresztą małej już grupki niespełna 30 osób. Następne dwie sale miały służyć na sekretariat, halę maszyn i gabinety wiceprezydentów; na razie były nieurządzone. Z Działu Finansowego pozostała sekretarka Irena Żelazowska, no i wuj-adiutant. Ekipą operatywni była grupa kasjerów, ale ci już dawniej mieszkali w piwnicach ratusza, spełniających rolę schronów. Przed południem pojawia się Starzyński, wracający z codziennej odprawy w Dowództwie Armii. Dziś na jego mundurze widnieje krzyż Virtuti Militari. Składamy serdeczne gratulacje. Po południu zirytowany niemożnością jakiegokolwiek połączenia telefonicznego poleca Starzyński Makuchowi12251i mnie pojechać do PAS Ty12211i dowiedzieć się, kiedy naprawią telefony. Wyjeżdżamy z ratusza na Zielną. Gmach kościoła ewangelickiego płonie - wielki garnek pełen żaru. Komendam telefonów, jakiś major, informuje nas posępnie: „Powiedzcie prezydentowi, że PAST-a kona. Stacje rozwalone, kable poprzerywane”. Czyli z telefonu nici. Światła też nie ma. Siedzimy przy świecach. Migotające światło świec i cienie wytwarzają jakiś katakumbowy nastrój. Może z tego powodu, a może ze zmęczenia, milczymy. W sali jest cisza, tylko z zewnątrz dochodzi nieustanny huk detonacji. Granat trzasnął w ścianę naszego lombardu; zabłysło, zatrzęsły się żelazne okiennice, ale nie wyrwało ich. Inny granat zapalił gmach Teatru Narodowego przed ratuszem Straż Ogniowa odmawia pójścia do pożaru. Teatr płonie. Nie pozostaje nic lepszego jak kłaść się spać. Łóżka połowę są zniesione. Ale wiceprezydent OkołoKułak nie chce się położyć. Od szeregu dni przeżywa on niepokój i trwogę podczas nalotów. Przeżywają i teraz. Podsunął fotel swój pod filar ściany, na poręczy przysiadł się Pleszczyński12221, na stołeczku przy fotelu siadła Maria Cierkońska, jedna z sekretarek. Siedzą bez słowa, bez ruchu. Razem tworzą jakby rzeźbioną kompozycję lęku. Poniedziałek 25 września zaczyna się od rana gwałtownym, bezustannym bombardowaniem artyleryjskim i lotniczym W powietrzu słychać bez przerwy warkot samolotów, gwizdy bomb kruszących, chichot bomb zapalających; na ziemi jęk nieustannych detonacji. Tak przez cały dzień. Jako „sądny poniedziałek” przeszedł on do pamięci i wspomnień Warszawy. Starzyńskiego nie ma, jest w Dowództwie. Wchodzi woźny i zaprasza na herbatę, którą przygotował w trzeciej sali. Atrakcja, ale dlaczegoś odzywam się: po co mi herbata, skoro mam jeszcze „angielską gorzką”. Kilka osób, wśród nich wuj, zostają ze mną, większość, kilkanaście osób, z Około-Kułakiem, Pleszczyńskim i Cierkońską przechodzą na herbatę. Po kilku minutach następuj( bardzo silny wstrząs i przestajemy widzieć - jesteśmy w bardzo gęstym tumanie kurzu, wznieconego przez podmuch. Domyślamy się - bomba. Druga nie pada. Przez parę minut nie możemy się ruszać, na krok nic nie widać. Skoro tylko tuman zrzednął, wybiegam do kas. Akurat we drzwiach spotykam się z całą grupą kasjerów i ich rodzin, jak wybiegają w popłochu z walizkami w ręku. Na przedzie stary, zacny
Smoliński. „Dokąd” - wołam „Nie wiemy, panie dyrektorze - odpowiada Smoliński - ale tu śmierć”. Co robić, co mówić? Nie wiem Naraz widzę - na parapecie lady kasowej stoi klatka z kanarkiem pewnie przyniesiona własność któregoś z kasjerów. Kanarek jak kanarek, wprawdzie nie ćwierka, ale zachowuje się dość pogodnie. Nie wiem co mnie skusiło, ale bez namysłu mówię do nich: „Patrzcie na tego kanarka, ptaszka bożego (tak powiedziałem), nic mu się nie stało, jest ufny i spokojny(!) Wam się też nic nie stanie”. Poskutkowało, zawrócili. Nieraz później zastanawiałem się, co mi do głowy z tym kanarkiem przyszło, ale fakt, że poskutkowało. Dobrze jednak, że druga bomba nie spadła. Tymczasem rozpoznano uderzenie. Padła półtonowa bomba lotnicza, przebijając wszystkie piętra, żelazny strop lombardu, wbijając aż do piwnicy nieszczęsne grono pijące herbatę. Natychmiastowa akcja ratunkowa okazała się niemożliwa. Odkopano ich dopiero w kilka tygodni później. Ponieśli wszyscy śmierć od razu. Zniszczenie lombardu wywołało konieczność nowej zmiany pomieszczenia. Schodzimy do schronu Wydziału Technicznego, mieszczącego się w piwnicach. Tam następnego dnia zastaje nas wiadomość 0 kapitulacji. Rankiem 26 września panował wśród nas nastrój niepokoju. Ostrzał znacznie osłabł, ale czuło się, że dzieje się coś bardzo ważnego. Starzyńskiego nie było, był w Dowództwie. Wrócił przed południem i od niego dowiedzieliśmy się definitywnie o kapitulacji. Po raz pierwszy i jedyny widziałem Starzyńskiego załamanego. Co więcej - zdumionegc 1 skonsternowanego. To nie tylko była boleść z powodu konieczności kapitulacji, zrozumiała u wodza obrony, ale to istotnie była konsternacja, że mógł nastąpić fakt kapitulacji. Wystąpiła jedna z zasadniczych cech Starzyńskiego: bezrefleksyjne przekonanie o celowości i realności podjętej i prowadzonej działalności. W przypadku obrony Warszawy przekonanie przeistoczyło się w głęboką wiarę. Starzyński usiadł za jakimś stołem i po kolei prosił swoich współpracowników, aby zasiadali przy nim na krótką rozmowę. Chodziło mu o osobisty los tych Ludzi. Ciemnię piwnicy usiłowało rozjaśnić kilka świec, wśród zebranych panowało milczenie, tylko przy stole toczyły się szeptem rozmowy. Gdy siadłem przy Starzyńskim, powiedział do mnie: „Musimy kapitulować. Co chce pan ze sobc zrobić”. „Nie wiem - odpowiedziałem - A pan?” „Nie wiem - odrzekł Starzyński - chyba palnę sobie w łeb”. Uścisnęliśmy sobie dłonie.
Po kapitulacji Wraz z ustaniem działań wojennych, mija napięcie walki, w oczy rzuca się teraz zniszczenie miasta: stało się ono brzydkie jak człowiek, który wyszedł z bójki; posiniaczony, w porwanym odzieniu Wojska niemieckie na razie nie wkraczają do miasta. Zarząd Miejski ma zlecone uporządkowanie ulic dla umożliwienia przemarszu. Ulice są zasypane gruzami, pokryte gęstym pyłem, w wielu miejscach znaj dują się barykady, poprzewracane wozy tramwajowe. Ulice zaludniają się. Nie jest to jednak przedwojenny ruch, wynikający z uregulowanego życia, ale jakaś jakby bezładna dreptanina koczowiska. Ratusz na jeden dzień pustoszeje zupełnie; ci, którzy byli nieobecni, jeszcze nie zjawiają się, ci, którzy w nim przebywali, spieszą teraz do swoich domów. W tych warunkach tkwię w Wydziale Finansowym sam, a ponieważ matka i żona są poza Warszawą, więc i nikt ze swoich nie przychodzi do mnie. Nie ma co jeść. Następnego dnia pojawia się jako pierwszy z pracowników finansowych wicedyrektor Muszyński. Uradował się, że żyję i rozpoczął rozmowę, którą przerwałem mu, mówiąc, że lepiej by zrobił, żeby mi przyniósł coś do zjedzenia. Jakoż zakrzątnął się i po pewnym czasie wrócił niosąc kilka sucharów żołnierskich, butelkę szampana francuskiego i kubek aluminiowy. Tylko, powiada, korkociągu znaleźć nie mógi. Zdziwił się, że można bez korkociągu. O! cóż to był za wspaniały posiłek: suchar żołnierski popijany szampanem z aluminiowego kubka. Zaraz nabrałem wigoru i sił. Wigoru na razie nie było gdzie wyładować: rozwalony przez działania wojenne aparat Zarządu Miejskiego dopiero powoli zaczynał się zbierać. W zakresie czynności finansowych miały miejsce jedynie zlecone przez Starzyńskiego wypłaty określonym osobom pewnych sum, które to sumy miały stanowić zarazem jakiś fundusz dyspozycyjny konspiracyjny. Wypłaty nie były duże, po kilka i kilkanaście tysięcy; w sumie fundusz nie wiem, czy przekroczył sto, a najwyżej dwieście tysięcy.
Posiedzenie z dowództwem 10 dywizji piechoty Wehrmachtu 1 października wkracza wojsko niemieckie do Warszawy, 2-go ma miejsce wspólne posiedzenie przedstawicieli Zarządu Miejskiego i dowództwa 10 dywizji piechoty, która okupowała Warszawę, w sprawie pierwszych najniezbędniejszych poczynań w zakresie usunięcia zniszczeń wojennych. Posiedzenie ma miejsce w gmachu polskiego sądu wojskowego na placu Saskim Szyby sq oczywiście powybijane, ale gmach stoi nietknięty. Posiedzenie odbywa się na sali rozpraw sądowych. Na podium sędziowskim, jako miejscu prezydialnym, zasiadają dowódca 10 dywizji piechoty generał von Cochenhausen i prezydent Starzyński. Dyrektorzy Zarządu Miejskiego zasiadaj i po jednej stronie sali, oficerowie niemieccy po drugiej. Przebieg zebrania jest sprawny, żołnierski. Generał po kolei wymienia dziedziny gospodarki miejskiej: elektrownia, wodociągi itd. Odpowiednio do tematu wstają najprzód przedstawiciele polscy i referują, jaki jest stan zniszczeń i jakie są potrzeby, następnie wstają oficerowie niemieccy, specjaliści z danego działu i przedstawiają, jaka może być okazana pomoc, zwłaszcza materiałowa, ze strony wojska, generał dodaje od siebie parę uwag. Pomoc w obietnicach zapowiadała się obfita i szybka, np. z Wrocławia zaraz miało być nadesłane milion m2 szkła na oszklenie okien. Pomoc w praktyce okazała się wręcz iluzoryczna. Starzyńskiemu, który był organizatorem i miał upodobanie do praktycznych wiadomości encyklopedycznych, przebieg zebrania podobał się, a zasób wiadomości generała Cochenhausena zaimponował. „Widzi pan - zwierzył mi się - jak taki niemiecki generał o wszystkim z zakresu gospodarki miejskiej potrafi rozsądnie powiedzieć, na wszystkim po trochu, ale się zna”. Po wojnie już, z okazji rozmowy na temat tego wspomnienia, dowiedziałem się od dr Płoskiego, że generał von Cochenhausen był przed wojną autorem właśnie takiej encyklopedii-podręcznika dla oficerów sztabu generalnego; był on przeto w danej dziedzinie raczej wyjątkowym specjalistą. Po omówieniu działów technicznych, pozostali na sali przedstawiciele działów gospodarczych, banków (dyrektorzy banków też zostali wezwani na konferencję) i finansów. Zebraniu przewodniczył w mundurze Standartenführera SS von Craushaar, szef zarządu cywilnego przy wojsku, fizycznie typ średniowiecznego, „gotyckiego” komtura krzyżackiego. Przy nim znajdował się krępy jegomość, na jeża strzyżony, o nieprzyjemnym grymasie ust, w mundurze partyjnym Był to dr Dengel, burmistrz czy Stadtkâmmerer12221 z Wiirzburga, pełniący w tym momencie funkcję wicekomisarza Rzeszy na miasto Warszawę, decernent do spraw finansowych. Rozmowa miała charakter ogólnoinformacyjny z pytaniami, kto jak się nazywa i jaką instytucję reprezentuje. Dengel, gdy usłyszał, że jestem dyrektorem finansowym Zarządu Miejskiego m st. Warszawy, przyłożył do oka aparat fotograficzny, który miał przy sobie i sfotografował mnie. Przez cały czas zebrania paliłem umyślnie grube cygaro dla zrobienia - jak sobie wyimaginowałem - wrażenia na Niemcach, że oni na mnie nie robią wrażenia. Odbyła się rozmowa między Starzyńskim a von Craushaarem Tę znam z relacji Starzyńskiego. Vor Craushaar miał zwrócić się do Starzyńskiego ze słowami: „Rozumiem pańską tragedię jako Polaka Czy jest pan gotów współpracować z nami?”, na co Starzyński odpowiedział: „Jeżeli chodzi 0 bezpieczeństwo ludności i jej aprowizację, jestem gotów współpracować z panami”. „Wówczas zakończył swą relację Starzyński - podaliśmy sobie ręce”. Rozmowa ta, zdaje się, zrobiła na Starzyńskim duże wrażenie i stworzyła mu nadzieję na możność dalszego opiekowania się Warszawą 1 jej ludnością na stanowisku prezydenta miasta w warunkach okupacji. Nadzieję, jak się potem
okazało, złudną.
Nazwa znikła, treść została Nie „strzelił sobie w łeb” Starzyński, nie zaakceptował proponowanego mu ukrycia się i zejścia w podziemie1^ ! odmówił skorzystania z samolotu, który by go wywiózł za granicę^51, lecz właśnie został, został w Warszawie, oczywiście już nie jako Komisarz Cywilny przy Dowództwie Obron> Warszawy, lecz jako prezydent miasta. Nazwa z okresu września znikła, ale jej treść została. Starzyński czuje się nadal kierownikiem obrony Warszawy, w innej oczywiście formie i na innej płaszczyźnie, ale nadal jest to obrona. W odezwie do ludności, zawiadamiającej o kapitulacji, oznajmia: „W tych warunkach ustaje zlecona mi rola Komisarza Cywilnego przy Dowództwie Obrony Warszawy, natomiast w związku ze zniszczenierr miasta i z warunkami bytu ludności wzmagają się zadania moje jako prezydenta miasta” i podpisuje tę odezwę: Starzyński mjr rez. Prezydent Miasta. W tej połączonej tytulacji jest symbolika: Prezyden Warszawy nie przestaje być żołnierzem, bo walka trwa. Również przez cały październik, od nr 1 z 8 października po nr 8 z 29 października, dziennik Zarządu Miejskiego ukazuje się pod tytułem: „Dziennik Urzędowy Miasta Stoi. Warszawy”. Dopiero nr 9 z 1 listopada, już po aresztowaniu Starzyńskiego, otrzymuje tytuł: „Amtsblatt der Stadt Warschau. Dziennik Urzędowy Miasta Warszawy”. Jest więc chyba rzeczą słuszną potraktować okres września i października 1939 r. łącznie. Mimo diametralnie różnej samej treści zdarzeń, charakter ich w dużym stopniu jest wspólny, a w zdarzeniach z okresu października istnieje dużo powiązań ze zdarzeniami z okresu września. Depresja Starzyńskiego, która ujawniła się w momencie kapitulacji, okazała się bardzo krótko trwającym epizodem Zdumiewająca wprost była energia, którą przejawiał po wrześniowym okresie olbrzymiego wysiłku nerwowego i fizycznego. Działać przy tym musiał teraz w warunkach trudności obiektywnych: miasto było zniszczone, regime był okupacyjny. Starzyński nie znał środowiska niemieckiego i jego psychologii, nie znał nawet języka^. W analogicznych warunkach był zespół kierowniczy Zarządu Miejskiego, zaś cały aparat miejski doznał wskutek działań wojennych wstrząsu organizacyjnego, co pogłębione zostało przez przewrót w warunkach bytowych pracowników; wreszcie nie można było nie liczyć się z możliwością dywersji. Starzyński poczyna energicznie zmierzać do pokonywania trudności. Brak znajomości niemieckiego kompensuje umiejętnościami dyrektora Muzeum Narodowego dr Stanisława Lorentza, który mu tera; stale towarzyszy jako tłumacz. Starzyński szybko organizuje pracę w Zarządzie Miejskim, wydaje dyspozycje swoim dyrektorom Występującym lukom i uchybieniom stara się zapobiec własnym udziałem w danej pracy. Kiedyś wieczorem zastaję go robiącego osobiście korektę odbitki szczotkowej „Dziennika Urzędowego”. „Muszę sam - wyjaśnia mi na moje zdziwienie - bo mi knocą. Obwieszczenia w sprawie opieki społecznej tak zostały umieszczone, jakby NSVaMi miejska opieka społeczna to było już coś razem działające”. Otóż na tym punkcie polskiego prestiżu i odrębności Zarządu Miejskiego od aparatu niemieckiej administracji staje się Starzyński bardzo czuły. Przy całym mnóstwie zajęć doraźnych myśli Starzyński również o koncepcjach gospodarczych na dłuższą metę. Ma to być przede wszystkim jakiś memoriał gospodarczy do władz niemieckich o roli i potrzebach gospodarczych Warszawy. Mnie poleca opracowywanie tego materiału. Co wieczór (zwykle to bywa 11, 12 w nocy) mam meldować się u niego dla kolejnego omawiania stopniowo
postępującej pracy. Dobrze że mieszkam wtedy „kątem” u moich przyjaciół Marców na rogu Senatorskiej i placu Teatralnego - trasa do przebycia jest krótka.
Stan finansów i program finansowy Sytuacja finansów miejskich jest w październiku - pierwszym miesiącu okupacji - bardzo kłopotliwa: przestał na razie praktycznie funkcjonować przedwojenny system finansów samorządowych i nie wiadomo jak szybko będzie znów uruchomiony i czy nie zostanie zastąpiony innym, a przynajmniej zmodyfikowanym Zniszczone miasto ma znacznie zwiększone potrzeby finansowe, przede wszystkim inwestycyjne, odbudowy, natomiast źródła dochodowe na razie są wyschnięte, między innymi wobec unieruchomienia wskutek zniszczeń wojennych dochodowych przedsiębiorstw miejskich: elektrowni i tramwajów. Najprzód więc trzeba wydatkować na ich odbudowę, a dopiero po tym można będzie uzyskiwać dochody. W tym stanie rzeczy, wobec ogromu zniszczeń wojennych, rysuje się sytuacja, że dotychczasowe uprawnienia Zarządu Miejskiego są niewystarczające, że trzeba wystąpić z inicjatywą własnego programu finansowego. Starzyński do tego bardzo zachęca, rozumiejąc wagę dostatecznie wczesnej inicjatywy ze strony polskiej. Za punkt wyjścia ekonomiczny dla takiego programu wydaje mi się właściwe przyjęcie rozmiaru zniszczeń wojennych: one stanowią wskaźnik potrzeb inwestycyjnych i one, przynajmniej w najbliższym czasie, przedstawiają współczynnik pomniejszenia dochodów budżetowych bieżących. Otrzymuję informację, że stopień zniszczeń szacowany jest prowizorycznie na 40%. Optycznie Warszawa jest tak zniszczona, że procent nie wydaje się niewiarogodny. Później informacja okazała się nieścisła12111, ale w chwili opracowywania programu finansowego właśnie owe 40% przyjąłem jako ekonomiczny punkt wyjściowy. W rezultacie okazało się to korzystne dla finansów miejskich. Na program złożyły się trzy projekty: 1) przekazania na rzecz gminy m st. Warszawy podatków państwowych, pobieranych na terenie m st. Warszawy; 2) emisji długoterminowej pożyczki obligacyjnej pod nazwą, o ile pamiętam, „Pożyczka Odbudowy Stolicy”; w każdym razie tytuł był patriotyczny; 3) emisji 6-miesięcznych bonów skarbowych na pokrycie aktualnych potrzeb kasowych. Projekty zostały opracowane w formie aktów prawnych i zostały przetłumaczone na niemiecki. Nie pamiętam sum projektowanych kredytów ani wysokości proponowanych odsetek, w każdym razie sumy kredytów były wysokie, stopy odsetek niskie. Program kredytowy był zresztą „klasyczny”, żeby nie nazwać go szablonowym Raczej oryginalne były pewne szczegóły techniczne projektowanego kredytu. Projekty kredytowe nie doczekały się realizacji, nie mogiy się zresztą doczekać: forma pożyczek warszawskich musiała podporządkować się systemowi, jaki wkrótce został wprowadzony przez władze okupacyjne dla całości finansów samorządowych. Ale rolę pierwszego ataku finansowego spełniły. Natomiast projekt podatkowy doczekał się realizacji na drodze, która obfitowała w ciekawe, a nawet „wstrząsające” epizody, ale o tym dalej. Program finansowy był przedmiotem incydentalnej rozmowy z wicekomisarzem Denglem, którą przytaczam dalej. Następnie do tego tematu już nie powracano, natomiast władze niemieckie zażądały sporządzenia preliminarza budżetowego Miasta na okres 5 miesięcy; od 1 listopada 1939 r. do 31 marca 1940 r. jako końca okresu budżetowego. Preliminarz ten miał być podstawą dyskusji
w sprawie programu finansowego Zarządu Miejskiego. Dużym wysiłkiem Wydziału Finansowegc Zarządu Miejskiego m st. Warszawy preliminarz taki został opracowany i doręczony władzom niemieckim Do jego rozpatrzenia nigdy nie doszło. Przez pierwszych kilka miesięcy okupacji finanse miejskie były prowadzone przez Wydział Finansowy w oparciu o budżety miesięczne, finansowane z zapasów kasowych, uzbieranych we wrześniu. Rachunek bieżący Zarządu Miejskiego w Komunalnej Kasie Oszczędności m st. Warszawy w wysokości około 20 min zł był zamrożony wskutek ogólnej niepłynności instytucji bankowych; odmrożenie jego mogło nastąpić tylko w wyniku zarządzeń finansowych ogólnokrajowych, a więc w sytuacji, która by zaistniała w wyniku zarządzeń władz okupacyjnych. Nigdy to nie nastąpiło.
Reichskommissar
Po posiedzeniu z dowództwem 10 dywizji piechoty, z kolei dowiedzieliśmy się o składzie władz okupacyjnych bezpośrednich nad Zarządem Miejskim Władzą tą był komisarz Rzeszy ■ Reichskommissar - z ramienia zarządu cywilnego (Zivilverwaltung) przy wojsku, dr Otto, ponoć burmistrz jednego z miast w Nadrenii. Był to pan szpakowaty już, z bródką, ubrany w elegancki mundur wojskowy. Urzędowe konferencje z Polakami prowadził w języku francuskim Wersal! Równocześnie jednak zaczęły przychodzić wiadomości o używaniu bata w stosunku do pracowników Wodociągów przez lejtnanta Galstera, który sprawował tam nadzór11121. Wersal był więc bardzo fragmentaryczny, a i to szybko się skończył, jak również szybko został skończony sam Reichskommissar, który reprezentował nie tyle błękitną krew, ile niebieskiego ptaszka. Na tym tle wykończył go jego zastępca Dengel, by z kolei być wykończonym na analogicznym tle przez Leista, który pozostał już do końca okupacji jako władza nadzorcza na Warszawę12151. Wicekomisarzembył wspomniany już dr Dengel. Jemu podlegały sprawy finansowe. Komisarz Rzeszy posiadał biuro, składające się z urzędników z Rzeszy, w mundurach wojskowych lub mundurach urzędniczych. W dziale finansowym byli to Sager, Makowsky, Kunze, Durr. Kontakty na początku są incydentalne. Z kontaktów tych dowiaduję się, że są to urzędnicy finansowi różnych zarządów miejskich, a więc fachowcy. Czym są oni jako ludzie - na razie nie wiadomo, w każdym razie zachowanie ichjest najzupełniej poprawne. Pojawia się dr Laschtowiczka, który obejmuje u Dengla kierownictwo spraw finansowych. Mówi dobrze po polsku, jest żonaty z Polką. Jest to przedwojenny dyrektor Banku Dyskontowego w Warszawie, obywatel austriacki, który z ramienia banków wiedeńskich reprezentował w Banku Dyskontowym kapitały i interesy austriackie. Na miesiąc przed wojną został aresztowany i zesłany do obozu w Berezie Kartuskiej. Właśnie z niej powrócił. Tyle uzyskuję na razie wiadomości. Di Laschtowiczka sprawia wrażenie doskonałego fachowca, jest dobrze zorientowany w problematyce finansowej polskiej, uprzejmy w sposobie bycia. Odczuwam, że przybycie jego bardzo wzmacnia pozycję władz niemieckich w zakresie znawstwa spraw finansowych i gospodarczych warszawskich. Reichskommissar i jego biuro lokują się w pałacu Blanka i w przylegającym doń gmachu Wydziału Technicznego. Zarząd Miejski pozostaje na ratuszu.
Rozmowa z Denglem W pierwszej dekadzie października ma miejsce w pałacu Blanka konferencja w sprawach miejskich, na której mają być omawiane również sprawy finansowe, wobec czego Starzyński zabiera mnie ze sobą. Otto, który przewodniczy konferencji, prowadzi ją w języku francuskim Uczestnikami zebrania są prawie wyłącznie Niemcy, Polaków jest nas paru. Z min niemieckich widać, że francuskiego „ni w ząb” nie rozumieją, oczywiście więc funkcjonuje tłumacz. Dość groteskowe sprawia to wrażenie. Gdy przychodzi na mnie kolej zabrania głosu, przemawiam po francusku, a następnie to samo powtarzam po niemiecku; jak groteska to groteska. W trakcie zebrania wpada ktoś z Niemców z zapytaniem, czy znajduje się tu dyrektor Ivanka, bo u niego w gabinecie jest dr Dengel i czeka na niego. Wśród Niemców następuje konsternacja, ktoś z nich mówi, że trzeba, żeby dr Dengel przyszedł, bo przecież razem trzeba omówić sprawy, większość wypowiada się za tym, bym poszedł do Dengla. Otto prosi, bym wrócił do siebie dla spotkania się z Denglem Incydent ten wskazuje m brak wewnętrznej zgody we władzach niemieckich. Na kanapie w gabinecie moim siedzi masywna postać Dengla, obok siedzi urzędniczka Wydziału Finansowego Musiałówna, doskonale znająca niemiecki. Później została Yolksdeutschką. Dengel zaczyna rozmowę od żartobliwego utyskiwania, że zniszczenie miasta rozwiewa miraże pobytu w nim, jakie roztaczał przed nim wiceminister spraw wewnętrznych Rzeszy, kiedy delegował go na stanowisko wicekomisarza w Warszawie. Z dalszych wynurzeń Dengla wynikało, że dyspozycje okupacyjne, jakie otrzymał, były łagodne. Jeżeli do tego wziąć pod uwagę początkowe kurtuazyjne zachowanie się władz niemieckich, to można by odnieść wrażenie, że pierwotny zamierzony kurs polityczny wobec Polaków był inny aniżeli ten, który realizowano. Trwało to zresztą bardzo krótko. Wyraźną granicę stanowi wkrótce wydana odezwa gen. gubernatora Franka, ostro zwracająca się przeciwko polskiej inteligencji. Rozmowa z Denglem przechodzi na tematy finansowe. Pokazuję mu wspomniane już projekt) finansowe. Dengel czyta je uważnie. Z okazji projektowanej nazwy obligacji „Pożyczka Odbudów) Stolicy”, zwraca się Dengel do mnie z ironią: „Myśli pan, że pan znajdzie w Warszawie wielu patriotów, którzy panu tę pożyczkę zasubskrybują”?, na co odpowiadam: „Patriotów znajdę na pewno w Warszawie wielu, ale czy ja obecnie znajdę wielu ludzi, którzy będą mieli pieniądze, tego nie wiem”. Dengel zabiera ze sobą doręczone mu projekty.
Sprawy finansowe z okresu Komisariatu Cywilnego W parę dni po kapitulacji zwrócił się do mnie Starzyński z zapytaniem, czy zniszczyłem dowody kasowe. Gdy odpowiedziałem, że nie, zapytał, czy to dobrze. Odpowiedziałem, że tak, ponieważ z pieniędzy trzeba się wyliczyć, a niczego nielegalnego nie robiliśmy. Na to Starzyński: „Ale tam na niektórych dokumentach jest zadekretowane: p. porucznik Ivanka. Czy pan nie ma co do tego obawy?”. Odpowiedziałem: „Nie. A co by mi to dało, przecież i tak wszyscy widzieli, że chodziłem w mundurze porucznika”. Starzyński więcej nie nalegał. Jestem przekonany, że działał on pod wpływem inspiracji kogoś z tych ludzi, którzy, jak już wspomniałem, pokwitowali z polecenia Starzyńskiego wypłatę formalnie, a de facto pieniądze te miały stworzyć specjalny fundusz poufny. Teraz któryś z nich ulegi przesadnej obawie o siebie i podsunął bez należytej refleksji projekt wręcz niebezpieczny, przede wszystkim dla samego Starzyńskiego. Pierwszym epizodem na tle finansów Komisariatu Cywilnego była windykacja od Niemców reszt} zaliczki wypłaconej Komendzie Głównej Straży Obywatelskiej, a skonfiskowanej przez Niemców z okazji zajęcia lokalu Straży. Kwota wynosiła kilkadziesiąt tysięcy. Niestety, Straż Obywatelska nie odprowadziła części nieużytej zaliczki do kas miejskich, lecz zawiadomiła o jej istnieniu po fakcie konfiskaty. Zarząd Miejski wystosował list do komisarza Rzeszy z prośbą o zwrot pieniędzy, jako pochodzących z kas miejskich, co można było udokumentować dzięki zachowanym dowodom kasowym Nadzieje zwrotu mieliśmy nikłe, tymczasem w kilka dni później zjawił się u mnie urzędnik niemiecki z polecenia Dengla i wręczył mi czek na skonfiskowaną sumę. Drugim epizodem była sprawa wspomnianego już manka kasowego. Dengel chciał zrobić z tego sprawę o sprzeniewierzenie pieniędzy. Po przedstawieniu mu okoliczności i warunków obrotów kasowych we wrześniu, zaniechał dochodzenia. Kolejnym epizodem była sprawa całej gospodarki finansowej Komisariatu Cywilnego z okresi września. Tu wyczuwało się ze strony Dengla chęć oskarżenia Starzyńskiego o sprzeniewierzenie pieniędzy publicznych. Niemcy zażądali wyliczenia się z pieniędzy tego okresu. W odpowiedzi na to została im przedłożona wspomniana „amerykanka” wraz z dokumentami. Niemcy sprawdzili zgodność zapisów z dokumentami i z oświadczeniem „In Ordnung”, oddali nam materiały z powrotem Żadna z pozycji nie była merytorycznie kwestionowana ani dyskutowana. Wrażenie solidności finansowej spotęgowała sprawa wspomnianej złotej monety dwudziestomarkowej. Skrupulatny Stempkowski, kierownik Sekcji Kredytowej, wykazał ją, zgodnie ze stanem faktycznym jako superatę. Ta uczciwość finansowo-księgowa zrobiła duże wrażenie na Niemcach, monetę natomiast wzięli. Wreszcie wypłynęła sprawa zabrania pieniędzy z Banku Polskiego. Jednego dnia przyszli do megc gabinetu Niemcy z zapytaniem: „Panie dyrektorze. Ustaliliśmy, że podczas oblężenia zostało zabrane z Banku Polskiego 55 milionów zł w banknotach. Nie wie pan, kto to zrobił?”. Odpowiedziałem „Tak, wiem”. „Kto”? „Ja”. Skonsternowało to ich i niepewnym tonem powiedzieli: „Na, ir Ordnung”. Ale po kilku dniach zostałem wezwany na rozmowę w tej sprawie. Podjęcie pieniędzy zostało przez Niemców przedstawione jako bezprawie. Wyjaśniłem, że pieniądze były podejmowane na podstawie decyzji komisarza cywilnego przy Dowództwie Obrony Warszawy, który we wrześniu reprezentował pełnię władzy państwowej, podjęcia pieniędzy były więc legalne. Na to Niemcy wystąpili z uwagą prawniczą, że w XVII w. jakiś książę, na kilka godzin przed poddaniem twierdzy, w której był oblegany, powydawał szereg zarządzeń, których potem zdobywca nie uznał i prawo
międzynarodowe przyznało mu rację z tym uzasadnieniem, że wprawdzie książę był jeszcze nominalnie panującym, ale wiedział już, że musi kapitulować, wobec tego potencjalnie nie reprezentował już władzy suwerennej. Na to odpowiedziałem, że komisarz cywilny Obrony Warszawy Starzyński do ostatniej chwili nie miał zamiaru kapitulować, wobec tego do końca reprezentował suwerenność władzy polskiej. Tym się dyskusja skończyła, a pieniądze pozostały w kasach miejskich.
Wizowanie wypłat przez władze niemieckie W październiku zarządził Starzyński, jako prezydent, wypłatę subwencji dla Gminy Zbori Ewangelicko-Augsburskiego w Warszawie w wysokości 100 000 zł. Po dokonaniu wypłaty zostałerr wezwany do Dengla, który zakwestionował legalność tej wypłaty. Broniłem jej uprawnieniami Miasta do subwencjonowania. Następnego dnia zjawił się Dengel w sekretariacie Starzyńskiegc i zostawił teczkę aktową. W teczce tej znajdował się odręcznie przez Dengla napisany list dotyczący subwencji. W liście było podane, że on, Dengel, wyraźnie powiedział prezydentowi Starzyńskiemu, że ważniejsze wypłaty mają być z nim uzgadniane, że wykręty (die Ausreden) p. Ivanki podważyły jego do Ivanki zaufanie, że jeżeli się coś podobnego jeszcze raz powtórzy, to każe Starzyńskiego i Ivankę aresztować przez Gestapo. Dla przygotowania odpowiedzi Starzyński zwołał naradę, w której brał m in. udział mec. Nowodworski, gdyż chodziło o staranność ujęcia prawniczego. Co do sprawy uzgadniania z Denglerr ważniejszych wypłat Starzyński powiedział: „On mi rzeczywiście coś takiego mówił, ale zapomniałem o tym”. Zaproponowałem, żeby sprawą obciążyć mnie, że mówiono mi o konieczności uzgadniania, ale zaniedbałem tego, lecz Starzyński na to się nie zgodził, mówiąc, że on ponosi odpowiedzialność. Została przesłana odpowiedź prawnicza, zaś Gmina Ewangelicko-Augsburska subwencję zwróciła. Z okazji powyższej sprawy Dengel zarządził wizowanie asygnat wydatkowych Miasta przez urząd komisarza Rzeszy. Było to dotkliwe zarządzenie, gdyż pozbawiało Zarząd Miejski uprawnier w zakresie dyspozycji wydatkowych. W Wydziale Finansowym pojawili się kontrolerzy niemieccy: Sager, Makowsky, Kunze. Umieścili się oni najprzód u mnie w gabinecie, później w pokoiku koło kas miejskich na parterze. Konieczność uzyskiwania parafy kontrolera niemieckiego na każdej asygnacie wydatkowej spowodowała liczne kontakty codzienne z kontrolerami niemieckimi, a tym samym możność bliższego ich poznania. Makowsky był zamknięty w sobie, małomówny, do końca okupacji trudny do rozgryzienia, zresztą wkrótce przestał zajmować się sprawami finansowymi. Sager przedstawiał jakiś typ dickensowski: duży, gruby, flegmatyczny, naiwny, w pracy i w obcowaniu „grundlich” powodował na tle tych cech nieraz komiczne sytuacje. Używał jakiegoś tytułu „Amtsrat” z którego był dumny11111. Kunze był żywy i rozmowny. Odegrał on dużą i pozytywną rolę w historii finansów miejskich w okresie okupacji, bliżej scharakteryzują go więc dalsze, kolejne wspomnienia. Z uzyskiwaniem wiz wydatkowych nie mieliśmy kłopotu, argumenty rzeczowe skutkowały. Natomiast kontrolerzy odmawiali regulowania zobowiązań Miasta sprzed okupacji, co wiązało się z ogólnymi dyspozycjami moratoryjnymi i zablokowaniem kont bankowych. W praktyce oznaczało to ochronę zapasów kasowych miejskich, aczkolwiek kosztem wierzycieli Zarządu Miejskiego. Z tej okazji zabawnie zamanifestowała się „Grundlichkeit” Sagera. Jednego dnia wpadł do gabinetu jakiś Niemiec i na widok siedzącego w mundurze Sagera zawołał: „Na, endlich sehe ich ein deutsches Gesicht”. To patriotyczne pozdrowienie rodaka pokwitował Herr Amtsrat kiwnięciem giowy i milczeniem Przybyły począł wyjaśniać, że został Treuhanderem piekarni w Otwocku, że ma wspaniałe plany produkcyjne, że mobilizuje teraz środki obrotowe i wobec tego chce otrzymać należne piekarni od Zarządu Miejskiego Warszawy pieniądze, których mu nie chcą wypłacić.
Flegmatyczny Säger wysłuchał tego bez żadnych oznak wzruszenia i zapytał: „Wo ist die Rechnung für das Brotbacken9” Przybysz zdziwił się: rachunki za pieczywo zostały dawno dostarczone, chodzi o uregulowanie zobowiązań za te rachunki z okresu sprzed wojny. Na to Säger, że tego się nie płaci. Wówczas rodak wygłosił całą tyradę o piekarni, o swojej roli, o posłannictwie narodu niemieckiego, rozwijaniu niemieckiej produkcji, o współdziałaniu władz niemieckich i wiele innych tematów, zakończoną apelem o wypłacenie zaległych należności. Säger słuchał, nie przerywając, a gdy mówca wyczerpał się, powiedział „Gut, aber wo ist die Rechnung für das Brotbacken?” Treuhänder osłupiał, przez chwilę wpatrywał się w „deutsches Gesicht” Sagera, po czym bez słowa wyszedł.
Ostatnie widzenie się z prezydentem Starzyńskim Zgodnie z życzeniem Starzyńskiego, co kilka dni zjawiałem się u niego późnym wieczorem dla omówienia kolejnego segmentu owego memoriału ogólnogospodarczego. Gdy przyszedłem 26 października, na zegarze stojącym w rogu gabinetu dochodziła 12 w nocy. W gabinecie znajdował się Starzyński, adwokat Szulcowa i dr Lorentz. Szulcowa siedziała na kanapie i przyszywak Starzyńskiemu guzik do palta. Starzyński był podniecony, właśnie wrócił z Lorentzem z objazdu po mieście. „I wie pan - powiada do mnie - jaką mieliśmy z doktorem przygodę? Zatrzymał nas roni wojskowy: kto jedzie? Więc dyrektor Lorentz powiada: «Der Stadtpräsident». Na co oficei prowadzący ront powiada: «Der Stadtpräsident selbst? So muss ich anschauen». Po czym stanął m baczność, zasalutował i powiedział: „Entschuldigen Sie”. W tym momencie Lorentz wtrąca: „Panie prezydencie, on powiedział: «Entschuldigen Sie, bitte»,,. „A tak - potwierdza z ożywienien Starzyński - jeszcze grzeczniej powiedział: «Entschuldigen Sie, bitte». Widzi Pan, to okazuje się, że jednak i Niemcy potrafią w człowieku uszanować jego imponderabilia”. Następnego dnia rozeszła się na ratuszu wiadomość, że prezydent Starzyński został przed południen aresztowany w swoim gabinecie. Po południu wiceprezydent Kulski zwołał zebranie dyrektorów, na którym krótko poinformował o wydarzeniu dnia, kończąc słowami: „Na wnioski za wcześnie, czekamy wyjaśnień przez dalszy rozwój wydarzeń”.
Zarząd Miejski - Stadtverwaltung
Ustrój władz miejskich 26 października 1939 r. ukazuje się proklamacja generalnego gubernatora Franka, powiadamiająca o utworzeniu Generalnego Gubernatorstwa na okupowanych obszarach polskich i atakująca polską warstwę rządzącą1^ . 27 października zostaje aresztowany prezydent Starzyński. 28 października dotychczasowy Reichskommissar ogłasza się prezydentem miasta (Stadtprasident) i powołuje w zakresie polskiego Zarządu Miejskiego Urząd Komisarycznego Burmistrza miasta Warszawy. Z perspektywy historycznej ta kolejność wypadków i ich błyskawiczność, w połączeniu z cytowaną rozmową z Denglem w początkach października wymownie zdradzają fiasco zamierzeń Hitlera zawarcia pokoju z Anglią. W konsekwencji tego stosunek do spraw polskich doznaje gwałtownej zmiany: staje się ostry, bezkompromisowy. Na razie doznajemy gwałtownego oszołomienia. Na terenie warszawskiego Zarządu Miejskiego, kompromis przejawia się jeszcze o tyle, że komisarycznym burmistrzem i jego zastępcą zostają mianowani ostatni dwaj pozostali przedwojenni wiceprezydenci miasta: Julian Kulski i JanPohoski. Stadtprasidentem zostaje Reichskommissar Otto. Wprowadzona organizacja władz nie jest zgodne ani z ustrojem władz samorządowych polskich, ani niemieckich i powoduje niejasność co do podziału kompetencji w zakresie zarządzania i nadzoru. O powyższej, zasadniczej zmianie ogół Zarządu Miejskiego dowiaduje się z okólnika nr 1 komisarycznego burmistrza m Warszawy z 28 października 1939 r. „Amtsblatt der Stadt Warschau Dziennik Urzędowy Miasta Warszawy”, stanowiący pod zmienionym konsekwentnie tytułerr kontynuację dotychczasowego „Dziennika Urzędowego Miasta St. Warszawy”, w numerze z 1 listopada nie podaje żadnej wiadomości o dokonanej zmianie. Gdy wkrótce ustąpi ze stanowiska Otto, a funkcje Stadtprasidenta obejmie Dengel, również nie zostanie opublikowany odpowiedni ak urzędowy . J
[2161
W początkach grudnia 1939 r. ukazuje się rozporządzenie o zarządzie gmin polskich11111. Przewiduje ono, że „zarządem gminy (wsi, miasta, powiatu miejskiego) kieruje burmistrz”, który „ma być przynależnym do przeważającej w gminie grupy ludowej”. Władzę nadzorczą nad powiatami sprawuje starosta, a nad powiatami miejskimi (tzn. miastami wydzielonymi) szef okręgu względnie z jego ramienia starosta miejski. Żadnego prezydenta miasta czy burmistrza komisarycznego rozporządzenie nie przewiduje, niemniej jednak za Dengla stan ten trwa. Co więcej, Dengel poczyna adresować listy w sposób makaroniczny: An den Herrn komisaryczny Burmistrz der Stadt Warschau; na zwrócenie ze strony polskiej uwagi na ten makaronizm, miał odpowiedzieć, że będzie tak adresował, bo tylko w polskim zna takie stanowisko: komisaryczny burmistrz. „Nosił wilk, ponieśli i wilka” - Dengel wykończył Otta z okazji ujawnienia ciągnięcia przez niegc korzyści materialnych z tytułu zajmowanego stanowiska, z kolei z tego samego powodu Dengla wykończył Leist, zajmując z końcem marca 1940 r. jego stanowisko. Z przyjściem Leista następuje w dość dużym stopniu uporządkowanie wzajemnego stosunku władz: polskiej i niemieckiej, zarządzającej i nadzorującej. Wyraża się to również w tytulacji: znika Stadtprasident, a pojawia się Beauftragte des Distriktchefs far die Stadt Warschau - pełnomocnik szefa okręgu dla miasta Warszawy. Tytuł Starosta Miejski - Stadthauptmann pojawi się w dwa lata później. Tytuł Beauftragte oznacza, jak nam tłumaczą Niemcy, że nadzór nad Warszawą z uwagi na jej wielkość i znaczenie
sprawuje sam szef okręgu - Distriktchef Gubernator Fischer, a wobec tego Leist jest w tym zakresie tylko jego pełnomocnikiem W praktyce nie wyczuwa się zainteresowania nadzorem ani ze strony szefa okręgu, ani ze strony pełnomocnika, spychającego merytoryczną robotę na podległych mu kierowników wydziałów. Niemniej jednak stan od marca 1940 r. wprowadza zgodność pomiędzy stanem faktycznym a stanem prawnym, przewidzianym w rozporządzeniu z 28 XI 1939 r. o zarządzie gmin polskich. Trzeba jednak pamiętać, że rozporządzenie to, stanowiąc w § 1, że „zarządem gminy kieruje burmistrz”, w § 10 władzę burmistrza stawiało w stan potencjalnego dezawuowania, stanowiąc, że „władza nadzorcza... może uchylać, zmieniać, zastąpić i zawieszać każde zarządzenie burmistrza jak również sama z siebie wydawać własne zarządzenia”. Dla działalności więc polskiego zarządu miejskiego w osobie jego burmistrza nawet tekst aktu prawnego nie stwarzał należnych podstaw do zarządzania, nie mówiąc już o praktyce wykonania aktów prawnych. Zakres przeto działalności polskich władz miejskich musiał opierać się na „empiryce” działalności nadzoru niemieckiego. „Empiryka” ta przejawiła się przede wszystkim w tym, czy szef nadzoru - pełnomocnik a później starosta miejski - koncentrował czy dekoncentrował swoją władzę. Odpowiednio do tego zyskiwały na znaczeniu cechy osobiste tak po stronie urzędników nadzoru niemieckiego, jak i aparatu polskiego zarządu miejskiego. Ponieważ Leist - a dotrwał on na stanowisku nadzoru nad Warszawą do końca okupacji - poszedł na stosunkowa daleko idącą dekoncentrację swej władzy, przede wszystkim ze względów wygodnictwa, przeto stopień samodzielności polskiego zarządu miejskiego, stopień ingerencji nadzoru niemieckiego, ba, formy załatwiania spraw i traktowania ludzi, układały się bardzo różnie w zależności od „empiryki” poszczególnego odcinka pracy miejskiej. W tym samym czasie istniały obok siebie warunki stosunkowo swobodnej działalności polskiego zarządu miejskiego i kulturalnego stosunku nadzoru niemieckiego - jaknp. w Wydziale Finansowym przy jego nadzorcy Kunzem czy w Wydziale Opieki i Zdrowia przy nadzorcy Ramercie, jak i odwrotnie ograniczania kompetencji zarządu polskiego przy równoczesnym brutalnym traktowaniu ludzi aż do wysyłania do obozów koncentracyjnych łącznie, jak np. w Wydziale Szpitalnictwa w okresie sprawowania nadzoru przez dr Schrempfa, a zwłaszcza w przedsiębiorstwach miejskich, poczynając od 1941 r., kiedy nadzór nad nimi objął Durrfeld. W 1940 r. następuje aresztowanie zastępcy komisarycznego burmistrza b. wiceprezydenta Pohoskiego i od tej chwili, przez prawie rok, komisaryczny burmistrz m Warszawy Kulski sprawuje jednoosobowo kierownictwo całego Zarządu Miejskiego, będąc w ten sposób bezpośrednin przełożonym 46 jednostek organizacyjnych: 26 wydziałów administracyjnych, 4 biur dzielnicowych, 5 zakładów zaopatrzenia wewnętrznego i 11 przedsiębiorstw miejskich. Nawet przy zastosowaniu przez Kulskiego zwyczaju całodziennego urzędowania aż do wieczora, często do późnego wieczora, taki stan staje się kłopotliwy tak dla kierownika polskiego zarządu miejskiego, jak i dyrektorów tego zarządu, nie mówiąc już o ryzyku czasowej fizycznej nieobecności11151. Nie można jednak nie wziąć pod uwagę, że na przełomie roku 1939 i 1940 pracuje wiceprezydent Kulski w szczególnie ciężkich okolicznościach: musi objąć po aresztowanym prezydencie Starzyńskim kierownictwo polskiego zarządu miejskiego nad Warszawą11121 i musi pozostać na stanowisku, mimo aresztowania swego kolegi, którego bezskutecznie próbuje uwolnić. Ale opinia publiczna mogia ocenić sytuację zaistniałą w sposób uproszczony i tym samym jakżeż wypaczony: tamci odeszli, ten pozostał. Stąd też symbolika szczególnie zyskuje na wadze. Przez szereg miesięcy gabinet Starzyńskiego na I piętrze
jest pusty, Kulski urzęduje w jakimś ciasnym pokoiku na antresoli; symbol: Zarząd Miejski czeka na powrót swego prezydenta. Przez długie miesiące Kulski urzęduje sam; symbol: czeka na powról zastępcy komisarycznego burmistrza a swego kolegi wiceprezydenta. Ale bieg wypadków uniemożliwia kontynuowanie symboliki: do pustego gabinetu po Starzyńskim chcą się wkwaterować Niemcy - słusznym więc jest zajęcie go z powrotem, zaś Leist kilkakrotnie nagabuje Kulskiegc o mianowanie zastępcy - trudno więc sprawę przewlekać, zwłaszcza skoro okazuje się, że niemiecki nadzór nie nosi się z zamiarem narzucania swoich kandydatur. Toteż z dniem 1 kwietnia 1941 r. zostają mianowani zastępcy komisarycznego burmistrza m Warszawy: Stanisław Podwiński, wówczas aktualny członek Komisji Rzeczoznawców a przedwojenny dyrektor Dep. Samorządowegc w Min. Spraw Wewnętrznych oraz Henryk Pawłowicz, dyrektor Zarządu Miejskiego a poprzednie dyrektor Wydziału Personalnego. Praktyka lat 1940-43 ustaliła następujący stan w zakresie organizacji władz miejskich Warszawy: 1) „Beirat” przewidziany w § 4 i 5 wspomnianego już rozporządzenia z 28 XI 1939 r. 0 zarządzie gmin polskich nie został w Warszawie powołany11211. Za jego namiastkę, odpowiadającą potrzebom i poglądom polskiego Zarządu Miejskiego, można uważać Komisję Rzeczoznawców. 2) Preliminarz budżetowy był układany i przedkładany przez Zarząd Miejski, rozpatrywany 1 debatowany przez nadzór niemiecki z prawem obrony budżetu ze strony polskiego Zarządu Miejskiego. 3) Ruch personalny uzależniony został od zgody nadzoru niemieckiego. W praktyce sprowadzało się to do uzgodnień pomiędzy dyrektorem Wydziału Personalnego Zarządu Miejskiego a odnośnym nadzorcą niemieckim 4) Przedsiębiorstwa miejskie: Elektrownia, Tramwaje i Autobusy (przemianowane na Miejskie Zakłady Komunikacyjne), Wodociągi i Kanalizacja, Gazownia, Piekarnia zostały w lutyn 1941 r. wyodrębnione11111 w grupę Przedsiębiorstw Gospodarczych i Zaopatrzenia i poddane kierownictwu urzędu pełnomocnika (nadzorca: Dürrfeld). 5) W praktyce liczne doraźne zarządzenia nadzoru niemieckiego, wydawane bądź w wykonaniu zarządzeń Generalnego Gubernatora, bądź z inicjatywy własnej, ograniczały lub „wyręczały” w zarządzaniu komisarycznego burmistrza. Poczynając od końca 1941 r. czy początków 1942 r. liczne, ale o małej obsadzie wydziały Urzędu Pełnomocnika zostały skomasowane w decernaty. W ten sposób władza pełnomocnika, później starosty miejskiego, została wprawdzie nadal podzielona, ale już na znacznie mniejszą liczbę osób, bo na 3 decernentów. Byli nimi: Stadtdirektor Becher, Oberbürgermeister Dürrfeld i Bürgermeistei dr Fribolin. W opisanych warunkach, działanie polskiego Zarządu Miejskiego było, siłą rzeczy, wypadkową różnych sytuacji na poszczególnych odcinkach działalności. Łączność w działaniu kierownictwa Zarządu Miejskiego była realizowana przez bezpośrednie kontakty dyrektorów z komisarycznym burmistrzem lub jego zastępcami (ogólnych odpraw dyrektorów nie urządzano) i przez wydawanie przez komisarycznego burmistrza okólników jako zarządzeń o charakterze wewnętrznym11111. Ludność Warszawy była powiadamiana o zarządzeniach za pomocą drukowanego dziennika, wydawanego przez Zarząd Miejski11111.
Niemieckie restrykcje finansowe na przełomie 1939-1940 Program finansowy złożony Denglowi w październiku 1939 r. był programem mobilizacji środków finansowych. Program ten nie został rozpatrzony. Podobny los spotkał 5-miesięczny preliminarz budżetowy (1 XI 1939-31 III 1940), sporządzony przez Wydział Finansowy na żądanie wład: niemieckich. Sytuacja finansowa Miasta była nadal bardzo ciężka; scharakteryzować można ją następująco: 1) konieczność odbudowy zniszczeń wojennych, zwłaszcza w przedsiębiorstwach miejskich i szpitalach, wymagała stosunkowo znacznych nakładów finansowych; 2) wydatki na opiekę społeczną mimo ustania działań wojennych musiały być nadal utrzymywane na zwiększonym poziomie, w szczególności wskutek konieczności niesienia pomocy tzw. „rezerwistkom”; 3) źródła dochodowe Miasta (zwłaszcza dochody z przedsiębiorstw) prawie zanikły, restytucja ich odbywała się powoli; 4) uzyskanie środków finansowych w drodze bezpośredniej, własnej akcji pożyczkowej Zarządu Miejskiego było uniemożliwione przez: a) brak środków pieniężnych w bankach wskutek zablokowania kont i niemożności upłynniania aktywów, posiadanych sprzed wojny (formalnie: sprzed 5 X 1939), b) rozporządzenie generalnego gubernatora o zaciąganiu kredytów przez gminy12111, c) zablokowanie konta bieżącego Miasta w KKO m st. Warszawy (ok. 15 min zł) w wyniku ogólnych zarządzeń bankowych w Gen. Gubernatorstwie. Głównym przeto źródłem finansowania wydatków miejskich pozostawał nadal zapas kasowy, zgromadzony we wrześniu, ale też i szybko topniejący. Jeżeli chodzi o realizację odbudowy, zwłaszcza w przedsiębiorstwach miejskich, to w pierwszych miesiącach odbywała się ona w dużym stopniu z zapasów materiałowych, posiadanych w magazynach z okresu przedwojennego. Władze niemieckie nie zdobyły się w tym czasie na mobilizację środków finansowych: ani nie przyjęły polskiego programu z października, ani nie stworzyły własnego, natomiast usiłowały osiągnąć równowagę finansową Miasta poprzez stosowanie restrykcji w tej dziedzinie. Restrykcji charakteru ogólnego, w skali Generalnego Gubernatorstwa, w wyniku posunięć deflacyjnych władz niemieckich, oraz charakteru lokalnego, to znaczy dotyczące Zarządu Miejskiego Warszawy. W tym drugim zakresie funkcjonowała nadal w listopadzie i aż do końca roku budżetowego 1939/40 (a więc do marca 1940) cenzura wypłat miejskich ze strony nadzoru niemieckiego w formie wizowania asy gnat wypłaty. Wydział Finansowy miał tu sporo roboty i zabiegów, ale gospodarka miejska nie doznawała perturbacji - jakoś umieliśmy sobie dawać radę z ekipą urzędników niemieckich wizujących asygnaty. W szczególności załatwiał to A. W. Zawadzki, wicedyrektor Wydziału Finansowego, który gęsto tytułował wspomnianego już Sagera per „Herr Amtsrat” i uzyskiwał wizy na asy gnatach poszczególnych wydziałów Zarządu Miejskiego. Bolesną restrykcją finansową była zarządzona przez Dengla redukcja uposażeń. W tej sprawie jeszcze w październiku 1939 r. toczyły się rozmowy pomiędzy Denglem a kierownictwem polskiego Zarządu Miejskiego, które nie doprowadziły jednak do przyjęcia polskiej propozycji, zmierzającej do obniżenia górnej granicy zarobków, nie zaś do powszechnej redukcji uposażeń11111. Zarządzona przez Dengla redukcja uposażeń11121 miała charakter powszechny; ustalała ona: 1) minimum zarobku,
nie podlegającego redukcji, na 200 zł netto miesięcznie, 2) redukcję kwoty zarobku ponad 200 zł do połowy, 3) górny limit uposażenia na 1200 zł miesięcznie. Istniejące materiały nie pozwalają na podanie dokładnych skutków finansowych denglowskiej redukcji, umożliwiają natomiast ich oszacowanie. Stanowiły one w skali całego Zarządu Miejskiego, a więc łącznie z zakładami i przedsiębiorstwami, ponad 1 min zł miesięcznie, czyli w skali rocznej jakieś 13-14 min zł, co uwidacznia podana obok tabela12211. Restrykcje finansowe dla gospodarki miejskiej wynikały również z ogólnych - w skali Gen. Gubernatorstwa - posunięć deflacyjnych, które okupant przeprowadził w okresie październik 1939 styczeń 1940. W kolejności chronologicznej zarządzenia te przedstawiały się następująco:
Budżet 1939/40 Roczny fundusz płac tys. zł Etat prac. umysł, i fizycz. Przeć, płaca mies. Oszcz. przeć, na pł. 1 prac. mies. Oszczędność budżetowa miesięczna Ilość prac. Oszcz. tys. zł
1 2 3 4 5 6
Zarząd Administracyjny 25 435 6 059 350 75 5 900 442 Ambulatoria, zakłady położn., szpitale, instyt. opieki społecz. 8 331 3 643 191
3 000
Przedsiębiorstwa 48 922 13 482 302 51 11 100
566
1 008 Ogółem 82 488 23 184 296 48 20 000 960 Październik 1939: 1. Zablokowanie kont bankowych, oszczędnościowych oraz depozytów papierów , , -i 12281 wartościowych . 2. Moratorium obsługi zobowiązań publicznych i płatności bankowych12221. 3. Ograniczenie płatności na rzecz Żydów (co było posunięciem ze strony okupanta w pierwszym rzędzie nie tyle nawet finansowym, ile politycznym)12221. •
Listopad 1939: Rozporządzenie o zaciąganiu kredytów przez gminy (scharakteryzowane uprzednio). Grudzień 1939: Redukcja zaopatrzeń emerytalnych
[2311
Styczeń 1940: Demonetyzacja banknotów Banku Polskiego 500 i 100-złotowych
12321
Skutki powyższych posunięć deflacyjnych były dla finansów miejskich oczywiście różne; sumarycznie przedstawiały się one następująco: Zablokowanie kont bankowych zamroziło rachunek bieżący w Komunalnej Kasie Oszczędności w kwocie okrągio 15 min zł, z drugiej jednak strony moratorium zawiesiło obsługę długów, która w budżecie na rok 1939/40 wyniosła 23,8 min zł, a więc w skali półrocznej około 12 min zł. Ponadto zawieszona została spłata zobowiązań administracyjnych, prawdopodobnie nie przekraczająca kwoty 2 min zł. Per saldo więc zamrożenia aktywów i pasywów wyrównywało się. Natomiast zablokowanie kont bankowych podziałało ujemnie na finanse miejskie w sposób pośredni, pomniejszając zdolność płatniczą obywateli miasta. Wydział Finansowy począł otrzymywać szereg propozycji uregulowania należności miejskich w drodze przelewu z konta zablokowanego. Czasami propozycja taka, czyniona ze zrozumiałego interesu osobistego, uzasadniana była względami dobra publicznego: „chcąc dopomóc Miastu w jego ciężkiej sytuacji finansowej...” Zabawniej było, gdy tak motywował profesor prawa. Dla Zarządu Miejskiego przykrą była sytuacja, w której musiał żądać od obywateli regulowania należności zaległych w bieżącej gotówce, a z drugiej strony nie mógł sam w analogiczny sposób regulować swych zobowiązań sprzed 5 X 1939. Toteż Zarząd Miejski zabiegał u władz niemieckich o zezwolenie na wznowienie regulowania tych zobowiązań. Gdy w drugiej połowie 1940 r. nastąpiła wyraźna poprawa finansów miejskich, nadzór niemiecki zgodził się pod koniec roku na częściowe uregulowanie powyższych zobowiązań12221. Ograniczenia płatności na rzecz Żydów dotyczyły formy zapłaty, nie powodowały więc merytorycznego skutku finansowego. Nie można jednak nie wspomnieć, że z tytułu innych zarządzeń władz okupacyjnych, a nie wymienionych posunięć deflacyjnych, Żydzi zostali wykluczeni spod opieki społeczne] polskiego Zarządu Miejskiego. Na płaszczyźnie budżetowej sprowadzało się to dc dopłaty na rzecz Głównego Domu Schronienia Starozakonnych preliminowanej na r. 1939/40 kwot} w wysokości 481 tys. zł. Skutki rozporządzenia o zaciąganiu kredytów przez gminy zostały już omówione. Redukcja zaopatrzeń emerytalnych w wyniku rozporządzeń gen. gubernatora dała zmniejszenie wydatków miasta w skali 500-600 tys. zł miesięcznie12221. Demonetyzacja banknotów 500 i 100 zlotowych polegała na obowiązku zdeponowania tych banknotów w czasie między 22 a 31 stycznia 1940 r. w Kasie Kredytowej Rzeszy12221, przy czym jak zapowiadało cyt. rozporządzenie z dnia 10 stycznia 1940 r.: „Równowartość biletów wynagradza się w całej wysokości. Termin, w którym wynagrodzenie ma nastąpić, ureguluje specjalny przepis”12221. Dla zasobów kasowych Zarządu Miejskiego, które stopniały w tym czasie zresztą do sumy około 1C min zł, demonetyzacja nie była groźna w skutkach finansowych, gdyż zdeponowane banknoty miały nam być natychmiast upłynniane w banknotach kurantowych, co i nastąpiło, bo i nie mogło być inaczej. Ale groźba zamrożenia posiadanej gotówki w wyniku demonetyzacji wywołała nacisk na Wydział Finansowy tak instytucji, jak i osób prywatnych o wymianę banknotów wycofywanych na banknoty niższych odcinków pozostające w obiegu. Sprawa była ważna, ale ryzyko bardzo duże. Zdecydowałem jednak, że instytucjom finansowanym z budżetu Miasta, a więc i społecznyrr zakładom opieki społecznej, będziemy banknoty wymieniać, natomiast w stosunku do poszczególnych osób fizycznych było to niemożliwe. Sposób przyjmowania gotówki ze strony instytucji społecznych
został obwarowany porządkiem formalnym: protokół przyjęcia gotówki, ewidencja, czułem bowiem, że o to może być awantura. I była. W parę dni po rozpoczęciu wymiany zostałem pod koniec godzin urzędowych wezwany do Laschtowiczki, który krzycząc zarzucił mi nadużycie w legalności akcji wymiany. Był to zresztą jedyny wypadek podobnego zachowania się z jego strony. Odpowiedziałem, że nie przyjmuję tego do wiadomości, wymiana jest dokonywana w porządku i w tej chwili mogę przynieść ewidencję i dokumenty. Laschtowiczka ochłonął, powiedział, że nie jest to konieczne zaraz, ale żebym przyszedł jutro rano. Następnego dnia przejrzał przedstawione mu materiały, uznał, że sprawa jest w porządku, aczkolwiek przypuszczam, że zdawał sobie sprawę, co za treść była ukryta pod poprawną formą. Dokonane oszacowania pozwalają na orientacyjne zestawienie skutków finansowych restrykcji niemieckich w okresie gospodarki budżetowej Miasta od listopada 1939 po marzec 1940 (w min zł):
Finanse Miasta straciły zyskały Zablokowanie kont i moratorium 15 14 Denglowska reforma płac
5 Zmiana emerytur
2 De monetyzaeja
15 21 Per saldo nastąpiło więc odciążenie finansów miejskich w skali nieco ponad 1 min zł miesięcznie. Przedstawione wyliczenie uplastycznia, że niemieckie restrykcje finansowe nie mogiy doprowadzić do równowagi finansowej Miasta, a spadający zapas kasowy był tego bez mała codziennym potwierdzeniem Coraz wyraźniej było widać, że rozwiązania należy szukać po stronie dochodowej, przy czym w pierwszym rzędzie wystąpiło zagadnienie systemu podatkowego. W tej sprawie toczyły się rozmowy, których charakter w styczniu 1940 r. można by nawet określić jako „wojnę nerwów”.
Przekazanie Miastu to 1940 r. podatków państwowych Z chwilą objęcia przez Dengla funkcji Stadtpräsidenta, Laschtowiczka stał się z jego ramienk wyraźnie jakby decernentem dla spraw finansowych i gospodarki miejskiej, a w każdym razie dla spraw przedsiębiorstw miejskich, których działalnością żywo się interesował. Przybyła z Otto i Denglem ekipa urzędników niemieckich, stanowiąca jeszcze skład Zivil Verwaltung przy dowództwie wojskowym, została mu podporządkowana: Dürr, Kunze, Morawietz, Makowsky, Säger. Rozmowy i konferencje prowadziłem z Laschtowiczką jako upełnomocnionym, tamci asystowali jako referenci, których Laschtowiczka był teraz w sposób zdecydowany przełożonym. Laschtowiczka był zbyt wytrawnym finansistą, aby nie zorientować się szybko, że w ramach przedwojennych uprawnień podatkowych, Zarząd Miejski Warszawy nie jest w stanie podołać zadaniom, które stawia przed nim sytuacja faktyczna i formalne obowiązki gminy. Wyrobienie polityczne Laschtowiczki nie skłaniało go natomiast do podchwycenia i poparcia mojej koncepcji przekazania Miastu wpływów podatkowych, które z mocy przepisów polskich należały się państwu, a więc w ówczesnej sytuacji Gen. Gubernatorstwu. Toteż Laschtowiczka wysunął swoją koncepcję podatkową, a mianowicie wprowadzenia podatku od towarów przywożonych do Warszawy. Tego rodzaju podatek istniał przed I wojną w Austrii, z której Laschtowiczka był rodem, i np. w Krakowie istniał pod nazwą „podatku linearnego”. Z punktu widzenia techniki skarbowej było to więc cło przywozowe fiskalne, zaś ekonomicznie był to podatek od spożycia. Fiskalne znaczenie takiego podatku mogło być duże, lecz z wszystkimi znanymi, ujemnymi konsekwencjami społecznymi. Ale ze strony władz niemieckich z koncepcją podatkową obok Laschtowiczki wystąpił Dürr. Był tc kierownik działu podatkowego w Zarządzie Miejskim w Würzburgu, gdzie - jak już wspomniałem Dengel był Stadtkämmererem, a więc bezpośrednim przełożonym Dürra. Dürr fizycznie był tc człowiek szczupły, łysawy, wyraźny typ asteniczny, z klasyczną dla asteników skłonnością do monoidei. Przejawiało się to również w jego koncepcji podatkowej. Wyszedł on ze wspólnego nam trzem założenia, że Miastu są potrzebne dodatkowe źródła dochodowe i dalej poszedł już następującą, własną drogą rozumowania: wojna losowo potraktowała ludzi w sposób bardzo nierówny: jedni zostali poszkodowani lub zgoła materialnie zrujnowani, innym los ocalił substancję; ci którym los ocalił substancję, powinni podzielić się z tymi, których los poszkodował; widomym znakiem ocalenia substancji jest pozostanie nieruchomości; w konsekwencji przeto należy wprowadzić nadzwyczajną daninę od nieruchomości, która pokryje deficyt budżetowy Miasta. Miałem przeto nie jednego, ale dwóch kontrpartnerów po stronie niemieckiej w zakresie koncepcji podatkowej, przy czym każdy z nich prowadził ze mną rozmowy oddzielnie. Laschtowiczka stawał się agresywny, sugerował swoją koncepcję, nalegał na wyrażenie zgody na nią, widoczne było jednak, że nie zamierzał narzucać jej - obowiązująca zaś nadal prawnie polska ustawa o tymczasowym uregulowaniu finansów komunalnych nie przewidywała takiego podatku. Referowałem burmistrzowi Kulskiemu przebieg kolejnych naszych rozmów, przy czym burmistrz Kulski kategorycznie i słusznie opierał się wprowadzeniu czegoś w rodzaju owego „podatku linearnego”. Wymiana argumentów i kontrargumentów pomiędzy Laschtowiczką i mną ciągnęła się dalej w warunkach rosnącego podenerwowania sytuacją finansową, boć zapasy kasowe topniały z dnia na dzień i pod naciskiem tej sytuacji ostatecznie ktoś musiał ustąpić. Rozmowy z Dürrem ciągnęły się również, ale przebieg ich miał inny charakter. Jako taktykę przyjąłem zasadniczo godzenie się z Dürrem, ale wysuwałem wątpliwości. Wysuwanie ich zmierzało
do doprowadzenia Dürra do przeświadczenia, że cały jego „impôt unique” był nierealny w zakresie uzyskania płynnych środków pieniężnych, a tym samym bezwartościowy dla pokrycia deficytu budżetowego. Wreszcie w końcu stycznia przyszedł dzień, w którym Diirr uznał nierealność swojej koncepcji, ale jako monoideista nie szukał kompromisowych rozwiązań, lecz odstąpił od swej koncepcji całkowicie i przeszedł na moją koncepcję oddania Miastu podatków państwowych. Dlaczego nie na koncepcję Laschtowiczki? Wspominam tę sprawę jako zupełnie nieprawdopodobną: oto grupa urzędników niemieckiego nadzoru okupacyjnego poparła, ba, zrealizowała, koncepcję polską, wyraźnie wbrew interesowi niemieckiemu i to nie w warunkach braku orientacji po stronie niemieckiej, ale właśnie w warunkach przeciwstawienia się proniemieckiej koncepcji swego rodaka i szefa. Sedna wyjaśnienia trzeba szukać w dziedzinie psychologicznej. Pomiędzy Laschtowiczką a podległy mu grupą urzędników nie wytworzyła się więź psychologiczna, lecz odwrotnie ujawniła się obcość, która przekształciła się w niechętny, a potem i wrogi stosunek. „Similis simili gaudet”, a szef i podwładni nie byli do siebie podobni: on był przedsiębiorcą - oni urzędnikami, on bankierem - oni skarbowcami, on był sprężysty i ruchliwy - oni byli nawykli do spokoju pracy urzędniczej, on był polityk i przez to taktyk - ich stosunek do ludzi ustalały przepisy prawne i obyczaje mieszczańskie prowincjonalnego miasta niemieckiego, wreszcie on był Austriakiem - oni Niemcami z Niemiec Południowych i Zachodnich. Gdyby nawet Laschtowiczka nie był ich szefem, prawdopodobnie stosunek ich do niego układałby się niechętnie, ale był ich szefem, a „gouverner c’est mécontenter”. Toteż ich i nie zadowolił. Odwrotnie natomiast ułożył się stosunek powyższej grupy do nas z Wydziału Finansowego. Myśmy właśnie byli skarbowcami, a więc pod wielu względami fachowymi i stosunku do życia do nich podobni. Podobała im się pedantyczność Zawadzkiego, fachowość podatkowa Zaborowskiego i w ogóle sumienność urzędnicza pracowników Wydziału, z którymi się stykali. Pod względem fachowym czuli się więc naszymi kolegami, a częste omawianie kłopotów i trudności gospodarki miejskiej, chociażby z okazji wizowania asygnat wydatkowych, wzbudzało w tych ludziach zainteresowanie, a nawet coś w rodzaju współczucia dla sytuacji Miasta i jego mieszkańców. Toteż już w grudniu 1939 r. zauważyłem, że zaczynam znajdować w tej grupie niejaki „rezonans” : chętnie i uważnie słuchali moich poglądów, zaczynali wypowiadać swoje, traktując je jako dyskusyjne, a bynajmniej nie jako dyspozycje okupanta. W styczniu stan ten ulegi wzmocnieniu oraz ujawniła się niechęć ich do Laschtowiczki. Właściwie to nie podobało się im w nim wszystko: że zajmuje się podatkami, a przecież wcale nie jest podatkowcem; jak jest bankierem, to niech mu się nie zdaje, że z tego powodu wyznaje się na budżecie itd. Nie podobała im się forma mówienia, sposób bycia. „Er rennt wie ein geólter Blitzr zadrwił z ruchliwości Laschtowiczki Makowsky, a reszta z zachwytem dowcip ten powtarzała. W swym zacietrzewieniu doszli do tego, że zaczęli suponować, że Laschtowiczka jest Żydem, a gdy zdumiałem się na taką supozycję, Kunze tak ją uzasadnił: „Haben Sie nicht bemerkt, dass er nichi Prozent sondern Perzent spricht? Und bei uns so sprechen die Juden”. To już miało poblask „mroków średniowiecza”. Wrogi stosunek powodował, że wszyscy ci pracownicy zaczęli zachowywać się w stosunku do
Laschtowiczki prowokacyjnie i to na wspólnych konferencjach z nami. Zazwyczaj poprawny i uprzejmy Kunze potrafił usłyszawszy na takiej konferencji propozycję Laschtowiczki pod adreserr finansów miejskich, nota bene dla Miasta niekorzystną, stanąć na środku pokoju i w sposób teatralny zadrwić: „Dieser Gedanke ist mir ganz neu”. Oczywiście, takie sytuacje ułatwiały nam kontratak. W końcu stycznia znowu miała miejsce rozmowa na temat owego „podatku linearnego”. W gabinecie było nas trzech: Laschtowiczka, Dürr i ja. Po zagajeniu rozmowy przez Laschtowiczkę, Düri w sposób zdecydowany wypowiada się przeciw projektowi „podatku linearnego” i opowiada się za przyznaniem Miastu podatków państwowych w myśl mojego projektu. Laschtowiczka jes1 zaskoczony, widać nawet, że wzburzony, ale panuje nad sobą. „Ciekaw jestem - powiada do Dürra jakie podałby pan uzasadnienie dla tego”. „Jakie uzasadnienie? - odpowiada Dürr również wzburzony. - A czy brakuje uzasadnienia? Wystarczy pokazać te żony rezerwistów, które przychodzą tu pod ratusz i podnoszą do góry swoje głodne dzieci. Z jakiej racji ludność miasta, która tak ucierpiała przez wojnę, ma być teraz jeszcze uderzona podatkami”. „Dobrze - z kolei odpowiada Laschtowiczka - powiedzmy, że pan mnie przekonał. No, nie potrzebuję mówić, że tu obecny dyrektor Ivänka jest od początku tego samego zdania co pan (tej ironii i przytyku do otwartego wystąpienia w mojej obecności Dürr nie rozumie). Ale ciekaw jestem, kto podejmie się zreferować tę koncepcję Panu Generalnemu Gubernatorowi?” „Jeżeli nie pan, to ja ” - podjął się Dürr. Tym się rozmowa skończyła, temat był wyczerpany. Pojechał i zgodę uzyskał. Pismem z 10 II 1940 r. nr 2358 Stadtpräsident powiadomił Zarząd Miejsk o przyznaniu gminie m Warszawy całości wpływów z państwowych podatków: dochodowego, od lokali, przemysłowego od obrotu, od nieruchomości12211. Uzyskanie tej pomocy finansowej pozwoliło na ułożenie zrównoważonego budżetu na r. 1940/41 na poziomie jako tako odpowiadającym zadaniom Miasta, doraźnie zaś zaczęły zapełniać się kasy miejskie. Realizacja budżetu grubo przekroczyła nasze oczekiwania: wykonanie budżetu zwyczajnego 1940/41 zostało zamknięte nadwyżką 35,5 min zł przy sumie wydatków 151,1 min zł, przy czym wpływy z udziałów w podatkach państwowych, tj. wpływy z przekazanych podatków państwowych dały 31,5 min zł ponad preliminowaną kwotę budżetową12221. Jednym słowem, nie tylko pokryliśmy wydatki na poziomie o 50% wyższym od poprzedniego, ale jeszcze stworzyliśmy rezerwę w wysokości kwartalnego budżetu. Skąd się wzięła tak znaczna różnica między sperandą a stanem faktycznym? Jak już wspomniałem, w rozważaniach co do kształtowania się sytuacji finansowej wyszedłem z cyfry 40% zniszczenia miasta, co jak się później okazało, było przesadzone. Odpowiednio do tego, „na wyczucie” - innego sposobu nie było - oszacowałem poszczególne podatki. Poniżej podane zestawienie, w którym dane dla r. 1938/39 zostały przeszacowane w sposób porównawczy, ilustruje sposób oceny, stopień pomyłki oraz stopień pogorszenia się sytuacji finansowej Warszawy w stosunku do stanu przedwojennego (realizacja dochodów w 1940/41 w porównaniu do realizacji w 1938/39).
Podatek
1938/39 wykonanie 1940/41 1940/41 udział = 100% Udział w % min zł Preliminarz min zł wykonanie Dochodowy 20 16,6 18,0 35.6 Od lokali 40 5,2 7,0 7,7 Przemysłowy od obrotu 15,5
11.5 17,0 22.5 Od nieruchomości 0
4,0 11,7 Razem
33,7 46,0 77,5 Wpływy podatkowe porównywalne (100% udziału) w min zł
Podatek 1938/39 wykonanie 1940/41 1940/41 do 1938/39 w % % prelimin. wykonanie
prelimin. wykonanie Dochodowy 83.0 18.0 35,6 22 43 Od lokali 13.0 7.0 7,7 55 59 Od obrotu 74,9 17.0 22.5 23 30 Od nieruchomości
15,0 4,0 11,7 27 78 Jak z powyższego widać, podatki „przychodowe” (dochodowy, od obrotu, od nieruchomości) zostały zapreliminowane w wysokości V* poziomu przedwojennego, podatek „konsumpcyjny” - od lokali w wysokości poziomu przedwojennego. Stopień zapreliminowania był bardzo ostrożny, ale logiczny. Stopień zniszczeń okazał się mniejszy od pierwotnie podanego, realne dochody okazały się wyższe od preliminowanych. Z porównania wykonania budżetu w r. 1940/41 z wykonaniem budżetu w r. 1938/39 nasuwa się wniosek, że poziom gospodarczy Warszawy w r. 1940 spadł do połowy, a nawet poniżej, poziomu przedwojennego: dochody, charakteryzowane przez wpływy z podatku dochodowego, stanowią 43%, obroty, charakteryzowane przez wpływy z podatku obrotowego, wynoszą 30%.
Pierwsza pożyczka Uzyskanie podatków państwowych załatwiło sprawę budżetu zwyczajnego, pozostała natomiast jeszcze sprawa pokrycia wydatków budżetu nadzwyczajnego. Pokrycie takie przed wojną stanowiły w głównej mierze przelewy przedsiębiorstw miejskich i pożyczki. W sytuacji roku 1940 przelewy przedsiębiorstw miejskich mogły stanowić tylko nikłą pozycję przychodową, kluczową sprawą była sprawa pożyczki. Możność jej zaciągnięcia była uzależniona, jak już wspomniałem, od zgody Generalnego Gubernatorstwa, a pierwszą instancją na tej drodze był niemiecki nadzór nad Warszawą, tj. urząd Stadtprasidenta. Toczą się przeto moje rozmowy z Laschtowiczką, również i tu bez rezultatu. Laschtowiczka wysuwa koncepcję, aby pożyczkę zaciągnęły przedsiębiorstwa miejskie (bo przede wszystkim pieniądze są potrzebne na ich odbudowę i inwestycje), którym w tym celu należy nadać osobowość prawną12221. Ta koncepcja nie odpowiada mi; jest ona sprzeczna z mechanizmem przedwojennym i wywołuje niepokój, że jest to jakby jakiś pierwszy krok do oddzielenia przedsiębiorstw miejskich od Zarządu Miejskiego12221. Poza tym, jak wynikało z informacji Laschtowiczki, sprawa kredytu komunalnego nie była w koncepcji zasadniczej rozwiązana i właśnie pożyczka dla Warszawy miała stanowić precedens, nad którym przeto należało się zastanowić. Wszystko to razem powoduje, że sprawa uzyskania pożyczki przeciąga się w czasie, tak że brakuje pokrycia wydatków nadzwyczajnych na pierwszy miesiąc roku budżetowego 1940/4112211. Rozmowy moje z Młynarskim, który już został mianowany prezydentem Banku Emisyjnego, ale jeszcze nie urzędował w Krakowie, w jego mieszkaniu w Warszawie przy ul. Klonowej nie dały rezultatu - decyzja była w rękach gen. gubernatora. Laschtowiczka odszedł z Warszawy. Jak wynikało z informacji Kunzego, Durr tak długo tłumaczył Denglowi, u którego miał mir, że Laschtowiczka jest „politisch unsicher”, że Dengel postanowił zrezygnować z jego pomocy w zakresie nadzoru nad Warszawą. Laschtowiczka przeszedł do Krakowa na stanowisko zastępcy szefa Urzędu Nadzoru Bankowego. „Manewry” te odbyły się m przestrzeni lutego i marca 1940 r. Laschtowiczka, wobec zmiany stanowiska, nie doprowadził do końca sprawy pożyczki; wprawdzie nie odstąpił od swej koncepcji, ale i nie forsował jej, natomiast poradził mi, abym przyjechał do Krakowa i przeprowadził bezpośrednio negocjacje z Parschem12221. Wyjazd następuje w pierwszej połowie maja 1940 r. Wyjeżdżam razem z Kunzem, który teraz, po odejściu Laschtowiczki do Krakowa, jest kierownikiem Wydziału Finansowego (Abteilung II) v Urzędzie Pełnomocnika Szefa Okręgu dla miasta Warszawy, bo poczynając od kwietnia znika urząd Stadtprasidenta, znika Dengel, jak już o tym była mowa. Jestem przejęty czekającą mnie rozgrywką, pragnę przeto „nerwowo” się do niej przygotować, wyjeżdżam więc samochodem, za Częstochową polecam szoferowi jechać przez Jurę Krakowską. Po paromiesięcznej znajomości z Kunzem, dopierc w drodze poznaję, że to przyzwoity człowiek. Podróż nas zbliża, nocujemy w Wolbromiu, gdzie jemy kolację i przy tej okazji poznaję „słabość” Kunzego - jest łakomczuchem To też nas zbliża. Nazajutrz rano przyjeżdżamy do Krakowa, meldujemy się w Banku Emisyjnym221 i ustalamy godzinę konferencji na dzień następny. Składam wizytę prezydentowi Młynarskiemu i wiceprezydentowi Jędrzejowskiemu. Laschtowiczka od kilku tygodni urzęduje w tymże gmachu. Następnego dnia ma być konferencja, a ja wciąż nie mam koncepcji. Rozumiem, że na emisję
obligacji czy bonów skarbowych nie zgodzą się, na weksle z wystawienia przedsiębiorstw miejskich ja nie chcę się zgodzić, ale ostatecznie - co? Wreszcie wpadam na pomysł: skrypt dłużny pod zastaw zablokowanych kont w KKO. Akurat potrzebne 15 min, odrzucić zabezpieczenia nie wypada, bo tc byłoby przyznanie się do tego, że „Altgeschäft” jest skazany na unicestwienie. Ale pomysł trudny do przeprowadzenia. Następnego dnia, przed konferencją, mam więc już pomysł w głowie, ale w całym ciele podenerwowanie: jak grać? I tu z pomocą przychodzi przypadek. Rano przy śniadaniu czytam „Krakauer Zeitung” i znajduję w niej reportaż z bytności w Wytwórni Papierów Wartościowych. Ponieważ propaganda w GG miała polecenie wychwalania wszystkie! poczynań niemieckich, przeto i w tym reportażu znalazło to swoje odbicie, ale jakżeż komicznoidiotyczne: „Noten-druckerei auf vollen Touren. Milliarden werden hergestellt”, tak czerniał grubymi literami tytuł w gazecie. Pod względem propagandowym stanowiło to zapowiedź inflacji, bez mała o charakterze dywersji. Toteż, kiedy znalazłem się w gabinecie Pärscha, od tego zaraz zacząłem rozmowę: „Współczuję panu, że nieinteligentni dziennikarze robią wam dywersję” i opowiedziałem 0 artykule w „Krakauer Zeitung”. Pärsch był zaskoczony, nie czytał tego dnia gazety. Przeprosił mnie za zwłokę w rozpoczęciu rozmów i zażądał „Krakauerki”. Jak przeczytał szumną tytulację, złapał się za łysą głowę, podziękował mi za wiadomość, przeprosił za dalszą zwłokę i do telefonu, i do „sztorcowania”. Ale gdy wreszcie zasiedliśmy przy stole konferencyjnym, moja sytuacja nie była już sytuacją petenta: byłem kontrahentem Sześciu zasiadło nas za stołem: Pärsch, Laschtowiczka i Kunze ze strony niemieckiej, Młynarski Jędrzejowski i ja ze strony polskiej. Rozmowa, trwająca przeszło godzinę, potoczyła się jednak wyłącznie pomiędzy Pärschem i mną. Dr Pärsch był człowiekiem wysokiego wzrostu, o inteligentnej twarzy, a jego ostre rysy i czarne oczy nadawały mu charakter jakiegoś eleganckiego Mefista. Wysunął, czego można było się spodziewać, koncepcję pożyczki dla przedsiębiorstw miejskich i w konsekwencji tego stworzenia im osobowości prawnej. Na to byłem przygotowany i obszernie polemizowałem z niebezpieczeństwem tej koncepcji dla jednolitości polityki finansowej i dyscypliny finansowej Miasta. Widziałem, że upór mój podobał się - podobało się posiadanie własnego, ugruntowanego poglądu. Z kolei ja wysunąłem koncepcję skryptu dłużnego pod zastaw kont zablokowanych w KKO. Została przyjęta pozytywnie i dalsze dyskusja potoczyła się nad sprawami technicznymi związanymi z pożyczką. Wreszcie przyszedł finał: akceptacja. Gdy po skończeniu tej konferencji przeszedłem do sekretariatu, zaczęły się ze mną dziać dziwne rzeczy pod względem fizycznym Przede wszystkim zacząłem źle widzieć: wszystko zaczęło być szare 1 migotać, tak jak odbiór w telewizorze Heli Morawskiej. Przestałem dobrze słyszeć. Usłyszałen glosy: Młynarskiego: „Gratuluję Panu, wygrał Pan”, Laschtowiczki: „Zrobił Pan dobre wrażenie ni Pärschu”, filuterne Kunzego: „Sie haben gewonnen Herr Direktor. Ich genehmige Ihnen heute eil gutes Mittagessen”, ale to wszystko były głosy, które dochodziły do mnie z oddali, a przecież wiedziałem, że są oni parę metrów ode mnie w tymże sekretariacie. Taki, ciekawy w swych objawach, był stopień mego wyczerpania.
„Manewry” krakowskie 1940-1941 Uzyskanie wpływów z podatków państwowych, uzyskanie pożyczki w Banku Emisyjnyrr zlikwidowało sprawę doraźnych kłopotów finansowych Miasta, ale nie wyczerpało listy spraw, które trzeba było z nadzorem niemieckim załatwiać. Ale na którym szczeblu? Warszawa formalnie została zepchnięta na stanowisko miasta prowincjonalnego. Jej władzą nadzorczą w pierwszej instancji był Urząd Pełnomocnika Szefa Okręgu, w drugiej - Urząd Szef Okręgu, w trzeciej - Rząd (Regierung) GCF1. Wielkość jednak Warszawy powodowała, że szereg istotnych spraw finansowych mógł być załatwiony tylko na szczeblu władz naczelnych. Doświadczyłem tego od razu na początku 1940 r. w związku ze sprawą Szpitala Ujazdowskiego. Po kapitulacji Warszawy, ranni żołnierze, znajdujący się w wojskowym Szpitalu Ujazdowskim12221, stali się jeńcami wojennymi, których utrzymanie w myśl konwencji haskiej winno było obciążać skarb państwa, które wzięło ich do niewoli. Tymczasem władze niemieckie uchylały się od płacenia, powołując się na brak zleceń w tej sprawie ze strony centralnych władz w Krakowie, na to, że sprawa zwrotu za koszty utrzymania i leczenia żołnierzy polskich jest w ogóle wątpliwa itd. W konsekwencji tego poczynając od października 1939 r. finanse miejskie przez kilka miesięcy pokrywały koszty utrzymania Szpitala Ujazdowskiego. Szkoda było uszczuplać środki finansowe Miasta, pojechaliśmy więc z polskim komendantem Szpitala płk dr Strehlern do Krakowa dlc załatwienia sprawy. Przebieg konferencji w tej sprawie i skład jej uczestników był niejako ilustracją narosłego w Niemczech zbiurokratyzowania. Zaczęli się schodzić liczni urzędnicy, przedstawiciele poszczególnych „Hauptabteilungen” : Spraw Wewnętrznych, Zdrowia, Sprawiedliwości, Finansów. Opieki Społecznej itd.; zebrało się ponad 20 osób. Dyskusja była równie pstrokata, jak i skład zebrania, z typową urzędniczą nieudolnością do powzięcia decyzji. Jeden tylko przedstawiciel Wehrmachtu, jakiś pułkownik-lekarz, zajął konkretne stanowisko: „Uważamy, że nie jesteśmy obowiązani do płacenia. Jeżeli jednak zostanie nam udowodnione, że na mocy Konwencji Haskiej jesteśmy zobowiązani do płacenia, to zapłacimy. Proponuję, ażeby prawnicy polscy i prawnicy nasi tę sprawę pomiędzy sobą wyjaśnili”. Tym się konferencja i skończyła. Prawnicy siedli, wyjaśnili, Niemcy zapłacili12221. Był to zresztą jedyny tego rodzaju przypadek uznania Konwencji, z jakim dane było mi się zetknąć. Wspólny, zakończony pomyślnym rezultatem wyjazd z Kunzem do Krakowa w sprawie pożyczki oraz okoliczność, że Kunze został kierownikiem niemieckiego nadzoru nad finansami miejskimi w Urzędzie Pełnomocnika Szefa Okręgu i cieszył się zaufaniem pełnomocnika Leista, doprowadzib łatwo do tego, że postanowiliśmy obaj potrzebne sprawy załatwiać bezpośrednio w Krakowie z pominięciem dystryktu. Ominięcie ogniwa pośredniczącego miało duże znaczenie dla możności praktycznego załatwiania spraw, zwłaszcza że w wyniku zarówno ustroju, jak i okresu gospodarki wojennej, centralizacja dyspozycji gospodarczych i finansowych była duża. W ten sposób na przestrzeni lat 1940-1941 miała miejsce seria (w sumie koło 10) wyjazdów interwencyjnych do Krakowa, które można by nazwać „manewrami” krakowskimi. Gdy później sprawy nadzoru nad finansami Warszawy objął dr Fribolin, wyjazdy nasze ustały, sprawy finansowe Miasta szły do Krakowa drogą służbową przez dystrykt, ale też i gros spraw został już uprzednio załatwiony. Kunze okazuje się sprytnym urzędnikiem, zręcznym w obcowaniu z ludźmi. Przejawia zawodowe
zainteresowanie dla spraw warszawskich i nie odmawia mi swojej pomocy. Z okazji ponownego wyjazdu do Krakowa dla załatwienia formalno-technicznych spraw związanych z pożyczką, Kunze obchodzi wraz ze mną wydziały spraw wewnętrznych i finansów w Gen. Gubernatorstwie, aby rozeznać sytuację, a przede wszystkim zorientować się, w jakim trybie i przez jaką władzę ma być zatwierdzony budżet warszawski. Okazuje się, że organizacja załatwiania spraw samorządowych jest w obu wydziałach w stanie dość embrionalnym, np. sprawy budżetów samorządowych załatwiał jednoosobowo jakiś dr Malmus, adwokat, który nie bardzo się wyznawał ani na budżetach, ani na samorządzie (to dało asumpt Kunzemu do podrwiwania z niego: M alm us-Kalnu#11). Zaobserwowany stan ugruntował w Kunzem przekonanie, że budżet Warszawy na r. 1940/1941 będzie mógł zatwierdzić we własnym zakresie. Miało to wręcz zasadnicze znaczenie, gdyż w ten sposób pierwszy budżet okupacyjny mógł być zatwierdzony w warunkach życzliwych dla spraw samorządu warszawskiego. Złożyliśmy również wizytę samemu szefowi Hauptabteilung Finanzen. Był nim Finanzpräsiden Spindler, siwy, elegancki pan. Przyjął nas uprzejmie i obiecał sprawy finansów warszawskich pozytywnie załatwiać. Z początku było dobrze, dopiero gdy po paru miesiącach okazało się, jakie to miliony co miesiąc płyną z kas GG do kas miejskich z tytułu przekazanych podatków, powiedział Leistowi, żebyśmy go już nie odwiedzali: „weil die Leute mir auf die Nerven fallen”. Ale podległ} mu aparat nerwowo nas wytrzymywał. Wkrótce po usunięciu kłopotów z pierwszą pożyczką, powstał kłopot budżetowy: rozporządzeniem gen. gubernatora policja polska (tzw. później „policja granatowa”) została potraktowana jako policja gminna i przeniesiona na budżet samorządowy, z tym że budżet GG miał zwracać gminom koszty utrzymania policji według stawki 300 zł miesięcznie na głowę policjanta. Oczywiście, policja nie została de facto podporządkowana burmistrzom, lecz podlegała niemieckiemu dowódcy Policji Porządkowej (Befehlshaber der Ordnungspolizei - BDO), a pokrycie kosztów, przynajmniej jeżel chodzi o Warszawę, groziło dwumilionowym deficytem Być może w gminie wiejskiej stawka 300 zł mogła być wystarczająca, ale w Warszawie, gdzie były wyższe stopnie służbowe, liczna kadra oficerska i większe wydatki rzeczowe, przewidziany rozporządzeniem zwrot kosztów okazywał się niewystarczający. Zaalarmowałem więc Kunze go, pytając z jakiej racji Miasto ma dopłacać do policji, Kunze z kolei zaatakował niemieckiego nadzorcę nad warszawską policją w Urzędzie Pełnomocnika. Funkcję tę pełnił major Hohenauer, Austriak. Hohenauer zgodził się podjąć interwencji w Krakowie w BDO i zaproponował, byśmy wspólnie we trzech pojechali: „Ja dan samochód, dyrektor Ivänka stawia kolację”. Pojechaliśmy. Rano w Krakowie siedzimy we trzech przy śniadaniu w kawiarni w Sukiennicach i Hohenauer. spoglądając na rynek krakowski, powiada: „Wissen sie was? Ich möchte lieber in Krakau sein. Hiei scheint mir so alles angenehm österreichisch zu sein”. Po śniadaniu rozdzielamy się każdy w swoją drogę dla załatwienia spraw, umawiamy się, że o 13 godz. spotkamy się w hallu Akademii Górniczej, tzn. w owym Regierungsgebäude. Ale o 13 Hohenauer nie zjawia się, kwadrans po pierwszej nie zjawia się, dopiero dobrze koło 2 po południu wpada, czerwony, zdyszany, wściekły i na cały glos, na cały hall krzyczy do nas: „Meine Herren, hier sind lauter Idioten”. Okazuje się jednak, że sprawę załatwił pomyślnie, natomiast charakter kontrahentów urzędowych skłonił go do powyższej refleksji. Pod wieczór wracaliśmy do Warszawy. Hohenauer siedział milczący, nad czymś medytował, wreszcie podzielił się z nami wynikiem rozważań: „Ich bleibe lieber doch in Warschau. Hier in Krakau sind mir zu viele deutsche Behörden”.
Groźba dopłacania do policji przez Miasto była usunięta, w wykonaniu budżetu okazywały się nawel nadwyżki, słusznie przez burmistrza Kulskiego uważane jako zbędne, ale raz nastawiony mechanizm szedł juz mej ako samoczynnie 11
i
•
[2481
Uzyskanie pożyczki z Banku Emisyjnego nie tylko dało 15 min zł na pokrycie budżeti nadzwyczajnego 1940/41, ale otwierało przed Miastem dalsze możliwości kredytowe; przez fakt bowiem udzielenia kredytu przez Bank Emisyjny gmina uznana została za zdolną kredytowo. W oparciu o powyższe przeprowadziłem negocjacje z bankami warszawskimi, w wyniku których Miasto miało zaciągnąć w bankach tych pożyczkę konsorcjalną w wysokości około 21,5 min zł. W myśl jednak przepisów dla zawarcia transakcji pożyczkowej potrzebna była zgoda głównych wydziałów: spraw wewnętrznych i finansów; po prostu chodziło o dokument - „Urkunde” - bez posiadania którego przez pożyczkobiorcę nie wolno było pożyczkodawcom postawić kredytu do dyspozycji. Tym razem chodziło li tylko o formalność, więc wniosek został skierowany drogą korespondencyj ną. Tymczasem zezwolenie nie przychodzi, interwencja staje się konieczna. Jakież jednak było nasze zaskoczenie, gdy w Hauptabteilung Finanzen poinformował nas „prywatnie po koleżeńsku” Regierungsrat Schade, że Warszawa nie dostanie zezwolenia. „Spowodowali to Pärsch 2 Laschtowiczką - zakończył Schade - ale dlaczego, nie wiem”. Informacja była cenna - mobilizowała nas do akcji, ale w jakim kierunku? Iść do Laschtowiczki stanowczo odradzał Kunze, do Spindlera nie było po co iść, skoro byliśmy dla niego ludźmi, którzy mu „auf die Nerven fallen”, postanowiliśmy przeto zgiosić się do szefa Spraw Wewnętrznych dr Sieberta, zresztą z mocy podziału kompetencyjnego szefa nadzoru nad samorządem Zamówiliśmy sobie bytność na dzień następny, poświęcając resztę dnia medytacjom, dlaczego tak się stało. Według Kunzego była to akcja Laschtowiczki. W urzędzie Leista w Warszawie mieli informacje, że Laschtowiczka krytycznie wyrażał się w Krakowie o zarządzie i nadzorze Gminy m Warszawy. Miał on ułożyć formułę właściwego stosunku nadzoru niemieckiego do zarządu polskiego: „Starker Bürgermeister - schwache Aufsicht, schwacher Bürgermeister - starke Aufsicht”, co jako formuła brzmiało przekonywająco, ale do formuły tej dodawał komentarz, że aktualnie w Warszawie jest „schwacher Bürgermeister und schwache Aufsicht”, co miało uplastyczniać błąd, że Laschtowiczka odszedł z nadzoru. Takie postawienie sprawy mogło służyć za argument, aby Warszawie nie dawać za dużo pieniędzy. Brzmiało to prawdopodobnie. Za czasów swego urzędowania w Warszawie Laschtowiczka parokrotnie mówił mi, że jeszcze nigdy nie kierował tak dużym koncernem gospodarczym jak gmina Warszawy, że go ta praca bardzo pociąga. Przejawił zresztą dużo aktywności w kierunku usprawnienia gospodarki: on był współinicjatorem powołania Komisji Rzeczoznawców, on nakłonił polski Zarząd Miejski do powołania doradcy organizacyjnego, którym został Jaźwiński. Nazajutrz zgłosiliśmy się do szefa Hauptabteilung Innere Verwaltung. Był nim dr Siebert, mający wysoką rangę urzędniczą: Ministerialrat. Ale jeszcze mocniejszą pozycję dawało mu to, że był on synem starego Sieberta, bawarskiego prezesa rady ministrów, osobistego przyjaciela Hitlera. Sieberl był to młody człowiek, urzędujący w mundurze SS, sprawiał wrażenie człowieka pewnego siebie, mającego duże poczucie swej władzy. Toteż sformułowania jego nie miały charakteru obietnic, tylko przesądzania sprawy: „W piątek jadę z generalnym gubernatorem do Deutsch-Przemyśl. Z nami jedzie również prezydent Spindler. W poniedziałek proszę przyjść do Wydziału Finansów i odebrać
zezwolenie”. Wygraliśmy więc. Kunze musi wracać do Warszawy, ja mam zostać i odebrać „Urkunde”. Kunze zaklina mnie, żebym nie odwiedzał Laschtowiczki, dopóki dokumentu nie będę miał w swoich rękach. W poniedziałek odbieram „Urkunde” i teraz wybieram się z wizytą do Laschtowiczki. Ciekaw jestem, jaka będzie „bomba”. Laschtowiczka przyjmuje mnie, jak zawsze, bardzo uprzejmie i pyta: „Cóż pana sprowadza do Krakowa?”. „Miałem parę spraw do załatwienia - odpowiadam - i przy okazji zapytałem się, dlaczego do tej pory nie dostaliśmy zezwolenia na zaciągnięcie pożyczki”. Informacja Schadego musiała być ścisła, bo oczy Laschtowiczki mrużą się, na twarzy pojawia się ironiczny uśmiech wiedzącego, jaką usłyszy odpowiedź: „No, i co panu w Regierung na to odpowiedziano?”. Teraz przyjdzie odpowiedź, której Laschtowiczka się nie spodziewa. „A nic mi nie odpowiedziano - mówię, siląc się na bardzo obojętny ton - po prostu wydano mi zezwolenie”. „Co?” - Laschtowiczka podskoczył na fotelu, „bomba” wybuchła. - „To niemożliwe”. „Jak to niemożliwe, jeżeli zezwolenie mam w teczce”. „Czy pan może mi je pokazać?” „Proszę”. Laschtowiczka czyta „Urkunde” i oddaje mi ją ze słowami: „Nic nie rozumiem”. Teraz ja pytarr słodziutko: „A dlaczego?” Laschtowiczka zaczyna zawile i nie bardzo zrozumiale wyjaśniać, że Warszawa z jakiegoś tam powodu nie powinna była otrzymać pożyczki. Mniejsza o to, epizod skończony. Był on zresztą jedyny tego rodzaju, jeśli chodzi o stosunki z Laschtowiczką. Przy okazji bytności u Sieberta, załatwiliśmy przykrą dla Miasta sprawę Getak-gazu i dr Schrempfa. Na jakiś miesiąc przed tym dostałem poufne wiadomości z Wydziału Nadzoru Budowlanego i 2 Wydziału Opieki i Zdrowia, że z polecenia niemieckiego lekarza urzędowego w Urzędzie Pełnomocnika, wspomnianego już dr Schrempfa, jest przeprowadzana dezynsekcja domów w Warszawie przez OstpreuBisches Serum-Institut za pomocą środka zwącego się Getak-gaz i że cała ta akcja jest jedną aferą. Getak-gaz jest nieskuteczny, stawki za dezynsekcję są liczone od metra sześciennego i są wysokie, kubaturę oblicza się nie mierząc objętości dezynsekowanych mieszkań, lecz dokonując obmiarów całego domu na zewnątrz. W sumie grozi to wydatkiem paru milionów złotych. Oficjalnego meldunku jednak nikt nie chce złożyć, tak się boją Schrempfa. Na parę dni przed wyjazdem do Krakowa przyszły pierwsze rachunki OstpreuBisches Serum-Institu na sumę paruset tysięcy złotych, a w ślad za nimi zjawił się u mnie przedstawiciel firmy, by zainkasować pieniądze. Po naradzie z Kunze, deklaruję na razie gotowość wypłacenia zaliczki w sumie około trzydziestu tysięcy, a resztę po sprawdzeniu rachunków. To odwleka sprawę. Polecam pokazać sobie tekst umowy: zleceniodawcą w imieniu gminy jest dr Schrempf. Gdy załatwiliśmy z Siebertem sprawę zezwolenia na zaciągnięcie pożyczki, powiadam: „Ale z tej okazji muszę powiedzieć, że jeżeli Miastu będą narzucone niepotrzebne wydatki, to i pożyczki nie starczą”. „Co pan ma na myśli” pyta mnie Siebert. Wówczas opowiedziałem o Getak-gazie i Serum Institut. „Kto to zarządził” pyta Siebert. Teraz wtrąca się taktownie Kunze: „Pan pozwoli Hen Direktor, dalej ja będę mówił” i zwracając się do Sieberta: „Zarządził to bezprawnie niemiecki lekarz urzędowy”. „Kto to jest?” „Doktor Schrempf\ Siebert zrobił notatkę w notesiku i powiada dc nas: „Panowie mają rację, Miasto nie powinno pokrywać tych wydatków”. Oszukańczość afery była wszak oczywista. W kilka dni po powrocie do Warszawy przyszedł do mnie podniecony dr Orzechowski, dyrektor Wydziału Szpitalnictwa: „Panie dyrektorze, co się stało? Herr Medizinalrat (Orzechowski był tal
sterroryzowany przez Schrempfa, że nawet w naszych, polskich rozmowach używał jego niemieckich urzędowych tytułów) poleca nam teraz wszystko uzgadniać z pańskim Wydziałem Finansowym Jakiś nowy wiatr powiał”. W jakiś czas później Schrempf przestał urzędować. Informacje „zakulisowe” ze strony aparatu urzędniczego w rodzaju wspomnianej informacji ze strony Schadego, bywały pomocne dla skuteczności interwencji. W szczególności miało to miejsce w początkach 1941 r., kiedy byłem w Krakowie z dyrektorem Wydziału Personalnego Strześniewskim w sprawie uzyskania podwyżki płac pracowników miejskich. Gdy uzyskałerr informację, że istnieje skłonność do przyznania podwyżki, oświadczyłem na pierwszej konferencji: „Nie wyjedziemy z Krakowa, dopóki nie załatwimy podwyżki”. Konferencje toczyły się jakiś czas. ale podwyżka została przyznana12221. Wyjazdy do Krakowa były połączone z kłopotami kwaterunkowymi: dla Polaków był dostępny jeder jedyny hotel „Pod Różą” na ulicy Floriańskiej, Dziś jest on porządnie odnowiony, wtedy była tc rudera nieprawdopodobna, w której kiedyś nabawiłem się świerzbu. Nie miała ta dolegliwość wzniosłości rany na polu bitwy, rodzajem swoim chyba raczej odpowiadała charakterowi „manewrów” krakowskich.
Wydział Finansowy Struktura Wydziału Finansowego nie ulegia zmianie zachowując podział na 6 sekcji: I Ogólna, I Kredytowa, III Podatkowa, IV Budżetowa, V Centralnej Księgowości, VI Kasowa. W związku z utworzeniem w marcu 1940 r. Miejskiego Urzędu Egzekucyjnego, jako odrębnej jednostki podporządkowanej bezpośrednio komisarycznemu burmistrzowi, przekazane zostały do MUE czynności egzekucyjne wraz z personelem egzekutorskim liczącym około 50 ludzi. W związku z utworzeniem Dzielnicy Żydowskiej w końcu 1940 r. wyodrębniliśmy w 1941 r. z Sekcji Podatkowej Oddział Podatkowy na obszar dzielnicy żydowskiej, o czym wspominam dalej w segmencie Finanse Miasta a Dzielnica Żydowska. Liczebność Wydziału Finansowego wzrosła znacznie: formalnie z 379 osób w 1939 na 430 w 1940/41, faktycznie więcej, o okrągło 100 osób, gdyż dla prawidłowej porównywalności należy odliczyć pracowników przekazanych do MUE. Porównawczo przeto struktura zatrudnienie przedstawia się następująco:
3939 r. 1940-41 r. Wzrost Urzędnicy Zarządu Opłat i Podatków (Sekcja HI) 144 187 +43 Zarządu Ogólnego (Sekcja I, II, rv, V, VI) 92 150 +58
Oficjaliści i stemplarki 93 93 0 Przyczyną wzrostu zatrudnienia w Zarządzie Opłat i Podatków było wprowadzenie nowycł podatków, w szczególności pracochłonnej daniny od mieszkańców; przyczynami wzrostu w Zarządzie Ogólnym, tj. w pozostałychsekcjachbył wzrost czynności lub ich pracochłonności. Taknp. Sekcja IV Budżetowa została dwukrotnie zwiększona (z 10 na 20 osób) w związku ze wzrosten pracy nie tylko związanej z samym budżetowaniem, ale i z koniecznością obrony budżetu wobec władz niemieckich Nadto były tworzone różne nowe stanowiska, dla jakich tylko można było znaleźć uzasadnienie wobec władz niemieckich Tak np. sekretariat był nie jedno-, lecz trzyosobowy, było trzech referentów do spraw ogólnych i ekonomicznych, których przed wojną w ogóle nie było w Wydziale Finansowym Prócz urzędników etatowych, szereg osób było zatrudnianych na pracach zleconych jako konsultanci, wśród nich ludzie tej miary co Ludwik Landau, Stanisław Nowak Tadeusz Sławiński. Wszystkie te zabiegi były cząstką ogólnej akcji Zarządu Miejskiego, by zatrudnić jak najwięcej inteligencji polskiej, dając w ten sposób zarobek, choć mizerny, i „Ausweis” zaświadczenie o zatrudnieniu, w zasadzie chroniące przed wywiezieniem na roboty do Niemiec. Po roku 1941 stan etatowy Wydziału powiększył się tylko o 2, dosłownie dwa etaty. Złożyły się na to powody obiektywne: gros zmian w zakresie pracy Wydziału przypadło na r. 1940, jak i subiektywne: objęcie decerantu finansowego przez Fribolina, w czasie urzędowania którego utrzymanie stanu posiadania już było sukcesem Skład kadry Wydziału Finansowego już przed wojną był na dobrym poziomie, zaś zwiększenie liczby etatów pozwoliło na wartościowe uzupełnienie tego składu. Został przyjęty szereg wykwalifikowanych b. pracowników Min. Skarbu (Z. Brojerski, A. Grajewski, Z. Heilman, K Janczewski, K. A. Kolanowski, Z. Kusztelan, M. Lewandowski, E. Neugebauer, A. Niedźwiecki, I Ostrowski, Z. Pirożyński, St. Szczerski, St. Wajda, St. Włoszczowski), Związku Rewizyjneg Samorządu Terytorialnego (L. Gierlicki, H. Janczewski, St. Zakrzewski) względnie innych instytucj centralnych, które w czasie okupacji przestały istnieć, jak radca Biura Prawnego Prezesa Rad} Ministrów Ludomir Kaczmarkiewicz, Kazimierz Strzelecki i Helena Sokołowska. Zatrudnionych było szereg pedagogów, zwłaszcza nauczycieli szkół średnich w związku z ich likwidacją: Z. Dudzianka, Driański, Chodyniecki, J. Lechowski, B. Mechowicki, K. Makuch, Suzin i inni. Pracownikiei wydziału był Karol Ziemski, b. dowódca 36 pułku piechoty „Legia Akademicka”, późniejsz> dowódca „Starówki” w czasie powstania. Pracownikiem wydziału był również Sachnowski. dziennikarz znany dziś jako Jacek Wołowski. W składzie nowo przyjętych pracowników Wydziału Finansowego znalazło się kilku wybitnych profesorów: matematyk Wacław Sierpiński, anglista Andrzej Tretiak, filolog klas. Adam Krokiewicz. Była to znowu cząstka ogólnej akcji Zarządu Miejskiego, by przyjść z pomoce profesorom polskim z wielką godnością odmawiającym wszelkiej pomocy, z jaką ofiarowywali się profesorowie niemieccy.
Funkcję Dyrektora Finansowego Zarządu Miejskiego pełniłem do października 1943 r., po czyn przeszedłem na stanowisko dyrektora naczelnego Komunalnej Kasy Oszczędności m Warszawy, opuszczone przez Mikołaja Dolanowskiego, który w związku ze swą działalnością w ruchu oporu pozostał już wyłącznie w podziemiu. Stanowisko Dyrektora Finansowego objął po mnie wicedyrektor Wydziału Finansowego Kazimierz Niemiec (po wojnie: Kazimierz Niemski). Wicedyrektorami byli: Aleksander Władysław Zawadzki (przez cały okres), Stanisław Muszyńsk (od 1941 r. dyrektor Lombardu Miejskiego), dr Mirosław Gąsiorowski (wraz z Kirkorem przeszedł 1YIII 1939 do M in Skarbu, w październiku wrócił z ewakuacji do Warszawy i zgiosił się do Zarządu Miejskiego, po kilku miesiącach przeszedł do Wydziału Ogólnego jako wicedyrektor), Kazimien Niemiec (mianowany z mojej inicjatywy w 1941 r., naczelnik Wydziału Finansowego miasta Radomia, przed wojną inspektor BGK), Stanisław Zaborowski (kierownik Sekcji III Podatkowe z końcem 1943 r.). Kierownictwo poszczególnych sekcji sprawowali: Sekcji I Ogólnej: Kierownicy: dr Antoni Rokita (później dyrektor Wydziału Przemysłowego) Mieczysław Prandota-Prandecki (aresztowany, szczęśliwie później zwolniony z Treblinki), Stanisław Bonarek. Zastępca kierownika - Henryk Janczewski. Sekcji II Kredytowej: Kierownik: Stanisław Stempkowski zastępca - Wacław Fugiński^.
R o k 1943. P ożegnanie z kadrą kierow niczą Wydziału F inansow ego Zarządu M iejskiego m. st. W arszawy w zw iązku z p rzejściem do K.K .O m. W arszawy O d lewej do pra w ej siedzą: 1. J. Tyczyńska, 2. J. Hertmanowa, 3. K. Niemiec, 4. A. Ivdnkci, 5. A. W. Zawadzki, 6. Z. D udzianka, 7. I. Żelazowska. Stoją I rząd: 1. K. M akuch, A. Thiele, J. Wróbel, 4. J. M izerski, 5. Z. ?, 6. M. Iżycki, 7. H. Sokołow ska, 8. S. Zaborowski, 9. K. A. Kolonowski, 10. H. Janczew ski, 11. L. K osińska, 12. E. Sauter, 13: M. M arcinkow ska, 14. W. Sciwiarski, 15. W. Smigrodzki, 16. S. Bonarek, 17. Z. Pirożyński. 18. II. W odzinowski, 19. H. Sieben, 20. S. Stempowski. Stoją U rzą d : 1. ? ,2. ?. 3. Łukaw ski, 4. W. Fugiński, 5. F. Borzęcki, 6. H. Różewicz. 7. S. Kom orkiewicz, 8. M. Sm oliński
Sekcji III Podatkowej: Kierownik - Stanisław Zaborowski, zastępcy - Jerzy Mizerski, p mianowaniu Zaborowskiego wicedyrektorem kierownik sekcji, oraz Stanisław Komorkiewicz.
Sekcji IV Budżetowej: Kierownik Stanisław Zakrzewski (w 1943 przeszedł ze względów zdrowotnych do pracy w szpitalu w Otwocku), Eugeniusz Sauter (przed wojną kierownik Sekcji III później naczelnik finansowy w Tramwaj ach Miejskich). Zastępca kierownika - Marian Iżycki. Sekcji V Centralnej Księgowości: Kierownik - Karol Adam Kolanowski. Zastępcy - Henry Różewicz i Franciszek Borzęcki. Sekcji VI Kasowej: Kierownik - Henryk Sieben(zmarł). Zastępca Mieczysław Smoliński, po śmierć Siebena kierownik sekcji. Zakres czynności poszczególnych sekcji stosunkowo dokładnie określają ich nazwy z wyjątkiem, oczywiście, Sekcji I Ogólnej. Ta ostatnia obejmowała następujące referaty (wraz z podaniem nazwisk kierowników referatów): Osobowy (Kazimierz Lorenc), List płac (Natalia Gierwatowska) Rachunkowy (Lucjan Kuczyński), Gospodarczy (Zdzisław Żukowski), Rozrachunkowy z tyt. zadłużę] pracowników miejskich (dr Florkowski), Hala Maszyn (Stefania Ostrowska-Mikowa), Ekspedycji (Jan Wróbel), Archiwum (Ewa Jeżewska), Radca Prawny (Leopold Witkowski), Stołówka (Iren Malewska). Referenci do spraw ogólnych i ekonomicznych: Alfons Grajewski, Karol Makuch, Zbigniew Pirożyński1^ 1. Sekretariat Dyrektora: Halina Fronczakowa, Leokadia Kosińska, Janina Tyczyńska (z Prezydiur Rady Ministrów). Każda z sekcji miała swój rzetelny wkład w dorobek Wydziału Finansowego. Sekcja VI Kasowa swój okres heroiczny przeżyła we wrześniu 1939 r., ale i w 1940 r. chwalebnie zdała egzamin przy operacji deponowania banknotów 500 i 100 zlotowych. W tymże 1940 r. dowiedziałem się, że kasjerzy mają swego patrona - świętego Bonifacego (zdaje się dlatego, że kasjer jest „dobrze czyniący” ludziom - benefaciens), którego święto uroczyście obchodzą rano mszą w kościele na Czerniakowie, a potem obiadem Wyasygnowałem im z budżetu jakąś kwotę na urządzenie sobie przyjęcia, z którego byli zadowoleni, bo - jak opowiadali - było po dwa kieliszki wódki, po kanapce z szynką, kotlet schabowy i piwo. Niestety, w następnym roku i tego dla nich nie można było zrobić. Sekcja V Centralnej Księgowości wykonała w 1940 r. trudne zadanie sporządzenia zamknięć rachunkowych za okres 1939/1940 i przez cały następny czas dawała terminowe, staranne sprawozdania miesięczne i roczne. Gdy w 1942 r. przyjechał z Krakowa inspektor Ruttjeroth, aby skontrolować dlaczego Warszawa domaga się subwencji z kasy GG i czy jest to uzasadnione, nie mógł nic zarzucić Księgowości. Sekcja V obejmowała sześć referatów: Księgowości Sum Budżetowych (kier. Adam Wścieklica) Księgowości Sum Pozabudżetowych (kier. L. Kozłowski), Sprawozdawczości (kier. Alicje Sabelman), Rozrachunków (clearing) (kier. Jan Niedziałek), Kontroli Kas Przychodowych (kier Julian Zaleski, Wiesław Śmigrodzki). Sekcję II Kredytową cechowała sumienność i znawstwo w zakresie przygotowywania dokumentacji pożyczkowych. Sekcja III Podatkowa miała w swojej administracji bezpośredniej bądź pośredniej 33 rodzaj( podatków. Realizowała wymiar i pobór w sposób nie wywołujący sprzeciwów ze strony podatnika-
rodaka, a równocześnie nie powodujący zatargów z nadzorem Dużo w tym zakresie zawdzięcza Wydział Finansowy kierownikowi Sekcji Zaborowskiemu221, który przez powagę swej fachowości, umiejętność bycia z ludźmi umiał utrzymać dobre stosunki koleżeńskie i właściwą atmosferę pracy w Sekcji liczącej wraz ze stemplarkami ponad 200 osób. Fachowość Zaborowskiego, jego tak i doskonała znajomość niemieckiego oddawały nieocenione usługi przy załatwianiu spraw finansowych Miasta z nadzorem niemieckim, zwłaszcza gdy decernentem został dr Fribolin. Ważnym wydarzeniem w organizacji Sekcji Podatkowej było utworzenie w 1940 r. Referatu Daniny od Mieszkańców w konsekwencji wprowadzenia tego podatku przez rząd GG. Pracochłonne procedura tego podatku pozwoliła na uzasadnienie potrzeby licznej obsady osobowej, powstał więc kilkudziesięcioosobowy referat, największy w całym Wydziale Finansowym, co umożliwiło zatrudnienie szeregu wartościowych osób, niekoniecznie zajmujących się sprawami podatkowymi zawodowo. Organizację referatu sprawnie przeprowadził Stanisław Komorkiewicz, zostając również jego pierwszym kierownikiem Struktura wewnętrzna sekcji i obsada kierownicza referatów przedstawiała się następująco: Ref. Opłat Rejestracyjnych (kier. Jan Lewandowski, z-ca Józef Świderski), Ref. Podatku 01 Widowisk (kier. Jan Tyszka, z-ca Edward Gientkowski), Ref. Podatku od Napojów (kier. Stefar Kempka), Ref. Daniny od Mieszkańców (kier. St. Komorkiewicz, później Zygmunt Woliński), Rei Podatku Drogowego (kier. Kazimierz Andrzej czyk), Ref. Podatku od Psów (kier. Feliks Czaplicki, z ca Wiktoria Olszewska), Ref. Podatków Drobnych (kier. Dymitr Oleksiuk), Ref. Opłat Alienacyjnyd i Pod. Hotelowego (kier. Stanisław Bartosik, z-ca Maria Czarnocka), Ref. Opłat Adiacenckich (kier Eugeniusz KreicP1), Ref. Odwoławczy (kier. Miron Lewandowski), Ref. Ogólny (kier. Wacław Ściwiarski), Zespół Kontroli w Terenie (kier. Karol Ziemski), Ref. do Spraw Podatkowych ¥ Dzielnicy Żydowskiej (kier. Bolesław Stolarski). Sekcja I Ogólna ma swoje zasługi w zakresie zaopatrzenia wydziału i jego pracowników. Wydział był zawsze obficie zaopatrzony w materiały biurowe i papier, którego zapas był równocześnie rezerwą dla prasy podziemnej. Doniosłą działalność prowadziła sekcja w zakresie zaopatrzenia pracowników; polegało to na wydawaniu bezpłatnych gorących zup w czasie pracy w ramach ogólnej akcji Zarządu Miejskiego12221. Było jednak ambicją każdej „kuchni” wydziałowej, żeby do środków otrzymywanych dodać własne, osiągnięte własną inwencją i zapobiegliwością. Sekcja Ogólna wykazała tu działalność godną uznania i wspomnienia: wydawała dobre, wysokokaloryczne zupy, będące dla wielu pracowników, a nawet ich rodzin, ważnym posiłkiem codziennym, zorganizowany został „szmugiel” żywności ze wsi, dostawy od płatników, własna hodowla świń. Świnie były hodowane w gmachu opery na placu Teatralnym; tamże stacjonował powozik i koń wydziałowy. Kuchnia wydawała zupy nie tylko dla pracowników, ale i dla rodzin szeregu z nich, dając przeciętnie około 600 porcji dziennie. W powyższej działalności zaopatrzenia zasłużyli się Zdzisław Żukowski, Edmund Koli, Józe Rohoziński, Irena Malewska (kierowniczka kuchni), Henryk Janczewski (zastępca kierownik Sekcji). Aktywność Sekcji Ogólnej wynikała w szczególności z aktywności jej kierownika St Bonarka122^ Sekcja IV Budżetowa odegrała w okresie okupacji zasadniczą rolę w zakresie obrony budżeti poprzez swą fachowość i staranność pracy; szczegółowo będzie o tym mowa w segmencie dotyczącym budżetu, tu należy wymienić, gwoli należytego we wspomnieniu uznania, referentów
budżetowych z nieocenionym w swej inteligencji i precyzji pracy kierownikiem Sekcji Stanisławen Zakrzewskim na czele: Stanisław Bonarek, Marian Iżycki, Henryk Wodzinowski, Henryk Janczewski Ludwik Gierlicki, Zbigniew Pirożyński, Stanisław Włoszczowski, Michał Skarbiński (Politechnik Warszawska), Lucjan Brojerski, Jan Wróbel, Feliks Ostrowski. Sekcja miała do prac pomocniczycł i przepisywań 7-osobowe biuro ze st. referentem Eugenią Rebajn na czele. Wyróżniającymi się pracowniczkami były Hartmanowa i Latowcowa. Tak wartościowy aparat ludzi był właściwą bazą dla kierowania finansami miasta, bazą jakże potrzebną; kierowanie bowiem finansami było trudne, pełne napięcia i niebezpieczne. W pracy mojej jako dyrektora finansowego ze szczególną wdzięcznością wspomnieć muszę współpracę z A. W. Zawadzkim jako moim zastępcą. W Wydziale Finansowym nie było na szczęście żadnych represji, a i aresztowania ograniczyły się do paru przypadków o nieszczęśliwym zbiegu okoliczności: Aresztowani byli Fronczakowa i Grajewski, którzy po biurze wstąpili do restauracji i akurat trafili na „kocioł”, przy czym Fronczakowa miała przy sobie gazetki12221. W 1941 r. został z powodu jakiegoś donosu aresztowany Prandota. Dozwolono mi przeprowadzić jego obronę w Urzędzie Pełnomocnika wobec Brauna adiutanta Leista i nadzorcy kwaterunku. Braun zgodził się za moim poręczeniem zwolnić już aresztowanego Prandotę, jeżeli następnego dnia zjawi się on na dalsze przesłuchanie. Prandota następnego dnia się stawił, został przesłuchany i odesłany do pracy, z tym że sprawa została zakończona, o czym Prandota mnie zaraz powiadomił; wtedy mogiem pojechać do Krakowa. Pc powrocie dowiedziałem się, że Prandota został ponownie aresztowany i zesłany do Treblinki. Udało mi się przez Fribolina uzyskać interwencję o zwolnienie go z obozu, Prandota wrócił jednak dopiero po kilku miesiącach bynajmniej nie w wyniku interwencji. Odwrotnie, jak mi opowiadał, groziła mu porcja kijów, gdy przyszła interwencja, takie już były zasady kierownictwa obozu. Poza tym aresztowań nie było, mimo że w wydziale ruch organizacyjny był żywy, kolportaż prasy podziemnej obfity i choć mieliśmy wśród załogi kilku yolksdeutschów. Jeden z pracowników, Witkowski, po wojnie został skazany sądownie za kolaborację z Niemcami. Po wyzwoleniu kraju cały aparat stanął do pracy. Wielu spośród dawnych kolegów z Wydziału Finansowego zajmuje dziś wybitne stanowiska12221.
Aparat Zarządu Miejskiego Prawie nie ma zjawiska, którego „odwrotną stroną medalu” nie byłyby finanse, toteż Wydział Finansowy Zarządu Miejskiego stykał się z całym aparatem tegoż Zarządu. Chociaż aparat ten uleg w zakresie struktury organizacyjnej pewnej przebudowie wskutek wojny i okupacji, zasadnicza struktura przedwojenna pozostała bez zmian. Ubyły następujące jednostki organizacyjne: Wydział Wojskowy, Główny Dom Schronienia Starozakonnych, Ogród Zoologiczny (wystrzelanie zwierząt w czasie oblężenia), Kinematogra: Miejski (wszystkie kina podlegały niemieckiemu urzędowi powierniczemu dla kinematografii). Przybyły: 4 Biura Dzielnicowe (Śródmieście, Północ, Południe, Praga) jako wypróbowane w czasii oblężenia pożyteczne ogniwa organizacyjne, Miejski Urząd Egzekucyjny, scalający akcję windykacyjną należności miejskich, Miejski Urząd Weterynaryjny, następnie urzędy rozdzielcze w konsekwencji „Mangelwirtschaft” gospodarki wojennej: Wydział Kwaterunkowy, Wydział Rozdziału i Kontroli (rozdział kartek aprowizacyjnych), Główny Urząd Rozdziału Zaopatrzeni; Pracowników Miejskich, wreszcie Miasto przejęło kilka b. szpitali państwowych: Klinikę Dermatologiczną, Szpital Ujazdowski, Szpital na Skarpie, którym groziło znalezienie się bez oparci; budżetowego. Wyliczając instytucje, które przybyły, należałoby jeszcze wymienić: Policję Polską, Dyrekcję Policji Kryminalnej oraz Theater der Stadt Warschau; były to jednak, oczywiście instytucje, nad którymi Zarząd Miejski żadnej gestii nie sprawował, ale które - na mocy zarządzef niemieckich - były objęte schematem budżetu Miasta w okresie okupacji. Miały miejsce również przemianowania z polecenia władz okupacyjnych nazw niektórych jednostek aparatu miejskiego: Tramwaje i Autobusy Miejskie zostały przemianowane na Miejskie Zakłady Komunikacyjne w Warszawie, wymowniejszym natomiast było przemianowanie Muzeum Narodowego na Muzeum m. Warszawy oraz Wydział Oświaty i Kultury na Wydział Gospodarczy Urzędu Szkolnego prz) Pełnomocniku Szefa Okręgu na m Warszawę (w listopadzie 1940 r.). Ponadto miały miejsce przesunięcia niektórych jednostek organizacyjnych (Miejska Pomoc Lekarska Betonownia Miejska) z formy jednostek administracyjnych, wchodzących w skład budżetu administracyjnego, na jednostki rozliczające się z tym budżetem per saldo, co stanowiło korzystne uelastycznienie ich gospodarki. W konsekwencji tych zmian, aparat Zarządu Miejskiego obejmował na przełomie 1942/1943 r.: 28 wydziałów administracyjnych i jednostek równorzędnych (np. muzeum), 6 zakładów zaopatrzenia wewnętrznego, 12 przedsiębiorstw miejskich, 9 ambulatoriów, 1 zakład położniczy, 16 szpitali, 1 kwarantannę, 5 zakładów zamkniętych opieki społecznej, 5 schronisk dla bezdomnych. Część tych jednostek posiadała podległą sieć organizacyjną, jak sieć ośrodków opieki, zdrowia, szkół itd., nie mówiąc już o instytucjach subwencjonowanych, jako nie będących formalnie instytucjami miejskimi. Aparat ten podlegał polskiemu komisarycznemu burmistrzowi, z tym że 5 przedsiębiorstw: Elektrownia, Wodociągi, Gazownia, Piekarnia, Zakłady Komunikacyjne w lutym 1941 r. został} wyodrębnione jako Przedsiębiorstwa Zaopatrywania i Komunikacji i poddane kierownictwu niemieckiemu (Durrfeld). Budżetowo natomiast podlegały one Wydziałowi Finansowemu. Tak wielki aparat gospodarki miejskiej i to w warunkach okupacji, stanowił technicznie trudne zadanie koordynacyjne dla polskiego Kierownictwa Zarządu Miejskiego, toteż w tym zakresie koordynacji technicznej - został zorganizowany Sekretariat Zarządu (S. Z.). On centralizował cal;
zasadniczą korespondencję Zarządu Miejskiego, wydawanie okólników, dziennika urzędowego, tu wreszcie było biuro tłumaczy z prof. dr Emilem Kipą na czele. Szefem Sekretariatu był dr Władysław Zawistowski, ongiś naczelnik Wydziału Sztuki i Kultury ¥ Min. Oświaty, przed wojną dyrektor Towarzystwa Krzewienia Kultury Teatralnej. Bardzo inteligentny, b. dokładny jako urzędnik, energiczny, był tego sekretariatu odpowiednim szefem Być może z powodu swej stanowczości miewał wrogów, zwłaszcza przed wojną był nim Ełemar. Z Władziem Zawistowskim żyliśmy już przed wojną w przyjaznych stosunkach koleżeńskich. Podczas Wielkanocy 1942 r. zostałem przez niego zaproszony na „śniadanie”, w którym wzięli udział: Julek Kaden-Bandrowski, Stanisław Podwiński, wówczas od roku zastępca burmistrza Kulskiego Rostkowski, b. dyrektor administracyjny Teatru Polskiego. Śniadanie było gastronomicznie godne, a Kaden, który jako wytrawny pieczeniarz uważał, że zawsze ma obowiązek „odpracowania” pod względem towarzyskim gościny, zabawiał nas wszystkich. Tym razem stworzyli duet z Rostkowskim, obaj Galileusze pokpiwali ciągle na temat nieboszczki Austrii: „Ty, wstań, wypijemy za naszego Cysorza”, aż wreszcie rozbawieni odśpiewali hymn Habsburgów: „Gott erhalte, Gott behüte, unserr Kaiser, Vaterland”. Wesołej tej błazenady był pocieszny epilog, o którym dowiedzieliśmy się następnego dnia. Mieszkanie Zawistowskiego było na parterze i, jak się dowiedział Zawistowski od sąsiadów, pod oknami chodził szpicel. „Można sobie wyobrazić - powiedział mi Zawistowski - jak mu się musiało pomieszać w giowie co to za konspiracja polska, która chce restytuować Habsburgów”. W normalnych warunkach stosunek pomiędzy aparatem finansowym a resztą aparatu musi być kontradyktoryjny: Wydział Finansowy w trosce o równowagę budżetową domaga się od aparatu zwiększenia dochodów i nie godzi się na wzrost wydatków, natomiast wydziały administracyjne domagają się powiększenia ich wydatków, przedsiębiorstwa zaś bronią się przed powiększaniem przelewów budżetowych. W okresie okupacji stosunek ten zmienił się radykalnie: Wydział Finansowy starał się prowadzić politykę antyfiskalną, tak aby możliwie jak najbardziej wciągnąć Gen. Gubernatorstwo w dotowanie budżetu miejskiego. Stąd też dla Wydziału Finansowego cennym spośród aparatu miejskiego byli ci kontrahenci, którzy potrafili dobrze wespół z Wydziałem Finansowym bronić budżetu miasta wobec niemieckiego nadzoru finansowego. Kontrahentami byli z reguły dyrektorzy, wicedyrektorzy i kierownicy działów finansowych poszczególnych agend miejskich. Była to kadra na ogół na dobrym poziomie fachowym, co Niemcom imponowało, również na ogół z poświęceniem broniąca spraw miejskich12221. Przed każdym dyrektorem z aparatu Zarządu Miejskiego stały trzy trudne dylematy do rozwiązania: 1) jak realizować zadania swego działu w sposób najkorzystniejszy dla dobra Polaków, 2) jak utrzymać więź z aparatem pracowniczym, z jednej strony wymagając niezbędnego minimum wysiłku pracy, z drugiej zaś pamiętając o jego ciężkich warunkach materialnych i potrzebie przychodzenia mu z pomocą, 3) jak lawirować wobec władz okupacyjnych. Spróbujmy zorientować się w tematyce tych trzech dylematów. Dość szybko, chyba prawie od razu, zorientowaliśmy się, że realizowanie zadań w imię dobra Polski na drodze legalnej rokuje bardzo małe efekty. Stanęliśmy wobec sytuacji, którą prezydent Kulski w swych wspomnieniach scharakteryzował, iż „okres okupacji domagał się od każdego ... pomysłowości konspiracyjnej”. Praktycznie sprowadzało się to do szeregu „szlachetnych oszustw”
i do zabiegów pozyskania sobie w sposób mniej lub bardziej „szlachetny” przychylności nadzoru niemieckiego. Nie były to metody przyjemne dla aplikujących je, jeszcze mniej - bezpieczne, ale właśnie w imię dobra sprawy polskiej odważnie stosowane przez kierownictwo i aparat pracowniczy poszczególnych komórek Zarządu Miejskiego. Gwardią w tym zakresie był chyba Wydział Ewidencji Ludności z dyrektorem Janem Delingowskim na czele, który zorganizował wspaniale wystawianie „lewych” kennkart i ausweisów. Utrzymanie więzi z pracownikami przedstawiało szczególnie trudny dylemat. W okupowanej Polsce zostało rzucone hasło „żółwia”, tj. pracy powolnej, mało wydajnej, pracy raczej pozorowanej. Miało to stanowić dywersję w stosunku do okupanta. Słusznie, ale w Zarządzie Miejskim tylko niektóre działy kwalifikowały się pod „żółwia”; większość była pracą dla dobra ludności polskiej. W praktyce sprowadzało się to do jakiegoś milczącego porozumienia pomiędzy kierownictwem a załogą. Na terenie Wydziału Finansowego nie przypominam sobie żadnych kłopotów z tego powodu. Bardzo kłopotliwa była sytuacja dyrektorów w zakresie warunków materialnych załogi: place były niewystarczające, kompetencje dyrektorów w zakresie poprawy bytu pracowników, ba, w zakresie pomocy w przypadkach losowych, tak dobrze jak żadne. Przypominam sobie rozmowę z Kühnem, dyrektorem Elektrowni, a przed laty dyrektorem Tramwajów, bardzo popularnym wśród załogi. Kühn doskonale zdawał sobie sprawę z socjologii rządzenia. Był zatroskany. „Staram się jak mogę powiedział do mnie - utrzymać wśród personelu stan jakiegoś optymizmu i przekonania, ze Dyrekcja 0 nich dba. Ale cóż mogę? Prawie nic. Staram się więc, aby w każdym miesiącu coś byłe świadczone na rzecz pracowników. W jednym miesiącu wydajemy sorty mundurowe. Dostaje je 10% załogi, ale idzie pogwar między ludźmi, że jednak sorty są wydawane. Drugiego miesiąca wypłacam nagrody. Znowu dostaje je mała ilość ludzi, ale znowu jest pogwar: a jednak nagrody płacą. I tak, co miesiąc coś. To podtrzymuje w nich nadzieję, ale czy długo tak można?” Egzotyczny bez mała zbiór opowieści z „Tysiąca i jednej” nie tyle nocy ile dni, mogłyby stanowić wspomnienia w zakresie lawirowania z władzą okupacyjną. Podłożemtego była sytuacja stworzona przez pełnomocnika Szefa Okręgu, później Stadthauptmanna, tj. Leista, który przekazał merytoryczne załatwianie spraw podległym mu niemieckim kierownikom wydziałów czy później decernatów, 1 odpowiednio do tego, pozostawił w polskim Zarządzie Miejskim dyrektorom wydziałów i przedsiębiorstw załatwienie spraw bezpośrednio z odnośnymi komórkami nadzoru niemieckiego. Kontakt komisarycznego burmistrza ze Stadthauptmannem był przede wszystkim korespondencyjny, kontakty bezpośrednie były rzadkie, raczej incydentalne, dotyczące spraw szczególnych a nie spraw programowych, czy całokształtu działalności. Stan bezpośredniego załatwiania spraw Miasta przez aparat Zarządu Miejskiego z aparatem nadzori niemieckiego zaistniał już za Dengla12221. Było to zresztą koniecznością wobec poprzednio przedstawionego stosunku „Stadtpräsidenta” Dengla do urzędu komisarycznego burmistrza. Star decentralizacji utrzymał się i za Leista, był on wygodny przede wszystkim dla Leista, ale był dogodny i dla kierownictwa Zarządu Miejskiego: stwarzał jakby pewną instancyjność w polsko-niemieckin załatwianiu spraw miejskich. Nie bez wpływu na częstotliwość kontaktów była słaba znajomość języka niemieckiego przez kierownictwo polskiego Zarządu Miejskiego12221. Ważną rzeczą było to, że stosunki Kulski-Leist były poprawne i formalne; Leist nawet przyczynił się osobiście do zwolnienia Kulskiego, gdy został aresztowany w 1940 r. na tle sprawy Starzyńskiego. Tak układające się stosunki powodowały, że u góry następowało łagodzenie spraw, a nie ich
jątrzenie. Jak już wspomniałem, stosunki pomiędzy dyrektorem polskim a jego niemieckim nadzorcą, to była loteria. Zależały od tego, kogo się dostało. Dyrektorzy Tramwajów Miejskich inż. Niepokoyczycki i inż. Synek, po przejściu przedsiębiorstw pod dyrektywy Diirrfelda, zostali z inicjatywy tegoż Diirrfelda zesłani do obozu w Oświęcimiu. Wydział Szpitalnictwa za czasów nadzoru przez di Schrempfa miał gehennę w pracy, po zastąpieniu go przez dr Hagena stosunki stały się znormalizowane. Konieczność bezpośredniego załatwiania spraw przez polskich dyrektorów z niemieckimi urzędnikami nadzoru wysuwała sprawę znajomości języka niemieckiego. Na ogół był on dyrektorom lepiej czy gorzej znany. Jeżeli nie znał go dyrektor, to zwykle znał wicedyrektor i on wtedy prowadził pertraktacje. Taknp. w Wydziale Technicznym wicedyrektor inż. Paweł Branny, Ślązak z Cieszyńskiego, mówił perfekt po niemiecku, a mając przy tym dużą zręczność taktyczną i miły, jowialny sposób bycia, był głównym obrońcą interesów Miasta na tym, tak ważnym odcinku. Dyrektor Biblioteki Publicznej dr Przelaskowski mówił kiepsko, ale spraw biblioteki broni! z zapałem Przypominało to jakby kulawy biegł przez zorane pole: ciągle się potykał, ale biegł wytrwale i przez pierwsze lata dochodził do mety interesów bronionej biblioteki. Dyrektorzy szczególnie ważnych wydziałów: Opieki i Zdrowia dr Jan Starczewski, Szpitalnictwa dr Konrac Orzechowski, Rozdziału i Kontroli Marian Drozdowski znali nieźle niemiecki, co pozwalało im n; skuteczną obronę bezpośrednią spraw podległych im wydziałów. Kłopotliwą sprawą dla kierowniczego aparatu miejskiego były różne żądania niemieckie o charakterze niepublicznym Elegancki dyrektor AGRiL Rewieński miał za zadanie specjalnie dbać o dwa wierzchowce, które AGRiL musiał oddać do dyspozycji Leista. Kiedyś idąc rano do ratusz; przez Ogród Saski, wstąpiłem do dyrektora Wydziału Ogrodnictwa Leona Danielewicza. Budynel Wydziału mieścił się w ogrodzie w miejscu, gdzie obecnie przechodzi jezdnia. Dzień był śliczny, chciałem trochę posiedzieć w ogrodzie i porozmawiać z miłym panem Leonem, kontynuatorem po Szaniorze dynastii12211 wielkich ogrodniczych Warszawy i kolegą szkolnym mego wuja. Nie zastałem jednak Danielewicza: „Pan dyrektor jest nad sadzawką w ogrodzie i łowi złote rybki. Ale zaraz poślemy”. „Niedobrze - myślę sobie - nawet ten, taki krzepki człowiek nerwowo nie wytrzymuje”. Po paru minutach zjawia się zadyszany Danielewicz, ale wygląda jakoś normalnie. „Niech Pan sobie wyobrazi, dyrektorze - mówi pan Leon - co mam za kłopot. Leist kazał swego czasu do stawu w ogrodzie wpuścić złote rybki. Teraz obiecał Fischerowi, że część ich da mu w prezencie, my więc musimy łowić. Tymczasem zanosi się na deszcz, ryby poszły na dno, sadzawka jest głęboka na 8 metrów i ryb złowić nie możemy. A jak nie złowimy, to Niemcy gotowi oskarżyć nas o sabotaż”. Bywały innego rodzaju kłopotliwe sytuacje. Gdy umarł wieloletni, zasłużony dyrektor Wodociągów inż. Włodzimierz Rabczewski, nadzór niemiecki uznał za stosowne uczcić go przemówieniem nad grobem. Gdy niespodziewanie dla nas wszystkich wystąpił na czarno ubrany kierownik Działu Personalnego w nadzorze niemieckim Naser i zaczął: „ImNamen des Stadthauptmanns”, uczestnicz pogrzebu zdrętwieli, a pani Rabczewska zemdlała. Mimo całej grozy okupacyjnej prawie nikt nie tracił humoru, a w każdym razie poczucia humoru, a spowodowane przez okupację przetasowanie ról społecznych nadawało naszemu życiu jakby pewien posmak gry teatralnej. Znany obecnie pisarz Rusinek był kierownikiem finansowym Wydziału Oświaty i to dobrym kierownikiem. Profesor Władysław Antoniewicz palił w piecach w szkoląc! miejskich. Dało to okazję dyrektorowi Wydziału Oświaty Biłkowi do takiej odpowiedzi Niemcom n;
ich uwagę, że szkoły za dużo zużywają opału wskutek zapewne niedbałej obsługi: „Nie może być. U nas w piecach pali profesor uniwersytetu”. Ważną rzeczą tak w rozgrywkach z Niemcami, jak i w administrowaniu bezpośrednim była fachowość obsady polskiej. Trudne zadania odbudowy i inwestycji, tym trudniejsze, że połączone z walką o zdobywanie materiału, prowadzili skutecznie dyrektorzy i szefowie działów Wydziału Technicznego: inż. Antoni Olszewski, inż. Paweł Branny, inżynierowie Władysław Skoczek Romuald Osmólski, Gniewiński, a w zakresie administracyjno-finansowym Mankiewicz i Ireneus; Zawadzki. Dbałość o szpitalnictwo koncentrował w sobie dyrektor Wydziału Szpitalnictwa, doskonały administrator dr Konrad Orzechowski. Dział Zdrowia w zakresie opieki społecznej prowadził z poświęceniem dr Mikołaj Łącki, człowiek głębokiej wiedzy. W zakresie samej opieki społecznej pomagał dyr. Starczewskiemu wicedyrektor Wydziału Antoni Chaciński, miły towarzysz licznych rozmów. Trudny i duży Wydział Rozdziału i Kontroli, zajmujący się gestią urzędowego zaopatrzenia ludności prowadził Marian Drozdowski, starszy kolega z WSH, przed wojną dyrektoi Izby Przemysłowo-Handlowej w Katowicach; gruntowny znawca spraw gospodarczych, sprawn) administrator i dobry taktyk. O szeregu innych przedstawicieli polskiego aparatu Zarządu Miejskiegc wspominam z okazji poszczególnych tematów; świadom natomiast jestem, że charakter i ramy Wspomnień nie pozwalają mi na monografię tego aparatu. We wspomnieniach o pracownikach Zarządu Miejskiego należy poruszyć jeszcze sprawę ich liczebności jako giówne zagadnienie w odniesieniu do całości aparatu; Zarząd Miejski bowiem, jak już wspominałem, prowadził w okresie okupacji politykę możliwie licznego zatrudniania. Na podstawie istniejących materiałów nie sposób jest dziś podać ilu było zatrudnionych, a i w czasie okupacji liczbę tę trudno było ustalić. Jako Wydział Finansowy zaprzestaliśmy sporządzania zestawień zbiorczych preliminowanych etatów we wszystkich działach gospodarki miejskiej, jak to było robione przed wojną, właśnie aby nie dawać przed oczy nadzoru niemieckiego stanów zatrudnienia. Plany finansowe przedsiębiorstw, zakładów opieki i szpitali z tych samych względów przestały również zawierać dane co do zatrudnienia, ograniczając się do kwot preliminowanych na płace. Dane dotyczące etatów zachowane zostały jedynie w odniesieniu do poszczególnych rozdziałów budżetu administracyjnego, jednak bez zestawienia zbiorczego. Zestawiając je dzisiaj, otrzymujemy następujący obraz:
1939/40 1941/42 1943/44 Wydziały administracyjne 153
727 1 082 Wydziały techniczne 1 873 1 550 1 707 Wydziały socjalno-oświatowe 2 528 1 865 1 974 Inspekcja Handlowa, M.TJ.E. Wydział Finansowy 745 784 721 Zmniejszenie liczby etatów w grupie wydziałów administracyjnych wynikło przede wszystkim ze skasowania Wydziału Wojskowego (i 11 osób), w wydziałach technicznych głównie z powodu zmniejszenia prac w zakresie planowania miasta i jego rozbudowy, w wydziałach socjalnooświatowych głównie z redukcji do 2/3 zatrudnienia w szkolnictwie powszechnym12221 oraz skasowania miejskiego szkolnictwa średniego i oświaty pozaszkolnej. Przytoczone dane etatowe mogą jednak być tylko ilustracją przegrupowań, a nie stanu zatrudnienia nawet w aparacie czysto administracyjnym, a to ze względu na liczne w budżecie pozycje na prace czasowe, gdzie etaty nie były ustalone, oraz na pokrywanie szeregu wydatków osobowych z kredytów budżetowych na wydatki rzeczowe. Z tego ostatniego źródła korzystał w znacznym stopniu Wydział Opieki i Zdrowia12221.
Nadzór niemiecki „O Gott! Wie groß ist Dein Tiergarten”. Przez 5 lat okupacji dane nam było poznanie całegc kalejdoskopu typów ludzkich, noszących nic nam nie mówiące nazwiska, urzędowo tworzących całą mozaikę tytułów i stanowisk administracyjnych i partyjnych: Stadthauptmann, Stadtdirektor, Stadtkämmerer, Bürgermeister, Oberbürgermeister, Amtsrat, Amtsarzt, Medizinalrat, Schulrat, Baurat, Oberbaurat, SA Oberführer, Brigadeführer, Standartenführer, Sturmbannführer, Bannführe] itd. Z ludźmi tymi stykaliśmy się w warunkach realizacji przez nich niemieckiej doktryny Herrenvolku i antyhumanistycznej postawy niemieckiej partii rządzącej NSDAP. Prawo byłe pozorem, moralność i obyczaj były wypadkową ścierania się zasad wypracowanych przez 1000 lat kultury europejskiej i narzuconych przez 10 lat barbarzyństwa hitleryzmu. Kontakty przeto polskiego aparatu miejskiego z aparatem nadzoru niemieckiego musiały być loterią. Trudno więc przeprowadzić jakąś klasyfikację tego środowiska. Jako zjawisko typu grupowego można zanotować jedynie pewną różnicę między pierwszą ekipą nadzoru, która przyszła z Wehrmachtem jako Zivilverwaltung, a ekipą, która utworzyła się już w czasie okupacji w wyniku stopniowego, indywidualnego obejmowania stanowisk. Ekipa pierwsza miała jako dominantę typ dobrego fachowca i raczej człowieka spokojnego, rzeczowego. Dyrektor Elektrowni Kühr wspominał mi o wysokiej fachowości oficerów, którzy w październiku 1939 r. zajmowali się sprawą uruchomienia Elektrowni; byli to wysokiej klasy inżynierowie od Siemensa. Pierwsza ekipa jednał szybko stopniała, głównie zabrał ich front. Ekipa druga to była już zbieranina. Jako Wydział Finansowy Zarządu Miejskiego mieliśmy stosunkowo dość dużo szczęśliwych zbiegów okoliczności w zakresie składu bezpośrednich nad nami władz niemieckich. Nie bez wpływu musiała być proweniencja zawodowa tych ludzi - finansiści samorządowi, a więc typ ludzi o przewadze zainteresowań fachowych i lokalnym sposobie podchodzenia do spraw publicznych. Już bowiem w aparacie finansowym państwowym, tj. Gen. Gubernatorstwa, stosunki były jaskrawo różne; Finanzinspekteur na Warszawę Hufsky uprawiał samowolę i terror, a organ egzekucyjny Zollfahndungsstelle słynął jako rabuś pod pozorami fiskalnymi. W skali Zarządu Miejskiego można odróżnić dwa okresy nadzoru: 1) Dengla, od listopada 1939 r. do marca 1940 r., 2) Leista, od marca 1940 r. do powstania warszawskiego. Okres Dengla i osoba Dengla zostały już scharakteryzowane, częściowo też osoba Leista. W ciągi kilku lat okupacji zetknąłem się z nim tylko kilka razy i to z okazji błahych spraw; ważne sprawy były z reguły zepchnięte na jego podwładnych. Leist był to wysoki, masywny mężczyzna, o dobrodusznym sposobie bycia. Intelektualnie reprezentował oportunizm i dużo sprytu, który zaprowadził go na wysokie stanowiska partyjne SA Oberführera, potem i SA Brigadeführera, a dzięki pozycji partyjnej na stanowisko Stadthauptmanna. Na stanowisku nadzorcy nad Warszawą nie robił nadużyć materialnych, jak jego poprzednicy, natomiast wykorzystywał je dla osobistej wygody i przyjemności: polowania, wierzchowce, jadło i napoje. Zapytany kiedyś przeze mnie Kunze na co jedzie się leczyć Leist, wyjeżdżający na urlop do Reichenhall, zażartował: „Er lasst sich dort eir zweites Arschloch bohren, da er so wiel frisst, da das eine nicht ausreicht”. Głównymi cechami Leista jako nadzorcy były ostrożność i wygodnictwo12211. W skali Wydziału Finansowego można odróżnić 3 okresy:
1) Faschtowiczki, od października 1939 r. do kwietnia 1940 r., 2) Kunzego, gdy był sam, tj. okres budżetowy 1940/1941, 3) Fribolina, od połowy 1941 r. do powstania warszawskiego. Osoba Faschtowiczki została już w znacznym stopniu scharakteryzowana. W uzupełnieniu trzeba zaznaczyć, że Faschtowiczka, mówiąc dobrze po polsku, stale używał polskiego w bezpośrednich rozmowach z Polakami, również z tymi, którzy dobrze znali język niemiecki; był to pewien rodzaj manifestacji. Podobnie zresztą postępowali Bischof, kierownik Nadzoru Bankowego na Warszawę i Sladeczek, komisarz Zakładu Ubezpieczeń Społecznych. Wszyscy trzej byli Austriakami. Centralną osobą w nadzorze niemieckim nad finansami Miasta był Friedrich Kunze. Średniegc wzrostu, grubasek, o ładnych szarych oczach, miłym uśmiechu, jowialny, pogodny, z dużym poczuciem humoru, stał się postacią dość popularną nie tylko na terenie Wydziału Finansowego, ale całego Zarządu Miejskiego. Cechowała go sumienność i fachowość oraz, co było bardzo ważne, spryt i zręczność urzędnicza. Należał do średniej warstwy urzędniczej tzw. mittlere Beamten des erhobenen Dienstes, a ta pośredniość między warstwą dygnitarzy a urzędnikami szeregowymi stwarzała zeń typ doskonale umiejący grać na dwa fronty. W Niemczech zajmował on stanowisko Stadtkämmerera21^ w małym mieście Ilmenau w Turyngii. Bardzo był dumny ze swego Ilmenau, nad którym jest szczyt Kickelhahn, gdzie Goethe napisał swój najpiękniejszy wiersz Wcmderslied. Gdy poznawał jakiegoś Niemca, zaczynał rozmowę od „Aus wo sind sie, Kamerad? Weil ich aus Ilmenai Thüringen”. Słabością Kunzego było łakomstwo, toteż od tej strony pobyt w Polsce był dla niegc feerią. Gdy wyszły ostre zarządzenia niemieckie w sprawach aprowizacyjnych i gastronomicznych, zmartwiony Kunze pocieszał się: „Ich glaube dass die Polen doch so erfinderisch sind dass irgendwelche Kanapkes doch sein werden”, i rzeczywiście trafnie to przewidział. Kunze lubił turystykę i na wojażach spędzał swoje urlopy. Z podróży tych przywoził ciekawe opowiadania. Kiedyś wracał statkiem od strony Krakowa w górę Wisły do Warszawy i był świadkiem rabowania przez Niemców żywności pod pretekstem zwalczania szmuglu. „Wreszcie zatrzymują statek na wysokości Puław, ale sternik mówi: «Tych to ja znam, im chodzi o jajka, większego kłopotu nie będzie», i co Pan powie, Herr Direktor, tak było. Sternik wziął koszyk, obszedł pasażerów, każdy włożył po dwa jajka i jak sternik oddał jajka moim rodakom, to ci zaraz się zabrali, o jakiejś rewizji nie było mowy. To już mnie do cna oburzyło i gdy znowu, na wysokości Dęblina, do statku zaczęła zmierzać łódź z żołnierzami z Fuftwaffe i wołała, by zatrzymać statek, powiedziałem do kapitana: «Nie słuchaj ich pan i jedź dalej». «Nie mogę - odpowiedział - bo będą strzelać, już tak robili» i pokazał mi na kominie ślady po kulach. Toteż gdy przybiła łódź do statku i żołnierze wsiedli, zapytałem ich, a byłem w mundurze: «Co panowie tu robią?» «Rewizja celna» - odpowiedzieli. «Nie słyszałem, aby w obrębie Gen. Gubernatorstwa były granice celne». «My też do pana nie mamy żadnych pretensji». «Ale ja mam do panów pretensje, bo uprawiacie rabunek i przynosicie wstyd honorowi niemieckiemu». Poszli jak zmyci. Herr Direktor, jak mnie się później na statku dobrze działo: kapitan pozwolił mi sterować, a pasażerowie naznosili do kajuty całą wspaniałą kolację”. Innym razem wrócił Kunze z Sudetów. „Byłem przezorny i zabrałem z Polski trochę wódki ze sobą Toteż, gdy mi w restauracji hotelowej pokazano kartkowe menu, powiedziałem: «Gdzie jest wasz kucharz, już ja z nim porozmawiam»; wziąłem ćwiartkę wódki, pokazałem ją kucharzowi, ten tylko mrugnął. Panie, jak ja tam jadłem. Ale podarły mi się buty i nie mogiem pójść w góry, to portier mówi do mnie: «Niech pan nie oddaje tu butów do podzelowania, bo zrobią panu tekturowe podeszwy. Pożyczę panu swoje buty jeszcze przedwojenne, od Baty». Za to dałem mu paczkę tytoniu, a portier mówi dalej: «Panie, ja dwadzieścia lat czekałem, aby tu przyszli nasi, Niemcy.
I doczekałem się. Przyszli z ciężarowymi autami, zabrali nam nasze tekstylia, naszą skórę, naszą kawę. Teraz nie mamy nic. Doczekałem się. Chciałem wysłać 10 kart do znajomych, tymczasem w sklepie powiedzieli, że mogą sprzedać tylko 3 widokówki. Wtedy coś mi strzeliło do giowy i powiedziałem: «Słuchajcie, ja nie jestem z tych Niemców, co do was przyszli z ciężarowymi autami i zabrali wam wasze tekstylia, waszą skórę i waszą kawę». I co pan powie, wtedy sprzedali mi 10 widokówek”. Stopniowo w praktyce doszło do tego, że Kunze ze swoim paroosobowymAbteilung II Finanzen sta się ekspozyturą Wydziału Finansowego Zarządu Miejskiego w urzędzie nadzoru niemieckiego. Sielanka ta trwała rok, wprawdzie powodów do represji nie było, ale widocznie postanowiono sielankę ukrócić, bo Kunze dostał zwierzchnika. Początkowo miał nim zostać Diirrfeld, ale zręcznemu Kunzemu udało się Feista odciągnąć od tej decyzji i szczęśliwie, bo pierwsze moje zetknięcie z Diirrfeldem nie obeszło się bez spięcia. Wkrótce potem pojawił się jako decernent na kilka Abteilungen, w tym i Kunzego, dr Herman Fribolin, burmistrz miasta Karlsruhe, b. prokurator. Fribolin był wysoki, szczupły, o siwych włosach przy młodej stosunkowo twarzy, elegancki a nawet wielkopański w manierach, dopóki nie poniosły go nerwy, a ponosiły go często - był histerykiem Gdy dostawał ataku histerycznego, wrzeszczał niesamowicie, nie robiąc żadnych różnic „rasowych”, toteż Niemcy bali go się w równym stopniu jak Polacy12221. Kiedyś, gdy byłem wezwany do niego, wpadł rozjuszony do gabinetu, drąc się: „Sie ist eine Kuh, dummwie eine Kuh”, po czym okazało się, że to odnosi się do jego sekretarki. Widząc mój spokój, opanował się i zapytał: „Czy pańska sekretarka jest też taka giupia, jak moja?” „Nie, moja jes1 mądra”. „To niech mi ją pan odstąpi”. „Kiedy ona nie mówi po niemiecku”. „Ach, tak” - Fribolin uspokoił się, awantura minęła. Szczęśliwie i z Fribolinem dawałem sobie jakoś radę. Przede wszystkim nie reagowałem na jegc histerie i potrafiłem zachować spokój, a na histeryków jest to doskonałe lekarstwo. Więcej, w możliwie grzeczny sposób nie robiłem sobie nic z niego, co też dobrze działało. Kiedyś przychodzi Fribolin na debatę budżetową i od razu wpada w złość: „Ah, so ein Qualm”, sam bowiem nie palii i dymu nie lubił. Wszyscy, Polacy i Niemcy, pośpiesznie gaszą papierosy, ja natomiast ze spokojem dalej palą cygaro. Fribolin spojrzał i skapitulował. „Na ja, Herr Ivânka. Er muss seine Zigarn rauchen”. Może przeto rację miała Irma Pomorska-Kaczmarkiewiczowa, gdy żartowała: „Wad) Ivânki w czasie okupacji stały się jego zaletami”. Po drugie, jakoś Fribolin mnie lubił. Prawda, zabiegałem o to, bo nie dałbym rady ciągnąć finanse w tym samym kierunku, co przedtem, kontra nadzór. Nie było to łatwe, bo Fribolin był nieprzekupny i kolacji nie można było mu postawić. Ale Fribolin lubił inteligentne rozmowy, a zwłaszcza dowcipy, co było o tyle dziwne, że sam był nudny. Toteż do funkcji amfitriona wobec Kunzego przybyły mi funkcje iluzjonisty i wesołka wobec Fribolina. W zamian za to wolno mi było być agresywnym w stawianiu spraw finansowych Miasta, a Fribolin nie wrzeszczał, tylko wzdychał: „Ah, Hen Ivânka. Er ist ein Fuchs. Nicht ein Fuchs, ein Fuchs!” Udało mi się kiedyś zaszczepić mu bakcyla promiejskiego. Fribolin wybrał się z wizytą do burmistrza Kulskiego i kiedy chwilę czekał w tzw. sali portretowej, oglądał portrety dawnych prezydentów Warszawy. Uwagę jego przyciągnął portret Starynkiewicza w mundurze generała rosyjskiego: „Co to? Rosyjski generał?” „Tak - odpowiedziałem - to jest rosyjski generał Starynkiewicz, który za czasów okupacji rosyjskiej był w XIX wieku prezydentem Warszawy i tal
dobrym dla miasta, że choć to był nie Polak, portret jego wisi tutaj, a jedna z ulic została nazwana ulicą Starynkiewicza. Warszawa umie być wdzięczna wobec ludzi, którzy o nią zadbali”. Informacja ta wyraźnie zrobiła na Fribolinie duże wrażenie. Widocznie zaczął przeprowadzać porównania między sobą a Starynkiewiczem, gdyż odezwało się to echem, ale swoiście fribolinowskim Któregoś dnia Fribolin postanowił zwiedzić instytucje miejskie; pojechaliśmy więc we czwórkę: Fribolin i Kunze, a ze strony polskiej Zakrzewski i ja. Ale po zajrzeniu do paru instytucji Fribolin znudził się i zażądał, żeby pokazać mu coś ciekawego w mieście. Zawiozłem ich na sławny Kercelak. Obaj Niemcy wpadli w zachwyt. Rzeczywiście Kercelak wyglądał egzotycznie i interesująco, tworząc jakby malutkie miasteczko baraków, niektórych estetycznie i solidnie zbudowanych. Wąziutkimi przejściami tego jakby średniowiecznego miasteczka poruszał się ruchliwy tłum ludzi, targując, kupując, zewsząd przez sprzedawców nawoływany do „atrakcyjnych” towarów. Po lekkiej panice, którą wywołało pojawienie się Niemców, miasteczko szybko się uspokoiło, widząc, że to ani łapanka, ani rekwizycje i ruch handlowy kwitł dalej. Fribolin był zachwycony, wpadł w dobry humor i powiedział do mnie: „A teraz niech pan nas zawiezie gdzieś, żeby było pięknie, kwiaty”. Pojechaliśmy do szklarni miejskiej na Rakowcu. Dzień był śliczny, słoneczny, Fribolin łaskawie usposobiony zwrócił jednak zaraz kierownikowi szklarni uwagę, że Polacy powinni hodować warzywa a nie kwiaty. Praktyczny i zapobiegliwy Kunze przymówił się o jakiś kwiatek, zwracając się zarazem do Fribolina: „Heri Bürgermeister, niech pan też sobie każe dać jakiś kwiatek”. „Ach, nie - odpowiedział niezłomny Fribolin - Pan, proszę bardzo, ale ja nie”. Tu widocznie odezwał się w nim kompleks Starynkiewicza, bo zmienił zdanie: „Chociaż owszem Robię tyle dobrego dla miasta, że należy mi się kwiatek” i, zwracając się do mnie: „Niech pan wytłumaczy kierownikowi ogrodu, żeby mi wybrał małą roślinkę, bezkwiatową, która by mogła stanowić skromne upiększenie pokoju jako zieleń”. Kierownik szklarni wysłuchał uważnie, co mu przetłumaczyłem i powiedział: „Pasować będzie evonymus japonica” (jak nie mam zdolności do „przyrody” tak do dziś pamiętam tę łacinę). Powtórzyłem to Fribolinowi, który propozycję zaaprobował. Ale gdy roślinę przyniesiono, zmienił zdanie i jak nie wrzaśnie: „Co? Takie g... on mi przyniósł? Umyślnie to zrobił, dlatego, że jestem Niemcem”, i awantura na całego. Kierownik szklarni stoi struchlały, speszony Kunze usiłuje zwrócić uwagę Fribolina na różne kwiaty w szklarni, wreszcie Fribolin trochę się uspokoił i mówi do mnie: „Niech pan powie ogrodnikowi, żeby mi dał kilka doniczek różnych kwiatów, ciętych również”, zastanowił się i dodał: „I tę evonymus też”. Taki był Fribolin. Toteż debaty podczas corocznego zatwierdzania budżetu miejskiego to był prawdziwy cyrk. Komórka nadzoru finansowego, prowadzona przez Kunzego przez cały czas okupacji, początkowo stanowiła Abteilung II Finanzen, później, za decernatu Fribolina, spadła o stopień niżej w hierarchii na Hauptreferat. Na początku była to komórka kilkuosobowa: Kunze, Makowsky, Dürr, Morawietz Säger. Później nastąpiły zmiany: Dürr poszedł na front, Makowsky i Säger do innych wydziałów. Przejściowo pracował niejaki Seemann, młody, przystojny i wesoły człowiek, który skarżył się nam, że nie może nawiązać znajomości z żadną z Polek, bo jest Niemcem, i pytał czy będzie to możliwe, gdy się będzie podawał za Anglika, bo dobrze mówi po angielsku; też poszedł na front. Była jakaś Fräulein Rauschenbusch, typowa młoda Niemeczka z BDM; szczupła, o długich włosach, jak Führe kazał, z okularami na nosku; z początku zachowywała się w stosunku do mnie jak żandarm, później bidulka przynosiła mi krzesło do sekretariatu, żebym czekał siedząc, podczas gdy w tym samym czasie jej rodacy musieli czekać stojąc, bo krzeseł bywało tylko dwa: jedno jej, a drugie przynoszone
dla mnie. Ostatnim Mitarbeiterem wydziału był Hanemann, inwalida bez lewej ręki. Jedynyn pracownikiem wydziału, który wraz z Kunzem przetrwał przez cały czas okupacji, był inspektor Morawietz. Wysoki, szczupły, na jeża strzyżony, był cichym, sumiennym pracownikiem rachunkowym Jego pergaminowa twarz raz tylko zabarwiła się czerwienią; było to wtedy, gdy zobaczyłem w klapie jego munduru znaczek partyjny - Parteiabzeichen. Zdziwienie na mojej twarzy musiało być tak silne, że Morawietz zabełkotał: „Tak, Herr Direktor. Niestety, musiałem”. Morawietz prezentował się dobrze i nosił się schludnie; na ogół po cywilnemu, czasami nosił mundur. Parę razy użyłem go do wyciągnięcia moich współpracowników z obozu na ulicy Skaryszewskiej, skąd, w wyniku łapanki, wysyłano ludzi na roboty do Niemiec. Na moje życzenie Morawietz przebierał się w mundur, przyozdabiał w ordery, przypasywał porte-épée i jechał ze mną na Skaryszewską, po czym ja trzymałem mowę (niestety, Morawietz jąkał się), a Morawietz potwierdzał, że to wszystko prawda, w konsekwencji czego, bez większych trudności zresztą, odnośny złapany na roboty zostawał zwolniony. Powszechność zjawisk finansowych powodowała, żeśmy jako Wydział Finansowy stykali się z Niemcami również z innych działów nadzoru. Zetknięcia te były jednak sporadyczne, sprawy merytoryczne dotyczące tych działów, a wynikające ze spraw finansowych, załatwiał na terenie urzędu Stadthauptmanna Abteilung Kunzego czy później Fribolin. W zakresie tych zetknięć najważniejsze było to, żeśmy nie musieli stykać się z Diirrfeldem Sprawami finansowymi wydzielonych przedsiębiorstw miejskich zajmował się Otto Holfeier, b. wicedyrektor Elektrowni, a przed tym naczelnik finansów w Tramwajach, prawa ręka Kiihna. Holfeiei zdeklarował się jako volksdeutsch ku zgnębieniu Kiihna. „Żmiję na swoim łonie wyhodowałem” skarżył mi się Kiihn, który przez wiele lat darzył Holfeiera zaufaniem i protegował go. Z chwilą przyjścia Fribolina nastały dla Holfeiera ciężkie czasy, gdyż musiał omawiać z nim sprawy finansowe, a Fribolin traktował go, jako że volksdeutscha, per nogam, przy czym w przypadkach, kiedy Holfeier usiłował w jakiejś sprawie z Fribolinem polemizować, mówił po prostu „Ich verbiete ihnen etwas zu sagen”, wygrywając tym samym polemikę „walkoverem” Kolejnymi nadzorcami Wydziału Opieki Społecznej byli Bollenbachi Ramert. Nieznośny Bollenbad okazał się wreszcie po prostu umysłowo chorym. Kiedyś Kunze pokazał mi jego poufny okólnik do podwładnego mu personelu niemieckiego, który bardzo przypominał „Zapiski sumasszedszego” Gogola. Zdaje się, że ten okólnik otworzył wreszcie oczy jego zwierzchnika i Bollenbach zniknął. Następca jego Ramert był z zawodu ajentem handlowym, w związku z tym człowiekiem sprytnym, a że przy tym był dość poczciwy i uczciwy, mógi przeto okazać się pomocny w sprawach opieki społecznej. Wydział Szpitalnictwa i Dział Zdrowia Wydziału Opieki miały kolejno wspomnianego już di Schrempfa, a potem dr Hagena. Hagen był człowiekiem światłym, przy tym idealistą i humanistą. Został odwołany w 1943 r. ze stanowiska lekarza urzędowego Warszawy za napisanie listu do Hitlera z protestem przeciwko zamierzonemu zgładzeniu 70 000 starców i dzieci z Zamojszczyzny, 0 mało nie dostawszy się do obozu koncentracyjnego12211. W tym samym czasie Starczewski, dyrektor Wydziału Opieki, został za zajmowanie się wysiedlonymi dziećmi z Zamoj szczyzny aresztowany 1 zesłany do obozu. Nadzorcą oświaty, czyli Schulratem, był dr Fuhr, przed wojną nauczyciel języka niemieckiego w Warszawie12251. Z bardzo rzadkich z nim spotkań jedno szczególnie utkwiło mi w pamięci. W czasie wielkiej łapanki ulicznej na roboty została wzięta kilkunastoletnia córka woźnego Wydziału
Finansowego, zacnego Bąkały. Okazało się, że nie miała ona Ausweisu szkolnego, gdyż od dłuższego czasu nie miała czym zapłacić czesnego w prywatnej szkole handlowej. Dyrektor odmówił Ausweisu dopóki nie zostanie zapłacone zalegle czesne. O tym wszystkim dowiedziałem się, gdy już były szykowane kolumny na wywiezienie do Majdanka; akcja szła szybko. Więc najprzód trzeba było zdobyć Ausweis ze szkoły, do której chodziła, w czym -dopomógł Frelek, wicedyrektor Wydziału Oświaty. W międzyczasie jednak transport pojechał już na Majdanek, trzeba było więc zdobyć pismo reklamacyjne, a takowe mogło być tylko od Schulrata. Poszedłem do Fuhra, powiedziałem o cc chodzi i Fuhr obiecał, że pismo da. Wzywa przy mnie do siebie swego urzędnika, przedwojennego urzędnika polskiego Ministerstwa WRiOP, który, znając dobrze niemiecki, zatrudniał się jako siła pomocnicza u Niemców i dyktuje mu list do komendanta obozu, żeby Bąkałównę zwolnić, bo jes1 uczennicą, a szkoła jest kriegswichtig. Tu urzędnik protestuje, że szkoła nie jest kriegswichtig, w czym miał rację. Oto dobry, sumienny urzędnik; tak, przede wszystkim urzędnik. Fuhr przerwał ostro: „Nie pytam pana. Pisać to, co dyktuję”. Wkrótce list był gotów. Dałem go wraz z pieniędzmi na drogę koledze Sauterowi, który pojechał na Majdanek i po paru dniach wrócił z córką Bąkały. Bardzo ważny Wydział Techniczny miał szczęście: kolejni jego nadzorcy Hanika, Pabst, Missbact byli albo nieszkodliwi, albo nawet pomocni12221. Dział personalny w nadzorze niemieckim prowadzili: Naser, typ sumiennego urzędnika niemieckiego, a po nim Tkotsch. Ten był z pochodzenia Górnoślązakiem, mówił nawet po polsku gwarą górnośląską; spryciarz, nie bardzo chętnie widziany przez echtdeutschów jako że był i katolikiem, i równocześnie kierownikiem komórki partyjnej NSDAP w urzędzie Leista. Zdaje się jednak, że z< strony polskiego Zarządu Miejskiego i Pawłowicz, i Strześniewski umieli się z nim dogadać w sposób dający korzystne rezultaty dla strony polskiej. Ciekawy był los ludzi z nadzoru niemieckiego w związku z końcem wojny. Z tego, co wiem, ślepy los zdziałał tak, jak gdyby to był trybunał wnikliwie sądzący: Durrfeld, który uniknął dwóch zamachów polskich, został w sierpniu 1944 r. zastrzelony na granicy Reichu i G. Gub. przez swych rodaków, oficerów niemieckich, gdyż siłą wbrew instrukcjom usiłował przekroczyć granicę w panicznej ucieczce przed zbliżającym się frontem radzieckim; Dengel i Leist byli po wojnie sądzeni w Warszawie i skazani na więzienie; Braun został zastrzelony przez polskie podziemie; Fribolin zginął podczas powstania warszawskiego; Laschtowiczka i Bischof wrócili do swego Wiednia, są tam dyrektorami banków; Hagen jest nadal lekarzem i doznał ze strony Polski Ludowej zaszczytnej dla niego publikacji. W stosunku do Kuntzego los okazał się ślepy - zginął pod koniec wojny, od jakiegoś pocisku.
Budżet Optycznie każdy budżet jest dokumentem, zawierającym zestawienie przewidywanych wydatków i dochodów oraz ewentualne postanowienia co do sposobu ich realizacji, pod względem jednak merytorycznym, a zwłaszcza polityczno-prawnym, różnice w charakterze dokumentów mogą być ogromne. W swej istocie budżet jest dość skomplikowanym połączeniem elementów planowania i upoważnień do gospodarowania, roli władzy wykonawczej i władzy ustawodawczej, a na terenie samorządu roli władzy samorządowej i nadzorującej ją władzy państwowej. Toteż w zakresie budżetu centralnym zagadnieniem jest sprawa gestii budżetowej, która stanowi konkretny zakres działania, i sposób jego wykonywania przez - jeśli chodzi o samorząd - władzę państwową jako władzę nadzorczą z jednej strony, a władzę samorządową z drugiej strony. Formalnym wyrazem istniejącej gestii budżetowej jest prawo budżetowe. Na tym tle trzeba sobie uprzytomnić, jak mogła wyglądać sprawa gestii budżetowej samorządu polskiego w okresie okupacji, kiedy: 1) władzę państwową posiadał okupant, 2) okupant był nastawiony na politykę eksterminacyjną społeczeństwa, nad którym sprawował władzę, 3) we własnym kraju i w stosunku do własnego społeczeństwa hitlerowski rząd niemiecki nie uznawał praworządności. Przed wojną kursowała następująca anegdotka: Do gabinetu prezydenta Szwajcarii wchodzi jakiś pan, którego prezydent przedstawia zebranym: „Nasz minister marynarki”, a widząc zdziwienie obecnych, wyjaśnia: „Skoro Włochy mogą mieć ministra finansów, a Trzecia Rzesza ministra sprawiedliwości, to Szwajcaria może mieć ministra marynarki”. Cytowany już § 10 rozporządzenia gen. gubernatora z 28 XI 1939 r. o zarządzie gmin polskich wprowadził od razu na początku okupacji formalną legalność dezawuowania polskiego burmistrza przez niemiecką władzę nadzorczą i możność dowolnego przejmowania jego kompetencji. Do tego trzeba dodać występującą w praktyce samowolę aparatu jak na przykład opisana już sprawa Getakgazu. Toteż u podstaw polityki budżetowej Zarządu Miejskiego musiała leżeć sprawa walki o gestię budżetową. „Dno” w zakresie gestii budżetowej przypada na okres od października 1939 r. do lutego 1940 r. Przedłożony przez miasto budżet 5-miesięczny w ogóle nie został rozpatrzony, zaś Zarząd Miejski został pozbawiony samodzielności gestii wykonania budżetu (wspomniane już wizowanie asygnat). „Urzędnicza rewolta”, jaka na początku 1940 r. dokonała się w pałacu Blanka, stworzyła klimat do poprawy pozycji samorządu warszawskiego w zakresie gestii budżetowej. Miejsce polakożerczego Dengla zajął Feist, Durr wyjednał podatki, a Kunze, zostawszy kierownikiem nadzoru finansowego uznał, że jego głównym zadaniem jest pomaganie mi. Rok 1940 odegrał przeto w historii finansów Warszawy podwójną rolę: 1) merytoryczną: stworzył stosunkowo wysoką barierę wydatków, głównie dzięki przekazaniu podatków; barierę, której nie można już było później obniżać12221; 2) proceduralną: stworzył uzusy w zakresie gestii budżetowej. Polegały one przede wszystkim na tym
że: a) preliminarz budżetowy Miasta układał polski Zarząd Miejski według swego rozpoznania i uznania; b) preliminarz ten był zatwierdzany przez niemieckie władze nadzorcze w trybie szczegółowej debaty budżetowej z prawem obrony poszczególnych pozycji przez stronę polską. Dawało to szanse, wynikające z każdej kontradyktoryjnej rozprawy; c) Niemcy nie przysyłali przed nowym rokiem budżetowym noty budżetowej, zawierającej wiążące wskazówki, w szczególności nie limitowali a priori wydatków, co byłoby groźne dla gestii budżetowej. Poszczególne preliminowane pozycje dochodowe i wydatkowe były dyskutowane a rezultat - saldo budżetowe - pochodną tej dyskusji. Przy tej procedurze budżet przyjęty przez bezpośrednią władzę nadzorczą nad gminą m Warszawy tj. przez Urząd Pełnomocnika Szefa Okręgu (później starosty miejskiego) mógł być deficytowy, co z kolei powodować musiało wystąpienie o dotację na pokrycie deficytu budżetu zwyczajnego miasta. Dotacje na pokrycie deficytu (tj. bez dotacji na cele specjalne i bez zwrotów wydatków jak np. utrzymanie policji) wyniosły:
Rok budżetowy Budżet Wykonanie min zł 1940/41 6,0 6,0 1941/42 25.0 25.0 1942/43 44,4 29.0 1943/44
37,6
d) gestia wykonywania budżetu należała do polskiego Zarządu Miejskiego.
BUDŻET
•#
MIASTA STOŁECZNEGO WARSZAWY
l-IV-!939 — 31-[ll-]94ft
m
IłUkTKAHNIA MIEJSKA- WAASZAW* MIODOWA t l
Tak ustawiona gestia budżetowa (inicjatywa w układaniu preliminarza budżetowego, debata nad poszczególnymi pozycjami przy zatwierdzaniu budżetu) umożliwiała nam „fryzowanie budżetu”, tj. układanie preliminarza budżetowego w taki sposób, aby tworzyć rezerwy na podwyższanie w toku okresu budżetowego pożądanych kategorii wydatków. W ten sposób co roku budżet początkowy był uzupełniany w toku okresu budżetowego budżetem dodatkowym, czy nawet dwoma. Ilustruje to następujące zestawienie (w min zł)
Okres budżetowy Preliminarz
Budżet wraz z budżetami dodatkowymi Różnica 1940/41 175,8 155.3 +29,5 1941/42 152.4 195.7 +43,3 1942/43 205.7 226,6 +20,9 1943/44 225.7
Niestety, „Blitzkrieg” trwał zbyt długo i nasze „fryzowania” po paru latach były rozszyfrowane, a krąg pomysłów znalazł się na wyczerpaniu. Kłopotliwą sprawą tak w zakresie gestii budżetowej, jak i merytorycznych skutków finansowych były wydatki zlecone przez władze niemieckie. Część ich miała charakter ustawowy wraz z przewidywanym pokryciem, z reguły niewystarczającym, jak to już przedstawiłem w odniesieniu do
budżetu policji. Część jednak zleceń miała charakter lokalny, przy czym była zlecana w ogóle bez pokrycia, tj. obciążała bieżące dochody Miasta. Tego rodzaju strumień jest szczególnie niebezpieczny, bo źródłem jego jest samowola kacyka. Aby się przed tym możliwie zabezpieczyć, wprowadziłem, poczynając już od budżetu 1940/41 r., podział na budżet własny Miasta (Eigener Haushalt) i budżet czynności zleconych (Haushalt der aufgetragenen Handlungen). Rozmiłowanyn w pedanterii Niemcom bardzo się ten podział podobał, że taki logiczny i dający czysty obraz budżetu. Po dwóch latach jednak zorientowali się, że podział ten pozwala stronie polskiej na wykazywanie, że czynności zlecone są per saldo deficytowe dla budżetu miejskiego, który to deficyt, wobec trudnej sytuacji finansowej Miasta, musi być pokryty dotacją z zewnątrz. Toteż poczynając od preliminarza na r. 1942/43 został zniesiony podział budżetu Warszawy na budżet własny i budżet czynności zleconych jako nie mający podstawy w ogólnych przepisach budżetowych i będący specyfiką budżetowania w Warszawie, niemniej jednak zestawienie wydatków zleconych i związanych z nimi dochodów pozostało nadal, wprawdzie jako załącznik do preliminarza budżetowego, ale nadal zachowując swój charakter roszczenia o dotację. Ilustruje to załączona tabela (w min zł):
1940/41 budżet 1941/42 budżet 1942/43 budżet 1943/44 budżet Budżet zwycz. ogółem dochody wraz z dotacją 155,2 195.7 226,6 235.7 wydatki
155,3 195.7 226,6 235.7 saldo -
0,1
0 0 0 W tym „Czynności zlecone” : dochody 20,0 25,1 23.6 24,8 wydatki 30,3 44.7 44.8 42.9 Saldo
-10,0 -19,6 -
21,2
-18,1 Tak ustawiona gestia budżetowa, tj. aktywna gestia ze strony polskiego Zarządu Miejskiego wymagała odpowiedniej organizacji, bez której nie tylko nie byłaby do utrzymania, ale groziłaby incydentalnie wywołaną katastrofą o skutkach nie do przewidzenia. Do podstawowych członów tej organizacji zaliczyć należy: a) dokładną, jeżeli nie precyzyjną, pracę aparatu Wydziału Finansowego, zwłaszcza w zakresie budżetowania i sprawozdawczości, b) urabianie przez aparat Zarządu Miejskiego, zwłaszcza przez dyrektorów wydziałów, poglądów swoich niemieckich nadzorców na potrzeby gospodarki, c) sposób obrony budżetu przez stronę polską podczas corocznych debat budżetowych w Urzędzie Stadthauptmanna jako procedury zatwierdzania budżetu. To ostatnie nabrało szczególnej wagi od czasu przyjścia Fribolina, tj. od 1941 roku.
BAND I
ORDENTLICHER HAUSHALTSPLAN DER STADT W A R S C H A U TOM I
BUDŻET ZWYCZAJNY MIASTA W ARSZAW Y
1.IV.194J
31.III.1942
ł T j l n f I d C H Ł n H ' J C I l M l - &» U ( * ( ■ ! * M l t l i ł *
Przywiązywanie wagi do starannego budżetowania oraz dokładnej i terminowej sprawozdawczości było obliczone na psychologię niemiecką, miłującą „Ordnung” i ład w schematach. Mieli więc jedno i drugie, dzięki czemu Wydział Finansowy stanął od razu poza jakąkolwiek możliwością lekceważenia jego pracy. Równocześnie podnosiło to ciężar gatunkowy naszej argumentacji czy informacji. O drażliwości w tym zakresie świadczyć może przypadek następujący. W 1941 r. zostałem nagle wezwany do Fribolina, który zapytał mnie, gdzie w budżecie są preliminowane dochody z betonowni miejskiej. Wskazałem mu, że w budżecie 1940/41 dochody te są preliminowane, podobnie jak w 1939/40 r., w dziale XI „Dochody różne”, w § 64 „Wpływy ze sprzedaży betonów” w kwocie 1 986 250 zł. Fribolin jakby odetchnął tym uspokojony. Zdziwiony zapytałem się, o co w tej sprawie chodzi. „Widzi pan - zaambarasował się Fribolin Oberbürgermeister Dürrfeld powiedział nam, że pan nas oszukuje, że pan preliminuje wydatki betonowni, a nie ma jej w budżecie dochodów, czyli że pan je eskamotuje. Pytał nas, gdzie w budżecie są dochody z betonowni, a tu ani ja, ani Kunze nie umieliśmy pokazać, a Dürrfeld do nas: «A mówiłem wam, że on was oszukuje». No, ale widzę, że wszystko w porządku” (Schemal budżetowy przewidywał wydatki na produkcję betonu w dziale V „Drogi i Place”, a dochody
betonowni we wspomnianym dziale XI „Dochody Różne”; przejrzysty układ to nie był). Usłyszawszy wyjaśnienie Fribolina, uśmiechnąłem się: „Mam pretensję. Nie o to, że uważacie, że was oszukuję, tylko że jestem posądzony, że w tak prymitywny sposób”. Fribolin uśmiechnął się również: „Tak, tak. My wiemy, że pan nas oszukuje w sposób wyrafinowany”. Preliminarze budżetowe, sporządzane przez Sekcję Budżetową, były to drukowane tomy, objętości 600- -700 stron druku. Każda pozycja budżetowa posiadała sumę preliminowaną na rok bieżący oraz porównawczo podane liczby budżetowe z roku ubiegłego i wykonania z roku poprzedzającego. Przy pozycjach budżetowych były drukowane objaśnienia, zawierające kalkulacje i podające podstawy prawne. Słowem, jeżeli istnieje jakaś muza literatury budżetowej, to ta nie podlegała zasadzie „inter arma silent musae” - budżety Warszawy z okresu wojenno-okupacyjnego nie ustępowały budżetom przedwojennym, ale - na przykład - znikło z nich zbiorcze zestawienie etatów. W ten sposób preliminarz budżetowy nie informował o ogólnym stanie zatrudnienia w Zarządzie Miejskim i tyrr samym nie ułatwiał pochopnej decyzji zastosowania jakiegoś współczynnika redukcji zatrudnienia. Druk budżetów i korekta były staranne, a ciche nasze zadowolenie wywoływała, zwłaszcza u Zakrzewskiego, „syrenka” na okładce budżetu, identycznie taka sama, jak na budżetach przedwojennych. Drugim ważnym członem w utrzymaniu aktywnej gestii budżetowej było urabianie poglądów poszczególnych nadzorców niemieckich przez polskich dyrektorów i ich współpracowników na potrzeby gospodarki miejskiej. Różnie to wyglądało w zależności od tego, kto na kogo trafił, o czym pisałem w segmencie Nadzór niemiecki i Aparat Zarządu Miejskiego. Na ogół jednak podczas debat budżetowych, nadzorcy ci nie robili dywersji: jeżeli nie pomagali w obronie budżetu, to przynajmniej zachowywali się biernie. W ten sposób Fribolinowi wypadła podwójna rola: prokuratora i sędziego, a te dwie role godzić jest trudno. Szczególnie ważną rzeczą było urobienie poglądów w zakresie opieki społecznej, tego nie tylko najważniejszego odcinka działalności Zarządu Miejskiego, ale i największego działu budżetu. Oddziaływać tu trzeba było i na nadzór finansowy, i na nadzór nad opieką społeczną. Należytym współpartnerem w tym zakresie okazał się dyrektor Wydziału Opieki i Zdrowia Jan Starczewski Oddziaływanie odbywało się w drodze pokazywania konkretnych odcinków pracy miejskiej. Oględziny te unaoczniały rzetelny trud i kulturę pracy. Niektóre pomysły demonstracyjne były kapitalne. Tak na przykład pojechaliśmy z Kunzem (Abteilung Finanzen) i Ramertem (Abteilung Fiirsorge) dc Kostowca koło Nadarzyna. Obaj urzędnicy niemieccy obejrzeli czysto utrzymany sierociniec, wysłuchali informacji o warunkach jego prowadzenia i trudnościach gospodarczych, a na zakończenie przyszło uderzenie moralne. Zostali oni zaproszeni do ogrodu, koło którego były groby żołnierzy niemieckich z II wojny: Groby były pielęgnowane, ukwiecone, utrzymywane przez siostiy Rodziny Marii z pobudek chrześcijańskich. „Panowie - powiedzieliśmy do Kunzego i Ramerta - jał widzicie, taki u nas potrafi być stosunek do wroga, który już nie żyje, a rodzina jego nie wie, gdzie jest jego grób”. Toteż gdy w 1942 r. przyszło do ostrej rozgrywki o opiekę społeczną, wiedzieliśmy, że na tych dwóch możemy liczyć. Zasada debaty budżetowej jako formy zatwierdzania budżetu ustaliła się już w 1940 r. jeszcze przy Laschtowiczce, a potem przy Kunzem. Polski Zarząd Miejski reprezentowałem ja, jako Dyrekto Finansowy, przy udziale pracowników Wydziału Finansowego, przede wszystkim Zakrzewskiego, jako szefa Sekcji Budżetowej, oraz spoza Wydziału Finansowego dyrektor i jego współpracownic}
wydziału czy przedsiębiorstwa miejskiego, które danego dnia było rozpatrywane. Ze strony nadzoru niemieckiego brali udział aktualny kierownik nadzoru finansowego, tj. początkowo Laschtowiczka, później Kunze, a od 1941 r. Fribolin, przy udziale właściwych dla danego działu nadzorców niemieckich. Objąwszy decernat finansowy, Fribolin utrzymywał, dogodny dla Miasta, tryb zatwierdzania budżetu w drodze kontradyktoryjnej debaty budżetowej, ale wprowadził do debat swoiste cechy: pedanterię i histerię, w konsekwencji czego coroczne debaty trwały po kilka tygodni i stale groziły niespodziewanym konfliktem W sumie było to nieznośne. Ale niech o tym powie kto inny: „Dla Wydziału Opieki i Zdrowia okresy uchwalania budżetów były prawdziwą torturą nerwową. Dyrektor wydziału, a z nim polskie władze miejskie z dyrektorem Wydziału Finansowego na czele wytrwale walczyli o podniesienie kredytów. Z niezmąconą cierpliwością dostarczano władzom niemieckim bez liku sprawozdań, zestawień, wszelkich materiałów statystycznych, wykresów, fotografii nawet, byle tylko je przekonać o konieczności zgody na niezbędne fundusze. Trzeba przyznać, że tabele statystyczne układano w taki sposób, aby w razie danym mieć podstawy do zdobycia rezerw na wypadek niespodziewanych zwyżek cen. Trzeba było prowadzić statystykę podwójną - prawdziwą na wewnętrzny użytek wydziału i fałszywą, potrzebną do utarczek budżetowych. Szkoda, że zniszczeniu uległy protokoły debat na komisjach budżetowych. Byłyby to ciekawe dokumenty, wykazujące m in. duży stopień wyszkolenia dyrektora Wydziału O. i Z. i dyrektora Wydziału Finansowego w umiejętności posługiwania się argumentami, przekonywającymi dla psychiki okupantów”12111. Fribolin nawet wtedy, kiedy był w dobrym humorze i żartował, potrafił być przykry przez swoje dowcipy. Rozpatrujemy na przykład budżet Wydziału Szpitalnictwa na 1943/44 r. Żmudnie, pozycja po pozycji, dochodzimy do § 45 pozycja „1”. „Przejazdy służbowe” z kwotą 15 260 zł i objaśnieniem: „Utrzymanie 1 konia, wyjazdy inspekcyjne i przejazdy tramwajowe”. Pozycja ta powtarzała się co roku, zmiana polegała tylko na wprowadzeniu trakcji konnej wobec skasowania samochodów. Fribolin docieka, „Po co koń”? „Bo skasowano samochód, a dyrektor Wydziału Szpitalnictwa musi dokonywać inspekcji, nie mówiąc o nagłych sprawach, wymagających możliwie szybkiej lokomocji”. „Ach, tak. A jak, Herr Direktor Orzechowski, używa pan tego konia. Czy jeździ pan wierzchem”? Po tym powiedzeniu, każdemu mimo woli jaw i się masywna sylwetka dyrektora Orzechowskiego na jakimś Bucefale czy Rosynancie jak zajeżdża na ratusz czy przed szpital ni czyn król Sobieski. Orzechowskiemu musi to również przychodzić na myśl, bo jego apoplektyczne policzki robią się fioletowe. Zalega nieprzyjemna cisza. Po tym posiedzeniu Amtsarzt dr Hagen powiedział do Fribolina: „Herr Doktor Fribolin. Czynię pana uważnym, że jeżeli doktora Orzechowskiego traf Herzschlag, to pan będzie temu winien”. „Ah, nee. Ich hab’ nur so angenehm gescherzt” - dziwił się Fribolin. W tych warunkach rola moja podczas debat budżetowych była potrójna: 1) reprezentowałem Zarząd Miejski, a więc ciążyła na mnie odpowiedzialność za obronę budżetu od strony ogólnej obrony interesów Miasta, 2) reprezentowałem Wydział Finansowy, a więc ciążyła na mnie odpowiedzialność obrony budżetu od strony finansowej i fiskalnej, 3) musiałem robić - jak to się mówi - „wszystko, co się dało”, żeby nie dopuścić do powstania incydentalnego wybuchu czy awantury, bo jej skutki były nie do przewidzenia. W tym ostatnim zakresie regulowałem sytuację przy pomocy dowcipów i anegdotek. Przykra ta rola przymusowego wesołka była jednak pożyteczna. Któregoś dnia podczas debat budżetowych byłem już tak zmęczony wykłócaniem się z Fribolinerr
i walką z jego kramarskimi redukcjami budżetowymi, że znużony umilkłem Fribolin zaraz to zauważył: „Ah, Herr Ivänka, sitzt so still, erzählt nicht seine Witze”. Zeźliłem się: „Was für Witze? Ich sehe, dass wir zu einer Kürbissperiode gekommen sind”. „Okres dyni” - o tak dziwnej periodyzacji nikt nie słyszał, toteż Fribolin z zaciekawieniem zapytał, co to znaczy. „Ah powiedziałem - jest taka anegdota, jak do ogrodu sułtana zakradli się dwaj złodzieje i kradli owoce, ale ich złapano. Zgodnie z prawem zwyczajowym mieli być ukarani wpychaniem im w d... tych owoców, które kradli. Pierwszy kradł śliwki i gdy zaczęto go karać, począł ryczeć z bólu, ale po chwili zaczął się śmiać. Oprawcy myśleli, że z bólu zwariował, i pytają się go, z czego się śmieje. «A z tego - odpowiedział - jak wy postąpicie z tym drugim, bo on kradł dynię». W warunkach takiej debaty budżetowej czuję się jak ten, co wziął dynię i dlatego powiedziałem, że doszliśmy do Kürbissperiode”. Anegdoty słuchano z napiętą ciekawością; gdy padło słowo „Arsch”, nie licujące z powagą debaty w urzędzie Stadthauptmanna, Niemcy drgnęli, ale ciekawość anegdoty przemogła, a gdy ją skończyłem, powstał ogólny śmiech. No i co? I dalsza debata potoczyła się znacznie łagodniej. Eh! Dowcip o „Kürbissperiode” był świadomie brutalnym dowcipem, aby dać do zrozumienia, gdzie mamy taki sposób rozpatrywania budżetu, ale zdarzały się i gafy. Otóż Fribolin miał zwyczaj po zakończeniu wielogodzinnej kramarskiej debaty budżetowej danego dnia podsumowywać ją w sposób następujący: „Herr Ivänka. Jetzt sind Sie ein König. Ja, Herr Ivänka hat seinen Haushal bekommen, also er ist wie ein König”. Coraz bardziej mnie te stereotypowe dowcipy irytowały, aż raz jednego dnia powiedziałem: „Jaki ja król? Co w ogóle jest wart król? Tylko dziesięciu królów na świecie jest pewnych”. To wzbudziło zaciekawienie i nadzieję na anegdotę, wobec czego zacząłem wyjaśniać: „Czterech królów w kartach”. Śmiech. „Dwóch w szachach, to razem sześciu”. Radość „Trzech po Nowym Roku, to już dziewięciu”. Zachwyt. „A dziesiąty? Dziesiąty to król angielski’ kończę dowcip i w tym momencie uświadomiłem sobie, że pointa dowcipu ma zupełnie inny wydźwięk u Niemców niż wtedy, gdyśmy sobie ten dowcip opowiadali wśród Polaków. Zaległa cisza, Fribolin mruknął „No, nie jest pewne, czy on jest pewny” i tym się skończyło. Ostry konflikt zarysował się przy debacie nad budżetem na rok 1942/43. Mieliśmy różne, niewyraźne może, sygnały, że po stronie niemieckiej dojrzewa uderzenie w opiekę społeczną. Jakoż i dojrzało. W przeddzień debaty nad budżetem opieki społecznej, Fribolin zawiadomił nas, że następnego dnia w posiedzeniu weźmie udział Leist i że ze strony polskiej oczekiwane jest przyjście burmistrza Kulskiego. To była niespodzianka: nigdy dotąd Leist, a tym samym i Kulski, nie brali udziału w debatach budżetowych, taka więc innowacja nie mogła znaczyć nic innego, jak wystąpienie ze strony niemieckiej z przykrymi koncepcjami redukcyjnymi. Przypuszczenie moje potwierdził mi zresztą dr Hagen, który złapał mnie na korytarzu i powiedział: „Niech pan koniecznie spowoduje przyjście burmistrza Kulskiego. Sprawa jest poważna”. O powyższym zawiadomiłem burmistrza Kulskiego, równocześnie jednak zacząłem się zastanawiać, co należy zrobić w tej sytuacji, a sytuacja pachniała jakąś prowokacją w stosunku do polskiego Zarządu Miejskiego. Doszedłem do wniosku, że sami nie damy rady, że musimy zapewnić sobie dyskretne współdziałanie niemieckie. Zwróciłem się przeto do Kunzego, że musimy się spotkać o 6 po południu „Pod Łabędziem” : on, Ramert, Starczewski i ja. Kunze zgodził się. Zatelefonowałem d( Starczewskiego o tym, żeby się spotkać; okazało się, że już dzwonił do niego Ramert, powiadomiony przez Kunzego, i powiedział mu, że o 6 będzie „pod labudiem” (Ramert mówił po czesku). Tak więc o 6 spotkaliśmy się „pod labudiem” i wyłożyliśmy ze Starczewskim nasz pogląd na sytuację, jak ją widzimy czy wyczuwamy. Zwróciliśmy się do nich z apelem, żeby sytuację neutralizowali.
Zrozumieli, zgodzili się. Następnego dnia pokój debat budżetowych był przepełniony. Z obu stron, polskiej i niemieckiej, wyczuwalny był stan napięcia. Wybuchy zaczęły się od razu. Obrona Domu im ks. Boduena. poprowadzona przez Starczewskiego, spotkała się z tak brutalnym potraktowaniem, że Starczewski, ze względów taktycznych, musiał na jakiś czas umilknąć. Przy następnej pozycji, Zakładu dla Starców w Górze Kalwarii, Fribolin wystąpił z propozycją daleko idącej redukcji budżetu, motywując, że nonsensem jest utrzymywać w ciężkich czasach starców, którzy i tak muszą umrzeć. Odpowiedziałem, że już przy obecnym budżecie śmiertelność w zakładzie wynosi jedną trzecią rocznego stanu pensjonariuszy. W tym momencie przyszedł z niefortunną pomocą dr Hagen. Najpierw rżnął pięścią w stół, a następnie powiedział: „Herr Direktor Ivanka hat yollstandig recht. Meine Herren, es ist fili uns eine Schande: wir haben aus diesem Kruppelheim einen Schlachthaus gemacht” Na co Leis lodowatym głosem powiedział mu: „Herr Doktor Hagen. Ich mache Sie aufmerksam auf dei politischen Linie”. Hagen umilkł, więcej nie odezwał się i w drugiej części debaty, po przerwie, już nie wziął udziału. Tak więc pierwsze linie obrony były potrzaskane, trzeba było uruchomić tajne rezerwy. Spojrzałem na Kunzego i Ramerta, zrozumieli, że czas na ich wystąpienia. Rozegrali to pc mistrzowsku. Każda pozycja budżetu opieki społecznej była przez nich atakowana, ale przez jednego z nich, drugi natomiast przyznawał szanownemu koledze dużo racji, ale zwracał uwagę na jednostronność podejścia. W ten sposób debata nad budżetem opieki społecznej zamieniła się w spór dwóch Hauptreferentów: od finansów i od opieki społecznej, przy czym z reguły atakujący wycofywał się z początkowego ataku pod wpływem ważkich argumentów swego kolegi: finansowych, gdy atakował Ramert, społecznych, gdy atakował Kunze. Kto nie był przed tym „Poc Łabędziem” ten żadną miarą nie mógi się zorientować w sytuacji i napięta sytuacja „rozeszła się po kościach”. Obrona budżetu od strony finansowej i fiskalnej tkwiła w staranności przygotowania dokumentu preliminarza budżetowego przez aparat Wydziału Finansowego, niemniej jednak i od tej strony projekt Zarządu Miejskiego był przez Fribolina analizowany i debatowany. Pomagali mi w tej obronie, jeżeli wręcz nie wyręczali, Zawadzki, zwłaszcza jeżeli chodzi o przedsiębiorstwa miejskie, Zaborowski, rzecz oczywista, w zakresie podatków, i przez cały czas debaty Zakrzewski z referentami Sekcji Budżetowej. Obrona budżetu od strony ogólnych interesów miasta miała przez pierwsze lata okupacji o tyle znaczenie, iż niemieckie władze okupacyjne początkowo zmierzały do redukowania zakresu działalności polskiego Zarządu Miejskiego poprzez ustalenia w zakresie budżetu, tego teoretycznie wszechinstrumentu rządzenia. Stąd też pod pretekstem ustaleń fmansowo-oszczędnościowycb zamierzali Niemcy realizować nacisk polityczny. Jednakże nacisk spotkał się z silnym oporem Pisząc te Wspomnienia widzę zatłoczony pokój debat budżetowych, zapapierzony stół, słyszę niemczyznę moich kolegów, często kiepską co do formy, zawsze dobrą co do treści, jak uzasadniają słuszność swych postulatów budżetowych: dr Przelaskowskiego, który o dwa lata dłużej utrzymał działalność Biblioteki Publicznej niż jej, zdaje się, przeznaczone było istnieć; dr Orzechowskiego, który umiał walczyć o zaopatrzenie szpitali i odbudowę szpitali, dr Łąckiego, franciszkanina służby zdrowia, dr Starczewskiego, który starania swe o opiekę społeczną zakończył wywiezieniem go do obozu, inżynierów Skoczka, Gniewińskiego, Brannego, Osmólskiego z Wydziału Technicznegc i wielu, wielu innych. W miarę jednak trwania wojny nacisk okupacyjny przesuwał się z posunięć finansowych na
bezpośrednie zarządzenia polityczne czy policyjne, względnie o redukcjach decydował stan zaopatrzenia materiałowego; finanse stopniowo przestawały odgrywać poważniejszą rolę. W zakresie struktury budżetu, kierunkujego rozwoju, gestia budżetowa polskiego Zarządu Miejskiego była zrealizowana na rzecz ochrony i obrony człowieka: możliwie największego zatrudnienia i możliwie najszerszego zakresu opieki społecznej. Sprawę zatrudnienia omówiłem już w segmencie Aparat Zarządu Miejskiego, sprawę opieki społecznej w budżecie uplastycznia poniższe zestawienie (w min zł):
Wydatki ogółem Wydatki bez budżetu policji12121 w tym wydziały w tym W. Opieki Społecznej i Zdrowia w tym opieka nad rodzinami techniczne socj alno-kulturalne 1938/39 wykonanie 102.9 102.9 17,1 40,4 19,8 3,5 1939/40
budżet 109.6 109.6 18,2 42,9 20,1 3,5 1940/41 budżet 155.3 138.2 15.0 82.7 57.8 34.7 wykonanie 151,1 136.0 17.7 82.3 57.2
35.2 1941/42 preliminarz 152.4 134.9 15.2 79.4 54.9 30.5 Wykonanie 195,7 178,6 17,1 103.0 70,8 38.5 Wykonanie 191.1 174,4 17,0 105,3
71.8 38.5 1942/43 preliminarz 205.3 186.4 20.5 114.5 83.9 41.5 Budżet 226,6 207,3 22.4 124,2 83.9 42.6 1943/44 preliminarz 235,7 216,0 26,0
128,7 96,3 47,2 Taki kierunek gestii budżetowej wiązał się, jak już wspomniałem z tzw. „fryzowaniem budżetu”, polegającym na świadomym, w imię jakiegoś celu, zniekształcaniu strony dochodowej i rozchodowej budżetu, a w konsekwencji i salda budżetu. Różne mogą być cele „fryzowania budżetu”. W państwach kapitalistycznych, zwłaszcza w okresie międzywojennym, zdarzały się wypadki zaniżania wydatków a zawyżania dochodów, aby parlamentowi przedstawić budżet (pozornie) zrównoważony. W wieku XIX i początkach X3 ministrowie licznych krajów, zwłaszcza Francji, „fryzowali” budżet poprzez przesuwanie możliwie dużej ilości wydatków do kategorii wydatków nadzwyczajnych, gdyż ułatwiało to im zrównoważenie budżetu zwyczajnego, a wydatki budżetu nadzwyczajnego mogli pokryć, zgodnie z panującymi wówczas zasadami skarbowymi, pożyczkami. „Fryzowanie” budżetu Warszawy w okresie okupacji miało jako cel utrzymanie inicjatywy zwiększania wydatków w rękach polskiego Zarządu Miejskiego. „Fryzowanie budżetu” umożliwiać miało stopniowe, w toku wykonywania budżetu, ujawnianie rezerw pokrycia. Sposoby „fryzowania” z grubsza przedstawiały się następująco: a) ostrożne szacowanie dochodów, zwłaszcza podatkowych, co ilustruje załączone zestawienie
Rok budż. Preliminarz Budżet Wykonanie Budżet do prelimin. Wykonanie do budżetu 1938/39
58,9
58,5
-0,4 1940/41
81.2 100,8
+19,6 1941/42 31,4 55.2 65.3 +23,2
+ 10,1 b) wyczerpanie już przy układaniu preliminarza budżetowego możliwości przedsiębiorstw miejskich tak, by nie pozostawiać Diirrfeldowi rezerw w ciągu roku
Rok budż. Preliminarz Budżet
dochodowych
Wykonanie Budżet do prelimin. Wykonanie do budżetu 1940/41
32.5 34,9
+2,4 1941/42 50.7 54.7 49.6 +4,0 -5,1 c) umieszczanie w budżecie wydatków pozycji ogólnofmansowych, co do których było wiadome, że nie będą one zrealizowane. W szczególności były to: paragraf „Wydatki nieprzewidziane lub preliminowane w niedostatecznej wysokości” oraz dział „Obsługa długów przedwojennych”. Objaśnienie do paragrafu „Wydatki nieprzewidziane”, powtarzane w corocznym „okupacyjnym” preliminarzu Warszawy, brzmiało: „Kredyt ten był umieszczany z roku na rok, stosownie do rozporządzenia Ministra Spraw Wewnętrznych (DzURP z 1933 r. nr 11, poz. 71) i p-g okólnika MSW z dnia 15 XI 1933 r. nr 110/S.F. 11/3/115.. W związku z trudnościami realnego przewidywania wydatków w okresie gospodarki wojennej, kredyty rezerwowe w tym paragrafie zostały zapreliminowane ponad normy przewidziane w powyższym rozporządzeniu”. A owe „ponad normy” przedstawiało się następująco (w min zł):
Rok budż.
Preliminarz Budżet 1939/40 0,1 0,1 1940/41 0,0 6,2 1941/42 5.0 5.0 1942/43 1.0 1,0 1943/44 1,0 1,0 Preliminowanie rzekomo mającej nastąpić obsługi długów przedwojennych przedstawiało następująco (w min zł):
Rok budż.
Preliminarz Budżet Wykonanie 1940/41
1941/42 8,6
1942/43 6,0 6,0
1943/44 6,0
d) manipulowanie nadwyżką z roku budżetowego 1940/41. Polegało to na równoważeniu preliminarza przy pomocy nadwyżek, zaś zrównoważenie preliminarza stanowiło zaporę przeciwko redukcjom budżetowym ze strony władz niemieckich, po czym w toku wykonywania budżetu
„okazywało się”, że dochody kształtują się pomyślniej niż początkowo przewidywano i wykonanie budżetu mogło być zrównoważone bez potrzeby zużycia nadwyżki budżetowej, która w ten sposób pozostawała do dyspozycji dla takiegoż samego zabiegu przy następnym preliminarzu budżetowym Ilustracja liczbowa wygląda następująco (w min zł):
Rok budż. Preliminarz Budżet Wykonanie 1941/42 15.4 18.7
1942/43 18.7 14,0
1943/44 14.5
Nadwyżka budżetowa za rok budżetowy 1940/41 wynosiła 34,5 min zł, nadwyżka kasowa była jeszcze wyższa: 43,1 min zł, gdyż jako wydatki budżetu 1940/41 przeksięgowaliśmy pokrycie niedoboru budżetu 1939/40 (4,1 min zł) oraz przelew na lokatę z tytułu wpłaconych przez pracowników składek emerytalnych (4,5 min zł). Część nadwyżki została zużyta na pokrywanie
wydatków nadzwyczajnych, część pozostawała na rachunku bieżącym w Kasie Komunalnej m Warszawy, stanowiąc podkład dla akcji kredytowej tejże KKO. Debata budżetowa i zatwierdzanie budżetu stanowiły w ciągu roku najważniejszy element w zakresie gestii budżetowej, niemniej jednak w ciągu roku, w toku wykonywania budżetu, miały miejsce różne zdarzenia kłopotliwe, a dla sprawy gospodarki budżetowej istotne. W miarę jednak upływu okupacji coraz łatwiej było takie kłopotliwe sprawy regulować „przez bufet”. Tak na przykład zwrócił się do mnie na początku 1942 r. Starczewski, dyrektor Wydziału Opieki Społecznej, czy będę mial pieniądze na wykupienie Oryszewa. Oryszew był to prowadzony przez Miasto zakład opieki zamkniętej pod Warszawą dla dorosłych. Formalnie był to związek międzykomunalny, a więc nie wyłączna własność gminy m Warszawy, i właśnie z tego powodu, jak mnie poinformował Starczewski, rząd GG zażądał zwrotu Oryszewa lub wykupienia go przez Miasto. Odpowiedziałen Starczewskiemu, że pieniądze mam, ale że szkoda wydawać ponad pół miliona zł przekazując je do kasy Generalnego Gubernatorstwa. Okazało się, że wysłannik Krakowa dla przejęcia Oryszewa jes w drodze. Wobec tego Starczewski zawiadomił kierownika Zakładu Ewarysta Czarneckiego, że przyjeżdżamy i jak mamy zamiar sprawę rozegrać, sami zaś pojechaliśmy, zabierając Kunzego i Ramerta ze sobą. Była zima, mróz. Na stację po krakowskiego delegata pojechał saniami znany aktoi Aleksander Zelwerowicz, przyjaciel Czarneckiego, egzystujący w czasie okupacji jako intendem zakładu w Oryszewie. Zelwerowicz przywiózł Niemca już „podpreparowanego”. „Der Schauspieler der Schauspieler” powtarzał oczarowany Zelwerowiczem Pani Czarnecka przygotowała należyte rozgrzewkę i zrobiło się już zupełnie ciemno na dworze, kiedy przypomnieliśmy sobie o urzędowym celu spotkania. Nie było już większych trudności w ustaleniu wspólnego stanowiska, że sprawa przejęcia Oryszewa jest nieaktualna.
Okoliczność, żeśmy na nadzorze niemieckim w Warszawie wyciskali wystąpienia do Generalnego Gubernatorstwa o dotacje budżetowe i to coraz większe, spowodowała, że władzom krakowskim wystąpienia te wydały się podejrzane, wysłały przeto w połowie 1942 r. swego inspektora dla zbadania sprawy. Inspektor Riittjeroth, ponoć oddelegowany do GG inspektor z Innenministerium > Berlina, sprawiał wrażenie dobrego fachowca. Zbadał stan księgowości, znalazł go bez zarzutu. Kolanowski, Różewicz, Borzęcki znali się na robocie. Tak więc odpadła możliwość podważenia dotacji od strony braku dokumentacji i nieporządku w sprawozdawczości. Pozostała sprawa obrony dotacji od strony polityki finansowej; to trzeba było rozegrać. Z pomocą przyszedł mi charakter Fribolina, który uczuł się wręcz urażony, że ktoś z Krakowa śmiał przyjechać na kontrolę i przyjął Riittjerotha, jak to się mówi, „z lodem w pysku”. Nieuprzejmość swoją posunął tak daleko, że gdy Riittjeroth powiedział, że jest pierwszy raz w życiu w Warszawie i chciałby ją zwiedzić odpowiedział: „Jest tu przecież dyrektor Ivänka, który doskonale zna Warszawę i może przeto ją panu pokazać”, odwracając się w ten sposób towarzysko plecami do swego rodaka. Cóż, Riittjerotf musiał przyjąć moje towarzystwo. Zwiedzaliśmy Warszawę aż do zmroku, w końcu zaproponowałem mu pójście na kolację, na co Riittjeroth się zgodził pod warunkiem, że każdy za siebie płaci. Poszliśmy do „Złotej Kaczki”. Ładny lokal nastroił Riittjerotha pogodnie, a gdy zamanipulowałen tak, że zapłaciłem całość rachunku, roześmiał się: „Da haben Sie die ganze Zeche bezahlt”. Teraz przystąpiłem do wyjaśnienia słuszności naszych żądań o dotację. Riittjeroth wysłuchał i obiecał, że tak w swym sprawozdaniu ujmie sprawę. Obietnicy dotrzymał, miałem możność przeczytania jego raportu, którego odpis zostawił w pałacu Blanka. Ponoć tylko na wyjezdnym miał powiedzieć do Kunzego i Morawietza, a ci powtórzyli mi to: „Direktor Ivänka ist schlau und gefährlich”. Nie polemizuję z tą oceną.
Komisja Rzeczoznawców Jeszcze za czasu sprawowania nadzoru finansowego nad Warszawą przez Laschtowiczkę, wysunął on w rozmowie ze mną, w styczniu 1940 r. ideę powołania przez Zarząd Miejski Komisji rzeczoznawców spośród wybitnych znawców gospodarki komunalnej, która by opiniowała budżety, przeprowadzała studia nad usprawnieniem gospodarki miejskiej i w tym zakresie służyła radą Zarządowi Miejskiemu. Idea wydała mi się bardzo atrakcyjna, toteż w rozmowie zaraz ją podchwyciłem, a następnie zreferowałem burmistrzowi Kulskiemu, dodając, iż w ten sposób polski Zarząd Miejski miałby pewną namiastkę rady miejskiej. Kulski walor koncepcji i szans, które ona dawała, od razu docenił i przystąpiliśmy do organizowania Komisji Rzeczoznawców1^ . Członków Komisji miało być trzech. Jako kandydatów wytypowaliśmy: Jana Strzeleckiego, niegdyś dyrektora Dep. Samorządowego, później wicedyrektora Głównego Urzędu Statystycznego Marcelego Porowskiego, przed wojną dyrektora Związku Miast, i Stanisława Podwińskiego ostatniego przed wojną dyrektora Dep. Samorządowego. Wszyscy trzej byli wybitnymi znawcami zagadnień samorządowych i oprócz działalności praktycznej również autorami publikacji względnie wykładowcami. Wszyscy trzej byli mi dobrze znani sprzed wojny. Jadę z kolei uzgodnić z kandydatami przyjęcie przez nich mandatów. Po drodze od Podwińskiego, który mieszkał na Mokotowie, do Porowskiego na Saską Kępę następuje wypadek samochodowy. W Alejach Jerozolimskich na wysokości dworca kolejowego jakiś starszy pan robi kilka niezdecydowanych ruchów i w rezultacie zostaje uderzony przez nasz samochód, padając głową na szyny tramwajowe i raniąc głowę. Zatrzymujemy się; momentalnie otacza nas wrogi tłum, w którym słyszę pomruki: „Nic im nie będzie, bo to muszą być Niemcy, jak są autem”. Tymczasem podniesiony przez nas starszy pan okazuje się Niemcem, który przed chwilą przyjechał do Warszawy i właśnie wyszedłszy z dworca miał pecha wpaść pod samochód. Rana zresztą okazuje się niegroźna, starszy pan sam przyznaje się do spowodowania wypadku, akurat naprzeciwko jest „Omega”, do której rannego odprowadzamy. W międzyczasie tłum dowiedział się o innym, niż przypuszczał, składzie narodowościowym uczestników zdarzenia i zmienił radykalnie opinię: „Oj, panowie! Żeby tylko nie było wam co złego, bo to Niemiec”. Przewodniczącym Komisji został Jan Strzelecki, sekretarką Komisji Irma Pomorska Kaczmarkiewiczowa, znana mi sprzed wojny z prac w Centralnej Komisji OszczędnościowoOddłużeniowej dla Samorządu. Nieco później zaczął pracować w komisji Wawrzyniec Kubala, b. wiceprzewodniczący tejże Centralnej Komisji Oddłużeniowej^. W sumie było to bardzo miłe gremium, toteż narady z nimi zaczynały się zawsze od „rozmów rodaków” na tematy co było, co jest i co będzie. Na początku miałem jednak kłopot z Komisją, podeszła ona bowiem do zaopiniowania budżetu w sposób prostolinijny, tzn. wskazała na istniejące możliwości wyższego zapreliminowania dochodów, co z kolei umożliwiłoby podwyższenie niektórych wydatków. Takie jednak ujawnienie tworzonych przez Wydział Finansowy cichych rezerw budżetowych miałoby jako skutek obcięcie przez Niemców dotacji na pokrycie deficytu budżetowego, a nie projektowane przez komisję podwyższenie wydatków. Toteż po wspólnej naradzie komisja od tego punktu opinii odstąpiła.
„Pod Łabędziem” i „Pod Miotłą” W łańcuchu „pomysłowości konspiracyjnej”, używając określenia prezydenta Kulskiego, ważnym ogniwem było spotykanie się aparatu polskiego z aparatem niemieckiego nadzoru na tzw. „gruncie neutralnym”, ułatwiającym omówienie i załatwienie szeregu spraw. Spotkania takie można by nazwać żartobliwie ad hoc tworzonymi „komisjami rzeczoznawców” o bynajmniej nie prostolinijnej taktyce działania. W obronie budżetu miały one znaczenie wręcz zasadnicze. Spotkania odbywały się głównie „Pod Łabędziem” na Podwalu i „Pod Miotłą” na ul. Focha. Były t< małe lokaliki, w pobliżu ratusza, tym samym wygodne dla tego rodzaju spotkań. „Pod Miotłą” była to knajpka typowa dla okresu okupacyjnego, kiedy to wiele osób z inteligencji zarobkowało prowadząc małe przedsiębiorstwa gastronomiczne lub pracując jako kelnerki. Barek „Pod Miotłą” prowadziła z wdziękiem Myszka Stpiczyńska, b. pracowniczka Polskiego Radia. „Pod Łabędziem” była natomiast knajpką starą, historyczną, tu bowiem miał bywać sam pułkownik Jan Kiliński, stąd może i słusznie, że pomnik jego przeniesiono na Podwale. Dziś tych obu lokalików nie ma, zostały jednak we wspomnieniu.
Podatki Eldorado podatkowe trwało przez jeden rok 1940. Następnie przywilej uzyskania na rzecz budżetu Miasta wpływów z całości podatków państwowych, pobieranych na obszarze m Warszawy, znika i finanse miejskie muszą sobie dawać rade w ramach ogólnego systemu finansów komunalnych, którym na okres okupacji pozostaje w zasadzie nadal system przedwojenny. System ten przed wojną był krytykowany jako ciasny i nieodpowiadający potrzebom samorządu terytorialnego; przewidziany konstytucją rozdział źródeł dochodowych pomiędzy państwo i samorząd nigdy nie nastąpił, a uchwalona w 1923 r. ustawa o tymczasowym uregulowaniu finansów komunalnych nie zmieniła swego symbolicznego tytułu aż do wybuchu wojny. Wskutek braku podziału źródeł dochodowych system podatkowy samorządu był spleciony z systemem podatkowym państwowym i to w sposób skomplikowany. W zakresie prawa stanowienia o wysokości obciążenia podatkowego samorząd był wyłączony w odniesieniu do części podatków i to głównych: dochodowego, przemysłowego i lokalowego; obowiązywały stawki państwowe, dochód samorządu opierał się na ustawowym, procentowo określonym, udziale. W zakresie pozostałych podatków samorząd miał prawo uchwalania swoich stawek podatkowych, jednakże nie wyższych, niż przewidywała to ustawa, a które w tej granicy władza nadzorcza zatwierdziła. W zakresie gestii wymiaru i poboru podatków tylko część - i to co do efektów finansowych nieznaczna - była w administracji samorządu; gros podatków wymierzane i pobierane było przez administrację skarbową państwową. W konsekwencji kombinacji elementów prawa stanowienia o obciążeniu i gestii wymiaru i poboru, podatki samorządowe były dzielone na trzy grupy. Charakter tych grup i ich znaczenie fiskalne przedstawia zestawienie umieszczone obok:
Dochody preliminowane na 1938/39 r. w min zł Nazwa grupy podatkowej Prawo stanowienia o obciążeniu Gestia wymiaru i poboru Samorząd ogółem Miasta ogółem W-wa Udziały w podatkach państw, państwo
państwo 104,8 89.3 28,2 Dodatki do podatk. państw, samorząd państwo 130,7 68.3 18,0 Dodatki samoistne samorząd samorząd 120,6 15.4 4,6 Ilość i rodzaj podatków samoistnych, tj. dozwolonych przedmiotów opodatkowania, była ustalona ustawą o tymczasowym uregulowaniu finansów komunalnych; zapobiegało to dowolności w zakresie opodatkowania12151, ale jednocześnie ograniczało listę podatkowych źródeł dochodowych samorządu. Tak ograniczony sztywnym systemem podatkowym samorząd miejski starał się posiadane przedsiębiorstwa miejskie wykorzystywać w kierunku fiskalnym12151. W wyniku wojny samorząd polski znalazł się wobec zwiększonych potrzeb w zakresie tzw. wydatków zwyczajnych, przede wszystkim w dziedzinie opieki społecznej, okupant jednak nie uzupełnił systemu finansowego samorządu w sposób dostateczny. Takim uzupełnieniem środków
gmin komunalnych w skali całego GG miała być wprowadzona w 1940 r. danina od mieszkańców, będąca kombinacją pogłównego i podatku dochodowego; w skali potrzeb warszawskich wpływ z tego tytułu wynosił nieco ponad 3% wydatków zwyczajnych Wprowadzony w GG w 1941 r. podatek filmowy faktycznie pomniejszał uprawnienia podatkowe miast w porównaniu z przedwojennym podatkiem od biletów do kin. Dopiero w 1942 r. następuje zwiększenie dochodów gmin przez wprowadzenie podatku od sumy płac, a następnie podatku przemysłowego (dla Warszawy stanowiło to około 5% pokrycia finansowego). Wprowadzone podatki miały charakter podatków samoistnych. Zarząd Miejski nie przejawiał inicjatywy fiskalnej, reprezentując linię ochrony finansowej ludności zniszczonego miasta i dążąc do uzyskania brakujących środków w postaci dotacji z Generalnego Gubernatorstwa. Formalnie przeto inicjatywa fiskalna, o ile nie była przedmiotem zarządzenia w skali GG, wychodziła z Urzędu Stadthauptmanna. Praktycznie były to sprawy przed tym omawiam przez Kunzego ze mną, tak że nie byliśmy zaskakiwani. Dwa posunięcia miały zasadnicze znaczenie dla finansów miejskich: 1) wprowadzenie w połowie 1940 r. dopłat na rzecz opieki społecznej do cen biletów tramwajowych oraz do opłat za gaz i elektryczność, 2) wprowadzenie w końcu 1941 r. podatku od napojów. Ustanowienie dopłat na rzecz opieki społecznej w przedsiębiorstwach miejskich stanowiło zręcznie przez Kunzego pomyślane wyjście naprzeciw podwyżce tary! przedsiębiorstw miejskich i zakotwiczenie tego dodatkowego wpływu właśnie na rzecz opieki społecznej, co tym samym stwarzało element umożliwiający podwyższenie wydatków na ten cel. Podatek od napojów urodził się w konsekwencji naszych z Kunzem peregrynacji na „Kanapkes”: praktycznie sprowadził się on do podatku od napojów alkoholowych, fiskalnie i społecznie uzasadnionego wielkim rozwojem w owym czasie w Warszawie wszelkiego rodzaju barów, knajp itp. Chronologię rozwoju obciążeń fiskalnych i ich znaczenia finansowego ilustruje poniższa tablica.
Narastanie obciążeń fiskalnych w Warszawie w ciągu 4 lat budżetowych 1940/41, 1941/42, 1942/43, 1943/44 (w min zł) Data wprowadź.
Nazwa obciążenia fiskalnego
Charakterystyka obciążenia
Roczny wzrost obciążenia
Lata budż. Objęte obciążeniem
Suma wpływów budż. za cały okres
Nowy podat.
Podwyżka przedwojennego
1940
II
Pod. drogowy
4,0
1940/41 - 1943/44
9,2
II
Pod. od publ. zabaw, rozrywek i widowisk
Podwyżka stawek o 100% (prócz kin)
0,5
1940/41 - 1943/44
11,6
II
Pod. od psów
Stawka podst. 20 zł od psa
0,1
1940/41
0,2
VI
Opłata rejestrac. w pod. przemysł.
Podwyżka stawek o 100%
3,0
1941/42 - 1943/44
VI
Danina od mieszkańców
Stawki 200% stawek zasad. GG
4,5
1940/41 - 1943/44
24,5
VI
Dopłata na opiekę spoi. do cen biletów tramwaj
5gr 8,0
1940/41 - 1943/44
VIII
Dopłata na opiekę społ. do ceny gazu
VIII
Dopłata na opiekę społ. do ceny elektr.
24,5
3,6
Łącznie wpływ z 3 przeds. wraz z późn. podw.
64,5
1941
IV
Pod. filmowy
Wydzielenie z pod. od za baw
1942/43 - 1943/44
4,0
V
Pod. drogowy
Obniżka
1941/42 - 1943/44
1,1
V Pod. hotelowy
Stawki 10-18% ceny pokoju
1,0
1941/42 - 1943/44
3,0
VII
Pod. od psów
Stawka 100 zł od psa
0,3
1942/43 - 1943/44
1,0
VII
Pod. od plakatów i szyldów
Podw. stawek o 100%
XII
Pod. od napojów
10% ceny detalicznej
1941/42 - 1943/44
XII
6,0
6,0
1,3
14,2
1942
III
Pod. przemysłowy
6,0
1941/42 - 1943/44
31,5
VIII
Dopłata na opiekę sp ołecz. do ceny gazu podwyżka Podwyżka
3,0
podano łącznie 1,9
IX
Pod. od sumy płac
0,7
XI Pod. od publ. zabaw Objęcie podatk. gry w karty, automatów szczęścia
9,7
1943
VII
Pod. inwestycyjny
Jako 50% podwyż. opłat rejestrac. i opłat od pism dot. przeniesienia własn. nieruchomej
1944/45
Razem
164,6
w tym nowe podatki
145,7
Tablica ma charakter ilustracyjny, nie pretenduje do wyliczenia ścisłego, którego dokonać nie sposób12221. W zakresie ilustracyjnym spełnia ona jednak swoją rolę, obrazując „schodki” obciążenia fiskalnego. Obciążenie to, przyjmując początek 1940 r. jako bazę, wzrosło na rok 1941 o 28 min zł 1942 o dalsze 7 min zł do sumy łącznej 35 min zł 1943 o dalsze 9 min zł do sumy łącznej 44 min zł W sumie nowe podatki dały przez 4 lata około 150min zł, apodwyższenieprzedwojennych, zaliczając połowę wpływów na rzecz podwyżki, około 10 min zł, razem około 160 min zł, co stanowi około 20% całości dochodów budżetowych zwyczajnych (809 min zł bez zarachowania dochodów z nadwyżek budżetowych z lat poprzednich) za te 4 lata. Ilustruje to znaczenie wzrostu obciążenia dla budżetu, jego rozmiarów i jego równowagi. W wyniku narastania obciążeń finansowych o charakterze podatków samoistnych coraz bardziej na znaczeniu zyskiwała sfera dochodów Miasta opartych o własny wymiar i pobór, przekraczając pod koniec okupacji również i w kwotach absolutnych dochody ze sfery wymiaru i poboru, dokonywanego przez administrację państwową. Uderza w tej tablicy niejaka sztywność dochodów ze sfery wymiaru i poboru państwowego; roczny dochód Miasta waha się tu pomiędzy 45 a 50 min zł.
1938/39 wykonanie 1939/40 budżet 1940/41 wykonanie 1941/42 wykonanie 1942/43 budżet
1943/44 budżet Udziały w pod. państw. 33.7 31.1 77.5 27.7 30.1 32.5 Dodatki do pod. państw. 19.5 17.8 13.2 17.7 15.4 16.7 Razem dochody Miasta ze sfery wymiaru i poboru państw. 53.2 48.9 90.6 45.4
46.3 49.2 Podatki samoistne 5.3 7.5 10.2 24.0 38,4 38,6 Dopłaty na rzecz opieki społ. Do taryf przedsięb. miejskich
8,1 18.3 17.1 21.1 Razem dochody Miasta ze sfery wymiaru i poboru własnego 5.3 7.5 18.3 42,2
55,5 59,6 Wynikało to częściowo z systemu podatkowego, częściowo z reglamentacji cen, a więc tym samym z usztywnienia wartości obrotów i dochodów przedsiębiorstw, ale również nie bez wpływu musiała być sprawność samego aparatu finansowego, a dyrektor podatkowy na Warszawę Finanzinspekteur I Hufsky nie cieszył się opinią rzetelnego skarbowca. Tym bardziej uwypukla się pozytywna rola aparatu Zarządu Miejskiego, tak Wydziału Finansowego, jak i przedsiębiorstw miejskich. Specyficzną dla okupanta cechą zmian w systemie podatkowym samorządu było wyłączanie Niemców spod obowiązku podatkowego wobec polskich gmin. Od strony teorii skarbowości można by to określić jako podważenie zasady powszechności opodatkowania od strony rasowej. Niemcy nie płacili daniny od mieszkańców, w kasynach i kantynach niemieckich nie był pobierany podatek od napojów, w tramwajach płacili 15 gr za przejazd, a nie 25 gr, a więc bez dopłaty na opiekę społeczną itp. W odniesieniu do podatku od psów sprawa zwolnień podatkowych miała swój zabawny epizod. Statut podatków od psów z 1941 r., wprowadzony na polecenie Urzędu Stadthauptmanna, zawierał podwyżkę stawki podatkowej z 20 zł na 100 zł; tak podwyższony podatek musiał się wydać Niemcom już kosztowny, uchylili się więc od niego przez wprowadzenie do wykazu zwolnień, być może z inicjatywy samego Leista, który miał psy, nowej pozycji 9: „psy trzymane przez Niemców dla ochrony osobistej”, co praktycznie pozwalało na całkowite uchylenie się przez Niemców od obowiązku podatkowego w tym zakresie. Ten antyfiskalny zabieg miał jednak swoją komiczną wymowę polityczną, że Niemcy w zakresie swego bezpieczeństwa „na psy zeszli”. Zapewne zauważył to ktoś w Krakowie, natrafiwszy na tekst warszawskiego statutu podatku od psów, bo oto nagle nastąpiła interwencja samego rządu GG. W „Dzienniku Obwieszczeń” w Warszawie znalazło to następujący wyraz12251: „Dekretem Rządu Generalnego Gubernatora z dnia 29 czerwce 1942 r. Inn/II 120/10 skreślony został ustęp 9 § 6 statutu podatku od psów na rzecz Gminy m Warszawy z dnia 20 marca 1941 r. („Dziennik Obwieszczeń Miasta Warszawy” nr 30/31) brzmiący: „Na wniosek zwalnia się od podatku: 9) psy trzymane przez Niemców dla ochrony osobistej”. Uchylanie się Niemców od opodatkowania wystąpiło jaskrawo w zakresie kin. Kina był) opodatkowane samoistnym podatkiem miejskim od publicznych zabaw, rozrywek i widowisk; stawki były stosunkowo wysokie, dochodzące przed wojną do 30% ceny biletu, toteż było to dość pokaźne źródło dochodowe Miasta. Na początku wszystkie kina (w tym i Kinematograf Miejski) został) objęte powierniczym zarządem niemieckim, a Treuhänder kin sprawę opodatkowania kin uregulował na początku 1940 r. własnym okólnikiem, ustalając podatek w wysokości 5% ceny biletu. Na niewłaściwość tę zwróciliśmy uwagę w Hauptabteilung Finanzen z okazji któregoś z „manewrów” krakowskich. Przyznano nam rację i sprawa w rok później została uregulowana poprzez wprowadzenie podatku filmowego. W międzyczasie jednak kina nie płaciły nawet tego 5% podatku i zaległości podatkowe rosły. Po wprowadzeniu podatku filmowego nadal nie płaciły. Irytowała mnie ta bezczelność i wreszcie zaproponowałem Fribolinowi, żeby zrobić w kinach egzekucję podatkową. Fribolin nie miał na to
ochoty, zabieg był drastyczny. Przekonałem go argumentem, że przy staraniu się o dotację w Generalnym Gubernatorstwie możemy spotkać się z uzasadnionym sprzeciwem: od nas to chcecie pieniędzy, a swoich to nie potraficie ściągnąć. Uzyskawszy zgodę Fribolina na przeprowadzenie egzekucji, poprosiłem o asystę policyjną. „Po co”? zdziwił się Fribolin. „Bo nie chcę, żeby któryś z moich ludzi poszedł do Oświęcimia”. Fribolin zastanowił się chwilę, po czym rzekł: „Dobrze. Niech pan zorganizuje ekipę egzekutorów, ja zapewnię udział policji”. Egzekucję przewidzieliśmy na sobotę i niedzielę jako dnie największej frekwencji i tym samym kasy. Powróciwszy na ratusz poinformowałem Zaborowskiego o warunkach akcji; Zaborowski zajął się organizacją ekipy i przeprowadzeniem egzekucji. W poniedziałek z samego rana zostałem wezwany do Fribolina. Fribolin siedział za biurkiem, wyraźnie speszony, a po przekątnej jego gabinetu biegał jakiś mały, pękaty człowiek, sprawiający wrażenie komika kabaretowego. Był to Treuhänder kin na okręg warszawski. Jegomość rzeczywiście miał pewne zacięcie aktorskie, wskutek czego opowiadanie jego wypadło zabawnie plastycznie. „Panie - zawołał do mnie - ale pan ma pomysły! Żeby zrobić egzekucję i do tego jeszcze sprowadzić policję! I to niemiecką! Gdyby nie to, to bym was wszystkich powyrzucał z kin, a tak byłerr bezsilny”. I zwracając się to do mnie, to do Fribolina, ciągnął dalej z gestykulacją, zupełnie jak monolog z estrady: „Panowie! Uprzytomnijcie sobie jak to wyglądało! Wchodzą egzekutorzy p. Ivänki, a za nimi nasza policja w hełmach, z ręczną bronią maszynową na plecach. W kinie popłoch, bo myślą, że łapanka i wszyscy zaczynają uciekać. «Panowie co robicie» - mówię do egzekutorów. A oni: «Egzekucja podatkowa z Zarządu Miejskiego». «Ależ panowie porozumiejmy się, widzicie, że dzieje się skandal». A oni nic i już są przy kasie i zabierają pieniądze. «Panowie - proszę - chodźcie do mojego pokoju dyrektorskiego i tam się porozumiemy» «Nie możemy - odpowiadają - nasz dyrektor polecił nam zrobić egzekucję, to ją robimy». Więc wtedy ja do policjanta. «Sie - mówię. Ich bin ein Reichsdeutsch, Treuhänder kin. Czy rozumiecie co się dzieje? Polacy zabierajc niemieckie pieniądze». A ten stoi przy kasie z Maschinengewehr na ramieniu i w ogóle nie odpowiada”. Awantura przyschła. Egzekucji więcej już nie robiliśmy, ale kina zaczęły płacić. Wpływ podatku od zabaw, rozrywek i widowisk podskoczył z 1037 tys. zł w r. 1940/41 na 4296 tys. zł za r. 1941/42. Antyfiskalne stanowisko Zarządu Miejskiego przejawiało się nie tylko w niepodejmowanii inicjatywy nowych obciążeń - to miało raczej charakter prezentacyjny, ale również i zwłaszcza w polityce i technice wymiaru i poboru. W tym zakresie chwalebną rolę odegrały Sekcja Podatkowa Wydziału Finansowego dzięki swemu składowi osobowemu, dzięki charakterowi osób na stanowiskach kierowniczych w sekcji z kierownikiem sekcji Stanisławem Zaborowskim na czele. Regułą było cierpliwe i życzliwe rozpatrywanie spraw wnoszonych przez podatników, tak że skarg na działalność podatkową Zarządu Miejskiego nie było.
Przedsiębiorstwa miejskie Zakusy niemieckie na przejęcie przedsiębiorstw miejskich przejawiły się stosunkowo wcześnie, bo już na początku 1940 r. Za taką pierwszą próbę zmiany status quo Zarządu Miejskiego można uważać koncepcję nadania przedsiębiorstwom osobowości prawnej, co doprowadziłoby tym samym do wystąpienia ich pod względem prawnym z jednej jedynej osobowości prawno-publicznej, jaką na podstawie polskich przepisów była Gmina m st. Warszawy. Sprawę tę omówiłem w segmencie Pierwsza pożyczka. Spotykaliśmy się z projektami wyłączenia przedsiębiorstw w ogóle z gminy12121, jednakże ani do wyłączenia przedsiębiorstw, ani do ich wyodrębnienia prawnego nie doszło. Natomiast, jak już wspominałem w segmencie Ustrój władz miejskich, w lutym 1941 r. nastąpiło wyodrębnienie 5 przedsiębiorstw miejskich: Wodociągów, Elektrowni, Gazowni, Tramwajów i Piekarni w osobną grupę, ostatecznie zwaną Przedsiębiorstwami Zaopatrywania i Komunikacji, wyłączenie ich spod kompetencji polskiego burmistrza i podporządkowanie bezpośrednie Urzędowi Pełnomocnika Szefa Okręgu na m Warszawę, konkretnie Diirrfeldowi. Pod bezpośrednim nadzorem komisarycznego burmistrza pozostało 7 przedsiębiorstw: Rzeźnia i Targowiska Zwierzęce, Miejskie Zakład) Spożywcze, Miejskie Zakłady Opałowe, Administracja Gospodarstwa Rolnego i Leśnego (AGRiL Zakład Oczyszczania Miasta (ZOM), Lombard Miejski, Miejski Dom Składowy. Same nazw plastycznie wskazują jak podzielona została sfera wpływów, a dodatkową ilustracją może służyć porównanie wielkości dochodów brutto przedsiębiorstw przejętych i pozostałych.
Dochody zwyczajne (brutto w min zł) osiągnięte w r. 1940/41 (tj. na datę przejęcia) preliminowane na r. 1943/44 5 przedsiębiorstw Zaopatrywania i Komunikacji 132,3 214,8 7 pozostałych przedsiębiorstw 22.4 26.5 Przejęcie przedsiębiorstw stanowiło poważne uderzenie w Zarząd Miejski, który postanowii
c
•
przetrzymać je
I2 M
Decernent w urzędzie Leista do spraw wydzielonych przedsiębiorstw Oberbürgermeister Dürrfeld poseł do Reichstagu, był to człowiek duży, masywny, o dużej giowie ze stale przekrwionymi oczami; później dowiedzieliśmy się, że był narkomanem Z postawy psychicznej i etycznej - polakożerca. Znęcał się w szczególności nad tramwajarzami warszawskimi, a z powodu włoskiego strajku w warsztatach tramwajowych jako protestu w stosunku do jego metod, spowodował wysłanie do obozu w Oświęcimiu dyrektorów Tramwajów inż. Niepokoyczyckiego i inż. Synka za niezawiadomienie władz niemieckich o strajku. Polskich dyrektorów przedsiębiorstw miejskich zaczął zastępować niemieckimi: na miejsce po zmarłym dyrektorze Wodociągów Rabczewskim przyszedł volksdeutsch Wondra, w Gazowni został usunięty dyr. Sachnowski, a stanowisko dyrektora objął volksdeutsch Jung, w Piekarni Miejskiej dyrektor Kalita został wicedyrektorem, a dyrektoren Volksdeutsch Kloss. Postępowanie Dürrfelda wywołało ze strony polskiej dwa zamachy na niego, oba nieudane. Zapewne jednak napędziło mu to strachu, a i być może volksdeutschowscy kandydaci na dyrektorów osłabli w tych warunkach w zapale do robienia karier, dość że proces germanizacyjny wydzielonych przedsiębiorstw osłabł. Na miejsce po b. ministrze Kühnie, który przeszedł na emeryturę, przyszedł na stanowisko dyrektora Elektrowni zastępca Kühna inż. Skibniewski, p. o. dyrektora Tramwajów (Miejskich Zakładów Komunikacyjnych) został długoletni inspektor tego przedsiębiorstwa Tadeusz Kozłowski. Z pracowników finansowych przedsiębiorstw miejskich musiał ustąpić ze stanowiska naczelnika finansowego Tramwajów Eugeniusz Sauter, powracając tam skąd wyszedł, tj. do nas, do Wydziału Finansowego, obejmując Sekcję Budżetową po Zakrzewskim, który w tym czasie przeniósł się dc Otwocka. Dürrfeld jako decernent do spraw przedsiębiorstw wydzielonych był jakby ich generalnym dyrektorem, zaś sprawy finansowe całej grupy załatwiał volksdeutsch Holfeier, przed wojną wicedyrektor Elektrowni, a jeszcze przed tym naczelnik finansowy Tramwajów. Dürrfeld nie wtrącał się do spraw finansowych, a Fribolin i Kunze bardzo mało robili sobie z Holfeiera, toteż ustalanie planów finansowych 5 wydzielonych przedsiębiorstw przebiegało dość giadko, ze sprawozdawczością też nie było większych kłopotów. W konsekwencji tego fiskalna przedwojenna rola przedsiębiorstw miejskich Warszawy w budżecie miejskim mogła być utrzymana (tabela s. S il) 12511. Starannie opracowywane przez Sekcję Budżetową Wydziału Finansowego budżety Miasta pozwalaj i dziś, z perspektywy czasu, na odczytanie szeregu interesujących danych, nie tylko finansowych. A więc przede wszystkim wskaźników rzeczowych podstawowej działalności przedsiębiorstw, będących równocześnie ilustracją stopy życiowej ludności (tabela s. 512). Z budżetów możemy również odczytać pogorszenie się sprawności technicznej przedsiębiorstw w wyniku starzenia się aparatury, gorszego surowca itd. Tak więc straty prądu elektrycznego w sieci wzrosły z 15% w r. 1939 na 35,5% w r. 1943; wydajność gazu w m3 z 1 tony węgla spadła z 630 w 1939 r. na 560 w r. 1943.
w min zł 1939/40 budżet 1940/41 wykonanie 1941/42 wykonanie 1942/43 budżet 1943/44 budżet Dochody brutto 145.0 132,3 180,9 197.1 214,8 Wodociągi 24.0 20.7 20.7 20.0 22,0 Gazownia
20.4 18,2 32.5 31.6 35.6 Tramwaje 56.4 52.8 74.0 90.2 97.5 Elektrownia 40.5 35,4 51.0 51.8 57.2 Piekarnia 3,7 5.2
2,7 3.5 2.5 Odpisy na fundusze (renowacyjny, inwestycyjny i inne) Łącznie dla 5 przeds. 24.5 14.5 14.1 23.6 32.1 Wpłaty do budżetu 26.4 27.7 26.2 29.0 23.8 Wodociągi 7,5 4.4 3,9 3.0
2,1 Gazownia 3.9 1,2 2.3 3.0 1,6 Tramwaje 9.1 10.7 12.3 11.7 8,8
Elektrownia 5.9 11.3 7,6 11.1 11,1
Piekarnia 0,0
0,1 0,1 0,2 0,2 Dopł. na op. społecz.
17,5 17.1 21.1 Gazownia
2,2 1,7 5,6 Tramwaje
8,9
10,0 11,0 Elektrownia
6.4 5.4 4.5 Stosunek %% wpłat do budżetu i dopłat na opiekę społeczną do dochodów brutto przedsiębiorstw 24,2 22.5 24,1 23,4 20,9
Przedsiębiorstwa Jednostka Wg budżetu 1939/40 1943/44 Elektrownia sprzedaż prądu na: oświetlenie i grzej nictwo napęd
mlnkWh 97 57 mlnkWh 127 103 Gazownia sprzedaż gazu m ln m 3 51 52 Wodociągi zużycie wody (sprzedaż) m ln m 3 32 29 Tramwaje Ilość sprzedanych biletów normalnych min sztuk 176 91 Porównanie prawie dwukrotnego wzrostu pieniężnych dochodów brutto przedsiębiorstw ze znacznym stosunkowo spadkiem zakresu działalności rzeczowej wskazuje na podwyższenie cen za usługi przedsiębiorstw miejskich Istotnie tak było. Trudno jest ze względu na zakres materiałów, jak i charakter niniejszego opracowania podawać
bardziej szczegółowy obraz zmian taryf przedsiębiorstw miejskich, ale sądzę, że dla zorientowania się wystarczy poniższa ilustracja sumaryczna. Elektrownia: przeciętna cena średnia za 1 kWh: w 1939 r. na cele oświetlenia i grzejnictwa 24,5 gr na cele przemysłowe (napęd) 8,5 gr w 1943 r. na cele oświetlenia i grzej nictwa1^ 49,2 gr na cele przemysłowe (napęd) 13,3 gr Gazownia: przeciętna cena średnia za 1 m3 gazu: w 1939 r przeciętna cena normalna 25,7 gr w 1943 r. gaz dla gospodarstwa domowego 32,0 gr gaz dla rzemiosła 32,0 gr gaz dla przemysłu 20,0 gr Tramwaje: Tak przed wojną, jak i w czasie okupacji tramwaje miały zróżnicowaną taryfę, wynoszącą około 20 różnych biletów i cen. Dominantą był jednak jednorazowy bilet normalny. Ten wynosił przed wojną 20 gr, w 1940 r. został podwyższony do 25 gr i doszedł do 40 gr. W czasie okupacji abonamenty przejazdowe zostały utrzymane na poziomie taryfy z 1940 r. tj. w wysokości 25 gr za przejazd. Dało to ciekawe przesunięcie popytu na bilety jednorazowe i w abonamencie w porównaniu do lat przedwojennych, kiedy jeden przejazd w abonamencie kosztował dokładnie to samo, co jednorazowo wykupiony bilet.
wg budżetu 1939/40 wg budżetu 1943/44 cena 1 biletu gr ilość biletów min szt. cena 1 biletu gr ilość biletów min szt. Bilety jednorazowe normalne
20
140 40 29 Abonamenty normalne 20 1 25 20 Wodociągi: Taryfa przedwojenna pozostawała przez cały czas bez zmian, wynosząc 60 gr za 1 m3 wody z używalnością kanałów. Wydzielenie 5 przedsiębiorstw miejskich w grupę podporządkowaną Urzędowi Pełnomocnika Szefa Okręgu przeniosło ośrodek decyzji z Ratusza do pałacu Blanka^. Nie znaczy to, by Ratusz utracił kontakt z polskim kierownictwem przedsiębiorstw. W sprawach Elektrowni miałem miłe kontakty urzędowe i pozaurzędowe z ministrem Kühnem oraz jego zastępcami i następcami inż. Skibniewskirr i prof. Czaplickim W sprawach Tramwajów rozmawialiśmy w Wydziale Finansowym z dyrektorami Niepokoyczyckim i Synkiem, a po ich aresztowaniu z zacnym inspektorem Kozłowskim; częstyn gościem był kolega Sauter, dopóki nie przeniósł się do nas na stałe. Sprawy Wodociągów omawialiśmy z inż. Janem Kozłowskim, późniejszym wicedyrektorem, a bratem mego kolegi z WSE Mariana. Ludzie ci, jak również inni nie wymienieni, mieli istny „krzyż Pański” w swojej pracy, a jednak trwali. Sprawna praca Sekcji Budżetowej oraz znajomość stosunków w przedsiębiorstwacł miejskich przez wicedyrektora Zawadzkiego była w pewnym stopniu naszym kolegom z grupy 5 wydzielonych przedsiębiorstw - pomocna. Z przedsiębiorstwami niewydzielonymi kontakty były, rzecz oczywista, częstsze. Trochę kłopotów miał Wydział Finansowy z ZOM, który ciągle występował o zaliczki na jakieś akcje, a to uprzątanie śniegu, a to jakieś odszczurzanie itd. Sympatyczna i zabawna postać, bo iście Szweda z „Potopu”, dyrektora ZOM pułkownika Meyera, zawsze pełnego humoru, stanowiła pewną rekompensatę irytacji finansowych. AGRiL reprezentował elegancki i uprzejmy dyrektor Rewieński. Jego pomocnikiem w czasie okupacji był inż. Putz, ziemianin z Poznańskiego, wysiedlony przez Niemców. Putz wsławił się czaruj ąco-bezczelną reakcją na niemieckie zarządzenie o podwyższeniu dziennego udój u krów o 1 litr od krowy. „Tak jest - powiedział Putz - kazałem już, żeby to krowom odczytać po oborach”.
Miejskie Zakłady Opałowe reprezentował zawsze szczerze zafrasowany brakiem węgla dyrektor Stanisław Karwowski. Dyrektorem Lombardu Miejskiego był Stanisław Muszyński, b. wicedyrekto Wydziału Finansowego, zasłużony kierownik finansowy Tramwajów. Dyrektorem Miejskiego Dorni Składowego był Michał Horbatowski, przykład sumienności i dokładności. Po wojnie Horbatowsk był moim współpracownikiem w Min. Skarbu. Dziś, patrząc wstecz z okazji pisania tych Wspomnień, uderza mnie paradoksalny brak w okresie okupacji naturalnego w sferze skarbowej antagonizmu między Wydziałem Finansowym a przedsiębiorstwami: każdy bowiem Wydział Finansowy chce wypompować przedsiębiorstwa na rzecz budżetu, a przedsiębiorstwa bronią się przed tym W okresie okupacji to zanikło; pompowaliśmy wspólnie: na opiekę społeczną, na leczenie, na dożywianie, na zatrudnienie. Okazuje się, że i złe czasy mogą mieć dobre strony.
Budżety nadzwyczajne Wydatki, objęte budżetami nadzwyczajnymi, były przed wojną wydatkami na inwestycje, w czasie okupacji były to przede wszystkim nakłady usuwające zniszczenia wojenne, w dalszej zaś kolejności wydatki na inwestycje nowe. Odpowiednio do tego został wprowadzony, poczynając od pierwszego budżetu okupacyjnego Warszawy, podział budżetu nadzwyczajnego na dwie części: A. Inwestycje, B. Odbudowa. W 1942 r. doszła trzecia część - C. Wydatki z tytułu szkód spowodowanych nalotami stanowiąc niejako budżetowe odbicie zmieniającej się sytuacji wojennej. Jak już wspomniałem, teksty budżetów były dwujęzyczne. W tym zakresie charakterystyczne jest, że słowo „Odbudowa” polecili Niemcy tłumaczyć w tekście niemieckim jako „Instandsetzung”, cc dosłownie znaczy „doprowadzenie do porządku”, „naprawa”. Słowo „Wiederaufbau”, będące prawidłowym tłumaczeniem słowa „odbudowa”, było dla Niemców w odniesieniu do Warszawy politycznie niestrawne. W konsekwencji tego w pozostałych po dziś dzień drukowanych egzemplarzach budżetów nadzwyczajnych miasta Warszawy z okresu wojny i okupacji figuruje obok siebie nomenklatura: Odbudowa - Instandsetzung, stanowiąc niejako symboliczną tytułację: myśmy wierzyli, że jest to odbudowa, Niemcy uważali, że to tylko naprawa. Druki te stanowiły osobne zeszyty; niestety nie zachowały się w tym stopniu, co druki budżetów zwyczajnych, wskutek czego występuje w odniesieniu do budżetów nadzwyczajnych brak ciągłości danych. Problem pokrycia wydatków nadzwyczajnych sprowadzał się przed wojną do problemu finansowego, kłopotliwego i rysującego się przed wojną coraz niekorzystniej, ale tylko finansowego. W okresie okupacji, jak zwykle w czasie wojny, był to nie tylko i nie tyle problem finansowy, ile problem pokrycia materiałowego wobec istniejącej reglamentacji zaopatrzenia. Istniał wprawdzie wolny rynek™, ale ceny wolnorynkowe nie mogły stanowić podstawy do kalkulacji budżetowych ani podstawy do uzasadnienia kwot budżetowych podczas debat budżetowych z władzami niemieckimi. Konieczność posługiwania się wolnym rynkiem dla uzupełnienia urzędowych przydziałów materiałowych pomniejszała wartość pieniężnych kwot budżetowych. W zakresie budżetów nadzwyczajnych Warszawy w czasie okupacji można by rozróżnić trzy okresy: I. II. ID.
od października 1939 do maja 1940 r. od maja 1940 r. do połowy względnie końca 1942 r. ostatni: 1943/1944.
W I okresie ma miejsce szybka odbudowa przedsiębiorstw, doprowadzająca do uruchomienia wszystkich przedsiębiorstw miejskich w ciągu kilku miesięcy. Szpitale zostają doprowadzone do porządku i uruchomione. Uporządkowano też pomieszczenia wydziałów administracyjnych, ośrodków opieki, zakładów. Wszystko to, oczywiście, w zakresie dość doraźnym, takim, aby praca mogia być prowadzona. Realizacja odbudowy odbywała się przede wszystkim z zapasów magazynowych, jakie posiadają przedsiębiorstwa, oraz ze środków finansowych, pozostałych z okresu oblężenia Warszawy. W II okresie pożyczka z Banku Emisyjnego stwarza podstawy pokrycia wydatków nadzwyczajnycł i otwiera perspektywy na dalsze możliwości. Równocześnie kasy miejskie zaczynają się zapełniać wskutek przekazania podatków państwowych. Wydatki nadzwyczajne, poczynając od budżetu
1940/41, są corocznie ujmowane w osobnym budżecie nadzwyczajnym W II okresie istnieje stosunkowo znośne zaopatrzenie materiałowe, toteż okres ten jest okresem dość intensywnej działalności przedsiębiorstw w zakresie własnym, jak i Wydziału Technicznego w odniesieniu do budowy i inwestycji jednostek administracyjnych Zarządu Miejskiego12221. Również prywatny ruch budowlany był w tym okresie stosunkowo ożywiony12221. W marcu 1942 r. ukazało się zarządzenie wprowadzające tzw. zakaz budowy (Bausperre). Realizacja tego zarządzenia polegała przede wszystkim na administracyjnej reglamentacji budownictwa12221, odbicie znalazła jednak również i w zarządzeniach finansowych, które Zarząd Miejski otrzymał od władz niemieckich W konsekwencji tego ukazały się okólniki komisarycznego burmistrza w sprawie ograniczenia robót wykonywanych z budżetu nadzwyczajnego na r. 1942/43: nr 382 z 23 V i nr 392 z 27 VI 1942 r. Pod koniec 1942 r. został wprowadzony nakaz uzyskiwania zgody niemieckich władz budowlanych na realizację zamierzeń budowlanych (okólnik nr 414 z 3 X 1942), a z początkiem 1943 r. uruchamianie kredytów budżetowych na roboty budowlane oraz na nabycie lub zamianę nieruchomości na kwotę powyżej 50 000 zł zostały uzależnione od zgody starosty miejskiego (okólnik nr 447 z 31 XII 1943 r.). Reglamentacja budownictwa stawała się coraz bardziej ścisła i drobiazgowa12221. A teraz rzut oka na tematykę budżetów nadzwyczajnych od strony cyfr.
w min zł
Przed wojną
Okupacja 1938/39 wykonanie 1939/40 budżet 1940/41 budżet 1942/43 budżet
Wydatki zwyczajne
102,9
109.6
155.3
226.6
Wydatki nadzwyczajne
63.5
61,8
42.3
39.3
Stosunek wyd. nadzw. do zwycz. %
61.6
56.2
27.3
17.3
Wydatki nadzwyczajne na:
Inwestycje
63.5
68,8
15.3
23.5
Odbudowę
27,0
8,7
Szkody z powodu nalotów
8,0
Wydatki nadzwyczajne
wydziałów administracyjnych
32.5
20.3
16,0
15.6
przedsiębiorstw miejskich
30.6
41,5
26.3
23.7
Dochody nadzwyczajne
57.0
38,9
42.3
39.3
przelewy przedsiębiorstw
20.7
21.7
6,2
0,5
pożyczki
27.8
13.1
30.5
21,0
dotacje
1.4
8.4
różne
8,5
1,7
1,2
0,3
nadwyżki budżetu zwycz.
1.0
4,4
9,0
Z danych liczbowych wyraźnie widać spadek - w porównaniu do okresu przed wojną - rozmiaru budżetu nadzwyczajnego. W zakresie pokrycia zwraca uwagę spadek przelewów z przedsiębiorstw miejskich; ich znaczenie fiskalne zostało utrzymane tylko w zakresie budżetu zwyczajnego, jako naturalna konsekwencja przedstawionego poprzednio znacznie zmniejszonego zakresu działalności rzeczowej. W zakresie pokrycia występuje poważna rola nadwyżek budżetu zwyczajnego; są to rezerwy z okresu 1940 r., powstałe dzięki przekazaniu podatków państwowych. Pozycja dotacji w 1942/43 r. stanowi dotację Generalnego Gubernatorstwa na pokrycie szkód lotniczych; dotacja ta nie była jednak spowodowana troską o ludność polską1^ . W odniesieniu do okresu sprzed wojny z tablicy widać trudną sytuację finansową Miasta: racjonalna polityka komunalna wymagała wzrostu inwestycji przedsiębiorstw miejskich (co znalazło wyraz w zapreliminowaniu ich o 11 min zł wyżej niż w roku 1938/39), ale brakowało na to środków pokrycia (budżet nadzwyczajny 1939/40 wykazuje deficyt 13 min zł). Zbyt dużo cyfry mówić nie mogą, zwłaszcza kiedy są sumaryczne, szczegółowo zaś przedstawiać tematykę budżetów nadzwyczajnych w takim opracowaniu jak niniejsze Wspomnienia nie sposób. Dlatego też, chcąc uprzytomnić czytelnikowi, o jakie problemy chodziło i w zakresie jakich możliwości obracała się problematyka budżetów nadzwyczajnych w okresie okupacji, zastosowałem metodę ilustracji przykładowej, opartej na cytatach tekstów drukowanych budżetów. Jako przykładowe dziedziny działalności podaję Dział VII budżetu Kultura i Sztuka oraz z Działu VI] Zdrowie - Wydział Szpitalnictwa. W ten sposób uzyskuje się obraz tego, co miasto konkretnie mogło zamierzać.
Dział Vfil Kultura i Sztuka
Budżet 1939/40 900 000 zł Ogród Zoologiczny „na dalszą konieczną rozbudowę” 50 000 zł Muzeum Narodowe „na konieczny remont zakupionych przez miasto 3 kamienic na Rynku Starego Miasta i przystosowanie ich dla celów muzealnych” 150 000 zł Prace nad murami obronnymi 100 000 zł Dom Turystyczny „do całkowitego jego wykończenia potrzeba jeszcze 600 000 zł” 600 000 zł
Budżet 1940/41 338 000 zł Muzeum m Warszawy: „zabezpieczenie 3 budynków przeznaczonych na Muzeum Starego Miasta” 38 000 zł „odbudowa w stanie surowym części zniszczonej gmachu Muzeum dla zabezpieczenia reszty budynku” 300 000 zł
Budżet 1942/43
389 000 zł Muzeum m Warszawy: „roboty budowlane w budynku Stare Miasto 34” 50 000 zł „zabezpieczenie pokrycia świetlików dachowych papą i roboty murarskie w świetlikach 80 000, naprawa okien 15 000, zamurowanie otworów okiennych dla zabezpieczenia przedmiotów złożonych przez władze zajmujące gmach 20 000” 115 000 zł Budynki teatralne: „roboty zabezpieczająca w Teatrze W ielkim 9000, odbudowa Teatru Bogusławskiego 225 000” 234 000 zł
Dział VIII Zdrowie - Wydział Szpitalnictwa
Budżet 1939/40 3 300 000 zł Budowa szpitali: „szpitale warszawskie odczuwają brak łóżek w niektórych działach, zwłaszcza w dziale gruźliczymi w okresie nasilenia epidemii w działach zakaźnych. Powoduje to konieczność dalszej rozbudowy szpitali” 2 000 000 Inne inwestycje szpitalne: „szpitale warszawskie wymagają szeregu inwestycji celem ich modernizacji oraz zakupu nowoczesnych przyrządów i aparatur” 1 300 000 zł
Budżet 1940/41 1 936 000 zł Odbudowa szpitali: „najkonieczniejsze zabezpieczenie przed zniszczeniem i częściową odbudową gmachów szpitalnych zniszczonych w czasie działań wojennych” (dla 14 szpitali i zakładów, kwoty od 10 000 do 605 000 zł) 1 553 000 zł Wyposażenie szpitali: zaopatrzenie szpitali i różne inwestycje szpitalniane” dla 13 szpitali i zakładów, kwoty od 2 500 do 80 000 zł 383 000 zł
Budżet 1942/43 2 227 000 zł Budowa szpitali: „urządzenie niemieckiego oddziału Kliniki Dziecięcej przy ul. Litewskiej 16” Odbudowa szpitali: „Szpital Przemienienia Pańskiego: wykończenie pawilonu chirurgicznego, roboty instalacyjne centralnego ogrzewania, wodociągowo-kanalizacyjne, gazowe i elektryczne; roboty wykończeniowe w pawilonie zewnętrznymi roboty instalacyjne. Szpital Dzieciątka Jezus: remont jednego piętra kliniki położniczej wraz z remontem okien, instalacji wodoc.-kanał, i centralnego ogrzewania. Szpital im Karola i Marii: przebudowa podziemnych pomieszczeń przy kotłowni na składy opałowe oraz naprawy instalacji. Zakład Położniczy im Ks. Anny Mazowieckiej: różne roboty budowlane 30 000. Sanatorium w Otwocku: podpiwniczenie leżalni oraz odbudowa stacji biologicznej 50 000”. 1 455 000 zł Wyposażenie szpitali: „zakup łóżek z całkowitym wyposażeniem: zakup sprzętu szpitalnego i aparatów lekarskich 650 000, przerobienie 3 samochodów na gazogeneratory 27 000”. 677 000 zł
Pożyczki Pożyczek, które negocjowałem, a które Miejski zaciągał, było trzy: 1) w 1940 r, z Banku Emisyjnego 15 min z na 4%, 2) w 1940 r. z konsorcjumbanków warszawskich 21,5 min zł na 6,25%, 3) w 1941 r. z Zakładu Ubezpieczeń Społecznych 15 min zł na 4%. Warunki negocjacji pożyczki z Banku Emisyjnego zostały opisane w segmencie Pierwsza pożyczka. Negocjacje drugiej pożyczki toczyły się z bankami warszawskimi w gmachu Banku Dyskontowego w Warszawie na ul. Fredry; centralnym punktem negocjacji była wysokość odsetek, stąd też wysokość ta została ustalona z dokładnością do jednej czwartej procenta. Po ustaleniu warunków, niespodziewany kłopot wystąpił w związku z uzyskaniem rządowego zezwolenia na zaciągnięcie tej pożyczki; perypetie w tym zakresie zostały przedstawione w „Manewrach” krakowskich. Koncepcja pożyczki w ZUS powstała na tle stwierdzenia tam zgromadzonych w ciągu 1940 r. rezerw finansowych. Rezerwy te jednak, w myśl nadal obowiązujących przepisów polskich, mogły być lokowane albo w papierach wartościowych pupilarnych albo w pożyczkach zabezpieczonych hipotecznie. O uzyskaniu zezwolenia na emitowanie przez Warszawę obligacji pożyczkowych nie było co myśleć, pozostawała przeto sprawa pożyczki hipotecznej, z którą wyłoniły się trudności. Gmina m st. Warszawy była tak zadłużona, że jedyną wolną hipotekę, którą mogli, po starannym przeszukaniu możliwości, przedstawić Stempkowski i Fugiński z Sekcji Kredytowej, były filtr) pośpieszne. Ekonomicznie był to absurd: hipoteka służy przecież po to, żeby wierzyciel, w razie niewypłacalności dłużnika, mógł obiekt, na którym ciąży dług hipoteczny, wystawić na licytację i pokryć dług sumą uzyskaną ze sprzedaży; tymczasem taki obiekt, jak filtry pośpieszne, mogiy mieć tylko jedynego nabywcę, właśnie ewentualnie niewypłacalną gminę m Warszawy. Ekonomicznie hipoteka na filtrach była absurdem, ale formalnie była to hipoteka, liczyłem przeto, że dyrekcja ZUS pożyczkę zrealizuje. Jakież było moje zdziwienie, gdy na konferencji u polskiego dyrektora ZUS Zbigniewi Skokowskiego, sprzeciwił się on udzieleniu pożyczki właśnie ze względu na przepisy, z dodatkiem patetycznie-patriotycznym: „A to są przecież nasze, polskie przepisy”. Nie zdążyłem jeszcze zaripostować, kiedy wyręczył mnie w tym obecny na konferencji dr Aleksander Weryha, który plastycznie skomentował sens zachowania pietyzmu dla polskich przepisów-; „Wiemy, że rząd polski wprowadził we wrześniu 1939 roku zakaz noszenia broni przez ludność cywilną. Wiemy, że dziś wielu Polaków nosi broń przy sobie. No, ale chyba nie będziemy im brali za złe, że w ten sposób nie stosują się do polskich przepisów”. Niemniej jednak konferencja skończyła się fiaskiem. W tych warunkach zwróciłem się do komisarza ZUS Sladeczka, którego poznałem na początki okupacji jako dyrektora Reichskreditkasse na Warszawę. Sladeczek był to Austriak, ale z nazwiska i wyglądu Czech; krzepki, o czerstwej cerze, jowialny. Mówił dość dobrze po polsku. Zaprosiłem tedy Sladeczka do „Złotej Kaczki” i tam wyłuszczyłem mu bez ogródek całą kabałę pożyczkowohipoteczną. „Na, ja ” zgodził się Sladeczek i pożyczka była. Po objęciu nadzoru finansowego przez Fribolina przejął on w swoje ręce negocjacje dalszych pożyczek. Ja nawet nie asystowałem przy tym Zdaje się, że Fribolinowi negocjowanie sprawiałc przyjemność i chciał się popisać jako finansista. Pożyczek tych zaciągnięto dwie według schematu już wypracowanego: pożyczka w ZUS, pożyczka konsorcjalna bankowa. Pożyczka ZUS wypadła ju
drożej, na 4^2%, zaś w sprawie kredytu bankowego musiał Fribolin toczyć długie boje. Prowadził je zapewne ze swoistą manierą, bo kiedyś doszło mnie echo tych negocjacji ze strony Treuhändera Polskiego Banku Komunalnego Seippa, starego dyrektora banku z Bawarii: „Herr Direktor Ivänka Może by się Panu udało wpłynąć na dr Fribolina, żeby zachowywał się inaczej podczas negocjacji. To, że banki targują się o procent, nie upoważnia dr Fribolina do traktowania nas jako rozbójników (Räuber)”. Z zachowanych preliminarzy budżetowych miasta można odczytać przebieg spłacenia zaciągniętych i I2M pozyczek :
Spłata kapitału Odsetki w min zł 1940/41 wykonanie
0,7 1941/42 budżet 3,5 2,4 1942/43 budżet 15,7 2,3 1943/44 budżet 7.1 3.1
Kontrybucje W końcu października 1942 r., idąc rano na ratusz, zobaczyłem porozlepiane plakaty z zarządzeniem gubernatora warszawskiego, nakładającym na ludność Warszawy kontrybucją w wysokości jednego miliona zł jako odszkodowania za zniszczenie ubrań Niemców w wyniku oblewania ich jakimiś kwasami żrącymi. Byłem uderzony tą wiadomością i usiłowałem sobie uprzytomnić, jaki łańcuch konsekwencji może fakt nałożenia kontrybucji pociągnąć za sobą. W biurze zastałem wezwanie do stawienia się u Fribolina. Fribolin sprawiał wrażenie również zaskoczonego faktem kontrybucji i wypytywał mnie, w jaki sposób mam zamiar kontrybucję zebrać. Odpowiedziałem, że nie mam pojęcia, że jestem zaskoczony i zdumiony jak można w ogóle kontrybucję nakładać w warunkach, które uważa się za normalne pod względem administracyjnym Na to Fribolin, że był tu rano dr Kipa, a zapytany jak będzie z kontrybucją, odpowiedział: „O, dyrektor Ivanka na pewno już wie, jak to zebrać”. Odpowiedziałem, że nie wierni że wracam teraz na ratusz, aby się nad tym zastanowić. Wracam zły na Kipę, że dla odczepienia się od rozmowy popełnił błąd taktyczny, i medytuję co zrobić. Przychodzi mi na myśl, aby wpłaty na kontrybucję uczynić dobrowolnymi i w ten sposób uniknąć konieczności stwarzania zasad repartycji. Jednocześnie dobrowolność wpłat byłaby pewnym aktem manifestacji ludności polskiej na rzecz swego polskiego kierownika samorządu w osobie komisarycznego burmistrza, jako że odpowiadającego za zebranie kontrybucji. Referuję koncepcję tę Kulskiemu, któremu ona podoba się. Dla omówienia sprawy kontrybucji Kulski zwołuje kilkuosobową naradę z przedstawicielami społeczeństwa. W naradzie tej biorą udział m in. Czesław Klamer i Stefan Barcikowski. Kulsk referuje sytuację i przedstawia moją koncepcję z następującym komentarzem: „Mnie osobiście ten projekt podoba się. Jedno, co mam przeciw niemu, to obawę, żeby nie wyszło za dobrze”. Przeciw koncepcji dobrowolności wypowiedział się Barcikowski, proponując stworzenie mechanizmu repartycji, w szczególności wpłat powszechnych, których pobieranie należałoby powiązać z wydawaniem kart żywnościowych. Inni spośród zebranych również nie poparli koncepcji dobrowolności, która tym samym upadła12211. Ukazało się przeto zarządzenie komisarycznego burmistrza, ustalające stawki wpłat kontrybucyjnych dla wszystkich mieszkańców, otrzymujących karty żywnościowe oraz dla właścicieli nieruchomości i przedsiębiorstw. Dla zachowania choćby jakiegoś momentu manifestacji, postanowiłem, aby pokwitowania wpłat na kontrybucję miały akcent specjalny. Graficy Julian Bohdanowicz i Mieczysław Jurgielewicz opracowali ładny projek wzorowany na asygnacie z czasów Kościuszkowskich. W tej formie były wydawane pokwitowania. Niestety w lutym 1943 r. została nałożona nowa kontrybucja w dziesięciokrotnej wysokości, tj. 10 min złotych. Już po moim przejściu do Kasy Komunalnej, w lutym 1944 r. została po raz trzeci nałożona kontrybucja, znowu dziesięciokrotnie wyższa od poprzedniej, tj. w wysokości 100 milionów zł12221. Obawy co do niebezpieczeństwa zastosowania jakiegoś mechanizmu repartycji sprawdziły się. Odpowiednio do podwyższania sum kontrybucji trzeba było podwyższać stawki dla poszczególnych kategorii płatników. Dla złagodzenia podwyżek został poszerzony krąg płatników oraz w niejednakowym stopniu
podwyższane stawki dla poszczególnych kategorii płatników. Ewolucję w tym zakresie przedstawia przytoczone obok zestawienie porównawcze sporządzone na podstawie „Dzienników Urzędowych Zarządu Miejskiego w Warszawie” nr 4/1942, 2-3/1943, 3-4/1944. W związku z wpłatą drugiej kontrybucji, Zarząd Miejski zwrócił się do Stadthauptmanna o przekazanie wpływu z kontrybucji na rzecz opieki społecznej. Udało się uzyskać sumę 3 milionów zł.
Kontrybucje
I II III Wysokość kontrybucji zł 1 min 10 min 100 min z tego na m Warszawę zł 1 min 10 min 85 min Czasokres wpłaty X I 1942 El 1943 I I 1944
Rozkład obciążeń: Otrzymujący karty żywnościowe giówni lokatorzy od mieszkania zł 1
normalne dla dorosłych zł
5 30 młodzież powyżej lat 14 zł
30 Właściciele nieruchomości zabud. domów parterowych zł 15 60 200 1 i 2 piętrowych zł 25
150 500 3 i więcej piętr. bez oficyn zł
1 500 3 i więcej piętr. z oficynami zł 50 350 3 000 Właściciele placów niezabud. na obszarze I-XV komisariatu o powierzchni do 1000 m 2 zł
80 200 o powierzchni powyżej 1000 m 2 zł
200 1 000 na pozostałym obszarze miasta o powierzchni do 1000 m 2 zł
40 200 o powierzchni powyżej 1000 m 2 zł
90 200 Właściciele przedsiębiorstw (przy III kontryb. o obrocie za 1943 r.) małych (poniżej 100 tys. zł) zł
100 1 500 średnich (od 100 do 500 tys.) zł
500 5 000 dużych (od 500 do 1 min) zł
12 000 b. dużych (powyżej 1 min)
150 900 20 000 Wykonujący wolne zawody
120 1 200 Jak wynika ze wspomnień komisarycznego burmistrza m Warszawy, były czynione starania o otrzymanie sum z trzeciej kontrybucji, do załatwienia jednak nie doszło, w sierpniu wybuchło bowiem powstanie warszawskie12221.
Finanse miasta a dzielnica żydowska Dzielnica żydowska jako odrębny, zamknięty w obrębie miasta, teren, powstała w październiku 1940 r.12221. W ciągu niespełna dwóch tygodni, do dnia 31 października, Polacy mieszkający w dzielnicy, która została żydowską, i Żydzi, mieszkający poza nią, obowiązani byli opuścić swe mieszkania. Z tą datą zaczyna się koszmarna historia getta warszawskiego, zakończona tragedią jego zniszczenia w 1943 r. Z tą chwilą powstaje dla obu samorządów: polskiego i żydowskiego cały szereg problemów do rozwiązywania, sztucznie przez okupanta stworzonych na terenie jednego miasta. Kierownictwa obu samorządów starały się przez bezpośrednie kontakty problemy te rozwiązywać w duchu wzajemnego zrozumienia i solidarności12221. Pierwszymi problemami były, oczywiście, sprawy kwaterunkowa. Te Wydziału Finansowego nie dotyczyły, natomiast zetknąłem się z nimi incydentalnie, ale w jakże przykrych okolicznościach. Przyszedł do mnie kolega z Min. Skarbu, naczelnik Wydziału Opłat Stemplowych Achilles Rosenkranz, „papież” i wyrocznia w tej skomplikowanej dziedzinie opłat. Rosenkranz wyjaśnił mi, że musi przenieść się do getta, gdzie wynajął już sobie pokoik, chodzi mu natomiast o zabezpieczenie swego mieszkania spółdzielczego na Grójeckiej. Chce je przepisać na nazwisko jednej znajomej, która po wojnie mieszkanie to mu zwróci. Porozumiałem się z Wydziałem Kwaterunkowym i sprawę Rosenkranzowi merytorycznie załatwiłem. Teraz pozostały tylko formalności; Rosenkranz napisał u mnie podanie i udał się do Wydziału Kwaterunkowego. Po chwili wraca jednak speszony: nie wiedział, że na podaniu musi być znaczek opłaty stemplowej, a on go nie ma ze sobą. Cóż za szyderstwo losu. Dostarczyłem mu potrzebny znaczek. Zarządzenia niemieckie, ograniczające dzielnicę żydowską w jej możliwościach bytowych, następowały jedne po drugich12221. W ten sposób na terenie jednego miasta powstały właściwie jakby dwa miasta. Wszystko miało być rozdzielone: teren, ludność, władza, gospodarka, finanse. Miałem jednak ideę, żeby nie dopuścić do rozdzielenia finansów, przynajmniej częściowo. Miało to polegać na zatrzymaniu w Wydziale Finansowym wymiaru i poboru podatków na terenie całego miasta, z tym że podatki pobierane na terenie dzielnicy żydowskiej byłyby przekazywane Gminie Żydowskiej. Polski Zarząd Miejsk oczywiście grosza by nie zarabiał, ale byłaby zachowana symbolika jedności miasta, albowiem prawo poboru podatków jest prawem zwierzchnim władzy na danym terenie. Realizację poboru podatków miałby prowadzić specjalnie zorganizowany na terenie Dzielnicy Żydowskiej Oddziai Wydziału Finansowego polskiego Zarządu Miejskiego. Ale był i inny cel, który mi przyświecał. Utworzenie takiego oddziału, którego pracownicy przychodziliby spoza getta na czas godzin urzędowych do getta i po skończonym urzędowaniu opuszczaliby getto, wracając do Warszawy, stwarzało możliwość kontaktowania się Żydów z zamkniętym dla nich światem zewnętrznym Jedyną taką możliwość stwarzały gmachy sądów powszechnych na Lesznie, oddział finansowy to byłaby możliwość druga. Wystąpiłem do Fribolina z projektem takiego oddziału. Konferencja odbyła się z Auerswaldem, niemieckim komisarzem dla dzielnicy żydowskiej. Auerswald był to młody, wystrojony brunecik, z zawodu adwokat; swoje intratne, jak mówiono, stanowisko miał jakoby zawdzięczać swej żonie, będącej w dobrych stosunkach w gubernatorem Fischerem.
Obaj Niemcy ani rusz nie mogli mojej koncepcji zrozumieć; wyłożyłem im, naturalnie, tylko uzasadnienie od strony symbolicznej. „Herr Ivänka - dziwił się Fribolin - chce pan zbierać podatki po to, aby je w całości oddawać. Po co to panu”? Widząc, że moja koncepcja symboliczna nie chwyta, a mętna zresztą to ona była, i nie mogąc ujawnić celu stworzenia kanału kontaktów, czułem, że sprawę przegrałem, kiedy naraz wpadłem na pomysł nowego argumentu. „Chcę - powiedziałem - aby wymiar podatków odbywał się w sposób dokładny, tak jak to mój Wydział Finansowy potrafi. Otóż jest taka ciekawa sytuacja, że Żydzi są wprawdzie dobrymi finansistami, ale jako bankowcy, ludzie giełdy, niejako finansiści w finansach publicznych. Dlatego oni nie stworzą tak dobrego aparatu, jaki my mamy”.
Argument podziałał piorunująco. Obaj Niemcy spojrzeli na siebie zdumieni. „Es ist seltsam ■ powiedział Auerswald - aber wirklich es ist so wie Direktor Ivänka sagt”. „Richtig, richtig” przytakiwał przejęty Fribolin. Oddział powstał już w początku 1941 r. jako Referat do Spraw Podatkowych w dzielnicy żydowskiej i mieścił się przy ul. Ogrodowej 39/41. Referat zorganizował i poprowadził Stanisław Komorkiewicz, później Bolesław Stolarski. Pracowali w nim Jan Lechowski, Bohdan Mechowicki Feliks Kawecki, Maria Nichnirowska oraz kilka osób z referatu daniny od mieszkańców. Zakres referatu obejmował opłaty rejestracyjne, podatek od widowisk, od napoi, od plakatów i szyldów, od psów oraz daninę od mieszkańców. Inkasowane wpłaty podatkowe były przekazywane na rzecz Gminy Żydowskiej jako operacja pozabudżetowa. Referat począł spełniać swoją „poufną” misję ułatwiania kontaktów ze światem na zewnątrz; na pracę w nim zgodzili się dobrowolnie ludzie odważni. Jednakże działalność referatu nie trwała długo. Wkrótce kilku pracowników zachorowało na tyfus, grasujący w getcie, a po kilku miesiącach przebywanie w getcie stało się niemożliwe ze względu na warunki bezpieczeństwa, niechronione żadnym aus weisem Utworzenie dzielnicy żydowskiej jako odrębnego organizmu gospodarczego, wyłączonego z normalnego organizmu miasta, spowodowało powstanie kompleksowego problemu rozrachunków pomiędzy Zarządem Miejskim a Gminą Żydowską221. Gestorami dzielnicy żydowskiej byli Niemcy, w konsekwencji oni też byli inicjatorami i promotorami owego rozrachunku. Dla nas było to dziwne i niezrozumiałe; mieliśmy „sorgfältig” wyliczać odpłatność korzystania z usług przedsiębiorstw miejskich, używania urządzeń miejskich, co już wywoływało całą kazuistykę, co i jak liczyć, np. bruki i chodniki. Właśnie cała ta kazuistyka pasjonowała Niemców - zamiłowanie do filozofowania w zakresie szczegółów to tak charakterystyczna cecha niemieckiej mentalności przy równoczesnym istnieniu mętności w koncepcji podstawowej. Toteż działalność nasza, jako polskiego Zarządu Miejskiego w wyniku nacisków niemieckich, polegała przede wszystkim na zbieraniu danych12221, jak ma być bowiem rozrachunek, to przecież muszą być jego podstawy liczbowe. Odwlekało to rozliczenie faktyczne, które musiało, przy założeniach niemieckich wypaść na niekorzyść Gminy Żydowskiej. W warunkach wyżej przedstawionych, rozrachunek za r. 1941/42 wyniósł per saldo 5224 tys. zł na rzecz Gminy Żydowskiej i saldo to zostało przez Zarząd Miejski zapłacone. Na r. 1942/43 zostałc zapreliminowane w budżecie Miasta 2130 tys. zł po stronie wydatkowej i bardzo okrągio 1 min zł po stronie dochodowej. Realizacja preliminarza nie nastąpiła. Na r. 1943/44 żadne już sumy nie zostały wstawione do preliminarza budżetowego12221. Tak oto w zwierciadle budżetu odbiła się historia getta
warszawskiego; jakżeż zwięźle i jakżeż wymownie. Sprawy rozrachunkowe spowodowały moje kontakty z prezesem Gminy Żydowskiej inż. Czerniakowem Bywał on u mnie na ratuszu, względnie spotykaliśmy się na konferencjach r Niemców. Prezes Czerniaków był to człowiek niski, krępy, o mocnych rysach twarzy, łysawy, w binoklach. Na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie człowieka mocnego, po bliższym poznaniu go również mocnego duchowo. Niesamowite były rozmowy z nim: nie miał on złudzeń co do okupanta niemieckiego, przeczuwał tragiczny los swego środowiska, był daleki od ideału nadziei i również daleki od cynizmu; wiele jego relacji cechował jakiś posępny humor, co zamiast łagodzić, potęgował grozę jego opowiadań. Opowiadał mi o warunkach życia w getcie. O kontrastach moralnych powodujących, że istniała grupa młodych Żydów na usługach Gestapo, działająca przeciw niemu i Radzie Gminy. Opowiadał mi o znieczulicy społecznej bogatych: „Utworzyłem w getcie więzienie, choć do tego nie miałem prawa, ale zrobiłem słusznie, już poskutkowało. Zarządziłem, panie dyrektorze, składkę wśród bogatych Żydów na rzecz opieki społecznej i sam odbywałem rozmowy, ile kto zapłaci. Przychodzi do mnie taki jeden i na pytanie, ile deklaruje, powiada: «15 złotych». A ja na to: «zapłacisz Pan nie 15, a 25 i to tysięcy, a jak nie, to idziesz pan do więzienia». I zaraz go zamknąłem. To rodzina przyniosła 10 tysięcy i zobowiązanie na pozostałe 15, i wtedy go wypuściłem”. „Ale panie prezesie - pytam - na podstawie czego pan tak postąpił”? „Jak to na podstawie czego? - odpowiada Czerniaków - Jeżeli mój wywiad doniósł mi, że on poprzedniego wieczoru w luksusowym lokalu u nas mógł wydać 4 tysiące złotych, to będzie wpłacał 15 złotych na ubogich?” Z okazji spotkań podarował mi Czerniaków dwa niesamowite dokumenty. Jeden to był program wieczoru kabaretowego, który w przeddzień egzekucji urządzili Żydzi w więzieniu niemieckim; jakaś oszałamiająca nonszalancja życia wobec śmierci. Drugi dokument, to był protokół policyjny w sprawie zjedzenia trupka dziecka przez matkę; była oczywiście wtedy już wariatką i po prostu wygłodzonym zwierzęciem Czasami w zastępstwie Czerniakowa przychodził główny buchalter Gminy i jakby adiutam Czerniakowa — Popower. W przeciwieństwie do pyknika Czerniakowa, był to typ asteniczny, ale opowiadania były te same. „Panie dyrektorze. Wczoraj Niemcy kazali, żeby nasza policja żydowska dostarczyła na Plac Muranowski po dwóch Żydów na wywóz, a jak nie, to sami pojadą. Oj! Możt sobie pan dyrektor wyobrazić, jacy gorliwi oni byli”. Od Popowera dowiedziałem się o śmierci Czerniakowa. Niemcy zażądali od niego kontyngentu na wywiezienie do obozów, Czerniaków poprosił o 10 minut do namysłu, w czasie których zażył cyjankali. Na Niemcach w pałacu Blanka, jak mogłem to zauważyć, samobójstwo Czerniakowa zrobiło duże wrażenie. Popowerowi udało się szczęśliwie uciec z getta. W okresie, kiedy funkcjonował wspomniany Oddział Podatkowy Wydziału Finansowego, miałem jako zwierzchnik jego, przepustkę do dzielnicy żydowskiej. Byłem w niej raz jeden. Na ulicy było mnóstwo żebrzących, wśród nich wiele dzieci. Jałmużna, którą zacząłem dawać, szybko zgromadziła koło mnie tłum kilkudziesięciu osób, szczupła ilość gotówki mojej bardzo szybko się wyczerpała. Przez tłum przepchnęła się energicznie mała dziewczynka, najżywotniejsza spośród ginących, ze słowami: „Pan mi jeszcze nic nie dał, a niech się pan przypatrzy: ja już puchnę z głodu” W końcu października 1941 r. nastąpiła zmiana granic dzielnicy żydowskiej™, część obszaru została wyłączona i miała być przez Żydów opuszczona. Wkrótce po tym przesiedleniu, Fribolin zwrócił się
do mnie, aby z nim, Kunzem i Bauratem Hanika pojechać i obejrzeć opuszczone domy dla zorientowania się, ile potrzeba będzie pieniędzy na ich remont. Pojechaliśmy na ul. Krochmalną. Nieparzysta jej strona była opuszczona, parzysta pozostawała w getcie, środkiem ulicy szły druty odgradzające. Po stronie opuszczonej panowała martwa cisza, po stronie getta wrzał zgiełk przepychających się tłumów ludzkich; kontrast na tej samej ulicy. Opuszczone domy ziały pustymi otworami okiennymi, wszędzie wszystkie okna i framugi były wyjęte i zabrane. Weszliśmy po kolei do kilku domów. Chyba wszystko, co można było zabrać z sobą, było wzięte: kuchnie były bez płyt i fajerek, piece kaflowe rozebrane, w niektórych mieszkaniach były nawet wypiłowane belki ze stropów. Tak, chodząc od domu do domu, natknęliśmy się na schodach jedne go z nich na marę ludzką, która akurat schodziła w dół, gdy myśmy po tych samych schodach wstępowali w górę. Mara ludzka, zobaczywszy Niemców w mundurach, zatrzymała się na półpiętrze i wtuliła się w róg. Był to wysoki mężczyzna, niezwykle chudy, w łachmanach. Wtulał się w ściany i zdawało się, że za chwilę przeniknie je i zniknie. Nie zniknął jednak. Fribolin i Fłanike go zauważyli i odruchowo chwycili za kabury rewolwerów. „Das ist ein Jude. Herr Ivänka fragen sie ihn”. Lada chwila doraźna egzekucja czy aresztowanie, co oznacza to samo. Machinalnie pytam mary: „Skąd pan”? Szept: „Ja? Stamtąd” „Was sagt er? Was sagt er”? Błyska mi szczęśliwy pomysł: „Ich kann ihn nicht verstehen, das ist ein Trottel”. „Ach, so” - dają mu spokój. Mara ucieka po schodach na wolność. Czy na długo?
Wartość pieniądza a znaczenie finansów Gospodarka w Generalnym Gubernatorstwie była, jak zwykle w okresach wojennych, gospodarką reglamentowaną. Stopień reglamentacji był daleko posunięty przy bardzo niedostatecznym zaopatrzeniu ludności polskiej, zwłaszcza dotkliwym w zakresie żywności. Żywotność polska stworzyła jednak od razu żywiołowo rynek nielegalny, „czarny rynek”, dość obficie zaopatrywany w drodze szmuglu ze wsi. Niemcy zwalczali szmugiel, ale ich „Bekämpfung des Schleichhandels’' bardzo szybko doprowadziła do samowoli własnego aparatu, czego próbkę podałem przytaczając relacje Kunzego z podróży statkiem po Wiśle. Konsekwencją takiej „Bekämpfung” był wzrost cer silniejszy, niżby wynikało z samych zmian popytu i podaży. Wartość pieniądza spadała. Gospodarka Zarządu Miejskiego częściowo opierała się na przydziałach towarów po niskich cenacł urzędowych (np. żywność i tekstylia dla szpitali, węgiel dla przedsiębiorstw itp.), w części jednak musiała zaopatrywać się z wolnego rynku po wysokich i stale rosnących cenach. Toteż w pełni prawidłowa ocena ewolucji finansów miejskich powinna uwzględniać wielkości sum pieniężnych obracanych na wykup przydziałów i na zakupy wolnorynkowe. Niestety, takich materiałów zupełnie brak. Z grubsza jedynie można by określić, że wartość pieniądza, a tym samym znaczenie finansów, była jeszcze stosunkowo znaczna do okresu drugiej połowy 1941 r. Później prowadzenie przez Niemców walki na dwa fronty zaostrzyło reglamentację i jeszcze bardziej pogorszyło zaopatrzenie. Samowola władz rosła, ceny zwyżkowały, siła nabywcza pieniądza spadała. Spore znaczenie miała również szybko postępująca inflacja „złotego krakowskiego”, czyli „młynarek”. Usiłowałem przekonać władze niemieckie, z którymi się stykałem, o szkodliwości stosowanych rekwizycji przywożonej do Warszawy żywności. Celowi temu służyły doraźne informacje 0 większych obławach rekwizycyjnych, zwykle przybierających charakter masowego rabunku, notatki 1 memoriały o sytuacji zaopatrzenia i cenach. Również usiłowałem przedstawiać, że niedostateczne wręcz przydziały muszą powodować uzupełnienie ich poprzez rynek wolny. W tym zakresie pomocnymi były wykresy i plansze. Szkoda, że nie ocalała choć część z nich. Były one wykonywane ręcznie, na wysokim poziomie graficznym, przez doskonałych grafików i uroczych ludzi: Juliana Bohdanowicza, dyrektora Miejskiej Szkoły Zdobniczej i Mieczysława Jurgielewicza. Tematykę ekonomiczną i propozycję plastycznegc ujęcia dawałem ja, oni zaś tworzyli szczegółową koncepcję graficzną i dawali jej finezyjne wykonanie. Przeważnie stosowaliśmy w planszach tych „humor i satyrę” jako stosunkowo najbardziej strawne w zakresie ostrej krytyki. Oto przykładowo parę rozwiązań: Temat niedostatecznych przydziałów żywności na kartki został przedstawiony przy pomocy półki o dwóch pionach regałowych. Na regałach lewego pionu zostały namalowane produkty, które człowiek powinien otrzymywać z punktu widzenia norm odżywiania, na regałach prawego pionu produkty otrzymywane na kartki. Temat niedostatecznych przydziałów odzieży i tekstyliów dla szpitalnictwa był przedstawiony jako obraz korytarzy i schodów szpitala, po których goli pielęgniarze i gołe pielęgniarki przenoszą gołych chorych. Sposób ukrywania golizny nastręczył obu grafikom szereg uciesznych pomysłów i w tym mieściła się pointa planszy, albowiem wiele na niej było przedstawionych sposobów wstydliwego nakrycia nagości, ale ani jeden nie wykorzystywał artykułów włókienniczych, które właśnie miały być z przydziału.
Niemcom podobały się plansze, śmieli się z dowcipnych pomysłów graficznych, a w konsekwencji musieli przyjmować do wiadomości zawarty w nich ostry protest ekonomiczny. Po pewnym czasie plansze zrobiły swoje o tyle, że w Urzędzie Stadthauptmanna zapanował krytyczny nastrój w stosunki] do przeprowadzanych rekwizycji. Urząd Stadthauptmanna okazał się jednak za słaby dla powstrzymania samej akcji „Bekämpfung des Schleichhandels”; chyba się nie pomylę, jeżeli powiem, że konkretnym przejawem było jedynie zlikwidowanie policyjnego punktu kontrolnego w Grabówkn koło Służewca, gdzie „urzędowała” banda wyjątkowych rabusiów, przechwytująca szmugiel z Piaseczna, Góry Kalwarii i Nowego Miasta. Zresztą i wyższe szczeble okazały się za słabe. Wiem że część naszych plansz została dostarczona generalnemu gubernatorowi Frankowi. Rezultat był tak dobry jak żaden.
Komunalna Kasa Oszczędności m. Warszawy W drugiej połowie 1943 r. przeszedłem na stanowisko naczelnego dyrektora Komunalnej Kasy Oszczędności miasta Warszawy™. Przed wojną była to jak na stosunki polskie instytucja duża, posiadająca prócz centrali we własnym gmachu na rogu Czackiego i Traugutta, pięć oddziałów miejskich. W czasie wojny, a zwłaszcza pod jej koniec, w związku z zanikiem procesu oszczędzania, rozmiar działalności Kasy ulegi skurczeniu, sprowadzając się do spraw porządkowych, wynikających ze wspomnianego już „Altegeschaft” oraz niezbyt dużej, ograniczonej środkami, akcji kredytowej. Na dobrą sprawę, z ważniejszych wydarzeń w Kasie na przełomie lat 1943/44, przynajmniej takich, które poruszyły całą dyrekcję, to było otwarcie nowego (VI) oddziału na placu 3 Krzyży róg Brackiej oraz wydanie nowego wzoru książeczek czekowych, istotnie estetycznych. Dyrekcję, prócz mnie i Zacharzewskiego, stanowili: Ratyński, Władysław Starkiewicz ora; wicedyrektor Siedlecki. Centrala Kasy obejmowała 9 wydziałów: Personalny (Stanisław Klimaszewski), Gospodarczy (R Rutkowski), Prawny (Stanisław Grzebski), Budowy (Michał Rybacki), Hipoteczny (Michał Pancef Wekslowy (Łochowicz), Depozytów (Stanisław Mierzejewski), Oszczędności (Helena Homolicka) Księgowości (Tadeusz Szpakowski). Rozmieszczenie oddziałów i ich obsada kierownicza przedstawiały się następująco: I. Bielańska (Różański), II. Targowa (Antoni Wąsik), III. Plac Unii Lubelskiej (Józef Krzemiński), IV Wolsk (Wł. Augustowski), V. .Al. Jerozolimskie (Jerzy Jastrzębski), VI. Plac 3 Krzyży (Radzikowski). Inteligentną i sprawną sekretarką dyrekcji była Teresa Rządkowska, absolwentka SGH, córka mojej nauczycielki - Jętkiewiczowej. Referentem ekonomicznym był dr Guranowski, oczytany, przyjemny gawędziarz. Sprawy administracyjne prowadził sprężyście, wysunięty przeze mnie na to stanowisko, długoletni pracownik KKO Józef Spryszak, po wojnie mój współpracownik w Min. Finansów. W sumie Kasa dawała zatrudnienie i „Ausweisy” dla stu kilkudziesięciu osób, co miało swoje istotne znaczenie. Byli nadto dwaj eminentni pracownicy Kasy, którzy za mego przyjścia już tylko formalnie figurowali na liście pracowników, w istocie ukrywając się i działając w ruchu oporu: Kazimierz Mijał™ i Władysław Czajkowski™. Mijał był organizatorem ekspropriacji w KKO w końcu listopada 1942 r. Było to więc na blisko roł przed moim przyj ściem; sprawę znam przeto z opowiadań, również i Mijała. Mijał pracował wtedy jako p.o. kierownika działu organizacji i kontroli, zamach ekspropriacyjny organizowany był w porozumieniu z dyrekcją Kasy, co przypominało opowiadanie „pamiętam ten dzień, kiedy porywałem moją narzeczoną z domu jej rodziców. Ona się pakowała, a rodzice jej pomagali”. W wyniku zamachu ekspropriacyjnego została zabrana z KKO suma ponad miliona zł. Zgodne z iście polską fantazją i stylem było to, że urzędowy protokół z przebiegu wypadku sporządził Mijał już w charakterze pracownika Kasy, a nadto, na polecenie dyrekcji, opracował instrukcję w sprawie zabezpieczenia Kasy na wypadek zamachu. Czy mogio niemieckiemu nadzorcy Brinkmanowi przyjść na myśl, że projektant instrukcji przeciwzamachowej i zamachowiec to jedna i ta sama osoba? Nie, nie mogio to Brinkmanowi przyjść do giowy. Zresztą niewiele przychodziło mu do giowy. Był to
mały, sumienny urzędnik, ciasny pedant, jednakże z ambicjami władzy, które mu trochę moje przyjście pomniejszyło. Zresztą nie bardzo było się o co spierać, Kasa miała wyraźnie zakreślony statutem zakres działania. Natomiast udało mi się namówić Brinkmana na utworzenie instytucji honorowych agentów-konsultantów Kasy, którzy by werbowali dla niej nową klientelę. Rewanżem ze strony Kasy miały być „Ausweisy” odpowiedniej wagi. Wobec przybierających na sile łapanek i aresztowań „Ausweisy” stawały się coraz cenniejsze, zwłaszcza „Ausweisy” specjalistyczne. Ułożyliśmy przeto z Andrzejem Marchwińskim, moim kolegą z gimnazjum, wicedyrektorem Izby Przemysłowo-Handlowej, który miał też być jednym z agentów-konsultantów, wspaniały tekst „Ausweisu”. Został on wydany drukiem, o starannym wyglądzie zewnętrznym, Brinkmanr kilkadziesiąt takich legitymacji podpisał, stemplując je „wroną”, jak to się określało wtedy urzędowe pieczęcie niemieckie. Brinkmann podlegał Fribolinowi. Niezmordowany Fribolin i temu służbistemu urzędniczkowi dał się we znaki. Kiedyś skarżył się podenerwowany Brinkmann: „Ich komme zu Dr Fribolin und er mach mir ein dummes Gesicht. Ich brauche nicht dass er mir ein dummes Gesicht macht”. Zamachy organizacji podziemnych na banki, w rodzaju tego, jaki był na KKO, zaczęły się mnożyć Władze niemieckie domagały się od banków polskich skutecznego przeciwstawiania się, na co kierownictwa banków wysuwały sprawę uzbrojenia, czego, oczywiście, Niemcy nie chcieli dać; tworzyło to dogodny circulus vitiosus. 12 sierpnia 1943 r. miała miejsce wielka operacja ekspropriacyjna na transport pieniędzy z gmachu Banku Emisyjnego na Bielańskiej, której rezultatem było zdobycie przez konspirację ponad 100 mir złotych krakowskich i kilku milionów ukraińskich grzywien. Akcja rozegrała się na rogu Senatorskiej i Miodowej, a że było to koło Placu Zamkowego, przeto na obwieszczeniach niemieckich obiecujących nagrody temu, kto widział i wskaże sprawców, ukazały się naklejki z nadrukiem: „Król Zygmunt widział”. Zamach na Bielańskiej spowodował, że transporty pieniędzy między bankami były dokonywane przez Niemców w samochodach pancernych pod eskortą uzbrojonej policji. Większe transporty gotówkowe jak z Wytwórni Papierów Wartościowych na Żoliborzu do Banku Emisyjnego na Bielańskiej były szczególnie chronione. Wyglądało to komicznie. Kiedyś jestem u Bischofa, szefa nadzoru bankowego na Warszawę, w jego gabinecie na parterze gmachu Banku na Bielańskiej, aż tu widzimy, że na ruinach naprzeciwko Banku ustawia się tyraliera policjantów z ręcznymi karabinami maszynowymi, przed wejście do Banku zajeżdża czołg i lufę armaty kieruje na drzwi. Bischoi zdębiał, ale uspokoiłem go, że to pewno tylko transport banknotów; rzeczywiście tak było. W końcu lipca 1944 r., kiedy front zaczął szybko się zbliżać, wśród Niemców powstała panika ewakuacyjna. Kiedy przyszedłem rano do KKO, przybiegł do mnie zaaferowany dyrektoi Starkiewicz, że Brinkmann przywiózł ze sobą kilkadziesiąt drewnianych skrzyń i każe pakować w nie majątek kasy do ewakuacji; a przecież my nie powinniśmy się ewakuować, więc, żebym temu jakoś przeciwdziałał. „Oczywiście. Rozmówię się z Brinkmannem”. Nie idę jednak do Brinkmanna, któn urzęduje o trzy pokoje dalej, lecz telefonuję, żeby do mnie przyszedł, bo mam ważną sprawę. Wkrótce Brinkmann się zjawia. Powiadam: „Pan podobno przywiózł skrzynie, w które marn^ pakować KKO”. „Tak - odpowiada Brinkmann - jest zarządzenie o ewakuacji”. „Ale my nie będziemy się pakować i nie będziemy się ewakuować”. „Herr Direktor Ivanka - wyjaśnia Brinkmanr - przecież zarządzenie jest ogólne, dotyczy również KKO”. „Tak, może być, ale nie będziemy się pakować i ewakuować”. „Aber Herr Ivanka - dziwi się Brinkmann - jak można nie wykonać
polecenia”. Rozmowa z patetycznej, jaką miała być, staje się komiczna, każdy swoje; ja, że sabotujemy zarządzenie, Brinkmann zaś po prostu nie może zrozumieć, że można nie chcieć wykonać polecenia urzędowego, jest przecież sumiennym urzędnikiem. Trzeba więc dobitniej. „Nie spakujemy się i nie będziemy się ewakuować, chyba że pan tu sprowadzi na nas policję z bronią, rozumie pan”? „Ah so”, widocznie Brinkmann zrozumiał, bo wyszedł z pokoju. Teraz czekam na reakcję; nie ma jej. W dwie godziny później spotykamy się z Brinkmannem na zebraniu dyrektorów banków na Bielańskiej w sprawie pomocy Banku Emisyjnego w zakresie upłynniania aktywów wobec zaistniałego runu. Podchodzi do mnie uśmiechnięty: „Herr Direktor Ivanka, wir werden uns schor einigen”. Dobrze. Po powrocie do KKO mówi mi: „Nie mogę nie wykonać zarządzenia, ale czy pai będzie do skrzyń pakował papiery wartościowe i księgi bankowe czy stare gazety, wszystko mi jedno, kontrolować tego nie będę”. Narada z dyrektorami banków, zwołana przez Bank Emisyjny w sprawie pomocy bankom dla dokonywania wypłat w związku z runem, była groteską. Nie tylko, że nie poszerzono portfelu aktywów do natychmiastowego upłynnienia, ale nawet go zmniejszono przez cofnięcie lombardu Schatzanweisungów GG. Po skończonym zebraniu poszedłem do dyrektora oddziału Banku Emisyjnego na Dystryk Warszawski, Niemca Hoffmanna i powiedziałem mu, że nie wyjdę od niego dopóki nie zlombarduje Schatzanweisungów, które posiada KKO. Ale Hoffmann był to Brinkmann plus śledziennik siedzieliśmy, milcząc, długo. Widząc, że manewr nie daje rezultatu, zszedłem na parter do Bischofa i opowiedziałemm ujak sprawa wygląda. Bischof poszedł ze mną na górę do Hoffmanna i poprosił, żeby ich zostawić samych. Po 10 minutach poprosili mnie i Hoffmann przyrzekł zlombardowanie Schatzanweisungów. Niestety, nie na wiele to się przydało; banki, podcięte w swych możliwościach redyskontowych i lombardowych, musiały zawiesić wypłaty, a KKO solidarnie z nimi. Dzień 1 sierpnia wszystkie te sprawy w ogóle zdezaktualizował.
Powstanie. Obóz. Ucieczka 8 sierpnia o 6 rano został mój dom przy ul. Karowej 5 zajęty przez Niemców. Przez cały tydzień dorr znajdował się między frontem niemieckim, biegnącym wzdłuż górnej linii Skarpy, a frontem polskim wzdłuż ulicy Dobrej. Dom zajął oddział Wehrmachtu z oficerem Austriakiem na czele; zachowywali się grzecznie, zapowiedzieli ewakuację mieszkańców na godz. 18, dając w ten sposób 12 godzin czasu na uporządkowanie spraw osobistych i zezwalając na wzięcie ze sobą bagażu. Ä la guerre comme ä la guerre - rządzi los i przypadek; o paręset metrów od nas domy były zajmowane przez oddziały SS; tam mieszkańcom kazano wychodzić natychmiast, z rękami podniesionymi do góry (a więc bez możności wzięcia bagażu), w bramie stawał SS-Mann, który lustrował wychodzących strzelając do tych, którzy mu „nie odpowiadali”. W domu, dotąd patriotycznie i prozwycięsko nastawionym, zapanował popłoch. Dom na Karowej 5 była to ładna spółdzielnia mieszkaniowa, zamieszkana przez ludzi zamożnych. Myśmy byli sublokatorami u zacnych pp. Tytusostwa Wiszniewskich. Mieszkańcy domu, których dobytek wielokrotnie przekraczał rozmiary dozwolonego do zabrania ręcznego bagażu, rozwinęli niebywałą energię w zakresie segregowania rzeczy na te do zabrania i te do zostawienia, na znoszenie do piwnic rzeczy do pozostawienia itd. Dom, w którym przez cały tydzień było giodnowato i od nikogo żywności nie można było pożyczyć, nagle okazał się wielką, zasobną spiżarnią. Równocześnie wystąpiły i wczesnochrześcijańska szczodrobliwość i średniowieczna asceza: wszyscy wszystkim proponowali różne wiktuały, smakołyki itd. i nikt niczego nie chciał brać, bo przecież wiedział, że nie będzie w stanie unieść tego ze sobą. O 18-ej wyszła z domu kolumna z walizkami w rękach, poprowadzona Karową przez Ogród Saski m plac Żelaznej Bramy. Tu sytuacja zmieniła się radykalnie. Podkowa domów i hal targowych płonęła, a w środku, jak na scenie teatralnej, obstawionej dekoracjami, grasował pijany tłum SS-Manów i Ukraińców. Od kurzu i dymu twarze ich stały się prawie czarne, wyjaskrawiając biel białek ocznych. Dobry charakteryzator teatralny chybaby lepiej nie ucharakteryzował szatanów. Oddzielono mężczyzn od kobiet i zaczęto mężczyzn bić. Następnie wszystkich obrabowano z zegarków i pierścionków. Wreszcie nas mężczyzn ustawiono pod ścianą hali targowej, a naprzeciwko zaczęła ustawiać się kompania policji. „Proszę pana, nas chyba teraz rozstrzelają?” - zapytał mnie sąsiad z Karowej Sławek Troniewski. Konsultacja ta rozeźliła mnie: „A co pan myśli, że honory wojskowe będą nam oddawać”. Tymczasem słyszę jak żołnierze, siedzący na czołgach, krzyczą do policjantów: „Ihr sollt erschießen diese Schweinehunde!” „Ehe - pomyślałemto jednak teatr tylko”. Po tym wodewilu poprowadzono nas kolumną, przez cały czas z rękami podniesionymi do góry, ulicami Chłodną i Wolską aż do kościoła św. Stanisława na Woli. Koło 3 kilometrów. Niesamowita to była droga: zapadł już zmrok, świat stracił swoje barwy i została tylko jedna barwa szara, gęstniejąca w czarną. Cała trasa była obstawiona przez tyralierę wojsk niemieckich z bronią trzymaną w gotowości do strzału. Usiłowałem na trasie znaleźć choć jeden dom niespalony - na próżno. W czasie marszu pękł mi guzik od kalesonów, a że nie mogiem nic poprawić, bo strzelano, więc kalesony, które zsunęły się do kolan, tymiż kolanami w czasie marszu poszarpałem; nie pozostało mi później nic innego jak kalesony wyrzucić, stając się w ten sposób dosłownym sankiulotą. Przed kościołem nastąpił ponowny rabunek resztek, które nam zostały. Zabrano mi wieczne pióro, ale dlaczegoś ocalał mi portfel z pieniędzmi i dokumentami, który miałem w tylnej
kieszeni spodni. Nas mężczyzn zamknięto w kościele, kobietom kazano nocować na podwórzu kościelnym Wnętrze kościoła św. Stanisława, oświetlone świecami, było stosunkowo dobrze widoczne. Nawa było to mrowisko ludzkie, zaś wzdłuż ścian, wzdłuż ołtarzy bocznych leżały na materacach chore, ewakuowane ze Szpitala Wolskiego. Nieruchomość ich ciał, woskowatość twarzy, biel pościeli, poblask świec i łańcuch ołtarzy, pod którymi były złożone, stwarzało obraz grozy, który mógłby oddać chyba tylko Grottger. Przy stallach ołtarza głównego tłoczyła się grupa jakby komunikantów; to zakrystian dawał po ćwierć kubka wody. Dostał się i mnie taki łyk wody, po czym położyłem się na posadzce i zasnąłem Obudziłem się wcześnie. Mrowie ludzkie było już w ruchu, pełzało. Znalazło się trochę znajomych, którzy przypełznęli do mnie, dopełznęli i nieznajomi, a wszyscy opowiadali o grozie swych przeżyć. Wszyscy przy tym podawali zgodną informację: od przedwczoraj już nie wyciągają z kościoła na rozstrzeliwanie; biorą tylko albo na roboty do Warszawy, albo na wywózkę. Jakoż mniej więcej co godzinę formowano kolumnę, która albo odchodziła w głąb Warszawy, albo była kierowana na Dworzec Zachodni. Dostałem się do kolumny, która została skierowana na dworzec i stąd bez zatrzymywania się zawieziona do Pruszkowa. Na stacjach po drodze migały postacie zapłakanych kobiet, które rzucały w okna pociągu chleb. W Pruszkowie konwój nasz skierowano na teren warsztatów kolejowych. Tłum mężczyzn, znalazłszy się na podwórzach warsztatów, poruszał się niemrawo, a konwojenci usiłowali skierować go w giąb do hal warsztatowych. Transporty kobiet widocznie nadeszły wcześniej, bo jakiś konwojent, „Ukrainer”, tak nas zachęcał, byśmy żwawiej poszli w kierunku hal: „Nu mużczyzny, idźcie, tam już kubytky na was czekaj ut” Transporty formowano szybko i jeszcze tegoż wieczora zostałem załadowany z kilkudziesięciu przygodnymi towarzyszami do wagonu towarowego. Wagony zaryglowano i pociąg ruszył w nieznane. Byłem bez niczego, bo nawet kapelusz i płaszcz ukradziono mi w kościele; skuliłem się w kącie wagonu i zmusiłem się do zaśnięcia. Gdy obudziłem się rano, dopchałem się do okienka i usiłowałem rozeznać kierunek, w którym nas wiozą. Mijaliśmy Łódź i pociąg jechał na zachód, ale dokąd? Dokuczało mi pragnienie i giód, a byłem bez niczego, nawet bez próżnej butelki, do której można by nabrać wody. Ponoć w Pruszkowie płacono 500 zł za próżną butelkę. Na szczęście jacyś dwaj robotnicy, ojciec i syn, nie tylko poczęstowali mnie wodą, ale nawet podzielili się ze mną swoim chlebem Głód i pragnienie przestały mi dokuczać, ale nie przestała mnie szarpać rozpacz niepokoju o los moich najbliższych: matki, żony, córki. Czułem, że niepokojąc się jałowo w swej bezsilności o ich los, dostanę rozstroju nerwowego, że muszę przeto dokonać jakiejś autohypnozy, aby uzyskać sprężystość działania. Zacząłem wmawiać w siebie, że wszystko, co przeżywam, to jest „przygoda sportowa”. Wmawiałem tak w siebie od 6 rano do 4 po południu; o 4 byłem przez siebie „spreparowany”, o 8 wieczorem miałem gotowy plan ucieczki. Właśnie koło 8 wieczorem dojechaliśmy do celu: Breslau-Burgweide12211. Na małej stacyjce wyładowano transport, sformowano w kolumnę, mężczyzn i kobiety razem, i poprowadzono w kierunku miasta Wrocławia. Zmierzchało. Wkrótce dały się zauważyć słupy i druty kolczaste obozu
i majaczące za nimi plamy ludzkich postaci. Niewiele było widać, ale oto zza drutów zaczęły biec do nas okrzyki-nawoływania: „Krochmalna. Karolkowa. Bema 14. Chłodna 56. Wolska”, a szosa zaczęła odpowiadać: „Prądzyńskiego, Bema 20, Kolejowa. Wolska 34”. Leciały giosy z obozu na szosę, odbijały się o szosę i wracały do obozu. W zmroku dnia, w pomroce ludzkiej udręki, w poświacie ludzkiej nadziei ożyła Warszawa w swych elementach podstawowych: topografii i mieszkańcach. Tak więc wpakowano nas za druty. Obóz okazał się rozdzielczym obozem pracy - ArbeitsDurchgangslager - obliczonym normalnie na kilkaset osób, gdy tymczasem wpakowano nas kilka tysięcy. Toteż zamęt panował niesłychany, ludzie nie wiedzieli, gdzie spać; pierwszą noc przespałem na podwórzu. Rano przystąpiłem do realizacji mego planu ucieczki. Oparłem go o dwa założenia psychologiczne: primo, że słowo „bank” tak dobrze jak u każdego wzbudza respekt, secundo, że na ogół nikt nie lubi ponosić odpowiedzialności. Gdy przeto udało mi się dotrzeć do kierownika obozu, pokazałem mu moje „Ausweisy” i powiedziałem: „Jan pan widzi, jestem dyrektorem banku i powinienem teraz zajmować się zabezpieczeniem mojego banku. W związku z tym nie powinienem być tu, tylko w Generalnym Gubernatorstwie. Jeżeli pan mnie nie zwolni, nie mam do pana żadnych pretensji, ale jeżeli będą do mnie pretensje, że coś się z bankiem stało, to pozwoli pan, że wtedy już się powołam na pana i dlatego proszę pana o podanie mi swego szanownego nazwiska”. Kierownik obozu nazywał się raczej niekierowniczo: Schreiber; speszył się po moim przemówieniu, ale powiedział, że sam nic nie może, natomiast może mi dać przepustkę na miasto i jeżeli mam polskie pieniądze, to ma prawo zmienić mi 60 zł na 30 RM. To już było coś. Wyszedłem za druty i „na nos” skierowałem się do pętli tramwajowej. Za 20 fenigów dojechałem do śródmieścia Wrocławia. Najprzód wstąpiłem do fryzjera, aby być ogolonym (50 fenigów), następnie zacząłem chodzić po sklepach, by kupić takie potrzebne przedmioty jak scyzoryk, igły nici. Na próżno, wszystko było na kartki, albo na tzw. Kundenliste stałych odbiorców. Następny strzał ucieczkowy skierowałem na Stadtsparkasse. Jako pokrewna instytucja powinna okazać zainteresowanie i pomoc. Wszedłem do wielkiego gmachu (Kasa Oszczędności Wrocławia była dużą, zasobną instytucją) i zażądałem widzenia się z generalnym dyrektorem „Wen soll ich melden?” - zapytał mnie woźny. „Generaldirektor der Stadtsparkasse Warschau” - odpowiedziałem „dostojnie” w oparciu o poprawiony przez ogolenie mój wygląd. Zostałem przyjęty zaraz, generalny dyrektor Kasy Wrocławskiej, z wyglądu dobroduszny grubas, wysłuchał mego opowiadania i poradził mi zwrócenie się do władz wojskowych w sprawie zwolnienia z obozu, dowiedziawszy się jednak, że jestem Polakiem zmienił zdanie. „Nie, niech pan lepiej do nich nie idzie. Nie zwolnij pana, a jeszcze gotowi zrobić panu sprawę o szpiegostwo”. Nic więcej z rozmowy nie wyszło, ten strzał ucieczkowy okazał się niewypałem Wychodząc, dałem całą markę napiwku woźnemu, co spowodowało jego niski ukłon i pożegnanie: „Auf Wiedersehen Herr Generaldirektor”. Byłen przecież ogolony, napiwek dałem, a braku kalesonów nie było znać. Z kolei poszedłem do Urzędu Nadzoru Bankowego, którego adres dostałem w Stadtsparkasse Przyjęto mnie grzecznie, ale z rezerwą, zagaiłem przeto rozmowę „mobilizująco” : „Panowie Sądzę, że jesteśmy zgodni co do tego, że obowiązuje międzynarodowa solidarność bankierów”. Chwyt okazał się dobry, obaj niemieccy rozmówcy skwapliwie potwierdzili gotowość okazania „międzynarodowej solidarności bankierów”, ale i tu w zakresie zwolnienia z obozu okazał się
niewypał: nie czuli się uprawnieni do interweniowania. Wyrazili natomiast gotowość wymienienia mi złotych na marki według najwyższej normy dla osób fizycznych, tj. 300 marek. Praktyczne znaczenie tego było wątpliwe wobec zauważonej już podczas prób zakupów pełnej reglamentacji handlu detalicznego, ale ostatecznie lepiej jest mieć 300 marek niż 30. Wyszedłem zaaferowany - co dalej? Naraz przyszło mi do giowy, żeby wysłać depesze do Krakowa. Czy tylko poczta zechce mi je przyjąć, zwłaszcza wobec treści, którą w depeszach będę musiał podać? Urzędowanie jest urzędowaniem - poczta przyjęła depesze. Wysłałem je do Banku Emisyjnego i do Urzędu Nadzoru Bankowego, podając dokładnie, gdzie jestem i zaznaczając, że niepokoję się o los Kasy Komunalnej Warszawy. Sapienti sat, powinni zrozumieć o co mi chodziło. W obozie odnalazłem parę osób znajomych. Pierwszą był Józef Januszkiewicz^. Januszkiewicz okazał się człowiekiem zamożnym, posiadał bowiem koc bawełniany z jedną tylko dziurą, a nadto człowiekiem zaradnym Wynalazł stojący gdzieś na uboczu stół, który wnieśliśmy do jednego z baraków i zgodnie z „prawami dżungli” staliśmy się w oczach współmieszkańców baraku jego posiadaczami jako jego zdobywcy. Stół zasłaliśmy pozrywaną trawą, stanowiło to posłanie, a koc był przykryciem Tymczasem zaczęli się zgłaszać kandydaci na sublokatorów: „Panowie pozwolą przespać się pod waszym stołem”. „Proszę bardzo”. Dziwiło mnie, dlaczego zależy im na spaniu pod stołem, beton podłogi był przecież taki sam Wkrótce zrozumiałem, że była to duża różnica: blat stołu i jego kant chroniły leżących przed deptaniem w nocy przez ludzi wychodzących z baraku za naturalną potrzebą. Pod względem gastronomicznym był skandal: rano dostaliśmy wywar z rumianku i malutką skibkę chleba, w południe zupę z brukwi, w której nie było nawet jednego kartofla. Do drutów obozowych zaczęła licznie przychodzić ludność polska zamieszkała we Wrocławiu. Ci poczciwie i serdecznie pytali się nas, co nam potrzeba i co mogli to przynosili. Przeładowany obóz starali się Niemcy jak najszybciej rozładować, toteż po paru dniach zaczęto codziennie formować transporty na wyjazd do różnych miejsc pracy. Ludzie sami chętnie zgłaszali się na wyjazd czy raczej wywiezienie, byleby się oderwać od nieznośnych warunków bytowych w tym obozie Breslau-Burgweide. Decyzja w mojej sprawie nie przychodziła. Lagerłuhrer Schreiber, nie chcąc nieść na sobie odpowiedzialności z tytułu formuły, którą mu zaaplikowałem, złożył meldunek do Gauarbeitsamtu, ale i ten „amt” nie czuł się kompetentny do zwolnienia mnie. Zaproponowano mi natomiast objęcie pracy umysłowej, a nie fizycznej jak wszyscy. Odmówiłem W tych warunkach nie było sensu wyczekiwać, zgłosiłem się więc do któregoś z kolejnych transportów i w ten sposób po tygodniowym pobycie w Breslau-Burgweide znalazłem się w Waldenburgu (dzisiejszy Wałbrzych). Tu po całonocnych ewidencjach, dezynsekcjach, prysznicach itd. rozdzielono nas na kilkunastoosobowe grupki i skierowano do konkretnych miejsc pracy. Dostałem się wraz z Januszkiewiczem do 13-osobowej grupy, którą przydzielono do pracy w fabryce benzyny syntetycznej, należącej do koncernu I. G. Farbenindustrie. Fabryka i obóz z barakami dh robotników mieściły się nad stacją kolejową na małym wzgórzu o sentymentalnej nazwie Mathildenhóhe. Nasza grupka, prócz nas dwóch inteligentów, składała się z robotników i rzemieślników. Jeszcze po drodze na Mathildenhóhe grupa wybrała mnie na swego „starszego”, toteż po przekroczeniu bramy obozu zacząłem „urzędować”. Niemcowi z fabryki, który przejął nasz
transport, powiedziałem, że jesteśmy giodni, spragnieni i że w ogóle nie mamy nic. Wkrótce zaprowadzono nas do baraku-jadalni na obiad, gdzie dostaliśmy Eintopfgericht, ale obfity i dość smaczny, papierową tutkę z gotowanymi kartoflami w mundurach oraz, akurat tego dnia przypadającą, białą bułeczkę jako deser. Do tego doszła butelka piwa i paczka papierosów „Schwarzer Katz” jako z góry nam wydany przydział tygodniowy. Po rumianku i brukwi w Burgweide było to oszałamiające menu. Po obiedzie wydano nam koce, prześcieradła, kubki, miski, łyżki oraz drobne przybory do szycia. Zaprowadzono nas do baraku mieszkalnego, a przydzielona izba okazała się czysta i bez robactwa; ostatecznie I. G. Farbenindustrie stać było na środki dezynsekcyjne. Z powojennych relacji znajomych, którzy w tymże Waldenburgu dostali się do innych miejsc pracy, okazało się, że mieli znacznie gorsze warunki pobytu. Zaczęliśmy się zagospodarowywać, gdy wkrótce przyszła do nas w odwiedziny grupa robotników polskich ze Śląska Cieszyńskiego, którzy tu pracowali już od paru lat. „Tu był las - mówili nam - to wszystko musiało być wykarczowane i zbudowane naszymi rękami”. Byli to młodzi ludzie, dość wymizerowani, a przewodził im starszy robotnik, niski, łysy, o miłej wąsatej twarzy, do którego odnosili się z szacunkiem i serdecznie per „wujek”. Goście wypytywali się o powstanie warszawskie, o to co się dzieje na świecie, co w Warszawie, jakie są nasze osobiste losy, a gdy wyczerpaliśmy tematykę ich pytań, zaczęli informować nas 0 obozie, do którego dostaliśmy się. W szczególności informowali nas o tym, co nam wolno, a czego nie wolno, a zwłaszcza przestrzegali, aby być oględnym w mówieniu, bo zdrada i prowokacja były wszędzie, grożąc translokacją do obozu koncentracyjnego. „Bierzcie przykład z Czechów - mówili. Jest ich tu cała grupa w obozie. Jak się co stanie, to Czesi przy przesłuchaniach zawsze swoje: «Ne yidelim, ne slihalim» i nic się do nich przyczepić nie mogą”. Tak się zadzierzgnęła pierwsza znajomość w nowym obozie. W obozie znajdowali się przedstawiciele sześciu narodowości: Polacy, Rosjanie, Francuzi, Czesi. Włosi i Niemcy. Część pracowników, zwłaszcza Niemcy, była tu dobrowolnie, przeważająca część przymusowo bądź jako jeńcy wojenni, bądź z tytułu administracyjnego jak my Polacy. W konsekwencji tego sam obóz nie był typowym Arbeitslager, lecz czymś pośrednim między obozem a osiedlem. Teren był odrutowany i stały posterunki wojskowe, ale po pracy o 17 godz. wolno było wyjść z obozu bez przepustki, z tym że na 20 czy 19 trzeba było być z powrotem; jedynie Rosjanie byli cały czas trzymani za drutami w specjalnym jakby wewnętrznym obozie. Za pracę otrzymywało się płacę taryfową, dla Polaków zmniejszaną o 10% jako karę za spowodowanie wojny. Cóż za pedantyczność! Pomieszczenie było w drewnianych barakach, jak już wspominałem, czystych 1 zdezynfekowanych. Prycze były piętrowe, na każdego przypadały dwa prześcieradła, dwa koce, poduszka. Wyżywienie było trzy razy dziennie. Do dość sporej porcji chleba wydawano codziennie 5 deka margaryny i 10 deka kiełbasy lub sera. Obiad stanowił przeważnie Eintopfgericht, na ogół smaczny i dość obfity, czasem była to zupa i drugie danie bezmięsne. Co parę dni obiad był uzupełniany białą bułeczką lub kubkiem kompotu. Czarnej kawy, oczywiście namiastki i niesłodzonej, było dużo, można było zawsze otrzymać dzbanek takiej kawy dodatkowo na kwaterę. Jak nas poinformowali koledzy Ślązacy, wyżywienie było zupełnie wystarczające w dniach bez pracy albo przy pracy lekkiej, natomiast przy pracy intensywnej było się gfodnym Na szczęście przez pierwszy tydzień jako nowo przybyła grupa nie robiliśmy nic. Byliśmy
ewidencjonowani, meldowani, badani przez lekarzy itd.; szło to wszystko langsam aber deutlich, a nawet bardziej langsam niż deutlich. Po kilku dniach nasze dane personalne były już naniesione na czysto na karty i arkusze ewidencyjne i dano je nam do podpisu. Były to druki dwujęzyczne: po polsku i po niemiecku. Gdy jako pierwszy miałem podpisać arkusz ewidencyjny, stwierdziłem, że kończy się on formułą, iż niniejszym stwierdzam swoim podpisem, że zostałem pouczony o obowiązującychmnie przepisach. Z opowiadań Ślązaków wiedzieliśmy, o jakie to przepisy chodzi, ale właśnie dla zasady zwróciłem uwagę, że nie mogę arkusza podpisać, bo nie zostałem pouczony o przepisach. Działo się to w wydziale personalnym fabryki. Urzędnik wyjaśnił, że jest to taka formułka, którą każdy podpisuje i nikt z tego powodu nie robił kwestii. Odpowiedziałem, że i ja podpiszę, ale wtedy, kiedy podpis będzie odpowiadał prawdzie treści formułki, co bez pouczenia nie miałoby miejsca. Oczywiście, skoro arkusza nie podpisałem, to nikt z mojej grupy również nie podpisał. Urzędnik wyjaśnił, że fabryce jest to obojętne, formułka jest wymagana przez policję, dokąd za chwilę pójdziemy dla dokonania zameldowania i tam niech swoją rację wyłuszczę. „Gorzej” pomyślałem, ale jak się zaczęło, to już trzeba dobrnąć do końca. W biurze policyjnym urzędnik fabryczny oddał arkusze jakiejś siwej urzędniczce, która zaczęła je skrupulatnie przeglądać, odkrywając wreszcie brak: „Es fehlen die Unterschriften”. Urzędnił wskazał na mnie. Niemka do mnie, ja swoje. Niemka, że przecież jest również tekst polski. „Tak odpowiadam i oba teksty są zgodne w treści, że zostałem pouczony o przepisach, a tymczasem nie zostałem pouczony, jakżeż więc mogę podpisem stwierdzać nieprawdę”. Skonsternowana Niemka wycofała się, miejsce jej zajął jakiś młody urzędnik policyjny, który zaczął ze mną pertraktować: „Dlaczego pan robi trudności. Wszyscy to podpisują”. „Podpiszę i ja, ale wtedy, kiedy zostanę pouczony o tych przepisach, a dotychczas nie zostałem pouczony”. „No, wie Pan, to są takie zupełnie ogólne przepisy, że trzeba pracować, że trzeba się kulturalnie zachowywać”. „Rozumiem, ale słyszałem, że na przykład Polakom nie wolno jeździć tramwajem Do głowy by mi nie przyszło, że jazda tramwajem to jest niekulturalne zachowanie się”. Argument był celny; nastąpiła przerwa, długa, milcząca, niepokojąca. Naraz do pokoju wpada kapitan policji, chłop wielki i tłusty, czerwony na gębie, rozjuszony jak byk. „No - myślę sobie - doigrałem się”. Tymczasem kapitan-byk rzuca się nie na mnie, ale do jednej z szaf, z której wyciąga jeden z licznych segregatorów, chwilę wertuje go, rzuca swoim podwładnym i z rykiem „Das ist es” znika. Segregator zostaje mi wręczony; zawiera or właśnie owe przepisy. Teraz zrozumiałem uprzednią zagadkowość sytuacji: po prostu latami nikt z podpisujących nie żądał okazania mu przepisów i personel niemiecki zapomniał w trybie porządku kancelaryjnego, gdzie one są i bał się do tego przyznać. Odczytuję teraz swoim kolegom tekst przepisów. Jest to tłumaczenie z niemieckiego nie tyle na polski, ile na jakąś gwarę śląską, w dodatku zniemczoną. Tekst potwierdza informacje Ślązaków: mamy nosić na ubraniu literę P, nie wolno nam wydalać się poza miejsce pobytu, nie wolno chodzić do kościoła, teatru, kina, cukierni, nie wolno jeździć tramwajem; przepisy stanowią również, że „spolkowanie z kobieta niemiecka bydź karana śmiercią”. Podpisujemy arkusze i epizod się kończy. Jako „starszy” grupy miałem zadanie zorganizowania jej w zakresie zajęć dnia codziennego. Błogosławiłem los, że znalazłem się w grupie robotniczej, a nie inteligenckiej; zamiast niekończących się dyskusji był posłuch i sprawność działania, w dodatku koledzy z grupy nie pozwalali mi zajmować się pracami fizycznymi skoro jestem ich „starszym”, co bardzo mojemu lenistwu fizycznemu odpowiadało. Wyznaczyłem kolejkę dyżurnych do sprzątania, zapisując i siebie dla porządku i przykładu, nie pozwolili: „Pan doktór nie będzie sprzątał, bo pan doktór jest naszym starszym”. Poszedłem prać koszulę, przychodzi młody blacharz z grupy: „Pan doktór pozwoli, ja to
zrobię”. „Ale dziękuję uprzejmie, z jakiej racji ma się pan fatygować”. „Pan doktór nie zrobi mi tej przykrości, żebym panu nie mógł uprać koszuli”. No, czy mogłem mu zrobić przykrość? Zacząłerr zszywać podarty portfel, a siwy szewc z Woli do mnie: „Pan doktór pozwoli, ja to lepiej zrobię”. Czyż nie miał racji? Do obowiązków „starszego” należało poranne budzenie grupy. Było to zajęcie technicznie kłopotliwe, bo chciałem, żeby koledzy wyspali się jak najdłużej, a równocześnie nie mogliśmy się spóźnić na śniadanie i do zajęć, zaś zegarka nikt z nas nie miał. Toteż gdy tylko się budziłem, ubierałem się i wychodziłem na dziedziniec dla zebrania informacji, która jest godzina. Podchodzę do stojącego na warcie żołnierza niemieckiego, starszego wyglądem landszturmisty, i pytam: „Wieviel Uhr ist es?”, a ten uśmiechnął się do mnie: „Ponie! Rzeknijcie mi po naszemu”. Po kilku jednak dniach sprawa budzenia stała się o tyle bezprzedmiotowa, że grupa sama z siebie wstała jeszcze przed świtem, ubrała się, wyszła przed barak i stanęła naprzeciw słupa telegraficznego. Tak czekała aż do wschodu słońca, po czym postawszy chwilę, wróciła do baraku. Następnego dnia powtórzyło się to samo. Wtedy zapytałem ich co to znaczy. „Panie doktorze odpowiedzieli - myśmy wyliczyli, że jak słońce wschodząc znajdzie się na linii tego słupa telegraficznego, to dokładnie w tym kierunku jest Warszawa”. Jak oni wyliczyli? Ech, chyba tylko tym sercem warszawskim Po tygodniu pobytu zostaję nagle wezwany do wydziału personalnego fabryki. Tam informują mnie, że mam być urlopowany na wyjazd do Krakowa dla uporządkowania spraw bankowych. A więc wyszło! Nie pokazuję po sobie wzruszenia, a na pytanie czy mi trzy dni czasu wystarczą na to, odpowiadam (błyskawicznie pomyślawszy, że zgoda może okazać się podejrzanie pochopną, a termin miesięczny odstręczająco za długi): „Nie. W trzy dni nie zdążę, ale w tydzień postaram się”. Sprawa załatwiona, dostaję kartę urlopową i dokument na przejazd. Wracam do kolegów i mówię im o nowinie. Teraz jestem w możności praktycznego sprawdzenia słuszności obserwacji Dostojewskiego w jego Wspomnieniach z martwego domu, że .jak jednego więźnia zwalniają na wolność, to pozostający nie zazdroszczą mu, a cieszą się z tego; wszyscy naturalnie dobrze zdają sobie z tego sprawę, że z urlopu już tu nie powrócę. Idę do kolegów Ślązaków. Ta sama reakcja, rozjaśnione twarze, serdeczne ściskanie ręki. „Wujek” bierze niebieską kopertę i obchodzi kamratów, każdy z jakiegoś zakamarka wyciąga dużą szczyptę tytoniu i wkłada do koperty. Tytoniu, którego był taki dotkliwy brak! Dostaję w rezultacie grubo tytoniem wypchaną kopertę spod serca na drogę. Po raz pierwszy od dwóch tygodni mogę porządnie popalić moją fajkę. Reszta przygody zbiegła szybko i bez ewenementów. 23 sierpnia w południe ujrzałem z okien pociągu sylwetę Krakowa. W niecałą godzinę później zostałem serdecznie i gościnnie przyjęty przez pp. Feliksostwa Młynarskich.
„Ausweichstelle” W Krakowie dowiedziałem się, że powstanie warszawskie trwa nadal. Sam Kraków był pełer uciekinierów z Warszawy i okolic podwarszawskich. Przeważnie byli to ludzie zamożni, których stać było na poszukanie stosunkowo spokojnej, ale i kosztownej przystani w Krakowie. W związku z tym śródmieście Krakowa zmieniło zdumiewająco swój wygląd: ulice stały się żywe i gwarne, powstało szereg knajp, oczywiście założonych przez gastronomów warszawskich. Jaskrawo zaznaczała się znana sprzed wojny różnica charakteru dzielnicowego: Warszawiacy, chociaż exules, byli butni, Krakowianie stali się jeszcze bardziej zamknięci w sobie, pełni niepokoju, czy Warszawiacy nie napytają im biedy, próbując nowego powstania. „Co też im po giowach chodzi tu w Krakowie zwierzył mi się znany księgarz warszawski Jan Gebethner - że grozi tu wybuch powstania. Kto by je zrobił? My Warszawiacy nie, bośmy już jedno zrobili, a oni zrobiliby je chyba tylko wtedy, gdyby ich w tym celu bagnetami w tyłki żgano” Odbyłem w Urzędzie Nadzoru konferencję, w wyniku której zostałem upoważniony do otwarcia oddziału zastępczego KKO m Warszawy; w nomenklaturze niemieckiej: Ausweichstelle. Na koszt} organizacyjne i na zapomogi dla pracowników zgodzono się wypłacić mi 169 000 zł. Z pieniędzmi tymi udałem się do Grodziska pod Warszawą. Główne skupienie uciekinierów warszawskich było na linii Elektrycznej Kolei Dojazdowej (EKD zwłaszcza w ośrodkach: Pruszków, Podkowa Leśna, Milanówek, Grodzisk. Wpłynął na to charaktei osiedli, ich położenie pod Warszawą i możliwości komunikacyjne, jakie dawała EKD, gdyż kolej normalna była prawie niedostępna. Na trasie tej odnalazłem pracowników Kasy; w Milanówki w willi jednej z pracowniczek odbyło się zebranie organizacyjne owej „Ausweichstelle” i zebranym zostały wypłacone zapomogi. Z dyrekcji byli obecni Zacharzewski i Starkiewicz, im też powierzyłen techniczną stronę organizacji oddziału zastępczego. Na miejsce pracy został wybrany gmach Kasy Komunalnej Powiatowej w Grodzisku, która gościnnie użyczyła nam części swego pomieszczenia. Ale przecież nie po to uciekłem z Niemiec, żeby nie dotrzeć do swoich najbliższych. Według mego rozeznania powinni byli być w Zalesiu Dolnym k/Piaseczna. Dostanie się tam z linii EKD nie byh łatwe, bo najlepsza trasa prowadziła przez Mokotów i Służewiec, a więc przez Warszawę, objętą powstaniem. Na szczęście w Grodzisku stacjonował oddział Węgrów, który zaopatrywał inny oddział węgierski stacjonujący właśnie w Zalesiu. Porozumienie nastąpiło szybko i Węgrz> przewieźli mnie w ciężarówce, schowanego pod plandekę, przez posterunki oddziałów niemieckich w Warszawie. W Zalesiu zastałem matkę i córkę; żony nie było, ale powstanie warszawskie jeszcze trwało. Mój urlop tygodniowy, dany mi w Waldenburgu dla załatwienia spraw bankowych, dawno minął. Oscylowałem teraz między Zalesiem i Grodziskiem, organizując „Ausweichstelle” KKO. W październiku skończyło się powstanie warszawskie, ale żona nie powróciła do Zalesia. Wzmogłem przeto moje poszukiwania, dotarłem w tym celu również do Rogowa w nadziei, że tarr trafię na ślad w przyjaznym nam domu pp. Wilskich. Dwór był pełen uciekinierów, p. Zbigniew Wilski powitał mnie słowami: „Pan pewno chce się dowiedzieć czegoś o żonie?”. „Tak, tak”. „To, że żona pańska nie żyje, to panjuż wie?”. Nie, nie wiedziałem... Warszawa była więc zdobyta przez Niemców i teraz odbywały się procesy likwidacyjne. W ramach
tych procesów była przewidziana ewakuacja banków. Ekipy kierownicze banków warszawskich znalazły się na linii EKD, a Urząd Nadzoru Bankowego umieścił swoją ekspozyturę w Pruszkowii czy we Włochach i stąd kierował akcją ewakuacji. Między innymi znalazł się tu i Brinkmann. Z dyrektorów banków warszawskich pamiętam, że byli: z Banku Handlowego - Wachowiak, Hoffmann, Koziełł, z Powszechnego Banku Kredytowego - Skonieczny, z Banku Związku Spółe Zarobkowych - Broniewski, z Polskiego Banku Komunalnego - Artur Śliwiński, Dunin-Markiewic2 Ewakuacja miała polegać na wywiezieniu z Warszawy, pod nadzorem niemieckim, ksiąg, dokumentów i papierowych aktywów bankowych. Wywóz majątku bankowego w formie rzeczowej był zabroniony; wszystkie rzeczy w Warszawie były z mocy zarządzenia niemieckiego zarekwirowane. Ewakuacja została przeprowadzona w pierwszej połowie listopada 1944 r., a technika jej przedstawiała się następująco: Wyjazd następował rano z Pruszkowa ciężarówkami wojskowymi, za które banki płaciły, zbiorowo przedstawicieli wszystkich banków przy udziale urzędników niemieckiego Urzędu Nadzoru Bankowego oraz konwoju żołnierzy niemieckich określanych w zakresie tej funkcji jako „Begleiter”. Karawana taka dojeżdżała do ul. Wolskiej, gdzie mieścił się „Räumungsstab” Warszawy. Gmach był pełen petentów o przepustki, częściowo biednych potrzebnickich, głównie jednak aferzystów. „Räumungsstab” wydawał przepustki, uprawniające do poruszania się po Warszawie; bez nich groziło zastrzelenie. Dla uzmysłowienia wagi tego przepisu, paręset metrów dalej leżały przy ulicy trupy zastrzelonych pod tablicą z napisem „Plünderer”. Wjazd do Warszawy był niesamowity co do impresji: architektonicznie, mimo zniszczeń, było to jednak miasto, urbanistycznie był to zabytek historyczny - pustka, zupełna pustka ludzi. Tylko kotów było dużo, tak, kotów, bo jeszcze trupów było dużo, o których wiedziały koty. Rozwożono nas po siedzibach naszych banków i tu dyrekcje wraz z biorącymi udział pracownikami pakowały dobytek bankowy. Pokusą było jednak zabieranie rzeczy: mebli, dywanów, zastawów rzeczowych i innych przedmiotów, które każdy bank posiadał w mniejszym lub większym stopniu, a które dla exulów warszawskich stanowiły jakąś nadzieję przetrwania. Rzeczy jednak nie wolno było zabierać jako generalnie „beschlagnahmt”, toteż dyrektor Banku Handlowego Koziełł o mało nie został zastrzelony przy kontroli granicznej, gdy stwierdzono, że w samochodzie znajdowała się skóra, przedmiot zastawu pożyczkowego, a którą ktoś z personelu, bez wiedzy Koziełła, uznał za słuszne załadować na ciężarówkę. Dyrektor Polskiego Banku Handlowego Dunin-Markiewicz uprosił „Begleiterów”, żeby zaszli z nir do jego mieszkania na Koszykowej. Mieszkanie okazało się niezniszczone i Markiewicz z całego ocalałego dobytku wziął portret swego ojca. Kawalkada natknęła się na patrolujących oficerów niemieckich. Jeden z nich, spostrzegłszy, że Markiewicz taszczy na plecach obraz, powiedział: „Panie. Powinienem pana natychmiast zastrzelić, ale nie chcę mieć życia ludzkiego na sumieniu Proszę natomiast natychmiast obraz ten tu zostawić”. Nie pomogły perswazje, że to jest portret ojca, jedyna pamiątka i portret musiał być położony na jezdni ulicy Brackiej przy placu 3 Krzyży. Ewakuacją KKO miasta Warszawy energicznie kierował Spryszak, ładując na ciężarówkę możliwie co się dało: krzesła, stoły, wieszaki, piecyki itd. Przed odjazdem podszedł do mnie niemiecki urzędnik nadzoru bankowego i powiedział: „Herr Direktor Ivánka. Nie biorą żadnej odpowiedzialności, jeżeli pana zastrzelą przy Räumungsstab. Pan wie, że rzeczy brać nie wolno”.
Idiotyczna sytuacja: z jednej strony nie mam najmniejszej ochoty być zastrzelony, z drugiej strony wstyd mi powiedzieć personelowi Kasy: wyładowujcie, coście przez kilka godzin ładowali, bo mnie mogą zastrzelić. W takich warunkach - kismet. Przy wyjeździe, na granicy Warszawy, stanął długi rząd ciężarówek, a policja i wojsko przeprowadzały rewizje. Powoli rewidujący zbliżali się do naszej ciężarówki, a z nimi mój niezbyt pewny los. Naraz przy wozie staje kapitan Wehrmachtu, jak się okazało komendant na ten dzień ekipy kontrolującej, i dowiedziawszy się, że to jest wóz „Stadtsparkasse”, a ja jej dyrektorem, zwraca się do mnie: „Proszę pana, może mi pan poradzi, co mamy zrobić, bośmy w mieszkaniu po jakimś rejencie znaleźli pakiety papierów wartościowych. Wprawdzie ja w cywilu jestem dyrektorem banku, ale polskich papierów nie znam, więc co z tym zrobić?” Elokwentnie podszedłem do tematu, toteż gdy kontrolujący policjanci doszli do naszego wozu, zastali mnie w tak ożywionej pogawędce ze swoim komendantem, że ograniczyli się do zabrania piecyków, całą resztę zostawiając na wozie i bynajmniej nie przejawiając chęci zapowiadanego zastrzelenia. I rzeczywiście: „przypadki chodzą po ludziach”. Po zakończeniu ewakuacji powstał problem dalszej działalności banków. W tej sprawie toczyły się rozmowy już w Krakowie przez całą drugą połowę listopada. Centralnym zagadnieniem była sprawa moratorium i wypłacania wkładów. Banki warszawskie przejawiły dość dużą żywotność, a Związek Banków nie przestał działać, tym razem na terenie Krakowa. Po szeregu konferencji pod koniec listopada uzyskaliśmy następujące upoważnienia Urzędu Nadzoru Bankowego: wypłaty w ramacł tzw. „Neugeschäft” mogą być dokonywane do wysokości 20%, w ramach „Altgeschäft” do 1000 zł na klienta w obrębie przyznanej puli (KKO dostała na początek 150 000 zł). W zakresie pomocy dla pracowników była przewidziana pomoc odzieżowa ze strony RGO. Bank Emisyjny mia wyasygnować na cele pomocy pracowniczej 1 000 000 zł, a każdy bank od siebie po 10 000 zł. W sprawie KKO m Warszawy i jej pracowników przeprowadziłem rozmowy z prezesem RGC Tchórznickim, szefem Hautabteilung Fürsorge Weihrauchem, z prezydentem Banku Emisyjnego prof. Młynarskim, z dyrektorami KKO Krakowa powiatu Kochanowskim i miasta Uhmą, a w Urzędzf Nadzoru Bankowego z Laschtowiczką i Fesslerem Wiele z tych rozmów nie wynikło, wszędzie występował już paraliż władzy i brak środków. W każdym razie udało się ustalić, że „Ausweichstelle” KKO m Warszawy może mieć etat 17 osób, dla których wystawi „Ausweisy”, że zatrudnieni pracownicy będą pobierać diety 30 zł dziennie plus kuchnia, że głównym zadaniem „Ausweichstelle” będzie odtwarzanie bilansu i że, w związku z tym, będzie można reklamować potrzebnych pracowników, wywiezionych do Niemiec. Po powrocie z Krakowa zaprojektowaliśmy skład personalny naszego oddziału zastępczego. Dyrekcja pozostawała bez zmiany z wyjątkiem nieżyjącego dyr. Ratyńskiego. Jako personel przewidziani byli: Homolicka, Hronik, Domeradzka, Spryszak, Doberska, Rafalska, Falkowski Wróblewska, Sidorowicz, Łochowicz. Reklamowani z Niemiec mieli być Łochowicz Klimaszewski, Mierzejewski, Zaleska, Aberbach. Jednym z ostatnich postanowień dyrekcji było przyznanie w grudniu zapomóg świątecznych pracownikom w wysokości 1000 zł na osobę. W styczniu 1945 r. front poszedł naprzód i w dniu 17 stycznia ujrzałem rano w Zalesiu pierwsze oddziały wojskowe w mundurach polskich. Po przeszło 4 latach!
Ministerstwo Skarbu ponownie Zaraz po wyzwoleniu ruszyłem w styczniu 1945 r. do Lublina, gdzie zgłosiłem się do urzędującego tam Min. Skarbu. Malutkie liczebnie Ministerstwo urzędowało w 3 pokojach. Wśród tej grupki ludz spotkałem znajomych z ministrem Skarbu Konstantym Dąbrowskim, młodszym kolegą z W SH i : przedwojennego Min. Skarbu, na czele. Ze starych kolegów-skarbowców byli Ludwik Broniatowski Mieczysław Skrzetuski, Edward Rusin. Zostałem serdecznie po koleżeńsku powitany, a ministei Dąbrowski zaproponował mi objęcie stanowiska dyrektora Departamentu Budżetowego. W ter sposób po pięciu latach znów znalazłem się w Min. Skarbu. Rząd wkrótce przeniósł się z Lublina do wyzwolonej Warszawy. Zaczęła się odbudowa miasta, odbudowa kraju, nowa budowa państwa. Kończyła się jedna epoka, zaczynała druga - nowa. Osobiście zaczynał się również nowy okres życia, teoretycznie materiał dla nowych Wspomnień. Praca wrzała. Wezwani przez rząd do stawienia się do pracy w aparacie państwowym, skarbowcy zaczęli zgłaszać się licznie. Niestety, wojna przerzedziła szeregi „starej gwardii”. Do pracy w Dep. Budżetowym zgłosili się Nowak, Heilman, Zakrzewski, Wieszczycki, Zaremba, Makarewicz, Foryś Pirożyński, Barański, Goebel, Mieszalski, Piotrowski, Titera. Wojna, zwycięsko zakończona, wytyczyła państwu polskiemu nowe granice. Mit o ziemiach polskich z czasów piastowskich stawał się rzeczywistością. Było to w lecie 1945 r., kiedy to nowa rzeczywistość przemówiła do mnie w sposób silniejszy jeszcze niż patos chwili historycznej, bo przemówiła prostotą zwykłej pracy. Przyniesiono mi do podpisu zarządzenie w sprawie miesięcznych zamknięć rachunków budżetowych, właśnie zwykłe, porządkowe zarządzenie skarbowe. Ale adresy były niezwykłe. Długo wpatrywałem się w ich zestawienie. Tak, mit stał się rzeczywistością, a rzeczywistość wkroczyła w praktykę dnia codziennego. Zacząłem podpisywać Do Do Do Do Do
Izby Izby Izby Izby Izby
Skarbowej Skarbowej Skarbowej Skarbowej Skarbowej
w Gdańsku w Olsztynie w Opolu w Szczecinie we Wrocławiu.
Aneksy
Aneks 1 Wykładający na WSH (SGH) w latach 1 9 2 2 -1 9 3 9 ^ ^
Przedmiot Semestry wykładów Profesorzy i wykładowcy Adiunkci i asystenci Ekonomia polityczna I Katedra V-VT Teoria koniunktur Dmochowski Jat; Lewiński Jan St. Lipiński Edward Wakar Aleksy S Chmielewski Mieczysław S Hoyer Witold S Gniazdowski Michał S Ivanka A. S. Królikowski S. F. Zawadzki Aleksander W. S Budzyński S. S Wakar Aleksy S Drewnowski Jan S Geografia ekonomiczna ogólna I-II Sujkowski Antoni Loth Jerzy Mrozowska Jadwiga S Poniatowski Józef S Stempowski Jeremi S Cichocka (Petrażycka) Zofia S Encyklopedia prawa I-II Jarra Eugeniusz Pstrokoński Piętka Henryk
Historia handlu I-II Rybarski II oman Arnold Stanisław Grodek Andrzej S Lipiński Edward Bogusławska Barbara S Historia doktryn ekonomicznych I-II, V-VI Krzywicki Ludwik Arnekker Edward S Czajkowski Tadeusz Nauka o handlu I-II Chorze w ski Maurycy Dąbrowski Edmund S Dąbrowski Edmund S Zbyszyński Czesław S Żakiewicz Jan S Walas Stanisław S Arytmetyka handlowa I-II Kirst Henryk Mianowski Stanisław Nowicki Franciszek Kozłowski Marian S Lipa Aleksander S Pikiel Julian? Buchalteria I-II By szew ski Witold Miński Edward Sachs Henryk Czerwiński Konrad
Skrzywan Stanisław S Rudziński Stefan S Skrzywan S. S Drożniak Edward S Ochrymowicz E. S Bieniek Andrzej S Sturm Jerzy S Dzięgielewski Jan S Korespondencja handlowa polska I-II, II-IV Plenkiewicz Stanisław Winnicki Janusz S Technologia Miklaszewski Bolesław Krauze Leonard Regulski Henryk Arytmetyka polityczna (matematyka finansowa) II Strzelecki Władysław Zakolski Jan S Gajęcki Adam S Pikiel Julian S Polityka ekonomiczna IR Kasperski Kazimierz Nowak Jerzy S Bohdanowicz Józef S Wysocki Piotr S Teoria statystyki HI-IV Limanowski Zygmunt
Grużewski Aleksander Wiśniewski Jan S Kozubowski Bolesław S Vielrose Egon S Geografia ekonomiczna szczegółowa Sujkowski Antoni Loth Jerzy
? Gorzuchowski Stanisław S Geografia ekonomiczna Polski III-IV Loth Jerzy Petrażycka Zofia S Teoria skarbowości IV Kasperski Kazimierz Nowak Jerzy S Bohdanowicz Józef S Wysocki Piotr S Prawo cywilne Gadomski Jan Pędowski Franciszek Jarra Eugeniusz Janczewski Stanisław Baykowski Tadeusz Piętka Henryk Ekonomia polityczna II katedra HI-IV, V-VT Lewiński Jan St Lipiński Edward Zawadzki Władysław Marian
Zawadzki Aleksander W. S Gniazdowski Michał S Świdrowski J. S Wakar Aleksy S Wyczałkowski M. Metoda nauk ekonomicznych V-VI, Brzeski Tadeusz
Bieżące zagadnienia gospodarcze V-VI Rose Edward Świdrowski Józef S Nowak Henryk Seidler Roman S Polityka bankowa V-VI Lewiński Jan St. Młynarski Feliks Mi duch Zygmunt S Sławiński Tadeusz Przemysł w Polsce Tennenbaum Henryk
Waluta i kredyt V-VI Fajans Wacław
Prawo skarbowe V-VI Markowski Bolesław Grodyński Tadeusz
Lubowicki Jerzy Hendrikson Kurt S Prawo budżetowe Grodyński Tadeusz
Podatek dochodowy V-VI Lubowicki Jerzy
Podatek przemysłowy V-VI Zienkowski Edward
Opłaty stemplowe V-VI Fałat Stanisław
Monopole i przedsiębiorstwa państwowe w Polsce V-VI Starzyński Stefan S
Statystyka matematyczna V-VI Limanowski Zygmunt Wiśniewski Jan S
Statystyka ubezpiecz. V-VI Limanowski Zygmunt
Statystyka gospodarcza V-VI
Wiśniewski Jan S
Geografia polityczna V-VT Loth Jerzy Sujkowski Antoni
Ekonomika ubezpieczeń V-VT Łazowski Jan
Dzieje gospodarcze Polski Arnold Stanisław
Historia dyplomacji w XIX i XX w. Kipa Emil
Prawo handlowe V-VT późn. III-IV Jackowski Aleksander Janczewski Stanisław Barwiński Eugeniusz Prawo międzynarodowe publiczne V-VI Makowski Julian
Prawo państwowe V-VI Makowski Julian
Prawo międzynarodowe prywatne V-VT Babiński Leon
Prawo morskie V-VI Babiński Leon
Prawo administracyjne V-VT Buzek Józef Supiński Wiktor
Prawo kolejowe i taryfy kolejowe V-VT Kociatkiewicz Tomasz Gieysztor Józef
Prawo i taryfy celne V-VI Kociatkiewicz Tomasz Królikowski Stefan S
Organizacja i technika służby konsularnej V-VT Bertoni Karol
Historia rozwoju gospodarczego Krzywicki Ludwik Rychliński Stanisław S Czajkowski Tadeusz S.
Historia mchów społecznych Krzywicki Ludwik Rychliński Stanisław S Czajkowski Tadeusz S Polityka społeczna V-Vin Krzeczkowski Konstanty Rychliński Stanisław S Branny Franciszek S Historia ruchu spółdzielczego Wojciechowski Stanisław
Teoria kooperacji V-VI Rapacki Marian
Technika i metoda lustracji w spółdzielniach Przegaliński Bolesław S
Zasady gospodarki i organizacji spółdzielni rolniczych Nowakowski Adam
Rachunkowość spółdzielcza V-VI Lipa Aleksander S
Organizacja samorządu ziemskiego V-VT
Windakiewicz K. Bek Józef
Organizacja samorządu miejskiego Sikorski Rudolf
Ustrój samorządu terytorialnego Jaroszyński Maurycy
Polityka komunalna V-VT, VII Krzeczkowski Konstanty Rychliński Stanisław S Branny Franciszek S Przedsiębiorstwa użyteczności publicznej VI Kuhn Alfons
Skarbowość komunalna Żabicki Artur Strzelecki Jan
Rachunkowość komunalna V-VI Grela Franciszek S
Matematyka ogólna Grużewski Aleksander
Analiza matematyczna Strzelecki Władysław Grużewski Aleksander
Matematyka ubezpieczeniowa Strzelecki Władysław Łomnicki Zbigniew
Towaroznawstwo V-VI Kowalski Marian
Nasionoznawstwo V-VI Różański Marceli
Organizacja i technika handlu V-VI Dąbrowski Edmund S
Technika i organizacja transportu morskiego Hilchen Feliks
Analiza bilansów V-VT Czerwiński Konrad
Organizacja i administracja przedsiębiorstwa
Dmochowski Jan Rothert Aleksander Gniazdowski Michał S Chodorowski Jan S Ogólne zasady nauczania i psychologia pedagog. Suchodolski Bogdan
Metodyka organizacji i techniki handlu Dąbrowski Edmund S
Metodyka arytmetyki handlowej Lipa Aleksander S
Metodyka «księgowości Bieniek Andrzej S
Ustrój szkolnictwa zawodowego (handlowego) Skrzywan Stanisław S
Wychowanie w szkołach zawodowych Chorze w ski Maurycy
Korespondencja dyplomatyczna V-VT Rongier Paweł
Język francuski I-VT Cieśliński Jan Jungman Feliks Koźmiński Leon S
Język niemiecki I-YI Riemer Jan Pollak Józef Zagórowski Zygmunt
Język angielski I-YI Osuchowski Tadeusz O’Donoghue-Herman Katarzyna Grzebieniowski Tadeusz
Język hiszpański Ponzy Martinez Amadeo Nieduszyński Tadeusz
Stenografia I-IV Suchecka Wanda Mayowa Jadwiga
Pisanie na maszynach V-VI Kotarski Marian Szereda Mieczysław
Aneks 2 Skład personalny kolejnych gabinetów w latach 1926-1939
Prem ier
W iceprem ier
Min. Skarbu
Min. P. iH .
Min. Rolnictwa
Min. Kolei
Min. Op. Spoi.
Min. Rob. Publ.
M arsz Sejm u
M arsz Senatu
od
do
1926
10 X
15 V
J. ZdziechowskL
St. O siecki
W . K iern ik
A . C hądzyński
J. Jankowski
M. R ybczyński
15 V
4 VI
G. C zechow icz
J. R aczyński
(K ) W . B roniew ski
X V II
8 VI
24 IX
K. B artel
C z K la rn e r
E.
Kwiatkow ski
A . R aczyński
P . R om ocki
X V III
17 IX
K. B artel
X IX
J. Piłsudski
G. C zechow icz
K. N iezabytow ski
J. M oraczew ski
1927
J. Piłsudski
9/1 K. B artel
1928
27 VI
J. Piłsudski
K. B artel
I. daszyński
27/III J. Szym ański
XX
27 VI
K. B artel
1929
13 IV
9 /III T. G rodyńsłd(k) 8/1II
XXI
143 IV
7X11
K. Świtalsłd
I. M atuszew ski (K )
A . P ry s to r
X X II
29 X II
K. B artel
W . Lesniew ski 16/1
1930
7 III
16 I L. Janta-P ołczyńsłd
X X III
29 III
W . Sław ek
30/V III
X X IV
26 V III
4X11
J. Piłsudski
4X11
W . Sław ek
A . P ry s to r
S. H ubicki
M. N o rw id -N e u g e b a u e r
9/X II K. Świtalski
9/X II W . R ac d d e w ic z
1931
XXVI
27 V
26 V
A . P ry s to r
J. Piłsudski
F. 20/IX
Z arzy c k i
1932
20/111 W . M. zawadzki
5/1X W . M. zawadzki
20/IX Ludkiew icz
5/1X M. B utkiew icz (K )
1933
9/V
20/IX A. Kühn 1/VII zniesione 1 V II 19342
X X V II
10 V
J. Jędrzej e w ic z
B.
N atom ecznikow -K lutow słd
28/V I
1934
15 V
X X V III
28/III
H. F lo y a r-R a jc h m a n
2 8/VI J. P oniatow ski
K o m u n ik ac ji
J. Paciorkow słd
1935
X X IX
28 III
W . Sław ek
XXX
M .Z y n d ra m Kościałkow ski
E.
Kwiatkow ski
K. G órecki
J .U l r y c h
W . jaszc zo łt
S. C ar
A . P ry s to r
1936
16 V
15 V
F.
S law oj - Skladkowski
A . R om an
M .Z y n d ra m Kosciatkow ski
Aneks 3 Ważniejsze fakty z polityki skarbowej w latach 1927-1939
Rok Pieniądz, waluta, kredyt Podatki, monopole System budżetowy, wydatki państwowe 1927 X. Stabilizacja złotego i plan stabilizacyjny Zaciągnięcie w St. Zjedn. A. P. 7% pożyczki stabilizacyjnej (równowartość 630 min zł) Dekret Prezydenta o zaprzestaniu emisji biletów zdawkowych Umorzenie S. A. Giesche na Śląsku (Harriman) podatku majątkowego Ustawa o popieraniu przemysłu cynkowego Zwolnienia podatkowe dla przedsiębiorstw zakładanych w Gdyni Ulgi podatkowe w celu popierania naftowego ruchu wiertniczego
1928
Podwyżka ceny cukru Uchylenie rozporządzeniem Prezydenta R. P. ustawy o popieraniu przemysłu cynkowego Obniżenie opłat skarbowych od obrotu papierami wartościowymi Ulgi podatkowe dla przedsiębiorstw zakładanych w tzw. trójkącie bezpieczeństwa
1929
Ustawy inwestycyjne o popieraniu ruchu budowlanego, budowie portu w Gdyni i innych inwestycjach 1930
Zniesienie podatku od kapitałów i rent Rozszerzenie ulg podatkowych dla nowo wznoszonych budowli
1931 Załamanie funta angielskiego 4% Premiowa pożyczka dolarowa (HI seria na 61 min zł) jako pożyczka wewnętrzna w walucie obcej. 6,5% Pożyczka zapałczana (32 min doi) zaciągnięta u spółki dzierżawnej monopolu zapałczanego (szwedzkie konsorcjumKreugera). Pożyczka francuska (400 min fr fr) na dokończenie budowy i eksploatację kolei Nowe Herby-Gdynia Przedłużenie na czas nieograniczony 10% ogólnego dodatku do podatków bezpośrednich z akcyz. Dodatek kryzysowy do podatku od nieruchomości (3% podstawy wymiaru czynszów). Dodatek kryzysowy w podatku dochodowym (ale już bez ogólnego 10%) Łączne opodatkowanie wynagrodzeń od różnych pracodawców (tzw. kumulacja). Nadzwyczajny podatek od niektórych zajęć zawodowych (notariusze, komornicy). Podatek od energii elektrycznej na cele oświetleniowe. Zmniejszenie podatku przemysłowego. Ustawy inwestycyjne o budowie portu w Gdyni, i inne. Utworzenie tzw. taksy administracyjnej jako funduszu budżetowego (wskutek nagłego obniżania budżetu M in Oświaty) opartego częściowo na wpływach z opłat uczniów. Utworzenie Funduszu Drogowego na budowę i utrzymywanie dróg. Utworzenie Funduszu Eksportowego. Zniesienie automatycznych awansów urzędniczych i inne ograniczenia wydatków osobowych Obniżenie emerytur z pominięciem praw nabytych. 1932 X: Ustawa o pomocy Państwa instytucjom kredytowym (w formie pożyczki, gwarancji lub innej, granica 200 min zł) XIF Ustawa o powszechnym obniżeniu oprocentowania listów zastawnych i obligacji.
Obniżka ceny cukru (ze 104,50 na 84,50) bez zmiany podatku. Wprowadzenie ryczałtowania podatku przemysłowego dla mniej szych przedsiębiorstw. Scalenie podatku przemysłowego od obrotu i pobieranie go od 1 fazy obrotu. Scalenie egzekucji należności publiczno-prawnych w urzędach skarbowych. Ustawa o ulgach w spłacie należności państwowych wzgl. umarzaniu. X: Dekrety Prezydenta: o obniżeniu kosztów administracji komunalnej, o dochodzeniu roszczeń prawnych i egzekucji należności przypadających od związków samorządowych. 1933 II: Zmiana Statutu Banku Polskiego i wprowadzenie gold standardu (minimum 30% obiegu ma pokrycie tylko w zlocie) Dewaluacja dolara amerykańskiego. 65/8% pożyczka angielska (2 min £) na elektryfikację węzła kolejowego warszawskiego. Emisja 3% Renty Ziemskiej (I seria 50 min zł) na spłatę właścicieli ziemskich z tyt. reformy rolnej; możność częściowego płacenia podatków rentą Utworzenie Banku Akceptacyjnego dla uporządkowania długów rolnictwa. 6% Pożyczka Narodowa (subskrypcja 382 min zł na pokrycie deficytu budżetowego. Emisja biletów skarbowych na pokrycie deficytu. Emisja bonów Funduszu Inwestycyjnego (100 min zł) bezprocent., losowanych z premią, wymienianych do 5000 zł na gotówkę Obniżenie podatków od spadków i darowizn. Likwidacja podatku majątk. i wprowadzenie nadzwyczajnej daniny majątkowej (b. małej). Zwolnienia podatkowe dla przedsiębiorstw elektryfikacyjnych. Ulgi podatkowe dla nowo wznoszonych budowli (potrącenie kosztów od sumy wymiaru pod. dochod.) Wprowadzenie podatku od uboju. Tzw. „zaszeregowanie” pracowników państwowych o przeciętnej obniżce uposażeń 7% oraz skasowanie dodatków rodzinnych, szkolnych itp. przy równoczesnym wprowadzeniu dodatków za kierownictwo i podwyżce uposażeń wyższych urzędników. Ustawa o Funduszu Pracy (zasiłki dla bezrobotnych, akcja zatrudniania). Utworzenie Funduszu Inwestycyjnego w ramach Fund. Pracy. 1934 Dewaluacja korony czeskiej. Pożyczka angielska (4,8 min £) związana z dostawą hamulców dla kolejowego taboru towarowego. Dalsza emisja 3% Renty ziemskiej; możność spłacenia nią długów rolniczych, 4% Renty złota (granica łączna serii 200 min zł), płatnej wg wartości złota, na sfinansowanie inwestycji (do emisji
nie doszło). Wprowadzenie moratorium na długi rolnicze i zasady ich konwersji. Dalsza emisja biletów skarbowych na pokrywanie deficytu budowlanego. Ustawa o ordynacji podatkowej Reorganizacja Funduszu obrotowego reformy rolnej. Rozporządzenie o poprawie gospodarki i finansów związków samorządowych Utworzenie Centr. Komisji Oszczędnościowo-Oddłużeniowej 1935 3% Premiowa pożyczka inwestycyjna (emisja 200 min zł). Dalsza emisja biletów skarbowych na pokrywanie deficytu F Podwyżka pod. od cukru z 38,50 na 43,50 przy obniżce ceny o 5 zł. XIF Obniżka pod. od cukru do 37 zł obniżka ceny o 28 zł. Ustawa o obciążeniu dodatkiem kryzysowym do podat. dochod. w sposób silniej dyskryminujący dochody z pracy niż kapitału Podatek od tłuszczów. Podatek od kwasu węglowego. Podatek od cukru skrobiowego. Tzw. „Lex Żyrardów” (doliczanie do wymiaru podatku dochod. szczególnych świadczeń na rzecz zagranicy). Nowelizacja pod. dochod. (skomasowanie stawek, podwyżka ich, obniżenie minimum nieopodatkow.). Podatek specjalny od uposażeń wypłacanych z funduszów publicznych Konstytucja z 23 IV (zabezpieczenie terminowości uchwalenia budżetu, konieczność zgody rządu na ew. zwiększenie wydatków). Ustawa inwestycyjna dot. komunikacji, robót wodnych popierania ruchu budowlanego. Nowelizacja rozporządzenia o poprawie gospodarki i finansów samorządowych. Dalsze obniżenie emerytur. 1936 IV: Reglamentacja dewizowa, zawieszenie wymienialności złotego na złoto. Utworzenie Komisji Dewizowej V: Zawieszenie transferu pożyczek zagranicznych i spłata ich na r-ki zablokowane w złotych w Banku Polskim Dewaluacja walut Francji, Holandii, Szwajcarii, 6% Pożyczka francuska 2060 min fr. fr. na cele obrony państwa. 4% Pożyczka konsolidacyjna jako konwersja szeregu pożyczek zaciągniętych w latach 1928-1935 (przeważnie o oprocentowaniu ponad 5%). Dalsza emisja 3% Renty ziemskiej (łączna granica emisji 303 min zł)
Emisja I serii (70 min zł) 4% Renty złotej, na cele inwestycyjne
Utworzenie Funduszu Obrony Narodowej (z dotacją z budżetu w latach 1937-1940 1 mld zł). Wyodrębnienie inwestycji z budżetu, objęcie ich odrębnymi .ustawami o klauzuli pokrywania ich operacjami kredytowymi). 1937 Emisja II serii 4% Renty pożyczka wewnętrzna na złotej (50 min zł). 4,5% dalszą konwersję pożyczek państwowych oraz samo-rządowych (przeważnie o oprocentowaniu 6-8%). Emisja 3% bonów Skarbu Państwa na zamianę kuponów podległych konwersji papierów państwowych i samorząd.
3. ustawy inwestycyjne: wodne, kolejowe, pocztowe. Nadal wyodrębnianie budżetu inwestycji w osobną ustawę 1938 XI: Zaostrzenie reglamentacji dewizowej. Emisja HI serii Renty Złotej.
Ustawy o różnych inwestycjach państwowych. Nadal wyodrębnianie z budżetu inwestycji w odrębną ustawę; kredytowe pokrywanie inwestycji 1939 III: Zmiana statutu Banku Polskiego (zwiększenie granicy emisji banknotów bez pokrycia złotem z 800 na 1200 min zł; powyżej pokrycie złotem 40% obiegu). III: Emisja 3% bonów Obrony Przeciwlotniczej na rozbudowę lotnictwa i artylerii opl. 5% Pożyczka Obrony Przeciwlotniczej (granica emisji 400 min zł) na cele jak wyżej. IX: Ponowna zmiana statutu Banku Polskiego w kierunku uelastycznienia emisji pieniędzy na potrzeby wojny, m in. podwyższenie prawa skupu papierów procentowych do 300 min zł, biletów skarbowych do 1 mld zł.
Ustawa o dotacjach na Fundusz Obrony Narodowej i inwestycjach z funduszów państwowych.
OMadkę, obwolutę i kartę tytułową projektował Teodor Klonowski Copyright by Państwowe W ydaw nictw o Naukowe W arszaw a 1964 Printed in Poland PAŃSTW OW E W YDAW NICTW O NAUKOW E W ydanie I. Nakład 2500+250 egz. A rk w yd. 28,25. A rk druk 38,50. papier druk sat. Id. V, 70 g 82X104 cm . Oddano do składania 26 VI 1963 r. Podpisano do druku 26 VI 1964 r. Druk ukończono w lipcu 1964 r. Zam . nr 1067/A/64 Cena zt 55,PABIANICKIE ZAKŁ. GRAFICZNE Pabianice, ul. Piotra Sktrgi 40. Zam . 1067-64 F-3
m
J. Waydel-Dmochowska D aw na Warszawa. W spomnienia, Warszawa 1959 s. 78.
m
J. Tuwim Jarm ark rymów. Dzieła, t. III Warszawa 1953 s. 576.
BI J. BI
Galsworthy. N a giełdzie Forsyte 'ów Warszawa 1957. s. 156.
J. Tuwim Jarm ark rymów, jw., s. 105.
BI
W g B. OlszewiczOńruz P o lski dzisiejszej. Fakty, cyfry, tablice. Warszawa 1938 s. 131. Szkolnictwo wyższe wg stanu w r. akad. 1936/37.
BI
M ak Rocznik Statystyczny 1939 i 1958.
BI
Mały Rocznik Statystyczny 1939 i 1958.
m
Pam iętnik dwudziestolecia Wyższej S zk o ły H andlow ej w Warszawie 1906-1926, Warszawa trzydziestolecia S zkoły G łównej H andlow ej w Warszawie 1906-1936, Warszawa 1938 s. 221.
m
1927 s.
3; Pam iętnik
Pam iętnik koleżeński Wychowcińców b. S zkoły H andlow ej L K ronenberga, Warszawa 1930 s. 72.
ua un ri 2 i ri3i
Pamiętnik, dwudziestolecia WSH, s. 13. Pam iętnik trzydziestolecia SGH , s. 350. Jankowski byt dyrektorem finansowym Zarządu Miejskiego m. st. Warszawy. Pam iętnik dwudziestolecia WSH, s. 23. Pam iętnik dwudziestolecia WSH, s. 85-86; Pam iętnik trzydziestolecia SGH , s. 331.
ri4i
Katalog byl w całości przygotowany do druku w 1939. Został wydrukowany i wydany dopiero w 1945. Właściwy katalog książel (przedmiotowy z alfabetycznym wykazem autorów) poprzedza przedmowa zawierająca zarys historii SGH w okresie 1939-45.
IB ]
aa
Pam iętnik dwudziestolecia WSH, s. 97. Pam iętnik trzydziestolecia SGH , s. 352.
U71
J. Wiśniewski i E. Vielrose Wyniki ankiety o stanie materialnym słuchaczów S zk o ły G łów nej H andlowej. Pam iętnik trzydziestolecia s. 176-199. Ankieta była przeprowadzona w roku 1935. U81
m
Pamiętnik, trzydziestolecia SGH. s. 352.
Tamże, s. 342.
T201
Zweryfikowani zostali wówczas jako profesorowie: Maurycy Chorzewski, Jan Dmochowski, Kazimierz Kasperski, Konstant Krzeczkowski, Zygmunt Limanowski, Jan Stanisław Lewiński, Bolesław Miklaszewski, Bolesław Markowski, Antoni Sujkowski; jal docenci: Leon Babiński, Wacław Fajans, Aleksander Jackowski, Marian Kowalski, Edward Lipiński, Julian Makowski, Edward Ros
Marceli Różański, Henryk Tennenbaum. T211
Zestawiono według danych Pam iętnika dwudziestolecia W SH i Pam iętnika trzydziestolecia SGH.
1221 123]
12£ 1251 1261 1271 1221
1291 1301 1311 1321 1331 1341 1351 1361 1271
J. Wiśniewski i E. Vilerose,jw. W PRL, pierwszy Prezes Narodowego Banku Polskiego. W PRL długoletni minister Rolnictwa, obecnie członek Rady Państwa. Pam iętniki dwudziestolecia WSH.
Tamże, s. 105. Pam iętnik trzydziestolecia SGH , s. 365-366. ‘
Tamże. Tamże, s. 361. Dane liczbowe według Pam iętnika trzydziestolecia SGH. Daty podane według W XX-lecie Stow arzyszenia Wychowcińców W yższej S zkoły H andlow ej w Warszawie, Warszawa 1933. S. Wasylewski O siedmiu duszach kobiety. Lwów/Poznań b. r. w. s. 43,44, 45-46. J. Wiśniewski i E. Vielrose, jw., s. 181. K. Ostrow ski. Polityka finansow a P olski p rzedw rześniow ej . Warszawa 1959. Gmach w czacie II wojny wypalił się do fundamentów; po odbudowaniu okazało się, że pleśń nadal pozostała. J. Tuwim, D zieła, t. 1/2, s. 172. Tzw. logo-kalkulator.
1381
Posmak tego może dać objętość napisanej przez Rosenkranza książki Ustawa o opłatach stemplowych w raz z przepisam i wykonawczym i. Warszawa 1933. s. 1040.
1391 1401 1411 1421
Obecnie profesor SGPiS. Ojciec znanego obecnie historyka dr Zbigniewa Landaua. S. Kruszewski
Państw a P olskiego, Warszawa 1931.
A. Wierzbicki Wspomnienia i dokum enty (1877-1920), Warszawa 1957 s. 226.
143]
Stefan Starzyński ur. w 1893 r. Od 1910 r. członek Związku Młodzieży Postępowej, Związku Walki Czynnej, Związku Strzeleckiegc później w legionach Piłsudskiego. W latach 1921-24 jest sekretarzem generalnym delegacji polskich w komisjach mieszanych w Moskwie; od 1924 r. - referentem w Min. Skarbu, zwolnionym przez min, Zdziechowskiego.. Po zamachu majowym 1926 r. jes urzędnikiem do specjalnych zleceń przy premierze Bartlu, następnie dyr. Dep. Ogólnego w Min. Skarbu W 1929 r. zostaje mianowam podsekretarzem stanu w tymże Ministerstwie, skąd ustępuje w 1930 r. w wyniku konfliktów z min. Matuszewskim i dokąd powraca jako wicemin. w 1931 r. za premiera Prystora. W grudniu 1932 przechodzi na stanowisko wiceprezesa B.G.K. skąd w sierpniu 1934 r. na stanowisko prezydenta m. st. Warszawa. We wrześniu 1939 r. zostaje komisarzem cywilnym przy Dowództwie Obrony Warszawy i nadal prezydentem miasta w czasie pierwszego miesiąca okupacji. Aresztowany przez Niemców 27 X 1939 r. zginął w obozie koncentr. niem. w 1943 r. Od XII 1930 do 1932 byl posłem na sejm z klubu BBWR, od 193(J - senatorem z OZN. Od 1931 wykładał na WSH.
1441
Szopka polityczna 1931 pióra Mariana Hemara, Jana Lechonia, Juliana Tuwima przy współudziale Konstantego Galczyńskiegi Jerzego Paczkowskiego i Światopelka Karpińskiego. Warszawa 1931 s. 56.
145] 1461 1471
Program Rządu Pracy w Polsce 1926; Rok 1926 w życiu gospodarczym polskim 1927. W. Hugo R uy Blcis Tl. Wl. L. Anczyca, przejrz. i popr. przez L. S. Schillera.
R zą d w obec zagadnień racjonalizacji i planow ości życia gospodarczego P o lski [w:] Zagadnienia gospodarcze P olski W spółczesnej. Warszawa 1928; M yśl państw ow a w życiu gospodarczym [w :] N a froncie gospodarczym. Warszawa 1928; Rola państw a w życiu gospodarczym, odczyt w P oznaniu w grudniu 192S, Warszawa 1929; P iąć lat na froncie gospodarczym [w;]
Pięć lat na froncie gospodarczym. Warszawa 1931; Światowy kryzys gospodarczy, obecna sytuacja Polski i plan prac BBWR, przemówienie w klubie parlamentarnym BBWR w czerwcu 1931, Warszawa 1931. £481 N a froncie gospodarczym, s. 13. i491 Rząd wobec zagadnień racjonalizacji i planowości życia gospodarczego Polski, s. 11.
IM
Starzyński w latach studenckich byl aktywnym działaczem młodzieży postępowo-niepodleglościowej („Filarecja ). bral też udział w pracy ugrupowań PPS.
B il B21 153]
B41
Pięć lat na froncie gospodarczym, Warszawa 1931, przedmowa. S. Starzyński Światowy kryzys gospodarczy, s. 20. W. StudnickiMianowany, niepowołany administrator p. Stefan Starzyński, Warszawa 1937. W. Studnicki, jw. s. 4-5, 29.
1551
Dyskusja ta została opublikowana pt. Zagadnienia etatyzmu w Polsce. Stenogramy przemówień na zebraniach u poslci Janusza Radziwiłła w dniach 12 grudnia 1928 i 10 stycznia 1929 r. Warszawa 1929 s. 140.
1561
Artykuły w miesięczniku .Droga .
BU -
Światowy kryzys gospodarczy, s. 48.
1581
Majątek ks. Hohenlohe byl oceniany w 1908 r. na 151 min złotych marek. Fryderyk Flick w wyniku spekulacji giełdowej stworzył nr Górnym Śląsku jeden końcem z 3 wielkich spółek: Kattowitzer A. G., Bismarckhutte, Oberschlesische Eisenindustrie, gdzie mii większość akcji. (Dane zaczerpnięte z opracowania: F, Ryszka Kartki z dziejów ucisku i walki [w:1 Szkice z dziejów Śląska, Warszawa 1954).
1591
.. osiągnęliśmy dwa olbrzymie sukcesy, stworzyliśmy dwie podstawy normalnego rozwoju gospodarczego: równowagę budżetu i stabilizację pieniądza. Znaczenie tych dwóch kardynalnych zasad przeniknęło tak głęboko do świadomości całego aparatu państwowego i społeczeństwa, iż wydaje mi się jakąś niedorzecznością, godnym politowania nieporozumieniem, jeśli dzisiaj - gdy minęło już 5 lat, odkąd te dwie zasady przyjęte zostały jako kanony życia - mogą powstawać idiotyczne pogłoski o jakiejś inflacji i jeśli znajdują się w Polsce osoby, zdolne dawać posłuch takim pogłoskom”. S. Starzyński Światowy kryzys gospodarczy, obecna sytuacja Polski i plan prac BBWR, przemówienie w Klubie Parlamentarnym BBWR 2 VI 1931, Warszawa 1931 s. 22.
1601
Prof. Janusz Groszkowski, obecny prezes PAN.
16U
„W d. 4 kwietnia 1919 r. minister Englich ustąpił. Tegoż dnia 4 kwietnia 1919 r., został mianowany ministrem skarbu pan Stanisław Karpiński naczelny dyrektor P.K.K.P. [Polska Krajowa K asa Pożyczkowa instytucja emisyjna do 1923 r. włącznie emitująca mark polskie], Minister Karpiński, jako pierwszy na tym stanowisku pochodzeniem z Kongresówki, został przez swoich podwładnych z innycł dzielnic, a stanowiących gros personelu Ministerstwa Skarbu, przyjęty niechętnie i zarządzenia jego podlegały silnej krytyce z tej strony. Dopiero jednak rozporządzeniem swoim z dnia 12 maja 1919 r., w którym zaleca używanie zwrotów polskich, gdyż język nasz jest w nie dosyć zasobny, - a zaniechanie określeń byłej c. k. biurokracji w rodzaju ,.exhibif'. „exoffo”, ..citissime”. ..skwieskować” itp., wywołał prawdziwą burzę w gronie rutynowanych biurokratów, dla których jak najczęstsze używanie tych zwrotów było najbardziej ważkim dowodem inteligencji i należytego wyrobienia biurowego. W ich pojęciu było ze strony ministra Karpińskiego wręcz blużnierstwem wystąpienie przeciwko wyrażeniom uświęconym jeszcze za czasów Marii Teresy i Józefa II. Podjęto już nie opór bierny, a wręcz sabotaż wydawanych przez ministra Karpińskiego rozporządzeń. Stąd pochodzi stosunkowo mala ilość ustaw i zarządzeń za czas jegc trzy i pólmiesięcznego urzędowania”. W. E. Zieliński Nasi ministrowie skarbu, błędy ich polityki w oświetleniu danych urzędowych (3918-1925 r.). Warszawa 1925 s. 17-18. r62i W wyd. w 1961 r. zbioru Swiatopelka Karpińskiego Poezje i satyry znalazłem w części Z rękopisów wiersz pt. Biurokracji (plagiat ze starego rosyjskiego dow cipu), gdzie protegowany każdemu odpowiada „Całuj pan psa w nos”. Być może, że dowcip ter ma swój długi rodowód i bywa adaptowany do konkretnych warunków »historycznych”. I63J „Kimer Poranny 1934 nr 263. 1641 Cyt. wg .Kuriera Porannego 1937 nr 240.
1651 1661
Dwa procesy .Kurier Poranny 1937 nr 287.
Frydego Ustawa kartelowa wyd. w 1933 r. jest broszurą o 28 str. i 22 odnośnikach, stanowiących 25% tekstu. Cytuje 47 autorów, a omawianie prawa kartelowego zaczyna od przepisów, które obowiązywały w Indiach w IV w. przed naszą erą.
T671
S. Starzyński/¿zr/ć/ wobec zagadnień racjonalizacji i planowości życia gospodarczego Polski, [w:] Zagadnienia gospodarcze Polski Współczesnej Warszawa 1928 s. 11. T681 Dość znamienna jest charakterystyka tych opinii, podana w niejako póloficjalnym wydawnictwie, jakim jest komentarz do ustawy kartelowej Brauna, z przedmową ministra Zarzyckiego: ,Związek Izb, aczkolwiek dal na wstępie memoriału wyraz opinii, iż specjalni ustawa o kartelach «W obecnym stadium ruchu kartelowego w Polsce jest zbędna», to przecież ustosunkował się najzupełniej pozytywnie do projektu, zgłaszając ze swej strony szereg rzeczowych poprawek” i dalej: „Ponadto szczegółową i poważną opinię, opartą na gruntownej teoretycznej i praktycznej znajomości zagadnienia, opracowała Rada Kartelowa Centr. Związku Polskiego Przemyślu” J Braun Ustawa kartelowa, Warszawa 1933 s. 26 i 27. T691 Ustawa o kartelach z 28 III 1933 r. Dz UHP lb33, nr 31. poz. 270.
17Q1
„Toteż mimo pewnej pryncypialnej opozycji przeciwko pomnażaniu dróg i form ingerencji państwa w życie gospodarcze, sfery przemysłowe, orientując się dobrze w sytuacji rządu i nastrojach powszechnych, zdobyły się na całkowicie pozytywne ustosunkowanie się do tej sprawy”. J. Braun jw., s. 20.
1711
„... projekt choć pojawił się, względnie nawet zrodzony został w zaognionej atmosferze, nie posiada takiego piętna, jakie zapewne ona mogłaby na nim w innych warunkach wycisnąć. Rząd wniósł i przeprowadził przez izby ustawodawcze projekt nie wykazujący w żadnym kierunku skrajnych intencji”. Tamże, s. 22.
1721
Tamże, s. VI.
1731
„W Polsce prace nad projektem ustawy kartelowej podjęte zostały w 1927 r. w Ministerstwie Skarbu przez specjalną komisję. Owocem tych prac byl projekt, na którym oparty został prawdopodobnie późniejszy projekt Min. Przemyślu i Handlu ... Rządowy projek ustawy o kartelach, przedłożony Sejmowi Rzeczypospolitej na mocy uchwały Rady Ministrów z dn. 4 lutego 1933 r. (Druk Sejmowy N 695) jest z kolei oparty na projekcie wcześniejszym Ministerstwa Przemyślu i Handlu, o którym wyżej była mowa. Projekt ten, p( wprowadzeniu doń nieznacznych zmian, doczekał się nareszcie sankcji ustawodawczej” i dalej: „Nie jest naszym zamiarem kreślenie dziejów ustawy, a tym bardziej porównywanie projektów. Stwierdzamy tylko, że uchwalona przez Sejm i Senat ustawa odbiegła w sposób istotny od swego pierwowzoru”. M. Fryde Ustawa kartelowa, s. 8-9.
1741
W konsekwencji zajęcia się przez Min. Skarbu sprawą kartelu drożdżowniczego, Instytut Badania Koniunktur Gospodarczych i Ce przeprowadził badania rentowności tego przemysłu (Rentowność przemysłu drożdżowniczego w latach 1929-1930, Warszawa 1931 s. 13). Z danych Instytutu wynika, że w 1928 r.. tj. w okresie kiedy problem został zasygnalizowany, rentowność wynosiła przeciętnie ponad 30% w stosunku do kosztów własnych drożdżowni, a około 40% w stosunku do zaangażowanego kapitału.
1751
Cena 1 kg drożdży łącznie z akcyzą wynosiła przed utworzeniem kartelu i rozwinięciem jego działalności (druga połowa 1925 r. pierwsza połowa 1926 r.) około 2,- zł, następnie 4.20. S. Olpiński Polipy. Warszawa 1933 s. 22, 38, 105.
1761
W g Instytutu Badania Koniunktur Gospodarczych i Cen jw. - wykorzystanie zdolności produkcyjnej wynosiło wg danych fabryl 29%, wg wyliczeń instytutu 35% względnie 50%.
1771
Zeznanie Leskiego u prokuratora 17 III 1932 r.: „... rzeczywiście w rozmowie, prowadzonej z Olpińskim oraz ... hr. Oppersdorfferr powiedziałem, iż słyszałem, że wiceminister Starzyński ma w Banku Polskim odłożonych milion złotych, nie wspomniałem o tym, bj majątek wiceministra Starzyńskiego pochodził z udzielonych mu przez Syndykat funduszów”. S. Olpiński, jw. s. 213. Zeznanie Przewłockiego u prokuratora 18 V II 1932 r.: „W tym czasie w rozmowach z Olpińskim mówiłem mu, że w Ministerstwie Skarbu cal szereg wyższych urzędników do wiceministra Starzyńskiego wzwyż, jest osobiście zainteresowany w nieudzielaniu koncesji na otwieranie drożdżowni i że tym się tłumaczy ta wyjątkowa opieka, jaką Rząd otacza kartel producentów drożdży. Pogłoski te wielokrotnie dochodziły do mych uszów, nie mógłbym jednak zacytować nazwisk tych ludzi, z którymi o tym rozmawiałem, gdyż było ich bardzo dużo, przy czym byli to raczej ludzie o niskim poziomie kultury (kupcy i pośrednicy w branży drożdżowej) ... Wszystkie te informacje powtórzyłem Olpińskiemu z tym jednak, że źródło informacji jest bardzo niepewne” Tamże, s. 211.
1781 1721 1801 1M1 1821
Tamże, s. 213, 214. Warszawa 1937 s. 48. Tamże, s. 21. Tamże, s. 21.
Od czasu stabilizacji waluty, tj. od 1924 r. do 1928 r. cena fabryczna cukru była 8 razy zmieniana, wzrastając stopniowo z 50 zł za 100 kg w październiku 1924 r. do 95 zł w kwietniu 1928 r.
mi
Ciekawe jest odbicie tej sytuacji w literaturze obcej: „Jeszcze raz spróbowały kartele wyrównać przeciwieństwo interesów oc strony ceny, gdy zwróciły się do rządu o podwyżkę ceny. Temu życzeniu rząd nie poszedł na rękę, ponieważ reprezentował bez wątpienia słuszny pogląd, że na tej drodze w żadnym przypadku nie osiągnie się rozwiązania problemu, lecz jego odwleczenie. Z drugiej strony rząd nie czul się w możności dokonać rozwiązania według własnego uznania, gdyż żądania kontyngentowe obu stron, tak warszawskiego jak i poznańskiego związku przemysłowego, tak różniły się między sobą, że pozostawało całkowicie niejasne na ile żądania były uzasadnione”. D r A Trankner Die Entwicklung der Zuckerindustrie in Polen und die Neuregelung dei Zuckerwirtschaft im Jahre 1935, Berlin 1937 s. 28.
JML Ministerstwo Skarbu No. D. VI. 1649/3/29 Warszawa, dn. 17 czerwca 1929 r. Do Departamentu I w miejscu N a skutek reskryptu z dnia 8. VI. 1928 r. L. D. I. 1560/4 oświadczam, że 35 czerwca r. b. Komisja do Spraw Cukrownictwa prz Komitecie Ekonomicznym Rady Ministrów ukończyła swoją pracę i złożyła ją sekretarzowi Komitetu. Jako przewodniczący powołanej Komisji mam sobie za obowiązek zaświadczyć, że główną pracę opracowania bardzo obszemegc materiału liczbowego i ekonomicznego, wreszcie zreferowania wyniku prac Komisji dokonał członek Komisji Ivanka. Jakkolwiek Ivank; od kilku miesięcy przestał pracować w Ministerstwie Skarbu i przeszedł na służbę do Głównego Urzędu Statystycznego, nie przestawa jednak ani na chwilę usilnie pracować w charakterze członka Komisji z ramienia Ministerstwa Skarbu”. podpisany W. Grabowski. 185] Bez województwa nowogrodzkiego, poleskiego, wileńskiego nie posiadających plantacji buraczanych.
1861
Sprawa była znana, ale raczej nie publikowana, gdyż dla obu stron było kłopotliwe: dla przemysłu, że źle informuje swój rząd, dla rządu, że nie może skutecznie dać sobie z tym rady, toteż interesująca w tym zakresie będzie publikacja obca: „....mimo licznych ankiet nie mógł [rząd] zdobyć jasnego obrazu o istotnym położeniu przemysłu” (s. 102); a o pracach Komisji Ankietowej: „jednak Komisja przy swoich badaniach natknęła się na opór wewnątrz przemysłu”, (s. 29). Trankner, jw.
1871
Po wojnie w Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej jeden z pierwszych naczelnych dyrektorów Centralnego Zarządu Przemysł Cukrowniczego.
1881
Trankner, jw. na podstawie swojej analizy redukuje do kwoty 5 min zł sumę dodatkowych zarobków robotników dzięki istnieniu dumpingu, a którą Battaglia podał dla r. 1930/31 na 15,5 min zł.
1891
Spadek i różnice cen cukru ilustruje załączona tabela.
Rok Cena eksport. Cena fabr. z opak. Wysokość eksportu w %% produkcji krajowej w zł za 100 kg 1928/27 47,08 98,15 5,7
1928 29 47,08 98.15
1929/30 41,90 107.15 5,7 1930/31 30,24 107.15 4.3 1931/32 22,74 107.15 1.3 1932/33 19,05 87,65
1933/34 15,92 87,65
1901
Tak określano rozwijający się wówczas we włókiennictwie szereg imprez produkcyjnych, polegających na doraźnym wyprodukowaniu partii towaru na ad hoc wydzierżawionych maszynach. Taki incydentalny producent z reguły zastrzegał wobec kontrahentów nieujawnianie jego osoby, przede wszystkim dla uniknięcia płacenia podatków.
19U
Obrazem tego jest książka Ulanowskiego, wydana przed wojną pt. Nespa? 15 lat rozjemstwa na kwaterze M arsa i w poczekalni Marksa. Warszawa 1935 s. 99.
1921
Ten paradoks trafnie scharakteryzował wychodzący w Łodzi „Glos Poranny w nr z 17 III 1931. Cytuję go w mojej pracy p1 Zagadnienie kartelizacji w Polsce, [w:] Pięć lat na froncie gospodarczym.
1931
„Podczas prób Aleksandra Prystora skartelizowania przemysłu bawełnianego w Łodzi, zapytany przez wojewodę Jaszczołta, cc sądzi o kartelu, Eborowicz z uśmiechem piotrkowskiego Mettemicha, oznajmił- - Panie wojewodo, jeżeli mam być szczery, dla mnie najlepsza i jedyna kartelizacja - to obniżka zarobków robotniczych tak, powiedzmy, o 25%. Rzeki pan wtedy, panie Eborowicz, «powiedzmy». Otóż, mówimy o tym O czymkolwiek się z panem zaczęło rozmowę, pan ją kończy zawsze z ręką w kieszeni robotników ... Do zabrania reszty z tej kieszeni byl pan zawsze gotów, ale do obsłużenia rynku, jako producent, nie czul się pan na silach”. T. Ulanowski, jw. s. 49.
1941
Nie można nie powiedzieć żeby Ulanowskiemu w tym zakresie nie udał się dowcipny akcent ironii: ,J znowu raz jeszcze, panie Wierzbicki? Pan niedawno obwołał twór łódzki - pluskwę, czyli anonimowy, niekontrolowany warsztacik pracy. A czy pan - właśnie w dobie kryzysu - nigdy nie byl zapraszany z Grochowa do Łodzi na chrzciny pluskwy? Przecież te pluskwy - to rodzone dzieci Lewiatana Pogoń za łatwą i szybką gotówką dala na łódzkiej giełdzie bawełnianej życie pluskwom”. Tamże, s. 49.
1951
Tekst projektu tej ustawy podaje J. Braun, jw.
1%1
Liczbę bieda-szybów ocenianona 2 tys., a pracujących na ponad 12tys. robotników, co stanowiłookoło 15% ogółubezrobotnych Śląska. Produkcja wynosiła ca 90tys.ton węgla (dane wg F.Re szki Kartki z dziejów ucisku i walki,[w:]Szkice z dziejów Śląska, t. II, Warszawa 1956.
1971
Dzienny zarobek górnika w kopalni w 1933 r. wynosił 8-11 zł przy przeciętnie 20 dniach pracy w miesiącu Z bieda-szybu, przykładowo, 5 górników wydobywało dziennie 2 tony węgla, który sprzedawali po 14 zł; dawało to około 6 zł dziennie na pracującego (dane wg K. Wrzosa Oko w oko z kryzysem, Warszawa 1933).
1981
K. Wrzos (jw. s. 76) podaje następującą „drabinkę cen węgla: Tona węgla w Warszawie 64 zł Koszt własny kopalni 11-16 zł Cena sprzedaży kopalni 12-16 zł Cena sprzed, przez końcem grosistom 24-40 zł i przytacza następującą wypowiedź jednego z dyrektorów kopalń, z którym przeprowadzał wywiad: „... kopalnie nie sprzedają wyprodukowanego węgla. Wyprodukowany węgiel sprzedają koncerny sprzedaży, utworzone przez grupy kopalń. Właścicielami tych koncernów są właściciele kopalń i wielcy handlarze węglowi, których centralną siedzibą jest Berlin. Cenę węgla ustanawia konwencja węglowa” (s. 75), a na zapytanie, jakie jest wyjście z tej sytuacji, otrzymał odpowiedź: „Gruntowna reorganizacja sprzedaży”.
1991
K. Ostrowski Polityka finansowa Polski przedwrześniow ej.
U001
Zniesione prawnie tytuły rodowe zachowały walor w życiu codziennym, a stare nazwiska rodowe, z akcesoriami herbów i sygnetów, byty dla szerokich kręgów przedwrześniowego społeczeństwa ponętną błyskotką. Znali tę słabość przedstawiciele monopolistycznego kapitału zagranicznego, ozdabiając organy swoich koncernów arystokratycznymi nazwiskami”. K. Ostrowski, jw. s. 21.
non
,A- Wierzbicki naczelny dyrektor Związku Polskiego Przemyślu, Górnictwa, Handlu i Finansów (tzw. „Lewiatana ), stanowiąceg górne ogniwo organizacyjne działającego w Polsce kapitału monopolistycznego, pisał w r. 1929: «Odrębność i różnice lokalne ustąpiły wszędzie na dalszy plan, na pierwszy zaś plan wysunęła się zasadnicza wspólność interesów i poglądów gospodarczych, ujmowanych pod kątem widzenia ogólnopaństwowym. Wyrazem gospodarczego i ideowego zespolenia przemysłu jest cały szereg konwencji i syndykatów». - Jak widać z tych słów, motywem monopolistycznych porozumień kapitału miały być «kąt widzenia ogólnopaństwowy» i tęsknota za «Ideowym zespoleniem«,,. K. Ostrowski, jw. s. 23. H021 Historię pierwszego dziesięciolecia GUS znaleźć można w „Kwartalniku Statystycznym t. V II 1930, z. 2. Tamże znajduje si praca dr Buzka Historia ogólna Głównego Urzędu Statystycznego od roku 1918 (s. 575-714). U 031 W końcu 1928 r. na 385 urzędników 119 tj. 31% posiadało nie-ukończone studia wyższe (dane wg Buzka jw.).
UM U 051
„Gesetzblatt fur die Freie Stadt Danzig , 1930 nr 97, s. 137. A. Ivanka Statystyka handlu wewnętrznego w Polsce. ,Kwartalnik Statystyczny t. VII 1930, z. 4.
U 061
Wystawiona przed wojną komedia muzyczna „Kariera Alfa Omegi , będąca satyrą na Kiepurę i Skladkowskiego, zawierała sceni w której powracający w południe z miasta do biura Alf Omega - Dymsza, natrafia na inspekcję Skladkowskiego. Zwymyślany prze; niego, wola z pretensją: ..Ekscelencjo, krzywda mi się dzieje, godzina inspekcji jest nieprzepisowa i państwowo-twórcza” U 071 W. Komorow ski Daleki Wschód w międzynarodowej polityce gospodarczej, Warszawa 1931 ss. 680; Tenże Syberia ja k o czynnik gospodarstwa światowego, Warszawa 1936 ss. 490. r1081 W okresie okupacji delegat na kraj rządu londyńskiego. Zaaresztowany przez Niemców, zginął. U 091 Obecnie prof. Politechniki Gdańskiej, członek PAN. Tl 101 Z okazji swego dwóchsetlecia w 1962 r. austriacki Rechnungshof, najstarsza w Europie izba kontroli, wydal księgę jubileuszową, w której znalazła się i część anegdotyczna: „O pewnym kaligrafie w Izbie Kontroli trzeba również poinformować, który paradoksalnie mia swe wielkie czasy wtedy, gdy zaczęły być tu stosowane pierwsze maszyny do pisania. A było to tak: Cesarz Franciszek Józef nie lubi! ich, tych nieosobowych liter maszyny, o wiele chętniej czytał piękne wycyzelowane rękopisy. Wskutek tego różne sprawozdania a przede wszystkim sprawozdanie o rocznej działalności, musiały być przedłożone wykaligrafowane Jego Majestatowi. Otóż nie było to łatwo napisać ładnie 40, 50 stron i do tego bezbłędnie, gdyż błędów, nawet poprawionych, Cesarz nie znosił. Były to więc wielkie czasy naszego kaligrafa, którego jedyna w swoim rodzaju zdolność polegała również na takim poprawianiu błędów pisarskich i kleksów, że nawet dociekliwe oko cesarskie nie mogło być zirytowane. Prezydent Izby ... z takich okazji często chwytał się za kieszeń, by chroniciela honoru swej instytucji wynagrodzić monetą. Ale nie zawsze było wiele do pisania i poprawiania, napiwki przychodziły oszczędnie i nieregularnie, co naprowadziło tego rekonstruktora na ideę, by sztucznie stwarzać w aktach błędy i kleksy”. ru n Mundury austriackie tak służby cywilnej jak i wojska, uzewnętrzniały rangę na kołnierzu munduru. Młodsi oficerowie i urzędnicy mieli na mundurach kołnierz aksamitny, oficerowie sztabowi i wyżsi urzędnicy kołnierz zloty. Dalsze zróżnicowanie rang było oznaczane przy pomocy gwiazdek na kołnierzu. Stąd popularne powiedzenie ../loty kołnierz” jako symbol wyższego urzędnika. r 1121 Zadłużenie samorządu (bez Warszawy) wynosiło na koniec 1926 r.: długi przedwojenne około 100 min zł, długi z okresu 1918-1925 około 50 min zł razem zadłużenie krajowe 150 min zł. Wzrost zadłużenia krajowego długoterminowego wyniósł w latach 1927-1930 okrągło 540 min zł. Dane wg Sprawozdania Centralnej Komisji Oszczędnościowo-Oddlużeniowej, Warszawa 1937 s. 15. U 131 Dane wg cyt. Sprawozdania. U 141 Budżety i zadłużenia miast, Warszawa 1932, s. 32. U 151 Zadłużenia miast i powiatowych związków komunalnych. Stan na 31 III 1931 r. „Statystyka Polski , Warszawa 1934 s. 75.
UM
„Pierwsza gruntowna zmiana w badaniach dotyczących zadłużenia nastąpiła dopiero przy zbieraniu danych o zadłużeniu za rok 1930/31. ...Życie wymagało, ażeby zająć się wszystkimi formami zadłużenia - nie można bowiem przejść do porządku nad zobowiązaniami, które swoją dokuczliwością i charakterem znamionują obecnie sytuację finansową miast”. „Statystyka Polski”, jw. s. 1. Według statystyki GUS zadłużenie samorządu terytorialnego na 31 III 1931 r. przedstawiało się następująco (w min zł):
Warszawa
Miasta Powiatowe Związki komunalne Zadłużenie ogółem 242 761 164 Długoterminowe, w tym: 205 566 93 Bank Gospodarstwa Krajowego 39 325 43 Pożyczki obligac. wewnętrzne 77 37
Pożyczki zagraniczne 86 46
Krótkoterminowe, w tym:
38 194 71 Zobowiązania nieprawidlowe(niezaplacone rachunki, zatrzymane sumy obce, kaucje itp.) 24 75 35
um Sprawozdanie s. 19. ni8i U 191
Ustawa z 10 III 1932 r. (DzURP nr 32 poz. 328) i rozporządzenie Rady Ministrów z 25 VI 1932 r. (DzURP nr 62 poz. 580). Sprawozdanie s. 16.
U2Q1
Skład jej stanowili: wiceministrowie Stamirowski (Prezydium Rady Ministrów), Korsak (Min. Spraw Wewn.), Starzyński (Mii Skarbu), dyrektorzy: Baczyński (Dep. Obrotu Pieniężn. w Min. Skarbu), Wasserab (BGK) oraz b. minister Skarbu Matuszewski, (ej wg „Samorządu Miejskiego” 1932 nr 3).
um DzURP nr 91, poz. 777 i nr 94, poz. 809. um DzURP nr 115, poz. 950. um Komunalny Fundusz Pożyczkowo-Zapomogowy utworzony został rozporządzeniem Prezydenta RP z 1 V I
1927 r. (DzURP nr : poz. 448), uzupełnionym w 1932 r. (DzURP nr 32 poz. 329) i w 1935 r. (DzURP nr 82 poz. 506). Dochody jego stanowiły część opla skarbowych od sprzedaży spirytusu, powiększając w ten sposób środki obrotowe, tkwiące w udzielonych pożyczkach. Część zapomogowa funduszu tworzona była z odsetek oraz dodatkowych źródeł. Pod względem masy pożyczkowej Komunalny fundus2 odgrywał w porównaniu z innymi źródłami kredytu samorządowego stosunkowo nikłą rolę, natomiast znaczenie jego polegało na taniości kredytu (2,75%) i prostocie zabezpieczenia, był on przeto udzielany związkom samorządowym szczególnie potrzebującym. Stwarzało to. łącznie z rozdzielaniem zapomóg, comiesięczny przegląd szczególnie drastycznych sytuacji finansowych związków samorządowych. Pożyczki i zapomogi rozdzielała komisja zarządzająca w składzie: po 1 przedstawicielu ministra Spraw Wewnętrznych i ministra Skarbu: po 2 przedstawicieli Związku Miast i Związku Powiatów. Administrację Funduszu prowadził Polski Bank Komunalny. Działalność jeg ilustruje poniższe zestawienie (w milionach zł): J 1932 1934 1933 Udzielone pożyczki 4,5
6 ,2
6,4 Udzielone zapomogi 0,7
1,1 6,0 Stan pożyczek nakoniec roku 18,2 18,6 25,8 11241
„Ministerstwo Skarbu w r. 1933 * uczyniło pewną próbą w kierunku likwidacji wzajemnych zobowiązań Skarbu Państwa związków samorządowych ... * Instrukcja Ministra Skarbu z dnia 21 IV 1933 r. w sprawie rozrachunku pomiędzy Skarbem Państwa ; związkami komunalnymi. (Monitor Polski nr 116, poz. 154)”. Sprawozdanie s. 24. 11251 Zachowane po II wojnie świat, akta osobowe przedwojennego Min. Skarbu pozwalają zacytować urzędowo i urzędniczo tak ważną rzecz jak liczbę aktu: L. D. III. 8047/5/33. Z tej okazji podaję informację co do znakowania akt w Min. Skarbu. Akt byl oznaczany: 1) znakiem departamentu: D. wraz z liczbą rzymską statutowej kolejności departamentu. W danym przypadku D. III oznacz; departament trzeci, tj. Budżetowy, 2) liczbą dziennika, 3) znakiem wydziału W danym przypadku 5 oznacza wydział piąty departamentu Budżetowego, tj. Wydział Budżetów Związków Prawno-Publicznych, 4) ostatnimi dwiema cyframi liczby roku. W ten sposób możn; odczytać, że mianowanie mnie przez ministra Skarbu nastąpiło na mocy aktu, który wyszedł z mojego wydziału. 11261 Prof. dr Henryk Greniewski, wybitny obecnie naukowiec polski w dziedzinie cybernetyki i ekonometrii. 11271 Pierwsza kwota 6 min zl została umieszczona w budżecie na rok 1933/34, następnie co roku była wstawiana do budżetu kwota ponad 4 min zl. 11281 Były to: Lublin, Piotrków, Radom, Częstochowa, Sosnowiec, Kielce, Dąbrowa Górnicza, Zgierz, Otwock i Ostrów Wlkp.
11291
„Początkowo Bank Gospodarstwa Krajowego, a później Skarb Państwa, wyznaczył dla miast ulenowskich delegatów kontrolujących przeznaczenie wszelkich możliwych nadwyżek budżetowych na spłatę długu ulenow skiego”. Sprawozdanie, s. 59.
U301
Pierwsza kwota została wstawiona w budżecie na r. 1934/35 w wysokości 5,7 zl, w latach następnych preliminowano kwoty około 5 min zl.
U3U
DzURP nr 94, poz. 846.
11321
Sprawozdanie Centralnej Komisji Oszczędnościowo-Oddlużeniowejpodaje dokładny wykaz składu Centralnej i wojewódzkich komisji.
U331
W wyniku ankiety zakwalifikowała CK OO wstępnie do oddłużenia 407 miast (na ogólną ich ilość 603), 142 pow. związk samorządowe (na 239) oraz na podstawie oceny wydziałów powiatowych około 1500 gmin wiejskich. Sprawozdanie.
U341 11351
Sprawozdanie, s. 36. Dekret Prezydenta RP z 3 X 1936 r. o ulgach w spłacie niektórych zobowiązań gmin wiejskich. (DzURP nr 84 poz. 584).
U 361
U371
Obecnie profesor w Wyższej Szkole Ekonomicznej w poznaniu. Dane wg Sprawozdania.
11381
Atak na działalność Centralnej Komisji Oszczędnościowo-Oddlużeniowej zawierają broszury Zdzisława SulkowskiegoCk/ć/lużenie samorządu u; teorii i praktyce, Warszawa 1936, oraz Krytyczna ocena p o stępowania Centralnej Komisji OszczędnościowoOddlużeniowej dla Samorządu, Warszawa 1937. Czego tam nie ma. Między innymi są takie tematy jak sprzeczność praktyki Komisji: 2 Konstytucją, z interpretacją gramatyczną, logiczną i historyczną art. 14; z przepisami rozp. Min. Op. Spoi. z 12 V II 1935; z ustawan ubezpieczeniowymi; z ustawami hipotecznymi oraz dopuszczalność skarg do NTA na decyzją Centralnej Komisji. 11391 J. Tuwim Z wierszy o państwie. Dzieła, t. 1/2, s. 175 U401 Jnw estycje i polityka zatrudnienia w związkach samorządowych - Aleksander Ivanka, nacz. wydz. w Ministerstwie Skarbu przedstawiciel Ministra Skarbu w CKOO ". Sprawozdanie, s. 83.
IMU
Wszystkie dane wg: R zut oka na obecny stan gospodarki i finansów samorządu terytorialnego, „Samorząd Miejski , 1939 m
1. r 1421
Rozp. Prezydenta RP 24 X 1934 r. w sprawie rozrachunku pomiędzy Skarbem Państwa a gminą m st. Warszawy (DzURP nr 9 poz. 869) upoważniało ministra Skarbu do przeprowadzenia rozrachunku z tytułu wzajemnych roszczeń i wydania Gminie na pokrycie należności 316% skryptów dłużnych do wysokości 20 milionów zl. 11431 Pamiętniki chłopów, nr 1-51, Warszawa 1935 ss. 714. U 441 A. Ivanka Finanse i polityka finansowa państw kapitalistycznych, Warszawa 1961, s. 31. U451 J. Paczkowski Wiersz państwowotwórczy napisany językiem sanacyjnym. Na ostrzu noża, Warszawa 1935. 11461 Sprawozdanie stenograficzne Sejmu RP. 11471 Boy Słówka, Kraków 1954 s. 266. U 481 A. K. Ivanka, F. Boczkowski, K. Łukaszewicz Budżety państw zagranicznych 1933-1934-1935 nakl. Min, Skarbu s. 128. U491 Incydent ten znalazł echo w satyrze politycznej (Warszawska Szopka Polityczna 1937, napisana przez Swiatopelka Karpińskiego Janusza Minkiewicza). Kukiełka Kozłowskiego śpiewa na melodię ..Tabakiery” : Na nic cala ma prezencja, Małość sen mi spędza z powiek, Dawniej - szara eminencja, Dziś po prostu - szary człowiek. Dałem drobne ogłoszenie, Wydrukował go I. K. C. - y: „Bezrobotny byty premier Jakiejkolwiek szuka pracy”.
Więc Kwiatkowski rzeki publicznie Teraz, gdy jestem bezbronny, Że rządziłem skandalicznie I że mnie potępiać skłonny. Przykra i metoda to zła, Źle w państwie duńskim się dzieje, Jak na ofiarnego Kozia To się zbyt zdobywczo śmieję.
Po tym zajściu niesłychanym. Po obrazie tej, ktoś szczerze Nazwał nowym mnie Rejtanem,
Bo też po obrazach leżę. ri501 K. Heinig Das Budget, B. I, Tübingen 1949 s. 314. 1151} Kolejnymi dyrektorami Biura Prawnego byli: Jan Kanty Piętak, „Władysław Paczoski. W Biurze pracowali: Cezary Berezowski ( PR L prof. Uniw. Warszawskiego), Ludomir Kaczmarkiewicz, Bronisław Helczyński później prezes Najwyższego Trybunału Admin Ludwik Bar, Aleksander Lesz, Zawadzki. Na wysoki poziom techniki legislacyjnej zwraca uwagę K. Ostrowski Polityka finansowa Polski przedwrześniowej, s. 11. N521 Tablicę zestawiono na podstawie: Grzymala-Grabowieeki Tablice synchronistyczne rozwoju Polski Współczesnej 1918-1933, Warszawa, bez daty. Roczniki polityczne i gospodarcze Polskiej Agencji Telegraficznej (PAT). Scriptor: Sejm i senat 1935-1940. IV kadencja. Warszawa 1936, str. 480. Scriptor: Sejm i senat 1938-1M3. V kadencja. Warszawa 1939. Poszczególne kluby parlamentarne zaliczono w sposób następujący: Partia rządowa: Bezpartyjny Blok Współpracy z Rządem (BBW R Obóz Zjednoczenia Narodowego (OZN tpartie obszamiczo-burżuazyjne: Związek Ludowo-Narodowy, Chrzęść. Demokracja Narodowa Partia Robotnicza (N PR), Stronnictwo Chrześcijańsko Narodowe, Monarchiścktronnictwa inteligencko-postepowe- Klub Pracy, partie chłopskie kułackie: Polskie Stronnictwo Ludowe . J iast” .partie chłopskie radykalne: Klub Stronnictw Chłopskich, PSI „Wyzwolenie”, Niezależna Partia Chłopska, Chłopskie Stronnictwo Radykał., Związek Chlopskipartie robotnicze: P P S, N P R Lewici Sd. Rob. Jedność, PPS Frakcja Rewolucyjnamniejszość ukraińsko-białoruska: Undo, Partia Białoruska Robotniczo-Chłopska Zjednoczenie Wlościańsko-Robotnicze „Gromada”. K. Ukr. Włość., Ukrain. Socj. Rad., Klub Ukraiński, Ukraińska Reprezentac Parlamentarna, mniejszości żydowskie: Kolo Żydowskie, Żydowskie Stronnictwo Ludowe, Agudas Izrael. W III okresie istnieje wspólny Klub Parlamentarny posłów Chłopskich. Dla okresu IV nie sposób podać układu choćby w taki sai sposób jak dla okresu IV materiały podają skład posłów wg woj. Dana przeto dot. klubów mniejszości narodowych zostały podane hipotetycznie w oparciu o opublikowaną statystykę składu narodowościowego posłów. JT53} " Ustawa z 2.V III. 1926 r. zmieniająca i uzupełniająca Konstytucję Rzeczypospolitej z 17 marca 1921 r. (DzURP nr 78 poz. 44Ź przewidywała: 3U miesiąca czasu na rozpatrzenie przez Sejm preliminarza budżetowego, złożonego przez rząd, 30 dni na rozpatrzenie przez Senat zmian wprowadzonych przez Sejm, 15 dni na rozpatrzenie przez Sejm zmian projektowanych przez Senat. Jeżeli któryś : tych terminów nie został dochowany, budżet stawał się prawomocny w wersji ostatniego, na czas dotrzymanego etapu. U 541 W tej sprawie: K. Ostrowski, jw., s. 166-169 oraz Z. Landau i B. S krze sze ws kaSpra wa Gabriela Czechowicza przea Trybunałem Stanu, Warszawa 1961. 11551 J. Tuw im Mein Liebchen, was willst du noch mehr? Dzielci, t. III, Warszawa 1958. Wymienione w wierszu osoby: Kazimierz Świtalski, marszałek Sejmu III okresu; Stanislaw Car, wicemarszałek; marszałek Senat Władysław Raczkiewcz, uprzednio woj. wileński; Ignacy Matuszewski, ówczesny kierownik Min. Skarbu. JT56} „Anglia już przed I wojną światową zabezpieczyła się przed dowolnością inicjatywy parlamentarnej przez tzw. Standing Order ni 78 (stały regulamin), zgodnie z którym tylko przywódca większości parlamentarnej ma prawo przedkładać propozycje powodujące zwiększenie wydatków budżetu państwa, przy czym wydatek nie znajdujący pokrycia nie może być uchwalony. Praktycznie oznacza to że bez zgody rządu parlament nie może zwiększyć wydatków”. A. I vanka L'inctnse i polityka finansowa państw kapitalistycznych, s. 45. U 571 Stanislaw Siedlecki, ur. w 1877 r., inżynier. W latach 1905-1911 działacz rewolucyjny P P S, 1914-1918 uczestnik ruchu niepodległościowego, 1922-1927 senator. Od 1932 pracownik Monopolu Tytoniowego. U581 W. Fabie rkiewicz Sw tato wy kryzys gospodarczy, [w:] Pięć lat na froncie gospodarczym, t. I, Warszawa 1931, s. 56. U 591 „Deflację współczesną, stosowaną po I wojnie światowej (tzw. typu B) cechowała już nieelastyczność kosztów, toteż stosowanie jej powodowało, że szkody przewyższały zamierzone korzyści (np. Niemcy w latach 1930-1932); byl to więc typ deflacji określany jako «plaga lat dwudziestych». A. Ivänka Finanse i polityka finansowa państw kapitalistycznych, s. 10. U 601 Szopka polityczna 1931, Warszawa 1931, s. 46-48. U611 I. M at us ze ws ki / V Iska polityka gospodarcza w czasie kryzysu. (Art. napisany dla „Financial News w Londynie w styczna 1935) [W:] Próby syntez, Warszawa 1935 s. 235. U 621 K. Wrzos Czy pow rót do roku 19131 [W:] Oko w oko z kryzysem, Warszawa 1933 s. 316 n. JT63} K. Wrzos „Tempo r. 1933.. [W:] Oko w oko z kryzysem, s. 322. U 641 I. Matuszewski, jw. Próby syntez, s. 237-239.
ri65i [166] U 671
S. Starzyński Światowy kryzys gospodarczy, Warszawa 1933, s. 25. Dane GUS. Nazwiska nie pamiętam
11681
B. Olexy La monnaie et les problèmes monétaires. [W:] Pologne. 1919-1,939, Neuchâtel, t. II, s. 644, Olexy, absolwent pracował przed wojną w Departamencie Obrotu Pieniężnego. 11691 Karpiński i Minkiewicz Warszawska szopka polityczna 1936.
HM 11711
..Kurier Poranny nr 46 z 15 II 1934. „Kurier Poranny nr 48 z 17 II 1934.
11721
Bożek „kapitalizacji wewnętrznej (nr 220); Nieporozumienia inflacyjno-deflacyjne. Niemcy krajem „dejlacji Francja „inflacji”? (nr 228), Korzyści eksperymentów amerykańskich (nr 233), ,JMakręcanie ” koniunktury i istotna rola tego „nakręcania” w życiu gospodarczym (nr 235),Nowe metody polityki walutowej (nr 252), Czy światu grozi ponowne załamanie koniunktury (nr 320).
11731
W rezultacie nastąpił kompromis pomiędzy inicjatywą Prezydenta a powściągliwością rządu W 1933 r. zostały emitowane bony Funduszu Inwestycyjnego (Rozp. PR z 27.10.1933, Dz. U. nr 35 i z 10.11.1933 Dz. U. nr 89 oraz zarządz. Min. Skarbu z 22.2.1934 D U. nr 8), które miały częściowo charakter papieru kredytowego, a częściowo pieniądza papierowego, albowiem: 1) były wypuszczone w seriach i były wylosowywane do wykupu; nie były oprocentowane, ale za wylosowany bon 25 zl państwo płaciło 100 zl, 2) bony były w odcinkach po 25 zl były przyjmowane w imiennej wartości przez kasy skarbowe na zapłatę podatków i innych zobowiązań wobec Skarbu Państwa, a nadto były wymieniane na gotówkę przez kasy skarbowe do kwoty 5.000 zl. Specjalne, w myśl przepisów, zabezpieczenie tych bonów stanowiły majątek i dochody Funduszu Inwestycyjnego oraz lasy państwowe (!). Jak widać ..zabieg” został bardzo zneutralizowany, zwłaszcza przez górną granicę emisji bonów, która miała nie przekraczać 100 min zl (około 7% całości wówczas istniejącego obiegu pieniężnego).
U741
Bobrowski pisał pod pseudonimem Czesław Korolko, Tomasz Komicz, Grzegorz Turowski; Greniewski - H. Niewski, 1 Mózgowicz, H. Pniewski; Jastrzębowski - S. Rzębowski; Łączkowski - Wiktor Dębowiecki; Poniatowski - J. Poleszuk; Sokołowski - 1 Falk, Kazimierz Brodnicki (skutek ciągłego jeżdżenia na jeziora brodnickie). Ja użyłem raz pseudonimu Piotr Narzymski i nie mogę sobi przypomnieć co to za Monte-Christo mial być. 11751 Kolejno ministrami Skarbu byli: Władysław Byrka (od 17.11.1918 do 16.1.1919), Józef Englich (1919), Stanisław Karpiński (1919 Leon Biliński (1919)A Władysław Grabski (1919/1920), Jan Kanty Steczkowski (1920 21), Bolesław Markowski - kier. (1921), Jerz Michalski (1921 22), Kazimierz Żaczek - kier. (1922), Zygmunt Jastrzębski (1922/23), Bolesław Markowski - kier. (1923), Wladyslav Grabski (1923), Hubert Ignacy Linde (1923), Władysław Kucharski (1923), „Władysław Grabski (1923/25), Czesław Klamer - kie (1925), Jerzy Zdziechowski (1925/26), Gabriel Czechowicz (1926), Czesław Klamer (1926), Gabriel Czechowicz (1926/29), Tadeus Grodyński - kier. (1929), Ignacy Matuszewski (1929/31), Jan Piłsudski (1931/32), Władysław Marian Zawadzki (1932/35), Eugenius Kwiatkowski (1935/39). 11761 J. Tuwim Bracia. Jarmark rymów. 11771 Dwa lata u podstaw państwowości polskiej. U781 J. Tobiesiak Byłem na odczycie b. Ministra Czechowicza, Warszawa 1936.
U791 11801
I. Matuszew ski Próby syntez. Warszaw a 1937.
W. Zawadzki Przesilenie gospodarcze w świetle doświadczeń polskich. (Odczyt wygłoszony w Paryżu w Cercie de Coopération Intelectualle Internationale 19 marca 1937). Opublikowany [W:] Pamiętnik Trzydziestolecia SGH. 11811 Szopka polityczna 1931, Warszawa 1931. 11821 Tekst odezwy podaje H. Pawłowicz Komisariat Cywilny p rzy Dowództwie Obrony Warszawy. Dzieje najnowsze Polski. U 831 Byłem jednym z pierwszych dyżurujących. Trwałym rezultatem mego dyżuru było kupno elektrycznego samowaru, który bardzo się potem przydawał w Komisariacie Obrony, zwłaszcza w czasie nocnej pracy. U 841 Zmianę statutu zdążono jeszcze ogłosić w DzURP nr 87. poz. 550. Byl to ostatni „Dziennik Ustaw Jak i ukazał się w Warszawie Zmiana statutu podwyższała limity skupu papierów procentowych do 300 min zl, biletów skarbowych do 1 mld zl. Dla Zarządi
Miejskiego m. st. Warszawy praktyczny skutek tego uelastycznienia wyraził się w otrzymaniu ze Skarbu Państwa zasiłku kasowego w wysokości 5 min zl, co odpowiadało połowie przeciętnego miesięcznego Wydatku budżetu zwyczajnego z okresu pokojowego. 11851 Kulski „Decyzja 6-7 września 1939 o pozostaniu organów samorządu stołecznego na miejscu , zawarte w pamiętnikach Działalność Zarządu M iejskiego m. st. Warszawy w okresie okupacji niemieckiej w latach 1939-1944’' (Archiwum Państw, m. st. Warszawy i Woj. Warsz., nr 57). H. Pawłowicz przytacza w swoich pamiętnikach nawet rozmowę swoją ze Starzyńskim na ten temat. („Wrzesień 1939 roku”, Państw. Arch. m st. Warszawy i Woj. Warsz., nr 271). U 861 Tekst odezwy podaje H, Pawłowicz Komisariat Cywilny. U87j Podaję z pamięci i w oparciu o cyt. pracę Pawłowicza: Komisariat Cywilny. 11881 H. Pawłowicz w Komisariat Cywilny przytacza rozmowę z 8 września po objęciu stanowiska komisarza cywilnego: „Ty - zw się do wiceprezydenta Pohoskiego - obejmiesz funkcję prezydenta miasta. Nie chcę - wyjaśnił - aby moja działalność jako Komisarze Cywilnego miała kiedyś zaszkodzić miastu [Zarządowi Miejskiemu]”. U891 Podobnie przedstawia i ocenia sprawę H. Pawłowicz. 11901 Jako charakterystykę można przytoczyć następujący wyjątek z Działu Informacyjnego Dz. Urzęd. Komisarza Cywilnego prz Dowództwie Obrony Warszawy (nr 2, 2 IX 1939): „Uruchomiona została działalność Grodzkiej Izby Skarbowej w Warszawie oraz Ka Skarbowych. Należności podatkowe bez względu na przynależność terytorialną płatników wpłacać można codziennie w godz. od 9-13 w następujących miejscach: w 31 Urzędzie Skarbowym - Piusa XI nr 36, w 6 Urzędzie Skarbowym - Marszałkowska 136, w 11 Urzędzi Skarbowym - Leszno 12, w 3 Urzędzie Skarbowym - na Pradze, Białostocka 22”. U 9U U 921
.
nr 1 1 nr 2.
Ani jeden z tych ludzi nie został odznaczony jak również nikt z ekipy ekspozytury na Pradze. Komisarz cywilny przy Dowództwie Obrony Warszawy otrzymał od Dowódcy „Armii Warszawa” do dyspozycji 5 Krzyży Virtuti Militari V klasy i 120 Krzyży Walecznych Lista pierwszych 63 odznaczonych objęta została rozkazem nr 3 komisarza cywilnego z 25 IX z zapowiedzią: „Dalszą listę odznaczer ogłoszę w następnym rozkazie”. Lista taka nie ukazała się, zapewnie z powodu kapitulacji, natomiast, został przyznany jeszcze szereg odznaczeń w drodze decyzji indywidualnych. Sposób rozdziału odznaczeń wywołał, jak to zwykle bywa w podobnych przypadkach, krytykę i rozgoryczenie. Jako uzasadnienie niezadowolenia podawano, że cale działy pracy, jak m. in. Wydział Opieki zostały nie uwzględnione, podczas gdy licznie została odznaczona ekipa Sekretariatu (Biura Centralnego) komisarza cywilnego, z danych zawartycł w rozkazie nr 3 oraz z opracowania ówczesnego kierownika Biura Centralnego Komisarza Cywilnego H. Pawłowicza („Wrzesień 193' roku”) wynika, że spośród Sekretariatu odznaczonych zostało 13 osób. Stanowi to ponad 10% liczby odznaczeń przeznaczonych na cala Warszawę. U 931 Główny skarbnik Sieben został powołany do wojska. 1194]. „Pani Ludyńska (z zawodu prawnik), podczas działań wojennych zebrała personel i zorganizowała kuchnię w pałacu Blanka, pc opuszczeniu tegoż stanowiska przez właściwą kierowniczkę kuchni pałacowej. Władysław Pasek Jiatusz Warszawski w latach okupacji. Cz. I Oblężenie”, s. 17, Państw. Arch. m. st. Warszawy. U 951 „Starzyński dla przykładu nie pozwala sobie podawać nic poza normalną ratuszową zupą. Chcąc przekonać się czy nie podają mr protekcyjnych porcji koniny, zagląda do misek współpracowników”. H. Pawłowicz „Wrzesień 1939 r.” s. 110. U 961 Henryk Eile, pułk w st. sp., legionista, byl przed wojną pracownikiem Zarządu Miejskiego. Znany jako historyk. 11971 „W pierwszej połowie września ... w sali Dekerta odprawa policji. Godzina 12-ta punkt, wchodzi na salę rady prezydent Starzyński sam. Oficerowie powstają, salutują. Zaczyna się odprawa. Prezydent, już trochę zachrypnięty, przemawia. Ja stanąłem we drzwiach sal Dekerta i przysłuchuję się. Po chwili jednakże cofnąłem się głębiej, żeby lepiej nie słuchać ...mówiąc szczerze wrogom nie życzylbyrr takiej odprawy. Wszystkiego tam było po trochu: i coś od tchórzów i od bandy i w ogóle «bez ogródek»,,. Wl. Pasek Jiatusz Warszawski w latach okupacji”, cz. I, s. 10. 11981 Kazimierz Meyer, pułk w st. sp. byl przed pracą w Zarz. Miejskim dyr. Państw. Zakl. Inżynieryjnych. 11991 „Wydawało mi się, że jedynym rozsądnym wyjściem w tych warunkach jest uderzenie armii na wschód, przerwanie się przez pierścień wojsk niemieckich, w tym czasie jeszcze bynajmniej nie zwarty, i przedostanie się do Rosji lub Rumunii, aby stamtąd - po rozbrojeniu - dostać się na zachód ...Początkowo sądziłem, że czeka się na zorganizowanie się oddziałów, które przecież cofnęły się w niebywałym chaosie ...Ale ton oświadczeń gen. Rómmla, dowódcy armii warszawskiej, gen. Czumy, komendanta garnizonu warszawskiego, wreszcie prezydenta i komisarza cywilnego Starzyńskiego - oświadczeń, wciąż utrzymywanych w nastroju hurrapatriotyzmu nie liczącego się z warunkami realnymi, dowodził, że w ogóle o projektach takich nie myślano. Duch «wodza narodu», marszałka Śmigłego-Rydza, duch megalomanii wojska, bez śladu poczucia rzeczywistości, bez realnej oceny możliwości i bez
umiejętności uchwycenia w karby jakiejś organizacji - ten duch panował dalej L. Landau Kronika lat wojny i okupacji, t. I, Warszawa 1962 s. 11. 12001
Dotacje Zarządu Miejskiego na cele O PL wyniosły w 1938 r. 250 tys. zł, w 1939 r. 750 tys. zł „Na stosunki przedwojenne była t( suma duża, na potrzeby jednak O PL milionowego miasta było to bardzo niewiele. Dlatego też poważne braki w wyposażeniu placowe! OPL odczuło się już w pierwszych dniach wojny”. H. Pawłowicz „Wrzesień 1939 r." s. 7. „Przygotowania w zakresie obrony przeciwlotniczej okazały się niedostateczne. Miasto zostało początkowo podzielone na 5 rejonów Oplg. W każdym rejonie byty zorganizowane drużyny pogotowia Oplg... Niestety wyposażenie drużyn w narzędzia, jak łopaty, kilofy, bosaki, liny itp. było niewystarczające. Personel fizyczny rekrutowany ad hoc z robotników i rzemieślników byl również niedostateczny i nie-przeszkolony. W miarę wzmagania się nalotów nieprzyjacielskich dokonywanych przy pomocy coraz to większych zespołów samolotów, drużyny nie były w stanie nadążyć z ratownictwem Powiększenie ilości drużyn ratowniczych do 7 niewiele pomogło, gdyż w tym samym czasie wzmogły się ataki lotnicze... Brak należycie urządzonej i dostatecznie gęstej sieci żelbetowych schronów publicznych byl w znacznym stopniu przyczyną licznych ofiar wśród ludności cywilnej”. K. Saski „Wydział Nadzoru Budowlanego Zarz. Miejs. \ m st. Warszawie w okresie od 1.1X1939 r. do 1.VIII. 1944 r. (..Zarys Historyczny”, Państw. Arch. m st. Warszawy, s. 5-6). 1201} ,Najbardziej odczuwało się brak wody, no i światła. Szczególnie na punkcie ratowniczo-sanitamym Gdy zapas wody w basenie na dziedzińcu wyczerpał się, zaczęto wybierać wodę ze zbiorników instalacji ogrzewalnej. Woda brana z tych źródeł była oczywiście przegotowywana i oddawana do dyspozycji - przede wszystkim - punktu ratowniczo-sanitamego. Tam już tę wodę rozdzielała pani dr Marksowa, która była kierowniczką punktu. Dzięki teorii książkowej Opl, nie przewidującej aż takich warunków, które wytworzy wojna, na ratuszu poza wyżej wspomnianymi zapasami wody, żadnych innych nie było. Dopiero w 3-cim tygodniu walki przystąpiono do urządzenia studni w kotłowni, tj. miejscu, gdzie ratusz przylegał do pałacu Blanka”. W. Pasek ,Katusz warszawski w latach okupacji” cz. I, s. 16. 12021
Tekst ze zbiorów prywatnych A. W. Zawadzkiego. 12031
Karol Makuch, legionista, kapitan rezerwy, z zawodu pedagog.
12041
Skrót: Polska Akcyjna Spółka Telefoniczna, przedsiębiorstwo telefonów w Warszawie przed wojną. Gmach na ul. Zielnej będącj pierwszym „drapaczem” w Warszawie, jest obecnie odbudowany. 12051 Józef Pleszczyński, wicedyrektor Inspekcji Handlowej Zarządu Miejskiego. 12061 Dosłownie: Skarbnik miejski. Stanowisko w samorządzie miejskim Rzeszy kierownika finansów z uprawnieniami członka zarządi miejskiego. 12071 Szczegóły o tym podaje H. Pawłowicz: „Wrzesień 1939” 12081 Tamże. 12091 Starzyński znal język rosyjski i francuski. 12101 Nationalsozialistische Volkswohlfahrt - Narodowo-socjalistyczna opieka społeczna - hitlerowska organizacja opieki społecznej.
12111
W g współczesnej relacji ówczesnego szefa Działu Architektury inż. Skoczka wyliczenie strat wojennych dało 15% substancj majątkowej w budynkach. Pamiętnik H. Święcickiej-Skoczkowej, („Wydział Techniczny Zarządu Miejskiego w m st. Warszawie” P aństw. Arch. m st. Warszawy) podaje, że w październiku „przeprowadzono obliczenie szacunkowe strat poniesionych przez działania wojenne w budynkach w mieście” oraz, że obliczenia te stanowiły przez dłuższy okres podstawę dla wszystkich starań o przydział reglamentowanych materiałów budowlanych” (s. 29), nie podaje jednak wyników wspomnianego oszacowania. Wg Kazimierza Saskiego („Wydział Nadzoru Budowlanego”, s. 10): „Rejestracja zniszczeń wykazała około 7500 budynków w tym okol 2000 poważnie uszkodzonych od pocisków artyleryjskich i około 300 od bomb lotniczych”. Warszawa liczyła przed wojną około 25 000 budynków mieszkalnych. Obliczeń powyższych nie znalem, a w momencie opracowania programu finansowego znać nie mogłem: program został opracowany w pierwszej dekadzie października, wyliczenia mogły być znane najwcześniej w listopadzie. 12121 „Lejtnant Galster, sadysta, obcinał Żydom spędzanym do robót uszy uderzeniami trzcmki. Gdy nie odpadły od razu, uderzał drugi trzeci raz, aż do skutku. Gdy Żyd byl za wysoki, kazał mu wchodzić do wykopu, aby uderzenie było wygodniejsze. Można sobie wyobrazić, jaką przykrą była rola inżynierów, zmuszonych z racji swoich stanowisk obcować z tym zwyrodnialcem dzień w dzień” (inż. Rutkowski „Wodociągi i Kanalizacja m. st. Warszawy w okresie w ojny okupacji, powstania i p o powstaniu ”. T. I, s. 63. Państw. Arch. m. st. Warszawy).
12131
Szczegółowiej podaje te sprawy J. Kulski „DziPalność Zarządu M iejskiego m. st. Warszawy w okresie okupacji niemieckiej w latach 1939-1944”, cz. I „Okres «denglowski» w nadzorze niem ieckim '.
¡2141
Dosłownie ..Radca Urzędu
12151
„Waszą polską właściwość będzie Wam wolno zachować we wszystkich przejawach społeczności. Jednakże kraj zniszczony doszczętnie zbrodniczą winą Waszych dotychczasowych władców wymaga najbardziej stanowczego podciągnięcia Waszej wspólnej pracy. Uwolnieni od przymusu polityki awanturniczej Waszej intelektualnej warstwy rządzącej, pod potężną ochroną Wielkiej Rzeszy Niemieckiej spełniając powszechny obowiązek pracy, zrobicie do tego celu to, co leży w Waszych silach”. (Dz. Rozp. Gen. Gubernator! nr 1 z 26 X 1939). 12161 Z chwilą objęcia władzy przez Dengla, zapytałem go, czy należy podać o tym do wiadomości publicznej oraz do wiadomość pracowników miejskich, o ile nie mial zastrzeżeń co do drugiego, pierwszemu sprzeciwił się. «Ludności wystarczy, gdy się dowie o tym z mego podpisu na obwieszczeniach». J. Kulski „Okres «denglowski» w nadzorze niemieckim” - D ziałalność Zarządu M iejskiego m. st. Warszawy w okresie okupacji niemieckiej w latach 1939-1944”. cz. I.
12171
Rozporządzenie o zarządzie gmin polskich z 28 XI 1939 r. (Dz. Rozp. GGnr 9 z 6 XII 1939).
12181
„Przewlekły ten okres jednoosobowego tylko kierownictwa wielkim aparatem samorządowym Stolicy, musiał ujawniać ujemne skutki stanu, przerastającego swymi zadaniami, w takim zwłaszcza okresie jak okupacja, sity i wolę jednego człowieka. Zdając sobie w pełni z tego sprawę świadomie jednak przez dłuższy czas przewlekałem sprawę zastąpienia nieobecnego wskutek zaaresztowania członka Zarządu Miejskiego”. J. Kulski: „Sprawa uzupełnienia składu Zarządu Miejskiego”, jw. 12191 Stanowisko komisarycznego burmistrza przyjął Kulski w oparciu o mogącą być w ówczesnym czasie konsultowaną opinią polską tj. zwrócił się do Komitetu Obywatelskiego z okresu oblężenia Warszawy. „Konieczność dalszego utrzymania ciągłości polskiej władzy na Ratuszu i podjęcia kierownictwa Z. M. przez jednego z Wiceprezydentów nie wzbudzały niczyich wątpliwości”. J. Kulski: „Powstani urzędu Komisarycznego Burmistrza”, jw. 12201
Wg informacji J. Kulskiego („Zagadnienie Rady Przybocznej w Warszawie” jw.) Dengel zwrócił się do niego o powołani; „Beiratu” z tym, że w jego skład miałoby wejść 2 Niemców, czemu Kulski się sprzeciwił, podając iż wg spisu ludności z 1931 r. w Warszawie było 2000 mieszkańców o języku niemieckim, a mimo liberalnych ordynacji wyborczych nie było nigdy ani jednego członka Rady Miejskiej narodowości niemieckiej. 122íl W wykonaniu zarządzenia nadzoru niemieckiego w tej sprawie został wydany okólnik komisarycznego burmistrza nr 221 z 11 II1941. 12221 Okólników tych wydano w okresie od 28 X 1939 do 22 X 1944 łącznie 524, przy czym największa ich ilość - 172 - przypada na roi 1940, najmniejsza - 20 - na rok 1944. 12231 „Dziennik Urzędowy Zarządu Miejskiego” przeżywał i kurczenie się rozmiarów i zwłaszcza charakterystyczną zmianę tytulacji: V 1939 r. jest to „Amtsblatt der Stadt Warschau - Dziennik Urzędowy Miasta Warszawy”; w 1940, 1941 i 1942 (do lipca): „Mittelungsblat der Stadt Warschau - Dziennik Obwieszczeń Miasta Warszawy”, o ilości numerów: w 1940 -50, w 1941-54, w 1942 (do 24 V II) - 22 Od 1 V III 1942 do końca roku: „Dziennik Obwieszczeń Miasta Warszawy” (7 numerów), zaś w 1943 i 1944 odwrotnie: „Dzienni Obwieszczeń Polskiego Zarządu Miejskiego”, z herbem Warszawy - syrenką z koroną królewską - nad tytułem; wydano numerów: w 1943 - 22, w 1944 - 11. Wydawnictwo cały czas było dwujęzyczne. 12241 Rozporządzenie o zaciągnięciu kredytów przez gminy i związki gmin w Gen. Gubernatorstwie z 31 X 1939 (Dz. Rozp. GGP nr 3 „§ 1. Wszelkie zaciąganie kredytów... przez gminy wymaga uprzedniej mojej zgody... § 2. Przepisy wykonawcze... wydadzą kierownik Wydziału Finansów i kierownik Wydziału Spraw Wewnętrznych...”. Przepisy wykonawcze jednak przez szereg miesięcy nie ukazały się. pożyczka dla Warszawy była niejako pożyczką „pionierską”, załatwioną zresztą poza Wydziałem Finansów i Wydziałem Spraw Wewnętrznych. 1225] W g inform Kulskiego („Denglowska reforma plac , jw.) w jednej z pierwszych rozmów z prezydentem Starzyńskim Urząc Komisarza Rzeszy zażądał od niego powszechnej redukcji plac. Zarząd Miejski złożył w związku z tym memorial, że wzrost cen nk pozwala na obniżką plac niżej płatnym, natomiast w grę może wchodzić ustalenie górnego limitu plac na 1200 zl miesięcznie. Powyższe zagadnienia plac nie były mi w tym okresie znane. 12261 Podana do wiadomości okólnikiem nr 3 komisarycznego burmistrza m. Warszawy z 31 X 1939. 12271 Oczywiście, im bardziej zróżnicowane obliczenie, tym rezultat jest wyższy (ale niejaskrawo), dlatego też sądzę, że arytmetyczny rezultat finansowy można podwyższyć o 10%, co dałoby miesięcznie 1100 tys. zl, a w skali rocznej 13,2 min zl. J. Kulski szacuje skutki finansowe obniżki na 60-70 min rocznie tzn. % całego funduszu plac. Obliczenie jaskrawo błędne prawdopodobnie wskutek braku danych liczbowych. 12281 Rozp. o obrocie płatniczym i pieniężnym z 18 IX 1939, wydane przez szefa Zarządu Cywilnego wkraczającej armii niemieckiej
(Dz. Urz. m. st. Warszawy, nr 3 z 13 X 1939). T2291 Całość spraw finansowych instytucji finansowych z okresu sprzed 5 X 1939 została następnie ujęta w osobną grupę pod nazwa ..Altgescháft'' (Stary interes), w stosunku do której byty wydawane zarządzenia w kierunku stopniowej regulacji, częściowego upłynniania i likwidacji. 12301 W myśl cyt. wyżej rozp. o obrocie płatniczym wypłaty na rzecz Żydów przekraczające jednorazowo 500 zł musiały być dokonywane na ich konto w instytucji pieniężnej, zaś z takiego konta wolno było wypłacać Żydowi tygodniowo najwyżej 250 zł.
12311
Rozp. o tymczas. uregulowaniu wypłaty zapomóg emerytom b. Państwa Polskiego i Polskich Związków Samorządowych z 1 XII1939 (Dz. Rozp. GGP 206). 12321 Rozp. o złożeniu do depozytu biletów Banku Polskiego opiewających na 500 i 100 złotych będących w obiegu w Gen Gubernatorstwie. Z 10 I 1940 r. (Dz. Rozp. GGS nr 1 z 15 I 1940). 12331 Zgoda pełnomocnika szefa Okręgu z 18 IX 1940 upoważniła do kompensat wzajemnych należności i przelewów z kon zablokowanych Gminy na zablokowane konta wierzyciela; nieskompensowane zobowiązania mogły być regulowane gotówkowo do 50 zl lub do wysokość 20% sumy należnej. (Dz. Obw. M. Warszawy nr 45 z 5 XII 1940). 12341 Sposób oszacowania: wydatki w budź. 1939/40 15,9 min zl w budżecie 1940/41 8,2 min zł, różnica 7,7 min zl w skali rocznej. 12351 Bank Emisyjny w Polsce jeszcze nie działał choć formalnie byt już powołany rozporządzeniem GG z 15 XII 1939 (Dz. Rozp. GG nr 14). 12361 Uregulowanie nie nastąpiło względnie nastąpiło częściowo. 12371 „Sprawa podwyższenia tzw. udziałów miasta w podatkach państwowych, rozegrana pomyślnie przez Dyrektora Finansowego Z M. Ivankę z finansowym nadzorcą niemieckim Dürrem, stanowi również przyczynek do charakterystyki Dengla. Miarą sprawy było, ż< otrzymanie pozytywnej decyzji Krakowa na rok jeden (1940/41) dalo w rezultacie kilkudziesięciomilionowy zasiłek dla budżetu miejskiego. Tymczasem Dengel dla tej sprawy nie ujawnił szczególnego zainteresowania, ograniczając się do pozwolenia Dürrowi na wyjazd do Krakowa i przedstawienia tam sprawy, skąd ten ostatni dość nieoczekiwanie przywiózł pozytywną decyzję, mającą zaważyć silnie na gospodarce miejskiej dwóch okresów budżetowych, chroniąc ją od nieuniknionej w przeciwnym razie redukcji wydatków i pozwalając w szczególności na utrzymanie polskiej opieki społecznej w r. 1940/41 na wysokim stosunkowo poziomie, co miało skutek dodatni i w następnych okresach budżetowych, nie pozwalając już zepchnąć poziomu wydatków na ten cel poniżej osiągniętego w 1940/41 r. poziomu. Miarą wagi decyzji było też, że późniejszy kierownik finansowy nadzoru niemieckiego dr Laschtowiczka powiedział iż gdyby to on miał decydować w Krakowie o podwyżce udziałów Warszawy w dochodach z podatków państwowych, nigdy by się na nią nie zgodził”. J. Kulski: „Okres «denglowski» w nadzorze niemieckim”. W informacji Kulskiego jest nieścisłość co do Laschtowiczki: w okresie przyznania podatków on właśnie byl kierownikiem finansowyn nadzoru niemieckiego, jak to podaję. Natomiast w późniejszym czasie został on zastępcą kierownika Urzędu Nadzoru Bankowego w Krakowie. 12381 Kształtowanie się wpływów w Dz. VIII budżetu: „Udział w podatkach państwowych” (w min zl): 12391 Przedsiębiorstwa miejskie nie posiadały osobowości prawnej. Jedynym podmiotem prawnym byl Zarząd Miejski, który w imienii gminy załatwiał wszystkie akty prawne, a więc i zaciągał zobowiązania pożyczkowe. Część pożyczek, zużyta na cele przedsiębiorstw miejskich, była przez nie obsługiwana, ale w formie pośredniej: przedsiębiorstwa przelewały do dyspozycji Wydz. Finansowego kwoty wynikające z obsługi długów, a Wydz. Finansowy w imieniu Zarządu Miejskiego regulował wobec wierzyciela całość należność: pożyczkowej. 12401 Jakoż w 1941 r. nastąpiło to za Dürrfelda.
12411
Okólnik komisarycznego burmistrza nr 103 z 17 IV 1940: zakaz podejmowania robót z zakresu odbudowy i inwestycji ze względr na niezatwierdzenie kredytów budżetu nadzwyczajnego na kwiecień. 12421 Dyrygent Banku Emisyjnego i szef Urzędu Nadzoru Bankowego, bezpośrednio podległy gen. gubernatorowi. W myśl przepisów ■ Banku Emisyjnym (Dz. Rozp. GGP nr 14 z 23 XII 1939 i nr 25 z 8 IV 1940) dyrygent mial być o wszystkim informowany, a w sprawac ważniejszych obowiązywało uzyskanie jego zgody. Faktycznie przeto byl on istotnym kierownikiem Banku Emisyjnego. 12431 Mieścił się w gmachu Banku Polskiego na Plantach; obecnie jest tam Oddz. Woj. NBP. 12441 W myśl przepisów polskich bezpośrednią władzą nadzorczą nad Zarządem Miejskim m st. Warszawy było Min. Spraw Wewn. w porozumieniu z Min. Skarbu.
12451
12461
Kompleks budynków między ul. Piękną a Agrykolą.
Zwroty z tego tytułu w pływały na specjalny paragraf w budżecie Miasta: § 1014 .Zwrot od Rządu GG kosztów utrzymania Szpitala Ujazdowskiego”. Zwroty wyniosły: w r. budż. 1940/41 3812 tys. zl, w 1941/42 4145 tys. zl. 12471 Kalmus - ziele tatarskie. 12481 Wykonanie pozycji budżetu ,Policja Polska m Warszawy” dało za r. 1940/41 nadwyżkę 386 tys. zl przy wydatkach 12 217 tys. zł, za r. 1941/42 1106 tys. zl przy wydatkach 13 404 tys. zł. 12491 Zastosowana ona została z mocą od 1IV 1941 r. W skali rocznej wyniosła dla pracowników umysłowych i fizycznych około 5 min zł, a więc restytuowała niespełna połowę tego, co zostało zebrane przez redukcję zarządzoną przez Dengla. 12501 Obecnie kierownik Wydziału Finansowego Prezydium Rady Narodowej m. st. Warszawy. 12511 Obecnie wicedyrektor Instytutu Finansowego. 12521 Obecnie dyrektor administracyjny Politechniki Warszawskiej. 1253] Obecnie naczelny dyrektor PZU. 12541 Akcja gorących zup została wprowadzona w r. budż. 1940/41 jako gorący posiłek dla pracowników w czasie pracy. Akcję tę prowadził w skali Zarządu Miejskiego specjalnie miejski zakład zaopatrzenia wewnętrznego „Główny Urząd Rozdziału Zaopatrzeni; Pracowników Miejskich”, który starał się o przydziały, zakupywał żywność i sprzęt rozdzielany pomiędzy kuchnie pracownicze poszczególnych instytucji miejskich. Działalność urzędu była finansowana z budżetu miasta z pozycji budżetowej,A kcja gorących zup dla pracowników miejskich”, dotacje z tej pozycji wynosiły: w r. 1940/41, 1,5 min zł, w 1941/42 4,5 min zł, prelimin. na r. 1942/43 3,6 min zł, na 1943/44 7,1 min zł. 12551 Obecnie dyrektor departamentu w Min. Gospodarki Komunalnej. 12561 Grajewskiego udało się Zaborowskiemu za pomocą inż. Albinowskiego, mającego kawiarnię na Marszałkowskiej, w której bywał gestapowcy, zwolnić. Niestety, wbrew ostrzeżeniom, Grajewski poszedł na Szucha do Gestapo dla odebrania zatrzymanych tam podczas przesłuchania notatek i został ponownie aresztowany: zginął w Oświęcimiu, Fronczakowa po wojnie wróciła do Warszawy. 12571 Zawadzki jest radcą ministra Finansów, Zaborowski - dyrektorem adm Politechniki Warszawskiej, Bonarek i Zakrzewski ■ radcami ministra Gosp. Komun., Fugiński - kierownikiem Wydz. Finansowego Prez. Stoi. Rady Naród., Kolanowski - st. insp. NU Gierlicki - dyr. Dep. Fin Min. Gosp. Komun. - zmarł, Pirożyński - wicedyrektorem Instytutu Finansowego, Skarbiński - prof. Politechnił Kreid - nacz. dyr. Powsz. Zakl. Ubezpieczeń. 12581 Ocena kadry aparatu miejskiego w ujęciu ówczesnego komisarycznego burmistrza m. Warszawy J. Kulskiego wypada następująco: „...kwalifikacje aparatu kierowniczego placówek miejskich, nie mówiąc o najszerszej masie pracowników wykonawczych, nie zawsze mogły być na poziomie wymagań przeżywanego okresu. Można wszak było być pierwszorzędnym dyrektorem wydziału, inżynierem czy rzemieślnikiem ale okres okupacji domagał się od każdego siły charakteru, pomysłowości konspiracyjnej i odporności na pokusy czasu wojennego - zupełnie niezwykłych. Czy można było żądać i oczekiwać, aby wszyscy zdali ten egzamin celująco? Z drugie strony nie było przeważnie ani uzasadnienia moralnego, ani możności taktycznej wymieniania personelu choćby tylko na stanowiskach kierowniczych. Z. M. musiał więc różniczkować swe metody działania i swój stosunek zależnie od subiektywnej oceny przydatność: poszczególnych współpracowników do stawianych im zadań, co musiało niekiedy zawodzić. Okupacja wniosła przy tym jedną ważną zdobycz: solidarne skupienie wszystkich czujących narodowo obywateli w walce z okupantem. ...Zadania i żądania, jakie Z. M. musia wysuwać wobec swych współpracowników, stawiać ich często musiały w płaszczyźnie oporu wobec dyspozycji niemieckich, co niosło za sobą ryzyko wiadomego dobrze niebezpieczeństwa. Tego momentu czającej się wciąż nad osobą pracownika miejskiego groźby odpowiedzialności za właściwe wykonanie dyspozycji Z. M. - nie należy pomijać. Teoretycznie za wszystko odpowiedzialny był komisaryczny burmistrz miasta; faktycznie nie zmniejszało to bynajmniej odpowiedzialności wykonawców, osądzanej z reguły w sposób impulsywny, pierwotny, przepojony zawsze podejrzliwością, a wielokrotnie - nienawiścią”. J. Kulski „Warunki pracy Zarządu Miejskiego w okresie okupacji”, jw. 12591 „W okresie urzędowania Dengla, nie umiejącego przeprowadzić w swym aparacie urzędniczym konsekwentnej i jednolitej polityki, stało się koniecznością wygrywanie swych postulatów na niższych szczeblach nadzoru niemieckiego. Stąd duży nacisk byl kładziony przez Z. M. na kontakty dyrektorów wydziałów miejskich z bezpośrednimi ich nadzorcami, stąd unikanie na ogól przez kierownictwo Zarządu Miejskiego rozmów z Denglem i zgłaszanie swych przedstawień raczej w formie korespondencyjnej o ile sprawy nie udawalc się załatwić w trybie rozmów «dyrektorskich». J. Kulski: „Okres denglowski” w nadzorze niemieckim”, jw. 12601 Burmistrz Kulski rozumiał trochę niemiecki, ale nie mówił, konferencje odbywał zawsze przy pomocy tłumacza, którym byl di
Kipa. Wiceburmistrz Podwiński znal, zdaje się, słabo niemiecki, wiceburmistrz Pawłowicz nie mówił po niemiecku. Kiedyś Kunze w rozmowie powiedział mi: „Wie Pan, zdumiewam się, że burmistrz Kulski do tej pory nie nauczył się po niemiecku. Coz; zadanie może mieć polski burmistrz w tym okresie? Bronić ludność polską przed nami, Niemcami. W jakim języku może tę obronę prowadzić? W takim, w jakim Niemcy będą go chcieli słuchać, tj. w niemieckim Gdy w 1919 r. mieliśmy w Nadrenii okupację francuską, wszyscy nasi burmistrzowie nauczyli się po francusku”. Mimo efektowności sformułowania, nie sądzę, by trafiało ono w sedno sprawy. Okupacja niemiecka Polski z 1939 r. jest nie do porównania z okupacją francuską Niemiec z 1919 r. Z punktu widzenia interesów miasta, wydaje się, że korzystniejsza była ta decentralizacja obrony jego interesów wobec nadzoru niemieckiego; dawało to przynajmniej szanse wynikające z samej zasady losowości. 12611 Danielewicz byl żonaty z Szaniorówną. 12621 W myśl polskich ustaw samorząd obowiązany byl ponosić wydatki rzeczowe na utrzymanie szkól, w zakresie zatrudnienia byli to przeto oficjaliści, a nie nauczyciele. Redukcja ilości szkól powszechnych wpłynęła na redukcję zatrudnionych w tych szkołach. 1263] ,Niemieckie władze miejskie kategorycznie odmawiały zgody na powiększenie personelu miejskiego. Jednocześnie powstawała konieczność ratowania przed wywiezieniem na roboty ludzi młodych, specjalnie wartościowych ze względu na wartości osobiste i wykształcenie ... W tym stanie rzeczy Wydział Opieki i Zdrowia wpadł na pomysł ... który udało się przeprowadzić dzięki poparciu polskich wlack miejskich i umiejętnemu zreferowaniu sprawy u władz niemieckich. Z funduszu zapomogowego przyznano mianowicie pewną sumę na zapomogi z obowiązkiem odpracowania i przyznano je właśnie tym, których chciano osłonić, a którzy nadawali się do pracy w placówkach, najbardziej potrzebujących przepływu pracowników, tj. przeważnie w Ośrodkach. Tak powstał zastęp pracowników tzw. „odrobkowy”, wartościowy i liczny, bo sięgający liczby 1000 osób”. Emilia Manteuffel .Praca społeczna Wydziału Opieki i Zdrowia Zarządu m. st. Warszawy w latach 1939-1944” s. 44. 12641 W g oceny J. Kulskiego „w pierwszym okresie swego urzędowania mial Leist duże znaczenie i wpływy, które później znacznie osłabły. Zawsze byl on gotów do wysłuchania mojej opinii, choćby w treści i formie dotkliwej dla ucha niemieckiego i nie są mi znane wypadki szkodliwego z jego strony wykorzystania wysłuchanych przedstawień sprawy. Niewątpliwie jednak, gdy sprawa mogła być groźna dla jego kariery i utrzymania się na stanowisku, nie można było liczyć na nadanie sprawie należytego biegu”. J. Kulski „Pierwsze zetknięcia z Leistem i jego charakterystyka”, jw. 12651 Patrz s. 375. [266] Sposób bycia Fribolina byl tak przykry, że we wspomnieniach Wl. Paska, zastępcy intendenta na ratuszu, został Fribolii scharakteryzowany następująco: Z galerii «zasłużonych» nie wypada również pominąć wielkiego dygnitarza ...Fribolina. Sadysta ten w swojej «działalności» byl groźnym nawet dla Niemców. .. .Dürrfeld uniknął śmierci, a była to arcykanalia i pod tym względem mógł mu dorównać jedynie Fribolin .” jw. s. 25, 26). Charakterystyka Paska niesłusznie stawia Fribolina obok Dürrfelda, natomiast wspomnienie to jest symptomatyczne dla oddani; wrażenia, jakie sprawiał Fribolin na ludziach. 12671 Akta niemieckie dot. tej sprawy Hagena dostały się po wojnie w ręce polskie i zostały opublikowane. Patrz K. M. Pospieszals! Protest D ra Wilhelma H agena przeciw zamierzonemu wymordowaniu części ludności Zamojszczyzny w latach 1942-1943, ..Przegl. Zach.” 1958 nr 1. 12681 „Mógł on być bardzo niebezpieczny, gdyż znal dobrze teren Polski, w której byl nauczycielem przed wojną. Jednak czy wskutelwrażliwości osobistych, czy przystosowania się do umiarkowanego nastawienia Stadthauptmanna Leista, czy innych pobudek, nie zapisa się w pamięci jako groźny wróg”. J. Kulski,Kilka uwag w sprawie Wydziału Oświaty i Kultury w okresie okupacji”, jw. 12691 „ ...Oberbaurat Pabst, człowiek niezrównoważony, o przeciętnych zdolnościach organizacyjnych i zawodowych, interesowny i chętnie zaglądający do kieliszka. Może dzięki tym ułomnościom stosunki z wydziałem układały się dostatecznie znośnie ...Jego zastępcy byl inż. Missbach, przed wojną urzędnik ...Wydziału Technicznego Zarządu Miejskiego. Wkrótce po zajęciu Warszawy przez Niemców został on zmuszony do zadeklarowania się jako Reichsdeutsch. Urzędnik sumienny, zrównoważony, taktowny. Zachowywał się rzeczowo. Z polskim personelem rozmawiał po polsku, nawet przy Niemcach”. K. Saski, Wydział Nadzoru Budowlanego Zarządu Miejskiego w m. st. Warszawie w okresie od 1 I X 1939 do 1 V III1944” s. 31. 12701 „Po tej właściwej drodze poszła inicjatywa Wydziału Finansowego Zarządu Miejskiego. Dla pomysłu podwyższenia udzialóv miasta w podatkach państwowych pozyskano niemieckiego referenta finansowego Dürra, któremu udało się uzyskać przychylną decyzję krakowskiego Urzędu Finansów. Podwyżka udziałów była bardzo poważna, sięgała do 100% w poszczególnych podatkach. Niesteh decyzja krakowska opiewała tylko na jeden rok. Ale byl to rok najważniejszy, decydujący dla ukształtowania się miejskiego budżetu «okupacyjnego». Wzrost udziałów zapewnił dodatkowy wpływ w okresie 1940-41 kilkudziesięciu milionów złotych. Zagadnienie kompresji wydatków odpadło. Przeciwnie - stosunkowo bardzo poważny wzrost kredytów budżetowych, przede wszystkim w dziedzinie
opieki i zdrowia, mógł być dzięki temu zrealizowany. Jak wymagała tego chwila, budżet miejski stal się budżetem opieki społecznej”. J. Kulski,Polityka finansowa Zarządu Miejskiego w okresie okupacji”, jw. 12711 E. Manteuffel jw. s. 65. 12721 Budżety policji tzw. polskiej i policji kryminalnej byty w GG włączone do budżetów samorządowych, przy czym gminy otrzymywały z GG zwroty na pokrycie tych wydatków. Jak już wspomniałem, w budżecie Warszawy budżet policji równoważył się. Dla porównania sum budżetów z okresu okupacji z sumami sprzed wojny należy wydatki na policję wyłączyć. 12731 „Inicjatywa takiej instytucji zrodziła się w rozmowach dyrektora finansowego Zarządu Miejskiego z kierownikiem finansowyn niemieckiego nadzoru. Chodziło o powołanie grona fachowców polskich, które by opiniowało przedłożenia budżetowe Zarządr Miejskiego, zgłaszane do władz niemieckich i w szczególności preliminarze na r. 1940/41. Wychodząc z tych samych założeń, co przy sprawie «Beiratu» i z tego samego rozumienia potrzeby zastępczych form kontaktu ze społeczeństwem, inicjatywę w tej sprawie podjąłem bezzwłocznie. W ten sposób powstało 3-osobowe kolegium, którego zakres działania, poza znanym Niemcom opiniowaniem spraw budżetowych i niektórych organizacyjnych, objął szereg podstawowych prac w ramach periodycznie uzgadnianych programów. Obejmowały one krytyczną ocenę poczynań i zamierzeń Z. M. oraz opracowania samoistne zagadnień, zarówno aktualnych w okresie okupacyjnym, jak i odnoszących się do zamierzeń na okres pookupacyjny”. J. Kulski „Zagadnienie Rady Przybocznej w Warszawie”, jw. 12741 Kubala został później członkiem komisji. W październiku 1941 r. na miejsce Porowskiego, który został wicedyrektorem Kontrol Miejskiej, członkiem komisji został inż. Jan Jankowski, którego z kolei w 1943 r. zastąpił Stanisław Filipkowski. 1275] Tak np. przed wydaniem wspomnianej ustawy jedna z gmin wiejskich wprowadziła podatek od noszenia krawatów. 12761 N a tę tendencję miasta zwrócił przed wojną słusznie uwagę Maurycy Jaroszyński. 12771 Jako roczny wzrost obciążenia przyjmowana jest kwota uzyskana lub preliminowana na najbliższy cały rok budżetowy po dacie wprowadzenia podatku. Dopłaty na rzecz opieki społecznej do cen usług przedsiębiorstw miejskich zostały potraktowane jako obciążenie podatkowe, będąc nim z istoty swej, choć nie nomenklaturowo. Suma wpływów budżetowych informuje o łącznym w całym okresie znaczeniu danego obciążenia. Ze względu na zmiany w ilości podatków oraz zmiany w sprzedaży usług przez przedsiębiorstwa miejskie, łączna suma wpływów nie może odpowiadać iloczynowi rocznego obciążania przez ilość lat trwania jego, stąd też dane dot. sumy wpływów są uzupełniającą informacją o obciążeniu. Ze względu na istniejące materiały dane dla lat 1942/43 i 1943/44 można było uwzględnić tylko wg wielkości preliminowanych, a nie wykonanych, stąd też podane liczby są raczej za niskie w stosunku do wykonania. Wobec braku budżetu na r. 1944/45, okres ten nie został w ogóle uwzględniony; zresztą trwał on tylko 4 miesiące, do 1 VIII 1944 r.
12791
„Wkrótce po swym przybyciu zastępca Leista i kierownik jego urzędu finansowego dr Fribolin podniósł w rozmowie z dyrektoren finansowym Z. M. Ivanką, że jest rozważana sprawa odjęcia miastu jego elektrowni i włączenia jej do kompleksu zakładów «Hermanr Goering Werke». N a obiekcje dyrektora Ivanki, podnoszące tytuły i interes miasta we władaniu elektrownią, Fribolin oświadczył «i ja tal sądzę». Sprawa istotnie była przez pewien czas rozważana przez władze niemieckie, nie doprowadzając jednak do decyzji konfiskaty tego przedsiębiorstwa”. J. Kulski „Wydzielanie przedsiębiorstw miejskich”, jw. 12801 „Agresywność niemiecka, ujawniona w sprawie wydzielenia przedsiębiorstw, wywołała w kierownictwie Z. M. obawę, że ograniczenie jego kompetencji będzie systematycznie dalej postępowało, uniemożliwiając po pewnym czasie w jakimkolwiek bądź zakresie obronę interesów polskich w Warszawie przez Zarząd Gminy. Trzeba było sobie postawić pytanie, czy w obliczu kurczenia się uprawnień Z. M. jest celowe utrzymywanie jego istnienia, czy też należy wywołać ostry kryzys i spowodować wyraźne objęcie Zarządi Miasta przez okupanta. Rozmowy, przeprowadzone na ten temat, w szczególności z ówczesnym Delegatem rządu na kraj C. Ratajskim przesądziły o trwaniu przez polskie kierownictwo celem utrzymania warszawskiego organizmu samorządowego ... i tak długo przynajmniej, dopóki sytuacja okupacyjna nie postawi Z. M. wobec alternatywy nakazów, których wykonanie nie byłoby do pogodzenia z obowiązkiem narodowym”. J. Kulski „Wydzielenie przedsiębiorstw miejskich”, jw.
mu Budżety przedsiębiorstw stanowiły w przedwojennym systemie finansów samorządowych załączniki do budżetu danego związku
tzw. samorządowego budżetu administracyjnego. W budżecie tym przedsiębiorstwa figurowały tylko pozycjami wpłat do budżetu lub dopłat z niego. Mówiąc „językiem budżetowym” budżet samorządu (tzw. administracyjny) byl ułożony brutto, natomiast, w obrębie tego budżetu przedsiębiorstwa były budżetowane netto. Niemniej jednak budżet nie obejmował całości rozliczeń między Zarządem Miejskim £ jego przedsiębiorstwami, część rozliczeń, a mianowicie obsługa pożyczek, była rozliczana pozabudżetowo. Było to wywołane istnieniem przepisu o tymczasowym uregulowaniu finansów komunalnych, iż związki samorządowe mogą się zadłużać do wysokości, przy której roczna obsługa długów nie przekroczy 20% dochodów zwyczajnych budżetu. Gmina m. st. Warszawy była przed wojną tak zadłużona, że gdyby całość obsługi długów przechodziła przez budżet, to granica 20% byłaby przekroczona (W budżecie na 1939/40 r. całość obsługi długów wynosiła 23,8 min zl przy 109,8 min zl dochodów). Obsługę długów, których formalnie jedynym pożyczkobiorcą byl Zarząd Miejski, wobec nieistnienia osobowości prawnej przedsiębiorstw miejskich, repartowano odpowiednio do uprzedniego zużycia kwot
pożyczkowych pomiędzy budżet administracyjny a budżet przedsiębiorstw. Kwoty należne z tego tytułu przedsiębiorstwa miejskie przelewały do Kasy Głównej Zarządu Miejskiego, ale już nie jako wpłatę budżetową lecz przelew pozabudżetowy, zaś Wydzia Finansowy Zarządu Miejskiego w terminach przypadających regulował pełne należności z tytułu poszczególnych pożyczek i planów icl spłat. System ten w czasie okupacji nie został zmieniony. Tytuły wpłat budżetowych ze strony przedsiębiorstw miejskich byty przed wojną dwa: Udział w kosztach Zarządu Głównego (w 1939 4C 1,4 min zl) i Wpłaty z tytułu oprocentowania majątku miejskiego (26,4 min zl). W czasie okupacji tytuły wpłat budżetowych zostały poszerzone o dalsze dwa: opłaty koncesyjne (z tytułu monopolu sprzedaży prądu, gazu itd.) oraz dopłaty do taryf na rzecz opieki społecznej. Skomplikowany ten system rozliczeń między budżetem gminy a przedsiębiorstwami mial jednak swoje uzasadnienie ekonomiczne, fiskalnie zaś ułatwiał Zarządowi Miejskiemu uzyskanie potrzebnych dochodów budżetowych od przedsiębiorstw. 12821 Należy przy tym pamiętać, że zużycie prądu było kontyngentowane i na mocy rozporz. pełnomocnika szefa Okręgu z 13 V 1941 za każdą kWh zużytą ponad normę była pobierana oplata 3 zł. Wpływy z tego tytułu były preliminowane na 3-4 min zl rocznie. 12831 „... od chwili aktu wyłączającego je i oddającego w zarząd Durrfeldowi, przestały być zależne od Zarządu Miejskiego”. J. Kuls! „Wydzielenie przedsiębiorstw miejskich”, jw. 12841 ,Nabycie jakiegokolwiek materiału budowlanego na wolnym rynku bez pozwolenia władzy okupacyjnej było formalnie niemożliwe. Faktycznie jednak handel wolnorynkowy byl uprawiany na szeroką skalę. Oczywiście ceny były znacznie wyższe niż ceny sztywne”. (K Saski, jw.). H. Święcka-Skoczkowa w cyt. oprać. „Sprawozdanie z działalności Działu Architektury” podaje ceny niektórych materiałów i robocizny z których kilka przytaczam:
Jednostka Ceny w złotych 2 X 1939 31 XII 1942 urzędowe Materiały Cegła 1000 szt 59.280.70.Cement 1000 kg
10.809.Drzewo
lm 3 180.550.160.Żelazo 1 kg 0 70 40.60 Robocizna: Kopacz wykopów kanalizacyjnych 1 godz. 0.85 2.0.77 Robotnik budowlany niewykwalifikowany 1 godz. 1.2.-
0.85 Robotnik budowlany kwalifikowany 1 godz. 2.3.50 1,55 Monter 1 godz. 1.70 3.50 1.35
1285]
„Sprawozdanie z działalności Działu Architektury Wydziału Technicznego obejmujące okres od 1 X 1939 do 31 XII 1942 . H Swięckiej-Skoczkowej podaje nast. dane co do odbudowy: Szpitale: niezbędne roboty dla umożliwienia użytkowania, rozbiórki budynków zagrożonych, odbudowa szpitali. Ogółem w 27 szpitalach i 7 klinikach. Szkoły: odbudowa i remont 60 budynków. Zabezpieczenie, odbudowa, remont: ratusz, pałac Blanka, Teatr Wielki, Muzeum, Archiwum, Biblioteka Publiczna, palmiamie, 37 obiektów Wydz. Opieki 47 obiektów Inspekcji Handlowej, garaże Straży Ogniowej, 2 obiekty ZOM , magazyny na Inflanckiej, Piekarnia Miejska, Do Turystyczny, 7 zabytkowych kamienic, 34 kąpieliska. Łączna kubatura remontów wynosiła około 5 min metrów sześć. 12861 ..Natężenie ruchu budowlanego w ostatnich miesiącach 1939 r. po kapitulacji Warszawy było jeszcze słabe, co należy tłumaczyć ogólną depresją po doznanej klęsce i zbliżającą się zimą. Ale już w 1940 r. zanotowano przeszło 1500 projektów zatwierdzonych i około 500 udzielonych pozwoleń na wykonanie robót budowlanych (w 1938 r. te liczby wynosiły około 3500 i 2000). Nieco mniej załatwiono tego rodzaju spraw w 1941 r...” K. Saski, jw. 12871 „W marcu 1942 r. ukazały się rozporządzenia wprowadzające tzw. zakaz budowy. Wyjątek stanowiły budowy uzasadnione względami wojennymi (Kriegswichtig). Ten zakaz, pierwotnie niezbyt rygorystycznie przestrzegany, z biegiem czasu stal się kanonem, którego naruszenie podlegało surowym karom Odpowiedzialność za omijanie tego zakazu spadała również na Wydział Nadzorr Budowlanego, który mial obowiązek niezwłocznie zamykać samowolne budowy i meldować o wykroczeniach władzom okupacyjnym budowlanym.. Ten zakaz spowodował oczywiście znaczny spadek ruchu budowlanego”. K. Saski, jw. 12881 „Gdy działania wojenne na Wschodzie weszły w fazę niepomyślną dla Niemców, wprowadzono ograniczenie w dysponowanie materiałami budowlanymi, a w związku z tym skrępowano do tego stopnia prywatną inicjatywę budowlaną, że pod koniec 1943 r. i 1944
r. do wybuchu powstania warszawskiego, postawienie drewnianego kiosku o powierzchni rzutu około 2,30 m było połączone z wielkimi trudnościami. Osoby lub firmy zamierzające budować obowiązane były wpierw uzyskać stwierdzenie niezbędności budowanego obiektu dla potrzeb wojskowych (Kriegswichtig), po czym dopiero otrzymywały decyzję władz w Krakowie zwalniającą z zakazu budowy : jednocześnie otrzymywały przydział niezbędnych materiałów budowlanych. Wreszcie następowało zatwierdzenie projektu i udzielenie pozwolenia na budowę - Wydziału Nadzoru Budowlanego i ,Abteilung Bauwesen”. K. Saski, jw. 12891 „Gdy po wyjątkowo silnych nalotach we wrześniu 1942 r. i maju 1943 r. runęło lub zostało znacznie uszkodzonych kilkadziesiąt budynków w mieście, władze niemieckie uznały za właściwe okazać pomoc poszkodowanym i zezwolić na pewne ulgi w zakresie remontów domów i przydziału materiałów. Prawo do pomocy mieli jednak Niemcy, Volksdeutsche i firmy pracujące dla potrzeb wojennych”, K. Saski, jw.
T2901
K. N ieniski Gospodarka finansowa samorządu terytorialnego. Warszawa 1946, s. 124 podaje, że suma pożyczek średnioterminowych, zaciągniętych w czacie okupacji przez Zarząd Miejski w Warszawie wyniosła 83 min zl Stan niespłaconych jeszcze pożyczek wynosił na dzień 1 IV 1944 r. 67,4 min zl, z czego: w konsorcjum banków 6,8 min zl, w Polskim Banku Komunalnym 28,6 mir zl, w ZUS 32 min zl Í2911 ,Jakkolwiek suma tej kontrybucji, wynosząca milion złotych, w stosunku do liczby ludności miasta nie stanowiła obciążenia szczególnie dotkliwego, jasne było dla polskiego Zarządu Miejskiego, że zastosowanie tej nowej, gdyż uprzednio w Warszawie nie stosowanej, formy represyjnej, może być groźne, jako precedens do dalszych jej zastosowań, przy niewątpliwie wielokrotnym powiększeniu sumy. Biorąc to niebezpieczeństwo pod uwagę, Zarząd Miejski na konferencji z zaproszonymi przedstawicielami sfei gospodarczych miasta podniósł, że jakkolwiek dążenie do powszechności udziału w wykonaniu obowiązku kontrybucyjnego może mieć za sobą poważne względy natury społeczno-wychowawczej, potrzeba utrudnienia okupantowi wytyczenia granic kontrybucji zdolności płatniczej ludności wymaga zastosowania rozdzielnika, nie mogącego być utrzymanym przy ewentualnym wymiarze następnych kontrybucji. Za taką korzystną formę ściągania kontrybucji kierownictwo uważało imienne ustalenie tysiąca osób, gotowych do uiszczenia jednorazowego po 1000 zl każda ...Koncepcja ta spotkała się ze zdecydowanym sprzeciwem wszystkich zaproszonych osób ... W wyniku dyskusji Zarząd Miejski odstąpił od owej koncepcji”. J. Kulski,Kontrybucje”, jw. 12921 Trzecia kontrybucja została nałożona w związku z zamachem na szefa policji Kutscherę. Mnożące się zamachy na Niemców ze strony polskiej spowodowały, że Leist zwrócił się do Kulskiego o wydanie odezwy do ludności w sprawie zamachów. „W rozmowie tej Leist i Fribolin podnieśli, że pragnęliby uchronić miasto przed grożącymi represjami i że do tego uważaliby za konieczne uzyskać atut w postaci odezwy mojej do społeczeństwa warszawskiego. Fribolin podkreślił przy tym, że odezwa taka powinna była już dawno nastąpić z własnej inicjatywy Zarządu Miejskiego, co leżałoby w interesie polskim, tym więcej że wśród ofiar są i Polacy. Oświadczyłem, ń sytuacja zaszła tak daleko, że ewentualna moja odezwa może mieć za skutek tylko obniżenie autorytetu Zarządu Miejskiego w społeczeństwie”. J. Kulski „Odezwa z dnia 10 lutego 1944 r.”, jw. Po porozumieniu się z miarodajnymi czynnikami, komisaryczny burmistrz wydal jednak taką odezwę z datą 10 II 1944 r. Kontrybucja 10( min zl została nałożona przez dowódcę SS i Policji Dystryktu Warszawskiego 2 II 1944 r.. zarządzenie komisarycznego burmistrza ( kontrybucji nosi datę 5 II. 12931 J. Kulski, jw. Jako uzasadnienie zwrotu zostało podane zniszczenie majątku miejskiego na terenie i z tytułu likwidacji dzielnicy żydowskiej. 12941 Tekst obwieszczenia o utworzeniu dzielnicy żydowskiej „celem uniknięcia zarazy” zawiera „Dziennik Obwieszczeń Miasta Warszawy” nr 38 z 18 X 1940. 12951 „Wyrazem m in. tego kontaktu była przy nadarzającej się okazji wizyta komisarycznego burmistrza w Zarządzie Gminy Żydowskiej, co do której ówczesny przewodniczący inż. Czerniaków zaznaczył, że była w ogóle pierwszymi odwiedzinami kierownika Zarządu Miejskiego w Gminie Żydowskiej”. J. Kulski: „Sprawa żydowska i tzw. mniejszości narodowych a Zarząd Miejski w okresi okupacji”, jw. 12961 Wymienić można następujące zarządzenia pełnomocnika Szefa Okręgu na miasto-Warszawę: a) z 14 I 1941 r. zakazujące przebywania Żydom bez zezwolenia poza dzielnicą żydowską oraz przewidujące karę dla tych, którzy mając wiadomość o pobycie Żyda poza dzielnicą nie zrobią o tym natychmiastowego doniesienia, b) z 13 II 1941 zakazujące sprzedawania, darowania i innego rodzaje zbywania Żydom towarów wszelkiego rodzaju spoza dzielnicy żydowskiej, c) z 20 III 1941 r. dopuszczający transport wszelkiego rodzaji towarów przez granicę dzielnicy żydowskiej tylko za zezwoleniem Transferstelle. Transferstelle była to instytucja niemiecka specjalnie utworzona dla getta, centralizująca wszelkie obroty finansowe dzielnicy żydowskiej na zewnątrz. 12971 „ Z tytułu wyodrębnienia dzielnicy żydowskiej powstała też kwestia rozrachunków pieniężnych pomiędzy Z. M. a Gmin; Żydowską. Przeprowadzając je, Z. M. starał się również o utrzymanie słuszności w ocenie wzajemnych pretensji a niezależnie od icl kształtowania się - o udzielenie Gminie Żydowskiej zaliczek, ułatwiających jej gospodarkę, a mieszczących się w granicach sum, w budżecie miasta przewidzianych na ten cel”. J. Kulski „Sprawa żydowska i tzw. mniejszości narodowych a Zarząd Miejski w okresu okupacji”, jw. 12981 Wymienić tu można następujące posunięcia w formie okólników komisarycznego burmistrza m Warszawy: nr 272 z 4 V III 1941 zlecenie sporządzenia wykazów należności dla Zarządu Miejskiego z tytułu zabezpieczenia nieruchomości żydowskich; nr 337 z 29 1 1942: zarządzenie sporządzenia wykazów miejskich nieruchomości w dzielnicy żydowskiej i nieruchomości żydowskich zajętych lub administrowanych przez Zarząd Miejski, a znajdujących się poza dzielnicą żydowską; nr 376 z 12 V 1942: zarządzenie sporządzenia wykazów roszczeń pieniężnych do Zarządu Dzielnicy Żydowskiej oraz należności Zarządu Dzielnicy Żydowskiej z tytułu podatków, opla itp. - celem przeprowadzenia rozrachunku. 12991 Budżetowo rozliczenie w r. 1941/42 zostało dokonane netto, a saldo zostało wypłacone z budżetowego § 262 Wypłaty na rzecz Gminy Żydowskiej Samopomocy Społecznej, w dziale budżetu X III Różne wydatki rozrachunkowe. Kwota preliminowana wynosiła
min zl, wykonana 5224 tys. zL N a r. 1942/43 układ budżetowy przewidywał pozycje brutto. Po stronie wydatkowej został utworzony specjalny dział X III-B Rozrachunek z Dzielnicą Żydowską z dwoma paragrafami: § 263 Udziały w podatkach miejskich 930 tys. zl, 263A Udziały w dodatkach na opiekę społeczną w przedsiębiorstwach Zaopatrzenia i Komunikacji 1200 tys. zl. Po stronie dochodowe został utworzony dział IVA - Zwroty za świadczenia na rzecz Dzielnicy Żydowskiej z jednym § 30A Zwroty za świadczenia Miasta n; rzecz Dzielnicy Żydowskiej 1 min zł. 13001 Zarządzenie niemieckiego Komisarza dla dzielnicy żydowskiej w Warszawie. („Dz. Obwieszcz. M. Warszawy” nr 47). 13011 „Wojna zastała KKO kierowaną przez naczelnego dyrektora Mikołaja Dolanowskiego i zastępcę naczelnego dyrektora Edmund: Zacharzewskiego. Po ukryciu się w r. 1942 Dolanowskiego jego funkcje pelnil zastępczo przez dłuższy czas Zacharzewski. Wobec zainteresowań niemieckich nieobsadzonym stanowiskiem i groźby, że może nastąpić obsada osobą pochodzenia niemieckiego (było w planie niemieckim mianowanie naczelnym dyrektorem nadzorcy KKO Brinkmana), nastąpiła nominacja Ivánki na wolne stanowisk: naczelnego dyrektora instytucji”. J. Kulski „Obsada kierownicza Wydziałów i Przedsiębiorstw Miejskich w okresie od 1 IX 1939 do VIII 1944”, iw. 13021 Po wojnie prezydent Łodzi, minister Gospodarki Komunalnej, obecnie naczelny dyrektor Banku Inwestycyjnego. 13031 Po wojnie wiceminister Ziem Odzyskanych. Zmarł. 13041 Dziś Wrocław Sołtysowo. 13051 Dziś wyższy urzędnik Komitetu Pracy i Płacy. 13061 Wykaz obejmuje okres lat 1922-1939. Ze względów technicznych (układ i rozmiar tablicy) nie można już było zaznaczyć, kto przez jaki okres wykładał; podane przeto nazwiska nie oznaczają wykładania przez cały okres 1922-1939, lecz wykładania w tym okresie. Kolejność nazwisk przy poszczególnych przedmiotach podana jest według kolejności w czasie rozpoczynania swych funkcji; jest to więc pewna namiastka w zakresie chronologii nazwisk. Wykładowcy będący wychowankami W SH (SGH) zostali zaznaczeni prze umieszczeni przy nazwisku litery S (Szkoła).
Table of Contents Od autora. 6 Szkoła. 6 Hungariae natus Poloniae educatus. 6 ..Wspomnienia niebieskiego mundurka”. 9 Postęp techniczny widziany wstecz. 14 Uczelnia. 17 Vivat Academia!. 17 Vivant Professores!. 25 Vivant membra quaelibet!. 32 Vivant et mulieres. tenerae. amabiles!. 40 Gaudeamus igitur!. 42 Ministerstwo Skarbu 46 Dzieje jednego okresu w tekście jednego listu. 46 ..Rymarska”. 48 Wydział Polityki Finansowo-Gospodarczej 54 Starzyński i ..Pierwsza brygada gospodarcza”. Etatyzm 56 ..Komisarki” 65 Skarbowcy. 66 Sprawy kartelowe. 72 I intermedium: Główny Urząd Statystyczny. 88 Finanse komunalne. 96 II intermedium: Wojsko. 115 Departament Budżetowy. 121 Sejm. 128 ..Równanie w dół”. 142 ..Kuszenie św. Antoniego”. 148 Klub ..Gospodarki Narodowej”. 153 Ministrowie Skarbu 157 Komisariat Cywilny Obrony Warszawy. 159 ..Magistrat”. 159 Miedzy 1 a 7 września. 161 Komisarz cywilny przy Dowództwie Obrony Warszawy. 164 Dział Finansowy Komisariatu 166 Na ratuszu i na mieście. 171 ..Sądny poniedziałek”. Kapitulacja. 175 Po kapitulacji 177 Posiedzenie z dowództwem 10 dywizji piechoty Wehrmachtu. 178 Nazwa znikła, treść została. 179 Stan finansów i program finansowy. 180 Reichskommissar. 181 Rozmowa z Denglem. 182 Sprawy finansowe z okresu Komisariatu Cywilnego. 183
Wizowanie wypłat przez władze niemieckie. 184 Ostatnie widzenie się z prezydentem Starzyńskim. 185 Zarząd Miejski - Stadtverwaltung. 186 Ustrój władz miejskich. 186 Niemieckie restrykcje finansowe na przełomie 1939-1940. 190 Przekazanie Miastu to 1940 r. podatków państwowych. 194 Pierwsza pożyczka. 197 ..Manewry” krakowskie 1940-1941. 200