Ty tuł ory ginału: WHEN WILL THERE BE GOOD NEWS? Redakcja: Kry sty na Podhajska Projekt okładki: Stephen Mulcahey /TW Ilustracja na okładce: Petra Börner Zdjęcia na pierwszej stronie okładki: © Alan Clarke/Arcangel Images Images, JGW Images/Shutterstock, © cinoby /Shutterstock Zdjęcie autorki: © Euan My les Adaptacja okładki: Magdalena Zawadzka Korekta: Piotr Królak, Elżbieta Steglińska Copy right © Kate Atkinson 2008 Kate Atkinson has asserted her right under the Copy right, Designs and Patents Act 1988 to be identified as the author of this work. This book is a work of fiction and, except in the case of historical fact, any resemblance to actual persons, living or dead, is purely coincidental. Copy right for the Polish edition © by Wy dawnictwo Czarna Owca, 2015 Wy danie I ISBN 978-83-7554-967-6 Wy dawnictwo Czarna Owca Sp. z o.o. ul. Alzacka 15a, 03-972 Warszawa www.czarnaowca.pl Redakcja: tel. 22 616 29 20; e-mail:
[email protected] Dział handlowy : tel. 22 616 29 36; e-mail:
[email protected] Księgarnia i sklep internetowy : tel. 22 616 12 72; e-mail:
[email protected] Konwersję do wersji elektronicznej wy konano w sy stemie Zecer.
Dave’owi i Maureen z podziękowaniami za wiele wspólnie spędzonych miłych chwil. Najlepsze dopiero przed nami
Odchodząc – nie wie się, że się odchodzi – Nie na serio Drzwi za sobą przy my kamy – Los – ty mczasem – zatrzaskuje ry gle – Bezpowrotnie – za naszy mi plecami – Emily Dickinson (przekład Stanisława Barańczaka)
I
Dawniej
Więcej na: www.ebook4all.pl
Żniwa Żar buchający z asfaltu zdawał się uwięziony między gęsty mi ży wopłotami, które górowały nad ich głowami na podobieństwo murów jakiejś fortecy. – Przy tłaczające – zauważy ła matka, bo ona też czuła się niemal uwięziona. – Przy pomina mi to labiry nt w Hampton Court – dodała. – Pamiętacie? – Tak – odparła Jessica. – Nie – powiedziała Joanna. – By łaś wtedy niemowlęciem – wy jaśniła Joannie matka. – Tak jak teraz Joseph. Jessica miała osiem lat, Joanna sześć. Wąska dróżka (którą zwy kły nazy wać ścieży ną) by ła kręta, co ograniczało ich pole widzenia. Musiały prowadzić psa na smy czy i trzy mać się blisko ży wopłotu, na wy padek gdy by skądś nagle wy jechał samochód. Jessica by ła najstarsza, więc to ona zawsze dzierży ła smy cz. Poświęcała mnóstwo czasu na tresurę psa, wszy stkie te „do nogi!”, „siad!” i „waruj!”. Matka często żałowała, że Jessica nie jest tak posłuszna jak tresowany przez nią pies. To Jessica zawsze o wszy stkim decy dowała. Matka powtarzała Joannie: „Nie ma nic złego w posiadaniu własnego zdania. Powinnaś się bronić, by ć bardziej samodzielna”, lecz Joanna nie chciała by ć samodzielna. Autobus, z którego wy siedli przy głównej drodze, odjechał w nieznaną dal. Z opuszczeniem pojazdu przez całą gromadkę by ł niezły ambaras. Matka trzy mała Josepha pod pachą jak pakunek, a wolną drugą ręką usiłowała rozłoży ć jego nowomodną spacerówkę. Jessica i Joanna miały za zadanie wspólnie wy nieść z autobusu zakupy. Pies sam się o siebie zatroszczy ł. – Nikt się nie kwapi do pomocy – mruknęła matka. – Zauważy ły ście? Owszem, zauważy ły. – Cholerna prowincjonalna idy lla waszego ojca – stwierdziła matka, gdy autobus oddalił się w chmurze gorący ch spalin. – Ty lko ani mi się ważcie przeklinać – dodała automaty cznie. – Mnie jednej wolno to robić. Nie mieli już samochodu. Odjechał nim ich ojciec („Ten łajdak”). Ojciec pisał książki, powieści. Raz zdjął jedną z półki i pokazał Joannie. Wskazując swoje zdjęcie na ty lnej okładce, powiedział: „To ja”, ale nie pozwolił Joannie przeczy tać książki, chociaż już dobrze czy tała. („Jeszcze nie teraz, może kiedy ś. Obawiam się, że piszę głównie dla dorosły ch – roześmiał się. –
Są tam takie rzeczy, że…”). Ojciec nazy wał się Howard Mason, matka miała na imię Gabrielle. Czasami ludzie oży wiali się, uśmiechali do ojca i py tali: „Jest pan tym Howardem Masonem?”. (Albo już bez uśmiechu: „…tamtym Howardem Masonem?”, co oznaczało coś całkiem innego, lecz Joanna nie by ła pewna co). Matka twierdziła, że ojciec wy rwał ich z korzeniami i przesadził „na kompletne odludzie”. „Znane skądinąd jako Devon” – uzupełniał ojciec. Mówił, że potrzebuje przestrzeni, żeby pisać, a im wszy stkim przy da się bliski kontakt z naturą. „Bez telewizji” – dodawał, jakby by ło to coś, z czego należy się cieszy ć. Joanna nie przestawała tęsknić za szkołą i koleżankami, serialem Wonder Woman i domem przy ulicy, którą można by ło dojść do sklepu sprzedającego komiksy, lukrecjowe paty czki i aż trzy rodzaje jabłek do wy boru. Teraz po zakupy wędrowało się ścieży ną oraz jezdnią, następnie jechało z przesiadką dwoma autobusami – po czy m powtarzało to samo, ty le że w odwrotnej kolejności, żeby wrócić do domu. Zaraz po przeprowadzce do Devonu ojciec kupił sześć czerwony ch kur oraz ul z pszczołami. Jesień upły nęła mu na przekopy waniu ogrodu przed domem, żeby by ł gotowy na wiosnę. Kiedy zaczęło padać, ogród zmienił się w bajoro, więc roznosili błoto po wszy stkich pomieszczeniach – jego ślady pojawiały się nawet na pościeli. Wraz z nadejściem zimy lis wy dusił kury, z który ch żadna nie zdąży ła znieść choćby jednego jajka. Pszczoły z kolei zamarzły, co według ojca by ło czy mś całkiem niespoty kany m; stwierdził wręcz, że opisze to w swojej nowej książce („powieści”). „Czy li wszy stko gra” – podsumowała matka. Ojciec pisy wał przy stole w kuchni – jedy ny m pomieszczeniu w cały m domu, w który m by ło względnie ciepło, a to za sprawą zwalistej nieprzewidy walnej kuchenki. Matka zapowiadała, że ta kuchenka „wpędzi ją do grobu”. „Chciałby m to zobaczy ć” – mruczał pod nosem ojciec. (Książka kiepsko mu szła). Wszy scy mu zawadzali, nie wy łączając żony. – Czuć cię sadzą – zauważy ł kiedy ś ojciec, zwracając się do matki. – I kapustą, i mlekiem. – A ciebie czuć porażką – wy paliła. Matka pachniała wieloma ciekawy mi rzeczami: farbą, terpenty ną, ty toniem i perfumami Je Reviens, które ojciec zaczął jej kupować, gdy miała siedemnaście lat i by ła jeszcze uczennicą szkoły katolickiej. Ich nazwa znaczy ła „powrócę” i stanowiła ukry te przesłanie. Według ojca matka by ła „skończoną pięknością”. Ona sama mówiła o sobie „malarka”, choć od przeprowadzki do Devonu niczego nie namalowała. „W małżeństwie nie ma miejsca dla dwojga arty stów” – rzuciła niegdy ś w ty powy dla siebie sposób, unosząc brwi i zaciągając się dy mem z brązowej cy garetki. Mówiła na nie „czy garetki”, wy mawiając to słowo jak cudzoziemka. Dzieciństwo spędziła w dalekich krajach, do który ch pewnego dnia zamierzała zabrać całą ich trójkę. Mówiła
o sobie, że ma gorącą krew – w przeciwieństwie do ojca, który jest zimnokrwisty m gadem. By ła by stra, zabawna, zaskakująca i w niczy m nie przy pominała matek ich szkolny ch koleżanek i kolegów. „Egzoty czna” – mówił o niej ojciec. Sprzeczka o to, czy m kto pachnie, najwy raźniej nie by ła jeszcze zakończona. Matka chwy ciła z komody dzban w niebiesko-białe pasy i cisnęła nim w ojca, który siedział przy stole, gapiąc się na maszy nę do pisania, jakby wy kazanie się cierpliwością mogło sprawić, że książka sama się napisze. Trafiła go w skroń, więc zaskoczony zary czał z bólu. Z szy bkością, którą Joanna mogła ty lko podziwiać, Jessica wy jęła Josepha z jego wy sokiego krzesełka i zawołała do Joanny : „Chodź!”. Pobiegły na górę, gdzie zajęły się łaskotaniem Josepha na podwójny m łóżku, które ze sobą dzieliły. Ponieważ ich pokój nie by ł ogrzewany, na łóżku piętrzy ły się grube pierzy ny i stare płaszcze matki. W końcu cała trójka usnęła, spowita znajomą mieszanką zapachów: wilgoci, kulek na mole oraz perfum Je Reviens. Kiedy Joanna się obudziła, Jessica w rękawiczkach i nausznikach, opatulona jedny m z płaszczy, który okry wał ją jak namiot, siedziała oparta o poduszki i przy świetle latarki czy tała książkę. – Nie ma prądu – wy jaśniła, nie odry wając wzroku od lektury. Zza ściany dobiegały okropne zwierzęce odgłosy oznaczające, że ich rodzice znowu się lubią. Jessica w milczeniu podsunęła Joannie drugą parę nauszników, żeby nie musiała tego słuchać. Kiedy nadeszła wiosna, ich ojciec, zamiast urządzać ogródek warzy wny, wrócił do Londy nu i zamieszkał z inną kobietą, co by ło olbrzy mim zaskoczeniem dla Joanny oraz Jessiki, choć najwy raźniej nie dla ich matki. „Inna kobieta” ojca miała na imię Martina i by ła poetką – w ustach matki brzmiało to jak przekleństwo. Nazy wała tę panią (poetkę) tak brzy dkimi słowami, że gdy ośmielały się je wy mawiać szeptem pod kołdrą („dziwka-cipa-kurwa-poetka”), powietrze zdawały się wy pełniać trujące opary. Teraz w małżeństwie pozostał ty lko jeden arty sta. Mimo to matka nadal nie malowała. *** Szły ścieży ną jedna za drugą – „gęsiego”, jak mówiła matka. Na rączkach wózka wisiały siatki z zakupami i trzeba go by ło mocno podtrzy my wać, żeby pod ich ciężarem nie przechy lił się aż do ziemi. – Musimy wy glądać jak uchodźcy – zauważy ła matka. – Ale mimo wszy stko nie dajemy się przy gnębieniu – dodała wesoło. Pod koniec lata mieli się przeprowadzić z powrotem do miasta, w sam raz na początek roku szkolnego. – I dzięki Bogu – stwierdziła Jessica, naśladując ton matki. Joseph spał z otwartą buzią. Z jego płuc wy doby wał się chrapliwy oddech; biedak nie mógł
wy jść z ostatniego przeziębienia. By ł tak rozpalony, że matka rozebrała go do pieluchy. Jessica dmuchała na kruche ciałko, żeby je schłodzić, lecz matka powiedziała: – Ty lko go nie obudź. Powietrze przesy cone by ło cierpką wonią nawozu. Zapach zbutwiałego zielska oraz try buli sprawił, że Joanna kichnęła. – Masz pecha – westchnęła matka – odziedziczy łaś po mnie wszy stkie alergie. Ciemne włosy i jasną cerę matka przekazała swojemu „ślicznemu chłopczy kowi” Josephowi. Jessica otrzy mała w spadku zielone oczy i „dłonie malarki”. Joannie trafiło się uczulenie. Miała pecha. W dodatku Joseph obchodził urodziny tego samego dnia co matka, choć właściwie żadny ch dotąd nie obchodził. Dopiero za ty dzień miał skończy ć roczek. „To będą wy jątkowe urodziny ” – zapowiedziała im matka. Joanna sądziła doty chczas, że każde urodziny są wy jątkowe. Tego dnia matka miała na sobie ulubioną sukienkę Joanny, niebieską w czerwone truskawki. Matka mówiła, że sukienka jest stara; w przy szłe wakacje miała ją pociąć i uszy ć z niej coś dla Joanny, jeśli ta będzie chciała. Pchała wózek pod górę, a Joanna obserwowała poruszające się mięśnie jej opalony ch ły dek. Matka by ła silna. Ojciec mówił o niej „zawzięta”. Joannie podobało się to słowo. Jessica też by ła zawzięta. Joseph na razie nie by ł ani taki, ani siaki. Jak to niemowlę – tłuściutki i zadowolony. Lubił owsiankę, papkę z bananów i robione przez matkę papierowe ptaszki, które wisiały nad jego łóżeczkiem. Lubił, gdy siostry go łaskotały. Lubił swoje siostry. Joanna poczuła na plecach strumy czek potu. Znoszona bawełniana sukienka, którą dostała w spadku po Jessice, lepiła jej się do skóry. „Biedne, ale uczciwe” – śmiała się matka. Zawsze, kiedy się śmiała, kąciki jej duży ch ust by ły opuszczone, więc nigdy nie wy glądała na szczęśliwą – nawet jeśli by ła. Wszy stkie rzeczy Joanny należały wcześniej do Jessiki; można pomy śleć, że bez Jessiki nie by łoby Joanny. Jessica parła naprzód, a Joanna wy pełniała sobą kolejne opuszczane przez nią przestrzenie. Krowa – niewidoczna, bo ukry ta za ży wopłotem – wy dała z siebie naraz głośny ry k. Joanna aż podskoczy ła z przestrachu. – To ty lko krowa – uspokoiła ją matka. – Jedna z ty ch czerwony ch devonów – dodała Jessica. Przecież jej nie widziała, więc skąd mogła to wiedzieć? Jessica znała nazwy wszy stkich rzeczy, widoczny ch i niewidoczny ch. Joanna by ła ciekawa, czy kiedy kolwiek będzie wiedzieć ty le co Jessica. W pewny m momencie ścieży na dochodziła do drewnianej bramy z przełazem, na której wisiała tabliczka „Proszę za sobą zamy kać”. Nie zdołały by przecisnąć wózka przez przełaz, musiały zatem otworzy ć całe skrzy dło. Jessica spuściła psa ze smy czy. Ten bez trudu wdrapał się na chropowate deski i zeskoczy ł z drugiej strony, tak jak go nauczono. Jessica zawsze biegła
przodem i odsuwała ry giel, potem z Joanną popy chały bramę i wieszały się na niej, gdy ta wolno się uchy lała. Matka musiała unosić koła wózka i sprawnie nimi manewrować, bo pozimowe zaschnięte błoto utworzy ło nierówne koleiny, przez które trudno by ło przejechać. Koły sząc się, dziewczy nki rozbujały skrzy dło, żeby je zamknąć. Potem Jessica starannie zasunęła ry giel. Czasami wisiały na bramie głową w dół, zamiatając włosami ziemię. Matka upominała je wtedy, żeby tego nie robiły. Trakt prowadził wzdłuż pola. – To pszenica – oznajmiła Jessica. Łan urósł bardzo wy soko, lecz nie tak wy soko jak ży wopłoty po obu stronach ścieży ny. – Nadchodzą żniwa – powiedziała matka. – To znaczy, że zboże zostanie ścięte – dodała ze względu na Joannę. – A wówczas my obie będziemy kichać i charczeć. Joanna już charczała; wy raźnie sły szała wy doby wający się ze swojej piersi świst. Pies wbiegł w zboże i zniknął. Chwilę później znów się pojawił. Ty dzień wcześniej Joanna poszła za nim na pole, zgubiła się i przez długi czas nikt nie mógł jej znaleźć. Ona sły szała, jak ją nawołują, lecz głosy coraz bardziej się od niej oddalały, bo jej nie sły szał nikt. W końcu znalazł ją pies. W połowie drogi zatrzy mały się i usiadły na trawiasty m poboczu w cieniu drzew. Matka zdjęła z rączek wózka siatki z zakupami i wy ciągnęła z jednej kartoniki soku pomarańczowego oraz pudełko biszkoptowy ch paluszków w czekoladzie. Sok by ł ciepły, a paluszki posklejane. Dały kilka psu. Matka się roześmiała i powiedziała: – Dobry Boże, co za bałagan! Zajrzała do wózka i wy jęła chusteczki do wy tarcia upaprany ch czekoladą rączek i buź. Kiedy mieszkali w Londy nie, urządzali prawdziwe pikniki. Pakowali do bagażnika wielki wiklinowy kosz należący kiedy ś do matki ich matki, która by ła bogata, ale już nie ży ła (bardzo dobrze, bo nie musiała patrzeć, jak jej jedy na córka męczy się w małżeństwie z samolubny m, cudzołożny m nieudacznikiem). Skoro ich babka by ła taka bogata, to czemu oni nie mieli pieniędzy ? – Bo uciekłam z domu – wy jaśniła matka. – Dałam nogę, żeby wy jść za waszego ojca. Wtedy to wy dawało mi się takie romanty czne. Nie mieliśmy zupełnie nic. – Mieliście kosz piknikowy – zauważy ła Jessica. Na co matka roześmiała się i odparła: – Potrafisz by ć bardzo zabawna, wiesz? – Tak, wiem – przy taknęła Jessica. Joseph się obudził, więc matka rozpięła przód sukienki w truskawki i zaczęła go karmić. Wkrótce znowu zasnął, ssąc jej pierś.
– Biedne jagniątko – powiedziała matka. – Nie może wy jść z tego przeziębienia. Włoży ła małego do wózka i zarządziła: – No dobra, wracamy do domu. Wy ciągniemy wąż ogrodowy, żeby ście się mogły ochłodzić. Mężczy zna pojawił się znikąd. Zauważy ły go, bo pies zaczął warczeć i z gardła wy doby wał mu się dziwny bulgoczący dźwięk, którego Joanna nigdy dotąd nie sły szała. Nieznajomy szedł szy bko w ich stronę, z każdą chwilą stawał się coraz większy. Wy dawał przy ty m jakieś sapiące odgłosy. Można się by ło spodziewać, że przejdzie obok, rzucając w przelocie: „Ładny dzisiaj dzień” albo: „Dzień dobry ”, bo zawsze się tak mówiło, mijając kogoś na ścieży nie albo na trakcie, lecz nic takiego nie powiedział. Matka zwy kle w podobny ch sy tuacjach mówiła: „Śliczny dziś dzionek” albo: „Potworny upał, prawda?”, lecz do tego mężczy zny w ogóle się nie odezwała. Zamiast tego przy spieszy ła kroku, mocno popy chając wózek. Zostawiła siatki z zakupami na trawie i gdy Joanna chciała jedną z nich podnieść, powiedziała ty lko krótko: – Zostaw to. W jej głosie i wy razie twarzy by ło coś, co przestraszy ło Joannę. Jessica chwy ciła siostrę za rękę, mówiąc ostro: – Pospiesz się, Joanno – zupełnie jakby by ła dorosła. Joannie przy pomniał się dzień, w który m matka rzuciła w ojca pasiasty m dzbankiem. Mężczy zna zawrócił i szedł teraz w tę samą stronę co one, z drugiej strony matki. Ta jeszcze bardziej przy spieszy ła, rzucając do dziewczy nek: – Prędko, pospieszcie się! Nie zostawajcie w ty le – brakowało jej tchu. Pies zabiegł mężczy źnie drogę, warcząc i podskakując, jakby próbował go zatrzy mać. Tamten bez ostrzeżenia wy mierzy ł mu silnego kopniaka. Pies poszy bował w powietrzu i wy lądował gdzieś w pszenicy. Nie widziały go, sły szały ty lko okropny skowy t. Jessica stanęła przed mężczy zną i coś wrzasnęła, dźgając go palcem i gwałtownie chwy tając powietrze ustami, jakby nie mogła oddy chać. Potem wbiegła w zboże za psem. Działo się coś strasznego. Nie by ło co do tego wątpliwości. Joanna gapiła się na pszenicę, usiłując dociec, gdzie się podziali pies i Jessica. Minęło trochę czasu, zanim się zorientowała, że matka walczy z mężczy zną, okładając go pięściami. Tamten jednak miał nóż. Raz za razem unosił go w górę tak, że ostrze lśniło jak srebro w gorący m popołudniowy m słońcu. Matka zaczęła głośno krzy czeć. Miała krew na twarzy, na rękach, na swoich silny ch nogach, na sukience w truskawki. Do Joanny dotarło, że matka krzy czy nie na mężczy znę, ty lko do niej. Gabrielle upadła tam, gdzie stała: wielki srebrny nóż przebił jej serce, jakby przekrawał mięso
u rzeźnika. Miała trzy dzieści sześć lat. Napastnik musiał zranić Jessicę, zanim pobiegła za psem, bo zostawiła za sobą krwawy ślad – ślad, który ich do niej doprowadził, choć nie od razu, bo pszenica otuliła ją niczy m złocisty koc. Leżała, obejmując ramionami psa; ich krew zmieszała się ze sobą i wsiąkła w wy suszoną ziemię, karmiąc zboże niczy m jakaś ofiara żniwna. Joseph umarł, jak siedział, przy pięty szelkami do wózka. Joanna wolała wierzy ć, że się nie obudził, ale nie mogła by ć tego pewna. No i Joanna. Joanna posłuchała matki, kiedy ta krzy knęła do niej: – Uciekaj, Joanno, uciekaj! Wbiegła na pole i przepadła w zbożu. *** Później, po zmroku, nadbiegły inne psy i ją znalazły. Jakiś nieznajomy podniósł ją i wziął na ręce. „Nie ma nawet jednego zadrapania” – usły szała czy jś głos. Gwiazdy i księży c świeciły jasno na zimny m, czarny m niebie nad jej głową. Oczy wiście powinna by ła zabrać ze sobą Josepha, powinna by ła wziąć go na ręce albo uciec z wózkiem (Jessica na pewno by tak zrobiła). Nieważne, że miała wtedy zaledwie sześć lat ani że gdy by pchała wózek, mężczy zna dogoniłby ją w kilka sekund, nie w ty m rzecz. Lepiej by łoby spróbować ocalić niemowlę i zginąć, niż nie spróbować i przeży ć. Lepiej by łoby umrzeć wtedy z Jessicą i matką, niż zostać sama jak palec. Wtedy o ty m nie my ślała; zrobiła po prostu, co jej kazano. – Uciekaj, Joanno, uciekaj! – poleciła jej matka. No więc uciekła. Zabawne, że teraz, po trzy dziestu latach, nie dawała jej spokoju jedna rzecz. Nie mogła sobie przy pomnieć imienia psa. I nie miała kogo o to imię zapy tać.
II
Dzisiaj
Więcej na: www.ebook4all.pl
Krew z krwi Błonia ciągnęły się przez całą długość wioski, przepołowione wąską drogą. By ło je widać z okien szkoły podstawowej. Nie miały kształtu kwadratu, jak to sobie wcześniej wy obrażał. Nigdzie nie dostrzegł też sadzawki z kaczkami, której się tutaj spodziewał. Wy dawałoby się, że jako człowiek pochodzący z tego samego hrabstwa będzie dobrze znał tę okolicę, lecz najwy raźniej znalazł się „wśród zboża obcego” 1. Jego wiedza o Yorkshire Dales by ła mocno niekompletna i pochodziła głównie z telewizji oraz filmów – z przy padkowego odcinka Emmerdale czy oglądanej jedny m okiem pewnej nocy na kablówce komedii oby czajowej Dziewczyny z kalendarza. By ł spokojny środowy poranek na początku grudnia. Na błoniach ustawiono choinkę, lecz na razie wciąż wy glądała tak, jak chciała natura – nieubrana i nieoświetlona. Kiedy przy jechał tu ostatnio (po raz pierwszy ), żeby trochę powęszy ć, by ło niedzielne popołudnie, sam środek lata, i wioska rozbrzmiewała gwarem. Na błoniach tury ści urządzali pikniki, małe dzieci biegały to tu, to tam, staruszkowie rozsiedli się na ławkach, a wszy scy lizali lody. Przy krańcu zielonej połaci znajdowało się coś w rodzaju piaskownicy, w której kilka osób – miejscowy ch, nie tury stów – grało w jakąś grę, usiłując zarzucić na słupek żelazne obręcze, wielkie i ciężkie jak podkowy. Nie zdawał sobie sprawy, że ludzie nadal robią takie rzeczy. To by ło kuriozalne. I średniowieczne. Na błoniach wciąż stały dy by – obok kamiennego krzy ża – według przewodnika, który kupił, by ła tam także „arena”. Przy szło mu do głowy centrum handlowe w Birmingham o tej samej nazwie, ale doczy tał, że na arenie odby wało się szczucie by ków. Przy puszczał (miał taką nadzieję), że zarówno dy by, jak i arena to wy łącznie zaby tki, nieuży wana atrakcja tury sty czna. Ludzie zjeżdżali do wioski samochodami, żeby z nich wy siąść i ruszać na spacer. On sam nigdy tak nie robił. Jeśli już planował spacer, to nie brał samochodu. Ukry ł się za płachtą „Darlington and Stockton Times”, pilnie studiując ogłoszenia doty czące domów pogrzebowy ch, remontów i sprzedaży uży wany ch aut. Uznał, że łatwiej wtopi się w tłum, czy tając miejscową gazetę. Na wszelki wy padek kupił ją w Hawes, nie w sklepiku we wsi, gdzie mógłby zwrócić na siebie uwagę. Na prowincji ludzie by li szczególnie wy czuleni, jeśli chodzi o podejrzany ch nieznajomy ch. Pewnie do dziś każdego lata palili kukłę z wierzbowy ch gałązek i słomy 2. Ostatnim razem przy jechał tu własną wy pasioną bry ką; teraz postanowił lepiej się ukry ć i dotarł do wioski ubłocony m wy najęty m land roverem discovery, ubrany w buty trekkingowe
i podszy tą polarem kurtkę The North Face. Na szy i miał zawieszoną mapę w plastikowej kopercie, również kupioną w Hawes. Gdy by ty lko mógł, wy poży czy łby psa – wy glądem nie różniłby się wówczas ani trochę od przeciętnego tury sty. Powinny istnieć wy poży czalnie psów. Oto luka na ry nku! Land roverem przy jechał do wioski z pobliskiej stacji kolejowej. Pokonałby autem (w dodatku własny m) całą drogę, gdy by nie fakt, że nie udało mu się go uruchomić. Przy puszczał, że chodziło o coś zagadkowego, mającego na przy kład związek z elektroniką. W tej chwili autem zajmował się w warsztacie w Walthamstow pewien Polak, niejaki Emil, mający dostęp (cóż za piękny eufemizm) do ory ginalny ch części BMW o połowę tańszy ch niż u oficjalnego dostawcy. Spojrzał na zegarek. Złoty breitling, kosztowny podarek, znakomita jakość. Nie by ł jednak pewien, czy sam wy łoży łby taką kwotę, chociaż lubił różne męskie zabawki – samochody, noże, gadżety, zegarki. „Darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby ” – powiedziała z uśmiechem, dając mu go w prezencie. – Szy bciej, do cholery – mruknął, waląc głową w kierownicę. Bardzo delikatnie, rzecz jasna, żeby nie zwrócić na siebie uwagi jakiegoś przechodnia. Wiedział, że w tak małej miejscowości nawet w przebraniu ma ograniczony limit czasu. Potem ktoś zacznie zadawać py tania. Westchnął i zerknął na zegarek. Zaczeka jeszcze z dziesięć minut. Po dziewięciu minutach i trzy dziestu sekundach (tak, liczy ł je – poza patrzeniem na zegarek nie miał nic innego do roboty ) ze szkoły wy biegła forpoczta w postaci dwóch chłopców i dwóch dziewczy nek. Dźwigali przenośne bramki i świetnie przećwiczony mi ruchami rozstawili je na błoniach. Najwy raźniej trawiasta połać pełniła także rolę boiska szkolnego. Nie wy obrażał sobie, jak to jest: by ć uczniem takiej szkoły. Jego podstawówka by ła niedofinansowaną, przeludnioną budą, w której na każdy m kroku znajdowały zastosowanie zasady darwinizmu społecznego. Przetrwać mieli najszy bciej biegający i to by ła naprawdę wartościowa edukacja. Tę trady cy jną, polegającą na siedzeniu w klasie i wkuwaniu, zapewniło mu dopiero wojsko. Ze szkoły pły nął teraz strumień dzieci w strojach do WF-u i rozlewał się po błoniach niczy m wody rzeki u jej ujścia. Pojawiły się dwie nauczy cielki i zaczęły rozdawać piłki do futbolu z wielkiego kosza. Naliczy ł trzy dzieścioro siedmioro dzieci. Najmniejsze wy szły na końcu. Wreszcie pojawiły się te, na które czekał. Przedszkolaki. W każdą środę i piątek zbierały się w niewielkiej przy budówce na ty łach szkoły. Nathan by ł jedny m z najmłodszy ch; dreptał chwiejnie, trzy mając za rękę znacznie starszą od siebie dziewczy nkę. Nat. Co za drobina. Okutano go w jednoczęściowy zimowy kombinezon. Miał ciemne oczy i czarne loki, niewątpliwie odziedziczone po matce. Do tego zadarty nosek. Teren by ł czy sty – matka Nathana pojechała w odwiedziny do siostry, która zachorowała na raka piersi. Jego nikt tutaj nie znał. Obcy człowiek w obcy m miejscu. Ani śladu pana Fagasa. Fałszy wego ojca.
Wy siadł z samochodu, rozprostował nogi i popatrzy ł na mapę. Rozejrzał się, jakby dopiero co przy jechał. Z oddali dobiegał szum wodospadu. Z wioski nie by ło go widać, za to bardzo dobrze sły chać. W przewodniku napisano, że naszkicował go kiedy ś sam Turner. Przeciął skraj błoni, jakby kierował się ku jednemu z liczny ch szlaków tury sty czny ch oplatający ch wioskę ze wszy stkich stron. Przy stanął i udawał, że sprawdza coś na mapie, przy czy m niepostrzeżenie zbliży ł się do dzieci. Te większe rozgrzewały się, rzucając i kopiąc między sobą piłkę. Kilkoro starszy ch ćwiczy ło odbicia głową. Nathan próbował kopać piłkę z koleżanką z grupy maluchów. Na jego buzi malował się wy raz wielkiego skupienia. By ł taki bezbronny. Mógłby podnieść go jedną ręką, wrócić biegiem do samochodu, wrzucić na ty lne siedzenie i odjechać, zanim ktokolwiek zdąży łby zareagować. Ile czasu potrzebowałaby policja, żeby podjąć za nim pościg? Wieki całe – ot co! Piłka potoczy ła się w jego stronę. Podniósł ją i uśmiechając się szeroko do Nathana, zapy tał: – To twoja piłka, sy nku? Chłopczy k nieśmiało skinął głową, więc wy ciągnął ku niemu piłkę jak przy nętę, wabiąc go do siebie. Gdy ty lko Nathan znalazł się dość blisko, jedną ręką zwrócił mu piłkę, a drugą dotknął jego główki, udając, że mierzwi mu włosy. Chłopczy k odskoczy ł jak oparzony. Dziewczy nka z grupy Nathana chwy ciła piłkę i odciągnęła malca za rękę, rzucając przez ramię gniewne spojrzenia. Kilka kobiet – matek i nauczy cielek – odwróciło się ku niemu. Znowu zaczął udawać, że studiuje mapę i jest kompletnie obojętny na to, co się wokół niego dzieje. Jedna z matek podeszła do niego. Miała przy klejony do ust promienny uśmiech. – Mogę panu w czy mś pomóc? – zapy tała. Tak naprawdę znaczy ło to: „Jeżeli zamierzasz skrzy wdzić któreś z ty ch dzieci, goły mi rękami stłukę cię na kwaśne jabłko”. – Przepraszam – odparł, uruchamiając cały swój wdzięk. Czasami dziwił go jego własny urok. – Chy ba się zgubiłem. Dla kobiet to by ło nie do uwierzenia: facet, który przy znaje, że się zgubił. Po takim wy znaniu ich stosunek do niego z miejsca się ocieplał. („Do zapłodnienia jednego jajeczka potrzeba aż dwudziestu pięciu milionów plemników – mawiała jego żona – a to dlatego, że ty lko jeden zatrzy muje się, żeby zapy tać o drogę”). Bezradnie wzruszy ł ramionami: – Szukam wodospadu. – To tędy – odrzekła kobieta, wskazując kierunek za jego plecami. – Ach – westchnął – musiałem trzy mać mapę do góry nogami. – Dzięki – dodał i zanim zdąży ła coś jeszcze powiedzieć, odszedł ścieżką wiodącą do wodospadu. Teraz będzie musiał odczekać co najmniej dziesięć minut. Gdy by od razu wrócił do
samochodu, wy glądałoby to zby t podejrzanie. Nad wodospadem by ło bardzo ładnie. Wszędzie wapień i mchy. Pnie drzew czarne i nagie. Woda – brązowa i bagnista – wy glądała jak w czasie powodzi, choć może zawsze taka by ła. W ty ch okolicach wodospad nader trafnie zwano „ży wiołem”. Niepowstrzy many ży wioł. Woda zawsze znajdzie ujście, wszy stko pokona. Papier, noży ce, kamień, woda. Niech moc będzie z tobą. Znów spojrzał na swój drogi zegarek i pożałował, że rzucił palenie. Chętnie by się też czegoś napił. Kiedy człowiek nie pali i nie pije, sterczenie przez dziesięć minut przy wodospadzie bez żadnego zajęcia może porządnie dać w kość. Zostaje się wtedy sam na sam ze swoimi my ślami. Poszperał w kieszeni kurtki i wy ciągnął torebkę foliową, którą ze sobą przy wiózł. Ostrożnie umieścił w niej włos, zamknął ją plastikowy m zaciskiem i wepchnął do tej samej kieszeni. Cały czas ściskał w ręku czarny włosek – od chwili gdy wy rwał go z główki chłopca. Zadanie wy konane. Dziesięć minut minęło. Szy bkim krokiem wrócił do oblepionego błotem land rovera. Jeżeli nic się nie wy darzy, za godzinę będzie w Northallerton, skąd złapie pociąg powrotny do Londy nu. Po drodze porzucił mapę, zostawiając ją na ławce – niespodziewany prezent dla kogoś, kto lubi przemieszczać się na piechotę. Następnie Jackson Brodie wsiadł do auta i uruchomił silnik. By ło ty lko jedno miejsce, w który m chciał się teraz znaleźć. Dom. „Nic tu po mnie” – pomy ślał.
Życie i przypadki Reggie Chase z wiernym opisem radości i smutków, wzlotów i upadków oraz barwnych dziejów familii Chase’ów Reggie nabrała na ły żeczkę przetarte warzy wa i wsunęła do buzi dziecka. Całe szczęście, że mały by ł przy pięty do wy sokiego krzesełka, bo niemal bez przerwy gwałtownie wy machiwał rączkami i nóżkami, usiłując wzbić się w powietrze niczy m rozgwiazda o skłonnościach samobójczy ch. „To niekontrolowany sposób okazy wania radości – wy jaśniła Reggie doktor Hunter i roześmiała się. – A jedzenie wzbudza w nim wielką radość”. Dziecko nie by ło wy bredne – przetarte warzy wa (słodki ziemniak z awokado) pachniały jak stare skarpetki i wy glądały jak luźna psia kupa. Wszy stkie posiłki malca przy gotowy wała z organiczny ch produktów sama doktor Hunter. Następnie przecierała je, wkładała do plastikowy ch pojemniczków i zamrażała. Jedy ne, co Reggie musiała zrobić, to je odmrozić i podgrzać w mikrofalówce. Dziecko miało dopiero roczek i doktor Hunter po powrocie z pracy nadal karmiła je piersią. „Pły ną z tego dalekosiężne poży tki dla jego zdrowia – mówiła. – Piersi służą do karmienia” – dodawała, gdy Reggie odwracała wzrok z zażenowaniem. Chłopczy k miał na imię Gabriel. „Mój mały aniołek”, mówiła o nim doktor Hunter. Mijał właśnie szósty miesiąc, odkąd Reggie zaczęła pracować u doktor Hunter jako „pomoc do dziecka”. Staroświecka nazwa jej funkcji została uzgodniona w trakcie czegoś, co można by uznać za rozmowę kwalifikacy jną, jako że żadnej z nich nie odpowiadało słowo „niania”. „Kojarzy mi się z kozą” – stwierdziła Reggie. „Miałam kiedy ś nianię – odparła doktor Hunter. – To dopiero by ł koszmar”. Reggie miała szesnaście lat, ale wy glądała na dwanaście. Gdy by zapomniała karty miejskiej, mogłaby kupić bilet autobusowy ze zniżką. Nikt jej nie py tał o wiek, nikogo to nie obchodziło. W zasadzie nikt nie zwracał na Reggie uwagi. Czasami się zastanawiała, czy nie jest przy padkiem niewidzialna. Tak łatwo przemy kać niepostrzeżenie, zwłaszcza gdy jest się niskiego wzrostu. Kiedy karta miejska Reggie straciła ważność, Billy zaproponował, że wy robi jej nową. Załatwił też Reggie dowód osobisty. „Żeby ś mogła chodzić do pubu” – powiedział, choć Reggie nigdy tam nie zaglądała. Po pierwsze, nie miała z kim, po drugie, nikt nie nabrałby się na fałszy wy dokument. Raptem ty dzień wcześniej, w niedzielę, kiedy pracowała na poranną zmianę w sklepie pana Hussaina, jakaś kobieta powiedziała jej, że jest za młoda, żeby się malować. Reggie miała ochotę odpowiedzieć: „A pani jest na to za stara”, lecz w przeciwieństwie do reszty świata wolała zachowy wać swoje opinie dla siebie. Ży cie upły wało jej na powtarzaniu: „Mam szesnaście lat” ludziom, którzy i tak jej nie wierzy li. Najśmieszniejsze, że w środku czuła się, jakby skończy ła setkę. Zresztą i tak nie miała
ochoty chodzić do pubu; alkohol i narkoty ki uważała za coś wy jątkowo głupiego. Ludzie w tak niewielkim stopniu panowali nad swoim ży ciem, że dobrowolne pozbawianie się resztek kontroli naprawdę nie miało sensu. Reggie pomy ślała o swojej mamie i mężczy źnie-który -by ł-przedGary m, pociągający ch tanie białe wino z Lidla. Oboje się „zaprawiali”, jak lubił powtarzać ten prostak. W porównaniu z nim Gary miał dwie ogromne zalety : po pierwsze, nie by ł żonaty, po drugie, nie ślinił się na widok Reggie za każdy m razem, kiedy ją widział. Gdy by mama nie spotkała Gary ’ego, w tej chwili – Reggie spojrzała na zegarek – skanowałaby kody kreskowe, wy czekując popołudniowej przerwy („Herbata, batonik i fajka – cudownie”). Billy stale zagady wał Reggie: „Chcesz telefon?”, po czy m wy ciągał z kieszeni dwa albo trzy aparaty. „Co wolisz – nokię czy samsunga?”. Szkoda zachodu; komórki Billy ’ego nigdy nie działały dłużej niż ty dzień. Bezpieczniejsze – i to pod każdy m względem – okazy wało się pozostanie przy telefonie na kartę z Virgin Mobile. Reggie podobało się, w jaki sposób Richard Branson stworzy ł ze swojej „dziewicy ” globalną markę. Katolicy zrobili to samo z matką Jezusa. Miło by ło widzieć to słowo na każdy m rogu; Reggie chętnie umarłaby jako dziewica. Królowa dziewica, Virgo Regina. Westalka. Pani MacDonald twierdziła, że westalki, które „straciły cnotę”, by ły grzebane ży wcem. Dopuszczenie do wy gaśnięcia wiecznego ognia Westy traktowano jako dowód nieczy stości, co zdaniem Reggie stanowiło lekką przesadę. Można się by ło nabawić nerwicy, zwłaszcza w czasach przed wy nalezieniem sztucznej podpałki. Wspólny mi siłami dokonały przekładu kilku listów Pliniusza. „Pliniusza Młodszego” – podkreślała zawsze pani MacDonald, jakby by ło niezwy kle istotne, żeby nie pomy lić go z żadny m inny m Pliniuszem, chociaż na świecie nie by ło zapewne drugiej osoby zainteresowanej ty m, który Pliniusz by ł starszy, a który młodszy. I którą w ogóle obchodziliby jacy ś Pliniusze. Mimo to dobrze by ło wiedzieć, że Billy chciał coś dla niej zrobić, nawet jeśli niemal zawsze by ło to coś nielegalnego. Reggie przy jęła fałszy wy dowód – przy dawał się, kiedy ktoś nie wierzy ł, że skończy ła szesnaście lat – nie skorzy stała jednak z oferty karty miejskiej. To mógł by ć pierwszy krok na bardzo śliskiej drodze, która doprowadziłaby ją Bóg wie dokąd. Billy zaczy nał od podkradania słody czy w sklepie pana Hussaina i proszę, jak skończy ł. Teraz by ł z niego właściwie zawodowy przestępca. – Masz jakieś doświadczenie w opiece nad dziećmi, Reggie? – spy tała ją doktor Hunter podczas tak zwanej rozmowy kwalifikacy jnej. – Och, mnóstwo. Serio. Mnóstwo doświadczenia – odparła Reggie, uśmiechając się i kiwając entuzjasty cznie głową do doktor Hunter, która najwy raźniej nie bardzo wiedziała, jak się przeprowadza taką rozmowę. – Całe mnóstwo, słowo honoru!
Reggie sama by siebie nie zatrudniła. Szesnaście lat i żadnego doświadczenia w pracy z dziećmi, choć pan Hussain i pani MacDonald wy stawili jej świetne opinie, a koleżanka mamy, niejaka Trish, napisała list, w który m zachwalała podejście Reggie do dzieci – na tej jedy nie podstawie, że przez cały rok w zamian za podwieczorek Reggie spędzała wszy stkie poniedziałkowe wieczory z Grantem, pokraczny m najstarszy m sy nem Trish, usiłując przepchnąć go przez egzamin gimnazjalny z matematy ki (z góry przegrana sprawa). Aż do tego czasu tak naprawdę nigdy nie miała bliższego kontaktu z roczny m dzieckiem – ani nawet z jakimkolwiek mały m dzieckiem. Ale cóż mogło by ć w ty m trudnego? Dzieci by ły małe, bezbronne, zdezorientowane i Reggie z łatwością potrafiła się z nimi utożsamić. Zresztą nie minęło znów tak wiele lat, odkąd sama by ła dzieckiem, chociaż miała „starą duszę”, tak przy najmniej powiedziała jej wróżka. Ciało dziecka, umy sł starej kobiety. Przedwcześnie postarzałej. Nie żeby wierzy ła wróżkom. Ta, która dopatrzy ła się u niej starej duszy, mieszkała w ceglany m domu z widokiem na wzgórza Pentlands i miała na imię Sandra. Reggie poznała ją podczas wieczoru panieńskiego jednej z przy jaciółek mamy, która miała właśnie zawrzeć kolejny nieudany związek małżeński. Reggie zabrała się z nimi jako maskotka. Tak to jest, kiedy nie ma się własny ch przy jaciół: ży cie towarzy skie składa się z wizy t u wróżek, wy jść na bingo i na koncerty Daniela O’Donnella („Nie ma to jak hulanki i swawole, co, Reggie?”). Nic dziwnego, że miała starą duszę. Nawet teraz, po odejściu mamy, jej przy jaciółki wciąż do niej dzwoniły i mówiły : „Jedziemy na zakupy do Glasgow, Reggie, może się z nami zabierzesz?” albo: „Nie poszłaby ś na Braterstwo krwi do Play house?”. Nie i nie. Nasze hulanki i swawole dobiegły końca. Ha. Wróżka Sandra nie miała w sobie nic nadprzy rodzonego. Pulchna, po pięćdziesiątce, by ła sekretarką w kancelarii prawniczej. Nosiła różowy kardigan z szalowy m kołnierzem, do którego przy pięła koralową kameę. W łazience miała wy łącznie kosmety ki marki Crabtree & Evely n z linii Gardenia, ustawione dokładnie w odległości dwóch i pół centy metra od krawędzi półek, jakby wciąż stały na wy stawie sklepowej. – Twoje ży cie wkrótce się zmieni – powiedziała mamie Sandra. I miała rację. Niekiedy Reggie zdawało się, że wciąż wy czuwa mdlący, słodki zapach gardenii. Doktor Hunter by ła Angielką. Skończy ła studia medy czne w Edy nburgu i potem nie wróciła na południe. Miała gabinet internisty czny w Liberton oraz dy żury w przy chodni od wpół do dziewiątej rano, co oznaczało, że to pan Hunter trzy mał poranną wachtę przy dziecku. Reggie zmieniała go o dziesiątej i siedziała z mały m aż do powrotu doktor Hunter o godzinie drugiej (zwy kle bliżej trzeciej; „Pół etatu, a wy daje się, jakby m ty rała na cały etat” – wzdy chała doktor Hunter), po czy m zostawała jeszcze do piątej. To by ła jej ulubiona pora dnia, bo wtedy mogła by ć z doktor Hunter. Hunterowie mieli czterdziestocalowy telewizor, na który m oglądali z dzieckiem Balamory na
DVD, choć mały usy piał wtulony w Reggie jak małpka, gdy ty lko wy brzmiały pierwsze takty melodii przewodniej serialu. Kiedy Reggie zdziwiła się, że doktor Hunter pozwala dziecku oglądać telewizję, tamta odparła: „Och, na Boga, czemu nie? Raz na jakiś czas mu nie zaszkodzi”. Reggie uważała, że nie ma nic milszego od usy piającego na podołku dziecka, może z wy jątkiem szczeniaczka albo małego kotka. Miała kiedy ś szczeniaka, ale brat wy rzucił go przez okno. „Chy ba nie zrobił tego umy ślnie” – powiedziała wtedy mama, lecz nie by ła to rzecz, jaką robi się przy padkiem i mama dobrze o ty m wiedziała. Reggie wiedziała, że mama wie. Mama zwy kła powtarzać: „Billy to może i nicpoń, ale nasz nicpoń. Krew jest gęstsza od wody ”. I o wiele bardziej lepka. Dzień, w który m szczeniak wy leciał przez okno, by ł na razie drugim w kolejności najgorszy m dniem w ży ciu Reggie. Najgorszy, rzecz jasna, by ł ten, w który m dowiedziała się o mamie. Doktor Hunter mieszkała z mężem w naprawdę ładnej części Edy nburga z widokiem na Blackford Hill, oddalonej o całe lata świetlne – i to pod każdy m względem – od klitki na trzecim piętrze w Gorgie, w której Reggie mieszkała sama, odkąd zabrakło mamy. W istocie musiała dojeżdżać autobusem i aż dwa razy się przesiadać, ale jej to nie przeszkadzało. Zawsze siadała na górnej platformie, zaglądała do cudzy ch domów i zastanawiała się, jak by to by ło w nich mieszkać. Ostatnio doszedł jej dodatkowy bonus w postaci pierwszy ch widoczny ch w oknach choinek. (Doktor Hunter często powtarzała, że najlepsze są proste przy jemności, i miała całkowitą rację). Przy okazji Reggie nadrabiała zaległości szkolne. Teraz nie chodziła już do szkoły, lecz wciąż realizowała program na własną rękę. Literatura angielska, klasy czna greka, historia staroży tna, łacina. Właściwie same martwe przedmioty. Czasami Reggie wy obrażała sobie mamę mówiącą po łacinie (Salve, Regina), co, delikatnie rzecz ujmując, by ło raczej mało prawdopodobne. Rzecz jasna z powodu braku komputera Reggie spędzała mnóstwo czasu w bibliotece publicznej oraz w kafejkach internetowy ch. Ale to nawet lepiej – w kafejce internetowej nie musiała przy najmniej wy słuchiwać rzeczy w rodzaju: „Regina ry muje się z wagina”, jak w tej okropnej szkole dla snobów, do której wcześniej chodziła. Pani MacDonald miała kiedy ś wiekowego Hewletta-Packarda i pozwalała Reggie go uży wać, dopóki nie wy zionął ducha. Kupiono go u zarania dziejów – Windows 98 i modem telefoniczny AOL – w związku z czy m łączenie się z internetem wy magało nieziemskiej cierpliwości. Sama Reggie by ła posiadaczką macbooka, którego Billy przy niósł do domu w poprzednie Boże Narodzenie. Oczy wiście nie kupił go w sklepie – koncepcja sprzedaży detalicznej by ła mu kompletnie obca. Reggie zmusiła go, żeby spędzili razem święta („Nasze pierwsze święta bez mamy ”). Przy gotowała indy ka i wszy stko, co trzeba, nawet płonący pudding z brandy, ale Billy dotrwał do przemówienia królowej, po czy m stwierdził, że „musi wy jść coś załatwić”. Reggie
spy tała go: „Co takiego trzeba załatwić akurat w dzień Bożego Narodzenia?”, on zaś wzruszy ł ramionami i mruknął: „To i owo”. Resztę dnia Reggie spędziła z panem Hussainem i jego rodziną, którzy urządzili zaskakująco wiktoriańskie święta. Miesiąc później Billy wpadł do mieszkania i pod jej nieobecność zabrał macbooka; najwy raźniej koncepcja dawania prezentów także by ła mu obca. Szczerze mówiąc, biblioteki i kafejki internetowe by ły o niebo lepsze od pustego mieszkania Reggie. „Ach, jasne, dobrze oświetlone miejsce” – wzdy chała pani MacDonald. By ł to ty tuł opowiadania Hemingway a, które kazała Reggie przeczy tać („Nowatorski tekst” – brzęczała do znudzenia). „Hemingway a nie ma na liście lektur obowiązkowy ch do egzaminu na koniec szkoły średniej, więc chy ba lepiej przeczy tać coś, co się na niej znajduje” – protestowała Reggie. Pani MacDonald bzy czała jednak ty lko jak wściekła osa (trudno o lepszy opis jej charakteru). By ła wielką zwolenniczką zgłębiania danego przedmiotu „w jak najszerszy m kontekście” („Chcesz zdoby ć wy kształcenie czy nie?”). W istocie ów „szeroki kontekst” interesował ją często bardziej niż sam przedmiot. Pomy sł poznawania „jak najszerszego kontekstu” przy pominał w gruncie rzeczy wsiadanie do samolotu ty lko po to, żeby zaraz wy siąść i sprawdzić, jak daleko da się od niego odbiec. Reggie już miała na końcu języ ka odpowiedź, że ży cie jest na to za krótkie, nie by ł to jednak najlepszy argument w rozmowie z umierającą kobietą. Z listy lektur obowiązkowy ch wy brała Wielkie nadzieje oraz Panią Dalloway i miała aż nadto pracy z poznawaniem „szerokiego kontekstu” twórczości Dickensa oraz Virginii Woolf (czy taj: ich całego „dorobku”, jak nazy wała to pani MacDonald) – w ty m także listów, dzienników oraz biografii – żeby się dodatkowo rozpraszać opowiadaniami Hemingway a. Lecz wszelki opór okazał się daremny. Pani MacDonald poży czy ła Reggie niemal wszy stkie powieści Dickensa, a brakujące pozy cje dokupiła w anty kwariatach. Reggie lubiła Dickensa; w jego książkach pojawiało się wiele zuchwały ch porzucony ch sierot, które usiłowały wy bić się w ży ciu. Reggie dobrze to znała. Przerabiała też Wieczór Trzech Króli. Reggie i Viola, dwie sieroty wy rzucone na brzeg przez sztorm. Pani MacDonald uczy ła kiedy ś języ ków klasy czny ch. Więcej, by ła nauczy cielką Reggie w tej okropnej szkole dla snobów, do której Reggie wcześniej chodziła. Teraz próbowała ją doprowadzić do egzaminów kończący ch szkołę średnią. Twierdziła, że przeczy tała wszy stko, co kiedy kolwiek napisano. To według niej upoważniało ją do udzielania Reggie korepety cji z literatury angielskiej. Reggie nawet nie próbowała z ty m dy skutować; dowody piętrzy ły się w cały m koszmarnie zagracony m domu pani MacDonald. Nagromadzone przez lata sterty książek pozwoliły by nauczy cielce otworzy ć własną bibliotekę (albo wy wołać spektakularny pożar). Miała wszy stkie wy dane dotąd pozy cje z biblioteczki klasy ki Loeba – łacina w czerwony ch okładkach, greka
w zielony ch, setki egzemplarzy upchnięty ch na półkach. Ody i epody, eklogi i epigramaty. Wszy stko. Reggie często my ślała o ty m, co się stanie z ty mi wszy stkimi śliczny mi Loebami po śmierci pani MacDonald. Przy puszczała jednak, że niegrzecznie by łoby się o nie upominać. Korepety cje nie by ły całkiem bezpłatne. W zamian za nie Reggie załatwiała dla pani MacDonald mnóstwo sprawunków: realizowała recepty, kupowała jej rajstopy w British Home Stores, krem do rąk Bootsa i „te małe paszteciki wieprzowe w cieście, które sprzedają u Marksa i Spencera”. Pani MacDonald by ła wierna określony m markom i sklepom. Reggie uważała, że ktoś, komu śmierć zagląda w oczy, nie powinien przy wiązy wać aż tak wielkiej wagi do tego, skąd pochodzą jego paszteciki. Właściwie przy odrobinie wy siłku pani MacDonald mogłaby sama robić zakupy. Nadal jeździła samochodem, niebieskim citroënem saxo, który prowadziła niczy m nerwowy i krótkowzroczny szy mpans, przy spieszając, kiedy powinna hamować, i hamując, kiedy należało przy spieszy ć, zwalniając na pasie szy bkiego ruchu i pędząc na złamanie karku tam, gdzie obowiązy wało ograniczenie prędkości. Przy pominało to raczej ćwiczenia na sy mulatorze jazdy w wesoły m miasteczku niż kierowanie pojazdem na prawdziwej drodze. Na szczęście Reggie nie chodziła już do tej okropnej snobisty cznej szkoły, gdzie czuła się jak my sz w domu pełny m kotów. „Niezrównane zajęcia dodatkowe, wy jazdy wakacy jne i zdrowe ży wienie”. Jako dwunastolatka zdoby ła tam sty pendium, lecz nie by ła to szkoła, w której można by się pojawić ot tak, z innej planety, nie dy sponując niczy m z wy jątkiem by strego umy słu. Zwłaszcza gdy się nie nosiło kompletnego szkolnego mundurka, nie miało odpowiedniego stroju sportowego (i w ogóle by ło się sportowy m beztalenciem; odpowiedni strój nie miał tu nic do rzeczy ), nie potrafiło zgłębić sekretów szkolnej hierarchii ani szkolnego języ ka. Nie mówiąc o ty m, że miało się starszego brata, który od czasu do czasu wy stawał przy szkolnej bramie, gapiąc się na dziewczy ny, które – bez wy jątku – miały świetne fry zury i pochodziły z miły ch rodzin. Reggie wiedziała, że Billy sprzedaje narkoty ki niektóry m chłopakom (miłe rodziny, świetne fry zury i tak dalej) – choć zapisane w ich kodzie genety czny m przeznaczenie predesty nowało ich do by cia prawnikami w edy nburskich sądach, chętnie zaliczali oni odloty dzięki dragom rekreacy jny m rozprowadzany m przez kurduplowatego brata Reggie Chase. By li w podobny m wieku co on; poza ty m różnili się od siebie pod każdy m względem. Czesne wy nosiło ty le, że za tę kwotę można by kupić co roku dwa naprawdę dobre samochody. Sty pendium Reggie pokry wało zaledwie jedną czwartą tej sumy, resztę dopłacało wojsko. „Spóźnione poczucie winy ” – mawiała mama. Niestety, za pozostałe rzeczy : kompletny mundurek, książki, wy cieczki szkolne, świetne fry zury nie miał już kto płacić. Ojciec Reggie by ł żołnierzem Szkockiego Regimentu Królewskiego, nie zdąży ła go jednak poznać. Jej matka by ła w szósty m miesiącu ciąży, kiedy ojciec zginął na wojnie w Zatoce od „przy jacielskiej kuli”.
Większość ludzi poznaje ironię dopiero po wy jściu z łona matki, zauważy ła raz Reggie w rozmowie z panią MacDonald. – Twój ojciec przeszedł do historii – orzekła pani MacDonald. – Wszy stkich nas to czeka, proszę pani. Zarówno mama, jak i Reggie zawsze miały na boku jakieś dodatkowe zajęcia. Mama by ła kasjerką w supermarkecie, a poza ty m prasowała dla kilku pensjonatów, Reggie zaś w niedzielne poranki dorabiała w sklepie pana Hussaina. Pracowała na długo przed ty m, zanim rzuciła szkołę: roznosiła gazety, brała dory wcze zlecenia w soboty i tak dalej. Część pieniędzy odkładała w kasie oszczędnościowo-mieszkaniowej, resztę co do ostatniego pensa wy dawała. Starczało akurat na opłacenie czy nszu, rachunków, komórki oraz karty z Topshopu. „Twoje próby planowania domowego budżetu są godne uznania – chwaliła ją pani MacDonald. – Kobieta powinna umieć gospodarować pieniędzmi”. Mama pochodziła z Blairgowrie i po skończeniu szkoły podjęła pracę w przetwórni. Pilnowała pokry ty ch chropowatą skórą kurzy ch kadłubów nieprzerwanie sunący ch po taśmie i kolejno zanurzający ch się we wrzątku. Na zawsze stało się to dla niej punktem odniesienia. Bez względu na to, co później robiła, stale powtarzała: „W przetwórni drobiu by ło gorzej”. Zważy wszy, że od tamtej pory zaliczy ła kilka naprawdę kiepskich fuch, Reggie domy ślała się, że robota w przetwórni musiała by ć istny m koszmarem. Mama uwielbiała mięso – kanapki z bekonem, mieloną wołowinę z ziemniakami, kiełbasę z fry tkami – lecz Reggie nigdy nie widziała jej jedzącej kurczaka. Nawet wtedy, gdy mężczy zna-który -by ł-przed-Gary m przy nosił kubełki z KFC. A mężczy zna-który -by ł-przed-Gary m potrafił namówić mamę prakty cznie do wszy stkiego. Poza jedzeniem kurczaka. Pomimo odnoszony ch sukcesów – najwy ższe oceny z dziesięciu przedmiotów na egzaminie gimnazjalny m – Reggie poczuła ogromną ulgę, gdy zdecy dowała się wreszcie podrobić list od mamy oznajmiający, że przenoszą się obie do Australii, w związku z czy m po wakacjach jej córka nie wróci do tej okropnej szkoły dla snobów. Kiedy dostała sty pendium, mama by ła z niej taka dumna („Mam genialne dziecko! Ja!”), lecz po jej odejściu przestało to mieć jakiekolwiek znaczenie. Poza ty m Reggie czuła się wy starczająco źle, nie mając nikogo, kto przed wy jściem do szkoły powiedziałby jej „do widzenia”. No i my śl, że miałaby codziennie wracać do pustego domu, w który m nikt by jej nie witał, by ła całkiem nie do zniesienia. Kto by przy puszczał, że te dwa krótkie zwroty – „do widzenia” i „witaj” – okażą się takie ważne. Ave atque vale 3. Pani MacDonald też nie by wała już w tej okropnej szkole dla snobów. W jej mózgu rozrastał się guz podobny do grzy ba.
Reggie, choć nie by ła egoistką, miała szczerą nadzieję, że nauczy cielka zdoła doprowadzić ją do egzaminów, zanim jej mózg zostanie pożarty przez ten guz. „Nada nasz, który ś jest w nada 4” – mawiała pani MacDonald. By ła naprawdę zgorzkniała. Nic dziwnego w ty m, że ktoś umierający ma odrobinę żalu do świata, ale pani MacDonald zawsze taka by ła. Choroba nie uczy niła jej bardziej sy mpaty czną i chociaż stała się religijna, daleko jej by ło do ideału chrześcijańskiego miłosierdzia. Potrafiła by ć miła w drobiazgach, lecz nie na co dzień. Mama zawsze miło wszy stkich traktowała; stanowiło to jej jedy ną zaletę. I nawet jeśli czasami postępowała głupio – jak w przy padku mężczy zny -który -by ł-przed-Gary m albo potem samego Gary ’ego – nigdy nie przestawała by ć miła. Oczy wiście pani MacDonald też miała swoje zalety : by ła dobra dla Reggie i kochała swojego psa, co według Reggie zasługiwało na najwy ższe uznanie. Uważała panią MacDonald za prawdziwą szczęściarę – miała mnóstwo czasu, żeby się przy zwy czaić do my śli o śmierci. Reggie nie podobało się, że w jednej chwili można beztrosko sobie pląsać, a w następnej przestać istnieć, ot tak, po prostu. Wy jść z pokoju, wsiąść do taksówki. Zanurzy ć się w chłodną, błękitną wodę basenu i nigdy się z niej nie wy nurzy ć. Nada y pues nada 5. „Dużo miała pani chętny ch do tej pracy ?” – spy tała Reggie. Doktor Hunter odparła: „Całe mnóstwo”. Na co Reggie zauważy ła: „Nie umie pani kłamać, pani doktor”. Doktor Hunter zarumieniła się, roześmiała i odrzekła: „Masz rację. Wiem. Nie umiem nawet grać w » Oszusta« . Ale co do ciebie miałam nosa” – dodała. „Zawsze należy ufać swojej intuicji” – podsumowała Reggie, choć sama w to nie wierzy ła. Jej matka zaufała intuicji, decy dując się na urlop z Gary m, no i proszę, jak to się skończy ło. Z kolei intuicja Billy ’ego z reguły sprowadzała go na manowce. Może i by ł kurduplem, ale wredny m. – Mów mi Jo – zaproponowała doktor Hunter. Doktor Hunter wy znała, że wcale nie chciała wracać do pracy. Gdy by to od niej zależało, najchętniej wcale nie wy chodziłaby z domu. Reggie zainteresowała się, dlaczego to nie zależy od niej. Usły szała, że firma Neila Huntera ma „przejściowe kłopoty ”. („Ktoś go zawiódł, parę rzeczy nie wy paliło”). Ilekroć by ła mowa o firmie pana Huntera, jego żona mruży ła oczy, jakby usiłowała wy patrzy ć coś z dużej odległości. Z przy chodni doktor Hunter bez przerwy telefonowała do domu, żeby sprawdzić, czy z mały m wszy stko w porządku. Bardzo lubiła rozmawiać ze swoim sy nkiem i prowadziła z nim długie jednostronne konwersacje, podczas który ch on ze swojej strony próbował zjeść słuchawkę. Reggie sły szała, jak doktor Hunter mówi do niego: „Witaj, kwiatuszku, miło spędzasz czas?” albo:
„Mamusia niedługo będzie w domku, bądź miły dla Reggie”. Często też recy towała mu różne wierszy ki i ry mowanki. Wy glądało na to, że zna ich całe mnóstwo, zawsze miała w zanadrzu jakieś „Siała baba mak, nie wiedziała jak” albo „Ene, due, rabe”. Znała też wiele ty powo angielskich ry mowanek, kompletnie nieznany ch Reggie, wy chowanej na „Warzy ła sroczka kaszkę” oraz „Idzie kominiarz po drabinie, fiku miku, już w kominie!”. Jeżeli dziecko spało, a doktor Hunter akurat dzwoniła, Reggie dawała jej do telefonu psa. („Muszę ci jeszcze o czy mś powiedzieć” – stwierdziła doktor Hunter na koniec rozmowy kwalifikacy jnej. Reggie pomy ślała: „Oho, jej dziecko ma dwie głowy, dom stoi na skraju urwiska, a mąż jest walnięty m psy cholem”. Ale usły szała ty lko: „Mamy psa. Lubisz psy ?”. „Jeszcze jak! Uwielbiam. Serio. Słowo honoru”). Choć suka nie potrafiła mówić, lepiej niż dziecko zdawała się rozumieć, na czy m polegają rozmowy telefoniczne („Cześć, psinko, jak się ma moja cudna dziewczy nka?”) i bacznie nasłuchiwała głosu doktor Hunter, gdy Reggie trzy mała słuchawkę przy jej uchu. Kiedy Reggie po raz pierwszy zobaczy ła Sadie, wielkiego owczarka niemieckiego, wy glądającego jak pies stróżujący na placu budowy, nie na żarty się przestraszy ła. „Neil obawiał się reakcji suki na pojawienie się dziecka – zwierzy ła jej się doktor Hunter. – Ale ja powierzy łaby m jej własne ży cie i ży cie maleństwa. Znam Sadie dłużej niż kogokolwiek, z wy jątkiem Neila. W dzieciństwie też miałam psa, ale umarł, a ojciec nie pozwolił mi na drugiego. Teraz sam nie ży je, czy li wszy stko jasne”. Reggie nie by ła pewna, jak ma to rozumieć. „Przy kro mi – powiedziała – współczuję pani z powodu tej straty ”. Tak mówili policjanci w telewizji. Miała na my śli martwego psa, ale doktor Hunter uznała, że chodzi o jej ojca. „Nie ma potrzeby – odparła – Powinien by ł umrzeć dawno temu. A w ogóle to mów mi Jo”. Doktor Hunter miała słabość do psów. „Łajka – mawiała – pierwszy pies w kosmosie. Po kilku godzinach umarła z przegrzania i stresu. Kiedy ją wzięli ze schroniska, na pewno my ślała, że trafi do jakiegoś domu, do rodziny. Zamiast tego czekała ją najbardziej samotna śmierć pod słońcem. Jakie to smutne”. Ojciec doktor Hunter wiódł ży cie po ży ciu, stale obecny w swoich książkach. By ł pisarzem i to – jak twierdziła doktor Hunter – bardzo niegdy ś modny m („Miał swoje pięć minut” – śmiała się). Jego książki jednak nie „wy trzy mały próby czasu”. – Ty lko ty le po nim zostało – oznajmiła, kartkując cuchnącą stęchlizną powieść zaty tułowaną Sklepikarz. – Po matce nie zostało mi zupełnie nic – dodała. – Czasami my ślę, że miło by łoby mieć chociaż szczotkę do włosów albo grzebień, jakiś przedmiot, którego codziennie doty kała, który by ł częścią jej ży cia. Ale wszy stko przepadło. Nie my śl, że cokolwiek jest nam dane na wieczność, Reggie. – Nie ma obawy, pani doktor. – Wy starczy odwrócić wzrok, żeby coś utracić.
– Wiem coś o ty m. Proszę mi wierzy ć. Chy botliwa sterta powieści ojca doktor Hunter została przez nią skazana na zesłanie do pozbawionej okien pakamery na piętrze. By ła to właściwie duża szafa wnękowa, „żaden tam pokój”, jak mówiła doktor Hunter, choć w istocie pomieszczenie okazało się większe niż sy pialnia Reggie w Gorgie. Lekarka nazy wała je przechowalnią klamotów. W środku poniewierało się mnóstwo rzeczy, z który mi nie wiadomo by ło, co zrobić: pojedy ncza narta, kij do hokeja, stara kołdra, popsuta drukarka, telewizor tury sty czny, który nie działał (Reggie sprawdziła) i cała masa bibelotów otrzy many ch w prezencie na Gwiazdkę albo z okazji ślubu. „Quelle horreur! – śmiała się doktor Hunter, z rzadka tam zaglądając. – Niektóre z ty ch rzeczy są naprawdę szpetne” – dodawała, zwracając się do Reggie. Szpetne czy nie, nie mogła ich tak po prostu wy rzucić, bo dostała je w prezencie, a „dary należało cenić”. – Może z wy jątkiem koni trojańskich – zauważy ła Reggie. – Tak, ale z drugiej strony darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby – odparła doktor Hunter. – Chociaż czasami warto – stwierdziła Reggie. – Timeo Danaos et dona ferentes 6 – zacy towała doktor Hunter. – Święte słowa. Poszanowanie darów miało swoje granice. Gdy co pewien czas przez otwór na listy wpadała torba foliowa organizacji chary taty wnej, doktor Hunter napełniała ją rzeczami z przechowalni klamotów i z pewny m poczuciem winy wy stawiała za próg. – Wy rzucam i wy rzucam, a nic nie uby wa – narzekała. – Prawo fizy ki – wzruszała ramionami Reggie. Reszta domu by ła zawsze nienagannie wy sprzątana i gustownie przy ozdobiona chodnikami, lampami oraz bibelotami. Te ostatnie zdecy dowanie odbiegały jakością od kolekcji naparstków i miniaturowy ch czajniczków mamy, które, pomimo niewielkich rozmiarów, zajmowały sporą część cennej przestrzeni w mieszkaniu Reggie w Gorgie. Dom Hunterów został zbudowany w epoce wiktoriańskiej. Choć wprowadzono w nim wszy stkie nowoczesne udogodnienia, zachowały się ory ginalne kominki, drzwi oraz gzy msy, co doktor Hunter uznawała za „istny cud”. W drzwiach frontowy ch znajdowały się witraże – eksplozje czerwieni, gwiazdki błękitu oraz żółte rozety rzucające na ściany wielobarwne tęcze, gdy przeświecało przez nie słońce. By ł nawet komplet dzwonków dla służby oraz schody kuchenne, które niegdy ś pozwalały służący m przemy kać niepostrzeżenie. „To by ły czasy ” – mówił ze śmiechem pan Hunter i dodawał, że gdy by przy szło mu ży ć w epoce, kiedy powstał ich dom, musiałby palić w kominkach i pastować buty. „Ciebie też by to nie ominęło, Reggie” – dodawał. – „Natomiast Joanna obijałaby się na górze jako jaśnie pani. Jej rodzinie zawsze dobrze
się powodziło”. – Wszy stko to dawno przepadło – wy jaśniła doktor Hunter, odpowiadając na py tające spojrzenie Reggie. – Niestety – mruknął pan Hunter. – Nietrafione inwesty cje, rachunki za dom opieki, reszta roztrwoniona na błahostki – rzuciła doktor Hunter takim tonem, jakby utrata majątku nie miała dla niej żadnego znaczenia. – Mój dziadek by ł bogaty, ale podobno rozrzutny – dodała. – Za to my jesteśmy biedni, ale uczciwi – zauważy ł pan Hunter. – Podobno – odparła jego żona. Prawdę mówiąc, jak wy znała Reggie pewnego dnia doktor Hunter, pewna część majątku ocalała, dzięki czemu mogli sobie pozwolić na kupno „tak drogiego domu”. „To inwesty cja” – mawiał pan Hunter. „To dom” – odpowiadała doktor Hunter. Kuchnia by ła ulubiony m pomieszczeniem Reggie. Zmieściłoby się w niej całe jej mieszkanko i zostałoby jeszcze całkiem sporo miejsca, żeby upchnąć kilka słoni, gdy by ktoś miał taką fantazję. O dziwo, pan Hunter lubił gotować i wiecznie robił w kuchni bałagan. „Uwalniam w ten sposób swoją kreaty wność” – oznajmił kiedy ś Reggie. „Kobiety gotują, żeby nakarmić inny ch – odparła doktor Hunter. – Mężczy źni, żeby się popisać”. W domu by ła nawet spiżarnia: nieduże zimne pomieszczenie z podłogą z kamienny ch pły t, z kamienny mi półkami i drewniany mi drzwiami, na który ch widniał wy cięty w deskach wzór z serduszek. Doktor Hunter przechowy wała tam ser, jajka, bekon oraz wszy stkie produkty suszone i w puszkach. „Powinnam zrobić dżem – stwierdziła latem z poczuciem winy. – Taka spiżarnia aż się prosi o dżem domowej roboty ”. A z powodu zbliżającej się Gwiazdki oświadczy ła: „Mam wy rzuty sumienia, że nie zrobiłam korzennego nadzienia do babeczek. Ani bożonarodzeniowego ciasta z bakaliami. Ani puddingu. Taka spiżarnia aż się prosi o zawinięty w szmatkę pudding wy pełniony srebrny mi sześciopensówkami oraz talizmanami na szczęście”. Reggie chciała się dowiedzieć, czy tak właśnie wy glądały święta Bożego Narodzenia w dzieciństwie doktor Hunter. I usły szała szy bką odpowiedź: „Na Boga, nie!”. Reggie wcale nie uważała, że spiżarnia prosi się o cokolwiek, może ty lko o małe porządki. Pan Hunter stale tam buszował w poszukiwaniu różny ch składników, szerząc chaos wśród równy ch rzędów puszek i słoików. Doktor Hunter („Mów mi Jo”), która nie by ła religijna i nie pokładała wiary w „żadnej transcendencji z wy jątkiem transcendencji ludzkiego ducha”, wierzy ła głęboko w porządek i dobry gust. „Według Morrisa nie powinno się mieć w domu niczego, co nie jest uży teczne lub czego nie uważa się za piękne” – oznajmiła Reggie, gdy napełniały śliczny wazonik („Worcester”) kwiatami z ogrodu. Reggie sądziła, że chodzi o kogoś o imieniu Maurice, prawdopodobnie
zaprzy jaźnionego geja, dopóki nie zauważy ła na półce biografii Williama Morrisa i nie pomy ślała: „Aleś ty głupia, Reggie”, ponieważ oczy wiście dobrze wiedziała, kim on by ł. Dwa razy w ty godniu przy chodziła sprzątaczka o imieniu Liz i zaraz na wstępie zaczy nała narzekać, ile ją czeka roboty. Według Reggie przesadzała, bo Hunterowie dbali o porządek. Nie by li fanaty kami prac domowy ch, nic z ty ch rzeczy, ale znali różnicę pomiędzy wy godą a kompletny m chaosem w przeciwieństwie do pani MacDonald, której cały dom by ł „przechowalnią klamotów”. Wszędzie walały się tam jakieś starocie, paragony i długopisy, zegary bez kluczy i klucze bez zamków, sterty ubrań, pry zmy stary ch gazet, połowa roweru, która pewnego dnia po prostu pojawiła się w przedpokoju, no i zatrzęsienie książek. Pani MacDonald traktowała perspekty wę porwania Kościoła i drugiego przy jścia Chry stusa jako uniwersalną wy mówkę („Po co mam się starać?”), ale w istocie by ła zwy kłą bałaganiarą. Pani MacDonald odnalazła wiarę (Bóg jeden wie gdzie) wkrótce po ty m, jak zdiagnozowano u niej guza. Obie rzeczy by ły ściśle ze sobą związane. Reggie sądziła, że gdy by ją zżerał rak, też mogłaby zacząć wierzy ć w Boga. Miło by ło my śleć, że komuś na nas zależy, choć akurat Bóg pani MacDonald nie wy dawał się szczególnie opiekuńczy, wręcz przeciwnie – by ł obojętny na ludzkie cierpienie. Jedy ny jego cel stanowiło sianie zniszczenia. Doktor Hunter miała w kuchni dużą korkową tablicę pełną rozmaitości dający ch wgląd w jej przeszłość. Do tablicy przy pięto między inny mi dy plom z zawodów lekkoatlety czny ch potwierdzający zdoby cie mistrzostwa hrabstwa w biegach, a także inny, świadczący o zdaniu egzaminu z gry na fortepianie na poziomie ósmy m. Na jednej z fotografii („ze studiów”) młoda Joanna stała otoczona oklaskujący mi ją ludźmi i trzy mała w górze puchar. „By łam wszechstronna”– śmiała się doktor Hunter. „Wciąż pani jest” – odparła na to Reggie. Zdjęcia na tablicy pozwalały Reggie prześledzić w skrócie ży cie jej pracodawczy ni. Kilka z nich przedstawiało Sadie na przestrzeni lat, oczy wiście by ło też mnóstwo fotek dziecka oraz jedna, na której doktor Hunter z mężem śmiali się w blasku egzoty cznego słońca. Pozostałą powierzchnię pokry wał istny kolaż z list zakupów, przepisów („Czekoladowe ciastka z orzechami Sheili”) oraz liścików pisany ch przez doktor Hunter do samej siebie („Koniecznie powiedzieć Reggie, że w poniedziałek zajęcia muzy czne dla dzieci są odwołane” albo „Wizy ta pacjenta przełożona na piątek wieczorem”). By ły tam również wszy stkie potrzebne wizy tówki: denty sty, fry zjerki i opty ka. Doktor Hunter nosiła okulary, kiedy je wkładała, wy glądała jeszcze bardziej inteligentnie niż zwy kle. Reggie też powinna nosić okulary, lecz w jej przy padku efekt by ł odwrotny – wy glądała w nich jak kompletny przy głup. Nosiła je więc ty lko wtedy, kiedy w pobliżu nie by ło nikogo. Dziecko i doktor Hunter się nie liczy li; Reggie mogła by ć przy nich sobą i doty czy ło to nawet okularów. Poza ty m wisiało kilka wizy tówek, które pan Hunter przy czepiał po powrocie ze „służbowy ch
lunchów”, ale w istocie by ła to tablica jego żony. Wczoraj po południu doktor Hunter odwiedziła jakaś kobieta. Zadzwoniła do drzwi dwie minuty po ty m, jak doktor Hunter przekroczy ła próg domu, i Reggie przy szło do głowy, że mogła czekać na jej powrót w zaparkowany m w pobliżu samochodzie. Podtrzy mując dziecko na biodrze, Reggie zaprowadziła ją do kuchni i poszła po doktor Hunter, ta bowiem udała się na górę, żeby zdjąć czarny kostium, który zawsze nosiła w pracy. Po zejściu na dół zastała nieznajomą studiującą zawartość korkowej tablicy. Sposób, w jaki to robiła, wy dał się Reggie bezczelny. Kobieta by ła trochę podobna do doktor Hunter – te same ciemne włosy do ramion, ta sama szczupła budowa ciała, może ty lko nieco wy ższy wzrost. Miała nawet podobny czarny kostium. Nie ulegało wątpliwości, że nie jest akwizy torką Avonu. Reggie by ła ciekawa, czy kiedy kolwiek będzie robić w ży ciu coś wy magającego noszenia czarnego kostiumu. Kiedy doktor Hunter weszła do kuchni, nieznajoma wy jęła z torebki wizy tówkę i pokazując ją, zapy tała: „Możemy zamienić słowo?”. „Mogłaby ś przez kilka minut zająć się mały m, Reggie?” – poprosiła doktor Hunter, chociaż dziecko właśnie robiło rozgwiazdę, wy ciągając do matki pulchne ramionka, jakby błagało, żeby je uratować z tonącego statku. Doktor Hunter ty lko się do niego uśmiechnęła, po czy m zaprowadziła tę kobietę do salonu i zamknęła drzwi. Nigdy nie ignorowała dziecka i nigdy nie zapraszała nikogo do salonu – wszy stkich gości przy jmowała przy duży m stole w kuchni. Na krótką chwilę Reggie ogarnął lęk, że ta niespodziewana wizy ta ma związek z Billy m. Wy jdzie na jaw, że ten łobuz to jej brat, i wtedy przepędzą ją stąd. Nie wspomniała dotąd pracodawczy ni, że ma brata. Nie okłamała jej, po prostu usunęła go z historii swojego ży cia. Zresztą on zrobił z nią dokładnie to samo. Suka chciała pójść za swoją panią, lecz doktor Hunter bez słowa zamknęła jej drzwi przed nosem, co też by ło do niej zupełnie niepodobne. Sadie usiadła przed drzwiami i cierpliwie czekała. Gdy by psy potrafiły marszczy ć brwi, na pewno by to zrobiła. Po wy jściu nieznajomej doktor Hunter miała dziwny, nienaturalny wy raz twarzy, jakby próbowała udawać, że wszy stko jest w porządku, chociaż tak nie by ło. A na tablicy pojawiła się nowa wizy tówka. Widniał na niej wy tłaczany napis: „Policja szkocka”, numer telefonu oraz nazwisko i stopień: „nadkomisarz Louise Monroe”. Reggie nakarmiła dziecko jogurtem – nie takim zwy czajny m, ty lko specjalny m organiczny m jogurtem dla dzieci, bez sztuczny ch dodatków, bez cukru, bez żadnej chemii. Kiedy mały stracił zainteresowanie posiłkiem, dojadła resztę. Na dworze by ło zimno i mokro, za to kuchnia wy dawała się przy tulna i bezpieczna. Nie by ło w niej jeszcze gwiazdkowy ch ozdób, ty lko kalendarz adwentowy, który kupiły na urodziny dziecka, lecz Reggie z łatwością potrafiła sobie wy obrazić woń sosny, klementy nek, drewna płonącego w kominku i wszy stkie inne cudowne zapachy, jakimi z pewnością lada dzień wy pełni
się cały dom. To miało by ć jej pierwsze Boże Narodzenie spędzone z doktor Hunter i jej sy nkiem. Zastanawiała się, jak zasugerować lekarce, że powinna obchodzić święta z nimi, zamiast sama albo z Hussainami. Nie miała nic przeciwko nim, broń Boże; po prostu tamci nie by li jej rodziną. A doktor Hunter i dziecko tak. Sadie tkwiła cierpliwie przy wy sokim krzesełku. Za każdy m razem, gdy dziecku coś skapnęło, zlizy wała to z podłogi. Czasami zdarzało jej się nawet pochwy cić kąsek w locie. Miała w sobie dużo godności jak na psa żebrzącego o resztki. („Starzeje się” – mówiła ze smutkiem doktor Hunter). Reggie podała małemu pełnoziarnisty sucharek, żeby sobie pożuł, a sama umy ła jego miseczki – ręcznie, bo obawiała się powierzy ć je zmy warce. Naczy nka by ły z prawdziwej porcelany, ozdobione staroświeckim wzorem. Zabawki miał gustowne i zrobione z drewna, nic hałaśliwego ani w krzy kliwy ch kolorach, wszy stkie ubranka drogie i nowe, nic z odzy sku czy kupionego w sklepie z uży wany mi rzeczami. Wiele z nich miało francuskie metki. Tego dnia mały ubrany by ł w prześliczny kombinezon w granatowo-białe pasy (nazy wany przez doktor Hunter ubrankiem mary narskim), który kojarzy ł się Reggie z wiktoriańskim kostiumem kąpielowy m. W pokoiku dziecięcy m leżał dy wanik z obrazkiem arki Noego i stała nocna lampka w kształcie dużego bajkowego muchomora z czerwony m kapeluszem w białe kropki. Pościel by ła wy szy wana w żaglówki. Na ścianie nad łóżeczkiem wisiała oprawiona w ramki makatka z datą urodzin oraz imionami i nazwiskiem malucha „Gabriel Joseph Hunter”, wy haftowany mi błękitny m ściegiem łańcuszkowy m. Dziecko nie bało się niczego z wy jątkiem niespodziewany ch głośny ch dźwięków (Reggie także za nimi nie przepadała), potrafiło klaskać, jeżeli powiedziało mu się „Brawo!”, a na py tanie: „Gdzie jest twoja czerwona piłeczka?” podpełzało do pudła z zabawkami i wy szukiwało ją. Akurat dzień wcześniej zrobiło swój pierwszy chwiejny krok bez niczy jej pomocy. („Jeden mały krok dla ludzkości, wielki skok dla takiego maluszka” – zauważy ła doktor Hunter). Potrafiło powiedzieć „pies”, „piła” i „koku” – to ostatnie oznaczało jego największy skarb, niewielki kwadrat materiału wy cięty z kocy ka kupionego przez siostrę pana Huntera, zanim mały się urodził. Kocy k miał kolor bladej zieleni („mchu”, uważała doktor Hunter), żeby nadawał się i dla chłopca, i dla dziewczy nki. Doktor Hunter przy znała się Reggie, że znała płeć dziecka, ale nikomu nic nie powiedziała, nawet mężowi, bo chciała „mieć je ty lko dla siebie tak długo, jak to ty lko możliwe”. Ostatnio zielony kocy k, do którego malec by ł wręcz obsesy jnie przy wiązany, został pocięty na kawałki, łatwiejsze w uży ciu. „Według Winnicotta to jego obiekt przejściowy – powiedziała kiedy ś tajemniczo doktor Hunter. – A może zwy kły talizman?”. Przed ty godniem dziecko obchodziło swoje pierwsze urodziny i żeby to uczcić, pojechali samochodem we troje (bez pana Huntera, który by ł „zapracowany ”, poza ty m stwierdził:
„Przecież on nawet nie wie, że ma urodziny, Jo”) do hotelu w pobliżu Peebles na podwieczorek, wzbudzając głośne zachwy ty kelnerek, które nie mogły się nadziwić, jaki cudowny jest mały i jak grzecznie się zachowuje. Dostał wtedy talerzy k różowy ch lodów. „Jego pierwsze lody ! Wy obraź to sobie! – wy krzy knęła doktor Hunter. – Wy obraź sobie, Reggie, że pierwszy raz w ży ciu jesz lody ”. Dziecku oczy prawie wy szły na wierzch ze zdumienia, gdy spróbowało różowego smakoły ku. – Na zdrowie – powiedziała mu Reggie. Ona sama i doktor Hunter zjadły na spółkę cały talerz ciastek. „Wy daje mi się, że mam w sobie grubasa, który próbuje wy dostać się na wolność” – stwierdziła Reggie, a doktor Hunter tak się śmiała, że niemal zakrztusiła się miniaturową eklerką kawową. W zasadzie nic by się nie stało, bo wcześniej, na prośbę Reggie, z my ślą o takich właśnie wy padkach sama nauczy ła ją manewru Heimlicha. – Jestem bardzo szczęśliwa – oznajmiła doktor Hunter, kiedy już jej przeszło. – Ja też – wy znała Reggie. Miłe by ło to, że naprawdę czuły się szczęśliwe, bo zaskakująco wielu ludzi mówi o szczęściu, chociaż wcale go nie odczuwa. Jak mama w rozmowach z mężczy zną-który -by ł-przed-Gary m. To by ło pierwszego dnia adwentu i doktor Hunter stwierdziła, że przy jemnie mieć urodziny w taki dzień, chociaż sama nie by ła wierząca. Kupiły więc kalendarz adwentowy w Peebles. W mieście pełno by ło sklepów lubiany ch przez starszy ch ludzi. Reggie też się podobały ; przy puszczała, że ma to jakiś związek z jej starą duszą. W kalendarzu za każdy mi drzwiczkami kry ła się czekoladka i doktor Hunter zaproponowała: „Powiesimy go w kuchni, każdego dnia będziesz mogła otworzy ć kolejne drzwiczki i zjeść czekoladkę”. Reggie tak robiła; nawet w tej chwili, żeby przedłuży ć przy jemność, trzy mała pod policzkiem rozpły wającą się czekoladkę w kształcie Świętego Mikołaja. Jednocześnie zanurzała w zlewie porcelanowe naczy nka Bunny kins i wlewała do gorącej wody ekologiczny pły n do zmy wania. Doktor Hunter nie uży wała niczego, co nie by ło ekologiczne. Proszek do prania, pły n do podłóg, wszy stko musiało by ć ekologiczne. „Przy dziecku nie powinno się uży wać niebezpieczny ch chemikaliów” – wy jaśniła Reggie na samy m początku. Dziecko by ło bezcenne, droższe niż najcenniejszy skarb. „Ostatecznie kosztowało mnie mnóstwo zachodu – śmiała się doktor Hunter. – To nie by ło takie łatwe”. Doktor Hunter musiała na siebie uważać, bo miała astmę („Lekarzu, ulecz samego siebie” – powtarzała), którą to dolegliwość odziedziczy ła po swojej matce. Poza ty m ciągle się przeziębiała, a to dlatego, że – jak mówiła – przy chodnia to „najbardziej niezdrowe miejsce pracy pod słońcem, pełno tam chory ch ludzi”. Czasami, gdy Reggie stawała blisko doktor Hunter, sły szała dochodzące z jej klatki piersiowej poświsty wanie. „Ży ciodajny oddech” – mawiała
doktor Hunter. Dziecko najwy raźniej nie odziedziczy ło po niej problemów z płucami. („Dickens cierpiał na astmę” – powiedziała pani MacDonald. „Wiem – odparła Reggie. – Czy tałam o nim w szerokim kontekście”). Z pozoru nic nie wskazy wało na to, że firma pana Huntera może mieć jakieś „przejściowe kłopoty ”. Hunterowie mieli piękny dom, dwa samochody, lodówkę pełną najlepszego jedzenia, a ich dziecku niczego nie brakowało. W niektóre poranki, kiedy Reggie przy chodziła do pracy, pan Hunter zachowy wał się jak zawodnik w sztafecie – podawał jej dziecko tak szy bko, że usteczka i oczy malca robiły się zupełnie okrągłe ze zdumienia tak bły skawiczną wy mianą. Potem Reggie i Sadie wsłuchiwały się w fascy nujący dźwięk wielkiego range rovera ruszającego spod domu z piskiem opon i chrzęstem żwiru, ponieważ pan Hunter jeździł jak kierowca rajdowy. „Z rana jest zwy kle zły jak osa” – śmiała się doktor Hunter. Najwy raźniej nie przeszkadzało jej, że mieszka pod jedny m dachem z osą. Spły wało to po niej jak woda po kaczce. Pana Huntera i Sadie nie łączy ła jakaś szczególna więź. Zwy kle ograniczał się do burczenia: „Z drogi, Sadie” albo „Złaź z kanapy, Sadie”. Suka pojawiła się w jego ży ciu „w pakiecie”, tak powiedział Reggie. „Nie można mieć Jo bez Sadie”. – Kochasz mnie, to kochaj i mojego psa – odpowiadała na to doktor Hunter. – Najlepszego przy jaciela kobiety. Timmy, Snowy, Jumble, Lassie, Bobby z Grey friars. Wszy scy mieli jakiegoś psiego przy jaciela. Ty lko biedna Łajka, pies z kosmosu, nie by ła niczy im przy jacielem. W inne poranki pan Hunter zostawał w domu i prowadził niekończące się rozmowy telefoniczne. Czasami wy chodził na dwór, żeby móc jednocześnie palić i rozmawiać. Nie wolno mu by ło palić w domu ani przed nim, ale telefony zdawały się go do tego prowokować. „Ty lko mnie nie wy daj” – mrugał porozumiewawczo do Reggie, jakby doktor Hunter mogła nie wy czuć zapachu dy mu na jego ubraniu i nie zauważy ć ciśnięty ch na żwir petów. Reggie siłą rzeczy by ła świadkiem ty ch rozmów, ponieważ pan Hunter zawsze bardzo głośno mówił do niewidoczny ch ludzi po drugiej stronie. Opowiadał im, że „bada nowe możliwości”. Miał „na oku bardzo ciekawe projekty ”, „otwierały się przed nim nowe perspekty wy ”. Robił wrażenie aroganckiego, ale w istocie błagał o pomoc. „Chry ste, Mark, ja się tu wy krwawiam, do cholery !”. Pan Hunter by ł przy stojny na swój szorstki, jakby lekko zuży ty sposób, dzięki czemu wy dawał się bardziej pociągający, niż gdy by by ł po prostu zwy czajnie atrakcy jny. Doktor Hunter poznała go, gdy pracowała jako starszy asy stent w dawny m Szpitalu Królewskim, choć Neil nie pochodził z Edy nburga. Urodził się w Glasgow, by ł zatem „Weegie”, śmiała się doktor Hunter. Określenie to by ło generalnie przez edy nburczy ków uważane za obelgę, ale ona jako Angielka mogła o ty m nie wiedzieć. Zalecał się do niej przez długi czas, zanim mu wreszcie uległa i zgodziła się wy jść za
niego za mąż. Pan Hunter „robił w rozry wce”, ale czy m dokładnie się zajmował, tego Reggie nie wiedziała. Małżeństwo Hunterów wy dawało się całkiem udane, chociaż Reggie nie miała go właściwie z czy m porównać, chy ba że ze związkiem mamy i Gary ’ego (nuda) albo mamy i mężczy zny który -by ł-przed-Gary m (tragedia). Doktor Hunter śmiała się z wad swojego męża i najwy raźniej nigdy się na niego nie gniewała. „Jo jest za dobra dla ludzi” – mawiał pan Hunter. Sam wpadał co jakiś czas z piękny m bukietem kwiatów oraz butelką wina w ręce i wołał do żony : „Sie masz, laleczko!”, zgry wając się na glasgowczy ka z wodewilu, po czy m dawał jej soczy stego buziaka, mrugał do Reggie i mówił: „Za każdą wspaniałą kobietą stoi jakiś beznadziejny facet, Reggie. Zapamiętaj to sobie”. Przez większość czasu pan Hunter zachowy wał się tak, jakby w ogóle Reggie nie dostrzegał. Kiedy indziej całkiem ją zaskakiwał – nagle robił się bardzo miły, prosił, żeby usiadła przy kuchenny m stole, robił jej kawę i dość nieudolnie próbował prowadzić konwersację („To jaka właściwie jest twoja historia, Reggie?”). Zwy kle zanim zdołała zacząć mu opowiadać swoją (skądinąd wcale nie taką prostą) historię, rozlegał się dzwonek komórki, pan Hunter zry wał się od stołu, odbierał telefon („Cześć, Phil, jak leci? Pomy ślałem, że mogliby śmy się spotkać, mam pewną propozy cję, którą chciałby m ci przedstawić…”) i nerwowo przechadzał się po kuchni. Neil Hunter nazy wał dziecko „dzieciakiem” i często podrzucał je do góry, aż piszczało z radości. Twierdził, że nie może się doczekać, kiedy „dzieciak” zacznie mówić, biegać i chodzić z nim na mecze piłki nożnej. Doktor Hunter mówiła wtedy : „Na to ma jeszcze czas. Trzeba się cieszy ć każdą sekundą. Mijają, nim się człowiek obejrzy ”. Ilekroć mały zrobił sobie jakąś krzy wdę, pan Hunter brał go na ręce i mówił: „No, kolego, nic ci nie będzie, to ty lko głupstwo” ciepły m, lecz nie zanadto współczujący m tonem. Doktor Hunter w takich sy tuacjach przy tulała sy nka, całowała go i szeptała: „Mój mały okruszek”, zapoży czy wszy to określenie od Reggie (która z kolei zapoży czy ła je od swojej mamy ). Szkockie słowa i zwroty doktor Hunter wy mawiała ze szkockim (zresztą całkiem niezły m) akcentem, zupełnie jakby by ła dwujęzy czna. Dziecko lubiło pana Huntera, lecz doktor Hunter wprost uwielbiało. Kiedy brała je na ręce, nie odry wało oczu od jej twarzy i chłonęło każdy szczegół, tak jakby kiedy ś miało zdawać z tego egzamin. – Teraz jestem dla niego boginią – śmiała się doktor Hunter – ale pewnego dnia stanę się wkurzającą staruchą, która chce, żeby ją wozić do supermarketu. – Och, na pewno nie, pani doktor – odparła Reggie. – My ślę, że zawsze będzie panią ubóstwiał. – Nie powinnaś jednak skończy ć szkoły, Reggie? – zatroskała się doktor Hunter, marszcząc lekko z niepokojem swoje śliczne czoło. Reggie przy puszczała, że podobnie zwracała się do swoich pacjentów („Naprawdę powinna
pani nieco schudnąć, pani MacTavish”). – Owszem, powinnam. – No, chodź, słonko – zwróciła się Reggie do dziecka, wy jmując je z krzesełka i sadzając na podłodze. Bez przerwy musiała je mieć na oku; w jednej chwili potrafiło siedzieć spokojnie i obmy ślać, jak by tu zjeść własną pulchną stópkę, a w następnej czołgało się niczy m mały komandos w kierunku najbliższego zagrożenia. Jedy ne, co je obecnie interesowało, to wkładanie do buzi wszy stkiego, co mu wpadło w rękę. Można by ło mieć pewność, że jeśli ty lko znajdzie się przedmiot dostatecznie mały, żeby się nim udławić, malec naty chmiast po niego sięgnie. Z tego też powodu Reggie stale wy patry wała guzików, monet oraz winogron – zwłaszcza te ostatnie malec szczególnie lubił. Umy te dla niego winogrona trzeba by ło przecinać na pół, co by ło okropnie żmudne, ale doktor Hunter opowiedziała jej o pacjentce, której dziecko umarło, bo winogrono utknęło mu w tchawicy. „Nikt nie by ł w stanie mu pomóc” – dodała, jakby to by ło gorsze niż sama śmierć. To wtedy Reggie poprosiła doktor Hunter, żeby nauczy ła ją nie ty lko manewru Heimlicha, ale też oddy chania metodą usta-usta, tamowania krwotoku tętniczego i opatry wania oparzeń. I dorzuciła parę słów o postępowaniu przy porażeniach prądem i przy padkowy ch zatruciach (oraz utonięciach, rzecz jasna.) „Mogłaby ś zrobić kurs pierwszej pomocy – stwierdziła doktor Hunter – ale tam niepotrzebnie poświęca się ty le czasu na bandażowanie. Możemy poćwiczy ć przewiązy wanie nadgarstków i ramion, zakładanie podstawowego opatrunku na głowę, ale nic bardziej skomplikowanego nie będzie ci potrzebne. Tak naprawdę musisz ty lko wiedzieć, jak uratować komuś ży cie”. Przy niosła z przy chodni fantom, żeby Reggie mogła poćwiczy ć resuscy tację krążeniowo-oddechową. „Nazy wamy go Eliot – powiedziała. – Nikt nie pamięta dlaczego”. Kiedy Reggie my ślała o dziecku, które udusiło się winogronem, wy obrażała sobie staroświecką butelkę lemoniady z wetknięty m w szy jkę marmurowy m korkiem – taką, jaką widziała w muzeum. Lubiła muzea. Jasne, dobrze oświetlone miejsca. Pan Hunter nie przejmował się aż tak bardzo dzieckiem. Powtarzał, że dzieci są „prakty cznie niezniszczalne” i że doktor Hunter niepotrzebnie się zamartwia, „chociaż w sumie to zrozumiałe, zważy wszy na jej przeszłość”. Reggie nic nie wiedziała o przeszłości doktor Hunter. (Wy obraziła sobie, że py ta lekarkę: „To jaka jest pani historia, pani doktor?”, ale dziwnie to brzmiało). Wiedziała jedy nie, że William Morris zajmował poczesne miejsce na półce w salonie, podczas gdy książki ojca doktor Hunter zostały oficjalnie uznane za śmieci i wiodły smutny ży wot w galerii osobliwości na piętrze. Osobiście Reggie uważała, że dzieci są wy jątkowo podatne na rozmaite uszkodzenia i po tej historii z winogronem wpadła w paranoję, że dziecko może się
przy padkiem udusić. Ale czego innego można się by ło spodziewać, zważy wszy na jej przeszłość? („Oddech – mawiała doktor Hunter – oddech jest wszy stkim”). Czasem leżała nocą w łóżku, wstrzy mując oddech tak długo, że niemal pękały jej płuca, żeby poczuć, jak to jest. Wy obrażała sobie przy ty m matkę zaplątaną pod wodą we własne włosy niczy m w jakiś nowy, tajemniczy gatunek wodorostów. – Ile czasu trzeba, żeby człowiek utonął? – zapy tała kiedy ś Reggie doktor Hunter. – Cóż, są różne czy nniki – odparła doktor Hunter – na przy kład temperatura wody i tak dalej, ale z grubsza rzecz biorąc, od pięciu do dziesięciu minut. Niedużo. Dostatecznie dużo. Reggie odłoży ła naczy nka dziecka na ociekacz. Zlew znajdował się pod oknem wy chodzący m na łąkę u podnóża Blackford Hill. Czasami na łące pasły się konie, czasami nie. Reggie nie miała pojęcia, gdzie się podziewały, kiedy ich tam nie by ło. Teraz, zimą, stały okry te kocami w kolorze khaki przy pominający mi płaszcze przeciwdeszczowe od Barboura. Niekiedy, gdy doktor Hunter wracała z pracy wy starczająco wcześnie, przed zapadnięciem zimowego zmierzchu, zabierały psa oraz dziecko na łąkę. Malec raczkował po szorstkiej trawie, Reggie biegała w kółko za Sadie – suka uwielbiała, gdy ktoś udawał, że ją goni – a doktor Hunter śmiała się i wołała do sy nka: „No dalej! Biegnij, gnaj jak wiatr!”. Mały ty lko na nią patrzy ł zdziwiony ; rzecz jasna, nie miał pojęcia, czy m jest bieganie. Jeżeli konie akurat się pasły, zachowy wały powściągliwą rezerwę, jakby same biegały (od czasu do czasu przecież musiały to robić) w największej tajemnicy. Konie by ły duże i nerwowe. Reggie nie podobał się sposób, w jaki wy wijały wargi, odsłaniając wielkie, żółte zęby. Obawiała się, że mogą wziąć piąstkę podekscy towanego dziecka za jabłko i odgry źć mu całą rękę. „Mnie też niepokoją – przy znała doktor Hunter. – Zawsze są takie smutne, nie sądzisz? Ale nie tak smutne jak psy ”. Reggie uważała psy za całkiem radosne stworzenia, ale oczy wiście doktor Hunter wszędzie potrafiła dostrzec zalążek smutku. „Jakie to smutne” – mówiła, gdy z drzew opadały liście. „Jakie to smutne” – wzdy chała, sły sząc w radiu piosenkę Beth Nielsen Chapman. „Jakie to smutne” – szeptała, gdy szy kowała się do wy jścia z domu, a Sadie z tego powodu skomlała cichutko. Nawet gdy mały obchodził urodziny i mieli ty le frajdy, objadając się tortem oraz różowy mi lodami, już po wszy stkim, kiedy wracali do domu, doktor Hunter stwierdziła: „Jego pierwsze urodziny. Jakie to smutne. Nigdy więcej nie będzie niemowlęciem”. Reggie podarowała małemu na urodziny misia oraz śliniaczek haftowany w niebieskie kaczuszki z napisem: „Pierwsze urodziny maluszka”. Pierwsze rzeczy by ły miłe, ostatnie już nie tak bardzo.
Często po takim przy pły wie smutku doktor Hunter najpierw potrząsała lekko głową, jakby chciała się czegoś z niej pozby ć, a potem uśmiechała się i mówiła: „Ale mimo wszy stko nie dajemy się przy gnębieniu, prawda, Reggie?”. „W istocie, pani doktor” – odpowiadała Reggie. – Mów mi Jo – poprosiła ją doktor Hunter po raz kolejny. A do dziecka powiedziała: – Na marchewki urodziny zeszły się wszy stkie jarzy ny. Reggie nie wspomniała jej ani słowem o swojej matce, o ty m, że nie ży je. Takie brzemię smutku mogłoby by ć dla lekarki zby t ciężkie do udźwignięcia, nawet gdy by Reggie oszczędziła jej zbędny ch i tragiczny ch szczegółów. Później doktor Hunter za każdy m razem patrzy łaby na nią ze smutkiem w oczach i to także by łoby nie do udźwignięcia. Dlatego Reggie wy my śliła sobie matkę. Miała na imię Jackie i pracowała przy kasie w supermarkecie w centrum handlowy m, do którego doktor Hunter nigdy nie zaglądała. W młodości by ła mistrzy nią szkockich tańców ludowy ch (choć patrząc na nią, nikt by się tego nie domy ślił). Jej najlepsze przy jaciółki nazy wały się Mary, Trish i Jean. Stale obmy ślała jakąś nową dietę i miała długie włosy (bardzo piękne, niestety Reggie ich po niej nie odziedziczy ła). Zamierzała zacząć je upinać, bo uważała, że jest za stara na noszenie rozpuszczony ch. W ty m roku kończy ła trzy dzieści sześć lat, by ła więc w wieku doktor Hunter. Miała szesnaście lat, gdy zaręczy ła się z ojcem Reggie, siedemnaście, kiedy urodził się Billy, dwadzieścia, gdy owdowiała. Dobrze, że tak wcześnie się ze wszy stkim uwinęła. Na zdjęciach wy chodziła okropnie, ty m bardziej że na widok wy celowanego w siebie aparatu zawsze stroiła śmieszne miny. Jedno z jej ulubiony ch powiedzonek brzmiało: „Dziwny jest ten świat”. Mówiła to z czułością, jak o psotny m dziecku. Czy tała powieści Danielle Steel, jej ulubiony m kwiatem by ł żonkil, robiła też świetną zapiekankę z mięsa i ziemniaków. Tak się składało, że wszy stko to by ło prawdą. Ty lko jeden szczegół się nie zgadzał – w rzeczy wistości matka Reggie nie ży ła. Kiedy Reggie wy cierała ociekacz, jej uwagę zwrócił jakiś ruch na skraju łąki. Tego dnia słońce ledwo raczy ło wy chy lić głowę zza chmur i z tej odległości trudno by ło dostrzec coś więcej niż niewy raźny kształt. Na pewno nie by ł to koń. W takie dni, niedobre na wy pasanie koni, zwierzęta spędzały czas w jakimś tajemniczy m miejscu. Czy mkolwiek by ło to coś, przemknęło wzdłuż ży wopłotu – ciemna, zamazana sy lwetka. Reggie spojrzała na sukę, ciekawa, czy nie wy czuje czegoś swoim szósty m zmy słem, lecz Sadie siedziała stoicko na podłodze obok dziecka, które usiłowało wepchnąć sobie do buzi jej ogon. – O nie, proszę pana – powiedziała do małego Reggie. Delikatnie wy jęła mu z rączki garść sierści, wzięła go na ręce i podeszła do okna. Na łące by ło pusto. Malec zacisnął paluszki na kosmy ku jej włosów. Uwielbiał szarpać za włosy.
„Przy puszczam, że to jakiś atawizm – stwierdziła doktor Hunter. – Ty siące lat temu jako jego matka skakałaby m po drzewach, a on kurczowo czepiałby się mojego futra”. My śl o doktor Hunter, zawsze tak eleganckiej w czarny m kostiumie, jako o pry mity wnej istocie mieszkającej w koronach drzew, by ła przekomiczna. Reggie musiała sprawdzić, co znaczy słowo „atawizm”. Wcześniej nie miała okazji go uży ć. Przerabiała właśnie w słowniku hasła na literę „A”, więc nowy wy raz pasował jak ulał. Pomagał jej zaspokoić żądzę poszerzania zasobów leksy kalny ch. Ostatnio Reggie coraz dłużej przesiady wała w domu swoich pracodawców, natomiast pan Hunter zdawał się by wać w nim coraz rzadziej. „Coś szy kuje, jakieś nowe przedsięwzięcie” – wy jaśniła jej lekko doktor Hunter. Wy dawała się zadowolona, że Reggie spędza u nich ty le czasu. Zdarzało jej się spoglądać w okno i mówić: „Wielkie nieba, Reggie, już ciemno, powinnaś się zbierać”, po czy m dodawała zwy kle: „Co za paskudna pogoda! Może zrobię nam jeszcze po filiżance herbaty ?” albo „Zostań i zjedz z nami kolację, Reggie. Później cię odwiozę”. Reggie miała nadzieję, że wkrótce usły szy : „Po co w ogóle masz wracać do domu? Lepiej się do nas przeprowadź”. Wtedy staliby się nareszcie prawdziwą rodziną: doktor Hunter, Reggie, dziecko oraz pies. (Neil Hunter nie figurował raczej w jej wy marzonej wizji rodzinnego szczęścia). Pewnego wieczoru, akurat kiedy kąpały małego, doktor Hunter powiedziała całkiem nie à propos (kolejny nowy naby tek w słowniku Reggie): „Wiesz, że nie ma żadny ch zasad?”. „Serio?” – zdziwiła się Reggie. Przy szło jej na my śl całe mnóstwo zasad związany ch choćby z przecinaniem winogron na pół czy noszeniem czepka na basenie, o segregowaniu śmieci nie wspominając. Doktor Hunter, w przeciwieństwie do pani MacDonald, bardzo poważnie traktowała recy kling. „Nie, nie chodzi mi o te wszy stkie drobiazgi – konty nuowała doktor Hunter – ty lko o to, jak ży jemy. Nie istnieje żaden szablon, schemat, którego należy się trzy mać. Nikt nie patrzy na nas z góry i nie pilnuje, czy właściwie postępujemy. Nie ma żadnego » właściwie« . Do wszy stkiego musimy dojść sami”. Reggie nie by ła pewna, czy wie, co doktor Hunter próbuje jej powiedzieć. Rozpraszało ją dziecko, skrzeczące i bry zgające wodą jak jakieś rozszalałe morskie stworzenie. – Musisz zapamiętać, Reggie, że najważniejsza jest miłość. Zrozumiałaś? To akurat brzmiało całkiem rozsądnie. Nieco senty mentalnie, ale rozsądnie. – Jasno i wy raźnie, pani doktor – odrzekła, zdejmując ręcznik z kalory fera, na który m się grzał. Doktor Hunter wy jęła malca z wody – by ł bardziej śliski niż ry ba – i wtedy Reggie owinęła go ręcznikiem. – „Wiedzieć, że gdy światło gaśnie, miłość ogniem pała” – wy recy towała doktor Hunter. – Czy ż to nie śliczne? Elizabeth Barrett Browning zadedy kowała ten wiersz swojemu psu.
– Miał na imię Flush – przy taknęła Reggie. – A Virginia Woolf napisała o nim książkę. Zawsze czy tam o autorach w jak najszerszy m kontekście. – Kiedy wszy stko inne przepadnie, zawsze pozostaje miłość – dodała doktor Hunter. – Jak najbardziej – zgodziła się Reggie. Ty lko jaki z tego poży tek? Absolutnie żaden.
Ad augusta per angusta 7 Czy li jednak trasa widokowa. „Wy ruszam w daleką drogę…” Jackson uchy lił rondo wy imaginowanego kapelusza przed dziewczy nami z Dixie Chicks. Z nieznany ch mu powodów GPS w jego samochodzie przestał działać pięć mil po wy jeździe z wioski. W który mś momencie najwy raźniej skręcili nie tam gdzie trzeba, bo nagle znaleźli się na jednopasmówce wijącej się leniwie pod górę przez wy marłą dolinę. Komórka Jacksona straciła zasięg, radio od pewnego czasu wy dawało z siebie wy łącznie szumy i trzaski. W odtwarzaczu miał ty lko jedną pły tę, zapomnianą przez poprzedniego wy najmującego. Zastanawiał się, jak bardzo musiałby by ć spragniony dźwięku ludzkiego głosu, żeby dobrowolnie słuchać zawodzenia Eny i. Powinien by ł wziąć ze sobą iPoda. Mógłby teraz słuchać piosenek o złamany m sercu, odkupieniu i prawości wsioków z amery kańskiego Południa. Wszy stko też wskazy wało na to, że źle zrobił, pozby wając się mapy tury sty cznej – choć nie miał pewności, że tutejsze drogi w ogóle umieszczono na jakiejkolwiek mapie. Gdy by nie tablica milę wcześniej, która upewniła go, że zmierzają we właściwy m kierunku, dawno by zawrócił. (Chociaż czy powinien mieć aż takie zaufanie do tablic drogowy ch?). Krajobraz, posępny w swoim surowy m pięknie, powoli budził w nim utajoną skłonność do melancholii, którą lepiej by ło trzy mać na wodzy. Witaj ciemności, mój stary druhu. Ży cie wy dawało się prostsze, kiedy by ło się pozbawiony m wy obraźni pragmaty kiem, szczęśliwy m idiotą. „Świetnie się składa, bo idiotą już jesteś” – usły szał w głowie głos Josie, swojej by łej żony. Droga ciągnęła się wzdłuż ostry ch krawędzi krajobrazu. Pomijając nieliczne obniżenia terenu, cały czas pięli się w górę. Podróżując pieszo (Boże uchowaj!), Jackson my ślałby o sobie w liczbie pojedy nczej, lecz za kierownicą samochodu automaty cznie wy bierał czasowniki i zaimki w liczbie mnogiej. Jedziemy, skręcamy, my, nam, nasz. Mój samochód i ja, biomechaniczna fuzja człowieka i pojazdu. Pielgrzy mi na Boży m trakcie. By li sami. Jak okiem sięgnąć, żadnego innego auta. Żadny ch traktorów ani land roverów, żadny ch niesamowity ch jeźdźców, w ogóle żadny ch podróżny ch. Ani śladu gospodarstw ani owczarni, ty lko trawa, nagie wapienne skały i martwe grudniowe niebo. By ł na drodze donikąd. Mimo to po okolicy wciąż pętało się sporo odważny ch owiec, obojętny ch na zagrożenie w postaci nacierającego na nie cholernie wielkiego land rovera discovery. Pewnie tutaj, na ty ch wichrowy ch wzgórzach, owce później się kocą. Ciekawe, czy już noszą w sobie przy szłoroczne jagnięta. Nigdy się dotąd nie zastanawiał, jak długo trwa ciąża u owcy ; to niesły chane, co robi z człowiekiem samotna podróż. Ostatnio córka oznajmiła mu, że przechodzi na wegetarianizm. W teście na skojarzenia na widok słowa „jagnię” Jackson pomy ślałby automaty cznie: „sos
miętowy ”. Marlee pomy ślałaby : „niewinność”. Rzeź niewiniątek. Wy chowy wana na ateistkę, przemawiała języ kiem męczenników. Może jednak katolicy zm by ł czy mś wrodzony m, czy mś, co miało się we krwi? – Dzisiejszy m nastolatkom wy bór diety wegetariańskiej wy daje się czy mś w rodzaju ry tuału przejścia – stwierdziła Josie podczas jego ostatniej wizy ty w Cambridge pod koniec lata. – Wszy stkie jej przy jaciółki zrezy gnowały z jedzenia mięsa. Czy li koniec bratania się ojca z córką nad hamburgerem. – Wiem, wiem. Mięso to zbrodnia – westchnął, gdy zajmowali stolik w ulubionej knajpce Marlee. Nazy wała się Ziarna albo Korzenie, jednak on ku oburzeniu córki z uporem mówił: Zielsko. Miał chęć na kanapkę z wołowiną i musztardą, lecz przy stał na trudną do pogry zienia ciemną bułkę z anemiczny m nadzieniem, które wy glądało jak pasta jajeczna, ale okazało się – co za koszmar! – smażony m tofu. – Py cha – mruknął. – Nie bądź takim cy nikiem, tato – ripostowała Marlee. – Za bardzo ci z ty m do twarzy. Odkąd to jego córka zaczęła mówić jak kobieta? Jeszcze rok wcześniej podskakiwała niczy m trzy latka na nadrzecznej ścieżce w drodze do Grantchester (gdzie, o ile dobrze pamiętał, spałaszowała sałatkę z szy nką w Tea Orchard Room i nie miała wtedy żadny ch skrupułów, że zjada świnkę Babe). Teraz najwy raźniej tamta dziewczy nka odbiegła daleko w nieznane. Wy starczy się na chwilę odwrócić, a znikają bez śladu. Kiedy człowiek ma dzieci, mierzy własny wiek ich latami. Nie mówi: „Mam czterdzieści dziewięć lat”, ty lko: „Mam dwunastoletnie dziecko”. Josie miała teraz drugie dziecko, dwuletnią córeczkę, niemal rówieśnicę Nathana. Dwoje dzieci złączony ch wspólną nicią DNA, którą dzieliły z przy rodnią siostrą Marlee. To, że Nathan nie by ł do niego podobny, nie znaczy ło, że nie jest jego sy nem. W końcu Marlee też nie wy glądała tak jak on. Julia twierdziła, że Nathan nie jest jego dzieckiem, ale kto by wierzy ł temu, co wy gaduje jego eks? Julia by ła urodzoną kłamczuchą. Poza ty m by ła też, rzecz jasna, aktorką. Kiedy więc, patrząc mu głęboko w oczy, powiedziała: „Uwierz mi, Jackson, to nie jest twoje dziecko. Mówię prawdę, czemu miałaby m kłamać?”, odruchowo zapy tał: „A czemu akurat teraz miałaby ś zmieniać przy zwy czajenia?”. Zamiast się z nim pokłócić („Z zasady kłócę się ty lko z ty mi, który ch lubię” – powiedziała mu kiedy ś), spojrzała ty lko na niego z politowaniem. Jackson pragnął mieć sy na. Pragnął mieć sy na, którego mógłby nauczy ć wszy stkiego, co sam umiał, i który poznałby rzeczy, o jakich on nie miał pojęcia. Swojej córki nie mógł niczego nauczy ć; już teraz wiedziała więcej od niego. Poza ty m pragnął mieć sy na, bo by ł mężczy zną. Proste. Przy pomniał sobie gwałtowną falę emocji, jaka go zalała, kiedy dotknął główki Nathana.
Przez takie rzeczy silny mężczy zna na zawsze stawał się słaby. – A w ogóle to od kiedy dwunastolatka jest nastolatką? – zaatakował Josie. – Nastolatki mają od trzy nastu lat wzwy ż. Dwanaście to jeszcze dziecko. – Liczy się końcówka „naście” – odparła lekko. – Zresztą w dzisiejszy ch czasach młodzież wcześniej zaczy na. – Co zaczy na? On sam przeży ł okres dorastania, nie będąc nawet tego świadom. Mając dwanaście lat, by ł jeszcze chłopcem, a gdy jako szesnastolatek wstąpił do wojska, stał się mężczy zną. Pomiędzy jedny m a drugim momentem kroczy ł cienistą doliną śmierci, znikąd nie mogąc liczy ć na pocieszenie. Miał nadzieję, że jego córka lepiej będzie wspominać swoje młodzieńcze lata. W kieszeni kurtki nosił wy miętą pocztówkę, którą wy słała mu ze szkolnego wy jazdu do Brugii w czasie przerwy semestralnej. Na kartce widniał malowniczy widoczek z kanałem i rzędem kamienic z czerwonej cegły. Jackson nigdy nie czuł potrzeby odwiedzenia Belgii. Przed wy jazdem przełoży ł pocztówkę ze starej skórzanej kurtki do tej sportowej z logo The North Face, która stanowiła jego przebranie. Zrobił to właściwie bez powodu – uznał po prostu, że wiadomość od córki, chociaż banalna i zdawkowa („Kochany Tato, Brugia jest bardzo ciekawa, mają tu wiele ładny ch budy nków. Ciągle pada. Objadam się fry tkami i czekoladą. Tęsknię! Całuję! Marlee”), nie jest czy mś, co mógłby wy rzucić ot, tak. Czy rzeczy wiście za nim tęskniła? Pewnie w jej ży ciu ty le się działo, że nawet nie zauważy ła jego braku. Brudna owca, właściwie wiekowy baran, rozkraczy ła się przed nim na drodze niczy m rewolwerowiec w samo południe. Jackson zwolnił, zatrzy mał się i spróbował przeczekać uparciucha. Zwierzę ani drgnęło. Zatrąbił, lecz nawet nie zastrzy gło uchem, ty lko dalej od niechcenia żuło trawę jak stary Indianin ty toń. Jacksonowi przy szło do głowy, że baran może by ć głuchy. Wy siadł z samochodu i spojrzał na niego groźnie. – Wy ciągniesz broń czy zagwiżdżesz Dixie? – zapy tał. Baran obdarzy ł go umiarkowany m zainteresowaniem i wrócił do przeżuwania. Jackson próbował przesunąć go siłą, ale ten się zaparł – skutecznie mimo dość mizernej wagi. Czy nie powinien się bać człowieka? Jackson, gdy by by ł baranem, odczuwałby strach na widok faceta takiego jak on. Spróbował przepchnąć zad zwierzęcia, chwy cić je za ty lne nogi i obrócić, ale na nic się to zdało – równie dobrze racice mogły by ć zabetonowane w podłożu. Założy ł baranowi nelsona, lecz też niczego nie wskórał. Cieszy ł się, że wokół nie ma nikogo, kto obserwowałby te absurdalne zapasy. Miał wątpliwości, czy ety cznie będzie uderzy ć zwierzaka. Cofnął się o parę kroków, żeby
przemy śleć takty kę. W końcu spróbował podciąć baranowi przednie nogi, lecz ty lko sam stracił równowagę i padł jak długi na wznak. Nad nim po blady m zimowy m niebie pły nął jeszcze bledszy obłoczek, biały i puszy sty jak jagnię. Rozciągnięty na jezdni Jackson obserwował jego wędrówkę z jednego krańca doliny na drugi. Kiedy chłód nie ty lko zaczął sączy ć mu się do kości, lecz także niemal zmroził mu szpik, westchnął, wstał i zasalutował przeciwnikowi. – Wy grałeś – powiedział. Wsiadł do auta, włączy ł odtwarzacz i nastawił Eny ę. Kiedy się obudził, wokół nie by ło żadny ch owiec. Teraz naprawdę znajdował się z dala od cy wilizacji. Ołowiane niebo straszy ło śnieży cą, on zaś piął się coraz wy żej i wy żej ku jakiemuś tajemniczemu szczy towi. Ku niebiańskiemu miastu. Drogę zagradzały mu kolejne bramy i Jackson stracił mnóstwo czasu, zmuszony za każdy m razem wy siadać z samochodu, otwierać je, a następnie starannie zamy kać. Przy puszczał, że chodzi o to, żeby owce się nie rozłaziły. Ciekawe, czy nadal pilnują ich pasterze? Wy obrażał ich sobie jako brodaty ch mężczy zn w baranicach, siedzący ch w świetle gwiazd na trawiasty m zboczu z baranim rogiem w dłoni i wy patrujący ch wilków podkradający ch się do stada. Zaskoczy ło go, jak poety cko szczegółowe i kompletnie nieprawdziwe są jego wy obrażenia. W rzeczy wistości wszy stko kręciło się teraz wokół traktorów, hormonów i kąpieli odkażający ch, wilki zaś dawno wy marły, przy najmniej te prawdziwe. Jackson z natury by ł pasterzem. Nie spocząłby, dopóki jego trzódka nie by łaby policzona i bezpieczna w swojej zagrodzie. Oto jego powołanie i przekleństwo: chronić i służy ć. Wbite w pobocze ty czki do pomiaru wy sokości śniegu miały do trzech metrów wy sokości. Jackson obrzucił niebo nieufny m spojrzeniem. Nie chciałby tu utknąć podczas zamieci, nikt by go nigdy nie znalazł. Musiałby zbudować igloo i przeczekać w nim do wiosny, może ostrzy c parę owiec i zrobić sobie wełniany koc. Nikt nie wiedział, gdzie się znajduje, nikomu nie powiedział o swoim wy jeździe z Londy nu. Gdy by zaginął, gdy by coś mu się stało, nikt nie miałby pojęcia, gdzie go szukać. Gdy by zaginęła osoba, którą Jackson kochał, przetrząsałby świat dopóty, dopóki by jej nie odnalazł, lecz wcale nie miał pewności, że inni zrobiliby to samo dla niego. („Kocham cię” – powiedziała, ale nie wiedział, na ile to uczucie jest dla niej trwałe). Minął słupek ogrodzenia, na który m przy siadł jakiś drapieżny ptak, jastrząb albo sokół. Przy pominał zwieńczenie kolumny. Jackson nie by ł ekspertem, jeśli chodzi o ptaki. Potrafił jednak rozpoznać my szołowa – dwa z nich miał właśnie nad sobą. Krąży ły leniwie nad wrzosowiskiem niczy m samoloty w strefie oczekiwania. Wy glądały jak wy cięte z czarnego papieru. „Kiedy już precz odejdziesz stąd, w dal i odwieczną noc, wśród cierni kości złoży sz swe, Pan weźmie duszę twą”. Jezu, skąd mu się to wzięło? Ze szkoły, ot co. Za jego szkolny ch lat kucie na pamięć by ło
w modzie. Żałobny lament, pierwsza klasa szkoły średniej; zanim jego ży cie stanęło na głowie. Nagle ujrzał samego siebie stojącego przy kominku w swoim rodzinny m nieduży m domu, recy tującego wiersz przed czekający m go nazajutrz egzaminem. Jego siostra Niamh słucha go i poprawia, jakby prowadziła katechezę. Jackson czuje zapach dy mu i żar rozżarzony ch węgli na swoich goły ch nogach: częścią szkolnego mundurka są krótkie spodenki z szarej wełny. Z kuchni dochodzą smakowite zapachy przy gotowanego przez matkę podwieczorku. Za każdy m razem, gdy Jackson zapomina tekstu, Niamh wali go po ły dce linijką. Po latach zdumiewało go, jak wiele by ło w jego rodzinie brutalny ch zachowań (siostra niemal dorówny wała pod ty m względem ojcu i bratu): codzienne kuksańce i klapsy, ciągnięcie za włosy, wy kręcanie uszu, szczy panie. Cały słownik przemocy. Ty lko w ten sposób potrafili okazy wać sobie nawzajem miłość. Może winę za to ponosiła zła mieszanka szkockich i irlandzkich genów, które rodzice wnieśli im w posagu? Mogło też chodzić o brak pieniędzy albo surowe zasady ży cia w górniczej społeczności. A może po prostu to lubili? Jackson nigdy nie uderzy ł kobiety ani dziecka; ograniczał się do dawania wy cisku przedstawicielom swojej płci. „Lecz jeśliś butów skąpił ty m, co szli w dal i odwieczną noc, ciernie nagiego przebodą cię, Pan weźmie duszę twą”. Cierń to kolec, ty le pamiętał. To by ło bardzo w sty lu jego szkoły, dawać pierwszakom do nauki Żałobny lament. Na litość boską, jak to świadczy ło o charakterze mieszkańców Yorkshire? W dodatku nie chodziło o sam lament; by ła to opowieść o wędrówce martwego ciała. O Sądzie Ostateczny m. Jak sobie pościelesz, tak się wy śpisz. Nie czy ń drugiemu, co tobie niemiłe. Oddaj ostatnią parę butów w ty m ży ciu, w następny m będziesz obuty na wędrówkę przez ciernie. „Oto ży wota nastał kres, dal i odwieczna noc, próżno się trwoży sz, włosy rwiesz, Pan weźmie duszę twą”. Jackson zadrżał i podkręcił ogrzewanie. Nie by ł jednak sam na tej drodze donikąd. Z przodu zamajaczy ła mu czy jaś sy lwetka. Ten ktoś zmierzał pieszo w jego stronę. Widok by ł najzupełniej niespodziewany – przez chwilę Jackson miał wrażenie, że to ty lko miraż spowodowany zby t długim wpatry waniem się w pustą jezdnię. Ale nie – to nie by ła zjawa, ty lko prawdziwa istota ludzka, chy ba nawet kobieta. Zbliży wszy się do niej, zwolnił. Nie spacerowiczka i nie tury stka, ubrana w przy długi kardigan, bluzkę, spódnicę i mokasy ny. Jedy ny m ustępstwem na rzecz pogody by ł ręcznie dziergany szal, nonszalancko zawinięty wokół szy i. Około czterdziestki, domy ślił się, widząc siwiejące brązowe włosy przy cięte na boba. Miała w sobie coś z bibliotekarki. Czy bibliotekarki odpowiadały stereoty powy m wy obrażeniom o przedstawicielkach swojego zawodu? Czy też uprawiały dziki seks za każdą stertą książek? Jackson od lat nie by ł w żadnej bibliotece. Napotkana kobieta niczy m się nie wy różniała. Nie miała nawet psa. Dłonie wcisnęła głęboko
w kieszenie swetra. Nie szła, raczej się przechadzała. Znikąd donikąd. Wszy stko to by ło bardzo dziwne. Jackson zahamował i opuścił szy bę. Mijając go, kobieta uśmiechnęła się i skinęła głową. – Może panią podwieźć? – zapy tał. („Nigdy nie wsiadaj do samochodu z nieznajomy m, choćby ś zabłądziła na pustkowiu, choćby ten ktoś twierdził, że zna twoją matkę, na ty lny m siedzeniu wiezie szczeniaczka albo jest policjantem”). Kobieta przy jemnie się roześmiała, w jej zachowaniu nie by ło ani śladu lęku ani podejrzliwości. Pokręciła głową. – Jedzie pan w zły m kierunku – odparła z miejscowy m akcentem. Wy ciągnęła rękę w stronę, z której przy jechał, i dodała: – Zresztą to niedaleko. – Lada moment zacznie sy pać śnieg – zauważy ł Jackson. Dlaczego nie miała na sobie płaszcza? Czy żby tutaj, w górach, obowiązy wał zimny wy chów? Kobieta przez chwilę przy patry wała się niebu, po czy m stwierdziła: – Nie, nie sądzę. Niech się pan nie przejmuje. Pomachała mu od niechcenia i ruszy ła dalej zaskakująco niespieszny m krokiem. Nie mógł za nią podąży ć ani samochodem, ani na piechotę; z pewnością wzięłaby go wtedy za psy chola. Prawdopodobnie zmierzała do gospodarstwa, które przeoczy ł. Mogło się znajdować w zagłębieniu terenu albo za grzbietem wzniesienia. Albo by ło niewidzialne. – Jak to mówią w ty ch stronach – powiedział do kierownicy samochodu – „ludzie są dziwne”. Dzień chy lił się ku wieczorowi. Ciekawe, ile czasu musi jeszcze minąć, żeby zimowe słońce wreszcie się poddało. Pewnie zrobi się wtedy ciemno choć oko wy kol. Jackson włączy ł reflektory. W lusterku wsteczny m obserwował idącą kobietę, która malała, malała, aż w końcu znikła w zapadający m zmierzchu. Nie obejrzała się ani razu. Na jej miejscu, gdy by tak jak ona miał na nogach biblioteczne mokasy ny, na pewno by się odwrócił. By ł człowiekiem w drodze, człowiekiem, który pragnął wrócić do domu. Liczy ł się cel, nie podróż. Wszy scy pragnęli wrócić do domu. Wszy scy, wszędzie, zawsze. Zrobiło się całkiem ciemno. Jackson jechał przed siebie, kolejny biedny wędrowiec. Czy pielgrzy mował z tego świata do innego, który dopiero miał nadejść? „Jedzie pan w zły m kierunku” – powiedziała. Miała na my śli, że dla niej to zły kierunek. Czy aby na pewno? Może w jej słowach by ło ukry te przesłanie? Jakiś znak? Może jechał w zły m kierunku? Ale dlaczego zły m? Ta droga musiała się gdzieś kończy ć, choćby tam, gdzie się zaczęła. – Ty lko nie to – powiedział na głos. – By le nie to egzy stencjalne gówno. „Chociażby m chodził ciemną doliną…” 8
W chwili gdy doszedł do wniosku, że na dobre zagubili się w strefie mroku, pokonał grzbiet wzniesienia i dostrzegł światła samochodów poły skujące na biegnącej w dole trasie A1, zagubionej autostradzie, szerokiej, szarej arterii logiki umożliwiającej kierowcom przemieszczanie się z jednego znanego sobie punktu do drugiego. Alleluja!
Więcej na: www.ebook4all.pl
Powiedziała, że sama kupi kwiaty 9 Pojedzie do miasta, pójdzie do kwiaciarni Maxwella na Castle Street i poprosi o przy gotowanie eleganckiego bukietu. Niebieskie kwiaty do salonu, płaska kompozy cja w koszy ku na kominek – ty lko czy będą mieli ostróżki? Może już na nie za późno? Choć oczy wiście pora roku nie miała żadnego znaczenia; kwiaciarze nie zry wali kwiatów w ogrodach, ty lko importowali je z holenderskich szklarni. Albo z Kenii. W dzisiejszy ch czasach kwiaty uprawiano w Kenii, gdzie wody nie starczało prawdopodobnie nawet dla mieszkańców, a następnie przewożono samolotami emitujący mi do atmosfery tony dwutlenku węgla. Kupowanie ich by ło niemoralne, ale naprawdę ich potrzebowała. Czy można potrzebować kwiatów? Kiedy wy brali się do Alistira Taita na Rose Street po pierścionek zaręczy nowy dla niej, Patrick powiedział jubilerowi: „Ta piękna kobieta potrzebuje wielkiego bry lantu”. Teraz ten tekst wy dawał się jej oklepany, ale wtedy pomy ślała, że jest uroczy. W pewny m sensie. Patrick wy brał stary diament w nowej oprawie. Louise zastanawiała się potem, co za biedak wy kopał dawno temu ten kamień z samego jądra ciemności. Czuła się tak, jakby miała krew na rękach. Patrick by ł chirurgiem ortopedą nawy kły m do dy ry gowania inny mi. „Ortopedia to w zasadzie młotki i dłuta, trochę bardziej zaawansowana stolarka” – zażartował, kiedy się poznali. Należał jednak do najlepszy ch w swojej dziedzinie. Mógłby zbijać fortunę w pry watny m gabinecie, zamiast tego składał na śruby pacjentów publicznej służby zdrowia. („Tak to się kończy, gdy ktoś bawi się w dzieciństwie zestawem » Mały mechanik« ”). Louise nigdy nie lubiła lekarzy – nikt, kto miał na studiach kontakt ze studentami medy cy ny, w ży ciu nie zaufa żadnemu lekarzowi. (Czy Joanna Hunter stanowiła wy jątek od tej reguły ?). Skąd zresztą brali się lekarze? Wy bierano dzieciaki pochodzące z klasy średniej, dobre z przedmiotów ścisły ch, przez kolejne sześć lat wciskano im do głowy jeszcze więcej przedmiotów ścisły ch, a następnie dawano im do rąk ludzi. Ludzie to nie nauka ścisła, ludzie to chaos. „Cóż, można i tak na to patrzeć” – śmiał się Patrick. Poznali się przy okazji wy padku – no jasne, jakże inaczej policjantka mogłaby kogoś poznać? Dwa lata temu Louise jechała M8 do Glasgow na spotkanie z policją ze Strathcly de, gdy na przeciwległy m pasie zdarzy ł się wy padek. Na miejscu zdarzenia zjawiła się jako pierwsza, przed służbami ratowniczy mi, ale nie mogła
nic zrobić. Szesnastokołowa ciężarówka wbiła się w ty ł trzy drzwiowego sedana z dwoma dziecięcy mi fotelikami upchnięty mi na ty lny m siedzeniu, matką za kierownicą i jej nastoletnią siostrą na miejscu dla pasażera. Auto stało w korku przed światłami ty mczasowy mi zainstalowany mi z powodu robót drogowy ch. Kierowca ciężarówki nie zauważy ł ostrzeżenia o robotach, nie zauważy ł też sznureczka samochodów, a małego, trzy drzwiowego sedana dostrzegł dopiero w ostatniej chwili, tuż przed ty m, jak przy walił w niego z prędkością sześćdziesięciu mil na godzinę. Wy sy łał akurat SMS. Klasy ka. Louise naty chmiast go aresztowała. Wolałaby od razu zabić gnoja. A jeszcze lepiej przejechać po nim powolutku jego własną ciężarówką. Zauważy ła, że z wiekiem robi się coraz bardziej krwiożercza (coś to o niej mówiło). Samochód i jego pasażerowie zostali kompletnie zmiażdżeni. Jako najmniejsza i najszczuplejsza osoba na miejscu zdarzenia („Może pani spróbuje, szefowo?”) Louise wsunęła dłoń przez to, co dawniej by ło oknem, próbując zbadać puls, policzy ć ciała, znaleźć jakieś dokumenty. Nie wiedzieli, że z ty łu jechały dzieci, dopóki palce Louise nie otarły się o maleńką, bezwładną rączkę. Dorośli mężczy źni płakali, nie wy łączając policjanta z drogówki, który by ł odpowiedzialny za kontakt z rodzinami poszkodowany ch. Dobra stara Louise – zahartowana w bojach – objęła go ramieniem i powiedziała: „Chry ste, przecież jesteśmy ty lko ludźmi”, po czy m zgłosiła się na ochotnika, żeby porozmawiać z najbliższy mi ofiar, co bez wątpienia by ło najgorszą robotą na świecie. Wy glądało na to, że z wiekiem robi się też coraz bardziej senty mentalna. Krwiożercza, ale senty mentalna. Ty dzień później uczestniczy ła w pogrzebie. Chowali całą czwórkę naraz. By ło to nie do udźwignięcia, a jednak musiało zostać udźwignięte, bo tak się po prostu robiło: człowiek brał się w garść i szedł dalej. Noga za nogą, mozolnie, dzień za dniem. Gdy by to jej dziecko zginęło, nie by łoby żadnego „dalej”, Louise sama by się wy eliminowała – coś prostego i eleganckiego, żeby nie narobić bałaganu służbom ratowniczy m. Na siedemnaste urodziny Archie zaży czy ł sobie kursu nauki jazdy. Patrick stwierdził: „Świetny pomy sł, Archie. Jak zdasz egzamin, kupimy ci jakąś przy zwoitą uży waną bry kę”. Louise ty mczasem gorączkowo szukała sposobu, żeby uniemożliwić Archiemu zajęcie miejsca za kierownicą jakiegokolwiek samochodu. Mogłaby się na przy kład dostać do komputera urzędu komunikacji i zablokować jego ty mczasowe prawo jazdy. Ostatecznie by ła nadkomisarzem, nie powinno to stanowić dla niej żadnego problemu. Policjant i przestępca stanowili przecież dwie strony tego samego medalu. Kierowca auta stojącego w korku przed sedanem również doznał poważny ch obrażeń i właśnie Patrick spędził wiele godzin na sali operacy jnej, składając mu nogę. Kierowca ciężarówki wy szedł z karambolu bez jednego siniaka. Skazano go na trzy lata więzienia i pewnie już cieszy ł się wolnością. Louise usunęłaby mu narządy wewnętrzne bez znieczulenia i oddała je ludziom,
którzy bardziej na nie zasługiwali. Tak przy najmniej oświadczy ła Patrickowi wkrótce po operacji nad kubkiem paskudnej kawy w szpitalnej stołówce. „Ży cie składa się z samy ch przy padków – odparł. – Najlepsze, co możemy zrobić, to sklejać rozbite kawałki”. Nie by ł policjantem, ale nie miała wrażenia, że popełnia mezalians. Doskonale ją rozumiał. Patrick by ł Irlandczy kiem, co zawsze wszy stko ułatwia. Facet z irlandzkim akcentem mógł robić wrażenie interesującego, poety albo i mędrca, nawet jeśli w rzeczy wistości wcale nim nie by ł. Patrick łączy ł w sobie wszy stkie te cechy. „Chwilowo jestem bez żony ” – powiedział, a ona się roześmiała. Wcale nie chciała pierścionka z bry lantem – wielkim czy jakimkolwiek inny m – choć i tak go dostała. „Będziesz go mogła sprzedać, jeżeli się ze mną rozwiedziesz” – stwierdził Patrick. Louise lubiła autory tarny sposób, w jaki przejmował kontrolę – to, że nie dawał się wciągać w jej wredne gierki, a jednocześnie przy jmował kolejne wy skoki ze spokojem, jakby mimo wszy stkich swoich wad by ła dla niego bezcenna, a wady można by ło naprawić. No jasne – jako chirurg uważał, że wszy stko da się naprawić. Nie miał racji. By ła złotą czarą – prędzej czy później musiały się pojawić jakieś ry sy. I kto ją wtedy poskleja? Po raz pierwszy w ży ciu dobrowolnie odeszła od steru. A czy m to się kończy ? Człowiek kompletnie traci równowagę, ot co. Może jednak stroik na stół do jadalni? Coś niedużego i czerwonego, żeby pasowało do czerwonego wzoru na dy wanie. By le nie róże. Róże wy sy łały niewłaściwy przekaz. Louise nie miała pewności jaki, ale z pewnością niewłaściwy. – Nie napinaj się aż tak bardzo – śmiał się z niej Patrick. W takich sprawach Louise okazy wała się jednak kompletnie beznadziejna. Gdy by się nie napinała, naty chmiast by poległa. „Związki to nie moja działka” – zapowiedziała mu pierwszego ranka, kiedy obudzili się w jedny m łóżku. – Nie chcesz się wiązać czy nie potrafisz? – zapy tał. Ujarzmił ją, jakby by ła narowisty m, nieokiełznany m koniem. (A jeśli po prostu ją złamał?). Działał niespiesznie, delikatnie, aż mu uległa. Poskromienie złośnicy. Szekspirowska Kasia wcale nie by ła taka zła; nie zasłuży ła sobie na reputację zołzy. Dobrze wiedział, jak się do niej zabrać. Przez piętnaście lat by ł szczęśliwie żonaty, dopóki dziesięć lat temu samochód wiozący grupkę nastoletnich amatorów przejażdżek kradziony mi autami nie zaczął nagle wy przedzać na kawałku jednopasmówki na A9 i nie uderzy ł czołowo w volkswagena polo jego żony. Ktokolwiek wy nalazł koło, miał sporo na sumieniu. Samantha. Patrick i Samantha. Jej nie potrafił posklejać, prawda? Wciąż miała czas, żeby kupić kwiaty i zrobić zakupy w Waitrose na Morningside, miała czas, żeby przy gotować kolację. Dwukrotnie pieczone suflety z roquefortem, strzępiel na soczewicy
z Puy, tarta cy try nowa. Po co ułatwiać sobie ży cie, skoro można je maksy malnie skomplikować? Jako kobieta teorety cznie powinna wszy stko umieć. Suflety z roquefortem by ły według przepisu Delii Smith. Wzrost i upadek burżuazji. Cha, cha. Dobry Boże, co się z nią działo? Zmieniała się w normalnego człowieka. Padała z nóg ze zmęczenia – oto, co się z nią działo. (Dlaczego? Czemu by ła taka zmęczona?). W poprzednim ży ciu, gdy jej urody nie mierzono jeszcze wielkością bry lantu, zrobiłaby sobie (bardzo dużego) drinka, zamówiła pizzę, wy jęła soczewki kontaktowe, wy ciągnęła się przed telewizorem i obejrzała jakiś chłam, żeby się odpręży ć. Zamiast tego biegała jak kot z pęcherzem, zamartwiając się ostróżkami i przepisami Delii. Czy miała jeszcze jakąś drogę odwrotu? – Możemy to odwołać – powiedział przez telefon Patrick. – Nic się nie stanie, jesteś zmęczona. Dla niego może to by ło nic, dla niej katastrofa. Siostra Patricka z mężem przy jeżdżali aż z Bournemouth albo z Eastbourne, czy gdzie tam ulokowała się ta ich irlandzka diaspora. Wszędzie by ło ich pełno, jak Szkotów. – Wy starczy im tost z serem. Zresztą możemy zamówić coś na wy nos – dodał. Zawsze by ł taki cholernie wy luzowany. Ale co oni sobie o niej pomy ślą, jeśli się nie postara? Nie by li na ich ślubie (choć w zasadzie nikt inny też nie by ł zaproszony ) i siostra Patricka (Bridget) by ła najwy raźniej dość zniesmaczona całą tą historią. – Ty lko my dwoje w urzędzie – zapowiedziała Louise, kiedy wreszcie się złamała i przy jęła oświadczy ny Patricka. – A co z Archiem? – zapy tał Patrick. – On też musi tam by ć? – Tak. Przecież to twój syn, Louise. Ostatecznie Archie zachował się jak trzeba, pilnował obrączek i wzniósł stłumiony wsty dliwy okrzy k na ich cześć, gdy Louise powiedziała: „Tak”. Sy n Patricka, Jamie, nie przy jechał na ślub. Robił doktorat z archeologii w jakiejś zapomnianej przez Boga dziurze. By ł jedny m z ty ch akty wny ch młody ch ludzi – narty, surfing, nurkowanie – „prawdziwy m chłopakiem”, py sznił się Patrick. W przeciwieństwie do jej sy na, jej małego Pinokia. Poprosili dwie przy padkowe osoby, czekające na kolejny ślub, żeby zgodziły się im świadkować, po czy m w ramach podziękowania wręczy li każdej butelkę dobrej słodowej whisky. Louise miała na sobie sukienkę z surowego naturalnego jedwabiu w kolorze, który osobista sty listka u Harvey a Nicholsa określiła jako „ostry gowy ”, choć Louise wy dawał się zwy czajnie szary. Sukienka by ła ładna, ale nie fikuśna, i odsłaniała jej zgrabne nogi. Patrick postarał się o kwiaty – staroświecki bukiecik różowy ch róży czek dla niej i różane pączki do butonierki swojej i Archiego. Ona sama raczej nie zawracałaby sobie ty m głowy.
Dwa lata wcześniej, niedługo po poznaniu Patricka, kiedy zachowanie Archiego stało się bardzo niepokojące, Louise zapisała się na terapię – coś, czego przy rzekała sobie nigdy nie robić. Nigdy nie mów nigdy. Podjęła tę decy zję dla Archiego przekonana, że jego problemy muszą wy nikać z jej problemów – że jeśli będzie lepszą matką, jego ży cie też zmieni się na lepsze. Zrobiła to również dla Patricka, widząc w nim szansę na nowy początek, na to, że wreszcie będzie taka jak inni. Dzięki Bogu terapia odby wała się według zasad behawiory zmu poznawczego i nie wy magała od Louise zapuszczania się zby t głęboko w mroczne otchłanie własnej psy chopatologii. Zasadniczo chodziło o to, żeby nauczy ć się unikania negaty wny ch my śli i uwolnić w sobie bardziej pozy ty wne nastawienie do ży cia. Terapeutka, ży czliwa hipiska o imieniu Jenny, wy glądająca jakby ją wy dziergano z włóczki, kazała Louise wy obrazić sobie miejsce, w który m mogłaby złoży ć wszy stkie negaty wne my śli. Louise wy brała skrzy nię na dnie morza, ulubioną przez piratów z bajek – taką z metalowy mi okuciami i obręczami, kłódką oraz skoblem, która zamiast skarbów miała bezpiecznie skry wać jej niepotrzebne my śli. Im więcej szczegółów, ty m lepiej, orzekła Jenny, więc oprócz piaszczy stego dna Louise wy my śliła jeszcze rafę koralową i muszle, uczepione boków skrzy ni pąkle, my szkujące wokół ciekawskie ry by i rekiny, pełzające po niej homary oraz kraby, a także pasma wodorostów unoszone podwodny mi prądami. Stała się mistrzem otwierania zamków – w ułamku sekundy potrafiła przenieść się mentalnie do swojego podwodnego świata. Sęk w ty m, że gdy zamknęła wszy stkie negaty wne my śli na dnie morza, nic jej nie pozostało, ani jedna pozy ty wna my śl. „Chy ba po prostu nie jestem pozy ty wnie nastawiona” – powiedziała do Jenny. Sądziła, że tamta zaprotestuje, przy garnie ją do swej matczy nej, wy dzierganej z włóczki piersi i powie, że to ty lko kwestia czasu (oraz pieniędzy ), bo przecież wszy stko można naprawić. Lecz Jenny zgodziła się z nią i przy taknęła: „Chy ba rzeczy wiście nie jesteś”. Louise przestała do niej przy chodzić i wkrótce później przy jęła oświadczy ny Patricka. Archie uczy ł się teraz w Fettes. Dwa lata temu jako czternastolatek by ł o krok od zrobienia czegoś naprawdę złego. Z pozoru chodziło o drobne kradzieże, wagarowanie, kłopoty z policją (o ironio!), ale ona wiedziała, ponieważ dostatecznie często miała z ty m do czy nienia u inny ch nastolatków. Wiedziała, że jeśli nie zdusi tego w zarodku, to z fazy przejściowej zrobi się sposób na ży cie. Archie musiał by ć gotowy na zmianę, w przeciwny m razie nic by z tego nie wy szło. Louise wy korzy stała pieniądze z ubezpieczenia wy płaconego po śmierci matki, żeby pokry ć nieboty cznie wy sokie czesne. „Nareszcie ta stara pijana krowa się na coś przy dała” – stwierdziła. Nowa szkoła uosabiała wszy stko, przeciw czemu Louise buntowała się przez całe dorosłe ży cie: przy wileje, utrwalanie hegemonii rządzący ch i tak dalej. A teraz sama w ty m uczestniczy ła, ponieważ kiedy chodziło o jej rodzone dziecko, nie zamierzała ulegać argumentom o istnieniu
większego dobra. „Co z twoimi zasadami?” – spy tał ją ktoś, ona zaś odparła: „Moje zasady to Archie”. Ry zy ko się opłaciło. Minęły dwa lata, Archie stosunkowo pły nnie ewoluował z miłośnika sty lu goty ckiego w ty powego kujona (co od początku by ło jego powołaniem). Teraz spoty kał się ze swoimi konfratrami kujonami w kółku astronomiczny m, szachowy m, komputerowy m i Bóg wie jakim jeszcze, zgłębiając kompletnie nieznane jej przedmioty. Louise miała magisterium z literatury i by ła pewna, że gdy by ty lko urodziła córkę, mogłaby z nią prowadzić cudowne rozmowy o siostrach Brontë oraz George Eliot. (Niby kiedy ? Podczas wspólnego pieczenia ciasteczek i robienia sobie nawzajem makijażu? Zejdź na ziemię, Louise). – Jeszcze nie jest za późno – zauważy ł kiedy ś Patrick. – Na co? – Na dziecko. Ciało Louise przeszedł lodowaty dreszcz. Ktoś otworzy ł drzwi jej serca i wpuścił lodowaty północny wiatr. Czy Patrick chciał dziecka? Nie mogła go o to zapy tać; bała się, że usły szy : „Tak”. Czy zamierzał ją do tego nakłonić podstępem, tak jak podstępem nakłonił ją do małżeństwa? Louise miała już jedno dziecko, dziecko tak ciasno owinięte wokół jej serca, że nigdy nie zdecy dowałaby się na powtórkę. Całe jej ży cie by ło walką. – Pora w końcu przestać – stwierdził Patrick, masując jej kark po wy jątkowo ciężkim dniu w pracy. – Odłoży ć broń, poddać się i przy jmować rzeczy takimi, jakie są. – Powinieneś by ć mistrzem zen – mruknęła Louise. – Jestem nim. Nigdy by nie przy puszczała, że kiedy dobiegnie czterdziestki, w jej rodzinie pojawi się nagle drugi samochód, a ona zamieszka w luksusowy m mieszkaniu i będzie nosiła na palcu bry lant wielkości Skały Gibraltarskiej. Dla większości ludzi by łby to cel do osiągnięcia lub pożądana zmiana, ty mczasem Louise czuła się tak, jakby skręciła przez pomy łkę nie tam, gdzie trzeba, i nawet tego nie zauważy ła. W chwilowy ch przy pły wach paranoi zastanawiała się, czy Patrick jej czasem nie zahipnoty zował. Po przeprowadzce zmieniła polisę ubezpieczeniową. Kobieta w słuchawce zadała jej wszy stkie standardowe py tania – o wiek budy nku, liczbę pokoi, o to, czy mają zainstalowany alarm – po czy m spy tała: „Czy przechowuje pani w mieszkaniu klejnoty, futra albo broń palną?”. Louise poczuła nieoczekiwane podniecenie na my śl o takim ży ciu. (Na początek dostała klejnot, a to już coś). Najwy raźniej coś ważnego ją ominęło. Poukładała sobie wszy stko ładnie i elegancko, ustatkowała się, ty mczasem prawdziwa Louise marzy ła o ży ciu poza prawem, noszeniu klejnotów, futer i wy machiwaniu bronią. Nawet my śl o futrach szczególnie jej nie raziła.
Potrafiłaby zabić zwierzę, obedrzeć je ze skóry i zjeść; by ło to lepsze niż bezduszny dy stans, sztucznie oddzielający rzeźnię od miękkich bladawy ch paczuszek na stoisku mięsny m w Waitrose. „Nie – odparła tamtej kobiecie z firmy ubezpieczeniowej, wracając do rzeczy wistości – mam ty lko pierścionek zaręczy nowy ”. Bły skotkę z drugiej ręki, wartą dwadzieścia ty sięcy funtów. Sprzedaj ją i wiej, Louise. Uciekaj, ile sił w nogach. Joanna Hunter by ła kiedy ś niezłą biegaczką (ciekawe, czy nadal biega?), mistrzy nią uniwersy tecką w lekkoatlety ce. Raz uciekła i to uratowało jej ży cie; może później też robiła wszy stko, żeby nikt jej nie dopędził? Louise przy jrzała się korkowej tablicy wiszącej w kuchni Hunterów, kolekcji drobny ch, codzienny ch trofeów i pamiątek z całego ży cia: pocztówek, dy plomów, fotografii, liścików. Oczy wiście, nie by ło tam nic na temat wy darzenia, które musiało ukształtować Joannę. Morderstwo nie należy do rzeczy, który mi można się chwalić na tablicy w kuchni. Alison Needler dla odmiany nie uciekła, ty lko się ukry ła. Ostatnio Louise prawie wcale nie widy wała Archiego. Jej sy n wy brał internat, ponieważ w ty godniu wolał mieszkać w szkole niż z rodzoną matką. W weekendy natomiast szukał towarzy stwa ty ch, z który mi i tak codziennie spędzał czas na lekcjach. – Przestań się zamartwiać – uspokajał ją Patrick. – Chłopak ma szesnaście lat, chce wy frunąć z domu. Louise pomy ślała o Ikarze. – I nauczy ć się latać. Louise pomy ślała o martwy m ptaku, którego znalazła w weekend przed domem. To by ł zły znak. Biedactwo zestrzelone z procy przez łobuziaka. – Twój sy n musi dorosnąć. – Nie widzę powodu. – Louise – powiedział łagodnie Patrick – Archie jest szczęśliwy. – Szczęśliwy ? Nie by ł to przy miotnik, jakim opisałaby Archiego, przy najmniej odkąd przestał by ć dzieckiem. Jak cudownie, radośnie nieskrępowany by ł wówczas w swoim szczęściu! Louise sądziła, że zawsze tak będzie. Nie zdawała sobie sprawy, że dziecięce szczęście z czasem się rozwiewa, bo sama jako dziecko go nie zaznała. Gdy by przy puszczała, że Archie już nigdy nie będzie równie pogodny i niewinny, zachowy wałaby każdą chwilę jak bezcenny skarb. A teraz mogłaby to przeży ć od nowa, gdy by ty lko chciała. Sły szała wy cie północnego wiatru. Zatrzasnęła drzwi. Właśnie wracała ze spotkania z ludźmi z „Amety stu” w Gy le. To tam po raz pierwszy zetknęła się ze sprawą Alison Needler – pół roku przed zabójstwami. Na kilka miesięcy oddelegowano ją do
pracy w „Amety ście”, policy jnej jednostce zajmującej się przemocą domową. David Needler, ignorując sądowy zakaz zbliżania się do rodziny, stanął na trawniku przed swoim domem w Trinity i zagroził, że się podpali na oczach dzieci i by łej żony, obserwujący ch go z okna na piętrze. Kiedy Louise przy by ła na miejsce, tuż za grupą szy bkiego reagowania, siostra Alison, Debbie, urągała właśnie Needlerowi, stojąc na progu domu. („Py skata by ła dziewczy na z tej naszej Debs – stwierdziła później Alison. – Ale zapłaciła za to najwy ższą cenę”). Właściwie raczej prowokowała Davida, niż mu urągała („No dalej, ty draniu! Zobaczmy, jak się fajczy sz”). Nazajutrz David Needler został pouczony przez sąd, że ma przestrzegać zakazu zbliżania się i trzy mać z dala od swojej rodziny. Grzecznie się temu podporządkował – to znaczy na dwa miesiące, bo po upły wie tego czasu wrócił ze strzelbą. Louise zaparkowała w Howdenhall. Odmelduje się na posterunku, przesiądzie do własnego samochodu i w ciągu pięciu minut znowu będzie w drodze. Miała mnóstwo czasu. – Raport końcowy z laboratorium, szefowo – oznajmił najmłodszy posterunkowy, Marcus McLellen, wręczając Louise teczkę. – Tak jak się można by ło spodziewać, pożar salonu z automatami do gier by ł wy nikiem umy ślnego wzniecenia ognia. Dwudziestosześcioletni Marcus miał licencjat z medioznawstwa na uniwersy tecie w Stirling (kto teraz nie miał licencjatu?) i tak kręcone włosy, że mógłby zawsty dzić samą Shirley Temple, gdy by pozwolił im urosnąć, zamiast prakty cznie przy strzy gać je na krótko. Grał w rugby i Louise kibicowała mu nawet w pewien sobotni poranek, trzęsąc się z zimna na lodowatej try bunie (przy okazji odkry ła, że to świetny sposób na odreagowanie agresji), czego nigdy nie miała okazji robić przy rachity czny m, uczulony m na sport Archiem. Swój chrzest bojowy po ty m, jak przestał by ć zwy kły m mundurowy m, Marcus przeszedł przy okazji sprawy Needlerów i poradził sobie lepiej, niż Louise się spodziewała. Słodki by ł z niego chłopak, istny cherubinek – uczciwy jak złoto, twardszy, niż mogłoby się wy dawać, i zawsze uśmiechnięty. Zupełnie jak Patrick. Skąd brała się ta ich pogoda? Czy żby wy ssali ją z mlekiem matki? (Biedny Archie!). Louise wzięła Marcusa pod swoje skrzy dła i matkowała mu. Nikt, z kim dotąd pracowała, nie wzbudzał w niej ty lu macierzy ńskich uczuć, by ło to więc dla niej dość niepokojące doświadczenie. Doszła do wniosku, że to kwestia wieku. Ty lko dlaczego „Marcus”? Zaskakująco laty noskie imię dla kogoś urodzonego w Sighthill. („Ambitna matka, szefowo – wy jaśnił. – To i tak lepsze niż Ty tus. Albo Sy kstus”). W sprawie Needlerów Marcus wy kazał się dużą przenikliwością i inteligencją. Mimo to Louise odebrała mu ją i przy dzieliła w zamian coś nowego. „Żeby ś mógł nabrać doświadczenia” – powiedziała, chociaż w istocie nie chciała, żeby chłopak miał taką obsesję na punkcie Alison Needler jak ona. Dlatego teraz zajmował się salonem z automatami do gry przy Bread Street, który parę ty godni wcześniej w tajemniczy sposób poszedł z dy mem.
– Chodziło o ubezpieczenie? – zastanawiała się głośno Louise. – Czy o zwy kłą złośliwość? A może to chuligani bawili się zapałkami? „Umy ślne wzniecenie ognia” – barokowy szkocki odpowiednik podpalenia, o które w pierwszej kolejności – przy najmniej wedle oceny Louise – należało zawsze podejrzewać właściciela nieruchomości. Kiedy brakuje gotówki, pieniądze z ubezpieczenia kuszą. Dwadzieścia ty sięcy za bry lant – ile za salon z automatami do gry ? W dodatku taki, którego właścicielem by ł nie kto inny, ty lko Neil, mąż uroczej doktor Joanny Hunter. („Czy m się zajmuje pani mąż?” – spy tała od niechcenia Joannę Hunter, kiedy złoży ła jej wizy tę. „Och, ty m i owy m – odparła lekko Joanna Hunter. – Neil zawsze szuka kolejnej świetnej okazji. To urodzony przedsiębiorca”). Ty lko co taka osoba jak urocza doktor Hunter robiła u boku kogoś prowadzącego interesy w „trójkącie łonowy m” (jak go nazy wano) przy Bread Street, z jego klubami ze striptizem, podejrzany mi spelunkami i barami z tańcem eroty czny m? Czy nie powinna by ć żoną kogoś bardziej szanowanego, na przy kład chirurga ortopedy ? Według żony Neil Hunter pracował w „branży rozry wkowej” – pojemne określenie, obejmujące cały wachlarz możliwości. W jego przy padku by ły to dwa albo trzy salony z automatami do gry, kilka klubów fitness (z nie najwy ższej półki) oraz niewielka flota samochodów na wy najem (przechodzony ch czterodrzwiowy ch sedanów udający ch limuzy ny ) oraz dwa salony kosmety czne: jeden w Leith, drugi w Sighthill. Wnętrza obu na pierwszy rzut oka urągały przepisom sanitarny m (Louise by ła pewna, że Joanna Hunter nigdy żadnego nie odwiedziła; od spa w Sheratonie dzieliły je lata świetlne). – Powiedz mi coś więcej o naszy m panu Hunterze. – No cóż, po przy jeździe do Edy nburga zaczy nał od foodtrucka z hamburgerami na Bristol Square. Dzięki temu załapy wał się nie ty lko na studentów, lecz także na klientelę pobliskich pubów. – Furgonetka z hamburgerami. Szy kownie. – Pewnego dnia blady m świtem doszczętnie się spaliła, kiedy nikt jej nie pilnował. – Co za zbieg okoliczności. – Następna by ła winiarnia, potem kawiarnia i firma cateringowa. Właściwie wszy stko, gdzie ty lko mógł się zaczepić. – Czy któreś z ty ch miejsc spłonęło? – Owszem, kawiarnia. Awaria instalacji elektry cznej. – A ten salon? – W środku by ło mnóstwo rozlanej benzy ny – poinformował Marcus. – Sprawca działał metody cznie. Drzwi od zaplecza zostały wy łamane, więc włączy ł się alarm, ale zanim na miejsce przy jechali strażacy, cały budy nek stał w ogniu. – Co się mówi na mieście o naszy m panu Hunterze?
– Że jest czy sty – stwierdził Marcus. – Trochę śliski, ale na dobrą sprawę uczciwy biznesmen. – Czy li ty lko kombinuje z krętaczami? Louise zdąży ła obejrzeć zdjęcia, przesłane przez wy dział przestępstw gospodarczy ch: ładne, świeżutkie fotki Neila Huntera popijającego w ciągu miniony ch ty godni rozmaite alkohole w towarzy stwie niejakiego Michaela Andersona z Glasgow oraz paru inny ch kompanów. – To jego świta – powiedział Marcus. – Niech pani spojrzy na te gęby, ty lko matka mogłaby je pokochać. – Anderson by ł w swoim rodzinny m mieście podejrzewany o handel narkoty kami, jednak jako właściciel luksusowego apartamentu znajdował się tak wy soko w łańcuchu pokarmowy m, że policja ze Strathcly de nic na niego nie miała. – Ma dobry ch prawników – zauważy ł Marcus. – Albo zły ch. Zależy od punktu widzenia. Funkcjonariusze wy działu przestępstw gospodarczy ch przy puszczali, że Andersonowi skończy ły się pomy sły na pranie brudny ch pieniędzy w Glasgow i szuka czegoś nowego w Edy nburgu, na przy kład „tego i owego” Huntera, jak biznesy Neila określiła jego urocza małżonka. Doktor Hunter radziła sobie z mianem „małżonki” lepiej niż Louise. – Jak się państwo poznali? – zagadnęła ją, udając, że jest miłośniczką romanty czny ch historii, która przy gotowuje mężowi śniadanie do łóżka przy dźwiękach Sunday Love Songs Steve’a Wrighta, a nie pragmaty czną krową, która lada dzień prześle prokuratorowi raport o przestępczej działalności Neila Huntera. Lekarka roześmiała się i odparła: – Przy jęłam go na ostry m dy żurze. Zaprosił mnie na kolację. – I pani poszła? – Louise nie potrafiła ukry ć niedowierzania. – Wiem, że to wy jątkowo nieety czne. – Joanna Hunter znowu się roześmiała, jakby wspomnienie należało do skarbczy ka szczególnie ceniony ch anegdot w rodzaju „Jak poznałam waszego ojca”. – Nie dał się zby ć – wy znała – aż w końcu mu uległam. To tak jak ja, pomy ślała Louise, głośno zaś powiedziała: – Moi rodzice poznali się na urlopie. Na co Joanna Hunter westchnęła: – Ach, wakacy jny romans! Louise nie dodała, że ojciec poderwał matkę w barze na Gran Canarii, a ona nie pamiętała potem nawet jego imienia, co w zasadzie nie miało większego znaczenia, jako że nie by ł jedy ny m pretendentem do jakże pożądanej roli kompletnie nieobecnego ojca Louise. – Dlaczego pan Hunter trafił na ostry dy żur? – zainteresowała się. – Napadły go jakieś zbiry. Podatny na wy padki, obracający się w zły m towarzy stwie… Facet od początku źle rokował.
Czemu, na litość boską, ta urocza lekarka związała się z kimś takim? – Spodobała mi się jego energia – wy jaśniła niepy tana. Energiczne to mogą by ć psy, pomy ślała Louise, ale uśmiechnęła się i odrzekła: – No tak. Moja matka mówiła to samo o ojcu. Nie wspomniała Joannie Hunter o pożarze w salonie z automatami do gry. Uznała, że by łoby to nieuprzejme, zważy wszy na charakter wiadomości, jaką miała jej do przekazania. – Proszę mi mówić Jo – powiedziała tamta. – Nie mamy nic konkretnego, co łączy łoby Huntera z ty mi kolesiami z Glasgow – zwróciła się do Marcusa. – Może Anderson i Hunter kolegowali się w podstawówce? – Hm… Na mieście mówi się, że Hunter lada dzień pójdzie na dno – mruknął Marcus. – Od jakiegoś czasu ma poważne problemy. Wejście w spółkę z Andersonem mogłoby mu pomóc utrzy mać się na powierzchni. Tak samo wy płata ubezpieczenia po pożarze. – Pogadam z nim – zdecy dowała Louise, biorąc teczkę. – Ale szefowo… – No co? To nie moja sprawa, a w ogóle to za gruba ze mnie ry ba, żeby zajmować się taką płotką? Facet mieszka dwa kroki ode mnie. Rano zajrzę do niego w drodze do pracy. Nie powiedziała: „Właśnie czy tam dzieła zebrane jego teścia”. A już na pewno nie: „Fascy nuje mnie Joanna Hunter. Ona i ja to dwie strony tego samego medalu. Jest kobietą, którą się nie stałam – silną babką bez kompleksu ofiary, dobrą żoną i dobrą matką”. – Wy stąpmy do prokuratury o nakaz wy dania nam dokumentów firmy Huntera. – Tak jest, szefowo. – Marcus wy glądał na rozczarowanego, że sprzątnęła mu sprawę dosłownie sprzed nosa. – Ty lko z nim pogadam – uspokoiła chłopaka Louise. – Potem możesz go sobie wziąć z powrotem. Tak się składa, że wczoraj musiałam złoży ć wizy tę jego żonie. To wszy stko. – Jego żonie? – Joannie. Przez otwarte drzwi gabinetu Louise weszła sierżant Karen Warner i rzuciła na biurko stertę teczek. – To chy ba twoje – powiedziała, opierając się na blacie cały m swoim ciężarem. Chodzące archiwum policy jne w ósmy m miesiącu ciąży z pierwszy m dzieckiem i ciągle w pracy. („Nie poddam się bez walki, szefowo”). By ła starsza od Louise („Stara pierwiastka – ależ to obrzy dliwie brzmi”). Louise podejrzewała, że macierzy ństwo okaże się dla Karen spory m szokiem. Zderzy się ze ścianą z prędkością sześćdziesięciu mil na godzinę i długo nie będzie wiedziała, co się właściwie stało. Karen wciąż pracowała w ekipie oddelegowanej do sprawy Needlerów, obecnie o połowę
mniejszej niż pół roku temu, przeniesionej z powrotem do Howdenhall na posterunek przy ulicy św. Leonarda i wciśniętej do mniejszego centrum operacy jnego. Według komendanta by ł najwy ższy czas, by Louise zostawiła sprawę Needlerów, „ruszy ła z miejsca” i zajęła się czy mś nowy m. – Masz obsesję na punkcie Alison Needler – stwierdził. – Fakt – przy taknęła radośnie. – Mam. Tego wy maga ode mnie ten zawód. Karen odpakowała snickersa i głaszcząc się po brzuchu, odgry zła kawałek. – Licencja na jedzenie – zażartowała, zwracając się do Louise. – Chcesz gry za? – Nie, dzięki. Louise by ła głodna jak wilk, ale nie miała ochoty na nic konkretnego. Małżeństwo pozbawiło ją apety tu. Patrick zdawał się rozkwitać, podczas gdy ona więdła. Jako nastolatka przeży ła krótkotrwały flirt z bulimią, gdzieś między etapem samookaleczania a dość wcześnie rozpoczęty m piciem na umór (bacardi z colą; teraz na samą my śl robiło jej się niedobrze), lecz każda z ty ch rozry wek zanadto pachniała takim czy inny m uzależnieniem, więc Louise szy bko je rzucała. W jej rodzinie by ło miejsce ty lko dla jednej uzależnionej, natomiast matka nie miała zamiaru ustępować jej pola. Karen zerknęła na leżący na biurku Louise raport. – To ten sam Hunter? – zapy tała. – Neil Hunter jest mężem Joanny Hunter? O kurczę, co za przy padek. – Powinienem coś wiedzieć o tej Joannie? – zwrócił się Marcus do Louise. – Ty lko jej udało się przeży ć – odpowiedziała za nią Karen. – Sprawa Gabrielle Mason i jej trojga dzieci… Trzy dzieści lat temu? Marcus pokręcił głową. – Jakiś ty słodki! Taki młody – westchnęła Karen. – Facet zabił matkę z dwójką dzieci na polu w Devonie. Mała Joanna uciekła i się ukry ła. Odnaleziono ją całą i zdrową. Joanna Hunter, z domu Mason. – Za morderstwo skazano niejakiego Andrew Deckera – dodała Louise. – Sąd orzekł, że jest poczy talny i zdolny do obrony. Jeżeli zadźganie matki z dwójką dzieci można uznać za czy n dokonany w stanie poczy talności, to co nazwiemy niepoczy talnością? Człowiek zaczy na się zastanawiać, no nie? Gość właśnie wy chodzi z więzienia, właściwie już wy szedł, i ktoś dał cy nk prasie. Wszy scy będą o ty m pisali co najmniej przez jakieś dwie godziny. Trzeba czy mś zapchać brukowcom ich wiecznie głodną gębę. Wstąpiłam do niej wczoraj, żeby ją ostrzec. Karen zgniotła papierek po batoniku i wy rzuciła do kosza na śmieci. – Babka nadal jest potencjalną ofiarą, szefowo? – chciał wiedzieć Marcus. – Dobre py tanie – odparła Louise.
Za późno, żeby jechać teraz do Maxwella; kupi jakieś kwiaty po drodze, w Waitrose. Wciąż miała dostatecznie dużo czasu. O ty le, o ile. Wsiadła do swojego samochodu, srebrnego BMW serii 3, o wiele bardziej sty lowego niż superprakty czny ford focus Patricka. Prostolinijność jej męża obejmowała nawet wóz, jakim jeździł. Nagle zadzwoniła jej komórka. W pierwszej chwili Louise pomy ślała, żeby ją zignorować. Insty nkt, policy jny szósty zmy sł mówił jej – wręcz wrzeszczał na cały głos – że jeżeli odbierze, nie będzie żadnego strzępiela ani dwukrotnie pieczony ch sufletów. Odebrała po trzecim dzwonku: – Halo?
Schronienie Sadie zastrzy gła uszami. Zawsze pierwsza sły szała nadjeżdżający samochód doktor Hunter, na długo przed Reggie. Entuzjazm przejawiał się ledwie dostrzegalny m drżeniem ogona, ale Reggie wiedziała, że gdy by teraz dotknęła ciała Sadie, okazałoby się, że całe aż wibruje z napięcia. Z dzieckiem by ło podobnie. Na widok wchodzącej do kuchni doktor Hunter przez jego pełny brzuszek przebiegał gwałtowny skurcz, jakby malec szy kował się, żeby wy strzelić w powietrze, wy ciągnąwszy pulchne rączki na powitanie matki. – No, no, ty lko spokojnie, kowboju! – roześmiała się doktor Hunter, chwy tając dziecko na ręce i ściskając je z całej siły. Wniosła ze sobą do domu powiew mroźnego powietrza. Jak zwy kle trzy mała w ręku swoją drogą torebkę Mulberry („Model Bay swater, Reggie – czy ż nie jest wspaniała?”), którą dostała we wrześniu na urodziny od pana Huntera, a przez ramię miała przerzucony pokrowiec z pralni chemicznej – odebrała właśnie jeden ze swoich czarny ch kostiumów. Doktor Hunter miała trzy identy czne kostiumy, który mi żonglowała: jeden nosiła, drugi wisiał w szafie, a trzeci by ł w pralni. – Quelle horreur! – wy krzy knęła, wzdry gając się teatralnie. – Co za pogoda! Można zamarznąć. – Niż znad Bałty ku – wy jaśniła Reggie. – „Duje, duje wiatr, śnieg zasy pał świat, a biedny rudzik cóż począć ma?” – Przy puszczam, że powinien „do ciepłej stajni lecieć co tchu, główkę pod skrzy dłem schować, biedaczek”. – Wszy stko w porządku, Reggie? – W jak najlepszy m, pani doktor. – A jak się ma mój skarb? – spy tała doktor Hunter, przy ciskając nos do karczku dziecka („Aż chciałoby się go zjeść, nie uważasz?”). Reggie poczuła, że coś ściska ją w sercu – krótki, bolesny skurcz. Sama nie by ła pewna, o co jej chodzi. Może po prostu to takie smutne (naprawdę bardzo smutne), że nikt nie pamięta czasów, kiedy by ła mały m dzieckiem? Dałaby wszy stko, żeby znów by ć niemowlęciem w ramionach swojej mamy. Albo w ramionach doktor Hunter, skoro o ty m mowa. W czy ichkolwiek ramionach. Poza ramionami Billy ’ego, rzecz jasna. – Jakie to smutne, że później nie będzie tego pamiętał – powiedziała do doktor Hunter. (Czy żby melancholia doktor Hunter by ła zaraźliwa?). – Czasami dobrze jest nie pamiętać – odparła doktor Hunter. – „Wpadła gruszka do fartuszka, a za gruszką dwa jabłuszka”! Mama Reggie zawsze ją przy tulała i całowała. Zanim pojawili się Gary i mężczy zna-który -
by ł-przed-Gary m, siady wały wieczorami na kanapie przy tulone do siebie i oglądały razem telewizję, podjadając chrupki albo jakieś danie na wy nos. Reggie lubiła obejmować mamę w pasie i czuć pod palcami ten miły wałeczek tłuszczu, opasujący talię oraz miękki brzuch. (Mama nazy wała go „swoim pasibrzuchem”). I to by by ło wszy stko – najmilsze wspomnienia Reggie doty czy ły oglądania Ostrego dyżuru, zajadania kurczaka chow mein i doty kania oponki mamy. Jeśli się zastanowić, trochę to by ło słabe. Można by pomy śleć, że dwie osoby ży jące razem pod jedny m dachem dorobią się czegoś ciekawszego. Reggie wy obrażała sobie, że doktor Hunter i jej sy nek ofiarują sobie nawzajem cudowne wspomnienia – ze spły wu kajakowego Amazonką, wspinaczki w Alpach, wspólny ch wy praw do opery w Covent Garden i do Stratfordu na spektakle szekspirowskie, wiosenny ch wy padów do Pary ża i noworoczny ch do Wiednia – a doktor Hunter nie zostawi po sobie albumu zdjęć, na który ch nie jest wcale do siebie podobna. Zabawnie by ło my śleć, że dziecko wy rośnie kiedy ś najpierw na chłopca, potem na mężczy znę. Na razie by ło ty lko dzieckiem. – Moim mały m książątkiem – gruchała doktor Hunter. – Wszy scy jesteśmy królami i królowy mi, pani doktor – zauważy ła Reggie. – Neil już wrócił? – Pan Hunter? Nie. – Dziś jego kolej zająć się dzieckiem. Mam nadzieję, że o ty m nie zapomniał. Wy bieram się z Sheilą do Jennersa, dziś mają tam noc świąteczny ch zakupów. Wiesz, darmowy kieliszek wina, babeczki z nadzieniem bakaliowy m, kolędnicy i tak dalej. Może z nami pójdziesz, Reggie? Ach nie, zapomniałam, że dzisiaj środa. Musisz odwiedzić swoją przy jaciółkę, prawda? – Pani MacDonald nie jest moją przy jaciółką – odparła Reggie. – Uchowaj Boże! Doktor Hunter z dzieckiem na ręku zawsze odprowadzała Reggie do drzwi i patrzy ła, jak schodzi po podjeździe. Usiłowała nauczy ć sy nka machania i poruszała jego rączką z boku na bok, jakby by ł lalką brzuchomówcy, powtarzając przy ty m (bardziej do niego niż do Reggie): – Pa, pa, Reggie, pa, pa. Siedząca u nóg doktor Hunter Sadie żegnała ją na swój sposób, bębniąc ogonem o terakotowe pły tki ganku. Po śmierci matki Reggie próbowała przy pomnieć sobie ostatnie chwile, jakie spędziły razem. Bez pomocy taksówkarza wtaszczy ły do taksówki jej wielką, brzy dką walizkę wy pchaną tandetny mi przy krótkimi bluzeczkami, cienkimi bawełniany mi spodniami i żenująco kusy m kostiumem kąpielowy m ze wstrętnej pomarańczowej ly cry, który okazał się jej ostatnim strojem na ty m łez padole, jeśli nie liczy ć całunu, w który m została pochowana (jako że w jej garderobie nie znalazło się nic bardziej odpowiedniego na wieczność).
Reggie nie pamiętała wy razu twarzy matki wy jeżdżającej na urlop, choć przy puszczała, że musiała by ć wtedy pełna nadziei. Nie pamiętała też jej ostatnich słów, choć padło przecież jakieś „do widzenia”. Zwy kle mama żegnała się z nią, mówiąc: „Niedługo wrócę”. Je reviens. W oczach Reggie by ła to jakby połowa czegoś, co nigdy nie zostało dokończone. Spodziewała się drugiej połowy – wszy stko odby łoby się tak samo, ty le że na odwrót, vale atque ave: mama na lotnisku, mama w samolocie, mama lądująca w Edy nburgu, wsiadająca do taksówki, zajeżdżająca pod dom, wy siadająca z taksówki – bardziej opalona i pewnie jeszcze bardziej okrągła – wołająca: „Cześć”. Jednak to nigdy nie nastąpiło. „Niedługo wrócę”, niespełniona obietnica. Ostatnie słowa mamy okazały się kłamstwem. Pamiętała, że machała, kiedy taksówka oderwała się od krawężnika, ale czy mama odwróciła się, żeby jej odmachać, czy dalej szarpała się z walizką? Wspomnienie by ło zatarte i na wpół zmy ślone; Reggie musiała sama uzupełniać brakujące elementy. Serio: żegnając się z kimś, trzeba zwracać na wszy stko baczną uwagę, na wy padek gdy by to miało by ć wasze ostatnie spotkanie. Pierwsze rzeczy by ły takie miłe, ostatnie nie tak bardzo. Stojąca w drzwiach doktor Hunter wy glądała jak swój własny portret – ramy framugi, dziecko chwy tające ją za włosy, pies wpatrujący się w nią z oddaniem. Pod kostiumem miała biały podkoszulek, na nogach jak zwy kle czarne pantofle na niskich obcasach i cienkie rajstopy, a na szy i sznureczek pereł i do kompletu małe perełki w uszach. Równie wy raźnie Reggie widziała dziecko w mary narskim ubranku i z kciukiem w buzi. W drugiej rączce Gabriel ściskał kawałek zielonego kocy ka i kosmy k włosów doktor Hunter. Potem lekarka odwróciła się i weszła do domu. Reggie stała na przy stanku autobusowy m i czy tała Wielkie nadzieje, kiedy poczuła na karku czy jąś rękę. Zanim zdąży ła krzy knąć, coś wbiło jej się boleśnie w krzy ż i usły szała głos, szepczący jej złowrogo do ucha: – Nie waż się nawet pisnąć. Mam broń. – Jasne – odszepnęła. Sięgnęła za siebie i po omacku namacała tę „broń”. – Opakowanie miętówek? – powiedziała sarkasty cznie. – O kurczę, ale się boję! – Paczka ekstra mocny ch – odrzekł Billy z krzy wy m uśmieszkiem. – Cha, cha. Cholernie zabawne. W domu doktor Hunter Reggie nigdy nie przeklinała. Obie z doktor Hunter (która twierdziła, że „niegdy ś klęła jak szewc”, w co Reggie trudno by ło uwierzy ć) uży wały nieszkodliwy ch zamienników, wy my ślany ch na poczekaniu nonsensowny ch słów – cukier, bąbelki, oczko, noże i widelce – lecz brat Reggie wy magał czegoś mocniejszego niż „niech to dunder świśnie”. Reggie
westchnęła. Gdy by mama mogła jej coś przekazać przed śmiercią, ostatnie jej słowa brzmiały by zapewne: „Opiekuj się swoim bratem”. Reggie dobrze pamiętała czasy, kiedy oboje by li mali, a Billy wciąż by ł jej bohaterem i obrońcą, kimś, kogo podziwiała i na kim polegała, kto się o nią troszczył. Nie potrafiła zdradzić swoich wspomnień o Billy m, nawet jeśli Billy sam zdradzał je każdego dnia. Billy miał dziewiętnaście lat. By ł od niej o trzy lata starszy, dzięki czemu, chociaż właściwie nie pamiętał ich ojca, miał przy najmniej zdjęcia, na który ch by li we dwóch. Te zdjęcia dowodziły, że w jedny m czasie chodzili po tej planecie. Na większości Billy trzy mał w ręku jakąś broń ze swojego zabawkowego arsenału: plastikowy miecz, kosmiczny miotacz promieni, łuk ze strzałami. W miarę jak rósł, ich miejsce zajmowały wiatrówki i scy zory ki. Bóg jeden wie, co go teraz kręciło; pewnie wy rzutnie rakiet. Reggie podejrzewała, że brat zamiłowanie do broni odziedziczy ł po ojcu. Mama miała kilka wy blakły ch fotografii swojego męża żołnierza w gronie kumpli gdzieś na pusty ni. Każdy trzy mał w ręku wielki karabin. Raz na przepustce przemy cił do domu „pamiątkę” – ciężki, brzy dki rosy jski pistolet, który mama trzy mała w pudełku na najwy ższej półce szafy w irracjonalny m przekonaniu, że Billy się o ty m nie dowie. Nie miała pomy słu, jak się pozby ć tej pamiątki. „Nie mogę przecież wy rzucić tego do śmieci! Jeszcze znajdzie to jakiś dzieciak”. Nie mogła też zanieść broni na policję. Jak na tak praworządną osobę, mama miała dziwną awersję do policji – po pierwsze stale ujadali pod drzwiami w sprawie Billy ’ego, a po drugie pochodziła z Blairgowrie, ze wsi, gdzie jej ojciec podobno parał się kłusownictwem. To nie przy padek, że Billy i pistolet zniknęli z domu tego samego dnia. – Makarow – oznajmił z dumą, wy machując pistoletem na wszy stkie strony i napędzając Reggie potężnego stracha. – Ty lko nic nie mów mamie. – Chry ste, Billy, nie mieszkamy na Dzikim Zachodzie – westchnęła. – A właśnie, że tak – odparował. Reggie poważnie się zastanawiała, czemu jej brat nie zaciągnie się do wojska; miałby wtedy pod dostatkiem różny ch pukawek. Pieniądze za służbę i broń za darmo. Spotkanie z Billy m tak blisko domu doktor Hunter sprawiło, że Reggie poczuła się niezręcznie. Wcześniej kilka razy zjawił się u pani MacDonald w Musselburghu, proponując, że odwiezie Reggie do domu. (Zawsze miał jakiś samochód. Za każdy m razem inny ). Pani MacDonald zaprosiła go do środka ty lko dlatego, że chciała go trochę ponawracać i miała zatkany sy fon pod zlewem, który trzeba by ło przepchać. Billy by ł ostatnią osobą, jakiej należało zlecać drobne naprawy, chociaż niektóre atry buty (nowy wy raz w słowniku Reggie) majsterkowicza: młotki, noże introligatorskie, wiertarki, z pewnością by mu się podobały, ty le że zrobiłby z nich niewłaściwy uży tek. Zabawne; w inny m ży ciu, obrawszy inną ścieżkę, miałby do tego smy kałkę.
Jako chłopiec by ł sprawny manualnie i zanim wszy stko poszło w diabły, godzinami potrafił kleić plastikowe modele. Nauczy ciel techniki uważał, że gdy by ty lko Billy zechciał, mógłby zostać stolarzem – to znaczy zanim Billy wy wiercił dziurki we wszy stkich stołach warsztatowy ch w klasie i przepiłował biurko nauczy ciela na pół. Ten, komu udałoby się obecnie nawrócić Billy ’ego, by łby prawdziwy m cudotwórcą. Reggie wsty dziła się za brata, gdy ten przechadzał się dumny m krokiem po zagracony m domu pani MacDonald, ostentacy jnie przesuwając palcem po zakurzony ch grzbietach książek, jakby akurat on miał pojęcie o czy stości (nie miał żadnego). Nie podobała jej się jego chy tra mina, aż nazby t dobrze ją znała. Kiedy by li mali, oznaczała zwy kle, że Billy obmy śla jakąś psotę; teraz, kiedy wy rósł, zawsze zwiastowała kłopoty. Reggie obawiała się, że pewnego dnia Billy zajedzie przed dom Hunterów i zapy ta, czy nie podwieźć jej do domu, a wtedy ona będzie musiała go przedstawić swojej chlebodawczy ni. Niemal widziała, jak jego chuda, szczurza twarz rozjaśnia się na widok ty ch wszy stkich śliczności w domu Hunterów. Albo, co by łoby jeszcze gorsze, na widok samej doktor Hunter. Doszła do wniosku, że w takiej sy tuacji nie miałaby innego wy jścia, jak się go wy przeć („To wcale nie jest mój brat. Nie znam go”). Usły szała głos mamy, mówiącej: „Krew z krwi i kość z kości”. Ty lko że ta kość by ła całkiem zgniła. – Czego tu szukasz, Billy ? – Tego i owego – wzruszy ł ramionami. (Cały Billy – to i owo, to i tamto). – Ży jemy chy ba w wolny m kraju, nie? Kiedy ostatnio sprawdzałem, nie trzeba by ło mieć paszportu do południowo-zachodniego Edy nburga. – Nie ufam ci, Billy. – Jak sobie chcesz. – Quidquid 10. Ha. – Że co? Kiedy nadjechał autobus, Billy odstawił szopkę, pomagając jej wsiąść, jakby by ł lokajem wsadzający m księżniczkę do karety, uchy lając wy imaginowanego kapelusza i rzucając: „Do widzenia, ślepa Gienia”, zanim oddalił się wolny m krokiem w górę ulicy. Idzie rak, nieborak, jak ugry zie, będzie znak.
Do Mostu Grozy dojdziesz wnet Jackson zdołał się w końcu wcisnąć do opóźnionego pociągu, ciągnącego wy pchane do niemożliwości wagony, huczące gwarem rozmów poiry towany ch, umęczony ch pasażerów. Bufet nie wy dawał ciepły ch napojów, ogrzewanie wy siadło i część podróżny ch wy glądała tak, jakby miała wkrótce umrzeć z wy ziębienia. Torby oraz walizki tarasowały przejścia i każdy, kto chciał się przemieścić wzdłuż wagonu, zmuszony by ł do czegoś w rodzaju biegu przez płotki w zwolniony m tempie. Ten istny tor przeszkód nie zawadzał jednak gromadce hiperakty wny ch dzieciaków (nadmiar cukru i nudy ), które z wrzaskiem biegały w tę i z powrotem. Człowiek czuł się tak, jakby wracał z wojny, i to takiej, która została z kretesem przegrana. Między wagonami siedziało zresztą na plecakach dwóch udręczony ch rekrutów w mundurach pusty nny ch. Jackson kiedy ś też tak wy glądał, w swoim poprzednim ży ciu. Odchodząc z wojska, przy sięgał sobie, że nie pójdzie w ślady swoich liczny ch poprzedników i nie zatrudni się w ochronie. Połowa rekrutów, którzy pod nim służy li, trafiła na samo dno tego biznesu; w czarny ch płaszczach dy gotali teraz z zimna przed drzwiami pubów i nocny ch klubów. Wstąpił zatem do policji hrabstwa Cambridge. To by ł naturalny wy bór – w żandarmerii wojskowej służy ł jako chorąży. Odchodząc z policji, ponowił przy sięgę, żeby nie iść w ślady kolegów i nie zatrudniać się w ochronie. Ochroniarze w Marksie i Spencerze, detekty wi sklepowi w Tesco… Z połową z ty ch gości Jackson wcześniej służy ł. Ponieważ odszedł z policji w randze inspektora, założenie jednoosobowej pry watnej agencji detekty wisty cznej wy dawało mu się dobry m pomy słem. Zwijając biznes, niczego nie musiał sobie przy sięgać – za sprawą klientki, starszej pani, która zapisała mu w spadku majątek. Zagady wany o to, czy m się obecnie zajmuje, odpowiadał – o ironio! – że pracuje w ochronie. Uży wał przy ty m tajemniczego tonu „proszę-mnie-o-nic-nie-py tać”, którego nauczy ł się w wojsku i udoskonalił w policji. Z własnego długiego doświadczenia wiedział, że „praca w ochronie” by wa przy kry wką dla rozmaity ch grzeszków. W istocie sprawa by ła całkiem prosta: w portfelu nosił wizy tówkę o treści „Jackson Brodie – konsultant ds. bezpieczeństwa” („konsultant” – to słowo maskowało jeszcze większą liczbę grzeszków). Brakowało mu nie pieniędzy, lecz szacunku do samego siebie. Mężczy zna nie powinien się wałkonić. Praca dla Berniego nie miała może wiele wspólnego z prawością (w głębi serca Jackson by ł krzy żowcem, nie pielgrzy mem), lecz by ło to lepsze od zbijania bąków w domu. „Praca w ochronie” by ła też lepsza niż wy znanie: „Ży ję ze spadku po staruszce”, ponieważ, rzecz jasna, w żaden sposób nie zasłuży ł na pieniądze zapisane mu przez klientkę w testamencie i ciąży ły mu one tak bardzo, jakby dźwigał je na ramionach w wielkim worku. Wszy stko przy ty m wskazy wało, że wszedł w posiadanie prawdziwej kopalni złota. Zainwestowawszy większą
część z odziedziczony ch dwóch milionów, odnotowy wał obecnie regularnie rosnące zy ski. (To prawda, co ludzie mówią: pieniądz rodzi pieniądz). Równie ważne by ło to, że udawało mu się postępować w miarę ety cznie. Jego zdaniem na świecie by ło dość nieszczęść, żeby miał powiększać tę liczbę. Nawiasem mówiąc, jego portfel inwesty cy jny obejmował ty le alternaty wny ch źródeł pozy skiwania energii, że gdy by zabrakło ropy, Jackson w istocie zy skałby na upadku cy wilizacji w jej obecny m kształcie. „Prawdziwy Midas z ciebie – stwierdziła Julia. – Czego nie dotkniesz, zamienia się w złoto”. W poprzednim ży ciu, kiedy pech nie odstępował go na krok niczy m wierny pies, a wszy stko, czego dotknął, zmieniało się w gówno, z trudem starczało mu na comiesięczną spłatę kredy tu hipotecznego. Jedy ną inwesty cją by ły sporady cznie kupowane losy na loterię. Nie ulegało wątpliwości, że gdy by wtedy włoży ł pieniądze w akcje i obligacje (żałosny, nierealny pomy sł), nazajutrz załamałby się cały światowy ry nek. Teraz wręcz nie potrafił rozstać się z forsą! No, może nie by ła to do końca prawda, ale z pewnością nie by ł jeszcze gotowy, żeby obrać ścieżkę zen i pozbawić się wszelkich doczesny ch dóbr. („W takim razie przestań narzekać” – stwierdziła jego by ła żona). Udało mu się zająć niewy godne miejsce przy czteroosobowy m stoliku bliżej końca wagonu. Obok niego przy oknie siedział facet w wy mięty m garniturze, pochłonięty ty m, co widniało na ekranie jego laptopa. Jackson spodziewał się tabelek i wy liczeń – zamiast tego zobaczy ł jakiś tekst. Odwrócił wzrok; cy fry to coś bezosobowego, na co bez skrępowania można rzucić okiem. Słowa by ły czy mś inty mny m. Facet miał poluzowany krawat i rozsiewał wokół siebie lekką woń piwa oraz potu, jakby zby t długo przeby wał z dala od domu. Po drugiej stronie stolika siedziały dwie kobiety. Jedna wiekowa i uzbrojona w powieść Catherine Cookson wy glądała zwy czajnie. Druga, blondy nka po czterdziestce, piersiasta jak przerośnięty indy k, kartkowała od niechcenia jakieś plotkarskie czasopismo. Na ustach miała ogniście czerwoną szminkę dobraną kolorem do bluzki, o pół rozmiaru za małej, która płonęła Jacksonowi przed oczami niczy m pochodnia. Brakowało ty lko wy tatuowanej na czole zachęty : „Bierz mnie”. Starsza z kobiet, pomimo czapki, rękawiczek, szalika i grubego płaszcza, by ła wprost sina z zimna. Jackson najpierw się ucieszy ł, że ma kurtkę na polarze, którą traktował dotąd wy łącznie jako element przebrania, potem poczuł wy rzuty sumienia i zaproponował ją starszej pani. Z uśmiechem pokręciła głową, jakby ktoś kiedy ś ostrzegł ją, żeby nie rozmawiała z nieznajomy mi w pociągach. Gość w wy mięty m garniturze zaniósł się chorobliwy m mokry m kaszlem, więc Jackson zaczął się głowić, czy nie powinien zaproponować kurtki także i jemu. Nieznajomi w pociągu. Czy pomogliby sobie, gdy by zdarzy ł się wy padek? (Nigdy nie należy przeceniać ludzi). Czy raczej każdy ratowałby siebie? W ty m tkwił cały sekret: żeby wy jść cało z katastrofy samolotu lub pociągu, trzeba ignorować wszy stko oraz wszy stkich wokół i za wszelką cenę próbować wy dostać
się z pułapki: odgry źć kończy nę sobie albo komuś, jeśli to konieczne, deptać po siedzeniach i współpasażerach, zapomnieć o wszy stkim, co mama mówiła o dobry m wy chowaniu, ponieważ przeży ją ty lko ci, który m jako pierwszy m uda się dotrzeć do wy jścia awary jnego. Spustoszenia po katastrofie kolejowej przy pominały te znane mu z pola walki. Jackson miał okazję się o ty m przekonać – na początku kariery w policji zabezpieczał miejsce takiego wy padku. To, co tam zobaczy ł, by ło o wiele gorsze niż cokolwiek, czego by ł świadkiem w wojsku. Gdzieś w zmiażdżony m pociągu uwięzione by ło dziecko. Sły szeli, jak wzy wa matkę, ale nie mogli go wy dostać spod ton żelastwa. Po jakimś czasie płacz ustał, lecz Jackson sły szał go w snach jeszcze długo po tamty m zdarzeniu. Dziecko – chłopczy k – zostało ostatecznie uratowane, lecz, o dziwo, nie miało to żadnego wpły wu na dręczące Jacksona wspomnienie rozpaczliwy ch krzy ków („Mamusiu! Mamusiu!”). Oczy wiście niedługo przedtem sam został ojcem małej Marlee i to rozdarło mu duszę na strzępy. Nie by ł już ty m samy m człowiekiem. Przed narodzinami córki troszczy ł się głównie o wy bór odpowiedniego wózka. Czy nności tej towarzy szy ła wy bitnie męska dbałość o szczegóły techniczne, przejawiająca się zwy kle przy zakupie samochodu (możliwość blokowania obrotowy ch przednich kół, regulowana wy sokość rączek, rozkładane siedzenie). Ty mczasem okazało się, że w by ciu ojcem chodzi o coś zdecy dowanie bardziej pierwotnego. Jackson dotknął palcami foliowej torebki, którą miał w kieszeni. Inna ciąża, inne dziecko. Jego dziecko. Przy pomniał sobie nagły przy pły w emocji w momencie, gdy dotknął główki Nathana. Miłość. Miłość nie by ła czy mś słodkim i niewinny m. By ła obezwładniający m insty nktem. Nie by ła cierpliwa ani łaskawa, ty lko dzika, gotowa grać nieczy sto. Nie miał okazji widzieć Julii w zaawansowanej ciąży. Niska i seksowna, musiała by ć wtedy apety cznie zaokrąglona, chociaż w rozmowie z nim twierdziła, że ma hemoroidy, ży laki i wy gląda jak kula. Utrzy my wali ze sobą sporady czne kontakty – to znaczy on dzwonił, a ona kazała mu spadać – czasami jednak udawało im się porozmawiać, jakby nic między nimi nie zaszło. Mimo to Julia utrzy my wała, że dziecko nie jest jego. Po porodzie odwiedził ją w szpitalu. Wszedł na sześcioosobową salę oddziału położniczego i otrzy mał cios w samo serce, widząc Julię z niemowlęciem w ramionach. Siedziała oparta o poduszki, niesforne włosy miała rozpuszczone – wy pisz, wy maluj istna Madonna. Obrazek ten psuła obecność intruza, pana Fagasa, wziętego fotografa, który leżał obok na łóżku i z uwielbieniem wpatry wał się w dziecko. – Proszę, proszę, cóż za nieświęta rodzina – powiedział Jackson (zwy czajnie nie mógł się powstrzy mać, jak zawsze, gdy chodziło o znieważanie kobiet jego ży cia). – Wy jdź stąd, Jacksonie – odparła spokojnie Julia. – Wiesz, że to nie jest dobry pomy sł. Pan Fagas, wy raźnie nakręcony, rzucił groźnie:
– Wy pad, albo ci przy walę! – Ty lko spróbuj, cioto – warknął Jackson (naprawdę nie mógł się powstrzy mać). Facet by ł mięczakiem i słabeuszem; miał prawo sądzić, że powaliłby go jedny m ciosem. – „Najlepszą połową męstwa jest dy skrecja” 11, Jacksonie – zwróciła mu uwagę Julia. W jej głosie pojawił się ostrzegawczy ton. Cała Julia – w takim momencie szermować cytatami! Wsunęła mały palec do buzi dziecka i uśmiechnęła się do niego, oddalona od Jacksona o całe lata świetlne. Nigdy przedtem nie widział jej takiej szczęśliwej. Z szacunku dla tej sielanki by ł gotów odwrócić się na pięcie i wy jść, ale pan Fagas (naprawdę nazy wał się Jonathan Carr) burknął: „Nie masz tu czego szukać, Brodie”, jakby sam by ł jedy ny m właścicielem tej scenki rodem z jasełek. Jacksonowi zwy czajnie odbiło. Sprałby gościa na środku sali pełnej karmiący ch matek i noworodków robiący ch za publiczność, gdy by nie to, że dziecko Julii (jego dziecko) zaczęło głośno płakać. Zawsty dzony zdecy dował się na odwrót. Do tej pory na samo wspomnienie przechodziły go ciarki. A teraz oboje – Julia i jej dziecko – południowcy do szpiku kości, mieszkali w jego rodzinny ch stronach, w jego małej ojczy źnie, on zaś z każdy m dniem coraz bardziej się od nich oddalał. W dodatku nie mieściło mu się w głowie, że Julia może wieść na wsi ży cie kury domowej. Prędzej uwierzy łby, że na czubku szpilki zmieści się miliard roztańczony ch aniołów niż w to, że Julia mogłaby gotować na żeliwnej kuchence. W porządku, Yorkshire Dales daleko by ło do brudu i martwoty jego przemy słowego zagłębia, lecz mimo wszy stko leżało w granicach rodzinnego hrabstwa Jacksona. Co z tego, że żadne z jego rodziców stamtąd nie pochodziło; woda tamtejszy ch strumieni pły nęła w jego ży łach razem z krwią, miejscowy wapień zbudował jego kości. Czy by ły także obecne w DNA jego sy na, którego próbkę trzy mał teraz w kieszeni? W ty m maleńkim fragmencie jego dziecka? Łańcuch cząsteczek. Łańcuch dowodowy. Pojedy nczy włos Nathana kry ł w sobie dowód na istnienie jego siostry, Niamh, zamordowanej tak dawno temu, że wy dawała się bardziej mitem niż ży wą osobą, bohaterką powtarzanej do znudzenia legendy. „Moją siostrę zamordowano, kiedy miała osiemnaście lat”. Wy jął swojego BlackBerry i położy ł przed sobą na stoliku. Podświadomie spodziewał się zobaczy ć SMS o treści: „Jestem na miejscu”. Ponieważ żaden nie przy szedł, wy stukał: „Tęsknię, J.”. Zajęło mu to minutę albo dwie. Zostawił telefon na wierzchu, żeby się przekonać, czy dostanie odpowiedź. Starsza pani naprzeciwko westchnęła i przy mknęła oczy, jakby czy tanie książki bardzo ją wy czerpało. Jej sąsiadka w czerwony m – żadna tam dama ani bibliotekarka, po prostu stara dobra kokota (tak jak Julia) – mogła mieć mniej więcej ty le lat ile spacerowiczka na opustoszałej szosie. Co tamta teraz robiła? Czy nadal pokony wała góry i doliny ? Gość w wy mięty m garniturze wy jął
z teczki zmaltretowaną paczkę chrupek serowo-cebulowy ch i w niechętny m geście solidarności w milczeniu poczęstował pozostały ch. Kobiety odmówiły, lecz Jackson wziął całą garść. Umierał z głodu, a panujący w pociągu ścisk zmniejszał szanse przebicia się do wagonu restauracy jnego niemal do zera. „Jeśliś nie skąpił jadła, napoju, diabeł zostawi twą duszę w spokoju. Jeśli ci inni by li solą w oku, diabeł spali twe ciało na popiół”. Znów ten przeklęty żałobny lament. Czy żby za pomocą paczki chrupek serowocebulowy ch gość w wy mięty m garniturze właśnie wy kupił sobie przepustkę do nieba? Jackson powinien by ł nalegać, żeby starsza pani przy jęła jego ocieplaną kurtkę. Teraz może się okazać, że czekają go wieczne męki w ogniu piekielny m. Chrupki miały nienaturalny smak. Jacksonowi zachciało się po nich pić. W oczach czuł bolesne pulsowanie. Chciał wrócić do domu. Za oknem przedziału panowały egipskie ciemności – nigdzie choćby jednego światełka z jakiegoś domostwa. Deszcz zacinał nieustannie. Okolica robiła wrażenie skrajnie niegościnnej. Gdzie teraz by li? Pewnie na ziemi niczy jej pomiędzy Yorkiem a Doncaster. Blisko miejsca urodzenia Jacksona. Jego dziedzictwo przepadło, wy przedane w latach osiemdziesiąty ch wraz z rodowy mi srebrami przez „tę kobietę”. Czy pociąg stawał już w Yorku? Jeżeli tak, to Jackson niczego nie zauważy ł. Musiał się na chwilę zdrzemnąć. Uświadomił sobie, że my śli o Louise. Właściwie nie utrzy my wali kontaktu. Od czasu do czasu przy sy łała mu SMS, prawdopodobnie kiedy trochę sobie popiła. Między nimi nigdy niczego nie by ło – przy najmniej niczego, co zostałoby nazwane. Ich relację sprzed dwóch lat, kiedy spotkali się w Edy nburgu, można by nazwać czy sto zawodową, jeżeli ktoś nie traktował zby t poważnie definicji słownikowy ch. Nigdy się nie całowali ani nie doty kali, chociaż Jackson by ł prawie przekonany, że ona o ty m my ślała. On sam z pewnością o ty m my ślał. I to niemało. Nagle dwa miesiące temu oznajmiła mu, że wy chodzi za mąż. Wy dało mu się to tak nieprawdopodobne (wręcz absurdalne), że uznał to za żart. W jednej chwili my ślał, że mógłby jakoś zaistnieć w jej przy szłości, w następnej został zepchnięty w przeszłość. By li dwojgiem ludzi, którzy spotkali się w nieodpowiednim momencie, minęli niby dwa statki w nocy i pożeglowali do różny ch przy stani. Wy mknęła mu się i bardzo tego żałował. Ży czy ł jej wszy stkiego najlepszego. W pewny m sensie. Co za ironia, że zarówno Julia, jak i Louise – dwie kobiety, które w ostatnim czasie by ły mu najbliższe – niespodziewanie wy szły za mąż, niestety żadna za niego. Rozpędzony pociąg minął jakąś stację. Jackson bezskutecznie próbował odczy tać jej nazwę. – Co to by ło za miasto? – zagadnął kobietę w czerwony m. – Przy kro mi, nie zauważy łam.
Wy jęła z torebki lusterko i pociągnęła usta szminką, szeroko rozciągając wargi. Następnie obnaży ła zęby, żeby sprawdzić, czy ich nie ubrudziła. Sąsiad Jacksona na moment zeszty wniał, przestał stukać w klawiaturę i wbił niewidzący wzrok w ekran laptopa. Nie ośmielał się zerknąć na kobietę, a zarazem oczy same mu ku niej biegły. Na krótką chwilę wewnątrz jego wy miętego garnituru zapłonęły zwierzęce żądze, lecz szy bko musiały się wy palić, bo mężczy zna przy garbił się i wrócił do pisania. Kobieta w czerwony m przesunęła po wargach języ kiem i uśmiechnęła się do Jacksona. By ł ciekaw, czy da mu wy raźny znak, na przy kład skinie głową w kierunku toalet, po czy m wstanie przekonana, że on za nią podąży, przeciśnie się obok rekrutów o pusty m spojrzeniu i weźmie ją na brudnej umy walce ze śladami zaschniętego my dła na ściankach, wbijając się w nią gwałtowny mi pchnięciami, ze spodniami żenująco opuszczony mi do kostek. „Bo jestem zmy słowy i rozpustny i nie mogę ży ć bez żony ” 12. Wróciło wspomnienie Julii w roli Heleny w Tragicznej historii doktora Fausta w podrzędny m spektaklu wy stawiany m nad zady miony m londy ńskim pubem. Jackson by ł ciekaw, co – jeśli w ogóle cokolwiek – mogłoby go skusić do zaprzedania duszy diabłu czy komukolwiek innemu. Chy ba ty lko chęć ratowania ży cia swojemu dziecku. (Swoim dzieciom). Czy poszedłby za kobietą w czerwony m, gdy by ta dała mu znak? Dobre py tanie. Nigdy nie hołdował – jak to się mówi – swobodzie oby czajów (nigdy też nie zdradził żadnej kobiety, co czy niło go niemal święty m), by ł jednak facetem i brał, co mu podsuwano. Mężczy zno, imię twoje głupota. Kiedy ukradkiem popatrzy ł na jej odbicie w ciemnej szy bie, kusicielka jak gdy by nigdy nic znowu czy tała ten swój szmatławiec. Może wcale go nie podry wała, ty lko gęsta atmosfera pociągu podziałała mu na wy obraźnię? Jackson poczuł ulgę na my śl, że jednak nie poddano go próbie. Julia uprawiała seks w toaletach pociągów z całkiem obcy mi facetami – raz nawet w samolocie, choć wtedy akurat zrobiła to z nim, nie z kimś obcy m (w tamty m czasie nie by li sobie obcy ; nie to co teraz). Chwy tała ży cie pełny mi garściami, ponieważ alternaty wa by ła jej aż nazby t dobrze znana – cały katalog zmarły ch sióstr, stale przy pominający jej o kruchości istnienia. Jackson cieszy ł się, że urodziła sy na. Może będzie się o niego martwić mniej niż martwiłaby się o córkę. Na domiar złego jedy na ży jąca siostra Julii, Amelia, zachorowała ostatnio na raka. Jej piersi miały by ć lada dzień „odrąbane”, jak to ujęła Julia. Przed jego wy jazdem na północ rozmawiali krótko przez telefon – Jackson chciał się upewnić, że Julii nie będzie w domu, kiedy on będzie oglądał jej dziecko. Ich dziecko. – Biedna, biedna Milly – powiedziała Julia, bardziej zachry pnięta niż zwy kle. Smutek zawsze nasilał u niej objawy astmy.
Kiedy ś, w lepszy ch czasach, podczas wspólnego urlopu – nie pamiętał już gdzie – widzieli obraz jakiegoś włoskiego malarza renesansowego, o który m Jackson nigdy wcześniej nie sły szał, przedstawiający świętą Agatę. Wy soko w górze na tacy trzy mała swoje idealne, odcięte piersi, jakby by ła kelnerką serwującą budy ń. Jej ciało nie nosiło żadny ch śladów męczeństwa, które poprzedziło amputację – gwałtów, rozciągania na łożu tortur, głodzenia, przy piekania na rozżarzony ch węglach. Święta Agata by ła postacią znaną Jacksonowi aż nazby t dobrze – kiedy u jego matki zdiagnozowano raka piersi, który okazał się śmiertelny, straciła mnóstwo czasu, modląc się do świętej Agaty, patronki tej właśnie choroby. Z zamy ślenia wy rwała go nagle starsza pani, która chciała wiedzieć, czy minęli już Anioła Północy i czy będzie go widać po ciemku. Jackson nie bardzo wiedział, co jej odpowiedzieć. Jak przekazać komuś informację, że podróżuje w odwrotny m kierunku? Że pociąg jedzie do Londy nu, a ona niepotrzebnie spędziła kilka godzin w straszliwej ciasnocie i teraz czeka ją powtórka z rozry wki? Najbliższy postój będzie prawdopodobnie dopiero w Doncaster albo w Grantham, rodzinny m mieście „tej kobiety ”, która własnoręcznie pogrzebała Wielką Bry tanię. („Jacksonie, na litość boską, daj już temu spokój” – usły szał w głowie głos by łej żony ). – Nie jedziemy na północ – zwrócił się łagodnie do starszej pani. – Oczy wiście, że tak – odparła. – Chy ba coś się panu pomy liło. *** Spał. Kiedy się obudził, gość w wy mięty m garniturze wciąż stukał w klawisze laptopa. Jackson sprawdził odebrane wiadomości, ale nic nowego nie przy szło. Za oknem mignęła nazwa stacji i starsza pani rzuciła mu triumfalne spojrzenie. – Dunbar – oznajmiła tonem starej wieszczki. – Dunbar?– powtórzy ł Jackson. – Pociąg kończy bieg na dworcu Waverley. Najwy raźniej cierpiała na lekki uwiąd starczy. Chy ba że… Kobieta w czerwony m nachy liła się nad blatem stolika, prezentując swoje obfite wdzięki jego oku znawcy. – Ma pan czas? – zapy tała. – Czas? – powtórzy ł Jackson. (Czas na co? Na szy bki numerek w kiblu?). Kobieta postukała w nadgarstek jak w jakiejś pantomimie. – Czas. Wie pan, która jest godzina? Aha, ten czas. (Ale z niego idiota). Spojrzał na swojego breitlinga i zdziwił się, że dochodzi ósma. Już dawno powinni by ć w Londy nie. Chy ba że… – Za dziesięć ósma – odpowiedział. – Dokąd jedzie ten pociąg?
– Do Edy nburga – odrzekła. W tej samej chwili jakiś młody człowiek, przemierzający chwiejny m krokiem wagon, potknął się i zatoczy ł na Jacksona, ściskając w ręku puszkę piwa, jakby miało go to uchronić przed upadkiem. Jackson poderwał się z miejsca – mniej, żeby ratować tamtego, bardziej, żeby uniknąć piwnego pry sznica. – Ty lko spokojnie, sir – rzucił, insty nktownie przy bierając władczy ton i podtrzy mując chłopaka własny m ciałem. Przy pomniał mu się spotkany tego popołudnia baran. Pijaczek okazał się bardziej uległy. Wbił w Jacksona zamglone spojrzenie, zbity z tropu jego „sir”, niepewny, czy powinien się bać, czy nie. Pewnie dotąd nikt poza policją nie zwracał się do niego równie uprzejmie. Zaczął coś niezrozumiale bełkotać, gdy nagle wagonem szarpnęło, a on zachwiał się i runął jak długi, wy my kając się rękom Jacksona, który próbował go pochwy cić. Niespodziewany wstrząs wy wołał pewien niepokój wśród pasażerów, lecz wkrótce zastąpiła go ulga. Jackson usły szał, jak ktoś py ta: „Co to by ło?”, a ktoś inny odpowiada ze śmiechem: „Prawdopodobnie niewłaściwy rodzaj liści na torach”. Wszy stko to by ło bardzo bry ty jskie. Gość w wy mięty m garniturze wy dawał się najbardziej wy trącony z równowagi. – Wszy stko będzie dobrze – uspokoił go Jackson i zaraz pomy ślał: „Lepiej nie kusić losu”. Julia wierzy ła w Parki, boginie przeznaczenia. (Spójrzmy prawdzie w oczy : Julia wierzy ła absolutnie we wszy stko). By ła przekonana, że „mają człowieka na oku”, a jeśli nie, to z pewnością go wy patrują, więc lepiej nie zwracać na siebie uwagi. Spieszy li się kiedy ś na prom i utknęli w korku. Jackson powiedział: „Spokojnie, na pewno zdąży my ”, na co Julia bły skawicznie osunęła się na siedzeniu, jakby ktoś do niej strzelał, i sy knęła: „Ciii! Bo nas usły szą!”. – Kto? – zdziwił się Jackson. – Parki. Jackson odruchowo spojrzał w lusterko wsteczne, jakby boginie mogły podróżować w samochodzie za nimi. – Lepiej ich nie kusić – dodała Julia. Inny m razem ich samolotem wstrząsały turbulencje. Jackson wziął Julię za rękę, mówiąc: „To nie potrwa długo” i spotkał się z taką samą histery czną reakcją, jakby Parki siedziały na skrzy dle ich boeinga 747. „Nie nadstawiaj głowy ”, brzmiało motto Julii. Jackson niewinnie zapy tał, czy Parki to to samo co Furie, na co Julia odparła ponuro: „Zostaw ten temat, dobrze ci radzę”. Z perspekty wy czasu uderzy ło go, jak często podróżowali razem. Wiecznie siedzieli w jakimś samolocie, pociągu albo na statku. Od czasu rozstania z Julią prawie nigdzie się nie ruszał, jeśli nie liczy ć kilku przepraw przez kanał do domu na południu Francji. Ostatecznie dom został sprzedany. Pieniądze miały się dziś pojawić na jego koncie. Jackson lubił Francję, ale nie czuł się tam jak
w domu. Teraz mniej obchodziły go Parki, bardziej kierunek, w jakim zmierzali. Jak to możliwe, że do Edy nburga? Zamiast do pociągu jadącego na King’s Cross wsiadł do pociągu jadącego z King’s Cross. Kobieta w górach miała rację. Jechał w zły m kierunku.
Willa Satis Kiedy Reggie zadzwoniła do drzwi smutnego parterowego domku w Musselburghu, pani MacDonald otworzy ła jej z głośny m okrzy kiem: „To ty, Reggie!”, jakby wizy ta by ła dla niej zaskoczeniem, chociaż spoty kały się regularnie co środę. Z kobiety szczy cącej się niegdy ś, że nic nie jest jej w stanie zadziwić, stała się osobą, którą zdumiewał by le drobiazg („Spójrz na tego ptaka!”; „Czy to samolot, tam wy soko w górze?”). Lewe oko miała przekrwione, jakby w jej mózgu eksplodowała czerwona gwiazda. Na taki widok człowiek zaczy nał się zastanawiać, czy nie lepiej zanurkować w błękicie i definity wnie się wy meldować. Reggie zauważy ła, że w domu pani MacDonald nie ma ani śladu nadchodzący ch Świąt. Może to się kłóciło z jej religią? – Zapraszam do stołu – powiedziała pani MacDonald. W każdą środę jadły razem podwieczorek. Potem pani MacDonald jechała na drugi koniec Musselburgha (Boże, chroń inny ch kierowców!) na spotkanie z cy klu „Uzdrowienie przez modlitwę” (które, jak widać, nie przy nosiły większy ch efektów). Reggie ty mczasem odrabiała lekcje i pilnowała Banjo, starego psiaka pani MacDonald. Po powrocie nauczy cielka, wy modlona i pełna energii, sprawdzała zadania Reggie przy herbacie i herbatnikach – pełnoziarniste bez czekolady dla niej, wafelek karmelowy specjalnie dla Reggie. Reggie nie miała pojęcia, jaką kucharką by ła pani MacDonald, zanim ten wstrętny guz zaczął wy żerać jej mózg, ale obecnie gotowała fatalnie. „Podwieczorek” składał się zwy kle z zapy chającego makaronu z serem albo kleistej zapiekanki ry bnej. Po posiłku gospody ni dźwigała się z wy siłkiem od stołu i py tała: „Masz ochotę na deser?” takim tonem, jakby miała zaproponować Reggie sernik czekoladowy albo crème brûlée. W istocie podawała zawsze ten sam niskotłuszczowy jogurt truskawkowy i przy glądała się zazdrośnie, jak Reggie je, co by ło trochę krępujące. Odkąd sama stała się pokarmem dla trawiącej ją choroby, nauczy cielka niewiele jadła. Pani MacDonald miała dobrze po pięćdziesiątce, lecz nigdy nie by ła młoda. Kiedy jeszcze uczy ła w szkole, każdego dnia wy glądała jak wy prasowana i nigdy nie przejawiała żadny ch nieracjonalny ch zachowań (wręcz przeciwnie). Teraz nie ty lko wy znawała jakąś wariacką religię, ale też ubierała się ty lko trochę lepiej niż bezdomna, a jej dom by ł bardziej niż zapuszczony. Twierdziła, że przy gotowuje się na koniec świata. Reggie nie bardzo sobie wy obrażała, jak można się przy gotować na takie wy darzenie. O ile koniec świata nie nastąpi ry chło, wy dawało jej się mało prawdopodobne, żeby pani MacDonald mogła go doczekać. ***
Tego dnia by ło zapiekane spaghetti. Pani MacDonald zdoby ła skądś przepis, dzięki któremu domowe spaghetti smakiem przy pominało to z puszki, co samo w sobie stanowiło spore osiągnięcie. Przy jedzeniu bredziła coś o „porwaniu Kościoła” – czy nastąpi ono przed „wielkim uciskiem” czy raczej po nim. Mówiła o ty m tak lekko, jakby udręki i cierpienia czekające ludzkość u kresu jej dni miały się okazać taką samą niedogodnością jak korki uliczne. Późno, bo późno, ale religia otworzy ła przed panią MacDonald szerokie perspekty wy ży cia towarzy skiego. Członkowie jej Kościoła (czy taj: „dziwacznej sekty religijnej”) uwielbiali zrzutkowe kolacje i nudne przy jęcia przy grillu. Reggie miała okazję męczy ć się na kilku z nich i nieufnie kosztować przy palony ch dań. Pani MacDonald należała do Wspólnoty Nadchodzącego Porwania Kościoła i by ła, jak z dumą twierdziła, „gotowa na koniec świata”. Uważała się za pretry bulacjonistkę („pretry bkę”), co znaczy ło, że zostanie w try bie ekspresowy m zabrana do nieba, podczas gdy inni, nie wy łączając Reggie, doświadczą chłosty i wszelakich udręk podczas wielkiego ucisku („To będzie trwało aż siedemdziesiąt ty godni, Reggie”). Czy li nic nowego. By li także posttry bulacjoniści – ci musieli czekać do końca ucisku, za to omijało ich porwanie i wchodzili bezpośrednio do Królestwa Bożego na ziemi. „A przecież zasadniczo o to właśnie chodzi”, dodała pani MacDonald. Istnieli też midtry bulacjoniści, którzy – jak sama nazwa wskazy wała – mieli pójść do nieba w trakcie całego zamieszania. Krótko mówiąc, pani MacDonald miała zbawienie w kieszeni, w przeciwieństwie do Reggie. „Tak, obawiam się, że pójdziesz do piekła, Reggie” – stwierdziła pani MacDonald, uśmiechając się dobrotliwie. Jedno by ło w ty m wszy stkim pocieszające – że pani MacDonald zniknie na dobre i przestanie się czepiać jej przekładów Wergiliusza. Ilekroć dochodziło do jakiejś tragedii – począwszy od ty ch wielkiego kalibru jak wy padek lotniczy, a skończy wszy na takich drobiazgach jak upadek chłopca z roweru i jego utonięcie w rzece czy śmierć łóżeczkowa niemowlęcia w rodzinie mieszkającej na końcu ulicy – pani MacDonald powtarzała, że „taka by ła wola Boga”. „Niezbadane są wy roki opatrzności” – kiwała mądrze głową, gdy w wiadomościach pokazy wano nieszczęśników uciekający ch z miejsca katastrofy, jakby Bóg by ł szefem jakiejś tajnej organizacji zajmującej się unieszczęśliwianiem ludzi. Ty lko Banjo zdawał się budzić w niej cieplejsze uczucia. „Mam nadzieję, że on pierwszy odejdzie” – mówiła. Na razie szła łeb w łeb ze swoim stary m, powy kręcany m przez reumaty zm, niewy darzony m terierem. Niewiary godne, ile ckliwej matczy nej miłości można by ło wy lewać na psa, choć w zasadzie Hitler też przepadał za swoim. („Blondi – powiedziała doktor Hunter. – Jego suka miała na imię Blondi”). Pies pani MacDonald by ł na ostatnich nogach – i to dosłownie. Czasami ty lne łapy odmawiały mu posłuszeństwa i przy siadał na podłodze z wy razem oszołomienia na py sku, wy raźnie
zaskoczony nagłą niedy spozy cją. Od pewnego czasu pani MacDonald zaczęła się obawiać, że Banjo może zdechnąć w samotności, podczas gdy ona w środowe wieczory będzie się oddawała uzdrawiającej modlitwie. Dlatego teraz zostawała z nim Reggie – na wy padek gdy by postanowił wy ciągnąć łapy. Ostatecznie można by ło mniej ciekawie spędzić wieczór. Pani MacDonald miała sprawny telewizor, choć bez tak bogatej oferty kanałów kablowy ch jak u Hunterów, a w zamian za swoją pomoc Reggie mogła korzy stać z biblioteczki i liczy ć na gorący posiłek. Do tego wspólnota współwy znawców pani MacDonald (licząca całe osiem osób) zawsze odmawiała za nią modlitwę. Darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby. Reggie mogła nie wierzy ć w te ich brednie, ale miło by ło wiedzieć, że ktoś się o nią troszczy – nawet jeśli by ła to ty lko banda świrów, który żałowali jej, bo by ła sierotą. Reggie to zupełnie nie przeszkadzało – uważała, że im więcej ludzi jej żałuje, ty m lepiej. Nie doty czy ło to ty lko doktor Hunter. Ona miała uważać Reggie za pogodną, kompetentną bohaterkę. Kiedy jogurt został z cały m ceremoniałem zjedzony, pani MacDonald wy krzy knęła: „Wielkie nieba, któraż to godzina!”. Ostatnio stale zdumiewał ją upły w czasu. „Niemożliwe, żeby już by ła szósta!” albo „Dopiero ósma? Wy daje się, jakby by ło po dziesiątej”, ewentualnie „Chy ba nie jest jeszcze tak późno?”. Reggie niemal widziała, jak po nadejściu wielkiego ucisku nauczy cielka zwraca się do niej zdziwiona: „To chy ba jeszcze nie koniec świata?”. Ciekawe, czy istniała jakaś gra losowa (Reggie wy obraziła sobie rodzaj loterii fantowej), w której Bóg wy bierał sposób odejścia każdego człowieka? „Zawał dla niego, rak dla niej, zobaczmy … Czy w ty m miesiącu mieliśmy śmiertelny wy padek samochodowy ?”. Nie wierzy ła w Boga, ale przy jemnie by ło puścić czasami wodze fantazji. Czy Bóg wstał kiedy ś rano z łóżka, odsunął zasłony (jej wy imaginowany Bóg wiódł ży cie domatora) i pomy ślał: „Mam dziś ochotę na utonięcie w basenie hotelowy m. Dawno tego nie by ło”. Wspólnota Nadchodzącego Porwania Kościoła wy znawała jedną z ty ch wy dumany ch religii – by ła to po prostu grupka ludzi, wierzący ch w niewiary godne bzdety. Nie mieli nawet własnego budy nku i spoty kali się na zmianę w salonach swoich członków. Reggie nigdy nie brała udziału w ty ch spotkaniach. Wy obrażała sobie, że muszą przy pominać zrzutkowe kolacje, podczas który ch z zaangażowaniem dy skutowano o dyspensacjonalizmie i futuryzmie nad półmiskiem ciasteczek figowy ch. Jedy ną różnicę stanowiła zapewne nieobecność Banjo, łaszącego się i skomlącego o ciasteczka. – Nie dane by ło mi zostać matką – wy znała pani MacDonald. – Ale przy najmniej mam swojego pieska. No i ciebie, rzecz jasna, Reggie – dodała. – Nie na długo, proszę pani – odparła Reggie. Nie, oczy wiście, że tego nie powiedziała. Ale taka by ła prawda. Najgorsze, że pani MacDonald stanowiła dla niej najbliższą namiastkę rodziny. Reggie Chase,
parafialna sierotka, dickensowska Jenny Wren, małe biedactwo, cudowne dziecko. Reggie pozmy wała i uprzątnęła nieco największy bałagan w kuchni. Zlew wołał o pomstę do nieba – resztki jedzenia gnijące w odpły wie, zuży te torebki herbaty, ohy dna, brudna ścierka. Najwy raźniej nikt nie powiedział pani MacDonald, że czy stość jest bliska boskości. Reggie hojną ręką nalała wy bielacza do zbrązowiały ch od esencji kubków i zostawiła, żeby się odmoczy ły. Kubki pani MacDonald przy ozdabiały hasła w rodzaju: „Jezus przede wszy stkim” i „Bóg na ciebie patrzy ”. Zwłaszcza to ostatnie wy dawało się Reggie mało prawdopodobne; tak jakby Bóg nie miał nic lepszego do roboty. Mama pieczołowicie przechowy wała pamiątkowy kubek ze ślubny m zdjęciem Karola i Diany, który przetrwał dłużej niż ich małżeństwo. Mama wielbiła księżną Di i nie mogła przestać jej opłakiwać. „Odeszła – powtarzała, z niedowierzaniem kręcąc głową. – Ot tak, w jednej chwili. Ty le gimnasty ki na nic”. Kult Diany w pewny m sensie zastępował jej religię. Gdy by Reggie miała wy bierać, pewnie też wy brałaby Dianę, ale tę prawdziwą – Artemidę, białolicą boginię Księży ca, polowań i czy stości. Królową dziewicę. Albo płomiennooką Atenę, mądrą i odważną. Dziewicę wojowniczkę. Można by się spodziewać, że przy swoim klasy czny m wy kształceniu pani MacDonald wy bierze kogoś ciekawego z panteonu bogów – Zeusa ciskającego gromami jak oszczepem albo Apollina pędzącego przez nieboskłon w ognisty m ry dwanie. Ewentualnie, zważy wszy na rozrastający się w jej głowie guz, Hy gieję, boginię zdrowia, albo boga medy cy ny Asklepiosa. Reggie posegregowała odpady, umieszczając je odpowiednio w czerwony m, niebieskim i brązowy m pojemniku. Pani MacDonald nie zawracała sobie głowy recy klingiem, by ła chy ba najmniej proekologiczną osobą na świecie. Wy jaśniła jej kiedy ś łagodnie, że ratowanie zasobów Ziemi nie ma sensu, ponieważ Sąd Ostateczny nie nastąpi, dopóki wszy stko na planecie nie ulegnie zniszczeniu – każde drzewo, każdy kwiat, każda rzeka. Ostatni orzeł, sowa i panda, owce na pastwiskach i liście na drzewach. Słońce przestanie wschodzić, jeleń padnie w biegu. Wszy stko umrze. Pani MacDonald wprost nie mogła się tego doczekać. („Dziwny jest ten świat” – powiedziałaby mama Reggie). Reggie by ła zdeterminowana zapoczątkować własną religię, w której totalną zagładę zastąpiłaby troska o wszy stko, co ży je, a powrót zmarły ch na ziemię – i to wcale nie sy mboliczny – nie by łby okupiony śmiercią inny ch ży wy ch istot. Wtedy jej mama znów siedziałaby na kanapie i oglądała Gotowe na wszystko, pogry zając chrupki o smaku tortilli. Ty le że ty m razem nie obłapiałby jej żaden Gary. Ty lko mama i Reggie. Na zawsze razem. Tak długo ży ły we dwie – no dobrze, by ł jeszcze Billy, ale on nie należał do osób, które przesiady wały na kanapie, jadły, gawędziły i oglądały telewizję (trudno powiedzieć, co wtedy robił) – zanim pojawił się mężczy zna-który -by ł-przed-Gary m. Zresztą według mamy okazał się
on „totalny m dupkiem” (w dodatku żonaty m). Potem trafiła jej się „prawdziwa gratka” w osobie Gary ’ego i mama zaczęła mówić „mój chłopak to” i „mój chłopak tamto”. Nareszcie uprawiała seks, więc wszy stkie przy jaciółki chciały wpadać z wizy tą, żeby o ty m porozmawiać. Mama kry gowała się i chichotała: „Trzy razy jednej nocy !”. One piszczały podekscy towane i rozchlapy wały wino z kieliszków. Gary, w przeciwieństwie do mężczy zny -który -by ł-przed-nim, okazał się nie taki zły. Zwy kły misiowaty facet, który przed poznaniem mamy (i później zresztą też) cały mi dniami przesiady wał w wy smarowany ch dżinsach na zapleczu salonu motocy klowego z bandą swoich klonów, przechwalając się, że jak ty lko wy gra los na loterii, kupi sobie Harley a-Davidsona Sportstera 883L. Zalecał się do mamy, obdarowując ją tanimi cieplarniany mi różami kupiony mi na stacji benzy nowej oraz pudełkami czekoladek. Kiedy Reggie skry ty kowała te romanty czne gesty jako banalne, mama odparła: „Ja tam nie narzekam, córciu”, gładząc palcami srebrny łańcuszek medalionu w kształcie serduszka, który dostała od niego na urodziny. Gary postanowił zabrać mamę na dwa ty godnie do Hiszpanii („Lloret de Mar – jak to pięknie brzmi, prawda, Reggie?”). Od czasu wy jazdu na Fuerteventurę w 1989 roku mama nie by ła na „prawdziwy ch, dorosły ch wakacjach”, więc równie dobrze mógłby ją zabrać do aquaparku w Skegness i też by łaby szczęśliwa. Raz zafundowała Reggie i Billy ’emu ty godniowy wy pad do Scarborough. Okazał się on dość nieudany, ponieważ pewnej nocy Billy zniknął z pensjonatu i wrócił nazajutrz pod eskortą policji, która zatrzy mała go na nadmorskiej promenadzie pijanego w sztok. Miał wtedy dwanaście lat. Po ty godniu od ich wy jazdu, równo w połowie maminego urlopu, Reggie dostała widokówkę. Mama musiała ją wy słać zaraz po przy locie do Hiszpanii. Widniała na niej fotografia hotelu – białego betonowego budy nku, który wy glądał jak zbudowany z klocków przez niewprawne dziecko. Wszy stkie pokoje znajdowały się pod dziwny mi kątami względem siebie, zaś pośrodku tej dziwacznej konstrukcji rozpościerał się kwadratowy basen, turkusowy i pusty, otoczony równy mi rzędami biały ch plastikowy ch leżaków. Na zdjęciu nie by ło widać ludzi; musiano je zrobić bardzo wcześnie rano, bo nigdzie nie walały się mokre ręczniki, opakowania kremu do opalania ani niedojedzone miseczki chrupek. Na odwrocie mama napisała: „Kochana Reggie, hotel jest bardzo ładny i czy sty, mnóstwo jedzenia. Nasz kelner ma na imię Manuel – jak ten z serialu z Johnem Cleese’em! Pijemy litrami sangrię. Jesteśmy bardzo niegrzeczni! Zakumplowaliśmy się z parą z Warrington. Carl i Sue są szalenie rozry wkowi. Okropnie za tobą tęsknię. Niedługo wrócę. Całusy, mama”. Poniżej Gary dopisał swoje imię charakterem pisma kogoś nienawy kłego do stawiania liter obok siebie. „Sangria” miała po łacinie ten sam rdzeń co słowo „krew”. Wino czerwone jak krew. W szkole
omawiali balladę o szkockim królu, który pił „czerwone jako krew wino” 13, lecz Reggie nic poza ty m nie zapamiętała. Czasami ciekawiło ją, czy kiedy ś zapomni wszy stkiego, czego się nauczy ła. Tak musi wy glądać śmierć, uznała. Ciekawe, czy przed śmiercią jej ży cie wróci na właściwe tory. Mało prawdopodobne – każdego dnia miała wrażenie, że zostaje coraz bardziej z ty łu. Na polecenie pani MacDonald pracowała nad własny m przekładem księgi VI Iliady, jednego z kanonu obowiązkowy ch tekstów greckich. Przy szło jej na my śl, że mogłaby zerknąć do wy dania Loeba i sprawdzić, jak jej idzie („Nestor zawołał wtedy głośno do Danajów: » Mężni wojownicy, słudzy Aresa! Niech żaden z was nie zostaje w ty le« ”). Rzecz jasna, nie wolno by ło tego robić – według pani MacDonald by łoby to równoznaczne ze ściąganiem. Reggie nazwałaby to raczej „korzy staniem z pomocy naukowej”. By ła pewna, że jeszcze przed ty godniem pierwsza część Iliady stała na swoim miejscu, teraz jednak nigdzie nie mogła jej znaleźć. Zauważy ła też inne uby tki w biblioteczce – brakowało pierwszej i drugiej części Odysei oraz drugiej części Iliady, zniknęła pierwsza część Eneidy (z kanonu jej obowiązkowy ch tekstów łacińskich). Pani MacDonald musiała je gdzieś schować. Z westchnieniem wzięła się z powrotem do pracy. „» Usiłujmy słać teraz nieprzy jaciół trupem; potem, gdy już Trojani e przestaną nacierać, będziecie, podług woli, zdoby cze odzierać« ” 14. U Homera trup słał się naprawdę gęsto. Po śmierci mamy Reggie nie rozstawała się z tamtą widokówką – nosiła ją w torebce albo kładła na stoliku nocny m. Studiowała uważnie każdy szczegół, jakby fotografia mogła skry wać jakiś sekret, ukry tą wskazówkę. Mama umarła właśnie tam, w ty m pusty m turkusowy m basenie i chociaż Reggie widziała ją potem w domu pogrzebowy m, gdy ciało zostało przewiezione z powrotem do kraju, w głębi duszy wierzy ła, że mama nadal zamieszkuje kolorowy świat ze zdjęcia. Jeśli dość długo będzie się wpatry wać, może dostrzeże gdzieś jej sy lwetkę… Tamtego dnia mama zbudziła się wcześniej niż inni goście hotelowi – zawsze by ła ranny m ptaszkiem – i zostawiwszy w łóżku Gary ’ego, który, chrapiąc, odsy piał obficie zakrapiany sangrią poprzedni wieczór, założy ła swój niepoważny kostium kąpielowy, narzuciła na wierzch różowy szlafrok i zeszła na basen. Różowy szlafrok znaleziono później porzucony na brzegu basenu, tam, gdzie stanęła, gotowa zanurkować na głęboką wodę. Mama nie należała do osób, które starannie składały swoje ubrania. Reggie wy obrażała sobie, jak unosi ramiona nad głową – dobrze pły wała i nurkowała z zaskakującą gracją – po czy m pogrąża się w chłodnej, błękitnej nicości, z włosami rozwiany mi jak u sy reny. Vale, Mater. Potem w Hiszpanii odby ło się dochodzenie, w który m nie uczestniczy li Reggie ani Billy. Z policy jnego raportu wy nikało, że na dnie basenu znaleziono tani srebrny łańcuszek z medalionem w kształcie serduszka („To zapięcie zawsze trochę szwankowało” – przy znał
z poczuciem winy Gary ). Podejrzewano, że rozpiął się podczas pły wania i mama zanurkowała, żeby go odzy skać. Nikt nie miał pewności, co się wy darzy ło. Nie by ło żadny ch świadków wy padku. Szkoda, że żaden fotograf nie pstry kał akurat pocztówkowy ch zdjęć hotelu. Z wy sokości swojego orlego gniazda na dachu budy nku z pewnością dostrzegłby mamę sunącą przez błękitną toń basenu. Może nawet przy szłoby mu na my śl umieścić ją na fotografii? Ostatecznie pewnie by z tego zrezy gnował z uwagi na pomarańczowy kostium z ly cry i blade, pulchne ciało tury stki z Północy, ale przy najmniej kogoś by zaalarmował („Hola!”), widząc, że kobieta zby t długo nie wy pły wa na powierzchnię. Tak się jednak nie stało. Zanim ktokolwiek zauważy ł, że jej piękne długie włosy zaplątały się w odpły w na dnie turkusowej głębiny, by ło za późno. Znalazł ją kelner, który nakry wał do śniadania. Reggie zastanawiała się potem, czy by ł to ów „Manuel”, o który m pisała mama. Skoczy ł do basenu w pełny m stroju i na próżno próbował oswobodzić angielską sy renę. Wy dostał się więc na brzeg i pognał do kuchni, gdzie chwy cił pierwszy lepszy nóż, po czy m pędem wrócił na basen, znów zanurkował, odciął zaplątany kosmy k włosów i wreszcie zdołał uwolnić mamę z jej podwodnego więzienia. Potem usiłował ją reanimować – w czasie dochodzenia chwalono jego próby ratowania nieszczęsnej tury stki – lecz oczy wiście niczego nie wskórał. Mama utonęła. Nie by ło w ty m niczy jej winy – ot, tragiczny w skutkach wy padek. I tak dalej. – To naprawdę by ł nieszczęśliwy wy padek, Reg – zapewniał ją Gary. On wziął udział w dochodzeniu, a po powrocie z Hiszpanii odwiedził Reggie, zjawiając się bez zapowiedzi u niej w mieszkaniu z sześciopakiem carlsberga w ręce, żeby „wy pić za wspaniałą kobietę”. Sam przespał cały incy dent. Zanim półprzy tomny i skacowany otworzy ł drzwi, do który ch dobijali się Carl i Sue z Warrington, by ło po wszy stkim. Wy znał Reggie, że jest „cały wstrząśnięty ” ty m, co się stało. – Wiem – odparła Reggie. – Ja też. Hiszpańska policja zwróciła Gary ’emu medalion w kształcie serduszka, a ten zatrzy mał go na pamiątkę. Raport ani słowem nie wspominał, co się stało z odcięty mi włosami mamy, które zostały w basenie, ani z nożem, który posłuży ł do ich odcięcia. Czy ktoś wrzucił go do zmy warki i pod wieczór znowu siekano nim warzy wa na paellę? Reggie chętnie zachowałaby pukiel włosów mamy na pamiątkę. Trzy małaby je pod poduszką, uczepiłaby się ich tak kurczowo jak dziecko włosów doktor Hunter albo swojego zielonego kocy ka. By ły by jej talizmanem. – No i tak to właśnie jest na ty m świecie – mruknął Gary ; po trzecim piwie wpadał w filozoficzny nastrój. – Człowiek nigdy nie wie, co go czeka. Reggie wy trzy mała jakoś tę wizy tę kondolency jną, gdy ż by ło to jedy ne czuwanie, na jakie mogła liczy ć jej mama. Kilka lat wcześniej by ły z mamą na czuwaniu – takim prawdziwy m, irlandzkim, zorganizowany m przez ich sąsiadów, Caldwellów, po śmierci starego pana Caldwella.
By ła to całkiem radosna impreza z mnóstwem śpiewania i fałszowania. Żałobnicy przy nieśli ty le butelek whisky, że mama musiała by ć potem odtransportowana do domu przez starszego chłopaka Caldwellów, który nazajutrz rozpowiadał na prawo i lewo, jak to mama usiłowała zaciągnąć go do łóżka, a następnie na niego zwy miotowała. Mimo to mama twierdziła później, że starszy pan został pożegnany z wszelkimi honorami. Gary wy szedł po czwarty m piwie. Reggie nie widziała go przez parę ty godni, dopóki nie natknęła się na niego w supermarkecie, gdzie wy bierał zupy w puszkach z kobietą, która zdecy dowanie naduży wała henny, farbując włosy. Reggie czekała, żeby Gary ją zauważy ł, ale on nawet na nią nie spojrzał. Jego umy sł by ł dostatecznie przeciążony koniecznością dokonania wy boru pomiędzy rosołem wołowy m Heinza a kremem z pomidorów „Porcja dla singla”. By ł to ten sam supermarket, w który m pracowała mama, i Reggie pomy ślała, że przy jście tu z inną kobietą dowodziło braku szacunku. Zupełnie jakby Gary zdradził mamę. Jeżeli wziąć pod uwagę różnicę czasu między Hiszpanią a Wielką Bry tanią, widokówka trafiła do skrzy nki pocztowej Chase’ów dokładnie w chwili, gdy mama Reggie żegnała się z ty m światem. Reggie pomy ślała o Łajce, biedny m wy słany m w kosmos psie spoglądający m z rakiety na Ziemię oczami martwy mi jak gwiazdy. Łudziła się, że biedaczka wciąż krąży gdzieś po orbicie, ale doktor Hunter wy prowadziła ją z błędu. Po kilku miesiącach rakieta z Łajką spadła na Ziemię i spłonęła w atmosferze. Lassie, wróć. *** Zwy kle wieczorem, mniej więcej o tej samej porze, Banjo siadał przed kuchenny mi drzwiami i zaczy nał skamleć. Reggie mówiła wtedy do niego: „No, okruszku, pora na twoją codzienną przechadzkę dla zdrowia” i Banjo, kolebiąc się jak kaczka, dreptał do ulubionego słupka przy furtce, po czy m niezdarnie podnosił artrety czną łapę. O ile do furtki dawał radę dojść, o ty le z powrotem trzeba go by ło nieść. Biorąc psa na ręce, Reggie zawsze się dziwiła, że w porównaniu z dzieckiem waży tak mało. Pani MacDonald mieszkała na osiedlu przy legający m od ty łu do wschodniej magistrali kolejowej. Za każdy m razem, kiedy po torach przejeżdżał ekspres, cały dom trząsł się w posadach. Pani MacDonald do tego stopnia przy wy kła do stukotu pociągów, że nie zwracała uwagi na regularnie – o ile kursowały zgodnie z rozkładem – wzniecane przez nie trzęsienia ziemi. Niekiedy przy podwieczorku nauczy cielka nadstawiała ucha (tak samo robił Banjo, zanim całkiem ogłuchł) i mówiła coś w rodzaju: „Czy to aby nie ten o szóstej dwadzieścia z Aberdeen na King’s Cross?”. Reggie dla odmiany sły szała każdy przejeżdżający pociąg. Dźwięk łoskotu kół przy prawiał ją o dziwny ucisk w żołądku i pry mity wny (atawisty czny !) lęk. Może jej mózg wciąż tkwił w epoce
kamienia łupanego i brał nadjeżdżający pociąg za mamuta włochatego albo ty gry sa szablastozębnego czy jakieś inne stworzenie, na którego widok jej przodkowie zmy kali w popłochu do jaskini? Ostatecznie według doktor Hunter współczesny człowiek miał w sobie DNA paleolity czny ch społeczności zbieracko-łowieckich. Jej zdaniem nie rozwinęliśmy się wcale pod względem biologiczny m ani emocjonalny m – nadal by liśmy jaskiniowcami, ty le że „trochę polukrowany mi kulturą i cy wilizacją”. „Wy starczy zdrapać lukier – mówiła – a okaże się, że w naszy m ży ciu liczą się kwestie pierwotne: miłość, nienawiść, jedzenie, przetrwanie. Choć niekoniecznie w tej kolejności”. Jej teoria doskonale tłumaczy ła zachowanie Billy ’ego. Tego wieczoru Banjo by ł wy jątkowo ospały i nie przejawiał chęci wy jścia na spacer. Wolał leżeć przed kominkiem i grzać się w cieple płomienia gazowego. Reggie by ła mu za to głęboko wdzięczna. Za oknem by ło ciemno i paskudnie. Pory wy wiatru ry tmicznie szarpały mosiężną kołatką na drzwiach wejściowy ch. Brzmiało to tak, jakby rozpaczliwie dobijał się do nich niewidzialny gość. Tak jak Cathy w Wichrowych wzgórzach. A może to duch mamy szukał Reggie? Niedługo wrócę. Je reviens. Jednak nikogo ani niczego tam nie by ło. „Prędko zapada zmierzch, mrok gęstnieje…”
Gotowy na koniec świata Wszy scy ignorowali pijanego kolesia, który leżał na podłodze kompletnie nieruchomo. Jackson poczuł wy rzuty sumienia. Aresztował kiedy ś kogoś za zakłócanie porządku w miejscu publiczny m pod wpły wem alkoholu, a potem okazało się, że facet miał wstrząśnienie mózgu oraz wy lew i prawie im umarł w areszcie. Na to wspomnienie przy klęknął, żeby zbadać powalonego. Dzięki temu mógł z bliska przy jrzeć się nogom kobiety w czerwonej bluzce, obuty m w obłędne szpilki. Wy glądały po trosze jak fety sz, po trosze jak śmiertelna broń. Raz pewna wariatka zaatakowała go obcasem, kiedy próbował zaprowadzić porządek na wieczorze panieńskim, który wy mknął się spod kontroli. Ty m samy m nadała całkiem nowe znaczenie wy rażeniu „zabójcze obcasy ”. Jackson jak przez mgłę pamiętał, że właścicielką buta by ła matka panny młodej. Usiłował przy pomnieć sobie nazwę tamtego pubu w Cambridge, sprawdzając puls i oddech pijaczka (kto powiedział, że mężczy źni nie mają podzielnej uwagi?), gdy wagonem ponownie szarpnęło. Zaraz potem nastąpiła seria wstrząsów, jeden gorszy od drugiego. Maszy nista gwałtownie przy spieszy ł, co w zaistniały ch okolicznościach nie wy dawało się najlepszy m pomy słem. W wagonie zapachniało spalenizną – paloną gumą i czy mś nieprzy jemnie chemiczny m. Towarzy szy ł temu przeciągły pisk metalu trącego o metal. Jackson niemal czuł, jak pociąg się koły sze, próbując odzy skać utraconą równowagę. Chry ste, no to pięknie, pomy ślał. Nie czeka nas Londy n ani chwała; zmierzamy prosto do piekła. Ludzie, nie wy łączając kobiety w czerwony m, przeraźliwie krzy czeli. Jackson wy ciągnął rękę, żeby ją uspokoić (a przy najmniej sprawić, żeby przestała wrzeszczeć), lecz w tej samej chwili wagon przechy lił się na bok i kobieta zniknęła mu z oczu. Miał nadzieję, że w lokomoty wie siedzą teraz anioły, a maszy nista ma do pomocy samego archanioła Gabriela i nie może spokojnie oddy chać, bo w kabinie jest ty le piór. To oczy wiste, że nie wierzy ł w istnienie aniołów, lecz in extremis 15 by ł gotów uwierzy ć we wszy stko. Liczy ł wręcz, że ten zardzewiały obieży świat, Anioł Północy, wsiadł do pociągu w Gateshead i właśnie w ty m momencie prowadzi po torach swoją stalową trzódkę bezpiecznie do celu. Przy szły mu do głowy słowa pieśni „Jezu, przejmij ster”. Aż tak daleko by się nie posuwał, nie miałby jednak nic przeciwko temu, żeby Najświętsza Panienka zdjęła nogę z czuwaka i spowolniła nieco bieg pociągu. Niespodziewanie wagon odzy skał pozy cję pionową. Ledwo Jackson zdąży ł pomy śleć, że może im się udać, równie nagle wagon znów się przechy lił – ty le że teraz obrócił się o dziewięćdziesiąt stopni i wy lądował na boku. „Pociąg kończy bieg na dworcu Waverley ” – powiedziała starsza pani, ale nie miała racji. Ten skład kończy ł bieg tu i teraz.
Podczas katastrofy kolejowej nie da się walczy ć o przetrwanie. Ludzie i bagaże, ciskani na oślep po wagonie, tworzy li groteskową plątaninę. Ciemność rozpraszały jedy nie iskrzenie metalu i sporady czne nieprzy jemne rozbły ski u góry, gdy gdzieś nad ich głowami w przewodach elektry czny ch dochodziło do zwarcia. Jackson odruchowo próbował chronić pijanego kolesia, zasłaniając go własny m ciałem. Gdy by miał czas na podjęcie bardziej przemy ślanej decy zji, nie on by łby numerem jeden na jego liście ludzi do uratowania (preferowana kolejność: niemowlęta, dzieci, kobiety, zwierzęta). Nie miało to jednak większego znaczenia; Jackson odkry ł właśnie, że w wy kolejony m pociągu człowiek nie ma większego wy boru doty czącego tego, co i gdzie robi. Przy pominało to trochę swobodne spadanie – wszelkie próby uchwy cenia się czegoś w ty m koszmarny m chaosie by ły z góry skazane na niepowodzenie. Panował przerażający hałas, niedający się porównać z niczy m, czego dotąd doświadczy ł (nawet z gwarem bitewny m). W dodatku koszmar zdawał się nie mieć końca – pociąg, a przy najmniej przewrócony wagon, w który m się znajdowali, nieprzerwanie sunął przed siebie. Jackson domy ślił się, że – jak to zwy kle z wy padkami by wa – czas zdaje się biec wolniej, ale ileż to mogło trwać? A co, jeśli będzie trwać wiecznie? Jeżeli to właśnie by ło piekło, a on by ł martwy ? Czy po śmierci wszy stko też tak okropnie boli? W końcu się zatrzy mali. Na ułamek sekundy spowiły ich egipskie ciemności i kompletna cisza, jakby czas się zatrzy mał. Przez jedną niesamowitą chwilę Jackson my ślał, że nikt poza nim nie przeży ł. Potem rozległy się płacze, jęki i krzy ki. Może dopiero to by ło piekło? Mrok, swąd spalenizny, dzieci przy wołujące matki, matki przy wołujące dzieci, jeden wielki szloch i lament. Gdy by ktoś go py tał – trudno o bardziej sugesty wny obraz piekła. Ktoś obok Jacksona skamlał z bólu jak pies. Kobieta – może nawet ta w czerwony m – raz za razem powtarzała słowo „nie”. Rozdzwoniła się czy jaś komórka – jakże niestosowny w ty m momencie westernowy moty w z serialu The High Chaparral. Męski głos wy bełkotał: „Pomocy ! Proszę, niech mi ktoś pomoże”. Jackson niczy m pies pasterski insty nktownie zareagował na wezwanie. Nie potrafił jednak określić, skąd dokładnie dobiegała prośba – nie istniały teraz góra ani dół, przód ani ty ł. Poczuł coś ciepłego i wilgotnego i domy ślił się, że to krew. Nie wiedział ty lko, czy jego własna, czy kogoś innego. Otaczały go ciemne kształty i przedmioty, które mogły by ć zarówno ciałami, jak i bagażami, nie sposób by ło odróżnić. Wokół wy czuwał rozbite szkło. Ostrożnie spróbował się poruszy ć i usły szał stłumiony okrzy k bólu. – Przepraszam – wy mamrotał. Usiłował się zorientować w położeniu wagonu. By ł prawie pewien, że nie dachowali, więc nad sobą powinien mieć teraz okna. Swąd spalenizny ciągle się wzmagał, oświetlenie awary jne nie działało, lecz z oddali dobiegała słaba poświata, która nie zwiastowała niczego dobrego. W powietrzu unosił się gry zący smród palący ch się przewodów. Trzeba by ło ewakuować
pasażerów, i to jak najszy bciej. Postanowił się przemieścić w stronę, gdzie – jak przy puszczał – znajdował się sufit (kolejne zduszone jęki, każdorazowo kwitowane przez niego słowem „przepraszam”). Doszedł do wniosku, że łatwiej będzie mu się wy dostać przez okno. – Pomocy ! – powtórzy ł męski głos i Jackson zdał sobie sprawę, że dochodzi gdzieś spod niego, z ust kogoś, nad kim się właśnie gramolił. Chry ste. „Deptać po siedzeniach i współpasażerach, zapomnieć o wszy stkim, co mama mówiła o dobry m wy chowaniu”. Niestety, w rzeczy wistości tak to nie działało. (W inny m wy miarze czasowy m niż ten, w który m się obecnie znajdował, gdzie ży cie toczy ło się zwy kły m ry tmem, a jemu nie groziła nagła śmierć, usiadłby i napisał list do potomny ch, w ty m do Marlee, o treści: „Będzie cię kusiło, żeby zostać i pomagać inny m. Nie rób tego!”). Przesunął się na ty le, na ile to by ło możliwe. „Wszy stko będzie dobrze, kolego – powiedział jak jeden ranny żołnierz do drugiego – zaraz cię stąd wy ciągnę”. Nie porzucało się towarzy szy broni. Ostrożnie wy macał ciało tamtego i złapał go pod pachy, jakby by ł topielcem, a on miał go odholować na brzeg. W istocie z wy siłkiem dźwignął ciało i pociągnął tam, gdzie powinien się znajdować dach wagonu. Gdy by my ślał logicznie, prawdopodobnie zastanowiłby się najpierw nad krzy wdą, jaką można wy rządzić komuś z urazem kręgosłupa, taszcząc go jak worek kartofli, lecz w ty m zamieszaniu nie by ło miejsca na logikę. „Pojedy nczo” – pomy ślał. „Wy ciągnę ich stąd pojedy nczo, jednego po drugim”. Nagle bez żadnego ostrzeżenia runęli razem w nicość. Jackson kurczowo uchwy cił się rannego i spleceni w jakimś dziwny m tańcu polecieli w dół niczy m Butch Cassidy i Sundance Kid spadający z urwiska. Jakiś głos wewnątrz niego krzy knął: „Co jest, kurwa?!”, a drugi zastanawiał się, gdzie, do cholery, wy lądują. Jednocześnie tkwiący w nim paranoik bał się, że będą tak lecieć bez końca. „Przecież tu jest piekło. Ja z niego wcale nie wy szedłem” 16. (Pomy śleć ty lko, że miał za złe Julii rzucanie cy tatami w najmniej odpowiednich momentach). Równie nagle wszy stko się skończy ło. Wy lądowali na ziemi z potworny m hukiem, jak spadochroniarze bez spadochronu, po czy m stoczy li się w dół stromego zbocza i wreszcie znieruchomieli. Przy upadku Jackson z cały m impetem walnął głową o coś twardego i aż go zemdliło z bólu. Przez chwilę leżał na wznak, starając się głęboko oddy chać. Czasami oddy chanie by ło jedy ną rzeczą, jaką człowiek mógł zrobić. Czasami to wy starczało. Przy pomniał sobie, jak wcześniej, po swoim popołudniowy m starciu z baranem (czy to naprawdę zdarzy ło się zaledwie parę godzin temu?), leżał na jezdni i spoglądał w szare niebo. W niektóre dni sprawy przy bierają naprawdę nieoczekiwany obrót. Padające mu na twarz krople deszczu otrzeźwiły go tak, że zdołał się unieść do pozy cji siedzącej.
Wstrząs dawał o sobie znać i Jackson cały trząsł się z zimna. Gdzieś przed nim majaczy ły światła. Zdał sobie sprawę, że nie są na żadny m pustkowiu. Wzdłuż torów ciągnęły się rzędem domy i noc rozbrzmiewała głosami pierwszy ch osób, które dotarły na miejsce wy padku. Cy wile, nie profesjonaliści – wy raźnie sły szał ich pełne przerażenia okrzy ki, kiedy stawali w obliczu całkiem nowej definicji koszmaru. Zrozumiał, co się stało. Usiłował odnaleźć dach wagonu, ale żadnego dachu nie by ło – został zerwany niczy m wieczko z puszki sardy nek. Jackson i jego przy padkowy towarzy sz wy padli z pociągu, sturlali się z nasy pu i znaleźli w jakimś rowie. Facet, którego wy ciągnął (ten, który wołał: „Pomocy !”), leżał nieruchomo kilka kroków od niego z twarzą zanurzoną w błocie. Jackson podciągnął się bliżej. Nie miał siły, żeby odwrócić tamtego na plecy – jedy ne, co mógł zrobić, żeby facet się nie udusił, to przekręcić mu głowę na bok. Pomy ślał o swoim stry jeczny m dziadku, który przeży ł pod Sommą, aby utonąć w błocie w bitwie pod Passchendaele. U góry nasy pu bły snęło światło latarki. Rozproszy ło nieco ciemności i Jackson mógł dojrzeć twarz towarzy sza niedoli. Z jakiegoś powodu założy ł, że ratuje tamtego młodego pijaczka albo faceta w wy mięty m garniturze, zdziwił się więc, zobaczy wszy jednego z rekrutów. Biedak wy glądał, jakby nie ży ł. Co za ironia: przeży ć na wojnie, gdzie wszędzie wokół czai się śmierć, a potem wy zionąć ducha na wschodniej magistrali kolejowej. My ślał, że latarka na nasy pie zwiastuje nadejście pomocy, lecz światło zniknęło równie szy bko, jak się pojawiło, zawołał więc: „Halo!” głosem, który zabrzmiał jak piskliwy skrzek. Spróbował wdrapać się na górę. Musiał wy ciągnąć pozostały ch ludzi z pociągu. Najlepiej ty ch, którzy jeszcze ży li. Dotarł mniej więcej do połowy pochy łości i zatrzy mał się, żeby odpocząć, słaby jak nowo narodzone kocię. Coś by ło nie tak. Coś sobie uszkodził, nie wiedział ty lko co. Nieoczekiwanie dotarło do niego, że sprawa jest poważna. Został ranny. Trzeba go by ło czy m prędzej ewakuować z pola walki. Z powrotem zsunął się po nasy pie. Czuł, że wy cieka z niego ży ciodajna krew. Gdy wcześniej kilka razy zdarzy ło mu się otrzeć o śmierć, kurczowo trzy mał się ży cia, sądząc, że jest za młody, żeby umierać. Uderzy ła go my śl, że teraz to się zmieniło – miał wy starczająco dużo lat, żeby umrzeć. „Kłuję się w ramię i własną krwią zapisuję swą duszę wielkiemu Lucy ferowi” 17. Zacy tuje się na śmierć, jeżeli nie będzie uważać. Chry ste, ramię naprawdę porządnie mu krwawiło; czerwona posoka lała się szerokim strumieniem, jakby jutro nigdy nie miało nadejść. I chy ba rzeczy wiście nie miało. Dotarł do końca drogi. Jesteś bardzo daleko od domu, Jacksonie – pomy ślał. Zamknął oczy ; jeśli trochę się zdrzemnie, zdoła wleźć na szczy t nasy pu. Jakiś uporczy wy głos w jego głowie próbował mu uświadomić, że jeśli teraz zaśnie, będzie to jego ostatni, bardzo długi
sen. Przez chwilę się nad ty m zastanawiał i doszedł do wniosku, że właściwie nie ma nic przeciwko temu, żeby się więcej nie obudzić. Odrobinę go to zaskoczy ło. Zawsze sądził, że będzie walczy ł do końca, ty mczasem z prawdziwą ulgą zamknął oczy. By ł taki zmęczony … Jego my śli pobiegły ku spacerującej kobiecie, którą widział w dolinie. Obawiał się o jej bezpieczeństwo, ty mczasem powinien się raczej martwić o swoje. Więc tak wy glądał koniec świata. „W tę noc, tę noc, przy blasku świec, Pan weźmie duszę twą”. Albo diabeł. Przy puszczał, że niedługo sam się przekona. Z trudem odsunął od siebie my śl o tajemniczej spacerowiczce i na jej miejsce przy wołał wspomnienie Marlee („Tęsknię! Kocham cię!”). Chciał, żeby jej twarz by ła ostatnią rzeczą, jaką zobaczy przed wejściem do czarnego tunelu.
Dyskretny urok burżuazji Powinna by ła kupić kwiaty, powinna by ła pojechać do Waitrose. Zamiast tego siedziała w samochodzie zaparkowany m przed domem Alison Needler w Livingston. Zasłony by ły zaciągnięte, światło na ganku zgaszone. Gdzie spojrzeć, ani śladu ży cia, wszędzie cisza i spokój. Kiedy w słuchawce jej telefonu rozległ się histery czny głos Alison, Louise spodziewała się najgorszego. On wrócił. Na szczęście alarm okazał się fałszy wy – to nie David Needler wrócił, żeby wy kończy ć swoją rodzinę, ty lko jakiś niewinny przechodzień w czapce z daszkiem wy prowadzał psa. Jak się później okazało, nie by ł wcale taki niewinny – według mundurowy ch z Livingston, którzy odpowiedzieli na dramaty czne wezwanie roztrzęsionej Alison, należący do niego pies okazał się japońskim olbrzy mem rasy tosa. Niewinny przechodzień został aresztowany i odwieziony na posterunek, gdzie postawiono mu zarzut złamania ustawy o ochronie zwierząt, zabraniającej hodowli psów ras uznany ch za agresy wne, zwierzak zaś został z zachowaniem wszelkich środków ostrożności odstawiony do wetery narza. Gdy Louise zjawiła się na miejscu, przed domem stał już radiowóz, w sumie więc zrobili niezłe zamieszanie przy tak zwanej kry jówce Alison Needler. Trzeba by ło od razu umieścić na dachu pulsujący neon: „Jeżeli szukasz Alison Needler, Davidzie, trafiłeś pod właściwy adres”. Nie by ł to pierwszy fałszy wy alarm. Alison miała nerwy napięte jak postronki dwadzieścia cztery godziny na dobę. Ży cie tej kobiety całkiem stanęło na głowie. Louise chętnie poznałaby ją z Joanną Hunter. Alison miałaby szansę się przekonać, że można ży ć z godnością – że istnieje ży cie po śmierci. Sęk w ty m, że Andrew Decker został schwy tany, podczas gdy David Needler – ży wy lub martwy – by ł wciąż na wolności. Gdy by udało im się go odnaleźć i posadzić na resztę ży cia, może wtedy Alison Needler mogłaby zacząć wszy stko od nowa. (Ty lko co to właściwie znaczy ło: „na resztę ży cia”? Andrew Decker odsiedział raptem trzy dzieści lat i wciąż miał przed sobą długie ży cie). – Muszę panią zawiadomić, że Andrew Decker został zwolniony z więzienia. – Louise jeszcze nigdy nie widziała, żeby ktoś tak szy bko zbladł i mimo to nie zemdlał. Musiała oddać sprawiedliwość Joannie Hunter – babka umiała wziąć się w garść. Rzecz jasna, musiała wiedzieć, że Decker niedługo wy jdzie, że już raz dostał zgodę na czasowe opuszczenie zakładu karnego, żeby mógł się przy gotować do ży cia na wolności. Po trzy dziestu latach za kratkami powrót do społeczeństwa musiał by ć dla niego nie lada szokiem. – Mieszka teraz u matki w Doncaster. – Musi by ć bardzo stara. Nie miała chy ba inny ch dzieci oprócz niego, prawda? – spy tała Joanna Hunter. – Jakie to smutne.
– Decker należy do kategorii niebezpieczny ch sprawców – poinformowała ją Louise. – Dlatego MAPPA 18 będzie monitorować jego zwolnienie. Wezmą go pod lupę. Będą sprawdzać, gdzie aktualnie przeby wa. – MAPPA? – Wieloagency jne porozumienie do spraw ochrony społeczeństwa. Przepraszam, trochę to trudne do wy mówienia. – Nie musi mnie pani przepraszać, medy cy też kochają skrótowce. Mimo to jestem zaskoczona, że pani mi o ty m mówi – dodała Joanna Hunter. – Ostatecznie po ty lu latach można by się spodziewać… – Niestety, to nie wszy stko. – Louise Monroe, wieczna zwiastunka zły ch wieści, mroczny posłaniec. – Obawiam się, że dziennikarze wpadli na trop i nagłośnią sprawę jego zwolnienia. – „Rzeźnik wy chodzi na wolność” – coś w ty m sty lu? – W rzeczy samej. Przy kro mi. Oczy wiście, nie interesuje ich ty lko Decker. Będą chcieli wiedzieć, co się stało z panią. – Z tą jedy ną, która ocalała – dopowiedziała Joanna Hunter. – „Zaginiona dziewczy nka”. Ty m wtedy by łam dla prasy – to znaczy dla popołudniówek, bo poranne gazety okrzy knęły mnie „Odnalezioną dziewczy nką”. – Zachowała pani to wszy stko? Wy cinki, arty kuły ? Joanna Hunter zaśmiała się gorzko. – Miałam sześć lat. Niczego nie zachowałam. Właściwie to by ła robota dla funkcjonariusza odpowiedzialnego za kontakty z rodziną, ale połączenie przy padkowo przekierowano do niej, Louise zaś odkry ła, że Joanna Hunter mieszka niemal po sąsiedzku, raptem kilka przecznic od ich zamkniętego getta klasy średniej, gdzie nie by ło lokali komunalny ch, pubów ani żadnego ży cia nocnego. W ciągu dnia też niewiele się tam działo, zapewne z powodu liczby osiadły ch tu emery tów i rencistów. Po ósmej wieczorem ulice pustoszały. Wszędzie kwitł mieszczański dostatek. Witamy w raju. Louise miała wrażenie, jakby przeszła na drugą stronę, nie będąc przy ty m świadoma, że w ogóle stoi po jakiejś stronie. „Ciesz się swoim szczęściem” – powtarzał jej Patrick. Brzmiało to bardziej jak wróżba z chińskiego ciasteczka niż filozofia zen. – Chciałem was ty lko uprzedzić – powiedział przez telefon facet z MAPPA. – Jeden z niedawno zwolniony ch więźniów wiedział, że Decker wy chodzi, i za dwadzieścia srebrników sprzedał tę informację brukowcom. Będzie z tego burza w szklance wody, ale trzeba zawiadomić ofiarę na wy padek, gdy by jakimś cudem pismaki wpadły na jej trop. A że będą jej szukać, to pewne. W znajdy waniu ludzi są lepsi od nas.
Louise znała sprawę Masonów ze sły szenia i bez szczegółów, które nie umknęły uwagi Karen. Wiedziała, że to jeden z obszernego katalogu ataków na kobietę z dziećmi. Napastnicy tego pokroju różnili się od ty ch polujący ch na samotne kobiety i od by ły ch partnerów. Ci ostatni rzucali się z dziećmi z urwiska albo z balkonu, sadzali je na ty lny m siedzeniu samochodu, nakładali wąż na rurę wy dechową i odprowadzali spaliny do środka. Dusili je w łóżeczkach albo ganiali po cały m domu z nożem, młotkiem lub linką do suszenia prania, kierując się prostą zasadą: jeżeli im nie wolno by ć z dziećmi, to nikt inny też ich nie dostanie, a już na pewno nie ich matka. By li też tacy, którzy zjawiali się nieproszeni na urodzinowy m balu przebierańców swojej córki i strzelali teściowej w głowę, gdy ta wy dawała w kuchni lody i galaretkę. Następnie osaczali swoją szwagierkę niczy m rannego jelenia i też strzelali jej w głowę – a wszy stko na oczach dziesięciu rozhistery zowany ch siedmiolatek, z który ch jedna by ła ich córką. Needlerowie mieli troje dzieci: Simone, Charlotte i Camerona. Dziesięć, siedem i pięć lat. Jubilatka Charlotte dostała od ojca kolbą pistoletu, kiedy próbowała stanąć pomiędzy nim a swoją ciotką Debbie. („Z naszej Charlie zawsze by ła prawdziwa bohaterka” – mówiła potem Alison). W chwili, gdy w kuchni padł pierwszy strzał, Debbie musiała zrozumieć, co im grozi, bo zgromadziła dzieci w oranżerii na ty łach domu i kiedy David Needler wy celował, własny m ciałem usiłowała zasłonić całą dziesiątkę. Do końca na niego wrzeszczała, wy zy wając go od najgorszy ch. Medal dla cioci Debbie. Alison, gdy jej by ły mąż szalał w domu pełny m kobiet i mały ch dziewczy nek, by ła na piętrze z Cameronem, który z nadmiaru słody czy i wrażeń wy miotował do toalety. W ty m czasie matka Alison leżała martwa na podłodze kuchennej, a siostra Debbie umierała w oranżerii. Dziesięcioletnia rodzona córka Alison okładała zakrwawioną głowę ciotki garściami serwetek we wzór przedstawiający jednorożce. David Needler próbował porwać Simone, lecz został powstrzy many przez sąsiadkę, matkę jednej z zaproszony ch dziewczy nek. W dniu, w który m – jak sądziła – największy m wy zwaniem będzie dla niej przeży cie dwóch godzin w towarzy stwie grupki rozwrzeszczany ch siedmiolatek, przy szło jej stoczy ć walkę ze śmiercią, gdy ż David Needler strzelił jej prosto w klatkę piersiową. Walkę tę ostatecznie przegrała. Trzy odebrane ży cia, trzy ofiary śmiertelne – taki sam by ł wy nik Andrew Deckera. David Needler zbiegł, nie zabierając żadnego dziecka jako trofeum. Na dźwięk pierwszego strzału Alison chwy ciła Camerona na ręce i ukry ła się z nim w szafie w sy pialni. Andrew Decker zniszczy ł nie własną, ty lko cudzą rodzinę. Odebrał ży cie bliskim Howarda Masona. Mężczy źni jego pokroju by li nieudacznikami, samotnikami i może zwy czajnie nie potrafili znieść widoku inny ch ludzi wiodący ch ży cie, jakiego sami nigdy nie mieli. Matka i jej dzieci – czy ż to nie jest najsilniejsza z więzi? Ukry ć się czy uciekać? Louise miała nadzieję, że stawiłaby czoła oprawcy. Będąc samemu,
można walczy ć, można też uciec. Żadna z ty ch rzeczy nie jest możliwa, gdy ma się przy sobie dzieci. Ale zawsze można próbować. Gabrielle Mason próbowała – dłonie i ramiona miała całe w ranach kłuty ch, tak dzielnie się broniła przed nożem Andrew Deckera. Walczy ła do końca, żeby chronić swoje potomstwo. Medal dla Gabrielle Mason. Louise dobrze to znała. Z czasów, gdy Archie by ł mały, zapamiętała puste place zabaw i odludne stawy, gdzie chodzili karmić kaczki. Pamiętała, jak to jest, gdy dostrzega się przed sobą jakiegoś świra, widzi jego uciekające spojrzenie. Grunt to unikać wtedy kontaktu wzrokowego. Minąć go żwawy m krokiem, nie zwracając na siebie uwagi. Gdzieś musiał istnieć inny świat, w który m kobiety przechadzały się bez lęku. Louise chętnie by go odwiedziła. Medal dla wszy stkich kobiet. Na boczny m stoliku w salonie Hunterów stał niebiesko-biały dzbanek z kwiatami. Właściwie nie by ły to kwiaty – a przy najmniej nie takie bezmy ślnie kupione, tanie, cieplarniane kwiaty wy hodowane w Kenii – ty lko smukłe zielone gałązki prosto z ogrodu Hunterów. „Wiciokrzew i bukszpan – wy jaśniła jej Joanna Hunter. – Oba przepięknie pachną. Miło mieć kwiaty zimą”. Louise udała zainteresowanie. Przy puszczała, że jej niezdolność do wy hodowania czegokolwiek jest kwestią genety cznego zaprogramowania; w jej mitochondrialny m DNA najwy raźniej zabrakło informacji o umiejętności pielęgnowania roślin. W swoim stary m domu Patrick i Samantha wspólnie opiekowali się ogrodem. Obecnie niewielki ogródek Louise i Patricka pokry wała w większości trawa z rolki; tu i ówdzie dla ozdoby wetknięto nudne rośliny wieloletnie oraz iglaki. Louise nie orientowała się w zasadzie, co to jest „iglak” – w ogródku by ła dotąd ty lko raz, pod koniec lata, przy okazji zorganizowanego naprędce powitalnego grilla dla śmietanki z sąsiedztwa. W ty m gronie znalazło się dwóch emery towany ch policjantów, szery f oraz autor kry minałów. Ot, i cały Edy nburg. Pierwsza żona Patricka miała dobrą rękę do roślin. „Groszek pachnący, pomidory, wiszące kosze pełne kwiatów – naprawdę kochała swój ogród” – wspominał Patrick. Z pewnością potrafiłaby z odległości stu kroków rozpoznać iglak. Żona idealna. – Urocze – pochwaliła Louise, wciągając w nozdrza woń wiciokrzewu. Nie kłamała, to było urocze. Joanna Hunter by ła urocza, jej dom by ł uroczy, jej dziecko by ło urocze. Urocze by ło wszy stko, co jej doty czy ło. Z wy jątkiem zmasakrowanej w dzieciństwie rodziny. – Nie sposób zapomnieć o czy mś takim – powiedziała poprzedniego wieczoru do Patricka, kiedy oboje leżeli w łóżku. – Rzeczy wiście. Ale można próbować – odparł. – A ciebie kto mianował dy żurny m mędrcem? – ofuknęła go Louise, ale ty lko w my ślach, ponieważ miłości dobrego człowieka nie odrzucało się jak by le śmiecia. Nawet Louise nie by ła
tak tępa, żeby tego nie dostrzegać. Joanna Hunter poszła na górę i przy niosła czarno-białą fotografię w prostej ramce. W milczeniu podała ją Louise. Przedstawiała kobietę z trójką dzieci: Gabrielle z Jessicą, Joanną i Josephem. Kompozy cja – zbliżenie przy tulony ch do siebie twarzy – robiła wrażenie arty sty cznej („Ojciec nas sfotografował”). Jessica uśmiechała się nieśmiało, Joanna rozciągała wargi w szczęśliwy m uśmiechu, a niemowlę, no cóż, wy glądało po prostu jak niemowlę. Nie ulegało wątpliwości, że Gabrielle by ła bardzo piękna. Ona jedna się nie uśmiechała. – Nie trzy mam tej fotografii na wierzchu – wy jaśniła Joanna Hunter. – Nie zniosłaby m codziennie ich widoku. Wy jmuję ją od czasu do czasu, a potem znowu chowam. Po ty m, jak jego żona została zamordowana, Howard Mason żenił się jeszcze kilka razy. Jaki stosunek miały jego kolejne żony do swojej martwej poprzedniczki? Tej pierwszej, Gabrielle – pięknej, utalentowanej, matki trójki dzieci, w dodatku zamordowanej? Trudno komuś takiemu dorównać. Martina, druga żona, popełniła samobójstwo. Z trzecią, Chinką (wszy scy tak o niej mówili), Howard Mason się rozwiódł. Czwarta miała jakiś straszny wy padek – spadła ze schodów albo się podpaliła, Louise nie pamiętała dokładnie. Piąta, Laty noska, przeży ła swojego męża. Louise nie zdziwiłaby się, gdy by by ła jeszcze szósta i Howard Mason ją ściął. Trzeba by ło nie lada odwagi, żeby powiedzieć mu „tak”. Niespodziewanie przy szedł jej na my śl wiersz Browninga Moja ostatnia księżna i wstrząsnął nią dreszcz. Z upły wem lat Howard Mason stawał się coraz bardziej znany z powodu swoich martwy ch żon niż z powodu talentu pisarskiego. Louise nie przeczy tała żadnej jego powieści – by ło o nich głośno, zanim się urodziła. Po spotkaniu z Joanną Hunter wrzuciła kilka ty tułów w wy szukiwarkę Amazona, ale najwy raźniej ich nakład by ł wy czerpany. Można by przy puszczać, że po morderstwie sprzedaż książek ojca Joanny wzrośnie, ty mczasem skazano go na coś w rodzaju literackiego wy kluczenia. Cóż z tego, że dawno umarł, moda na czy tanie jego powieści przeminęła, a ostatnie egzemplarze zniknęły z półek. Howard Mason ży ł dalej w internecie. Istny duch w maszy nie. Przy padek sprawił, że w drodze do domu Louise wstąpiła do księgarni Oxfamu na Morningside Road. Wy szperała tam uży wane wy danie debiutanckiej i jednocześnie najsły nniejszej powieści Howarda Masona, zaty tułowanej Sklepikarz, po czy m przeczy tała ją niemal od deski do deski, leżąc wieczorem w łóżku. – Facet potrafił pisać? – zagadnął ją Patrick. Sam czy tał jakieś tajemnicze pismo medy czne. (Czy nie powinna bardziej interesować się jego pracą? On zawsze py tał ją o sprawy, które prowadziła). – Potrafił, ale teraz trochę to trąci my szką. W czasach gdy książka się ukazała, musiała się
wy dawać bardzo nowatorska. Jest bardzo… Czy ja wiem? Północna. – Szkocki kolory t lokalny ? – Nie, raczej coś w sty lu Z soboty na niedzielę. Howard Mason by ł prosty m chłopakiem z Północy ze średnim wy kształceniem, który załapał się na sty pendium w Oxfordzie i pisał tak, jakby w młodości czy tał za dużo D.H. Lawrence’a. Sklepikarz, wy dany zaraz po skończeniu studiów, stanowił (według Słownika biograficznego pisarzy brytyjskich) „gorzką kry ty kę” nijakiego ży cia rodziców Masona i prowincjonalnego środowiska, w który m sam wy rósł i którego nigdy się nie wy pierał. Zdaniem Louise książka aż kipiała od mściwy ch złośliwości. Najwy raźniej w przy padku Howarda Masona ży cie od fikcji oddzielała bardzo cienka linia. Sklepikarz powstał, gdy wciąż by ł początkujący m autorem, zanim jego ży cie stało się teatrem grozy, zanim spłodził troje dzieci i zanim poślubił Gabrielle Ascher, atrakcy jną, bły skotliwą i bogatą posiadaczkę wy godnego domu oraz beztroskiego usposobienia (majątek, dom i beztroska przepadły z chwilą, gdy jako siedemnastolatka podpisała akt ślubu w urzędzie stanu cy wilnego w Gretna Green). Czy Howard Mason rzeczy wiście by ł takim fatalny m kandy datem na męża, że rodzice postanowili ją wy dziedziczy ć? Co się stało z majątkiem po śmierci Gabrielle – czy Joanna Mason została nagle bogatą sierotką? W głowie Louise kłębiły się py tania. Nie mogła przestać my śleć o Joannie Hunter. Ta kobieta dotknęła nieznanego. By ła tam, dokąd nikt z własnej woli by się nie zapuścił, i powróciła obdarzona tajemniczą siłą, której Louise jej zazdrościła. Andrew Decker okazał się – a to niespodzianka! – wzorowy m więźniem. Pomagał prowadzić bibliotekę, pracował w drukarni, gdzie przy gotowy wano wersje książek dla niewidomy ch, zajmował się renowacją wózków inwalidzkich – same wartościowe zajęcia. Louise zdarzało się tęsknić za czasami, kiedy więźniów zmuszano do pracy w kieracie albo nieustannego kręcenia korbą. Czy naprawdę pedofile, mordercy i gwałciciele powinni drukować książki? Gdy by to od niej zależało, wy strzelałaby ich wszy stkich jak kaczki, chociaż, rzecz jasna, nie by ła to opinia, którą należało się dzielić na zebraniach wy działu. („Zawsze by łaś taką faszy stką?” – śmiał się Patrick. „W zasadzie tak” – przy znała). W więzieniu Andrew Decker skończy ł szkołę średnią, zrobił dy plom z filozofii na uniwersy tecie otwarty m (no jasne) i nie przejawiał chęci skrzy wdzenia kogokolwiek. Akurat. Trzy dzieści lat wcześniej zaszlachtował rodzinę, chociaż według kolegów z pracy by ł „całkiem zwy czajny m facetem”. Tak, pomy ślała Louise, na ty ch zwy czajny ch trzeba najbardziej uważać. David Needler też się niczy m nie wy różniał. Andrew Decker miał raptem pięćdziesiąt lat i mógł przeży ć kolejny ch dwadzieścia jako całkiem zwy czajny facet. Na pocieszenie zostawała świadomość, że zrobił dy plom z filozofii. – Dobrze przy najmniej, że odsiedział cały wy rok – stwierdziła Joanna Hunter. – To zawsze coś.
– Ale wcale tak nie by ło i obie o ty m wiedziały. – By ć może na pewien czas stąd wy jadę – dodała Joanna Hunter. – Ucieknę na trochę, dopóki całe to zamieszanie nie przy cichnie. – Świetny pomy sł. W Livingston Alison Needler ży ła jak w stanie oblężenia. Coraz bledsza, cały mi dniami przesiady wała w domu, pozwalając sobie ty lko na krótkie spacery z dziećmi do szkoły. Nie odwoziła ich autem w obawie, że mąż podłoży bombę w samochodzie i wy sadzi ich wszy stkich w powietrze. David Needler by ł rzeczoznawcą i raczej nie znał się na ładunkach wy buchowy ch, ale Louise przy puszczała, że na paranoję nic się nie poradzi, gdy ta na dobre zagnieździ się w czy imś umy śle. Z drugiej strony, kto by się spodziewał, że David Needler zdobędzie broń i będzie umiał się nią posługiwać? Louise nie wiedziała, jak Alison Needler spędza całe dnie. Wszy stkie zakupy robiła przez internet i twierdziła, że jest „zby t nakręcona”, żeby wy machiwać nogami przed telewizorem do wtóru poleceń instruktorki fitnessu albo siedzieć i spokojnie zszy wać ze sobą kawałki materiału na patchworkową kapę (dwie z kilku propozy cji pracownika socjalnego). Ilekroć Louise ją odwiedzała, dom aż lśnił czy stością, podejrzewała więc, że Alison sporo czasu poświęca na sprzątanie. Telewizor by ł zwy kle włączony i nigdzie nie by ło widać choćby jednej książki. Alison twierdziła, że dawniej lubiła czy tać, lecz teraz nie potrafi się skoncentrować. Louise pamiętała dom Needlerów w Trinity, porządny bliźniak zbudowany z piaskowca, z duży m ogrodem na ty łach i od przodu – ten z przodu by ł akurat w sam raz, żeby dokonać w nim aktu samospalenia. Alison Needler miała po dwa zamki w każdy m oknie i po trzy przy drzwiach kuchenny ch oraz wejściowy ch, do tego solidne ry gle. Miała też sy stem alarmowy, który dzwonił i gwizdał, przy cisk alarmowy na ścianie, telefon komórkowy z bezpośrednim połączeniem na numer alarmowy, a każde z jej dzieci nosiło na szy i specjalny nadajnik, ilekroć nie siedziały bezpiecznie zamknięte w murach szkoły. Po masakrze Alison została przeniesiona do bezpiecznej kry jówki, ale już nigdy nie miała się czuć bezpieczna. Na jej miejscu Louise sprawiłaby sobie dużego psa. Naprawdę dużego psa. Oprócz tego zmieniłaby nazwisko, kolor włosów i wy prowadziłaby się daleko stąd, w góry albo do Anglii, Francji czy na biegun północny. Nie ukry wałaby się w domu w Livingston, czekając na wielkiego złego wilka, który zburzy wszy stko jedny m dmuchnięciem. Zastanawiała się, czy nie powinna oddelegować kogoś do pilnowania domu Alison przez cały okres świąteczny. Jeżeli David Needler planował wrócić, Boże Narodzenie wy dawało się idealną porą – rodzinne święta i tak dalej. Louise miała nadzieję, że Needler to zrobi. Z przy jemnością poderwałaby na nogi grupę szy bkiego reagowania i oderwała komendanta głównego od świątecznego stołu, żeby wy dał rozkaz zastrzelenia tego sukinsy na.
Zadzwoniła jej komórka. Patrick. Pewnie jest ciekaw, co się dzieje z jego żoną. Louise sama by ła tego ciekawa. Spojrzała na zegarek. Chry ste, już szósta. Mogła zapomnieć o wy my ślny ch sufletach; rodzina Patricka będzie się musiała zadowolić omletem. – Louise? – Tak? – w jej własny ch uszach zabrzmiało to profesjonalnie, może ty lko odrobinę burkliwie. Powinna by ła powiedzieć: „Najmocniej przepraszam, że cię zawiodłam” albo coś podobnego, ale najwy raźniej partnerskie kompromisy i negocjacje, ustępstwa i przepy chanki nie by ły jej mocną stroną. Miała wrażenie, że całe ży cie przerabiała to z Archiem i nie miała ochoty powtarzać tego teraz z dorosły m mężczy zną. Patrickowi zdawało się to nie przeszkadzać, Louise mogła się jednak założy ć o ostatniego funta, że kiedy ś zacznie. Powinna by ła kupić kwiaty. Przy najmniej wy glądałoby, że się stara. Starała się. Ale chy ba niedostatecznie. – Wy bacz – powiedziała. – Jestem w drodze do domu. – Nie skończy łaś przy padkiem służby ? – spy tał łagodnie Patrick. – Coś mi wy padło. – Gdzie teraz jesteś? W Livingston, prawda? Siedzisz w samochodzie przed domem tej kobiety, mam rację? Kochanie, ty masz obsesję. – Nieprawda. Miała obsesję, ale co z tego. A ona nazy wa się Alison, nie „ta kobieta”. – Przepraszam, ale chy ba wiesz, że jej męża od dawna tutaj nie ma? Needler nie wróci. – Wróci. Chcesz się założy ć? – Nie jestem hazardzistą. – Oczy wiście, że jesteś. Jak każdy Irlandczy k. Tak czy owak, niedługo będę w domu. Wy bacz – powtórzy ła, żeby go udobruchać. Ostatnio stale się przepraszali. Może i dobrze? To świadczy ło o ich dobry m wy chowaniu. Zasłona w oknie drgnęła i ukazała się blada, niemal bezcielesna twarz w aureoli dy mu papierosowego. Przy dzieciach Alison nigdy nie paliła. Wcześniej też nie – gdy wiodła jeszcze normalne ży cie asy stentki biurowej zatrudnionej na część etatu na uniwersy tecie Napiera, z trójką dzieci, mężem i ładny m domem w Trinity. Teraz mieszkała w smutny m, szary m klocku pokry ty m ty nkiem kamy czkowy m i musiała patrzeć na bałagan w ogrodach sąsiadów – rzecz dawniej nie do pomy ślenia. Ostatecznie jej ży cie okazało się dalekie od normalności, chociaż z boku mogło za takie uchodzić. Zasłona opadła i twarz Alison zniknęła. Louise na niej zależało. Zależało jej na Alison, zależało jej na Joannie Hunter. Jacksonowi
Brodiemu zależało na zaginiony ch kobietach, chciał, żeby wszy stkie się odnalazły. Louise wolała, żeby wcale się nie gubiły. Istniało mnóstwo sposobów, żeby się zgubić i nie wszy stkie wiązały się z zaginięciem. Nie wszy stkie też wiązały się z koniecznością znalezienia kry jówki; niektóre kobiety ginęły w biały dzień. Alison Needler szła na ustępstwa i rok za rokiem coraz bardziej znikała w swoim małżeństwie. Siostra Jacksona wy siadła z autobusu pewnego deszczowego wieczoru i przepadła na zawsze. To samo spotkało Gabrielle Mason, ty le że w słoneczne popołudnie. Na my śl o Jacksonie Brodiem serce Louise drgnęło niespokojnie. Poczuła wy rzuty sumienia. Niedobra żona. Przed domem Needlerów nie by ło już stałej ochrony policy jnej. Ty lko Louise ciągle tam przy jeżdżała, o najróżniejszy ch porach dnia i nocy trzy mała straż. Doszło do tego, że odcinek autostrady M8 łączącej Edy nburg z Livingston pokony wała zupełnie automaty cznie. W ty m obserwowaniu Alison by ło coś z medy tacji. Pewnego dnia David Needler wróci, a kiedy to zrobi, Louise będzie na niego czekała. Uruchomiła silnik i w oknie znowu pojawiła się twarz Alison. Louise podniosła rękę na pożegnanie, lecz kobieta nie odwzajemniła gestu. Patrick zamówił „kolację dla czworga” w pobliskiej chińskiej knajpie. Już wcześniej kilka razy zamawiali tam różne dania i Louise uważała, że są w porządku, jednak w zestawieniu z długim kartoflowaty m nosem Bridget, starszej siostry Patricka, zawartość lepkich pojemników z folii aluminiowej prezentowała się jakby mniej kusząco. W drodze powrotnej Louise dopadł taki głód, że niewiele brakowało, a pozwoliłaby dojść do głosu swoim szkockim genom i wstąpiła gdzieś po gotowe danie ry bne. Jednak ledwie przekroczy ła próg ich domu (ich, nie jej), naty chmiast straciła apety t. – Przepraszam, coś mnie zatrzy mało – zwróciła się do swoich nowy ch krewny ch, zamy kając za sobą drzwi. Miała ogromną ochotę zrzucić ubranie i wejść pod gorący pry sznic, ale tamci czekali na nią przy stole. Poczuła się jak krnąbrna nastolatka, która spóźniła się na kolację. Domy śliła się, że tak to musiał odbierać Archie. Ścisnęło ją w żołądku – chciała, żeby jej sy n by ł tutaj, chciała go objąć i mocno przy tulić. Nie takiego, jakim by ł teraz, ty lko takiego, jakim by ł dawniej. Swojego małego sy nka. Patrick nalał czerwonego wina i podał jej kieliszek. „Król w Dunfermline topi troski w czerwony m jako krew winie” 19. Czerwone wino nie pasowało do chińszczy zny. Czy jeśli pójdzie teraz do kuchni i przy niesie sobie piwo z lodówki, wy jdzie na prostaczkę? („Tak” – brzmiała oczy wista odpowiedź na to py tanie). Jej mąż napełnił również swój kieliszek i stuknął nim o kieliszek Louise.
– Witaj w domu – powiedział z uśmiechem. Louise wy piła wino jedny m haustem. Bridget pogmerała pałeczkami w swoim kurczaku słodko-kwaśny m i ostrożnie włoży ła do ust pierwszy kęs. Dania wy glądały jeszcze mniej zachęcająco po ty m, jak Patrick przełoży ł je do porcelanowy ch naczy ń ze ślubnego serwisu Wedgewooda. Tego, który dostali wspólnie z Samanthą. Pierwszą panią de Winter, jego ostatnią księżną. Bridget musiała dawniej często jadać na tej porcelanie. Smaczne domowe posiłki, pieczołowicie przy gotowy wane przez Samanthę, która ty rała w kuchni, bo zależało jej na szczęściu Patricka. („Wcale nie – zaprotestował Patrick. – Przecież pracowała jako anestezjolog i by ła zajęta prawie tak samo jak ja”). Co ona wy prawia? Mieszka pod jedny m dachem z rzeczami zmarłej kobiety. Dobrze przy najmniej, że nie w domu tamtej – nie by ła aż tak szalona. Gdy się z Patrickiem poznali, wciąż mieszkał w „małżeńskim gniazdku”, naprawdę uroczy m domu na Dick Place. Dokładnie takim, o jakim Louise fantazjowała, dorastając w dzielonej z matką klitce na ostatnim piętrze kamienicy w Fountainbridge. Mimo to nie zawahał się go sprzedać – za bajońską sumę – i już wspólnie kupili nowiutki luksusowy segment w pobliżu szpitala Astley Ainslie. Z zewnątrz wstrętny – drewniane wy kończenia i metalowe balkony – w środku emanował nijakim korporacy jny m luksusem, który o dziwo przemawiał do Louise. Z początku by ło tam stery lnie niczy m na sali operacy jnej, ale wkrótce wy pełnili go rzeczami z dawnego domu Patricka i wnętrza straciły doty chczasową neutralność. Duch pierwszej pani de Winter trwał w należący ch do niej przedmiotach. Patrick zaproponował, że wy mieni wszy stko na nowe, „aż do ostatniej ły żeczki”, na co Louise odparła: „Nie wy głupiaj się”, choć dokładnie tego od niego oczekiwała. Wolałaby po prostu, żeby to zrobił bez py tania jej o zdanie. Jak to mówią o pospieszny ch ślubach? Co nagle, to po diable. Patrick i Samantha mieli ładne rzeczy : serwis Wedgewooda, komplet srebrny ch sztućców, adamaszkowe obrusy, obrączki do serwetek i kry ształowe kieliszki. Prezenty ślubne, majątek ruchomy trady cy jnego małżeństwa. Doby tek Louise wy glądał tak, jakby należał do uchodźcy – takiego, który spędził sporo czasu na zakupach w IKEA. Kiedy po raz pierwszy otworzy ła drzwi bieliźniarki (bieliźniarki! Kto w dzisiejszy ch czasach miał w domu bieliźniarkę? Patrick i Samantha, jakżeby inaczej), ogarnął ją lęk na widok starannie wy krochmalonej i wy prasowanej zawartości wy glądającej, jakby nikt jej nie wietrzy ł od czasu, gdy Samantha po raz ostatni usiadła za kierownicą swojego samochodu. Louise przy pomniała sobie pewną balladę czy też wiersz sprzed lat opisujący przebieg przy jęcia weselnego, podczas którego bawiono się w chowanego (wy obraźcie sobie teraz podobną sy tuację!). Panna młoda ukry ła się w ogromny m kufrze w jedny m z zakamarków
wielkiego domu. Nikomu nie przy szło do głowy, żeby tam jej szukać. Wieko kufra miało ukry tą spręży nę i można je by ło uchy lić jedy nie od zewnątrz, więc biedaczka się udusiła, nie nacieszy wszy się nawet swoją nocą poślubną. Po latach odnaleziono w kufrze szkielet przy odziany w strojną białą suknię. Została ży wcem pogrzebana – chociaż w przy padku niektóry ch kobiet małżeństwo oznaczało w zasadzie to samo. Kto wie, może dla tej nieszczęsnej panny młodej śmierć okazała się wy bawieniem? Alison Needler twierdziła, że by ły mąż „najchętniej trzy małby ją pod kluczem w jakiejś skrzy ni”. Wiersz by ł zaty tułowany Zaginiona panna młoda. Wy starczy ło trochę pogrzebać w pamięci i wszy stko można by ło sobie przy pomnieć. Ale pewnego dnia i to nie wy starczy. – Kochanie? Louise zdała sobie sprawę, że stoi nad nią uśmiechnięty Patrick. Otworzy ł nową butelkę wina i obchodził stół jak kelner, napełniając kry ształowe kieliszki. Ścisnął lekko jej ramię, a ona odwzajemniła uśmiech. By ł dla niej za dobry. O wiele za dobry. Sprawiał, że miała ochotę narozrabiać, sprawdzić, jak daleko może się posunąć, żeby rozbić w puch tę jego ży czliwość. Najwy raźniej miała jakiś problem z bliskością. – No, to jeszcze raz zdrowie – powiedział Patrick, siadając. Wszy scy stuknęli się kieliszkami. Kry ształ zadźwięczał niczy m dzwon wzy wający ją do powrotu do domu. Ale nie tego, ty lko jakiegoś innego, którego jeszcze nie znalazła. – Zdrowie – zawtórował mu Tim. – Sláinte – dorzuciła Louise ty lko po to, żeby im przy pomnieć, że są teraz w jej ojczy źnie. Przesunęła opuszką palca po krawędzi kieliszka. Kieliszka Samanthy. – Louise? – Hm? – Właśnie mówiłam Patrickowi – odezwała się Bridget – że musicie nas latem odwiedzić. – Wspaniały pomy sł. Nigdy nie by łam w Eastbourne. Mieszkacie blisko plaży ? – Wimborne nie leży na wy brzeżu – odparła Bridget. Jej pewność siebie i dobrze utrzy mane ciało przedstawicielki klasy średniej mogły skry wać całkiem dobrego człowieka. Albo i nie. Louise jedny m haustem opróżniła kieliszek. Usiłowała odnaleźć w sobie dorosłą kobietę. Znalazła ją, lecz zaraz ponownie zgubiła. – W zamrażalniku są lody – powiedział Patrick. – Cherry Garcia – zwrócił się do Bridget. – Mogą by ć? – Co to właściwie znaczy ? – spy tała jego siostra z iry tacją w głosie. – Nie rozumiem tej nazwy. – Chodzi o gitarzy stę zespołu Grateful Dead, Jerry ’ego Garcię – wy jaśnił Patrick. – Nie twoje
klimaty, Bridie. O ile sobie przy pominam, ty wolałaś raczej Partridge Family. – A ty nie? – zdziwiła się Louise. – Nie wy glądasz na fana Grateful Dead. – Czasami mam wątpliwości, czy wiesz, za kogo wy szłaś za mąż – odrzekł. Co to miało znaczy ć? Wstał i zaczął sprzątać ze stołu. Dania, wy sty głe i stężałe, wy glądały teraz naprawdę ohy dnie. – Przy niosę lody – Louise poderwała się od stołu tak gwałtownie, że niemal przewróciła kieliszek Tima. W ostatniej chwili zdołała go chwy cić. – Niezły refleks – mruknął. By ł taki angielski. Zupełnie inny gatunek człowieka niż ona. Louise alergicznie reagowała na akcenty kultury dominującej. Dziwne, że można się czuć samotny m w pokoju pełny m ludzi. No dobrze, by ło ich czworo – troje, jeśli nie liczy ć jej samej. Obca w obcy m kraju, „wśród zboża obcego” 20 klasy średniej… Zamiast pójść prosto do kuchni, pobiegła na górę do swojej sy pialni (ich sy pialni) i wy jęła z sejfu obrączkę oraz pierścionek zaręczy nowy. Sejf by ł konieczny ze względu na wartość bry lantu – taki warunek postawiła firma ubezpieczeniowa. Kiedy Louise zmieniała ubezpieczenie, jej nowy agent zażądał zainstalowania w domu monitoringu oraz sejfu. „Z uwagi na pierścionek, pani Brennan” – powiedziała dziewczy na w słuchawce. Louise nie pamiętała, aby ktokolwiek zwracał się do niej inaczej niż „Monroe”. Niewiary godne, jak taki drobiazg potrafi człowieka wkurzy ć. Najgorsze, że dziewczy na zwróciła się do niej, uży wając nazwiska Patricka, jakby po wy jściu za niego za mąż Louise automaty cznie stała się jego własnością. Nie rozumiała kobiet, które po ślubie przy jmowały nazwisko męża – ostatecznie trudno sobie wy obrazić coś droższego niż własne nazwisko. Czasami by ło to wszy stko, co człowiek posiadał. Joanna Mason zmieniła nazwisko na Hunter, ale akurat jej trudno się by ło dziwić. Z drugiej strony, miała przy najmniej ty tuł doktora, którego mogła się trzy mać i który określał jej tożsamość. Gdy by Louise by ła na jej miejscu, nie czekałaby ze zmianą nazwiska aż do dnia ślubu. Nie chciałaby, żeby wciąż kojarzono ją z dziewczy nką, która zgubiła się na polu cholernej pszenicy. Sama nie miała może idealnego dzieciństwa, ale przy najmniej nie spotkało jej to, co Joannę. – Rozmawia pani z nadkomisarz Louise Monroe – odparła wtedy lodowato dziewczy nie z firmy ubezpieczeniowej – a nie z panią Brennan. Dopiero później odkry ła, że Patrick kupił bry lant za pieniądze pochodzące częściowo z wy płaty ubezpieczenia po śmierci Samanthy. Czy li jednak trafił jej się krwawy klejnot. Rzadko go nosiła, ty lko czasami, kiedy razem wy chodzili. Patrick stale gdzieś ją wy ciągał: do teatru, restauracji, opery, na koncert albo na jakieś przy jęcie, a nawet – litości! – na bale chary taty wne, na który ch ludzie bogaci i jeszcze bogatsi świetnie się bawili, zapłaciwszy po dwa
ty siące funtów od stolika. Kilty i trady cy jne tańce ludowe – właśnie tak Louise wy obrażała sobie piekło. Uświadomiła sobie zarazem, jak nudne ży cie wiodła dotąd. Kręciło się wokół Archiego, pracy i kota, niekoniecznie w tej kolejności. Teraz kot nie ży ł, Archie zaś rozpostarł skrzy dła i wy frunął z gniazda. „Powinnaś cieszy ć się swoim ży ciem, Louise – powtarzał jej Patrick – a nie cierpliwie je znosić”. Obrączki również nie nosiła, w przeciwieństwie do Patricka. Mimo to nigdy jej tego nie wy pominał. Ani tego, że pierścionek najczęściej leżał w sejfie. Nocami w łóżku widy wała w ciemności poły skujące kamienie, chociaż sejf by ł przecież zamknięty. Złota obręcz. Obręcz zaciskająca się na jej sercu. Jądro ciemności. Wieczny mrok. By ł kiedy ś inny mężczy zna. Mężczy zna, z który m – tak sobie wy obrażała – mogłaby kroczy ć ramię w ramię jak z towarzy szem broni. Oboje zachowy wali się jednak cnotliwie niczy m bohaterowie którejś z powieści Jane Austen. Sama rozwaga, zero romanty zmu czy perswazji. Utrzy my wali z Jacksonem sporady czne kontakty, ale to do niczego nie doprowadziło, bo nie miało dokąd doprowadzić. Jego dziewczy na by ła w ciąży, lecz żadne z nich nie wspominało o konsekwencjach tego stanu rzeczy w SMS-ach wy mieniany ch późną nocą po pijaku. Potem ciężarna dziewczy na go rzuciła, oznajmiwszy, że Jackson nie jest ojcem dziecka – ale o konsekwencjach tego wy darzenia również ze sobą nie rozmawiali. Zresztą może ty lko Louise esemesowała zawsze po paru drinkach. Nie by ła alkoholiczką – skądże znowu! („Piję ty lko codziennie”). Nigdy nie poszłaby w ślady swojej matki, chociaż dawniej, zanim poznała Patricka, zdarzało jej się wy czekiwać pierwszego wieczornego drinka raczej z niecierpliwością niż z przy jemny m napięciem. Teraz piła zgodnie z cy wilizowany mi zasadami swojego męża – kieliszek albo dwa dobrego czerwonego wina do posiłku. No i bardzo dobrze; po alkoholu zawsze się rozklejała. Patrick wierzy ł w zdrowotne właściwości czerwonego wina. Przestrzegał winnej diety i kupował całe skrzy nki francuskiego trunku, dzięki któremu miał ży ć wiecznie. Codziennie rano pły wał, dwa razy w ty godniu grał w golfa i każdego dnia emanował opty mizmem. Małżeństwo z nim przy pominało związek z kosmitą udający m człowieka. O jej zdrowie także się troszczy ł („My ślałaś kiedy ś o jodze? Albo o tai chi? Może o medy tacji?”). Nie chciał kolejny raz zostać wdowcem. Chirurg, który pochował dwie żony – to nie wy glądałoby najlepiej. Wsunęła pierścionek na palec. Niech się Bridget przekona, że choć wartość Louise nie przewy ższa wartości biblijny ch rubinów, to można ją wy cenić na trzy i pół karata klejnotu przejrzy stego jak lód. Dołoży ła jeszcze obrączkę i nagle zrobiło jej się ciężko na palcu. Pierścionek i obrączka by ły dziwnie ciasne. Przez chwilę podejrzewała, że się skurczy ły, po czy m dotarło do niej, że to mało prawdopodobne. Raczej zgrubiały jej palce.
Kątem oka dostrzegła w lustrze swoje odbicie i przeży ła szok. Alabastrowo blada skóra i powiększone czarne oczy, zupełnie jak po belladonnie. Gruba ży ła na skroni pulsująca pod skórą niczy m dżdżownica. Louise przy pominała ofiarę makabry cznego wy padku. Sły szała, że gdzieś na dole uporczy wie dzwoni telefon, lecz zanim, ociągając się, zeszła po schodach, Patrick stał już w przedpokoju i wkładał ocieplaną kurtkę. Spieszy ł się do wy jścia. – Zdarzy ł się wy padek kolejowy – powiedział. – Bardzo poważny. Dziś w nocy każda pomoc się przy da – dodał wesoło. – Idziesz?
Dziwny jest ten świat Reggie Chase, malutka jak my szka i cicha jak dom, w który m nikogo nie ma, od niechcenia głaskała łepek Banjo. Na jej kolanach leżał rozłożony Homer, lecz ona oglądała w telewizji Coronation Street. W ty m czasie zdąży ła niemal całkowicie opróżnić pudełko czekoladek z kremowy m nadzieniem o smaku fiołkowy m znalezione na dnie jednej z szafek kuchenny ch pani MacDonald (tonący brzy twy się chwy ta). Spojrzała na zegarek. Pani MacDonald powinna niedługo wrócić. Usły szała nadjeżdżający pociąg. Odgłos, początkowo stłumiony przez wiatr, stopniowo narastał. By ł to jednak nie zwy kły stukot kół, lecz potężny łoskot, jakby w kierunku domu toczy ła się giganty czna fala. Reggie odruchowo zerwała się na nogi. Miała wrażenie, że lada moment pociąg wjedzie wprost do salonu. Potem rozległ się wy soki, przenikliwy dźwięk, jakby czy jaś olbrzy mia dłoń drapała pazurami po ogromnej tablicy, następnie ogłuszający huk o sile grzmotu. Apokalipsa by ła u bram. A później… cisza. Sy czał palnik gazowy, Banjo chrapał i postękiwał przez sen, deszcz w dalszy m ciągu zacinał o szy by salonu. Z telewizora dobiegła melodia kończąca kolejny odcinek serialu. Reggie, z książką w dłoni i na wpół rozpuszczoną czekoladką w ustach, nadal stała pośrodku pokoju gotowa do ucieczki. Przez chwilę mogło się wy dawać, że nic szczególnego się nie wy darzy ło. Zaraz jednak na zewnątrz rozległy się nawoły wania i trzaskanie drzwiami. To mieszkańcy okoliczny ch domów wy legli na ulicę. Reggie otworzy ła drzwi wejściowe i też wy stawiła głowę na deszcz oraz wiatr. „Pociąg się wy koleił – zawołał do niej jakiś mężczy zna. – Tuż za waszy m domem!”. Reggie podniosła słuchawkę stojącego w przedpokoju telefonu i wy brała numer 999. Doktor Hunter powtarzała jej, że gdy zdarzy się wy padek, ludzie zawsze zakładają, że ktoś inny powiadomi służby ratunkowe. Reggie nie zamierzała niczego zakładać. – Zaraz wracam – zwróciła się do Banjo, wkładając kurtkę. Wzięła jeszcze dużą latarkę, którą pani MacDonald trzy mała obok skrzy nki z bezpiecznikami przy wejściu, schowała klucze od domu do kieszeni, zatrzasnęła drzwi i wy biegała na deszcz. Tej nocy nie będzie jeszcze końca świata. Nie, jeśli ona ma w tej sprawie cokolwiek do powiedzenia. Ale numer!
Niebiańskie miasto Tunel by ł biały, nie czarny. Nie wy glądał nawet jak tunel, raczej jak kory tarz. W dodatku rzęsiście oświetlony. By ły tam miejsca do siedzenia – białe profilowane ławy z plastiku, które zdawały się wy rastać bezpośrednio ze ścian. Jackson siedział na jednej z nich, jakby na coś czekał. Przy pominało to scenę z filmu science fiction. Lada chwila spodziewał się zobaczy ć siostrę albo brata, którzy dadzą mu znak, żeby podąży ł za nimi w kierunku światła. Wiedział, że to wszy stko wy nik zaburzeń działania płata skroniowego albo niedotlenienia mózgu w sy tuacji, gdy ciało wy łącza kolejne funkcje ży ciowe. A może winny by ł nadmiar ketaminy ? Pamiętał, że gdzieś o ty m czy tał, chy ba w National Geographic. Ty lko nikt się nie spodziewa, że coś takiego przy trafi się akurat jemu. Można by przy puszczać, że śmierć będzie jak sen albo kiczowate sceny znane z filmów, ale nie. Jackson czuł się bardziej zrelaksowany niż kiedy kolwiek za ży cia. To, że nie kontrolował sy tuacji, przestało mieć jakiekolwiek znaczenie. Ciekawiło go, co będzie dalej. Jakby na dany znak na ławce pojawiła się jego siostra i z uśmiechem dotknęła grzbietu jego dłoni. Żadne się nie odezwało – nie mieli sobie nic do powiedzenia, a zarazem by ło tego tak wiele! Wiedział, że nie zdołałby oddać uczuć słowami, nawet gdy by mógł mówić, ale nie mógł. Doświadczał autenty cznej euforii. Nigdy dotąd mu się to nie zdarzy ło, nawet w najszczęśliwszy ch momentach ży cia, kiedy by ł zakochany albo gdy urodziła się Marlee. Ilekroć miał szansę poczuć szczerą, niczy m niezmąconą radość, zawsze towarzy szy ł mu jakiś niepokój. Dopiero teraz po raz pierwszy poczuł się prawdziwie wolny od trosk doczesny ch. Miał nadzieję, że tak pozostanie. Siostra przy sunęła twarz do jego twarzy. My ślał, że go pocałuje, lecz ona wdmuchnęła mu do ust powietrze. Za ży cia uwielbiała zapach fiołków – uży wała wody toaletowej April Violet i lubiła czekoladki z kremowy m nadzieniem o smaku fiołkowy m. Nie zdziwił się więc, kiedy stwierdził, że jej oddech pachnie fiołkami. Zupełnie jakby wdy chał Ducha Świętego. Zaraz też poczuł, że coś wy ciąga go z tunelu. Chociaż z cały ch sił stawiał temu opór, coraz bardziej oddalał się od Niamh. Ty mczasem ona wstała, odwróciła się i zaczęła iść przed siebie. Jackson wy puścił z płuc Ducha Świętego i zacisnął usta, żeby uniemożliwić mu powrót. A potem również wstał i podąży ł za Niamh. Coś zakłóciło kontinuum czasoprzestrzenne – jakieś potknięcie, jakiś poślizg. Coś z ogromną siłą uderzy ło go w pierś. Nie by ł już w biały m kory tarzu, ty lko w krainie bólu. Po czy m równie nagle powrócił do białego kory tarza. Siostra szła przed nim, oglądając się przez ramię, przy zy wając go skinieniem dłoni. Chciał powiedzieć, żeby się nie martwiła, bo już idzie, ale wciąż nie mógł mówić. Pragnął pójść za nią bardziej niż czegokolwiek na świecie. Cokolwiek go spotkało, by ło
najlepszy m, co mogło mu się przy darzy ć. Znowu coś walnęło go w pierś. Jacksona ogarnęła nagła wściekłość. Kto go tak dręczy ? Kto próbuje go powstrzy mać, żeby nie poszedł za siostrą? Ponownie znalazł się w biały m kory tarzu, ty le że ty m razem nigdzie nie by ło widać Niamh. Czy żby zmęczy ło ją czekanie? A potem wszy stko się skończy ło – biały kory tarz zniknął, zastąpiony przez coś dziwnego i rozmy tego jak obraz w kiepskim czarno-biały m telewizorze. Jackson znów poczuł przeszy wający ból, zupełnie jakby pioruny strzelały prosto w jego czaszkę. Wiedział, że istnieje słowo na opisanie tego, jak się teraz czuje, ale minęło sporo czasu, zanim udało mu się je odnaleźć w zakamarkach umęczonego mózgu. „Zrozpaczony ”. By ł w drodze do cudownego miejsca, kiedy jakiś gnojek go zawrócił. Po chwili znów zaczął osuwać się w nieby t, w ciemność. Ty m razem nie by ło żadnego białego kory tarza. Czekała go noc bez końca.
III
Jutro
Osierocone psy Jak to – wy jechała? Dokąd? „Odwiedzić starą ciotkę, która zachorowała”. Nigdy nie wspominała o żadnej ciotce, a już na pewno o takiej, która mogłaby zachorować. – Zachorowała całkiem niespodziewanie – wy jaśnił zniecierpliwiony pan Hunter. Jakby Reggie niepotrzebnie zawracała mu głowę, jakby to ona wy rwała go ze snu o wpół do siódmej rano. Na wpół przy tomna nie mogła pojąć, dlaczego pan Hunter informuje ją przez telefon, że nie musi tego dnia przy chodzić do pracy. W pierwszej chwili pomy ślała, że ma to jakiś związek z wy kolejony m pociągiem. Potem przy szło jej na my śl coś gorszego – że doktor Hunter i jej dziecku stała się jakaś krzy wda. Na koniec zmroziło ją podejrzenie, że oboje w jakiś sposób ucierpieli w wy niku katastrofy kolejowej. Ale nie, pan Hunter wy rwał Reggie z łóżka o tak nieludzkiej godzinie ty lko po to, żeby powiedzieć jej o chorej ciotce. – Co to za ciotka? – spy tała oszołomiona. – Nigdy nie mówiła, że ma ciotkę. – Nie sądzę, aby Jo o wszy stkim ci opowiadała – stwierdził pan Hunter. – Czy li z doktor Hunter i dzieckiem na pewno wszy stko w porządku? – chciała wiedzieć Reggie. – Nie zachorowali? Nic im się nie stało? – Oczy wiście, że nie – odrzekł. – Dlaczego coś miałoby im się stać? – Kiedy pani doktor wy jechała? – Wieczorem ruszy ła samochodem na południe. – Na południe? – Do Yorkshire. – Dokąd dokładnie? – Do Hawes, skoro już musisz to wiedzieć. – Mógłby pan przeliterować? – H-a-w-e-s. Czy możemy już skończy ć to przesłuchanie? Wiesz co, Reggie? Zrób sobie krótkie wakacje. Jo wróci za kilka dni. Wtedy do ciebie zadzwoni. Py tanie, czemu doktor Hunter sama do niej nie zadzwoniła. Nie rozstawała się przecież z telefonem komórkowy m, który nazy wała swoją „liną ratunkową”. Wszędzie z niego dzwoniła, twierdząc, że domowy aparat należy do Neila. Z drugiej strony, mogła wy jechać do tajemniczej ciotki w takim pośpiechu, że nie zdąży ła zadzwonić do Reggie. Ty le że doktor Hunter nie należała do osób, które zapominają zadzwonić. Reggie poczuła się nagle jak służąca, której właśnie wy mówiono służbę. – Kiedy dokładnie doktor Hunter wy jechała? – W nocy – burknął pan Hunter. Musiało by ć ciemno choć oko wy kol, kiedy ruszała w drogę. Reggie wy obraziła sobie doktor
Hunter w samochodzie, nocą, w zacinający m deszczu, z dzieckiem śpiący m w foteliku na ty lny m siedzeniu albo wprost przeciwnie, całkiem rozbudzony m i głośny m gaworzeniem przeszkadzający m doktor Hunter prowadzić. Wy obraziła sobie, jak lekarka, nie patrząc na jezdnię, przetrząsa torbę z rzeczami małego w poszukiwaniu owsiany ch ciasteczek, żeby go uciszy ć, a z głośników lecą największe przeboje z serialu Smyki (ulubionego programu dziecka). Tak niewiele trzeba, żeby zdarzy ł się wy padek. Ciekawe, że doktor Hunter wy jechała do Yorkshire akurat w ty m samy m czasie, kiedy pędzący stamtąd pociąg się wy koleił i narobił w ży ciu Reggie takiego zamieszania. Sama miała ciotkę w Australii – siostrę matki o imieniu Linda. „Nigdy nie by ły śmy ze sobą zży te” – mawiała mama. Po jej śmierci Reggie odebrała od Lindy dziwny telefon. „Nigdy nie by ły śmy ze sobą zży te – powiedziała ciotka, jak echo powtarzając słowa mamy. – Ale współczuję ci straty ”. Zabrzmiało to tak, jakby ona sama nie poniosła żadnej straty i ty lko Reggie musiała dźwigać cały ból. Wcześniej miała nadzieję, że może Linda zaprosi ją do siebie do Australii, na stałe albo chociaż na wakacje („Moje ty biedactwo, pakuj się i zaraz tu przy jeżdżaj. Pozwól, że się tobą zaopiekuję”), lecz najwy raźniej taka my śl w ogóle nie postała w głowie ciotki („No to dbaj o siebie, Regino”). Czekający ją dzień wy dał się nagle Reggie nieznośnie długi. „Przy da ci się odpoczy nek, Reggie. Zobaczy sz, że miło jest mieć wolne” – powiedział pan Hunter, ale wcale nie by ło jej miło. Nie miała ochoty odpoczy wać. Chciała zobaczy ć się z doktor Hunter i jej dzieckiem, chciała opowiedzieć o wy darzeniach minionej nocy – o wy kolejony m pociągu, pani MacDonald i tamty m mężczy źnie. Szczególnie o nim, bo jak się tak dobrze zastanowić, biedak zawdzięczał ży cie (o ile ciągle ży ł) nie Reggie, ty lko właśnie doktor Hunter. Przez całą noc – czy raczej tę jej końcówkę, którą spędziła w łóżku – Reggie przewracała się niespokojnie z boku na bok w obcy ch czterech ścianach pokoju gościnnego pani MacDonald, raz po raz odtwarzając w pamięci wy darzenia ostatnich kilku godzin i aż drżąc z podniecenia na my śl o ty m, jak zrelacjonuje je doktor Hunter. Choć może „podniecenie” nie by ło w ty m wy padku najszczęśliwszy m słowem; na torach działy się rzeczy straszne, ona zaś brała w nich udział. By ła świadkiem i czy nny m uczestnikiem. Zginęli ludzie, który ch znała i który ch nie znała. Dramat – to brzmiało znacznie lepiej. Nie mogła się doczekać, żeby opowiedzieć komuś o ty m dramacie. A konkretnie doktor Hunter, ponieważ by ła teraz jedy ną znaną Reggie osobą, która interesowała się jej ży ciem. Doktor Hunter zaprowadziłaby ją do kuchni, włączy ła ekspres do kawy i posadziła Reggie przy swoim śliczny m, wielkim, drewniany m stole. Postawiłaby przed nimi kubki gorącej kawy i talerzy k herbatników czekoladowy ch („Zgodnie z regulaminem, Reggie”) i dopiero wtedy zwróciłaby się do niej z twarzą płonącą z ciekawości: „W porządku, Reggie, teraz możesz mi
wszy stko opowiedzieć”. Reggie wzięłaby wówczas głęboki oddech i powiedziała: „Sły szała pani o ty m pociągu, który się wieczorem wy koleił? By łam na miejscu katastrofy !”. Teraz przez jakąś ciotkę, w dodatku mieszkającą w H-a-w-e-s, nie miała komu o ty m opowiedzieć. Co z tego, że doktor Hunter zapewne by łaby w pracy, zanim Reggie dotarłaby na miejsce i w domu zostałby ty lko pan Hunter („To jaka właściwie jest twoja historia, Reggie?”), który jako audy torium pozostawiał wiele do ży czenia? *** Reggie zeszła na dół do kuchni pani MacDonald, włączy ła czajnik elektry czny i nasy pała kawy rozpuszczalnej do kubka z napisem „Wierzę w anioły ”. Czekając, aż woda się zagotuje, upchnęła w pralce koszmarnie zabrudzone rzeczy, które miała na sobie ubiegłej nocy. Następnie w pojemniku na chleb odkry ła pół bochenka czerstwego pieczy wa tostowego, zrobiła sobie wielopiętrową kanapkę z dżemem i włączy ła telewizor w samą porę, żeby na kanale GMTV obejrzeć początek serwisu wiadomości o siódmej. – Piętnaście osób zginęło, wiele jest poważnie ranny ch, w ty m cztery w stanie kry ty czny m – oznajmiła spikerka, przy bierając najbardziej grobową minę spośród ty ch, które miała w swoim repertuarze, po czy m oddała głos reporterowi na miejscu katastrofy. Ubrany w trencz mężczy zna ściskający w dłoni mikrofon próbował udawać, że nie trzęsie się z zimna, jakby wcale nie pędził nocą do Szkocji na złamanie karku, napompowany adrenaliną i podniecony perspekty wą czekającej go na miejscu jatki. – Już świta. Za moimi plecami widać istne pobojowisko – rozpoczął z namaszczeniem. Na pasku w dole ekranu wy świetlił się napis: „Katastrofa kolejowa w Musselburghu”. W tle jacy ś ludzie w żółty ch kurtkach odblaskowy ch kręcili się po złomowisku oświetlony m reflektorami. – Na miejsce zaczy nają docierać pierwsze podnośniki – konty nuował reporter. – Podjęto również czy nności mające na celu wy jaśnienie przy czy n katastrofy. Ry k zwiększający ch obroty silników i metaliczny szczęk maszy n brzmiały identy cznie jak dźwięki dobiegające zza ściany salonu pani MacDonald. Gdy by Reggie stanęła w oknie sy pialni i wspięła się na palce, prawdopodobnie dojrzałaby samego reportera. Po śmierci mamy do drzwi ich mieszkania zastukała jakaś dziennikarka. Wy dała się Reggie bardziej zaniedbana i mniej przebojowa niż te, które widy wało się w telewizji. Powiedziała, że jest z nią fotograf, niejaki Dave, i wskazała faceta, który czaił się za nią na klatce schodowej, czekając na sy gnał do działania. Zmieszany Dave pomachał Reggie, jakby nawet taki zaprawiony w bojach weteran jak on, świadek setek mniejszy ch i większy ch lokalny ch tragedii, doskonale rozumiał, że dziewczy nka, która właśnie straciła matkę, może sobie nie ży czy ć, aby
fotografowano ją o ósmej rano z oczami czerwony mi od płaczu. „Odpieprzcie się” – warknęła Reggie i zatrzasnęła im drzwi przed nosem. Mama by łaby wstrząśnięta jej zachowaniem. Sama Reggie by ła nim mocno wstrząśnięta. Dziennikarka i tak o nich napisała. „Tragedia w hotelowy m basenie. Kobieta z sąsiedztwa ginie na urlopie. Zrozpaczona córka odmawia komentarza”. Banjo leżał obok niej na kanapie podobny do nadmuchiwanej poduszki, z której zeszło powietrze. Skamlał przez sen i przebierał łapami, jakby gonił wy imaginowane króliki. W nocy ani razu się nie obudził i nie wy kazał zainteresowania czy mkolwiek, co się działo. Reggie położy ła go na kanapie, okry ła kocem, po czy m – ponieważ nie potrafiła zostawić go samego – położy ła się spać w nieprzy tulny m pokoju gościnny m pani MacDonald, wsunięta między prześcieradło ze szczotkowanego ny lonu a cienką, lekko wilgotną kołdrę puchową. U siebie spała w podwójny m łóżku mamy, miękkim i pełny m poduszek, w różowej pościeli ozdobionej haftem angielskim, którą mama tak lubiła. Reggie postarała się, żeby po spocony m, owłosiony m ciele motocy klisty Gary ’ego nie pozostał tam żaden ślad. Przed Hiszpanią często leżała za ścianą we własny m łóżku, z głową nakry tą trzema poduszkami, starając się nie słuchać tłumiony ch (o ty le, o ile) śmiechów oraz trzeszczenia spręży n dobiegający ch z pokoju mamy. By ło to dla niej potwornie krępujące. Żadna matka nie powinna narażać córki na podobne przeży cia. Miło leżało się w łóżku mamy w ciemnościach, na pociechę mając rozproszone światło ulicznej latarni za oknem. Wy glądała jak wielka pomarańczowa lampka nocna. Reggie zaanektowała wy łącznie mamine łóżko, i to ty lko dlatego, że jej własna sy pialnia by ła pozbawioną okna klitką. Reszta pokoju wciąż należała do mamy : w szafie wisiały jej ubrania, na toaletce stały jej kosmety ki, kapcie pod łóżkiem cierpliwie czekały, kiedy znowu wsunie w nie stopy. Powieść Cud Danielle Steel nadal leżała na nocny m stoliku, założona na stronie numer 251, w miejscu, w który m mama przerwała lekturę przed wy jazdem do Hiszpanii. Reggie nie potrafiła jej stamtąd zabrać. Mama nie wzięła na urlop żadny ch książek. „Nie sądzę, aby m miała czas na czy tanie” – chichotała. Mary, Trish i Jean przestały w końcu przekony wać Reggie, żeby oddała rzeczy mamy jakiejś insty tucji chary taty wnej. Proponowały nawet, że same wszy stko spakują i wy wiozą. Jednak Reggie zby t często zaglądała do sklepów z uży wany mi rzeczami. Wolała nie ry zy kować, że przeglądając w jedny m z nich stare książki czy porcelanę jakiejś staruszki, przy padkiem natknie się na którąś ze spódnic mamy albo na parę jej butów. Albo co gorsza zobaczy, jak ktoś zupełnie obcy obmacuje jej rzeczy. „Odchodzimy, niczego po sobie nie pozostawiwszy ” – powtarzała doktor Hunter, lecz to nie by ła prawda. Mama zostawiła po sobie całkiem sporo.
Banjo wy dał naraz stęknięcie, jakiego Reggie nigdy dotąd nie sły szała. Numer do wetery narza zapisany czarny m pisakiem by ł przy klejony do ściany obok telefonu. Reggie miała nadzieję, że to nie ona będzie musiała go wy kręcić. Kończąc kanapkę, z roztargnieniem pogłaskała psa po łbie. Wciąż by ła głodna jak wilk, zupełnie jakby opuściła kilka posiłków. Można by przy puszczać, że całe wieki minęły od czasu, gdy siedziała z panią MacDonald przy stole w jadalni i jadła jej popisowe spaghetti. Na wspomnienie pani MacDonald żołądek Reggie wy konał dziwne salto. Pomy śleć, że jej nauczy cielka już nigdy nie usiądzie przy ty m stole, nigdy nie zje spaghetti ani w ogóle niczego innego. Poprzedniego dnia spoży ła swoją ostatnią wieczerzę. Reporter na miejscu katastrofy w dalszy m ciągu nawijał. – Docierają do nas sprzeczne informacje na temat tego, co się właściwie stało wczoraj wieczorem. Jak dotąd policja nie potwierdziła doniesień, jakoby w chwili wy padku w odległości kilkuset jardów stąd na torach znajdował się samochód, ale też im nie zaprzeczy ła. Na ekranie mignęła przebitka wiaduktu nad linią kolejową. Nie ulegało wątpliwości, że jakiś wóz zjechał z drogi, przebił barierkę i spadł na tory poniżej. Reporter nie dodał, że by ł to niebieski citroën saxo ani że siedziała w nim pani MacDonald, wówczas już martwa jak głaz. Fakty te nie zostały na razie podane do wiadomości publicznej. Reggie znała je ty lko dlatego, że późny m wieczorem, kiedy wróciła z miejsca wy padku, do drzwi pani MacDonald zapukała policja i zasy pała ją py taniami o „lokatorkę domu”. Gdzie jest? O której Reggie spodziewa się jej z powrotem? Policjantów by ło dwóch: jeden rumiany, w średnim wieku („sierżant Bob Wiseman”), drugi drobny, przy stojny Azjata, młody i najwidoczniej bezimienny. Z jakiegoś powodu obaj wbili sobie do głowy, że Reggie jest córką pani MacDonald. („Mama zostawiła cię samą w domu?”). Przy stojny młody posterunkowy o azjaty ckich ry sach twarzy zaparzy ł filiżankę herbaty i podał ją Reggie cały rozdy gotany, jakby nie wiedział, co ona z nią zrobi. Ponieważ burczało jej w brzuchu, pomy ślała o wafelku karmelowy m, którego powinna zjeść razem z panią MacDonald. Przy puszczała, że nie wy pada zaproponować policjantom wafelków, skoro przed chwilą starszy z nich oznajmił jej: „Bardzo mi przy kro, ale obawiam się, że twoja mama nie ży je”. Reggie na moment kompletnie zgłupiała. Jej mama nie ży ła od ponad roku, wy dawało się więc trochę dziwne, że policja dopiero teraz ją o ty m informuje. W głowie miała mętlik. Z miejsca katastrofy wróciła przemoczona do suchej nitki, cała w błocie i krwi. Krwi tamtego mężczy zny. Rozebrała się do naga i spędziła całą wieczność pod letnim pry sznicem w łazience pani MacDonald. Potem założy ła jej szlafrok z polaru w kolorze lawendy, który nieprzy jemnie pachniał i miał z przodu plamy po napoju słodowy m – który nauczy cielka widocznie popijała go w łóżku. Na dworze wciąż wy ły sy reny, z góry dobiegał warkot helikopterów.
Jeden z nich zabrał rannego mężczy znę. Reggie widziała, jak maszy na startuje z pola po drugiej stronie torów. „Dobra robota – pochwalił ją ratownik. – Dzięki tobie facet ma przy najmniej jakąś szansę”. *** – Pani MacDonald nie jest moją matką – sprostowała, zwracając się do starszego policjanta. – Gdzie w takim razie jest twoja matka? – zapy tał z troską. – Mam szesnaście lat – odrzekła Reggie. – Nie jestem dzieckiem, ty lko wy glądam młodo na swój wiek. Nic na to nie poradzę. Policjanci przy glądali jej się z powątpiewaniem, nawet ten przy stojny Azjata, który sam wy glądał na szóstoklasistę. – Mogę pokazać dowód, jeżeli chcecie. A moja mama od dawna nie ży je – dodała. – Wszy scy umarli. – Nie wszy scy – zastrzegł Azjata. Zabrzmiało to raczej tak, jakby ją poprawiał, a nie pocieszał. Reggie spojrzała na niego spode łba. Żałowała, że ma na sobie nieświeży szlafrok pani MacDonald. Nie chciała, żeby pomy ślał, że ubrała się tak z własnej woli. – Nie poinformowaliśmy jeszcze prasy – powiedział starszy policjant. Wy glądał dziwnie znajomo; Reggie miała wrażenie, że by ł kiedy ś u niej w mieszkaniu i szukał Billy ’ego. – Rozumiem. Usiłowała się skupić. By ła taka zmęczona, po prostu wy kończona. – Nie mamy pewności, co się właściwie stało – ciągnął. – Sądzimy, że panna MacDonald najprawdopodobniej zjechała z drogi i jej samochód spadł z wiaduktu na tory. Nie wiesz, czy ostatnio nie zdradzała objawów przy gnębienia? – Pani MacDonald – poprawiła go Reggie w jej imieniu. – My ślicie, że sama się zabiła? By ła gotowa w to uwierzy ć. Ostatecznie pani MacDonald umierała i mogła uznać, że lepiej odejść szy bko, niż długo się męczy ć. Wtem przy pomniała sobie o Banjo. Wy kluczone, nigdy nie zostawiłaby psa samego. Jeżeli chciałaby popełnić samobójstwo, zjeżdżając z wiaduktu prosto pod nadjeżdżający ekspres, zabrałaby Banjo ze sobą. Siedziałby obok niej na przednim siedzeniu saxo jak maskotka. – Nie – powiedziała stanowczo. – Pani MacDonald by ła po prostu beznadziejny m kierowcą. Nie dodała, że by ła też gotowa na koniec świata, oczekiwała porwania Kościoła i ży cia wiecznego w miejscu, które – jeśli wierzy ć opisom – przy pominało trochę Scarborough. Reggie wy obraziła sobie nauczy cielkę ze spokojem kiwającą głową na widok pędzącej wprost
na nią góry żelastwa i mówiącą: „Bóg tak chciał”. A może to by ło dla niej zaskoczenie? Może, zanim zginęła, spojrzała jeszcze na zegarek, żeby sprawdzić, czy pociąg nadjeżdża zgodnie z rozkładem i szepnęła: „Niemożliwe, żeby to już…”. W jednej chwili ży ła, w drugiej by ła martwa. Dziwny jest ten świat. Oczy wiście mogła też odchodzić od zmy słów ze strachu, wiedząc, że znalazła się w śmiertelnej pułapce, a maszy na będąca powodem jej zguby zmierza ku niej z prędkością stu mil na godzinę. Może szok by ł tak wielki, że nie mogła zrobić jedy nej rozsądnej rzeczy w tej sy tuacji, czy li wy skoczy ć z samochodu i wiać, ile sił w nogach. Reggie wolała nawet nie wy obrażać sobie takiej ewentualności. – Poza ty m miała guza mózgu – dodała, unikając spojrzenia młodego Azjaty w obawie, że mogłaby się zaczerwienić. To by dopiero by ła kompromitacja. – Możliwe, że… Czy ja wiem? Że ten guz nagle eksplodował. – Ktoś musi ją zidenty fikować – stwierdził sierżant Wiseman. – My ślisz, że temu podołasz? – Teraz? – Może by ć jutro. No i jutro właśnie nadeszło. – Będziemy państwa na bieżąco informować o tej sprawie – obiecał spiker, gapiąc się z powagą w kamerę. Następne ujęcie pokazało jego koleżankę, której uśmiech z powodu tragedii na torach by ł ty lko trochę węższy niż zwy kle. – A teraz – oznajmiła – mamy przy jemność powitać w studiu najnowszą lokatorkę domu przy Albert Square, która zdąży ła już sporo namieszać w serialu EastEnders… Reggie wy łączy ła telewizor. Zauważy ła, że powietrze w domu jest dziwnie nieruchome, zupełnie jakby ktoś wy puścił je z płuc i więcej go nie zaczerpnął. Przy jrzała się uważnie leżącemu na kanapie Banjo. Na wpół przy mknięte oczy miał załzawione, wy sunięty języ k zwisał mu smętnie z py ska. Stareńkie żebra ani drgnęły. Nie oddy chał. W jednej chwili ży ł, w drugiej nie. Oddech by ł wszy stkim. By ł najważniejszy, decy dował o ży ciu i śmierci. Reggie tchnęła ży cie w tamtego mężczy znę – czy powinna teraz zrobić to samo z psem? Nie. Gdy by Banjo miał w tej sprawie coś do powiedzenia, nosiłby przy sobie karteczkę z prośbą „Nie reanimować”, ukry tą w malutkiej bary łce przy obroży. Niektórzy umierali zby t wcześnie (na przy kład większość znany ch Reggie osób), podczas gdy inni ludzie (oraz psy ) odchodzili, kiedy nadszedł ich czas. Poczuła, że w piersi wzbiera jej coś jakby tłumiony śmiech, co w istocie by ło falą rozpaczy. Tak samo zareagowała na wiadomość o śmierci mamy. Dowiedziała się o niej przez telefon od
Sue (tej od Carla) z Warrington, ponieważ Gary by ł zby t „wstrząśnięty ”, żeby z nią porozmawiać. „Tak mi przy kro, skarbie” – powiedziała Sue głosem zachry pły m od fajek. Zabrzmiało to szczerze, jakby po kilkudniowej znajomości zależało jej na mamie bardziej niż ciotce Lindzie, która – bądź co bądź – spędziła z mamą całe dzieciństwo. Reggie żałowała, że nie ma siostry : kogoś, kto również znałby i kochał mamę. Z kim mogłaby dzielić ciężar podtrzy my wania pamięci o zmarłej. Oczy wiście, by ły jeszcze Mary, Trish i Jean, ale te w ciągu minionego roku zdąży ły się pogodzić ze śmiercią mamy. Przestała by ć dla nich ży wy m człowiekiem i stała się smutny m wspomnieniem. Billy ’ego Reggie nawet nie brała pod uwagę – obchodził go ty lko on sam. Kiedy ona umrze, to będzie koniec mamy. Rzecz jasna, będzie to także jej własny koniec. Dlatego Reggie chciała mieć tuzin dzieci, żeby po jej śmierci mogły się ze sobą spoty kać i ją wspominać („A pamiętasz, jak…?”) i żeby żadne nie czuło się na ty m świecie samiutkie jak palec. Kiedy ś spy tała doktor Hunter, czy nie chciałaby mieć drugiego dziecka, braciszka albo siostrzy czki dla małego. Doktor Hunter zrobiła wtedy śmieszną minę i powtórzy ła: „Drugiego dziecka?”, jakby to by ł jakiś dziwaczny pomy sł. Reggie dobrze ją rozumiała. Dla niej to dziecko by ło wszy stkim, królem świata, jej cały m światem. Reggie co ty dzień pielgrzy mowała na grób mamy, żeby z nią porozmawiać. W drodze powrotnej zawsze wstępowała do katolickiego kościoła i zapalała świeczkę. Dla niej to by ło zwy kłe hokus-pokus, wierzy ła jednak, że dzięki takim gestom zmarli mogą pozostać wśród ży wy ch. Teraz będzie musiała zapalać więcej świeczek. Wiedziała, że to okropne, ale bardziej dotknęła ją śmierć psa niż jego właścicielki. Pogłaskała uszka Banjo i zamknęła jego zamglone oczy. Minionej nocy tamten martwy żołnierz też miał na wpół otwarte oczy, lecz Reggie mu ich nie zamknęła. Nie by ło czasu na takie subtelności. Policjant o azjaty ckich ry sach się my lił – wszy scy wokół niej naprawdę umierali. To by ło jak jakaś klątwa, jak w ty m horrorze Carrie. Niewy kluczone, że miała na sumieniu również nieszczęsny ch pasażerów pociągu. „Pechowa nastolatka czy anioł śmierci?” – powiedziała do martwego psa. „Nie sposób się nad ty m nie zastanawiać”. Czy tamten mężczy zna też umarł? Może zamiast go uratować, zabiła go samą swoją obecnością? Jej oddech nie by ł tchnieniem ży cia, lecz pocałunkiem śmierci. Pierwszą osobą, na którą się natknęła, kiedy na wpół się zsuwała, a na wpół spadała z błotnistego nasy pu, by ł żołnierz. Reggie zaświeciła mu w twarz latarką i szy bko ruszy ła dalej. Przy puszczała, że później będzie miała mnóstwo czasu na to, żeby rozmy ślać, jak wy glądał po śmierci. Promień światła latarki by ł drżący i cienki. „Świecić na kolana, nie w oczy ”. Mama pracowała kiedy ś jako bileterka w kinie; po dwóch ty godniach ją wy lali, bo wy jadała lody z bufetu i nie płaciła za nie.
U drugiej osoby, właśnie tego mężczy zny, wy czuła puls – słaby, bo słaby, ale zawsze. Jego ramię by ło w fatalny m stanie, krwawił z rozerwanej tętnicy, więc z braku laku Reggie ściągnęła kurtkę, zwinęła jeden z rękawów i naprędce zrobiła z niego ty mczasową opaskę uciskową, tak jak uczy ła ją doktor Hunter. Próbowała wzy wać pomocy, lecz znajdowali się głęboko w rowie i nikt ich nie widział ani nie sły szał. Z oddali dobiegało zawodzenie pierwszy ch sy ren. Reggie ponownie sprawdziła tętno na szy i mężczy zny. Ty m razem nic nie wy czuła. Palce miała całe śliskie od krwi, więc może się pomy liła. Zaczy nała ją ogarniać panika. Przy pomniała sobie Eliota, fantom do ćwiczenia reanimacji, który doktor Hunter przy niosła kiedy ś do domu. W niczy m nie przy pominał człowieka, którego ży cie tak nagle i nieoczekiwanie znalazło się w jej rękach. Nie miała pojęcia, jak, nie przery wając uciskania krwawiącej tętnicy, rozpocząć oddy chanie metodą usta-usta. A masaż serca? Przy pominało to makabry czną rozgry wkę w Twistera. Pomy ślała o hiszpańskim kelnerze, usiłujący m tchnąć ży cie w płuca mamy. Czy by ł tak zdesperowany jak ona teraz? A jeśli wy starczy ło ją reanimować odrobinę dłużej, jeśli wcale nie umarła, ty lko znajdowała się w stanie zawieszenia między ży ciem a śmiercią i czekała, żeby ktoś ją uratował? Ta my śl poderwała Reggie do działania. Przeniosła kolano na zaimprowizowany opatrunek i niczy m wielki pająk wy ciągnęła się nad ciałem rannego mężczy zny. Wy starczy ło trochę się postarać i proszę. – Ty lko się nie poddawaj – powiedziała do niego. – Błagam. Jeśli nie dla siebie, to zrób to dla mnie. Wzięła naprawdę głęboki wdech i przy łoży ła usta do jego warg. Smakował chrupkami serowocebulowy mi. Reggie złapała autobus odjeżdżający z przy stanku przed domem pani MacDonald. Zanim wy szła, zawinęła ciało Banjo w stary rozpinany sweter jego właścicielki i wy kopała mu grób na jednej z rabatek kwiatowy ch. Smutna paczuszka kości. W ogrodzie na ty łach domu by ło jak pod Sommą. Czuła się okropnie, umieszczając bezwładne ciałko w nieprzy jaznej, błotnistej dziurze. Nada y pues nada, jak powiedzieliby Hemingway i pani MacDonald. Pierwsze rzeczy by ły miłe, ostatnie już nie tak bardzo, jak powiedziałaby Reggie. Deszcz padał też na pogrzebie mamy i opuszczono ją do podobnej błotnistej dziury w ziemi. Przy grobie zebrała się spora gromadka żałobników: Billy, Gary, Sue i Carl z Warrington (bardzo to by ło miłe z ich strony, zwłaszcza że prawie nie znali mamy ), kilku motocy klistów, kumpli Gary ’ego, paru sąsiadów, Mary, Trish oraz Jean, rzecz jasna, całkiem liczna grupa współpracowników mamy z supermarketu, nawet sam kierownik w czarny m krawacie i czarny m garniturze, choć jeszcze miesiąc wcześniej groził mamie, że ją zwolni za „notory czne spóźnialstwo”. Przy szedł nawet mężczy zna-który -by ł-przed-Gary m i stanął daleko za wszy stkimi.
Billy pokazał mu wulgarny gest, na widok którego pastor prawie się zakrztusił i musiał powtórzy ć modlitwę. – Niezła frekwencja – zauważy ł Carl, jakby zawodowo zajmował się chodzeniem na pogrzeby. – Biedna Jackie – westchnęła Sue. Wcześniej w kościele odśpiewali hy mn Trwaj przy mnie wy brany osobiście przez Reggie. Mama zawsze przy nim płakała, ponieważ śpiewano go na pogrzebie jej własnej matki. Reggie wszy stkim się zajęła z pomocą Mary, Trish oraz Jean. Mama nie chodziła do kościoła, więc trudno by ło przewidzieć, czego by sobie ży czy ła. „No tak – ochrzczona, poślubiona i pogrzebana w kościele, jak większość z nas” – stwierdziła Trish, jakby wy głaszała jakąś wielką ży ciową mądrość. „Jak się tak zastanowić, coś w ty m musi by ć” – dodała Jean. Reggie nie rozumiała, czemu cokolwiek miałoby w ty m by ć. „Każdy z nas jest sam – powiedziała jej kiedy ś doktor Hunter. – Sam, porzucony i zdany na samotne dry fowanie w niekończący m się kosmosie” (czy żby znowu my ślała o Łajce?). Reggie odparła wtedy : „Ale my mamy siebie, pani doktor”, na co doktor Hunter przy taknęła: „Masz rację, Reggie. My mamy siebie”. Kilka osób w autobusie dziwnie się przy glądało jej ubraniu, a dwie dziewczy nki na górnej platformie, wy glądające na nie więcej niż dwanaście lat (owocowy bły szczy k do ust i niewiary godnie nudne sekrety ), otwarcie chichotały. Reggie miała ochotę im zaproponować, żeby same spróbowały wy brać z garderoby podstarzałej nawiedzonej by łej nauczy cielki coś, w czy m można by wy jść na ulicę i nie zwracać na siebie uwagi. Z braku inny ch możliwości zdecy dowała się na rzeczy najbardziej nijakie: kremowy sweter z wiskozy, ny lonową kurtkę bordo z kapturem i parę czarny ch spodni z poliestru, które musiała ze sto razy podwinąć w pasie i jeszcze przy trzy mać paskiem. Pani MacDonald najprawdopodobniej nie miała żadnej odzieży, która nie by łaby uszy ta ze sztucznej tkaniny. Dopiero kiedy Reggie się ubrała, dotarło do niej, jak tęgą i wy soką kobietą musiała by ć niegdy ś jej nauczy cielka, zanim skurczy ła się tak, że wszy stko wisiało na niej niczy m na wieszaku. – Grubokoścista babka – zauważy ła mama po swoim pierwszy m spotkaniu z panią MacDonald. Ależ musiała się czuć skrępowana na zebraniu w tej okropnej szkole dla snobów! Zwłaszcza że pani MacDonald przez cały czas nawijała o Ajschy losie, jakby mama mogła mieć pojęcie, kto to taki. Teraz obie nie ży ły (nie mówiąc o Ajsy cholsie). Wszy scy umarli. Reggie nie włoży ła bielizny pani MacDonald – koszmarne majty i rozciągnięte szare staniki to by ło dla niej za wiele. Jej własne ubrania wciąż schły na suszarce w łazience. Ty lko kurtka tak nasiąkła krwią rannego, że nie dało się jej uratować. „Precz stąd, przeklęta plamo!” 21 – wy recy towała Reggie, zwracając się do pojemnika na śmieci, zanim wrzuciła do niego kurtkę.
W szkole omawiali Makbeta na zaliczenie. „Kto by jednak mógł my śleć, że starzec miał jeszcze ty le krwi w swoich ży łach!” 22. Tamten ranny nie by ł wcale taki stary. Mógłby by ć jej ojcem. Nazy wał się Jackson Brodie. Miała na rękach jego krew, ciepłą w chłodny m nocny m powietrzu. Obmy ła się w jego krwi. Kiedy go brali na nosze, wsunęła rękę do kieszeni jego kurtki w nadziei, że znajdzie jakieś dokumenty, i wy ciągnęła pocztówkę z widokiem Brugii. Na odwrocie obok adresu zapisano wiadomość: „Kochany Tato, Brugia jest bardzo ciekawa, mają tu wiele ładny ch budy nków. Ciągle pada. Objadam się fry tkami i czekoladą. Tęsknię! Całuję! Marlee”. Kartka wciąż tkwiła w jej torbie – ubłocona, zakrwawiona i wy mięta. Reggie miała teraz dwie pocztówki, który ch radosna treść została naznaczona śmiercią. Przy puszczała, że tę z Brugii powinna komuś oddać, najchętniej tamtemu mężczy źnie do rąk własny ch. O ile przeży ł. Lekarz z lotniczego pogotowia ratunkowego powiedział jej, że zabierają go do Szpitala Królewskiego, ale kiedy rano tam zadzwoniła, nie mieli w rejestrze pacjenta o nazwisku Brodie. Czy to znaczy ło, że umarł? Reggie nie by ła pewna.
Adam spętany w otchłani A zatem nie umarł, jeszcze nie. Chociaż całkiem ży wy też nie by ł. Tkwił w jakimś dziwny m stanie zawieszenia między ży ciem a śmiercią. Zawsze wy obrażał sobie to miejsce (o ile w ogóle je sobie wy obrażał) jako coś w rodzaju hotelu Hilton na lotnisku Heathrow – beżowe nijakie wnętrza, ludzie w podróży. Gdy by w dzieciństwie pilniej nadstawiał uszu, by ć może zapamiętałby słowa matki katoliczki o oczy szczający m ogniu czy śćca, który go teraz trawił – stale i bezlitośnie, jakby podsy cany wiecznotrwały m paliwem. Nie przy pominał sobie żadny ch kazań, w który ch by łaby mowa o szumach i trzaskach wy pełniający ch głowę ani o wrażeniu, że po skórze biegają mu giganty czne stonogi. Ani – co gorsza – o uczuciu, że w jego mózgu roją się karaluchy i – stuk, stuk – stukają ohy dny mi odnóżami. Ciekawe, jakie jeszcze niespodzianki czekały na niego w ty m hotelu tranzy towy m Pana Boga? To niesprawiedliwe, pomy ślał poiry towany. „A kto powiedział, że ży cie jest sprawiedliwe?” – powtarzał mu setki razy ojciec. Sam Jackson mówił to zresztą swojej córce. („To niesprawiedliwe, tatusiu”). Rodzice by li do niczego. Ży cie powinno by ć sprawiedliwe. Powinno by ć istny m rajem na ziemi. Zauważy ł, że po śmierci zrobił się gderliwy. Nie powinien tutaj tkwić, powinien by ć teraz z Niamh – gdziekolwiek ona przeby wa – w ty m sielankowy m miejscu, w który m nieży we dziewczęta zmartwy chwstają do wiecznej chwały. Psiakrew! Okropnie bolała go głowa. To niesprawiedliwe. Od czasu do czasu ktoś go odwiedzał. Matka, ojciec, brat. Wszy scy troje nie ży li, więc Jackson domy ślił się, że sam również jest martwy. Ich sy lwetki by ły rozmy te, gdy zby t długo się w nie wpatry wał, drżały i rozpły wały się w powietrzu. Przy puszczał, że sam też jest rozmy ty. Katalog martwy ch gości zdawał się pękać w szwach. Wśród przy padkowy ch osób znaleźli się jego dawny belfer od geografii, niesy mpaty czny, apoplekty czny ty p, który zszedł na udar mózgu w pokoju nauczy cielskim, pierwsza dziewczy na Jacksona, miła, prostolinijna Angela, która w dniu swoich trzy dziesty ch urodzin umarła w ramionach męża z powodu tętniaka, oraz pani Patterson, ich dawna sąsiadka, która zwy kła plotkować z mamą przy herbacie, kiedy Jackson by ł mały m chłopcem. Nie my ślał o niej od lat i miałby spory problem, żeby przy pomnieć sobie jej nazwisko, gdy by nie zjawiła się przy jego łóżku ze starą torbą na zakupy ze sztucznej skóry w ręce, rozsiewając wokół zapach kamfory. Raz odwiedziła go Amelia, siostra Julii, niezmiennie naburmuszona, i czuwała u jego boku. Nie by ł pewien, czy jej obecność oznacza, że umarła na stole operacy jny m. Pewnego popołudnia zobaczy ł tamtą ubraną na czerwono kobietę z pociągu –
zdecy dowanie mniej energiczną niż wtedy, kiedy widzieli się po raz ostatni. Obok jego łóżka przewijały się całe zastępy martwy ch ludzi. Wolałby, żeby przestali go nawiedzać. By cie martwy m wy czerpy wało. Miał teraz bogatsze ży cie towarzy skie niż przed śmiercią. Nie, nie prowadzili długich rozmów – jedy ne, co Jackson zdołał wy krzesać ze swoich gości, to niewy raźny bełkot, chociaż ku jego konsternacji Amelia krzy knęła nagle: „Farsz!”, a jakaś kobieta w średnim wieku, której nigdy wcześniej nie widział, nachy liła się nad jego uchem i szeptem spy tała, czy nie widział gdzieś jej psa. Brat nigdy nie zostawał długo, siostra nie pojawiła się ponownie, chociaż by ła jedy ną osobą, którą Jackson miałby ochotę zobaczy ć. Obudziło go dobiegające spod łóżka szczekanie małego teriera. Wiedział, że nie jest całkiem rozbudzony, przy najmniej nie w doty chczas sobie znany m znaczeniu tego słowa. Głos Spocka (albo Leonarda Nimoy a, zależy, jak na to spojrzeć) mruknął mu do ucha: „To też jest ży cie, Jacksonie, ale inne niż doty chczas nam znane”. Miał dość. Musiał się wy rwać z tego domu wariatów, choćby miało go to zabić. Otworzy ł oczy. – Witamy z powrotem – odezwał się kobiecy głos. Czy jaś sy lwetka zamajaczy ła przed nim i zaraz zniknęła. Cała by ła rozmy ta. – Rozmy ta – powiedział. A może ty lko pomy ślał? By ł w szpitalu, a rozmy ta sy lwetka należała do pielęgniarki. Najwy raźniej jednak przeży ł. – Czołem, żołnierzu – odparła pielęgniarka.
Buntowniczka Co im strzeliło do głowy, żeby wstać o tak nieludzkiej porze? Znowu siedzieli we czwórkę przy stole w jadalni, ty m razem przy śniadaniu. Patrick zrobił francuskie tosty i podał je ze śmietanką oraz dodatkiem zupełnie niesezonowy ch malin na porcelanowy ch talerzach Wedgewooda udekorowany ch cukrem, jakby by li w eleganckiej restauracji. Maliny przy leciały aż z Meksy ku. Bridget i Tim spali jak zabici, w przeciwieństwie do Louise, która do wczesny ch godzin ranny ch uwijała się na miejscu katastrofy. Czuła się kompletnie wy pompowana, lecz Patrick, który przez całą noc operował kolejno dowożone ofiary wy padku, by ł rześki jak zwy kle. Pan Złota Rączka. Louise nalała sobie kawy do filiżanki, kontemplując czerwone maliny na biały m talerzu. Skojarzy ły się jej z kroplami krwi na śniegu z czy tanej niegdy ś bajki. Mdliło ją ze zmęczenia. Miała wrażenie, że tkwi w jakimś koszmarze albo w ty m filmie Buñuela, w który m wszy scy stale zasiadali do stołu, chociaż nie by ło nic do jedzenia. Ty le że w jej przy padku wciąż podty kano jej pod nos rzeczy, który ch nie by ła w stanie przełknąć. Bridget pracowała kiedy ś jako specjalistka do spraw zakupów w sieciówce odzieżowej, chociaż patrząc na nią, nikt by na to nie wpadł. Miała na sobie trzy częściowy kostium w agresy wny ch kolorach, który prawdopodobnie kosztował fortunę, a wy glądał tak, jakby ktoś pociął flagi kilku egzoty czny ch państw i pozszy wał je ze sobą na chy bił trafił. Z kolei Tim by ł dawniej szefem dużej firmy księgowej, obecnie zaś korzy stał z „luksusów wcześniejszej emery tury ”. „Zostawił mnie dla golfa” – stwierdziła z udawaną rozpaczą Bridget. Sama nie zdradziła, czy m się teraz zajmuje. Louise wolała nie py tać, pewna, że odpowiedź ją ziry tuje. Patrick uosabiał to, co w Irlandczy kach najlepsze, Bridget to, co najgorsze. – Meksy kańskie maliny – powiedziała głośno. – Co za absurd! Ty le się mówi o ograniczaniu emisji dwutlenku węgla. – Czy nie za wcześnie na takie tematy, Louise? – jęknął Tim, łapiąc się za głowę z udawany m znużeniem. – Nie rozmawiajmy przy śniadaniu o jedzeniu. – A znasz lepszą porę, żeby o ty m rozmawiać? – palnęła Louise. I kto w tej rodzinie by ł mały m rewolucjonistą? – Louise jako nastolatka nie przeszła fazy buntu – wy jaśnił Patrick. – Teraz widocznie to nadrabia. – Roześmiał się. Louise rzuciła mu przeciągłe spojrzenie. Od kiedy to traktował ją tak protekcjonalnie? Oczy wiście miał rację, za młodu wcale się nie buntowała – trudno się buntować, kiedy rodzona matka wraca do domu po nocy (jeśli w ogóle) i godzinami rzy ga jak rozwy drzony nastolatek. Louise musiała dojrzeć o wiele wcześniej od swoich rówieśników. „Teraz widocznie to nadrabia”.
Najwy raźniej. Wy chowy wała się bez ojca – jednorazowy numerek na Gran Canarii nie miał dla niego, jak widać, większego znaczenia – i by ła bardzo ciekawa, czy właśnie dlatego zwróciła uwagę na Patricka. Może podświadomie dostrzegła w nim ojca, którego nigdy nie miała? Czy dzięki temu udało mu się zmy lić jej czujność i wleźć do jej łóżka? Co to miało by ć, jakiś cholerny kompleks Elektry ? – Rozmowa o mechanizmach konsumpcji nie wy daje mi się czy mś szczególnie buntowniczy m – zwróciła się do Tima. – A ty jak sądzisz? Podczas gdy on zastanawiał się nad odpowiedzią, Louise spojrzała na Patricka i powiedziała: – Francuskie tosty. Albo chleb moczony w jajku, jak to nazy waliśmy my, proletariusze. Czemu po prostu nie dźgnęła go widelcem? – Mój ojciec przez całe ży cie pracował w dublińskim urzędzie miasta – odrzekł wesoło. – Wątpię, aby stawiało to nas na wy ższy m szczeblu drabiny społecznej. By ł Irlandczy kiem, walczy ł słowami, podczas gdy Louise z natury wolała walkę wręcz. Przez jedną krótką, lecz saty sfakcjonującą chwilę zastanawiała się, czy nie rzucić mu w głowę ty m wy szukany m francuskim tostem. Patrick posłał jej promienny uśmiech. Odwzajemniła go. Miłość małżeńska jest trudna. – No nie wiem, Paddy – wtrąciła się Bridget, druga połowa „nas”. – Mówisz tak, jakby nasz tatko by ł śmieciarzem, a przecież by ł rzeczoznawcą. Brennanowie nigdy nie należeli do tak zwanej klasy robotniczej. – Niech ży je burżuazja – mruknęła Louise. – Ojej, czy ja powiedziałam to głośno? Przepraszam, wy rwało mi się. – Louise – upomniał ją łagodnie Patrick, kładąc jej dłoń na ramieniu. – Co, Louise? – ofuknęła go, strącając jego dłoń. – No i nici z diety – stwierdziła Bridget, dzielnie wszy stkich ignorując i biorąc się do jedzenia. Louise miała ochotę zauważy ć, że dieta najwy raźniej nie obowiązuje szwagierki już od dłuższego czasu, ale zdołała ugry źć się w języ k. – Zjedz coś, Louise – namawiał ją Patrick. Znowu to samo: tatko wie najlepiej. „Miłość cierpliwa jest, łaskawa jest”, przy pomniała sobie. Ty lko czy naprawdę powinna przy jmować rady od rzy mskiego mizogina z I wieku naszej ery ? – Nazy waj to sobie, jak chcesz: francuski chleb, tost moczony w jajku, by leby ś coś zjadła – dodał. – Szkoda, że nie udał nam się wczorajszy wieczór – powiedziała Bridget. – Masz na my śli ten wy kolejony pociąg, przez który nie dokończy liśmy kolacji? – spy tała Louise. – Rzeczy wiście, fatalnie się złoży ło. – Chwała Bogu, że zdecy dowaliśmy się przy jechać samochodem – wtrącił Tim.
Louise kusiło, żeby wy lać mu kawę na tę ły siejącą głowę. – Zdaję sobie sprawę z rozmiarów katastrofy – odparła szty wno Bridget. – Biedny Paddy przez całą noc operował. Louise się nie liczy ła, rzecz jasna. Za to Patrick by ł święty. Według Bridget ratował ludzi. „Raczej ich stawy biodrowe” – mruknęła Louise, a Patrick zaśmiał się krótko. Na sali operacy jnej by ło jasno i czy sto, krwi ty lko trochę, pacjenci cisi i dobrze wy chowani. Nie to co na torach, gdzie w deszczu, ciemnościach i brudzie człowiek poty kał się o oderwane kończy ny i wy słuchiwał ludzkich krzy ków albo, co gorsza, kompletnej ciszy. Louise trzy mała za rękę mężczy znę, któremu lekarz musiał na miejscu amputować nogę. Wciąż miała na palcu swój pierścionek z bry lantem, iskrzący się w świetle reflektorów służb ratunkowy ch. Nie musiała tam by ć, ale jako policjantka robiła, co do niej należało. – Śledztwo prowadzi straż kolejowa? – zainteresował się Tim, cały nadęty, jakby znane mu by ły odpowiednie procedury. – Oddelegowali zastępcę w randze SOŚ – ucięła Louise, nie wdając się w szczegóły. – Starszego oficera śledczego – wy jaśnił ży czliwie Patrick, widząc puste spojrzenie Tima. W każdy m razie bardziej puste niż zwy kle. – Ale przecież istnieje teraz coś takiego… Jakże się to nazy wa? Biuro Badania Wy padków Kolejowy ch? – Komisja – westchnęła Louise. – Komisja Badania Wy padków Kolejowy ch. Straż kolejowa w Szkocji nie ma wy starczający ch mocy przerobowy ch do prowadzenia takiego śledztwa. – A każda nagła utrata ży cia wy maga zaangażowania prokuratury – dodał Patrick. – Ale przecież… Chry ste Panie! Ileż można nudzić? Louise przy jęłaby teraz każdą, nawet najbardziej gównianą sprawę; wszy stko by ło lepsze od towarzy stwa Bridget i Tima. Patrick miał zabrać ich dzisiaj do St. Andrews. – Mam nadzieję, że żaden z was nie zamierza grać w golfa? – spy tała niespokojnie Bridget. – Och, no wiesz, nigdy nic nie wiadomo. Może rozegramy party jkę – roześmiał się Patrick. W towarzy stwie siostry stale dopisy wał mu świetny humor, można wręcz rzec, że promieniał. Ty m samy m całkiem skutecznie ją obłaskawiał. Louise zastanawiała się, czy nie powinna naśladować jego pogody ducha, obawiała się jednak, że by łoby to dla niej zby t wielkie wy zwanie. Patrick musnął palcami grzbiet jej dłoni leciutko, jakby by ła chora czy zgoła umierająca. – Jutro chcieliby śmy pojechać do Glamis. By łoby nam miło, gdy by ś też się wy brała. Mnie by łoby miło – dodał ciszej. – Wiem, że jutro masz wolne.
– Tak się składa, że nie. Coś mi wy padło w robocie. – Jedź ostrożnie – rzuciła, kiedy wreszcie udało jej się wstać od śniadania. – Zawsze jeżdżę ostrożnie. – Czego nie da się powiedzieć o inny ch kierowcach. Mogłaby pójść do domu Hunterów na piechotę, ale gdzie tam; wzięła samochód. Mając celne oko, można by stanąć na dachu ich segmentu i rzucić kamieniem tak, żeby wy lądował na podjeździe Hunterów. Wczoraj Joanna Hunter, dzisiaj Neil Hunter. Dwie kompletnie różne wizy ty w dwóch kompletnie różny ch celach. Dziwny zbieg okoliczności, żeby w ciągu zaledwie dwóch dni policja interesowała się i mężem, i żoną. „Zbieg okoliczności to nic innego jak logiczne wy jaśnienie, na które jeszcze nikt nie wpadł” – powiedział kiedy ś Jackson Brodie, lecz między zwolnieniem Andrew Deckera a obecny mi kłopotami Neila Huntera nie by ło żadnego związku. Zresztą to, że Jackson Brodie coś powiedział, wcale nie znaczy ło, że musiała to by ć prawda. W kwestii zagadek kry minalny ch trudno go uznać za wy rocznię. Dom Hunterów by ł ciemny i cichy. Louise zaparkowała obok wielkiego, bajeranckiego czarnego range rovera Neila Huntera, który z pewnością stanowił dla przy rody większe zagrożenie niż meksy kańskie maliny. Zadzwoniła do drzwi. Gdy Neil Hunter otworzy ł, pokazała mu legity mację policy jną i przy wołując na twarz swój najbardziej promienny uśmiech, powiedziała: – Dzień dobry, panie Hunter. Neil Hunter miał nieco wczorajszy wy gląd, choć nie zasługiwał jeszcze na miano niechlujnego. Louise zrozumiała, czemu kobieta pokroju Joanny Hunter mogła się nim zainteresować. Mąż by ł jej całkowity m przeciwieństwem. Miał na sobie lewisy i starą koszulkę z logo Red Sox – istny wilk w wilczej skórze. Czuć by ło od niego wczorajszą whisky, ulatniającą się wszy stkimi porami skóry. Sprawiał wrażenie dostatecznie wy miętego – zarówno jeśli chodzi o ubranie, jak i o twarz – żeby wy glądać na wy rwanego ze snu. Louise wy czuła jednak aromat kawy, zauważy ła także, że stół kuchenny jest cały zasłany teczkami i papierami, jakby mężczy zna spędził całą noc na robieniu rachunków. Może obliczał, czy wy płata ubezpieczenia za spalony salon z automatami do gry pokry je zaległe podatki? Stół by ł wielki i staroświecki – taki, że człowiek mimowolnie spodziewał się ujrzeć przy nim wiktoriańską kucharkę wy rabiającą ciasto. Z okazji ślubu Bridget i Tim podarowali im automat do pieczenia chleba, triumfalnie wy ciągnąwszy go z bagażnika samochodu. „Jest naprawdę dobry – powiedziała Bridget. – Z najwy ższej półki”. Louise zastanawiała się, jak długo będzie musiała odczekać, zanim odniesie go do sklepu z uży wany mi rzeczami. Rzadko by ła czegoś tak pewna jak
tego, że zejdzie z tego świata, nie upiekłszy ani jednego bochenka chleba. Mogłaby się o to założy ć! Neil Hunter zerknął na legity mację Louise i rzekł: – Pani nadkomisarz – unosząc ironicznie brew, jakby jej stopień wy dał mu się zabawny. Mówił z akcentem z Glasgow i miał zachry pnięty głos, jakby na śniadanie wy palił całą paczkę papierosów. Dwadzieścia lat wcześniej jego obcesowość wy dałaby się jej atrakcy jna. Teraz miała ty lko ochotę mu przy walić. Ostatnio wszy stkim miała ochotę przy walić, fakt. – Wpuści mnie pan na chwilę? – spy tała z udawaną beztroską i przekroczy ła próg, zanim zdąży ł zaprotestować. Policjanci to nie wampiry, nie czekają na zaproszenie. – Chciałaby m z panem porozmawiać o pożarze pańskiego salonu z automatami do gry. – Jest już raport z dochodzenia? – zapy tał. Wy glądał, jakby mu ulży ło, jakby spodziewał się usły szeć od niej coś innego. – Owszem. Obawiam się, że ogień został podłożony celowo. Żadnego załamy wania rąk w geście szoku i przerażenia. Sprawiał raczej wrażenie zrezy gnowanego. A może obojętnego? W domu panowała zaskakująca cisza. Ani śladu doktor Hunter i dziecka. Czy tamtej dziewczy ny. Jedy ną dobrą rzeczą, jaka wy nikła z wczorajszej katastrofy kolejowej – o ile w ogóle można tak powiedzieć, bo chy ba nie – by ł fakt, że odwróciła uwagę żądny ch sensacji mediów od zwolnienia Andrew Deckera i dalszy ch losów Joanny Mason. Do kuchni wszedł pies, obwąchał buty Louise i klapnął na podłogę. – Mogę zapy tać, gdzie jest doktor Hunter? – zwróciła się do Neila Huntera. – A czy ja mogę zapy tać, po co ona pani? – wy raźnie wzburzy ło go jej py tanie. Kiedy wspomniała o pożarze, nie wy glądał na zdenerwowanego, za to rozsy pał się na pierwszą wzmiankę o żonie. Ciekawe. Zniecierpliwiony westchnął i odparł: – Wy jechała do Yorkshire. Jej ciotka nagle zachorowała. Ty lko co Jo ma z ty m wszy stkim wspólnego? – Nic. By łam tutaj wczoraj, nie mówiła panu? Chciałam ją uprzedzić, że Andrew Decker został zwolniony z więzienia. – Ach, więc o to chodzi – skrzy wił się. – Fakty cznie wy szedł? – Tak, obawiam się, że właśnie o to. Nic panu nie mówiła? Czy nie po to by ło małżeństwo, żeby dzielić się z drugim człowiekiem najgłębszy mi, najmroczniejszy mi sekretami? Może z Joanną Hunter łączy ło ją więcej, niż przy puszczała. – Informacje o jego zwolnieniu przeciekły do prasy. Chciałam ostrzec doktor Hunter, że jej przeszłość znów może zostać wy ciągnięta na światło dzienne. Naprawdę nic panu nie
wspomniała? – Wy jechała w pośpiechu. W sumie dobrze się złoży ło. W Yorkshire uniknie może tego całego zamieszania. – Nie wy daje mi się, żeby prasa nie miała tam wstępu – stwierdziła Louise. – Ale by ć może na pewien czas zgubią trop. – Chy ba że będą chcieli odszukać ciotkę. – Czy to ciotka po mieczu czy po kądzieli? – zapy tała. – Ze strony matki czy ojca? – A jakie to ma znaczenie? Louise wzruszy ła ramionami. – Tak ty lko py tam. – To siostra ojca Joanny, Agnes Barker. Zadowolona pani? – Dzięki. – Louise wy szczerzy ła do niego zęby w uśmiechu. Na czole miał wy pisane „kłamca” i to wielkimi literami. – Rzeczy wiście wspominała, że chciałaby na trochę wy jechać. Neil Hunter wy dał jej się nagle bardzo zmęczony. Gestem zaproponował Louise, żeby usiadła przy stole i zaproponował kawę, wsy pując jednocześnie ziarna do pojemnika bardzo drogiego ekspresu, który robił wszy stko od mielenia kawy po spienianie mleka i wy glądał, jakby by ł w stanie sam wy hodować ziarna, gdy by go ty lko ładnie poprosić. Zapach by ł tak nęcący, że Louise nie dała się długo prosić. Prędzej pozwoliłaby sobie uciąć rękę, niż zrezy gnowała z porannej kawy. Co za niefortunne porównanie. Przed oczami stanął jej obrazek z minionej nocy i znaleziona na torach ręka, a właściwie rączka. Louise podniosła ją odruchowo i rozpaczliwie zaczęła się rozglądać za jej właścicielem. – Gdzie dokładnie w Yorkshire przeby wa pańska żona? – W Hawes. – Słucham? – H-a-w-e-s. To miasteczko w Yorkshire Dales. Kiedy się widziały, Joanna nie wspomniała Louise o żadnej ciotce (ale czy powinna?). Może jej mąż miał rację i choroba zaatakowała znienacka, dając doktor Hunter świetną wy mówkę, żeby uciec. Dobrze mieć w zanadrzu taką ciotkę. – A zatem… – podjęła lekkim tonem – czy przy chodzi panu do głowy ktoś, kto mógłby chcieć spalić pańską nieruchomość? Ma pan jakichś wrogów? – W swoim czasie wkurzy łem całkiem sporo ludzi – odparł Neil Hunter. – Przy gotuje pan dla nas listę nazwisk? – Pani żartuje? – Nie. Będziemy też potrzebowali wy kazu pańskich operacji finansowy ch firmowy ch
i pry watny ch. A także polis ubezpieczeniowy ch. – My ślicie, że puściłem budę z dy mem, żeby wy łudzić odszkodowanie – powiedział ze znużeniem w głosie; zabrzmiało to raczej jak stwierdzenie niż jak py tanie. – A zrobił pan to? – Jeśli nawet, to sądzi pani, że się przy znam? – Jeszcze dziś przed południem ktoś zgłosi się do pana z nakazem wy dania dokumentacji – odparła Louise. – To chy ba nie powinien by ć dla pana żaden problem, prawda? Mam na my śli przy gotowanie odpowiednich papierów. Lubiła wy prowadzać z równowagi takich facetów jak Neil Hunter. Nie mogli się jej sprzeciwić, bo ostatecznie by ła z policji, a oni nie. Kiery, trefle, karo, piki, nakaz. Atu. – Skąd – mruknął. – Żaden problem, złociutka. Ewidentnie zgry wał przed nią twardziela z Glasgow. Czy żby autoironia? Zadzwonił telefon. Neil Hunter gapił się na niego, jakby widział go po raz pierwszy. – Jakiś problem, złociutki? – spy tała go Louise. Nim połączenie zostało przekierowane na pocztę głosową, Neil Hunter chwy cił komórkę, mruknął: – Pani pozwoli…? – i nie czekając na potwierdzenie, wy szedł z pokoju. Zanim zamknął za sobą drzwi, zdąży ła dojrzeć fragment salonu po drugiej stronie holu. Na boczny m stoliku w niebiesko-biały m dzbanku wciąż tkwiły gałązki wiciokrzewu i bukszpanu. Z tej odległości wy glądały na uschnięte. Podeszła z kawą do korkowej tablicy i przestudiowała uważnie jej zawartość. Zaraz po swojej poprzedniej wizy cie u Joanny Hunter pojechała prosto do Świata Akcesoriów Biurowy ch w Hermiston Gate i kupiła sobie taką samą tablicę do powieszenia w kuchni, ale na razie nie przy szło jej do głowy nic, co mogłaby na niej przy piąć. Na tablicy Joanny Hunter wisiało mnóstwo zdjęć dziecka i psa, ale ty lko jedno przedstawiające ją z mężem, zrobione gdzieś na wakacjach. Oboje wy glądali na znacznie młodszy ch i bardziej beztroskich niż obecnie. Jedna z fotografii przedstawiała Joannę Hunter (wówczas jeszcze Mason) jako nastolatkę w stroju sportowy m zwy cięsko przekraczającą linię mety. Na inny m biegła w maratonie londy ńskim i wy glądała na bardziej wy sportowaną niż Louise kiedy kolwiek mogłaby wy glądać w podobnej sy tuacji. By ło tam też zdjęcie Joanny Hunter, studentki medy cy ny na uniwersy tecie w Edy nburgu; z triumfalny m uśmiechem trzy mała w górze puchar, otoczona wianuszkiem podobnie ubrany ch osób. Wszy scy mieli na sobie identy czne sportowe bluzy z literami „KSUE”, które wy dały jej się znajome, ale nie mogła sobie przy pomnieć, co oznaczają. Dwie ostatnie litery odnosiły się na pewno do Uniwersy tetu Edy nburskiego, ale co poza ty m? Louise zrobiła dy plom z literatury angielskiej na ty m samy m uniwersy tecie, cztery lata przed Joanną Hunter. Rocznik ’85. Całe wieki temu. W inny m ży ciu.
Taka tablica by ła trochę wy stawianiem swojego ży cia na widok publiczny. Może Joanna Hunter chciała sobie w ten sposób zrekompensować tamte zdjęcia swoje i swojej rodziny, które na krótki czas stały się poży wką mediów? „Tak wy gląda teraz moje ży cie” – zdawała się mówić. „Oto ja. Nie jestem już ofiarą”. Ciekawe, czy swoje serce, swoje prawdziwe ja trzy mała na piętrze pod kluczem? Matka z trójką dzieci na czarno-białej fotografii. No jasne. „KSUE”. Klub Strzelecki Uniwersy tetu Edy nburskiego. Jeszcze jako studentka Louise umówiła się kiedy ś na randkę (bardzo eleganckie określenie, zważy wszy na to, co się potem wy darzy ło) z chłopakiem, który należał do tego klubu. Kto by przy puszczał, że Joanna Hunter by ła kiedy ś Annie Oakley wy działu medy cy ny. Szy bko biegała i doskonale strzelała. Chciała by ć gotowa na następny raz. *** Neil Hunter wrócił do kuchni bardzo czy mś poruszony. Jego twarz przy brała chorobliwie szary odcień i cała bły szczała od potu. Louise przy szło na my śl, że może by ć alkoholikiem. – Jeszcze kawy ? – zaproponował zrezy gnowany m tonem, po czy m, siląc się nagle na serdeczność, rzucił: – A może kieliszeczek czegoś mocniejszego? Ty powy koleś z Glasgow, w jednej chwili zasępiony, w drugiej aż nazby t przy jacielski. Wy raźnie udawał wesołość, by ł przy ty m tak blady, jakby miał zaraz zemdleć. Nie sposób by ło się nie zastanawiać, kto mógł go do tego stopnia wy trącić z równowagi. – Jest wpół do dziesiątej rano – zauważy ła, gdy Neil Hunter wy jął z szafki dwa kieliszki i butelkę whisky. – Czy li prawie noc – odrzekł, nalewając sobie alkoholu na dobre dwa palce. Wy ciągnął rękę z butelką i spojrzał py tająco na Louise. – To jak? Niech pani nie odmawia słomianemu wdowcowi, w dodatku na ciężkim kacu.
Poszukiwany, poszukiwana W drodze do swojego mieszkania Reggie wstąpiła do sklepu pana Hussaina, który mieścił się tuż obok na rogu. Wszy scy sąsiedzi mówili, że kupują „u Pakistańca”. W tej okolicy rasizm by ł tak powszechny, że brzmiało to niemal sy mpaty cznie. Pan Hussain cierpliwie tłumaczy ł każdemu, kto ty lko chciał słuchać (niewielu takich by ło), że pochodzi z Bangladeszu. „Kraju wstrząsanego niepokojami” – podkreślił kiedy ś ponuro w rozmowie z Reggie. – To całkiem jak u nas – odparła. Przy pomniała sobie tamtego przy stojnego policjanta o azjaty ckich ry sach twarzy. Ciekawe, czy on też pochodzi z Bangladeszu. Miał piękną cerę, bez jednej skazy, jak u dziecka – jak u dziecka doktor Hunter. Doktor Hunter powinna by ła zabrać Reggie ze sobą. Opiekowałaby się mały m, kiedy doktor Hunter zajmowałaby się tą swoją rzekomą ciotką. – Jak ona ma na imię? – zapy tała pana Huntera. – Kto? – wy raźnie by ł rozdrażniony. – Ta ciotka – wy jaśniła Reggie. Na ułamek sekundy zawahał się, zanim odpowiedział: – Agnes. – Ciocia Agnes? – Tak. – Czy ciotka Agnes? – A jakie to ma znaczenie? – burknął. – Dla niej może ma. W sklepiku kupiła lokalną gazetę i batonik Mars. Pan Hussain postukał w nagłówek na pierwszej stronie, zanim nabił zakupy na kasę. – Coś okropnego – mruknął. „Evening News” wy cisnęła z wczorajszej katastrofy, ile się dało. Nad kolorowy m zdjęciem niemal przełamanego na pół wagonu wielki nagłówek krzy czał: „JATKA!”. Jatka, czy li miejsce, gdzie dawniej sprzedawano mięso z uboju. Mięso, po łacinie carno, carnis. Ten sam rdzeń co w „karnawale”. Pożegnanie mięsa. Trudno o dwa bardziej kontrastowe słowa – „karnawał” i „jatka”. Wszędzie – no, może nie wszędzie, na przy kład nie w Bangladeszu, ale na pewno w wielu inny ch krajach – okres Wielkiego Postu by ł trady cy jnie poprzedzony karnawałem, mięsny m obżarstwem, ty mczasem Bry ty jczy cy mogli liczy ć ty lko na naleśniki 23. Rok temu ostatki przy padły akurat na ponury czas między śmiercią mamy a podjęciem przez Reggie pracy u doktor Hunter. Mimo to usmaży ła naleśniki, usiadła przed telewizorem, obejrzała kolejny
odcinek Rebusa i zjadła je wszy stkie sama. No i potem ją zemdliło. Fotografia na pierwszej stronie gazety nie oddawała atmosfery minionej nocy. Patrząc na nią, trudno by ło sobie wy obrazić, jak to wszy stko wy glądało w ciemnościach i w deszczu. Jak to jest: mieć dłonie lepkie od krwi i czuć na swoich wątły ch, młody ch ramionach przy gniatający ciężar odpowiedzialności za czy jeś ży cie. – Coś okropnego – zgodziła się z panem Hussainem. W końcu na miejsce wy padku przy jechali ratownicy i wy bawili Reggie z kłopotu. Jeden nałoży ł rannemu mężczy źnie maskę tlenową i zaczął pompować tlen, podczas gdy drugi rozdarł mu koszulę na piersi i przy tknął do ciała elektrody. Mężczy zną gwałtownie szarpnęło, drgnął i powrócił do ży cia. Za bardzo przy pominało to który ś z odcinków Ostrego dyżuru, żeby mogło się wy dawać realne. – Dobra robota – pochwalił ją ratownik. – Wy jdzie z tego? – Dzięki tobie facet ma przy najmniej jakąś szansę – odparł. Potem we dwóch zabrali rannego na nosze i wsadzili do helikoptera. I to by ł koniec. Reggie straciła go z oczu. Z ciężkim westchnieniem wzięła z lady gazetę i batonik. – Muszę lecieć. Mam sporo rzeczy do zrobienia, panie Hussain. – Nie zapomniałaś o czy mś? – zapy tał. Zawsze dorzucał jej za darmo opakowanie drażetek miętowy ch. Reggie nieszczególnie za nimi przepadała, ale darowanemu koniowi… i tak dalej. Sklepikarz zagrzechotał w powietrzu drażetkami, po czy m delikatnie rzucił je Reggie, wy konawszy zamach jak przy grze w kręgle. – Dzięki – odparła, chwy tając je w locie jedną ręką. – Tworzy my niezłą druży nę – zauważy ł pan Hussain. – Jak najbardziej. Ty dzień wcześniej pan Hussain pokazał jej egzemplarz gazetki jednej z edy nburskich agencji handlu nieruchomościami i stwierdził, że ich okolicę czeka świetlana przy szłość. „To istny raj dla deweloperów” – mruknął ponuro. Blok, w który m mieszkała Reggie, nie wy glądał, jakby czekała go świetlana przy szłość. Na klatce zawsze unosił się niemiły zapach. Reggie by ła zresztą jedy ną osobą, która tam sprzątała. Ich czy nszówka znajdowała się w ślepej uliczce, na końcu której rozsiadł się opuszczony skład celny. Posępne czarne kraty w oknach wy glądały jak ży wcem przeniesione z którejś powieści Dickensa. Pan Hussain powtórzy ł też plotkę, jakoby Tesco zamierzało wy burzy ć ów skład i zbudować na jego miejscu supermarket. Oboje z Reggie by li zgodni co do jednego: uwierzą, kiedy zobaczą. Na
razie pan Hussain nie zamierzał martwić się na zapas, że pod bokiem wy rośnie mu konkurencja. Drzwi do mieszkania Reggie trudno by ło uznać za piękne. Zdaniem doktor Hunter najpiękniejsze drzwi na świecie znajdowały się we Florencji, w tamtejszy m battistero, jak po włosku nazy wano bapty sterium. Jako szesnastolatka doktor Hunter spędziła pół roku w Rzy mie w ramach wy miany szkolnej („Ach, bella Roma!”) i zwiedziła wtedy „wszy stko, co się dało”: Weronę, Florencję, Bolonię, Mediolan. Wy mawiała włoskie słowa z doskonały m akcentem, nieważne, czy chodziło o Leonarda da Vinci czy pizzę neapolitańską (w dniu urodzin Reggie lekarka zaproponowała, żeby poszły coś zjeść; jubilatka wy brała Pizza Express w Stockbridge). Reggie nie wy obrażała sobie, co może by ć lepszego od półrocznego poby tu we Florencji. Albo w Pary żu, Wenecji, Wiedniu, Granadzie czy Sankt Petersburgu. Gdziekolwiek. Część powierzchni drzwi pokry wały wy konane sprejem mazaje. Żadna wielka sztuka, po prostu pewnego wieczoru jakiś koleś plątał się po klatce z puszką czerwonej farby. Na drewnie widniały głębokie zadrapania, jakby do mieszkania usiłował się dostać kot gigant (Reggie nie miała pojęcia, skąd się tam wzięły ), oraz ślady wy glądające, jakby ktoś próbował wy rąbać drzwi siekierą (i rzeczy wiście tak by ło; sprawcy oczy wiście szukali Billy ’ego). Ani jedne, ani drugie nie by ły nowe. Nowa by ła za to kartka, przy klejona do drzwi kawałkiem gumy do żucia, na której ktoś napisał: „Reggie Chase, dorwiemy cie”. Pisane razem. Upły nęła dłuższa chwila, podczas której Reggie wpatry wała się w wiadomość, a potem druga, jeszcze dłuższa, gdy się zastanawiała, czemu jej mieszkanie nie jest zamknięte na klucz. Może kot gigant wrócił. Drzwi uchy liły się, gdy ty lko ich dotknęła. Czy żby to by ła sprawka beztroskiego, wkurzającego Billy ’ego? Jej brat mieszkał teraz w The Inch, ale często posługiwał się adresem Reggie w Gorgie, żeby zacierać za sobą ślady, i czasami wpadał sprawdzić, czy pocztą przy szło do niego coś ciekawego. Niekiedy zostawiał Reggie gotówkę, a ona wolała nie py tać, skąd są te pieniądze. By ło pewne, że ich nie zarobił, przy najmniej uczciwie. Zawsze wpłacała je do kasy mieszkaniowej w nadziei, że w ten sposób po cichu się „wy piorą” i pozbędą piętna podejrzany ch machinacji Billy ’ego. Stanęła w progu salonu i zamarła. Musiało minąć trochę czasu, zanim jej mózg przeanalizował to, co zobaczy ły oczy. Pokój by ł kompletnie zdemolowany. Szuflady kredensu wy ciągnięto, ich zawartość wy sy pano na podłogę. Ktoś pociął skórzane obicie kanapy, poprzewracał i porozbijał ulubione bibeloty mamy : naparstki i miniaturowe imbry czki leżały rozrzucone na dy wanie. Wy pracowania i notatki Reggie wy trząśnięto z teczek oraz segregatorów, książki ciśnięto na stertę pośrodku pokoju. Wy glądało to tak, jakby ktoś przy gotował ognisko i nie zdąży ł go podpalić. Ze sterty unosiła się dziwna woń, coś jak kocie siki. W sy pialni mamy szuflady również by ły powy ciągane, na podłodze walały się jej ubrania, które ktoś najwy raźniej pociął nożem lub noży czkami. Na różowej pościeli ozdobionej haftem
angielskim widniały ślady czegoś, co przy pominało czekoladę. Reggie by ła więcej niż pewna, że to nie czekolada. Czekolada tak nie śmierdziała. Swoje ubrania Reggie nadal trzy mała w dawnej sy pialni. Zastała tam podobny obrazek – wszy stkie rzeczy wy rzucone na środek pokoju. Tu też czy mś cuchnęło, Reggie nie miała odwagi przy glądać się temu bliżej. W kuchni to samo – szafki opróżnione, lodówka otwarta, porozrzucane jedzenie. Wszędzie walały się sztućce i skorupy porozbijany ch naczy ń. Ktoś wy lał mleko na podłogę i cisnął o ścianę butelką przecieru pomidorowego, który utworzy ł szerokie krwawe bry zgi. W łazience, która by ła szafą wnękową w przedpokoju, dopóki nie położono w niej kafelków i nie zainstalowano pry sznica, ktoś nieudolnie napisał na ścianie farbą w spreju: „Nieży jesz”. Reggie poczuła wzbierającą jej w żołądku żółć. Zrobiło jej się niedobrze. „Dorwiemy cie”. Jacy my? Kim by li ludzie, którzy nie potrafili pisać rozdzielnie? Z pewnością szukali Billy ’ego. Billy znał wielu ludzi, który m nie by ło po drodze z pisownią. Z ust wy rwał jej się stłumiony dźwięk podobny do krzy ku rannego zwierzątka. To by ł jej dom, dom mamy, i ktoś go zdemolował. Zbezcześcił. Mieszkanie nigdy nie prezentowało się wy jątkowo, lecz by ło wszy stkim, co Reggie miała. Czy jaś dłoń pchnęła ją brutalnie i Reggie runęła jak długa na posadzkę. Zerwała przy ty m zasłonę pry sznicową. Przed oczami stanęła jej scena z Psychozy. Upadając, uderzy ła się w czoło. Zbierało jej się na płacz. Dwóch mężczy zn. Młodzi, agresy wni. Jeden rudy, drugi tleniony blondy n z dziobatą twarzą. Jego skóra przy pominała skórkę pomarańczy. Nigdy wcześniej żadnego z nich nie widziała. Blondas miał w ręku nóż zębaty, który wy glądał, jakby można nim by ło wy patroszy ć rekina. Z jednego z ząbków zwisał strzępek różowej poszewki na kołdrę mamy. Reggie zdrętwiała. Bała się, że się zmoczy albo jeszcze gorzej. „Nie jestem dzieckiem” – powiedziała wczoraj policjantowi, ale nie mówiła prawdy. Pomy ślała o mamie leżącej na brzegu basenu w nietwarzowy m pomarańczowy m kostiumie z ly cry. Nie chciała, żeby ktoś znalazł ją martwą pod pry sznicem w upokarzającej pozy cji, ubraną w okropne ciuchy pani MacDonald. Nawet nie włoży ła bielizny ! Czuła bolesne pulsowanie tętnicy szy jnej. Czy zamierzali ją zabić? Zgwałcić? A może jedno i drugie? Albo jeszcze coś gorszego? Bez trudu potrafiła sobie wy obrazić tę gorszą ewentualność – wy starczy ło mieć nóż i dużo czasu. Musiała coś zrobić, coś powiedzieć. Czy tała gdzieś, jak ważna jest rozmowa z napastnikiem, uświadomienie mu, że ma do czy nienia z ży wą osobą, nie z przedmiotem. Ty le że w ustach jej zaschło. Zupełnie jakby najadła się papieru ściernego. Z trudem wy doby wała z siebie słowa. Chciała powiedzieć: „Nie zabijajcie mnie, jestem za młoda”, lecz zamiast tego wy szeptała:
– Billy ’ego nie ma. Od dawna go nie widziałam. Słowo! Tamci wy mienili między sobą zdziwione spojrzenia, a Rudy odparł: – Jakiego Billy ’ego? Szukamy kolesia o imieniu Reggie. – Nigdy o nim nie sły szałam. Przy sięgam! Niewiary godne, ale zaczęli się zbierać do wy jścia. – Jeszcze tu wrócimy – postraszy ł ją Blondas. Potem ten drugi, rudawy, powiedział: – Mamy dla ciebie prezent. Wy ciągnął z kieszeni książkę (niewątpliwie egzemplarz z biblioteczki klasy ki Loeba) i cisnął nią w Reggie jak granatem. Nawet nie próbowała jej pochwy cić, bo wy obraziła sobie, że wy bucha jej w rękach. Nie wierzy ła, że zawiera ty lko coś tak niewinnego jak słowa. W uszach dźwięczał jej głos pani MacDonald, mówiącej: „Słowa są naszą najpotężniejszą bronią”. Wolne żarty. Słowa nie zdołały jej ocalić od śmierci pod kołami rozpędzonego pociągu („Pomocy !”). Nie mogły też ocalić Reggie przed zbirami przy noszący mi niechciane prezenty („Nie, dziękuję”). – Hasta la vista, mała – rzucił jeszcze Rudy i obaj wy szli. Co za idioci. Idioci z klasy ką Loeba po pachą. Podniosła książkę, która leżała otwarta pod pry sznicem zieloną okładką do góry niczy m zestrzelony ptak. Pierwsza część Iliady. Co chcieli jej w ten sposób przekazać? Odwróciła książkę i przeczy tała spłowiały podpis na wy klejce: „Moira MacDonald, Girton College, 1971”. Dziwnie by ło wy obrazić sobie panią MacDonald jako młodą dziewczy nę. Dziwnie by ło wy obrazić sobie, że nie ży je. Jeszcze dziwniejsze by ło to, że jedna z jej zaginiony ch książek trafiła w ręce prześladowców Billy ’ego. Konie trojańskie mają to do siebie, że ich zawartość okazuje się zaskakująca. Iliada pani MacDonald nie by ła w ty m względzie wy jątkiem. Kiedy Reggie chciała przekartkować książkę, zorientowała się, że ktoś poddał ją brutalnej operacji, wy cinając wewnątrz równy sześcian. Wy glądało to jak kasetka. Albo grób. Idealna kry jówka, ty lko na co? By ła pewna, że tamci sobie poszli, gdy nagle Blondas wsadził głowę przez drzwi łazienki. Reggie wrzasnęła ze strachu. – Zapomniałem powiedzieć – parsknął, rozbawiony jej przerażoną miną – żeby ś nie informowała policji o naszy ch dzisiejszy ch odwiedzinach. W przeciwny m razie… Wy prostował kciuk i palec wskazujący i wy celował, jakby trzy mał ją na muszce. A potem znów zniknął. Ku swemu zaskoczeniu Reggie zwy miotowała do sedesu cały poranny tost. Trochę to trwało, zanim przestała dy gotać na cały m ciele. Czuła się tak, jakby brała ją gry pa, doszła jednak do
wniosku, że to wszy stko ze strachu. Zataczając się, z bijący m sercem wy biegła na klatkę schodową. Cała by ła zlana zimny m potem. Jak burza wpadła do sklepu pana Hussaina. – Wszy stko dobrze? – zapy tał. – Dobrze, dobrze, panie bobrze – wy mamrotała. Kiepski żart Billy ’ego z czasów, kiedy by ł mały. Nawet wtedy jej nie śmieszy ł. Czy powinna opowiedzieć o wszy stkim panu Hussainowi? Ty lko co dalej? Zaparzy jej na zapleczu filiżankę słodkiej jak ulepek herbaty, po czy m zadzwoni na policję, a wtedy tamci wrócą i zastrzelą ją z wy imaginowanego pistoletu? Albo zabiją słowami? Wy glądali na takich, którzy mają prawdziwą broń. W zasadzie wy glądali identy cznie jak Billy. – Muszę lecieć, panie Hussain, bo spóźnię się na autobus. „Gdy by m ty lko miała przy sobie Sadie!” – my ślała, zmierzając jak najszy bciej w stronę przy stanku autobusowego. Tamci dwa razy by się zastanowili, zanim by z nią zadarli, gdy by by ł z nią wielki pies. „Kiedy spacerujesz z Sadie, masz wrażenie, że rozstępuje się przed tobą Morze Czerwone – powiedziała jej kiedy ś doktor Hunter, pieszcząc uszy suki. – Zawsze czuję się przy niej bezpieczna”. Czy doktor Hunter miała się czego bać? Czego? Czy miało to jakiś związek z jej historią? Czy to możliwe, żeby tamci naprawdę jej szukali? Żeby zmy liło ich jej imię („Szukamy kolesia o imieniu Reggie”)? Czego od niej chcieli? Niczy m nie zawiniła, by ła ty lko siostrą Billy ’ego. Wy brała numer brata i usły szała: „Osoba, z którą próbujesz się skontaktować, jest w tej chwili nieosiągalna”. Zadzwoniła do doktor Hunter, ale nikt nie podnosił słuchawki. „Nieży jesz”, pisane razem. Razem – jakby wszy scy mieli zginąć razem z nią. Jakby nie dość by ło trupów. Coś ją zastanowiło: kiedy pan Hunter rozmawiał z nią przez telefon, w tle sły chać by ło szczekanie Sadie. Jeśli akurat nie by ła w pracy, doktor Hunter wszędzie zabierała ze sobą sukę. Dlaczego teraz ją zostawiła? – Jej ciotka jest uczulona. – Ciotka Agnes? – Tak. – Doktor Hunter nie mogła jej czegoś na to dać? Anty histaminy albo czegoś takiego? I dlaczego nie odbiera telefonu, panie Hunter? – Zostaw Jo w spokoju, Reggie. To dla niej trudny okres. Przestań jej się narzucać – wy starczy, że przeszłość znów ją dopadła. Rozumiesz? – Ale… – Wiesz co, Reggie? – przerwał jej pan Hunter.
– Co? – Skończmy już tę rozmowę. Mam teraz sporo na głowie. – Ja też, panie Hunter. Ja też.
Zaginiony w akcji Dawno, bardzo dawno temu, kiedy zarówno świat, jak i Jackson by li znacznie młodsi, kazał wy tatuować sobie na piersi, tuż nad sercem, swoją grupę krwi. Stara żołnierska sztuczka – jeśli cię postrzelą albo wy lecisz w powietrze na minie, lekarze od razu będą mogli wziąć się do roboty. Jego koledzy z wojska powiększali później swoje kolekcje tatuaży o sy lwetki kobiet, buldogów i flagi bry ty jskiej. Niektórzy – serio! – tatuowali sobie nawet słowo „matka”, lecz Jackson nigdy nie by ł amatorem tego rodzaju ozdób. Obiecał nawet córce ty siąc funtów w gotówce, jeżeli dotrwa do dwudziesty ch pierwszy ch urodzin, nie przy ozdobiwszy ciała żadny m moty lkiem, delfinem ani chińskim znakiem oznaczający m szczęście. Sam Jackson wy brał prosty, prakty czny przekaz: „grupa krwi A Rh+”. Lekko spłowiały sinoniebieski tatuaż stanowił doty chczas jedy nie pamiątkę po jego dawny m ży ciu. „A Rh+” – przy jemna, popularna grupa krwi, wy stępująca u około trzy dziestu pięciu procent populacji. Cała masa potencjalny ch dawców. Teraz okazali się szalenie przy datni – każdą cenną czerwoną kroplę w ży łach zawdzięczał nieznany m sobie ludziom, z który mi połączy ło go braterstwo i siostrzeństwo krwi. Dzięki nim powrócił do świata ży wy ch. – My śleliśmy, że zatamowaliśmy ten krwotok z tętnicy, ale dalej lało się z ciebie jak z dziurawej beczki. Udało się dopiero za który mś podejściem – oznajmił mu wesoły lekarz. – Jestem doktor Bruce, ale mów mi Mike – dodał, siadając na brzegu łóżka Jacksona i szczerząc zęby w uśmiechu, jakby dopiero co poznali się w barze. „Mów-mi-Mike” by ł o wiele za młody na lekarza. Jackson się zastanawiał, czy pielęgniarki wiedzą, że na ich oddział zaplątał się uczniak z pobliskiej podstawówki. – Niech ma chłopak saty sfakcję – szepnęła mu do ucha pielęgniarka, teraz jakby trochę mniej rozmy ta. – Wy daje mu się, że jest dorosły. – Dziękuję – zwrócił się do lekarza Jackson. – Nie ma sprawy, koleś. W dodatku australijski uczniak. Inny lekarz staży sta („Doktor Samms, mów-mi-Charlie”) wy glądał jak Harry Potter. Jackson nie chciał by ć leczony przez kogoś o wy glądzie Harry ’ego Pottera, ale w obecny m położeniu nie bardzo mógł się targować. – Wy gląda na to, że oberwałeś w głowę – powiedział chłopiec czarodziej. – Zdarzy ło ci się to już kiedy ś? – Może – odparł Jackson. – Powinieneś tego unikać – stwierdził chłopiec czarodziej takim tonem, jakby Jackson sam się nadstawiał do bicia.
– Rozmy te – mruknął. By ło to zdecy dowanie jego ulubione słowo. Kiedy jego córka uczy ła się mówić, pierwsze wy powiedziane przez nią słowo brzmiało „kot”. Wszy stko tak nazy wała: kaczki, mleko, swój wózek. Cokolwiek ją zainteresowało, by ło „kotem”. Jednowy razowy świat i ży cie od razu jest prostsze. Musi do niej zadzwonić i powiedzieć jej o ty m – kiedy przy pomni sobie jej imię. Albo, skoro o ty m mowa, swoje własne imię. Spał, a gdy znów się obudził, przy jego łóżku stała inna pielęgniarka. – Kim jestem? – spy tał. Zabrzmiało to jak py tanie domorosłego filozofa, ale nie chodziło mu o metafizy kę. Serio, kim właściwie by ł? – Nazy wa się pan Andrew Decker – poinformowała go. – Naprawdę? – zdziwił się Jackson. Nazwisko wy dało mu się dziwnie znajome. Coś drgnęło w który mś z mroczny ch zakamarków jego pamięci, ale nie miało to chy ba żadnego związku z nim samy m. Nie czuł się Andrew Deckerem. Z drugiej strony, nie czuł się jak nikt konkretny. – Skąd pani wie? – W kieszeni kurtki miał pan portfel – wy jaśniła. – A w nim prawo jazdy z pańskim nazwiskiem i adresem. Policja próbuje się skontaktować z kimś w pańskim miejscu zamieszkania. Jego tętnica łokciowa została niemal przecięta, co doprowadziło do „obfitego krwotoku”, jak poinformował go sobowtór Harry ’ego Pottera. Jacksonowi gwałtownie spadło ciśnienie i znalazł się w stanie szoku. Jego mózg by ł przez pewien czas niedokrwiony. – Człowiek czuje wtedy zmęczenie, dreszcze, brakuje mu tchu – mówił Mike, latający lekarz z Australii. Wy glądał, jakby zaży wał więcej leków niż jego pacjenci. – Do tego dochodzą nudności, otępienie, dezorientacja albo halucy nacje. Tak by ło? – Znalazłem się w biały m kory tarzu. – Trochę to banalne – mruknął chłopiec czarodziej. – Nie warto niczego z góry przekreślać – pouczy ł go Jackson. – Niewy kluczone, że nie będziesz pamiętał samego wy padku – uprzedził go latający lekarz. – Prawdopodobnie wspomnienie o nim nie trafiło do zasobów pamięci długotrwałej. Ale z czasem przy pomnisz sobie wszy stko inne. Na początek przy pomniałeś sobie, że masz córkę. Na miejscu wy padku ktoś udzielił Jacksonowi pierwszej pomocy i w ten sposób uratował mu ży cie. Jeszcze jedna osoba, której nigdy nie będzie mógł podziękować. Odwiedziła go jakaś policjantka. Usiadła przy łóżku Jacksona i cierpliwie czekała, aż skupi na niej rozproszoną uwagę. Ktoś z policji zgłosił się pod adres widniejący na jego prawie jazdy, ale
nikt tam nie sły szał o żadny m Andrew Deckerze. Prawo jazdy by ło stare i bez zdjęcia. Może zapomniał wy robić nowe, kiedy zmieniał adres? Jackson popatrzy ł na nią pusty m wzrokiem. – Nie mam pojęcia. – No cóż, nie minęło jeszcze wiele czasu – pocieszy ła go policjantka. – Ktoś z pewnością się po pana zgłosi. Dziwnie by ło słuchać od wszy stkich o wy padku, którego się nie pamiętało. Jackson nie miał wspomnień związany ch z wy kolejony m pociągiem, w ogóle nie miał żadny ch wspomnień. By ł jak czy sta kartka, jak zegar bez wskazówek. Pożałował, że decy dując się na tatuaż, ograniczy ł się do podania tak podstawowej informacji. Oprócz grupy krwi trzeba by ło sobie wy tatuować nazwisko, stopień służbowy i numer telefonu. – Ja swojemu kotu kazałam wszczepić specjalny chip – powiedziała pielęgniarka – dzięki temu mam teraz spokój. – Umarłem – oznajmił nowej lekarce. – Na chwilę – odrzekła lekceważąco, jakby ty lko ktoś, kto by ł martwy przez dłuższy czas, mógł zrobić na niej wrażenie. Nazy wała się doktor Foster i najwy raźniej nie lubiła by ć na ty z pacjentami. – Ale formalnie… – zaprotestował, zby t osłabiony, żeby się z nią spierać. Westchnęła, jakby pacjenci stale zawracali jej głowę, żądając określenia swojego statusu: ży wy lub martwy. – Tak. Formalnie rzecz biorąc, by ł pan martwy – przy znała – przez krótką chwilę. By ł już tutaj w poprzednim ży ciu. Od ilu ty godni tu leży ? – Dokładnie od osiemnastu godzin – odparła nowa lekarka. Czy li że podróż do piekła i z powrotem (lub raczej do nieba i z powrotem) zajęła mu mniej niż dobę. Imponujące. Kiedy wy puszczą go do domu? – Może kiedy pan sobie przy pomni, gdzie pan mieszka? – podsunęła doktor Foster. – Racja – mruknął Jackson. Spał. Ty m się teraz zajmował. Spaniem. Zasnął na wiele lat. Kiedy się obudził, znów usły szał o wy kolejony m pociągu. Pielęgniarka pokazała mu nawet pierwszą stronę gazety z nagłówkiem „Jatka”. Nie mógł sobie przy pomnieć, co to słowo znaczy. Nie przy puszczał, aby miało jakikolwiek związek z jazdą samochodem. Lubił samochody. Nazy wał się Andrew Decker i lubił samochody, mimo to najwy raźniej podróżował pociągiem w nieznany m sobie kierunku. Nie miał przy sobie biletu, telefonu, żadny ch łączników ze swoim dawny m ży ciem. Nikt nie zauważy ł, że
wy jechał i że nie wrócił. Jak długo właściwie tutaj leży ? – Dwadzieścia godzin – odparła doktor Foster.
Reggie Chase, dziewczyna detektyw – Pomy ślałam, że mogłaby m wy prowadzić na spacer psa. – Psa? – Sadie. Pan Hunter miał zachry pnięty głos. By ł nieogolony i wy glądał na zmęczonego. („Z rana jest zwy kle zły jak osa”). Czuć go by ło papierosami, chociaż podobno dawno rzucił palenie. W kuchni panował okropny bałagan. Wy glądało na to, że zamiast zaprosić ją do środka, zamierzał trzy mać Reggie na progu. Na blacie jednej z szafek kuchenny ch dostrzegła na wpół opróżnioną butelkę whisky. – Uroki ży cia słomianego wdowca – powiedział i zaśmiał się z cicha. – Kiedy kota nie ma, my szy harcują. Na duży m stole stały dwa kubki, jeden ze śladami szminki w odcieniu bladego koralu. Doktor Hunter takiej nie uży wała. Czy według pana Huntera to także są uroki ży cia słomianego wdowca? – Doktor Hunter zawsze wy prowadza Sadie na spacer – wy jaśniła Reggie – więc pomy ślałam, że dopóki jest z wizy tą u ciotki, ciotki Agnes, mogłaby m pana wy ręczy ć. Pan Hunter potarł zarośniętą twarz, jakby nie mógł sobie przy pomnieć, z kim właściwie ma do czy nienia. Sadie za to od razu ją rozpoznała. Wy rosła u boku pana Huntera i na widok Reggie pomachała ogonem, chociaż jakby mniej entuzjasty cznie niż zwy kle. – Rozmawiał pan z doktor Hunter, odkąd wy jechała z domu w środę wieczorem? – Jasne, że tak. – Jak pan się z nią skontaktował? – Jak? – Pan Hunter zmarszczy ł brwi. – Telefonicznie. To oczy wiste. – Zadzwonił pan na jej komórkę? – Właśnie. Na jej komórkę. – Ty le że ja też dzwoniłam do doktor Hunter na jej komórkę i nikt nie odbiera. – Przy puszczam, że jest bardzo zajęta. – Opieką nad ciotką? – Właśnie. Nad ciotką. – Ciotką Agnes? Tą z Hawes? – Tak i jeszcze raz tak. Rozmawiałem z nią, Reggie. Wszy stko u niej w porządku. Nie chce, żeby ktokolwiek jej przeszkadzał. – Przeszkadzał? – Co ci się stało w głowę? – spy tał pan Hunter, zmieniając temat. – Wy glądasz gorzej, niż ja się czuję.
Reggie delikatnie dotknęła guza na czole, którego sobie nabiła, upadając pod pry sznicem. – Nie patrzy łam przed siebie – ucięła. Sadie niecierpliwie zaskamlała. Pamiętała, że na początku rozmowy padło słowo „spacer”, ale nic się w związku z ty m nie wy darzy ło. – Pewnie nie ma pan czasu wy prowadzać Sadie – powiedziała Reggie domy ślnie. – Ma pan mnóstwo spraw na głowie i w ogóle. Pan Hunter spojrzał w dół na sukę, jakby ta miała za niego odpowiedzieć, po czy m wzruszy ł ramionami i rzucił: – Dobra, okej, niech będzie, zgoda. Strasznie dużo słów, nawet jak na kogoś z Glasgow. – Da mi pan numer telefonu do ciotki doktor Hunter? – Nie. – Dlaczego nie? – spy tała. – Bo starsza pani musi mieć spokój. – Ale torbę mogę zostawić? – Torbę? – powtórzy ł pan Hunter, jakby nie widział ogromnej torby z zakupami, którą Reggie przy targała ze sobą. Wcześniej pojechała autobusem do centrum i wy czy ściła swoje konto w Topshopie. Z mieszkania w Gorgie uciekła, tak jak stała (czy li niestety w ubraniu pani MacDonald) i nie zamierzała wracać po żadną z rzeczy leżący ch na cuchnącej stercie w jej pokoju. W istocie w ogóle nie zamierzała tam wracać. Jedy ne, czego żałowała, to, że jej książki i prace szkolne też zostały tak obrzy dliwie sponiewierane. W Topshopie kupiła dwie pary dżinsów, dwa bawełniane podkoszulki, dwa swetry, po sześć par majtek i skarpetek, dwa staniki, trampki, dwie piżamy, płaszcz, szalik, czapkę oraz rękawiczki. („Zawsze odpowiednio ubrana” – śmiała się doktor Hunter, patrząc na Reggie ubierającą się przed wy jściem do domu „na cebulkę”). Nigdy dotąd nie kupiła ty lu ciuchów naraz, jeśli nie liczy ć tamtego dnia, kiedy wraz z mamą usiłowały sprostać gargantuiczny m wy mogom okropnej szkoły dla snobów i kupić wszy stkie wy magane stroje z bardzo długiej listy. Zakupy w Topshopie skojarzy ły się Reggie z wy prawką albo z posagiem: ładne staroświeckie słowa w sam raz na początek nowego ży cia. Na to ostatnie akurat nie miała co liczy ć. Jeszcze w sklepie przebrała się w nowe ubrania i wy rzuciła rzeczy pani MacDonald do stojącego na ulicy kontenera na gruz. Ten gest wy dał jej się okrutny. Pani MacDonald sama leżała teraz cichutko w jakiejś lodówce, równie niechciana jak jej odzież. W mieście złapała autobus jadący do szpitala i zameldowała się w rejestracji (przy okazji jeszcze raz zapy tała o Jacksona Brodiego, ale nadal nikt o nim nie sły szał), skąd odebrała ją
bardzo sy mpaty czna Polka (z Gdańska) i zaprowadziła do pomieszczenia, gdzie za szy bą leżała pani MacDonald. Pokój z widokiem. Zupełnie jakby patrzy ła na ży wy obraz albo by ła widzem kameralnego spektaklu teatralnego. Nauczy cielka miała odkry tą twarz i Reggie powiedziała: „Tak, to ona”. Twarz zmarłej by ła opuchnięta i posiniaczona, ale wy glądała lepiej, niż można by się spodziewać. Reggie wolała nie my śleć, w jakim stanie jest reszta ciała. Mało prawdopodobne, żeby by ło w jedny m kawałku. Domy ślała się, że pani MacDonald i jej niebieski citroën saxo będą przedmiotem całego mnóstwa badań w laboratorium kry minalisty czny m. Wczorajszego wieczoru sierżant Wiseman spisał numer komórki Reggie i zapowiedział, że ktoś się z nią skontaktuje, kiedy będą gotowi „wy dać ciało”. Miała ochotę odpowiedzieć, że to jej nie doty czy, lecz takie słowa zabrzmiały by grubiańsko, zważy wszy na okoliczności – jatka i tak dalej. Poza ty m miała dopiero szesnaście lat. Formalnie rzecz biorąc, mogła by ć dorosła, ale w rzeczy wistości ciągle by ła dzieckiem. Nie można chy ba obarczać dziecka odpowiedzialnością za czy jeś zwłoki. A może…? To by ło trzecie martwe ciało, jakie w ży ciu widziała. Pani MacDonald, mama i tamten żołnierz wczoraj w rowie. Cztery, jeśli liczy ć Banjo. Strasznie dużo jak na kogoś w ty m wieku. Zdemolowano jej mieszkanie, grozili jej dwaj agresy wni idioci, zidenty fikowała zwłoki – a nie by ło jeszcze południa. Miała nadzieję, że reszta dnia upły nie nieco spokojniej. – Nie – odrzekł pan Hunter. – Co – nie? – Nie, nie możesz zostawić tu swojej torby, bo ja muszę teraz wy jść. – Przecież mam swój klucz. – No tak – pan Hunter westchnął ciężko, jakby zdecy dował się zakończy ć długi spór. – Dobra, daj tę torbę, przy niosę smy cz. Wziął reklamówkę z Topshopu i bezceremonialnie cisnął ją na podłogę przy zlewie, po czy m z haczy ka za drzwiami zdjął smy cz i podał Reggie. Podekscy towana Sadie minęła go w podskokach, wy padając na dwór jak uwolniona z więzienia. – Aha, panie Hunter – dodała śmiało Reggie (to się nazy wało „drażnić niedźwiedzia”) – dzisiaj jest czwartek. Doktor Hunter zawsze płaci mi w czwartek. – Czy żby ? – posłał jej jeden z ty ch swoich miły ch uśmiechów, które mówiły : „Jesteś absolutnie wy jątkowa”. Z ty lnej kieszeni dżinsów wy ciągnął portfel. Miał w nim cienki zwitek banknotów, który podał Reggie bez liczenia. – Ty lko od razu wszy stkiego nie wy daj – roześmiał się, jakby wręczał jej kieszonkowe, a nie zapłatę za dobrze wy konaną pracę. – Zostaw trochę ciuchów dla inny ch, okej? – Bardzo śmieszne, panie Hunter. Dzięki.
Nie by ło sensu mu tłumaczy ć, że to nie zakupowe szaleństwo, ty lko przy kra konieczność, bo dwóch krety nów wy wróciło jej dom do góry nogami i zniszczy ło wszy stkie ubrania. Hunterowie ży li w zupełnie inny m świecie. Reggie też chciałaby w nim ży ć. Kiedy pan Hunter schował się w domu i zamknął za sobą drzwi, Reggie przeliczy ła pieniądze. Zapłacił jej połowę tego, co dostawała od doktor Hunter. Sadie miała w garażu koszy k z zabawkami. By ły tam piłki, gumowe kości, kółka, nawet stary pluszowy miś, więc Reggie powiedziała: – Chodź, Sadie, weźmiemy dla ciebie piłkę. Suka szczeknęła z radości na dźwięk słowa „piłka”. Garaż by ł dawniej zamy kany, ale klucz gdzieś się zapodział i nikt nie mógł się zebrać, żeby go dorobić. Doktor Hunter stwierdziła, że w najgorszy m wy padku ktoś jej ukradnie samochód, który by ł przecież ubezpieczony, więc nie ma czy m się przejmować. Pan Hunter nazwał jej podejście „nonszalanckim”, na co doktor Hunter odparła: „W takim razie dorób klucz”. Jeżeli Reggie się nie pomy liła, by li wtedy najbliżsi kłótni. Dobrze, że pan Hunter nie wiedział o zapasowy ch kluczy kach do samochodu, które jego żona trzy mała w garażu na półce za puszką farby (odcień „Zamglona perła”, który m pomalowano cały hol), bo wtedy „okropnie by się wkurzy ł”, jeśli wierzy ć doktor Hunter. Garaż by ł ciasny, zbudowany w czasach, gdy większość ludzi nie miała nawet jednego samochodu, nie mówiąc o dwóch. Wciśnięto go jakby po namy śle w niewielką przestrzeń obok domu, od którego oddzielało go wąskie przejście. Wielki range rover pana Huntera nie miał szans się w nim zmieścić, w związku z czy m garaż pozostał przy tulny m schronieniem należącej do doktor Hunter toy oty prius. Reggie musiała się przecisnąć obok auta, żeby podejść do koszy ka i wy ciągnąć z niego ulubioną starą zabawkę Sadie: czerwoną, gumową piłkę pogry zioną tak, że straciła niemal spręży stość. – No to chodź, staruszko – zwróciła się do zwierzęcia, zamy kając drzwi od garażu. Doktor Hunter zawsze tak mówiła, zabierając Sadie na spacer. Reggie dziwnie się czuła, prowadząc psa na smy czy. Nie by ło z nią doktor Hunter, pana Huntera ani dziecka. Uświadomiła sobie, że jeszcze nigdy nie wy prowadzała Sadie zupełnie sama. Przecisnęły się przez dziurę w ży wopłocie prowadzącą prosto na łąkę, na której tego dnia pasły się trzy konie. Stały obojętnie zbite w gromadkę, jakby na coś czekały. Reggie rzuciła piłkę daleko przed siebie i ganiała ją z Sadie po łące, bo to właśnie suka lubiła najbardziej. Nagle coś ją tknęło. Wczoraj wieczorem doktor Hunter wy jechała do Hawes. „Wieczorem ruszy ła samochodem na południe” – powiedział rano przez telefon pan Hunter. Dlaczego więc jej auto stało w garażu?
Po powrocie ze spaceru zastały drzwi zamknięte na klucz. Nigdzie nie by ło śladu pana Huntera. W widoczny m miejscu na kuchenny m stole leżała karteczka: „Reggie, całkiem zapomniałem: Jo py tała, czy miałaby ś ochotę wziąć do siebie naszą wspólną przy jaciółkę i zaopiekować się nią do jej powrotu. W tej chwili pewnie i tak masz więcej czasu niż ja. Dzięki, Neil”. Reggie potrzebowała trochę czasu, żeby się zorientować, że chodzi mu o psa. Na papierze pan Hunter wy dawał się całkiem inny m człowiekiem; z pewnością by ł bardziej elokwentny. Zauważy ła, że ani słowem nie wspomniał o pieniądzach na karmę. Gdy wy biegała się z psem po łące, zajrzała na górę do sy pialni doktor Hunter – no i pana Huntera, rzecz jasna. Właściwie bez powodu; chciała po prostu tam poby ć, popatrzeć na pokój, poczuć się bliżej doktor Hunter. Wiedziała, że nie powinna, ale przecież nie robiła nic złego. Doktor Hunter nie miałaby nic przeciwko temu, choć jeśli chodzi o pana Huntera, by ło niemal pewne, że by się wkurzy ł. Łóżko nie by ło zaścielone – uroki ży cia słomianego wdowca? Oprócz tego panował tu względny porządek, choć nie taki jak wtedy, kiedy doktor Hunter by ła w domu. Sadie obiegła cały pokój, obwąchując wszy stko niczy m pies policy jny : pościel, dy wan, worek z rzeczami z pralni, który doktor Hunter przy niosła wczoraj wieczorem i który wisiał teraz przewieszony przez oparcie krzesła. Reggie wy jęła z foliowego pokrowca świeżo wy prany kostium i powiesiła go w szafie obok drugiego, identy cznego. Szafa by ła wielka, wnękowa i można by ło do niej wejść. Jedną połowę zajmowały rzeczy doktor Hunter, drugą – rzeczy jej męża. Ubrania po stronie doktor Hunter pachniały delikatnie jej ulubiony mi perfumami. Prosty niebieski flakonik stał na komódce obok staroświeckiej srebrnej szczotki do włosów doktor Hunter, jej zapasowego inhalatora oraz fotografii dziecka zrobionej, kiedy miało zaledwie kilka dni i wy glądało, jakby je trzeba by ło nadmuchać. Reggie skropiła perfumami wewnętrzną stronę obu nadgarstków. Je Reviens. Obietnica. A może groźba? Hasta la vista, baby. Jeszcze tu wrócimy. Gdzie by ł trzeci kostium? Ten w szafie miał przy kołnierzu różową karteczkę z pralni, przy piętą malutką agrafką, więc brakujący kostium doktor Hunter musiała mieć wczoraj na sobie. Ty lko że nigdzie go tutaj nie by ło. Czy żby wcale się nie przebrała i pojechała w nim taki kawał do Yorkshire, żeby odwiedzić swoją tajemniczą chorą ciotkę? To by łoby do niej kompletnie niepodobne. Doktor Hunter z zasady przebierała się naty chmiast po powrocie z pracy. Zrzucała pantofle, odwieszała kostium do szafy i wkładała coś wy godniejszego, najczęściej dżinsy. „Znowu jestem sobą” – mówiła wtedy czasami, jakby kostium by ł jakimś przebraniem. Na dy wanie przed komódką Reggie zobaczy ła znajome czarne pantofle na niskich obcasach. Jeden stał prosto, drugi leżał przewrócony na bok. Wy glądały, jakby doktor Hunter dopiero co je zdjęła. Sadie niespokojnie obwąchała każdy but z osobna, jakby miała podjąć trop. Obok, ciśnięte
na podłogę, leżały zmięte rajstopy, blade i puste jak wy linka węża. Przeglądając zawartość szafy doktor Hunter, Reggie dziwnie się czuła. Trochę jak wtedy, gdy patrzy ła na ułożone na półkach rzeczy mamy albo wy rzucone do kontenera na gruz ubranie pani MacDonald. Sadie musiała czuć się podobnie, bo położy ła się na podłodze obok pantofli i żałośnie zaskamlała. Reggie wiele by dała, żeby usły szeć głos doktor Hunter, mówiącej: „Niedługo wrócę, o nic się nie martw”. Jeden telefon na pewno by lekarce nie „przeszkodził”. Po raz kolejny wy brała jej numer. W słuchawce rozległ się sy gnał i w ty m samy m momencie zza okna dobiegł warkot silnika. Ktoś przy jechał. Sadie zastrzy gła uszami i poderwała się czujnie. Jeden rzut oka przez szy bę upewnił Reggie, że wrócił pan Hunter. – Cholera – powiedziała do psa. Przez jedną szaloną chwilę miała ochotę dać nura do szafy, ale w porę sobie przy pomniała, jak fatalnie się to zwy kle kończy w horrorach. Ludzie ukry wający się w szafach ginęli z ręki mordercy albo by li świadkami rozmaity ch okropieństw, oglądany ch przez szczeliny w ażurowy ch drzwiczkach kry jówki. Rzecz w ty m, że kiedy wy brała numer doktor Hunter („Nigdzie się nie ruszam bez swojej komórki”), usły szała dobrze znaną melody jkę, kanon-rak Bacha („Nazwany w ten sposób – wy jaśniła jej doktor Hunter – ponieważ drugi głos grany jest według tego samego zapisu nutowego, ty le że na wspak”. Nie by ło to całkiem jasne dla Reggie, ale z uśmiechem pokiwała głową, mówiąc: „Jasne, rozumiem”). Dźwięk dochodził z dołu. Reggie rzuciła się szukać telefonu – miała wrażenie, że Bach gra gdzieś w kuchni – i by ła w połowie schodów, gdy pan Hunter jak zwy kle wpadł z impetem do holu. Na jej widok stanął jak wry ty. – Jeszcze tu jesteś, Reggie? – Musiałam skorzy stać z toalety – skłamała z udawaną nonszalancją w głosie. Komórka umilkła sekundę po ty m, jak pan Hunter znalazł się w środku. – Nie masz własnego domu? – zapy tał. – Pewnie, że mam – odparła. Wy minęła go rezolutnie i wy szła na zewnątrz. Sadie wy przedziła ją; sunąc nosem wzdłuż podjazdu, zbierała stamtąd wszy stkie zapachy. Znalazłszy się przy furtce, Reggie zagwizdała i suka ruszy ła kłusem w jej stronę, wy wijając radośnie ogonem jak zawsze, kiedy znalazła jakiś skarb. Niosła coś w py sku. Dopadła do Reggie, złoży ła jej u stóp swoje znalezisko, po czy m posłusznie usiadła w oczekiwaniu na pochwałę. Na widok tego, co Sadie upuściła na ziemię, Reggie zamarło serce. By ł to zielony kwadratowy skrawek materiału. Ukochany kocy k dziecka. Wy glądał, jakby długo leżał w błocie. Gdy go podniosła i dokładnie obejrzała, znalazła plamę, która wcale nie wy glądała jak keczup ani czerwone wino, ty lko jak krew. Reggie potrafiła rozpoznać krew. W ciągu ostatniej doby widziała jej więcej niż w cały m doty chczasowy m ży ciu. Przy chodnia doktor Hunter znajdowała się w Liberton. Reggie postanowiła pójść tam na piechotę,
bo nie by ła pewna, jak Sadie, która nigdy przedtem nie jechała autobusem, zniesie deptanie po łapach i potrącające ją zewsząd obce ciała. Sama Reggie z trudem to znosiła. Po drodze zjadła batonik Mars. Chętnie podzieliłaby się nim z suką, ale doktor Hunter zawsze powtarzała, że czekolada nie służy psom. Będzie musiała jej kupić jakieś psie smakoły ki, by le bez cukru. Doktor Hunter nie pozwalała Sadie jeść słody czy („Trzeba dbać o zęby naszej staruszki”). Reggie wstąpiła do sklepu na Blackford Avenue i kupiła kilka puszek psiej karmy, które dodatkowo obciąży ły jej torbę. W drugiej torbie dźwigała zakupy z Topshopu i co pewien czas musiała zmieniać ramiona. Czuła się strasznie obładowana. Mama by ła przy zwy czajona do taszczenia ciężkich siatek – nigdy nie by ło ich stać na samochód – i często żartowała, że w jej genach musi by ć coś z osła. Nieprawda; mama nigdy by tak nie powiedziała, pewnie nie uży łaby nawet słowa „geny ”. Co takiego mówiła? Jej wspomnienie bladło i pogrążało się w mroku. Reggie coraz trudniej by ło je przy wołać. „Jestem jak juczny osioł” – to by ło to. Czy aby na pewno? „Mrok gęstnieje…” W końcu by ła zby t zmęczona, żeby iść dalej i resztę drogi przejechały jednak autobusem. Podczas pierwszej podróży środkiem komunikacji publicznej Sadie radziła sobie całkiem nieźle. Przy chodnia mieściła się w nowoczesny m parterowy m budy nku. Reggie nigdzie nie zauważy ła miejsca, w który m można by uwiązać psa. Powiedziała więc do suki: „Siad!”, a potem: „Waruj!” – najbardziej stanowczy m tonem, jakim zwracała się niekiedy do dziecka („Nie wolno!”), gdy mały z prędkością bły skawicy sięgał po śmiertelnie groźne winogrono albo monetę. Kiedy Sadie by ła szczeniakiem, doktor Hunter zapisała ją na tresurę, którą suka skończy ła z najlepszy m wy nikiem w grupie. (Doktor Hunter nazy wała to „psią szkołą”, uroczy pomy sł). Dostała nawet w nagrodę czerwoną rozetkę, obecnie wy strzępioną ze starości, którą jej pani trzy mała przy piętą do korkowej tablicy w kuchni. Sadie by ła naprawdę mądry m psem – potrafiła nie ty lko siedzieć i warować, lecz także chodzić równo przy nodze niczy m na pokazach psów rasowy ch. Doktor Hunter mówiła o niej czule: „Moja czempionka”. Suka miała też kilka tak zwany ch popisowy ch numerów: umiała się turlać na zawołanie, leżeć całkiem bez ruchu i podawać łapę, miększą w doty ku i cięższą, niż można się by ło spodziewać. Sadie posłusznie przy siadła na ziemi przed duży mi, przeszklony mi drzwiami przy chodni, więc Reggie weszła do środka i odszukała rejestrację, gdzie jakaś kobieta toczy ła milczący bój z komputerem. Ze wzrokiem utkwiony m w ekran uniosła w górę dłoń w geście mówiący m: „Stop!”. Reggie by ła ciekawa, czy usły szy zaraz komendę: „Siad!”, a potem: „Waruj!”. W końcu tamta oderwała się od komputera i obrzuciwszy ją nieprzy jazny m spojrzeniem, mruknęła: – Tak? Reggie zrobiło się przy kro na my śl, że doktor Hunter musi pracować w jedny m miejscu z kimś tak nieży czliwy m.
– Wiem, że doktor Hunter nie ma dzisiaj w pracy – powiedziała. – Chciałam ty lko zapy tać, kiedy wróci. – Obawiam się, że nie mogę ci tego powiedzieć. – Bo to zastrzeżona informacja? – Bo nie wiem. Chciałaś umówić się na wizy tę? – Nie. – Mogę cię zapisać do innego lekarza. – Nie, dziękuję. A nie wie pani, czemu wy jechała? – spy tała z nadzieją w głosie. – Nie mogę ci tego powiedzieć. – Bo to zastrzeżona informacja? – Tak. – Jeszcze jedno py tanie – rzuciła prędko Reggie. – Czy doktor Hunter sama odwołała dy żur, czy zrobił to za nią pan Hunter? – Kim ty właściwie jesteś? Małą Panną Nikt. Siostrą podłego Billy ’ego. Sierotą na deszczu. Biedną dziewczy nką z zapałkami. Oczy wiście żadna z ty ch odpowiedzi nie padła z ust Reggie. Odparła ty lko: – To do zobaczenia – mając nadzieję, że nigdy do tego nie dojdzie. Kiedy
wy chodziła z przy chodni, mijając po drodze niekończący
się rząd plakatów
zachęcający ch do my cia zębów dwa razy dziennie, zjadania pięciu porcji owoców i wy strzegania się zakażenia chlamy dią, wpadła na Sheilę, jedną z położny ch, dobrą znajomą doktor Hunter. Kiedy ś pod koniec lata doktor Hunter przy prowadziła ją pewnego popołudnia do domu i oznajmiła: „Sheilo, oto sły nna Reggie. Moja podpora ży ciowa”. Potem usiadły razem w ogrodzie, z dzieckiem raczkujący m w pobliżu na trawie („Nie do wiary, jak on urósł, Jo!”) i popijały ziołowy likier. W pewnej chwili doktor Hunter powiedziała: „Na Boga, Sheilo, przecież ja karmię piersią, co ze mnie za matka!” – i obie wy buchnęły śmiechem. Po chwili Sheila zapewniła: „Alkohol ci nie zaszkodzi, Jo, wierz mi – jestem położną”. To jeszcze bardziej je rozbawiło. Zapraszały też Reggie, żeby do nich dołączy ła, uznała jednak, że powinna by ć trzeźwa, na wy padek gdy by upiły się przy dziecku. Oczy wiście doktor Hunter nie by ła tak nieroztropna – sączy ła jednego drinka przez całe popołudnie aż do zmierzchu, kiedy pan Hunter wrócił do domu i zdziwił się: „Ty ciągle tutaj, Reggie?”. Obie kobiety wy glądały na zmieszane, widząc, że idzie ku nim przez trawnik z puszką piwa w dłoni, zupełnie jakby by ł przy by szem z innej planety. Na jego py tanie, czy może się przy siąść,
doktor Hunter odpowiedziała: „Spóźniłeś się. Jesteśmy już zdrowo ululane”, co wcale nie by ło prawdą. On jednak odrzekł: „Właśnie widzę. Ale z was pijaczki!”, i cała trójka zaczęła się śmiać. Reggie wy szła do ogrodu, zgarnęła małego z trawnika i położy ła do łóżeczka z butelką mleka. Doktor Hunter trzy mała w zamrażalniku zapas odciągniętego pokarmu. Kiedy ś, sięgając do zamrażalnika po butelkę stolicznej, pan Hunter znalazł w nim pojemniczki z mrożony m mlekiem i aż go zamurowało. Widząc, że Reggie mu się przy gląda, parsknął śmiechem i powiedział: „Oto i cała różnica między kobietą a mężczy zną. Po zawartości zamrażalnika ich poznacie”. – Nazy wasz się Reggie, prawda? – poznała ją Sheila. Wskazując plakietkę na piersi, dodała: – Jestem Sheila, koleżanka Jo. Sheila Hay es. – Tak, wiem. Pamiętam. Dzień dobry. – Jak się masz? Szukasz Jo? Chy ba nie przy szła dzisiaj do pracy. Przy najmniej ja jej nie widziałam. – Wy jechała odwiedzić chorą ciotkę w Yorkshire. – Naprawdę? Nic o ty m nie wiem. To by wszy stko tłumaczy ło. Miały śmy wy brać się wczoraj do Jennersa na noc świąteczny ch zakupów, ale nie przy szła. Zdziwiłam się, bo to do niej niepodobne. – A kiedy próbowała pani do niej dzwonić, nie odbierała? – domy śliła się Reggie. – Tak by ło. Dziwne, prawda? Jo zawsze powtarza, że komórka to… – Jej lina ratunkowa? – podsunęła Reggie. – No, ale teraz już wszy stko jasne – stwierdziła Sheila. – Choroba w rodzinie… To zrozumiałe. Ciotka, mówisz? – Tak. – Nigdy nie wspominała mi o żadnej ciotce. A co u ciebie Reggie, wszy stko w porządku? – W jak najlepszy m. Dziękuję. „Czy znacie Ewkę, co zgubiła sakiewkę? Kaśka to widziała, nic nie powiedziała”. Z kieszeni nowej kurtki Reggie wy jęła strzęp zielonego kocy ka, przy wleczony przez Sadie z ogródka przed domem. Doktor Hunter powiedziała kiedy ś, że w sakiewkach prosty tutki trzy mały zarobione pieniądze. „Dziecięce ry mowanki nigdy nie są ty m, czy m się z pozoru wy dają” – dodała. Zdaniem Reggie to samo można by powiedzieć o wielu inny ch rzeczach. Gdy Sadie położy ła przed nią ubłocony skrawek materiału, w pierwszej chwili ogarnęła ją panika. Kocy k należał do dziecka, a dziecko do doktor Hunter. Sadie i Reggie też należały do doktor Hunter. Wszy stko by ło nie tak. Świat stanął na głowie. Nastały trudne czasy.
Więcej na: www.ebook4all.pl
Wędrówka pielgrzyma Śnił, że wędruje odludną wiejską drogą za jakąś kobietą. To by ła tamta spacerowiczka z Yorkshire Dales. Nadal spacerowała. Zawołał: „Hej!”. Odwróciła się w jego stronę. Zamiast twarzy miała pusty, gładki jak półmisek owal. To go przeraziło. Obudził się. – Herbatki? – zagadnął kobiecy głos. Pielęgniarka (z nierozmy tą twarzą) postawiła przed nim na stoliku filiżankę ze spodkiem. Ostatnią rzeczą, jaką pamiętał, nie by ła katastrofa kolejowa ani nawet podróż pociągiem, ty lko moment odnalezienia zagubionej autostrady i to, jak stał przy wjeździe na A1, czekając na lukę w sznurze rozpędzony ch samochodów. Wiedział też, kim jest. Znał swoje nazwisko, historię, wszy stko. – Nazy wam się Jackson Brodie – oznajmił pielęgniarce. – Przy pomniałem sobie. – Jackson Brodie? Jest pan pewny ? – Owszem. *** – Gdzie jestem? – zapy tał inną pielęgniarkę. – W Szpitalu Królewskim w Edy nburgu – odpowiedziała. – W Edy nburgu? W Szkocji? No proszę, mówił zupełnie jak amery kański tury sta. – Tak, w Edy nburgu, w Szkocji – potwierdziła. Co u licha robił w Edy nburgu? W mieście, które by ło świadkiem jego największy ch porażek ży ciowy ch i uczuciowy ch? Jak się tutaj znalazł? – Jechałem do Londy nu – powiedział bezradnie. – W takim razie pomy lił pan kierunki – roześmiała się pielęgniarka. – Co za pech. Mógł nie wiedzieć, skąd się tu wziął, za to doskonale wiedział, dokąd zmierza. Wracał do domu. Edy nburg. Louise by ła w Edy nburgu. Jacksona zalała fala paniki. Nikt go nie szukał. Czy to znaczy ło, że nie by ł w pociągu sam? Może Tessa dosiadła się do niego w Northallerton, ty lko on tego nie pamięta? I teraz leży gdzieś w ty m szpitalu? Albo, co gorsza, w kostnicy ? Usiadł gwałtownie na łóżku i chwy cił pielęgniarkę za rękę. – Moja żona – powiedział. – Gdzie jest moja żona?
„Wiekowa ciotka” Louise odrzuciła zaproszenie Neila Huntera na śniadanie zakrapiane whisky, chociaż osobiście doceniała jej smak i właściwości zdrowotne. Szczy ciła się mocną głową i kiedy by ło trzeba (a czasami by ło trzeba), wy gry wała ry walizację z większością mężczy zn. Miała jednak swoje zasady : od dawna nie prowadziła po alkoholu i nigdy nie piła na służbie. Czułaby się zażenowana, gdy by ktoś z pracy poczuł od niej whisky. O dziewiątej rano alkoholem cuchnęli wy łącznie pijacy (tacy jak jej matka). Zamiast tego kupiła w ulicznej budce podwójne espresso i wróciła do biura, gdzie schowała się u siebie w gabinecie i po raz setny przejrzała zgłoszenia doty czące Davida Needlera. Trop wy raźnie osty gł. Czuła, że z każdy m dniem Needler coraz bardziej jej się wy my ka. Przez pewien czas trąbiły o nim wszy stkie media. Teraz by ło tak, jakby nic się nie wy darzy ło. Coś jej podpowiadało, że dochodzenie może się wkrótce stać niekończący m się koszmarem dla wszy stkich zainteresowany ch, jedną z ty ch spraw, nad który mi śledczy głowią się przez całe dziesięciolecia. Schwy ciła w locie tę jakże negaty wną my śl i tak długo trzy mała ją pod wodą, aż ta osłabła i pozwoliła się wtłoczy ć do zardzewiałej skrzy ni na dnie morza. Nie mieli żadny ch zgłoszeń o Davidzie Needlerze, dopóki nie ogłoszono jego poszukiwań w programie Crimewatch. Wówczas zasy pała ich lawina telefonów od widzów. Widziano go wszędzie, od Bangor po Bognor, jednak żadne zgłoszenie się nie potwierdziło. Facet jakby zapadł się pod ziemię. Nie korzy stał z karty kredy towej ani z paszportu. Jego samochód znaleziono zaparkowany w pobliżu wapienny ch klifów Flamborough Head, ale zdaniem Louise by ła to robota kogoś, kto usiłował przechy trzy ć policję. Dziwne, że wóz nie miał z boku wy pisane: „wskazówka” wielkimi czarny mi literami. Nie wierzy ła, że Needler się zabił. To nie ten ty p, za bardzo by ł zadufany w sobie. – Hitler się zabił – zauważy ła Karen Warner. – Chociaż też można by go uznać za zadufanego. Stała przed jej biurkiem, zajadając kanapkę z pastą z krewetek kupioną w Marksie i Spencerze, na której widok Louise zrobiło się niedobrze. – Ale nie Napoleon – odparła. – Ani Stalin, Pol Pot, Idi Amin, Dży ngis-chan, Aleksander Wielki, Cezar. Spójrzmy prawdzie w oczy, Hitler stanowił wy jątek od reguły. – Ojej, ale masz dzisiaj humorek – mruknęła Karen. – Wcale nie. – Właśnie, że tak. Karen miała ogromny brzuch. Louise nie pamiętała, żeby sama by ła równie gruba, gdy miał się urodzić Archie. Jej sy nek urodził się maleńki, wy glądał jak wcześniak. Louise obwiniała siebie, bo nie wiedziała o ciąży i przez pierwsze trzy miesiące paliła papierosy. Nie miała wątpliwości, że
gdzieś głęboko, w jakimś zakamarku mrocznego labiry ntu, jakim by ło jej serce, drzemie niezwy kle dobrze wy chowana osoba i czeka, żeby pewnego dnia wy puścić ją na wolność. Patrick prawdopodobnie też na to czekał. Jej cierpliwy mąż, liczący na to, że Louise kiedy ś zmądrzeje. Czekaj tatka latka. Karen miała rację; by ła dziś w wy jątkowo podły m humorze. Na chwilę o ty m zapomniała pod wpły wem wy pitej kawy, lecz teraz znów czuła nadciągający ból głowy. Potężniał niczy m obłok zimnej, gęstej mgły znad zatoki Firth of Forth. – Wpadłam ty lko przekazać, że jakaś kobieta widziała Davida Needlera. Podobno siedział na murku na przy stani w Arbroath i jadł ry bę z fry tkami. – No i? – Policja z Tay side ma wątpliwości – odparła Karen z pełny mi ustami. – Nikt poza tą kobietą go nie widział. No i kiedy drugi raz pokazali jej zdjęcie, nie by ła już taka pewna. – Zszedł do podziemia – stwierdziła Louise. – To nie w jego sty lu przesiady wać na przy stani w Arbroath i zajadać fry tki. David Needler by ł spry tny m, podstępny m draniem, do tego Anglikiem, więc najpewniej dawno temu przekroczy ł granicę. Na południu wciąż miał wielu usłużny ch kumpli, którzy mogli mu pomóc, chociaż rzecz jasna z zapałem się tego wy pierali. Kilku z nich by ło przy forsie, więc niewy kluczone, że umożliwili mu wy jazd z kraju. Louise sądziła jednak, że nadal jest gdzieś w Wielkiej Bry tanii – zwy czajny facet, czy jś sąsiad. Może nawet spoty ka się teraz z inną kobietą. Wy jęła z akt jego fotografię i długo przy glądała się nijakiej twarzy. Alison Needler nie zdołała znaleźć żadnego zdjęcia męża z ostatnich kilku lat, na który m by łby sam (zdjęcia to wspomnienia, a o nim chy ba nikt nie chciał pamiętać), wy cięli więc jego twarz ze wspólnej fotografii i powiększy li. Ory ginalne zdjęcie przedstawiało całą rodzinę: Needlera w otoczeniu żony i trójki dzieci. Zrobiono je w podpary skim Disney landzie. Wszy scy uśmiechali się szeroko, jakby brali udział w jakimś konkursie („To by ł okropny dzień – westchnęła ponuro Alison. – David znów miał te swoje humory ”). Louise przy pomniała się czarno-biała fotografia Joanny Mason sprzed trzy dziestu lat i twarze uchwy cone w momencie, który już nigdy nie miał się powtórzy ć. Do gabinetu wszedł Marcus. Wy machiwał kartką jak flagą. Na widok zdjęcia w ręku Louise zapy tał: – Jakieś wieści o lordzie Lucanie? Wszy scy znali nazwisko sły nnego mordercy, lecz mało kto pamiętał o Sandrze Rivett, opiekunce jego dzieci, zatłuczonej metalową rurką. Niewłaściwa osoba, która znalazła się w niewłaściwy m miejscu o niewłaściwy m czasie. Tak jak Gabrielle Mason i jej dzieci, który ch wspomnienie również zatarło się w powszechnej pamięci. Ciekawe, czy ktoś potrafiłby wy mienić z nazwiska którąś z ofiar Rozpruwacza z Yorkshire? Albo Freda Westa i jego żony ? Zapomniani
umarli. Wspomnienia o zabity ch się zacierały, podczas gdy pamięć o ich mordercach trwała. Ty lko policja podsy cała dogasający ogień, przekazując pochodnię z pokolenia na pokolenie. – Jak się nazy wała opiekunka, która wtedy zginęła? – zapy tała Marcusa. No to zaczy namy katechizm… – Nie wiem – przy znał się chłopak. – Sandra Rivett – podsunęła Karen. – Ta babka ma pamięć jak słoń – zwróciła się Louise do Marcusa. – Chy ba słonica, i to w ciąży – mruknęła Karen. – Nie mogę się doczekać, żeby wy pchnąć z siebie tego małego skurczy by ka. – Po porodzie będziesz musiała przestać przeklinać – upomniała ją Louise. – A ty przestałaś? – Nie. – Podobno masz by ć dla mnie wzorem. – Serio? No to masz pecha. – Szefowo? – wtrącił Marcus, podając Louise kartkę. – Nasz pan Hunter nie miał ostatnio szczęścia. Wy gląda na to, że dwa ty godnie przed pożarem kierownik salonu z automatami do gier przy Bread Street został napadnięty w momencie podliczania utargu. W ostatnią sobotę wieczorem ktoś powy bijał okna w inny m salonie Huntera. Do tego jeden z jego kierowców został wy wleczony z taksówki przy Foot of the Walk i pobity. Inny wóz stracił wszy stkie szy by podczas odbierania pasażera w Livingston… – W Livingston? – spy tała ostro Louise. – Spokojnie, szefowo. To nie miało nic wspólnego z naszą panią. Louise nie zauważy ła, kiedy ani dlaczego Marcus zaczął nazy wać Alison Needler „naszą panią”, ale za każdy m razem ją to zaskakiwało. Nasza pani z Livingston. Nasza Pani Bolesna. Przez cienki materiał dżersejowej tuniki wy raźnie prześwity wał brzuch Karen. Wy pukły pępek sterczał jak dzwonek u drzwi czekający, aż ktoś go naciśnie. Gdy dziecko się poruszało, pępek pulsował niczy m coś rodem z Obcego. Louise dobrze pamiętała tamto dziwne trzepotliwe uczucie, kiedy Archie beztrosko się w niej obracał, jednocześnie niezależny i zależny od niej – odwieczna dialekty ka macierzy ństwa. Niespodziewanie w cienkiej, napiętej jak na bębnie skórze brzucha Karen uwy pukliła się widoczna przez materiał tuniki stopa. Maleńka stópka. Żołądek podszedł Louise do gardła. – I co z tego? – odparła. – Facet ma złą karmę albo ktoś próbuje mu coś przekazać. À propos, możesz go sobie wziąć z powrotem. Milczy jak grób, chociaż na moje oko coś go gry zie. Inspektor Sandy Mathieson, człowiek, który zdaniem Louise awansował wy soko ponad swoje możliwości, wetknął głowę przez uchy lone drzwi. Jeżeli istniało jakieś zbiorcze określenie
policjantów jego pokroju, brzmiało ono „tępa pała”. – Dzwonili z MAPPA w sprawie Deckera. – Co z nim? – Zniknął. Sy lwetka czarnej wrony w locie na tle tarczy słonecznej. Nadciągający mrok. Nieprzy jemne uczucie w brzuchu Louise, autenty czne i czy sto fizy czne, prawdopodobnie mające związek z majonezem w tubce, który Karen Warner wy ciągnęła nie wiadomo skąd i wy jadała teraz łakomie ły żeczką. Ta kobieta nie mogła wy trzy mać pięciu minut bez jedzenia. Najgorsze, że zwy kle jadła coś obrzy dliwego. – Mundurowi z Doncaster zajrzeli do niego ruty nowo dziś rano, żeby sprawdzić, czy jest tam, gdzie powinien by ć. – I nie by ło go? – Matka twierdzi, że wy szedł w środę w porze podwieczorku i nie wrócił. – Wiedział, że prasa wpadła na jego trop – stwierdziła Louise. – Pewnie wolał przed nimi uciec. Znowu to słowo. Jak to ujęła Joanna Hunter? „By ć może na pewien czas stąd wy jadę. Ucieknę na trochę”. Czy oboje uciekali przed ty m samy m? Dwoje ludzi, którzy nigdy się od siebie nie uwolnią. Joanna Hunter i Andrew Decker na wieki będą do siebie przy należeć, ich historie zawsze będą nierozerwalnie ze sobą splątane. – Przez ten wy kolejony pociąg gazety zapomną o nich na dzień lub dwa – zauważy ł Sandy. – Dobre i to. – Każda katastrofa ma swoje dobre strony, co Sandy ? – mruknęła Karen. – Ani się obejrzy my, a pismaki rzucą się na nich jak stado ogarów. Wy kolejony pociąg utrzy ma się na pierwszy ch stronach gazet przez góra trzy dni. Poza ty m gość mieszka w Anglii, prawda? To nie nasze zmartwienie. Ale MAPPA na wszelki wy padek przy słała nam jego zdjęcie – dodała, kładąc fotografię na biurku przed Louise. Decker w niczy m nie przy pominał tamtego podrostka, którego podobiznę znalazła w gazetach sprzed trzy dziestu lat (wy szukała go sobie w internecie; to by ło jak wy woły wanie duchów). Rzecz jasna, teraz był inny m człowiekiem. Te dwa zdjęcia dzieliła przepaść zmarnowanego ży cia. Wracając ze spotkania policy jnej grupy roboczej na posterunku przy ulicy Świętego Leonarda, Louise zdała sobie sprawę, że jest głodna jak wilk. Skręciła na parking centrum handlowego Cameron Toll i kupiła w Sainsbury ’s wielką tabliczkę czekolady. Nie jadała czekolady, ale ty m razem pochłonęła w samochodzie całą tabliczkę naraz, po czy m podjechała na posterunek i zwy miotowała wszy stko w toalecie. Należało jej się za tę próbę wprowadzenia organizmu
w stan śpiączki cukrzy cowej! Wy chodziła z toalety, kiedy zadzwonił jej telefon. „Mówi Reggie Chase” – przedstawił się głos w słuchawce. Nazwisko wy dało jej się znajome, lecz Louise nie potrafiła go z niczy m skojarzy ć. Dziewczy na mówiła z prędkością karabinu maszy nowego, trudno by ło za nią nadąży ć. Sedno sprawy by ło takie, że „coś się stało doktor Hunter”. – Joannie Hunter? – upewniła się Louise. „Moja pani – pomy ślała – następna do kolekcji”. Louise i jej podopieczne. Reggie Chase by ła tą drobną dziewczy nką, która wpuściła ją we wtorek do domu Joanny Hunter. – Jak to: coś jej się stało? Okazało się, że drobna dziewczy nka ma wielkiego psa. Pies należał do doktor Hunter i na widok Louise zamerdał ogonem, co w jakiś absurdalny sposób jej pochlebiło. Może pies wy pełniłby lukę między nią a jej mężem, którą Patrick chciał wy pełnić dzieckiem? Czy by ła między nimi jakaś luka? To dobrze czy źle? Po telefonie od Reggie Louise pojechała z powrotem do miasta, żeby się z nią spotkać. Zostawiły psa na ty lny m siedzeniu samochodu i wstąpiły na kawę do Starbucksa na George Street. Te jankeskie wy nalazki… – Ktoś musi nabijać kabzę zły m kapitalistom – zwróciła się do dziewczy ny, kupując jej latte i czekoladową muffinkę. – Czasami pada na nas i dzisiaj jest ten dzień. – Och, robimy mnóstwo rzeczy, który ch nie powinniśmy robić – odparła mała. Na czole miała paskudnego guza. Zmy śliła na poczekaniu jakąś bajeczkę, ale Louise by ła pewna, że ktoś ją uderzy ł. Reggie Chase, niania dziecka Joanny Hunter. Nie, nie niania, ty lko „pomoc do dziecka”. Mała pomocniczka mamusi. Po narodzinach Archiego Louise przez pewien czas zaży wała valium. „Powinno złagodzić szok” – powiedział jej lekarz. Facet by ł nie lepszy od dilera narkoty kowego, rozdawał tabletki na uspokojenie, jakby to by ły cukierki. (Louise nie wy obrażała sobie Joanny Hunter w podobnej roli). Kiedy zaczęła przy jmować valium, nie karmiła piersią; od początku miała z ty m problemy, zresztą po pierwszy m ty godniu straciła pokarm. („Stres” – skwitował to obojętnie jej lekarz). Tak czy siak, butelka zdawała się zapewniać Archiemu większy komfort emocjonalny niż matczy na pierś. Ty dzień później odstawiła tabletki. Robiła się po nich strasznie otępiała i bała się, że upuści dziecko, zgubi je albo w ogóle zapomni, że je urodziła. Czy Reggie by ła dostatecznie dojrzała, żeby opiekować się dzieckiem innej kobiety ? Ostatecznie sama by ła jeszcze dzieckiem. Miała mniej więcej ty le lat co Archie. Louise spróbowała wy obrazić sobie swojego sy na zajmującego się niemowlęciem; na samą my śl przeszły ją ciarki.
– Niech pani zobaczy, co Sadie znalazła w ogrodzie doktor Hunter – powiedziała Reggie, wciskając jej do ręki uświniony kawałek zielonego bawełnianego materiału. – Sadie? – Suka doktor Hunter. – Co to właściwie jest? – spy tała Louise, z obrzy dzeniem ujmując szmatkę dwoma palcami. – Kocy k dziecka, jego ulubiony – odparła Reggie. – Nigdzie się bez niego nie rusza. Doktor Hunter na pewno by go nie zostawiła. Leżał w ogrodzie. Dlaczego tam? Kiedy wy chodziłam, by ło ciemno, a mały miał kocy k w rączce. Zresztą niech pani spojrzy na tę plamę. To krew! – Niekoniecznie. Archie też miał coś podobnego: kawałek żółciutkiego pluszu, pierwotnie pacy nkę kaczkę. Potem szwy puściły i kaczka straciła głowę. Nie potrafił bez tego przedmiotu zasnąć, wciąż widziała, jak ściska go tak kurczowo, jakby od tego zależało jego ży cie. Puszczał go dopiero we śnie, a spał jak zabity. Louise zakradała się nocą do jego pokoju, żeby obcinać mu paznokcie, usuwać drzazgi, przemy wać rany oraz zadrapania, słowem wy kony wać te wszy stkie drobne czy nności, który ch wy magała codzienna pielęgnacja dziecka, a które – gdy by spróbowała wy konać je za dnia – doprowadziły by do wy buchu histerii. Archie prędzej przy stałby na rozłąkę z matką, niż pozwolił sobie odebrać tamten skrawek żółtego materiału. Oddała szmatkę Reggie, mówiąc: – Różne rzeczy się gubi. Wy padki chodzą po ludziach. Mleko się wy lewa. A niektórzy sy pią frazesami jak z rękawa. – Pan Hunter twierdzi, że pani doktor wy jechała – oznajmiła Reggie – ale jej samochód stoi w garażu. Kiedy wczoraj wróciła z pracy, by ł całkiem sprawny. Wy jechała bez słowa. To do niej zupełnie niepodobne. W dodatku pan Hunter mówi, że wy brała się w odwiedziny do chorej ciotki, chociaż nigdy ani słowem nie wspominała mi o żadnej ciotce. Rozmawiałam z jej koleżanką Sheilą. Wczoraj wieczorem miały się wy brać razem na świąteczne zakupy do Jennersa, ale doktor Hunter nie przy szła i nawet Sheili nie uprzedziła, co, może mi pani wierzy ć, w ogóle nie jest w jej sty lu. Do tego jej komórka jest gdzieś w domu. Sły szałam dzwonek, jestem pewna, że sły szałam kanon-rak Bacha. Pani doktor nigdy nie wy jechałaby bez telefonu, to jej lina ratunkowa. Poza ty m w szafie nie ma jej kostiumu, przecież nie wy brałaby się w tak daleką drogę w kostiumie. W ogóle to… – Może weź oddech – poradziła jej Louise. – Krótko mówiąc, zniknęła – oświadczy ła dziewczy na. – My ślę, że ktoś ją porwał. – Nikt jej nie porwał. – Albo pan Hunter coś jej zrobił. – Zrobił?
Dziewczy na zniży ła głos do szeptu. – Zamordował ją. Louise westchnęła w duchu. Reggie Chase okazała się jeszcze jedną nastolatką o wy bujałej wy obraźni. Wbiła sobie coś do głowy i dała się ponieść fantazji. By ła romanty czką, niewy kluczone, że również fantastką. Jak Catherine Morland z Opactwa Northanger. Prawdopodobnie na każdy m kroku napoty kała jakieś zagadki. Chciała by ć bohaterką. Catherine Morland przez pierwszy ch szesnaście lat ży cia przy gotowy wała się do odegrania romanty cznej roli i Louise nie by łaby zaskoczona, gdy by się okazało, że Reggie Chase robi to samo. – Tak się składa, że by łam dzisiaj w domu doktor Hunter – powiedziała Louise. – Musiałam porozmawiać z panem Hunterem w sprawie niemającej związku z jego żoną. – Co za ciekawy zbieg okoliczności. – I nic ponadto – odparła ostro. – Zwy kły zbieg okoliczności. Pan Hunter poinformował mnie, że jego żona wy jechała do ciotki, która źle się poczuła. – Tak, wiem. Przecież właśnie mówię. Mnie powiedział to samo. Nie wierzę w istnienie tej ciotki. – Ciotka nie jest dogmatem wiary ani Święty m Mikołajem, ty lko krewną. Z pewnością nie należy do spisku, mającego na celu ukry cie przed tobą doktor Hunter. – Od wczoraj nikt jej nie widział. Nikt z nią nie rozmawiał. – Z wy jątkiem pana Huntera. – To on tak twierdzi. Louise westchnęła ciężko. – Słuchaj, Reggie, może odwiozę cię do domu? – Powinna pani zdoby ć numer telefonu tej ciotki i upewnić się, czy z doktor Hunter wszy stko w porządku. Albo mogłaby pani posłać kogoś z miejscowej policji do jej domu w Yorkshire. Podobno mieszka w Hawes – H-a-w-e-s. Pan Hunter nie chciał mi podać adresu ani numeru telefonu. Pani na pewno by nie odmówił. – Dosy ć! – Louise uniosła rękę gestem policjanta z drogówki. – Zostaw to, Reggie. Doktor Hunter nie spotkało nic złego. Chodź, mój samochód stoi niedaleko. – Proszę się dowiedzieć, czy ta ciotka w ogóle istnieje! Niech pani poszuka telefonu doktor Hunter, jest gdzieś u niej w domu. Wtedy przekona się pani, czy ciotka naprawdę do niej dzwoniła. – Do samochodu. Już. Wracasz do domu. Reggie twierdziła, że uratowała ży cie mężczy źnie rannemu w katastrofie kolejowej. Zapewne kolejne wy my sły. Louise powinna by ła wy słać na spotkanie z nią któregoś z mundurowy ch. I zrobiłaby tak, gdy by chodziło o kogoś innego. Sęk w ty m, że zawłaszczy ła Joannę Hunter i nie
potrafiła się z nią rozstać. Jej nowa podopieczna. „By ć może na pewien czas stąd wy jadę. Ucieknę na trochę”. Finanse jej męża by ły w opłakany m stanie, on sam zadawał się z jakimiś szemrany mi ty pami, ich małżeństwo prawdopodobnie przeży wało kry zy s, do tego Andrew Decker został wy puszczony na wolność. Kto na jej miejscu nie chciałby na jakiś czas zniknąć? Czy małżeństwo Hunterów rzeczy wiście się sy pało, czy Louise dokonała projekcji własny ch uczuć na Joannę Hunter? Doktor Hunter nie zdradziła Reggie, co ją spotkało w dzieciństwie. W istocie, jeżeli Louise się nie my liła, nie powiedziała o ty m nikomu z wy jątkiem swojego męża. Louise nie zamierzała naduży wać jej zaufania. Skoro Joanna Hunter postanowiła zachować wszy stko w tajemnicy, rolą policji by ło strzec jej sekretów. „Nie chcę, żeby Reggie się dowiedziała – wy znała jej lekarka. – To by nią wstrząsnęło. Ludzie inaczej na ciebie patrzą, wiedząc, że przeży łeś tragedię. Nic poza ty m ich wtedy nie interesuje”. Trzeba jednak przy znać, że tragedie były interesujące. Ludzie ocalali z katastrof byli interesujący. Stawali się świadkami nieprawdopodobnego, tak jak Alison Needler i jej dzieci. – To jest brzemię, które dźwiga się do końca ży cia – stwierdziła Joanna Hunter. – Z czasem nie staje się ono wcale lżejsze. Człowiek nie zapomina, ty lko niesie ten ciężar do końca swoich dni. Louise pomy ślała o Jacksonie, o jego zamordowanej przed laty siostrze i o ty m, że jako jedy ny pielęgnował pamięć o niej. Z pierwszą żoną Patricka nie by ło takiego problemu. Nawet gdy by mąż czy sy n zapomnieli, pamięć o niej nadal ży ła w jej rzeczach. Samantha istniała, zapomniana, lecz ciągle obecna, duch uwięziony na wieki w serwetkach, wazonach i porządny ch srebrny ch nożach do ry by. Ona by ła prawowitą żoną, Louise – nędzną uzurpatorką. Rzecz jasna nie musiała jechać w godzinach szczy tu hen, aż do Musselburgha i z powrotem. – To nie po drodze – protestowała Reggie. Fakty cznie, nie by ło jej po drodze, ale co z tego. Nie chodziło nawet o jakąś szczególną troskę, raczej o zabicie czasu i opóźnienie nieuniknionego powrotu do domu. Cały dzień Louise by ła w ruchu, stale przed czy mś uciekała. Niepokoiła ją my śl, że miałaby się zatrzy mać. Nie mogąc usiedzieć w miejscu, spędziła pół dnia w samochodzie. Drugie pół upły nęło jej na wy my ślaniu miejsc, do który ch mogłaby wstąpić. („Wy bacz, ale się spóźnię, coś mi wy padło”. Które z nich nalegało, żeby Bridget i Tim zostali na całe pięć dni? Louise, oczy wiście!). – Jaka jest doktor Hunter? – zagadnęła swoją pasażerkę w drodze do Musselburgha, no i się zaczęło… Okazało się, że Joanna Hunter lubi Chopina, Beth Nielsen Chapman, Emily Dickinson oraz Henry ’ego Jamesa i zdumiewająco dobrze znosi serial Smyki. Potrafi grać na pianinie – „bardzo dobrze”, jeśli wierzy ć Reggie. I tak jak William Morris uważa, że nie powinno się trzy mać w domu niczego, co nie by łoby uży teczne albo piękne. Uwielbia kawę z rana i herbatę
po południu, ma zaskakującą słabość do słody czy i twierdzi, że medy cy na zna przy padki oddzielnego „żołądka na pudding”. Dlatego choćby by ło się nie wiadomo jak objedzony m, zawsze „znajdzie się miejsce na deser”. Poza ty m nie wierzy w Boga, jej ulubioną powieścią są Małe kobietki (ponieważ bohaterki to „dziewczęta i kobiety odkry wające swoją wewnętrzną siłę”), a ulubiony film to Reguły gry. Doktor Hunter poży czy ła go Reggie i dziewczy nie też bardzo się podobał, choć nie tak jak Przygoda przyjeżdża pociągiem, który by ł ulubiony m filmem Reggie. Gdy by Joanna Hunter mogła uratować trzy rzeczy z płonącego budy nku, zabrałaby dziecko oraz psa; Reggie nie by ła pewna, na co jeszcze padłby jej wy bór. Louise zasugerowała męża, lecz Reggie odparła, że prawdopodobnie sam dałby sobie radę. Oczy wiście gdy by Reggie by ła w pobliżu, doktor Hunter ocaliłaby również ją. Bardzo kochała dziecko, małego Gabriela. No jasne – Gabriel, Gabrielle. Sy nek Joanny Hunter odziedziczy ł imię po zamordowanej babce. Louise wcześniej tego nie skojarzy ła, może dlatego, że ani doktor Hunter, ani Reggie nie zwracały się do chłopczy ka po imieniu. Obie mówiły o nim po prostu „dziecko”. Jedy nak, pępek świata. „Chase i Hunter” – ależ to brzmiało. Całkiem jak ty tuł kiepskiego serialu z lat siedemdziesiąty ch o detekty wach amatorach. Albo „Hunter i Chase”, nazwa agencji nieruchomości z wy ższej półki. Reggie, Regina. Nieczęsto spoty ka się dziewczęta o ty m imieniu. – Znalazłam to w kieszeni tamtego mężczy zny – powiedziała Reggie, nieśmiało podając jej okropnie brudną pocztówkę. – Jakiego mężczy zny ? – spy tała Louise, ostrożnie ujmując kartkę w dwa palce. Tak jak wcześniej kocy k dziecka, również ona stanowiła zagrożenie dla zdrowia. Pokry ta zaschnięty m błotem i krwią wy glądała, jakby stratowało ją stado koni. – Tego, któremu uratowałam życie. „Aha, tego” – pomy ślała Louise. Wy imaginowanej ofiary wy padku. Na pocztówce by ł widoczek jakiegoś europejskiego miasta, lecz pod warstwą błota trudno by ło dojrzeć jakieś szczegóły. – To Brugia – poinformowała ją dziewczy na. – Miasto w Belgii. Na odwrocie znajdzie pani nazwisko i adres tego człowieka. Nie wy my śliłam go sobie. – Wcale tak nie twierdziłam. – Louise odwróciła pocztówkę i przebiegła wzrokiem wiadomość. Potem odczy tała imię, nazwisko i adres. – Jackson Brodie – powiedziała Reggie z nadzieją w głosie. – Nie wiem niestety, czy nadal ży je. Może pani mogłaby go poszukać, co? Louise oddała jej pocztówkę, mówiąc: – Jestem teraz bardzo zajęta.
Nie zjechała z autostrady na obwodnicę. Zamiast wracać do domu, skręciła w Newcraighall i ruszy ła prosto do szpitala, posłuszna jak pies, kiedy sły szy wołanie pasterza.
Nada y pues nada 24 Powrót do mieszkania w Gorgie by ł absolutnie wy kluczony, więc w sumie dobrze się stało, że miała klucze do domu pani MacDonald. Za dodatkowy plus należało uznać fakt, że na Musselburghu skupiała się obecnie uwaga mediów z całego kraju. Reggie nie przy puszczała, aby potencjalny m zabójcom przy szło do głowy szukać „kolesia o imieniu Reggie” na nudnej ulicy pani MacDonald, zwłaszcza że wciąż roiło się tam od policji. Im więcej czasu dzieliło ją od feralnego poranka, ty m wy dawało się mniej prawdopodobne, żeby tamci dwaj idioci, Rudy i Blondas, rzeczy wiście jej szukali. Musiało im chodzić o Billy ’ego. Pożałowała, że nie dała im jego adresu w The Inch; ostatecznie on najwy raźniej podał im jej adres. Mogła mu się zrewanżować. – Tutaj mieszkasz? – spy tała nadkomisarz Monroe, przy glądając się bacznie domowi pani MacDonald przez przednią szy bę samochodu. – Tak – odparła Reggie. – Mamy nie ma. – Jedno kłamstwo, jedna prawda. Równoważy ły się, bilans wy chodził na zero, a świat się nie zmieniał. Wy dawało się, że znacznie prościej będzie nie wdawać się w jakiekolwiek szczegóły. Nadkomisarz Monroe przy najmniej jej wy słuchała, choć najwy raźniej jej nie uwierzy ła. Gdy by jednak Reggie dodała: „To zupełnie niezwiązane z tamtą sprawą, ale dziś rano dwóch facetów zdemolowało mi mieszkanie i groziło śmiercią. Aha, na koniec dali mi jeszcze egzemplarz Iliady”, prawdopodobnie policjantka zarządziłaby w ty m momencie szy bki odwrót ze Starbucksa. Właściwie wcale nie wy glądała na policjantkę – pod zimowy m płaszczem miała dżinsy i puszy sty sweter. Widocznie tak jak doktor Hunter lubiła się swobodnie ubierać. Włosy miała związane w kucy k, lecz kilka krótszy ch kosmy ków wy mknęło się spod gumki i Louise Monroe co pewien czas odruchowo zakładała je za ucho. „Ciągle zapuszczam – wy jaśniła. – Obcięłam je na krótko, ale źle w nich wy glądałam”. Mama mówiła, że kobiety zwy kle decy dują się na rady kalne ścięcie włosów po nieudany m związku. Jej przy jaciółki stale chodziły z wy strzy żony mi głowami, lecz mama wiedziała, że włosy są jej największą chlubą. Chociaż akurat w Gary m by ła tak zadurzona, że obcięłaby się na krótko, gdy by ją ty lko poprosił. By ła gotowa na wszy stko, by le go przy sobie zatrzy mać, choć zasadniczo jego główną zaletę stanowił fakt, że nie by ł swoim poprzednikiem. Załóżmy, że powiedziałby do mamy : „Jackie, bardzo chciałby m cię zobaczy ć w krótkiej fry zurze”. Trudno wy obrazić sobie Gary ’ego wy głaszającego takie długie zdanie; z natury by ł wy jątkowo małomówny. („Jesteś bardzo wy gadana, Reggie” – zauważy ła kiedy ś doktor Hunter, a ona potraktowała to jak komplement. „Naszej Reggie buzia się nie zamy ka” – mawiała mama). W takim przy padku mama zaraz poszłaby do fry zjera (nazy wał się Philip i jeśli wierzy ć mamie, by ł „gejem, ale żonaty m”) i poprosiła: „Ścinaj wszy stko,
Philipie, pora coś w ży ciu zmienić”. Philip przy strzy głby jej włosy tuż poniżej uszu, w kształtnego krótkiego boba albo – jeszcze lepiej – całkiem krótko, na chłopczy cę (patrz: fry zura Ky lie po chemioterapii) i – hip, hip, hura! – w tej chwili mama robiłaby mielone w ich mieszkaniu w Gorgie, wy czekując kolejnego odcinka EastEnders. Reggie by ła ciekawa, czy nadkomisarz Monroe cierpiała kiedy ś z powodu złamanego serca. Nie sprawiała takiego wrażenia. Sadie stanowiła pewien problem, lecz w końcu policjantka upchnęła ją na ty lny m siedzeniu samochodu (razem z torbą z Topshopu). Kiedy odchodziły w dół George Street, suka patrzy ła za nimi z takim napięciem, jakby chciała na stałe utrwalić sobie ich obraz na siatkówce. Nadkomisarz Monroe nie wy glądała Reggie na miłośniczkę zwierząt. Nagle jednak powiedziała: „Miałam kiedy ś kota”, jakby to coś znaczy ło. Reggie by ła jej wdzięczna za muffinkę. Skręcało ją z głodu – poza drażetkami od pana Hussaina i batonikiem (to się nazy wa zbilansowana dieta!) przez cały dzień nie miała nic w ustach. Poranny tost zwróciła, zanim zdąży ła go strawić. Chciała się skoncentrować na jedzeniu, dlatego mówiła tak szy bko: samochód, komórka, skrawek zielonego kocy ka, pantofle, kostium, całe to nieprawdopodobne zniknięcie doktor Hunter, zupełnie jakby przy lecieli kosmici i ją porwali. W ostatniej chwili ugry zła się w języ k i pominęła możliwość uprowadzenia lekarki przez istoty pozaziemskie. Kiedy skończy ła swoją opowieść, Louise Monroe ziewnęła i powiedziała: – Wy bacz, jestem okropnie zmęczona. Całą noc by łam na nogach. – Na miejscu katastrofy ? – domy śliła się Reggie. – Tak. – Ja też tam by łam. – Serio? – nadkomisarz Monroe spojrzała na nią z powątpiewaniem, jakby nie mogła się zdecy dować, czy nie zaliczy ć jej jednak do kategorii psy cholek z urojeniami. – Reanimowałam rannego – pochwaliła się Reggie, pchając się głębiej do przegródki z ety kietą „mitomanka”. – Próbowałam ratować mu ży cie. Przegródka została z hukiem zamknięta. Po raz pierwszy wspomniała komukolwiek o tamty m mężczy źnie. Nosiła go w my ślach przez cały dzień jak niewy godny sekret. Miło by ło wreszcie się go pozby ć i mówić o nim głośno, choć nagle cała historia wy dała jej się nierealna. Z każdą godziną wy darzenia minionej nocy stawały się mniej rzeczy wiste. Wy starczy ło jednak, że Reggie przy pomniała sobie ciało pani MacDonald i zaraz wszy stko nabrało bardziej realny ch kształtów. – Czy żby ? – mruknęła nadkomisarz Monroe. Równie dobrze Reggie mogła się z nią podzielić swoją teorią o kosmitach; policjantka by ła do
niej nastawiona tak scepty cznie, że nic by tego nie zmieniło. – Jak sobie nabiłaś tego guza? – zapy tała, przy glądając się bacznie Reggie. Reggie zasłoniła czoło grzy wką. – To nic takiego. Nie patrzy łam przed siebie. – Na pewno? Wy dawała się zatroskana. Reggie wiedziała, co tamta sobie my śli: przemoc domowa i tak dalej. Na pewno nie przy szło jej do głowy, że dziewczy na pośliznęła się i upadła pod pry sznicem, napadnięta przez dwóch idiotów. – Słowo honoru! Mogła opowiedzieć nadkomisarz Monroe o Rudy m i Blondasie, ale to nie pomogłoby jej odnaleźć doktor Hunter (poza ty m znowu wy szłaby na mitomankę). Zresztą może nie grozili jej na poważnie („Lepiej, żeby ś nie informowała policji o naszy ch dzisiejszy ch odwiedzinach. W przeciwny m razie…”). A jeśli ją obserwowali? Jeśli widzieli, że popija kawę w Starbucksie z samą panią nadkomisarz, nawet nie ze zwy kły m posterunkowy m? Nigdy nie uwierzą, że nie chodziło o nich. Kiedy znalazły się przed drzwiami pani MacDonald, Reggie powiedziała: – To tutaj. – Ach, teraz rozumiem! Ten pociąg fakty cznie wy koleił się tuż za ścianą waszego domu – stwierdziła nadkomisarz Monroe, jakby wreszcie do niej dotarło, że Reggie nie zmy śla w sprawie wy padku. – No, prawie – przy znała. – W porządku – powiedziała policjantka. – Muszę lecieć, wiesz, mam mnóstwo spraw na głowie. – Mnie to pani mówi? – westchnęła Reggie. Pomachała policjantce na do widzenia, ale nadkomisarz Monroe nie odwzajemniła jej gestu. Odjechała dziwnie zafrasowana, ze zmarszczony m czołem. Reggie szarpnęła oporną ramę okienną i uniosła ją tak wy soko, jak ty lko się dało, wpuszczając do sy pialni świeże powietrze. Pod rozstawiony mi na torach reflektorami pracowali jacy ś ludzie. Towarzy szy ł im nieustanny stukot i jazgot ciężkich maszy n. Olbrzy mi dźwig podnosił przewrócony wagon, który koły sał się w powietrzu podobny do zabawki. Nad hory zontem wzeszedł wielki, biały jak kość księży c i oświetlał obojętnie tę nienaturalną scenę. By ło za głośno, żeby spać w dawno nieuży wany m pokoju gościnny m, nawet przy zamknięty m oknie, lecz Reggie nie brała pod uwagę możliwości nocowania w łóżku pani MacDonald, w jej pokoju od frontu przesiąknięty m ciężkim zapachem brudnej pościeli i niezuży ty ch lekarstw.
W lustrze na toaletce dostrzegła swoje odbicie. Siniak na czole zrobił się czarny. Ostatnia godzina upły nęła Sadie na tropieniu ducha Banjo po cały m domu. Teraz suka leżała nieszczęśliwa w salonie. Reggie domy ślała się, że zwierzęta muszą odbierać każdy wy jazd właściciela tak, jakby ten na zawsze znikał z powierzchni ziemi. W jednej chwili by ł, w następnej przepadał bez śladu. Doktor Hunter stwierdziła kiedy ś, że Sadie ma fart – nie wie, że pewnego dnia czeka ją śmierć. Reggie odparła, że wolałaby wiedzieć, kiedy umrze, bo wtedy mogłaby temu zapobiec. Nie śmierci jako takiej, rzecz jasna, ale przedwczesnej śmierci z rąk jakichś idiotów. („Nie zawsze jest to możliwe” – odparła doktor Hunter). Przetrząsnąwszy puste szafki kuchenne pani MacDonald, znalazła pół opakowania wy schnięty ch herbatników. Jednak prawdziwą ży łą złota okazały się niemal hurtowe zapasy wafelków karmelowy ch, które pani MacDonald trzy mała dla Reggie na kolację. Herbatnikami podzieliła się z Sadie, a sama zjadła wafelek. Czy nadkomisarz Monroe naprawdę poszuka doktor Hunter? Reggie jakoś w to wątpiła. Dlaczego we wtorek odwiedziła lekarkę w jej domu? „Och, miałam do niej sprawę – odparła wy mijająco policjantka. – Chodziło o pacjenta”. Nieźle kłamała, ale nie lepiej niż Reggie. Pozna swój swego. „Miałam do niej sprawę”. „To i owo”. „Wszy stko i nic”. Ludzie w jej otoczeniu kręcili na potęgę. Ostatecznie postanowiła spać na kanapie. Sadie wskoczy ła na fotel i kręciła się na nim dopóty, dopóki nie by ła zadowolona z efektów. Dopiero wtedy umościła się z ciężkim westchnieniem, jakby zrzucała z grzbietu całodniowy ciężar. Na kanapie wciąż wy czuwało się lekkie wgłębienie w miejscu wy leżany m przez Banjo, ale Reggie to nie przeszkadzało. Przeciwnie, stanowiło swego rodzaju pocieszenie. Miała za sobą potwornie ciężki dzień. Naprawdę nastały trudne czasy. W środku nocy Sadie zeszła z fotela i położy ła się obok Reggie na kanapie. Pewnie też potrzebowała pocieszenia. Reggie objęła ją i wsłuchała się w mocne bicie serca dobiegające z potężnej klatki piersiowej. Sadie nie pachniała niczy m szczególny m, po prostu psem. Reggie wcześniej na to nie wpadła, lecz teraz uświadomiła sobie, że zwy kle suka pachniała perfumami doktor Hunter. Żeby to by ło możliwe, jej pani musiała ją bardzo często przy tulać. Gdy by wszy stko by ło w porządku, doktor Hunter z pewnością by zadzwoniła, jeśli nie po to, żeby pogadać z Reggie, to żeby pogawędzić z Sadie („Cześć, psinko, jak się ma moja cudna dziewczy nka?”). Gdzie ona się podziała? Elle revient 25. A jeżeli nie wróci? Dlaczego doktor Hunter, zdjąwszy pantofle, zniknęła ze swojego ży cia? Ty le py tań i żadny ch odpowiedzi. Ktoś musiał ją odnaleźć. Ha.
Ad lucem 26 Jackson poczuł ukłucie czegoś bardzo podobnego do tęsknoty. Chciał, żeby ktoś wiedział, gdzie się teraz znajduje. Na przy kład Josie. (Na bezry biu i by ła żona…). Nie, nie Josie. („W coś ty się znowu wpakował, Jackson?”). Już lepiej Julia. Ona przy najmniej okazałaby mu współczucie („Och, skarbie!”), ale raczej nie tak, żeby się od tego lepiej poczuł. – Która godzina? – Szósta – odparła Siostra Rozmy ta. („Na imię mam Marian, proszę pana”). – Rano? – Nie. – Wieczorem? – Tak. Musiał się upewnić, na wy padek gdy by istniała jeszcze jakaś inna pora dnia, gdzie dałoby się wcisnąć godzinę szóstą. Wszy stko inne stanęło na głowie, czemu więc także nie czas? – Mogę skorzy stać z telefonu? – Nie. Będzie pan odpoczy wał do upadłego – odrzekła pielęgniarka. By ła Irlandką. No jasne, brzmiała zupełnie jak jego matka. – Jeżeli martwi się pan o żonę, jutro na pewno uda nam się z nią skontaktować. Po takim wy padku zawsze jest mnóstwo zamieszania, ot co. – Wiem. By łem kiedy ś policjantem – mruknął Jackson. – Naprawdę? Wobec tego zrobi pan teraz to, co mówię, i pójdzie grzecznie spać. By ł ciekaw, kiedy zacznie odczuwać wdzięczność. Kiedy pojawi się my ślenie ty pu: „O mały włos nie umarłem, ale dostałem drugą szansę”. Czy nie tak powinien reagować człowiek, który się otarł o śmierć? Zwy kle w takiej sy tuacji nagle uwalniamy się od wszelkiego lęku i postanawiamy ży ć odtąd pełnią ży cia. Ze starej skorupy powinien się wy łonić nowy, odrodzony Jackson i zacząć wszy stko od początku. Ty le że nic takiego nie nastąpiło. Czuł się zmęczony i obolały. – Będzie tu pani sterczeć i gapić się na mnie, dopóki nie zasnę? – Owszem – przy taknęła pielęgniarka. Siostra Marian Rozmy ta. Obudziło go lekkie muśnięcie w policzek – doty k moty lego skrzy dła albo pocałunek. Raczej to drugie. – Witaj, nieznajomy – powiedział znajomy głos. – Rozmy ta – wy mamrotał. Otworzy ł oczy i ona tam by ła. Oczy wiście. W ułamku sekundy wszy stko stało się jasne. Związał się z niewłaściwą kobietą. Jechał w zły m kierunku. To by ł właściwy kierunek. I właściwa
kobieta. – Cześć – odpowiedział. Miał wrażenie, że przez dziesiątki lat by ł niemy i niespodziewanie odzy skał głos. – My ślałem o tobie – dodał. – Ty lko o ty m nie wiedziałem. Jej oczy by ły wielkie i czarne, malowało się w nich skrajne wy czerpanie. By ła ładniejsza, niż pamiętał. Przy łoży ła mu palec do ust i wy szeptała: – Ciii. Oczarowałeś mnie tą „rozmy tą”. – Roześmiała się. Nie pamiętał, czy sły szał wcześniej jej śmiech. Nagle wszy stko wróciło na swoje miejsce. – Kocham cię – powiedział.
Fiat lux 27 Dzięki Bogu! Kiedy weszła, przy stole w jadalni nie by ło nikogo. Znalazła za to liścik od Patricka, oparty o bukiet cieplarniany ch lilii, który ch tam rano nie by ło. Nie cierpiała lilii. By ła pewna, że ich zapach został sztucznie stworzony, żeby tłumić odór rozkładającego się mięsa, dlatego zwy kle kupowano je na pogrzeby. „Wcześniej zjemy coś w » Lazio« – pisał Patrick. – Dołącz do nas, jak zdąży sz”. Wcześniej – czy li przed czy m? My śl, że znowu miałaby jeść i pić w towarzy stwie Bridget oraz Tima, wy starczy ła, żeby Louise zrobiło się niedobrze. Zresztą i tak już jadła. W drodze powrotnej ze szpitala wstąpiła do McDonalda i kupiła Needlerom po zestawie happy meal. Dzieciaki nie miały teraz okazji jadać na mieście – każde tego rodzaju wy jście obarczone by ło zby t wielkim ry zy kiem. Spałaszowały hamburgery przed telewizorem, oglądając film Shrek 3 na DVD. Louise od niechcenia skubała fry tki. Od wielu dni nie mogła patrzeć na mięso. Nie wy obrażała sobie karmienia swojego ży wego ciała martwy mi ochłapami. – Happy meal – mruknęła Alison, uśmiechając się zaciśnięty mi wargami (trudno by ło to nazwać uśmiechem). – Rzadko siadaliśmy do posiłków jako szczęśliwa rodzina. – Nie masz własnego domu? – spy tała ją w połowie filmu Alison. – No cóż… – odparła Louise. Wiedziała, że to nie jest dobra odpowiedź. Uświadomiła sobie, że zostawiła w szpitalu prawo jazdy Deckera. Miała je zabrać, gdy ż jej zdaniem stanowiło dowód – czego, tego dokładnie nie wiedziała. Nic dziwnego, że zapomniała o prawie jazdy. O wszy stkim zapomniała. Sama też zapomniała się na chwilę. Machnęła legity macją policy jną i z marszu weszła na oddział. Blacha gwarantowała jej nieograniczony dostęp do wszy stkich miejsc. Gdy by miała odejść ze służby, musieliby jej wy drzeć ją siłą. Przetrząsała salę za salą. Wszędzie pełno by ło ofiar katastrofy kolejowej. Aż go znalazła. Ży ł, chociaż wy glądał na okropnie zmaltretowanego. Australijski lekarz, z który m rozmawiała, twierdził, że jego stan jest lepszy, niż mogłoby się wy dawać. Louise pogłaskała grzbiet dłoni Jacksona – miał siniak w miejscu wkłucia wenflonu. Lekarz powiedział, że długo by ł „po tamtej stronie” (czy to oficjalny termin medy czny ?), ale powoli dochodzi do siebie. Posiedziała przy nim chwilę. Potem wstała i przed wy jściem pocałowała go w policzek. Wtedy otworzy ł oczy, jakby na nią czekał. „Witaj, nieznajomy ” – powiedziała. Odparł: „Kocham cię”. To ją kompletnie
zdezorientowało, jakby ktoś gwałtownie obrócił nią w tańcu, a potem puścił wirującą przez parkiet. Usiłowała zebrać my śli, żeby odpowiednio zareagować na tę deklarację uczuć, gdy do sali znów wpadła ta irlandzka pielęgniarka i oznajmiła: „On wciąż py ta o żonę. Nie wie pani, jak mogliby śmy się z nią skontaktować, pani nadkomisarz?”. W jednej chwili cały czar pry sł. Kiedy Reggie pokazała jej pocztówkę z Brugii i powiedziała: „Nie wiem niestety, czy nadal ży je”, serce Louise ścisnęło się boleśnie ze strachu. Tak samo zareagowałaby na wieść, że coś złego spotkało Archiego. To by ł ułamek sekundy, ale wy starczy ł, żeby Louise zdała sobie sprawę, że nie przestraszy łaby się tak bardzo, gdy by chodziło o Patricka. Popełniła straszliwy błąd. Wy szła za niewłaściwego mężczy znę. Nie, to nie tak – mężczy zna by ł właściwy, ty lko ona okazała się dla niego niewłaściwą kobietą. – Dopiero co go zidenty fikowaliśmy – dodała pielęgniarka. – Sądziliśmy, że nazy wa się Andrew Decker. – Słucham?! Nocny dy żur na posterunku pełnił Sandy Mathieson. – Zamieniłem się z kimś, żeby pójść na mecz sy na – wy jaśnił. – Na miejscu katastrofy kolejowej znaleziono prawo jazdy Deckera. Musimy założy ć, że jest gdzieś w okolicy, bo nie wiem, skąd w przeciwny m razie miałoby się tam wziąć. Trzeba nadać komunikat do wszy stkich jednostek, że go szukamy. Zajmij się ty m. – „Ze wszy stkich barów we wszy stkich miastach” i tak dalej. To chy ba za duży zbieg okoliczności, nie, szefowo? My śli pani, że jechał do Edy nburga, żeby odnaleźć Joannę Hunter i dokończy ć to, co zaczął trzy dzieści lat temu? Takie rzeczy zdarzają się chy ba ty lko w serialach telewizy jny ch? – Jeśli tak by ło, to ewidentnie miał pecha – odparła Louise. – Joanna Hunter wy jechała do Anglii. Tak my ślę. Mam taką nadzieję. – Bo jeśli nie, to gdzie teraz by ła? „Porwano ją” – twierdziła tamta dziewczy na. A jeśli miała rację? Jeśli coś naprawdę stało się Joannie Hunter? Coś złego. Znowu. Niemożliwe. Udzieliła jej się paranoja tej małej. Joanna Hunter by ła z wizy tą u swojej wiekowej schorowanej ciotki. Koniec, kropka. – McLellen zostawił coś pani na biurku – poinformował ją Sandy. – Kopię dokumentacji tego, jak mu tam… – Neila Huntera? – Chy ba tak. Przeczy tawszy liścik Patricka, odsłuchała wiadomości głosowe. „Jesteśmy w drodze do teatru” – oznajmił nagrany głos jej męża. A więc o to chodziło: mieli coś zjeść przed teatrem. Uprzejmy głos Patricka i jego irlandzki akcent musiały działać uspokajająco na ludzi, który ch brał pod nóż na
stole operacy jny m. Jej mąż. Dwa słowa, które stawały jej kością w gardle. Zaimek i rzeczownik należące do kogoś innego, ale nie do niej, nie do Louise. Nie przestawała jej zdumiewać swoboda, z jaką Patrick posługiwał się określeniem „moja żona”. Chociaż rzecz jasna miał lata wprawy. Jak się z ty m czuła jego pierwsza żona? Ta zamknięta w drewnianej skrzy ni pod ziemią na cmentarzu w Grange. Po dziesięciu latach został z niej pewnie ty lko szkielet. Wy padek samochodowy, w który m zginęła, zdarzy ł się w Wigilię. Panna młoda z tamtego wiersza też zaginęła w Wigilię. „On wciąż py ta o żonę”. Jackson nie ty lko zamienił się tożsamością z psy chopaty czny m mordercą, ale w dodatku drań zdąży ł się w między czasie ożenić! „Najpierw skoczy my na drinka do baru – brzmiał ciąg dalszy pozostawionej przez Patricka wiadomości. – Jeżeli mimo to nie zdąży sz do nas dołączy ć, zostawię ci bilet w kasie. Do zobaczenia wkrótce, nie pracuj za dużo. Kocham cię”. Jaki znów teatr? Nikt nie wspominał jej o żadny m teatrze. A może…? Może rozmawiali o ty m dziś rano przy śniadaniu, ty lko Louise się wy łączy ła, bo Tim ględził coś o szczepieniu róż („Trzeba nacinać całą szerokością ostrza, marne nacięcie to marna szczepka…”). Spojrzała na zegarek – wpół do dziesiątej. O wiele za późno, żeby iść do teatru. Zresztą Patrick nie powiedział jej, dokąd poszli – do Ly ceum? Do Teatru Królewskiego? Widocznie powinna by ła to wiedzieć. Odsłuchała drugą wiadomość, nagraną wkrótce po pierwszej: „Później wstąpimy na drinka do Benneta, dołącz do nas, jeżeli będziesz mogła”. Wcześniej, później – najwy raźniej bardzo mu zależało, żeby Louise ich znalazła. Bar U Benneta oznaczał, że najprawdopodobniej wy brali się do Teatru Królewskiego. Zdąży łaby, gdy by się postarała. Nie postarała się. Zamiast tego otworzy ła stojącą na kuchenny m blacie butelkę bordeaux i zaniosła ją do salonu, gdzie napełniła winem jeden z kry ształowy ch kielichów Patricka i Samanthy, rozsiadła się wy godnie na kanapie i namierzy ła w telewizji powtórkę jakiegoś starego odcinka CSI: Kryminalnych zagadek Las Vegas. Czuła, jak stopniowo opada z niej całodniowe zmęczenie. Zupełnie jakby znowu by ła singielką. Coś wspaniałego! W CSI śledczy Stokes został właśnie pogrzebany ży wcem. Louise wy doby ła z zamrażalnika pudełko z resztką lodów i dobrała się do jego zawartości. W zasadzie nie lubiła lodów, ale przy najmniej nie miała wy rzutów sumienia, wiedząc, że trafiają wprost do jej oddzielnego „żołądka na pudding” (serdeczne dzięki, pani doktor!). Czerwone wino i lody Cherry Garcia – doprawdy ry zy kowne połączenie. Już czuła początki kaca. Śledczy Grissom podnosił w górę odznakę policy jną, krzy cząc do kogoś: „Laboratorium kry minalisty czne w Las Vegas!”. Na biurku znalazła jedy nie kopie polis ubezpieczeniowy ch – żadny ch faktur, nic, co miałoby związek z interesami Neila Huntera. Podobało jej się to, jak Grissom się poruszał – jak niedźwiedź z pieluchą. „Przeanalizujmy fakty – zwróciła się do niego
Louise. – Neil Hunter wy kupił polisy ubezpieczeniowe, nie ty lko na firmę, ale także na ży cie żony. Na okrągłe pół miliona”. (Nieźle; Patrickowi wy starczy ł kawałek bły szczącego węgla, żeby kupić sobie drugą żonę). Pół miliona to aż nadto, żeby Hunter mógł się wy karaskać ze swoich problemów. Podejrzewali, że dla pieniędzy zniszczy ł własną nieruchomość. A jeśli z tego samego powodu by łby gotów pozby ć się żony ? Ty le że aby zainkasować odszkodowanie, potrzebowałby ciała, prawda? Lecz na razie żadnego ciała nie znaleźli, ponieważ Joanna Hunter niewątpliwie przebywała z wizytą u swojej chorej ciotki, upomniała się w duchu Louise. W całej tej sprawie nie by ło nic podejrzanego, z wy jątkiem zszarpany ch nerwów Neila Huntera i bujnej wy obraźni pewnej nastolatki. Reggie powiedziała, że kiedy po raz ostatni widziała doktor Hunter, ta miała na sobie czarny kostium, biały bawełniany podkoszulek i czarne pantofle na niskich obcasach – jak świat długi i szeroki standardowy, mniej lub bardziej elegancki uniform kobiet pracujący ch. Louise też się tak ubierała. Siostrzeństwo ciemnego kostiumu. Joanna Hunter swój miała ciągle na sobie, twierdziła Reggie. Dlaczego się nie przebrała? Jaka nagła medy czna przy padłość starej ciotki mogła ją skłonić do tego, by wy jechać tak, jak stała? Można by przy puszczać, że przed drogą narzuci na siebie coś wy godniejszego. Wróciła z pracy, odprowadziła Reggie do drzwi, po czy m poszła na górę i zdąży ła jedy nie zdjąć pantofle oraz rajstopy – i co dalej? Podejrzany, z który m rozmawiał Grissom, nagle wy sadził się w powietrze. Odcinek serialu złożony by ł z dwóch części i skończy ł się w najbardziej ekscy tujący m momencie. Stokes wciąż by ł pogrzebany ży wcem, kończy ło mu się powietrze. Louise nalała sobie jeszcze jeden kieliszek wina w kolorze starej krwi. Obudziła się kilka godzin później, po powrocie tamty ch z teatru. Z hałasem wpadli do salonu, lecz ona ty lko mocniej zacisnęła powieki, udając głęboki sen. – Śpi – powiedział Patrick, nie zniżając głosu. Rozległ się brzęk kry ształowego kieliszka, uderzającego o pustą butelkę bordeaux, kiedy Patrick podnosił je z dy wanu. Louise by ła ciekawa, czy ją pocałuje, okry je kocem albo obudzi i będzie namawiał, żeby się położy ła do łóżka, ale usły szała ty lko odgłos zamy kany ch drzwi i ciężkie kroki Bridget na schodach. Oczy wiście prawidłowa odpowiedź brzmiała: „Ja też cię kocham”. Zabrakło dosłownie ułamków sekundy, żeby wy znała to Jacksonowi.
Śmiertelne niebezpieczeństwo A potem – pustka. Czas utracony na zawsze w jakiejś przerażającej, ciemnej otchłani umy słu, dokąd Joanna nigdy więcej nie chciała się zapuszczać. Przy puszczała, że ów brakujący czas został aż nadto wy pełniony przez dziesiątki, jeśli nie setki ludzi, którzy mieli do załatwienia same ważne sprawy. Wy py ty wali ją, co się dokładnie wy darzy ło, pokazy wali jej zdjęcia, coś ry sowali. Zasy py wali ją py taniami, delikatnie, lecz nieubłaganie rozdrapując otwartą ranę. Pierwszą rzeczą, jaką zapamiętała po tamty m okresie pustki, by ło przebudzenie pewnego poranka w obcy m łóżku i nieznajomy m pokoju z my ślą, że wszy scy poza nią nie ży ją. Wpadające przez zasłonki światło by ło obce i niespoty kanie jasne. Dopiero kiedy do pokoju weszła Martina i odsłoniła okno, mówiąc: „Dzień dobry, kochanie! Popatrz na ten śnieg! Śliczny, prawda?”, Joanna zrozumiała, że z wy jątkiem ty ch, który ch najbardziej kochała, wszy scy inni ży ją, mają się dobrze i że jest zima. Sam środek mroźnej zimy. – Może zejdziesz na dół i zjesz ze mną śniadanie? – zaproponowała Martina, uśmiechając się do niej przy jaźnie. – Masz ochotę na owsiankę? A może na jajka? Przecież lubisz jajka, skarbie. Joanna posłusznie wy gramoliła się z łóżka i pozwoliła, żeby zaczęła się dla niej reszta ży cia. Martina wy chowała się w Surrey, chociaż jej matka by ła Szwedką. Pochodziła z małego miasteczka w pobliżu granicy fińskiej i Martina odziedziczy ła po niej skandy nawską melancholię. Walczy ła z nią, jak umiała, ale w przeciwieństwie do matki Joanny, u której opuszczone w dół kąciki warg oznaczały zadowolenie, Martina zawsze śmiała się od ucha do ucha, chociaż czuła się nieszczęśliwa. Martina poetka („dziwka-cipa-kurwa-poetka”). Martina z jej prosty mi jasny mi włosami, grubo ciosaną twarzą i brzemieniem poczucia winy. Martina, która pragnęła dziecka, lecz została zmuszona do dwóch aborcji przez wielkiego Howarda Masona. Mówił o niej „moja skandy nawska muza”, ale nie brzmiało to jak komplement. Nic po niej nie zostało. Jedy ny wy dany przez nią tomik wierszy, zaty tułowany Krwawa ofiara, dawno popadł w zapomnienie. („Duchy przy naszy m stole, ich blade twarze przy świecają nam do uczty. Nie pozbędziecie się nas, mówią. Nigdy ”). Musiało minąć wiele czasu, zanim Joanna zrozumiała, że te wiersze mówiły o jej utraconej rodzinie. Latami przechowy wała sfaty gowany tomik, aż pewnego dnia po prostu przepadł, jak to się często zdarza z różny mi rzeczami. Wiersze pisane palcem na wodzie. Martina położy ła się do łóżka z dwiema butelkami; w jednej – właściwie fiolce – by ły środki nasenne, w drugiej brandy. „Moje zbawienie w butelce”. To chy ba z wiersza sir Waltera Raleigha, prawda? Namiętny pielgrzym. „Daj mi mą muszlę pełną ciszy ”, coś tam, coś tam, coś tam. Martina podarowała Joannie swoją poezję, lecz ta ostatecznie wszy stkich ich zawiodła. „Wlazł kotek na płotek i mruga, piękna to piosenka, niedługa”.
Tamtego mężczy znę złapali w miesiąc po morderstwie. By ł młody, nie miał jeszcze dwudziestu lat. Nazy wał się Andrew Decker i uczy ł się na kreślarza. Martina mówiła o nim „ten zły człowiek”. Kiedy Joanna miała który ś ze swoich napadów histerii, Martina tuliła ją i szeptała jej we włosy : „Ciii, kochanie. Ten zły człowiek spędzi za kratkami resztę ży cia”. Nie resztę ży cia, jak się okazało; zaledwie trzy dzieści lat. Wiosną następnego roku Decker stanął przed sądem i przy znał się do winy. „Przy najmniej oszczędzono jej procesu” – powiedział do Martiny ojciec. Zawsze mówił o Joannie „ona” – nie złośliwie, po prostu miał chy ba problem z wy powiadaniem jej imienia. Zawsze by ła najmniej kochana z całej trójki. Gdy została sama, nic się nie zmieniło. Decker dostał doży wocie i miał odsiedzieć ten wy rok w całości. Uznano go za poczy talnego, jakby to, że bez żadnego powodu dopuścił się rzezi trzech kompletnie obcy ch sobie osób, nie by ło niczy m nienormalny m. Ani krzty szaleństwa w zmasakrowaniu matki i dwójki dzieci, zamordowaniu ich z zimną krwią. Kiedy w sądzie spy tano go, dlaczego to zrobił, wzruszy ł ramionami i odparł, że nie wie, co go napadło. Ojciec Joanny siedział wtedy na sali i na własne uszy sły szał tę jakże niezadowalającą i lakoniczną odpowiedź. Z perspekty wy czasu Joanna zrozumiała, że jej nieobecność w sądzie nie by ła wcale aktem miłosierdzia. Oszukano ją, odebrano jej szansę złożenia zeznań. Wciąż wy obrażała sobie, jak stoi na miejscu dla świadków w swojej najlepszej czerwonej aksamitnej sukience, tej z biały m koronkowy m kołnierzy kiem à la Piotruś Pan odziedziczonej po Jessice, i wskazując paluszkiem na Andrew Deckera mówi cienkim, niewinny m głosikiem: „To on! To ten człowiek!”. A teraz wy puścili go z więzienia. Na wolność. „Muszę panią zawiadomić, że Andrew Decker został zwolniony z więzienia” – oznajmiła Louise Monroe. Andrew Decker miał pięćdziesiąt lat i by ł wolny. Joseph miałby teraz lat trzy dzieści jeden, Jessica trzy dzieści osiem, a ich matka sześćdziesiąt cztery. „Kiedy będę mieć sześćdziesiąt cztery lata…”. Czy li nigdy. Nigdy, nigdy … Czasami czuła się jak szpieg, uśpiony agent, pozostawiony w obcy m kraju i całkiem zapomniany. Sama o sobie zapomniała. Bolało ją w klatce piersiowej – ostre, dotkliwe kłucie. Serce biło jej jak szalone. Stuk, stuk, stuk. „Chrobot, jakby ktoś nieśmiały m palcem skrobał znak na drzwiach” 28… Dziecko obudziło się z krzy kiem, więc przy cisnęła je do piersi i uspokoiła, osłaniając mu główkę dłonią. Nie by ło rzeczy, jakiej nie zrobiłaby matka, żeby chronić swoje maleństwo. Ale jeśli nie można go by ło ochronić, choćby się nie wiadomo jak próbowało? Zbrodniarz by ł na wolności. Coś drgnęło – krótki przeskok w czasie, tajemny sy gnał, trzask zapadki mechanizmu umieszczonego przed laty w jej mózgu. Źli ludzie opanowali ulice, by li wszędzie. „Ostatnia, wiecznie trwająca noc” 29.
„Uciekaj, Joanno, uciekaj!”.
IV
Jutro po jutrze
Jackson zmartwychwstały Kiedy się obudził, na stoliku przy jego łóżku stało nieapety cznie wy glądające śniadanie. Śniła mu się Louise – przy najmniej wy dawało mu się, że to by ł sen. Czy żby naprawdę tu by ła? Ktoś go odwiedził, ty lko nie wiedział kto. Z pewnością nie by ła to ta dziewczy nka. Ilekroć otwierał oczy, widział, że siedzi przy łóżku i go obserwuje. We śnie otworzy ł swoje serce i wpuścił Louise do środka. To go zaniepokoiło. W krainie marzeń senny ch nigdzie nie spotkał Tessy, jakby w ogóle nie istniała. Katastrofa kolejowa wy wróciła mu ży cie do góry nogami. By ła jak trzęsienie ziemi; w jego wy niku powstało głębokie tąpnięcie, istna przepaść oddzielająca go od dawnego ży cia, które dzielił z Tessą. Nowa żona, nowe ży cie. Oświadczy ł jej się dzień po SMS-ie, w który m Louise oznajmiła mu, że wy chodzi za mąż. Nie przy szło mu nawet do głowy, że jedno może mieć związek z drugim. Trzeba jednak przy znać, że nigdy nie by ł mistrzem analizowania własny ch zachowań. (Kobiety, dla odmiany, czy tały w nim jak w otwartej księdze). Ciekawe, czy Tessa próbowała się z nim skontaktować? Czy się o niego martwiła? Nie należała do ty ch, którzy zamartwiają się z by le powodu. W przeciwieństwie do Jacksona. Oczy wiście wcale nie dosiadła się do niego w Northallerton. By ła w Amery ce, w Waszy ngtonie, na jakiejś konferencji. „Wrócę w poniedziałek” – oznajmiła mu, szy kując się do wy jścia. „Przy jadę po ciebie na lotnisko” – obiecał. Oczy ma wy obraźni widział ją i siebie w środę rano, czy kiedy tam to by ło; kompletnie stracił rachubę czasu. Stali w klitce, którą Tessa nazy wała kuchnią, w ich maleńkim mieszkaniu w Covent Garden (w jej mieszkaniu, do którego on się wprowadził). Tessa piła herbatę, on kawę. Ostatnio kupił ekspres – bły szczącego czerwonego potwora, który wy glądał, jakby mógł zasilać niedużą fabry kę w czasach rewolucji przemy słowej. Kawa by ła jedy ną rzeczą, której Tessa nie potrafiła dobrze przy rządzać. „Mieszkam w Covent Garden, na miłość boską! – śmiała się zawsze. – Tutaj nie da się zrobić dwóch kroków, żeby ktoś nie próbował ci sprzedać filiżanki kawy ”. Ekspres zajął połowę kuchni. „Wy bacz – zreflektował się Jackson, gdy go już zainstalował. – Nie przy puszczałem, że będzie taki wielki”. W istocie nie przy puszczał, że kuchnia okaże się taka mała. Zastanawiali się z Tessą nad przeprowadzką i kupnem czegoś większego za miastem, na przy kład w pobliżu wzgórz Chiltern. Choć Jacksonowi trudno by ło w to uwierzy ć, całkiem poważnie rozważał możliwość zamieszkania na prowincji i dojeżdżania do miasta. Oto, co robiła z facetem miłość dobrej kobiety – wy wracała go na nice, zmieniała go w całkiem innego człowieka, w który m z trudem się rozpoznawał. Zupełnie jakby przez całe ży cie miał drugą twarz i o ty m nie wiedział. Wzgórza Chiltern by ły urocze – nawet twarda jak kamień północna dusza Jacksona miękła na widok ty lu łagodnie pofalowany ch wzniesień. „Kraina E.M. Forstera” –
zauważy ła Tessa. By ła nieby wale oczy tana – efekt wszechstronnej edukacji („Szkoła dla dziewcząt pod wezwaniem św. Pawła, potem Keble College”). Jackson się zastanawiał, czy nie jest za późno, żeby zaczął czy tać powieści. Jakaś policjantka, w ogóle nie rozmy ta, zapy tała go: – Zna pan numer telefonu żony ? – uśmiechnęła się współczująco. – Potrafi pan sobie przy pomnieć? – Nie – odrzekł. Odpowiedź, jaką miał w głowie, by ła znacznie dłuższa; chciał powiedzieć, że lepiej nie dzwonić do Tessy i jej nie niepokoić – po co ma skracać poby t w Stanach i wracać do niego, skoro nie umarł. Ale zdołał ty lko wy krztusić to „nie”. Co wcale nie znaczy ło, że nie chciał jej zobaczy ć. Spróbował wy obrazić sobie twarz Tessy, lecz zdołał przy wołać ty lko niewy raźny zary s sy lwetki. Postarał się więc dla odmiany odtworzy ć w pamięci moment, kiedy widzieli się po raz ostatni – wtedy w kuchni, gdy Tessa dopiła swoją herbatę, opłukała filiżankę i odstawiła na suszarkę (by ła bardzo schludna, zawsze odkładała wszy stko na miejsce). Włosy upięte wy soko, żadnego makijażu i biżuterii z wy jątkiem zegarka („Sty l podróżny ”). Miała na sobie czarne spodnie i beżowy sweter, który wy dał mu się niezwy kle miękki, kiedy wziął ją w ramiona. Wciąż lepiej pamiętał tamten sweter niż ry sy twarzy Tessy. Pocałowała go i powiedziała: „Powinnam się zbierać, żeby zdąży ć na samolot. Oby ś za mną zatęsknił!”. Jackson chciał ją podwieźć na Heathrow, ale odparła: „Nie wy głupiaj się, podjadę metrem do stacji Paddington i stamtąd złapię pociąg na lotnisko”. Nie lubił, kiedy jeździła metrem. Ostatnio wolałby, żeby nikt nim nie jeździł. Pożary, wy padki, zamachowcy samobójcy, policy jni snajperzy i zwy kli psy chole jedny m pchnięciem w plecy posy łający ludzi na śmierć pod kołami pociągu – w metrze nietrudno by ło o nieszczęście. Dawniej tak nie my ślał. Przeży ł dwie wojny i sporo różny ch potworności, ale pędząc samotnie autostradą na złamanie karku, w który mś momencie przekroczy ł punkt kry ty czny. Uświadomił sobie, że ma więcej lat za sobą niż przed sobą i nieoczekiwanie nieprzewidy walna brutalność świata zaczęła go przerażać. Katastrofa kolejowa ostatecznie potwierdziła jego obawy. – Na pewno wkrótce wszy stko pan sobie przy pomni – pocieszy ła go policjantka. – Najlepiej, jeśli nie będzie się pan zby tnio zamartwiał. Wtedy szy bciej dojdzie pan do zdrowia. – By łem kiedy ś policjantem – powiedział Jackson. Wy glądało na to, że ilekroć w egzy stencjalny m labiry ncie napoty kał ślepą uliczkę, mimowolnie szukał pocieszenia w ty ch trzech prosty ch słowach. Jego tożsamość można by ło zakwestionować, lecz tego jednego by ł absolutnie pewien. Mało prawdopodobne, aby wiadomość o wy kolejeniu pociągu dotarła do Tessy w Waszy ngtonie. W Europie musiałoby się wy darzy ć coś naprawdę ważnego, żeby informacja
o ty m przesączy ła się do amery kańskiej świadomości. W najgorszy m razie próbowałaby się z nim skontaktować SMS-owo i może nawet zaniepokoiłby ją brak odpowiedzi, ale na pewno nie założy łaby automaty cznie, że spotkało go coś złego – w przeciwieństwie do jego pierwszej żony Josie. Pierwszej żony, ależ to dziwnie brzmiało. Zwłaszcza że kiedy jeszcze by li małżeństwem, Josie dla żartu zwy kła się przedstawiać właśnie w taki sposób: „Witam, jestem pierwszą żoną Jacksona”. Rzecz jasna Tessa nie miała pojęcia, że Jackson podróżował ty m pociągiem. Nie wiedziała nawet, że wy jechał z Londy nu, ponieważ jej o ty m nie wspomniał. Nie powiedział: „Tak się składa, że kiedy ty będziesz w drodze na lotnisko, ja ruszę na północ zobaczy ć się z sy nem”. Nie wspomniał jej o ty m, ponieważ w ogóle nie powiedział jej nic o Nathanie. Całkiem sporo sekretów, jak na tak krótki staż małżeński; jako nowożeńcy właściwie w ogóle nie powinni mieć przed sobą tajemnic. Zresztą nawet gdy by wiedziała, że będzie wracał koleją na King’s Cross, nie miałoby to znaczenia, bo pomy lił pociągi. „Jedzie pan w zły m kierunku”. Bolała go głowa. Całe to my ślenie go wy kańczało. Odkąd się poznali, by li prakty cznie nierozłączni. Tessa oczy wiście chodziła codziennie do pracy, ale w przerwie na lunch często spoty kali się w Muzeum Bry ty jskim. Czasami po posiłku włóczy li się razem po budy nku, a Tessa opowiadała mu o różny ch eksponatach. By ła tam kustoszem. „Zajmuję się głównie kolekcją sztuki asy ry jskiej” – powiedziała zaraz po ty m, jak się poznali. „Dla mnie to jedna chińszczy zna” – zażartował bez przekonania Jackson. „Asy ry jczy k tak runął, jak wilk spada na trzody ” 30. Tessa osobiście go oprowadziła i pokazała te wszy stkie asy ry jskie starocie, ale niewiele mu to dało. Musiało istnieć lepsze określenie niż „starocie”. Na przy kład „wy dział”. „Wy dział asy ry jski” – dziwnie to brzmiało, jak nazwa części jakiejś organizacji przestępczej. Pomimo szczegółowy ch wy jaśnień Tessy, wciąż nie do końca rozumiał, o co chodzi z tą całą Asy rią. Asy ry jczy cy mieli chy ba coś wspólnego z Babilonem. „Nad rzekami Babilonu – tam my śmy siedzieli i płakali, kiedy śmy wspominali Sy jon” 31. Nie piosenka Boney M, ty lko biblijny psalm. „Jakże możemy śpiewać pieśń Pańską w obcej krainie?” 32. Pieśń wy gnańców. Czy ż wszy scy ludzie nie by li wy gnańcami? Tak w głębi ducha? Czy żby robił się senty mentalny ? Prawdopodobnie. Trudno mu by ło przy swajać nowe wiadomości, a to ze względu na natłok bezuży teczny ch informacji zaśmiecający ch jego umy sł. Ciekawe, że jedy ną rzeczą, jaką pamiętał ze szkoły, by ła poezja, czy li coś, co w owy m czasie najmniej go zajmowało. „Brudny statek przy brzeżny z bry ty jską banderą i zarośnięty m solą kominem”. W portfelu nosił zdjęcie Tessy obok fotografii Marlee, ale portfela nadal nie odnaleziono. Jak
przez mgłę pamiętał poszczególne elementy – piwne oczy okolone długimi rzęsami, zgrabny prosty nos, kształtne ucho – ale nie dało się z tego złoży ć sensownego portretu. W rezultacie obraz Tessy wy glądał, jakby wy szedł raczej spod pędzla Picassa niż Vermeera. Powinien by ł baczniej się jej przy glądać, robić więcej zdjęć, ale tak się składało, że chronicznie tego nie lubiła. Na widok obiekty wu ze śmiechem zasłaniała twarz ręką i mówiła: „Przestań! Wy glądam okropnie!”. Nigdy nie wy glądała okropnie, nawet tuż po przebudzeniu wy dawała się Jacksonowi idealna. Aż trudno uwierzy ć, że ze wszy stkich mężczy zn na świecie wy brała akurat jego. („Rzeczy wiście trudno” – przy znała mu rację Josie). Obiekty wna i mniej sterana ży ciem część jego umy słu zdawała sobie sprawę, że to miłość zawróciła mu w głowie. Wciąż przeży wał uniesienia ty powe dla wczesnego etapu związku, kiedy cały świat ogląda się przez różowe okulary. „Ma miłość jest jak róży krew” 33. Nie, nie jak krew. Po prostu czerwona. „Miła ma jak czerwona róża”. „Dla waszego związku to szczenięce lata – stwierdziła Julia. – Człowiek nie ma wtedy za grosz zdrowego rozsądku”. „Co właściwie ten wzór cnót kobiecy ch w tobie widzi? – dziwiła się Josie. – Oczy wiście poza kasą”. – To ile ona ma lat? – wy krzy knęła Julia z wy razem teatralnego przerażenia na twarzy. – Trzy dzieści cztery – odparł spokojnie Jackson. – Uwiodłeś nieletnią, Jacksonie – zawy rokowała Josie. – Bzdura – pry chnął. – Chy ba wiesz, że zakochanie jest rodzajem obłędu, prawda? – spy tała go Amelia. („W takim razie to folie à deux 34 – śmiała się Tessa, kiedy jej o ty m wspomniał). Amelia by ła kiedy ś, o zgrozo, zakochana w Jacksonie. Musi koniecznie zadzwonić do Julii i spy tać, jak przebiegła operacja Amelii. A nuż umarła? Julia by łaby niepocieszona. Przy łóżku Jacksona stał telefon, ale żeby z niego skorzy stać, trzeba by ło mieć kartę kredy tową, ty mczasem jego karta została w portfelu. Czy skoro on miał przy sobie portfel Andrew Deckera, to znaczy, że Andrew Decker miał jego dokumenty i pieniądze? Portfel Deckera by ł prakty cznie pusty – nic poza stary m prawem jazdy i banknotem dziesięciofuntowy m. Facet podróżował bez obciążeń. Czy on także leżał gdzieś w ty m szpitalu? Zdjęcie Tessy w portfelu by ło jedy ny m, jakie Jackson posiadał. Zrobił je jego aparatem jeden z przy padkowy ch świadków naprędce zorganizowanego ślubu i nawet przy tak wy jątkowej okazji jego żona próbowała odwrócić się ty łem do obiekty wu. Teraz i to przepadło. Jackson stracił portfel, smartfona, pieniądze, ubranie. Nagi przy szedł na świat i nagi narodził się na nowo. – Prawie się nie znamy – powiedziała, kiedy jej się oświadczy ł. – Właśnie dlatego wy my ślono małżeństwo, żeby się lepiej poznać – odrzekł Jackson, chociaż doświadczenie mówiło mu co innego. Im dłużej on i Josie by li małżeństwem, ty m mniej się znali i rozumieli.
Po ślubie Tessa nie zmieniła nazwiska. Twierdziła, że nie wy obraża sobie siebie jako pani Brodie. Josie również nie zmieniła nazwiska, kiedy za niego wy szła. Ostatnią znaną mu „panią Brodie” by ła jego matka. Siostra Jacksona, dziewczy na pod każdy m względem staroświecka, zawsze mu powtarzała, że nie może się doczekać, kiedy wy jdzie za mąż, porzuci swoje panieńskie nazwisko i „zostanie kimś inny m”. Ty m właśnie by ła – panną, dziewicą czekającą na księcia z bajki. Chłopcy stale się przy niej kręcili, ale nie zdąży ła znaleźć nikogo na stałe, zanim ją zgwałcono i zamordowano. Miała w pokoju komódkę i w jej dolnej szufladzie trzy mała schludnie złożone ściereczki do naczy ń, haftowane serwetki oraz komplet sztućców ze stali nierdzewnej. Co miesiąc dokładała jedną nową rzecz. To miał by ć jej posag na nowe ży cie, które nigdy się nie rozpoczęło. Teraz to wszy stko wy dawało się tak bardzo odległe – nie ty lko sama Niamh, ale w ogóle dziewczęta składające na posag haftowane serwetki i sztućce ze stali nierdzewnej. Co się z nimi stało? Większość ludzi przez całe ży cie nie rozstawała się z kilkoma albumami zdjęć, lecz w mieszkaniu Tessy w Covent Garden Jackson nie natknął się choćby na jedną fotografię. Jej rodzice nie ży li – zginęli w wy padku samochodowy m – i nie pozostał po nich żaden ślad. Nie by ło też żadny ch pamiątek z dzieciństwa ani w ogóle z przeszłości. „Przeszłością ży ję na co dzień w pracy – wy jaśniła mu. – Lubię ży ć chwilą obecną. Zresztą, żeby zacy tować Ruskina, z każdy m kolejny m naby tkiem rośnie nasze zmęczenie. Co racja, to racja”. Tessa miała w sobie coś spartańskiego, co by ło miłą odmianą szczególnie po Julii, która skłaniała się raczej ku sty lowi rokoko. Raz nawet udzieliła mu zabawnego wy kładu na temat tego nurtu w sztuce, nie omieszkawszy wspomnieć przy tej okazji o seksie (cała Julia). Julia by ła o wiele lepiej wy kształcona, niżby się mogło na pierwszy rzut oka wy dawać. Depry mowałaby Tessę, gdy by się znały. Ponieważ jednak się nie znały, Tessa odnosiła się do by łej Jacksona obojętnie, bez większego zainteresowania, ale i bez zazdrości (czy by łoby inaczej, gdy by wiedziała o dziecku?). Jej neutralność by ła oży wcza. Jackson nigdy by nie przy puszczał, że „neutralność” może by ć dla niego pożądaną cechą u kobiety. Jak to się wszy stko zmienia… Znali się od czterech miesięcy, małżeństwem by li od dwóch. Z Josie by ł zaręczony dobrze ponad dwa lata, zanim się pobrali, nie mógł więc z doświadczenia stwierdzić, że długie zaloty gwarantują udany i trwały związek. („Moim zdaniem by liśmy ze sobą dostatecznie długo” – stwierdziła Josie). Niemniej jednak tak spontaniczna decy zja o małżeństwie by ła zupełnie nie w jego sty lu. „Nieprawda – zaoponowała Josie – jesteś największy m pantoflarzem, jakiego znam!”. „Nieprawda – zawtórowała jej Julia – wy chodziłeś ze skóry, żeby się ze mną ożenić. Ty lko pomy śl, jak to by się skończy ło”. „Bo jestem zmy słowy i rozpustny i nie mogę ży ć bez żony ” 35. Jackson nie by ł ani zmy słowy, ani rozpustny (przy najmniej tak wolał o sobie my śleć). Po prostu małżeństwo zawsze wy dawało mu się stanem idealny m, ogrodem Edenu, rajem
utracony m. „Dziwne, bo jako mąż by łeś do niczego – zauważy ła Josie. – Ty lko ci się wydaje, że jesteś stworzony do małżeństwa”. „W istocie jesteś samotny m wilkiem, Jacksonie – oznajmiła mu Julia. – Ty lko nie potrafisz się do tego przy znać”. Josie i Julia mieszkały razem niewy godnie stłoczone w jego głowie i przemawiały na zmianę, a ich głosy zlewały się w jedno z głosem sumienia. By ły jak dwie strony tej samej zdartej pły ty, komentującej każdy jego postępek. „Jak to mówią o pospieszny ch ślubach?” – py tała Josie, a Julia odpowiadała: „Co nagle, to po diable”. – Jaki mamy dziś dzień? – zapy tał pielęgniarkę. – Piątek. W poniedziałek o świcie samolot Tessy miał wy lądować na Heathrow. Do tej pory Jackson z pewnością zdąży wrócić do Londy nu i wy jedzie po nią na lotnisko, tak jak obiecał. Człowiek powinien mieć jakiś cel, powinien wiedzieć, dokąd się wy biera. Jackson wy bierał się do domu. Poznali się na przy jęciu. Jackson nigdy nie chodził na przy jęcia, więc szansa na to, że się spotkają, by ła minimalna. Istna koniunkcja planet, przeskok czasoprzestrzeni. Wcześniej przy padkiem wpadł na swojego dawnego dowódcę z wojska – i to gdzie, na Regent Street! (Nie by ło to często przez niego uczęszczane endroit 36). Musiały go tam posłać Parki, choć raz działające w jego interesie. Z jego dawnego dowódcy – miał na imię Bernie – by ł kawał sowizdrzała. Nie widzieli się z Jacksonem ponad dwadzieścia lat. Lubili się, chociaż poza pracą w zasadzie niewiele ich łączy ło. Jackson by ł szczerze zdumiony, ile radości sprawiło mu to niespodziewane spotkanie. Kiedy Bernie rzucił: „Słuchaj, w przy szły m ty godniu zaprosiłem do siebie parę osób na drinka, bez jakiejś szczególnej okazji. Może też by ś wpadł?”, z miejsca nabrał ochoty. I choć w pierwszej chwili próbował się wy kręcać, uległ w końcu ofensy wie Berniego, którego urok okazał się nieodparty. Prawdę mówiąc, Jacksonowi łatwiej by ło powiedzieć „tak”, niż z uporem powtarzać „nie”. Z czasem doszedł do wniosku, że mniej ucieszy ło go samo spotkanie z Berniem, bardziej wspólne wspominanie żołnierskiej przeszłości, dawno zamkniętego rozdziału jego ży cia. Zaskoczy ły go dwie rzeczy. Po pierwsze, mieszkanie Berniego w Battersea by ło urządzone luksusowo i pełne rzeczy – mebli, bibelotów, obrazów – które nawet Jackson potrafił ocenić jako wartościowe. Kiedy na siebie wpadli, Bernie wspomniał mu coś o pracy w ochronie (no jasne!), ale Jackson nigdy by się nie spodziewał, że ochroniarze mogą aż ty le zarabiać. Sam nie zająknął się ani słowem o swoim majątku. Drugą niespodziankę stanowili zgromadzeni goście. Z „paru osób zaproszony ch na drinka” zrobił się, jak to ujął pewien mężczy zna, którego rozmowę Jackson przy padkiem podsłuchał, „jeden z bardziej udany ch sły nny ch wieczorków u Berniego”. By ł prawie pewien, że nigdy dotąd
nie by ł na żadny m „wieczorku”. Mieszkanie zaludniali dobrze ubrani londy ńczy cy – mężczy źni w modny ch okularach oraz kobiety w brzy dkich i wy glądający ch na koszmarnie niewy godne butach. Jackson z natury odnosił się podejrzliwie do wszelkich elegantów – prawdziwi mężczy źni (czy taj: mężczy źni z Północy ) nie mieli ani czasu, ani ochoty kupować sobie modny ch ciuchów. Uważał też, że żadna kobieta nie powinna nosić pantofli, w który ch – gdy by zaszła taka potrzeba – nie mogłaby daleko uciec. (Dwa lata wcześniej widział co prawda, jak dziewczy na zrzuca szpilki, żeby zwiać, ale by ła Rosjanką, w dodatku szaloną, aczkolwiek niepokojąco atrakcy jną; do tej pory Jacksonowi zdarzało się o niej my śleć). Żadna z kobiet obecny ch na „wieczorku u Berniego” nie wy glądała na gotową do ucieczki za cenę swoich pantofli od Manolo Blahnika czy Jimmy ’ego Choo. Owszem, Jackson znał nazwiska sły nny ch projektantów obuwia, chociaż nie sądził, aby prawdziwi mężczy źni z Północy musieli wiedzieć takie rzeczy. Po prostu latem ubiegłego roku utknęli we dwoje z Marlee na lotnisku w Tuluzie i córka bezlitośnie wy edukowała go w ty m zakresie, uży wając jako pomocy naukowy ch dwóch czasopism: Heat oraz OK!. Bernie powitał go wy lewnie na progu mieszkania i zaprowadził do nieco przegrzanego salonu pełnego gości. Skąd mogli się znać? Nikt tutaj nie wy glądał, jakby obracał się w naturalny m kręgu znajomy ch pięćdziesięcioletniego by łego funkcjonariusza królewskiej żandarmerii wojskowej. „Może koktajl?” – zaproponował Bernie, na co Jackson odparł: „To sprzeczne z zasadami mojej religii. Masz piwo?”. Bernie roześmiał się, dał mu kuksańca w ramię i rzucił: „Wciąż ten sam stary dobry Jackson”. Jackson wcale nie uważał, że jest tym samym stary m dobry m Jacksonem – odkąd ostatni raz widział się z Berniem, zdąży ł kilkakrotnie zmienić skórę (oraz zarobić parę nowy ch blizn) – ale nie zaprzeczy ł. Na przy jęciach nie potrafił znaleźć sobie miejsca. Nie dla niego towarzy skie pogawędki: „Cześć, nazy wam się Jackson Brodie i by łem kiedy ś policjantem”. Może faktycznie miało to coś wspólnego z ży ciem, jakie wiódł wcześniej, najpierw jako żołnierz, potem jako policjant – żadna z ty ch profesji nie sprzy jała pustej gadaninie. Na pierwszy rzut oka towarzy stwo na przy jęciu (przepraszam, wieczorku) u Berniego wy dało mu się dziwnie bezmy ślne, jakby wy najęto ich na kilka godzin, żeby odgry wali role wesoły ch gości. Jackson czaił się na obrzeżach zgromadzenia, jak spóźnialski na imprezie w pubie, i głowił się, jak długo przy jdzie mu tu tkwić, zanim będzie mógł burknąć jakąś wy mówkę i wy jść. Właśnie wtedy Tessa chwy ciła go za łokieć i szepnęła mu do ucha: „Istny koszmar, prawda?”. Jackson z przy jemnością zauważy ł, że ma ona na sobie prostą lnianą sukienkę – ty m bardziej atrakcy jną, że niektóre z obecny ch na przy jęciu kobiet by ły ubrane w doprawdy dziwaczne stroje – i sandały na niskich obcasach, w który ch z powodzeniem mogłaby stąd uciec. Zamiast
uciekać, wolała jednak trzy mać się jego boku. „Wy glądasz mi na bezpieczną przy stań” – zauważy ła. Po pięciu minutach rozmowy, utrudnianej przez panujący wokół hałas, Jackson odważy ł się zaproponować: „Może stąd wy jdziemy ?”, ona zaś odparła: „O niczy m inny m nie marzę”. Wy lądowali w pubie nad rzeką w Chelsea. Nie by ł to lokal w sty lu Jacksona, ale i tak czuł się tam ty siąc razy lepiej niż u Berniego. Rozmawiali aż do zamknięcia przy butelce cy wilizowanego cabernet sauvignon. Potem Jackson odprowadził Tessę kawał drogi aż do jej mieszkania w Covent Garden („Mniejszego niż znaczek pocztowy ”). Na ostatniej prostej wziął ją za rękę („Nieśmiali zostają z niczy m” – zabrzmiały mu nieoczekiwanie w głowie słowa jego od dawna nieży jącego brata uwodziciela). Kiedy zaś znaleźli się przed jej drzwiami, pozwolił sobie na śmiały, a zarazem ry cerski pocałunek w policzek. W nagrodę usły szał: „Może to powtórzy my ? Na przy kład jutro?”. Nawet gdy by chciał, nie potrafiłby wy obrazić sobie lepszej kobiety. By ła pogodna, opty misty czna, słodka, zabawna, niekiedy wręcz komiczna i o wiele od niego by strzejsza – choć w przeciwieństwie do inny ch kobiet w jego ży ciu nie uważała za konieczne na każdy m kroku mu o ty m przy pominać. Poruszała się z wielką gracją („Za młodu tańczy łam w balecie”) i by ła wy sportowana („Tenis”). Lubiła zwierzęta oraz dzieci, ale nie w sposób graniczący z egzaltacją. Miała pracę, którą kochała, lecz która nie pochłaniała jej bez reszty. By ła też od niego o piętnaście lat młodsza („Ty cholerny szczęściarzu” – powiedział Bernie, kiedy przy innej okazji nadrabiali z Jacksonem towarzy skie zaległości) i nie straciła jeszcze młodzieńczego entuzjazmu. Wy glądało wręcz na to, że może go nigdy nie stracić. Miała długie jasnobrązowe włosy z ciężką grzy wką, które nadawały jej wy gląd aktorki albo modelki z lat sześćdziesiąty ch (ulubiona epoka Jacksona, jeśli chodzi o kobiece fry zury ). Nie potrzebowała na co dzień silnego męskiego ramienia, niemniej jednak umiała okazać wdzięczność, kiedy Jackson jej takowe podsuwał. Potrafiła prowadzić samochód, gotować, nawet szy ć. Radziła sobie z podstawowy mi naprawami, by ła zadziwiająco oszczędna, a zarazem hojna (patrz: zegarek marki Breitling, który dostał od niej w prezencie ślubny m). Okazała się także mistrzy nią co najmniej dwóch pozy cji seksualny ch, który ch Jackson nigdy dotąd nie próbował (nie wiedział nawet, że takie istnieją, chociaż wolał się do tego nie przy znawać). Krótko mówiąc, stanowiła ideał kobiety. Skąd znała kogoś takiego jak Bernie? „Poznaliśmy się przez znajomy ch – odparła wy krętnie. – Rzadko chodzę na przy jęcia. Zwy kle sterczę wtedy w kącie na podobieństwo lampy podłogowej. Nie wy padam najlepiej w rozmowach towarzy skich. Dopóki nie skończy łam jedenastu lat, uczy ły mnie zakonnice. Można powiedzieć, że od małego wpajano mi cnotę milczenia”. Siostra Jacksona, Niamh, również uczy ła się w klasztorze i w wieku trzy nastu lat oznajmiła rodzinie, że chce zostać zakonnicą. Ich matka – skądinąd żarliwa irlandzka katoliczka – by ła ty m przerażona. W swoich marzeniach o przy szłości widziała Niamh jako mężatkę, która wpadałaby do nich
z wizy tą otoczona gromadką dzieci. Marzenia Niamh, aby zostać oblubienicą Chry stusa, okazały się na szczęście krótkotrwałe, co wszy scy przy jęli z wielką ulgą. Jackson miał wtedy ty lko sześć lat, ale wiedział, że zakonnice spędzają czas uwięzione z daleka od swoich rodzin, i nie mógł znieść my śli, że Niamh, tak pełna ży cia, mogłaby mu zostać odebrana na wieki. Potem, rzecz jasna, i tak mu ją odebrano. Ból głowy narastał i potężniał, nieskończenie zwielokrotniony. Kiedy obudził się po raz drugi, tamta dziewczy nka znów przy nim siedziała, mrugając oczami niczy m sowie pisklę. Plotła coś trzy po trzy : „Doktor Foster pojechał do Gloucester, a deszczu lały się strugi…”. Z głębi oddziału dobiegał chór dziecięcy ch głosów śpiewający ch kolędy. Okropnie fałszowały. Po raz pierwszy zauważy ł, że ktoś przy ozdobił jego salę niezby t udany mi świąteczny mi dekoracjami. Całkiem zapomniał, że zbliża się Boże Narodzenie. Ciekawe, czy ta dziewczy nka ma coś wspólnego z ty m koncertem kolęd. Wy glądała na rówieśnicę Marlee i wpatry wała się w niego z takim napięciem, jakby się spodziewała, że Jackson zrobi coś nadzwy czajnego. – Podobno by ł pan kiedy ś żołnierzem – odezwała się. – Dawno temu. – Pielęgniarka mówiła, że dzięki temu wiedzieli, jaką ma pan grupę krwi. – Aha. Wciąż miał zachry pnięty głos. By ł cieniem dawnego siebie, własny m wadliwy m klonem. Wszy stko niby działało, lecz nie tak, jak trzeba. – Mój tata też by ł żołnierzem. Jackson dźwignął się do pozy cji siedzącej. Dziewczy nka poprawiła mu poduszkę. – Tak? A gdzie służy ł? – zapy tał, nieoczekiwanie odnajdując się w dobrze sobie znanej tematy ce. – W Szkockim Regimencie Królewskim – odparła. – Wczoraj też tutaj by łaś? – upewnił się. – To znaczy poprzedniego dnia – wy jaśnił. Z zadowoleniem stwierdził, że wróciło mu poczucie czasu. Wczoraj, dzisiaj, jutro – tak to właśnie szło. Dzień za dniem. „Jutro po jutrze i po jutrze jutro” 37. Julia grała kiedy ś w Makbecie w Teatrze Repertuarowy m w Birmingham szaloną Lady Makbet o włosach zlepiony ch krwią. „Znowu gra fry zurą” – zauważy ła z przekąsem siedząca obok niego Amelia. Zdaniem Jacksona Julia by ła w tej roli bardzo dobra, w każdy m razie lepsza, niż się spodziewał. – Nie – odpowiedziała – dopiero co pana znalazłam. Może by ła jedną z ty ch wolontariuszek, które odwiedzają w szpitalach i więzieniach biedaków niemający ch nikogo bliskiego? (Najwy raźniej Jackson się do nich zaliczał). A może przy słało ją
wojsko na podobieństwo paczki ży wnościowej? – Wy krwawiłby się pan na śmierć – oznajmiła dziewczy nka. Wy dawała się zafascy nowana jego krwią. W ży łach Jacksona pły nęła teraz krew nieznajomy ch, on zaś zastanawiał się, czy będzie to miało dla niego jakieś konsekwencje. Może na przy kład straci odporność na odrę i dla odmiany nabędzie nowy ch skłonności? (Do czegoś, co miało się we krwi). Czy miał w sobie DNA obcy ch ludzi? Z jego transfuzją wiązało się mnóstwo py tań, wszy stkie bez odpowiedzi. Czy żby dziewczy nka by ła jedny m z dawców? Wy dawała się na to zdecy dowanie za młoda. – Sangwinacja – powiedziała, starannie wy mawiając to słowo. – Uhm. – Sangwinacja – powtórzy ła. – Sangria ma w sobie ten sam łaciński rdzeń, oznaczający krew. Wino czerwone jak krew. Morze ciemne jak wino. – Czy my się znamy ? – spy tał Jackson. Przy szło mu do głowy, że dziewczy nka mogła ocaleć z katastrofy kolejowej. Na czole miała paskudnego guza. – Właściwie nie – odparła. Średnio pomocna odpowiedź. – Będzie pan jadł ten tost? – zapy tała, spoglądając na nieapety czne śniadanie, które wciąż stało przy jego łóżku. – Nie krępuj się – mruknął Jackson, przy suwając jej tackę. – To znamy się czy nie? – powtórzy ł. – W pewny m sensie – odrzekła z pełny mi ustami. Ból głowy, którego szczęśliwie nie czuł w chwili przebudzenia, powrócił dotkliwy m pulsowaniem. – Nie pamięta mnie pan, prawda? – stwierdziła. – Przy kro mi, ale nie. W tej chwili w ogóle niewiele pamiętam. Powiesz mi czy będę musiał zgady wać? Nie wy daje mi się, żeby m miał na to dość siły. – I tak by pan nie zgadł! Zajęłoby to panu całe wieki. Wy glądała na bardzo z siebie zadowoloną. Oderwała się od tostu i po krótkiej teatralnej pauzie oświadczy ła: – Uratowałam panu ży cie. „Uratowałam panu ży cie”. Co to miało znaczy ć? Nic nie rozumiał. – Niby jak? – Reanimacja plus uciskanie tętnicy na miejscu wy padku. Konkretnie obok torów. – Uratowałaś mi ży cie – powtórzy ł. – Owszem. Nareszcie zrozumiał.
– To ty uratowałaś mi ży cie! – No tak – zachichotała, rozbawiona jego powolnością. Jackson uświadomił sobie, że też się uśmiecha. Zwy czajnie nie mógł się powstrzy mać. Odczuwał dziwną wdzięczność na my śl, że ży cie uratowało mu to rozchichotane dziecko, a nie jakiś krzepki sanitariusz. – Oni też zrobili swoje – dodała – ale na początku to ja utrzy my wałam pana przy ży ciu. Tchnęła w niego ży cie i to dosłownie. Jego oddech by ł jej oddechem. „Wtedy to Pan Bóg ulepił człowieka z prochu ziemi i tchnął w jego nozdrza tchnienie ży cia, wskutek czego stał się człowiek istotą ży wą” 38. Kolejny cy tat będący efektem kucia na pamięć w jakimś ciemny m zakamarku jego duchowej przeszłości. Co powinien teraz powiedzieć, na litość boską? Trochę to trwało, ale ostatecznie Jackson znalazł rozwiązanie. – Dziękuję – szepnął. Cały czas się uśmiechał. – A te płatki kukury dziane? Ich też pan nie zje? – Czy li, formalnie rzecz biorąc, należy pan teraz do mnie. – Słucham? – Miała na imię Reggie, jak chłopak. – Jest pan moim niewolnikiem. – Zdawała się czerpać szczególną radość ze słowa „niewolnik”. – Odzy ska pan wolność dopiero, gdy mi się zrewanżuje. – Zrewanżuję? – To znaczy, kiedy pan mnie ocali – uśmiechnęła się; jej drobna buzia cała pojaśniała. – Odpowiadam za pana, dopóki pan tego nie zrobi. – Czego nie zrobię? – Dopóki nie uratuje mi pan ży cia! To taki indiański przesąd. Czy tałam o nim w jednej książce. – Książki nie zawsze mówią prawdę – mruknął Jackson. – Ile ty właściwie masz lat? – Więcej niż wy glądam, może mi pan wierzy ć. Co miała na my śli, mówiąc, że Jackson do niej należy ? Może mimo wszy stko zaprzedał duszę, ty le że nie diabłu, a tej zabawnej szkockiej dziewczy nce? Doktor Foster wsunęła głowę przez otwarte drzwi i na widok Reggie spochmurniała. – Ty lko go nie zamęcz ty m gadaniem – przy kazała. – Masz jeszcze pięć minut – dodała, znacząco unosząc w górę dłoń, jakby musieli policzy ć palce, żeby wiedzieć, ile to jest pięć. – Zrozumiano? – zwróciła się do Reggie stanowczy m tonem. – Jak najbardziej – odparła tamta, a do Jacksona rzuciła: – I tak muszę już lecieć. Przed szpitalem czeka na mnie pies. Ale jeszcze tu wrócę.
Jackson zdał sobie sprawę, że jego samopoczucie znacznie się poprawiło. Został uratowany. Ofiarowano mu przy szłość. Jego własną. Kiedy człowiek ma przy szłość, dwie pielęgniarki mogą mu bez znieczulenia czy choćby ostrzeżenia usunąć cewnik, a następnie zmusić go, żeby wstał z łóżka i pokuśty kał w cienkiej, otwartej na plecach szpitalnej koszuli do łazienki, żeby się samodzielnie wy sikać. Jackson nie zdawał sobie dotąd sprawy z tego, że owa prosta czy nność fizjologiczna może by ć zarazem tak bolesna i saty sfakcjonująca. Sikam, więc jestem. Od tej pory wszy stko będzie wy glądać inaczej. Wreszcie do niego dotarło, że narodził się po raz drugi. Ogarnęło go uniesienie. By ł nowy m Jacksonem. Alleluja!
Doktor Foster pojechała do Gloucester – „A deszczu lały się strugi. Wlazł tam w kałużę po sam pas i biedak runął jak długi”. Założę się, że ludzie stale z ty m do niej wy skakują. – Do kogo? – Do tej lekarki. Doktor Foster. – Założę się, że nie – odparł Jackson Brodie. Nareszcie go znalazła i teraz trzy mała wierną straż przy jego łóżku na podobieństwo tego psiaka z Grey friars. Podobnie jak wcześniej nadkomisarz Monroe, doktor Foster również chy ba nie uwierzy ła, kiedy Reggie pochwaliła się, że uratowała ży cie Jacksonowi Brodiemu. „Serio? – stwierdziła sarkasty czny m tonem. – A my ślałam, że to zasługa szpitala”. Wy dawała się też poiry towana py taniami o stan jego zdrowia. „Kim ty właściwie jesteś, co? – zapy tała Reggie prosto z mostu. – Krewną? Bo o stanie zdrowia pacjenta mogę rozmawiać ty lko z kimś z jego rodziny ”. Dobre py tanie. Kim by ła? Sły nną Reggie, Reginą Chase, dziewczy nką detekty wem? Virgo Regina, Królową Dziewicą, sponiewieraną przez burze patronką rezolutny ch sierot? „Jestem jego córką, Marlee” – oznajmiła Reggie. Doktor Foster spojrzała na nią spod zmarszczony ch brwi. Marszczy ła brwi zawsze, kiedy mówiła, często także wtedy, kiedy milczała. Powinna pomy śleć o zmarszczkach, jakich się w ten sposób dorobi za kilka lat. Mama stale przejmowała się zmarszczkami. Przez pewien czas kładła się spać ze szczęką podwiązaną cienkim bandażem, przez co wy glądała jak ofiara wy padku. – W takim razie jesteś pierwszą osobą, którą sobie przy pomniał – powiedziała doktor Foster. – To miło. – Ty lko nie siedź za długo. On musi wy poczy wać. Spodziewała się, że poproszą, żeby się wy legity mowała, udowodniła, że jest kimś, za kogo się podaje. Mogła by ć przecież kimkolwiek, na przy kład Billy m. Na szczęście by ła po prostu sobą, Reggie. Leżał sam w niewielkiej salce na duży m oddziale. Szukając go, bała się, że go nie pozna, ale poznała. Wy dał jej się chudszy, za to znacznie bardziej ży wy. Na stoliku przy jego łóżku stało nietknięte śniadanie. W oczach kogoś, kto przez dwa poranki z rzędu posilał się wafelkami karmelowy mi, wy glądało to na okropne marnotrawstwo. Dziś rano znowu musiało minąć trochę czasu, zanim zaspana Reggie uświadomiła sobie, że spędziła kolejną noc na niewy godnej kanapie pani MacDonald, a hałas, który ją obudził, to łoskot ciężkich maszy n ratowniczy ch, sposobiący ch się do pracy na torach. Zastanawiała się, czy kiedy kolwiek obudzi się jeszcze we własny m łóżku
na dźwięk budzika, który nastawi według swojego upodobania. Kubek, z którego piła kawę rozpuszczalną, głosił przesłanie zby t skomplikowane, jak na tak wczesną porę dnia. „Akt kupna – sprzedaży ! Ży cie wieczne okupione krwią Jezusa Chry stusa!”. Po śniadaniu Reggie raz jeszcze zadzwoniła do szpitala i – abrakadabra! – znalazła go. Spał. Pielęgniarka, która przy szła sprawdzić kroplówkę, powiedziała do niego głośno: „Ma pan gościa! Jednak o panu nie zapomniano”. A zwracając się do Reggie, wy jaśniła: „Jest jeszcze trochę oszołomiony po wy padku, ale niedługo powinien się ocknąć”. Reggie czekała więc cierpliwie na krześle przy jego łóżku i patrzy ła, jak śpi. I tak nie miała nic lepszego do roboty. Wy glądał, jakby mógł by ć jej ojcem. „Tato” – powiedziała na próbę, ale się nie obudził. Nigdy jeszcze nie zwróciła się do nikogo w ten sposób. Zabrzmiało to jak słowo z jakiegoś obcego języ ka. Pater. Okazało się, że jest detekty wem. („By łem nim kiedy ś” – wy mamrotał). Wcześniej by ł żołnierzem. Czy m się teraz zajmował? – Ty m i owy m. Czy li wszy stkim i niczy m. Wy jęła banknot dziesięciofuntowy z ciasnego zwitka, który dał jej wczoraj ten skąpiec Hunter, i położy ła na szafce Jacksona. – To na wy padek, gdy by pan czegoś potrzebował – powiedziała. – Wie pan, czekolada, gazety … – Zwrócę ci – obiecał. Ciekawe z czego. Nie miał przy sobie ani pensa, by ł kompletnie spłukany. Stracił portfel, karty kredy towe, telefon, wszy stko. Jedy ne, co miał, to nazwisko. („Rzeczy wiście, mieliśmy trochę kłopotu ze zidenty fikowaniem twojego ojca” – przy znała doktor Foster). Nic dziwnego, że nie by ło go w szpitalny m rejestrze, kiedy pierwszy raz zadzwoniła. Wzięli go za kogoś całkiem innego. Jackson, tak samo jak Reggie, został ze wszy stkiego odarty. Ona przy najmniej miała teraz torbę ciuchów z Topshopu. I psa. – My ślałam, że pan umarł – zwierzy ła mu się. – Ja też – odparł. Zanim weszła do szpitala, zostawiła psa leżącego spokojnie na trawniku obok postoju taksówek. Na kartce papieru napisała: „Ten pies nie jest przy błędą, jego właścicielka odwiedza chorego w szpitalu”, po czy m wetknęła ją Sadie za obrożę, na wy padek gdy by komuś przy szło do głowy zadzwonić do Towarzy stwa Przeciwdziałania Okrucieństwu wobec Zwierząt. Wszędzie wisiały tabliczki „Psom wstęp wzbroniony ”, więc co innego mogła zrobić? By łoby dobrze, gdy by udało jej się zdoby ć skądś szelki, takie jak dla psa przewodnika, i ubrać w nie Sadie. Wtedy mogłaby ją wszędzie ze sobą zabierać. Do tego ludzie żałowaliby pewnie biednej, niewidomej dziewczy nki,
w związku z czy m Reggie mogłaby liczy ć na szczególne traktowanie. – Dobry piesek – powiedziała do suki na odchodny m, a ta cichutko zaskamlała, co miało chy ba znaczy ć: „Ty lko nie zapomnij po mnie wrócić”. W porównaniu z ludzkim psi języ k wy dawał się stosunkowo zrozumiały. („Wszy stko i nic”, „to i owo”, „tu i tam”). O ile mogła się zorientować, Jackson Brodie to w porządku facet. By łoby jej przy kro, gdy by się okazało, że uratowała ży cie jakiemuś podlecowi, zamiast ocalić kogoś, kto pracował właśnie nad wy nalezieniem leku na raka albo by ł jedy ny m ży wicielem licznej ubogiej rodziny, w dodatku obarczonej mały m inwalidą. Jackson Brodie miał żonę i dziecko, które powinny by ć Reggie wdzięczne. Czy żona Jacksona by ła jednocześnie mamą Marlee? Zabawne, że można by ć z pozoru całkiem różny mi osobami w zależności od tego, komu zostaniemy przy pisani. Córka Jackie. Siostra Billy ’ego. Pomoc do dziecka doktor Hunter. Jackson stwierdził, że nie chce niepokoić żony i zawiadamiać jej o wy padku – co za altruista! Słowo dnia. Od łacińskiego alteri huic, „drugiemu”. Jego żona („Tessa”) brała udział w konferencji w Waszy ngtonie. Zabrzmiało to bardzo wy rafinowanie. Pewnie nosiła czarny kostium. Reggie pomy ślała o dwóch czarny ch kostiumach doktor Hunter wiszący ch w szafie i cierpliwie czekający ch, aż lekarka wróci i znów je włoży. Gdzie ona się podziewała? Automaty cznie otwierane drzwi wejściowe do szpitala zasy czały i Reggie wy szła na zewnątrz. Przy stanęła na chwilę, żeby się upewnić, czy nigdzie nie czają się chuligani uzbrojeni w pozy cje z biblioteczki klasy ki Loeba. Do tej pory nie udało jej się skontaktować z Billy m; nie znała nikogo, kto lepiej od niego potrafiłby się ukry wać. Chociaż niewy kluczone, że właśnie znalazł godną ry walkę w osobie doktor Hunter. Sadie dostrzegła ją, gdy ty lko Reggie wy szła ze szpitala. Poderwała się na równe nogi i czujnie nadstawiła uszu jak zawsze, kiedy padało polecenie: „pilnuj”. Reggie poczuła, że zalewa ją fala czegoś bardzo bliskiego szczęściu. Miło by ło mieć kogoś (o ile pies by ł „kimś”), kto cieszy ł się na twój widok. Suka zamerdała ogonem. Gdy by Reggie miała ogon, zrobiłaby to samo. – Odwiedzałaś przy jaciela, dziecko? – zagadnęła ją starsza pani w kolejce na przy stanku autobusowy m przed szpitalem. – Tak – potwierdziła. Jackson nie by ł rzecz jasna jej przy jacielem, ale pewnego dnia z pewnością nim zostanie. Teraz należał do niej. „Jeszcze tu wrócę – obiecała Jacksonowi. – Słowo”. Nie miała zamiaru by ć tą, która nie wraca.
Zapomniała wziąć ze sobą coś do czy tania, znalazła jednak w torbie zmaltretowany egzemplarz Iliady i zerknęła na tekst okalający wy cięty w kartkach otwór. Początek Księgi VI by ł nietknięty, sprawdziła więc swoje tłumaczenie: „Wtedy się z taką Nestor odzy wa przestrogą: » Ry cerze! Boga wojny uczniowie, Danaje! Niechaj mi się z was żaden w ty le nie zostaje« ” 39. Czy li by ła całkiem blisko. Podróż autobusem została zakłócona przez telefon od sierżanta Wisemana, który chciał jej przekazać, że ciało pani MacDonald ciągle jest „niedostępne”. – Badania toksy kologiczne i tak dalej – tłumaczy ł niejasno. – Jak pan my śli, kiedy będzie ją można pochować? – zapy tała Reggie. Zastanawiała się, czy pani MacDonald (kolejna w katalogu jej zmarły ch bliskich) chciałaby by ć pochowana. Uczta dla robaków czy spopielenie? „Umarła; a wszy stko, co martwe, w proch się obraca”. Omawiali ten wiersz w szkole. Napisał go John Donne. Ha. Poczuła w sobie straszliwą pustkę, jakby ktoś ją wy drąży ł, usunąwszy wszy stkie organy. Jej świat rozpadał się na kawałki. Ogarnęła ją panika jak wtedy, gdy usły szała, że mama nie ży je. Gdzie się podziała doktor Hunter? Gdzie teraz by ła? Gdzie była? Jackson jest detekty wem. To znaczy by ł. A detekty wi wiedzą, jak odszukać kogoś, kto zaginął.
Trudno o dobrego człowieka Dobrego człowieka trudno znaleźć, ale łatwo zgubić. Nie mogła oddy chać. Jakiś ciężar uciskał jej klatkę piersiową i dusił. Przy gniótł ją wielki głaz i miażdży ł jej płuca. Louise gwałtownie drgnęła i obudziła się, ciężko dy sząc. Chry ste, co się z nią działo? Miała wrażenie, że pora jest nienaturalnie wczesna; wszy stko wskazy wało na to, że dopiero świta. Po omacku sięgnęła po okulary. Wszy stko się zgadzało: wy świetlacz jej budzika cy frowego jarzy ł się wściekłą zielenią, prezentując oczom Louise same piątki. Piąta pięćdziesiąt pięć. W głowie czuła bolesne pulsowanie, żołądek jej się skręcał – widomy znak, że wciąż trawił nadmiar wczorajszego wina. Czerwone wino nigdy nie by ło dobry m wy borem; budziło w niej ckliwego Szkota, zamieszkującego wy łożoną kraciasty m materiałem jaskinię gdzieś w zakamarkach jej umy słu. Whisky koiła jego rozgory czenie, czerwone wino burzy ło mu krew. Ciągle nie mogła się przy zwy czaić, że co rano budzi się u boku mężczy zny. Tego mężczy zny. Patrick sy piał spokojnie, przez całą nos zwinięty w tej samej pozy cji płodowej po drugiej stronie ich giganty cznego łóżka. Nie potrzebował wy jaśnień, żeby wiedzieć, że Louise musi mieć dużo miejsca, aby mogła się niespokojnie rzucać przez całą noc. Ubawiło go, że obecność Bridget, zajmującej sy pialnię w głębi kory tarza, do tego stopnia rozstroiła Louise, że ta nie chciała nawet sły szeć o seksie. Louise przy puszczała, że z Samanthą robili to pod samy m nosem siostry. Wy obrażała sobie Samanthę jako niezwykle uległą i cichą. Patrick z pewnością taki by ł, jedy nie sporady cznie pozwalał sobie na dy skretny jęk zadowolenia. Louise dla odmiany lubiła sobie pokrzy czeć. Ich seks by ł w porządku, ale nie pory wający. Nie by li siebie głodni. Zamiast cudzołoży ć, uprawiali miłość. Louise zawsze uważała, że „uprawianie miłości” to eufemisty czne określenie czegoś, co jest zwierzęcy m insty nktem, lecz najwy raźniej Patrick nie podzielał tego zdania. Twierdził, że łoże małżeńskie jest święte. Pomy śleć, że mówił to człowiek niewierzący, choć sformułowanie „niewierzący Irlandczy k” stanowiło w zasadzie sprzeczność samą w sobie. Z początku ich cy wilizowane współży cie nawet wy dawało jej się urocze – w swoim czasie przeży ła dostatecznie wiele agresy wnego seksu – ale ostatnio zaczęły ją ogarniać wątpliwości. Gdy by kiedy kolwiek pocałowała Jacksona, by łby to koniec dobry ch manier i wszelkiej przy zwoitości. Rzuciliby się na siebie jak para ty gry sów. Wczorajszy pocałunek w szpitalu rzecz jasna się nie liczy ł; by ł to cnotliwy całus złożony na policzku chorego. Gdy by kiedy kolwiek pocałowała go jak należy, połączy ły by ich jeden oddech i jedna dusza. Nigdy nie my śl o mężczy źnie w łóżku innego mężczy zny, upomniała się w duchu, zwłaszcza gdy ten obok to twój mąż, bo to szczy t złego smaku. Niedobra żona. Bardzo niedobra żona.
Obserwowała budzik, dopóki nie zobaczy ła na wy świetlaczu piątej pięćdziesiąt sześć. Wtedy cichutko wy śliznęła się z łóżka. Patrick nie wstawał zwy kle przed siódmą, ale Bridget i Tim należeli do ranny ch ptaszków. Louise nie przy puszczała, aby o tak wczesnej porze zdołała zdzierży ć towarzy ską pogawędkę z który mś z nich. Nie mówiąc o kolejny m śniadaniu en famille 40, uchowaj Boże! Mimo to postanowiła, że do końca poby tu gości będzie się gry zła w języ k – wręcz go sobie odgry zie, jeżeli zajdzie taka potrzeba – stając się uosobieniem uprzejmości i dobrego wy chowania. Nałoży swojej wewnętrznej suce kaganiec. Założy ła szkła kontaktowe i przy jrzała się swemu odbiciu w łazienkowy m lustrze. Wciąż wy glądała na wy kończoną – była wy kończona – lecz jednocześnie przepełniała ją ulga na my śl, że zamiast bawić się w dobrą gospody nię, musi iść do pracy. Niespodziewanie powróciło wspomnienie Jacksona w szpitalny m łóżku, pokiereszowanego, umęczonego i kompletnie nieprzy tomnego. Należał do facetów, którzy po ciosie zawsze się podnosili, ale przecież to jasne, że pewnego dnia się nie podniesie. Dlaczego zawsze musiał się znaleźć w niewłaściwy m czasie w niewłaściwy m miejscu? Wy obraziła go sobie mówiącego: „Może to jednak by ło właściwe miejsce i właściwy czas?”. By ł naprawdę najbardziej iry tujący m człowiekiem, jakiego znała, nawet w jej wy obraźni. W ty m szpitalny m łóżku wy dawał się taki bezbronny ! „Król w Dunfermline topi troski w czerwony m jako krew winie” 41. Król Ry bak, ranny i pozbawiony męskości, jego królestwo w ruinie. Czy żeby je ocalić, trzeba by ło uleczy ć króla, czy raczej złoży ć go w ofierze? Nie pamiętała. Krwawa ofiara, taki ty tuł nosiła antologia wierszy Martiny Appleby. Wy dała ją pod swoim panieńskim nazwiskiem; widocznie „Mason” źle się ludziom kojarzy ło. Louise wy szukała w internecie informacje na jej temat, raptem kilka zdań. Howard Mason nazy wał ją swoją muzą, przy najmniej przez pewien czas. W dość przejrzy stej powieści z kluczem uczy nił z niej Ingegardę, „ciężki skandy nawski kamień mły ński, uwieszony u jego szy i, wciągający go pod wodę”. Jak widać, nie by ł mistrzem metafory. Obecnie cały nakład wierszy Martiny by ł wy czerpany. Wszy scy odeszli do lamusa, co do jednego. Z wy jątkiem Joanny. Na palcach przemknęła przez uśpiony dom. Przy szło jej na my śl, żeby zaparzy ć kawę, ale ostatecznie z tego zrezy gnowała. Wolała nie robić hałasu. Męczący ją kac spowolnił jej reakcje i nie zdołała jednak wy mknąć się niepostrzeżenie. Właśnie zapinała płaszcz, kiedy po schodach spły nęła w dół stara dobra Bridget we wściekle pomarańczowej saty nowej podomce i zagadnęła: – Tak wcześnie do pracy ? – Źli ludzie i policja nie znają spoczy nku – odparła Louise.
– Nie martw się, zaopiekuję się Patrickiem – obiecała jej Bridget. Louise w mgnieniu oka przeistoczy ła się z ży czliwej krewnej we wredną sekutnicę i warknęła: – Nie martwię się. Patrick ma pięćdziesiąt dwa lata, sam da sobie radę. Suka zrzuciła kaganiec. Segment wy posażony by ł w podziemny garaż. Wy jeżdżająca z niego Louise o mały włos przejechałaby listonosza, który miał dla niej przesy łkę ekspresową – kolejne dzieła Howarda Masona wy szperane w internecie. Louise pokwitowała odbiór, wsunęła paczkę do schowka w samochodzie i odjechała. *** Ty m razem nie zastukała do eleganckich drzwi od frontu, ty lko wy brała ścieżkę biegnącą z boku domu do kuchennego wejścia. Po drodze minęła garaż i przez okno upewniła się, że w środku rzeczy wiście stoi ekologiczny prius doktor Hunter, tak jak mówiła Reggie. Kiedy we wtorek czekała na powrót lekarki z pracy, zaparkowała przy głównej drodze. Siedząc w aucie, patrzy ła, jak wóz doktor Hunter skręca na podjazd, a ona sama wchodzi do domu, i zastanawiała się, jak musi się czuć jedy na ocalała z masakry. („Winna – powiedziała jej później Joanna Hunter. – Każdego dnia czuję się winna”). – To znowu ja – oznajmiła radośnie, kiedy Neil Hunter otworzy ł jej drzwi. Wy glądał jeszcze bardziej niechlujnie niż wczoraj. – Wie pani, która jest godzina? Louise spojrzała na zegarek i odparła: – Za dziesięć siódma – niczy m usłużna harcerka. Wczesny ranek, najlepsza pora, żeby niepokoić dilerów narkoty ków, terrory stów i niewinny ch małżonków troskliwy ch lekarek. Louise nigdy nie awansowała na harcerkę, w wieku siedmiu lat wy rzucono ją z zuchów. Dziwne, bo zawsze uważała się za dobrego gracza zespołowego, chociaż niekiedy miała wrażenie, że nikt z jej zespołu nie podziela tego zdania. („Nie jesteś graczem zespołowy m, ty lko dowódcą, szefowo” – stwierdziła dy plomaty cznie Karen Warner). – Przecież mówiłam panu, że wrócę – wy jaśniła cierpliwie i rozsądnie. – Ano racja. Neil Hunter potarł zarośnięty podbródek i przez chwilę gapił się na nią bezmy ślnie. Wy glądało na to, że jego samopoczucie jest dalekie od dobrego. Może należał do mężczy zn, którzy bez żony nie potrafią zorganizować sobie ży cia? (Sporo takich by ło). – Pewnie chce pani wejść? – zapy tał.
Przy warł do framugi, więc musiała się obok niego przecisnąć. Zdecy dowanie naruszy ł jej przestrzeń osobistą. Cuchnął alkoholem oraz papierosami i wy glądał, jakby przez całą noc nie spał, co w sumie nie by ło aż tak nieatrakcy jne, jak by ć powinno. Louise nie wy kopałaby go z łóżka. Rzecz jasna, gdy by nie by ła mężatką, a on nie miał żony i gdy by nie istniał jednak cień szansy, że się tej żony pozby ł. Louise, ty wariatko! – Zauważy łam w garażu samochód doktor Hunter – odezwała się. – Silnik padł. Chy ba coś z elektroniką. Jutro zabieram go do warsztatu. Jo pojechała do Yorkshire wy najęty m wozem. – Dzwoniłam do niej kilka razy, ale nie odbiera – powiedziała Louise. Nie by ło to zgodne z prawdą, ale co tam. – Chy ba wzięła ze sobą komórkę? – Tak, oczy wiście. – W takim razie może mógłby mi pan podać adres i numer telefonu jej ciotki? – Ciotki? – Mhm. Neil Hunter przy tknął palce do skroni i przez chwilę się zastanawiał, zanim stwierdził: – Chy ba jest w gabinecie – po czy m niechętnie się oddalił, jakby czekały go wy jątkowo żmudne poszukiwania. Kiedy ty lko zniknął w głębi domu, rozdzwoniła się komórka. Telefon musiał znajdować się w pobliżu, lecz dźwięk dzwonka by ł stłumiony, jakby aparat by ł gdzieś ukry ty. Podążając za melody jką, Louise dotarła do szuflady dużego stołu kuchennego. Kiedy ją wy sunęła, muzy ka buchnęła z całą siłą. Brzmiało to jak Bach, lecz utwór by ł tak mało znany, że go nie rozpoznała. Dzięki Patrickowi jej znajomość muzy ki klasy cznej znacznie się ostatnio poprawiła, ale wciąż potrafiła rozpoznać ty lko kilka najbardziej oczy wisty ch kawałków: V sy mfonię Beethovena, fragmenty Jeziora łabędziego, Carmina Burana. „Lekką klasy kę”, jak mawiał Patrick. Jej mąż by ł w dodatku wielkim miłośnikiem opery, podobały mu się zwłaszcza te, który ch Louise nie znosiła. Śmiał się z niej, że jest „populistką”, słuchającą wy łącznie wielkich arii miłosny ch. W samochodzie woziła składankę Marii Callas i często jej słuchała, chociaż nie by ła pewna, czy to najlepszy rodzaj rozry wki samochodowej. Insty nkt podpowiadał jej, żeby odebrać. Z drugiej strony wiedziała, że by łoby to pewnego rodzaju naruszenie pry watności, coś z gruntu nieety cznego. Mimo to odebrała. – Jo? – zapy tał nabrzmiały udręką męski głos; nawet w tej jednej sy labie by ło sły chać napięcie. – Nie ma jej – odparła Louise. Mówiła prawdę: Jo tutaj nie by ło. Louise uświadomiła sobie, że – choć się tego wy pierała – liczy ła na spotkanie z Joanną Hunter. To ona by ła powodem jej dzisiejszej wizy ty, nie Neil
Hunter. Ktokolwiek to by ł, naty chmiast się rozłączy ł. Skoro telefon należał do Joanny Hunter, czemu leżał w szufladzie? I kto przed chwilą do niej dzwonił? Pomy łka? Kochanek? Zaburzony pacjent? Louise odłoży ła aparat do szuflady i zamknęła ją. Bateria komórki ledwo dy szała. Neil Hunter od dwóch dni musiał słuchać, jak dzwoni. Dlaczego zwy czajnie jej nie wy łączy ł? Może by ł ciekaw, kto kontaktuje się z jego żoną. Kiedy wrócił do kuchni, Louise zażądała: – Jeżeli nie ma pan nic przeciwko temu, chciałaby m zobaczy ć telefon doktor Hunter. – Jej telefon? – Tak, jej telefon – odparła stanowczo. – Mamy trudności z namierzeniem Andrew Deckera. Muszę wiedzieć, czy w ciągu ostatnich kilku dni do niej nie dzwonił. Improwizowała, działała bez planu, szła na ży wioł – czy nie wszy scy tak robili? Może nie. – Dlaczego Andrew Decker miałby do niej dzwonić? – zdziwił się Neil Hunter. – Jo jest chy ba ostatnią osobą, z którą chciałby nawiązać kontakt. – Albo pierwszą na jego liście. Po prostu chcę się upewnić – ucięła Louise. Wy ciągnęła rękę i uśmiechnęła się zachęcająco. – Poproszę o jej telefon. – Wzięła go ze sobą, przecież mówiłem. – Sęk w ty m, że nie odbiera, kiedy do niej dzwonię – odrzekła niewinnie (na ty le niewinnie, na ile potrafiła). Wy brała numer na swojej komórce i uniosła ją w górę, jakby chciała w ten sposób zademonstrować niemożność skontaktowania się z doktor Hunter. Kilka sekund później rozległy się stłumione, metaliczne dźwięki kanonu Bacha. Neil Hunter zagapił się na drewniany stół, jakby ten właśnie wierzgnął i zaczął tańczy ć kankana. Louise wy sunęła szufladę i wy jęła dzwoniący telefon. – A niech mnie! Jo zapomniała zabrać komórkę. Da pani wiarę? – odezwał się Neil Hunter. Kiepsko mu wy chodziło zgry wanie niewiniątka, o wiele gorzej niż Louise. – Słowo honoru, moja żona potrafi by ć okropnie zapominalska. (Co takiego powiedziała Reggie? „Doktor Hunter nigdy o niczy m nie zapomina”). – Czy li pan z nią nie rozmawiał? – Z kim? – Z żoną, panie Hunter. – Oczy wiście, że rozmawiałem, przecież mówiłem. Musiałem dzwonić pod numer jej ciotki. Podał Louise kartkę z zanotowany m adresem i numerem telefonu. Znowu ta ciotka. – Kiedy ? – drąży ła Louise. – Wczoraj.
– Pozwoli pan, że zabiorę jej komórkę? – Komórkę? – Tak, jej komórkę. Siedziała w samochodzie zaparkowany m przed domem Alison Needler i popijała kawę z papierowego kubka. Agnes Barker. Wiekowa ciotka, zupełnie jak postać z farsy, a nie rzeczy wista osoba („Na scenę od lewej wchodzi wiekowa ciotka”). Ciotka Joanny Hunter miała dopiero siedemdziesiąt lat, jak na dzisiejsze standardy nie by ła wcale taka wiekowa. Starość oddalała się, im bardziej się do niej zbliżaliśmy. Dawniej Louise żartowała, że woli ży ć szy bko i umrzeć młodo, ale trudno szy bko ży ć, kiedy spowalniają cię bieliźniarki i srebrne obrączki na serwetki, o dobrowolny m przy kuciu się na resztę ży cia do jednego mężczy zny nie wspominając. Czy to właśnie należało rozumieć przez „węzeł małżeński”? Patrick to dobry człowiek, upomniała się w duchu. Przeszukiwanie zasobów sieciowy ch dało dość skąpe wy niki. Agnes Barker, z domu Agnes Mary Mason, urodziła się w 1936 roku, studiowała w Królewskiej Akademii Sztuki Dramaty cznej, przez kilka lat wy stępowała na deskach Teatru Repertuarowego, w 1965 roku wy szła za Olivera Barkera, producenta radiowego w BBC. Zamieszkali w Ealing, nie mieli dzieci. W 1990 roku przenieśli się do Hawes, mąż zmarł przed dziesięciu laty. Z lektury Sklepikarza zapamiętała postać siostry o imieniu Margot – aroganckiej snobki – która zapewne by ła literackim alter ego Agnes. Louise doszła do wniosku, że mogłaby wy stąpić w teleturnieju poświęcony m ży ciu i twórczości Howarda Masona. Cóż za arty sty czne rodzeństwo! W Sklepikarzu Margot by ła jeszcze w szkole, lecz ży ła „głupimi, nierealny mi marzeniami” o sławie i sukcesie. Louise nie miała żadnego rozsądnego powodu, aby wątpić w istnienie ciotki. Ty le ty lko, że kiedy przejrzała listę połączeń przy chodzący ch w telefonie Joanny Hunter i porównała je z numerem ciotki, niechętnie dostarczony m jej przez Neila Huntera, okazało się, że nie ma tam żadny ch telefonów od Agnes Barker czy w ogóle z Hawes. By ć może Joanna Hunter i jej mąż posłuży li się ciotką jako przy kry wką, żeby lekarka mogła na jakiś czas zniknąć. Uciec. Marne szanse. W środę Joanna Hunter wy konała sześć telefonów i odebrała pięć. W czwartek połączeń odebrany ch – a przy najmniej zarejestrowany ch przez komórkę – by ło już kilkanaście. Louise sprawdziła numer Reggie Chase i wcale się nie zdziwiła stwierdziwszy, że to głównie ona dzwoniła. Dalsze badanie zawartości aparatu Joanny Hunter okazało się niemożliwe, ponieważ wy czerpana bateria wy dała w końcu ostatnie tchnienie. Louise zatelefonowała do domu Agnes Barker, gdzie uprzejmy, sztucznie wy generowany głos
poinformował ją, że numer został dezakty wowany. Połączy ła się więc z posterunkiem, złapała pierwszego lepszego policjanta i poprosiła o sprawdzenie, kiedy numer został odłączony. Już po dziesięciu minutach dowiedziała się, że w ubiegły m ty godniu. Nieaktualny numer, wy czerpany nakład. Masonowie wy dawali się iluzją, fatamorganą. Louise przekartkowała świeżo zakupioną powieść Howarda Masona zaty tułowaną Droga do domu, napisaną dwa lata po ślubie z Gabrielle. Powieściowa żona nosiła imię Francesca, miała egzoty czne pochodzenie i kosmopolity czne wy chowanie. Całe lata świetlne dzieliły ją od głównego bohatera, Stephena, który dla odmiany wy rósł w klaustrofobiczny m robotniczy m miasteczku w zachodnim Yorkshire – jak okiem sięgnąć, ty lko brudne kanały i krajobraz pokry ty sadzą. (Louise by ła ciekawa, co Jackson powiedziałby o książce Howarda). Stephen, którego ambicją by ło odciąć się od swoich nędzny ch korzeni, wiódł cy gańskie ży cie u boku świeżo poślubionej nieletniej małżonki (z którą związał się bez zgody jej rodziców) w kręgach europejskiej bohemy. Powieść zdawała się przesy cona seksem. Stephen i Francesca parzy li się niczy m króliki na co drugiej stronie – same pchnięcia, jęki i wy ginanie się w łuk. Louise przy puszczała, że całe to pieprzenie musiało zapewnić Howardowi Masonowi sporą poczy tność w – zerknęła na datę wy dania – 1960 roku. Ziewnęła. Niezwy kłe, jak nużące może by ć czy tanie o seksie, szczególnie o tej porze – w zasadzie o każdej innej porze również. Drzwi frontowe Needlerów się uchy liły. Alison wy stawiła głowę i sprawdziła, czy nic im nie grozi, zanim kilka minut później wy szła przed dom razem z dziećmi. Następnie odeskortowała je do szkoły, jakby by ły gromadką niesforny ch psów, choć w rzeczy wistości szły ulicą ulegle jak zombi. Cała rodzina garściami ły kała na przemian środki uspokajające i pobudzające. Louise uruchomiła silnik swojego BMW, powoli ruszy ła za nimi i zaczekała, aż przekroczą bramę szkoły. Alison Needler podziękowała jej ledwo dostrzegalny m ruchem głowy. Na dworze wciąż by ło ciemno. Przesilenie zimowe zbliżało się wielkimi krokami i wy glądało na to, że czeka ich kolejny dzień, w który m słońce postanowiło zrobić sobie wolne. Louise spojrzała na zegarek – zanim wróci do Edy nburga, przy chodnia, w której przy jmowała Joanna Hunter, powinna już pracować na pełny ch obrotach. Ponownie uruchomiła silnik i ruszy ła z miejsca. Ciekawe, jaki będzie miała przebieg, zanim wreszcie uzna, że nie musi już nigdzie pędzić. W przy chodni nikt nie miał żadny ch wiadomości o doktor Hunter, odkąd w czwartek z samego rana poinformowano ich o jej nagły m urlopie. Louise zdołała w końcu namierzy ć rejestratorkę, która odebrała wtedy telefon i zadzwoniła do niej z samochodu zaparkowanego przed przy chodnią. Kobieta miała akurat wolne i wy glądało na to, że Louise zaskoczy ła ją w trakcie przedświąteczny ch zakupów. „Jestem teraz w centrum handlowy m w Gy le” – oznajmiła,
podnosząc głos, żeby przekrzy czeć grający w tle kawałek grupy Slade. Z całkiem zrozumiały ch względów by ła poiry towana. Louise też by łaby poiry towana, gdy by robiła przedświąteczne zakupy w Gy le. Co by tu kupić Patrickowi pod choinkę? Z Archiem sprawa by ła prosta – zaży czy ł sobie gotówkę („Ty lko jak najwięcej, błagam!”), jednak Patrick z pewnością oczekiwał od niej czegoś osobistego, prezentu, który by coś znaczy ł. Louise nie radziła sobie z prezentami, nie potrafiła dawać ani brać – nie ty lko jeśli chodzi o podarki. – Nie – oświadczy ła po chwili wahania rejestratorka. – Doktor Hunter nie dzwoniła osobiście. Wiadomość przekazał mi jej mąż. Podobno jakaś nagła choroba w rodzinie. – Jest pani pewna, że to by ł jej mąż? – W każdy m razie tak się przedstawił. Mówił z akcentem z Glasgow – dodała, jakby to przesądzało sprawę. – Powiedział, że pojechała zająć się chorą ciotką. – Tak – odparła Louise – też to sły szałam. Sheila Hay es przy jmowała w poradni przedporodowej na końcu kory tarza. Louise wkurzała ta cała klęska urodzaju – nie dość, że musiała pracować z brzuchatą Karen, to jeszcze atmosfera w poradni by ła wprost przesy cona hormonami. Poczekalnię wy pełniały wielkie jak ciężarówki boginie płodności. Kartkowały zaczy tane egzemplarze OK! i z trudem przemieszczały swoje opasłe ciała, wiercąc się niecierpliwie na twardy ch krzesłach. Louise pokazała w rejestracji swoją legity mację i rzuciła krótko: „Sheila Hay es?”, na co recepcjonistka wskazała jej drzwi gabinetu, mówiąc: „Jest u niej jedna pani”. Znowu jakaś pani. Pani Jeziora, dama z lampą, królowa nocy. Louise zaczekała, aż pacjentka wy toczy się na zewnątrz, ciągnąc za sobą dwójkę maluchów, po czy m wśliznęła się do gabinetu położnej. Sheila Hay es powitała ją uśmiechem, zajrzała do swoich notatek i powiedziała: – Pani Carter? My się chy ba jeszcze nie znamy. – Nie jestem panią Carter – odparła Louise, pokazując legity mację policy jną. – Nadkomisarz Louise Monroe. Zawodowy uśmiech Sheili Hay es zbladł. – Mam py tanie o doktor Hunter – wy jaśniła Louise. – Czy coś jej się stało? – Nie, prowadzę ty lko ruty nowe dochodzenie w sprawie jej męża… – Neila? – Zgadza się, Neila. Prosiłaby m, żeby zachowała to pani dla siebie. – Oczy wiście. Louise domy ślała się, że zanim stąd wy jdzie, cała przy chodnia będzie huczeć od plotek. Już rejestratorka wy trzeszczy ła oczy na widok jej odznaki.
– Usiłuję zlokalizować doktor Hunter. Nie uprzedziła pani o swoim wy jeździe? – Nie – odrzekła Sheila Hay es. – Pojechała zająć się ciotką, przy najmniej ty le wiem od Reggie. Reggie to dziewczy na, która pomaga jej przy dziecku. Jo miała się ze mną spotkać w środę wieczorem, ale nie przy szła, a kiedy zadzwoniłam, żeby zapy tać, co się stało, nie odebrała telefonu. To zupełnie do niej niepodobne. Domy ślam się, że chodzi o ten arty kuł w gazecie? – O jaki arty kuł? *** – Który wolisz? – spy tała Karen Warner. – „Morderca Masonów zaginął” czy „Bestia z wrzosowisk”? Przecież to się nie wy darzy ło na wrzosowisku? – To szkocka gazeta – wy jaśniła Louise. – Mogą by ć na bakier z geografią Anglii. – „Po trzy dziestoletniej odsiadce skazany na karę doży wocia za brutalne morderstwo…” i tak dalej, i tak dalej… „A oto twarz mordercy ”. To zdjęcie sprzed ponad trzy dziestu lat! „Joanna Mason zmieniła nazwisko, prawdopodobnie pracuje w Szkocji jako internistka”, bla, bla, bla… Czy li jeszcze jej nie namierzy li. Ale niewiele brakuje. – W zasadzie szkoda – mruknęła Louise – że jej nie znaleźli. – Mówisz serio? Posterunkowa Abbie Nash wsadziła głowę przez otwarte drzwi gabinetu. – Szukała mnie pani, szefowo? – Tak. Obdzwoń firmy wy najmujące samochody i sprawdź, czy w środę Joanna Hunter wy poży czy ła samochód. I jeszcze jedno, Abbie – dodała Louise, podając policjantce komórkę Joanny Hunter – niech ktoś sprawdzi wszy stkie połączenia na ty m telefonie, również należący m do Joanny Hunter. – Już się robi, szefowo. – Abbie by ła niska, krępa i wy glądała na kogoś, kto poradzi sobie w każdej bójce. Miała przy ty m więcej wy obraźni, niż sugerowała to jej kiepska fry zura. – Sandy Mathieson mówi, że to ta ocalała z masakry Masonów – zauważy ła. – Jak ty lko mi powiedział, od razu wy szukałam ją w internecie. Podobno znowu przepadła? Louise zastanawiała się, ile osób musi zginąć, żeby zwy kłe morderstwo stało się masakrą. Chy ba więcej niż trzy ? – Może chrupkę? – poczęstowała je Karen, potrząsając przed nimi otwartą torebką. – O smaku pieczeni wołowej. Abbie Nash wzięła całą garść, Louise ty lko machnęła ręką zniecierpliwiona. Sam zapach przy prawiał ją o mdłości. Pewnie tak to wy gląda, kiedy ktoś przechodzi na wegetarianizm. – Chcę ty lko sprawdzić, gdzie jest i czy nic jej nie grozi – odpowiedziała. – Chcę też mieć
pewność, że Andrew Decker nie kręci się gdzieś w pobliżu. Jak to ujęła Reggie? „Czy ktokolwiek z nią rozmawiał, odkąd zniknęła?”. Wy glądało na to, że nikt. – Problem polega na ty m, że nikt nie zgłosił jej zaginięcia – westchnęła Louise. – Cherchez la tante 42. Niewiele więcej możemy zrobić. Rzecz w ty m, jak powiedziałaby Reggie, że reakcja Neila Huntera na zaskakujące znalezisko w postaci telefonu jego żony by ła godna samej Ingrid Bergman w Gasnącym płomieniu, ale nawet w połowie nie tak szmirowata jak udawane zdumienie na radosny pomruk silnika priusa, kiedy Louise go odpaliła. – Cudowne zmartwy chwstanie? – spy tała z miną niewiniątka. Neil Hunter usiłował zby ć to śmiechem. – Może powinienem zadzwonić po adwokata? – zażartował. – Nie wiem. A powinien pan?
Trwaj przy mnie Miała dziewięć lat, kiedy Martina umarła. Pewnego dnia wróciła do domu ze szkoły – ojca nigdzie nie by ło – i zobaczy ła dwóch mężczy zn znoszący ch po schodach ciało przy kry te prześcieradłem. Joanna nie by ła pewna, kto to, dopóki nie wbiegła na górę do pokoju Martiny i nie zobaczy ła zmiętej pościeli oraz leżący ch na podłodze pusty ch butelek i nie poczuła w powietrzu dziwnego mdławego zapachu zwiastującego katastrofę. Martina zostawiła list pożegnalny napisany na kartce w kwiatowy wzór pochodzącej z papeterii, którą Joanna ofiarowała jej na Gwiazdkę. Niezauważony przez policję leżał na gzy msie kominka w salonie. Nie by ło w nim nic godnego zapamiętania, żadnej poezji, jedy nie nagry zmolone słabnącą dłonią dwa słowa: „Mam dość” i coś po szwedzku, co już na zawsze miało pozostać dla Joanny niezrozumiałe. Ruszy ła na poszukiwanie ojca i odnalazła go w gabinecie, gdzie zdąży ł opróżnić całą butelkę whisky. Stanęła w drzwiach i podnosząc w górę kartkę, powiedziała: „Martina zostawiła dla ciebie list”, on zaś odburknął: „Wiem” i cisnął w Joannę pustą butelką. Przez pewien czas ży li z ojcem ty lko we dwoje. Kiedy zamieszkała z nim po ty m, jak wszy scy, który ch kochała, zginęli, Howard Mason zatrudnił dla niej opiekunkę. By ła to sucha stara wiedźma w surowy m stroju, przekonana, że najlepszy m sposobem, aby Joanna zapomniała o tragedii, jest zachowy wać się, jakby nic się nie wy darzy ło. Upły nęło sporo czasu, zanim Joanna zdołała wrócić do szkoły. Kolana uginały się pod nią, ilekroć podchodziła do szkolnej bramy, więc zatrudniony przez ojca psy chiatra (mężczy zna w tweedowy m garniturze, który śmierdział papierosami i z który m dzieliła długie chwile niezręcznego milczenia) zasugerował, żeby przez pewien czas uczy ła się w domu. W związku z ty m opiekunka pełniła też funkcję guwernantki i co dzień odby wała z Joanną wielogodzinne męczące lekcje ary tmety ki oraz angielskiego. Jeżeli dziewczy nka popełniła błąd, zabrudziła zeszy t albo niedostatecznie uważała, dostawała linijką po rękach. Pewnego dnia Martina przy łapała opiekunkę na biciu, wy rwała jej linijkę i walnęła tamtą w twarz. Zrobiło się okropne zamieszanie, opiekunka groziła policją, ale ostatecznie Howardowi udało się ją odprawić. Dobrze mu szło pozby wanie się kobiet. Joanna zapamiętała jedy nie, że kiedy wiedźma odjechała taksówką, Martina odwróciła się do niej i powiedziała: „Koniec z opiekunkami, kochanie, odtąd ja będę się o ciebie troszczy ć. Obiecuję”. „Nie składaj obietnic, który ch nie potrafisz dotrzy mać” – mawiała ich matka i miała rację. Nie kierowała tego do dzieci, ty lko do ojca, Howarda Masona, Wielkiego Pozera. Kobieta, która nastała po poetce (a w istocie przed nią, stając się jedny m z powodów, dla
który ch Martina targnęła się na swoje ży cie), by ła Chinką, arty stką z Hongkongu. Przekonała Howarda Masona, że Joannie lepiej będzie nie w miejscowej szkole, w której się w końcu odnalazła, ty lko w internacie zagubiony m gdzieś na wzgórzach Cotswolds. W ten sposób Joanna została wy ekspediowana z domu i wracała tam ty lko od święta, dopóki nie skończy ła osiemnastu lat. W ty m czasie ojciec latami przeby wał na wy gnaniu w Los Angeles, gdzie usiłował od nowa rozpocząć karierę. Joanna zmuszona by ła spędzać wakacje szkolne z ciotką Agnes i wujem Oliverem, okropny mi ludźmi, którzy panicznie bali się dzieci i traktowali ją, jakby by ła groźny m dzikim zwierzęciem, które na każdy m kroku należy gnębić i zastraszać. Później ich kontakty ograniczały się do wy miany kartek bożonarodzeniowy ch. Joanna nigdy nie wy baczy ła ciotce, że ta nie otoczy ła jej miłością; sama na jej miejscu właśnie tak by postąpiła. Gdy by nie nekrolog w gazecie, nie wiedziałaby nawet, że ojciec umarł. Jego piąta roztrzepana żona zapomniała ją zawiadomić. Howard Mason został skremowany, a jego prochy rozsy pane, zanim informacja o jego śmierci dotarła do Joanny. Mieszkał wtedy w Rio jak jakiś ukry wający się przestępca albo nazista. Jego piąta żona by ła Brazy lijką i niewy kluczone, że Howard ukry ł przed nią fakt posiadania córki. Joanna mogła pójść na dno, na szczęście szkoła z nawiązką wy nagrodziła jej niedostatki rodziny Masonów. Przez kompletny przy padek Howard umieścił ją w insty tucji, która o nią dbała i wspierała ją na każdy m kroku. W rezultacie Joanna rozkwitła i pokochała szkolną ruty nę z jej surowy mi zasadami, dający mi poczucie bezpieczeństwa. Zanim skończy ła szkołę i poszła na studia, Howard zdąży ł zaliczy ć kolejną żonę i dwie kochanki. Z żadną jednak nie miał dzieci. – Miałem już dzieci – bełkotał pijany w towarzy stwie niczy m aktor grający pod publiczkę. – Nikt mi ich nie zastąpi. – Została ci jeszcze Joanna – przy pominał ktoś wówczas, on zaś odpowiadał: – Ależ oczy wiście. Dzięki Bogu została mi jeszcze Joanna. – „Jadą, jadą misie, tra la la, tra la la – nuciła cichutko dziecku, chociaż mały spał. – Śmieją im się py sie, ha ha ha, ha ha ha”. Bły skawicznie zasnął na nierówny m materacu, który dzielili, ale jak zwy kle obudził się na karmienie o czwartej nad ranem, w tej porze narodzin i śmierci, kiedy ciało stawia najmniejszy opór zstępującej i ulatującej duszy. Joanna nie wierzy ła w Boga – jak mogłaby w Niego wierzy ć? Wierzy ła natomiast w istnienie duszy, a nawet w jej migrację, i chociaż nigdy nie przy znałaby się do tego na konferencji naukowej, wierzy ła również, że nosi w sobie dusze swoich bliskich zmarły ch, a pewnego dnia jej dziecko będzie nosiło w sobie jej duszę. To, że by ła racjonalną i scepty czną ateistką, nie oznaczało, że nie mogła chwy tać się różny ch sposobów na
przetrwanie kolejnego dnia. W tej kwestii nie obowiązy wały jej żadne zasady. Z całego ży cia najlepiej wspominała okres ciąży, kiedy dziecko wciąż by ło bezpiecznie ukry te w jej brzuchu. Każdemu, kto przy szedł na ten świat, prędzej czy później deszcz moczy ł twarz, wiatr mierzwił włosy, a słońce paliło skórę. Czekająca go droga by ła usiana niebezpieczeństwami. Za oknem zapadła noc, nad hory zontem wznosił się blady zimowy księży c. Jej dziecko by ło teraz w ty m samy m wieku co Joseph, kiedy umarł. Nić ży cia jej brata została tak wcześnie przerwana, że nie sposób wy obrazić sobie, jaki wy rósłby z niego mężczy zna. Z Jessicą sprawa by ła o wiele łatwiejsza – już jako ośmiolatka miała ukształtowany charakter, by ła lojalna, przedsiębiorcza, pewna siebie i iry tująca. Do tego by stra, niekiedy aż za bardzo. „Nie bądź taka mądra, bo narobisz sobie kłopotów” – pouczał Jessicę ojciec, a matka pry chała: „Chy ba żartujesz! Inteligencja nie zaszkodziła jeszcze żadnej dziewczy nie”. Czy ta wy miana zdań fakty cznie miała miejsce? A może Joanna wy pełniała po prostu luki w swoich wspomnieniach, tak jak wy obrażała sobie dorosłą Jessicę mieszkającą w równoległy m wszechświecie gdzieś na wzgórzach Cotswolds, w stary m domu porośnięty m od frontu glicy nią. Matkę czworga dzieci, doradczy nię rządu do spraw Trzeciego Świata, apody kty czną, odważną, niezawodną. Albo ich matkę Gabrielle, ekscentry czną angielską arty stkę, osiadłą w jakimś słoneczny m kraju i malującą jak szalona. Rzecz jasna by ła to czy sta fantazja. Joanna nie pamiętała właściwie żadnego z nich, lecz to nie przeszkadzało jej bliskim wieść egzy stencji realny ch by tów, bardziej rzeczy wisty ch niż jakakolwiek ży wa istota, oczy wiście z wy jątkiem dziecka. Stanowili zwierciadło, w który m stale trzeba się by ło przeglądać, wzorzec, do którego należało się odwoły wać, kiedy wszy stko inne zawiodło. Oczy wiście poza dzieckiem. Została osierocona. Całe jej ży cie by ło żałobą, tęsknotą za czy mś, czego nawet nie pamiętała. Czasami w nocy, we śnie, sły szała poszczekiwanie psa. Powracające wówczas wspomnienie rozpaczy by ło tak ży we, że zastanawiała się, czy nie zabić dziecka, a potem siebie. Odeszliby spokojnie, wspomagani jakimś łagodny m środkiem farmakologiczny m, i nie dotknęłaby ich już żadna tragedia. Taki ułoży ła plan awary jny, gdy by ją osaczono i nie miałaby dokąd uciec, na wy padek klęski głodu, wojny jądrowej, wy buchu wulkanu albo uderzenia komety. Albo gdy by znalazła się w obozie koncentracy jny m lub została porwana przez zły ch ludzi, przez psy chopatów. Gdy by nie by ło igieł, leków ani niczego innego, najpierw własnoręcznie udusiłaby dziecko, a potem by się powiesiła. Na to zawsze znajdzie się jakiś sposób, choć czasem potrzeba sporej samody scy pliny. „Abecadło z pieca spadło, o ziemię się hukło, rozsy pało się po kątach, strasznie się potłukło”. Uciekłaby, gdy by mogła, biegłaby razem z dzieckiem, pędziła jak wiatr, dopóki nie by liby oboje bezpieczni. Usły szała kroki na schodach i mocniej przy tuliła sy nka. Nadchodził zły człowiek.
Reggie Chase, waleczna dziewica Trzy krotnie telefonowała do nadkomisarz Monroe, bez rezultatu. Kiedy po raz kolejny wy brała numer doktor Hunter, w słuchawce zamiast sy gnału rozległ się nagrany głos. Poinformował on Reggie, że abonent, z który m próbuje się skontaktować, jest chwilowo niedostępny. Bateria w komórce lekarki mogła się wy czerpać – po ty lu dniach musiała by ć niemal rozładowana, jeśli już dawno nie padła. Ty m samy m pękła ostatnia cienka nić łącząca ją z doktor Hunter. Lina ratunkowa ich obu. Gdy by udało jej się zdoby ć komórkę doktor Hunter, w książce telefonicznej znalazłaby zapewne numer rzekomej ciotki. Mogłaby wtedy zadzwonić, poprosić lekarkę do telefonu i rzucić całkiem swobodnie: „Dzień dobry, to ja, chciałam ty lko zapy tać, kiedy wracacie. Tutaj wszy stko w porządku, Sadie was pozdrawia”. Doktor Hunter odparłaby wtedy : „Reggie, jak miło, że dzwonisz! Oboje za tobą tęsknimy ” i wszy stko wróciłoby na swoje miejsce. Musiała ty lko dostać się do domu Hunterów i odszukać telefon. Gdy by przy padkiem natknęła się na pana Huntera, zawsze mogła powiedzieć, że czegoś zapomniała – książki, szczotki do włosów, kluczy. Formalnie rzecz biorąc, nie by łoby to wcale włamanie, bo przecież nie można się włamać, uży wając klucza, prawda? Grunt to mieć pewność, że doktor Hunter nic nie grozi. Wy siadła z autobusu na Blackford Avenue i kupiła w sklepie paczkę chrupek, po czy m pieszo pokonała dy stans dzielący ją od domu Hunterów. Chrupki miały smak serowo-cebulowy i już po pierwszy m kęsie Reggie musiała schować je do torby. Za bardzo przy pominały jej tamtą noc na torach, kiedy usiłowała napełnić powietrzem płuca Jacksona Brodiego i sprawić, żeby oży ł. Na podjeździe nie zauważy ła range rovera, co znaczy ło, że pana Huntera nie ma. Nie ruszał się nigdzie bez samochodu. Reggie przy kucnęła w zaroślach i przez chwilę obserwowała dom, żeby się upewnić, czy nie dostrzeże w środku żadny ch oznak ży cia. Może powinna wziąć ze sobą Billy ’ego? Choć raz jego wrodzony talent do włamań na coś by się przy dał. Do niego też się nie mogła dodzwonić. Po co komu telefon, skoro go nie odbiera? Na widok znajomy ch kątów Sadie wy dała z siebie cichy, tęskny skowy t. Reggie pogłaskała ją uspokajająco po uszach, mrucząc: „Wiem, staruszko, wiem”, tak jak zrobiłaby na jej miejscu doktor Hunter. Sięgnęła do kieszeni po klucze i jej palce musnęły brudny strzęp kocy ka. Zielona flaga sy gnalizacy jna, której znaczenie musiała odczy tać, pozostawiony dla niej trop, ślad z okruszków chleba, za który m powinna podąży ć. Jakie to smutne, że dziecko utraciło swój talizman. Jakie to smutne, że Reggie utraciła dziecko. – No dobrze – szepnęła do Sadie, a ta spojrzała na nią py tająco. – Ruszamy.
Najpierw zamek wpuszczany, potem bębenkowy ; na razie wszy stko szło gładko. W holu Reggie przy stanęła na chwilę, żeby sprawdzić, czy teren jest czy sty, podczas gdy Sadie pognała na górę na spotkanie z doktor Hunter, choć by ło całkiem jasne, że ani jej, ani dziecka tam nie ma. Dom by ł pozbawiony oddechu i cichy jak grób. Martwe powietrze. Nawet zegary stanęły, bo nie by ło ich komu nakręcić. Pustka po doktor Hunter w jej własny m domu zaciąży ła Reggie na sercu jak ołów. W kuchni panował teraz jeszcze większy bałagan, choć nic nie wskazy wało na to, żeby pan Hunter w ty m czasie cokolwiek gotował. Na stole leżały resztki pizzy i stało mnóstwo brudny ch szklanek – najwy raźniej nie przy szło mu do głowy wstawić je do zmy warki. W lodówce Reggie znalazła te same produkty, które by ły tam w środę. Banany w salaterce poczerniały, jabłka zaczy nały się marszczy ć. W kącie pod sufitem wisiała wielka pajęczy na. Zupełnie, jakby pod nieobecność doktor Hunter czas nagle przy spieszy ł. Ile będzie go musiało minąć, żeby to miejsce wróciło do pierwotnego stanu? Żeby dom całkiem zniknął i został zastąpiony przez łąkę i las? Reggie przetrząsnęła całą kuchnię w poszukiwaniu komórki. Zajrzała do szuflady stołowej, do wszy stkich szafek, do lodówki, nawet do piekarnika, ale nigdzie nie znalazła telefonu. Właśnie się zastanawiała, co jeszcze mogłaby spenetrować, gdy zza okna dobiegł ry k silnika range rovera. Neil Hunter nadjechał jak zwy kle z oszałamiającą prędkością i zahamował z piskiem opon. Zaraz za nim na podjazd wtoczy ł się z podobny m łoskotem drugi wóz. Trzasnęły drzwiczki i na bocznej żwirowej ścieżce rozległy się ciężkie kroki – nowo przy by li widocznie również zamierzali dostać się do domu od ty łu, kuchenny mi drzwiami. Reggie czmy chnęła schodami na górę niczy m pomy waczka przy łapana na wy jadaniu herbatników i popędziła do sy pialni doktor Hunter, gdzie zastała śpiącą na łóżku wspólniczkę. Kiedy Reggie wpadła do pokoju, Sadie obudziła się i powitała ją krótkim, radosny m szczeknięciem. Reggie rzuciła się na łóżko i zacisnęła dłoń na kagańcu suki. Co za stres – normalnie można by ło umrzeć na zawał! Sły chać by ło dobiegające z holu głosy. Pan Hunter i najprawdopodobniej dwaj inni mężczy źni głośno o czy mś dy skutowali. Reggie nie wy chwy ciła sensu rozmowy, zauważy ła jednak, że z każdą chwilą robi się coraz głośniejsza – tamci nie stali już w holu, ty lko szli na górę. W tej sy tuacji zawał wy dawał się gwarantowany. Reggie chwy ciła Sadie za obrożę i szarpnęła. „Chodź – szepnęła rozpaczliwie. – Musimy się schować”. W sy pialni by ło rzecz jasna ty lko jedno miejsce, które mogło posłuży ć za kry jówkę – szafa żaluzjowa, ostatnie schronienie niewinnej ofiary szaleńca z nożem w tak liczny ch horrorach. Nie zastanawiając się długo, Reggie przy kucnęła tam, gdzie wisiały rzeczy doktor Hunter, i wciągnęła za sobą stawiającą opór Sadie. W szafie nie by ło czy m oddy chać. By ło ciasno i okropnie, jak w tej opowieści o Narnii, ty le że tutaj za plecami nie kry ł się żaden bajkowy świat, ty lko ubrania doktor Hunter. Reggie czuła je
na twarzy, wdy chała znajomy zapach perfum. Miała wrażenie, że serce wy dostało jej się z piersi – by ło za duże i za głośne, żeby się tam pomieścić – i wy pełnia sobą całą sy pialnię. Bum, bum, bum… Nieznajomi rozmawiali z panem Hunterem na podeście schodów, niemal na progu pokoju. Przez szczeliny w ażurowy ch drzwiach szafy Reggie wy raźnie widziała plecy jednego z mężczy zn. By ł wy soki, wy ższy od pana Huntera, ubrany w skórzaną kurtkę. Miał gruby by czy kark i ły są głowę, a na przegubie wielki, bły szczący, złoty zegarek, w który stukał znacząco, mówiąc do pana Huntera: „Czas ucieka, Neil”. Sądząc po akcencie, również pochodził z Glasgow. Niemożliwe, żeby tam, gdzie stali, nie sły chać by ło bicia jej serca, tego ogłuszającego dudnienia, który m rozbrzmiewała cała szafa – bum, bum, bum. Jeszcze chwila i który ś z nich otworzy na oścież ażurowe drzwi i odkry je źródło hałasu. Żeby się uspokoić, Reggie wy prostowała palce i pogłaskała miękką sierść na łbie Sadie. – Robię, co mogę, do cholery – odparł pan Hunter, na co mężczy zna ze złoty m zegarkiem powiedział: – Wiesz, o co toczy się gra, Hunter. O ży cie twoje i twoich bliskich. Więc dobrze się zastanów. Pomy śl o swojej ślicznej żonce i śliczny m sy nku. Chcesz ich jeszcze zobaczy ć czy nie? Wszy stko zależy od ciebie. Co mam przekazać Andersonowi? Sadie cicho warknęła, zdenerwowana bliskością ty lu niesy mpaty czny ch, buchający ch testosteronem samców. Reggie jeszcze bardziej się skuliła i objęła sukę ramionami, żeby ją uciszy ć. „Dobra!” – krzy knął naraz pan Hunter i w okamgnieniu znalazł się w sy pialni. Ty lko kilka kroków dzieliło go od szafy. Reggie by ła pewna, że jej serce eksploduje z hukiem na cały pokój, a tamci znajdą je leżące na dnie szafy jak przekłuty balon. Pan Hunter jedny m ruchem otworzy ł swoją część szafy, która aż się zatrzęsła w posadach od gwałtownego szarpnięcia. Musiał czegoś szukać, bo zrzucił na podłogę kilka rzeczy, po czy m najwy raźniej to znalazł, bo wy szedł z pokoju, a tamci podąży li za nim na dół. Reggie wtuliła twarz w ciało Sadie i nasłuchiwała mocnego, regularnego bicia psiego serca, które w niczy m nie przy pominało jej wewnętrznego dy gotu. Trzasnęły drzwi kuchenne, po czy m rozległ się warkot obu silników i samochody wy jechały z podjazdu. Reggie dopadła do okna w samą porę, żeby zobaczy ć, jak range rover pana Huntera odjeżdża w ślad za potężny m czarny m nissanem. Tak długo powtarzała w my ślach numer rejestracy jny, dopóki nie znalazła w torbie notesu oraz długopisu i go nie zapisała. Powietrze w domu wy dawało się skażone podsłuchaną rozmową. Z jednej strony sy tuacja wy glądała fatalnie – mężczy zna ze złoty m zegarkiem najwy raźniej uprowadził doktor Hunter i jej dziecko – z drugiej strony przy najmniej oboje ży li. Jeszcze ży li. Wy chodząc ostrożnie z szafy, Reggie o mały włos by się potknęła o coś, co leżało na dnie i co okazało się elegancką damską torebką Mulberry, należącą do doktor Hunter („Model Bay swater, Reggie – czy ż nie jest wspaniała?”). Reggie chwy ciła ją i zwracając się do Sadie, powiedziała: –
Chodź, musimy już iść. Kilka razy przesiadała się z autobusu do autobusu. Doświadczenie w domu Hunterów uodporniło ją na strach i dopóki trwał ów stan, chciała wrócić do mieszkania w Gorgie. Bateria w jej komórce lada moment mogła się wy czerpać. Jeśli ma stamtąd cokolwiek uratować, to ładowarkę. Siedziała na górnej platformie z torbą doktor Hunter na kolanach i starannie przeglądała jej zawartość. Formalnie rzecz biorąc, dokonała kradzieży, coś jej jednak mówiło, że w tej sy tuacji zwy kłe zasady nie obowiązują. „Pomy śl o swojej ślicznej żonce i śliczny m sy nku. Chcesz ich jeszcze zobaczy ć czy nie?”. Ilekroć wspominała te słowa, czuła pustkę w żołądku. Doktor Hunter i jej dziecko zostali porwani – oto, co się z nimi stało. By li przetrzy my wani dla okupu przez amatorów złoty ch zegarków z Glasgow. Dlaczego? Gdzie? (I co wspólnego miała z ty m wszy stkim ciotka?). Na pierwszy rzut oka zawartość torebki wy dawała się nietknięta: szczotka do włosów, opakowanie miętówek, paczuszka chusteczek higieniczny ch i druga z mokry mi chusteczkami dla dzieci, książeczka To nie mój miś, mała latarka, batonik muesli, ventolin w aerozolu, pigułki anty koncepcy jne, puderniczka Chanel, okulary do jazdy samochodem, kosmety czka oraz notes – tak gruby, że aż pękał w szwach. Teraz chy ba nadkomisarz Monroe jej uwierzy ? Doktor Hunter nie wy jechałaby nigdzie bez okularów, w który ch prowadziła samochód, bez kosmety czki i inhalatora (drugi, zapasowy, wciąż leżał na jej toaletce). Żadna ciotka nie mogła by ć aż tak chora, żeby wszy stko rzucić i gnać do niej na złamanie karku. Brakowało jedy nie komórki, ale to już nie miało znaczenia, ponieważ w notesie doktor Hunter widniał adres niejakiej Agnes Barker, zamieszkałej w Hawes. Tajemnicza ciotka Agnes nareszcie się odnalazła. *** Reggie wy siadła z autobusu i skręciła za róg w uliczkę, gdzie powitał ją aż nazby t dobrze znany widok, zwiastujący kolejne nieszczęście: trzy wozy straży pożarnej, karetka, dwa radiowozy, policy jna furgonetka oraz gromadka gapiów kręcący ch się przed jej blokiem. Reggie aż zakłuło w sercu – mało prawdopodobne, żeby całe to zamieszanie nie miało związku z jej skromną osobą. Szy by w oknach jej mieszkania by ły wy bite, na murze widniały ślady sadzy po buchający ch z salonu płomieniach. W powietrzu wisiał wstrętny smród spalenizny. Gruby wąż strażacki wił się na podobieństwo boa dusiciela i znikał w głębi klatki schodowej. Zamiast w popłochu ratować poparzony ch sąsiadów, sanitariusze stali nonszalancko oparci o maskę karetki, więc przy najmniej nie miała nikogo na sumieniu. Dobre i to. Jej ży cie zaczy nało przy pominać równinę z Iliady całą usłaną trupami.
– Co tu się stało? – zagadnęła jakiegoś chłopca, który z zachwy tem gapił się na zgliszcza. – Pożar – odparł. – To widzę. Ale co się dokładnie stało? Do rozmowy włączy ł się inny chłopiec i oznajmił z podnieceniem: – Ktoś wlał do środka benzy nę przez otwór na listy w drzwiach. – Do którego mieszkania? – Błagam, ty lko nie mów, że numer osiem, modliła się w duchu. – Pod ósemkę. Reggie pomy ślała o swoich książkach, ciśnięty ch na stertę pośrodku salonu, które wy glądały jak przy gotowane do podpalenia ognisko. Wszy stkie podręczniki, powieści Danielle Steel, miniaturowe imbry czki mamy, Wergiliusz, Tacy t, dobrzy starzy Pliniusze (Młodszy i Starszy ), cała ocalona ze sklepów z uży wany mi rzeczami kolekcja klasy ki Penguina. Zdjęcia. – Och. – Ty lko ty le zdołała z siebie wy doby ć. Cichy, okrągły dźwięk, leciutki jak strzy ży k, krótki jak oddech. – Czy komuś coś się stało? – Nie… – mruknął pierwszy chłopak. Wy glądał na rozczarowanego. – Reggie! – wy krzy knął pan Hussain, wy rastając przed nią jak spod ziemi. – Nic ci nie jest? Strzępek osmalonego papieru sfrunął powoli z nieba jak bury płatek śniegu. Pan Hussain podniósł go i przeczy tał na głos: – „Czuje bicie serca w zdrewniały m już łonie” 43. – To chy ba Owidiusz – domy śliła się Reggie. – Bałem się, że zostałaś w środku – wy znał pan Hussain. – Chodź do sklepu. Zaparzę ci filiżankę herbaty. – Nie trzeba, panie Hussain, naprawdę nic mi nie jest. Dzięki za troskę. – Na pewno? – Słowo honoru! Strażak, który wy glądał, jakby dowodził akcją, wy szedł z budy nku i zwrócił się do jednego z policjantów: „Teren czy sty ”. Strażacy zaczęli zwijać gruby wąż, ciągnący się po schodach aż na górę. Reggie dostrzegła wśród policjantów przy stojnego Azjatę, który drgnął na jej widok, jakby ją znał, ty lko nie potrafił skojarzy ć, kim jest. Odwróciła się prędko, zanim zdąży ł sobie przy pomnieć. Postawiła kołnierz kurtki, schowała głowę w ramiona i szy bko odeszła, ciągnąc za sobą Sadie. Nie miała pojęcia, dokąd idzie, po prostu szła przed siebie, by le dalej od spalonego mieszkania, by le dalej od Gorgie. Minęła dłuższa chwila, zanim zdała sobie sprawę, że jedzie za nią biała furgonetka. Sunęła wzdłuż krawężnika w niepokojąco żółwim tempie. Reggie przy spieszy ła i kierowca zrobił to samo. Puściła się więc biegiem; Sadie kłusowała radośnie u jej boku, my śląc, że to zabawa. Furgonetka zwiększy ła prędkość i na najbliższy m skrzy żowaniu zajechała im drogę.
Wy siedli z niej Rudy i Blondas. Szli ku niej, koły sząc się na krzy wy ch nogach. Zatrzy mali się niebezpiecznie blisko, tak że czuła na twarzy nieświeży oddech Rudego, ciężki jak u psa. Z bliska cera blondy na prezentowała się jeszcze gorzej – cała by ła usiana dziobami. – Ty jesteś Billy, siostra Reggiego Chase’a? – spy tał ją Blondas. – Czyja siostra? – upewniła się Reggie, marszcząc niewinnie brwi, jakby nie by ła nieszczęsną Reggie Chase, siostrą tego przebrzy dłego krętacza. (Jakby nie by ła ty mi wszy stkimi nieszczęsny mi, niechciany mi dziewczętami z Dickensa – Florence, Esther, Cecy lią Jupe). – Tego małego gnojka, Reggiego Chase’a – powtórzy ł zniecierpliwiony Rudy. Sadie zareagowała na jego ton warknięciem i chy ba dopiero wtedy tamci dwaj zwrócili na nią uwagę. Trochę późno, zważy wszy na to, jak wielkim by ła psem, ale też nie oszukujmy się – żaden nie wy glądał na mózgowca. Rudy zrobił krok do ty łu. – To specjalnie tresowany pies obronny – ostrzegła go Reggie. Sadie znów zawarczała. Teraz cofnął się także Blondas. – Przekaż bratu wiadomość – powiedział Rudy. – Powiedz temu małemu kutasowi, że jeśli nie odda towaru, nie zwróci tego, co do niego nie należy, to… – Przeciągnął ręką po gardle. Najwy raźniej obaj lubili grozić inny m na migi. W ty m momencie Sadie rozszczekała się tak, że nawet Reggie się przestraszy ła, a Rudy i Blondas czmy chnęli do furgonetki. Rudy opuścił jeszcze szy bę od strony pasażera, zawołał: „Oddaj mu to” i rzucił czy mś w Reggie. Następne wy danie z kolekcji Loeba, ty m razem w czerwonej okładce. Eneida, tom pierwszy. Książka, furkocząc kartkami, wy konała łuk w powietrzu i trafiła Reggie w kość policzkową, po czy m spadła na chodnik grzbietem do dołu. Reggie schy liła się i wzięła ją do ręki. Takie samo równe wy cięcie w środku. Przesunęła palcem wzdłuż krawędzi papierowej szkatułki. Czy żby ktoś ukry wał coś cennego w książkach pani MacDonald? We wszy stkich, czy ty lko w ty ch, które by ły Reggie potrzebne do egzaminu? Wy cięty otwór by ł dziełem kogoś utalentowanego manualnie. Kogoś, kto śmiało mógłby zostać stolarzem, ale wolał handlować narkoty kami na rogach ulic, blady i rozedrgany. Obecnie Billy zajmował wy ższe miejsce w hierarchii, lecz jak widać nadal nie wiedział, co to lojalność. Okradł rękę, która go karmiła, i pouty kał to, co ukradł, w tajny ch skry tkach. Nie chciała płakać, ale czuła się mała i zmęczona. W dodatku twarz ją bolała w miejscu, w które oberwała książką. Świat pełen by ł wielkich facetów, grożący ch inny m śmiercią. „Pomy śl o swojej ślicznej żonce i śliczny m sy nku”. Dokąd szli ci, którzy nie mieli się do kogo zwrócić ani dokąd uciec?
Jackson opuszcza budynek Na czole miał metalowe zszy wki, które czy niły go nieco podobny m do potwora doktora Frankensteina. Zabandażowane ramię spoczy wało na temblaku w takiej pozy cji, że dłoń miał stale przy ciśniętą do serca, jakby składał uroczy stą przy sięgę. Dzięki temu mógł by ć przy najmniej pewien tego, że ży je. Co pewien czas nawiedzała go wizja pękającej na nowo tętnicy i fontanny krwi. Na szczęście nie by ł już przy kuty do szpitalnego łóżka. By ł wolny. Nieco odurzony i bardzo obolały – kilka siniaków śmiało wy grałoby każdy konkurs – ale zasadniczo na dobrej drodze, żeby ponownie stać się w pełni sprawny m człowiekiem. Musiał się stąd wy dostać. Nie cierpiał szpitali. Spędził w nich więcej czasu niż większość ludzi. W jedny m przez całą wieczność patrzy ł na umierającą matkę, a jako posterunkowy niemal każdą sobotnią noc spędzał na ostry m dy żurze, spisując zeznania. Narodziny, zgony (jedno równie traumaty czne jak drugie), urazy, choroby – szpitale nie by ły miejscem, gdzie zdrowo by ło przeby wać. Za dużo chory ch. Jackson nie by ł chory, został naprawiony i chciał wracać do domu, a przy najmniej do tego, co ostatnio nazy wał domem, czy li eleganckiego mieszkanka w Covent Garden, które skry wało bezcenny klejnot w osobie jego żony – czy raczej będzie go skry wać, gdy ty lko Tessa wy siądzie na Heathrow z samolotu w poniedziałek rano. Nie by ł to oczy wiście jego prawdziwy dom. Prawdziwy m domem – ty m, o który m już nawet głośno nie wspominał – by ło posępne pomieszczenie o pokry ty ch sadzą ścianach na dnie jego serca, zamieszkiwane przez jego siostrę i brata. Ponieważ miejsca by ło dosy ć, mieściła się tam także cała ponura historia rewolucji przemy słowej. Niezwy kłe, ile ciemnej materii można wtłoczy ć do własnego mrocznego wnętrza. Ilekroć zbierało mu się na tego rodzaju rozmy ślania, wiedział, że pora ruszać w drogę. – Już mi lepiej – oznajmił doktor Foster. – Wszy scy tak mówią. – Nie, naprawdę. Już mi lepiej. – Słowo klucz to „cierpliwość”. – Nie muszę leżeć w szpitalu. – Jeszcze wczoraj opowiadał mi pan o swojej wy cieczce w zaświaty, a dzisiaj jest pan gotów wstać i wy jść? Odsunąć kamień i zmartwy chwstać? Ot, tak? – Owszem. – Nie ma mowy. – Naprawdę nic mi już nie dolega – zwrócił się Jackson do Harry ’ego Pottera w lekarskim kitlu. – Serio?
– Serio. – Nie zwróciłeś uwagi na sarkasty czną intonację. Posłuchaj jeszcze raz: serio? Umięśniony tuman w okularkach. – Nic mi nie jest – oświadczy ł Australijczy kowi o imieniu Mike. – Muszę się stąd wy rwać, inaczej zwariuję. – Nie ma sprawy – odparł latający lekarz. – Czy li mogę wy jść? – Jak sobie chcesz, stary. Podpisz wy pis. Co cię powstrzy muje? – Nie mam pieniędzy. Ani prawa jazdy. – To ostatnie wy dawało się znacznie bardziej palący m problemem niż pierwsze. – Cholercia. – Nawet nie mam się w co ubrać. – Pana rozmiar – powiedziała Reggie, wskazując wielką torbę z Topmana leżącą u jej stóp. – Zrobiłam zakupy w Topmanie, bo mam tam kartę zniżkową. Mogą nie by ć w pańskim sty lu. Kupiłam po jednej sztuce wszy stkiego. – Wy glądała na zażenowaną. – Do tego trzy pary majtek. – Zażenowanie wzrosło. – Bokserek. Sprawdziłam rozmiar na stary ch ciuchach, pielęgniarka mi je oddała. By ły całkiem do niczego, pocięli je, żeby móc je zdjąć, zresztą i tak wszy stko by ło upaprane krwią. Mam je tutaj, w tej czarnej foliowej torbie, pewnie będzie je pan chciał wy rzucić. – Dlaczego oddali ci moje rzeczy ? – zdumiał się Jackson, kiedy Reggie umilkła, żeby zaczerpnąć powietrza. – Powiedziałam, że jestem pana córką. – Moją córką? – Przepraszam. – I robisz to wszy stko, bo czujesz się za mnie odpowiedzialna? – Właściwie… – zająknęła się Reggie – to mam do pana sprawę. – Wiedziałem, że gdzieś musi by ć haczy k – westchnął Jackson. Zawsze by ł jakiś haczy k. Odkąd Adam zwrócił się do Ewy (a raczej na odwrót) i powiedział: „Wiesz, tak się zastanawiam, czy …” Miała nowego siniaka, ty m razem na policzku. Czy m się zajmowała, kiedy go nie odwiedzała? Ćwiczy ła karate? – By ł pan kiedy ś pry watny m detekty wem, prawda? – spy tała. – Między inny mi. – Czy li znajdy wał pan ludzi?
– Czasami. Kiedy indziej ich gubiłem. – Chcę pana wy nająć. – Nie. – Proszę! – Nie. Już się ty m nie zajmuję. – Naprawdę potrzebuję pańskiej pomocy, panie Brodie. Nie, pomy ślał Jackson, ty lko nie proś mnie o pomoc. Ludzie, którzy prosili go o pomoc, wiedli go zwy kle gdzieś, dokąd wcale nie miał ochoty się udawać. Kręty mi ścieżkami do miasta zwanego Kłopoty. – Tak samo jak doktor Hunter – ciągnęła nieubłaganie Reggie. – I jej dziecko. – Zmieniasz zasady wedle swojego widzimisię – bronił się Jackson. – Najpierw mówiłaś: „ży cie za ży cie”, a teraz mam ratować dwie kompletnie obce osoby ? – Dla mnie oni nie są obcy. My ślę, że zostali porwani. – Porwani?! – Teraz to już naprawdę przesadziła. Wiedział, co zaraz usły szy. Nie mów tego. Nie wy powiadaj magicznego zaklęcia. – Oboje potrzebują pańskiej pomocy. – Nie. Wy kluczone. – Powinniśmy zacząć od ciotki. – Od jakiej ciotki?
V
I po jutrze jutro
Żona marnotrawna Według nawigacji satelitarnej od Hawes dzieliło ich sto sześćdziesiąt jeden mil i dojazd tam powinien im zająć trzy godziny i dwadzieścia trzy minuty. „Przekonamy się” – rzuciła wojowniczo Louise, uruchamiając silnik. Marcus, siedzący z przodu na miejscu dla pasażera, zasalutował jej, mówiąc: „No to w drogę!”. By ł taki niewinny. Do tego przy stojny, młody i bły szczący nowością, jak coś świeżo wy klutego z poczwarki. Nie ma mowy, żeby Archie tak wy glądał w jego wieku. Zasadniczo mogłaby by ć jego matką – jeśli ty lko w szkole by łaby dostatecznie lekkomy ślna. Nie by ła lekkomy ślna; w wieku czternastu lat ły kała pigułki anty koncepcy jne. Jako nastolatka uprawiała seks z facetami starszy mi od siebie, nie zdając sobie sprawy z tego, jakie to perwersy jne. Wówczas pochlebiało jej ich zainteresowanie, dzisiaj wszy stkich ich by aresztowała. Na początku jej znajomości z Patrickiem, kiedy w pierwszej fazie zalotów wy mieniali się informacjami na temat różny ch inty mny ch szczegółów swojego ży cia – ty tułów ulubiony ch filmów i książek, posiadany ch niegdy ś zwierząt („Paddy ” i „Bridie” trzy mali oczy wiście w domu całą menażerię: chomiki, świnki morskie, psy, koty, żółwie oraz króliki), miejsc, gdzie spędzali wakacje (w przy padku Louise w zasadzie nigdzie) oraz jak i z kim stracili dziewictwo – Patrick wy znał jej, że poznał Samanthę na otrzęsinach na pierwszy m roku studiów w Trinity College. „I to by by ło wszy stko”. „A przed nią?” – drąży ła, na co wzruszy ł ramionami i odrzekł: „Dwie dziewczy ny z sąsiedztwa. Miłe dziewczy ny ”. Czy li trzy. Trzy partnerki seksualne, dopóki nie owdowiał (wszy stkie bardzo miłe). Po Samancie spoty kał się z kilkoma kobietami, ale nie na poważnie. Nie by ło w ty m niczego niestosownego. „A ty ?” – zapy tał. Nie miał pojęcia, jak bardzo by ła w swoim czasie niepohamowana, jeśli chodzi o seks, a ona nie miała zamiaru go w tej kwestii oświecać. „Och – odparła, wy puszczając z płuc powietrze – raptem paru facetów, same długofalowe związki. Dziewictwo straciłam jako osiemnastolatka z chłopakiem, z który m spoty kałam się wcześniej przez dwa lata”. Wstrętna kłamczucha. Louise zawsze świetnie kłamała; często przy chodziło jej do głowy, że w inny m ży ciu by łaby z niej wy trawna oszustka. Może zresztą ma jeszcze szanse. Ostatecznie jej ży cie trwa. Powinna by ła powiedzieć mu prawdę. O wszy stkim. Powinna by ła powiedzieć: „Nie mam pojęcia, jak kochać drugiego człowieka. Potrafię ty lko rozdzierać ludzi na strzępy i pożerać”. – Odrobina świeżego wiejskiego powietrza dobrze nam zrobi – zwróciła się do Marcusa. – Przewietrzy my się, zgodnie z zaleceniem lekarza. Albo i nie.
– Znowu się spóźnisz? – zapy tał Patrick, kiedy zadzwoniła, żeby mu powiedzieć o ich „wy padzie” (jak z uporem nazy wał tę eskapadę Marcus). – Nie mogłaś się porozumieć z kimś z lokalnej policji, żeby odwiedził tę ciotkę? Trochę to daleko, żeby ot, tak coś sprawdzać. Przecież nawet nie prowadzicie w tej sprawie dochodzenia. Jedziesz tam nieoficjalnie, prawda? Ostatecznie nic się nie stało. – Ja ci nie mówię, jak masz operować – warknęła. – By łaby m wdzięczna, gdy by ś nie uczy ł mnie policy jny ch procedur, zgoda? Związał się z nią w nadziei, że Louise zmieni się na lepsze, zmądrzeje pod jego cierpliwą opieką; musiał by ć teraz bardzo rozczarowany. Róża toczona przez czerwia, pęknięta czara. Żaden lekarz nic tutaj nie pomoże. – Jesteś na mnie wkurzony – ciągnęła – bo wczoraj upiłam się sama, zamiast iść z wami do teatru, mam rację? Słowo „teatr” wy mówiła z ironiczny m naciskiem, jakby by ła to nudna rozry wka klasy średniej. Zachowy wała się jak nastoletni Archie w swoim najgorszy m wy daniu. – Nie wy rzucam ci, że się upiłaś – odparł łagodnie Patrick, nie dając się wciągnąć w sprzeczkę. – Ty sama to robisz. Louise miała ochotę go zabić. Łatwiejsze to niż rozwód, poza ty m musiałaby stawić czoła całkiem nowy m problemom, zamiast mierzy ć się z ty mi, które znała aż do znudzenia. Ciekawe, czy w głębi ducha Howard Mason nie odczuł ulgi, kiedy jego rodzina zniknęła z powierzchni ziemi. Została ty lko Joanna, żeby nieustannie mu o ty m przy pominać. By łoby dla niego o wiele lepiej, gdy by i ona umarła. – Nie nakręcaj się tak – powiedział Patrick. – To ty lko twoja szkocka natura staje na przeszkodzie. – Komu? – Tobie samej. Chy ba wiesz, że jesteś swoim najgorszy m wrogiem? Zdusiła w sobie odruchowe warknięcie i mruknęła: – No cóż, mam teraz sporo na głowie. Wy bacz – dodała. – Przy kro mi. – Mnie też – westchnął Patrick. Louise nie wiedziała, jak ma to rozumieć. Wjechali do Anglii przez most zawieszony nad rzeką Tweed. Pogranicze. – Od tej pory obowiązują nas angielskie przepisy – rzuciła do Marcusa. – Poszukiwanie ciotki w stogu siana – zauważy ł radośnie. – Może włączy my jakąś muzy czkę, szefowo? – Obejrzał tkwiącą w odtwarzaczu pły tę ze składanką najsły nniejszy ch arii Marii Callas i jęknął: – Na litość boską, szefowo! To nie jest muza na drogę. Dobrze, że wziąłem ze sobą kilka
pły t. Przetrząsnął plecak, który wszędzie ze sobą nosił, wy ciągnął z niego futerał na pły ty i rozpiął suwak. – Przy gotowany na każdą okoliczność – zażartował. No jasne, w młodości musiał by ć skautem. Wy glądał jej na chłopca, dla którego liczy ła się umiejętność wiązania węzłów i rozpalania ogniska za pomocą dwóch suchy ch paty ków. Marzenie każdej matki. Mogłaby się założy ć o ostatnie pieniądze, że wstąpił do policji, żeby pomagać ludziom i „zmieniać świat”. – Dlaczego wstąpiłeś do policji, Marcus? – Och, wie pani, nic nowego. Chy ba chciałem zmieniać świat na lepsze, pomagać ludziom… A pani? – Chciałam ich okładać pałką. Roześmiał się – czy sty, świeży śmiech, nieobciążony latami cy nizmu. Louise próbowała odgadnąć, jaka muzy ka by ła według niego odpowiednia „na drogę”. By ł za młody na Springsteena i za stary na piosenki ze Smyków, ulubiony repertuar podróżny dziecka. (Dziwne, że automaty cznie pomy ślała o sy nku Joanny Hunter „dziecko”). Miał dwadzieścia sześć lat, czy li prawdopodobnie nadal słuchał tego, co Archie – Snow Patrol, Kaiser Chiefs, Arctic Monkey s – ale nie: z głośników BMW popły nął głos Jamesa Blunta, księcia muzy ki łatwej, prostej i przy jemnej. Nachy liła się, jedną ręką chwy ciła futerał Marcusa i wy sy pała mu na kolana pozostałe pły ty. Corinne Bailey Rae, Norah Jones, Jack Johnson, Katie Melua. – Chry ste, Marcus – powiedziała. – Za młody jesteś, żeby umierać. – Jak to, szefowo? Na stacji benzy nowej w Washington zamienili się miejscami. W sklepiku dwa lokalne brukowce donosiły o zaginięciu Deckera. „Zwolniony zabójca zaginiony ”. Asonans i aliteracja w jedny m nagłówku; trzeba przy znać, że te pismaki znały się na swojej robocie. – Nie sposób nie żałować faceta – mruknął Marcus. – Zapłacił za swoje winy i tak dalej, a mimo to wciąż mu dokładają. – A ty co, matka Teresa? – Nie, ale został sprawiedliwie osądzony, zapłacił za to, co zrobił. Czy ma płacić do końca swoich dni? – Tak. Na wieki wieków amen – odrzekła Louise. – I o jeden dzień dłużej. Nie przejmuj się – dodała – w moim wieku też będziesz bez serca. – Pewnie tak, szefowo. *** – Nigdy jeszcze nie prowadziłem beemki – wy znał jej Marcus, siadając za kierownicą i przesuwając fotel. – Ale fajnie! Czemu nie wzięliśmy radiowozu?
– Bo nie prowadzimy dochodzenia. Przy najmniej nie oficjalnie. Ty masz wolny dzień, ja mam wolny dzień. Jedziemy na przejażdżkę. – I to długą. – Uważaj na wóz, harcerzy ku. – Tak jest, szefowo. No to w drogę. W nieskończoność i jeszcze dalej! By ł dobry m kierowcą, tak dobry m, że prawie się odpręży ła. Prawie. A więc nadciągamy, tajemnicza ciotko, czy jesteś na to gotowa, czy nie, pomy ślała. Ciotka oszustka. Ta farsa robiła się coraz bardziej nieznośna, ty le że wcale nie by ła śmieszna – choć po prawdzie farsy nigdy jej nie bawiły, skłaniała się raczej ku tragediom zemsty. Patrick, o dziwo (a może wcale nie o dziwo), lubił komedie z okresu Restauracji. A także Wagnera. Czy powinno się wy chodzić za mąż za miłośnika Wagnera? Pierwszy m koncertem, na jaki udał się nastoletni Howard Mason, by ło oratorium Mesjasz Haendla w wy konaniu Towarzy stwa Chóralnego z Bradford. Przepłakał całe Alleluja. A może pomy liła go z który mś z jego liczny ch alter ego, literackich sobowtórów? Powieść, którą pisał w Devonie zimą, zanim doszło do morderstwa, by ła zaty tułowana Orkiestra dęta wciąż gra. Główny bohater, początkujący dramaturg (oczy wiście z Północy ), z trudem dźwigał brzemię codzienności w postaci dwóch córeczek oraz żony, która zmusiła go do przeprowadzki na wieś. Mały Joseph nie doczekał się swojego literackiego odpowiednika; wy glądało na to, że sy nek Howarda Masona jako jedy ny z jego bliskich uniknął odwzorowania na stronach powieści. Po morderstwie Howard przestał pisać i wy jechał do Los Angeles, gdzie pracował nad kilkoma scenariuszami kiepskich filmów. (Gdzie w ty m czasie przeby wała Joanna?). Kiedy stało się jasne, że nie zrobi kariery jako scenarzy sta, zaczął przesiady wać nad basenem w Laurel Cany on, produkując banalne opowiadania, który ch wspólny m bohaterem by ł bry ty jski pisarz w Holly wood. Jego prozie daleko by ło do pióra Fitzgeralda. Ty m, czego Howard Mason nigdy nie napisał (nigdy nawet nie przy szło mu to do głowy ), by ła powieść o człowieku, którego rodzina ginie z rąk mordercy w czasie, gdy on sam zabawia się ze swoją szwedzką kochanką. Przegapił prawdziwą okazję – taka książka z pewnością stałaby się bestsellerem. Od rana Reggie trzy krotnie nagry wała jej się na komórkę, za każdy m razem bardziej wzburzona. Między inny mi podała jej numer rejestracy jny samochodu („Czarnego nissana pathfindera” – ta dziewczy na by ła lepszy m świadkiem niż większość ludzi). W jedny m szczególnie emocjonalny m nagraniu padło nazwisko „Anderson”. Louise poczuła wy rzuty sumienia. Jak dotąd potwierdziło się, że fantazje Reggie mają realne podstawy, ale uprowadzenie? Bądźmy poważni. („Porwana! Doktor Hunter została porwana”). Toż to istne wariactwo.
Trzecia wiadomość sprowadzała się do wy liczenia zawartości torebki doktor Hunter, znalezionej przez Reggie w jej sy pialni: „Okulary do jazdy samochodem! Jak mogła bez nich prowadzić? Inhalator. Kosmety czka!”. Louise czuła narastający ból głowy. Wy obrażała sobie, że jej mózg musi przy pominać wy buch jądrowy – rosnący grzy b, rozpierający twarde kości jej czaszki. Przy mknęła oczy i ucisnęła pięściami oczodoły. Miała paskudne przeczucie, że Reggie Chase może mieć rację i Joannę Hunter fakty cznie spotkało coś złego. – Niech ktoś sprawdzi dla mnie numer rejestracy jny – zwróciła się do Marcusa. – Czemu właściwie tak się pani martwi o tę ciotkę, szefowo? – zapy tał. – Nie martwię się o ciotkę – westchnęła Louise – ty lko o Joannę Hunter. W całej tej sprawie są pewne, powiedzmy, anomalie. – Dlatego nas dwoje musi pokonać sto sześćdziesiąt mil, żeby zastukać do drzwi jakiejś staruszki? – zdziwił się Marcus. – Miejscowa policja nie mogłaby się ty m zająć? – Owszem, mogłaby – odparła cierpliwie (miała do niego o wiele więcej cierpliwości niż do Patricka). – Ale zrobimy to sami. – My śli pani, że ma to jakiś związek z pojawieniem się Deckera w okolicach Edy nburga? Czy raczej ze śliskim mężem tej lekarki? Pochował ją pod werandą? – Albo zlecił porwanie – rzekła Louise. No dobra, wreszcie powiedziała to na głos. – Porwanie? – Nie mamy żadny ch dowodów, że Joanna Hunter ży je i przeby wa na wolności, prawda? – mruknęła. – „Dowód ży cia”. Czy nie tak to nazy wają w ty ch wszy stkich sprawach o porwanie? – Całkiem możliwe, że w filmach tak się to nazy wa. Sama nie wiem… Prawdopodobnie po prostu jestem głupia. Może i tak. Ale wolę mieć pewność. Na moje oko Joanna Hunter nie należy do osób, które uciekają i zaszy wają się w jakiejś kry jówce. Chociaż już raz tak zrobiła. – To nie kry ty ka, szefowo, ty lko ciekawość. Louise nie mogła sobie przy pomnieć, żeby kiedy kolwiek wcześniej przy znała się komuś do głupoty. Marcus odebrał telefon w sprawie nissana Reggie. – Zarejestrowany na spółkę z Glasgow, jakąś firmę przewozową wy najmującą auta z szoferem na śluby i ty m podobne okazje. Chociaż trudno mi sobie wy obrazić nieśmiałą pannę młodą wdrapującą się do pathfindera. – Wszy stkie drogi prowadzą do Glasgow – zauważy ła Louise. – Kim by ł ten facet, którego wzięli za Deckera, szefowo? Ten w szpitalu? – Nikim. Całkiem zwy czajny m facetem. – Wy pisał się na własne ży czenie? Jak to? Dlaczego? – Kiedy po powrocie do szpitala zastała puste łóżko bez pościeli i lokatora, naty chmiast założy ła, że Jackson musi leżeć w szpitalnej kostnicy. Ale
nie. – Wy pisał się? Jest pani pewna? – I to wbrew wy raźny m zaleceniom lekarza – zaznaczy ła z przy ganą pielęgniarka w dy żurce. – Przy szła po niego córka – dodała druga, Irlandka. – Razem wy szli. – Córka? – Louise nie mogła sobie przy pomnieć imienia córki Jacksona, chociaż raz zdarzy ło im się wy mieniać opinie na temat rodzicielstwa. Ileż ona mogła mieć lat? Jedenaście? Dwanaście? Nie pamiętała. – By ła sama? – upewniła się. Pielęgniarka wzruszy ła ramionami, jakby nie miało to dla niej żadnego znaczenia. Zniknął. Nawet się nie pożegnał. Co za drań. Dojazd na to zadupie zajął im krócej, niż można by się spodziewać. Dotarli na miejsce w mniej niż trzy godziny. – No i co? – zwróciła się triumfalnie do nawigacji. – Można otwierać szampana – zaśmiał się Marcus. Wy starczy ło skręcić w lewo w Scotch Corner, żeby w ciągu kilku minut znaleźć się w inny m świecie. Zielony m świecie. Nie tak zielony m jak cholerna, deszczowa Irlandia, gdzie spędzili swój miesiąc miodowy. Louise marzy ła się Kerala, lecz nie wiedzieć czemu wy lądowali w Donegal. „Do Indii możesz jechać, kiedy następny raz wy jdziesz za mąż” – zażartował Patrick. Ależ się z tego uśmiali. Cha, cha, cha. Powiedział jej, że pewnego dnia chciałby wrócić do Irlandii. Pewnego dnia, czy li na emery turze. Louise bardzo się starała, ale nijak nie potrafiła dopasować siebie do tej wizji przy szłości. Hawes okazało się nieduży m miastem targowy m ze sły nną wy twórnią sera. Louise nie wiedziała, o co chodzi, dopóki Marcus jej nie wy jaśnił: – Wensley dale, szefowo! No wie pani… – Zrobił komiczną minę, obnażając w uśmiechu wszy stkie zęby, i powiedział: – Ser, Gromit, ser. Wallace i Gromit to tutaj lokalni bohaterowie. – Aha – mruknęła Louise. Nigdy nie naśmiewaj się z bohaterów chłopięcy ch komiksów. Archie miał bzika na punkcie jakiegoś amery kańskiego komiksu grozy. Moi dwaj chłopcy, pomy ślała; blondy n i brunet, anioł i demon. Hawes mogło spełnić wy magania każdej wiekowej ciotki – dość duże, żeby by ły tam sklepy, przy chodnie lekarskie i gabinety denty sty czne, w dodatku mogące zaoferować domek z ładny m widokiem. Zgodnie ze swoją nazwą, posiadłość Hillview Cottage miała widok na wzgórze, choć w istocie dom przy pominał raczej bungalow w sty lu lat pięćdziesiąty ch niż uroczą chaty nkę z wejściem obrośnięty m różami. Znajdowała się na obrzeżach Hawes, na pograniczu miasta i wsi, łącząc w sobie to, co najlepsze z obu światów. Louise wy obraziła sobie, że w takich właśnie słowach Oliver Barker musiał zachwalać żonie to miejsce, kiedy małżonkowie postanowili przenieść się tutaj na starość. Nie wiedziała, czy powinno ją niepokoić, że cały klan Masonów,
zarówno ży wy ch, jak i umarły ch, urządził sobie mieszkanie w jej głowie. Sama by ła ty pową mieszkanką miasta, przedkładającą mrożące krew w ży łach zawodzenie sy ren w środku nocy nad świergot wiejskich ptaków o poranku. Knajpiane burdy, hałaśliwe roboty drogowe, okradani tury ści, sobotnie nocne rozróby – wszy stko to miało sens, stanowiło część olbrzy miej, zmaltretowanej tkanki społecznej. W mieście toczy ła się wojna, w której Louise brała bezpośredni udział. Ty mczasem na wsi czuła się niepewnie, nie wiedząc, kim jest jej wróg. Zawsze wolała Północ i południe od Wichrowych wzgórz. Cała ta opętańcza bieganina po wrzosowiskach, utożsamianie się z przy rodą, to kiepski wzorzec dla dorastającej dziewczy ny. Gdy by ktoś przy stawił jej pistolet do głowy i kazał wy bierać, gdzie chciałaby by ć pochowana – w Irlandii czy w Hawes – chy ba wy brałaby Hawes. Kiedy ostatni raz rozmawiała z Jacksonem, jak należy – czy li nie przy glądała mu się, jak śpi w szpitalny m łóżku – miał dom we Francji. Brzmiało to znacznie lepiej niż Yorkshire i Irlandia razem wzięte, podejrzewała jednak, że w ty m układzie bardziej liczy się dla niej Jackson niż Francja. Ostatecznie francuska wieś musiała by ć pełna świergotu ptaków i otępiającego umy sł spokoju. Louise nigdy nie by ła we Francji; w zasadzie nigdzie dotąd nie by ła. A już na pewno nie by ła w Kerali. Patrick zaproponował jej kwietniowy wy pad do Pary ża – „przedłużony weekend” – ale się wy kręciła, ponieważ w głębi ducha pragnęła pojechać tam z Jacksonem. Czy sty obłęd. Oto teraz przy by wała do jego rodzinnego hrabstwa, którego esencję stanowił wszechobecny brud i posępny mrok, lecz nic z tego nie dało się zauważy ć w Yorkshire Dales. Nie powinna ty le o nim my śleć. Taka obsesja prowadzi do tego, że człowiek na łożu śmierci nie może znaleźć spokoju. Marcus zaparkował kilka numerów od Hillview Cottage. W pobliżu domu ani na podjeździe nie by ło żadny ch samochodów. Ani śladu czy jejkolwiek by tności. Żadnego „dowodu ży cia”. – Zechcesz czy nić honory ? – zaproponowała Marcusowi Louise, kiedy wy siedli z samochodu. Ten ruszy ł przodem i energicznie zastukał do drzwi. – Bardzo profesjonalnie – pochwaliła go Louise. – Powinieneś zostać policjantem. Drzwi otworzy ł im rosły i bardzo nieatrakcy jny facet w biały m siatkowy m podkoszulku. Obrzucił przy by szy nieprzy jazny m spojrzeniem. Gdzieś w głębi domu ry czał telewizor. Komentator sportowy relacjonował przebieg wy ścigu. W jednej ręce facet trzy mał puszkę piwa, w drugiej – papierosa. Wy glądał jak chodzący stereoty p, wręcz kary katuralnie. Louise miała ochotę pogratulować mu ikonicznego wizerunku. – Dzień dobry – odezwał się grzecznie Marcus. – Może mógłby nam pan pomóc? – Zabrzmiało to tak, jakby by ł ewangeliczny m domokrążcą, wciskający m ludziom Biblie wraz z dobrą nowiną. – Raczej nie – burknęło brakujące ogniwo ewolucji. Louise nie by ła pewna, czy facet jest bezczelny, czy po prostu zachowuje się jak ty powy
Anglik. Pewnie jedno i drugie. Korciło ją, żeby wy ciągnąć z torebki legity mację policy jną, ale by li tu po cy wilnemu, nieoficjalnie. – Szukamy pani Agnes Barker – nie ustępował Marcus, wciąż bardzo uprzejmy. – Kogo? – mężczy zna zmarszczy ł brwi, jakby Marcus przemówił do niego w obcy m języ ku. – Agnes Barker – powtórzy ł wolno chłopak. – Podobno mieszka pod ty m adresem. – Pomy łka, chłopie. Louise nie zdzierży ła. Wy ciągnęła legity mację, machnęła nią ty pkowi przed paskudną twarzą i powiedziała: – Może spróbujemy jeszcze raz? Od początku. Szukamy niejakiej Agnes Barker. – Ja nic nie wiem – odparł zaczepnie tamten. – Ja tu ty lko wy najmuję. Dam wam numer. – Dziękujemy panu. Dziewczy na, która odebrała telefon w agencji wy najmu nieruchomości, miała głos dwunastolatki. Louise nawet nie musiała jej tłumaczy ć, kim jest – bez oporów potwierdziła, że pośredniczy li w wy najmie domu Agnes Barker na zlecenie jej prawnika. – Ustanowili dla niej pełnomocnika – dodała, co Louise przetłumaczy ła sobie jako: „Cioteczce na starość odbiło”. – Czy to znaczy, że pani Barker jest ubezwłasnowolniona? – Mieszka teraz w Fernlea. W domu opieki. – Czy li jednak istnieje – zauważy ł Marcus. *** W czasie, gdy Marcus przeprogramowy wał nawigację, zadzwoniła komórka Louise. Abbie Nash. – Szefowo? Mam coś w sprawie tego wy najętego samochodu, a w zasadzie nie mam nic. Obdzwoniliśmy wszy stkie wy poży czalnie samochodów w Edy nburgu. Żadna nie wy najęła auta niejakiej Joannie Hunter. – Może po ślubie zachowała prawo jazdy na stare nazwisko? – Mason? – domy śliła się Abbie. – Też na to wpadliśmy. Nic z tego. Ale przy szło mi do głowy, że skoro już wiszę na telefonie, mogę popy tać o Deckera, wie pani, tak na wszelki wy padek. No i bingo! Dziś rano Decker wy poży czy ł renault espace. I jeszcze jedna ciekawostka – by ł razem z córką. – Przecież on nie ma córki. – Dlatego to takie ciekawe. – Akcja się zagęszcza – ucieszy ł się Marcus, kiedy Louise przekazała mu najnowsze informacje.
Fernlea by ło uosobieniem tego, czego Louise się obawiała, my śląc o własnej starości. Fotele z wy sokimi oparciami, stłoczone przed telewizorem w głównej sali, woń stołówki podszy ta słaby m, lecz wy czuwalny m zapachem środków odkażający ch. Cóż z tego, że na ścianie wisiała tablica zachęcająca pensjonariuszy do udziału w liczny ch zajęciach (gra w kręgle) oraz wy cieczkach (ogrody Harlow Carr w Harrogate, w cenie lunch w restauracji U Betty ). Nie zmieniało to faktu, że by ło to miejsce zesłania ty ch, który ch nikt inny nie chciał. Umieralnia. Kiedy Louise będzie ły sa i bezzębna, zacznie się moczy ć i zapominać imienia rodzonego sy na, Archie wy śle ją do podobnej przechowalni. Trudno będzie mieć mu to za złe. Na opiekę Patricka nie miała co liczy ć – by ł facetem, więc staty sty cznie rzecz biorąc umrze jako pierwszy. Gra w golfa, czerwone wino i pły wanie nic mu nie pomogą. Niedoczekanie, żeby tutaj trafiła. Prędzej pożegna się z ży ciem, wy jdzie nocą na mróz („By ć może zabawię jakiś czas” 44), położy się pod ży wopłotem i zaśnie, niż zgodzi się zamieszkać w podobny m miejscu. Albo podetnie sobie ży ły i zaczeka na śmierć opanowana jak Rzy mianka. Albo zdobędzie broń – to nie powinno by ć trudne – włoży lufę w usta niczy m paty czek lukrecji i odstrzeli sobie łeb. Jakaś jej część niemal nie mogła się tego doczekać. Śmierć, która przy chodzi, zanim człowiek skończy z pieluchą między nogami, oglądając w telewizji niekończące się powtórki Przyjaciół, by ła godna pozazdroszczenia. Gabrielle Mason, Samantha Patricka, Debbie, siostra Alison Needler. Wszy stkie zachowane w pamięci jak w burszty nie, wiecznie młode. Wiecznie martwe. Louise wy legity mowała się w recepcji i uśmiechając się jak najuprzejmiej, powiedziała: „Muszę zamienić słowo z panią Barker”, zwracając się do tęgiej dziewczy ny w niemiłosiernie opięty m różowo-biały m bawełniany m uniformie w drobną kratkę, spod którego wy lewały się fałdy tłuszczu. Wy glądała jak kiełbasa we flaku. Plastikowy identy fikator informował, że ma na imię Hay ley. Rzadkie, jasne włosy miała ściągnięte do ty łu gumką, przez co jej okrągła jak księży c w pełni twarz by ła bezlitośnie wy eksponowana. Na widok Marcusa Hay ley zrobiła baranie oczy, lecz ten uprzejmie ją zignorował. Dziewczy na z trudem wy doby ła z kieszeni uniformu czekoladowy batonik. Rozpakowała go i poczęstowała Louise. Batonik by ł zgnieciony i lekko roztopiony, więc chociaż Louise miała na niego ochotę, podziękowała ruchem dłoni. Marcus odłamał kawałek, a dziewczy na spąsowiała. Przy pominała Louise świnkę z cukru. Bardzo je kiedy ś lubiła. – Sądzi pani, że Agnes Barker będzie w stanie z nami porozmawiać? – zagadnęła. – Wątpię – odparła dziewczy na. – Bo nie jest całkiem przy tomna? – Bo nie ży je. No tak, pomy ślała Louise. Śmierć czy ni człowieka mało rozmowny m. Wiekowa ciotka schodzi
ze sceny. – Zmarła niedawno? – zainteresował się Marcus. – Dwa ty godnie temu. Rozległy wy lew – dodała Hay ley, wkładając do ust ostatni kawałek batonika. – Ktoś powinien zawiadomić jej prawnika – stwierdziła Louise, bardziej do siebie niż do dziewczy ny. Ktoś powinien też powiedzieć Neilowi Hunterowi, skoro o ty m mowa. – Miała jakąś rodzinę? – Bratanka albo bratanicę, ale, jak to się mówi, by ły między nimi jakieś… remanenty ? – Resenty menty ? – O, właśnie. Resenty menty. – Czy li jednak nie istnieje. Cioteczki już nie ma – odezwał się Marcus, kiedy opuścili ponure mury Fernlea. – Przestała istnieć, stała się eksciotką. Jeśli akcja jeszcze trochę się zagęści, to osiągniemy stan stały, co nie, szefowo? – Ty prowadź, harcerzy ku – rzuciła łaskawie Louise. Głowa tak ją bolała, że robiło jej się niedobrze. – I co teraz, szefowo? – Nie mam zielonego pojęcia. Może kupimy trochę sera. Nie, zaczekaj – zadzwoń i każ komuś sprawdzić, kto w ubiegły m roku odwiedzał Deckera w więzieniu. Gość wy chodzi cało z katastrofy kolejowej i wspólnie z rzekomą córką wy poży cza cholernie wielką bry kę. Dowiedz się, kim naprawdę jest ta niby -córka. Ktoś musi mu pomagać. – Chy ba że po prostu ją poderwał. Albo uprowadził wbrew jej woli. – Chry ste – jęknęła Louise. – Nawet tak nie mów. – My śli pani, że Decker mógł mieć coś wspólnego z tą ciotką? – spy tał Marcus. – Sama nie wiem, co mam my śleć. Przy najmniej jedno by ło pewne: nie by ło żadnej ciotki. Albo więc Joanna Hunter okłamała męża odnośnie do swojego wy jazdu („Muszę wy skoczy ć na parę dni, odwiedzić biedną, starą ciocię Agnes”), albo to on okłamał wszy stkich inny ch („Wy jechała odwiedzić chorą ciotkę”). Co by ło bardziej prawdopodobne: że kłamcą jest Neil Hunter czy jego urocza małżonka? Szczerze mówiąc, Louise nie znała odpowiedzi na to py tanie. Przy puszczała, że gdy by przy szło co do czego, Joanna Hunter potrafiłaby łgać jak z nut. Raz już uciekła i przy czaiła się w kry jówce. Teraz znów to zrobiła. Zwolnienie Deckera musiało ją wy prowadzić z równowagi. By ła obecnie w ty m samy m wieku, co jej matka, kiedy została zamordowana, jej dziecko by ło w ty m samy m wieku, co jej braciszek. Czy mogła zrobić coś głupiego? Sobie? Deckerowi? Może przez trzy dzieści lat ży ła my ślą o zemście i w końcu
zapragnęła na własną rękę wy mierzy ć mu sprawiedliwość? Dziwaczny pomy sł; ludzie nie robili takich rzeczy. Z wy jątkiem Louise – ona zrobiłaby z kości Deckera domino, a z jego serca kocią karmę. Ścigałaby go po kres dziejów. Sęk w ty m, że nie by ła taka jak wszy scy. Z drugiej strony, Joanna Hunter też nie by ła taka jak wszy scy, prawda? *** Zaparkowali w centrum Hawes. Louise wy siadła, podeszła do mostu, stanęła i zapatrzy ła się na wodę. Miała wrażenie, że dry fuje. Jakby ktoś przeciął cumę. Joanna zostawiła wszy stko, co miała (poza dzieckiem), i zniknęła ze swojego ży cia. Sztuczka godna pozazdroszczenia. Joanna Hunter, mistrzy ni iluzji. – Szefowo? – odezwał się Marcus, stając obok. – Wszy stko gra? – Jest świetnie – odparła. Standardowa szkocka odpowiedź obejmująca wszy stkie stany emocjonalne, począwszy od „umieram z rozpaczy ” aż po „szaleję z euforii”. – Jest świetnie – powtórzy ła. – Wszy stko w porządku. Potem zrobili to, co zwy kle się robi w podobny ch miejscowościach. Wstąpili do kawiarni na popołudniową herbatę. – Zabawię się w matkę kwokę – powiedział Marcus, podnosząc funkcjonalny brązowy czajniczek okry ty czy mś, co wy glądało jak wełniana czapka z pomponem. – Na pewno spiszesz się w tej roli lepiej ode mnie – mruknęła Louise. Ły knęła dwa paracetamole i pociągnęła ły k brązowego naparu tak mocnego, że można by nim czy ścić rury. – Mam okres – wy jaśniła, kiedy Marcus posłał jej py tające spojrzenie. Nie by ła to prawda, ale co z tego. – Jasna sprawa. – Z powagą pokiwał głową. Ach, ci młodzi chłopcy z ich szacunkiem do kobiet – jacy naprawdę by li? Nie tacy jak David Needler albo Andrew Decker, to na pewno. Marcus zamówił kawałek keksu, który został mu podany wraz z gruby m plastrem sera Wensley dale na wierzchu. (Ciasto i ser? Chy ba komuś tutaj odbiło?). – Ser, Gromit – zażartował. Co za uroczy chłopak. Idiota, ale uroczy. Louise zjadła słodką bułeczkę na ciepło, żeby wy pełnić czy mś żołądek i zneutralizować drażniące działanie środków przeciwbólowy ch. Smakowała jak glina i stanęła jej w gardle. Zadzwoniła komórka. Reggie Chase. Louise jęknęła i poczekała, aż włączy się poczta głosowa. Potem jednak zmieniła zdanie i oddzwoniła na numer Reggie, żeby choć trochę ją uspokoić. Musi ty lko pamiętać, żeby ani słowem nie wspomnieć o zmarłej ciotce. Dziewczy na kompletnie się
załamie, sły sząc, że ciotka fakty cznie zachorowała – w dodatku tak poważnie, że teraz wącha kwiatki od spodu. Musiała odczekać pięć sy gnałów, zanim ktoś odebrał. Jackson. – Halo? – odezwał się. – Halo? No jasne, pomy ślała Louise. Jak mogła się nie domy ślić, że drogi dwojga najbardziej iry tujący ch ludzi, jakich znała, prędzej czy później muszą się przeciąć. – To ja – powiedziała i zaraz zdała sobie sprawę, że Jackson niekoniecznie musi wiedzieć, kim jest, chociaż miała nadzieję, że pozna ją po głosie. – Louise – dodała na wszelki wy padek. – Zdumiewające – odparł, po czy m połączenie zostało przerwane. Co by ło zdumiewające? – Słaby zasięg, szefowo – stwierdził Marcus. – Za dużo tu wzgórz. Telefon ponownie zadzwonił. Louise bły skawicznie odebrała, sądząc, że to Jackson. – Czego znowu? – Ojej – zdziwił się Sandy Mathieson. – Ty lko spokojnie! Czy żby nie udał wam się wasz „wy pad”? – Skąd, wszy stko gra. Wy bacz. Ciotka jednak nie istnieje. – A to ciekawe. Brzmi jak powieść Agathy Christie. – Nie do końca. – Tak czy inaczej dzwonię, żeby powiedzieć, że dostaliśmy zgłoszenie od policji z Północnego Yorkshire. – Marcus miał rację, zasięg nie by ł najlepszy. Głos Sandy ’ego co chwila zanikał, gdy ten walczy ł z falami eteru, lecz wy raźnie sły chać w nim by ło triumfalną nutę. – Zatrzy mali Deckera na A1 w pobliżu Scotch Corner. Zabierają go do szpitala w Darlington. To rzut kamieniem od was, szefowo. – Do szpitala? – Podobno miał wy padek. – Dziwne – zadumał się Marcus, kiedy Louise kazała mu dodać gazu. – Zupełnie jakby ścigał panią, a nie Joannę Hunter. – To akurat nie jest najdziwniejsze – odparła Louise. – Nie uwierzy łby ś, gdy by m ci powiedziała. – Przekonajmy się. – Jest coś jeszcze, szefowo – powiedział Sandy Mathieson. – Coś, co się pani nie spodoba. – W grę wchodzi całe mnóstwo rzeczy. – Oddzwonili do nas z więzienia w Wakefield. Decker nie by ł najbardziej rozry wany m więźniem na bloku. W ciągu ostatnich osiemnastu lat odwiedziły go ty lko trzy osoby. Matka, ksiądz z jej parafii – w czasie odsiadki Decker przeszedł na katolicy zm, spędzał dużo czasu z więzienny m
kapelanem i tak dalej. Świetny patent na uporanie się z wy rzutami sumienia, gdy by mnie kto py tał. – Rozumiem, że dobije mnie trzeci gość, prawda? – domy śliła się Louise. – Uhm. Otóż niech sobie pani wy obrazi, że odwiedziła go Joanna Hunter we własnej osobie. – Chy ba pani żartuje? Odwiedziła go w więzieniu? Ile razy ? – Ty lko raz. Na miesiąc przed jego zwolnieniem. Poprosiła o widzenie, a on się zgodził. I nic mi o ty m nie powiedziała, dodała w my ślach Louise. Spotkała się z Joanną Hunter w jej uroczy m domu, usiadła w jej uroczy m salonie ze świąteczny mi dekoracjami oraz cudownie pachnący m wiciokrzewem i oznajmiła jej, że Andrew Decker został zwolniony z więzienia, a Joanna Hunter odparła: „Spodziewałam się, że to wkrótce nastąpi” zamiast: „Wiem, bo parę ty godni wcześniej by łam u niego z wizy tą”. Nie skłamała, po prostu nie powiedziała prawdy. Dlaczego? – Ofiary odwiedzają czasem sprawców, szefowo – stwierdził Marcus. – Pragną wy jaśnień, wy rzutów sumienia, chcą zrozumieć, czemu doszło do zbrodni… – Ale zwy kle nie czekają z ty m aż trzy dzieści lat. Joanna Hunter potrafiła świetnie biegać, potrafiła też strzelać. Wiedziała, jak uratować ludzkie ży cie i wiedziała, jak je komuś odebrać. „Nie ma żadny ch zasad – powiedziała Louise przed ty godniem w swoim uroczy m salonie. – Ty lko udajemy, że istnieją”. Co takiego planowała? Ktoś znowu próbował się z nią połączy ć, ale Louise pozwoliła komórce dzwonić. Nie by ła pewna, czy ma ochotę na kolejne rewelacje. – Szefowo? – Marcus oderwał na chwilę wzrok od jezdni i rzucił jej niepewne spojrzenie. – Nie odbierze pani? – Zawsze dzwonią z jakąś złą wiadomością. – Nie zawsze. Taka lawina telefonów musiała mieć dramaty czny finisz. Louise westchnęła i odebrała. – Pani wy baczy, szefowo – powiedziała Abbie Nash. – To nic pilnego, ale prześledziliśmy wszy stkie połączenia Joanny Hunter z ostatniej środy, zarówno przy chodzące, jak i wy chodzące. – Zacznij od ty ch, którzy dzwonili po jej powrocie z pracy, mniej więcej od czwartej po południu. – Jedno połączenie z telefonu jej męża, dwa z komórki Sheili Hay es i ostatnie o wpół do dziesiątej. Ten sam numer dzwonił też kilka razy w czwartek i jeszcze raz wczoraj rano. Komórka zarejestrowana jest na niejakiego Jacksona Brodiego, zamieszkałego w Londy nie. No jasne. Mogła się tego spodziewać.
Arma virumque cano 45 Reggie obudziła Jacksona, przy nosząc mu kubek herbaty i talerz z tostami. Na kubku by ło napisane: „Obmy ty we krwi Baranka”, ale uspokoiła go: – Nie chodzi o kubek, rzecz jasna. Akurat on został umy ty pły nem do zmy wania Fairy. Poprzedniego wieczoru Jackson by ł nie lada zdumiony, że dom, do którego go przy wiozła (niewiary godnie drogą taksówką) znajduje się zaledwie o kilka jardów od miejsca wy kolejenia pociągu – miejsca, w który m umarł i oży ł na nowo. – Właściwie tutaj nie mieszkam – zaznaczy ła Reggie. – W takim razie czy j to dom? – Pani MacDonald, ty le że ona też tutaj nie mieszka, bo nie ży je. Wszy scy umarli. – Ja nie – podkreślił Jackson. – I ty też nie. Umowa by ła taka: Jackson miał wrócić do domu do Londy nu i odebrać z lotniska swoją żonę. Po drodze mieli trochę zboczy ć z trasy i odnaleźć ciotkę, o której Reggie nie przestawała gadać, a która by ła w jakiś sposób związana z jej znajomą zaginioną lekarką („Ktoś ją porwał!”). Po odszukaniu ciotki (której istnienie wy dawało się wielce wątpliwe) Jackson miał podrzucić Reggie na najbliższą stację kolejową, po czy m sam ruszy ć do domu. Nie by ł ty lko pewien, jak właściwie miałby tego dokonać – może etapami, jak stary, zmęczony pies? Reggie miała najwy raźniej bardzo bujną wy obraźnię. Ta cała doktor Hunter chciała prawdopodobnie po prostu trochę odpocząć od swojego ży cia. Jackson pierwszy zainteresowałby się losem zaginionej kobiety, ale niektóre z nich wcale nie chciały zostać odnalezione. W swoim czasie, najpierw jako policjant, później jako pry watny detekty w, miał do czy nienia z kilkoma takimi przy padkami. Raz, jeszcze w wojsku, prowadził dochodzenie w sprawie zaginięcia żony pewnego sierżanta. Podąży ł jej śladem aż do Hamburga i odnalazł ją w barze dla homoseksualistów, którego klienci wy glądali jak staty ści z Kabaretu. By ło jasne, że kobieta nie zamierza prędko wrócić do współmałżonka stacjonującego w Rheindahlen. Gdy by się jednak nie upewnił, miałby ją na sumieniu – a miał już na sumieniu zby t wiele kobiet, żeby brać na siebie kolejny ciężar. Pojechali razem do kasy mieszkaniowej Reggie i ogołocili jej konto. Taka by ła umowa. Reggie miała mu oddać oszczędności całego ży cia, a on miał je wy dać. Przy najmniej tak się z ty m czuł. Kupili także kanapki na drogę, sok, ładowarkę do komórki dla niej i atlas drogowy dla niego. Jackson dawno temu stracił wiarę w umiejętność bezpiecznego nawigowania po ty m trójkącie bermudzkim, jakim by ło Wensley dale. – Zwrócę ci wszy stko co do pensa – obiecał, kiedy wy płacała pieniądze z banku Halifax na
George Street. – Jestem bogaty – dodał. By ło to coś, do czego rzadko tak ochoczo się przy znawał. – Jasne – mruknęła. – A ja jestem Królową Jakjejtam. – Saby ? – Tą też. Jedy ny m samochodem, jaki edy nburska wy poży czalnia mogła zaoferować Jacksonowi – chodziło o to, żeby by ł w stanie prowadzić jedną ręką, czy li wóz musiał mieć automaty czną skrzy nię biegów, z hamulcem ręczny m przy kierownicy – by ł olbrzy mi renault espace, w który m w razie potrzeby można by swobodnie zamieszkać. Espace, po francusku „przestrzeń”. Tego tutaj nie brakowało. „Potrzebuje pan fotelików dziecięcy ch?” – spy tała go kobieta w średnim wieku, zatrudniona w wy poży czalni. Jej identy fikator głosił: „Joy ”. Joy, czy li radość, zupełnie jak przesłanie w sty lu new age. „To właściwie samochód rodzinny ” – dodała z wy rzutem, jakby nie spełniali kry teriów decy dujący ch o ty m, jak powinna wy glądać prawdziwa rodzina. Rzadko się zdarza, żeby imię aż tak nie pasowało do człowieka, pomy ślał Jackson. – Jesteśmy rodziną – odparła na to Reggie, a pies zachęcająco zamerdał ogonem. Jackson poczuł ukłucie w sercu, jakby żal po stracie. Głowa rodziny bez rodziny. Tessa wy kręcała się od rozmowy o dzieciach. „Będzie, co ma by ć” – powtarzała, chociaż brała pigułki, więc najwidoczniej nie by ła aż tak beztroska, jak by się mogło wy dawać. Jackson właściwie nie drąży ł z nią tego tematu; wy dawał się zby t inty mny, żeby ją bezceremonialnie wy py ty wać. Może i by li małżeństwem, ale w zasadzie w ogóle się nie znali. Na miejscu Joy też wzdragałby się przed przekazaniem kluczy ków samochodowy ch w ręce kogoś, kto wy glądał, jakby właśnie zwolniono go z więzienia albo ze szpitala, albo jednego i drugiego. „Zdecy dowanie wbrew moim zaleceniom” – zaznaczy ł Harry Potter, kiedy Jackson podpisy wał wy pis. „Robi to pan na własną odpowiedzialność” – podkreśliła doktor Foster. „Cholerny idiota” – śmiał się Australijczy k Mike. Siniaki i rana na czole nadawały mu wy gląd raczej przestępcy niż ofiary, a ręka na temblaku dy skwalifikowała go, jeśli chodzi o prowadzenie jakichkolwiek pojazdów (przy najmniej w oczach każdej rozsądnie my ślącej osoby ). Reggie uwolniła mu ramię z krępujący ch je bandaży i pokry ła sińce warstwą podkładu marki Rimmel. „Wy gląda pan jak zbieg albo jeszcze gorzej”. Ogólnie rzecz biorąc, Jackson zawsze czuł się jak zbieg (albo jeszcze gorzej), ale nie podzielił się z Reggie tą refleksją. Zlekceważy wszy niefrasobliwie obowiązujące przepisy, posłuży ł się prawem jazdy Andrew Deckera, które wręczy ła mu rozpromieniona Reggie („By ło w pańskich rzeczach”). Nie dy sponował niestety żadny m inny m dokumentem, który to fakt stanowił poważny szkopuł
w oczach Joy. Aż się skrzy wiła z niezadowolenia, nie mogąc potwierdzić tożsamości Jacksona. – Może pan by ć kimkolwiek – powiedziała. – Kimkolwiek to chy ba przesada – mruknął Jackson, ale nie wdawał się w dy skusję. Mógł oczy wiście złapać by le jaki pociąg, ty le że okazało się to niewy konalne. Dotarł raptem do kasy na dworcu Waverley (z Reggie przy klejoną do niego jak pijawka), kiedy zalała go fala adrenaliny. Teoria mówiąca, że po upadku z konia należy od razu znów na niego wsiąść, brzmiała całkiem sensownie, kiedy by ła teorią (a nawet kiedy chodziło o konie). Ale gdy w grę wchodził zupełnie realny i groźny żelazny koń w postaci pociągu InterCity 125, ciągnącego wagony pełne makabry czny ch wspomnień, wtedy rzecz miała się całkiem inaczej. W szpitalu uprzedzili go, że może nigdy nie przy pomnieć sobie wy darzeń sprzed wy padku, jednak on z każdy m dniem przy pominał sobie coraz więcej – luźne, oderwane od siebie fakty, istna mozaika wspomnień. Wy gry wany przez czy jąś komórkę westernowy moty w z serialu The High Chaparral, para czerwony ch szpilek, zaskoczenie na widok martwej twarzy leżącego w błocie żołnierza, kiedy Jackson obrócił go na plecy. Gazeta, którą pokazali mu w szpitalu, z nagłówkiem krzy czący m: „JATKA”. To, że ży ł, podczas gdy ty lu inny ch zginęło, by ło zwy kły m łutem szczęścia. Chwilowa dekoncentracja Parek zdecy dowała, że przeży ł akurat on, nie ktoś inny. Starsza pani z powieścią Catherine Cookson, kobieta w czerwony m, gość w wy mięty m garniturze – co się z nimi stało? Jackson nie mógł się powstrzy mać, żeby nie kwestionować swojego prawa do tego, aby chodzić (mniej więcej) o własny ch siłach, podczas gdy piętnaście inny ch osób leżało w tej chwili w szpitalny ch lodówkach. Nie sposób by ło przy ty m nie my śleć o jego alter ego. Czy prawdziwy Andrew Decker nadal leżał w szpitalu? Może wy szedł z wy padku bez szwanku, a może jego podróż zakończy ła się tragicznie? Nazwisko wciąż wy dawało mu się znajome, lecz jego zmaltretowana pamięć nie potrafiła go z niczy m skojarzy ć. Przy puszczał, że ma coś w rodzaju poczucia winy charaktery sty cznego dla ty ch, którzy uszli z ży ciem. Wcześniej zdarzy ło mu się wy chodzić cało z różny ch opresji i nigdy nie czuł się winny, a przy najmniej nie w sposób świadomy. Dotąd przez większość czasu miał po prostu wrażenie, że ży je na zgliszczach po katastrofie, a jego egzy stencja tutaj, na ziemi, jest ty lko postscriptum dopisany m przez czas po morderstwie jego siostry i samobójstwie brata. Wchłonął w siebie wszy stkie te straszne uczucia i podsy cał je w sobie w samotności dopóty, dopóki nie zmieniły się w jego sercu w czarny kamień. Teraz jednak katastrofa przy szła z zewnątrz, zniszczenia by ły namacalne – od wraku pociągu dzieliła go raptem cienka ściana pokoju, w który m spał. – Wszy scy jesteśmy ty mi, który ocaleli, panie Brodie – powiedziała Reggie. Na dworcu Waverley Jackson kompletnie się rozsy pał. Po raz pierwszy w ży ciu dopadł go atak
paniki. Z trudem dobrnął do metalowej ławki w hali dworcowej, opadł na nią ciężko, pochy lił się i zwiesił głowę między kolana. Ludzie omijali go szerokim łukiem. Domy ślał się, że musi wy glądać jak pobity pijak. Czuł się, jakby miał zawał serca. I może naprawdę go miał. – Gdzie tam – uspokoiła go Reggie, ujmując Jacksona za przegub i mierząc mu puls. – Najadł się pan strachu i ty le. Nich pan głęboko oddy cha – doradziła – to zawsze pomaga. W końcu przed oczami przestały mu tańczy ć czarne plamki, a serce nie waliło mu o żebra jak młotem. Upił ły k wody z butelki kupionej przez Reggie na stoisku z kawą i poczuł, że powoli wraca do normalnego stanu – a przy najmniej takiego, który w świecie po katastrofie kolejowej mógł uchodzić za normalny. – Wy jaśnijmy sobie jedną rzecz – zwrócił się do Reggie – to nie jest tak, że drugi raz uratowałaś mi ży cie. Jasne? – Jak słońce. – To ty lko stres pourazowy czy jak to się tam nazy wa – mruknął. – Nie ma się czego wsty dzić – pocieszy ła go Reggie. – Można powiedzieć, że zdoby ł pan (następne słowa wy powiedziała z teatralny m zadęciem) godło odwagi. Wy ciągnął pan tego żołnierza z wraku pociągu, prawda? Skąd mógł pan wiedzieć, że nie ży je? – Dzięki. – Jest pan bohaterem. – Nie jestem – zaprzeczy ł Jackson. By łem kiedy ś policjantem, dodał w my ślach. Mężczy zną. A teraz nie jestem w stanie wsiąść do pociągu. – Tak czy siak – powiedziała Reggie – wszy stkie pociągi zostały przekierowane. Musieliby śmy przesiadać się z pociągu do autobusu i z powrotem. Samochodem będzie znacznie prościej. – Nic pan nie ma? – nie dała się zby ć Joy. – Paszportu? Wy ciągu bankowego? Rachunku za gaz? Niczego? – Niczego – potwierdził Jackson. – Zgubiłem portfel. Jechałem ty m pociągiem, który się wy koleił w Musselburghu. – Dla nikogo nie robimy wy jątków. Brak dowodu tożsamości okazał się dla Joy mniejszy m problemem niż brak karty kredy towej. – Gotówka? – spy tała z niedowierzaniem na widok banknotów. – Potrzebuję pańskiej karty kredy towej, panie Decker. Skoro zresztą zgubił pan portfel, to skąd ma pan pieniądze? – Dobre py tanie, pomy ślał Jackson. Siląc się na uprzejmość, obnaży ł swoje wilcze zęby i powiedział: – Bardzo panią proszę. Jestem ty lko facetem, który próbuje wrócić do domu. – Karta kredy towa i dowód tożsamości. Przepisy mówią jasno. – No pasaran.
– Mama tatusia właśnie umarła – odezwała się naraz Reggie, niespodziewanie wsuwając swoją drobną rękę w dłoń Jacksona. – Musimy wrócić do domu. Prosimy ! – Uff! – odetchnęła Reggie, kiedy szli do renault espace. Jackson nakierował szarą pły tkę na zamek elektry czny samochodu i auto przy jaźnie piknęło. Ich rozpaczliwe błagania nie zdołały skruszy ć serca Joy. O wiele bardziej pomógł im fakt, że tego samego ranka otrzy mała wy powiedzenie („Okazuje się, że jestem zbędna – pry chnęła – jak każda kobieta w moim wieku”). – Jeśli o mnie chodzi, możecie odjechać ty m cholerstwem w stronę zachodzącego słońca – mruknęła, ale dopiero gdy podręczy ła ich dostatecznie długo, żeby mieć z tego saty sfakcję. Szara pły tka posłuży ła im także do uruchomienia silnika. Jackson wy jaśnił Reggie, jak przestawić dźwignię zmiany biegów z pozy cji „Parking” na „Jazda do przodu” i niechętnie przy znał w duchu, że jednak potrzebuje pomocy tej małej. Nie by ł już taki pewien, że da radę odby ć tę podróż samotnie – i to nie ty lko dlatego, że Reggie potrafiła na nowo założy ć mu temblak i przestawić dźwignię zmiany biegów. Rozsiadł się wy godnie w fotelu kierowcy. Czuł się tu świetnie, zupełnie jak w domu. Perspekty wa jazdy z jedną ręką na kierownicy nie niepokoiła go tak bardzo jak obecność Reggie Chase na miejscu dla pasażera. Na poły dziecko, na poły niepowstrzy many ży wioł. – No to w drogę – powiedział. Pies ty mczasem zdąży ł zasnąć na ty lny m siedzeniu. *** Zasada, że głupiemu szczęście sprzy ja, znalazła swoje potwierdzenie w ty m, że zdołali dotrzeć aż do Scotch Corner, zatrzy mując się ty lko dwukrotnie na stacjach benzy nowy ch, żeby Jackson mógł „chwilkę odsapnąć”. Jego ciało domagało się wy poczy nku. Chciało leżeć na wznak w ciemny m pokoju, a nie jedną ręką prowadzić samochód po autostradzie. Od wy jścia ze szpitala Jackson ratował się, ły kając silne środki przeciwbólowe, przepisane przez Australijczy ka Mike’a. Nie miał wątpliwości, że gdy by dokładniej wczy tał się w ulotkę, znalazłby tam zakaz prowadzenia pojazdów po zaży ciu leku. Zamiast tego przeobraził się w dawnego Jacksona żołnierza, który parł przed siebie wbrew rozsądkowi. Kiedy robi się ciężko, twardziele biorą prochy. Jeśli chodzi o nawigowanie, Reggie bawiła się w najlepsze. Miała męczący zwy czaj (który dzieliła z jego córką – tą prawdziwą) radosnego wy krzy kiwania (czasem wręcz wy śpiewy wania) treści każdego znaku i każdej tablicy przy drodze. „Nagły spadek terenu”; „Ostry zakręt”; „Berwick-on-Tweed, dwadzieścia cztery mile”; „Roboty drogowe na odcinku pół mili”. Z wy jątkiem Marlee nie wiózł nigdy pasażerki, dla której jazda po A1 by łaby taką frajdą.
– Rzadko podróżuję – wy jaśniła mu wesoło. Miała adres owej podejrzanej ciotki; znalazła go w notesie należący m do Joanny Hunter. Oprócz pękatego plecaka Reggie zabrała ze sobą sporą torebkę Joanny Hunter, nad którą trzęsła się w sposób graniczący z obsesją („Dlaczego ją zostawiła? Dlaczego?”), plastikową siatkę z jedzeniem dla psa, no i oczy wiście samego psa. Nie należała do ty ch, którzy podróżują z niewielkim bagażem – w przeciwieństwie do Jacksona, który wy ruszy ł w drogę dosłownie tak, jak stał. Po namy śle stwierdził, że daje mu to poczucie pewnej wolności. – Tutaj! Tutaj! Musimy skręcić w prawo! – zawołała Reggie niespokojnie, kiedy zbliży li się do dużego rozjazdu w Scotch Corner. Jutro zobaczy się z żoną. Jego własną żoną, śliczną i całkiem nową. A potem będą się kochać jak nowożeńcy, chociaż, szczerze mówiąc, seks by ł ostatnią rzeczą, do jakiej czuł się w tej chwili zdolny. Ciepłe łóżko i duża whisky brzmiały znacznie bardziej zachęcająco. Wróci do domu, do swojego dawnego ży cia. Jego podróż została przerwana (na szczęście oby ło się bez tragedii), a on sam został ranny (na szczęście nie śmiertelnie). Jakiś cichy głosik mówił mu jednak, że chociaż udało się go poskładać, nigdy nie będzie taki sam. – Skręcamy w Scotch Corner – mówiła Reggie – i jedziemy prosto do Wensley dale. Tam, gdzie robią ten sły nny ser. Jackson by ł tutaj w środę (w inny m świecie, ty m sprzed katastrofy ; w inny m kraju). W Hawes kupił mapę tury sty czną, gazetę oraz bułkę z serem i piklami. Za chwilę będą o rzut kamieniem od miejsca, gdzie mieszka jego sy n Nathan. Mogliby się zatrzy mać, wy siąść na błoniach albo zaparkować przed domem Julii. Wrócił tam, gdzie wszy stko się zaczęło. Znowu. W Scotch Corner miał właśnie posłusznie wy konać nieco histery czne polecenie Reggie doty czące skrętu w prawo, gdy nagle coś zawiodło – w aucie, w nim, właściwie trudno powiedzieć. Może spał z otwarty mi oczami? Takie rzeczy się zdarzają, kiedy człowiek siada za kółkiem ze wstrząśnieniem mózgu. Zby t lekko skręca kierownicą, a potem próbuje to zrekompensować, skręcając zby t ostro. Jeśli do tego popełni błąd i zby t gwałtownie wciśnie hamulec – głównie dlatego, że czy jś przerażony głosik ze szkockim akcentem drze mu się do ucha, zakłócając wewnętrzny ży roskop – wówczas nieszczęście gotowe. Samochód z piskiem opon wpada w poślizg i uderza w czterodrzwiowego smarta, który obraca się na jezdni jak bąk, po czy m sam zostaje potrącony przez wojskowego dżipa nadjeżdżającego z garnizonu w Catterick. Renault espace robił, co mógł, ale i tak wy lądowali na skraju pobocza, zwróceni przodem samochodu w niewłaściwy m kierunku, sły sząc w głowach echo własny ch szczękający ch zębów. Kiedy stracili panowanie (Jackson sprawiedliwie dzielił się winą z samochodem), pies z cały m impetem uderzy ł w zamknięte drzwi, lecz już pozbierał się z godnością.
– Uff! – odetchnęła Reggie, kiedy wreszcie się zatrzy mali. – Kurwa mać! – zaklął Jackson. – Proszę wziąć głęboki oddech – powiedział policjant z drogówki – a następnie dmuchnąć w to urządzenie – podsunął Jacksonowi alkomat cy frowy wielkości telefonu komórkowego. Ten westchnął i odparł: – Nie jestem pijany. Przy puszczał jednak, że sam jego wy gląd musi budzić podejrzenia każdego rozsądnie my ślącego funkcjonariusza. Na szczęście nikt nie został ranny. Co za ulga. Jedna poważna katastrofa na ty dzień w zupełności wy starczy. – To moja wina – powiedziała ponuro Reggie. – Przy ciągam nieszczęścia. Wspólnie pomogli wy siąść oszołomiony m pasażerom smarta i posadzili ich na poboczu jezdni. Wojskowi włączy li światła awary jne i wezwali policję. – Krety n – wy mamrotał jeden z nich pod adresem Jacksona. Jackson w zasadzie się z nim zgadzał. Mimo że wy nik badania alkomatem by ł negaty wny, policjant z drogówki nie wy dawał się usaty sfakcjonowany. – Pan Decker, tak? – upewnił się, studiując prawo jazdy wręczone mu przez Jacksona. – To pański wóz? – Wy poży czony. – Kim jest dla pana ta młoda dama? – Jestem jego córką – pisnęła Reggie. Policjant zmierzy ł ją wzrokiem od stóp do głów. Jego uwagi nie uszły siniaki na czole dziewczy ny, nie odstępujący jej boku wielki pies oraz rozliczne torby, które taszczy ła. Zmarszczy ł brwi. – Ile ty masz lat? – Szesnaście. – Funkcjonariusz z niedowierzaniem uniósł brew. – Słowo honoru! Nadjechała karetka, całkiem zby teczna (zupełnie jak Joy ). Tuż za nią druga, na sy gnale. Można by pomy śleć, że zdarzy ł się poważny wy padek: pachołki drogowe, zamknięte pasy jezdni, służby ratownicze, wy miana pilny ch komunikatów przez trzeszczące radiostacje policy jne, Bóg wie ilu funkcjonariuszy na miejscu zdarzenia, o wielkiej furgonetce policy jnej nie wspominając. Zważy wszy, że nikt nie został ranny, i to nawet lekko, całe zamieszanie wy dawało się niewspółmierne do zaistniały ch okoliczności. Może akurat tego dnia na A1 niewiele się działo i stąd aż takie podniecenie?
– By łem kiedy ś policjantem – poinformował funkcjonariusza, który badał go alkomatem. Ostatnimi czasy niewiele udawało mu się wskórać takim wy znaniem, ale nie spodziewał się, że zostanie znienacka obalony przez dwóch gliniarzy, którzy wy rośli jak spod ziemi i rozpłaszczy li go na asfalcie, zanim zdąży ł wy dusić z siebie coś poży tecznego, na przy kład: „Uwaga na moje ramię, zerwiecie mi szwy !”. Na szczęście Reggie miała zdrowe płuca jak na kogoś tak drobnej postury. Skakała wokół niczy m nakręcona, py tając, czy nie widzą, że Jackson ma rękę na temblaku i jest kontuzjowany, co z kolei nie spodobało się chłopakom z wojskowego dżipa, którzy chcieli wiedzieć, czemu w takim razie Jackson w ogóle usiadł za kółkiem. Ale gdzie ty m rekrutom do Reggie – Jackson miał wrażenie, że ma przed sobą teriera rasy Jack Russell, odgry zającego się stadu dobermanów. Zatrzeszczała policy jna radiostacja i czy jś głos powiedział: „Mamy poszukiwanego”. Jackson by ł ciekaw, co to za jeden – ten, którego złapali. Usiadł na poboczu, a Reggie obejrzała jego rękę. Krew nie lała się z niego strumieniami; dobre i to. Ty lko kilka szwów by ło zerwany ch, mimo to na widok rany zrobiło mu się słabo. Potem Reggie została łagodnie, lecz stanowczo odprowadzona na bok przez jednego z sanitariuszy, a który ś z policjantów bez ostrzeżenia skuł zdrową rękę Jacksona i przy kładając usta do krótkofalówki na swoim ramieniu, rzucił: „Zabieramy poszukiwanego do szpitala”. Czy li to on by ł poszukiwany. Nie przy chodził mu do głowy żaden logiczny powód, lecz wcale go to nie zdziwiło. Siedząc w poczekalni na ostry m dy żurze szpitala w Darlington i mając po obu stronach milczący ch jak grób policjantów, Jackson zastanawiał się, czemu właściwie jest traktowany jak kry minalista. Bo posługiwał się cudzy m prawem jazdy ? Porwał i pobił nieletnią? („Mam szesnaście lat!”). Co się stało z jego nieodstępną szkocką towarzy szką? Miał nadzieję, że nie została odwieziona do izby dziecka i w tej chwili podaje jego personalia w szpitalnej rejestracji. (Sadie została na ty lny m siedzeniu radiowozu i czekała na werdy kt doty czący dalszy ch losów Jacksona). Co prawda, Reggie nie wiedziała o nim wszy stkiego. Ty lko ty le, że ma żonę, dziecko (dwoje dzieci) oraz nazwisko. Więcej nikt nie musiał wiedzieć. Podeszło do niego dwóch nowy ch policjantów w mundurach. Jeden z nich go pouczy ł i przekazał bardzo ciekawą nowinę: właśnie został wy stawiony nakaz jego aresztowania. – Dowiem się chociaż za co? – Za złamanie warunków przedterminowego zwolnienia. – Sęk w ty m, że Andrew Decker to nie ja – odparł Jackson. – Wszy scy tak mówią, proszę pana. Coś mu podpowiadało, że podskakująca jak terier i pokrzy kująca na policjantów Reggie to za mało, żeby wy ciągnąć ich z szamba, w jakie wdepnęli. Gdzie ci ży czliwi ludziom funkcjonariusze? Nigdy ich nie ma, kiedy są potrzebni. Na przy kład inspektor Louise Monroe
bardzo by mu się teraz przy dała. Rozległ się dzwonek komórki. Obaj policjanci spojrzeli py tająco na Jacksona, który wzruszy ł ramionami. – Nie mam telefonu – powiedział. – Niczego nie mam. Jeden z funkcjonariuszy wskazał na pozostawioną przez Reggie u stóp Jacksona stertę bagaży i stwierdził: „W każdy m razie tam coś dzwoni” – takim tonem, że przez jedną niesamowitą chwilę Jackson pomy ślał o swojej pierwszej żonie. Z pewny m trudem – zerwane szwy, zdrowa ręka przy kuta kajdankami do przegubu policjanta i tak dalej – wy doby ł komórkę z wierzchniej kieszeni plecaka Reggie i odebrał połączenie. – Halo? Halo? – To ja. Ja? Co za ja? – Louise. – Zdumiewające… Więcej nie zdąży ł powiedzieć („Właśnie o tobie my ślałem”), ponieważ funkcjonariusz, z który m by ł skuty, nachy lił się, nacisnął palcem przy cisk w aparacie i zakończy ł połączenie. – W szpitalach obowiązuje zakaz korzy stania z telefonów komórkowy ch, panie Decker – oznajmił z wy razem saty sfakcji na twarzy. – Oczy wiście może pan o ty m nie wiedzieć. Długo pana nie by ło. – Tak? A gdzie by łem? Pół godziny później by ła w szpitalu. Jackson wciąż czekał na lekarza, który obejrzałby jego rękę, kiedy wmaszerowała przez automaty cznie otwierane drzwi izby przy jęć, jakby miała je staranować, gdy by nie dość szy bko się otworzy ły. Dżinsy, sweter i skórzana kurtka, tak jak lubił. Zdąży ł zapomnieć, że tak bardzo mu się podobała. – Nadciąga kawaleria – mruknął Jackson do swojej eskorty w żółty ch kamizelkach. – Naprawdę ci odbiło? – zwróciła się do niego zgry źliwie. – Nie możemy się tak ciągle spoty kać – odparł. Po chwili dołączy ł do niej młodziutki pomagier. Wy glądał, jakby by ł gotów rzucić się z urwiska, gdy by mu kazała. I bardzo dobrze. Louise ceniła sobie posłuszeństwo. Machnęła legity macją strażnikom Jacksona i oznajmiła: – Przy jechałam po jednorękiego bandy tę. Rozkujcie go. Jeden z policjantów próbował stawić jej opór. – Czekamy na policję z Doncaster, która ma go zabrać. Z cały m szacunkiem, ale to nie jest pani rewir. – Wierz mi, chłopcze, ten koleś należy do mnie – mruknęła Louise.
Nagle obok nich wy rosła Reggie i powiedziała: – Dzień dobry, pani nadkomisarz! – Znasz ją? – zdziwił się Jackson. – Pani go zna? – odezwał się pomocnik Louise. – Wszyscy się znamy ! – wy krzy knęła Reggie. – To dopiero zbieg okoliczności! – Zbieg okoliczności to nic innego jak logiczne wy jaśnienie, na które jeszcze nikt nie wpadł – zauważy ł Jackson. – Zamknij się, słonko – warknęła Louise, jakby to by ł casting do Lotnej brygady. Jackson podniósł do góry wolną rękę i rzekł: – Winny, wy soki sądzie. Zareagowała przekleństwem tak soczy sty m, że nawet jego eskorta pobladła. – Nie chciałby m robić kłopotu – powiedział Jackson do Louise – ale ktoś powinien mnie zszy ć. Znowu. – Wy starczy tej komedii – burknęła. – I co teraz? – spy tał Jackson, kiedy wreszcie udało im się dać nogę. – Ry bka z fry tkami? – zaproponowała Reggie z nadzieją w głosie. – Umieram z głodu. – Nikt nie będzie jadł w moim samochodzie.
Przejażdżka – Kupiłem cztery zestawy ry bne, szefowo – oznajmił Marcus, wsiadając do auta. – Nie wiedziałem, co wziąć dla psa, ale mogę mu dać kawałek ry by, chociaż na razie jest chy ba trochę za gorąca. – Miłośnik psów z ciebie, co? – mruknęła Louise. Chłopak nie wy chwy cił ukry tego sarkazmu i odparł: – Uwielbiam je! Są dokładnie takie, jacy powinni by ć ludzie. Marcus siedział z przodu, na fotelu pasażera. Jackson i Reggie z wciśniętą między nich Sadie zajęli ty lne siedzenie. Louise zaproponowała, żeby wsadzić sukę do bagażnika, lecz pomy sł ten wzbudził chóralne okrzy ki oburzenia Reggie i Marcusa. – Żartowałam – dodała, ale raczej jej nie uwierzy li. – Jak widzę, ciągle masz serce z kamienia – zauważy ł Jackson. – Chy ba wiesz, że zmierzamy w dwóch różny ch kierunkach? – Święte słowa. W każdy m sensie. – Po prostu gdzieś mnie wy sadź. Na stacji kolejowej, dworcu autobusowy m, gdziekolwiek, choćby i na poboczu. Chcę wrócić do domu, do Londy nu. – No to masz pecha – stwierdziła Louise. – Popełniłeś przestępstwo, w zasadzie kilka przestępstw. Najwy raźniej znów jesteś na prochach. Posługiwanie się cudzy m prawem jazdy, prowadzenie auta, chociaż nie jesteś w stanie prowadzić – co ty sobie my ślałeś?! Ach, prawda, pewnie w ogóle nie my ślałeś. Masz sieczkę zamiast mózgu. – Przecież mnie nie aresztowałaś – zauważy ł Jackson. – Jeszcze nie. Renault espace zostało odholowane, a Louise skonfiskowała prawo jazdy Jacksona – to znaczy Andrew Deckera. Nie ulegało wątpliwości, że ani Jackson, ani Reggie nie mają zielonego pojęcia, kim jest Decker. – Więc to jest ten facet ze szpitala – powiedział Marcus, odwracając się z ciekawością i przy glądając bacznie Jacksonowi. – Ten, którego omy łkowo wzięto za Deckera. I który ciągle jest z nim my lony. – Podmuchał na fry tkę, żeby ją ostudzić. – W dodatku pani go zna, szefowo? – Niestety. – Nic pani nie wspominała. Nie by łoby lepiej, gdy by pozwoliła pani policji z Yorkshire postawić mu zarzuty ? („Przepraszam – ośmielił się odezwać jeden ze strażników Jacksona – czy to znaczy, że zabiera pani więźnia z powrotem do aresztu?”. „Nie jest więźniem – odparła Louise – ty lko idiotą”). – Owszem, by łoby lepiej. Czy ktoś jeszcze chce mnie dręczy ć py taniami, czy możemy
jechać? Po wy jściu ze szpitala Louise od razu usiadła za kierownicą, zanim Marcus zdołał cokolwiek powiedzieć. Uznała, że wszy scy w samochodzie powinni wiedzieć, kto tutaj rządzi. – Okropnie wy glądasz – zauważy ła, przy glądając się Jacksonowi w lusterku wsteczny m. – Znacznie gorzej niż wcześniej. – Wcześniej? Jak to wcześniej? Kiedy ? – W twoich snach – mruknęła. – Gratuluję – powiedział Jackson. – Czego? – Awansu. No i małżeństwa, rzecz jasna. Obejrzała się zdziwiona, a on ruchem głowy wskazał jej obrączkę. Spojrzała na swoją dłoń na kierownicy. Obrączka boleśnie uciskała jej palec. Pierścionek z bry lantem trafił z powrotem do sejfu, lecz Louise postanowiła nosić obrączkę, choć ta wpijała się w jej ciało. To miała by ć jej pokuta, coś jak noszenie włosiennicy. Włosiennica miała przy pominać człowiekowi o wierze, ciasna obrączka ślubna – o jej braku. Gruba Hay ley miała rację: resenty ment i remanent to podobne słowa. Resenty menty wy magają przeprowadzenia w głowie remanentu. – Ty też się podobno chajtnąłeś – rzuciła do lusterka. – Wy bacz, że nie przy słałam kartki z ży czeniami. To dlatego, że oczy wiście zapomniałeś mnie zawiadomić. Niemal czuła, jak Marcus kuli się z zażenowania na fotelu obok. No tak, kłótnie dorosły ch. To nigdy nie jest przy jemne. – Szy bko się pocieszy łeś po Julii – ciągnęła. – Chociaż jeśli się nie my lę, to ona przyprawiła ci rogi, prawda? Zaszła w ciążę z inny m facetem i tak dalej. Przy najmniej łatwiej by ło ci ją zostawić. Jackson, o dziwo, nie odpowiedział na tę zaczepkę; Louise w głębi ducha szczerze go za to podziwiała. – Więc nawet się nie waż komentować moich wy borów ży ciowy ch! – Twoje umiejętności konwersacy jne wciąż pozostawiają wiele do ży czenia – stwierdził Jackson i niespodziewanie dodał: – Brakowało mi ciebie. – Najwy raźniej nie tak bardzo, skoro się ożeniłeś. – Ty pierwsza wy szłaś za mąż. – Nigdy nie miałam pełnej rodziny – odezwał się głosik z ty lnego siedzenia. – Często się zastanawiałam, jak to jest: mieć oboje rodziców. – Chy ba nie tak – mruknął Marcus. – Ciotka! Ciotka! – zaczęła podśpiewy wać Reggie, jak ty lko ujrzała Louise w szpitalu. – Ta ciotka
mieszka w Hawes, niedaleko stąd! Musimy tam pojechać i sprawdzić, czy jest u niej doktor Hunter. Została porwana. – Na pewno nie przez ciotkę, możesz mi wierzy ć – odrzekła Louise. Twarzy czka Reggie się rozpromieniła. – Przy jechała pani aż tutaj, żeby spotkać się z ciotką! Rozmawiała pani z doktor Hunter? Widziała pani dziecko? – Nie. Dziewczy nka spochmurniała. – Nie? – Ciotka doktor Hunter nie ży je. – W takim razie musiała by ć naprawdę bardzo chora – oświadczy ła z powagą Reggie. – Biedna doktor Hunter. – Nie ży je od dłuższego czasu – sprecy zowała niechętnie Louise. – Dokładnie od dwóch ty godni. – Od dwóch ty godni? Nic z tego nie rozumiem – stwierdziła Reggie. – Ja też nie – przy znała Louise. – Ja też nie. Reggie po raz kolejny opisała Louise zawartość torebki Joanny Hunter, wy liczając głośno z ty lnego siedzenia: – Opakowanie miętówek, paczuszka chusteczek higieniczny ch, szczotka do włosów, notes, inhalator, okulary, kosmetyczka. To nie są rzeczy, który ch się zapomina. „Chy ba że wy jeżdża się w pośpiechu” – pomy ślała Louise. – Chy ba że wy jeżdża się w pośpiechu – powiedział Jackson. – Przestań my śleć na głos – ostrzegła go. – Przeanalizujemy fakty – ciągnął, całkowicie ją ignorując. – Babka zniknęła bez śladu. Py tanie, czy zrobiła to dobrowolnie, czy ktoś ją uprowadził. – Co ty powiesz, Sherlocku – burknęła Louise. – Doktor Hunter spotkało coś złego – oznajmiła stanowczo Reggie. – Ja to wiem. Powtarzam wam, tamten facet groził panu Hunterowi w jego domu. Powiedział, że coś może się stać jemu i jego bliskim. Nie żartował. – To ty lko hipoteza – podjął Jackson – ale niewy kluczone, że mąż kłamie, żeby ją chronić. – Po co miałby ją chronić? – spy tała Louise. – Czy ja wiem? Jest jej mężem, małżonkowie wspierają się nawzajem. – Czy żby ? Jak ona ma na imię? – Kto?
– Twoja małżonka. – Tessa. Ma na imię Tessa. Polubiłaby ś ją – dodał. – Polubiłaby ś moją żonę. – Nie sądzę. – Na pewno. – Och, zamknij się wreszcie! – Niedoczekanie. – Przestańcie! – przerwał im głosik rozsądku z ty lnego siedzenia. *** – Zostawiła wszy stko – mówiła Reggie – komórkę, kosmety czkę, okulary, inhalator, zapasowy inhalator, psa, ukochany kocy k dziecka. Do tego się nie przebrała, chociaż to pierwsza rzecz, jaką robi po powrocie z pracy, a tamci dwaj, którzy grozili panu Hunterowi, powiedzieli, że nigdy nie zobaczy rodziny, jeżeli nie zrobi, czego od niego chcą. A rzekoma ciotka nie istnieje! Jakich jeszcze dowodów wam trzeba?! – Daj jej papierową torbę, niech sobie do niej pooddy cha albo coś – poleciła Jacksonowi Louise. – Jedno py tanie – odezwał się Marcus – czy to wszy stko ma jakikolwiek związek z Deckerem? Czy to ty lko zbieg okoliczności, że pojawił się akurat, kiedy zniknęła? I co dalej? Wy szedł bez szwanku z katastrofy kolejowej? – Dla ścisłości, nigdzie się dotąd nie pojawił – podkreśliła Louise. – Jest niewidzialny. – Decker – wy mamrotał Jackson, wpatrując się z namy słem w szy bę. – Decker… Skąd ja znam to nazwisko? Nieobecność Deckera, obecność Jacksona. Zupełnie jakby w jakiś tajemniczy sposób zamienili się miejscami. Jackson zgubił w pociągu smartfona, nie wiedzieć kiedy zy skując w zamian prawo jazdy Deckera. Czy żby nieświadomie się zamienili? Czy Decker by ł mężczy zną, który dzwonił do Joanny Hunter wczoraj rano, kiedy Louise by ła w jej domu? Czy odwiedziwszy go w więzieniu, lekarka poprosiła: „Mów mi Jo”? Co jeszcze mu powiedziała? – Co jeszcze ci zginęło? – spy tała Jacksona Louise. – Karty kredy towe, prawo jazdy, klucze – odparł. – W telefonie mam całą książkę adresową. – Czy li w zasadzie straciłeś swoją tożsamość. A jeśli Decker się nią posługuje? Wtedy tobie grozi nakaz aresztowania wy stawiony na jego nazwisko, a on ma do dy spozy cji tożsamość prawego – powiedzmy – oby watela: karty kredy towe, pieniądze, klucze, telefon. Ostatnia osoba, która w środę próbowała się skontaktować z Joanną Hunter, dzwoniła z twojej komórki, z twojego BlackBerry, więc to mógł by ć Decker. Zadzwonił do Joanny Hunter, która wkrótce potem
zniknęła. Neil Hunter twierdzi, że wy jechała o siódmej, ale mam na to ty lko jego słowo. Mogła wy jechać później, po tamty m telefonie. Jeżeli naprawdę wy jechała – chociaż nie wiem jak, bo swój samochód zostawiła, a innego nie wy poży czy ła – i nie wy brała się w odwiedziny do ciotki, to dokąd się udała? Miała się z kimś spotkać? Na przy kład z Deckerem? Jechał pociągiem do Edy nburga, bo tak się umówili? Decker się wy koleił – ty m razem dosłownie – więc zadzwonił do niej po wy padku, a ona pojechała się z nim spotkać. – I co dalej? – spy tał Marcus. – To właśnie mnie niepokoi. Co z monitoringiem? W okolicy jej domu muszą by ć jakieś kamery, przy tej ulicy mieszka mnóstwo zamożny ch ludzi, więc… – Zaczekaj – przerwał jej Jackson. – Dlaczego ten Decker jest dla ciebie taki ważny ? Nie mogę tego zrozumieć. – Właśnie – włączy ła się Reggie. – Kim jest Andrew Decker? I co go łączy z doktor Hunter? Wy bacz, mała, pomy ślała Louise. Nie chciała by ć tą, która wy jawi Reggie przeszłość Joanny Hunter. Zgodnie z jej obawami po tej nowinie dziewczy nka jeszcze głośniej zaczęła wy rażać swoje wzburzenie („Zamordowana?! Jej cała rodzina?!”). Trzeba jej oddać, że by ła wierna jak psiak. Joanna Hunter nie by ła nawet jej krewną, mimo to Reggie zdawało się na niej zależeć jak nikomu innemu. Louise nie przy puszczała, żeby Archie kochał ją równie mocno. – Chry ste – stęknął Jackson. – No jasne, Andrew Decker! Jak mogłem zapomnieć to nazwisko? By liśmy wtedy na manewrach w Dartmoor. Wezwano nas na poszukiwania zaginionej dziewczy nki – tej, której udało się wtedy przeży ć. – Joanny Mason – dodała Louise. – Obecnie Joanny Hunter. – Czy li znów musisz ją znaleźć – zwróciła się Reggie do Jacksona. – To, że raz spotkało ją coś złego, Reggie, nie znaczy, że historia się powtórzy – zauważy ła Louise. – Nie – odparła Reggie. – My li się pani. To, że raz spotkało ją coś złego, nie znaczy, że historia się nie powtórzy. Mnie na przy kład stale spoty kają różne nieszczęścia, może mi pani wierzy ć. – Mnie również – wtrącił Jackson. – Boisz się, że ten Decker ściga Joannę Hunter? – zagadnął Louise Jackson. – Mało prawdopodobne. Nigdy nie sły szałem o takim przy padku. – Szczerze mówiąc, zaczy nam się bać, że to Joanna Hunter ściga Andrew Deckera. – Z drugiej strony … – powiedziała Louise. Stali na placy ku przed stacją benzy nową. Marcus i Reggie by li w sklepie i kupowali coś do jedzenia, więc Jackson przesiadł się do przodu. Biło od niego ciepło. Louise zastanawiała się, czy
przy padkiem nie ma gorączki. A może ty lko jej się tak wy dawało, bo sama by ła rozpalona. Chciała, żeby ją przy tulił, chciała się rozpły nąć w jego ramionach chociaż na krótką chwilę. Przy Patricku nigdy się tak nie czuła, nigdy nie chciała przestać by ć sobą. Ty mczasem tutaj, na ty m jasno oświetlony m placy ku, marzy ła, żeby się wreszcie poddać, zejść z pola bitwy. Może istniał sposób, żeby ty m razem go zatrzy mać? Zamknąć w więzieniu, w szkatule, w sejfie, żeby kolejny raz nie zdołał jej się wy mknąć? – Co – z drugiej strony ? – zapy tał. – Mąż Joanny, Neil Hunter, też jest podejrzany. Skąd możemy wiedzieć, że sam jej nie załatwił? Razem z dzieckiem. Może chciała od niego odejść i puściły mu nerwy ? – Zdarza się. – Z trzeciej strony … Facet obraca się w dość ciekawy m towarzy stwie. – Ciekawy m? – Tak w ty m fachu nazy wamy przestępców. Chodzi o paru kolesiów z Glasgow, o który ch od pewnego czasu sły szy się to i owo. Jeden z nich nazy wa się Anderson. Podobno próbuje rozszerzy ć strefę wpły wów na Edy nburg, przejmując legalnie działające firmy. Najchętniej te zajmujące się wy najmem samochodów. – Chodzi o pry watne usługi transportowe? – Otóż to. I salony z automatami do gry. A także siłownie i podrzędne gabinety kosmety czne. Zgadnij, kto jest właścicielem ty ch wszy stkich przy by tków? – Neil Hunter? – Bingo. Jeden z jego salonów z automatami do gry spłonął ty dzień temu. By ły też inne ciekawostki. – Ciekawostki? – To fachowe określenie. Jeszcze niedawno podejrzewaliśmy Huntera o umy ślne podpalenie, ale teraz zaczy nam mieć co do tego poważne wątpliwości. Co, jeśli to Anderson groził rodzinie Huntera? Reggie z uporem powtarza, że Joanna i jej dziecko zostali porwani, a na razie we wszy stkim inny m miała rację. O dziwo. – „Wiesz, o co toczy się gra, Hunter. O ży cie twoje i twoich bliskich. Więc dobrze się zastanów. Pomy śl o swojej ślicznej żonce i śliczny m sy nku. Chcesz ich jeszcze zobaczy ć czy nie? Wszy stko zależy od ciebie”. Ty le wiemy od Reggie. – Niezłą masz pamięć jak na starego piernika. – To zasługa kucia na pamięć w szkole. Poza ty m mam czterdzieści dziewięć lat, więc jestem młodszy od twojego małżonka, jak sądzę. „Chcesz ich jeszcze zobaczy ć czy nie?” My ślisz, że gdzieś ich przetrzy mują? – A ciotka to zwy kła zmy łka. Mieliśmy szukać wiatru w polu. Hunter chciał zamy dlić oczy
każdemu, kogo zmartwiłoby nagłe zniknięcie Joanny – stwierdziła Louise. – Co za ironia! Nie musiał zadawać sobie aż ty le trudu. Samo wy jście Deckera z więzienia dałoby Joannie dobry powód, żeby zniknąć. Neil Hunter popełnił błąd, wy my ślając tę bajeczkę z ciotką. – Wszy stko to świetne teorie – zauważy ł Jackson. – Ty lko jak udowodnimy, że są prawdziwe? – My niczego nie będziemy udowadniać, ty lko ja sama. Ja tu jestem z policji, ty jesteś zwy kły m frajerem. Zasadniczo. – Wielkie dzięki. – Wy ciągnął rękę i ujął jej dłoń. – Naprawdę mi ciebie brakowało, wiesz? Louise zaschło w ustach. Serce biło jej jak szalone, jakby zaatakował ją jakiś wirus. Przy szło jej do głowy, żeby uruchomić silnik i zawieźć Jacksona do najbliższego hotelu, stodoły albo choćby zatoczki, lecz Marcus i Reggie właśnie wy szli ze sklepu. Ledwie zdąży ła cofnąć rękę, już pakowali się do samochodu, wpuszczając za sobą podmuch zimnego nocnego powietrza i rozdzierając opakowania chrupek. – Mam się przesiąść? – spy tał Marcusa Jackson, ale ten odparł: – Nie, siedź. Z ty łu z psem będzie mi jak w niebie. Sły sząc to, Louise rzuciła do chłopaka: – Wiesz co? Może teraz ty poprowadzisz? Jestem trochę zmęczona, wolałaby m usiąść z ty łu – nie mogła bowiem znieść my śli o ty m, że Jackson siedzi tak blisko, a ona nie może go znowu dotknąć. – Nie ma sprawy – zgodził się ochoczo Marcus. – Czy li zamiana. Faceci z przodu, kobiety z ty łu, tak jak powinno by ć. Oczy wiście żartowałem – dodał prędko na widok miny Louise w lusterku. Zmrok zapadł na długo przed ty m, zanim ponownie przekroczy li granicę. Droga od Berwick ciągnęła się w nieskończoność. W Musselburghu wy sadzili Reggie i Jacksona. – Jesteś pewna, że chcesz, żeby u ciebie mieszkał? – spy tała Louise z powątpiewaniem, zwracając się do Reggie. – Przecież on nie ma dokąd pójść – odparła dziewczy na. – Gwoli ścisłości: mam własny dom – zaznaczy ł Jackson – ty le że najwy raźniej wszy scy się sprzy sięgli, żeby m tam nie dotarł. – Najpierw musi mi pan pomóc odnaleźć doktor Hunter – przy pomniała mu Reggie. – To akurat moje zadanie, nie jego, Reggie – wtrąciła Louise. – Nie ży czę sobie, żeby jakiś amator wty kał nos w moje śledztwo. A odwracając się do Jacksona, dodała: – Serdeczne dzięki, poradzimy sobie bez twojej pomocy. – „Wracaj do domu, Herb, do dzieciaków” 46. Tak mam to rozumieć?
– Dokładnie. – Fajna bry ka – zauważy ł Jackson i poklepał dach BMW z taką czułością, jakby to by ły plecy dobrego przy jaciela. – Spadaj. – Zobaczy my się jutro – rzekł. – Czy żby ? – Jasne. Serce zatrzepotało jej radośnie; jutro znów go zobaczy. Tak musiały się czuć nastolatki. Ona sama nigdy czegoś podobnego nie przeży ła. Patrick miał rację, nigdy nie by ła nastolatką. Za to teraz z nawiązką to nadrabiała. – Nie wy jechałby m przecież bez pożegnania – dodał. A to gnojek. Czy li jednak go nie zatrzy ma. Nie mogła wy grać z siłą przy ciągania jego nowej żony. Tessa. Suka. Miała ochotę powiedzieć mu: „Pojedź ze mną do domu”. No, może nie do domu – nie mogła przecież z nim wrócić, przedstawić go Patrickowi, Bridget i Timowi. „To jest Jackson Brodie, facet, za którego powinnam by ła wy jść za mąż”. Chociaż nie, małżeństwo by ło dla głupców. Louise powinna by ła z nim uciec. Daleko, w siną dal. „Spalmy za sobą wszy stkie mosty ”, to właśnie miała ochotę mu powiedzieć. Rzecz jasna nie zrobiła tego. – Kim jest Herb? – nie zrozumiał Marcus. „Cholera. Powinnam by ła wziąć od Reggie tę torebkę” – pomy ślała Louise. Nie poznawała samej siebie. Co się z nią działo? Zazwy czaj nie by ła taka zapominalska. Ostatnio miała wrażenie, że ma mózg jak z waty. – Rano wy ślę po nią mundurowego, szefowo. – Jesteś prawdziwy m skarbem, chłopcze. – Niech mnie pani wy sadzi gdziekolwiek – poprosił Marcus, ale ona odparła: – Nie wy głupiaj się, podrzucę cię do domu. Mieszkał w South Queensferry, zupełnie nie po drodze. – To zupełnie nie po drodze, szefowo. – Żaden problem, serio. Złapałam drugi oddech. Marcus wciąż mieszkał z matką. W wieku dwudziestu sześciu lat Archie na pewno by z nią nie mieszkał. – Masz dziewczy nę? Wcześniej nigdy nie przy szło jej do głowy, żeby go o to zapy tać. Marcus nie wy glądał na chłopaka, który ma dziewczy nę. – Uhm. Ellie.
– Ale nie mieszkacie razem? – Już niedługo, szefowo. Tak się składa, że wczoraj wieczorem oglądaliśmy razem dom. Na Malbet Wy nd. No jasne. Miała do czy nienia z chłopakiem, który robił wszy stko, jak należy, po kolei. Dziewczy na o imieniu Ellie, dom na Malbet Wy nd. Wszy stko miał rozplanowane. Kiedy wy siadł, Louise przesiadła się z powrotem za kierownicę i opuściła szy bę. – Z samego rana trzeba będzie sprawdzić, czy ktoś przy padkiem nie uży wał kart kredy towy ch Jacksona Brodiego, a jeśli tak, to gdzie. I zobaczy ć, czy nie uda nam się namierzy ć jego komórki. – Tak jest, szefowo. – Dobranoc, harcerzy ku. – Dobranoc, szefowo. Zaczekała, dopóki nie otworzy ł drzwi frontowy ch. Odwrócił się jeszcze, pomachał jej i wszedł do środka. W oknie pokoju na dole drgnęła firanka – pewnie to jego nadopiekuńcza matka. Przez dłuższą chwilę Louise siedziała w samochodzie, zastanawiając się, gdzie by jeszcze wstąpić przed powrotem do domu. Fife i cała północna Szkocja by ły tuż za wodą. Jak daleko zdąży łaby ujechać, zanim ktokolwiek zauważy łby, że zniknęła?
Wielki ucisk Po namy śle Reggie doszła do wniosku, że prawdopodobnie powinna by ła wspomnieć Jacksonowi Brodie o swoich powiązaniach ze światem przestępczy m. Gdy by na przy kład, proponując mu nocleg, ostrzegła go, że ma brata kry minalistę, może wtedy nie wszedłby do salonu pani MacDonald jako pierwszy (podczas gdy ona starannie ry glowała drzwi wejściowe, żeby by li bezpieczni, cha, cha, co za ironia!) i nie nadziałby się na paskudnie wy glądający scy zory k, którego ostrze drasnęło mu skórę tuż nad tętnicą szy jną, niemal w ty m samy m miejscu, w który m palce Reggie rozpaczliwie próbowały wy czuć puls Jacksona w noc wy padku. Rękojeść noża tkwiła w dłoni Billy ’ego. – Niespodzianka – rzucił beznamiętnie Billy. – Co to za złamas? – Mocniej przy cisnął ostrze do szy i Jacksona. – I co on tutaj robi? – Puść go – poprosiła Reggie. Nie by ło sensu odwoły wać się do głębszy ch uczuć Billy ’ego, gdy ż takowy ch nie miał, ale zawsze warto spróbować. – Nic ci nie zrobił. Ku zaskoczeniu obojga Billy puścił Jacksona i pchnął go z całej siły. Jackson runął ciężko na podłogę. Jedna zdrowa ręka okazała się niewy starczająca, żeby zamorty zować upadek. Billy ty mczasem chwy cił niczego niespodziewającą się Reggie i zacisnął ramię wokół jej szy i. Niewiele brakowało, a zmiażdży łby jej tchawicę. Robił tak często, kiedy by li mali. Mama mówiła mu wtedy : „Pocałuj siostrzy czkę i przeproś”. Billy wiecznie musiał ją za coś przepraszać – a to wy rwał Reggie lalkę, a to porozrzucał jej klocki Lego, kiedy indziej ją ugry zł (a gry zł na potęgę). Po czy mś takim zawsze wołał śpiewnie: „Przepraszaaam, Reggie” i udając, że ją całuje, zaczy nał ją dusić, na co mama wzdy chała: „Nieładnie, Billy ”. W jego szeroko otwarty ch oczach płonęło szaleństwo. Wy glądał jak konie na łące w Midmar, kiedy Sadie zanadto się do nich zbliżała. Jackson z trudem dźwignął się na kolana, potem bardzo powoli wstał. Billy przestał dusić siostrę i dla odmiany przy stawił jej czubek noża do szy i, po czy m ostrzegł Jacksona: „Ty lko niczego nie próbuj”. Reggie czuła na skórze doty k zimnej, ostrej stali. Nóż by ł mały, a jednak mógł jej wy rządzić ogromną krzy wdę. Podłoga salonu by ła cała zasłana książkami. Na środku pobojowiska, jakie zostało z biblioteczki pani MacDonald, stał Jackson, wspięty na palcach i lekko pochy lony do przodu niczy m wojownik gotów rzucić się w wir walki. Reggie niemal sły szała, jak my śli, rozważa w duchu kolejne scenariusze, i błagała go w my ślach, żeby zachował spokój. – Jestem twoją siostrą, Billy – szepnęła. – Pły nie w nas ta sama krew. Odwoły wanie się do jego głębszy ch uczuć by ło bez sensu i tak dalej, ale mimo wszy stko musiała spróbować. – To jest twój brat?! – zdumiał się Jackson. – Ty gnojku – warknął do Billy ’ego. – Masz
obowiązek opiekować się siostrą. – A kto mi każe? Może ty ? Albo Biblia? – pry chnął Billy, lecz Reggie poczuła, że jego uchwy t nieco zelżał. – Koledzy cię szukali – zwróciła się do niego. – Jacy koledzy ? Ja nie mam kolegów. Najsmutniejsze, że powiedział to tak, jakby by ł z tego dumny. – Powiedziałeś im, że masz na imię Reggie, prawda? – ciągnęła. – I że mieszkasz w Gorgie. Przy szli tam i mi grozili. Spalili mój dom. – Taaa. Dziwny jest ten świat, jak powiedziałaby nasza cholerna mamuńcia. – Nie mów w ten sposób o mamie. Jeżeli zdoła go zagadać, jej brat szy bko się znudzi – nie znała nikogo, kto łatwiej by się nudził. Wtedy sobie pójdzie i Jackson nie będzie musiał robić tego, co najwy raźniej zamierzał zrobić, to znaczy rzucić się na Billy ’ego z goły mi rękami. Nagle powietrze aż zawibrowało gardłowy m, pierwotny m warkotem olbrzy miego wilka wy ciągniętego z prastarej nory. Na progu stał potwór ze zjeżoną sierścią i obnażony mi kłami. Z jego potężnej piersi wy doby wało się głuche, przerażające warczenie. Reggie całkiem zapomniała o Sadie. Kiedy weszli do domu, suka od razu pognała na piętro, gdzie zwietrzy ła trop widmowego Banjo. Teraz wy prostowała ugięte łapy i jedny m skokiem znalazła się przy Billy m, chwy tając go paszczą za przedramię i zatapiając w nim zęby. Billy wy puścił z ręki nóż i zaczął wrzeszczeć na Reggie, żeby zabrała psa. Reggie próbowała wołać: „Siad, Sadie!”, ale na próżno. Wtedy Jackson zrobił coś, czego nikt by się po nim nie spodziewał. Z całej siły uderzy ł z boku w psi łeb. Szczęki Sadie naty chmiast się rozwarły, a ona sama osunęła się na podłogę jak worek z piaskiem. Potem wszy stko potoczy ło się bardzo szy bko. Zanim Reggie się zorientowała, Jackson powalił Billy ’ego na ziemię, przy klęknął mu na nerkach i przy gniótł chłopakowi kark zdrową ręką. Przedramię Billy ’ego krwawiło od ugry zienia, ale nie wy glądało to bardzo groźnie – nie tak, żeby Reggie odczuła potrzebę przy jścia mu z pomocą. Jak każdy dobrze wy szkolony sanitariusz w pierwszej kolejności zajęła się najbardziej poszkodowaną ofiarą zajścia. Położy ła łeb Sadie na swoich kolanach i objąwszy go ramionami, szeptała suce do ucha uspokajające słowa. Jackson podniósł się i ostrzegł Billy ’ego: – Nie ruszaj się. Nie waż się choćby drgnąć. Następnie odwrócił się do Reggie i powiedział: – Twój brat, twoja decy zja. Mam wezwać policję? Puścili Billy ’ego wolno. Dali mu drugą szansę. Właściwie nie drugą, raczej setną. „Rodzina to
rodzina – stwierdziła Reggie. – Mimo wszy stko”. Jackson przy jął to z zadziwiającą obojętnością. Stwierdził, że każdy – może z wy jątkiem siostry – widzi, że Billy z prędkością światła zmierza ku zatraceniu i to na własne ży czenie. Reggie zapewniła go, że się my li; jako siostra Billy ’ego by ła tego całkiem świadoma. – Czego on tu właściwie szukał? – zapy tał Jackson. Reggie wzruszy ła ramionami i odparła: – Ach, wszy stkiego i niczego. Tego i owego. Powinien się pan położy ć – dodała. – To by ł naprawdę długi dzień. – Mało powiedziane – roześmiał się Jackson.
W samo południe – Powinien się pan położy ć – powiedziała Reggie. – To by ł naprawdę długi dzień. – Mało powiedziane – odparł. Sen nie nadchodził. Cienka, wilgotna poduszka i jeszcze cieńsza i bardziej wilgotna kołdra nie pomagały. (Kim by ła ta pani MacDonald, że mieszkała w takim ponury m domu?). Przez dłuższy czas leżał nieruchomo, nasłuchując odgłosów krzątającej się po salonie Reggie. Nie potrafił odgadnąć, co ona tam robi, a kiedy zszedł na dół, żeby sprawdzić, odkry ł, że układa książki na półkach niczy m pracowita nocna bibliotekarka. – Chcę tu trochę posprzątać – wy jaśniła. – Chy ba pana nie obudziłam? Wrócił do łóżka i rozejrzał się za czy mś do czy tania, lecz jedy ną książką, jaką udało mu się znaleźć w pokoju, by ł wiekowy egzemplarz nieznany ch mu przekładów z łaciny. Poprzewracał się trochę z boku na bok, po czy m znów zszedł na dół w poszukiwaniu bardziej rozry wkowej lektury i zastał Reggie śpiącą jak suseł na kanapie przy zapalony m świetle. Przy niej na podłodze leżała Sadie. Na odgłos kroków Jacksona otworzy ła oczy i wbiła w niego czujne spojrzenie. Jackson podniósł ręce do góry w uspokajający m geście, który jednak nie zrobił na zwierzęciu najmniejszego wrażenia. Sadie obserwowała go bacznie, gdy przechodził przez pokój. Trudno jej się dziwić, solidnie jej przy łoży ł, chociaż nie by ło widać, żeby uderzenie jakoś jej zaszkodziło. Niemniej jednak Jackson miał wy rzuty sumienia; ostatecznie pies zrobił ty lko to, na co on sam miał ochotę. Nigdzie nie znalazł niczego, co nadawałoby się jako lektura do poduszki, ale szy bko zapomniał o książkach na widok torebki Joanny Hunter. Leżała na czy mś, co prawdopodobnie by ło stolikiem do kawy, chociaż równie dobrze mogło by ć czołgiem z czasów drugiej wojny światowej – pokry wająca blat sterta rupieci by ła tak wielka, że naprawdę trudno się by ło zorientować. Dziwne, że Louise nie zabrała ze sobą torebki na posterunek. Gdy by to on prowadził śledztwo, z pewnością zainteresowałby go fakt, że kobieta, która prakty cznie rzecz biorąc zapadła się pod ziemię, zostawiła po sobie torebkę pełną cenny ch informacji. Cały czas obserwowany przez psa, ostrożnie zajrzał do środka, wy jął notes i dopóty go kartkował, dopóki nie znalazł tego, czego szukał. Adresu domowego Joanny Hunter. Raz już została odnaleziona, więc znajdzie się i teraz. W tej chwili nie by ła Joanną Hunter, lekarką ani żoną, chlebodawczy nią („oraz przy jaciółką”) Reggie ani kobietą, o której los niepokoiła się Louise. By ła dziewczy nką zagubioną w ciemnościach, brudną i lepką od krwi swojej matki. Dziewczy nką śpiącą głębokim snem na polu pszenicy, nieświadomą, że zmierza ku niej ty raliera ludzi z psami, a drogę oświetlają im latarki i księży c.
Później, kiedy sam został policjantem, nigdy nie zdarzy ło mu się brać udziału w poszukiwaniach prowadzony ch na wsi po zmroku. Zdał sobie sprawę, że tamtej ciepłej letniej nocy w Devonie wszy scy – rekruci, policja, okoliczni mieszkańcy – zawarli niepisaną umowę, że będą szukać Joanny Mason aż do skutku, nawet wbrew rozsądkowi. Tak bardzo by li wówczas zdesperowani. Okry ł Reggie sfilcowany m szy dełkowy m kocem, leżący m na oparciu kanapy. Zdziwiło go, że ta mała wzbudza w nim tak silne uczucia ojcowskie; zawsze sądził, że można je czuć ty lko w stosunku do własny ch dzieci. Łagodnie pomachał na pożegnanie psu, po czy m zgasił światło, wy szedł na palcach na kory tarz i podszedł do drzwi. Ledwie położy ł dłoń na klamce, głosik za jego plecami zawołał: – Mam nadzieję, że nigdzie się beze mnie nie wy bierasz – cienki, uparty głosik. – Gdzieżby m śmiał – mruknął Jackson. Na podjeździe przed domem Hunterów, tuż za range roverem Neila Huntera, stał zaparkowany nissan pathfinder. – Poznaję go – powiedziała Reggie. – To auto ty ch dwóch, którzy grozili panu Hunterowi. – I znowu tutaj są. – Powinniśmy ich śledzić – doznała olśnienia Reggie. – Pojechać za nimi, jak będą odjeżdżali. Jeżeli stąd odjadą. – Jak? Na piechotę? – burknął Jackson. – To się raczej nie uda. – Z Musselburgha przy jechali taksówką, która wy sadziła ich na końcu ulicy, przy której mieszkali Hunterowie. Okolica by ła opustoszała; jak okiem sięgnąć, nie paliły się żadne światła, nie wałęsał się żaden kot. – Właściwie – powiedziała Reggie – mogliby śmy wziąć samochód doktor Hunter. Wciąż stoi w garażu. Jackson nie by ł pewien, czy uda mu się spiąć priusa na krótko. Nowoczesne technologie położy ły kres wielu uży teczny m metodom nielegalnego odpalania samochodów. – Zapasowe kluczy ki są w garażu – wy jaśniła Reggie. – Na półce, za starą puszką farby. „Zamglona perła”. – Że co? – „Zamglona perła”, tak się nazy wa ten odcień. Doktor Hunter mówiła, że nikt tam nigdy nie zagląda. Zaraz je przy niosę. Zachowy wał bezpieczną odległość. Odkąd ostatni raz śledził kogoś samochodem, minęło sporo czasu. Najpierw to by li przestępcy, potem niewierni małżonkowie, teraz wielcy faceci w groźny ch samochodach. Albo na odwrót. Przekradli się przez trawnik do garażu na chwilę przed
ty m, jak z domu wy padło z hałasem dwóch kolesiów. Wsiedli do nissana. Pierwotnie Jackson miał zamiar przesłuchać Huntera, ale stwierdził, że nissan ma szansę doprowadzić ich jeśli nie do samej doktor Hunter, to przy najmniej w jakieś interesujące miejsce. Na placy ku przed stacją benzy nową Louise wy sunęła trzy hipotezy : zemsta, zabójstwo, porwanie. Jackson stawiał na porwanie. Powinien by ł ją pocałować. Nie zrobił tego, bo żadne z nich nie by ło wolne – chociaż niewy kluczone, że potraktował to jak zwy kłą wy mówkę. Może po prostu by ł tchórzem. Tak czy inaczej, prawdopodobnie dostałby od niej w łeb, gdy by ty lko spróbował. Siadając za kierownicą priusa, uwolnił rękę z temblaka. Adrenalina działała przeciwbólowo; w istocie czuł niezwy kły przy pły w energii, a to za sprawą świeżej dawki leków z rogu obfitości Australijczy ka Mike’a. – Ty lko znów nas nie rozbij – upomniała go Reggie. Siedząca z ty łu suka cichutko zaskamlała. – Cieszy się, że znowu siedzi w samochodzie doktor Hunter, a jednocześnie smuci, że nie ma tutaj jej pani. – Widzę, że rozumiesz po psiemu? – Owszem. Reggie uparła się zabrać Sadie. Jackson czuł wwiercające się w ty ł jego głowy spojrzenie zwierzęcia i zastanawiał się, czy suka planuje mu się jakoś zrewanżować. I ty m razem Reggie czy tała na głos wszy stkie znaki i tablice drogowe. – Loanhead, Roslin, Auchendinny, Penicuik – wy liczała. – Okej, okej – przerwał jej Jackson. – Nie jestem analfabetą. – Jak za stary ch dobry ch czasów – rozanieliła się Reggie. – Masz na my śli wczoraj? Które, jako że żadne z nas nie spało, można uznać za dzisiaj? Znowu panował nad upły wem czasu. Prowadząca z Edy nburga droga by ła cicha, ale nie pusta. W zimowy poranek o piątej ludzie już się przemieszczali, niechętnie brnąc przez mrok budzącego się dnia. Minęło ich z łoskotem kilka ciężarówek z logo różny ch supermarketów oraz paru rozpędzony ch motocy klistów, gotowy ch oddać komuś swoje narządy w prezencie gwiazdkowy m, lecz mimo wszy stko ruch by ł za mały, żeby Jackson mógł zgubić nissana. Co innego, gdy śledzony przez nich wóz zjechał z głównej drogi. Na ile to by ło możliwe, Jackson starał się trzy mać z ty łu, ale ponieważ nie znał okolicy, obawiał się, że nissan niespodziewanie gdzieś skręci i zanim się zorientują, zniknie im z oczu. Przez chwilę wy dawało mu się, że tamci ich zgubili, lecz wkrótce daleko z przodu zamajaczy ły ty lne światła i domy ślił się, że to muszą by ć oni. Samochód skręcił w boczną drogę, która wy glądała jak dojazd na farmę. Ty lne światła podskakiwały na wy bojach. Jackson minął skręt, po czy m wrzucił wsteczny,
wy łączy ł reflektory i podąży ł za nissanem, zachowując bezpieczną odległość. Przy skręcie nie by ło żadnej tabliczki informującej, dokąd prowadzi droga, nie wy glądała jednak na zby t uczęszczaną. Po jakichś dwustu jardach Jackson zatrzy mał auto na skraju pola. W ty m miejscu nie by li całkiem ukry ci, ale też nie rzucali się w oczy. – Dobra – powiedział, zwracając się do Reggie. – Ty i pies zostajecie w samochodzie, zrozumiano? Mówię poważnie. Znam cię i wiem, że wy siądziesz sekundę po ty m, jak zniknę z pola widzenia, ale proszę cię, żeby ś mi obiecała, że tego nie zrobisz. Słowo? – Słowo – odparła potulnie. W schowku samochodowy m Joanny Hunter Jackson znalazł masy wną latarkę Maglite. W razie zagrożenia mogła z powodzeniem posłuży ć jako broń i właściwie chętnie by ją wziął, lecz koniec końców wręczy ł ją Reggie, mówiąc: – Jeżeli ktokolwiek się do ciebie zbliży, walnij go ty m. Potem wy siadł i przez chwilę nasłuchiwał. Kawałek z przodu sły chać by ło warkot silnika, który wkrótce zgasł. Jackson ruszy ł pieszo przed siebie. Nissan stał zaparkowany przed jakimś domem obok dość nijakiej toy oty. Tamci dwaj właśnie szty wno z niego wy siadali, jakby mieli za sobą męczącą noc. Jackson obserwował ich z ukry cia. Jeden z mężczy zn zastukał do drzwi domu, po czy m, nie czekając na odpowiedź, obaj weszli do środka. Po kilku chwilach dobiegły go ich wrzaski – krzy czeli do siebie z wielkim podnieceniem, jakby zastali w domu coś, czego się nie spodziewali, albo nie zastali czegoś, czego się spodziewali (albo jedno i drugie). Chwilę później wy padli z domu jak oparzeni i rzucili się do nissana. Jeden w biegu rozmawiał z kimś przez komórkę. Jackson ledwie zdąży ł paść do wy schniętego rowu na skraju drogi, a oni już odpalali wóz i z piskiem opon wy cofy wali go w kierunku głównej drogi. Z ulgą zauważy ł, że minęli priusa i pojechali dalej. Wstał i ruszy ł w kierunku domu ciekaw, co ich tak wy straszy ło. Miał nadzieję, że nikt tam w środku nie umarł. Widział już dość trupów jak na jeden ty dzień. Zaskoczy ł go nagły ruch w zaroślach koło domu. Przy szło mu na my śl, że to lis albo borsuk, jednak na ścieżkę wy szedł człowiek, nie zwierzę. Wewnątrz by ło wy starczająco jasno, żeby Jackson mógł się zorientować, że ma przed sobą kobietę. Niespodziewanie padł na nią snop jasnego światła i uwięził ją jak ćmę w biały m blasku latarki trzy manej w drżącej dłoni przez (jak zwy kle nieposłuszną) Reggie. Jackson zdał sobie sprawę, że kobieta nie jest sama i ma na ręku dziecko. Od stóp do głów by ła powalana krwią, w palcach ściskała nóż. Wy glądała mniej jak madonna, bardziej jak groźny, mroczny anioł zemsty. Pies skoczy ł ku niej z radosny m szczekaniem.
– Doktor Hunter? – odezwał się Jackson, podchodząc do niej ostrożnie. – Pomoże mi pan? – spy tała. Zabrzmiało to bardziej jak rozkaz niż prośba, jakby jakaś bogini niespodziewanie zstąpiła na ziemię i pilnie potrzebowała sprzy mierzeńca. Jackson z zasady nie odmawiał – ani boginiom, ani ty m bardziej prośbom o pomoc.
La règle du jeu 47 „Małgorzatko, czy cię smuci, że las liście złote zrzucił?” 48. „Nadeszło lato, głośno śpiewa kukułka”. „By ł raz sobie staruszek, co napar gorący pił z muszek”. „Adam spętany w otchłani, z Raju wy pędzon”. „I wiele mil od snu mnie dzieli” 49. „Tańcowała igła z nitką”. „Uciekaj, Joanno, uciekaj!”. Biegnij! Nie mogła jednak biec, bo by ła uwiązana jak zwierzę. Pamiętając opowieści o stworzeniach odgry zający ch sobie łapy, żeby wy dostać się z pułapki, spróbowała przeciąć linkę zębami, ale ta by ła zrobiona z polipropy lenu i nie zdołała jej nawet nadszarpnąć. Wiedziała, że los znów zaprowadził ją w to mroczne miejsce, z którego się kiedy ś wy dostała. To, że raz spotkało nas coś złego, nie znaczy, że historia nie może się powtórzy ć. Mężczy źni odzy wali się do niej ty lko wtedy, kiedy by ło to konieczne, i nie zawracali sobie głowy ukry waniem swoich twarzy. W ich sty lu by cia by ło coś żołnierskiego. Zastanawiała się, czy służy li dawniej w służbach specjalny ch. Jako najemnicy. Uznała, że najlepiej zrobi, mówiąc do nich, mimo że jej nie odpowiadali. Jeden by ł nieco niższy od drugiego – tego nazwała Peter. („Przy kro mi, ale nie znam twojego imienia. Mogę ci mówić Peter?”). Wy ższego ochrzciła Johnem. („Może by ć John? To ładne imię”). Mówiła: „Dziękuję ci, John”, kiedy podawał jej wodę, albo „To bardzo uprzejme z twojej strony, Peter”, gdy zabierali nocnik, żeby go opróżnić. Domy ślała się, że prędzej czy później ją zabiją – kiedy odegra swoją rolę (wszy stko jedno jaką) – i postanowiła maksy malnie im to utrudnić. Chciała, żeby zapamiętali, że by ła dla nich miła i mówiła im po imieniu (nawet jeśli w rzeczy wistości nazy wali się zupełnie inaczej). Chciała, żeby dostrzegli w niej człowieka. I żeby sami poczuli się trochę bardziej ludźmi. Poza wodą przy nosili jej też jedzenie, podgrzewane w mikrofalówce gotowe dania, który ch w normalny ch okolicznościach nigdy nie wzięłaby do ust, a na które teraz czekała z utęsknieniem, taka by ła głodna. Dali jej też słoiczki z jedzeniem dla dziecka i kubek krowiego mleka, którego nie dała małemu, ty lko sama wy piła, a potem nakarmiła dziecko piersią. Dostała również paczkę jednorazowy ch pieluch – niestety w zły m rozmiarze – oraz worek foliowy na zuży te pieluchy, którego jednak ani razu nie opróżnili. Dziecko by ło wy jątkowo spokojne. Przy puszczała, że to z powodu zastrzy ku, który jej dali – przez cały pierwszy dzień by ła otępiała, musieli ją nafaszerować benzodiazepiną albo podać doży lnie valium. Sama przy gotowała ży łę do wkłucia po ty m, jak przy stawili dziecku nóż do gardła. Później przy nieśli małemu zabawki – piłkę i plastikowy sześcian z wy cięty mi w ściankach otworami w różny ch kształtach. Jeżeli do otworu włoży ło się właściwy klocek, zapalały się lampki
i dzwonił dzwoneczek. Ani piłka, ani gra nie by ły nowe – wciąż widniały na nich nalepki z odręcznie wy pisaną ceną, jakby zakupiono je w sklepie z uży wany mi rzeczami. Zarówno ona, jak i dziecko szy bko się nimi znudzili. Przeważnie bawili się w łapki albo w „a kuku”. Śpiewała mu, recy towała ry mowanki i łaskotała sy nka, żeby go rozbawić, a także rozgrzać, bo w domu nie by ło ogrzewania, hipotermia by ła więc bardziej palący m problemem niż nuda. Dostała co prawda dwa stare koce, ale to nie wy starczało. Żałowała, że nie ma przy sobie inhalatora (musiała ze wszy stkich sił zachowy wać spokój), jak również tego, że mały nie ma swojego kocy ka, a oni oboje nie są trochę cieplej ubrani. Zaskoczy li ją w sy pialni, kiedy się przebierała. Z dołu dobiegało opętańcze szczekanie Sadie i dziwne walenie, którego z początku nie potrafiła zinterpretować. Dopiero po chwili zrozumiała, że suka próbuje wy waży ć drzwi i dostać się do niej na piętro. Chwy ciła dziecko na ręce, wy biegła na podest schodów i wtedy ich zobaczy ła. Linka by ła za krótka, żeby zdołała podejść do okna. Mogła jednak stanąć na łóżku i stamtąd wy jrzeć na zewnątrz. Wokół domu rozciągały się bure pola, puste i zimowe, zalane jasny m, lodowaty m światłem księży ca. Ani śladu inny ch zabudowań. Drugiego dnia Peter dał jej szty wną podkładkę z kartkami papieru oraz długopis i kazał napisać „liścik do męża”. Co dokładnie? Że zginą, jeśli nie zrobi tego, co powinien, odparł Peter. Zastanawiała się, co takiego zrobił Neil, że sprowadził na nich takie niebezpieczeństwo. I co zrobi, aby to zakończy ć. Została lekarką, żeby pomagać ludziom. Banalne, ale prawdziwe (choć nie w przy padku każdego lekarza). Pragnęła pomagać wszy stkim, którzy są chorzy i cierpią: mają odrę, raka, przy gnębienie, depresję. Skoro nie potrafiła uleczy ć samej siebie, mogła przy najmniej uzdrawiać inny ch. To dlatego Neil wy dał jej się taki atrakcy jny – nie potrzebował uzdrowienia, czuł się świetnie we własnej skórze, cały ból i smutek tego świata nie robiły na nim wrażenia, po prostu ży ł swoim ży ciem. Ona by ła czarą, zamy kającą wszy stko w sobie, on Marsem, ciskający m na oślep włócznią. Nie musiała się nim opiekować, nie musiała się o niego martwić. Rzecz jasna, oznaczało to pewne trudności w ich wzajemny m poży ciu, ale przecież nikt nie jest doskonały. Poza jej dzieckiem. Przez trzy dzieści lat, które upły nęły od morderstwa, starała się zbudować sobie ży cie od nowa. Nie by ło to prawdziwe ży cie, ty lko atrapa, ale jej wy starczało. Prawdziwe ży cie zostawiła na tamty m złocisty m polu. Potem jednak urodziło się dziecko i jej miłość do niego tchnęła ży cie w atrapę, czy niąc ją czy mś autenty czny m. Kochała sy nka miłością nieskończoną, większą niż cały wszechświat, dziką.
– Gość, dla którego pracujemy – wy jaśnił Peter – chce, żeby twój mąż przepisał na niego swój interes. Ceną jesteście wy. Papiery są już gotowe do podpisu, wszy stko cacy i zgodnie z prawem. Wy dało jej się to absurdalne i odparła: „Przecież to wy muszenie! Każdy sąd to zakwestionuje”, na co on się roześmiał i rzekł: „Nie jest pani teraz w swoim świecie, pani doktor”. Miała nadzieję, że będzie to początek dłuższej rozmowy, lecz Peter najwy raźniej stracił zainteresowanie jej osobą i wskazując na kartkę oraz długopis, powiedział: „Lepiej się przy łóż”. Ciekawe, czy Neil zdawał sobie sprawę, z jakimi ludźmi się zadaje? Doszła do wniosku, że pewnie tak. – A jeśli odmówi? – zapy tała. – Jeżeli nie przepisze wszy stkiego na twojego szefa, co wtedy się z nami stanie? – Lecz on ty lko wpatry wał się przed siebie pusty m wzrokiem, jakby jej tam nie by ło. Napisała więc: „Zabiją nas, jeżeli nie zrobisz, co każą”. Wczesny m rankiem w sobotę John obudził ją, ponownie podał kartkę oraz długopis i kazał napisać coś ciekawego. „Cokolwiek. Kończy się wam czas” – oznajmił, po czy m wy szedł z pokoju. Napisała zatem: „Pomóż nam, proszę! Nie chcemy umierać!”. Wbrew temu, co mówiono o lekarzach, zawsze miała bardzo staranny charakter pisma. Skrupulatnie zaznaczy ła wszy stkie kropki i przecinki, podkreśliła słowo „proszę”, a kiedy John wrócił po list, z całej siły wbiła mu długopis w oko. Zdziwiła się, że wszedł tak głęboko. Zbadała mu puls. Nic. Dziecko dalej smacznie spało. Poczuła przy pły w paniki. Lada moment wróci Peter. Musiała się przy gotować. Obmacała ciało Johna w poszukiwaniu broni, ale niczego nie znalazła. Peter nosił nóż w pokrowcu na ły dce; zauważy ła to, kiedy się schy lił, żeby postawić przed nią jedzenie. Drzwi otworzy ły się i Peter warknął: „Co jest, kurwa?”, widząc ją siedzącą na podłodze z głową Johna na podołku. Musiała wy glądać jak Pieta. Nie zdąży ła w porę wy jąć mu z oka długopisu, więc odwróciła mu twarz do siebie i częściowo zakry ła długopis dłońmi. „Coś mu się stało – powiedziała, spoglądając na Petera. – Nie wiem co, chy ba po prostu zemdlał, ale nie jestem pewna…”. Usiłowała mówić jak profesjonalistka, jak lekarka. Peter przy kucnął i odwrócił głowę Johna w swoją stronę, a kiedy to robił, podniosła się, zepchnęła Johna na podłogę, po czy m z całej siły uderzy ła Petera w tchawicę nasadą dłoni. Mężczy zna runął na wznak, trzy mając się za szy ję, z wy bałuszony mi oczami, a ona skoczy ła naprzód, wy rwała mu nóż z pokrowca na ły dce i przecięła linkę pętającą jej kostkę. Następnie przy kucnęła przy nim i patrzy ła. Miał spore problemy z oddy chaniem, ale nadal ży ł. Czuła, że jej samej zaczy na brakować tchu. Zwężone drogi oddechowe ze świstem wy puszczały z płuc powietrze. Pomimo panującego w pokoju chłodu cała by ła zlana potem. Ukry ła przed nim nóż, a mimo to wił się rozpaczliwie, usiłując jak najdalej się od niej
odsunąć. „Ciii” – wy szeptała, kładąc mu dłoń na ramieniu, po czy m bezszelestnie, tak że w ogóle się nie zorientował, wbiła mu nóż w tętnicę szy jną wspólną, tę po lewej stronie. Następnie poprawiła jeszcze z prawej. Krew chlusnęła, jakby trafiła na złoże ropy. Dziecko przebudziło się i roześmiało, widząc ją przy sobie, a ona powiedziała: „Uciekaj my szko do dziury, by cię nie złapał kot bury, bo jak cię złapie kot bury, to cię obedrze ze skóry ”.
Jasne, dobrze oświetlone miejsce Prius zniknął z garażu. W oknach na ty łach domu jarzy ło się światło. By ła szósta rano w sobotę; niewy kluczone, że Neil Hunter wstał wcześniej, chociaż bardziej prawdopodobne, że wcale nie kładł się spać. Przez przeszklone drzwi wiodące z salonu na taras Louise widziała, że siedzi rozwalony na kanapie z zamknięty mi oczami. Zastukała w szy bę niczy m duch panny Jessel, na co Neil Hunter wzdry gnął się i obudził z wy razem przerażenia na twarzy. Na jej widok od razu się uspokoił. Niepewnie wstał i otworzy ł jej drzwi. – Nie do wiary, to znowu pani – mruknął. Wy glądał na kompletnie wy kończonego. – Powie nam pan, kim są pańscy przy jaciele? – zapy tała, wchodząc do pokoju. Roześmiał się ponuro i odparł: – Przy jaciele? Jacy przy jaciele? Właśnie się okazało, że nie mam żadny ch przy jaciół. Wy glądał, jakby miał się przewrócić. – A pańska żona? Co się z nią stało, panie Hunter? Chy ba dość długo nas pan zwodził, prawda? Wiemy, że nie wy poży czy ła żadnego samochodu i nie wy jechała do Yorkshire. Nie by ło też żadnego telefonu od jej ciotki. Tak się składa, że – i tu mam dla pana niespodziankę – staruszka od dwóch ty godni nie ży je. Więc o co właściwie chodzi? Neil Hunter osunął się na fotel i ukry ł twarz w dłoniach. Louise przy kucnęła przy nim i przemówiła łagodnie: – Niech mi pan wreszcie powie, uprowadzono ją czy nie? Mężczy zna głośno wciągnął powietrze. Milczał. Louise wstała i swoim najbardziej oficjalny m tonem rzekła: – Neilu Hunterze, muszę zadać panu kilka py tań. Nie ma pan obowiązku na nie odpowiadać, ale cokolwiek pan powie, zostanie odnotowane i może by ć uży te jako dowód w sądzie. Neil Hunter wy buchnął płaczem. Louise stała na schodach domu Hunterów, wciągając w płuca mroźne, poranne powietrze. W takich chwilach żałowała, że nie pali, wówczas nie kusiłaby jej tak whisky Neila Huntera. By ło około dziewiątej i na ulicy roiło się od policji. Musztarda po obiedzie. Neil Hunter został zabrany na przesłuchanie, ale bredził bez sensu. Policja ze Strathcly de wy wlekła Andersona z jego luksusowego apartamentu na ostatnim piętrze, lecz ten miał do dy spozy cji całą armię prawników. Nikt nie miał pojęcia, gdzie szukać Joanny Hunter. Na M8 zatrzy mano nissana o podany m przez Reggie numerze rejestracy jny m, ale jadący nim kolesie nie zamierzali pisnąć ani słowa. Louise by ła przekonana, że Joanna Hunter nie ży je. Jej dziecko także. Prawdopodobnie leżeli
teraz oboje w jakimś rowie albo właśnie skarmiano nimi świnie. Hunter zeznał, że kiedy w środę wieczorem wrócił do domu, już ich nie by ło. Godzinę później odebrał telefon i usły szał, że jeśli zawiadomi policję, nigdy więcej nie zobaczy swojej żony. – Miałem albo zdoby ć pieniądze, żeby spłacić Andersona, albo wszy stko na niego przepisać – powiedział Louise, zanim odwieziono go na posterunek. – To by ło w środę – zauważy ła. – Dziś mamy sobotę. I naty chmiast pan wszy stkiego nie przepisał? – Próbowałem zdoby ć pieniądze. – Naty chmiast pan wszy stkiego nie przepisał? – Mówi pani tak, jakby mi nie zależało na rodzinie. – Naty chmiast. Pan. Wszy stkiego. Nie. Przepisał. – Nic pani nie rozumie. – Doskonale rozumiem. Naty chmiast pan wszy stkiego nie przepisał. W sądzie by ich wy śmiali, pan wszy stko by zachował i miał przy najmniej szansę odzy skać żonę oraz sy nka. – A on dobrałby się do mnie w jakiś inny sposób. Ten Anderson to wariat, jego ludzie to bandy ci. Jak raz się do czegoś przy pnie, to nie popuści. Gdy by m zakwestionował papiery w sądzie, nie dałby nam spokoju. Na pewno by nas zabił. Z domu wy szedł jakiś mundurowy, wołając: – Szefowo? Na czole miał wy pisane „pilna wiadomość” i Louise aż jęknęła w duchu. To koniec, Joanna Hunter nie ży je. Jednak twarz policjanta rozjaśnił szeroki uśmiech. – Nigdy pani nie uwierzy, co się stało. Ona wróciła! Jest w domu. – Kto? Doktor Hunter?! – Doktor Hunter. I dziecko. I dziewczy na. – Dziewczy na? To musiała by ć jakaś magiczna sztuczka. Joanna Hunter siedziała na kanapie w swoim niegdy ś uroczy m salonie, ubrana w czy ste dżinsy i miękki bladoniebieski sweter, chy ba z kaszmiru. Przy mankietach miał perłowe guziczki. Właśnie takie szczegóły wy dały się Louise najbardziej podejrzane. Lekarka wprost lśniła czy stością, jej włosy wciąż by ły wilgotne, jakby dopiero co wzięła pry sznic. – Dziecko śpi w swoim łóżeczku – powiedziała, uprzedzając py tanie Louise. Obok niej siedziała rozpromieniona Reggie. Jej czujne spojrzenie mówiło, że nie zamierza puścić pary na jakikolwiek temat. Joanna Hunter dla odmiany robiła wrażenie całkowicie rozluźnionej.
– Przepraszam, jeśli sprawiłam pani kłopot – dodała, jakby usprawiedliwiała się ze spóźnienia na wizy tę u denty sty. – Wy jechałam na kilka dni. Obawiam się, że niewiele pamiętam. Cierpię chy ba na coś w rodzaju chwilowej amnezji. Jeśli się nie my lę, w medy cy nie nazy wamy to „fugą dy socjacy jną”. Wspomnienie dawnej traumy wy wołuje nową traumę. Przy puszczam, że chodziło o Andrew Deckera. I tak dalej. – I tak dalej? – powtórzy ła Louise. Usiłowała naprędce obmy ślić strategię przesłuchania dwóch wy trawny ch kłamczuch – przy czy m nie miała pewności, co jest prawdą ani jak do niej dotrzeć – lecz pukanie do drzwi wy bawiło ją chwilowo z tego kłopotu. Do salonu wtarabaniła się Karen Warner. – Przepraszam, że przeszkadzam, szefowo. Policjantka oddy chała ciężko jak po biegu. Cudowne odnalezienie Joanny Hunter nie zrobiło na niej większego wrażenia. Ponury wy raz twarzy mógł oznaczać ty lko jedno: że wy darzy ło się coś bardzo złego. – Wielki Boże – jęknęła Louise, łapiąc się za serce. – Chodzi o Needlera, prawda? Wrócił? – Tak. Wrócił. – Ktoś nie ży je – domy śliła się Louise. – Widzę po twojej minie. Kto? Alison? Któreś z dzieci? Cała trójka? – Żadne z nich, szefowo. Oberwał ty lko Marcus. „W takim przy padku jak ten stąpamy po cienkim lodzie” – powiedział lekarz. Zabawne wy rażenie, jeśli się zastanowić. Marcus by ł na sali operacy jnej, a Louise i Karen tkwiły w wy ludnionej poczekalni Szpitala Królewskiego. Parę niezobowiązujący ch zielony ch gałązek pełniło funkcję uniwersalnej dekoracji świątecznej. – Co się tam właściwie stało? – spy tała Louise. – Nie wiem. Zrobiło się okropne zamieszanie. Marcus odebrał wezwanie i zareagował, by ł chy ba właśnie na obwodnicy w drodze do pracy. Na miejsce dotarł już miejscowy patrol, zdaje się, że nie potraktowali sprawy poważnie. Sama wiesz, babka wcześniej ty le razy alarmowała nas bez powodu… – Bez powodu. Chry ste Panie. Okazało się, że Needler przez całą noc trzy mał rodzinę na muszce. Wreszcie któremuś z dzieci udało się wcisnąć przy cisk alarmowy i wezwać mundurowy ch z pobliskiego posterunku. Funkcjonariusz, który jako pierwszy przy by ł na miejsce, zadzwonił do drzwi. Needler otworzy ł i strzelił mu prosto w pierś. Ty m funkcjonariuszem by ł Marcus. – Nie miał na sobie kamizelki – wy jaśniła Karen. – Powinien by ł zaczekać na grupę szy bkiego reagowania. Idiota.
– Porwał się z moty ką na słońce – westchnęła Louise. – Chciał pomóc. Kiedy przy jechały z Karen na miejsce, by ło po wszy stkim. Pozostał im ty lko płacz. Needler wy szedł z domu, wy stawiając się na cel snajperowi z grupy szy bkiego reagowania, ale sam się zastrzelił, zanim tamten zdąży ł pociągnąć za spust. – Cholerny drań – mruknęła Louise. Żałowała, że jej tu zabrakło; rozerwałaby go na strzępy goły mi rękami jak rozszalała menada. Marcus został odtransportowany do szpitala św. Jana w Livingston, a następnie przewieziony do Szpitala Królewskiego w Edy nburgu, gdzie go zoperowano. Chirurg, który wy szedł z sali operacy jnej, rozpoznał Louise i o milimetr uniósł brew. Prawie nieuchwy tny gest, który umknął uwagi matki Marcusa, lecz nie Louise. – Dobry Boże – jęknęła. – Nie liczy łaby m teraz na Jego pomoc – odparła Karen. Louise stała przy wezgłowiu Marcusa, jego matka siedziała obok łóżka, ściskając sy na za rękę. Chłopak leżał na oddziale intensy wnej terapii podłączony do aparatury podtrzy mującej ży cie. – To moje jedy ne dziecko – odezwała się. Na imię miała Judith, ale Louise nie potrafiła my śleć o niej inaczej niż „matka Marcusa”. – Jego ojciec nie ży je – dodała. – Zawsze się martwiłam, że coś mi się stanie, a on zostanie całkiem sam. – Sierota bez matki. Teraz to ona miała by ć osieroconą matką. Louise też go odebrano. Jej słodkiego chłopca. Do sali weszła jakaś dziewczy na prowadzona przez pielęgniarkę i usiadła na wprost matki Marcusa, po drugiej stronie łóżka. „To Ellie” – przedstawiła ją matka Marcusa. Ellie nie zwracała uwagi na żadną z nich; gdy by siłą woli mogła go oży wić, chłopak już by samodzielnie chodził. Jego matka wy ciągnęła rękę nad nieruchomy m ciałem i ujęła dłoń dziewczy ny. Drugą, wolną ręką pogłaskała krótko obcięte loki sy na. – Taki dobry z niego chłopiec – powiedziała. – Wy gląda zupełnie, jakby spał. Louise odparła: „Ma pani rację”. Skłamała. Marcus wcale nie wy glądał tak, jakby spał; nikt tak nie wy gląda we śnie, ale co tam. On już odszedł i czekał ty lko, żeby się z nim pożegnały. Na wieczność i jeszcze dłużej…
Śliczna żonka, śliczny synek Lassie, wróć. Jak się ostatecznie okazało, nie potrzebowała niczy jej pomocy. Sama sobie poradziła. By ło jeszcze ciemno, więc z początku nie mogli się zorientować, kto to. W mroku poruszał się jakiś kształt zmierzający w ich stronę. Ty lko Sadie nie miała żadny ch wątpliwości. Reggie nieomal zemdlała. Od nadmiaru adrenaliny zrobiło jej się niedobrze. Zalała ją fala podniecenia, serce ścisnęło jej się w piersi w twardy węzeł. Czuła ty le sprzeczny ch emocji naraz, że z trudem je rozpoznawała. Ulga, niedowierzanie. Szczęście. Przerażenie. By ła potwornie przerażona. Szła ku nim doktor Hunter z dzieckiem na ręku. Dziecko wciąż miało na sobie mary narski komplecik, a ona swój czarny kostium. Poza ty m by ła bosa i cała we krwi. Krew pokry wała jej włosy, twarz, nogi. Czerwone bry zgi znaczy ły też buzię i ubranko dziecka. To nie mogła by ć ich krew, bo dziecko roześmiało się na widok Sadie, a doktor Hunter szła wy prostowana, mocny m, pewny m krokiem, jak bohaterka, wojownicza królowa. Suka pomknęła naprzód i jako pierwsza powitała swoją panią, skacząc wokół niej jak szczeniak. Kiedy by li już blisko, dziecko wy ciągnęło pulchne łapki do Reggie i wy konało swój popisowy skok rozgwiazdy. Reggie pochwy ciła je w locie i z całej siły przy tuliła, mówiąc: – Witaj, słonko. Stęskniliśmy się za tobą. Jackson wszedł do budy nku i zaraz z niego wy szedł z taką miną, jakby miał zwy miotować. Następnie spuścił paliwo z baku zaparkowanej przed domem toy oty i uży ł go, żeby wzniecić pożar. Wy dawałoby się, że w sy tuacji, z jaką mieli do czy nienia – porwanie, zabójstwo, samoobrona i tak dalej – powinno się wezwać policję, ale nie, najwy raźniej nie by ło to takie oczy wiste. „Nie chcę, żeby moje dziecko dźwigało ten ciężar do końca ży cia – powiedziała doktor Hunter do Jacksona – rozumie pan? Tak jak ja musiałam…”. Chy ba zrozumiał, bo puścił z dy mem całe miejsce zbrodni, ot tak – puf! Potem po prostu sobie poszli, wrócili po własny ch śladach do samochodu, za plecami mając słup ognia wznoszący się na tle ciemnego jeszcze nieba. Musieli wy glądać, jakby wy chodzili z piekła. Jackson zatrzy mał się na nieduży m parkingu przy legający m do skraju łąki. Doktor Hunter zwróciła się do niego: „Tutaj będzie idealnie”, jakby podwoził je z zakupów w supermarkecie. „Stąd już widać mój dom – dodała. – Dalej już sobie poradzimy. Dziękuję”. Dziecko wy ciągnęło pulchną łapkę, a Jackson uścisnął ją, mówiąc: „Miło cię by ło poznać”. Mały wy buchnął
radosny m śmiechem. – Do widzenia, panie Brodie – powiedziała Reggie i cmoknęła go leciutko w policzek jak spłoszony wróbelek. Wszędzie by ło pełno policji, one jednak podeszły od strony łąki i przez nikogo niezauważone dziurą w ży wopłocie dostały się do ogrodu na ty łach domu, a następnie do kuchni, gdzie jedy ny m śladem ży cia by ł proszek dakty loskopijny, pokry wający stół i blaty szafek. Niepostrzeżenie przemknęły się kuchenny mi schodami na piętro do łazienki, jakby by ły niewidzialne albo zaczarowane. Doktor Hunter napuściła wody do wanny, podała Reggie małego i poprosiła: „Wy kąp go, dobrze? Ja w ty m czasie wezmę pry sznic”. Kiedy oboje by li już czy ści, rozgrzani i owinięci w ręczniki, powiedziała: „Niewiary godne, jak bardzo można zatęsknić za my dłem i gorącą wodą”. A potem, jak gdy by nigdy nic, zwróciła się do Reggie: „Mogłaby ś zabrać stąd nasze ubrania i jakoś się ich pozby ć?”. Reggie, dla której pozby wanie się zakrwawionej odzieży stanowiło obecnie chleb powszedni, wzięła mary narskie ubranko dziecka, kostium doktor Hunter, jej bawełniany podkoszulek oraz śliczną bieliznę – które i tak by ły nie do uratowania – i upchnęła je w swoim plecaku. Krew jeszcze nie całkiem wy schła, ale wolała się nad ty m nie zastanawiać. Potem przy niosła czy ste rzeczy z sy pialni doktor Hunter i pokoiku dziecka (tam też wszy stko by ło pokry te proszkiem dakty loskopijny m). Kiedy się przebrali, wy glądali jak nowi, czego nie można by ło powiedzieć o Reggie. Czuła się stara – w ciągu jednego dnia przeży ła całe ży cie. Kiedy zeszły na dół, policjanci kompletnie oniemieli na ich widok. Jeden z techników kry minalisty ki zapy tał: „Kim pani jest?”, a doktor Hunter odparła: „Nazy wam się Joanna Hunter”, na co technik powiedział: „Co pani wy prawia? To jest miejsce przestępstwa, pani je zanieczy szcza!”. Doktor Hunter bardzo się zdziwiła: „Jakiego przestępstwa?”, a policjant odrzekł: „Porwania”. Miał przy ty m taką minę, jakby wiedział, że robi z siebie idiotę; oto ofiara porwania stała przed nim i mówiła do Reggie: – Mogłaby ś nastawić czajnik? – Świetny pomy sł. A potem wszy scy napijemy się herbaty – przy klasnęła jej Reggie. Rzecz jasna, wszy scy rzucili się zadawać doktor Hunter py tania, lecz ta powtarzała ty lko głosem słodkim jak miód: „Ogromnie mi przy kro, nic nie pamiętam”. Wy pili herbatę, po czy m Reggie rzuciła: „Na mnie już pora, pani doktor. Mam mnóstwo spraw do załatwienia”. Zwracając się do funkcjonariuszy, zawołała wesoło: „Do widzenia wszy stkim!” i zarzuciła sobie plecak na ramię tak swobodnie, jakby miała w nim książki, listy, cokolwiek zresztą, ty lko nie dwa komplety zakrwawiony ch ubrań.
Wielkie nadzieje Jackson czekał na nią przed szpitalem. Kołnierz kurtki postawił wy soko dla ochrony przed zimnem. Zignorowała go i minęła bez słowa, lecz chwy cił ją za rękę. Jej skóra by ła sucha i lodowata w doty ku. Wy szarpnęła dłoń i szła dalej przed siebie. Szy bko ją dogonił. – Przy kro mi z powodu tego chłopaka. Marcusa. Siedzieli w samochodzie. Tulił ją, a ona płakała. Kiedy skończy ła, niecierpliwie go odepchnęła i wy dmuchała nos. – Wiesz, że ją znaleźliśmy ? – mruknęła. – Wiesz, prawda? – Mówisz o doktor Hunter? Tak, sły szałem. Reggie mi powiedziała. – Kiedy ? – Zadzwoniła do mnie. – Przecież nie masz telefonu. – Fakty cznie. Nie mam. – Nawet nie będziesz próbował ściemniać? – pry chnęła. – Wiem, że coś się wy darzy ło, masz to wy pisane na twarzy. Co jak co, ale kłamać nie potrafisz. Co miał jej powiedzieć? Że wy ciągnął długopis z oka tamtego faceta, a nóż wy rzucił na ulicy do pojemnika na śmieci tuż przed ty m, jak zabrała go śmieciarka? Że podpalił dom, zniszczy ł miejsce zbrodni i jest współwinny zacierania śladów podwójnego zabójstwa? By ła policjantką, on już nie. Dzieliła ich przepaść nie do pokonania. Nigdy nie będzie mógł wy znać jej prawdy. Louise na zawsze pozostanie w jego przeszłości. Przy szłości nie mieli. – Powinnaś wracać do domu, Louise. – Ty też. Kupił bilet na autobus dalekobieżny. Czemu wcześniej na to nie wpadł? Nocny m ekspresem jechało się zaskakująco wy godnie, przed świtem by ł już na Heathrow. Jego ody seja wreszcie dobiegła końca. Na lotnisku kupił kawę i czekał, aż jego żona znów stanie na ziemi. Zgodnie z informacją na tablicy przy lotów w Terminalu 3, lot VS 022 nie by ł opóźniony. Samolot wy lądował dwadzieścia minut temu. Opróżnienie takiego wielgachnego ptaka jak airbus A340 musiało trochę potrwać. Potem pasażerowie musieli jeszcze, rzecz jasna, przejść przez mękę odbioru bagaży, więc Jackson przełączy ł się w try b oczekiwania. By ł to stan podobny do medy tacji zen, bez my śli, w związku z czy m bardzo wy godny. Jackson opanował go do perfekcji, kiedy jeszcze jako pry watny detekty w spędzał długie godziny w samochodzie, czekając, aż w polu jego widzenia znajdzie się zaginiony mąż albo niewierna żona.
Przed wy jściem z hali przy lotów tłoczy li się ludzie gotowi powitać nowo przy by ły ch. Jackson nie widział dotąd w jedny m miejscu takiej zbieraniny różny ch narodowości, a na pewno nie w tak dobry ch humorach o tak wczesnej porze. Na obrzeżach tłumu trzy mali się znacznie mniej rozentuzjazmowani taksówkarze i szoferzy, dzierżący w dłoniach uniesione tabliczki z logo różny ch firm oraz kartki z odręcznie wy pisany mi nazwiskami. Formalnie rzecz biorąc, Jackson należał do pierwszej grupy, lecz identy fikował się raczej z tą drugą. Przez kilka minut panowała cisza i napięcie tłumu rosło, aż w końcu nastąpił wy buch podniecenia, kiedy automaty czne drzwi otwarły się z sy kiem i wy szła przez nie awangarda pasażerów pierwszej klasy – mężczy źni w garniturach z bagażem podręczny m, którzy w obliczu wy czekującego tłumu starali się zachować kamienny wy raz twarzy. – Czy to lot z Waszy ngtonu? – zagadnął Jackson jakiegoś poiry towanego mężczy znę, który wy mamrotał pod nosem potwierdzenie, jakby nie mógł uwierzy ć, że kompletnie obcy człowiek zadaje mu takie py tanie, w dodatku z samego rana. Parę minut później drzwi hali przy lotów znów się otwarły i popły nął przez nie strumień pasażerów samolotu. Po pewny m czasie nieco osłabł. Teraz wy chodziły głównie umęczone rodziny z dziećmi i niemowlętami. Pochód zamy kały osoby na wózkach inwalidzkich. Ani śladu jego żony. *** Oczy wiście istniało kilka możliwości. Mogła jej zginąć walizka i właśnie wy pełniała odpowiednie dokumenty w miejscu odbioru bagażu. Mogli ją też zatrzy mać na cle albo przy kontroli paszportowej, ruty nowo lub przez przy padek. Jackson spędził kiedy ś wiele godzin na lotnisku, bo laminat w jego sfaty gowany m paszporcie trochę się odkleił. Odczekał cierpliwie kolejne dwadzieścia minut licząc na to, że Tessa jednak się pojawi. Ty m razem nie przepełniała go buddy jska cierpliwość, ty lko niepokój psa pasterskiego. Doszedł do wniosku, że musiała się spóźnić na samolot. Wówczas z pewnością by do niego zadzwoniła albo przy słała SMS. Niewy kluczone, że Andrew Decker odebrał jej pogodną wiadomość na smartfonie Jacksona („Musiałam przebukować lot” albo „Skreślili mnie z listy pasażerów! Lecę następny m samolotem”). A może pomy liła mu się godzina przy lotu? Po wy padku ciągle miał mętlik w głowie – sieczkę zamiast mózgu, tak przy najmniej stwierdziła Louise. Próbował dodzwonić się do Tessy na komórkę z automatu telefonicznego, ale nie miał karty kredy towej i szy bko skończy ły mu się drobne. Pieniądze od Reggie wy dał niemal w całości na bilet do Londy nu. W końcu odszukał przedstawicielkę linii lotniczy ch o imieniu Lesley, która miała na sobie
uniform w takim kolorze, że gdy by wpadła do kadzi z keczupem Heinza, nikt by jej nie zauważy ł. Poinformowała go, że na liście pasażerów nie by ło żadnej Tessy Webb. – W takim razie musiała spóźnić się na samolot – powiedział. – W ogóle nie miała rezerwacji na ten lot – odparła Lesley, wpatrując się uważnie w ekran monitora komputerowego. – Ani na żaden inny. W całej naszej bazie nie ma nikogo o ty m imieniu i nazwisku. Może podała mu złą nazwę przewoźnika? Nie widział jej biletu, mogła lecieć liniami British Airway s, a nie Virgin Atlantic. Kobieta na stanowisku British Airway s wy raźnie nie miała ochoty z nim rozmawiać. Mogło chodzić o jego posiniaczoną twarz, temblak albo ogólną aurę desperacji; z wielu powodów mógł wzbudzać niechęć. Wy dusiła jednak z siebie, że najbliższy lot z Dulles jest spodziewany za godzinę. Zaczekał więc. Znów ani śladu Tessy. Strawił na czekaniu cały ranek, zanim wreszcie się poddał i pociągiem odchodzący m z lotniska dojechał do dworca Paddington, skąd na piechotę ruszy ł do Covent Garden. I tak nie miał nic lepszego do roboty. Za resztę pieniędzy od Reggie kupił opakowanie croissantów. Nie mógł się doczekać filiżanki mocnej kawy ze swojego przemy słowego ekspresu. Nie pił dobrej kawy, odkąd w środę wczesny m rankiem wy jechał z Londy nu. Po drodze przy szło mu do głowy coś, czego wcześniej nie brał pod uwagę, a mianowicie, że Tessa przy leciała wcześniejszy m samolotem, dzisiaj nad ranem albo wręcz wczoraj, i na pewno jest zdumiona jego nieobecnością. Niemal w to uwierzy ł i wesoło pogwizdy wał, wdrapując się do ich orlego gniazdka („miłosnego gniazdka”, jak je kiedy ś nazwał, a ona wy buchnęła śmiechem; Jackson nie wiedział, czy bardziej rozbawił ją wy świechtany frazes czy jego senty mentalizm). Głośno zastukał do drzwi. Rzecz jasna, nie miał kluczy do domu, ale przecież w środku by ła jego żona, więc po co mu klucze? Pewnie właśnie odsy pia różnicę czasu. Smacznie śpi, zmęczona podróżą. A może wy skoczy ła do sklepu po croissanty albo świeżą kawę dla swojego ukochanego, żeby przy nieść je tutaj, do ich miłosnego gniazdka? Belki naszego domu są cedrowe, a krokwie sosnowe. Gdzie ona, kurwa, jest? W sekrecie przed sąsiadem z dołu Jackson trzy mał zapasowy klucz do mieszkania ponad nadprożem jego drzwi wejściowy ch. Nawet gdy by znalazł go tam jakiś złodziej, nigdy by się nie domy ślił, że to klucz do innego mieszkania. Ogólnie rzecz biorąc, złodzieje by li oportunisty czny mi głupkami. Pomy ślał o kluczy kach do priusa, ukry ty ch za puszką farby „Zamglona perła”. W inny m ży ciu by łoby to świetne imię dla Joanny Hunter. Nieodgadniona jak chińska zagadka. Powiedziała mu, że zabiła tamty ch dwóch, którzy ją przetrzy my wali, bo zamierzali zamordować ją oraz dziecko, ale nie wiedział, czy mówiła prawdę. Uniewinniono by ją – by ł tego prawie
pewien – ponieważ działała w samoobronie, ale po takiej jatce jej nazwisko znalazłoby się na pierwszy ch stronach gazet. Do końca ży cia by łaby kobietą, która zabiła swoich pory waczy, jej dziecko ży łoby z ty m piętnem. Jackson doskonale ją rozumiał. Przez ostatnie trzy dzieści lat uciekała od jednego koszmaru po to ty lko, żeby wpaść w sam środek innego. Z ulgą wsunął klucz do zamka i przekręcił. Nareszcie by ł w domu. Ani śladu Tessy. Żadnej torebki świeżo zmielonej kawy na kuchenny m blacie. Żadny ch croissantów. Dokąd odeszła moja umiłowana? *** Nie musiał się nawet rozglądać, wy starczy ło pociągnąć nosem. Z całą pewnością nie by ł to aromat kawy. Sądząc po słodkawy m zapachu, musiał tu leżeć co najmniej jeden dzień. Obcy mężczy zna. U jego stóp upuszczony rosy jski pistolet, makarow albo tokariew, Jackson nie miał pewności. Sporo ich by ło w uży ciu w Zatoce, chłopcy przy wozili je do domu jako trofea wojenne. Niewy kluczone, że to by ły wojskowy, który wy brał czy ste rozwiązanie i palnął sobie w łeb. Prawdę mówiąc, rozwiązanie nie okazało się czy ste, wręcz przeciwnie. Wszędzie by ło pełno krwi, substancji mózgowej i jeszcze czegoś. Jackson wolał się z bliska nie przy glądać, nie chciał zanieczy ścić miejsca przestępstwa. W ciągu minionej doby jedno już zniszczy ł, więc chociaż to powinien zachować nietknięte. Zważy wszy, że gościowi brakowało większości twarzy, Jackson nie potrafił stwierdzić, czy to ktoś, kogo znał. Garnitur wy glądał znajomo – by ł podobnie wy mięty jak ten, którego właściciel podróżował z Jacksonem w pociągu. Niczy m niewy różniający się przeciętniak. Obcy czy nie, czemu ktoś miałby się włamy wać, żeby popełnić samobójstwo w jego mieszkaniu? Martwe ciała nie robiły na Jacksonie wrażenia – w swoim czasie naoglądał się ich dostatecznie dużo, żeby się uodpornić – nie przy wy kł jednak znajdy wać ich we własny m domu. W dodatku, jak się okazało, nigdzie nie znalazł śladów włamania. Okna i zamki w drzwiach by ły nienaruszone. Ostrożnie, starając się nie wdepnąć w kałużę krwi, zbliży ł się do ciała, a następnie kciukiem i palcem wskazujący m wy ciągnął portfel z wewnętrznej kieszeni trupa. W środku znalazł dwie dobrze sobie znane fotografie oraz prawo jazdy. Przez chwilę wpatry wał się w zdjęcie na dokumencie. Nigdy go nie lubił, z reguły źle wy chodził na zdjęciach, ale na ty m wy glądał jak uchodźca wojenny. Kusiło go, żeby przeszukać pozostałe kieszenie denata, ale się powstrzy mał. Prawo jazdy wszy stko wy jaśniało – facet nazy wał się Jackson Brodie. Miał ochotę zadzwonić do Louise i powiedzieć jej, że Andrew Decker wreszcie przestał uciekać, ale zamiast tego wy kręcił numer alarmowy 999.
W oczekiwaniu na nowe karty kredy towe poprosił Josie, żeby przelała mu pieniądze na jego konto internetowe („Coś ty znowu zmalował, Jacksonie?”). Dy sponując paszportem, mógłby pójść do banku i wy płacić gotówkę, lecz paszport leżał gdzieś w mieszkaniu, a wszy stko, co się tam znajdowało, by ło poza jego zasięgiem, dopóki policja prowadziła w środku swoje czy nności. „To potencjalne miejsce zbrodni, sir – poinformował go jeden ze śledczy ch. – Nie mamy pewności, że to by ło samobójstwo”. „Wiem – odparł Jackson – by łem kiedy ś policjantem”. Przed rozmową z Josie zatelefonował do Julii, lecz ta nie by ła zainteresowana jego kłopotami. Jej siostra Amelia zmarła w środę podczas operacji („Wy stąpiły jakieś komplikacje – łkała – cała Amelia!”). Pieniędzy starczy ło mu akurat, żeby przeży ć kilka dni. Wy najął pokój w tanim hotelu w King’s Cross na czas, gdy w mieszkaniu w Covent Garden trwało dochodzenie. Nie planował znów się tam wprowadzić. Nie wy obrażał sobie, że mógłby leżeć z puszką piwa na kanapie w ty m samy m pokoju, w który m ktoś odstrzelił sobie łeb (i to dosłownie). Hotel okazał się zwy kłą norą. Rok wcześniej mniej więcej o tej samej porze zatrzy mali się z Marlee w hotelu Le Meurice. Gwiazdkowe zakupy w Pary żu. Wieczorami snuli się po ulicach i oglądali świąteczne wy stawy w Galeries Lafay ette. A teraz tkwił w tej zapchlonej ruderze w King’s Cross. Jakże nisko upadł! W poniedziałek rano poszedł do Muzeum Bry ty jskiego. Nikt tam nigdy nie sły szał o Tessie Webb. „Jest tutaj kustoszem – upierał się Jackson. – W kolekcji sztuki asy ry jskiej”. Nie by ło żadnej Tessy Webb ani Tessy Brodie. Nikt też nie wiedział o żadnej konferencji w Waszy ngtonie. Jackson poprosił o pomoc niejakiego Nicka, który do niedawna pracował dla Berniego, by łego speca od komputerów w policji metropolitalnej. Sam Bernie by ł chwilowo nieuchwy tny. Nick oddzwonił z informacją, że żadna Tessa Webb nie uczęszczała do szkoły dla dziewcząt pod wezwaniem św. Pawła ani do Keble College w Oxfordzie. Nikt o ty m nazwisku nie posiadał numeru ubezpieczenia społecznego ani prawa jazdy. Jackson by ł ciekaw, jaką reakcję by wzbudził, zgłaszając na policji zaginięcie swojej marnotrawnej żony. Ty lko jak zgłosić zaginięcie kogoś, kto najwy raźniej nigdy nie istniał? Inspektor prowadzący dochodzenie oznajmił mu: – Po sekcji zwłok patolog jest na sto procent pewny, że Andrew Decker się zastrzelił. – Akurat w moim mieszkaniu? – Gdzieś musiał to zrobić. Miał pańskie klucze i adres. Może w pewny m sensie zaczął się z panem utożsamiać? Nie wiemy, jak zdoby ł broń, ale ponieważ przez ostatnie trzy dzieści lat
przeby wał w towarzy stwie przestępców, prawdopodobnie nie by ło to trudne. We wtorek wpuszczono go z powrotem do mieszkania w Covent Garden. Odzy skawszy paszport, poszedł prosto do banku, żeby wy płacić pieniądze i odkry ł, że nie ma ani pensa. Lokaty również przepadły. – Cwana besty jka z tej twojej tak zwanej żoneczki – stwierdził z podziwem Nick. – Przeniosła wszy stko z twoich rachunków na konta, który ch nie da się wy śledzić. – Spry tne, naprawdę spry tne. Tessa zniknęła, podobnie jak pieniądze oraz Bernie. Wszy stko by ło od początku ukartowane, od tamtego pierwszego „przy padkowego” spotkania na Regent Street. Tessa i Bernie wspólnie wy my ślili kobietę, która musiała spodobać się Jacksonowi – jej wy gląd, sposób by cia, to, co mówiła – a on dał się podejść jak koncertowy idiota. Popełnili oszustwo doskonałe, a on okazał się doskonały m celem. By ł tak zmęczony, że nawet nie czuł wściekłości. Ostatecznie nie zapracował na swój majątek, mógł więc uznać, że pieniądze przeszły po prostu w ręce kolejnej osoby, która na nie nie zasłuży ła.
VI
Boże Narodzenie
Pies jest tylko pod choinkę „Wierny przy jaciel”. Co miały znaczy ć te słowa? Czy odnosiły się do zawartości kosza: wiklinowego kosza z pokry wą, do którego wrzuca się rzeczy do prania, przewiązanego czerwoną atłasową wstążką, czy raczej do osoby, która podrzuciła go na próg ich domu? Wy pisano je na jedny m z ty ch drogich bły szczący ch karnecików z reprodukcjami wiktoriańskich widoczków bożonarodzeniowy ch, które dołącza się do prezentów. Całość wy glądała bardzo staroświecko. Uchy liwszy pokry wę, człowiek spodziewał się ujrzeć w środku świąteczne smakoły ki: pudding ze śliwkami i ogromną glazurowaną szy nkę, do tego butelki porto oraz madery. Co jak co, ale Louise nie spodziewała się znaleźć w koszu psa. Szczeniaczka, czarno-białego malucha. – To border collie, pies pasterski – orzekł fachowo Patrick. – Miałem takiego w dzieciństwie. Kosz znalazł Patrick. By ła Wigilia, a oni, milcząc, siedzieli w salonie i słuchali radia. Sielankowa ponadczasowa scena, emanująca rodzinny m ciepłem, która nijak się miała do rzeczy wistości. Louise czuła się z niej całkowicie wy łączona, choć przecież znajdowała się w samy m jej centrum. Patrick rozwiązy wał krzy żówkę w gazecie, ona zaś przerabiała bożonarodzeniowe kartki, który ch nie zdąży ła w porę wy słać, na pozdrowienia noworoczne. „Przepraszam, że piszę tak późno – dopadła mnie gry pa”. Kłamstwo, ale co tam. Na górze zamknięty w swoim pokoju Archie tkwił przed komputerem i gadał z przy jaciółmi. Przez sufit sączy ła się zdecy dowanie nieświąteczna muzy ka. W pewnej chwili ktoś zadzwonił do drzwi. Patrick wstał i poszedł otworzy ć. – Widziałeś, kto to by ł? – spy tała go Louise. – Nie – odparł. – Zupełnie nic nie widziałeś? Nawet samochodu? Może chociaż sły szałeś silnik? Musiałeś coś zauważy ć! Przecież nie spadł z nieba, ktoś nacisnął dzwonek. – Wy luzuj, Louise. Nie jestem twoim podejrzany m. Może to pies dla Archiego? – Pies? Dla Archiego? Chy ba sam w to nie wierzy sz. Wiedziała, że to by ł on. „Wierny przy jaciel” na kilometr zalaty wał mdły m senty mentalizmem. Jak wszy stko zresztą: kosz, karnecik, wstążka. To musiał by ć on. Wy biegła na ulicę, tuląc do siebie psiaka. Czuła, że jego serduszko łomocze w ry tm jej własnego serca. Tłuściutkie ciałko w jej ramionach wy dawało się takie mocne, chociaż waży ło ty le co nic. Stała na środku jezdni i całą siłą woli próbowała ściągnąć Jacksona z powrotem. Na próżno. – Louise, wracaj do środka, bo zamarzniesz.
W dzień Bożego Narodzenia pojechała do Livingston. Alison Needler wy stawiła dom w Trinity na sprzedaż i szukała czegoś nowego. – Podejrzewam, że pójdzie za bezcen – stwierdziła. – Kto by chciał mieszkać w miejscu, gdzie zamordowano trzy osoby ? – No nie wiem – odrzekła Louise. – Ry nek nieruchomości w Edy nburgu jest dość ograniczony. Ty dzień wcześniej przy wiozła im choinkę; widać by ło, że Alison nie ma głowy do takich rzeczy. Do tego prezenty : zabawki dla dzieciaków, same hałaśliwe, plastikowe i w krzy kliwy ch kolorach, nic choćby umiarkowanie gustownego albo edukacy jnego. Louise by ła kiedy ś dzieckiem i wiedziała, co się podoba dzieciom. Ty m razem dowiozła im to wszy stko, czego nie powinno zabraknąć w domu na święta: orzechy, mandary nki, dakty le, czy li rzeczy, który ch tak naprawdę nikt nie jadł. Do tego butelkę słodowej whisky i drugą z wódką. „Wódka – powiedziała Alison – mój ulubiony trunek”. Od czasu do czasu Louise zdawało się, że dostrzega inną Alison, tę sprzed małżeństwa z Davidem Needlerem. Alison przy niosła z kuchni dwa kieliszki, mówiąc: „Ty wolisz whisky, prawda?”. Louise zakry ła kieliszek dłonią i odparła: „Nie, dzięki, wy starczy mi sok pomarańczowy albo coś w ty m rodzaju”. Brew Alison uniosła się py tająco. „Jesteś w ciąży ?” – upewniła się. Louise ry knęła śmiechem i wy krztusiła: „A ty co, wróżka? Nie jestem w ciąży, ty lko prowadzę. No co? Co mi się tak przy glądasz? Mówię jak jest, z ręką na sercu. Przy sięgam na grób swojej matki: nie jestem w ciąży ”. A co tam. Drzwi jej serca zostały wy ważone i nie mogła ich zamknąć, choćby się starała ze wszy stkich sił. A starała się bardzo, nawet umówiła się na zabieg w klinice. Ty le że czasem, kiedy coś raz zostanie otwarte, nie da się tego ponownie zamknąć. Nie wszy stkie skrzy nie pozostają zatrzaśnięte. Zamierzała odejść od Patricka w sy lwestra, żeby oboje mogli zacząć Nowy Rok z czy sty m kontem. Nowy początek, nowe ży cie. Co za banały, Louise. By le nie w Boże Narodzenie, to by łoby okrutne – jego poprzednia żona odeszła w święta, chociaż co prawda nie z własnej woli. Louise nie chciała, żeby odtąd każde Boże Narodzenie kojarzy ło mu się z porzuceniem. Z pewnością jeszcze się kiedy ś ożeni. Stanowił świetny materiał na męża (wy obraziła sobie, jak ze śmiechem mówi do kolejnej żony : „Mam lata prakty ki”). Dobry by ł z niego facet, szkoda ty lko, że ona okazała się taką złą kobietą. „Miłość jest najważniejsza”, powiedziała jej na odchodny m Joanna Hunter, kiedy Louise rozmawiała z nią po raz trzeci i ostatni. Ta kobieta by ła twarda jak marmur. – Tak po prostu błąkała się pani przez trzy dni i noce? Twierdzi pani, że niczego nie pamięta? Ani gdzie pani spała, ani co jadła? Nie wzięła pani ze sobą samochodu ani pieniędzy. Muszę przy znać, że nic z tego nie rozumiem, doktor Hunter.
– Ja też nie, pani nadkomisarz. Proszę mi mówić Jo. Louise przy puszczała, że mogła mocniej ją przy cisnąć, poszukać dowodów przestępstwa, na przy kład odzieży, w której lekarka wy szła z domu. Gdzie się podział jej czarny kostium? Albo skąd wziął się na ulicy świeżo wy my ty prius, z którego ktoś ewidentnie usunął wszelki materiał dowodowy ? Na każde py tanie Joanna Hunter wzruszała ramionami i powtarzała, że nic nie pamięta. Nie można jej by ło złamać. Neila Huntera zresztą też nie. Odwołał swoje wcześniejsze zeznania na temat Andersona i próby wy muszenia. Może gdy by Louise naprawdę zależało, zdołałaby ją złamać. Mogła jej na przy kład podsunąć te dwa ciała, znalezione w spalony m domu w Penicuik, ciała mężczy zn, który ch tożsamości po dwóch ty godniach wciąż nie udało się ustalić. W końcu dzięki rejestrom denty sty czny m zidenty fikowali jednego z nich, by łego żołnierza piechoty morskiej. Dziesięć lat wcześniej odszedł ze służby i nikt nie wiedział, czy m się odtąd zajmował. Tożsamość drugiego pozostała nieznana. Nie zdołali też odnaleźć noża, który m wy kończono tego ze zmiażdżoną tchawicą, ani tajemniczego przedmiotu, który ktoś wepchnął drugiej ofierze przez oko aż do mózgu. Ogień zniszczy ł odciski palców. „Robota zawodowca” – podsumował funkcjonariusz prowadzący śledztwo, kiedy omawiali je na spotkaniu policy jnej grupy roboczej. Nikt się nawet nie zająknął, że cała sprawa może mieć jakikolwiek związek z osobą Joanny Hunter. Lekarka zniknęła, po czy m się odnalazła. Koniec, kropka. Anderson gładko się wy winął, Neil Hunter zaś miał stanąć przed sądem za umy ślne podpalenie w celu wy łudzenia odszkodowania. Śmierć Marcusa by ła przez kilka dni wiadomością numer jeden. „Bohaterski policjant” i tak dalej. Po ty godniu jego matka zdecy dowała o odłączeniu go od aparatury podtrzy mującej ży cie, więc pogrzeb odby ł się tuż przed świętami. „Dla mnie to bez różnicy – stwierdziła. – Odtąd nie będzie już żadny ch świąt”. Nazajutrz po pogrzebie o trzeciej nad ranem skoczy ła z Mostu Północnego. Też powinna dostać medal. Jeśli chodzi o Deckera, Louise nie potrafiła pojąć, co się właściwie stało. – Odwiedziła go pani w więzieniu – zwróciła się do Joanny Hunter. – Dlaczego? Co mu pani powiedziała? – W sumie niewiele – odparła lekarka. – To i owo. Wie pani, jak to zwy kle by wa. – Nie, nie wiem. Joanna Hunter ubierała choinkę tanimi szklany mi bombkami z taką pieczołowitością, jakby to by ły szlachetne klejnoty. – Bardzo żałował tego, co zrobił. W więzieniu się nawrócił – dodała, przy glądając się trzy manemu w dłoni białemu aniołowi, który miał trafić na czubek drzewka. – Tak, na katolicy zm – sprecy zowała Louise. – A potem się zabił. Musiał wiedzieć, że jako katolik skazuje się na wieczne potępienie.
– Cóż, może uznał, że właśnie na to zasłuży ł – stwierdziła Joanna Hunter, wspinając się na drabinkę, żeby dosięgnąć czubka choinki. – Pani potrafi strzelać – zauważy ła Louise, przy trzy mując drabinkę. – Owszem. Ale to nie ja pociągnęłam za spust. „Fakty cznie – pomy ślała Louise – ty lko przekonałaś go do tego w taki czy inny sposób”. – Odwiedziłam Deckera, bo chciałam, żeby zrozumiał, co zrobił – powiedziała Joanna Hunter, mocując anioła. – Chciałam, żeby wiedział, że całkiem bez powodu odebrał ludziom ży cie. Może widok mnie dorosłej, z dzieckiem na ręku, wreszcie mu to uświadomił. Może zrozumiał, jacy mogliby by ć Jessica i Joseph. Dobre wy tłumaczenie, uznała Louise. Bardzo racjonalne. Godne lekarza. Któż jednak mógł wiedzieć, co jeszcze wy szeptała mu tamtego dnia w pokoju odwiedzin? Wzięła ze sobą dziecko! To, co dobre i złe w jej ży ciu, spotkało się w jedny m pomieszczeniu i zło zostało pokonane. Gdy by Louise kiedy kolwiek znalazła się w niebezpieczeństwie, gdy by utknęła ciemną nocą w ślepej uliczce i nie miała dokąd uciekać, chciałaby mieć po swojej stronie Joannę Hunter. Zdecy dowanie wolała walczy ć z nią ramię w ramię niż przeciwko niej. Czy lekarka poczuła saty sfakcję na wieść, że Decker palnął sobie w łeb? Louise nie czuła saty sfakcji, kiedy David Needler się zastrzelił. To by ło zby t łatwe. Shipman, West, Thomas Hamilton do końca zachowali kontrolę i sami odebrali sobie ży cie. Louise wolałaby postawić Needlera przed plutonem egzekucy jny m, zobaczy ć na jego twarzy przerażenie w chwili, gdy uświadomiłby sobie, że sam również zostanie unicestwiony. Joanna Hunter zeszła z drabinki i zapaliła lampki na choince. – Gotowe – oznajmiła. – Czy ż to nie uroczy widok, pani nadkomisarz? – Proszę mi mówić Louise. – Na zdrowie – powiedziała Louise, stukając się szklanką soku pomarańczowego z Alison, która odparła: – Na zdrowie. – Dostałam na święta szczeniaczka – pochwaliła się mały m Needlerom. – Jak trochę podrośnie, przy prowadzę go, żeby was poznał. – Jak go pani nazwie? – spy tał ją Cameron. – Jackson – odrzekła Louise. – Dziwne imię dla psa – zauważy ła Simone. – Tak – przy znała Louise. – Wiem.
Chwała na wysokości, a pokój na ziemi – Wesoły ch świąt – powiedziała doktor Hunter, wznosząc do góry kubek. Uczciły bożonarodzeniowy poranek kawą, kruchy mi babeczkami z nadzieniem bakaliowy m oraz kremem z masła, cukru i brandy na śniadanie. („Och, na litość boską! Dlaczego nie?” – stwierdziła doktor Hunter). Dziecko zjadło owsiankę i gotowane jajko. Potem pod choinką otworzy li prezenty. Dziecko dostało pieska na paty ku do popy chania, który przy pominał trochę labradora, ale i tak bardziej interesowało je kolorowe opakowanie. Sadie jako prawdziwy pies dostała piękną obrożę i nową piłkę, która odbijała się do sufitu. Reggie aż się popłakała, kiedy doktor Hunter podarowała jej całkiem nowiutki PowerBook, którego nikt nie mógł jej odebrać. Ona kupiła doktor Hunter ty lko aksamitną apaszkę, co prawda bardzo ładną, z Jennersa. Wy dała na nią ostatnie pieniądze. Jackson Brodie nalegał, żeby przy jęła od niego czek na kwotę znacznie przewy ższającą poży czoną sumę, chociaż protestowała, że nie ma takiej potrzeby. Kiedy poszła do banku zrealizować czek i wpłacić pieniądze na konto, usły szała, że „będą musieli zwrócić go wy stawcy ”, co – jak wy jaśnił jej pan Hussain – oznaczało, że czek nie ma pokry cia i wbrew temu, co mówił o swoim majątku, Jackson Brodie nie ma w ogóle pieniędzy. No tak. Człowiek my śli, że kogoś zna, a ten ktoś okazuje się całkiem inny. Jackson wciąż do niej należał, lecz Reggie nie by ła pewna, czy nadal go chce. Ty mczasem zamieszkała z doktor Hunter. „Dopóki czegoś nie znajdziesz – powiedziała lekarka – ale jeśli zechcesz, możesz tu zostać na stałe. By łoby miło, prawda?”. Właściwie nie rozmawiały o ty m, co się stało. Pewny ch tematów lepiej nie poruszać. Na przy kład słowem nie wspomniały o ty m, czy ją krew mieli na sobie doktor Hunter i dziecko. Jackson nie wpuścił wtedy Reggie do środka („Ani się waż!”), więc nie wiedziała, kto by ł w domu ani co się właściwie stało. Najwy raźniej coś złego. Nieodwracalnego. Rzecz jasna później przeczy tała w „Evening News” o ciałach dwóch niezidenty fikowany ch mężczy zn znaleziony ch w spalony m domu oraz ich zagadkowej śmierci. Przy szło jej do głowy, że ktoś, kto jest gotów na wszy stko, żeby chronić swoje dziecko, powinien by ć w tej sprawie naturalny m podejrzany m, ale najwy raźniej nikt poza nią na to nie wpadł. Ilekroć policja przesłuchiwała doktor Hunter odnośnie do jej zaginięcia, lekarka za każdy m razem powtarzała to samo: wy szła się przejść i doznała zaniku pamięci. Czy ste wariactwo. Ponieważ nie mieli innego wy jścia, musieli jej uwierzy ć. „Jak my ślisz, Reggie? Co się naprawdę stało?” – spy tała ją nadkomisarz Monroe, a Reggie odparła: „Słowo honoru, nie wiem”, co by ło prawdą, całą prawdą i ty lko prawdą. Przez cały dzień Bożego Narodzenia doktor Hunter nie rozstawała się z apaszką. Mówiła, że nigdy
nie miała ładniejszej. Wy piły szampana, zjadły pieczoną gęś i świąteczny pudding. Dziecko dostało różowe lody, po czy m usnęło Reggie na kolanach, kiedy oglądali Opowieść wigilijną Muppetów. Ogólnie rzecz biorąc, by ły to najlepsze święta Reggie. Gdy by jeszcze ży ła mama, by łoby wręcz idealnie. Pani MacDonald została pochowana tuż przed Boży m Narodzeniem. Na pogrzebie stawili się sierżant Wiseman i ten drugi policjant o azjaty ckich ry sach twarzy, co Reggie uznała za coś więcej niż ty lko dopełnienie obowiązku. Uroczy stość by ła trady cy jnie chrześcijańska, ponieważ wy znawana przez zmarłą dziwna religia nie obejmowała pogrzebów. Większość jej współwy znawców (pięcioro z ośmiorga) zabrało głos na temat porwania Kościoła i wielkiego ucisku. Reggie wstała i powiedziała: „Pani MacDonald zawsze by ła dla mnie dobra”, po czy m dodała jeszcze kilka komplementów, na które pani MacDonald w zasadzie nie zasługiwała. Nie można przecież źle mówić o zmarły ch – no, chy ba że chodziłoby o Hitlera albo o mordercę rodziny doktor Hunter. Nikt z zebrany ch nie wspomniał, że starsza pani spowodowała katastrofę kolejową w Musselburghu. Najwy raźniej śmierć rozgrzeszała ludzi z wielu win. Reggie skorzy stała z usług tej samej firmy, która zorganizowała pogrzeb mamy. Wy brała nawet ten sam hy mn Trwaj przy mnie. Na koniec podeszła do pani MacDonald, która leżała w otwartej trumnie wy ściełanej biały m aksamitem poliestrowy m – nauczy cielka do końca zachowała upodobanie do sztuczny ch tkanin. Przedsiębiorca pogrzebowy zapy tał ją: „Chciałaby ś zostać sama?”. Reggie ze smutkiem przy taknęła. Kiedy wy szedł, wetknęła do trumny wszy stkie foliowe woreczki z heroiną, które znalazła ukry te w wy drążony ch wnętrzach książek z biblioteczki klasy ki Loeba. Jedno by ło pewne: pani MacDonald by ła ostatnią osobą, której mogły zaszkodzić narkoty ki. Po wy jęciu woreczków ze skry tek Reggie schowała je na półce w garażu doktor Hunter za puszkami z farbą, ponieważ, jak zawsze powtarzała lekarka, nikt tam nigdy nie zaglądał. Została sprofanowana nie cała biblioteczka klasy ki, lecz całkiem spora jej część. Reggie zważy ła heroinę na staroświeckiej wadze pani MacDonald. By ł tego prawie kilogram, czy li kupa szmalu. Domy śliła się, że Billy musiał podkradać towar, który m handlował. Nie miała okazji go zapy tać, bo się nie widzieli. Teraz pani MacDonald poszła z dy mem wraz ze wszy stkimi woreczkami, więc Rudy i Blondas nigdy nie odzy skają swoich narkoty ków. Musieli wiedzieć, że Billy chował heroinę w wy daniach klasy ki Loeba, ale raczej nie przy puszczali, że w salonie pani MacDonald jest ich cała biblioteczka. Pani MacDonald zarządziła w testamencie, aby jej dom został sprzedany, a pieniądze podzielone pomiędzy jej kościół i Reggie, miała więc za co studiować – ot, tak. *** – Jak twój brat spędza święta? – spy tała ją doktor Hunter.
– Nie wiem. Pewnie z kolegami. Jedna prawda i jedno kłamstwo, bo jak można spędzać święta z kolegami, jeżeli się ich nie ma? Reggie nie miała pojęcia, co się dzieje z Billy m. Prędzej czy później znowu się pojawi, jak zwy kle nie w porę. Czarna owca rodziny. Zastanowiła ją jedna rzecz: skąd doktor Hunter wiedziała o Billy m? Reggie by ła całkiem pewna, że nigdy nie wspominała jej o bracie. Kolejna pozy cja na liście zagadek związany ch z doktor Hunter. Ty le ich by ło, że można by nimi zapełnić całą graciarnię na piętrze. Pan Hunter nie spędził z nimi pierwszego dnia Bożego Narodzenia. Według doktor Hunter miał zajrzeć w drugi dzień świąt, żeby złoży ć ży czenia dziecku. Postawiono mu zarzut umy ślnego podpalenia jednego z jego salonów z automatami do gry. Zwolniony za kaucją zamieszkał w podrzędny m pensjonacie w Polwarth i czekał, aż doktor Hunter zdecy duje, czy przy jąć go z powrotem do swojego ży cia. Można się by ło domy ślić, że już podjęła decy zję. Wszy stko wskazy wało na to, że jej mąż zostanie bankrutem. Całe szczęście dom by ł na jej nazwisko. „Pewnie starał się, jak mógł” – zauważy ła Reggie zdziwiona, że staje w obronie pana Huntera, który przecież nigdy nic dla niej nie zrobił. Doktor Hunter odparła jednak: „Niewy starczająco”. Dodała, że na miejscu męża zrobiłaby wszy stko, żeby odzy skać rodzinę. „Absolutnie wszy stko” – podkreśliła z przejęciem, żeby Reggie nie miała wątpliwości, że dla bliskiej osoby poruszy łaby niebo i ziemię. Dobrze by ło wiedzieć, że i ona, Reggie Chase, biedna sierotka, wy bawicielka Jacksona Brodiego, pomocnica doktor Hunter, córka Jackie, również zalicza się do tego grona wy brańców. Na dobre i na złe, cały świat stał przed nią otworem. Vivat Regina!
Niech nam Bóg błogosławi, każdemu z nas Przy garbiony Billy mijał kolejne rozświetlone okna na swojej ulicy. Z balkonu sąsiedniego bloku zwisał ogromny nadmuchiwany Mikołaj; wy glądało to, jakby się wdrapy wał do czy jegoś mieszkania. The Inch by ło beznadziejne w święta. Edy nburg by ł beznadziejny w święta. Podobnie jak cała Szkocja, Ziemia oraz wszechświat. W dzień Bożego Narodzenia wszędzie by ło beznadziejnie. U Pakistańca kupił fajki – dobrze, że chociaż tam by ło otwarte. My ślał, że zabije tę smarkulę, swoją siostrę. I o mały włos by ją zabił. Niewy kluczone, że będzie trzeba pry skać z miasta. Wy jedzie gdzieś, gdzie nikt go nie zna, i zacznie wszy stko od początku. Na przy kład w Dundee. „Jesteś takim przedsiębiorczy m chłopcem” – powtarzała mu ta świętojebliwa stara krowa, kiedy wpadał, żeby wy mienić korki, przetkać zlew albo coś w ty m rodzaju. Przy okazji zdejmował z półki książkę, uty kał w środku towar i odkładał na miejsce. Wiedział, że Reggie nie wolno tam zaglądać, a stara krowa z powodu ślepoty już nie czy tała, sądził więc, że jego skarb jest bezpieczny. Dobrze przy najmniej, że miał jeszcze pieniądze, które ukochana doktórka Reggie zapłaciła mu za makarowa. Nie miał pojęcia, na co jej by ła broń. Dziwny jest ten świat, jak mawiała ich mamuńcia. Minęła go chwiejnie jakaś stara pijaczka, rzucając: – Wesoły ch Świąt, sy nku! – Spierdalaj, ty stara cipo – mruknął Billy i oboje parsknęli śmiechem.
Więcej na: www.ebook4all.pl
Odnaleziona Most Westminsterski o świcie. By ł taki wiersz, lecz Jackson z ulgą stwierdził, że nie pamięta z niego ani słowa. Co za mróz. Miasto by ło wy ludnione jak o żadnej innej porze dnia. Nie tak wy obrażał sobie dzień Bożego Narodzenia. Nie spodziewał się, że spędzi go sam, kompletnie spłukany, w ty m cholerny m mieście. Zamierzali z Tessą wy kupić w ostatniej chwili wy cieczkę w jakieś gorące i stosunkowo nieświąteczne miejsce. – Nie przepadam za Gwiazdką – zwierzy ła mu się. – A ty ? – Nigdy się nad ty m nie zastanawiałem – odparł. – Afry ka Północna – zdecy dowała, przesuwając palcem wzdłuż jego kręgosłupa, aż zamruczał jak kot. – Polecimy do Egiptu. My ślę, że będę cię mogła podszkolić. Z zaby tków i w ogóle. – Nie mogę się doczekać – szepnął. – Ty ch zaby tków i w ogóle. Minęło go dwóch młody ch mężczy zn, wciąż pijany ch po wigilijny ch ekscesach. Obrzucili go dziwny m spojrzeniem, może dlatego, że spoglądał w wody Tamizy z takim napięciem, jakby rozważał skok w ich lodowatą toń. Nie rozważał żadnego skoku. Wy starczy, że jego brat się zabił; Jackson nie zamierzał robić czegoś takiego własnej córce. Tamty ch dwóch wzięło go pewnie za żałosnego patałacha, który nie ma dokąd pójść, nie ma rodziny, w której cieple mógłby się ogrzać w ten świąteczny czas. Mieli rację. W ręku trzy mał foliową torebkę z włosem Nathana. „By ła w kieszeni pana kurtki” – powiedziała Reggie. Zwróciła mu także pocztówkę, jedną z ty ch, które Marlee przy słała mu z Brugii. „Tęsknię! Całuję!”. Widokówka wy glądała, jakby przetrwała wojnę. To zabawne, ale musiał przy znać, że tęskni za Reggie bardziej niż za rodzoną córką. Marlee miała wokół mnóstwo ludzi, który m na niej zależało; Reggie mogła ich policzy ć na palcach jednej ręki. „Wszy scy jesteśmy samotni, panie Brodie, dlatego musimy się troszczy ć o siebie nawzajem”. Domy ślił się, że to świąteczny nastrój tak na nią podziałał. Nie uratował jej ży cia („Jeszcze nie” – podkreśliła), nie spłacił długu spisanego własną krwią. Ciekawe, co teraz robi tamta kobieta z gór. Czy właśnie budzi się w łóżku, w domu wy pełniony m dźwiękami pły nący ch z radia kolęd i zapachem pieczonego indy ka, czy wciąż maszeruje po pusty ch drogach wśród ośnieżony ch szczy tów, smagana wiatrem i deszczem? Wszędzie by ły jakieś niedokończone sprawy. Py tania bez odpowiedzi. Zawsze sobie
wy obrażał, że tuż przed śmiercią następuje taki moment, kiedy wszy stko staje się jasne: niedokończone sprawy zostają domknięte, na każde py tanie znajduje się odpowiedź, to, co zagubione, nareszcie się odnajduje, a człowiek my śli sobie: „No tak, teraz już rozumiem!”, i spokojnie może odejść w mrok albo w światło. Ty le że nic takiego się nie wy darzy ło, kiedy sam umarł (niemal sły szał doktor Foster, mówiącą: „Ty lko na chwilę”), więc może to by ły ty lko pobożne ży czenia. Tajemnice na wieki pozostają nierozwikłane. Jak się tak nad ty m zastanowić, znaczy łoby to, że trzeba robić wszy stko póki się da, żeby jeszcze za ży cia uporządkować, co się da. Szukać odpowiedzi, rozwiązy wać zagadki, by ć dobry m detekty wem. Krzy żowcem. Pierwotnie zamierzał oddać włos Nathana do analizy DNA. Nathan spędzi ten poranek oraz całe Boże Narodzenie na wsi z Julią i panem Fagasem. Jackson miętosił w palcach brudną torebkę. Postąpiłby szlachetnie, gdy by wrzucił ją do rzeki, pozwolił jej odpły nąć z prądem i zostawił ty m samy m Nathana w spokoju; tak przy puszczał. Ale to mroźne, szare i jakże angielskie Boże Narodzenie nie nastrajało go zby t szlachetnie. Wszy stko stracił. Nową żonę, poprzednią żonę, pieniądze, dom. Schował torebkę z włosem z powrotem do kieszeni. Tessa nie dostała wszy stkiego. Sprzedaż jego domu we Francji się przeciągnęła i pieniądze trafiły na jego konto przed samy mi świętami. Nie by ła to suma do pogardzenia, więc – jak zauważy ła Josie – Jackson znów spadł na cztery łapy. Pora zapomnieć, zacząć od nowa. Trochę późno jak na nowy początek. Może po prostu by ł za stary m psem, żeby go można by ło nauczy ć nowy ch sztuczek? Doszedł do wniosku, że gorzej chy ba nie można się czuć. Nagle przy pomniało mu się, jak odnalazł Joannę, i ta my śl by ła niczy m promień słońca, niosący pocieszenie nawet w najczarniejszą noc. Nie chodziło o ten drugi raz, kiedy ujrzał ją zalaną krwią, lecz o pierwszy, o tamtą ciepłą noc na wsi w Devonie. Pamiętał, że światło jego latarki zatoczy ło szeroki łuk, omiatając łany pszenicy. Zauważy ł ją dosłownie w ostatniej chwili; niewiele brakowało, a potknąłby się o nieruchome ciałko. W pierwszej chwili pomy ślał, że nie ży je. W ciągu dwunastu miesięcy, jakie nastąpiły po jego dwunasty ch urodzinach, by ł świadkiem agonii matki w szpitalu, patrzy ł na ciało siostry bezceremonialnie wy ciągane z kanału, wreszcie znalazł powieszonego brata. Miał dopiero dziewiętnaście lat i wiedział, że nie zniesie śmierci tej dziewczy nki, że jej śmierć rozerwie tę nędzną resztkę serca, jaka mu pozostała, on zaś przestanie by ć starszy m szeregowy m Brodiem z pułku piechoty księcia Walii, wchodzącego w skład Yorkshire Regiment, i zmieni się w przestraszone dziecko, na zawsze uwięzione samo w ciemności. Ona jednak poruszy ła się przez sen. Jacksona ogarnęło takie wzruszenie, że przez chwilę nie mógł wy doby ć z siebie głosu. Potem odchrząknął, wy ciągnął do góry rękę i krzy knął głośniej niż
kiedy kolwiek wcześniej i kiedy kolwiek potem: „Tutaj! Znalazłem ją, jest tutaj!”. Później wziął ją na ręce i przy tulił ostrożnie, jakby by ła ze szkła, jakby by ła najcenniejszy m, najbardziej cudowny m i nadzwy czajny m dzieckiem, jakie chodziło po Ziemi, a zwracając się do pierwszej osoby, która do nich podbiegła – posterunkowego policji – powiedział: „Niech pan patrzy, nie ma nawet jednego zadrapania”.
Scout Tak brzmiało imię psa. – Strasznie długo nie mogłam sobie przy pomnieć – powiedziała. Nakry ła serce rozpostarty mi dłońmi, jakby chciała zatrzy mać coś wy ry wającego jej się z piersi na wolność. Przy pominała ptaszka, który przy ciska skrzy dełka do tułowia. – Scout – powtórzy ła, zwracając się do Reggie. – Dobry by ł z niego pies. – Na pewno, pani doktor – odparła Reggie. – Na pewno. – „Raz i dwa, raz i dwa, pewna pani miała psa” – powiedziała doktor Hunter do Sadie. – „Kraczą głośno wrony, kra, kra, kra! Marzną nam ogony, kra, kra, kra!” – zanuciła dziecku. A do Reggie powiedziała: Lata, lata ptaszek Przy frunął pod daszek. Stroszy piórka, podskakuje, Radość wielką wy ćwierkuje. Idzie, idzie chłopak, Naszła go ochota. Mam ja strzelbę nienabitą, Za to procę znakomitą. By le dobrze wy celować I okazji nie zmarnować. Zaraz spadnie ptaszek mały Rosół będzie doskonały. Na co Reggie wy recy towała: Zmy ka, zmy ka ptaszek Hen, za dom, za lasek. Skrzy dełkami klap, klap, klap I odleciał sobie w świat. Po czy m obie zaklaskały w dłonie, a dziecko się roześmiało i też zaczęło klaskać.
Pragnę podziękować następujący m osobom za pomoc i fachowe informacje, który ch mi nie skąpiły (jeżeli w powieści są jakieś nieścisłości, najmocniej przepraszam – to wy łącznie moja wina): Martinowi Auldowi, podinspektorowi Malcolmowi R. Dicksonowi (policja szkocka), Russellowi Equi, nadinspektorowi Malcolmowi Grahamowi (policja szkocka), mojemu kuzy nowi majorowi Michaelowi Keechowi, doktorowi Dougowi Ly le’owi, nadinspektorowi Craigowi Nay lorowi (policja szkocka), Bradley owi Rose, nadinspektorowi Eddiemu Thompsonowi (policja londy ńska), doktorowi Anthony ’emu Toftowi, wreszcie mojemu kuzy nowi Timothy ’emu Edwardsowi – nie mniej ważnemu od wy żej wy mieniony ch osób – za ty tuł. Geografię doliny Wensley dale potraktowałam dość beztrosko, podobnie jak południowozachodniego Edy nburga. Wy baczcie – swoboda wy powiedzi literackiej i tak dalej. Poza ty m nigdy nie widziałam konia na łące w Midmar, co nie znaczy, że żaden się tam nigdy nie pojawi.
Przypisy końcowe
1. Fragment Ody do słowika Johna Keatsa w przekładzie Zy gmunta Kubiaka (wszy stkie przy pisy pochodzą od tłumaczki). [wróć] 2. Chodzi o Wickermana (wiklinowego pana), ponadnaturalny ch rozmiarów kukłę paloną podczas celty ckiego ry tuału związanego z urodzajem. W jej wnętrzu umieszczano ży wą ofiarę – człowieka albo zwierzę. [wróć] 3. (łac.) Witaj i żegnaj zarazem. [wróć] 4. Ernest Hemingway, Jasne, dobrze oświetlone miejsce w przekładzie Miry Michałowskiej; nada (hiszp.) – nic. [wróć] 5. (hiszp.) Wszy stko i nic; tamże. [wróć] 6. (łac.) „Ja lękam się Danajów, chociaż niosą dary ”; Wergiliusz, Eneida w przekładzie ks. Tadeusza Kary łowskiego. [wróć] 7. (łac.) Do wielkich osiągnięć przez trudności. [wróć] 8. Psalm 23, za Biblią Ty siąclecia. [wróć] 9. Virginia Woolf, Pani Dalloway w przekładzie Kry sty ny Tarnowskiej. [wróć] 10. (łac.) Cokolwiek. [wróć] 11. William Szekspir, Henryk IV, część I w przekładzie Leona Ulricha. [wróć] 12. Christopher Marlowe, Tragiczna historia doktora Fausta w przekładzie Juliusza Ky dry ńskiego. [wróć] 13. Fragment ballady Sir Patrick Spens anonimowego autorstwa w przekładzie Stanisława Barańczaka. [wróć] 14. Homer, Iliada w przekładzie Franciszka Ksawerego Dmochowskiego. [wróć] 15. (łac.) W ostateczności. [wróć] 16. Christopher Marlowe, Tragiczna historia doktora Fausta w przekładzie Juliusza Ky dry ńskiego. [wróć] 17. Tamże. [wróć] 18. Multi-Agency Public Protection Arrangements (MAPPA) – bry ty jski program, w którego ramach służby policy jne, nadzoru kuratorskiego oraz więziennictwa współpracują ze sobą, aby ochronić społeczeństwo przed sprawcami przestępstw z uży ciem przemocy i na tle seksualny m. [wróć]
19. Anonim, Sir Patrick Spens w przekładzie Stanisława Barańczaka. [wróć] 20. Fragment Ody do słowika Johna Keatsa w przekładzie Zy gmunta Kubiaka. [wróć] 21. William Szekspir, Makbet w przekładzie Leona Ulricha. [wróć] 22. Tamże. [wróć] 23. W Wielkiej Bry tanii w ostatki jada się naleśniki. Dzień Naleśnika przy pada we wtorek przed Środą Popielcową. [wróć] 24. (hiszp.) Wszy stko i nic. [wróć] 25. 26. 27. 28.
(franc.) Ona wraca. [wróć] (łac.) Do światła. [wróć] (łac.) Niech się stanie światłość. [wróć] Edgar Allan Poe, Kruk w przekładzie Stanisława Barańczaka. [wróć]
29. List Pliniusza Młodszego do Tacy ta w przekładzie Janiny Niemirskiej-Pliszczy ńskiej. [wróć] 30. George By ron, Zagłada wojsk Sennacheryba w przekładzie Stanisława Barańczaka. [wróć] 31. Psalm 137, za Biblią Ty siąclecia. [wróć] 32. Tamże. [wróć] 33. Robert Burns, Ma miłość jest jak róży krew… w przekładzie Zofii Kierszy s. [wróć] 34. (franc.) Szaleństwo we dwoje. [wróć] 35. Christopher Marlowe, Tragiczna historia doktora Fausta w przekładzie Juliusza Ky dry ńskiego. [wróć] 36. (franc.) Miejsce. [wróć] 37. William Szekspir, Makbet w przekładzie Leona Ulricha. [wróć] 38. Księga Rodzaju, za Biblią Ty siąclecia. [wróć] 39. Homer, Iliada w przekładzie Franciszka Ksawerego Dmochowskiego. [wróć] 40. (franc.) W gronie rodziny. [wróć] 41. Anonim, Sir Patrick Spens w przekładzie Stanisława Barańczaka. [wróć] 42. (franc.) Szukajcie ciotki. [wróć] 43. Owidiusz, Metamorfozy, księga I w przekładzie Brunona Kicińskiego. [wróć] 44. Ostatnie słowa kapitana Lawrence’a Oatesa, bry ty jskiego polarnika, uczestnika wy prawy Roberta Scotta, zanim oddalił się od swoich towarzy szy ; jego ciała nigdy nie odnaleziono. [wróć] 45. (łac.) „Broń i męża opiewam”; Wergiliusz, Eneida w przekładzie ks. Tadeusza Kary łowskiego. [wróć] 46. Cy tat z filmu W samo południe w reży serii Freda Zinnemanna. [wróć] 47. (franc.) Reguła gry. [wróć]
48. Fragment wiersza Wiosna i jesień Gerarda Manley a Hopkinsa w przekładzie Stanisława Barańczaka. [wróć] 49. Fragment wiersza Przystając pod lasem w śnieżny wieczór Roberta Frosta w przekładzie Stanisława Barańczaka. [wróć]