I Dawniej Żniwa Żar buchający z asfaltu zdawał się uwięziony między gęstymi żywopłotami, które górowały nadich głowami na podobieństwo murów jakiejś f...
10 downloads
21 Views
1MB Size
I Dawniej Żniwa Żar buchający z asfaltu zdawał się uwięziony między gęstymi żywopłotami, które górowały nadich głowami na podobieństwo murów jakiejś fortecy. – Przytłaczające – zauważyła matka, bo ona też czuła się niemal uwięziona. – Przypomina mito labirynt w Hampton Court – dodała. – Pamiętacie? – Tak – odparła Jessica. – Nie – powiedziała Joanna. – Byłaś wtedy niemowlęciem – wyjaśniła Joannie matka. – Tak jak teraz Joseph. Jessica miała osiem lat, Joanna sześć. Wąska dróżka (którą zwykły nazywać ścieżyną) była kręta, co ograniczało ich pole widzenia.Musiały prowadzić psa na smyczy i trzymać się blisko żywopłotu, na wypadek gdyby skądś naglewyjechał samochód. Jessica była najstarsza, więc to ona zawsze dzierżyła smycz. Poświęcałamnóstwo czasu na tresurę psa, wszystkie te „do nogi!”, „siad!” i „waruj!”. Matka często żałowała,że Jessica nie jest tak posłuszna jak tresowany przez nią pies. To Jessica zawsze o wszystkimdecydowała. Matka powtarzała Joannie: „Nie ma nic złego w posiadaniu własnego zdania.Powinnaś się bronić, być bardziej samodzielna”, lecz Joanna nie chciała być samodzielna. Autobus, z którego wysiedli przy głównej drodze, odjechał w nieznaną dal. Z opuszczeniempojazdu przez całą gromadkę był niezły ambaras. Matka trzymała Josepha pod pachą jakpakunek, a wolną drugą ręką usiłowała rozłożyć jego nowomodną spacerówkę. Jessica i Joannamiały za zadanie wspólnie wynieść z autobusu zakupy. Pies sam się o siebie zatroszczył. – Nikt się nie kwapi do pomocy – mruknęła matka. – Zauważyłyście? Owszem, zauważyły. – Cholerna prowincjonalna idylla waszego ojca – stwierdziła matka, gdy autobus oddalił sięw chmurze gorących spalin. – Tylko ani mi się ważcie przeklinać – dodała automatycznie. – Mniejednej wolno to robić. Nie mieli już samochodu. Odjechał nim ich ojciec („Ten łajdak”). Ojciec pisał książki,powieści. Raz zdjął jedną z półki i pokazał Joannie. Wskazując swoje zdjęcie na tylnej okładce,powiedział: „To ja”, ale nie pozwolił Joannie przeczytać książki, chociaż
już dobrze czytała.(„Jeszcze nie teraz, może kiedyś. Obawiam się, że piszę głównie dla dorosłych – roześmiał się. – Są tam takie rzeczy, że…”). Ojciec nazywał się Howard Mason, matka miała na imię Gabrielle. Czasami ludzie ożywialisię, uśmiechali do ojca i pytali: „Jest pan tym Howardem Masonem?”. (Albo już bez uśmiechu: „…tamtym Howardem Masonem?”, co oznaczało coś całkiem innego, lecz Joanna nie była pewna co). Matka twierdziła, że ojciec wyrwał ich z korzeniami i przesadził „na kompletne odludzie”.„Znane skądinąd jako Devon” – uzupełniał ojciec. Mówił, że potrzebuje przestrzeni, żeby pisać,a im wszystkim przyda się bliski kontakt z naturą. „Bez telewizji” – dodawał, jakby było to coś,z czego należy się cieszyć. Joanna nie przestawała tęsknić za szkołą i koleżankami, serialem Wonder Woman i domem przyulicy, którą można było dojść do sklepu sprzedającego komiksy, lukrecjowe patyczki i aż trzyrodzaje jabłek do wyboru. Teraz po zakupy wędrowało się ścieżyną oraz jezdnią, następniejechało z przesiadką dwoma autobusami – po czym powtarzało to samo, tyle że w odwrotnejkolejności, żeby wrócić do domu. Zaraz po przeprowadzce do Devonu ojciec kupił sześć czerwonych kur oraz ul z pszczołami.Jesień upłynęła mu na przekopywaniu ogrodu przed domem, żeby był gotowy na wiosnę. Kiedyzaczęło padać, ogród zmienił się w bajoro, więc roznosili błoto po wszystkich pomieszczeniach – jego ślady pojawiały się nawet na pościeli. Wraz z nadejściem zimy lis wydusił kury, z którychżadna nie zdążyła znieść choćby jednego jajka. Pszczoły z kolei zamarzły, co według ojca byłoczymś całkiem niespotykanym; stwierdził wręcz, że opisze to w swojej nowej książce(„powieści”). „Czyli wszystko gra” – podsumowała matka. Ojciec pisywał przy stole w kuchni – jedynym pomieszczeniu w całym domu, w którym byłowzględnie ciepło, a to za sprawą zwalistej nieprzewidywalnej kuchenki. Matka zapowiadała, że takuchenka „wpędzi ją do grobu”. „Chciałbym to zobaczyć” – mruczał pod nosem ojciec. (Książkakiepsko mu szła). Wszyscy mu zawadzali, nie wyłączając żony. – Czuć cię sadzą – zauważył kiedyś ojciec, zwracając się do matki. – I kapustą, i mlekiem. – A ciebie czuć porażką – wypaliła. Matka pachniała wieloma ciekawymi rzeczami: farbą, terpentyną, tytoniem i perfumami JeReviens, które ojciec zaczął jej kupować, gdy miała siedemnaście lat i była jeszcze uczennicąszkoły katolickiej. Ich nazwa znaczyła „powrócę” i stanowiła ukryte
przesłanie. Według ojcamatka była „skończoną pięknością”. Ona sama mówiła o sobie „malarka”, choć od przeprowadzkido Devonu niczego nie namalowała. „W małżeństwie nie ma miejsca dla dwojga artystów” – rzuciła niegdyś w typowy dla siebie sposób, unosząc brwi i zaciągając się dymem z brązowejcygaretki. Mówiła na nie „czygaretki”, wymawiając to słowo jak cudzoziemka. Dzieciństwospędziła w dalekich krajach, do których pewnego dnia zamierzała zabrać całą ich trójkę. Mówiła o sobie, że ma gorącą krew – w przeciwieństwie do ojca, który jest zimnokrwistym gadem. Byłabystra, zabawna, zaskakująca i w niczym nie przypominała matek ich szkolnych koleżaneki kolegów. „Egzotyczna” – mówił o niej ojciec. Sprzeczka o to, czym kto pachnie, najwyraźniej nie była jeszcze zakończona. Matka chwyciłaz komody dzban w niebiesko-białe pasy i cisnęła nim w ojca, który siedział przy stole, gapiąc sięna maszynę do pisania, jakby wykazanie się cierpliwością mogło sprawić, że książka sama sięnapisze. Trafiła go w skroń, więc zaskoczony zaryczał z bólu. Z szybkością, którą Joanna mogłatylko podziwiać, Jessica wyjęła Josepha z jego wysokiego krzesełka i zawołała do Joanny:„Chodź!”. Pobiegły na górę, gdzie zajęły się łaskotaniem Josepha na podwójnym łóżku, które zesobą dzieliły. Ponieważ ich pokój nie był ogrzewany, na łóżku piętrzyły się grube pierzyny i starepłaszcze matki. W końcu cała trójka usnęła, spowita znajomą mieszanką zapachów: wilgoci, kulekna mole oraz perfum Je Reviens. Kiedy Joanna się obudziła, Jessica w rękawiczkach i nausznikach, opatulona jednym z płaszczy,który okrywał ją jak namiot, siedziała oparta o poduszki i przy świetle latarki czytała książkę. – Nie ma prądu – wyjaśniła, nie odrywając wzroku od lektury. Zza ściany dobiegały okropne zwierzęce odgłosy oznaczające, że ich rodzice znowu się lubią.Jessica w milczeniu podsunęła Joannie drugą parę nauszników, żeby nie musiała tego słuchać. Kiedy nadeszła wiosna, ich ojciec, zamiast urządzać ogródek warzywny, wrócił do Londynui zamieszkał z inną kobietą, co było olbrzymim zaskoczeniem dla Joanny oraz Jessiki, choćnajwyraźniej nie dla ich matki. „Inna kobieta” ojca miała na imię Martina i była poetką –w ustach matki brzmiało to jak przekleństwo. Nazywała tę panią (poetkę) tak brzydkimi słowami,że gdy ośmielały się je wymawiać szeptem pod kołdrą („dziwka-cipakurwa-poetka”), powietrzezdawały się wypełniać trujące opary. Teraz w małżeństwie pozostał tylko jeden artysta. Mimo to matka nadal nie malowała. * Szły ścieżyną jedna za drugą – „gęsiego”, jak mówiła matka. Na rączkach wózka wisiały siatkiz zakupami i trzeba go było mocno podtrzymywać, żeby pod ich ciężarem nie przechylił się aż doziemi. – Musimy wyglądać jak uchodźcy – zauważyła matka. – Ale mimo wszystko nie dajemy sięprzygnębieniu – dodała wesoło. Pod koniec lata mieli się przeprowadzić z powrotem do miasta, w sam raz na początek
rokuszkolnego. – I dzięki Bogu – stwierdziła Jessica, naśladując ton matki. Joseph spał z otwartą buzią. Z jego płuc wydobywał się chrapliwy oddech; biedak nie mógł wyjść z ostatniego przeziębienia. Był tak rozpalony, że matka rozebrała go do pieluchy. Jessicadmuchała na kruche ciałko, żeby je schłodzić, lecz matka powiedziała: – Tylko go nie obudź. Powietrze przesycone było cierpką wonią nawozu. Zapach zbutwiałego zielska oraz trybulisprawił, że Joanna kichnęła. – Masz pecha – westchnęła matka – odziedziczyłaś po mnie wszystkie alergie. Ciemne włosy i jasną cerę matka przekazała swojemu „ślicznemu chłopczykowi” Josephowi.Jessica otrzymała w spadku zielone oczy i „dłonie malarki”. Joannie trafiło się uczulenie. Miałapecha. W dodatku Joseph obchodził urodziny tego samego dnia co matka, choć właściwieżadnych dotąd nie obchodził. Dopiero za tydzień miał skończyć roczek. „To będą wyjątkoweurodziny” – zapowiedziała im matka. Joanna sądziła dotychczas, że każde urodziny są wyjątkowe. Tego dnia matka miała na sobie ulubioną sukienkę Joanny, niebieską w czerwone truskawki.Matka mówiła, że sukienka jest stara; w przyszłe wakacje miała ją pociąć i uszyć z niej coś dlaJoanny, jeśli ta będzie chciała. Pchała wózek pod górę, a Joanna obserwowała poruszające sięmięśnie jej opalonych łydek. Matka była silna. Ojciec mówił o niej „zawzięta”. Joannie podobałosię to słowo. Jessica też była zawzięta. Joseph na razie nie był ani taki, ani siaki. Jak to niemowlę –tłuściutki i zadowolony. Lubił owsiankę, papkę z bananów i robione przez matkę papierowe ptaszki,które wisiały nad jego łóżeczkiem. Lubił, gdy siostry go łaskotały. Lubił swoje siostry. Joanna poczuła na plecach strumyczek potu. Znoszona bawełniana sukienka, którą dostaław spadku po Jessice, lepiła jej się do skóry. „Biedne, ale uczciwe” – śmiała się matka. Zawsze,kiedy się śmiała, kąciki jej dużych ust były opuszczone, więc nigdy nie wyglądała na szczęśliwą – nawet jeśli była. Wszystkie rzeczy Joanny należały wcześniej do Jessiki; można pomyśleć, żebez Jessiki nie byłoby Joanny. Jessica parła naprzód, a Joanna wypełniała sobą kolejneopuszczane przez nią przestrzenie. Krowa – niewidoczna, bo ukryta za żywopłotem – wydała z siebie naraz głośny ryk. Joanna ażpodskoczyła z przestrachu. – To tylko krowa – uspokoiła ją matka. – Jedna z tych czerwonych devonów – dodała Jessica. Przecież jej nie widziała, więc skąd mogła to wiedzieć? Jessica znała nazwy wszystkich rzeczy,widocznych i niewidocznych. Joanna była ciekawa, czy kiedykolwiek będzie wiedzieć tyle coJessica. W pewnym momencie ścieżyna dochodziła do drewnianej bramy z przełazem, na którejwisiała tabliczka „Proszę za sobą zamykać”. Nie zdołałyby przecisnąć wózka przez
przełaz,musiały zatem otworzyć całe skrzydło. Jessica spuściła psa ze smyczy. Ten bez trudu wdrapał sięna chropowate deski i zeskoczył z drugiej strony, tak jak go nauczono. Jessica zawsze biegła przodem i odsuwała rygiel, potem z Joanną popychały bramę i wieszały się na niej, gdy ta wolnosię uchylała. Matka musiała unosić koła wózka i sprawnie nimi manewrować, bo pozimowezaschnięte błoto utworzyło nierówne koleiny, przez które trudno było przejechać. Kołysząc się,dziewczynki rozbujały skrzydło, żeby je zamknąć. Potem Jessica starannie zasunęła rygiel.Czasami wisiały na bramie głową w dół, zamiatając włosami ziemię. Matka upominała je wtedy,żeby tego nie robiły. Trakt prowadził wzdłuż pola. – To pszenica – oznajmiła Jessica. Łan urósł bardzo wysoko, lecz nie tak wysoko jak żywopłoty po obu stronach ścieżyny. – Nadchodzą żniwa – powiedziała matka. – To znaczy, że zboże zostanie ścięte – dodała zewzględu na Joannę. – A wówczas my obie będziemy kichać i charczeć. Joanna już charczała; wyraźnie słyszała wydobywający się ze swojej piersi świst. Pies wbiegł w zboże i zniknął. Chwilę później znów się pojawił. Tydzień wcześniej Joannaposzła za nim na pole, zgubiła się i przez długi czas nikt nie mógł jej znaleźć. Ona słyszała, jak jąnawołują, lecz głosy coraz bardziej się od niej oddalały, bo jej nie słyszał nikt. W końcu znalazł jąpies. W połowie drogi zatrzymały się i usiadły na trawiastym poboczu w cieniu drzew. Matka zdjęłaz rączek wózka siatki z zakupami i wyciągnęła z jednej kartoniki soku pomarańczowego orazpudełko biszkoptowych paluszków w czekoladzie. Sok był ciepły, a paluszki posklejane. Dały kilkapsu. Matka się roześmiała i powiedziała: – Dobry Boże, co za bałagan! Zajrzała do wózka i wyjęła chusteczki do wytarcia upapranych czekoladą rączek i buź. Kiedymieszkali w Londynie, urządzali prawdziwe pikniki. Pakowali do bagażnika wielki wiklinowy kosznależący kiedyś do matki ich matki, która była bogata, ale już nie żyła (bardzo dobrze, bo niemusiała patrzeć, jak jej jedyna córka męczy się w małżeństwie z samolubnym, cudzołożnymnieudacznikiem). Skoro ich babka była taka bogata, to czemu oni nie mieli pieniędzy? – Bo uciekłam z domu – wyjaśniła matka. – Dałam nogę, żeby wyjść za waszego ojca. Wtedyto wydawało mi się takie romantyczne. Nie mieliśmy zupełnie nic. – Mieliście kosz piknikowy – zauważyła Jessica. Na co matka roześmiała się i odparła: – Potrafisz być bardzo zabawna, wiesz? – Tak, wiem – przytaknęła Jessica.
Joseph się obudził, więc matka rozpięła przód sukienki w truskawki i zaczęła go karmić. Wkrótceznowu zasnął, ssąc jej pierś. – Biedne jagniątko – powiedziała matka. – Nie może wyjść z tego przeziębienia. Włożyła małego do wózka i zarządziła: – No dobra, wracamy do domu. Wyciągniemy wąż ogrodowy, żebyście się mogły ochłodzić. Mężczyzna pojawił się znikąd. Zauważyły go, bo pies zaczął warczeć i z gardła wydobywał musię dziwny bulgoczący dźwięk, którego Joanna nigdy dotąd nie słyszała. Nieznajomy szedł szybko w ich stronę, z każdą chwilą stawał się coraz większy. Wydawał przytym jakieś sapiące odgłosy. Można się było spodziewać, że przejdzie obok, rzucając w przelocie:„Ładny dzisiaj dzień” albo: „Dzień dobry”, bo zawsze się tak mówiło, mijając kogoś na ścieżyniealbo na trakcie, lecz nic takiego nie powiedział. Matka zwykle w podobnych sytuacjach mówiła:„Śliczny dziś dzionek” albo: „Potworny upał, prawda?”, lecz do tego mężczyzny w ogóle się nieodezwała. Zamiast tego przyspieszyła kroku, mocno popychając wózek. Zostawiła siatkiz zakupami na trawie i gdy Joanna chciała jedną z nich podnieść, powiedziała tylko krótko: – Zostaw to. W jej głosie i wyrazie twarzy było coś, co przestraszyło Joannę. Jessica chwyciła siostrę zarękę, mówiąc ostro: – Pospiesz się, Joanno – zupełnie jakby była dorosła. Joannie przypomniał się dzień, w którym matka rzuciła w ojca pasiastym dzbankiem. Mężczyzna zawrócił i szedł teraz w tę samą stronę co one, z drugiej strony matki. Ta jeszczebardziej przyspieszyła, rzucając do dziewczynek: – Prędko, pospieszcie się! Nie zostawajcie w tyle – brakowało jej tchu. Pies zabiegł mężczyźnie drogę, warcząc i podskakując, jakby próbował go zatrzymać. Tamtenbez ostrzeżenia wymierzył mu silnego kopniaka. Pies poszybował w powietrzu i wylądował gdzieśw pszenicy. Nie widziały go, słyszały tylko okropny skowyt. Jessica stanęła przed mężczyzną i cośwrzasnęła, dźgając go palcem i gwałtownie chwytając powietrze ustami, jakby nie mogłaoddychać. Potem wbiegła w zboże za psem. Działo się coś strasznego. Nie było co do tego wątpliwości. Joanna gapiła się na pszenicę, usiłując dociec, gdzie się podziali pies i Jessica. Minęło trochęczasu, zanim się zorientowała, że matka walczy z mężczyzną, okładając go pięściami. Tamtenjednak miał nóż. Raz za razem unosił go w górę tak, że ostrze lśniło jak srebro w gorącympopołudniowym słońcu. Matka zaczęła głośno krzyczeć. Miała krew na twarzy, na rękach, naswoich silnych nogach, na sukience w truskawki. Do Joanny dotarło, że matka krzyczy nie namężczyznę, tylko do niej.
Gabrielle upadła tam, gdzie stała: wielki srebrny nóż przebił jej serce, jakby przekrawał mięso u rzeźnika. Miała trzydzieści sześć lat. Napastnik musiał zranić Jessicę, zanim pobiegła za psem, bo zostawiła za sobą krwawy ślad – ślad, który ich do niej doprowadził, choć nie od razu, bo pszenica otuliła ją niczym złocisty koc.Leżała, obejmując ramionami psa; ich krew zmieszała się ze sobą i wsiąkła w wysuszoną ziemię,karmiąc zboże niczym jakaś ofiara żniwna. Joseph umarł, jak siedział, przypięty szelkami dowózka. Joanna wolała wierzyć, że się nie obudził, ale nie mogła być tego pewna. No i Joanna. Joanna posłuchała matki, kiedy ta krzyknęła do niej: – Uciekaj, Joanno, uciekaj! Wbiegła na pole i przepadła w zbożu. * Później, po zmroku, nadbiegły inne psy i ją znalazły. Jakiś nieznajomy podniósł ją i wziął naręce. „Nie ma nawet jednego zadrapania” – usłyszała czyjś głos. Gwiazdy i księżyc świeciłyjasno na zimnym, czarnym niebie nad jej głową. Oczywiście powinna była zabrać ze sobą Josepha, powinna była wziąć go na ręce albo uciecz wózkiem (Jessica na pewno by tak zrobiła). Nieważne, że miała wtedy zaledwie sześć lat ani żegdyby pchała wózek, mężczyzna dogoniłby ją w kilka sekund, nie w tym rzecz. Lepiej byłobyspróbować ocalić niemowlę i zginąć, niż nie spróbować i przeżyć. Lepiej byłoby umrzeć wtedyz Jessicą i matką, niż zostać sama jak palec. Wtedy o tym nie myślała; zrobiła po prostu, co jejkazano. – Uciekaj, Joanno, uciekaj! – poleciła jej matka. No więc uciekła. Zabawne, że teraz, po trzydziestu latach, nie dawała jej spokoju jedna rzecz. Nie mogła sobieprzypomnieć imienia psa. I nie miała kogo o to imię zapytać.
II Dzisiaj Więcej na: www.ebook4all.pl Krew z krwi Błonia ciągnęły się przez całą długość wioski, przepołowione wąską drogą. Było je widać z okienszkoły podstawowej. Nie miały kształtu kwadratu, jak to sobie wcześniej wyobrażał. Nigdzie niedostrzegł też sadzawki z kaczkami, której się tutaj spodziewał. Wydawałoby się, że jako człowiek pochodzący z tego samego hrabstwa będzie dobrze znał tę okolicę, lecz najwyraźniej znalazł się
1 „wśród zboża obcego”. Jego wiedza o Yorkshire Dales była mocno niekompletna i pochodziła głównie z telewizji oraz filmów – z przypadkowego odcinka Emmerdale czy oglądanej jednym okiem pewnej nocy na kablówce komedii obyczajowej Dziewczyny z kalendarza. Był spokojny środowy poranek na początku grudnia. Na błoniach ustawiono choinkę, lecz narazie wciąż wyglądała tak, jak chciała natura – nieubrana i nieoświetlona. Kiedy przyjechał tu ostatnio (po raz pierwszy), żeby trochę powęszyć, było niedzielnepopołudnie, sam środek lata, i wioska rozbrzmiewała gwarem. Na błoniach turyści urządzalipikniki, małe dzieci biegały to tu, to tam, staruszkowie rozsiedli się na ławkach, a wszyscy lizalilody. Przy krańcu zielonej połaci znajdowało się coś w rodzaju piaskownicy, w której kilka osób – miejscowych, nie turystów – grało w jakąś grę, usiłując zarzucić na słupek żelazne obręcze,wielkie i ciężkie jak podkowy. Nie zdawał sobie sprawy, że ludzie nadal robią takie rzeczy. To byłokuriozalne. I średniowieczne. Na błoniach wciąż stały dyby – obok kamiennego krzyża – wedługprzewodnika, który kupił, była tam także „arena”. Przyszło mu do głowy centrum handlowew Birmingham o tej samej nazwie, ale doczytał, że na arenie odbywało się szczucie byków.Przypuszczał (miał taką nadzieję), że zarówno dyby, jak i arena to wyłącznie zabytki, nieużywanaatrakcja turystyczna. Ludzie zjeżdżali do wioski samochodami, żeby z nich wysiąść i ruszać naspacer. On sam nigdy tak nie robił. Jeśli już planował spacer, to nie brał samochodu. Ukrył się za płachtą „Darlington and Stockton Times”, pilnie studiując ogłoszenia dotyczącedomów pogrzebowych, remontów i sprzedaży używanych aut. Uznał, że łatwiej wtopi się w tłum,czytając miejscową gazetę. Na wszelki wypadek kupił ją w Hawes, nie w sklepiku we wsi, gdziemógłby zwrócić na siebie uwagę. Na prowincji ludzie byli szczególnie wyczuleni, jeśli chodzi o podejrzanych nieznajomych. Pewnie do dziś każdego lata palili kukłę z wierzbowych gałązek
2 i słomy. Ostatnim razem przyjechał tu własną wypasioną bryką; teraz postanowił lepiej się ukryći dotarł do wioski ubłoconym wynajętym land roverem discovery, ubrany w buty trekkingowe i podszytą polarem kurtkę The North Face. Na szyi miał zawieszoną mapę w plastikowej kopercie,również kupioną w Hawes. Gdyby tylko mógł, wypożyczyłby psa – wyglądem nie różniłby się wówczas ani trochę odprzeciętnego turysty. Powinny istnieć wypożyczalnie psów. Oto luka na rynku! Land roverem przyjechał do wioski z pobliskiej stacji kolejowej. Pokonałby autem (w dodatkuwłasnym) całą drogę, gdyby nie fakt, że nie udało mu się go uruchomić. Przypuszczał, żechodziło o coś zagadkowego, mającego na przykład związek z elektroniką. W tej chwili autemzajmował się w warsztacie w Walthamstow pewien Polak, niejaki Emil, mający dostęp (cóż zapiękny eufemizm) do oryginalnych części BMW o połowę tańszych niż u oficjalnego dostawcy. Spojrzał na zegarek. Złoty breitling, kosztowny podarek, znakomita jakość. Nie był jednakpewien, czy sam wyłożyłby taką kwotę, chociaż lubił różne męskie zabawki – samochody, noże,gadżety, zegarki. „Darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby” – powiedziała z uśmiechem,dając mu go w prezencie. – Szybciej, do cholery – mruknął, waląc głową w kierownicę. Bardzo delikatnie, rzecz jasna,żeby nie zwrócić na siebie uwagi jakiegoś przechodnia. Wiedział, że w tak małej miejscowościnawet w przebraniu ma ograniczony limit czasu. Potem ktoś zacznie zadawać pytania. Westchnąłi zerknął na zegarek. Zaczeka jeszcze z dziesięć minut. Po dziewięciu minutach i trzydziestu sekundach (tak, liczył je – poza patrzeniem na zegarek niemiał nic innego do roboty) ze szkoły wybiegła forpoczta w postaci dwóch chłopców i dwóchdziewczynek. Dźwigali przenośne bramki i świetnie przećwiczonymi ruchami rozstawili je nabłoniach. Najwyraźniej trawiasta połać pełniła także rolę boiska szkolnego. Nie wyobrażał sobie,jak to jest: być uczniem takiej szkoły. Jego podstawówka była niedofinansowaną, przeludnionąbudą, w której na każdym kroku znajdowały zastosowanie zasady darwinizmu społecznego.Przetrwać mieli najszybciej biegający i to była naprawdę wartościowa edukacja. Tętradycyjną, polegającą na siedzeniu w klasie i wkuwaniu, zapewniło mu dopiero wojsko. Ze szkoły płynął teraz strumień dzieci w strojach do WF-u i rozlewał się po błoniach niczymwody rzeki u jej ujścia. Pojawiły się dwie nauczycielki i zaczęły rozdawać piłki do futboluz wielkiego kosza. Naliczył trzydzieścioro siedmioro dzieci. Najmniejsze wyszły na końcu. Wreszcie pojawiły się te, na które czekał. Przedszkolaki. W każdą środę i piątek
zbierały sięw niewielkiej przybudówce na tyłach szkoły. Nathan był jednym z najmłodszych; dreptałchwiejnie, trzymając za rękę znacznie starszą od siebie dziewczynkę. Nat. Co za drobina. Okutanogo w jednoczęściowy zimowy kombinezon. Miał ciemne oczy i czarne loki, niewątpliwieodziedziczone po matce. Do tego zadarty nosek. Teren był czysty – matka Nathana pojechaław odwiedziny do siostry, która zachorowała na raka piersi. Jego nikt tutaj nie znał. Obcy człowiekw obcym miejscu. Ani śladu pana Fagasa. Fałszywego ojca. Wysiadł z samochodu, rozprostował nogi i popatrzył na mapę. Rozejrzał się, jakby dopiero coprzyjechał. Z oddali dobiegał szum wodospadu. Z wioski nie było go widać, za to bardzo dobrzesłychać. W przewodniku napisano, że naszkicował go kiedyś sam Turner. Przeciął skraj błoni,jakby kierował się ku jednemu z licznych szlaków turystycznych oplatających wioskę zewszystkich stron. Przystanął i udawał, że sprawdza coś na mapie, przy czym niepostrzeżeniezbliżył się do dzieci. Te większe rozgrzewały się, rzucając i kopiąc między sobą piłkę. Kilkoro starszych ćwiczyłoodbicia głową. Nathan próbował kopać piłkę z koleżanką z grupy maluchów. Na jego buzi malowałsię wyraz wielkiego skupienia. Był taki bezbronny. Mógłby podnieść go jedną ręką, wrócićbiegiem do samochodu, wrzucić na tylne siedzenie i odjechać, zanim ktokolwiek zdążyłbyzareagować. Ile czasu potrzebowałaby policja, żeby podjąć za nim pościg? Wieki całe – ot co! Piłka potoczyła się w jego stronę. Podniósł ją i uśmiechając się szeroko do Nathana, zapytał: – To twoja piłka, synku? Chłopczyk nieśmiało skinął głową, więc wyciągnął ku niemu piłkę jak przynętę, wabiąc go dosiebie. Gdy tylko Nathan znalazł się dość blisko, jedną ręką zwrócił mu piłkę, a drugą dotknął jegogłówki, udając, że mierzwi mu włosy. Chłopczyk odskoczył jak oparzony. Dziewczynka z grupyNathana chwyciła piłkę i odciągnęła malca za rękę, rzucając przez ramię gniewne spojrzenia.Kilka kobiet – matek i nauczycielek – odwróciło się ku niemu. Znowu zaczął udawać, że studiujemapę i jest kompletnie obojętny na to, co się wokół niego dzieje. Jedna z matek podeszła do niego. Miała przyklejony do ust promienny uśmiech. – Mogę panu w czymś pomóc? – zapytała. Tak naprawdę znaczyło to: „Jeżeli zamierzasz skrzywdzić któreś z tych dzieci, gołymi rękamistłukę cię na kwaśne jabłko”. – Przepraszam – odparł, uruchamiając cały swój wdzięk. Czasami dziwił go jego własny urok.– Chyba się zgubiłem. Dla kobiet to było nie do uwierzenia: facet, który przyznaje, że się zgubił. Po takim wyznaniuich stosunek do niego z miejsca się ocieplał. („Do zapłodnienia jednego jajeczka potrzeba ażdwudziestu pięciu milionów plemników – mawiała jego żona – a to dlatego, że tylko jedenzatrzymuje się, żeby zapytać o drogę”). Bezradnie wzruszył ramionami:
– Szukam wodospadu. – To tędy – odrzekła kobieta, wskazując kierunek za jego plecami. – Ach – westchnął – musiałem trzymać mapę do góry nogami. – Dzięki – dodał i zanimzdążyła coś jeszcze powiedzieć, odszedł ścieżką wiodącą do wodospadu. Teraz będzie musiał odczekać co najmniej dziesięć minut. Gdyby od razu wrócił do samochodu, wyglądałoby to zbyt podejrzanie. Nad wodospadem było bardzo ładnie. Wszędzie wapień i mchy. Pnie drzew czarne i nagie. Woda– brązowa i bagnista – wyglądała jak w czasie powodzi, choć może zawsze taka była. W tychokolicach wodospad nader trafnie zwano „żywiołem”. Niepowstrzymany żywioł. Woda zawszeznajdzie ujście, wszystko pokona. Papier, nożyce, kamień, woda. Niech moc będzie z tobą. Znówspojrzał na swój drogi zegarek i pożałował, że rzucił palenie. Chętnie by się też czegoś napił.Kiedy człowiek nie pali i nie pije, sterczenie przez dziesięć minut przy wodospadzie bez żadnegozajęcia może porządnie dać w kość. Zostaje się wtedy sam na sam ze swoimi myślami. Poszperał w kieszeni kurtki i wyciągnął torebkę foliową, którą ze sobą przywiózł. Ostrożnieumieścił w niej włos, zamknął ją plastikowym zaciskiem i wepchnął do tej samej kieszeni. Całyczas ściskał w ręku czarny włosek – od chwili gdy wyrwał go z główki chłopca. Zadaniewykonane. Dziesięć minut minęło. Szybkim krokiem wrócił do oblepionego błotem land rovera. Jeżeli nicsię nie wydarzy, za godzinę będzie w Northallerton, skąd złapie pociąg powrotny do Londynu. Podrodze porzucił mapę, zostawiając ją na ławce – niespodziewany prezent dla kogoś, kto lubiprzemieszczać się na piechotę. Następnie Jackson Brodie wsiadł do auta i uruchomił silnik. Byłotylko jedno miejsce, w którym chciał się teraz znaleźć. Dom. „Nic tu po mnie” – pomyślał. Życie i przypadki Reggie Chase z wiernym opisem radości i smutków, wzlotów i upadków oraz barwnych dziejów familii Chase’ów Reggie nabrała na łyżeczkę przetarte warzywa i wsunęła do buzi dziecka. Całe szczęście, że małybył przypięty do wysokiego krzesełka, bo niemal bez przerwy gwałtownie wymachiwał rączkamii nóżkami, usiłując wzbić się w powietrze niczym rozgwiazda o skłonnościach samobójczych. „Toniekontrolowany sposób okazywania radości – wyjaśniła Reggie doktor Hunter i roześmiała się. – A jedzenie wzbudza w nim wielką radość”. Dziecko nie było wybredne – przetarte warzywa (słodki ziemniak z awokado)
pachniały jakstare skarpetki i wyglądały jak luźna psia kupa. Wszystkie posiłki malca przygotowywałaz organicznych produktów sama doktor Hunter. Następnie przecierała je, wkładała doplastikowych pojemniczków i zamrażała. Jedyne, co Reggie musiała zrobić, to je odmrozići podgrzać w mikrofalówce. Dziecko miało dopiero roczek i doktor Hunter po powrocie z pracynadal karmiła je piersią. „Płyną z tego dalekosiężne pożytki dla jego zdrowia – mówiła. – Piersisłużą do karmienia” – dodawała, gdy Reggie odwracała wzrok z zażenowaniem. Chłopczyk miałna imię Gabriel. „Mój mały aniołek”, mówiła o nim doktor Hunter. Mijał właśnie szósty miesiąc, odkąd Reggie zaczęła pracować u doktor Hunter jako „pomoc dodziecka”. Staroświecka nazwa jej funkcji została uzgodniona w trakcie czegoś, co można by uznaćza rozmowę kwalifikacyjną, jako że żadnej z nich nie odpowiadało słowo „niania”. „Kojarzy misię z kozą” – stwierdziła Reggie. „Miałam kiedyś nianię – odparła doktor Hunter. – To dopiero byłkoszmar”. Reggie miała szesnaście lat, ale wyglądała na dwanaście. Gdyby zapomniała karty miejskiej,mogłaby kupić bilet autobusowy ze zniżką. Nikt jej nie pytał o wiek, nikogo to nie obchodziło.W zasadzie nikt nie zwracał na Reggie uwagi. Czasami się zastanawiała, czy nie jest przypadkiemniewidzialna. Tak łatwo przemykać niepostrzeżenie, zwłaszcza gdy jest się niskiego wzrostu. Kiedy karta miejska Reggie straciła ważność, Billy zaproponował, że wyrobi jej nową.Załatwił też Reggie dowód osobisty. „Żebyś mogła chodzić do pubu” – powiedział, choć Reggienigdy tam nie zaglądała. Po pierwsze, nie miała z kim, po drugie, nikt nie nabrałby się nafałszywy dokument. Raptem tydzień wcześniej, w niedzielę, kiedy pracowała na poranną zmianęw sklepie pana Hussaina, jakaś kobieta powiedziała jej, że jest za młoda, żeby się malować.Reggie miała ochotę odpowiedzieć: „A pani jest na to za stara”, lecz w przeciwieństwie do resztyświata wolała zachowywać swoje opinie dla siebie. Życie upływało jej na powtarzaniu: „Mam szesnaście lat” ludziom, którzy i tak jej nie wierzyli. Najśmieszniejsze, że w środku czuła się, jakby skończyła setkę. Zresztą i tak nie miała ochoty chodzić do pubu; alkohol i narkotyki uważała za coś wyjątkowo głupiego. Ludzie w takniewielkim stopniu panowali nad swoim życiem, że dobrowolne pozbawianie się resztek kontrolinaprawdę nie miało sensu. Reggie pomyślała o swojej mamie i mężczyźnie-który-był-przed-Garym, pociągających tanie białe wino z Lidla. Oboje się „zaprawiali”, jak lubił powtarzać tenprostak. W porównaniu z nim Gary miał dwie ogromne zalety: po pierwsze, nie był żonaty, podrugie, nie ślinił się na widok Reggie za każdym razem, kiedy ją widział. Gdyby mama niespotkała Gary’ego, w tej chwili – Reggie spojrzała na zegarek – skanowałaby kody kreskowe,wyczekując popołudniowej przerwy („Herbata, batonik i fajka – cudownie”). Billy stale zagadywał Reggie: „Chcesz telefon?”, po czym wyciągał z kieszeni dwa albo trzyaparaty. „Co wolisz – nokię czy samsunga?”. Szkoda zachodu; komórki Billy’ego
nigdy nie działałydłużej niż tydzień. Bezpieczniejsze – i to pod każdym względem – okazywało się pozostanie przytelefonie na kartę z Virgin Mobile. Reggie podobało się, w jaki sposób Richard Branson stworzył zeswojej „dziewicy” globalną markę. Katolicy zrobili to samo z matką Jezusa. Miło było widzieć tosłowo na każdym rogu; Reggie chętnie umarłaby jako dziewica. Królowa dziewica, Virgo Regina.Westalka. Pani MacDonald twierdziła, że westalki, które „straciły cnotę”, były grzebane żywcem.Dopuszczenie do wygaśnięcia wiecznego ognia Westy traktowano jako dowód nieczystości, cozdaniem Reggie stanowiło lekką przesadę. Można się było nabawić nerwicy, zwłaszcza w czasachprzed wynalezieniem sztucznej podpałki. Wspólnymi siłami dokonały przekładu kilku listów Pliniusza. „Pliniusza Młodszego” – podkreślała zawsze pani MacDonald, jakby było niezwykle istotne, żeby nie pomylić goz żadnym innym Pliniuszem, chociaż na świecie nie było zapewne drugiej osobyzainteresowanej tym, który Pliniusz był starszy, a który młodszy. I którą w ogóle obchodzilibyjacyś Pliniusze. Mimo to dobrze było wiedzieć, że Billy chciał coś dla niej zrobić, nawet jeśli niemal zawszebyło to coś nielegalnego. Reggie przyjęła fałszywy dowód – przydawał się, kiedy ktoś niewierzył, że skończyła szesnaście lat – nie skorzystała jednak z oferty karty miejskiej. To mógł byćpierwszy krok na bardzo śliskiej drodze, która doprowadziłaby ją Bóg wie dokąd. Billy zaczynał odpodkradania słodyczy w sklepie pana Hussaina i proszę, jak skończył. Teraz był z niego właściwiezawodowy przestępca. – Masz jakieś doświadczenie w opiece nad dziećmi, Reggie? – spytała ją doktor Hunter podczastak zwanej rozmowy kwalifikacyjnej. – Och, mnóstwo. Serio. Mnóstwo doświadczenia – odparła Reggie, uśmiechając się i kiwającentuzjastycznie głową do doktor Hunter, która najwyraźniej nie bardzo wiedziała, jak sięprzeprowadza taką rozmowę. – Całe mnóstwo, słowo honoru! Reggie sama by siebie nie zatrudniła. Szesnaście lat i żadnego doświadczenia w pracyz dziećmi, choć pan Hussain i pani MacDonald wystawili jej świetne opinie, a koleżanka mamy,niejaka Trish, napisała list, w którym zachwalała podejście Reggie do dzieci – na tej jedyniepodstawie, że przez cały rok w zamian za podwieczorek Reggie spędzała wszystkie poniedziałkowewieczory z Grantem, pokracznym najstarszym synem Trish, usiłując przepchnąć go przezegzamin gimnazjalny z matematyki (z góry przegrana sprawa). Aż do tego czasu tak naprawdę nigdy nie miała bliższego kontaktu z rocznym dzieckiem – aninawet z jakimkolwiek małym dzieckiem. Ale cóż mogło być w tym trudnego? Dzieci były małe,bezbronne, zdezorientowane i Reggie z łatwością potrafiła się z nimi utożsamić. Zresztą nie minęłoznów tak wiele lat, odkąd sama była dzieckiem, chociaż miała „starą duszę”, tak przynajmniejpowiedziała jej wróżka. Ciało dziecka, umysł starej kobiety. Przedwcześnie postarzałej. Nie żebywierzyła wróżkom. Ta, która dopatrzyła się u niej starej duszy, mieszkała w ceglanym domuz widokiem na wzgórza Pentlands i miała na imię Sandra. Reggie poznała ją podczas wieczorupanieńskiego jednej z przyjaciółek mamy, która miała właśnie zawrzeć kolejny nieudany związekmałżeński.
Reggie zabrała się z nimi jako maskotka. Tak to jest, kiedy nie ma się własnychprzyjaciół: życie towarzyskie składa się z wizyt u wróżek, wyjść na bingo i na koncerty DanielaO’Donnella („Nie ma to jak hulanki i swawole, co, Reggie?”). Nic dziwnego, że miała starą duszę.Nawet teraz, po odejściu mamy, jej przyjaciółki wciąż do niej dzwoniły i mówiły: „Jedziemy nazakupy do Glasgow, Reggie, może się z nami zabierzesz?” albo: „Nie poszłabyś na Braterstwo krwi do Playhouse?”. Nie i nie. Nasze hulanki i swawole dobiegły końca. Ha. Wróżka Sandra nie miała w sobie nic nadprzyrodzonego. Pulchna, po pięćdziesiątce, byłasekretarką w kancelarii prawniczej. Nosiła różowy kardigan z szalowym kołnierzem, do któregoprzypięła koralową kameę. W łazience miała wyłącznie kosmetyki marki Crabtree & Evelynz linii Gardenia, ustawione dokładnie w odległości dwóch i pół centymetra od krawędzi półek,jakby wciąż stały na wystawie sklepowej. – Twoje życie wkrótce się zmieni – powiedziała mamie Sandra. I miała rację. Niekiedy Reggie zdawało się, że wciąż wyczuwa mdlący, słodki zapach gardenii. Doktor Hunter była Angielką. Skończyła studia medyczne w Edynburgu i potem nie wróciła napołudnie. Miała gabinet internistyczny w Liberton oraz dyżury w przychodni od wpół dodziewiątej rano, co oznaczało, że to pan Hunter trzymał poranną wachtę przy dziecku. Reggiezmieniała go o dziesiątej i siedziała z małym aż do powrotu doktor Hunter o godzinie drugiej(zwykle bliżej trzeciej; „Pół etatu, a wydaje się, jakbym tyrała na cały etat” – wzdychała doktorHunter), po czym zostawała jeszcze do piątej. To była jej ulubiona pora dnia, bo wtedy mogłabyć z doktor Hunter. Hunterowie mieli czterdziestocalowy telewizor, na którym oglądali z dzieckiem Balamory na DVD, choć mały usypiał wtulony w Reggie jak małpka, gdy tylko wybrzmiały pierwsze taktymelodii przewodniej serialu. Kiedy Reggie zdziwiła się, że doktor Hunter pozwala dziecku oglądaćtelewizję, tamta odparła: „Och, na Boga, czemu nie? Raz na jakiś czas mu nie zaszkodzi”. Reggieuważała, że nie ma nic milszego od usypiającego na podołku dziecka, może z wyjątkiemszczeniaczka albo małego kotka. Miała kiedyś szczeniaka, ale brat wyrzucił go przez okno. „Chyba nie zrobił tego umyślnie” – powiedziała wtedy mama, lecz nie była to rzecz, jaką robi się przypadkiem i mama dobrzeo tym wiedziała. Reggie wiedziała, że mama wie. Mama zwykła powtarzać: „Billy to możei nicpoń, ale nasz nicpoń. Krew jest gęstsza od wody”. I o wiele bardziej lepka. Dzień, w którym szczeniak wyleciał przez okno, był na razie drugim w kolejności najgorszym dniem w życiuReggie. Najgorszy, rzecz jasna, był ten, w którym dowiedziała się o mamie. Doktor Hunter mieszkała z mężem w naprawdę ładnej części Edynburga z widokiem naBlackford Hill, oddalonej o całe lata świetlne – i to pod każdym względem – od klitki
na trzecimpiętrze w Gorgie, w której Reggie mieszkała sama, odkąd zabrakło mamy. W istocie musiaładojeżdżać autobusem i aż dwa razy się przesiadać, ale jej to nie przeszkadzało. Zawsze siadała nagórnej platformie, zaglądała do cudzych domów i zastanawiała się, jak by to było w nichmieszkać. Ostatnio doszedł jej dodatkowy bonus w postaci pierwszych widocznych w oknachchoinek. (Doktor Hunter często powtarzała, że najlepsze są proste przyjemności, i miała całkowitąrację). Przy okazji Reggie nadrabiała zaległości szkolne. Teraz nie chodziła już do szkoły, leczwciąż realizowała program na własną rękę. Literatura angielska, klasyczna greka, historiastarożytna, łacina. Właściwie same martwe przedmioty. Czasami Reggie wyobrażała sobiemamę mówiącą po łacinie (Salve, Regina), co, delikatnie rzecz ujmując, było raczej małoprawdopodobne. Rzecz jasna z powodu braku komputera Reggie spędzała mnóstwo czasu w bibliotecepublicznej oraz w kafejkach internetowych. Ale to nawet lepiej – w kafejce internetowej niemusiała przynajmniej wysłuchiwać rzeczy w rodzaju: „Regina rymuje się z wagina”, jak w tejokropnej szkole dla snobów, do której wcześniej chodziła. Pani MacDonald miała kiedyświekowego Hewletta-Packarda i pozwalała Reggie go używać, dopóki nie wyzionął ducha.Kupiono go u zarania dziejów – Windows 98 i modem telefoniczny AOL – w związku z czymłączenie się z internetem wymagało nieziemskiej cierpliwości. Sama Reggie była posiadaczką macbooka, którego Billy przyniósł do domu w poprzednie BożeNarodzenie. Oczywiście nie kupił go w sklepie – koncepcja sprzedaży detalicznej była mukompletnie obca. Reggie zmusiła go, żeby spędzili razem święta („Nasze pierwsze święta bezmamy”). Przygotowała indyka i wszystko, co trzeba, nawet płonący pudding z brandy, ale Billydotrwał do przemówienia królowej, po czym stwierdził, że „musi wyjść coś załatwić”. Reggie spytała go: „Co takiego trzeba załatwić akurat w dzień Bożego Narodzenia?”, on zaś wzruszyłramionami i mruknął: „To i owo”. Resztę dnia Reggie spędziła z panem Hussainem i jego rodziną,którzy urządzili zaskakująco wiktoriańskie święta. Miesiąc później Billy wpadł do mieszkania i podjej nieobecność zabrał macbooka; najwyraźniej koncepcja dawania prezentów także była muobca. Szczerze mówiąc, biblioteki i kafejki internetowe były o niebo lepsze od pustego mieszkaniaReggie. „Ach, jasne, dobrze oświetlone miejsce” – wzdychała pani MacDonald. Był to tytułopowiadania Hemingwaya, które kazała Reggie przeczytać („Nowatorski tekst” – brzęczała doznudzenia). „Hemingwaya nie ma na liście lektur obowiązkowych do egzaminu na koniec szkołyśredniej, więc chyba lepiej przeczytać coś, co się na niej znajduje” – protestowała Reggie. PaniMacDonald bzyczała jednak tylko jak wściekła osa (trudno o lepszy opis jej charakteru). Była wielką zwolenniczką zgłębiania danego przedmiotu „w jak najszerszym kontekście”(„Chcesz zdobyć wykształcenie czy nie?”). W istocie ów „szeroki kontekst” interesował ją częstobardziej niż sam przedmiot. Pomysł poznawania „jak najszerszego kontekstu” przypominałw gruncie rzeczy wsiadanie do samolotu tylko po to, żeby zaraz wysiąść i sprawdzić, jak dalekoda się od niego odbiec. Reggie już miała na końcu języka odpowiedź, że życie jest na to za krótkie,nie był to jednak najlepszy argument w
rozmowie z umierającą kobietą. Z listy lekturobowiązkowych wybrała Wielkie nadzieje oraz Panią Dalloway i miała aż nadto pracy z poznawaniem „szerokiego kontekstu” twórczości Dickensa oraz Virginii Woolf (czytaj: ich całego„dorobku”, jak nazywała to pani MacDonald) – w tym także listów, dzienników oraz biografii – żeby się dodatkowo rozpraszać opowiadaniami Hemingwaya. Lecz wszelki opór okazał siędaremny. Pani MacDonald pożyczyła Reggie niemal wszystkie powieści Dickensa, a brakujące pozycjedokupiła w antykwariatach. Reggie lubiła Dickensa; w jego książkach pojawiało się wielezuchwałych porzuconych sierot, które usiłowały wybić się w życiu. Reggie dobrze to znała.Przerabiała też Wieczór Trzech Króli. Reggie i Viola, dwie sieroty wyrzucone na brzeg przez sztorm. Pani MacDonald uczyła kiedyś języków klasycznych. Więcej, była nauczycielką Reggie w tejokropnej szkole dla snobów, do której Reggie wcześniej chodziła. Teraz próbowała ją doprowadzićdo egzaminów kończących szkołę średnią. Twierdziła, że przeczytała wszystko, co kiedykolwieknapisano. To według niej upoważniało ją do udzielania Reggie korepetycji z literatury angielskiej.Reggie nawet nie próbowała z tym dyskutować; dowody piętrzyły się w całym koszmarniezagraconym domu pani MacDonald. Nagromadzone przez lata sterty książek pozwoliłybynauczycielce otworzyć własną bibliotekę (albo wywołać spektakularny pożar). Miała wszystkiewydane dotąd pozycje z biblioteczki klasyki Loeba – łacina w czerwonych okładkach, greka w zielonych, setki egzemplarzy upchniętych na półkach. Ody i epody, eklogi i epigramaty.Wszystko. Reggie często myślała o tym, co się stanie z tymi wszystkimi ślicznymi Loebami po śmiercipani MacDonald. Przypuszczała jednak, że niegrzecznie byłoby się o nie upominać. Korepetycje nie były całkiem bezpłatne. W zamian za nie Reggie załatwiała dla paniMacDonald mnóstwo sprawunków: realizowała recepty, kupowała jej rajstopy w British HomeStores, krem do rąk Bootsa i „te małe paszteciki wieprzowe w cieście, które sprzedają u Marksai Spencera”. Pani MacDonald była wierna określonym markom i sklepom. Reggie uważała, żektoś, komu śmierć zagląda w oczy, nie powinien przywiązywać aż tak wielkiej wagi do tego, skądpochodzą jego paszteciki. Właściwie przy odrobinie wysiłku pani MacDonald mogłaby samarobić zakupy. Nadal jeździła samochodem, niebieskim citroënem saxo, który prowadziła niczymnerwowy i krótkowzroczny szympans, przyspieszając, kiedy powinna hamować, i hamując,kiedy należało przyspieszyć, zwalniając na pasie szybkiego ruchu i pędząc na złamanie karku tam,gdzie obowiązywało ograniczenie prędkości. Przypominało to raczej ćwiczenia na symulatorzejazdy w wesołym miasteczku niż kierowanie pojazdem na prawdziwej drodze.
Na szczęście Reggie nie chodziła już do tej okropnej snobistycznej szkoły, gdzie czuła się jakmysz w domu pełnym kotów. „Niezrównane zajęcia dodatkowe, wyjazdy wakacyjne i zdroweżywienie”. Jako dwunastolatka zdobyła tam stypendium, lecz nie była to szkoła, w której możnaby się pojawić ot tak, z innej planety, nie dysponując niczym z wyjątkiem bystrego umysłu.Zwłaszcza gdy się nie nosiło kompletnego szkolnego mundurka, nie miało odpowiedniego strojusportowego (i w ogóle było się sportowym beztalenciem; odpowiedni strój nie miał tu nic dorzeczy), nie potrafiło zgłębić sekretów szkolnej hierarchii ani szkolnego języka. Nie mówiąco tym, że miało się starszego brata, który od czasu do czasu wystawał przy szkolnej bramie,gapiąc się na dziewczyny, które – bez wyjątku – miały świetne fryzury i pochodziły z miłychrodzin. Reggie wiedziała, że Billy sprzedaje narkotyki niektórym chłopakom (miłe rodziny,świetne fryzury i tak dalej) – choć zapisane w ich kodzie genetycznym przeznaczeniepredestynowało ich do bycia prawnikami w edynburskich sądach, chętnie zaliczali oni odlotydzięki dragom rekreacyjnym rozprowadzanym przez kurduplowatego brata Reggie Chase. Byliw podobnym wieku co on; poza tym różnili się od siebie pod każdym względem. Czesne wynosiło tyle, że za tę kwotę można by kupić co roku dwa naprawdę dobre samochody.Stypendium Reggie pokrywało zaledwie jedną czwartą tej sumy, resztę dopłacało wojsko.„Spóźnione poczucie winy” – mawiała mama. Niestety, za pozostałe rzeczy: kompletnymundurek, książki, wycieczki szkolne, świetne fryzury nie miał już kto płacić. Ojciec Reggie byłżołnierzem Szkockiego Regimentu Królewskiego, nie zdążyła go jednak poznać. Jej matka byław szóstym miesiącu ciąży, kiedy ojciec zginął na wojnie w Zatoce od „przyjacielskiej kuli”. Większość ludzi poznaje ironię dopiero po wyjściu z łona matki, zauważyła raz Reggiew rozmowie z panią MacDonald. – Twój ojciec przeszedł do historii – orzekła pani MacDonald. – Wszystkich nas to czeka, proszę pani. Zarówno mama, jak i Reggie zawsze miały na boku jakieś dodatkowe zajęcia. Mama byłakasjerką w supermarkecie, a poza tym prasowała dla kilku pensjonatów, Reggie zaś w niedzielneporanki dorabiała w sklepie pana Hussaina. Pracowała na długo przed tym, zanim rzuciła szkołę:roznosiła gazety, brała dorywcze zlecenia w soboty i tak dalej. Część pieniędzy odkładała w kasieoszczędnościowo-mieszkaniowej, resztę co do ostatniego pensa wydawała. Starczało akurat naopłacenie czynszu, rachunków, komórki oraz karty z Topshopu. „Twoje próby planowaniadomowego budżetu są godne uznania – chwaliła ją pani MacDonald. – Kobieta powinna umiećgospodarować pieniędzmi”. Mama pochodziła z Blairgowrie i po skończeniu szkoły podjęła pracę w przetwórni. Pilnowałapokrytych chropowatą skórą kurzych kadłubów nieprzerwanie sunących po taśmie i kolejnozanurzających się we wrzątku. Na zawsze stało się to dla niej punktem odniesienia. Bez względuna to, co później robiła, stale powtarzała: „W przetwórni drobiu było gorzej”. Zważywszy, że odtamtej pory zaliczyła kilka naprawdę kiepskich fuch, Reggie domyślała się, że robotaw przetwórni musiała być istnym koszmarem. Mama uwielbiała mięso – kanapki z bekonem,mieloną wołowinę z ziemniakami, kiełbasę z
frytkami – lecz Reggie nigdy nie widziała jejjedzącej kurczaka. Nawet wtedy, gdy mężczyzna-który-był-przed-Garym przynosił kubełkiz KFC. A mężczyzna-który-byłprzed-Garym potrafił namówić mamę praktycznie dowszystkiego. Poza jedzeniem kurczaka. Pomimo odnoszonych sukcesów – najwyższe oceny z dziesięciu przedmiotów na egzaminiegimnazjalnym – Reggie poczuła ogromną ulgę, gdy zdecydowała się wreszcie podrobić list odmamy oznajmiający, że przenoszą się obie do Australii, w związku z czym po wakacjach jejcórka nie wróci do tej okropnej szkoły dla snobów. Kiedy dostała stypendium, mama była z niej taka dumna („Mam genialne dziecko! Ja!”), leczpo jej odejściu przestało to mieć jakiekolwiek znaczenie. Poza tym Reggie czuła sięwystarczająco źle, nie mając nikogo, kto przed wyjściem do szkoły powiedziałby jej „dowidzenia”. No i myśl, że miałaby codziennie wracać do pustego domu, w którym nikt by jej nie witał, była całkiem nie do zniesienia. Kto by przypuszczał, że te dwa krótkie zwroty – „do
3 widzenia” i „witaj” – okażą się takie ważne. Ave atque vale. Pani MacDonald też nie bywała już w tej okropnej szkole dla snobów. W jej mózgu rozrastałsię guz podobny do grzyba. Reggie, choć nie była egoistką, miała szczerą nadzieję, że nauczycielka zdoła doprowadzić ją 4do egzaminów, zanim jej mózg zostanie pożarty przez ten guz. „Nada nasz, któryś jest w nada” – mawiała pani MacDonald. Była naprawdę zgorzkniała. Nic dziwnego w tym, że ktoś umierającyma odrobinę żalu do świata, ale pani MacDonald zawsze taka była. Choroba nie uczyniła jejbardziej sympatyczną i chociaż stała się religijna, daleko jej było do ideału chrześcijańskiegomiłosierdzia. Potrafiła być miła w drobiazgach, lecz nie na co dzień. Mama zawsze miłowszystkich traktowała; stanowiło to jej jedyną zaletę. I nawet jeśli czasami postępowała głupio – jak w przypadku mężczyzny-który-był-przed-Garym albo potem samego Gary’ego – nigdy nieprzestawała być miła. Oczywiście pani MacDonald też miała swoje zalety: była dobra dlaReggie i kochała swojego psa, co według Reggie zasługiwało na najwyższe uznanie. Uważała panią MacDonald za prawdziwą szczęściarę – miała mnóstwo czasu, żeby sięprzyzwyczaić do myśli o śmierci. Reggie nie podobało się, że w jednej chwili można beztroskosobie pląsać, a w następnej przestać istnieć, ot tak, po prostu. Wyjść z pokoju, wsiąść do taksówki. Zanurzyć się w chłodną, błękitną wodę basenu i nigdy się z niej nie wynurzyć. Nada y pues
5 nada. „Dużo miała pani chętnych do tej pracy?” – spytała Reggie. Doktor Hunter odparła: „Całemnóstwo”. Na co Reggie zauważyła: „Nie umie pani kłamać, pani doktor”. Doktor Hunterzarumieniła się, roześmiała i odrzekła: „Masz rację. Wiem. Nie umiem nawet grać w »Oszusta«.Ale co do ciebie miałam nosa” – dodała. „Zawsze należy ufać swojej intuicji” – podsumowałaReggie, choć sama w to nie wierzyła. Jej matka zaufała intuicji, decydując się na urlop z Garym,no i proszę, jak to się skończyło. Z kolei intuicja Billy’ego z reguły sprowadzała go na manowce.Może i był kurduplem, ale wrednym. – Mów mi Jo – zaproponowała doktor Hunter. Doktor Hunter wyznała, że wcale nie chciała wracać do pracy. Gdyby to od niej zależało,najchętniej wcale nie wychodziłaby z domu. Reggie zainteresowała się, dlaczego to nie zależy od niej. Usłyszała, że firma Neila Hunterama „przejściowe kłopoty”. („Ktoś go zawiódł, parę rzeczy nie wypaliło”). Ilekroć była mowao firmie pana Huntera, jego żona mrużyła oczy, jakby usiłowała wypatrzyć coś z dużejodległości. Z przychodni doktor Hunter bez przerwy telefonowała do domu, żeby sprawdzić, czy z małymwszystko w porządku. Bardzo lubiła rozmawiać ze swoim synkiem i prowadziła z nim długiejednostronne konwersacje, podczas których on ze swojej strony próbował zjeść słuchawkę.Reggie słyszała, jak doktor Hunter mówi do niego: „Witaj, kwiatuszku, miło spędzasz czas?” albo: „Mamusia niedługo będzie w domku, bądź miły dla Reggie”. Często też recytowała mu różnewierszyki i rymowanki. Wyglądało na to, że zna ich całe mnóstwo, zawsze miała w zanadrzujakieś „Siała baba mak, nie wiedziała jak” albo „Ene, due, rabe”. Znała też wiele typowoangielskich rymowanek, kompletnie nieznanych Reggie, wychowanej na „Warzyła sroczkakaszkę” oraz „Idzie kominiarz po drabinie, fiku miku, już w kominie!”. Jeżeli dziecko spało, a doktor Hunter akurat dzwoniła, Reggie dawała jej do telefonu psa.(„Muszę ci jeszcze o czymś powiedzieć” – stwierdziła doktor Hunter na koniec rozmowykwalifikacyjnej. Reggie pomyślała: „Oho, jej dziecko ma dwie głowy, dom stoi na skraju urwiska,a mąż jest walniętym psycholem”. Ale usłyszała tylko: „Mamy psa. Lubisz psy?”. „Jeszcze jak!Uwielbiam. Serio. Słowo honoru”). Choć suka nie potrafiła mówić, lepiej niż dziecko zdawała się rozumieć, na czym polegająrozmowy telefoniczne („Cześć, psinko, jak się ma moja cudna dziewczynka?”) i bacznienasłuchiwała głosu doktor Hunter, gdy Reggie trzymała słuchawkę przy jej uchu. Kiedy Reggie po raz pierwszy zobaczyła Sadie, wielkiego owczarka
niemieckiego,wyglądającego jak pies stróżujący na placu budowy, nie na żarty się przestraszyła. „Neil obawiałsię reakcji suki na pojawienie się dziecka – zwierzyła jej się doktor Hunter. – Ale japowierzyłabym jej własne życie i życie maleństwa. Znam Sadie dłużej niż kogokolwiek,z wyjątkiem Neila. W dzieciństwie też miałam psa, ale umarł, a ojciec nie pozwolił mi nadrugiego. Teraz sam nie żyje, czyli wszystko jasne”. Reggie nie była pewna, jak ma to rozumieć. „Przykro mi – powiedziała – współczuję paniz powodu tej straty”. Tak mówili policjanci w telewizji. Miała na myśli martwego psa, ale doktorHunter uznała, że chodzi o jej ojca. „Nie ma potrzeby – odparła – Powinien był umrzeć dawnotemu. A w ogóle to mów mi Jo”. Doktor Hunter miała słabość do psów. „Łajka – mawiała – pierwszy pies w kosmosie. Po kilku godzinach umarła z przegrzania i stresu. Kiedy ją wzięli zeschroniska, na pewno myślała, że trafi do jakiegoś domu, do rodziny. Zamiast tego czekała jąnajbardziej samotna śmierć pod słońcem. Jakie to smutne”. Ojciec doktor Hunter wiódł życie po życiu, stale obecny w swoich książkach. Był pisarzem i to– jak twierdziła doktor Hunter – bardzo niegdyś modnym („Miał swoje pięć minut” – śmiała się).Jego książki jednak nie „wytrzymały próby czasu”. – Tylko tyle po nim zostało – oznajmiła,kartkując cuchnącą stęchlizną powieść zatytułowaną Sklepikarz. – Po matce nie zostało mi zupełnie nic – dodała. – Czasami myślę, że miło byłoby mieć chociaż szczotkę do włosów albogrzebień, jakiś przedmiot, którego codziennie dotykała, który był częścią jej życia. Ale wszystkoprzepadło. Nie myśl, że cokolwiek jest nam dane na wieczność, Reggie. – Nie ma obawy, pani doktor. – Wystarczy odwrócić wzrok, żeby coś utracić. – Wiem coś o tym. Proszę mi wierzyć. Chybotliwa sterta powieści ojca doktor Hunter została przez nią skazana na zesłanie dopozbawionej okien pakamery na piętrze. Była to właściwie duża szafa wnękowa, „żaden tampokój”, jak mówiła doktor Hunter, choć w istocie pomieszczenie okazało się większe niż sypialniaReggie w Gorgie. Lekarka nazywała je przechowalnią klamotów. W środku poniewierało sięmnóstwo rzeczy, z którymi nie wiadomo było, co zrobić: pojedyncza narta, kij do hokeja, starakołdra, popsuta drukarka, telewizor turystyczny, który nie działał (Reggie sprawdziła) i cała masabibelotów otrzymanych w prezencie na Gwiazdkę albo z okazji ślubu. „Quelle horreur! – śmiałasię doktor Hunter, z rzadka tam zaglądając. – Niektóre z tych rzeczy są naprawdę szpetne” – dodawała, zwracając się do Reggie. Szpetne czy nie, nie mogła ich tak po prostu wyrzucić, bodostała je w prezencie, a „dary należało cenić”. – Może z wyjątkiem koni trojańskich – zauważyła Reggie. – Tak, ale z drugiej strony darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby – odparła doktorHunter.
– Chociaż czasami warto – stwierdziła Reggie.
6 – Timeo Danaos et dona ferentes – zacytowała doktor Hunter. – Święte słowa. Poszanowanie darów miało swoje granice. Gdy co pewien czas przez otwór na listy wpadałatorba foliowa organizacji charytatywnej, doktor Hunter napełniała ją rzeczami z przechowalniklamotów i z pewnym poczuciem winy wystawiała za próg. – Wyrzucam i wyrzucam, a nic nie ubywa – narzekała. – Prawo fizyki – wzruszała ramionami Reggie. Reszta domu była zawsze nienagannie wysprzątana i gustownie przyozdobiona chodnikami,lampami oraz bibelotami. Te ostatnie zdecydowanie odbiegały jakością od kolekcji naparstkówi miniaturowych czajniczków mamy, które, pomimo niewielkich rozmiarów, zajmowały sporączęść cennej przestrzeni w mieszkaniu Reggie w Gorgie. Dom Hunterów został zbudowany w epoce wiktoriańskiej. Choć wprowadzono w nimwszystkie nowoczesne udogodnienia, zachowały się oryginalne kominki, drzwi oraz gzymsy, codoktor Hunter uznawała za „istny cud”. W drzwiach frontowych znajdowały się witraże – eksplozje czerwieni, gwiazdki błękitu oraz żółte rozety rzucające na ściany wielobarwne tęcze,gdy przeświecało przez nie słońce. Był nawet komplet dzwonków dla służby oraz schodykuchenne, które niegdyś pozwalały służącym przemykać niepostrzeżenie. „To były czasy” – mówił ze śmiechem pan Hunter i dodawał, że gdyby przyszło mu żyć w epoce, kiedy powstałich dom, musiałby palić w kominkach i pastować buty. „Ciebie też by to nie ominęło, Reggie” – dodawał. – „Natomiast Joanna obijałaby się na górze jako jaśnie pani. Jej rodzinie zawsze dobrze się powodziło”. – Wszystko to dawno przepadło – wyjaśniła doktor Hunter, odpowiadając na pytającespojrzenie Reggie. – Niestety – mruknął pan Hunter. – Nietrafione inwestycje, rachunki za dom opieki, reszta roztrwoniona na błahostki – rzuciładoktor Hunter takim tonem, jakby utrata majątku nie miała dla niej żadnego znaczenia. – Mójdziadek był bogaty, ale podobno rozrzutny – dodała. – Za to my jesteśmy biedni, ale uczciwi – zauważył pan Hunter. – Podobno – odparła jego żona. Prawdę mówiąc, jak wyznała Reggie pewnego dnia doktor Hunter, pewna część majątkuocalała, dzięki czemu mogli sobie pozwolić na kupno „tak drogiego domu”. „To inwestycja” – mawiał pan Hunter. „To dom” – odpowiadała doktor Hunter. Kuchnia była ulubionym pomieszczeniem Reggie. Zmieściłoby się w niej całe jej
mieszkankoi zostałoby jeszcze całkiem sporo miejsca, żeby upchnąć kilka słoni, gdyby ktoś miał takąfantazję. O dziwo, pan Hunter lubił gotować i wiecznie robił w kuchni bałagan. „Uwalniam w tensposób swoją kreatywność” – oznajmił kiedyś Reggie. „Kobiety gotują, żeby nakarmić innych – odparła doktor Hunter. – Mężczyźni, żeby się popisać”. W domu była nawet spiżarnia: nieduże zimne pomieszczenie z podłogą z kamiennych płyt,z kamiennymi półkami i drewnianymi drzwiami, na których widniał wycięty w deskach wzórz serduszek. Doktor Hunter przechowywała tam ser, jajka, bekon oraz wszystkie produkty suszonei w puszkach. „Powinnam zrobić dżem – stwierdziła latem z poczuciem winy. – Taka spiżarnia ażsię prosi o dżem domowej roboty”. A z powodu zbliżającej się Gwiazdki oświadczyła: „Mamwyrzuty sumienia, że nie zrobiłam korzennego nadzienia do babeczek. Ani bożonarodzeniowegociasta z bakaliami. Ani puddingu. Taka spiżarnia aż się prosi o zawinięty w szmatkę puddingwypełniony srebrnymi sześciopensówkami oraz talizmanami na szczęście”. Reggie chciała siędowiedzieć, czy tak właśnie wyglądały święta Bożego Narodzenia w dzieciństwie doktor Hunter.I usłyszała szybką odpowiedź: „Na Boga, nie!”. Reggie wcale nie uważała, że spiżarnia prosi się o cokolwiek, może tylko o małe porządki. PanHunter stale tam buszował w poszukiwaniu różnych składników, szerząc chaos wśród równychrzędów puszek i słoików. Doktor Hunter („Mów mi Jo”), która nie była religijna i nie pokładała wiary w „żadnejtranscendencji z wyjątkiem transcendencji ludzkiego ducha”, wierzyła głęboko w porządeki dobry gust. „Według Morrisa nie powinno się mieć w domu niczego, co nie jest użyteczne lubczego nie uważa się za piękne” – oznajmiła Reggie, gdy napełniały śliczny wazonik („Worcester”)kwiatami z ogrodu. Reggie sądziła, że chodzi o kogoś o imieniu Maurice, prawdopodobnie zaprzyjaźnionego geja, dopóki nie zauważyła na półce biografii Williama Morrisa i niepomyślała: „Aleś ty głupia, Reggie”, ponieważ oczywiście dobrze wiedziała, kim on był. Dwa razy w tygodniu przychodziła sprzątaczka o imieniu Liz i zaraz na wstępie zaczynałanarzekać, ile ją czeka roboty. Według Reggie przesadzała, bo Hunterowie dbali o porządek. Niebyli fanatykami prac domowych, nic z tych rzeczy, ale znali różnicę pomiędzy wygodąa kompletnym chaosem w przeciwieństwie do pani MacDonald, której cały dom był„przechowalnią klamotów”. Wszędzie walały się tam jakieś starocie, paragony i długopisy,zegary bez kluczy i klucze bez zamków, sterty ubrań, pryzmy starych gazet, połowa roweru, którapewnego dnia po prostu pojawiła się w przedpokoju, no i zatrzęsienie książek. Pani MacDonaldtraktowała perspektywę porwania Kościoła i drugiego przyjścia Chrystusa jako uniwersalnąwymówkę („Po co mam się starać?”), ale w istocie była zwykłą bałaganiarą. Pani MacDonald odnalazła wiarę (Bóg jeden wie gdzie) wkrótce po tym, jak zdiagnozowanou niej guza. Obie rzeczy były ściśle ze sobą związane. Reggie sądziła, że gdyby ją zżerał rak, teżmogłaby zacząć wierzyć w Boga. Miło było myśleć, że komuś na nas zależy, choć akurat Bógpani MacDonald nie wydawał się szczególnie opiekuńczy,
wręcz przeciwnie – był obojętny naludzkie cierpienie. Jedyny jego cel stanowiło sianie zniszczenia. Doktor Hunter miała w kuchni dużą korkową tablicę pełną rozmaitości dających wgląd w jejprzeszłość. Do tablicy przypięto między innymi dyplom z zawodów lekkoatletycznychpotwierdzający zdobycie mistrzostwa hrabstwa w biegach, a także inny, świadczący o zdaniuegzaminu z gry na fortepianie na poziomie ósmym. Na jednej z fotografii („ze studiów”) młodaJoanna stała otoczona oklaskującymi ją ludźmi i trzymała w górze puchar. „Byłamwszechstronna”– śmiała się doktor Hunter. „Wciąż pani jest” – odparła na to Reggie. Zdjęcia na tablicy pozwalały Reggie prześledzić w skrócie życie jej pracodawczyni. Kilkaz nich przedstawiało Sadie na przestrzeni lat, oczywiście było też mnóstwo fotek dziecka orazjedna, na której doktor Hunter z mężem śmiali się w blasku egzotycznego słońca. Pozostałąpowierzchnię pokrywał istny kolaż z list zakupów, przepisów („Czekoladowe ciastka z orzechamiSheili”) oraz liścików pisanych przez doktor Hunter do samej siebie („Koniecznie powiedziećReggie, że w poniedziałek zajęcia muzyczne dla dzieci są odwołane” albo „Wizyta pacjentaprzełożona na piątek wieczorem”). Były tam również wszystkie potrzebne wizytówki: dentysty,fryzjerki i optyka. Doktor Hunter nosiła okulary, kiedy je wkładała, wyglądała jeszcze bardziejinteligentnie niż zwykle. Reggie też powinna nosić okulary, lecz w jej przypadku efekt byłodwrotny – wyglądała w nich jak kompletny przygłup. Nosiła je więc tylko wtedy, kiedyw pobliżu nie było nikogo. Dziecko i doktor Hunter się nie liczyli; Reggie mogła być przy nichsobą i dotyczyło to nawet okularów. Poza tym wisiało kilka wizytówek, które pan Hunter przyczepiał po powrocie ze „służbowych lunchów”, ale w istocie była to tablica jego żony. Wczoraj po południu doktor Hunter odwiedziła jakaś kobieta. Zadzwoniła do drzwi dwie minutypo tym, jak doktor Hunter przekroczyła próg domu, i Reggie przyszło do głowy, że mogła czekaćna jej powrót w zaparkowanym w pobliżu samochodzie. Podtrzymując dziecko na biodrze, Reggie zaprowadziła ją do kuchni i poszła po doktor Hunter,ta bowiem udała się na górę, żeby zdjąć czarny kostium, który zawsze nosiła w pracy. Po zejściuna dół zastała nieznajomą studiującą zawartość korkowej tablicy. Sposób, w jaki to robiła, wydałsię Reggie bezczelny. Kobieta była trochę podobna do doktor Hunter – te same ciemne włosy doramion, ta sama szczupła budowa ciała, może tylko nieco wyższy wzrost. Miała nawet podobnyczarny kostium. Nie ulegało wątpliwości, że nie jest akwizytorką Avonu. Reggie była ciekawa, czykiedykolwiek będzie robić w życiu coś wymagającego noszenia czarnego kostiumu. Kiedy doktor Hunter weszła do kuchni, nieznajoma wyjęła z torebki wizytówkę i pokazując ją,zapytała: „Możemy zamienić słowo?”. „Mogłabyś przez kilka minut zająć się małym, Reggie?” – poprosiła doktor Hunter, chociaż dziecko właśnie robiło rozgwiazdę, wyciągając do matki pulchneramionka, jakby błagało, żeby je uratować z tonącego statku. Doktor Hunter tylko się do niegouśmiechnęła, po czym zaprowadziła tę kobietę do salonu i zamknęła drzwi. Nigdy nie ignorowaładziecka i nigdy nie zapraszała
nikogo do salonu – wszystkich gości przyjmowała przy dużym stolew kuchni. Na krótką chwilę Reggie ogarnął lęk, że ta niespodziewana wizyta ma związek z Billym.Wyjdzie na jaw, że ten łobuz to jej brat, i wtedy przepędzą ją stąd. Nie wspomniała dotądpracodawczyni, że ma brata. Nie okłamała jej, po prostu usunęła go z historii swojego życia.Zresztą on zrobił z nią dokładnie to samo. Suka chciała pójść za swoją panią, lecz doktor Hunter bez słowa zamknęła jej drzwi przednosem, co też było do niej zupełnie niepodobne. Sadie usiadła przed drzwiami i cierpliwie czekała.Gdyby psy potrafiły marszczyć brwi, na pewno by to zrobiła. Po wyjściu nieznajomej doktor Hunter miała dziwny, nienaturalny wyraz twarzy, jakbypróbowała udawać, że wszystko jest w porządku, chociaż tak nie było. A na tablicy pojawiła się nowa wizytówka. Widniał na niej wytłaczany napis: „Policjaszkocka”, numer telefonu oraz nazwisko i stopień: „nadkomisarz Louise Monroe”. Reggie nakarmiła dziecko jogurtem – nie takim zwyczajnym, tylko specjalnym organicznymjogurtem dla dzieci, bez sztucznych dodatków, bez cukru, bez żadnej chemii. Kiedy mały straciłzainteresowanie posiłkiem, dojadła resztę. Na dworze było zimno i mokro, za to kuchnia wydawała się przytulna i bezpieczna. Nie byłow niej jeszcze gwiazdkowych ozdób, tylko kalendarz adwentowy, który kupiły na urodzinydziecka, lecz Reggie z łatwością potrafiła sobie wyobrazić woń sosny, klementynek, drewnapłonącego w kominku i wszystkie inne cudowne zapachy, jakimi z pewnością lada dzień wypełni się cały dom. To miało być jej pierwsze Boże Narodzenie spędzone z doktor Hunter i jejsynkiem. Zastanawiała się, jak zasugerować lekarce, że powinna obchodzić święta z nimi, zamiastsama albo z Hussainami. Nie miała nic przeciwko nim, broń Boże; po prostu tamci nie byli jejrodziną. A doktor Hunter i dziecko tak. Sadie tkwiła cierpliwie przy wysokim krzesełku. Za każdym razem, gdy dziecku coś skapnęło,zlizywała to z podłogi. Czasami zdarzało jej się nawet pochwycić kąsek w locie. Miała w sobiedużo godności jak na psa żebrzącego o resztki. („Starzeje się” – mówiła ze smutkiem doktorHunter). Reggie podała małemu pełnoziarnisty sucharek, żeby sobie pożuł, a sama umyła jego miseczki– ręcznie, bo obawiała się powierzyć je zmywarce. Naczynka były z prawdziwej porcelany,ozdobione staroświeckim wzorem. Zabawki miał gustowne i zrobione z drewna, nic hałaśliwegoani w krzykliwych kolorach, wszystkie ubranka drogie i nowe, nic z odzysku czy kupionegow sklepie z używanymi rzeczami. Wiele z nich miało francuskie metki. Tego dnia mały ubranybył w prześliczny kombinezon w granatowo-białe pasy (nazywany przez doktor Hunterubrankiem marynarskim), który kojarzył się Reggie z wiktoriańskim kostiumem kąpielowym.W pokoiku dziecięcym leżał dywanik z obrazkiem arki Noego i stała nocna lampka w kształciedużego bajkowego muchomora z czerwonym kapeluszem w białe kropki. Pościel byławyszywana w żaglówki. Na ścianie nad łóżeczkiem wisiała oprawiona w ramki makatka z datąurodzin oraz imionami i nazwiskiem malucha „Gabriel Joseph Hunter”, wyhaftowanymibłękitnym ściegiem
łańcuszkowym. Dziecko nie bało się niczego z wyjątkiem niespodziewanych głośnych dźwięków (Reggie takżeza nimi nie przepadała), potrafiło klaskać, jeżeli powiedziało mu się „Brawo!”, a na pytanie:„Gdzie jest twoja czerwona piłeczka?” podpełzało do pudła z zabawkami i wyszukiwało ją. Akuratdzień wcześniej zrobiło swój pierwszy chwiejny krok bez niczyjej pomocy. („Jeden mały krok dlaludzkości, wielki skok dla takiego maluszka” – zauważyła doktor Hunter). Potrafiło powiedzieć„pies”, „piła” i „koku” – to ostatnie oznaczało jego największy skarb, niewielki kwadrat materiałuwycięty z kocyka kupionego przez siostrę pana Huntera, zanim mały się urodził. Kocyk miał kolorbladej zieleni („mchu”, uważała doktor Hunter), żeby nadawał się i dla chłopca, i dla dziewczynki.Doktor Hunter przyznała się Reggie, że znała płeć dziecka, ale nikomu nic nie powiedziała, nawetmężowi, bo chciała „mieć je tylko dla siebie tak długo, jak to tylko możliwe”. Ostatnio zielonykocyk, do którego malec był wręcz obsesyjnie przywiązany, został pocięty na kawałki, łatwiejszew użyciu. „Według Winnicotta to jego obiekt przejściowy – powiedziała kiedyś tajemniczo doktorHunter. – A może zwykły talizman?”. Przed tygodniem dziecko obchodziło swoje pierwsze urodziny i żeby to uczcić, pojechalisamochodem we troje (bez pana Huntera, który był „zapracowany”, poza tym stwierdził: „Przecież on nawet nie wie, że ma urodziny, Jo”) do hotelu w pobliżu Peebles na podwieczorek, wzbudzając głośne zachwyty kelnerek, które nie mogły się nadziwić, jaki cudowny jest mały i jakgrzecznie się zachowuje. Dostał wtedy talerzyk różowych lodów. „Jego pierwsze lody! Wyobraźto sobie! – wykrzyknęła doktor Hunter. – Wyobraź sobie, Reggie, że pierwszy raz w życiu jeszlody”. Dziecku oczy prawie wyszły na wierzch ze zdumienia, gdy spróbowało różowegosmakołyku. – Na zdrowie – powiedziała mu Reggie. Ona sama i doktor Hunter zjadły na spółkę cały talerz ciastek. „Wydaje mi się, że mamw sobie grubasa, który próbuje wydostać się na wolność” – stwierdziła Reggie, a doktor Huntertak się śmiała, że niemal zakrztusiła się miniaturową eklerką kawową. W zasadzie nic by się niestało, bo wcześniej, na prośbę Reggie, z myślą o takich właśnie wypadkach sama nauczyła jąmanewru Heimlicha. – Jestem bardzo szczęśliwa – oznajmiła doktor Hunter, kiedy już jej przeszło. – Ja też – wyznała Reggie. Miłe było to, że naprawdę czuły się szczęśliwe, bo zaskakująco wielu ludzi mówi o szczęściu,chociaż wcale go nie odczuwa. Jak mama w rozmowach z mężczyzną-którybył-przed-Garym. To było pierwszego dnia adwentu i doktor Hunter stwierdziła, że przyjemnie mieć urodzinyw taki dzień, chociaż sama nie była wierząca. Kupiły więc kalendarz adwentowy w Peebles.W mieście pełno było sklepów lubianych przez starszych ludzi. Reggie też się
podobały;przypuszczała, że ma to jakiś związek z jej starą duszą. W kalendarzu za każdymi drzwiczkami kryła się czekoladka i doktor Hunter zaproponowała:„Powiesimy go w kuchni, każdego dnia będziesz mogła otworzyć kolejne drzwiczki i zjeśćczekoladkę”. Reggie tak robiła; nawet w tej chwili, żeby przedłużyć przyjemność, trzymała podpoliczkiem rozpływającą się czekoladkę w kształcie Świętego Mikołaja. Jednocześnie zanurzaław zlewie porcelanowe naczynka Bunnykins i wlewała do gorącej wody ekologiczny płyn dozmywania. Doktor Hunter nie używała niczego, co nie było ekologiczne. Proszek do prania, płyndo podłóg, wszystko musiało być ekologiczne. „Przy dziecku nie powinno się używaćniebezpiecznych chemikaliów” – wyjaśniła Reggie na samym początku. Dziecko było bezcenne,droższe niż najcenniejszy skarb. „Ostatecznie kosztowało mnie mnóstwo zachodu – śmiała siędoktor Hunter. – To nie było takie łatwe”. Doktor Hunter musiała na siebie uważać, bo miała astmę („Lekarzu, ulecz samego siebie” – powtarzała), którą to dolegliwość odziedziczyła po swojej matce. Poza tym ciągle sięprzeziębiała, a to dlatego, że – jak mówiła – przychodnia to „najbardziej niezdrowe miejscepracy pod słońcem, pełno tam chorych ludzi”. Czasami, gdy Reggie stawała blisko doktor Hunter,słyszała dochodzące z jej klatki piersiowej poświstywanie. „Życiodajny oddech” – mawiała doktor Hunter. Dziecko najwyraźniej nie odziedziczyło po niej problemów z płucami. („Dickenscierpiał na astmę” – powiedziała pani MacDonald. „Wiem – odparła Reggie. – Czytałam o nimw szerokim kontekście”). Z pozoru nic nie wskazywało na to, że firma pana Huntera może mieć jakieś „przejściowekłopoty”. Hunterowie mieli piękny dom, dwa samochody, lodówkę pełną najlepszego jedzenia,a ich dziecku niczego nie brakowało. W niektóre poranki, kiedy Reggie przychodziła do pracy, pan Hunter zachowywał się jakzawodnik w sztafecie – podawał jej dziecko tak szybko, że usteczka i oczy malca robiły sięzupełnie okrągłe ze zdumienia tak błyskawiczną wymianą. Potem Reggie i Sadie wsłuchiwały sięw fascynujący dźwięk wielkiego range rovera ruszającego spod domu z piskiem opon i chrzęstemżwiru, ponieważ pan Hunter jeździł jak kierowca rajdowy. „Z rana jest zwykle zły jak osa” – śmiała się doktor Hunter. Najwyraźniej nie przeszkadzało jej, że mieszka pod jednym dachemz osą. Spływało to po niej jak woda po kaczce. Pana Huntera i Sadie nie łączyła jakaś szczególna więź. Zwykle ograniczał się do burczenia:„Z drogi, Sadie” albo „Złaź z kanapy, Sadie”. Suka pojawiła się w jego życiu „w pakiecie”, takpowiedział Reggie. „Nie można mieć Jo bez Sadie”. – Kochasz mnie, to kochaj i mojego psa – odpowiadała na to doktor Hunter. – Najlepszegoprzyjaciela kobiety. Timmy, Snowy, Jumble, Lassie, Bobby z Greyfriars. Wszyscy mieli jakiegośpsiego przyjaciela. Tylko biedna Łajka, pies z kosmosu, nie była niczyim przyjacielem. W inne poranki pan Hunter zostawał w domu i prowadził niekończące się rozmowytelefoniczne. Czasami wychodził na dwór, żeby móc jednocześnie palić i
rozmawiać. Nie wolnomu było palić w domu ani przed nim, ale telefony zdawały się go do tego prowokować. „Tylkomnie nie wydaj” – mrugał porozumiewawczo do Reggie, jakby doktor Hunter mogła nie wyczućzapachu dymu na jego ubraniu i nie zauważyć ciśniętych na żwir petów. Reggie siłą rzeczy była świadkiem tych rozmów, ponieważ pan Hunter zawsze bardzo głośnomówił do niewidocznych ludzi po drugiej stronie. Opowiadał im, że „bada nowe możliwości”.Miał „na oku bardzo ciekawe projekty”, „otwierały się przed nim nowe perspektywy”. Robiłwrażenie aroganckiego, ale w istocie błagał o pomoc. „Chryste, Mark, ja się tu wykrwawiam, docholery!”. Pan Hunter był przystojny na swój szorstki, jakby lekko zużyty sposób, dzięki czemu wydawałsię bardziej pociągający, niż gdyby był po prostu zwyczajnie atrakcyjny. Doktor Hunter poznałago, gdy pracowała jako starszy asystent w dawnym Szpitalu Królewskim, choć Neil nie pochodziłz Edynburga. Urodził się w Glasgow, był zatem „Weegie”, śmiała się doktor Hunter. Określenie tobyło generalnie przez edynburczyków uważane za obelgę, ale ona jako Angielka mogła o tym niewiedzieć. Zalecał się do niej przez długi czas, zanim mu wreszcie uległa i zgodziła się wyjść za niego za mąż. Pan Hunter „robił w rozrywce”, ale czym dokładnie się zajmował, tego Reggie niewiedziała. Małżeństwo Hunterów wydawało się całkiem udane, chociaż Reggie nie miała go właściwiez czym porównać, chyba że ze związkiem mamy i Gary’ego (nuda) albo mamy i mężczyzny-który-był-przed-Garym (tragedia). Doktor Hunter śmiała się z wad swojego męża i najwyraźniejnigdy się na niego nie gniewała. „Jo jest za dobra dla ludzi” – mawiał pan Hunter. Sam wpadał cojakiś czas z pięknym bukietem kwiatów oraz butelką wina w ręce i wołał do żony: „Sie masz,laleczko!”, zgrywając się na glasgowczyka z wodewilu, po czym dawał jej soczystego buziaka,mrugał do Reggie i mówił: „Za każdą wspaniałą kobietą stoi jakiś beznadziejny facet, Reggie.Zapamiętaj to sobie”. Przez większość czasu pan Hunter zachowywał się tak, jakby w ogóle Reggie nie dostrzegał.Kiedy indziej całkiem ją zaskakiwał – nagle robił się bardzo miły, prosił, żeby usiadła przykuchennym stole, robił jej kawę i dość nieudolnie próbował prowadzić konwersację („To jakawłaściwie jest twoja historia, Reggie?”). Zwykle zanim zdołała zacząć mu opowiadać swoją(skądinąd wcale nie taką prostą) historię, rozlegał się dzwonek komórki, pan Hunter zrywał się odstołu, odbierał telefon („Cześć, Phil, jak leci? Pomyślałem, że moglibyśmy się spotkać, mampewną propozycję, którą chciałbym ci przedstawić…”) i nerwowo przechadzał się po kuchni. Neil Hunter nazywał dziecko „dzieciakiem” i często podrzucał je do góry, aż piszczałoz radości. Twierdził, że nie może się doczekać, kiedy „dzieciak” zacznie mówić, biegać i chodzićz nim na mecze piłki nożnej. Doktor Hunter mówiła wtedy: „Na to ma jeszcze czas. Trzeba sięcieszyć każdą sekundą. Mijają, nim się człowiek obejrzy”. Ilekroć mały zrobił sobie jakąśkrzywdę, pan Hunter brał go na ręce i mówił: „No, kolego, nic ci nie będzie, to tylko głupstwo”ciepłym, lecz nie zanadto współczującym tonem. Doktor Hunter w takich sytuacjach przytulałasynka, całowała go i szeptała: „Mój mały okruszek”, zapożyczywszy to określenie od Reggie(która z kolei zapożyczyła je od swojej mamy).
Szkockie słowa i zwroty doktor Hunterwymawiała ze szkockim (zresztą całkiem niezłym) akcentem, zupełnie jakby była dwujęzyczna. Dziecko lubiło pana Huntera, lecz doktor Hunter wprost uwielbiało. Kiedy brała je na ręce, nieodrywało oczu od jej twarzy i chłonęło każdy szczegół, tak jakby kiedyś miało zdawać z tegoegzamin. – Teraz jestem dla niego boginią – śmiała się doktor Hunter – ale pewnego dnia stanę sięwkurzającą staruchą, która chce, żeby ją wozić do supermarketu. – Och, na pewno nie, pani doktor – odparła Reggie. – Myślę, że zawsze będzie panią ubóstwiał. – Nie powinnaś jednak skończyć szkoły, Reggie? – zatroskała się doktor Hunter, marszcząc lekkoz niepokojem swoje śliczne czoło. Reggie przypuszczała, że podobnie zwracała się do swoich pacjentów („Naprawdę powinna pani nieco schudnąć, pani MacTavish”). – Owszem, powinnam. – No, chodź, słonko – zwróciła się Reggie do dziecka, wyjmując je z krzesełka i sadzając napodłodze. Bez przerwy musiała je mieć na oku; w jednej chwili potrafiło siedzieć spokojnie i obmyślać,jak by tu zjeść własną pulchną stópkę, a w następnej czołgało się niczym mały komandosw kierunku najbliższego zagrożenia. Jedyne, co je obecnie interesowało, to wkładanie do buziwszystkiego, co mu wpadło w rękę. Można było mieć pewność, że jeśli tylko znajdzie sięprzedmiot dostatecznie mały, żeby się nim udławić, malec natychmiast po niego sięgnie. Z tegoteż powodu Reggie stale wypatrywała guzików, monet oraz winogron – zwłaszcza te ostatniemalec szczególnie lubił. Umyte dla niego winogrona trzeba było przecinać na pół, co byłookropnie żmudne, ale doktor Hunter opowiedziała jej o pacjentce, której dziecko umarło, bowinogrono utknęło mu w tchawicy. „Nikt nie był w stanie mu pomóc” – dodała, jakby to byłogorsze niż sama śmierć. To wtedy Reggie poprosiła doktor Hunter, żeby nauczyła ją nie tylkomanewru Heimlicha, ale też oddychania metodą usta-usta, tamowania krwotoku tętniczegoi opatrywania oparzeń. I dorzuciła parę słów o postępowaniu przy porażeniach prądemi przypadkowych zatruciach (oraz utonięciach, rzecz jasna.) „Mogłabyś zrobić kurs pierwszejpomocy – stwierdziła doktor Hunter – ale tam niepotrzebnie poświęca się tyle czasu nabandażowanie. Możemy poćwiczyć przewiązywanie nadgarstków i ramion, zakładaniepodstawowego opatrunku na głowę, ale nic bardziej skomplikowanego nie będzie ci potrzebne. Taknaprawdę musisz tylko wiedzieć, jak uratować komuś życie”. Przyniosła z przychodni fantom,żeby Reggie mogła poćwiczyć resuscytację krążeniowo-oddechową. „Nazywamy go Eliot – powiedziała. – Nikt nie pamięta dlaczego”. Kiedy Reggie myślała o dziecku, które udusiło się winogronem, wyobrażała sobie staroświeckąbutelkę lemoniady z wetkniętym w szyjkę marmurowym korkiem – taką, jaką
widziaław muzeum. Lubiła muzea. Jasne, dobrze oświetlone miejsca. Pan Hunter nie przejmował się aż tak bardzo dzieckiem. Powtarzał, że dzieci są „praktycznieniezniszczalne” i że doktor Hunter niepotrzebnie się zamartwia, „chociaż w sumie to zrozumiałe,zważywszy na jej przeszłość”. Reggie nic nie wiedziała o przeszłości doktor Hunter. (Wyobraziłasobie, że pyta lekarkę: „To jaka jest pani historia, pani doktor?”, ale dziwnie to brzmiało). Wiedziała jedynie, że William Morris zajmował poczesne miejsce na półce w salonie, podczasgdy książki ojca doktor Hunter zostały oficjalnie uznane za śmieci i wiodły smutny żywotw galerii osobliwości na piętrze. Osobiście Reggie uważała, że dzieci są wyjątkowo podatne narozmaite uszkodzenia i po tej historii z winogronem wpadła w paranoję, że dziecko może się przypadkiem udusić. Ale czego innego można się było spodziewać, zważywszy na jej przeszłość?(„Oddech – mawiała doktor Hunter – oddech jest wszystkim”). Czasem leżała nocą w łóżku, wstrzymując oddech tak długo, że niemal pękały jej płuca, żebypoczuć, jak to jest. Wyobrażała sobie przy tym matkę zaplątaną pod wodą we własne włosyniczym w jakiś nowy, tajemniczy gatunek wodorostów. – Ile czasu trzeba, żeby człowiek utonął? – zapytała kiedyś Reggie doktor Hunter. – Cóż, są różne czynniki – odparła doktor Hunter – na przykład temperatura wody i tak dalej,ale z grubsza rzecz biorąc, od pięciu do dziesięciu minut. Niedużo. Dostatecznie dużo. Reggie odłożyła naczynka dziecka na ociekacz. Zlew znajdował się pod oknem wychodzącym nałąkę u podnóża Blackford Hill. Czasami na łące pasły się konie, czasami nie. Reggie nie miałapojęcia, gdzie się podziewały, kiedy ich tam nie było. Teraz, zimą, stały okryte kocami w kolorzekhaki przypominającymi płaszcze przeciwdeszczowe od Barboura. Niekiedy, gdy doktor Hunter wracała z pracy wystarczająco wcześnie, przed zapadnięciemzimowego zmierzchu, zabierały psa oraz dziecko na łąkę. Malec raczkował po szorstkiej trawie,Reggie biegała w kółko za Sadie – suka uwielbiała, gdy ktoś udawał, że ją goni – a doktor Hunterśmiała się i wołała do synka: „No dalej! Biegnij, gnaj jak wiatr!”. Mały tylko na nią patrzyłzdziwiony; rzecz jasna, nie miał pojęcia, czym jest bieganie. Jeżeli konie akurat się pasły,zachowywały powściągliwą rezerwę, jakby same biegały (od czasu do czasu przecież musiały torobić) w największej tajemnicy. Konie były duże i nerwowe. Reggie nie podobał się sposób, w jaki wywijały wargi,odsłaniając wielkie, żółte zęby. Obawiała się, że mogą wziąć piąstkę podekscytowanego dziecka zajabłko i odgryźć mu całą rękę. „Mnie też niepokoją – przyznała doktor Hunter. – Zawsze są takie smutne, nie sądzisz? Ale nietak smutne jak psy”. Reggie uważała psy za całkiem radosne stworzenia,
ale oczywiście doktorHunter wszędzie potrafiła dostrzec zalążek smutku. „Jakie to smutne” – mówiła, gdy z drzewopadały liście. „Jakie to smutne” – wzdychała, słysząc w radiu piosenkę Beth Nielsen Chapman.„Jakie to smutne” – szeptała, gdy szykowała się do wyjścia z domu, a Sadie z tego powoduskomlała cichutko. Nawet gdy mały obchodził urodziny i mieli tyle frajdy, objadając się tortemoraz różowymi lodami, już po wszystkim, kiedy wracali do domu, doktor Hunter stwierdziła: „Jegopierwsze urodziny. Jakie to smutne. Nigdy więcej nie będzie niemowlęciem”. Reggie podarowała małemu na urodziny misia oraz śliniaczek haftowany w niebieskiekaczuszki z napisem: „Pierwsze urodziny maluszka”. Pierwsze rzeczy były miłe, ostatnie już nietak bardzo. Często po takim przypływie smutku doktor Hunter najpierw potrząsała lekko głową, jakbychciała się czegoś z niej pozbyć, a potem uśmiechała się i mówiła: „Ale mimo wszystko niedajemy się przygnębieniu, prawda, Reggie?”. „W istocie, pani doktor” – odpowiadała Reggie. – Mów mi Jo – poprosiła ją doktor Hunter po raz kolejny. A do dziecka powiedziała: – Na marchewki urodziny zeszły się wszystkie jarzyny. Reggie nie wspomniała jej ani słowem o swojej matce, o tym, że nie żyje. Takie brzemięsmutku mogłoby być dla lekarki zbyt ciężkie do udźwignięcia, nawet gdyby Reggie oszczędziła jejzbędnych i tragicznych szczegółów. Później doktor Hunter za każdym razem patrzyłaby na nią zesmutkiem w oczach i to także byłoby nie do udźwignięcia. Dlatego Reggie wymyśliła sobiematkę. Miała na imię Jackie i pracowała przy kasie w supermarkecie w centrum handlowym, doktórego doktor Hunter nigdy nie zaglądała. W młodości była mistrzynią szkockich tańcówludowych (choć patrząc na nią, nikt by się tego nie domyślił). Jej najlepsze przyjaciółkinazywały się Mary, Trish i Jean. Stale obmyślała jakąś nową dietę i miała długie włosy (bardzopiękne, niestety Reggie ich po niej nie odziedziczyła). Zamierzała zacząć je upinać, bo uważała,że jest za stara na noszenie rozpuszczonych. W tym roku kończyła trzydzieści sześć lat, była więcw wieku doktor Hunter. Miała szesnaście lat, gdy zaręczyła się z ojcem Reggie, siedemnaście,kiedy urodził się Billy, dwadzieścia, gdy owdowiała. Dobrze, że tak wcześnie się ze wszystkimuwinęła. Na zdjęciach wychodziła okropnie, tym bardziej że na widok wycelowanego w siebie aparatuzawsze stroiła śmieszne miny. Jedno z jej ulubionych powiedzonek brzmiało: „Dziwny jest tenświat”. Mówiła to z czułością, jak o psotnym dziecku. Czytała powieści Danielle Steel, jejulubionym kwiatem był żonkil, robiła też świetną zapiekankę z mięsa i ziemniaków. Tak sięskładało, że wszystko to było prawdą. Tylko jeden szczegół się nie zgadzał – w rzeczywistościmatka Reggie nie żyła. Kiedy Reggie wycierała ociekacz, jej uwagę zwrócił jakiś ruch na skraju łąki. Tego dnia słońceledwo raczyło wychylić głowę zza chmur i z tej odległości trudno było dostrzec coś więcej niżniewyraźny kształt. Na pewno nie był to koń. W takie dni, niedobre
na wypasanie koni, zwierzętaspędzały czas w jakimś tajemniczym miejscu. Czymkolwiek było to coś, przemknęło wzdłużżywopłotu – ciemna, zamazana sylwetka. Reggie spojrzała na sukę, ciekawa, czy nie wyczujeczegoś swoim szóstym zmysłem, lecz Sadie siedziała stoicko na podłodze obok dziecka, któreusiłowało wepchnąć sobie do buzi jej ogon. – O nie, proszę pana – powiedziała do małego Reggie. Delikatnie wyjęła mu z rączki garść sierści, wzięła go na ręce i podeszła do okna. Na łące byłopusto. Malec zacisnął paluszki na kosmyku jej włosów. Uwielbiał szarpać za włosy. „Przypuszczam, że to jakiś atawizm – stwierdziła doktor Hunter. – Tysiące lat temu jako jegomatka skakałabym po drzewach, a on kurczowo czepiałby się mojego futra”. Myśl o doktorHunter, zawsze tak eleganckiej w czarnym kostiumie, jako o prymitywnej istocie mieszkającejw koronach drzew, była przekomiczna. Reggie musiała sprawdzić, co znaczy słowo „atawizm”.Wcześniej nie miała okazji go użyć. Przerabiała właśnie w słowniku hasła na literę „A”, więcnowy wyraz pasował jak ulał. Pomagał jej zaspokoić żądzę poszerzania zasobów leksykalnych. Ostatnio Reggie coraz dłużej przesiadywała w domu swoich pracodawców, natomiast pan Hunterzdawał się bywać w nim coraz rzadziej. „Coś szykuje, jakieś nowe przedsięwzięcie” – wyjaśniłajej lekko doktor Hunter. Wydawała się zadowolona, że Reggie spędza u nich tyle czasu. Zdarzałojej się spoglądać w okno i mówić: „Wielkie nieba, Reggie, już ciemno, powinnaś się zbierać”, poczym dodawała zwykle: „Co za paskudna pogoda! Może zrobię nam jeszcze po filiżanceherbaty?” albo „Zostań i zjedz z nami kolację, Reggie. Później cię odwiozę”. Reggie miałanadzieję, że wkrótce usłyszy: „Po co w ogóle masz wracać do domu? Lepiej się do nasprzeprowadź”. Wtedy staliby się nareszcie prawdziwą rodziną: doktor Hunter, Reggie, dzieckooraz pies. (Neil Hunter nie figurował raczej w jej wymarzonej wizji rodzinnego szczęścia). Pewnego wieczoru, akurat kiedy kąpały małego, doktor Hunter powiedziała całkiem nie à propos (kolejny nowy nabytek w słowniku Reggie): „Wiesz, że nie ma żadnych zasad?”. „Serio?”– zdziwiła się Reggie. Przyszło jej na myśl całe mnóstwo zasad związanych choćby z przecinaniem winogron na półczy noszeniem czepka na basenie, o segregowaniu śmieci nie wspominając. Doktor Hunter,w przeciwieństwie do pani MacDonald, bardzo poważnie traktowała recykling. „Nie, nie chodzi mi o te wszystkie drobiazgi – kontynuowała doktor Hunter – tylko o to, jakżyjemy. Nie istnieje żaden szablon, schemat, którego należy się trzymać. Nikt nie patrzy na nasz góry i nie pilnuje, czy właściwie postępujemy. Nie ma żadnego »właściwie«. Do wszystkiegomusimy dojść sami”. Reggie nie była pewna, czy wie, co doktor Hunter próbuje jej powiedzieć. Rozpraszało jądziecko, skrzeczące i bryzgające wodą jak jakieś rozszalałe morskie stworzenie.
– Musisz zapamiętać, Reggie, że najważniejsza jest miłość. Zrozumiałaś? To akurat brzmiało całkiem rozsądnie. Nieco sentymentalnie, ale rozsądnie. – Jasno i wyraźnie, pani doktor – odrzekła, zdejmując ręcznik z kaloryfera, na którym się grzał. Doktor Hunter wyjęła malca z wody – był bardziej śliski niż ryba – i wtedy Reggie owinęła goręcznikiem. – „Wiedzieć, że gdy światło gaśnie, miłość ogniem pała” – wyrecytowała doktor Hunter. – Czyż to nie śliczne? Elizabeth Barrett Browning zadedykowała ten wiersz swojemu psu. – Miał na imię Flush – przytaknęła Reggie. – A Virginia Woolf napisała o nim książkę. Zawszeczytam o autorach w jak najszerszym kontekście. – Kiedy wszystko inne przepadnie, zawsze pozostaje miłość – dodała doktor Hunter. – Jak najbardziej – zgodziła się Reggie. Tylko jaki z tego pożytek? Absolutnie żaden. Ad augusta per angusta7 Czyli jednak trasa widokowa. „Wyruszam w daleką drogę…” Jackson uchylił rondowyimaginowanego kapelusza przed dziewczynami z Dixie Chicks. Z nieznanych mu powodów GPS w jego samochodzie przestał działać pięć mil po wyjeździez wioski. W którymś momencie najwyraźniej skręcili nie tam gdzie trzeba, bo nagle znaleźli się najednopasmówce wijącej się leniwie pod górę przez wymarłą dolinę. Komórka Jacksona straciłazasięg, radio od pewnego czasu wydawało z siebie wyłącznie szumy i trzaski. W odtwarzaczumiał tylko jedną płytę, zapomnianą przez poprzedniego wynajmującego. Zastanawiał się, jakbardzo musiałby być spragniony dźwięku ludzkiego głosu, żeby dobrowolnie słuchać zawodzeniaEnyi. Powinien był wziąć ze sobą iPoda. Mógłby teraz słuchać piosenek o złamanym sercu,odkupieniu i prawości wsioków z amerykańskiego Południa. Wszystko też wskazywało na to, że źlezrobił, pozbywając się mapy turystycznej – choć nie miał pewności, że tutejsze drogi w ogóleumieszczono na jakiejkolwiek mapie. Gdyby nie tablica milę wcześniej, która upewniła go, żezmierzają we właściwym kierunku, dawno by zawrócił. (Chociaż czy powinien mieć aż takiezaufanie do tablic drogowych?). Krajobraz, posępny w swoim surowym pięknie, powoli budził w nim utajoną skłonność domelancholii, którą lepiej było trzymać na wodzy. Witaj ciemności, mój stary druhu. Życiewydawało się prostsze, kiedy było się pozbawionym wyobraźni pragmatykiem, szczęśliwymidiotą. „Świetnie się składa, bo idiotą już jesteś” – usłyszał w głowie głos Josie, swojej byłej żony. Droga ciągnęła się wzdłuż ostrych krawędzi krajobrazu. Pomijając nieliczne obniżenia
terenu,cały czas pięli się w górę. Podróżując pieszo (Boże uchowaj!), Jackson myślałby o sobiew liczbie pojedynczej, lecz za kierownicą samochodu automatycznie wybierał czasownikii zaimki w liczbie mnogiej. Jedziemy, skręcamy, my, nam, nasz. Mój samochód i ja,biomechaniczna fuzja człowieka i pojazdu. Pielgrzymi na Bożym trakcie. Byli sami. Jak okiem sięgnąć, żadnego innego auta. Żadnych traktorów ani land roverów,żadnych niesamowitych jeźdźców, w ogóle żadnych podróżnych. Ani śladu gospodarstw aniowczarni, tylko trawa, nagie wapienne skały i martwe grudniowe niebo. Był na drodze donikąd. Mimo to po okolicy wciąż pętało się sporo odważnych owiec, obojętnych na zagrożeniew postaci nacierającego na nie cholernie wielkiego land rovera discovery. Pewnie tutaj, na tychwichrowych wzgórzach, owce później się kocą. Ciekawe, czy już noszą w sobie przyszłorocznejagnięta. Nigdy się dotąd nie zastanawiał, jak długo trwa ciąża u owcy; to niesłychane, co robiz człowiekiem samotna podróż. Ostatnio córka oznajmiła mu, że przechodzi na wegetarianizm.W teście na skojarzenia na widok słowa „jagnię” Jackson pomyślałby automatycznie: „sos miętowy”. Marlee pomyślałaby: „niewinność”. Rzeź niewiniątek. Wychowywana na ateistkę,przemawiała językiem męczenników. Może jednak katolicyzm był czymś wrodzonym, czymś, comiało się we krwi? – Dzisiejszym nastolatkom wybór diety wegetariańskiej wydaje się czymś w rodzaju rytuałuprzejścia – stwierdziła Josie podczas jego ostatniej wizyty w Cambridge pod koniec lata. – Wszystkie jej przyjaciółki zrezygnowały z jedzenia mięsa. Czyli koniec bratania się ojca z córką nad hamburgerem. – Wiem, wiem. Mięso to zbrodnia – westchnął, gdy zajmowali stolik w ulubionej knajpceMarlee. Nazywała się Ziarna albo Korzenie, jednak on ku oburzeniu córki z uporem mówił: Zielsko.Miał chęć na kanapkę z wołowiną i musztardą, lecz przystał na trudną do pogryzienia ciemnąbułkę z anemicznym nadzieniem, które wyglądało jak pasta jajeczna, ale okazało się – co zakoszmar! – smażonym tofu. – Pycha – mruknął. – Nie bądź takim cynikiem, tato – ripostowała Marlee. – Za bardzo ci z tym do twarzy. Odkąd to jego córka zaczęła mówić jak kobieta? Jeszcze rok wcześniej podskakiwała niczymtrzylatka na nadrzecznej ścieżce w drodze do Grantchester (gdzie, o ile dobrze pamiętał,spałaszowała sałatkę z szynką w Tea Orchard Room i nie miała wtedy żadnych skrupułów, żezjada świnkę Babe). Teraz najwyraźniej tamta dziewczynka odbiegła daleko w nieznane.Wystarczy się na chwilę odwrócić, a znikają bez śladu. Kiedy człowiek ma dzieci, mierzy własny wiek ich latami. Nie mówi: „Mam czterdzieścidziewięć lat”, tylko: „Mam dwunastoletnie dziecko”. Josie miała teraz drugie dziecko, dwuletniącóreczkę, niemal rówieśnicę Nathana. Dwoje dzieci złączonych wspólną nicią DNA, którądzieliły z przyrodnią siostrą Marlee. To, że Nathan nie był do niego podobny, nie znaczyło, że niejest jego synem. W końcu Marlee też nie wyglądała
tak jak on. Julia twierdziła, że Nathan nie jestjego dzieckiem, ale kto by wierzył temu, co wygaduje jego eks? Julia była urodzoną kłamczuchą.Poza tym była też, rzecz jasna, aktorką. Kiedy więc, patrząc mu głęboko w oczy, powiedziała:„Uwierz mi, Jackson, to nie jest twoje dziecko. Mówię prawdę, czemu miałabym kłamać?”,odruchowo zapytał: „A czemu akurat teraz miałabyś zmieniać przyzwyczajenia?”. Zamiast sięz nim pokłócić („Z zasady kłócę się tylko z tymi, których lubię” – powiedziała mu kiedyś),spojrzała tylko na niego z politowaniem. Jackson pragnął mieć syna. Pragnął mieć syna, którego mógłby nauczyć wszystkiego, co samumiał, i który poznałby rzeczy, o jakich on nie miał pojęcia. Swojej córki nie mógł niczegonauczyć; już teraz wiedziała więcej od niego. Poza tym pragnął mieć syna, bo był mężczyzną.Proste. Przypomniał sobie gwałtowną falę emocji, jaka go zalała, kiedy dotknął główki Nathana. Przez takie rzeczy silny mężczyzna na zawsze stawał się słaby. – A w ogóle to od kiedy dwunastolatka jest nastolatką? – zaatakował Josie. – Nastolatki mają odtrzynastu lat wzwyż. Dwanaście to jeszcze dziecko. – Liczy się końcówka „naście” – odparła lekko. – Zresztą w dzisiejszych czasach młodzieżwcześniej zaczyna. – Co zaczyna? On sam przeżył okres dorastania, nie będąc nawet tego świadom. Mając dwanaście lat, byłjeszcze chłopcem, a gdy jako szesnastolatek wstąpił do wojska, stał się mężczyzną. Pomiędzyjednym a drugim momentem kroczył cienistą doliną śmierci, znikąd nie mogąc liczyć napocieszenie. Miał nadzieję, że jego córka lepiej będzie wspominać swoje młodzieńcze lata. W kieszenikurtki nosił wymiętą pocztówkę, którą wysłała mu ze szkolnego wyjazdu do Brugii w czasieprzerwy semestralnej. Na kartce widniał malowniczy widoczek z kanałem i rzędem kamienicz czerwonej cegły. Jackson nigdy nie czuł potrzeby odwiedzenia Belgii. Przed wyjazdemprzełożył pocztówkę ze starej skórzanej kurtki do tej sportowej z logo The North Face, którastanowiła jego przebranie. Zrobił to właściwie bez powodu – uznał po prostu, że wiadomość odcórki, chociaż banalna i zdawkowa („Kochany Tato, Brugia jest bardzo ciekawa, mają tu wieleładnych budynków. Ciągle pada. Objadam się frytkami i czekoladą. Tęsknię! Całuję! Marlee”),nie jest czymś, co mógłby wyrzucić ot, tak. Czy rzeczywiście za nim tęskniła? Pewnie w jejżyciu tyle się działo, że nawet nie zauważyła jego braku. Brudna owca, właściwie wiekowy baran, rozkraczyła się przed nim na drodze niczymrewolwerowiec w samo południe. Jackson zwolnił, zatrzymał się i spróbował przeczekaćuparciucha. Zwierzę ani drgnęło. Zatrąbił, lecz nawet nie zastrzygło uchem, tylko dalej odniechcenia żuło trawę jak stary Indianin tytoń. Jacksonowi przyszło do głowy, że baran może byćgłuchy. Wysiadł z samochodu i spojrzał na niego groźnie. – Wyciągniesz broń czy zagwiżdżesz Dixie? – zapytał.
Baran obdarzył go umiarkowanym zainteresowaniem i wrócił do przeżuwania. Jackson próbował przesunąć go siłą, ale ten się zaparł – skutecznie mimo dość mizernej wagi.Czy nie powinien się bać człowieka? Jackson, gdyby był baranem, odczuwałby strach na widokfaceta takiego jak on. Spróbował przepchnąć zad zwierzęcia, chwycić je za tylne nogi i obrócić, ale na nic się tozdało – równie dobrze racice mogły być zabetonowane w podłożu. Założył baranowi nelsona,lecz też niczego nie wskórał. Cieszył się, że wokół nie ma nikogo, kto obserwowałby te absurdalnezapasy. Miał wątpliwości, czy etycznie będzie uderzyć zwierzaka. Cofnął się o parę kroków, żeby przemyśleć taktykę. W końcu spróbował podciąć baranowi przednie nogi, lecz tylko sam stracił równowagę i padłjak długi na wznak. Nad nim po bladym zimowym niebie płynął jeszcze bledszy obłoczek, białyi puszysty jak jagnię. Rozciągnięty na jezdni Jackson obserwował jego wędrówkę z jednegokrańca doliny na drugi. Kiedy chłód nie tylko zaczął sączyć mu się do kości, lecz także niemalzmroził mu szpik, westchnął, wstał i zasalutował przeciwnikowi. – Wygrałeś – powiedział. Wsiadł do auta, włączył odtwarzacz i nastawił Enyę. Kiedy sięobudził, wokół nie było żadnych owiec. Teraz naprawdę znajdował się z dala od cywilizacji. Ołowiane niebo straszyło śnieżycą, on zaśpiął się coraz wyżej i wyżej ku jakiemuś tajemniczemu szczytowi. Ku niebiańskiemu miastu.Drogę zagradzały mu kolejne bramy i Jackson stracił mnóstwo czasu, zmuszony za każdymrazem wysiadać z samochodu, otwierać je, a następnie starannie zamykać. Przypuszczał, żechodzi o to, żeby owce się nie rozłaziły. Ciekawe, czy nadal pilnują ich pasterze? Wyobrażał ichsobie jako brodatych mężczyzn w baranicach, siedzących w świetle gwiazd na trawiastymzboczu z baranim rogiem w dłoni i wypatrujących wilków podkradających się do stada.Zaskoczyło go, jak poetycko szczegółowe i kompletnie nieprawdziwe są jego wyobrażenia.W rzeczywistości wszystko kręciło się teraz wokół traktorów, hormonów i kąpieli odkażających,wilki zaś dawno wymarły, przynajmniej te prawdziwe. Jackson z natury był pasterzem. Niespocząłby, dopóki jego trzódka nie byłaby policzona i bezpieczna w swojej zagrodzie. Oto jegopowołanie i przekleństwo: chronić i służyć. Wbite w pobocze tyczki do pomiaru wysokości śniegu miały do trzech metrów wysokości.Jackson obrzucił niebo nieufnym spojrzeniem. Nie chciałby tu utknąć podczas zamieci, nikt by gonigdy nie znalazł. Musiałby zbudować igloo i przeczekać w nim do wiosny, może ostrzyc paręowiec i zrobić sobie wełniany koc. Nikt nie wiedział, gdzie się znajduje, nikomu nie powiedziało swoim wyjeździe z Londynu. Gdyby zaginął, gdyby coś mu się stało, nikt nie miałby pojęcia,gdzie go szukać. Gdyby zaginęła osoba, którą Jackson kochał, przetrząsałby świat dopóty, dopókiby jej nie odnalazł, lecz wcale nie miał pewności, że inni zrobiliby to samo dla niego. („Kochamcię” – powiedziała, ale nie wiedział, na ile to uczucie jest dla niej trwałe).
Minął słupek ogrodzenia, na którym przysiadł jakiś drapieżny ptak, jastrząb albo sokół.Przypominał zwieńczenie kolumny. Jackson nie był ekspertem, jeśli chodzi o ptaki. Potrafił jednakrozpoznać myszołowa – dwa z nich miał właśnie nad sobą. Krążyły leniwie nad wrzosowiskiemniczym samoloty w strefie oczekiwania. Wyglądały jak wycięte z czarnego papieru. „Kiedy jużprecz odejdziesz stąd, w dal i odwieczną noc, wśród cierni kości złożysz swe, Pan weźmie duszętwą”. Jezu, skąd mu się to wzięło? Ze szkoły, ot co. Za jego szkolnych lat kucie na pamięć było w modzie. Żałobny lament, pierwsza klasa szkoły średniej; zanim jego życie stanęło na głowie. Nagle ujrzał samego siebie stojącego przy kominku w swoim rodzinnym niedużym domu,recytującego wiersz przed czekającym go nazajutrz egzaminem. Jego siostra Niamh słucha goi poprawia, jakby prowadziła katechezę. Jackson czuje zapach dymu i żar rozżarzonych węgli naswoich gołych nogach: częścią szkolnego mundurka są krótkie spodenki z szarej wełny. Z kuchnidochodzą smakowite zapachy przygotowanego przez matkę podwieczorku. Za każdym razem,gdy Jackson zapomina tekstu, Niamh wali go po łydce linijką. Po latach zdumiewało go, jak wielebyło w jego rodzinie brutalnych zachowań (siostra niemal dorównywała pod tym względem ojcui bratu): codzienne kuksańce i klapsy, ciągnięcie za włosy, wykręcanie uszu, szczypanie. Całysłownik przemocy. Tylko w ten sposób potrafili okazywać sobie nawzajem miłość. Może winę zato ponosiła zła mieszanka szkockich i irlandzkich genów, które rodzice wnieśli im w posagu? Mogłoteż chodzić o brak pieniędzy albo surowe zasady życia w górniczej społeczności. A może poprostu to lubili? Jackson nigdy nie uderzył kobiety ani dziecka; ograniczał się do dawania wyciskuprzedstawicielom swojej płci. „Lecz jeśliś butów skąpił tym, co szli w dal i odwieczną noc, ciernie nagiego przebodą cię, Panweźmie duszę twą”. Cierń to kolec, tyle pamiętał. To było bardzo w stylu jego szkoły, dawać pierwszakom do naukiŻałobny lament. Na litość boską, jak to świadczyło o charakterze mieszkańców Yorkshire?W dodatku nie chodziło o sam lament; była to opowieść o wędrówce martwego ciała. O SądzieOstatecznym. Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz. Nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe. Oddajostatnią parę butów w tym życiu, w następnym będziesz obuty na wędrówkę przez ciernie. „Otożywota nastał kres, dal i odwieczna noc, próżno się trwożysz, włosy rwiesz, Pan weźmie duszętwą”. Jackson zadrżał i podkręcił ogrzewanie. Nie był jednak sam na tej drodze donikąd. Z przodu zamajaczyła mu czyjaś sylwetka. Ten ktośzmierzał pieszo w jego stronę. Widok był najzupełniej niespodziewany – przez chwilę Jacksonmiał wrażenie, że to tylko miraż spowodowany zbyt długim wpatrywaniem się w pustą jezdnię.Ale nie – to nie była zjawa, tylko prawdziwa istota ludzka, chyba nawet kobieta. Zbliżywszy się doniej, zwolnił. Nie spacerowiczka i nie turystka, ubrana w przydługi kardigan, bluzkę, spódnicęi mokasyny. Jedynym ustępstwem na rzecz pogody był ręcznie dziergany szal, nonszalanckozawinięty wokół szyi. Około czterdziestki, domyślił się, widząc siwiejące brązowe włosy przyciętena boba. Miała w sobie coś z bibliotekarki. Czy bibliotekarki odpowiadały stereotypowymwyobrażeniom o
przedstawicielkach swojego zawodu? Czy też uprawiały dziki seks za każdą stertąksiążek? Jackson od lat nie był w żadnej bibliotece. Napotkana kobieta niczym się nie wyróżniała. Nie miała nawet psa. Dłonie wcisnęła głęboko w kieszenie swetra. Nie szła, raczej się przechadzała. Znikąd donikąd. Wszystko to było bardzodziwne. Jackson zahamował i opuścił szybę. Mijając go, kobieta uśmiechnęła się i skinęła głową. – Może panią podwieźć? – zapytał. („Nigdy nie wsiadaj do samochodu z nieznajomym, choćbyś zabłądziła na pustkowiu, choćbyten ktoś twierdził, że zna twoją matkę, na tylnym siedzeniu wiezie szczeniaczka albo jestpolicjantem”). Kobieta przyjemnie się roześmiała, w jej zachowaniu nie było ani śladu lęku anipodejrzliwości. Pokręciła głową. – Jedzie pan w złym kierunku – odparła z miejscowym akcentem. Wyciągnęła rękę w stronę, z której przyjechał, i dodała: – Zresztą to niedaleko. – Lada moment zacznie sypać śnieg – zauważył Jackson. Dlaczego nie miała na sobie płaszcza? Czyżby tutaj, w górach, obowiązywał zimny wychów? Kobieta przez chwilę przypatrywała się niebu, po czym stwierdziła: – Nie, nie sądzę. Niech się pan nie przejmuje. Pomachała mu od niechcenia i ruszyła dalej zaskakująco niespiesznym krokiem. Nie mógł zanią podążyć ani samochodem, ani na piechotę; z pewnością wzięłaby go wtedy za psychola.Prawdopodobnie zmierzała do gospodarstwa, które przeoczył. Mogło się znajdować w zagłębieniuterenu albo za grzbietem wzniesienia. Albo było niewidzialne. – Jak to mówią w tych stronach – powiedział do kierownicy samochodu – „ludzie są dziwne”. Dzień chylił się ku wieczorowi. Ciekawe, ile czasu musi jeszcze minąć, żeby zimowe słońcewreszcie się poddało. Pewnie zrobi się wtedy ciemno choć oko wykol. Jackson włączył reflektory. W lusterku wstecznym obserwował idącą kobietę, która malała, malała, aż w końcu znikław zapadającym zmierzchu. Nie obejrzała się ani razu. Na jej miejscu, gdyby tak jak ona miał nanogach biblioteczne mokasyny, na pewno by się odwrócił. Był człowiekiem w drodze, człowiekiem, który pragnął wrócić do domu. Liczył się cel, niepodróż. Wszyscy pragnęli wrócić do domu. Wszyscy, wszędzie, zawsze.
Zrobiło się całkiem ciemno. Jackson jechał przed siebie, kolejny biedny wędrowiec. Czypielgrzymował z tego świata do innego, który dopiero miał nadejść? „Jedzie pan w złym kierunku”– powiedziała. Miała na myśli, że dla niej to zły kierunek. Czy aby na pewno? Może w jejsłowach było ukryte przesłanie? Jakiś znak? Może jechał w złym kierunku? Ale dlaczego złym? Ta droga musiała się gdzieś kończyć, choćby tam, gdzie się zaczęła. – Tylko nie to – powiedział na
8 głos. – Byle nie to egzystencjalne gówno. „Chociażbym chodził ciemną doliną…” W chwili gdy doszedł do wniosku, że na dobre zagubili się w strefie mroku, pokonał grzbietwzniesienia i dostrzegł światła samochodów połyskujące na biegnącej w dole trasie A1,zagubionej autostradzie, szerokiej, szarej arterii logiki umożliwiającej kierowcomprzemieszczanie się z jednego znanego sobie punktu do drugiego. Alleluja! Więcej na: www.ebook4all.pl Powiedziała, że sama kupi kwiaty9 Pojedzie do miasta, pójdzie do kwiaciarni Maxwella na Castle Street i poprosi o przygotowanieeleganckiego bukietu. Niebieskie kwiaty do salonu, płaska kompozycja w koszyku na kominek – tylko czy będą mieli ostróżki? Może już na nie za późno? Choć oczywiście pora roku nie miałażadnego znaczenia; kwiaciarze nie zrywali kwiatów w ogrodach, tylko importowali jez holenderskich szklarni. Albo z Kenii. W dzisiejszych czasach kwiaty uprawiano w Kenii, gdziewody nie starczało prawdopodobnie nawet dla mieszkańców, a następnie przewożono samolotamiemitującymi do atmosfery tony dwutlenku węgla. Kupowanie ich było niemoralne, alenaprawdę ich potrzebowała. Czy można potrzebować kwiatów? Kiedy wybrali się do Alistira Taita na Rose Street popierścionek zaręczynowy dla niej, Patrick powiedział jubilerowi: „Ta piękna kobieta potrzebujewielkiego brylantu”. Teraz ten tekst wydawał się jej oklepany, ale wtedy pomyślała, że jesturoczy. W pewnym sensie. Patrick wybrał stary diament w nowej oprawie. Louise zastanawiałasię potem, co za biedak wykopał dawno temu ten kamień z samego jądra ciemności. Czuła się tak,jakby miała krew na rękach. Patrick był chirurgiem ortopedą nawykłym do dyrygowania innymi. „Ortopedia to w zasadziemłotki i dłuta, trochę bardziej zaawansowana stolarka” – zażartował, kiedy się poznali. Należałjednak do najlepszych w swojej dziedzinie. Mógłby zbijać fortunę w prywatnym gabinecie,zamiast tego składał na śruby pacjentów publicznej służby zdrowia. („Tak to się kończy, gdy ktośbawi się w dzieciństwie zestawem »Mały mechanik«”). Louise nigdy nie lubiła lekarzy – nikt, kto miał na studiach kontakt ze studentami medycyny,w życiu nie zaufa żadnemu lekarzowi. (Czy Joanna Hunter stanowiła wyjątek od tej reguły?).Skąd zresztą brali się lekarze? Wybierano dzieciaki pochodzące z klasy średniej, dobrez przedmiotów ścisłych, przez kolejne sześć lat wciskano im do głowy jeszcze więcejprzedmiotów ścisłych, a następnie dawano im do rąk ludzi. Ludzie to nie nauka ścisła, ludzie to
chaos. „Cóż, można i tak na to patrzeć” – śmiał się Patrick. Poznali się przy okazji wypadku – no jasne, jakże inaczej policjantka mogłaby kogoś poznać?Dwa lata temu Louise jechała M8 do Glasgow na spotkanie z policją ze Strathclyde, gdy naprzeciwległym pasie zdarzył się wypadek. Na miejscu zdarzenia zjawiła się jako pierwsza, przed służbami ratowniczymi, ale nie mogła nic zrobić. Szesnastokołowa ciężarówka wbiła się w tył trzydrzwiowego sedana z dwomadziecięcymi fotelikami upchniętymi na tylnym siedzeniu, matką za kierownicą i jej nastoletniąsiostrą na miejscu dla pasażera. Auto stało w korku przed światłami tymczasowymizainstalowanymi z powodu robót drogowych. Kierowca ciężarówki nie zauważył ostrzeżeniao robotach, nie zauważył też sznureczka samochodów, a małego, trzydrzwiowego sedana dostrzegłdopiero w ostatniej chwili, tuż przed tym, jak przywalił w niego z prędkością sześćdziesięciu milna godzinę. Wysyłał akurat SMS. Klasyka. Louise natychmiast go aresztowała. Wolałaby od razuzabić gnoja. A jeszcze lepiej przejechać po nim powolutku jego własną ciężarówką. Zauważyła,że z wiekiem robi się coraz bardziej krwiożercza (coś to o niej mówiło). Samochód i jego pasażerowie zostali kompletnie zmiażdżeni. Jako najmniejszai najszczuplejsza osoba na miejscu zdarzenia („Może pani spróbuje, szefowo?”) Louise wsunęładłoń przez to, co dawniej było oknem, próbując zbadać puls, policzyć ciała, znaleźć jakieśdokumenty. Nie wiedzieli, że z tyłu jechały dzieci, dopóki palce Louise nie otarły się o maleńką,bezwładną rączkę. Dorośli mężczyźni płakali, nie wyłączając policjanta z drogówki, który byłodpowiedzialny za kontakt z rodzinami poszkodowanych. Dobra stara Louise – zahartowanaw bojach – objęła go ramieniem i powiedziała: „Chryste, przecież jesteśmy tylko ludźmi”, poczym zgłosiła się na ochotnika, żeby porozmawiać z najbliższymi ofiar, co bez wątpienia byłonajgorszą robotą na świecie. Wyglądało na to, że z wiekiem robi się też coraz bardziejsentymentalna. Krwiożercza, ale sentymentalna. Tydzień później uczestniczyła w pogrzebie. Chowali całą czwórkę naraz. Było to nie doudźwignięcia, a jednak musiało zostać udźwignięte, bo tak się po prostu robiło: człowiek brał sięw garść i szedł dalej. Noga za nogą, mozolnie, dzień za dniem. Gdyby to jej dziecko zginęło, niebyłoby żadnego „dalej”, Louise sama by się wyeliminowała – coś prostego i eleganckiego, żebynie narobić bałaganu służbom ratowniczym. Na siedemnaste urodziny Archie zażyczył sobie kursu nauki jazdy. Patrick stwierdził: „Świetnypomysł, Archie. Jak zdasz egzamin, kupimy ci jakąś przyzwoitą używaną brykę”. Louisetymczasem gorączkowo szukała sposobu, żeby uniemożliwić Archiemu zajęcie miejsca zakierownicą jakiegokolwiek samochodu. Mogłaby się na przykład dostać do komputera urzędukomunikacji i zablokować jego tymczasowe prawo jazdy. Ostatecznie była nadkomisarzem, niepowinno to stanowić dla niej żadnego problemu. Policjant i przestępca stanowili przecież dwiestrony tego samego medalu. Kierowca auta stojącego w korku przed sedanem również doznał poważnych obrażeń i właśniePatrick spędził wiele godzin na sali operacyjnej, składając mu nogę. Kierowca ciężarówkiwyszedł z karambolu bez jednego siniaka. Skazano go na trzy lata więzienia i
pewnie już cieszyłsię wolnością. Louise usunęłaby mu narządy wewnętrzne bez znieczulenia i oddała je ludziom, którzy bardziej na nie zasługiwali. Tak przynajmniej oświadczyła Patrickowi wkrótce po operacjinad kubkiem paskudnej kawy w szpitalnej stołówce. „Życie składa się z samych przypadków – odparł. – Najlepsze, co możemy zrobić, to sklejać rozbite kawałki”. Nie był policjantem, ale niemiała wrażenia, że popełnia mezalians. Doskonale ją rozumiał. Patrick był Irlandczykiem, co zawsze wszystko ułatwia. Facet z irlandzkim akcentem mógł robićwrażenie interesującego, poety albo i mędrca, nawet jeśli w rzeczywistości wcale nim nie był.Patrick łączył w sobie wszystkie te cechy. „Chwilowo jestem bez żony” – powiedział, a ona sięroześmiała. Wcale nie chciała pierścionka z brylantem – wielkim czy jakimkolwiek innym – choći tak go dostała. „Będziesz go mogła sprzedać, jeżeli się ze mną rozwiedziesz” – stwierdził Patrick.Louise lubiła autorytarny sposób, w jaki przejmował kontrolę – to, że nie dawał się wciągać w jejwredne gierki, a jednocześnie przyjmował kolejne wyskoki ze spokojem, jakby mimo wszystkichswoich wad była dla niego bezcenna, a wady można było naprawić. No jasne – jako chirurguważał, że wszystko da się naprawić. Nie miał racji. Była złotą czarą – prędzej czy późniejmusiały się pojawić jakieś rysy. I kto ją wtedy poskleja? Po raz pierwszy w życiu dobrowolnie odeszła od steru. A czym to się kończy? Człowiekkompletnie traci równowagę, ot co. Może jednak stroik na stół do jadalni? Coś niedużego i czerwonego, żeby pasowało doczerwonego wzoru na dywanie. Byle nie róże. Róże wysyłały niewłaściwy przekaz. Louise niemiała pewności jaki, ale z pewnością niewłaściwy. – Nie napinaj się aż tak bardzo – śmiał się z niej Patrick. W takich sprawach Louise okazywała się jednak kompletnie beznadziejna. Gdyby się nienapinała, natychmiast by poległa. „Związki to nie moja działka” – zapowiedziała mu pierwszegoranka, kiedy obudzili się w jednym łóżku. – Nie chcesz się wiązać czy nie potrafisz? – zapytał. Ujarzmił ją, jakby była narowistym, nieokiełznanym koniem. (A jeśli po prostu ją złamał?).Działał niespiesznie, delikatnie, aż mu uległa. Poskromienie złośnicy. Szekspirowska Kasia wcalenie była taka zła; nie zasłużyła sobie na reputację zołzy. Dobrze wiedział, jak się do niej zabrać. Przez piętnaście lat był szczęśliwie żonaty, dopóki dziesięć lat temu samochód wiozący grupkę nastoletnich amatorów przejażdżek kradzionymiautami nie zaczął nagle wyprzedzać na kawałku jednopasmówki na A9 i nie uderzył czołowow volkswagena polo jego żony. Ktokolwiek wynalazł koło, miał sporo na sumieniu. Samantha.Patrick i Samantha. Jej nie potrafił posklejać, prawda? Wciąż miała czas, żeby kupić kwiaty i zrobić zakupy w Waitrose na Morningside,
miała czas,żeby przygotować kolację. Dwukrotnie pieczone suflety z roquefortem, strzępiel na soczewicy z Puy, tarta cytrynowa. Po co ułatwiać sobie życie, skoro można je maksymalnie skomplikować?Jako kobieta teoretycznie powinna wszystko umieć. Suflety z roquefortem były według przepisuDelii Smith. Wzrost i upadek burżuazji. Cha, cha. Dobry Boże, co się z nią działo? Zmieniała sięw normalnego człowieka. Padała z nóg ze zmęczenia – oto, co się z nią działo. (Dlaczego? Czemu była taka zmęczona?).W poprzednim życiu, gdy jej urody nie mierzono jeszcze wielkością brylantu, zrobiłaby sobie(bardzo dużego) drinka, zamówiła pizzę, wyjęła soczewki kontaktowe, wyciągnęła się przedtelewizorem i obejrzała jakiś chłam, żeby się odprężyć. Zamiast tego biegała jak kotz pęcherzem, zamartwiając się ostróżkami i przepisami Delii. Czy miała jeszcze jakąś drogęodwrotu? – Możemy to odwołać – powiedział przez telefon Patrick. – Nic się nie stanie, jesteś zmęczona. Dla niego może to było nic, dla niej katastrofa. Siostra Patricka z mężem przyjeżdżali ażz Bournemouth albo z Eastbourne, czy gdzie tam ulokowała się ta ich irlandzka diaspora. Wszędziebyło ich pełno, jak Szkotów. – Wystarczy im tost z serem. Zresztą możemy zamówić coś na wynos – dodał. Zawsze był taki cholernie wyluzowany. Ale co oni sobie o niej pomyślą, jeśli się nie postara?Nie byli na ich ślubie (choć w zasadzie nikt inny też nie był zaproszony) i siostra Patricka(Bridget) była najwyraźniej dość zniesmaczona całą tą historią. – Tylko my dwoje w urzędzie – zapowiedziała Louise, kiedy wreszcie się złamała i przyjęłaoświadczyny Patricka. – A co z Archiem? – zapytał Patrick. – On też musi tam być? – Tak. Przecież to twój syn, Louise. Ostatecznie Archie zachował się jak trzeba, pilnował obrączek i wzniósł stłumiony wstydliwyokrzyk na ich cześć, gdy Louise powiedziała: „Tak”. Syn Patricka, Jamie, nie przyjechał na ślub.Robił doktorat z archeologii w jakiejś zapomnianej przez Boga dziurze. Był jednym z tychaktywnych młodych ludzi – narty, surfing, nurkowanie – „prawdziwym chłopakiem”, pysznił sięPatrick. W przeciwieństwie do jej syna, jej małego Pinokia. Poprosili dwie przypadkowe osoby, czekające na kolejny ślub, żeby zgodziły się imświadkować, po czym w ramach podziękowania wręczyli każdej butelkę dobrej słodowej whisky.Louise miała na sobie sukienkę z surowego naturalnego jedwabiu w kolorze, który osobistastylistka u Harveya Nicholsa określiła jako „ostrygowy”, choć Louise wydawał się zwyczajnieszary. Sukienka była ładna, ale nie fikuśna, i odsłaniała jej zgrabne nogi. Patrick postarał sięo kwiaty – staroświecki bukiecik różowych różyczek dla niej i różane pączki do butonierki swojeji Archiego. Ona sama raczej nie zawracałaby sobie tym głowy.
Dwa lata wcześniej, niedługo po poznaniu Patricka, kiedy zachowanie Archiego stało siębardzo niepokojące, Louise zapisała się na terapię – coś, czego przyrzekała sobie nigdy nie robić.Nigdy nie mów nigdy. Podjęła tę decyzję dla Archiego przekonana, że jego problemy musząwynikać z jej problemów – że jeśli będzie lepszą matką, jego życie też zmieni się na lepsze.Zrobiła to również dla Patricka, widząc w nim szansę na nowy początek, na to, że wreszcie będzietaka jak inni. Dzięki Bogu terapia odbywała się według zasad behawioryzmu poznawczego i nie wymagałaod Louise zapuszczania się zbyt głęboko w mroczne otchłanie własnej psychopatologii.Zasadniczo chodziło o to, żeby nauczyć się unikania negatywnych myśli i uwolnić w sobiebardziej pozytywne nastawienie do życia. Terapeutka, życzliwa hipiska o imieniu Jenny,wyglądająca jakby ją wydziergano z włóczki, kazała Louise wyobrazić sobie miejsce, w którymmogłaby złożyć wszystkie negatywne myśli. Louise wybrała skrzynię na dnie morza, ulubionąprzez piratów z bajek – taką z metalowymi okuciami i obręczami, kłódką oraz skoblem, którazamiast skarbów miała bezpiecznie skrywać jej niepotrzebne myśli. Im więcej szczegółów, tym lepiej, orzekła Jenny, więc oprócz piaszczystego dna Louisewymyśliła jeszcze rafę koralową i muszle, uczepione boków skrzyni pąkle, myszkujące wokółciekawskie ryby i rekiny, pełzające po niej homary oraz kraby, a także pasma wodorostówunoszone podwodnymi prądami. Stała się mistrzem otwierania zamków – w ułamku sekundypotrafiła przenieść się mentalnie do swojego podwodnego świata. Sęk w tym, że gdy zamknęławszystkie negatywne myśli na dnie morza, nic jej nie pozostało, ani jedna pozytywna myśl.„Chyba po prostu nie jestem pozytywnie nastawiona” – powiedziała do Jenny. Sądziła, że tamtazaprotestuje, przygarnie ją do swej matczynej, wydzierganej z włóczki piersi i powie, że to tylkokwestia czasu (oraz pieniędzy), bo przecież wszystko można naprawić. Lecz Jenny zgodziła sięz nią i przytaknęła: „Chyba rzeczywiście nie jesteś”. Louise przestała do niej przychodzić i wkrótce później przyjęła oświadczyny Patricka. Archie uczył się teraz w Fettes. Dwa lata temu jako czternastolatek był o krok od zrobieniaczegoś naprawdę złego. Z pozoru chodziło o drobne kradzieże, wagarowanie, kłopoty z policją(o ironio!), ale ona wiedziała, ponieważ dostatecznie często miała z tym do czynienia u innychnastolatków. Wiedziała, że jeśli nie zdusi tego w zarodku, to z fazy przejściowej zrobi się sposób nażycie. Archie musiał być gotowy na zmianę, w przeciwnym razie nic by z tego nie wyszło.Louise wykorzystała pieniądze z ubezpieczenia wypłaconego po śmierci matki, żeby pokryćniebotycznie wysokie czesne. „Nareszcie ta stara pijana krowa się na coś przydała” – stwierdziła.Nowa szkoła uosabiała wszystko, przeciw czemu Louise buntowała się przez całe dorosłe życie:przywileje, utrwalanie hegemonii rządzących i tak dalej. A teraz sama w tym uczestniczyła,ponieważ kiedy chodziło o jej rodzone dziecko, nie zamierzała ulegać argumentom o istnieniu większego dobra. „Co z twoimi zasadami?” – spytał ją ktoś, ona zaś odparła: „Moje zasady toArchie”. Ryzyko się opłaciło. Minęły dwa lata, Archie stosunkowo płynnie ewoluował z
miłośnika stylugotyckiego w typowego kujona (co od początku było jego powołaniem). Teraz spotykał się zeswoimi konfratrami kujonami w kółku astronomicznym, szachowym, komputerowym i Bóg wiejakim jeszcze, zgłębiając kompletnie nieznane jej przedmioty. Louise miała magisteriumz literatury i była pewna, że gdyby tylko urodziła córkę, mogłaby z nią prowadzić cudownerozmowy o siostrach Brontë oraz George Eliot. (Niby kiedy? Podczas wspólnego pieczeniaciasteczek i robienia sobie nawzajem makijażu? Zejdź na ziemię, Louise). – Jeszcze nie jest za późno – zauważył kiedyś Patrick. – Na co? – Na dziecko. Ciało Louise przeszedł lodowaty dreszcz. Ktoś otworzył drzwi jej serca i wpuścił lodowatypółnocny wiatr. Czy Patrick chciał dziecka? Nie mogła go o to zapytać; bała się, że usłyszy: „Tak”.Czy zamierzał ją do tego nakłonić podstępem, tak jak podstępem nakłonił ją do małżeństwa?Louise miała już jedno dziecko, dziecko tak ciasno owinięte wokół jej serca, że nigdy niezdecydowałaby się na powtórkę. Całe jej życie było walką. – Pora w końcu przestać – stwierdził Patrick, masując jej kark po wyjątkowo ciężkim dniuw pracy. – Odłożyć broń, poddać się i przyjmować rzeczy takimi, jakie są. – Powinieneś być mistrzem zen – mruknęła Louise. – Jestem nim. Nigdy by nie przypuszczała, że kiedy dobiegnie czterdziestki, w jej rodzinie pojawi się nagledrugi samochód, a ona zamieszka w luksusowym mieszkaniu i będzie nosiła na palcu brylantwielkości Skały Gibraltarskiej. Dla większości ludzi byłby to cel do osiągnięcia lub pożądanazmiana, tymczasem Louise czuła się tak, jakby skręciła przez pomyłkę nie tam, gdzie trzeba,i nawet tego nie zauważyła. W chwilowych przypływach paranoi zastanawiała się, czy Patrickjej czasem nie zahipnotyzował. Po przeprowadzce zmieniła polisę ubezpieczeniową. Kobieta w słuchawce zadała jej wszystkiestandardowe pytania – o wiek budynku, liczbę pokoi, o to, czy mają zainstalowany alarm – poczym spytała: „Czy przechowuje pani w mieszkaniu klejnoty, futra albo broń palną?”. Louisepoczuła nieoczekiwane podniecenie na myśl o takim życiu. (Na początek dostała klejnot, a to jużcoś). Najwyraźniej coś ważnego ją ominęło. Poukładała sobie wszystko ładnie i elegancko,ustatkowała się, tymczasem prawdziwa Louise marzyła o życiu poza prawem, noszeniuklejnotów, futer i wymachiwaniu bronią. Nawet myśl o futrach szczególnie jej nie raziła. Potrafiłaby zabić zwierzę, obedrzeć je ze skóry i zjeść; było to lepsze niż bezduszny dystans,sztucznie oddzielający rzeźnię od miękkich bladawych paczuszek na stoisku mięsnym w Waitrose. „Nie – odparła tamtej kobiecie z firmy ubezpieczeniowej, wracając do rzeczywistości – mamtylko pierścionek zaręczynowy”. Błyskotkę z drugiej ręki, wartą dwadzieścia
tysięcy funtów.Sprzedaj ją i wiej, Louise. Uciekaj, ile sił w nogach. Joanna Hunter była kiedyś niezłą biegaczką (ciekawe, czy nadal biega?), mistrzyniąuniwersytecką w lekkoatletyce. Raz uciekła i to uratowało jej życie; może później też robiławszystko, żeby nikt jej nie dopędził? Louise przyjrzała się korkowej tablicy wiszącej w kuchniHunterów, kolekcji drobnych, codziennych trofeów i pamiątek z całego życia: pocztówek,dyplomów, fotografii, liścików. Oczywiście, nie było tam nic na temat wydarzenia, które musiałoukształtować Joannę. Morderstwo nie należy do rzeczy, którymi można się chwalić na tablicyw kuchni. Alison Needler dla odmiany nie uciekła, tylko się ukryła. Ostatnio Louise prawie wcale nie widywała Archiego. Jej syn wybrał internat, ponieważw tygodniu wolał mieszkać w szkole niż z rodzoną matką. W weekendy natomiast szukałtowarzystwa tych, z którymi i tak codziennie spędzał czas na lekcjach. – Przestań się zamartwiać – uspokajał ją Patrick. – Chłopak ma szesnaście lat, chce wyfrunąćz domu. Louise pomyślała o Ikarze. – I nauczyć się latać. Louise pomyślała o martwym ptaku, którego znalazła w weekend przed domem. To był złyznak. Biedactwo zestrzelone z procy przez łobuziaka. – Twój syn musi dorosnąć. – Nie widzę powodu. – Louise – powiedział łagodnie Patrick – Archie jest szczęśliwy. – Szczęśliwy? Nie był to przymiotnik, jakim opisałaby Archiego, przynajmniej odkąd przestał byćdzieckiem. Jak cudownie, radośnie nieskrępowany był wówczas w swoim szczęściu! Louisesądziła, że zawsze tak będzie. Nie zdawała sobie sprawy, że dziecięce szczęście z czasem sięrozwiewa, bo sama jako dziecko go nie zaznała. Gdyby przypuszczała, że Archie już nigdy niebędzie równie pogodny i niewinny, zachowywałaby każdą chwilę jak bezcenny skarb. A terazmogłaby to przeżyć od nowa, gdyby tylko chciała. Słyszała wycie północnego wiatru.Zatrzasnęła drzwi. Właśnie wracała ze spotkania z ludźmi z „Ametystu” w Gyle. To tam po raz pierwszy zetknęła sięze sprawą Alison Needler – pół roku przed zabójstwami. Na kilka miesięcy oddelegowano ją do pracy w „Ametyście”, policyjnej jednostce zajmującej się przemocą domową. David Needler,ignorując sądowy zakaz zbliżania się do rodziny, stanął na trawniku przed swoim domemw Trinity i zagroził, że się podpali na oczach dzieci i byłej żony, obserwujących go z okna napiętrze. Kiedy Louise przybyła na miejsce, tuż za grupą szybkiego reagowania, siostra Alison,Debbie, urągała właśnie Needlerowi, stojąc na progu domu. („Pyskata była dziewczyna z tejnaszej Debs – stwierdziła później Alison. – Ale zapłaciła za to najwyższą
cenę”). Właściwieraczej prowokowała Davida, niż mu urągała („No dalej, ty draniu! Zobaczmy, jak się fajczysz”). Nazajutrz David Needler został pouczony przez sąd, że ma przestrzegać zakazu zbliżania sięi trzymać z dala od swojej rodziny. Grzecznie się temu podporządkował – to znaczy na dwamiesiące, bo po upływie tego czasu wrócił ze strzelbą. Louise zaparkowała w Howdenhall. Odmelduje się na posterunku, przesiądzie do własnegosamochodu i w ciągu pięciu minut znowu będzie w drodze. Miała mnóstwo czasu. – Raport końcowy z laboratorium, szefowo – oznajmił najmłodszy posterunkowy, MarcusMcLellen, wręczając Louise teczkę. – Tak jak się można było spodziewać, pożar salonuz automatami do gier był wynikiem umyślnego wzniecenia ognia. Dwudziestosześcioletni Marcus miał licencjat z medioznawstwa na uniwersytecie w Stirling(kto teraz nie miał licencjatu?) i tak kręcone włosy, że mógłby zawstydzić samą Shirley Temple,gdyby pozwolił im urosnąć, zamiast praktycznie przystrzygać je na krótko. Grał w rugby i Louisekibicowała mu nawet w pewien sobotni poranek, trzęsąc się z zimna na lodowatej trybunie (przyokazji odkryła, że to świetny sposób na odreagowanie agresji), czego nigdy nie miała okazji robićprzy rachitycznym, uczulonym na sport Archiem. Swój chrzest bojowy po tym, jak przestał być zwykłym mundurowym, Marcus przeszedł przyokazji sprawy Needlerów i poradził sobie lepiej, niż Louise się spodziewała. Słodki był z niegochłopak, istny cherubinek – uczciwy jak złoto, twardszy, niż mogłoby się wydawać, i zawszeuśmiechnięty. Zupełnie jak Patrick. Skąd brała się ta ich pogoda? Czyżby wyssali ją z mlekiemmatki? (Biedny Archie!). Louise wzięła Marcusa pod swoje skrzydła i matkowała mu. Nikt, z kim dotąd pracowała, niewzbudzał w niej tylu macierzyńskich uczuć, było to więc dla niej dość niepokojącedoświadczenie. Doszła do wniosku, że to kwestia wieku. Tylko dlaczego „Marcus”? Zaskakującolatynoskie imię dla kogoś urodzonego w Sighthill. („Ambitna matka, szefowo – wyjaśnił. – To i taklepsze niż Tytus. Albo Sykstus”). W sprawie Needlerów Marcus wykazał się dużą przenikliwościąi inteligencją. Mimo to Louise odebrała mu ją i przydzieliła w zamian coś nowego. „Żebyś mógłnabrać doświadczenia” – powiedziała, chociaż w istocie nie chciała, żeby chłopak miał takąobsesję na punkcie Alison Needler jak ona. Dlatego teraz zajmował się salonem z automatami dogry przy Bread Street, który parę tygodni wcześniej w tajemniczy sposób poszedł z dymem. – Chodziło o ubezpieczenie? – zastanawiała się głośno Louise. – Czy o zwykłą złośliwość?A może to chuligani bawili się zapałkami? „Umyślne wzniecenie ognia” – barokowy szkocki odpowiednik podpalenia, o które w pierwszejkolejności – przynajmniej wedle oceny Louise – należało zawsze podejrzewać właścicielanieruchomości. Kiedy brakuje gotówki, pieniądze z ubezpieczenia kuszą. Dwadzieścia tysięcy zabrylant – ile za salon z automatami do gry? W dodatku taki, którego właścicielem był nie kto inny,tylko Neil, mąż uroczej doktor Joanny Hunter.
(„Czym się zajmuje pani mąż?” – spytała odniechcenia Joannę Hunter, kiedy złożyła jej wizytę. „Och, tym i owym – odparła lekko JoannaHunter. – Neil zawsze szuka kolejnej świetnej okazji. To urodzony przedsiębiorca”). Tylko co takaosoba jak urocza doktor Hunter robiła u boku kogoś prowadzącego interesy w „trójkąciełonowym” (jak go nazywano) przy Bread Street, z jego klubami ze striptizem, podejrzanymispelunkami i barami z tańcem erotycznym? Czy nie powinna być żoną kogoś bardziejszanowanego, na przykład chirurga ortopedy? Według żony Neil Hunter pracował w „branży rozrywkowej” – pojemne określenie,obejmujące cały wachlarz możliwości. W jego przypadku były to dwa albo trzy salonyz automatami do gry, kilka klubów fitness (z nie najwyższej półki) oraz niewielka flotasamochodów na wynajem (przechodzonych czterodrzwiowych sedanów udających limuzyny)oraz dwa salony kosmetyczne: jeden w Leith, drugi w Sighthill. Wnętrza obu na pierwszy rzut okaurągały przepisom sanitarnym (Louise była pewna, że Joanna Hunter nigdy żadnego nieodwiedziła; od spa w Sheratonie dzieliły je lata świetlne). – Powiedz mi coś więcej o naszym panu Hunterze. – No cóż, po przyjeździe do Edynburga zaczynał od foodtrucka z hamburgerami na BristolSquare. Dzięki temu załapywał się nie tylko na studentów, lecz także na klientelę pobliskich pubów. – Furgonetka z hamburgerami. Szykownie. – Pewnego dnia bladym świtem doszczętnie się spaliła, kiedy nikt jej nie pilnował. – Co za zbieg okoliczności. – Następna była winiarnia, potem kawiarnia i firma cateringowa. Właściwie wszystko, gdzietylko mógł się zaczepić. – Czy któreś z tych miejsc spłonęło? – Owszem, kawiarnia. Awaria instalacji elektrycznej. – A ten salon? – W środku było mnóstwo rozlanej benzyny – poinformował Marcus. – Sprawca działałmetodycznie. Drzwi od zaplecza zostały wyłamane, więc włączył się alarm, ale zanim namiejsce przyjechali strażacy, cały budynek stał w ogniu. – Co się mówi na mieście o naszym panu Hunterze? – Że jest czysty – stwierdził Marcus. – Trochę śliski, ale na dobrą sprawę uczciwy biznesmen. – Czyli tylko kombinuje z krętaczami? Louise zdążyła obejrzeć zdjęcia, przesłane przez wydział przestępstw gospodarczych: ładne,świeżutkie fotki Neila Huntera popijającego w ciągu minionych tygodni rozmaite alkoholew towarzystwie niejakiego Michaela Andersona z Glasgow oraz paru innych kompanów. – To jego świta – powiedział Marcus. – Niech pani spojrzy na te gęby, tylko matka
mogłaby jepokochać. – Anderson był w swoim rodzinnym mieście podejrzewany o handel narkotykami,jednak jako właściciel luksusowego apartamentu znajdował się tak wysoko w łańcuchupokarmowym, że policja ze Strathclyde nic na niego nie miała. – Ma dobrych prawników – zauważył Marcus. – Albo złych. Zależy od punktu widzenia. Funkcjonariusze wydziału przestępstw gospodarczych przypuszczali, że Andersonowiskończyły się pomysły na pranie brudnych pieniędzy w Glasgow i szuka czegoś nowegow Edynburgu, na przykład „tego i owego” Huntera, jak biznesy Neila określiła jego uroczamałżonka. Doktor Hunter radziła sobie z mianem „małżonki” lepiej niż Louise. – Jak się państwo poznali? – zagadnęła ją, udając, że jest miłośniczką romantycznych historii,która przygotowuje mężowi śniadanie do łóżka przy dźwiękach Sunday Love Songs Steve’a Wrighta, a nie pragmatyczną krową, która lada dzień prześle prokuratorowi raporto przestępczej działalności Neila Huntera. Lekarka roześmiała się i odparła: – Przyjęłam go na ostrym dyżurze. Zaprosił mnie na kolację. – I pani poszła? – Louise nie potrafiła ukryć niedowierzania. – Wiem, że to wyjątkowo nieetyczne. – Joanna Hunter znowu się roześmiała, jakbywspomnienie należało do skarbczyka szczególnie cenionych anegdot w rodzaju „Jak poznałamwaszego ojca”. – Nie dał się zbyć – wyznała – aż w końcu mu uległam. To tak jak ja, pomyślała Louise, głośno zaś powiedziała: – Moi rodzice poznali się na urlopie. Na co Joanna Hunter westchnęła: – Ach, wakacyjny romans! Louise nie dodała, że ojciec poderwał matkę w barze na Gran Canarii, a ona nie pamiętałapotem nawet jego imienia, co w zasadzie nie miało większego znaczenia, jako że nie byłjedynym pretendentem do jakże pożądanej roli kompletnie nieobecnego ojca Louise. – Dlaczego pan Hunter trafił na ostry dyżur? – zainteresowała się. – Napadły go jakieś zbiry. Podatny na wypadki, obracający się w złym towarzystwie… Facet od początku źle rokował. Czemu, na litość boską, ta urocza lekarka związała się z kimś takim? – Spodobała mi się jego energia – wyjaśniła niepytana.
Energiczne to mogą być psy, pomyślała Louise, ale uśmiechnęła się i odrzekła: – No tak. Moja matka mówiła to samo o ojcu. Nie wspomniała Joannie Hunter o pożarze w salonie z automatami do gry. Uznała, że byłobyto nieuprzejme, zważywszy na charakter wiadomości, jaką miała jej do przekazania. – Proszę mi mówić Jo – powiedziała tamta. – Nie mamy nic konkretnego, co łączyłoby Huntera z tymi kolesiami z Glasgow – zwróciła się doMarcusa. – Może Anderson i Hunter kolegowali się w podstawówce? – Hm… Na mieście mówi się, że Hunter lada dzień pójdzie na dno – mruknął Marcus. – Odjakiegoś czasu ma poważne problemy. Wejście w spółkę z Andersonem mogłoby mu pomócutrzymać się na powierzchni. Tak samo wypłata ubezpieczenia po pożarze. – Pogadam z nim – zdecydowała Louise, biorąc teczkę. – Ale szefowo… – No co? To nie moja sprawa, a w ogóle to za gruba ze mnie ryba, żeby zajmować się takąpłotką? Facet mieszka dwa kroki ode mnie. Rano zajrzę do niego w drodze do pracy. Nie powiedziała: „Właśnie czytam dzieła zebrane jego teścia”. A już na pewno nie: „Fascynuje mnie Joanna Hunter. Ona i ja to dwie strony tego samego medalu. Jest kobietą, którąsię nie stałam – silną babką bez kompleksu ofiary, dobrą żoną i dobrą matką”. – Wystąpmy do prokuratury o nakaz wydania nam dokumentów firmy Huntera. – Tak jest, szefowo. – Marcus wyglądał na rozczarowanego, że sprzątnęła mu sprawędosłownie sprzed nosa. – Tylko z nim pogadam – uspokoiła chłopaka Louise. – Potem możesz go sobie wziąćz powrotem. Tak się składa, że wczoraj musiałam złożyć wizytę jego żonie. To wszystko. – Jego żonie? – Joannie. Przez otwarte drzwi gabinetu Louise weszła sierżant Karen Warner i rzuciła na biurko stertęteczek. – To chyba twoje – powiedziała, opierając się na blacie całym swoim ciężarem. Chodzące archiwum policyjne w ósmym miesiącu ciąży z pierwszym dzieckiem i ciąglew pracy. („Nie poddam się bez walki, szefowo”). Była starsza od Louise („Stara pierwiastka – ależto obrzydliwie brzmi”). Louise podejrzewała, że macierzyństwo okaże się dla Karen sporymszokiem. Zderzy się ze ścianą z prędkością sześćdziesięciu mil na godzinę i długo nie będziewiedziała, co się właściwie stało. Karen wciąż pracowała w ekipie oddelegowanej do sprawy Needlerów, obecnie o połowę
mniejszej niż pół roku temu, przeniesionej z powrotem do Howdenhall na posterunek przy ulicyśw. Leonarda i wciśniętej do mniejszego centrum operacyjnego. Według komendanta byłnajwyższy czas, by Louise zostawiła sprawę Needlerów, „ruszyła z miejsca” i zajęła się czymśnowym. – Masz obsesję na punkcie Alison Needler – stwierdził. – Fakt – przytaknęła radośnie. – Mam. Tego wymaga ode mnie ten zawód. Karen odpakowała snickersa i głaszcząc się po brzuchu, odgryzła kawałek. – Licencja na jedzenie – zażartowała, zwracając się do Louise. – Chcesz gryza? – Nie, dzięki. Louise była głodna jak wilk, ale nie miała ochoty na nic konkretnego. Małżeństwo pozbawiło jąapetytu. Patrick zdawał się rozkwitać, podczas gdy ona więdła. Jako nastolatka przeżyłakrótkotrwały flirt z bulimią, gdzieś między etapem samookaleczania a dość wcześnie rozpoczętympiciem na umór (bacardi z colą; teraz na samą myśl robiło jej się niedobrze), lecz każda z tychrozrywek zanadto pachniała takim czy innym uzależnieniem, więc Louise szybko je rzucała.W jej rodzinie było miejsce tylko dla jednej uzależnionej, natomiast matka nie miała zamiaruustępować jej pola. Karen zerknęła na leżący na biurku Louise raport. – To ten sam Hunter? – zapytała. – Neil Hunter jest mężem Joanny Hunter? O kurczę, co zaprzypadek. – Powinienem coś wiedzieć o tej Joannie? – zwrócił się Marcus do Louise. – Tylko jej udało się przeżyć – odpowiedziała za nią Karen. – Sprawa Gabrielle Mason i jejtrojga dzieci… Trzydzieści lat temu? Marcus pokręcił głową. – Jakiś ty słodki! Taki młody – westchnęła Karen. – Facet zabił matkę z dwójką dzieci na poluw Devonie. Mała Joanna uciekła i się ukryła. Odnaleziono ją całą i zdrową. Joanna Hunter,z domu Mason. – Za morderstwo skazano niejakiego Andrew Deckera – dodała Louise. – Sąd orzekł, że jestpoczytalny i zdolny do obrony. Jeżeli zadźganie matki z dwójką dzieci można uznać za czyndokonany w stanie poczytalności, to co nazwiemy niepoczytalnością? Człowiek zaczyna sięzastanawiać, no nie? Gość właśnie wychodzi z więzienia, właściwie już wyszedł, i ktoś dał cynkprasie. Wszyscy będą o tym pisali co najmniej przez jakieś dwie godziny. Trzeba czymś zapchaćbrukowcom ich wiecznie głodną gębę. Wstąpiłam do niej wczoraj, żeby ją ostrzec. Karen zgniotła papierek po batoniku i wyrzuciła do kosza na śmieci. – Babka nadal jest potencjalną ofiarą, szefowo? – chciał wiedzieć Marcus. – Dobre pytanie – odparła Louise.
Za późno, żeby jechać teraz do Maxwella; kupi jakieś kwiaty po drodze, w Waitrose. Wciąż miaładostatecznie dużo czasu. O tyle, o ile. Wsiadła do swojego samochodu, srebrnego BMW serii 3,o wiele bardziej stylowego niż superpraktyczny ford focus Patricka. Prostolinijność jej mężaobejmowała nawet wóz, jakim jeździł. Nagle zadzwoniła jej komórka. W pierwszej chwili Louise pomyślała, żeby ją zignorować.Instynkt, policyjny szósty zmysł mówił jej – wręcz wrzeszczał na cały głos – że jeżeli odbierze,nie będzie żadnego strzępiela ani dwukrotnie pieczonych sufletów. Odebrała po trzecim dzwonku: – Halo? Schronienie Sadie zastrzygła uszami. Zawsze pierwsza słyszała nadjeżdżający samochód doktor Hunter, nadługo przed Reggie. Entuzjazm przejawiał się ledwie dostrzegalnym drżeniem ogona, ale Reggiewiedziała, że gdyby teraz dotknęła ciała Sadie, okazałoby się, że całe aż wibruje z napięcia.Z dzieckiem było podobnie. Na widok wchodzącej do kuchni doktor Hunter przez jego pełnybrzuszek przebiegał gwałtowny skurcz, jakby malec szykował się, żeby wystrzelić w powietrze,wyciągnąwszy pulchne rączki na powitanie matki. – No, no, tylko spokojnie, kowboju! – roześmiała się doktor Hunter, chwytając dziecko na ręcei ściskając je z całej siły. Wniosła ze sobą do domu powiew mroźnego powietrza. Jak zwykle trzymała w ręku swojądrogą torebkę Mulberry („Model Bayswater, Reggie – czyż nie jest wspaniała?”), którą dostaławe wrześniu na urodziny od pana Huntera, a przez ramię miała przerzucony pokrowiec z pralnichemicznej – odebrała właśnie jeden ze swoich czarnych kostiumów. Doktor Hunter miała trzyidentyczne kostiumy, którymi żonglowała: jeden nosiła, drugi wisiał w szafie, a trzeci był w pralni. – Quelle horreur! – wykrzyknęła, wzdrygając się teatralnie. – Co za pogoda! Możnazamarznąć. – Niż znad Bałtyku – wyjaśniła Reggie. – „Duje, duje wiatr, śnieg zasypał świat, a biedny rudzik cóż począć ma?” – Przypuszczam, że powinien „do ciepłej stajni lecieć co tchu, główkę pod skrzydłem schować,biedaczek”. – Wszystko w porządku, Reggie? – W jak najlepszym, pani doktor. – A jak się ma mój skarb? – spytała doktor Hunter, przyciskając nos do karczku dziecka („Ażchciałoby się go zjeść, nie uważasz?”). Reggie poczuła, że coś ściska ją w sercu – krótki, bolesny skurcz. Sama nie była pewna, o cojej chodzi. Może po prostu to takie smutne (naprawdę bardzo smutne), że nikt nie pamięta czasów,kiedy była małym dzieckiem? Dałaby wszystko, żeby znów być
niemowlęciem w ramionachswojej mamy. Albo w ramionach doktor Hunter, skoro o tym mowa. W czyichkolwiekramionach. Poza ramionami Billy’ego, rzecz jasna. – Jakie to smutne, że później nie będzie tego pamiętał – powiedziała do doktor Hunter. (Czyżbymelancholia doktor Hunter była zaraźliwa?). – Czasami dobrze jest nie pamiętać – odparła doktor Hunter. – „Wpadła gruszka do fartuszka,a za gruszką dwa jabłuszka”! Mama Reggie zawsze ją przytulała i całowała. Zanim pojawili się Gary i mężczyznaktóry był-przed-Garym, siadywały wieczorami na kanapie przytulone do siebie i oglądały razemtelewizję, podjadając chrupki albo jakieś danie na wynos. Reggie lubiła obejmować mamęw pasie i czuć pod palcami ten miły wałeczek tłuszczu, opasujący talię oraz miękki brzuch.(Mama nazywała go „swoim pasibrzuchem”). I to by było wszystko – najmilsze wspomnieniaReggie dotyczyły oglądania Ostrego dyżuru, zajadania kurczaka chow mein i dotykania oponkimamy. Jeśli się zastanowić, trochę to było słabe. Można by pomyśleć, że dwie osoby żyjącerazem pod jednym dachem dorobią się czegoś ciekawszego. Reggie wyobrażała sobie, że doktorHunter i jej synek ofiarują sobie nawzajem cudowne wspomnienia – ze spływu kajakowegoAmazonką, wspinaczki w Alpach, wspólnych wypraw do opery w Covent Garden i do Stratforduna spektakle szekspirowskie, wiosennych wypadów do Paryża i noworocznych do Wiednia – a doktor Hunter nie zostawi po sobie albumu zdjęć, na których nie jest wcale do siebie podobna.Zabawnie było myśleć, że dziecko wyrośnie kiedyś najpierw na chłopca, potem na mężczyznę.Na razie było tylko dzieckiem. – Moim małym książątkiem – gruchała doktor Hunter. – Wszyscy jesteśmy królami i królowymi, pani doktor – zauważyła Reggie. – Neil już wrócił? – Pan Hunter? Nie. – Dziś jego kolej zająć się dzieckiem. Mam nadzieję, że o tym nie zapomniał. Wybieram sięz Sheilą do Jennersa, dziś mają tam noc świątecznych zakupów. Wiesz, darmowy kieliszek wina,babeczki z nadzieniem bakaliowym, kolędnicy i tak dalej. Może z nami pójdziesz, Reggie? Achnie, zapomniałam, że dzisiaj środa. Musisz odwiedzić swoją przyjaciółkę, prawda? – Pani MacDonald nie jest moją przyjaciółką – odparła Reggie. – Uchowaj Boże! Doktor Hunter z dzieckiem na ręku zawsze odprowadzała Reggie do drzwi i patrzyła, jak schodzipo podjeździe. Usiłowała nauczyć synka machania i poruszała jego rączką z boku na bok, jakbybył lalką brzuchomówcy, powtarzając przy tym (bardziej do niego niż do Reggie): – Pa, pa,Reggie, pa, pa. Siedząca u nóg doktor Hunter Sadie żegnała ją na swój sposób, bębniąc ogonem o terakotowepłytki ganku.
Po śmierci matki Reggie próbowała przypomnieć sobie ostatnie chwile, jakie spędziły razem.Bez pomocy taksówkarza wtaszczyły do taksówki jej wielką, brzydką walizkę wypchanątandetnymi przykrótkimi bluzeczkami, cienkimi bawełnianymi spodniami i żenująco kusymkostiumem kąpielowym ze wstrętnej pomarańczowej lycry, który okazał się jej ostatnim strojemna tym łez padole, jeśli nie liczyć całunu, w którym została pochowana (jako że w jej garderobienie znalazło się nic bardziej odpowiedniego na wieczność). Reggie nie pamiętała wyrazu twarzy matki wyjeżdżającej na urlop, choć przypuszczała, żemusiała być wtedy pełna nadziei. Nie pamiętała też jej ostatnich słów, choć padło przecież jakieś„do widzenia”. Zwykle mama żegnała się z nią, mówiąc: „Niedługo wrócę”. Je reviens. W oczach Reggie była to jakby połowa czegoś, co nigdy nie zostało dokończone. Spodziewała siędrugiej połowy – wszystko odbyłoby się tak samo, tyle że na odwrót, vale atque ave: mama na lotnisku, mama w samolocie, mama lądująca w Edynburgu, wsiadająca do taksówki,zajeżdżająca pod dom, wysiadająca z taksówki – bardziej opalona i pewnie jeszcze bardziejokrągła – wołająca: „Cześć”. Jednak to nigdy nie nastąpiło. „Niedługo wrócę”, niespełnionaobietnica. Ostatnie słowa mamy okazały się kłamstwem. Pamiętała, że machała, kiedy taksówka oderwała się od krawężnika, ale czy mama odwróciłasię, żeby jej odmachać, czy dalej szarpała się z walizką? Wspomnienie było zatarte i na wpółzmyślone; Reggie musiała sama uzupełniać brakujące elementy. Serio: żegnając się z kimś,trzeba zwracać na wszystko baczną uwagę, na wypadek gdyby to miało być wasze ostatniespotkanie. Pierwsze rzeczy były takie miłe, ostatnie nie tak bardzo. Stojąca w drzwiach doktor Hunter wyglądała jak swój własny portret – ramy framugi, dzieckochwytające ją za włosy, pies wpatrujący się w nią z oddaniem. Pod kostiumem miała białypodkoszulek, na nogach jak zwykle czarne pantofle na niskich obcasach i cienkie rajstopy, a naszyi sznureczek pereł i do kompletu małe perełki w uszach. Równie wyraźnie Reggie widziaładziecko w marynarskim ubranku i z kciukiem w buzi. W drugiej rączce Gabriel ściskał kawałekzielonego kocyka i kosmyk włosów doktor Hunter. Potem lekarka odwróciła się i weszła do domu. Reggie stała na przystanku autobusowym i czytała Wielkie nadzieje, kiedy poczuła na karku czyjąś rękę. Zanim zdążyła krzyknąć, coś wbiło jej się boleśnie w krzyż i usłyszała głos,szepczący jej złowrogo do ucha:
– Nie waż się nawet pisnąć. Mam broń. – Jasne – odszepnęła. Sięgnęła za siebie i po omacku namacała tę „broń”. – Opakowanie miętówek? – powiedziała sarkastycznie. – O kurczę, ale się boję! – Paczka ekstra mocnych – odrzekł Billy z krzywym uśmieszkiem. – Cha, cha. Cholernie zabawne. W domu doktor Hunter Reggie nigdy nie przeklinała. Obie z doktor Hunter (która twierdziła, że„niegdyś klęła jak szewc”, w co Reggie trudno było uwierzyć) używały nieszkodliwychzamienników, wymyślanych na poczekaniu nonsensownych słów – cukier, bąbelki, oczko, nożei widelce – lecz brat Reggie wymagał czegoś mocniejszego niż „niech to dunder świśnie”. Reggie westchnęła. Gdyby mama mogła jej coś przekazać przed śmiercią, ostatnie jej słowabrzmiałyby zapewne: „Opiekuj się swoim bratem”. Reggie dobrze pamiętała czasy, kiedy obojebyli mali, a Billy wciąż był jej bohaterem i obrońcą, kimś, kogo podziwiała i na kim polegała, ktosię o nią troszczył. Nie potrafiła zdradzić swoich wspomnień o Billym, nawet jeśli Billy samzdradzał je każdego dnia. Billy miał dziewiętnaście lat. Był od niej o trzy lata starszy, dzięki czemu, chociaż właściwienie pamiętał ich ojca, miał przynajmniej zdjęcia, na których byli we dwóch. Te zdjęciadowodziły, że w jednym czasie chodzili po tej planecie. Na większości Billy trzymał w ręku jakąśbroń ze swojego zabawkowego arsenału: plastikowy miecz, kosmiczny miotacz promieni, łuk zestrzałami. W miarę jak rósł, ich miejsce zajmowały wiatrówki i scyzoryki. Bóg jeden wie, co goteraz kręciło; pewnie wyrzutnie rakiet. Reggie podejrzewała, że brat zamiłowanie do broni odziedziczył po ojcu. Mama miała kilkawyblakłych fotografii swojego męża żołnierza w gronie kumpli gdzieś na pustyni. Każdy trzymałw ręku wielki karabin. Raz na przepustce przemycił do domu „pamiątkę” – ciężki, brzydki rosyjskipistolet, który mama trzymała w pudełku na najwyższej półce szafy w irracjonalnymprzekonaniu, że Billy się o tym nie dowie. Nie miała pomysłu, jak się pozbyć tej pamiątki. „Niemogę przecież wyrzucić tego do śmieci! Jeszcze znajdzie to jakiś dzieciak”. Nie mogła też zanieśćbroni na policję. Jak na tak praworządną osobę, mama miała dziwną awersję do policji – popierwsze stale ujadali pod drzwiami w sprawie Billy’ego, a po drugie pochodziła z Blairgowrie, zewsi, gdzie jej ojciec podobno parał się kłusownictwem. To nie przypadek, że Billy i pistolet zniknęli z domu tego samego dnia. – Makarow – oznajmił z dumą, wymachując pistoletem na wszystkie strony i napędzającReggie potężnego stracha. – Tylko nic nie mów mamie. – Chryste, Billy, nie mieszkamy na Dzikim Zachodzie – westchnęła. – A właśnie, że tak – odparował.
Reggie poważnie się zastanawiała, czemu jej brat nie zaciągnie się do wojska; miałby wtedypod dostatkiem różnych pukawek. Pieniądze za służbę i broń za darmo. Spotkanie z Billym tak blisko domu doktor Hunter sprawiło, że Reggie poczuła się niezręcznie.Wcześniej kilka razy zjawił się u pani MacDonald w Musselburghu, proponując, że odwiezieReggie do domu. (Zawsze miał jakiś samochód. Za każdym razem inny). Pani MacDonaldzaprosiła go do środka tylko dlatego, że chciała go trochę ponawracać i miała zatkany syfon podzlewem, który trzeba było przepchać. Billy był ostatnią osobą, jakiej należało zlecać drobne naprawy, chociaż niektóre atrybuty (nowy wyraz w słowniku Reggie) majsterkowicza: młotki,noże introligatorskie, wiertarki, z pewnością by mu się podobały, tyle że zrobiłby z nichniewłaściwy użytek. Zabawne; w innym życiu, obrawszy inną ścieżkę, miałby do tego smykałkę. Jako chłopiec był sprawny manualnie i zanim wszystko poszło w diabły, godzinami potrafił kleićplastikowe modele. Nauczyciel techniki uważał, że gdyby tylko Billy zechciał, mógłby zostaćstolarzem – to znaczy zanim Billy wywiercił dziurki we wszystkich stołach warsztatowychw klasie i przepiłował biurko nauczyciela na pół. Ten, komu udałoby się obecnie nawrócić Billy’ego, byłby prawdziwym cudotwórcą. Reggiewstydziła się za brata, gdy ten przechadzał się dumnym krokiem po zagraconym domu paniMacDonald, ostentacyjnie przesuwając palcem po zakurzonych grzbietach książek, jakby akuraton miał pojęcie o czystości (nie miał żadnego). Nie podobała jej się jego chytra mina, aż nazbytdobrze ją znała. Kiedy byli mali, oznaczała zwykle, że Billy obmyśla jakąś psotę; teraz, kiedywyrósł, zawsze zwiastowała kłopoty. Reggie obawiała się, że pewnego dnia Billy zajedzie przed dom Hunterów i zapyta, czy niepodwieźć jej do domu, a wtedy ona będzie musiała go przedstawić swojej chlebodawczyni.Niemal widziała, jak jego chuda, szczurza twarz rozjaśnia się na widok tych wszystkich ślicznościw domu Hunterów. Albo, co byłoby jeszcze gorsze, na widok samej doktor Hunter. Doszła downiosku, że w takiej sytuacji nie miałaby innego wyjścia, jak się go wyprzeć („To wcale nie jestmój brat. Nie znam go”). Usłyszała głos mamy, mówiącej: „Krew z krwi i kość z kości”. Tylko żeta kość była całkiem zgniła. – Czego tu szukasz, Billy? – Tego i owego – wzruszył ramionami. (Cały Billy – to i owo, to i tamto). – Żyjemy chybaw wolnym kraju, nie? Kiedy ostatnio sprawdzałem, nie trzeba było mieć paszportu dopołudniowo-zachodniego Edynburga. – Nie ufam ci, Billy. – Jak sobie chcesz.
10 – Quidquid. Ha. – Że co? Kiedy nadjechał autobus, Billy odstawił szopkę, pomagając jej wsiąść, jakby był lokajemwsadzającym księżniczkę do karety, uchylając wyimaginowanego kapelusza i rzucając: „Dowidzenia, ślepa Gienia”, zanim oddalił się wolnym krokiem w górę ulicy. Idzie rak, nieborak, jak ugryzie, będzie znak. Do Mostu Grozy dojdziesz wnet Jackson zdołał się w końcu wcisnąć do opóźnionego pociągu, ciągnącego wypchane doniemożliwości wagony, huczące gwarem rozmów poirytowanych, umęczonych pasażerów. Bufetnie wydawał ciepłych napojów, ogrzewanie wysiadło i część podróżnych wyglądała tak, jakbymiała wkrótce umrzeć z wyziębienia. Torby oraz walizki tarasowały przejścia i każdy, kto chciałsię przemieścić wzdłuż wagonu, zmuszony był do czegoś w rodzaju biegu przez płotkiw zwolnionym tempie. Ten istny tor przeszkód nie zawadzał jednak gromadce hiperaktywnychdzieciaków (nadmiar cukru i nudy), które z wrzaskiem biegały w tę i z powrotem. Człowiek czułsię tak, jakby wracał z wojny, i to takiej, która została z kretesem przegrana. Między wagonamisiedziało zresztą na plecakach dwóch udręczonych rekrutów w mundurach pustynnych. Jacksonkiedyś też tak wyglądał, w swoim poprzednim życiu. Odchodząc z wojska, przysięgał sobie, że nie pójdzie w ślady swoich licznych poprzednikówi nie zatrudni się w ochronie. Połowa rekrutów, którzy pod nim służyli, trafiła na samo dno tegobiznesu; w czarnych płaszczach dygotali teraz z zimna przed drzwiami pubów i nocnych klubów.Wstąpił zatem do policji hrabstwa Cambridge. To był naturalny wybór – w żandarmeriiwojskowej służył jako chorąży. Odchodząc z policji, ponowił przysięgę, żeby nie iść w śladykolegów i nie zatrudniać się w ochronie. Ochroniarze w Marksie i Spencerze, detektywi sklepowiw Tesco… Z połową z tych gości Jackson wcześniej służył. Ponieważ odszedł z policji w randzeinspektora, założenie jednoosobowej prywatnej agencji detektywistycznej wydawało mu siędobrym pomysłem. Zwijając biznes, niczego nie musiał sobie przysięgać – za sprawą klientki,starszej pani, która zapisała mu w spadku majątek. Zagadywany o to, czym się obecnie zajmuje, odpowiadał – o ironio! – że pracuje w ochronie.Używał przy tym tajemniczego tonu „proszę-mnie-o-nic-nie-pytać”, którego nauczył sięw wojsku i udoskonalił w policji. Z własnego długiego doświadczenia wiedział, że „pracaw ochronie” bywa przykrywką dla rozmaitych grzeszków. W istocie sprawa była całkiem prosta:w portfelu nosił wizytówkę o treści „Jackson Brodie – konsultant ds. bezpieczeństwa” („konsultant”– to słowo maskowało jeszcze większą
liczbę grzeszków). Brakowało mu nie pieniędzy, leczszacunku do samego siebie. Mężczyzna nie powinien się wałkonić. Praca dla Berniego nie miałamoże wiele wspólnego z prawością (w głębi serca Jackson był krzyżowcem, nie pielgrzymem),lecz było to lepsze od zbijania bąków w domu. „Praca w ochronie” była też lepsza niż wyznanie: „Żyję ze spadku po staruszce”, ponieważ,rzecz jasna, w żaden sposób nie zasłużył na pieniądze zapisane mu przez klientkę w testamenciei ciążyły mu one tak bardzo, jakby dźwigał je na ramionach w wielkim worku. Wszystko przytym wskazywało, że wszedł w posiadanie prawdziwej kopalni złota. Zainwestowawszy większą część z odziedziczonych dwóch milionów, odnotowywał obecnie regularnie rosnące zyski. (Toprawda, co ludzie mówią: pieniądz rodzi pieniądz). Równie ważne było to, że udawało mu się postępować w miarę etycznie. Jego zdaniem naświecie było dość nieszczęść, żeby miał powiększać tę liczbę. Nawiasem mówiąc, jego portfelinwestycyjny obejmował tyle alternatywnych źródeł pozyskiwania energii, że gdyby zabrakłoropy, Jackson w istocie zyskałby na upadku cywilizacji w jej obecnym kształcie. „PrawdziwyMidas z ciebie – stwierdziła Julia. – Czego nie dotkniesz, zamienia się w złoto”. W poprzednim życiu, kiedy pech nie odstępował go na krok niczym wierny pies, a wszystko,czego dotknął, zmieniało się w gówno, z trudem starczało mu na comiesięczną spłatę kredytuhipotecznego. Jedyną inwestycją były sporadycznie kupowane losy na loterię. Nie ulegałowątpliwości, że gdyby wtedy włożył pieniądze w akcje i obligacje (żałosny, nierealny pomysł),nazajutrz załamałby się cały światowy rynek. Teraz wręcz nie potrafił rozstać się z forsą! No,może nie była to do końca prawda, ale z pewnością nie był jeszcze gotowy, żeby obrać ścieżkęzen i pozbawić się wszelkich doczesnych dóbr. („W takim razie przestań narzekać” – stwierdziłajego była żona). Udało mu się zająć niewygodne miejsce przy czteroosobowym stoliku bliżej końca wagonu.Obok niego przy oknie siedział facet w wymiętym garniturze, pochłonięty tym, co widniało naekranie jego laptopa. Jackson spodziewał się tabelek i wyliczeń – zamiast tego zobaczył jakiś tekst.Odwrócił wzrok; cyfry to coś bezosobowego, na co bez skrępowania można rzucić okiem. Słowabyły czymś intymnym. Facet miał poluzowany krawat i rozsiewał wokół siebie lekką woń piwaoraz potu, jakby zbyt długo przebywał z dala od domu. Po drugiej stronie stolika siedziały dwiekobiety. Jedna wiekowa i uzbrojona w powieść Catherine Cookson wyglądała zwyczajnie. Druga,blondynka po czterdziestce, piersiasta jak przerośnięty indyk, kartkowała od niechcenia jakieśplotkarskie czasopismo. Na ustach miała ogniście czerwoną szminkę dobraną kolorem do bluzki,o pół rozmiaru za małej, która płonęła Jacksonowi przed oczami niczym pochodnia. Brakowałotylko wytatuowanej na czole zachęty: „Bierz mnie”. Starsza z kobiet, pomimo czapki, rękawiczek,szalika i grubego płaszcza, była wprost sina z zimna. Jackson najpierw się ucieszył, że ma kurtkęna polarze, którą traktował dotąd wyłącznie jako element przebrania, potem poczuł wyrzutysumienia i zaproponował ją starszej pani. Z uśmiechem pokręciła głową, jakby ktoś kiedyśostrzegł ją, żeby nie rozmawiała z nieznajomymi w
pociągach. Gość w wymiętym garniturze zaniósł się chorobliwym mokrym kaszlem, więc Jackson zacząłsię głowić, czy nie powinien zaproponować kurtki także i jemu. Nieznajomi w pociągu. Czypomogliby sobie, gdyby zdarzył się wypadek? (Nigdy nie należy przeceniać ludzi). Czy raczejkażdy ratowałby siebie? W tym tkwił cały sekret: żeby wyjść cało z katastrofy samolotu lubpociągu, trzeba ignorować wszystko oraz wszystkich wokół i za wszelką cenę próbować wydostać się z pułapki: odgryźć kończynę sobie albo komuś, jeśli to konieczne, deptać po siedzeniachi współpasażerach, zapomnieć o wszystkim, co mama mówiła o dobrym wychowaniu, ponieważprzeżyją tylko ci, którym jako pierwszym uda się dotrzeć do wyjścia awaryjnego. Spustoszenia po katastrofie kolejowej przypominały te znane mu z pola walki. Jackson miałokazję się o tym przekonać – na początku kariery w policji zabezpieczał miejsce takiego wypadku.To, co tam zobaczył, było o wiele gorsze niż cokolwiek, czego był świadkiem w wojsku. Gdzieśw zmiażdżonym pociągu uwięzione było dziecko. Słyszeli, jak wzywa matkę, ale nie mogli gowydostać spod ton żelastwa. Po jakimś czasie płacz ustał, lecz Jackson słyszał go w snach jeszcze długo po tamtymzdarzeniu. Dziecko – chłopczyk – zostało ostatecznie uratowane, lecz, o dziwo, nie miało tożadnego wpływu na dręczące Jacksona wspomnienie rozpaczliwych krzyków („Mamusiu!Mamusiu!”). Oczywiście niedługo przedtem sam został ojcem małej Marlee i to rozdarło muduszę na strzępy. Nie był już tym samym człowiekiem. Przed narodzinami córki troszczył sięgłównie o wybór odpowiedniego wózka. Czynności tej towarzyszyła wybitnie męska dbałośćo szczegóły techniczne, przejawiająca się zwykle przy zakupie samochodu (możliwośćblokowania obrotowych przednich kół, regulowana wysokość rączek, rozkładane siedzenie).Tymczasem okazało się, że w byciu ojcem chodzi o coś zdecydowanie bardziej pierwotnego.Jackson dotknął palcami foliowej torebki, którą miał w kieszeni. Inna ciąża, inne dziecko. Jegodziecko. Przypomniał sobie nagły przypływ emocji w momencie, gdy dotknął główki Nathana.Miłość. Miłość nie była czymś słodkim i niewinnym. Była obezwładniającym instynktem. Niebyła cierpliwa ani łaskawa, tylko dzika, gotowa grać nieczysto. Nie miał okazji widzieć Julii w zaawansowanej ciąży. Niska i seksowna, musiała być wtedyapetycznie zaokrąglona, chociaż w rozmowie z nim twierdziła, że ma hemoroidy, żylaki i wyglądajak kula. Utrzymywali ze sobą sporadyczne kontakty – to znaczy on dzwonił, a ona kazała muspadać – czasami jednak udawało im się porozmawiać, jakby nic między nimi nie zaszło. Mimoto Julia utrzymywała, że dziecko nie jest jego. Po porodzie odwiedził ją w szpitalu. Wszedł na sześcioosobową salę oddziału położniczegoi otrzymał cios w samo serce, widząc Julię z niemowlęciem w ramionach. Siedziała opartao poduszki, niesforne włosy miała rozpuszczone – wypisz, wymaluj istna Madonna. Obrazek tenpsuła obecność intruza, pana Fagasa, wziętego fotografa, który leżał obok na łóżkui z uwielbieniem wpatrywał się w dziecko. – Proszę, proszę, cóż za nieświęta rodzina – powiedział Jackson (zwyczajnie nie mógł siępowstrzymać, jak zawsze, gdy chodziło o znieważanie kobiet jego życia).
– Wyjdź stąd, Jacksonie – odparła spokojnie Julia. – Wiesz, że to nie jest dobry pomysł. Pan Fagas, wyraźnie nakręcony, rzucił groźnie: – Wypad, albo ci przywalę! – Tylko spróbuj, cioto – warknął Jackson (naprawdę nie mógł się powstrzymać). Facet był mięczakiem i słabeuszem; miał prawo sądzić, że powaliłby go jednym ciosem.
11 – „Najlepszą połową męstwa jest dyskrecja”, Jacksonie – zwróciła mu uwagę Julia. W jej głosie pojawił się ostrzegawczy ton. Cała Julia – w takim momencie szermować cytatami! Wsunęła mały palec do buzi dziecka i uśmiechnęła się do niego, oddalona od Jacksona o całe lata świetlne. Nigdy przedtem nie widziałjej takiej szczęśliwej. Z szacunku dla tej sielanki był gotów odwrócić się na pięcie i wyjść, alepan Fagas (naprawdę nazywał się Jonathan Carr) burknął: „Nie masz tu czego szukać, Brodie”,jakby sam był jedynym właścicielem tej scenki rodem z jasełek. Jacksonowi zwyczajnie odbiło. Sprałby gościa na środku sali pełnej karmiących mateki noworodków robiących za publiczność, gdyby nie to, że dziecko Julii (jego dziecko) zaczęłogłośno płakać. Zawstydzony zdecydował się na odwrót. Do tej pory na samo wspomnienieprzechodziły go ciarki. A teraz oboje – Julia i jej dziecko – południowcy do szpiku kości, mieszkali w jego rodzinnychstronach, w jego małej ojczyźnie, on zaś z każdym dniem coraz bardziej się od nich oddalał.W dodatku nie mieściło mu się w głowie, że Julia może wieść na wsi życie kury domowej.Prędzej uwierzyłby, że na czubku szpilki zmieści się miliard roztańczonych aniołów niż w to, żeJulia mogłaby gotować na żeliwnej kuchence. W porządku, Yorkshire Dales daleko było do brudui martwoty jego przemysłowego zagłębia, lecz mimo wszystko leżało w granicach rodzinnegohrabstwa Jacksona. Co z tego, że żadne z jego rodziców stamtąd nie pochodziło; woda tamtejszychstrumieni płynęła w jego żyłach razem z krwią, miejscowy wapień zbudował jego kości. Czybyły także obecne w DNA jego syna, którego próbkę trzymał teraz w kieszeni? W tym maleńkimfragmencie jego dziecka? Łańcuch cząsteczek. Łańcuch dowodowy. Pojedynczy włos Nathanakrył w sobie dowód na istnienie jego siostry, Niamh, zamordowanej tak dawno temu, żewydawała się bardziej mitem niż żywą osobą, bohaterką powtarzanej do znudzenia legendy.„Moją siostrę zamordowano, kiedy miała osiemnaście lat”. Wyjął swojego BlackBerry i położył przed sobą na stoliku. Podświadomie spodziewał sięzobaczyć SMS o treści: „Jestem na miejscu”. Ponieważ żaden nie przyszedł, wystukał: „Tęsknię,J.”. Zajęło mu to minutę albo dwie. Zostawił telefon na wierzchu, żeby się przekonać, czydostanie odpowiedź. Starsza pani naprzeciwko westchnęła i przymknęła oczy, jakby czytanie książki bardzo jąwyczerpało. Jej sąsiadka w czerwonym – żadna tam dama ani bibliotekarka, po prostu stara dobrakokota (tak jak Julia) – mogła mieć mniej więcej tyle lat ile spacerowiczka na opustoszałej szosie.Co tamta teraz robiła? Czy nadal pokonywała góry i doliny? Gość w wymiętym garniturze wyjął
z teczki zmaltretowaną paczkę chrupek serowo-cebulowych i w niechętnym geście solidarnościw milczeniu poczęstował pozostałych. Kobiety odmówiły, lecz Jackson wziął całą garść. Umierał z głodu, a panujący w pociągu ściskzmniejszał szanse przebicia się do wagonu restauracyjnego niemal do zera. „Jeśliś nie skąpiłjadła, napoju, diabeł zostawi twą duszę w spokoju. Jeśli ci inni byli solą w oku, diabeł spali tweciało na popiół”. Znów ten przeklęty żałobny lament. Czyżby za pomocą paczki chrupek serowo-cebulowych gość w wymiętym garniturze właśnie wykupił sobie przepustkę do nieba? Jacksonpowinien był nalegać, żeby starsza pani przyjęła jego ocieplaną kurtkę. Teraz może się okazać, żeczekają go wieczne męki w ogniu piekielnym. Chrupki miały nienaturalny smak. Jacksonowi zachciało się po nich pić. W oczach czuł bolesnepulsowanie. Chciał wrócić do domu. Za oknem przedziału panowały egipskie ciemności – nigdzie choćby jednego światełkaz jakiegoś domostwa. Deszcz zacinał nieustannie. Okolica robiła wrażenie skrajnie niegościnnej.Gdzie teraz byli? Pewnie na ziemi niczyjej pomiędzy Yorkiem a Doncaster. Blisko miejscaurodzenia Jacksona. Jego dziedzictwo przepadło, wyprzedane w latach osiemdziesiątych wrazz rodowymi srebrami przez „tę kobietę”. Czy pociąg stawał już w Yorku? Jeżeli tak, to Jackson niczego nie zauważył. Musiał się nachwilę zdrzemnąć. Uświadomił sobie, że myśli o Louise. Właściwie nie utrzymywali kontaktu. Od czasu do czasuprzysyłała mu SMS, prawdopodobnie kiedy trochę sobie popiła. Między nimi nigdy niczego niebyło – przynajmniej niczego, co zostałoby nazwane. Ich relację sprzed dwóch lat, kiedy spotkalisię w Edynburgu, można by nazwać czysto zawodową, jeżeli ktoś nie traktował zbyt poważniedefinicji słownikowych. Nigdy się nie całowali ani nie dotykali, chociaż Jackson był prawieprzekonany, że ona o tym myślała. On sam z pewnością o tym myślał. I to niemało. Nagle dwa miesiące temu oznajmiła mu, że wychodzi za mąż. Wydało mu się to taknieprawdopodobne (wręcz absurdalne), że uznał to za żart. W jednej chwili myślał, że mógłbyjakoś zaistnieć w jej przyszłości, w następnej został zepchnięty w przeszłość. Byli dwojgiem ludzi,którzy spotkali się w nieodpowiednim momencie, minęli niby dwa statki w nocy i pożeglowali doróżnych przystani. Wymknęła mu się i bardzo tego żałował. Życzył jej wszystkiego najlepszego.W pewnym sensie. Co za ironia, że zarówno Julia, jak i Louise – dwie kobiety, które w ostatnim czasie były munajbliższe – niespodziewanie wyszły za mąż, niestety żadna za niego. Rozpędzony pociąg minął jakąś stację. Jackson bezskutecznie próbował odczytać jej nazwę. – Co to było za miasto? – zagadnął kobietę w czerwonym. – Przykro mi, nie zauważyłam.
Wyjęła z torebki lusterko i pociągnęła usta szminką, szeroko rozciągając wargi. Następnieobnażyła zęby, żeby sprawdzić, czy ich nie ubrudziła. Sąsiad Jacksona na moment zesztywniał,przestał stukać w klawiaturę i wbił niewidzący wzrok w ekran laptopa. Nie ośmielał się zerknąć nakobietę, a zarazem oczy same mu ku niej biegły. Na krótką chwilę wewnątrz jego wymiętegogarnituru zapłonęły zwierzęce żądze, lecz szybko musiały się wypalić, bo mężczyzna przygarbiłsię i wrócił do pisania. Kobieta w czerwonym przesunęła po wargach językiem i uśmiechnęła się do Jacksona. Byłciekaw, czy da mu wyraźny znak, na przykład skinie głową w kierunku toalet, po czym wstanieprzekonana, że on za nią podąży, przeciśnie się obok rekrutów o pustym spojrzeniu i weźmie ją nabrudnej umywalce ze śladami zaschniętego mydła na ściankach, wbijając się w nią gwałtownymi pchnięciami, ze spodniami żenująco opuszczonymi do kostek. „Bo jestem
12 zmysłowy i rozpustny i nie mogę żyć bez żony”. Wróciło wspomnienie Julii w roli Heleny w Tragicznej historii doktora Fausta w podrzędnym spektaklu wystawianym nad zadymionymlondyńskim pubem. Jackson był ciekaw, co – jeśli w ogóle cokolwiek – mogłoby go skusić dozaprzedania duszy diabłu czy komukolwiek innemu. Chyba tylko chęć ratowania życia swojemudziecku. (Swoim dzieciom). Czy poszedłby za kobietą w czerwonym, gdyby ta dała mu znak? Dobre pytanie. Nigdy nie hołdował – jak to się mówi – swobodzie obyczajów (nigdy też niezdradził żadnej kobiety, co czyniło go niemal świętym), był jednak facetem i brał, co mupodsuwano. Mężczyzno, imię twoje głupota. Kiedy ukradkiem popatrzył na jej odbicie w ciemnej szybie, kusicielka jak gdyby nigdy nicznowu czytała ten swój szmatławiec. Może wcale go nie podrywała, tylko gęsta atmosferapociągu podziałała mu na wyobraźnię? Jackson poczuł ulgę na myśl, że jednak nie poddano gopróbie. Julia uprawiała seks w toaletach pociągów z całkiem obcymi facetami – raz nawetw samolocie, choć wtedy akurat zrobiła to z nim, nie z kimś obcym (w tamtym czasie nie bylisobie obcy; nie to co teraz). Chwytała życie pełnymi garściami, ponieważ alternatywa była jejaż nazbyt dobrze znana – cały katalog zmarłych sióstr, stale przypominający jej o kruchościistnienia. Jackson cieszył się, że urodziła syna. Może będzie się o niego martwić mniej niżmartwiłaby się o córkę. Na domiar złego jedyna żyjąca siostra Julii, Amelia, zachorowała ostatnio na raka. Jej piersimiały być lada dzień „odrąbane”, jak to ujęła Julia. Przed jego wyjazdem na północ rozmawialikrótko przez telefon – Jackson chciał się upewnić, że Julii nie będzie w domu, kiedy on będzieoglądał jej dziecko. Ich dziecko. – Biedna, biedna Milly – powiedziała Julia, bardziej zachrypnięta niż zwykle. Smutek zawszenasilał u niej objawy astmy. Kiedyś, w lepszych czasach, podczas wspólnego urlopu – nie pamiętał już gdzie – widzieliobraz jakiegoś włoskiego malarza renesansowego, o którym Jackson nigdy wcześniej nie słyszał,przedstawiający świętą Agatę. Wysoko w górze na tacy trzymała swoje idealne, odcięte piersi,jakby była kelnerką serwującą budyń. Jej ciało nie nosiło żadnych śladów męczeństwa, którepoprzedziło amputację – gwałtów, rozciągania na łożu tortur, głodzenia, przypiekania narozżarzonych węglach. Święta Agata była postacią znaną Jacksonowi aż nazbyt dobrze – kiedyu jego matki zdiagnozowano raka piersi, który okazał się śmiertelny, straciła mnóstwo czasu,modląc się do świętej Agaty, patronki tej właśnie choroby.
Z zamyślenia wyrwała go nagle starsza pani, która chciała wiedzieć, czy minęli już AniołaPółnocy i czy będzie go widać po ciemku. Jackson nie bardzo wiedział, co jej odpowiedzieć. Jakprzekazać komuś informację, że podróżuje w odwrotnym kierunku? Że pociąg jedzie do Londynu,a ona niepotrzebnie spędziła kilka godzin w straszliwej ciasnocie i teraz czeka ją powtórkaz rozrywki? Najbliższy postój będzie prawdopodobnie dopiero w Doncaster albo w Grantham,rodzinnym mieście „tej kobiety”, która własnoręcznie pogrzebała Wielką Brytanię. („Jacksonie,na litość boską, daj już temu spokój” – usłyszał w głowie głos byłej żony). – Nie jedziemy na północ – zwrócił się łagodnie do starszej pani. – Oczywiście, że tak – odparła. – Chyba coś się panu pomyliło. * Spał. Kiedy się obudził, gość w wymiętym garniturze wciąż stukał w klawisze laptopa. Jacksonsprawdził odebrane wiadomości, ale nic nowego nie przyszło. Za oknem mignęła nazwa stacjii starsza pani rzuciła mu triumfalne spojrzenie. – Dunbar – oznajmiła tonem starej wieszczki. – Dunbar?– powtórzył Jackson. – Pociąg kończy bieg na dworcu Waverley. Najwyraźniej cierpiała na lekki uwiąd starczy. Chyba że… Kobieta w czerwonym nachyliła się nad blatem stolika, prezentując swoje obfite wdzięki jegooku znawcy. – Ma pan czas? – zapytała. – Czas? – powtórzył Jackson. (Czas na co? Na szybki numerek w kiblu?). Kobieta postukała w nadgarstek jak w jakiejśpantomimie. – Czas. Wie pan, która jest godzina? Aha, ten czas. (Ale z niego idiota). Spojrzał na swojego breitlinga i zdziwił się, że dochodziósma. Już dawno powinni być w Londynie. Chyba że… – Za dziesięć ósma – odpowiedział. – Dokąd jedzie ten pociąg? – Do Edynburga – odrzekła. W tej samej chwili jakiś młody człowiek, przemierzający chwiejnym krokiem wagon, potknąłsię i zatoczył na Jacksona, ściskając w ręku puszkę piwa, jakby miało go to uchronić przedupadkiem. Jackson poderwał się z miejsca – mniej, żeby ratować tamtego, bardziej, żeby uniknąćpiwnego prysznica. – Tylko spokojnie, sir – rzucił, instynktownie przybierając władczy ton i podtrzymującchłopaka własnym ciałem. Przypomniał mu się spotkany tego popołudnia baran. Pijaczek okazał się bardziej uległy. Wbiłw Jacksona zamglone spojrzenie, zbity z tropu jego „sir”, niepewny, czy
powinien się bać, czynie. Pewnie dotąd nikt poza policją nie zwracał się do niego równie uprzejmie. Zaczął cośniezrozumiale bełkotać, gdy nagle wagonem szarpnęło, a on zachwiał się i runął jak długi,wymykając się rękom Jacksona, który próbował go pochwycić. Niespodziewany wstrząs wywołał pewien niepokój wśród pasażerów, lecz wkrótce zastąpiła goulga. Jackson usłyszał, jak ktoś pyta: „Co to było?”, a ktoś inny odpowiada ze śmiechem:„Prawdopodobnie niewłaściwy rodzaj liści na torach”. Wszystko to było bardzo brytyjskie. Gośćw wymiętym garniturze wydawał się najbardziej wytrącony z równowagi. – Wszystko będzie dobrze – uspokoił go Jackson i zaraz pomyślał: „Lepiej nie kusić losu”. Julia wierzyła w Parki, boginie przeznaczenia. (Spójrzmy prawdzie w oczy: Julia wierzyłaabsolutnie we wszystko). Była przekonana, że „mają człowieka na oku”, a jeśli nie, to z pewnościągo wypatrują, więc lepiej nie zwracać na siebie uwagi. Spieszyli się kiedyś na prom i utknęliw korku. Jackson powiedział: „Spokojnie, na pewno zdążymy”, na co Julia błyskawicznie osunęłasię na siedzeniu, jakby ktoś do niej strzelał, i syknęła: „Ciii! Bo nas usłyszą!”. – Kto? – zdziwił się Jackson. – Parki. Jackson odruchowo spojrzał w lusterko wsteczne, jakby boginie mogły podróżowaćw samochodzie za nimi. – Lepiej ich nie kusić – dodała Julia. Innym razem ich samolotem wstrząsały turbulencje. Jackson wziął Julię za rękę, mówiąc: „Tonie potrwa długo” i spotkał się z taką samą histeryczną reakcją, jakby Parki siedziały na skrzydleich boeinga 747. „Nie nadstawiaj głowy”, brzmiało motto Julii. Jackson niewinnie zapytał, czyParki to to samo co Furie, na co Julia odparła ponuro: „Zostaw ten temat, dobrze ci radzę”. Z perspektywy czasu uderzyło go, jak często podróżowali razem. Wiecznie siedzieli w jakimśsamolocie, pociągu albo na statku. Od czasu rozstania z Julią prawie nigdzie się nie ruszał, jeśli nieliczyć kilku przepraw przez kanał do domu na południu Francji. Ostatecznie dom został sprzedany.Pieniądze miały się dziś pojawić na jego koncie. Jackson lubił Francję, ale nie czuł się tam jak w domu. Teraz mniej obchodziły go Parki, bardziej kierunek, w jakim zmierzali. Jak to możliwe, że do Edynburga? Zamiast do pociągu jadącego na Kings Cross wsiadł do pociągu jadącego z Kings ’’
Cross. Kobieta w górach miała rację. Jechał w złym kierunku. Willa Satis Kiedy Reggie zadzwoniła do drzwi smutnego parterowego domku w Musselburghu, paniMacDonald otworzyła jej z głośnym okrzykiem: „To ty, Reggie!”, jakby wizyta była dla niejzaskoczeniem, chociaż spotykały się regularnie co środę. Z kobiety szczycącej się niegdyś, że nicnie jest jej w stanie zadziwić, stała się osobą, którą zdumiewał byle drobiazg („Spójrz na tegoptaka!”; „Czy to samolot, tam wysoko w górze?”). Lewe oko miała przekrwione, jakby w jej mózgu eksplodowała czerwona gwiazda. Na taki widok człowiek zaczynał się zastanawiać, czy nielepiej zanurkować w błękicie i definitywnie się wymeldować. Reggie zauważyła, że w domu pani MacDonald nie ma ani śladu nadchodzących Świąt. Możeto się kłóciło z jej religią? – Zapraszam do stołu – powiedziała pani MacDonald. W każdą środę jadły razempodwieczorek. Potem pani MacDonald jechała na drugi koniec Musselburgha (Boże, chrońinnych kierowców!) na spotkanie z cyklu „Uzdrowienie przez modlitwę” (które, jak widać, nieprzynosiły większych efektów). Reggie tymczasem odrabiała lekcje i pilnowała Banjo, staregopsiaka pani MacDonald. Po powrocie nauczycielka, wymodlona i pełna energii, sprawdzałazadania Reggie przy herbacie i herbatnikach – pełnoziarniste bez czekolady dla niej, wafelekkarmelowy specjalnie dla Reggie. Reggie nie miała pojęcia, jaką kucharką była pani MacDonald, zanim ten wstrętny guz zacząłwyżerać jej mózg, ale obecnie gotowała fatalnie. „Podwieczorek” składał się zwyklez zapychającego makaronu z serem albo kleistej zapiekanki rybnej. Po posiłku gospodynidźwigała się z wysiłkiem od stołu i pytała: „Masz ochotę na deser?” takim tonem, jakby miałazaproponować Reggie sernik czekoladowy albo crème brûlée. W istocie podawała zawsze tensam niskotłuszczowy jogurt truskawkowy i przyglądała się zazdrośnie, jak Reggie je, co byłotrochę krępujące. Odkąd sama stała się pokarmem dla trawiącej ją choroby, nauczycielkaniewiele jadła. Pani MacDonald miała dobrze po pięćdziesiątce, lecz nigdy nie była młoda. Kiedy jeszczeuczyła w szkole, każdego dnia wyglądała jak wyprasowana i nigdy nie przejawiała żadnychnieracjonalnych zachowań (wręcz przeciwnie). Teraz nie tylko wyznawała jakąś wariackąreligię, ale też ubierała się tylko trochę lepiej niż bezdomna, a jej dom był bardziej niżzapuszczony. Twierdziła, że przygotowuje się na koniec świata. Reggie nie bardzo sobiewyobrażała, jak można się przygotować na takie wydarzenie. O ile koniec świata nie nastąpirychło, wydawało jej się mało prawdopodobne, żeby pani MacDonald mogła go doczekać. *
Tego dnia było zapiekane spaghetti. Pani MacDonald zdobyła skądś przepis, dzięki któremudomowe spaghetti smakiem przypominało to z puszki, co samo w sobie stanowiło sporeosiągnięcie. Przy jedzeniu bredziła coś o „porwaniu Kościoła” – czy nastąpi ono przed „wielkim uciskiem”czy raczej po nim. Mówiła o tym tak lekko, jakby udręki i cierpienia czekające ludzkość u kresujej dni miały się okazać taką samą niedogodnością jak korki uliczne. Późno, bo późno, ale religia otworzyła przed panią MacDonald szerokie perspektywy życiatowarzyskiego. Członkowie jej Kościoła (czytaj: „dziwacznej sekty religijnej”) uwielbializrzutkowe kolacje i nudne przyjęcia przy grillu. Reggie miała okazję męczyć się na kilku z nichi nieufnie kosztować przypalonych dań. Pani MacDonald należała do Wspólnoty Nadchodzącego Porwania Kościoła i była, jakz dumą twierdziła, „gotowa na koniec świata”. Uważała się za pretrybulacjonistkę („pretrybkę”),co znaczyło, że zostanie w trybie ekspresowym zabrana do nieba, podczas gdy inni, niewyłączając Reggie, doświadczą chłosty i wszelakich udręk podczas wielkiego ucisku („To będzietrwało aż siedemdziesiąt tygodni, Reggie”). Czyli nic nowego. Byli także posttrybulacjoniści – cimusieli czekać do końca ucisku, za to omijało ich porwanie i wchodzili bezpośrednio do KrólestwaBożego na ziemi. „A przecież zasadniczo o to właśnie chodzi”, dodała pani MacDonald. Istnieli teżmidtrybulacjoniści, którzy – jak sama nazwa wskazywała – mieli pójść do nieba w trakcie całegozamieszania. Krótko mówiąc, pani MacDonald miała zbawienie w kieszeni, w przeciwieństwie doReggie. „Tak, obawiam się, że pójdziesz do piekła, Reggie” – stwierdziła pani MacDonald,uśmiechając się dobrotliwie. Jedno było w tym wszystkim pocieszające – że pani MacDonaldzniknie na dobre i przestanie się czepiać jej przekładów Wergiliusza. Ilekroć dochodziło do jakiejś tragedii – począwszy od tych wielkiego kalibru jak wypadeklotniczy, a skończywszy na takich drobiazgach jak upadek chłopca z roweru i jego utonięciew rzece czy śmierć łóżeczkowa niemowlęcia w rodzinie mieszkającej na końcu ulicy – paniMacDonald powtarzała, że „taka była wola Boga”. „Niezbadane są wyroki opatrzności” – kiwałamądrze głową, gdy w wiadomościach pokazywano nieszczęśników uciekających z miejscakatastrofy, jakby Bóg był szefem jakiejś tajnej organizacji zajmującej się unieszczęśliwianiemludzi. Tylko Banjo zdawał się budzić w niej cieplejsze uczucia. „Mam nadzieję, że on pierwszyodejdzie” – mówiła. Na razie szła łeb w łeb ze swoim starym, powykręcanym przez reumatyzm,niewydarzonym terierem. Niewiarygodne, ile ckliwej matczynej miłości można było wylewaćna psa, choć w zasadzie Hitler też przepadał za swoim. („Blondi – powiedziała doktor Hunter. –Jego suka miała na imię Blondi”). Pies pani MacDonald był na ostatnich nogach – i to dosłownie. Czasami tylne łapy odmawiałymu posłuszeństwa i przysiadał na podłodze z wyrazem oszołomienia na pysku, wyraźnie zaskoczony nagłą niedyspozycją. Od pewnego czasu pani MacDonald zaczęła się obawiać, żeBanjo może zdechnąć w samotności, podczas gdy ona w środowe wieczory będzie się oddawałauzdrawiającej modlitwie. Dlatego teraz zostawała z nim Reggie – na wypadek gdyby postanowiłwyciągnąć łapy. Ostatecznie można było mniej ciekawie
spędzić wieczór. Pani MacDonald miałasprawny telewizor, choć bez tak bogatej oferty kanałów kablowych jak u Hunterów, a w zamianza swoją pomoc Reggie mogła korzystać z biblioteczki i liczyć na gorący posiłek. Do tegowspólnota współwyznawców pani MacDonald (licząca całe osiem osób) zawsze odmawiała zanią modlitwę. Darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby. Reggie mogła nie wierzyć w te ichbrednie, ale miło było wiedzieć, że ktoś się o nią troszczy – nawet jeśli była to tylko banda świrów,który żałowali jej, bo była sierotą. Reggie to zupełnie nie przeszkadzało – uważała, że im więcejludzi jej żałuje, tym lepiej. Nie dotyczyło to tylko doktor Hunter. Ona miała uważać Reggie zapogodną, kompetentną bohaterkę. Kiedy jogurt został z całym ceremoniałem zjedzony, pani MacDonald wykrzyknęła: „Wielkienieba, któraż to godzina!”. Ostatnio stale zdumiewał ją upływ czasu. „Niemożliwe, żeby już byłaszósta!” albo „Dopiero ósma? Wydaje się, jakby było po dziesiątej”, ewentualnie „Chyba nie jestjeszcze tak późno?”. Reggie niemal widziała, jak po nadejściu wielkiego ucisku nauczycielkazwraca się do niej zdziwiona: „To chyba jeszcze nie koniec świata?”. Ciekawe, czy istniała jakaś gra losowa (Reggie wyobraziła sobie rodzaj loterii fantowej),w której Bóg wybierał sposób odejścia każdego człowieka? „Zawał dla niego, rak dla niej,zobaczmy… Czy w tym miesiącu mieliśmy śmiertelny wypadek samochodowy?”. Nie wierzyław Boga, ale przyjemnie było puścić czasami wodze fantazji. Czy Bóg wstał kiedyś rano z łóżka,odsunął zasłony (jej wyimaginowany Bóg wiódł życie domatora) i pomyślał: „Mam dziś ochotęna utonięcie w basenie hotelowym. Dawno tego nie było”. Wspólnota Nadchodzącego Porwania Kościoła wyznawała jedną z tych wydumanych religii– była to po prostu grupka ludzi, wierzących w niewiarygodne bzdety. Nie mieli nawet własnegobudynku i spotykali się na zmianę w salonach swoich członków. Reggie nigdy nie brała udziałuw tych spotkaniach. Wyobrażała sobie, że muszą przypominać zrzutkowe kolacje, podczas którychz zaangażowaniem dyskutowano o dyspensacjonalizmie i futuryzmie nad półmiskiem ciasteczek figowych. Jedyną różnicę stanowiła zapewne nieobecność Banjo, łaszącego się i skomlącegoo ciasteczka. – Nie dane było mi zostać matką – wyznała pani MacDonald. – Ale przynajmniej mamswojego pieska. No i ciebie, rzecz jasna, Reggie – dodała. – Nie na długo, proszę pani – odparła Reggie. Nie, oczywiście, że tego nie powiedziała. Ale taka była prawda. Najgorsze, że pani MacDonald stanowiła dla niej najbliższą namiastkę rodziny. Reggie Chase, parafialna sierotka, dickensowska Jenny Wren, małe biedactwo, cudowne dziecko.
Reggie pozmywała i uprzątnęła nieco największy bałagan w kuchni. Zlew wołał o pomstę donieba – resztki jedzenia gnijące w odpływie, zużyte torebki herbaty, ohydna, brudna ścierka.Najwyraźniej nikt nie powiedział pani MacDonald, że czystość jest bliska boskości. Reggie hojnąręką nalała wybielacza do zbrązowiałych od esencji kubków i zostawiła, żeby się odmoczyły.Kubki pani MacDonald przyozdabiały hasła w rodzaju: „Jezus przede wszystkim” i „Bóg na ciebiepatrzy”. Zwłaszcza to ostatnie wydawało się Reggie mało prawdopodobne; tak jakby Bóg nie miałnic lepszego do roboty. Mama pieczołowicie przechowywała pamiątkowy kubek ze ślubnymzdjęciem Karola i Diany, który przetrwał dłużej niż ich małżeństwo. Mama wielbiła księżną Dii nie mogła przestać jej opłakiwać. „Odeszła – powtarzała, z niedowierzaniem kręcąc głową. – Ottak, w jednej chwili. Tyle gimnastyki na nic”. Kult Diany w pewnym sensie zastępował jejreligię. Gdyby Reggie miała wybierać, pewnie też wybrałaby Dianę, ale tę prawdziwą – Artemidę, białolicą boginię Księżyca, polowań i czystości. Królową dziewicę. Albopłomiennooką Atenę, mądrą i odważną. Dziewicę wojowniczkę. Można by się spodziewać, że przy swoim klasycznym wykształceniu pani MacDonaldwybierze kogoś ciekawego z panteonu bogów – Zeusa ciskającego gromami jak oszczepem alboApollina pędzącego przez nieboskłon w ognistym rydwanie. Ewentualnie, zważywszy narozrastający się w jej głowie guz, Hygieję, boginię zdrowia, albo boga medycyny Asklepiosa. Reggie posegregowała odpady, umieszczając je odpowiednio w czerwonym, niebieskimi brązowym pojemniku. Pani MacDonald nie zawracała sobie głowy recyklingiem, była chybanajmniej proekologiczną osobą na świecie. Wyjaśniła jej kiedyś łagodnie, że ratowanie zasobówZiemi nie ma sensu, ponieważ Sąd Ostateczny nie nastąpi, dopóki wszystko na planecie nieulegnie zniszczeniu – każde drzewo, każdy kwiat, każda rzeka. Ostatni orzeł, sowa i panda, owce napastwiskach i liście na drzewach. Słońce przestanie wschodzić, jeleń padnie w biegu. Wszystkoumrze. Pani MacDonald wprost nie mogła się tego doczekać. („Dziwny jest ten świat” – powiedziałaby mama Reggie). Reggie była zdeterminowana zapoczątkować własną religię, w której totalną zagładęzastąpiłaby troska o wszystko, co żyje, a powrót zmarłych na ziemię – i to wcale nie symboliczny– nie byłby okupiony śmiercią innych żywych istot. Wtedy jej mama znów siedziałaby nakanapie i oglądała Gotowe na wszystko, pogryzając chrupki o smaku tortilli. Tyle że tym razem nieobłapiałby jej żaden Gary. Tylko mama i Reggie. Na zawsze razem. Tak długo żyły we dwie – no dobrze, był jeszcze Billy, ale on nie należał do osób, któreprzesiadywały na kanapie, jadły, gawędziły i oglądały telewizję (trudno powiedzieć, co wtedyrobił) – zanim pojawił się mężczyzna-który-był-przed-Garym. Zresztą według mamy okazał się on „totalnym dupkiem” (w dodatku żonatym). Potem trafiła jej się „prawdziwa gratka” w osobieGary’ego i mama zaczęła mówić „mój chłopak to” i „mój chłopak tamto”. Nareszcie uprawiałaseks, więc wszystkie przyjaciółki chciały wpadać z wizytą, żeby o tym porozmawiać. Mamakrygowała się i chichotała: „Trzy razy jednej nocy!”. One piszczały podekscytowanei rozchlapywały wino z kieliszków.
Gary, w przeciwieństwie do mężczyzny-który-był-przed-nim, okazał się nie taki zły. Zwykłymisiowaty facet, który przed poznaniem mamy (i później zresztą też) całymi dniamiprzesiadywał w wysmarowanych dżinsach na zapleczu salonu motocyklowego z bandą swoichklonów, przechwalając się, że jak tylko wygra los na loterii, kupi sobie Harleya-DavidsonaSportstera 883L. Zalecał się do mamy, obdarowując ją tanimi cieplarnianymi różami kupionymina stacji benzynowej oraz pudełkami czekoladek. Kiedy Reggie skrytykowała te romantycznegesty jako banalne, mama odparła: „Ja tam nie narzekam, córciu”, gładząc palcami srebrnyłańcuszek medalionu w kształcie serduszka, który dostała od niego na urodziny. Gary postanowił zabrać mamę na dwa tygodnie do Hiszpanii („Lloret de Mar – jak to piękniebrzmi, prawda, Reggie?”). Od czasu wyjazdu na Fuerteventurę w 1989 roku mama nie była na„prawdziwych, dorosłych wakacjach”, więc równie dobrze mógłby ją zabrać do aquaparkuw Skegness i też byłaby szczęśliwa. Raz zafundowała Reggie i Billy’emu tygodniowy wypad doScarborough. Okazał się on dość nieudany, ponieważ pewnej nocy Billy zniknął z pensjonatui wrócił nazajutrz pod eskortą policji, która zatrzymała go na nadmorskiej promenadzie pijanegow sztok. Miał wtedy dwanaście lat. Po tygodniu od ich wyjazdu, równo w połowie maminego urlopu, Reggie dostała widokówkę.Mama musiała ją wysłać zaraz po przylocie do Hiszpanii. Widniała na niej fotografia hotelu – białego betonowego budynku, który wyglądał jak zbudowany z klocków przez niewprawnedziecko. Wszystkie pokoje znajdowały się pod dziwnymi kątami względem siebie, zaś pośrodku tejdziwacznej konstrukcji rozpościerał się kwadratowy basen, turkusowy i pusty, otoczony równymirzędami białych plastikowych leżaków. Na zdjęciu nie było widać ludzi; musiano je zrobić bardzowcześnie rano, bo nigdzie nie walały się mokre ręczniki, opakowania kremu do opalania aniniedojedzone miseczki chrupek. Na odwrocie mama napisała: „Kochana Reggie, hotel jest bardzo ładny i czysty, mnóstwojedzenia. Nasz kelner ma na imię Manuel – jak ten z serialu z Johnem Cleese’em! Pijemy litramisangrię. Jesteśmy bardzo niegrzeczni! Zakumplowaliśmy się z parą z Warrington. Carl i Sue sąszalenie rozrywkowi. Okropnie za tobą tęsknię. Niedługo wrócę. Całusy, mama”. Poniżej Garydopisał swoje imię charakterem pisma kogoś nienawykłego do stawiania liter obok siebie.„Sangria” miała po łacinie ten sam rdzeń co słowo „krew”. Wino czerwone jak krew. W szkole
13 omawiali balladę o szkockim królu, który pił „czerwone jako krew wino”, lecz Reggie nic poza tym nie zapamiętała. Czasami ciekawiło ją, czy kiedyś zapomni wszystkiego, czego się nauczyła.Tak musi wyglądać śmierć, uznała. Ciekawe, czy przed śmiercią jej życie wróci na właściwetory. Mało prawdopodobne – każdego dnia miała wrażenie, że zostaje coraz bardziej z tyłu. Na polecenie pani MacDonald pracowała nad własnym przekładem księgi VI Iliady, jednegoz kanonu obowiązkowych tekstów greckich. Przyszło jej na myśl, że mogłaby zerknąć do wydaniaLoeba i sprawdzić, jak jej idzie („Nestor zawołał wtedy głośno do Danajów: »Mężni wojownicy,słudzy Aresa! Niech żaden z was nie zostaje w tyle«”). Rzecz jasna, nie wolno było tego robić – według pani MacDonald byłoby to równoznaczne ze ściąganiem. Reggie nazwałaby to raczej„korzystaniem z pomocy naukowej”. Była pewna, że jeszcze przed tygodniem pierwsza część Iliady stała na swoim miejscu, terazjednak nigdzie nie mogła jej znaleźć. Zauważyła też inne ubytki w biblioteczce – brakowałopierwszej i drugiej części Odysei oraz drugiej części Iliady, zniknęła pierwsza część Eneidy(z kanonu jej obowiązkowych tekstów łacińskich). Pani MacDonald musiała je gdzieś schować. Z westchnieniem wzięła się z powrotem do pracy. „»Usiłujmy słać teraz nieprzyjaciół trupem; 14potem, gdy już Trojani e przestaną nacierać, będziecie, podług woli, zdobycze odzierać«”. U Homera trup słał się naprawdę gęsto. Po śmierci mamy Reggie nie rozstawała się z tamtą widokówką – nosiła ją w torebce albo kładłana stoliku nocnym. Studiowała uważnie każdy szczegół, jakby fotografia mogła skrywać jakiśsekret, ukrytą wskazówkę. Mama umarła właśnie tam, w tym pustym turkusowym baseniei chociaż Reggie widziała ją potem w domu pogrzebowym, gdy ciało zostało przewiezionez powrotem do kraju, w głębi duszy wierzyła, że mama nadal zamieszkuje kolorowy świat zezdjęcia. Jeśli dość długo będzie się wpatrywać, może dostrzeże gdzieś jej sylwetkę… Tamtego dnia mama zbudziła się wcześniej niż inni goście hotelowi – zawsze była rannymptaszkiem – i zostawiwszy w łóżku Gary’ego, który, chrapiąc, odsypiał obficie zakrapiany sangriąpoprzedni wieczór, założyła swój niepoważny kostium kąpielowy,
narzuciła na wierzch różowyszlafrok i zeszła na basen. Różowy szlafrok znaleziono później porzucony na brzegu basenu, tam,gdzie stanęła, gotowa zanurkować na głęboką wodę. Mama nie należała do osób, które starannieskładały swoje ubrania. Reggie wyobrażała sobie, jak unosi ramiona nad głową – dobrze pływałai nurkowała z zaskakującą gracją – po czym pogrąża się w chłodnej, błękitnej nicości, z włosamirozwianymi jak u syreny. Vale, Mater. Potem w Hiszpanii odbyło się dochodzenie, w którym nie uczestniczyli Reggie ani Billy.Z policyjnego raportu wynikało, że na dnie basenu znaleziono tani srebrny łańcuszekz medalionem w kształcie serduszka („To zapięcie zawsze trochę szwankowało” – przyznał z poczuciem winy Gary). Podejrzewano, że rozpiął się podczas pływania i mama zanurkowała,żeby go odzyskać. Nikt nie miał pewności, co się wydarzyło. Nie było żadnych świadkówwypadku. Szkoda, że żaden fotograf nie pstrykał akurat pocztówkowych zdjęć hotelu. Z wysokościswojego orlego gniazda na dachu budynku z pewnością dostrzegłby mamę sunącą przez błękitnątoń basenu. Może nawet przyszłoby mu na myśl umieścić ją na fotografii? Ostatecznie pewnie byz tego zrezygnował z uwagi na pomarańczowy kostium z lycry i blade, pulchne ciało turystkiz Północy, ale przynajmniej kogoś by zaalarmował („Hola!”), widząc, że kobieta zbyt długo niewypływa na powierzchnię. Tak się jednak nie stało. Zanim ktokolwiek zauważył, że jej pięknedługie włosy zaplątały się w odpływ na dnie turkusowej głębiny, było za późno. Znalazł ją kelner, który nakrywał do śniadania. Reggie zastanawiała się potem, czy był to ów„Manuel”, o którym pisała mama. Skoczył do basenu w pełnym stroju i na próżno próbowałoswobodzić angielską syrenę. Wydostał się więc na brzeg i pognał do kuchni, gdzie chwyciłpierwszy lepszy nóż, po czym pędem wrócił na basen, znów zanurkował, odciął zaplątany kosmykwłosów i wreszcie zdołał uwolnić mamę z jej podwodnego więzienia. Potem usiłował jąreanimować – w czasie dochodzenia chwalono jego próby ratowania nieszczęsnej turystki – leczoczywiście niczego nie wskórał. Mama utonęła. Nie było w tym niczyjej winy – ot, tragicznyw skutkach wypadek. I tak dalej. – To naprawdę był nieszczęśliwy wypadek, Reg – zapewniał ją Gary. On wziął udział w dochodzeniu, a po powrocie z Hiszpanii odwiedził Reggie, zjawiając się bezzapowiedzi u niej w mieszkaniu z sześciopakiem carlsberga w ręce, żeby „wypić za wspaniałąkobietę”. Sam przespał cały incydent. Zanim półprzytomny i skacowany otworzył drzwi, doktórych dobijali się Carl i Sue z Warrington, było po wszystkim. Wyznał Reggie, że jest „caływstrząśnięty” tym, co się stało. – Wiem – odparła Reggie. – Ja też. Hiszpańska policja zwróciła Gary’emu medalion w kształcie serduszka, a ten zatrzymał go napamiątkę. Raport ani słowem nie wspominał, co się stało z odciętymi włosami mamy, którezostały w basenie, ani z nożem, który posłużył do ich odcięcia. Czy ktoś wrzucił go do zmywarkii pod wieczór znowu siekano nim warzywa na paellę? Reggie chętnie zachowałaby pukiel włosówmamy na pamiątkę. Trzymałaby je pod poduszką,
uczepiłaby się ich tak kurczowo jak dzieckowłosów doktor Hunter albo swojego zielonego kocyka. Byłyby jej talizmanem. – No i tak to właśnie jest na tym świecie – mruknął Gary; po trzecim piwie wpadałw filozoficzny nastrój. – Człowiek nigdy nie wie, co go czeka. Reggie wytrzymała jakoś tę wizytę kondolencyjną, gdyż było to jedyne czuwanie, na jakiemogła liczyć jej mama. Kilka lat wcześniej były z mamą na czuwaniu – takim prawdziwym,irlandzkim, zorganizowanym przez ich sąsiadów, Caldwellów, po śmierci starego pana Caldwella. Była to całkiem radosna impreza z mnóstwem śpiewania i fałszowania. Żałobnicy przynieśli tylebutelek whisky, że mama musiała być potem odtransportowana do domu przez starszego chłopakaCaldwellów, który nazajutrz rozpowiadał na prawo i lewo, jak to mama usiłowała zaciągnąć go dołóżka, a następnie na niego zwymiotowała. Mimo to mama twierdziła później, że starszy panzostał pożegnany z wszelkimi honorami. Gary wyszedł po czwartym piwie. Reggie nie widziała go przez parę tygodni, dopóki nienatknęła się na niego w supermarkecie, gdzie wybierał zupy w puszkach z kobietą, którazdecydowanie nadużywała henny, farbując włosy. Reggie czekała, żeby Gary ją zauważył, aleon nawet na nią nie spojrzał. Jego umysł był dostatecznie przeciążony koniecznością dokonaniawyboru pomiędzy rosołem wołowym Heinza a kremem z pomidorów „Porcja dla singla”. Był toten sam supermarket, w którym pracowała mama, i Reggie pomyślała, że przyjście tu z innąkobietą dowodziło braku szacunku. Zupełnie jakby Gary zdradził mamę. Jeżeli wziąć pod uwagę różnicę czasu między Hiszpanią a Wielką Brytanią, widokówka trafiłado skrzynki pocztowej Chase’ów dokładnie w chwili, gdy mama Reggie żegnała się z tymświatem. Reggie pomyślała o Łajce, biednym wysłanym w kosmos psie spoglądającymz rakiety na Ziemię oczami martwymi jak gwiazdy. Łudziła się, że biedaczka wciąż krąży gdzieśpo orbicie, ale doktor Hunter wyprowadziła ją z błędu. Po kilku miesiącach rakieta z Łajką spadłana Ziemię i spłonęła w atmosferze. Lassie, wróć. * Zwykle wieczorem, mniej więcej o tej samej porze, Banjo siadał przed kuchennymidrzwiami i zaczynał skamleć. Reggie mówiła wtedy do niego: „No, okruszku, pora na twojącodzienną przechadzkę dla zdrowia” i Banjo, kolebiąc się jak kaczka, dreptał do ulubionego słupkaprzy furtce, po czym niezdarnie podnosił artretyczną łapę. O ile do furtki dawał radę dojść, o tylez powrotem trzeba go było nieść. Biorąc psa na ręce, Reggie zawsze się dziwiła, że w porównaniuz dzieckiem waży tak mało. Pani MacDonald mieszkała na osiedlu przylegającym od tyłu do wschodniej magistralikolejowej. Za każdym razem, kiedy po torach przejeżdżał ekspres, cały dom trząsł sięw posadach. Pani MacDonald do tego stopnia przywykła do stukotu pociągów, że nie zwracałauwagi na regularnie – o ile kursowały zgodnie z rozkładem – wzniecane przez nie trzęsienia ziemi.Niekiedy przy podwieczorku nauczycielka nadstawiała ucha (tak samo robił Banjo, zanim całkiem
ogłuchł) i mówiła coś w rodzaju: „Czy to aby nie ten o szóstej dwadzieścia z Aberdeen na Kings ’ Cross?”. Reggie dla odmiany słyszała każdy przejeżdżający pociąg. Dźwięk łoskotu kół przyprawiał jąo dziwny ucisk w żołądku i prymitywny (atawistyczny!) lęk. Może jej mózg wciąż tkwił w epoce kamienia łupanego i brał nadjeżdżający pociąg za mamuta włochatego albo tygrysaszablastozębnego czy jakieś inne stworzenie, na którego widok jej przodkowie zmykali w popłochudo jaskini? Ostatecznie według doktor Hunter współczesny człowiek miał w sobie DNApaleolitycznych społeczności zbieracko-łowieckich. Jej zdaniem nie rozwinęliśmy się wcale podwzględem biologicznym ani emocjonalnym – nadal byliśmy jaskiniowcami, tyle że „trochępolukrowanymi kulturą i cywilizacją”. „Wystarczy zdrapać lukier – mówiła – a okaże się, żew naszym życiu liczą się kwestie pierwotne: miłość, nienawiść, jedzenie, przetrwanie. Choćniekoniecznie w tej kolejności”. Jej teoria doskonale tłumaczyła zachowanie Billy’ego. Tego wieczoru Banjo był wyjątkowo ospały i nie przejawiał chęci wyjścia na spacer. Wolałleżeć przed kominkiem i grzać się w cieple płomienia gazowego. Reggie była mu za to głębokowdzięczna. Za oknem było ciemno i paskudnie. Porywy wiatru rytmicznie szarpały mosiężnąkołatką na drzwiach wejściowych. Brzmiało to tak, jakby rozpaczliwie dobijał się do nichniewidzialny gość. Tak jak Cathy w Wichrowych wzgórzach. A może to duch mamy szukałReggie? Niedługo wrócę. Je reviens. Jednak nikogo ani niczego tam nie było. „Prędko zapada zmierzch, mrok gęstnieje…” Gotowy na koniec świata Wszyscy ignorowali pijanego kolesia, który leżał na podłodze kompletnie nieruchomo. Jacksonpoczuł wyrzuty sumienia. Aresztował kiedyś kogoś za zakłócanie porządku w miejscu publicznympod wpływem alkoholu, a potem okazało się, że facet miał wstrząśnienie mózgu oraz wylewi prawie im umarł w areszcie. Na to wspomnienie przyklęknął, żeby zbadać powalonego. Dzięki temu mógł z bliska przyjrzeć się nogom kobiety w czerwonej bluzce, obutym w obłędneszpilki. Wyglądały po trosze jak fetysz, po trosze jak śmiertelna broń. Raz pewna wariatkazaatakowała go obcasem, kiedy próbował zaprowadzić porządek na wieczorze panieńskim, którywymknął się spod kontroli. Tym samym nadała całkiem nowe znaczenie wyrażeniu „zabójczeobcasy”. Jackson jak przez mgłę pamiętał, że właścicielką buta była matka panny młodej.Usiłował przypomnieć sobie nazwę tamtego pubu w
Cambridge, sprawdzając puls i oddechpijaczka (kto powiedział, że mężczyźni nie mają podzielnej uwagi?), gdy wagonem ponownieszarpnęło. Zaraz potem nastąpiła seria wstrząsów, jeden gorszy od drugiego. Maszynistagwałtownie przyspieszył, co w zaistniałych okolicznościach nie wydawało się najlepszympomysłem. W wagonie zapachniało spalenizną – paloną gumą i czymś nieprzyjemniechemicznym. Towarzyszył temu przeciągły pisk metalu trącego o metal. Jackson niemal czuł, jakpociąg się kołysze, próbując odzyskać utraconą równowagę. Chryste, no to pięknie, pomyślał. Nie czeka nas Londyn ani chwała; zmierzamy prosto dopiekła. Ludzie, nie wyłączając kobiety w czerwonym, przeraźliwie krzyczeli. Jackson wyciągnął rękę,żeby ją uspokoić (a przynajmniej sprawić, żeby przestała wrzeszczeć), lecz w tej samej chwiliwagon przechylił się na bok i kobieta zniknęła mu z oczu. Miał nadzieję, że w lokomotywie siedzą teraz anioły, a maszynista ma do pomocy samego archanioła Gabriela i nie może spokojnie oddychać, bo w kabinie jest tyle piór. To oczywiste, że
15 nie wierzył w istnienie aniołów, lecz in extremis był gotów uwierzyć we wszystko. Liczył wręcz, że ten zardzewiały obieżyświat, Anioł Północy, wsiadł do pociągu w Gateshead i właśniew tym momencie prowadzi po torach swoją stalową trzódkę bezpiecznie do celu. Przyszły mu do głowy słowa pieśni „Jezu, przejmij ster”. Aż tak daleko by się nie posuwał, niemiałby jednak nic przeciwko temu, żeby Najświętsza Panienka zdjęła nogę z czuwakai spowolniła nieco bieg pociągu. Niespodziewanie wagon odzyskał pozycję pionową. Ledwo Jackson zdążył pomyśleć, że możeim się udać, równie nagle wagon znów się przechylił – tyle że teraz obrócił się o dziewięćdziesiątstopni i wylądował na boku. „Pociąg kończy bieg na dworcu Waverley” – powiedziała starszapani, ale nie miała racji. Ten skład kończył bieg tu i teraz. Podczas katastrofy kolejowej nie da się walczyć o przetrwanie. Ludzie i bagaże, ciskani naoślep po wagonie, tworzyli groteskową plątaninę. Ciemność rozpraszały jedynie iskrzenie metalui sporadyczne nieprzyjemne rozbłyski u góry, gdy gdzieś nad ich głowami w przewodachelektrycznych dochodziło do zwarcia. Jackson odruchowo próbował chronić pijanego kolesia,zasłaniając go własnym ciałem. Gdyby miał czas na podjęcie bardziej przemyślanej decyzji,nie on byłby numerem jeden na jego liście ludzi do uratowania (preferowana kolejność:niemowlęta, dzieci, kobiety, zwierzęta). Nie miało to jednak większego znaczenia; Jackson odkryłwłaśnie, że w wykolejonym pociągu człowiek nie ma większego wyboru dotyczącego tego, coi gdzie robi. Przypominało to trochę swobodne spadanie – wszelkie próby uchwycenia się czegośw tym koszmarnym chaosie były z góry skazane na niepowodzenie. Panował przerażający hałas,niedający się porównać z niczym, czego dotąd doświadczył (nawet z gwarem bitewnym).W dodatku koszmar zdawał się nie mieć końca – pociąg, a przynajmniej przewrócony wagon,w którym się znajdowali, nieprzerwanie sunął przed siebie. Jackson domyślił się, że – jak tozwykle z wypadkami bywa – czas zdaje się biec wolniej, ale ileż to mogło trwać? A co, jeślibędzie trwać wiecznie? Jeżeli to właśnie było piekło, a on był martwy? Czy po śmierci wszystkoteż tak okropnie boli? W końcu się zatrzymali. Na ułamek sekundy spowiły ich egipskie ciemności i kompletna cisza,jakby czas się zatrzymał. Przez jedną niesamowitą chwilę Jackson myślał, że nikt poza nim nieprzeżył. Potem rozległy się płacze, jęki i krzyki. Może dopiero to było piekło? Mrok, swąd spalenizny, dzieci przywołujące matki, matki przywołujące dzieci, jeden wielki szloch i lament.Gdyby ktoś go pytał – trudno o bardziej sugestywny obraz piekła. Ktoś obok Jacksona skamlał z bólu jak pies. Kobieta – może nawet ta w czerwonym –
raz zarazem powtarzała słowo „nie”. Rozdzwoniła się czyjaś komórka – jakże niestosowny w tymmomencie westernowy motyw z serialu The High Chaparral. Męski głos wybełkotał: „Pomocy!Proszę, niech mi ktoś pomoże”. Jackson niczym pies pasterski instynktownie zareagował nawezwanie. Nie potrafił jednak określić, skąd dokładnie dobiegała prośba – nie istniały teraz góraani dół, przód ani tył. Poczuł coś ciepłego i wilgotnego i domyślił się, że to krew. Nie wiedziałtylko, czy jego własna, czy kogoś innego. Otaczały go ciemne kształty i przedmioty, które mogłybyć zarówno ciałami, jak i bagażami, nie sposób było odróżnić. Wokół wyczuwał rozbite szkło.Ostrożnie spróbował się poruszyć i usłyszał stłumiony okrzyk bólu. – Przepraszam – wymamrotał. Usiłował się zorientować w położeniu wagonu. Był prawie pewien, że nie dachowali, więc nadsobą powinien mieć teraz okna. Swąd spalenizny ciągle się wzmagał, oświetlenie awaryjne niedziałało, lecz z oddali dobiegała słaba poświata, która nie zwiastowała niczego dobrego.W powietrzu unosił się gryzący smród palących się przewodów. Trzeba było ewakuować pasażerów, i to jak najszybciej. Postanowił się przemieścić w stronę, gdzie – jak przypuszczał – znajdował się sufit (kolejnezduszone jęki, każdorazowo kwitowane przez niego słowem „przepraszam”). Doszedł do wniosku,że łatwiej będzie mu się wydostać przez okno. – Pomocy! – powtórzył męski głos i Jackson zdał sobie sprawę, że dochodzi gdzieś spod niego,z ust kogoś, nad kim się właśnie gramolił. Chryste. „Deptać po siedzeniach i współpasażerach,zapomnieć o wszystkim, co mama mówiła o dobrym wychowaniu”. Niestety, w rzeczywistościtak to nie działało. (W innym wymiarze czasowym niż ten, w którym się obecnie znajdował,gdzie życie toczyło się zwykłym rytmem, a jemu nie groziła nagła śmierć, usiadłby i napisał listdo potomnych, w tym do Marlee, o treści: „Będzie cię kusiło, żeby zostać i pomagać innym. Nierób tego!”). Przesunął się na tyle, na ile to było możliwe. „Wszystko będzie dobrze, kolego – powiedział jakjeden ranny żołnierz do drugiego – zaraz cię stąd wyciągnę”. Nie porzucało się towarzyszy broni.Ostrożnie wymacał ciało tamtego i złapał go pod pachy, jakby był topielcem, a on miał goodholować na brzeg. W istocie z wysiłkiem dźwignął ciało i pociągnął tam, gdzie powinien sięznajdować dach wagonu. Gdyby myślał logicznie, prawdopodobnie zastanowiłby się najpierwnad krzywdą, jaką można wyrządzić komuś z urazem kręgosłupa, taszcząc go jak worek kartofli,lecz w tym zamieszaniu nie było miejsca na logikę. „Pojedynczo” – pomyślał. „Wyciągnę ichstąd pojedynczo, jednego po drugim”. Nagle bez żadnego ostrzeżenia runęli razem w nicość. Jackson kurczowo uchwycił się rannegoi spleceni w jakimś dziwnym tańcu polecieli w dół niczym Butch Cassidy i Sundance Kidspadający z urwiska. Jakiś głos wewnątrz niego krzyknął: „Co jest, kurwa?!”, a drugi zastanawiał się, gdzie, do cholery, wylądują. Jednocześnie tkwiący w nim paranoik bał się, że będą
tak lecieć
16 bez końca. „Przecież tu jest piekło. Ja z niego wcale nie wyszedłem”. (Pomyśleć tylko, że miał za złe Julii rzucanie cytatami w najmniej odpowiednich momentach). Równie nagle wszystko się skończyło. Wylądowali na ziemi z potwornym hukiem, jakspadochroniarze bez spadochronu, po czym stoczyli się w dół stromego zbocza i wreszcieznieruchomieli. Przy upadku Jackson z całym impetem walnął głową o coś twardego i aż gozemdliło z bólu. Przez chwilę leżał na wznak, starając się głęboko oddychać. Czasami oddychaniebyło jedyną rzeczą, jaką człowiek mógł zrobić. Czasami to wystarczało. Przypomniał sobie, jakwcześniej, po swoim popołudniowym starciu z baranem (czy to naprawdę zdarzyło się zaledwieparę godzin temu?), leżał na jezdni i spoglądał w szare niebo. W niektóre dni sprawy przybierająnaprawdę nieoczekiwany obrót. Padające mu na twarz krople deszczu otrzeźwiły go tak, że zdołał się unieść do pozycji siedzącej. Wstrząs dawał o sobie znać i Jackson cały trząsł się z zimna. Gdzieś przed nim majaczyły światła.Zdał sobie sprawę, że nie są na żadnym pustkowiu. Wzdłuż torów ciągnęły się rzędem domy i nocrozbrzmiewała głosami pierwszych osób, które dotarły na miejsce wypadku. Cywile, nieprofesjonaliści – wyraźnie słyszał ich pełne przerażenia okrzyki, kiedy stawali w obliczu całkiemnowej definicji koszmaru. Zrozumiał, co się stało. Usiłował odnaleźć dach wagonu, ale żadnego dachu nie było – zostałzerwany niczym wieczko z puszki sardynek. Jackson i jego przypadkowy towarzysz wypadliz pociągu, sturlali się z nasypu i znaleźli w jakimś rowie. Facet, którego wyciągnął (ten, którywołał: „Pomocy!”), leżał nieruchomo kilka kroków od niego z twarzą zanurzoną w błocie. Jacksonpodciągnął się bliżej. Nie miał siły, żeby odwrócić tamtego na plecy – jedyne, co mógł zrobić,żeby facet się nie udusił, to przekręcić mu głowę na bok. Pomyślał o swoim stryjecznym dziadku,który przeżył pod Sommą, aby utonąć w błocie w bitwie pod Passchendaele. U góry nasypu błysnęło światło latarki. Rozproszyło nieco ciemności i Jackson mógł dojrzećtwarz towarzysza niedoli. Z jakiegoś powodu założył, że ratuje tamtego młodego pijaczka albofaceta w wymiętym garniturze, zdziwił się więc, zobaczywszy jednego z rekrutów. Biedakwyglądał, jakby nie żył. Co za ironia: przeżyć na wojnie, gdzie wszędzie wokół czai się śmierć,a potem wyzionąć ducha na wschodniej magistrali kolejowej. Myślał, że latarka na nasypie zwiastuje nadejście pomocy, lecz światło zniknęło równie szybko,jak się pojawiło, zawołał więc: „Halo!” głosem, który zabrzmiał jak piskliwy skrzek. Spróbowałwdrapać się na górę. Musiał wyciągnąć pozostałych ludzi z
pociągu. Najlepiej tych, którzyjeszcze żyli. Dotarł mniej więcej do połowy pochyłości i zatrzymał się, żeby odpocząć, słaby jaknowo narodzone kocię. Coś było nie tak. Coś sobie uszkodził, nie wiedział tylko co. Nieoczekiwaniedotarło do niego, że sprawa jest poważna. Został ranny. Trzeba go było czym prędzej ewakuowaćz pola walki. Z powrotem zsunął się po nasypie. Czuł, że wycieka z niego życiodajna krew. Gdy wcześniej kilka razy zdarzyło mu się otrzećo śmierć, kurczowo trzymał się życia, sądząc, że jest za młody, żeby umierać. Uderzyła go myśl, że teraz to się zmieniło – miał wystarczająco dużo lat, żeby umrzeć.
17 „Kłuję się w ramię i własną krwią zapisuję swą duszę wielkiemu Lucyferowi”. Zacytuje się na śmierć, jeżeli nie będzie uważać. Chryste, ramię naprawdę porządnie mu krwawiło;czerwona posoka lała się szerokim strumieniem, jakby jutro nigdy nie miało nadejść. I chybarzeczywiście nie miało. Dotarł do końca drogi. Jesteś bardzo daleko od domu, Jacksonie – pomyślał. Zamknął oczy; jeśli trochę się zdrzemnie, zdoła wleźć na szczyt nasypu. Jakiś uporczywy głosw jego głowie próbował mu uświadomić, że jeśli teraz zaśnie, będzie to jego ostatni, bardzo długi sen. Przez chwilę się nad tym zastanawiał i doszedł do wniosku, że właściwie nie ma nicprzeciwko temu, żeby się więcej nie obudzić. Odrobinę go to zaskoczyło. Zawsze sądził, że będziewalczył do końca, tymczasem z prawdziwą ulgą zamknął oczy. Był taki zmęczony… Jego myślipobiegły ku spacerującej kobiecie, którą widział w dolinie. Obawiał się o jej bezpieczeństwo,tymczasem powinien się raczej martwić o swoje. Więc tak wyglądał koniec świata. „W tę noc, tę noc, przy blasku świec, Pan weźmie duszętwą”. Albo diabeł. Przypuszczał, że niedługo sam się przekona. Z trudem odsunął od siebie myślo tajemniczej spacerowiczce i na jej miejsce przywołał wspomnienie Marlee („Tęsknię!Kocham cię!”). Chciał, żeby jej twarz była ostatnią rzeczą, jaką zobaczy przed wejściem doczarnego tunelu. Dyskretny urok burżuazji Powinna była kupić kwiaty, powinna była pojechać do Waitrose. Zamiast tego siedziaław samochodzie zaparkowanym przed domem Alison Needler w Livingston. Zasłony byłyzaciągnięte, światło na ganku zgaszone. Gdzie spojrzeć, ani śladu życia, wszędzie cisza i spokój.Kiedy w słuchawce jej telefonu rozległ się histeryczny głos Alison, Louise spodziewała sięnajgorszego. On wrócił. Na szczęście alarm okazał się fałszywy – to nie David Needler wrócił,żeby wykończyć swoją rodzinę, tylko jakiś niewinny przechodzień w czapce z daszkiemwyprowadzał psa. Jak się później okazało, nie był wcale taki niewinny – według mundurowychz Livingston, którzy odpowiedzieli na dramatyczne wezwanie roztrzęsionej Alison, należący doniego pies okazał się japońskim olbrzymem rasy tosa. Niewinny przechodzień został aresztowany i odwieziony na posterunek, gdzie postawiono muzarzut złamania ustawy o ochronie zwierząt, zabraniającej hodowli psów ras uznanych zaagresywne, zwierzak zaś został z zachowaniem wszelkich środków ostrożności odstawiony doweterynarza. Gdy Louise zjawiła się na miejscu, przed domem
stał już radiowóz, w sumie więczrobili niezłe zamieszanie przy tak zwanej kryjówce Alison Needler. Trzeba było od razuumieścić na dachu pulsujący neon: „Jeżeli szukasz Alison Needler, Davidzie, trafiłeś podwłaściwy adres”. Nie był to pierwszy fałszywy alarm. Alison miała nerwy napięte jak postronki dwadzieściacztery godziny na dobę. Życie tej kobiety całkiem stanęło na głowie. Louise chętnie poznałaby jąz Joanną Hunter. Alison miałaby szansę się przekonać, że można żyć z godnością – że istniejeżycie po śmierci. Sęk w tym, że Andrew Decker został schwytany, podczas gdy David Needler – żywy lub martwy – był wciąż na wolności. Gdyby udało im się go odnaleźć i posadzić na resztężycia, może wtedy Alison Needler mogłaby zacząć wszystko od nowa. (Tylko co to właściwieznaczyło: „na resztę życia”? Andrew Decker odsiedział raptem trzydzieści lat i wciąż miał przedsobą długie życie). – Muszę panią zawiadomić, że Andrew Decker został zwolniony z więzienia. – Louise jeszczenigdy nie widziała, żeby ktoś tak szybko zbladł i mimo to nie zemdlał. Musiała oddaćsprawiedliwość Joannie Hunter – babka umiała wziąć się w garść. Rzecz jasna, musiała wiedzieć,że Decker niedługo wyjdzie, że już raz dostał zgodę na czasowe opuszczenie zakładu karnego,żeby mógł się przygotować do życia na wolności. Po trzydziestu latach za kratkami powrót dospołeczeństwa musiał być dla niego nie lada szokiem. – Mieszka teraz u matki w Doncaster. – Musi być bardzo stara. Nie miała chyba innych dzieci oprócz niego, prawda? – spytałaJoanna Hunter. – Jakie to smutne. – Decker należy do kategorii niebezpiecznych sprawców – poinformowała ją Louise. –
18 Dlatego MAPPA będzie monitorować jego zwolnienie. Wezmą go pod lupę. Będą sprawdzać, gdzie aktualnie przebywa. – MAPPA? – Wieloagencyjne porozumienie do spraw ochrony społeczeństwa. Przepraszam, trochę totrudne do wymówienia. – Nie musi mnie pani przepraszać, medycy też kochają skrótowce. Mimo to jestemzaskoczona, że pani mi o tym mówi – dodała Joanna Hunter. – Ostatecznie po tylu latach możnaby się spodziewać… – Niestety, to nie wszystko. – Louise Monroe, wieczna zwiastunka złych wieści, mrocznyposłaniec. – Obawiam się, że dziennikarze wpadli na trop i nagłośnią sprawę jego zwolnienia. – „Rzeźnik wychodzi na wolność” – coś w tym stylu? – W rzeczy samej. Przykro mi. Oczywiście, nie interesuje ich tylko Decker. Będą chcieliwiedzieć, co się stało z panią. – Z tą jedyną, która ocalała – dopowiedziała Joanna Hunter. – „Zaginiona dziewczynka”. Tymwtedy byłam dla prasy – to znaczy dla popołudniówek, bo poranne gazety okrzyknęły mnie„Odnalezioną dziewczynką”. – Zachowała pani to wszystko? Wycinki, artykuły? Joanna Hunter zaśmiała się gorzko. – Miałam sześć lat. Niczego nie zachowałam. Właściwie to była robota dla funkcjonariusza odpowiedzialnego za kontakty z rodziną, alepołączenie przypadkowo przekierowano do niej, Louise zaś odkryła, że Joanna Hunter mieszkaniemal po sąsiedzku, raptem kilka przecznic od ich zamkniętego getta klasy średniej, gdzie nie byłolokali komunalnych, pubów ani żadnego życia nocnego. W ciągu dnia też niewiele się tam działo,zapewne z powodu liczby osiadłych tu emerytów i rencistów. Po ósmej wieczorem ulicepustoszały. Wszędzie kwitł mieszczański dostatek. Witamy w raju. Louise miała wrażenie, jakbyprzeszła na drugą stronę, nie będąc przy tym świadoma, że w ogóle stoi po jakiejś stronie. „Cieszsię swoim szczęściem” – powtarzał jej Patrick. Brzmiało to bardziej jak wróżba z chińskiegociasteczka niż filozofia zen. – Chciałem was tylko uprzedzić – powiedział przez telefon facet z MAPPA. – Jeden z niedawnozwolnionych więźniów wiedział, że Decker wychodzi, i za dwadzieścia srebrników sprzedał tęinformację brukowcom. Będzie z tego burza w szklance wody, ale trzeba zawiadomić ofiarę nawypadek, gdyby jakimś cudem pismaki wpadły na jej trop. A
że będą jej szukać, to pewne.W znajdywaniu ludzi są lepsi od nas. Louise znała sprawę Masonów ze słyszenia i bez szczegółów, które nie umknęły uwagi Karen.Wiedziała, że to jeden z obszernego katalogu ataków na kobietę z dziećmi. Napastnicy tegopokroju różnili się od tych polujących na samotne kobiety i od byłych partnerów. Ci ostatnirzucali się z dziećmi z urwiska albo z balkonu, sadzali je na tylnym siedzeniu samochodu, nakładaliwąż na rurę wydechową i odprowadzali spaliny do środka. Dusili je w łóżeczkach albo ganiali pocałym domu z nożem, młotkiem lub linką do suszenia prania, kierując się prostą zasadą: jeżeli imnie wolno być z dziećmi, to nikt inny też ich nie dostanie, a już na pewno nie ich matka. Byli też tacy, którzy zjawiali się nieproszeni na urodzinowym balu przebierańców swojej córkii strzelali teściowej w głowę, gdy ta wydawała w kuchni lody i galaretkę. Następnie osaczaliswoją szwagierkę niczym rannego jelenia i też strzelali jej w głowę – a wszystko na oczachdziesięciu rozhisteryzowanych siedmiolatek, z których jedna była ich córką. Needlerowie mielitroje dzieci: Simone, Charlotte i Camerona. Dziesięć, siedem i pięć lat. Jubilatka Charlotte dostałaod ojca kolbą pistoletu, kiedy próbowała stanąć pomiędzy nim a swoją ciotką Debbie. („Z naszejCharlie zawsze była prawdziwa bohaterka” – mówiła potem Alison). W chwili, gdy w kuchni padłpierwszy strzał, Debbie musiała zrozumieć, co im grozi, bo zgromadziła dzieci w oranżerii natyłach domu i kiedy David Needler wycelował, własnym ciałem usiłowała zasłonić całądziesiątkę. Do końca na niego wrzeszczała, wyzywając go od najgorszych. Medal dla ciociDebbie. Alison, gdy jej były mąż szalał w domu pełnym kobiet i małych dziewczynek, była na piętrzez Cameronem, który z nadmiaru słodyczy i wrażeń wymiotował do toalety. W tym czasie matkaAlison leżała martwa na podłodze kuchennej, a siostra Debbie umierała w oranżerii.Dziesięcioletnia rodzona córka Alison okładała zakrwawioną głowę ciotki garściami serwetek wewzór przedstawiający jednorożce. David Needler próbował porwać Simone, lecz zostałpowstrzymany przez sąsiadkę, matkę jednej z zaproszonych dziewczynek. W dniu, w którym – jak sądziła – największym wyzwaniem będzie dla niej przeżycie dwóch godzin w towarzystwiegrupki rozwrzeszczanych siedmiolatek, przyszło jej stoczyć walkę ze śmiercią, gdyż DavidNeedler strzelił jej prosto w klatkę piersiową. Walkę tę ostatecznie przegrała. Trzy odebraneżycia, trzy ofiary śmiertelne – taki sam był wynik Andrew Deckera. David Needler zbiegł, nie zabierając żadnego dziecka jako trofeum. Na dźwięk pierwszegostrzału Alison chwyciła Camerona na ręce i ukryła się z nim w szafie w sypialni. Andrew Decker zniszczył nie własną, tylko cudzą rodzinę. Odebrał życie bliskim HowardaMasona. Mężczyźni jego pokroju byli nieudacznikami, samotnikami i może zwyczajnie niepotrafili znieść widoku innych ludzi wiodących życie, jakiego sami nigdy nie mieli. Matka i jejdzieci – czyż to nie jest najsilniejsza z więzi? Ukryć się czy uciekać? Louise miała nadzieję, że stawiłaby czoła oprawcy. Będąc samemu,
można walczyć, można też uciec. Żadna z tych rzeczy nie jest możliwa, gdy ma się przy sobiedzieci. Ale zawsze można próbować. Gabrielle Mason próbowała – dłonie i ramiona miała całew ranach kłutych, tak dzielnie się broniła przed nożem Andrew Deckera. Walczyła do końca, żebychronić swoje potomstwo. Medal dla Gabrielle Mason. Louise dobrze to znała. Z czasów, gdy Archie był mały, zapamiętała puste place zabawi odludne stawy, gdzie chodzili karmić kaczki. Pamiętała, jak to jest, gdy dostrzega się przed sobąjakiegoś świra, widzi jego uciekające spojrzenie. Grunt to unikać wtedy kontaktu wzrokowego.Minąć go żwawym krokiem, nie zwracając na siebie uwagi. Gdzieś musiał istnieć inny świat,w którym kobiety przechadzały się bez lęku. Louise chętnie by go odwiedziła. Medal dla wszystkich kobiet. Na bocznym stoliku w salonie Hunterów stał niebiesko-biały dzbanek z kwiatami. Właściwie niebyły to kwiaty – a przynajmniej nie takie bezmyślnie kupione, tanie, cieplarniane kwiatywyhodowane w Kenii – tylko smukłe zielone gałązki prosto z ogrodu Hunterów. „Wiciokrzewi bukszpan – wyjaśniła jej Joanna Hunter. – Oba przepięknie pachną. Miło mieć kwiaty zimą”.Louise udała zainteresowanie. Przypuszczała, że jej niezdolność do wyhodowania czegokolwiekjest kwestią genetycznego zaprogramowania; w jej mitochondrialnym DNA najwyraźniejzabrakło informacji o umiejętności pielęgnowania roślin. W swoim starym domu Patricki Samantha wspólnie opiekowali się ogrodem. Obecnie niewielki ogródek Louise i Patrickapokrywała w większości trawa z rolki; tu i ówdzie dla ozdoby wetknięto nudne rośliny wieloletnieoraz iglaki. Louise nie orientowała się w zasadzie, co to jest „iglak” – w ogródku była dotąd tylkoraz, pod koniec lata, przy okazji zorganizowanego naprędce powitalnego grilla dla śmietankiz sąsiedztwa. W tym gronie znalazło się dwóch emerytowanych policjantów, szeryf oraz autorkryminałów. Ot, i cały Edynburg. Pierwsza żona Patricka miała dobrą rękę do roślin. „Groszek pachnący, pomidory, wiszącekosze pełne kwiatów – naprawdę kochała swój ogród” – wspominał Patrick. Z pewnościąpotrafiłaby z odległości stu kroków rozpoznać iglak. Żona idealna. – Urocze – pochwaliła Louise, wciągając w nozdrza woń wiciokrzewu. Nie kłamała, to byłourocze. Joanna Hunter była urocza, jej dom był uroczy, jej dziecko było urocze. Urocze byłowszystko, co jej dotyczyło. Z wyjątkiem zmasakrowanej w dzieciństwie rodziny. – Nie sposób zapomnieć o czymś takim – powiedziała poprzedniego wieczoru do Patricka,kiedy oboje leżeli w łóżku. – Rzeczywiście. Ale można próbować – odparł. – A ciebie kto mianował dyżurnym mędrcem? – ofuknęła go Louise, ale tylko w myślach,ponieważ miłości dobrego człowieka nie odrzucało się jak byle śmiecia. Nawet Louise nie była tak tępa, żeby tego nie dostrzegać.
Joanna Hunter poszła na górę i przyniosła czarno-białą fotografię w prostej ramce. W milczeniupodała ją Louise. Przedstawiała kobietę z trójką dzieci: Gabrielle z Jessicą, Joanną i Josephem.Kompozycja – zbliżenie przytulonych do siebie twarzy – robiła wrażenie artystycznej („Ojciecnas sfotografował”). Jessica uśmiechała się nieśmiało, Joanna rozciągała wargi w szczęśliwymuśmiechu, a niemowlę, no cóż, wyglądało po prostu jak niemowlę. Nie ulegało wątpliwości, żeGabrielle była bardzo piękna. Ona jedna się nie uśmiechała. – Nie trzymam tej fotografii na wierzchu – wyjaśniła Joanna Hunter. – Nie zniosłabymcodziennie ich widoku. Wyjmuję ją od czasu do czasu, a potem znowu chowam. Po tym, jak jego żona została zamordowana, Howard Mason żenił się jeszcze kilka razy. Jakistosunek miały jego kolejne żony do swojej martwej poprzedniczki? Tej pierwszej, Gabrielle – pięknej, utalentowanej, matki trójki dzieci, w dodatku zamordowanej? Trudno komuś takiemudorównać. Martina, druga żona, popełniła samobójstwo. Z trzecią, Chinką (wszyscy tak o niejmówili), Howard Mason się rozwiódł. Czwarta miała jakiś straszny wypadek – spadła ze schodówalbo się podpaliła, Louise nie pamiętała dokładnie. Piąta, Latynoska, przeżyła swojego męża.Louise nie zdziwiłaby się, gdyby była jeszcze szósta i Howard Mason ją ściął. Trzeba było nielada odwagi, żeby powiedzieć mu „tak”. Niespodziewanie przyszedł jej na myśl wierszBrowninga Moja ostatnia księżna i wstrząsnął nią dreszcz. Z upływem lat Howard Mason stawał się coraz bardziej znany z powodu swoich martwychżon niż z powodu talentu pisarskiego. Louise nie przeczytała żadnej jego powieści – było o nichgłośno, zanim się urodziła. Po spotkaniu z Joanną Hunter wrzuciła kilka tytułów w wyszukiwarkęAmazona, ale najwyraźniej ich nakład był wyczerpany. Można by przypuszczać, że pomorderstwie sprzedaż książek ojca Joanny wzrośnie, tymczasem skazano go na coś w rodzajuliterackiego wykluczenia. Cóż z tego, że dawno umarł, moda na czytanie jego powieściprzeminęła, a ostatnie egzemplarze zniknęły z półek. Howard Mason żył dalej w internecie. Istnyduch w maszynie. Przypadek sprawił, że w drodze do domu Louise wstąpiła do księgarni Oxfamu na MorningsideRoad. Wyszperała tam używane wydanie debiutanckiej i jednocześnie najsłynniejszej powieściHowarda Masona, zatytułowanej Sklepikarz, po czym przeczytała ją niemal od deski do deski, leżąc wieczorem w łóżku. – Facet potrafił pisać? – zagadnął ją Patrick. Sam czytał jakieś tajemnicze pismo medyczne.(Czy nie powinna bardziej interesować się jego pracą? On zawsze pytał ją o sprawy, któreprowadziła). – Potrafił, ale teraz trochę to trąci myszką. W czasach gdy książka się ukazała, musiała się
wydawać bardzo nowatorska. Jest bardzo… Czy ja wiem? Północna. – Szkocki koloryt lokalny? – Nie, raczej coś w stylu Z soboty na niedzielę. Howard Mason był prostym chłopakiem z Północy ze średnim wykształceniem, który załapałsię na stypendium w Oxfordzie i pisał tak, jakby w młodości czytał za dużo D.H. Lawrence’a.Sklepikarz, wydany zaraz po skończeniu studiów, stanowił (według Słownika biograficznego pisarzy brytyjskich) „gorzką krytykę” nijakiego życia rodziców Masona i prowincjonalnegośrodowiska, w którym sam wyrósł i którego nigdy się nie wypierał. Zdaniem Louise książka ażkipiała od mściwych złośliwości. Najwyraźniej w przypadku Howarda Masona życie od fikcjioddzielała bardzo cienka linia. Sklepikarz powstał, gdy wciąż był początkującym autorem, zanim jego życie stało się teatremgrozy, zanim spłodził troje dzieci i zanim poślubił Gabrielle Ascher, atrakcyjną, błyskotliwąi bogatą posiadaczkę wygodnego domu oraz beztroskiego usposobienia (majątek, dom i beztroskaprzepadły z chwilą, gdy jako siedemnastolatka podpisała akt ślubu w urzędzie stanu cywilnegow Gretna Green). Czy Howard Mason rzeczywiście był takim fatalnym kandydatem na męża, żerodzice postanowili ją wydziedziczyć? Co się stało z majątkiem po śmierci Gabrielle – czy JoannaMason została nagle bogatą sierotką? W głowie Louise kłębiły się pytania. Nie mogła przestaćmyśleć o Joannie Hunter. Ta kobieta dotknęła nieznanego. Była tam, dokąd nikt z własnej woli bysię nie zapuścił, i powróciła obdarzona tajemniczą siłą, której Louise jej zazdrościła. Andrew Decker okazał się – a to niespodzianka! – wzorowym więźniem. Pomagał prowadzićbibliotekę, pracował w drukarni, gdzie przygotowywano wersje książek dla niewidomych,zajmował się renowacją wózków inwalidzkich – same wartościowe zajęcia. Louise zdarzało siętęsknić za czasami, kiedy więźniów zmuszano do pracy w kieracie albo nieustannego kręceniakorbą. Czy naprawdę pedofile, mordercy i gwałciciele powinni drukować książki? Gdyby to odniej zależało, wystrzelałaby ich wszystkich jak kaczki, chociaż, rzecz jasna, nie była to opinia,którą należało się dzielić na zebraniach wydziału. („Zawsze byłaś taką faszystką?” – śmiał sięPatrick. „W zasadzie tak” – przyznała). W więzieniu Andrew Decker skończył szkołę średnią, zrobił dyplom z filozofii nauniwersytecie otwartym (no jasne) i nie przejawiał chęci skrzywdzenia kogokolwiek. Akurat.Trzydzieści lat wcześniej zaszlachtował rodzinę, chociaż według kolegów z pracy był „całkiemzwyczajnym facetem”. Tak, pomyślała Louise, na tych zwyczajnych trzeba najbardziej uważać.David Needler też się niczym nie wyróżniał. Andrew Decker miał raptem pięćdziesiąt lat i mógłprzeżyć kolejnych dwadzieścia jako całkiem zwyczajny facet. Na pocieszenie zostawałaświadomość, że zrobił dyplom z filozofii. – Dobrze przynajmniej, że odsiedział cały wyrok – stwierdziła Joanna Hunter. – To zawsze coś.
– Ale wcale tak nie było i obie o tym wiedziały. – Być może na pewien czas stąd wyjadę – dodała Joanna Hunter. – Ucieknę na trochę, dopókicałe to zamieszanie nie przycichnie. – Świetny pomysł. W Livingston Alison Needler żyła jak w stanie oblężenia. Coraz bledsza, całymi dniamiprzesiadywała w domu, pozwalając sobie tylko na krótkie spacery z dziećmi do szkoły. Nieodwoziła ich autem w obawie, że mąż podłoży bombę w samochodzie i wysadzi ich wszystkichw powietrze. David Needler był rzeczoznawcą i raczej nie znał się na ładunkach wybuchowych,ale Louise przypuszczała, że na paranoję nic się nie poradzi, gdy ta na dobre zagnieździ sięw czyimś umyśle. Z drugiej strony, kto by się spodziewał, że David Needler zdobędzie brońi będzie umiał się nią posługiwać? Louise nie wiedziała, jak Alison Needler spędza całe dnie. Wszystkie zakupy robiła przezinternet i twierdziła, że jest „zbyt nakręcona”, żeby wymachiwać nogami przed telewizorem dowtóru poleceń instruktorki fitnessu albo siedzieć i spokojnie zszywać ze sobą kawałki materiału napatchworkową kapę (dwie z kilku propozycji pracownika socjalnego). Ilekroć Louise jąodwiedzała, dom aż lśnił czystością, podejrzewała więc, że Alison sporo czasu poświęca nasprzątanie. Telewizor był zwykle włączony i nigdzie nie było widać choćby jednej książki. Alisontwierdziła, że dawniej lubiła czytać, lecz teraz nie potrafi się skoncentrować. Louise pamiętaładom Needlerów w Trinity, porządny bliźniak zbudowany z piaskowca, z dużym ogrodem natyłach i od przodu – ten z przodu był akurat w sam raz, żeby dokonać w nim aktu samospalenia. Alison Needler miała po dwa zamki w każdym oknie i po trzy przy drzwiach kuchennych orazwejściowych, do tego solidne rygle. Miała też system alarmowy, który dzwonił i gwizdał,przycisk alarmowy na ścianie, telefon komórkowy z bezpośrednim połączeniem na numeralarmowy, a każde z jej dzieci nosiło na szyi specjalny nadajnik, ilekroć nie siedziały bezpieczniezamknięte w murach szkoły. Po masakrze Alison została przeniesiona do bezpiecznej kryjówki, ale już nigdy nie miała sięczuć bezpieczna. Na jej miejscu Louise sprawiłaby sobie dużego psa. Naprawdę dużego psa.Oprócz tego zmieniłaby nazwisko, kolor włosów i wyprowadziłaby się daleko stąd, w góry albo doAnglii, Francji czy na biegun północny. Nie ukrywałaby się w domu w Livingston, czekając nawielkiego złego wilka, który zburzy wszystko jednym dmuchnięciem. Zastanawiała się, czy nie powinna oddelegować kogoś do pilnowania domu Alison przez całyokres świąteczny. Jeżeli David Needler planował wrócić, Boże Narodzenie wydawało się idealnąporą – rodzinne święta i tak dalej. Louise miała nadzieję, że Needler to zrobi. Z przyjemnościąpoderwałaby na nogi grupę szybkiego reagowania i oderwała komendanta głównego odświątecznego stołu, żeby wydał rozkaz zastrzelenia tego sukinsyna. Zadzwoniła jej komórka. Patrick. Pewnie jest ciekaw, co się dzieje z jego żoną. Louise sama byłatego ciekawa. Spojrzała na zegarek. Chryste, już szósta. Mogła zapomnieć o
wymyślnychsufletach; rodzina Patricka będzie się musiała zadowolić omletem. – Louise? – Tak? – w jej własnych uszach zabrzmiało to profesjonalnie, może tylko odrobinę burkliwie. Powinna była powiedzieć: „Najmocniej przepraszam, że cię zawiodłam” albo coś podobnego,ale najwyraźniej partnerskie kompromisy i negocjacje, ustępstwa i przepychanki nie były jejmocną stroną. Miała wrażenie, że całe życie przerabiała to z Archiem i nie miała ochotypowtarzać tego teraz z dorosłym mężczyzną. Patrickowi zdawało się to nie przeszkadzać, Louisemogła się jednak założyć o ostatniego funta, że kiedyś zacznie. Powinna była kupić kwiaty. Przynajmniej wyglądałoby, że się stara. Starała się. Ale chybaniedostatecznie. – Wybacz – powiedziała. – Jestem w drodze do domu. – Nie skończyłaś przypadkiem służby? – spytał łagodnie Patrick. – Coś mi wypadło. – Gdzie teraz jesteś? W Livingston, prawda? Siedzisz w samochodzie przed domem tej kobiety,mam rację? Kochanie, ty masz obsesję. – Nieprawda. Miała obsesję, ale co z tego. A ona nazywa się Alison, nie „ta kobieta”. – Przepraszam, ale chyba wiesz, że jej męża od dawna tutaj nie ma? Needler nie wróci. – Wróci. Chcesz się założyć? – Nie jestem hazardzistą. – Oczywiście, że jesteś. Jak każdy Irlandczyk. Tak czy owak, niedługo będę w domu. Wybacz – powtórzyła, żeby go udobruchać. Ostatnio stale się przepraszali. Może i dobrze? To świadczyło o ich dobrym wychowaniu. Zasłona w oknie drgnęła i ukazała się blada, niemal bezcielesna twarz w aureoli dymupapierosowego. Przy dzieciach Alison nigdy nie paliła. Wcześniej też nie – gdy wiodła jeszczenormalne życie asystentki biurowej zatrudnionej na część etatu na uniwersytecie Napiera,z trójką dzieci, mężem i ładnym domem w Trinity. Teraz mieszkała w smutnym, szarym klockupokrytym tynkiem kamyczkowym i musiała patrzeć na bałagan w ogrodach sąsiadów – rzeczdawniej nie do pomyślenia. Ostatecznie jej życie okazało się dalekie od normalności, chociażz boku mogło za takie uchodzić. Zasłona opadła i twarz Alison zniknęła. Louise na niej zależało. Zależało jej na Alison, zależało jej na Joannie Hunter.
Jacksonowi Brodiemu zależało na zaginionych kobietach, chciał, żeby wszystkie się odnalazły. Louise wolała,żeby wcale się nie gubiły. Istniało mnóstwo sposobów, żeby się zgubić i nie wszystkie wiązały sięz zaginięciem. Nie wszystkie też wiązały się z koniecznością znalezienia kryjówki; niektóre kobietyginęły w biały dzień. Alison Needler szła na ustępstwa i rok za rokiem coraz bardziej znikaław swoim małżeństwie. Siostra Jacksona wysiadła z autobusu pewnego deszczowego wieczorui przepadła na zawsze. To samo spotkało Gabrielle Mason, tyle że w słoneczne popołudnie. Na myśl o Jacksonie Brodiem serce Louise drgnęło niespokojnie. Poczuła wyrzuty sumienia.Niedobra żona. Przed domem Needlerów nie było już stałej ochrony policyjnej. Tylko Louise ciągle tamprzyjeżdżała, o najróżniejszych porach dnia i nocy trzymała straż. Doszło do tego, że odcinekautostrady M8 łączącej Edynburg z Livingston pokonywała zupełnie automatycznie. W tymobserwowaniu Alison było coś z medytacji. Pewnego dnia David Needler wróci, a kiedy to zrobi,Louise będzie na niego czekała. Uruchomiła silnik i w oknie znowu pojawiła się twarz Alison. Louise podniosła rękę napożegnanie, lecz kobieta nie odwzajemniła gestu. Patrick zamówił „kolację dla czworga” w pobliskiej chińskiej knajpie. Już wcześniej kilka razyzamawiali tam różne dania i Louise uważała, że są w porządku, jednak w zestawieniu z długimkartoflowatym nosem Bridget, starszej siostry Patricka, zawartość lepkich pojemników z foliialuminiowej prezentowała się jakby mniej kusząco. W drodze powrotnej Louise dopadł taki głód, że niewiele brakowało, a pozwoliłaby dojść dogłosu swoim szkockim genom i wstąpiła gdzieś po gotowe danie rybne. Jednak ledwieprzekroczyła próg ich domu (ich, nie jej), natychmiast straciła apetyt. – Przepraszam, coś mnie zatrzymało – zwróciła się do swoich nowych krewnych, zamykającza sobą drzwi. Miała ogromną ochotę zrzucić ubranie i wejść pod gorący prysznic, ale tamci czekali na niąprzy stole. Poczuła się jak krnąbrna nastolatka, która spóźniła się na kolację. Domyśliła się, że takto musiał odbierać Archie. Ścisnęło ją w żołądku – chciała, żeby jej syn był tutaj, chciała goobjąć i mocno przytulić. Nie takiego, jakim był teraz, tylko takiego, jakim był dawniej. Swojegomałego synka. Patrick nalał czerwonego wina i podał jej kieliszek. „Król w Dunfermline topi troski
19 w czerwonym jako krew winie”. Czerwone wino nie pasowało do chińszczyzny. Czy jeśli pójdzie teraz do kuchni i przyniesie sobie piwo z lodówki, wyjdzie na prostaczkę? („Tak” – brzmiała oczywista odpowiedź na to pytanie). Jej mąż napełnił również swój kieliszek i stuknąłnim o kieliszek Louise. – Witaj w domu – powiedział z uśmiechem. Louise wypiła wino jednym haustem. Bridget pogmerała pałeczkami w swoim kurczaku słodko-kwaśnym i ostrożnie włożyła do ustpierwszy kęs. Dania wyglądały jeszcze mniej zachęcająco po tym, jak Patrick przełożył je doporcelanowych naczyń ze ślubnego serwisu Wedgewooda. Tego, który dostali wspólniez Samanthą. Pierwszą panią de Winter, jego ostatnią księżną. Bridget musiała dawniej często jadać na tej porcelanie. Smaczne domowe posiłki,pieczołowicie przygotowywane przez Samanthę, która tyrała w kuchni, bo zależało jej naszczęściu Patricka. („Wcale nie – zaprotestował Patrick. – Przecież pracowała jako anestezjologi była zajęta prawie tak samo jak ja”). Co ona wyprawia? Mieszka pod jednym dachem z rzeczami zmarłej kobiety. Dobrzeprzynajmniej, że nie w domu tamtej – nie była aż tak szalona. Gdy się z Patrickiem poznali,wciąż mieszkał w „małżeńskim gniazdku”, naprawdę uroczym domu na Dick Place. Dokładnietakim, o jakim Louise fantazjowała, dorastając w dzielonej z matką klitce na ostatnim piętrzekamienicy w Fountainbridge. Mimo to nie zawahał się go sprzedać – za bajońską sumę – i jużwspólnie kupili nowiutki luksusowy segment w pobliżu szpitala Astley Ainslie. Z zewnątrz wstrętny– drewniane wykończenia i metalowe balkony – w środku emanował nijakim korporacyjnymluksusem, który o dziwo przemawiał do Louise. Z początku było tam sterylnie niczym na salioperacyjnej, ale wkrótce wypełnili go rzeczami z dawnego domu Patricka i wnętrza straciłydotychczasową neutralność. Duch pierwszej pani de Winter trwał w należących do niejprzedmiotach. Patrick zaproponował, że wymieni wszystko na nowe, „aż do ostatniej łyżeczki”, naco Louise odparła: „Nie wygłupiaj się”, choć dokładnie tego od niego oczekiwała. Wolałaby poprostu, żeby to zrobił bez pytania jej o zdanie. Jak to mówią o pospiesznych ślubach? Co nagle, topo diable. Patrick i Samantha mieli ładne rzeczy: serwis Wedgewooda, komplet srebrnych sztućców,adamaszkowe obrusy, obrączki do serwetek i kryształowe kieliszki. Prezenty ślubne, majątekruchomy tradycyjnego małżeństwa. Dobytek Louise wyglądał tak, jakby należał do uchodźcy –takiego, który spędził sporo czasu na zakupach w IKEA. Kiedy po raz pierwszy otworzyła drzwibieliźniarki (bieliźniarki! Kto w dzisiejszych czasach miał w
domu bieliźniarkę? Patricki Samantha, jakżeby inaczej), ogarnął ją lęk na widok starannie wykrochmalonej i wyprasowanejzawartości wyglądającej, jakby nikt jej nie wietrzył od czasu, gdy Samantha po raz ostatniusiadła za kierownicą swojego samochodu. Louise przypomniała sobie pewną balladę czy też wiersz sprzed lat opisujący przebiegprzyjęcia weselnego, podczas którego bawiono się w chowanego (wyobraźcie sobie terazpodobną sytuację!). Panna młoda ukryła się w ogromnym kufrze w jednym z zakamarków wielkiego domu. Nikomu nie przyszło do głowy, żeby tam jej szukać. Wieko kufra miało ukrytąsprężynę i można je było uchylić jedynie od zewnątrz, więc biedaczka się udusiła, nienacieszywszy się nawet swoją nocą poślubną. Po latach odnaleziono w kufrze szkieletprzyodziany w strojną białą suknię. Została żywcem pogrzebana – chociaż w przypadkuniektórych kobiet małżeństwo oznaczało w zasadzie to samo. Kto wie, może dla tej nieszczęsnejpanny młodej śmierć okazała się wybawieniem? Alison Needler twierdziła, że były mąż„najchętniej trzymałby ją pod kluczem w jakiejś skrzyni”. Wiersz był zatytułowany Zaginionapanna młoda. Wystarczyło trochę pogrzebać w pamięci i wszystko można było sobieprzypomnieć. Ale pewnego dnia i to nie wystarczy. – Kochanie? Louise zdała sobie sprawę, że stoi nad nią uśmiechnięty Patrick. Otworzył nową butelkę winai obchodził stół jak kelner, napełniając kryształowe kieliszki. Ścisnął lekko jej ramię, a onaodwzajemniła uśmiech. Był dla niej za dobry. O wiele za dobry. Sprawiał, że miała ochotęnarozrabiać, sprawdzić, jak daleko może się posunąć, żeby rozbić w puch tę jego życzliwość.Najwyraźniej miała jakiś problem z bliskością. – No, to jeszcze raz zdrowie – powiedział Patrick, siadając. Wszyscy stuknęli się kieliszkami. Kryształ zadźwięczał niczym dzwon wzywający ją dopowrotu do domu. Ale nie tego, tylko jakiegoś innego, którego jeszcze nie znalazła. – Zdrowie – zawtórował mu Tim. – Sláinte – dorzuciła Louise tylko po to, żeby im przypomnieć, że są teraz w jej ojczyźnie. Przesunęła opuszką palca po krawędzi kieliszka. Kieliszka Samanthy. – Louise? – Hm? – Właśnie mówiłam Patrickowi – odezwała się Bridget – że musicie nas latem odwiedzić. – Wspaniały pomysł. Nigdy nie byłam w Eastbourne. Mieszkacie blisko plaży? – Wimborne nie leży na wybrzeżu – odparła Bridget. Jej pewność siebie i dobrze utrzymane ciało przedstawicielki klasy średniej mogły skrywać całkiem dobrego człowieka. Albo
i nie. Louise jednym haustem opróżniła kieliszek. Usiłowała odnaleźć w sobie dorosłą kobietę.Znalazła ją, lecz zaraz ponownie zgubiła. – W zamrażalniku są lody – powiedział Patrick. – Cherry Garcia – zwrócił się do Bridget. – Mogąbyć? – Co to właściwie znaczy? – spytała jego siostra z irytacją w głosie. – Nie rozumiem tejnazwy. – Chodzi o gitarzystę zespołu Grateful Dead, Jerry’ego Garcię – wyjaśnił Patrick. – Nie twoje klimaty, Bridie. O ile sobie przypominam, ty wolałaś raczej Partridge Family. – A ty nie? – zdziwiła się Louise. – Nie wyglądasz na fana Grateful Dead. – Czasami mam wątpliwości, czy wiesz, za kogo wyszłaś za mąż – odrzekł. Co to miało znaczyć? Wstał i zaczął sprzątać ze stołu. Dania, wystygłe i stężałe, wyglądałyteraz naprawdę ohydnie. – Przyniosę lody – Louise poderwała się od stołu tak gwałtownie, że niemal przewróciłakieliszek Tima. W ostatniej chwili zdołała go chwycić. – Niezły refleks – mruknął. Był taki angielski. Zupełnie inny gatunek człowieka niż ona. Louise alergicznie reagowała naakcenty kultury dominującej. Dziwne, że można się czuć samotnym w pokoju pełnym ludzi. No dobrze, było ich czworo – troje, jeśli nie liczyć jej samej. Obca w obcym kraju, „wśród zboża
20 obcego” klasy średniej… Zamiast pójść prosto do kuchni, pobiegła na górę do swojej sypialni (ich sypialni) i wyjęła z sejfu obrączkę oraz pierścionek zaręczynowy. Sejf był konieczny ze względu na wartośćbrylantu – taki warunek postawiła firma ubezpieczeniowa. Kiedy Louise zmieniała ubezpieczenie,jej nowy agent zażądał zainstalowania w domu monitoringu oraz sejfu. „Z uwagi na pierścionek,pani Brennan” – powiedziała dziewczyna w słuchawce. Louise nie pamiętała, aby ktokolwiekzwracał się do niej inaczej niż „Monroe”. Niewiarygodne, jak taki drobiazg potrafi człowiekawkurzyć. Najgorsze, że dziewczyna zwróciła się do niej, używając nazwiska Patricka, jakby powyjściu za niego za mąż Louise automatycznie stała się jego własnością. Nie rozumiała kobiet,które po ślubie przyjmowały nazwisko męża – ostatecznie trudno sobie wyobrazić coś droższegoniż własne nazwisko. Czasami było to wszystko, co człowiek posiadał. Joanna Mason zmieniłanazwisko na Hunter, ale akurat jej trudno się było dziwić. Z drugiej strony, miała przynajmniejtytuł doktora, którego mogła się trzymać i który określał jej tożsamość. Gdyby Louise była na jejmiejscu, nie czekałaby ze zmianą nazwiska aż do dnia ślubu. Nie chciałaby, żeby wciąż kojarzonoją z dziewczynką, która zgubiła się na polu cholernej pszenicy. Sama nie miała może idealnegodzieciństwa, ale przynajmniej nie spotkało jej to, co Joannę. – Rozmawia pani z nadkomisarz Louise Monroe – odparła wtedy lodowato dziewczyniez firmy ubezpieczeniowej – a nie z panią Brennan. Dopiero później odkryła, że Patrick kupił brylant za pieniądze pochodzące częściowo z wypłatyubezpieczenia po śmierci Samanthy. Czyli jednak trafił jej się krwawy klejnot. Rzadko go nosiła, tylko czasami, kiedy razem wychodzili. Patrick stale gdzieś ją wyciągał: doteatru, restauracji, opery, na koncert albo na jakieś przyjęcie, a nawet – litości! – na balecharytatywne, na których ludzie bogaci i jeszcze bogatsi świetnie się bawili, zapłaciwszy po dwa tysiące funtów od stolika. Kilty i tradycyjne tańce ludowe – właśnie tak Louise wyobrażała sobiepiekło. Uświadomiła sobie zarazem, jak nudne życie wiodła dotąd. Kręciło się wokół Archiego,pracy i kota, niekoniecznie w tej kolejności. Teraz kot nie żył, Archie zaś rozpostarł skrzydłai wyfrunął z gniazda. „Powinnaś cieszyć się swoim życiem, Louise – powtarzał jej Patrick – a niecierpliwie je znosić”. Obrączki również nie nosiła, w przeciwieństwie do Patricka. Mimo to nigdy jej tego niewypominał. Ani tego, że pierścionek najczęściej leżał w sejfie. Nocami w łóżku widywaław ciemności połyskujące kamienie, chociaż sejf był przecież zamknięty. Złota
obręcz. Obręczzaciskająca się na jej sercu. Jądro ciemności. Wieczny mrok. Był kiedyś inny mężczyzna. Mężczyzna, z którym – tak sobie wyobrażała – mogłaby kroczyćramię w ramię jak z towarzyszem broni. Oboje zachowywali się jednak cnotliwie niczymbohaterowie którejś z powieści Jane Austen. Sama rozwaga, zero romantyzmu czy perswazji.Utrzymywali z Jacksonem sporadyczne kontakty, ale to do niczego nie doprowadziło, bo nie miałodokąd doprowadzić. Jego dziewczyna była w ciąży, lecz żadne z nich nie wspominałoo konsekwencjach tego stanu rzeczy w SMS-ach wymienianych późną nocą po pijaku. Potemciężarna dziewczyna go rzuciła, oznajmiwszy, że Jackson nie jest ojcem dziecka – aleo konsekwencjach tego wydarzenia również ze sobą nie rozmawiali. Zresztą może tylko Louiseesemesowała zawsze po paru drinkach. Nie była alkoholiczką – skądże znowu! („Piję tylkocodziennie”). Nigdy nie poszłaby w ślady swojej matki, chociaż dawniej, zanim poznała Patricka,zdarzało jej się wyczekiwać pierwszego wieczornego drinka raczej z niecierpliwością niżz przyjemnym napięciem. Teraz piła zgodnie z cywilizowanymi zasadami swojego męża – kieliszek albo dwa dobrego czerwonego wina do posiłku. No i bardzo dobrze; po alkoholu zawszesię rozklejała. Patrick wierzył w zdrowotne właściwości czerwonego wina. Przestrzegał winnej dietyi kupował całe skrzynki francuskiego trunku, dzięki któremu miał żyć wiecznie. Codziennie ranopływał, dwa razy w tygodniu grał w golfa i każdego dnia emanował optymizmem. Małżeństwoz nim przypominało związek z kosmitą udającym człowieka. O jej zdrowie także się troszczył („Myślałaś kiedyś o jodze? Albo o tai chi? Możeo medytacji?”). Nie chciał kolejny raz zostać wdowcem. Chirurg, który pochował dwie żony – tonie wyglądałoby najlepiej. Wsunęła pierścionek na palec. Niech się Bridget przekona, że choć wartość Louise nie przewyższawartości biblijnych rubinów, to można ją wycenić na trzy i pół karata klejnotu przejrzystego jaklód. Dołożyła jeszcze obrączkę i nagle zrobiło jej się ciężko na palcu. Pierścionek i obrączka byłydziwnie ciasne. Przez chwilę podejrzewała, że się skurczyły, po czym dotarło do niej, że to małoprawdopodobne. Raczej zgrubiały jej palce. Kątem oka dostrzegła w lustrze swoje odbicie i przeżyła szok. Alabastrowo blada skórai powiększone czarne oczy, zupełnie jak po belladonnie. Gruba żyła na skroni pulsująca pod skórąniczym dżdżownica. Louise przypominała ofiarę makabrycznego wypadku. Słyszała, że gdzieś na dole uporczywie dzwoni telefon, lecz zanim, ociągając się, zeszła poschodach, Patrick stał już w przedpokoju i wkładał ocieplaną kurtkę. Spieszył się do wyjścia. – Zdarzył się wypadek kolejowy – powiedział. – Bardzo poważny. Dziś w nocy każda pomocsię przyda – dodał wesoło. – Idziesz?
Dziwny jest ten świat Reggie Chase, malutka jak myszka i cicha jak dom, w którym nikogo nie ma, od niechceniagłaskała łepek Banjo. Na jej kolanach leżał rozłożony Homer, lecz ona oglądała w telewizjiCoronation Street. W tym czasie zdążyła niemal całkowicie opróżnić pudełko czekoladek z kremowym nadzieniem o smaku fiołkowym znalezione na dnie jednej z szafek kuchennych paniMacDonald (tonący brzytwy się chwyta). Spojrzała na zegarek. Pani MacDonald powinnaniedługo wrócić. Usłyszała nadjeżdżający pociąg. Odgłos, początkowo stłumiony przez wiatr, stopniowonarastał. Był to jednak nie zwykły stukot kół, lecz potężny łoskot, jakby w kierunku domu toczyłasię gigantyczna fala. Reggie odruchowo zerwała się na nogi. Miała wrażenie, że lada momentpociąg wjedzie wprost do salonu. Potem rozległ się wysoki, przenikliwy dźwięk, jakby czyjaśolbrzymia dłoń drapała pazurami po ogromnej tablicy, następnie ogłuszający huk o sile grzmotu.Apokalipsa była u bram. A później… cisza. Syczał palnik gazowy, Banjo chrapał i postękiwał przez sen, deszczw dalszym ciągu zacinał o szyby salonu. Z telewizora dobiegła melodia kończąca kolejny odcinekserialu. Reggie, z książką w dłoni i na wpół rozpuszczoną czekoladką w ustach, nadal stała pośrodkupokoju gotowa do ucieczki. Przez chwilę mogło się wydawać, że nic szczególnego się niewydarzyło. Zaraz jednak na zewnątrz rozległy się nawoływania i trzaskanie drzwiami. To mieszkańcyokolicznych domów wylegli na ulicę. Reggie otworzyła drzwi wejściowe i też wystawiła głowęna deszcz oraz wiatr. „Pociąg się wykoleił – zawołał do niej jakiś mężczyzna. – Tuż za waszymdomem!”. Reggie podniosła słuchawkę stojącego w przedpokoju telefonu i wybrała numer 999.Doktor Hunter powtarzała jej, że gdy zdarzy się wypadek, ludzie zawsze zakładają, że ktoś innypowiadomi służby ratunkowe. Reggie nie zamierzała niczego zakładać. – Zaraz wracam – zwróciła się do Banjo, wkładając kurtkę. Wzięła jeszcze dużą latarkę, którąpani MacDonald trzymała obok skrzynki z bezpiecznikami przy wejściu, schowała klucze od domudo kieszeni, zatrzasnęła drzwi i wybiegała na deszcz. Tej nocy nie będzie jeszcze końca świata.Nie, jeśli ona ma w tej sprawie cokolwiek do powiedzenia. Ale numer! Niebiańskie miasto Tunel był biały, nie czarny. Nie wyglądał nawet jak tunel, raczej jak korytarz. W dodatkurzęsiście oświetlony. Były tam miejsca do siedzenia – białe profilowane ławy z plastiku, którezdawały się wyrastać bezpośrednio ze ścian. Jackson siedział na jednej z
nich, jakby na cośczekał. Przypominało to scenę z filmu science fiction. Lada chwila spodziewał się zobaczyćsiostrę albo brata, którzy dadzą mu znak, żeby podążył za nimi w kierunku światła. Wiedział, że towszystko wynik zaburzeń działania płata skroniowego albo niedotlenienia mózgu w sytuacji, gdyciało wyłącza kolejne funkcje życiowe. A może winny był nadmiar ketaminy? Pamiętał, żegdzieś o tym czytał, chyba w National Geographic. Tylko nikt się nie spodziewa, że coś takiegoprzytrafi się akurat jemu. Można by przypuszczać, że śmierć będzie jak sen albo kiczowate scenyznane z filmów, ale nie. Jackson czuł się bardziej zrelaksowany niż kiedykolwiek za życia. To, żenie kontrolował sytuacji, przestało mieć jakiekolwiek znaczenie. Ciekawiło go, co będzie dalej. Jakby na dany znak na ławce pojawiła się jego siostra i z uśmiechem dotknęła grzbietu jegodłoni. Żadne się nie odezwało – nie mieli sobie nic do powiedzenia, a zarazem było tego tak wiele!Wiedział, że nie zdołałby oddać uczuć słowami, nawet gdyby mógł mówić, ale nie mógł. Doświadczał autentycznej euforii. Nigdy dotąd mu się to nie zdarzyło, nawetw najszczęśliwszych momentach życia, kiedy był zakochany albo gdy urodziła się Marlee.Ilekroć miał szansę poczuć szczerą, niczym niezmąconą radość, zawsze towarzyszył mu jakiśniepokój. Dopiero teraz po raz pierwszy poczuł się prawdziwie wolny od trosk doczesnych. Miałnadzieję, że tak pozostanie. Siostra przysunęła twarz do jego twarzy. Myślał, że go pocałuje, lecz ona wdmuchnęła mu doust powietrze. Za życia uwielbiała zapach fiołków – używała wody toaletowej April Violet i lubiłaczekoladki z kremowym nadzieniem o smaku fiołkowym. Nie zdziwił się więc, kiedy stwierdził, żejej oddech pachnie fiołkami. Zupełnie jakby wdychał Ducha Świętego. Zaraz też poczuł, że cośwyciąga go z tunelu. Chociaż z całych sił stawiał temu opór, coraz bardziej oddalał się od Niamh.Tymczasem ona wstała, odwróciła się i zaczęła iść przed siebie. Jackson wypuścił z płuc DuchaŚwiętego i zacisnął usta, żeby uniemożliwić mu powrót. A potem również wstał i podążył zaNiamh. Coś zakłóciło kontinuum czasoprzestrzenne – jakieś potknięcie, jakiś poślizg. Coś z ogromną siłąuderzyło go w pierś. Nie był już w białym korytarzu, tylko w krainie bólu. Po czym równie naglepowrócił do białego korytarza. Siostra szła przed nim, oglądając się przez ramię, przyzywając goskinieniem dłoni. Chciał powiedzieć, żeby się nie martwiła, bo już idzie, ale wciąż nie mógłmówić. Pragnął pójść za nią bardziej niż czegokolwiek na świecie. Cokolwiek go spotkało, było najlepszym, co mogło mu się przydarzyć. Znowu coś walnęło go w pierś. Jacksona ogarnęła nagła wściekłość. Kto go tak dręczy? Ktopróbuje go powstrzymać, żeby nie poszedł za siostrą? Ponownie znalazł się w białym korytarzu, tyle że tym razem nigdzie nie było widać Niamh.Czyżby zmęczyło ją czekanie? A potem wszystko się skończyło – biały korytarz zniknął,zastąpiony przez coś dziwnego i rozmytego jak obraz w kiepskim czarno-białym telewizorze.Jackson znów poczuł przeszywający ból, zupełnie jakby pioruny strzelały
prosto w jego czaszkę. Wiedział, że istnieje słowo na opisanie tego, jak się teraz czuje, ale minęło sporo czasu, zanimudało mu się je odnaleźć w zakamarkach umęczonego mózgu. „Zrozpaczony”. Był w drodze docudownego miejsca, kiedy jakiś gnojek go zawrócił. Po chwili znów zaczął osuwać się w niebyt,w ciemność. Tym razem nie było żadnego białego korytarza. Czekała go noc bez końca. III Jutro Osierocone psy Jak to – wyjechała? Dokąd? „Odwiedzić starą ciotkę, która zachorowała”. Nigdy nie wspominałao żadnej ciotce, a już na pewno o takiej, która mogłaby zachorować. – Zachorowała całkiem niespodziewanie – wyjaśnił zniecierpliwiony pan Hunter. Jakby Reggie niepotrzebnie zawracała mu głowę, jakby to ona wyrwała go ze snu o wpół dosiódmej rano. Na wpół przytomna nie mogła pojąć, dlaczego pan Hunter informuje ją przeztelefon, że nie musi tego dnia przychodzić do pracy. W pierwszej chwili pomyślała, że ma to jakiśzwiązek z wykolejonym pociągiem. Potem przyszło jej na myśl coś gorszego – że doktor Hunteri jej dziecku stała się jakaś krzywda. Na koniec zmroziło ją podejrzenie, że oboje w jakiś sposóbucierpieli w wyniku katastrofy kolejowej. Ale nie, pan Hunter wyrwał Reggie z łóżka o taknieludzkiej godzinie tylko po to, żeby powiedzieć jej o chorej ciotce. – Co to za ciotka? – spytała oszołomiona. – Nigdy nie mówiła, że ma ciotkę. – Nie sądzę, aby Jo o wszystkim ci opowiadała – stwierdził pan Hunter. – Czyli z doktor Hunter i dzieckiem na pewno wszystko w porządku? – chciała wiedzieć Reggie.– Nie zachorowali? Nic im się nie stało? – Oczywiście, że nie – odrzekł. – Dlaczego coś miałoby im się stać? – Kiedy pani doktor wyjechała? – Wieczorem ruszyła samochodem na południe. – Na południe? – Do Yorkshire. – Dokąd dokładnie? – Do Hawes, skoro już musisz to wiedzieć. – Mógłby pan przeliterować? – H-a-w-e-s. Czy możemy już skończyć to przesłuchanie? Wiesz co, Reggie? Zrób sobiekrótkie wakacje. Jo wróci za kilka dni. Wtedy do ciebie zadzwoni.
Pytanie, czemu doktor Hunter sama do niej nie zadzwoniła. Nie rozstawała się przecieżz telefonem komórkowym, który nazywała swoją „liną ratunkową”. Wszędzie z niego dzwoniła,twierdząc, że domowy aparat należy do Neila. Z drugiej strony, mogła wyjechać do tajemniczejciotki w takim pośpiechu, że nie zdążyła zadzwonić do Reggie. Tyle że doktor Hunter nie należałado osób, które zapominają zadzwonić. Reggie poczuła się nagle jak służąca, której właśniewymówiono służbę. – Kiedy dokładnie doktor Hunter wyjechała? – W nocy – burknął pan Hunter. Musiało być ciemno choć oko wykol, kiedy ruszała w drogę. Reggie wyobraziła sobie doktor Hunter w samochodzie, nocą, w zacinającym deszczu, z dzieckiem śpiącym w foteliku na tylnymsiedzeniu albo wprost przeciwnie, całkiem rozbudzonym i głośnym gaworzeniemprzeszkadzającym doktor Hunter prowadzić. Wyobraziła sobie, jak lekarka, nie patrząc na jezdnię,przetrząsa torbę z rzeczami małego w poszukiwaniu owsianych ciasteczek, żeby go uciszyć,a z głośników lecą największe przeboje z serialu Smyki (ulubionego programu dziecka). Takniewiele trzeba, żeby zdarzył się wypadek. Ciekawe, że doktor Hunter wyjechała do Yorkshireakurat w tym samym czasie, kiedy pędzący stamtąd pociąg się wykoleił i narobił w życiu Reggietakiego zamieszania. Sama miała ciotkę w Australii – siostrę matki o imieniu Linda. „Nigdy nie byłyśmy ze sobązżyte” – mawiała mama. Po jej śmierci Reggie odebrała od Lindy dziwny telefon. „Nigdy niebyłyśmy ze sobą zżyte – powiedziała ciotka, jak echo powtarzając słowa mamy. – Alewspółczuję ci straty”. Zabrzmiało to tak, jakby ona sama nie poniosła żadnej straty i tylko Reggiemusiała dźwigać cały ból. Wcześniej miała nadzieję, że może Linda zaprosi ją do siebie doAustralii, na stałe albo chociaż na wakacje („Moje ty biedactwo, pakuj się i zaraz tu przyjeżdżaj.Pozwól, że się tobą zaopiekuję”), lecz najwyraźniej taka myśl w ogóle nie postała w głowie ciotki(„No to dbaj o siebie, Regino”). Czekający ją dzień wydał się nagle Reggie nieznośnie długi. „Przyda ci się odpoczynek,Reggie. Zobaczysz, że miło jest mieć wolne” – powiedział pan Hunter, ale wcale nie było jejmiło. Nie miała ochoty odpoczywać. Chciała zobaczyć się z doktor Hunter i jej dzieckiem,chciała opowiedzieć o wydarzeniach minionej nocy – o wykolejonym pociągu, pani MacDonaldi tamtym mężczyźnie. Szczególnie o nim, bo jak się tak dobrze zastanowić, biedak zawdzięczałżycie (o ile ciągle żył) nie Reggie, tylko właśnie doktor Hunter. Przez całą noc – czy raczej tę jej końcówkę, którą spędziła w łóżku – Reggie przewracała sięniespokojnie z boku na bok w obcych czterech ścianach pokoju gościnnego pani MacDonald, razpo raz odtwarzając w pamięci wydarzenia ostatnich kilku godzin i aż drżąc z podniecenia na myślo tym, jak zrelacjonuje je doktor Hunter. Choć może „podniecenie” nie było w tym wypadkunajszczęśliwszym słowem; na torach działy się rzeczy straszne, ona zaś brała w nich udział. Byłaświadkiem i czynnym uczestnikiem. Zginęli ludzie, których znała i których nie znała. Dramat – tobrzmiało znacznie lepiej. Nie mogła się doczekać, żeby opowiedzieć komuś o tym dramacie.A konkretnie doktor
Hunter, ponieważ była teraz jedyną znaną Reggie osobą, która interesowałasię jej życiem. Doktor Hunter zaprowadziłaby ją do kuchni, włączyła ekspres do kawy i posadziła Reggie przyswoim ślicznym, wielkim, drewnianym stole. Postawiłaby przed nimi kubki gorącej kawyi talerzyk herbatników czekoladowych („Zgodnie z regulaminem, Reggie”) i dopiero wtedyzwróciłaby się do niej z twarzą płonącą z ciekawości: „W porządku, Reggie, teraz możesz mi wszystko opowiedzieć”. Reggie wzięłaby wówczas głęboki oddech i powiedziała: „Słyszała panio tym pociągu, który się wieczorem wykoleił? Byłam na miejscu katastrofy!”. Teraz przez jakąś ciotkę, w dodatku mieszkającą w H-a-w-e-s, nie miała komu o tym opowiedzieć. Co z tego, że doktor Hunter zapewne byłaby w pracy, zanim Reggie dotarłaby namiejsce i w domu zostałby tylko pan Hunter („To jaka właściwie jest twoja historia, Reggie?”), który jako audytorium pozostawiał wiele do życzenia? * Reggie zeszła na dół do kuchni pani MacDonald, włączyła czajnik elektryczny i nasypała kawyrozpuszczalnej do kubka z napisem „Wierzę w anioły”. Czekając, aż woda się zagotuje, upchnęław pralce koszmarnie zabrudzone rzeczy, które miała na sobie ubiegłej nocy. Następniew pojemniku na chleb odkryła pół bochenka czerstwego pieczywa tostowego, zrobiła sobiewielopiętrową kanapkę z dżemem i włączyła telewizor w samą porę, żeby na kanale GMTVobejrzeć początek serwisu wiadomości o siódmej. – Piętnaście osób zginęło, wiele jest poważnie rannych, w tym cztery w stanie krytycznym – oznajmiła spikerka, przybierając najbardziej grobową minę spośród tych, które miała w swoimrepertuarze, po czym oddała głos reporterowi na miejscu katastrofy. Ubrany w trencz mężczyznaściskający w dłoni mikrofon próbował udawać, że nie trzęsie się z zimna, jakby wcale nie pędziłnocą do Szkocji na złamanie karku, napompowany adrenaliną i podniecony perspektywączekającej go na miejscu jatki. – Już świta. Za moimi plecami widać istne pobojowisko – rozpoczął z namaszczeniem. Na pasku w dole ekranu wyświetlił się napis: „Katastrofa kolejowa w Musselburghu”. W tle jacyś ludzie w żółtych kurtkach odblaskowych kręcili się po złomowisku oświetlonymreflektorami. – Na miejsce zaczynają docierać pierwsze podnośniki – kontynuował reporter. – Podjętorównież czynności mające na celu wyjaśnienie przyczyn katastrofy. Ryk zwiększających obroty silników i metaliczny szczęk maszyn brzmiały identycznie jakdźwięki dobiegające zza ściany salonu pani MacDonald. Gdyby Reggie stanęła w
oknie sypialnii wspięła się na palce, prawdopodobnie dojrzałaby samego reportera. Po śmierci mamy do drzwi ich mieszkania zastukała jakaś dziennikarka. Wydała się Reggiebardziej zaniedbana i mniej przebojowa niż te, które widywało się w telewizji. Powiedziała, żejest z nią fotograf, niejaki Dave, i wskazała faceta, który czaił się za nią na klatce schodowej,czekając na sygnał do działania. Zmieszany Dave pomachał Reggie, jakby nawet takizaprawiony w bojach weteran jak on, świadek setek mniejszych i większych lokalnych tragedii,doskonale rozumiał, że dziewczynka, która właśnie straciła matkę, może sobie nie życzyć, aby fotografowano ją o ósmej rano z oczami czerwonymi od płaczu. „Odpieprzcie się” – warknęłaReggie i zatrzasnęła im drzwi przed nosem. Mama byłaby wstrząśnięta jej zachowaniem. SamaReggie była nim mocno wstrząśnięta. Dziennikarka i tak o nich napisała. „Tragedia w hotelowym basenie. Kobieta z sąsiedztwa giniena urlopie. Zrozpaczona córka odmawia komentarza”. Banjo leżał obok niej na kanapie podobny do nadmuchiwanej poduszki, z której zeszło powietrze.Skamlał przez sen i przebierał łapami, jakby gonił wyimaginowane króliki. W nocy ani razu sięnie obudził i nie wykazał zainteresowania czymkolwiek, co się działo. Reggie położyła go nakanapie, okryła kocem, po czym – ponieważ nie potrafiła zostawić go samego – położyła się spaćw nieprzytulnym pokoju gościnnym pani MacDonald, wsunięta między prześcieradło zeszczotkowanego nylonu a cienką, lekko wilgotną kołdrę puchową. U siebie spała w podwójnym łóżku mamy, miękkim i pełnym poduszek, w różowej pościeliozdobionej haftem angielskim, którą mama tak lubiła. Reggie postarała się, żeby po spoconym,owłosionym ciele motocyklisty Gary’ego nie pozostał tam żaden ślad. Przed Hiszpanią częstoleżała za ścianą we własnym łóżku, z głową nakrytą trzema poduszkami, starając się nie słuchaćtłumionych (o tyle, o ile) śmiechów oraz trzeszczenia sprężyn dobiegających z pokoju mamy.Było to dla niej potwornie krępujące. Żadna matka nie powinna narażać córki na podobneprzeżycia. Miło leżało się w łóżku mamy w ciemnościach, na pociechę mając rozproszone światłoulicznej latarni za oknem. Wyglądała jak wielka pomarańczowa lampka nocna. Reggiezaanektowała wyłącznie mamine łóżko, i to tylko dlatego, że jej własna sypialnia byłapozbawioną okna klitką. Reszta pokoju wciąż należała do mamy: w szafie wisiały jej ubrania, natoaletce stały jej kosmetyki, kapcie pod łóżkiem cierpliwie czekały, kiedy znowu wsunie w niestopy. Powieść Cud Danielle Steel nadal leżała na nocnym stoliku, założona na stronie numer 251,w miejscu, w którym mama przerwała lekturę przed wyjazdem do Hiszpanii. Reggie nie potrafiłajej stamtąd zabrać. Mama nie wzięła na urlop żadnych książek. „Nie sądzę, abym miała czas naczytanie” – chichotała. Mary, Trish i Jean przestały w końcu przekonywać Reggie, żeby oddała rzeczy mamy jakiejśinstytucji charytatywnej. Proponowały nawet, że same wszystko spakują i wywiozą. JednakReggie zbyt często zaglądała do sklepów z używanymi rzeczami. Wolała nie ryzykować, żeprzeglądając w jednym z nich stare książki czy porcelanę jakiejś staruszki,
przypadkiem natkniesię na którąś ze spódnic mamy albo na parę jej butów. Albo co gorsza zobaczy, jak ktoś zupełnieobcy obmacuje jej rzeczy. „Odchodzimy, niczego po sobie nie pozostawiwszy” – powtarzaładoktor Hunter, lecz to nie była prawda. Mama zostawiła po sobie całkiem sporo. Banjo wydał naraz stęknięcie, jakiego Reggie nigdy dotąd nie słyszała. Numer do weterynarzazapisany czarnym pisakiem był przyklejony do ściany obok telefonu. Reggie miała nadzieję, żeto nie ona będzie musiała go wykręcić. Kończąc kanapkę, z roztargnieniem pogłaskała psa po łbie.Wciąż była głodna jak wilk, zupełnie jakby opuściła kilka posiłków. Można by przypuszczać, żecałe wieki minęły od czasu, gdy siedziała z panią MacDonald przy stole w jadalni i jadła jejpopisowe spaghetti. Na wspomnienie pani MacDonald żołądek Reggie wykonał dziwne salto.Pomyśleć, że jej nauczycielka już nigdy nie usiądzie przy tym stole, nigdy nie zje spaghetti aniw ogóle niczego innego. Poprzedniego dnia spożyła swoją ostatnią wieczerzę. Reporter na miejscu katastrofy w dalszym ciągu nawijał. – Docierają do nas sprzeczne informacje na temat tego, co się właściwie stało wczorajwieczorem. Jak dotąd policja nie potwierdziła doniesień, jakoby w chwili wypadku w odległościkilkuset jardów stąd na torach znajdował się samochód, ale też im nie zaprzeczyła. Na ekranie mignęła przebitka wiaduktu nad linią kolejową. Nie ulegało wątpliwości, że jakiśwóz zjechał z drogi, przebił barierkę i spadł na tory poniżej. Reporter nie dodał, że był to niebieski citroën saxo ani że siedziała w nim pani MacDonald,wówczas już martwa jak głaz. Fakty te nie zostały na razie podane do wiadomości publicznej.Reggie znała je tylko dlatego, że późnym wieczorem, kiedy wróciła z miejsca wypadku, do drzwipani MacDonald zapukała policja i zasypała ją pytaniami o „lokatorkę domu”. Gdzie jest?O której Reggie spodziewa się jej z powrotem? Policjantów było dwóch: jeden rumiany,w średnim wieku („sierżant Bob Wiseman”), drugi drobny, przystojny Azjata, młodyi najwidoczniej bezimienny. Z jakiegoś powodu obaj wbili sobie do głowy, że Reggie jest córką pani MacDonald. („Mamazostawiła cię samą w domu?”). Przystojny młody posterunkowy o azjatyckich rysach twarzyzaparzył filiżankę herbaty i podał ją Reggie cały rozdygotany, jakby nie wiedział, co ona z niązrobi. Ponieważ burczało jej w brzuchu, pomyślała o wafelku karmelowym, którego powinnazjeść razem z panią MacDonald. Przypuszczała, że nie wypada zaproponować policjantomwafelków, skoro przed chwilą starszy z nich oznajmił jej: „Bardzo mi przykro, ale obawiam się, żetwoja mama nie żyje”. Reggie na moment kompletnie zgłupiała. Jej mama nie żyła od ponad roku, wydawało sięwięc trochę dziwne, że policja dopiero teraz ją o tym informuje. W głowie miała mętlik.Z miejsca katastrofy wróciła przemoczona do suchej nitki, cała w błocie i krwi. Krwi tamtegomężczyzny. Rozebrała się do naga i spędziła całą wieczność pod letnim prysznicem w łaziencepani MacDonald. Potem założyła jej szlafrok z polaru w kolorze lawendy, który nieprzyjemniepachniał i miał z przodu plamy po napoju słodowym – który nauczycielka widocznie popijała gow łóżku. Na dworze wciąż wyły syreny, z góry dobiegał warkot helikopterów.
Jeden z nich zabrał rannego mężczyznę. Reggie widziała, jak maszyna startuje z pola podrugiej stronie torów. „Dobra robota – pochwalił ją ratownik. – Dzięki tobie facet maprzynajmniej jakąś szansę”. * – Pani MacDonald nie jest moją matką – sprostowała, zwracając się do starszego policjanta. – Gdzie w takim razie jest twoja matka? – zapytał z troską. – Mam szesnaście lat – odrzekła Reggie. – Nie jestem dzieckiem, tylko wyglądam młodo naswój wiek. Nic na to nie poradzę. Policjanci przyglądali jej się z powątpiewaniem, nawet ten przystojny Azjata, który samwyglądał na szóstoklasistę. – Mogę pokazać dowód, jeżeli chcecie. A moja mama od dawna nie żyje – dodała. – Wszyscy umarli. – Nie wszyscy – zastrzegł Azjata. Zabrzmiało to raczej tak, jakby ją poprawiał, a nie pocieszał. Reggie spojrzała na niego spodełba. Żałowała, że ma na sobie nieświeży szlafrok pani MacDonald. Nie chciała, żeby pomyślał, żeubrała się tak z własnej woli. – Nie poinformowaliśmy jeszcze prasy – powiedział starszy policjant. Wyglądał dziwnie znajomo; Reggie miała wrażenie, że był kiedyś u niej w mieszkaniu i szukałBilly’ego. – Rozumiem. Usiłowała się skupić. Była taka zmęczona, po prostu wykończona. – Nie mamy pewności, co się właściwie stało – ciągnął. – Sądzimy, że panna MacDonaldnajprawdopodobniej zjechała z drogi i jej samochód spadł z wiaduktu na tory. Nie wiesz, czyostatnio nie zdradzała objawów przygnębienia? – Pani MacDonald – poprawiła go Reggie w jej imieniu. – Myślicie, że sama się zabiła? Była gotowa w to uwierzyć. Ostatecznie pani MacDonald umierała i mogła uznać, że lepiejodejść szybko, niż długo się męczyć. Wtem przypomniała sobie o Banjo. Wykluczone, nigdy niezostawiłaby psa samego. Jeżeli chciałaby popełnić samobójstwo, zjeżdżając z wiaduktu prostopod nadjeżdżający ekspres, zabrałaby Banjo ze sobą. Siedziałby obok niej na przednim siedzeniusaxo jak maskotka. – Nie – powiedziała stanowczo. – Pani MacDonald była po prostu beznadziejnym kierowcą. Nie dodała, że była też gotowa na koniec świata, oczekiwała porwania Kościoła i życiawiecznego w miejscu, które – jeśli wierzyć opisom – przypominało trochę
Scarborough. Reggie wyobraziła sobie nauczycielkę ze spokojem kiwającą głową na widok pędzącej wprost na nią góry żelastwa i mówiącą: „Bóg tak chciał”. A może to było dla niej zaskoczenie? Może,zanim zginęła, spojrzała jeszcze na zegarek, żeby sprawdzić, czy pociąg nadjeżdża zgodniez rozkładem i szepnęła: „Niemożliwe, żeby to już…”. W jednej chwili żyła, w drugiej byłamartwa. Dziwny jest ten świat. Oczywiście mogła też odchodzić od zmysłów ze strachu, wiedząc, że znalazła sięw śmiertelnej pułapce, a maszyna będąca powodem jej zguby zmierza ku niej z prędkością stumil na godzinę. Może szok był tak wielki, że nie mogła zrobić jedynej rozsądnej rzeczy w tejsytuacji, czyli wyskoczyć z samochodu i wiać, ile sił w nogach. Reggie wolała nawet niewyobrażać sobie takiej ewentualności. – Poza tym miała guza mózgu – dodała, unikając spojrzenia młodego Azjaty w obawie, żemogłaby się zaczerwienić. To by dopiero była kompromitacja. – Możliwe, że… Czy ja wiem? Żeten guz nagle eksplodował. – Ktoś musi ją zidentyfikować – stwierdził sierżant Wiseman. – Myślisz, że temu podołasz? – Teraz? – Może być jutro. No i jutro właśnie nadeszło. – Będziemy państwa na bieżąco informować o tej sprawie – obiecał spiker, gapiąc sięz powagą w kamerę. Następne ujęcie pokazało jego koleżankę, której uśmiech z powodu tragedii na torach był tylkotrochę węższy niż zwykle. – A teraz – oznajmiła – mamy przyjemność powitać w studiu najnowszą lokatorkę domu przyAlbert Square, która zdążyła już sporo namieszać w serialu EastEnders… Reggie wyłączyła telewizor. Zauważyła, że powietrze w domu jest dziwnie nieruchome, zupełnie jakby ktoś wypuścił jez płuc i więcej go nie zaczerpnął. Przyjrzała się uważnie leżącemu na kanapie Banjo. Na wpółprzymknięte oczy miał załzawione, wysunięty język zwisał mu smętnie z pyska. Stareńkie żebraani drgnęły. Nie oddychał. W jednej chwili żył, w drugiej nie. Oddech był wszystkim. Byłnajważniejszy, decydował o życiu i śmierci. Reggie tchnęła życie w tamtego mężczyznę – czypowinna teraz zrobić to samo z psem? Nie. Gdyby Banjo miał w tej sprawie coś do powiedzenia,nosiłby przy sobie karteczkę z prośbą „Nie reanimować”, ukrytą w malutkiej baryłce przy obroży.Niektórzy umierali zbyt wcześnie (na przykład większość znanych Reggie osób), podczas gdy inniludzie (oraz psy) odchodzili, kiedy nadszedł ich czas.
Poczuła, że w piersi wzbiera jej coś jakby tłumiony śmiech, co w istocie było falą rozpaczy.Tak samo zareagowała na wiadomość o śmierci mamy. Dowiedziała się o niej przez telefon od Sue (tej od Carla) z Warrington, ponieważ Gary był zbyt „wstrząśnięty”, żeby z nią porozmawiać.„Tak mi przykro, skarbie” – powiedziała Sue głosem zachrypłym od fajek. Zabrzmiało to szczerze,jakby po kilkudniowej znajomości zależało jej na mamie bardziej niż ciotce Lindzie, która – bądźco bądź – spędziła z mamą całe dzieciństwo. Reggie żałowała, że nie ma siostry: kogoś, kto również znałby i kochał mamę. Z kim mogłabydzielić ciężar podtrzymywania pamięci o zmarłej. Oczywiście, były jeszcze Mary, Trish i Jean,ale te w ciągu minionego roku zdążyły się pogodzić ze śmiercią mamy. Przestała być dla nichżywym człowiekiem i stała się smutnym wspomnieniem. Billy’ego Reggie nawet nie brała poduwagę – obchodził go tylko on sam. Kiedy ona umrze, to będzie koniec mamy. Rzecz jasna,będzie to także jej własny koniec. Dlatego Reggie chciała mieć tuzin dzieci, żeby po jej śmiercimogły się ze sobą spotykać i ją wspominać („A pamiętasz, jak…?”) i żeby żadne nie czuło się natym świecie samiutkie jak palec. Kiedyś spytała doktor Hunter, czy nie chciałaby mieć drugiego dziecka, braciszka albosiostrzyczki dla małego. Doktor Hunter zrobiła wtedy śmieszną minę i powtórzyła: „Drugiegodziecka?”, jakby to był jakiś dziwaczny pomysł. Reggie dobrze ją rozumiała. Dla niej to dzieckobyło wszystkim, królem świata, jej całym światem. Reggie co tydzień pielgrzymowała na grób mamy, żeby z nią porozmawiać. W drodzepowrotnej zawsze wstępowała do katolickiego kościoła i zapalała świeczkę. Dla niej to było zwykłehokus-pokus, wierzyła jednak, że dzięki takim gestom zmarli mogą pozostać wśród żywych. Terazbędzie musiała zapalać więcej świeczek. Wiedziała, że to okropne, ale bardziej dotknęła ją śmierć psa niż jego właścicielki. Pogłaskałauszka Banjo i zamknęła jego zamglone oczy. Minionej nocy tamten martwy żołnierz też miał nawpół otwarte oczy, lecz Reggie mu ich nie zamknęła. Nie było czasu na takie subtelności.Policjant o azjatyckich rysach się mylił – wszyscy wokół niej naprawdę umierali. To było jakjakaś klątwa, jak w tym horrorze Carrie. Niewykluczone, że miała na sumieniu równieżnieszczęsnych pasażerów pociągu. „Pechowa nastolatka czy anioł śmierci?” – powiedziała domartwego psa. „Nie sposób się nad tym nie zastanawiać”. Czy tamten mężczyzna też umarł?Może zamiast go uratować, zabiła go samą swoją obecnością? Jej oddech nie był tchnieniemżycia, lecz pocałunkiem śmierci. Pierwszą osobą, na którą się natknęła, kiedy na wpół się zsuwała, a na wpół spadałaz błotnistego nasypu, był żołnierz. Reggie zaświeciła mu w twarz latarką i szybko ruszyła dalej.Przypuszczała, że później będzie miała mnóstwo czasu na to, żeby rozmyślać, jak wyglądał pośmierci. Promień światła latarki był drżący i cienki. „Świecić na kolana, nie w oczy”. Mamapracowała kiedyś jako bileterka w kinie; po dwóch tygodniach ją wylali, bo wyjadała lodyz bufetu i nie płaciła za nie. U drugiej osoby, właśnie tego mężczyzny, wyczuła puls – słaby, bo słaby, ale zawsze. Jegoramię było w fatalnym stanie, krwawił z rozerwanej tętnicy, więc z braku laku Reggie
ściągnęłakurtkę, zwinęła jeden z rękawów i naprędce zrobiła z niego tymczasową opaskę uciskową, tak jakuczyła ją doktor Hunter. Próbowała wzywać pomocy, lecz znajdowali się głęboko w rowie i niktich nie widział ani nie słyszał. Z oddali dobiegało zawodzenie pierwszych syren. Reggie ponownie sprawdziła tętno na szyi mężczyzny. Tym razem nic nie wyczuła. Palcemiała całe śliskie od krwi, więc może się pomyliła. Zaczynała ją ogarniać panika. Przypomniałasobie Eliota, fantom do ćwiczenia reanimacji, który doktor Hunter przyniosła kiedyś do domu.W niczym nie przypominał człowieka, którego życie tak nagle i nieoczekiwanie znalazło się w jejrękach. Nie miała pojęcia, jak, nie przerywając uciskania krwawiącej tętnicy, rozpocząćoddychanie metodą usta-usta. A masaż serca? Przypominało to makabryczną rozgrywkęw Twistera. Pomyślała o hiszpańskim kelnerze, usiłującym tchnąć życie w płuca mamy. Czy byłtak zdesperowany jak ona teraz? A jeśli wystarczyło ją reanimować odrobinę dłużej, jeśli wcalenie umarła, tylko znajdowała się w stanie zawieszenia między życiem a śmiercią i czekała, żebyktoś ją uratował? Ta myśl poderwała Reggie do działania. Przeniosła kolano na zaimprowizowanyopatrunek i niczym wielki pająk wyciągnęła się nad ciałem rannego mężczyzny. Wystarczyłotrochę się postarać i proszę. – Tylko się nie poddawaj – powiedziała do niego. – Błagam. Jeśli nie dla siebie, to zrób to dlamnie. Wzięła naprawdę głęboki wdech i przyłożyła usta do jego warg. Smakował chrupkami serowo-cebulowymi. Reggie złapała autobus odjeżdżający z przystanku przed domem pani MacDonald. Zanim wyszła,zawinęła ciało Banjo w stary rozpinany sweter jego właścicielki i wykopała mu grób na jednejz rabatek kwiatowych. Smutna paczuszka kości. W ogrodzie na tyłach domu było jak pod Sommą.Czuła się okropnie, umieszczając bezwładne ciałko w nieprzyjaznej, błotnistej dziurze. Nada ypues nada, jak powiedzieliby Hemingway i pani MacDonald. Pierwsze rzeczy były miłe, ostatnie już nie tak bardzo, jak powiedziałaby Reggie. Deszcz padał też na pogrzebie mamy i opuszczono ją do podobnej błotnistej dziury w ziemi.Przy grobie zebrała się spora gromadka żałobników: Billy, Gary, Sue i Carl z Warrington (bardzoto było miłe z ich strony, zwłaszcza że prawie nie znali mamy), kilku motocyklistów, kumpliGary’ego, paru sąsiadów, Mary, Trish oraz Jean, rzecz jasna, całkiem liczna grupawspółpracowników mamy z supermarketu, nawet sam kierownik w czarnym krawacie i czarnymgarniturze, choć jeszcze miesiąc wcześniej groził mamie, że ją zwolni za „notorycznespóźnialstwo”. Przyszedł nawet mężczyzna-który-był-przedGarym i stanął daleko za wszystkimi. Billy pokazał mu wulgarny gest, na widok którego pastor prawie się zakrztusił i musiał powtórzyćmodlitwę.
– Niezła frekwencja – zauważył Carl, jakby zawodowo zajmował się chodzeniem napogrzeby. – Biedna Jackie – westchnęła Sue. Wcześniej w kościele odśpiewali hymn Trwaj przy mnie wybrany osobiście przez Reggie. Mama zawsze przy nim płakała, ponieważ śpiewano go na pogrzebie jej własnej matki. Reggiewszystkim się zajęła z pomocą Mary, Trish oraz Jean. Mama nie chodziła do kościoła, więc trudnobyło przewidzieć, czego by sobie życzyła. „No tak – ochrzczona, poślubiona i pogrzebanaw kościele, jak większość z nas” – stwierdziła Trish, jakby wygłaszała jakąś wielką życiowąmądrość. „Jak się tak zastanowić, coś w tym musi być” – dodała Jean. Reggie nie rozumiała,czemu cokolwiek miałoby w tym być. „Każdy z nas jest sam – powiedziała jej kiedyś doktorHunter. – Sam, porzucony i zdany na samotne dryfowanie w niekończącym się kosmosie”(czyżby znowu myślała o Łajce?). Reggie odparła wtedy: „Ale my mamy siebie, pani doktor”,na co doktor Hunter przytaknęła: „Masz rację, Reggie. My mamy siebie”. Kilka osób w autobusie dziwnie się przyglądało jej ubraniu, a dwie dziewczynki na górnejplatformie, wyglądające na nie więcej niż dwanaście lat (owocowy błyszczyk do usti niewiarygodnie nudne sekrety), otwarcie chichotały. Reggie miała ochotę im zaproponować,żeby same spróbowały wybrać z garderoby podstarzałej nawiedzonej byłej nauczycielki coś,w czym można by wyjść na ulicę i nie zwracać na siebie uwagi. Z braku innych możliwościzdecydowała się na rzeczy najbardziej nijakie: kremowy sweter z wiskozy, nylonową kurtkębordo z kapturem i parę czarnych spodni z poliestru, które musiała ze sto razy podwinąć w pasiei jeszcze przytrzymać paskiem. Pani MacDonald najprawdopodobniej nie miała żadnej odzieży,która nie byłaby uszyta ze sztucznej tkaniny. Dopiero kiedy Reggie się ubrała, dotarło do niej, jaktęgą i wysoką kobietą musiała być niegdyś jej nauczycielka, zanim skurczyła się tak, że wszystkowisiało na niej niczym na wieszaku. – Grubokoścista babka – zauważyła mama po swoim pierwszym spotkaniu z panią MacDonald. Ależ musiała się czuć skrępowana na zebraniu w tej okropnej szkole dla snobów! Zwłaszcza żepani MacDonald przez cały czas nawijała o Ajschylosie, jakby mama mogła mieć pojęcie, kto totaki. Teraz obie nie żyły (nie mówiąc o Ajsycholsie). Wszyscy umarli. Reggie nie włożyła bielizny pani MacDonald – koszmarne majty i rozciągnięte szare staniki to było dla niej za wiele. Jej własne ubrania wciąż schły na suszarce w łazience. Tylko kurtka tak 21nasiąkła krwią rannego, że nie dało się jej uratować. „Precz stąd, przeklęta plamo!” –
wyrecytowała Reggie, zwracając się do pojemnika na śmieci, zanim wrzuciła do niego kurtkę. W szkole omawiali Makbeta na zaliczenie. „Kto by jednak mógł myśleć, że starzec miał jeszcze
22 tyle krwi w swoich żyłach!”. Tamten ranny nie był wcale taki stary. Mógłby być jej ojcem. Nazywał się Jackson Brodie. Miała na rękach jego krew, ciepłą w chłodnym nocnym powietrzu.Obmyła się w jego krwi. Kiedy go brali na nosze, wsunęła rękę do kieszeni jego kurtki w nadziei, że znajdzie jakieśdokumenty, i wyciągnęła pocztówkę z widokiem Brugii. Na odwrocie obok adresu zapisanowiadomość: „Kochany Tato, Brugia jest bardzo ciekawa, mają tu wiele ładnych budynków.Ciągle pada. Objadam się frytkami i czekoladą. Tęsknię! Całuję! Marlee”. Kartka wciąż tkwiła w jej torbie – ubłocona, zakrwawiona i wymięta. Reggie miała teraz dwiepocztówki, których radosna treść została naznaczona śmiercią. Przypuszczała, że tę z Brugiipowinna komuś oddać, najchętniej tamtemu mężczyźnie do rąk własnych. O ile przeżył. Lekarzz lotniczego pogotowia ratunkowego powiedział jej, że zabierają go do Szpitala Królewskiego, alekiedy rano tam zadzwoniła, nie mieli w rejestrze pacjenta o nazwisku Brodie. Czy to znaczyło, żeumarł? Reggie nie była pewna. Adam spętany w otchłani A zatem nie umarł, jeszcze nie. Chociaż całkiem żywy też nie był. Tkwił w jakimś dziwnymstanie zawieszenia między życiem a śmiercią. Zawsze wyobrażał sobie to miejsce (o ile w ogóle je sobie wyobrażał) jako coś w rodzajuhotelu Hilton na lotnisku Heathrow – beżowe nijakie wnętrza, ludzie w podróży. Gdybyw dzieciństwie pilniej nadstawiał uszu, być może zapamiętałby słowa matki katoliczkio oczyszczającym ogniu czyśćca, który go teraz trawił – stale i bezlitośnie, jakby podsycanywiecznotrwałym paliwem. Nie przypominał sobie żadnych kazań, w których byłaby mowao szumach i trzaskach wypełniających głowę ani o wrażeniu, że po skórze biegają mugigantyczne stonogi. Ani – co gorsza – o uczuciu, że w jego mózgu roją się karaluchy i – stuk, stuk– stukają ohydnymi odnóżami. Ciekawe, jakie jeszcze niespodzianki czekały na niego w tymhotelu tranzytowym Pana Boga? To niesprawiedliwe, pomyślał poirytowany. „A kto powiedział, że życie jest sprawiedliwe?” – powtarzał mu setki razy ojciec. Sam Jackson mówił to zresztą swojej córce. („Toniesprawiedliwe, tatusiu”). Rodzice byli do niczego. Życie powinno być sprawiedliwe. Powinnobyć istnym rajem na ziemi. Zauważył, że po śmierci zrobił się gderliwy. Nie powinien tutaj tkwić, powinien być terazz Niamh – gdziekolwiek ona przebywa – w tym sielankowym miejscu, w którym nieżywedziewczęta zmartwychwstają do wiecznej chwały. Psiakrew! Okropnie bolała go głowa. Toniesprawiedliwe.
Od czasu do czasu ktoś go odwiedzał. Matka, ojciec, brat. Wszyscy troje nie żyli, więc Jacksondomyślił się, że sam również jest martwy. Ich sylwetki były rozmyte, gdy zbyt długo się w niewpatrywał, drżały i rozpływały się w powietrzu. Przypuszczał, że sam też jest rozmyty. Katalog martwych gości zdawał się pękać w szwach. Wśród przypadkowych osób znaleźli sięjego dawny belfer od geografii, niesympatyczny, apoplektyczny typ, który zszedł na udar mózguw pokoju nauczycielskim, pierwsza dziewczyna Jacksona, miła, prostolinijna Angela, która w dniuswoich trzydziestych urodzin umarła w ramionach męża z powodu tętniaka, oraz pani Patterson,ich dawna sąsiadka, która zwykła plotkować z mamą przy herbacie, kiedy Jackson był małymchłopcem. Nie myślał o niej od lat i miałby spory problem, żeby przypomnieć sobie jejnazwisko, gdyby nie zjawiła się przy jego łóżku ze starą torbą na zakupy ze sztucznej skóryw ręce, rozsiewając wokół zapach kamfory. Raz odwiedziła go Amelia, siostra Julii, niezmiennienaburmuszona, i czuwała u jego boku. Nie był pewien, czy jej obecność oznacza, że umarła nastole operacyjnym. Pewnego popołudnia zobaczył tamtą ubraną na czerwono kobietę z pociągu – zdecydowanie mniej energiczną niż wtedy, kiedy widzieli się po raz ostatni. Obok jego łóżkaprzewijały się całe zastępy martwych ludzi. Wolałby, żeby przestali go nawiedzać. Bycie martwym wyczerpywało. Miał teraz bogatsze życie towarzyskie niż przed śmiercią.Nie, nie prowadzili długich rozmów – jedyne, co Jackson zdołał wykrzesać ze swoich gości, toniewyraźny bełkot, chociaż ku jego konsternacji Amelia krzyknęła nagle: „Farsz!”, a jakaś kobietaw średnim wieku, której nigdy wcześniej nie widział, nachyliła się nad jego uchem i szeptemspytała, czy nie widział gdzieś jej psa. Brat nigdy nie zostawał długo, siostra nie pojawiła sięponownie, chociaż była jedyną osobą, którą Jackson miałby ochotę zobaczyć. Obudziło go dobiegające spod łóżka szczekanie małego teriera. Wiedział, że nie jest całkiemrozbudzony, przynajmniej nie w dotychczas sobie znanym znaczeniu tego słowa. Głos Spocka(albo Leonarda Nimoya, zależy, jak na to spojrzeć) mruknął mu do ucha: „To też jest życie,Jacksonie, ale inne niż dotychczas nam znane”. Miał dość. Musiał się wyrwać z tego domu wariatów, choćby miało go to zabić. Otworzyłoczy. – Witamy z powrotem – odezwał się kobiecy głos. Czyjaś sylwetka zamajaczyła przed nim i zaraz zniknęła. Cała była rozmyta. – Rozmyta – powiedział. A może tylko pomyślał? Był w szpitalu, a rozmyta sylwetka należała do pielęgniarki.Najwyraźniej jednak przeżył. – Czołem, żołnierzu – odparła pielęgniarka.
Buntowniczka Co im strzeliło do głowy, żeby wstać o tak nieludzkiej porze? Znowu siedzieli we czwórkę przystole w jadalni, tym razem przy śniadaniu. Patrick zrobił francuskie tosty i podał je ze śmietankąoraz dodatkiem zupełnie niesezonowych malin na porcelanowych talerzach Wedgewoodaudekorowanych cukrem, jakby byli w eleganckiej restauracji. Maliny przyleciały aż z Meksyku. Bridget i Tim spali jak zabici, w przeciwieństwie do Louise, która do wczesnych godzinrannych uwijała się na miejscu katastrofy. Czuła się kompletnie wypompowana, lecz Patrick,który przez całą noc operował kolejno dowożone ofiary wypadku, był rześki jak zwykle. Pan ZłotaRączka. Louise nalała sobie kawy do filiżanki, kontemplując czerwone maliny na białym talerzu.Skojarzyły się jej z kroplami krwi na śniegu z czytanej niegdyś bajki. Mdliło ją ze zmęczenia.Miała wrażenie, że tkwi w jakimś koszmarze albo w tym filmie Buñuela, w którym wszyscy stalezasiadali do stołu, chociaż nie było nic do jedzenia. Tyle że w jej przypadku wciąż podtykano jejpod nos rzeczy, których nie była w stanie przełknąć. Bridget pracowała kiedyś jako specjalistka do spraw zakupów w sieciówce odzieżowej, chociażpatrząc na nią, nikt by na to nie wpadł. Miała na sobie trzyczęściowy kostium w agresywnychkolorach, który prawdopodobnie kosztował fortunę, a wyglądał tak, jakby ktoś pociął flagi kilkuegzotycznych państw i pozszywał je ze sobą na chybił trafił. Z kolei Tim był dawniej szefem dużej firmy księgowej, obecnie zaś korzystał z „luksusówwcześniejszej emerytury”. „Zostawił mnie dla golfa” – stwierdziła z udawaną rozpaczą Bridget.Sama nie zdradziła, czym się teraz zajmuje. Louise wolała nie pytać, pewna, że odpowiedź jązirytuje. Patrick uosabiał to, co w Irlandczykach najlepsze, Bridget to, co najgorsze. – Meksykańskie maliny – powiedziała głośno. – Co za absurd! Tyle się mówi o ograniczaniuemisji dwutlenku węgla. – Czy nie za wcześnie na takie tematy, Louise? – jęknął Tim, łapiąc się za głowę z udawanymznużeniem. – Nie rozmawiajmy przy śniadaniu o jedzeniu. – A znasz lepszą porę, żeby o tym rozmawiać? – palnęła Louise. I kto w tej rodzinie był małym rewolucjonistą? – Louise jako nastolatka nie przeszła fazy buntu – wyjaśnił Patrick. – Teraz widocznie tonadrabia. – Roześmiał się. Louise rzuciła mu przeciągłe spojrzenie. Od kiedy to traktował ją tak protekcjonalnie? Oczywiście miał rację, za młodu wcale się nie buntowała – trudno się buntować, kiedy rodzonamatka wraca do domu po nocy (jeśli w ogóle) i godzinami rzyga jak rozwydrzony nastolatek.Louise musiała dojrzeć o wiele wcześniej od swoich rówieśników. „Teraz widocznie to nadrabia”.
Najwyraźniej. Wychowywała się bez ojca – jednorazowy numerek na Gran Canarii nie miał dlaniego, jak widać, większego znaczenia – i była bardzo ciekawa, czy właśnie dlatego zwróciłauwagę na Patricka. Może podświadomie dostrzegła w nim ojca, którego nigdy nie miała? Czydzięki temu udało mu się zmylić jej czujność i wleźć do jej łóżka? Co to miało być, jakiś cholernykompleks Elektry? – Rozmowa o mechanizmach konsumpcji nie wydaje mi się czymś szczególniebuntowniczym – zwróciła się do Tima. – A ty jak sądzisz? Podczas gdy on zastanawiał się nad odpowiedzią, Louise spojrzała na Patricka i powiedziała: – Francuskie tosty. Albo chleb moczony w jajku, jak to nazywaliśmy my, proletariusze. Czemu po prostu nie dźgnęła go widelcem? – Mój ojciec przez całe życie pracował w dublińskim urzędzie miasta – odrzekł wesoło. – Wątpię, aby stawiało to nas na wyższym szczeblu drabiny społecznej. Był Irlandczykiem, walczył słowami, podczas gdy Louise z natury wolała walkę wręcz. Przezjedną krótką, lecz satysfakcjonującą chwilę zastanawiała się, czy nie rzucić mu w głowę tymwyszukanym francuskim tostem. Patrick posłał jej promienny uśmiech. Odwzajemniła go.Miłość małżeńska jest trudna. – No nie wiem, Paddy – wtrąciła się Bridget, druga połowa „nas”. – Mówisz tak, jakby nasztatko był śmieciarzem, a przecież był rzeczoznawcą. Brennanowie nigdy nie należeli do takzwanej klasy robotniczej. – Niech żyje burżuazja – mruknęła Louise. – Ojej, czy ja powiedziałam to głośno? Przepraszam, wyrwało mi się. – Louise – upomniał ją łagodnie Patrick, kładąc jej dłoń na ramieniu. – Co, Louise? – ofuknęła go, strącając jego dłoń. – No i nici z diety – stwierdziła Bridget, dzielnie wszystkich ignorując i biorąc się do jedzenia. Louise miała ochotę zauważyć, że dieta najwyraźniej nie obowiązuje szwagierki już oddłuższego czasu, ale zdołała ugryźć się w język. – Zjedz coś, Louise – namawiał ją Patrick. Znowu to samo: tatko wie najlepiej. „Miłość cierpliwa jest, łaskawa jest”, przypomniała sobie.Tylko czy naprawdę powinna przyjmować rady od rzymskiego mizogina z I wieku naszej ery? – Nazywaj to sobie, jak chcesz: francuski chleb, tost moczony w jajku, bylebyś coś zjadła – dodał. – Szkoda, że nie udał nam się wczorajszy wieczór – powiedziała Bridget. – Masz na myśli ten wykolejony pociąg, przez który nie dokończyliśmy kolacji? – spytałaLouise. – Rzeczywiście, fatalnie się złożyło.
– Chwała Bogu, że zdecydowaliśmy się przyjechać samochodem – wtrącił Tim. Louise kusiło, żeby wylać mu kawę na tę łysiejącą głowę. – Zdaję sobie sprawę z rozmiarów katastrofy – odparła sztywno Bridget. – Biedny Paddyprzez całą noc operował. Louise się nie liczyła, rzecz jasna. Za to Patrick był święty. Według Bridget ratował ludzi.„Raczej ich stawy biodrowe” – mruknęła Louise, a Patrick zaśmiał się krótko. Na sali operacyjnej było jasno i czysto, krwi tylko trochę, pacjenci cisi i dobrze wychowani.Nie to co na torach, gdzie w deszczu, ciemnościach i brudzie człowiek potykał się o oderwanekończyny i wysłuchiwał ludzkich krzyków albo, co gorsza, kompletnej ciszy. Louise trzymała zarękę mężczyznę, któremu lekarz musiał na miejscu amputować nogę. Wciąż miała na palcu swójpierścionek z brylantem, iskrzący się w świetle reflektorów służb ratunkowych. Nie musiała tambyć, ale jako policjantka robiła, co do niej należało. – Śledztwo prowadzi straż kolejowa? – zainteresował się Tim, cały nadęty, jakby znane mubyły odpowiednie procedury. – Oddelegowali zastępcę w randze SOŚ – ucięła Louise, nie wdając się w szczegóły. – Starszego oficera śledczego – wyjaśnił życzliwie Patrick, widząc puste spojrzenie Tima. W każdym razie bardziej puste niż zwykle. – Ale przecież istnieje teraz coś takiego… Jakże się to nazywa? Biuro Badania WypadkówKolejowych? – Komisja – westchnęła Louise. – Komisja Badania Wypadków Kolejowych. Straż kolejowaw Szkocji nie ma wystarczających mocy przerobowych do prowadzenia takiego śledztwa. – A każda nagła utrata życia wymaga zaangażowania prokuratury – dodał Patrick. – Ale przecież… Chryste Panie! Ileż można nudzić? Louise przyjęłaby teraz każdą, nawet najbardziej gównianą sprawę; wszystko było lepsze odtowarzystwa Bridget i Tima. Patrick miał zabrać ich dzisiaj do St. Andrews. – Mam nadzieję, że żaden z was nie zamierza grać w golfa? – spytała niespokojnie Bridget. – Och, no wiesz, nigdy nic nie wiadomo. Może rozegramy partyjkę – roześmiał się Patrick. W towarzystwie siostry stale dopisywał mu świetny humor, można wręcz rzec, że promieniał.Tym samym całkiem skutecznie ją obłaskawiał. Louise zastanawiała się, czy nie powinnanaśladować jego pogody ducha, obawiała się jednak, że byłoby to dla niej
zbyt wielkiewyzwanie. Patrick musnął palcami grzbiet jej dłoni leciutko, jakby była chora czy zgoła umierająca. – Jutro chcielibyśmy pojechać do Glamis. Byłoby nam miło, gdybyś też się wybrała. Mnie byłoby miło – dodał ciszej. – Wiem, że jutro masz wolne. – Tak się składa, że nie. Coś mi wypadło w robocie. – Jedź ostrożnie – rzuciła, kiedy wreszcie udało jej się wstać od śniadania. – Zawsze jeżdżę ostrożnie. – Czego nie da się powiedzieć o innych kierowcach. Mogłaby pójść do domu Hunterów na piechotę, ale gdzie tam; wzięła samochód. Mając celne oko, można by stanąć na dachu ich segmentu i rzucić kamieniem tak, żebywylądował na podjeździe Hunterów. Wczoraj Joanna Hunter, dzisiaj Neil Hunter. Dwiekompletnie różne wizyty w dwóch kompletnie różnych celach. Dziwny zbieg okoliczności, żebyw ciągu zaledwie dwóch dni policja interesowała się i mężem, i żoną. „Zbieg okoliczności to nicinnego jak logiczne wyjaśnienie, na które jeszcze nikt nie wpadł” – powiedział kiedyś JacksonBrodie, lecz między zwolnieniem Andrew Deckera a obecnymi kłopotami Neila Huntera nie byłożadnego związku. Zresztą to, że Jackson Brodie coś powiedział, wcale nie znaczyło, że musiała tobyć prawda. W kwestii zagadek kryminalnych trudno go uznać za wyrocznię. Dom Hunterów był ciemny i cichy. Louise zaparkowała obok wielkiego, bajeranckiego czarnegorange rovera Neila Huntera, który z pewnością stanowił dla przyrody większe zagrożenie niżmeksykańskie maliny. Zadzwoniła do drzwi. Gdy Neil Hunter otworzył, pokazała mu legitymację policyjnąi przywołując na twarz swój najbardziej promienny uśmiech, powiedziała: – Dzień dobry, panie Hunter. Neil Hunter miał nieco wczorajszy wygląd, choć nie zasługiwał jeszcze na mianoniechlujnego. Louise zrozumiała, czemu kobieta pokroju Joanny Hunter mogła się nimzainteresować. Mąż był jej całkowitym przeciwieństwem. Miał na sobie lewisy i starą koszulkę z logo Red Sox – istny wilk w wilczej skórze. Czuć było odniego wczorajszą whisky, ulatniającą się wszystkimi porami skóry. Sprawiał wrażenie dostateczniewymiętego – zarówno jeśli chodzi o ubranie, jak i o twarz – żeby wyglądać na wyrwanego zesnu. Louise wyczuła jednak aromat kawy, zauważyła także, że
stół kuchenny jest cały zasłanyteczkami i papierami, jakby mężczyzna spędził całą noc na robieniu rachunków. Może obliczał,czy wypłata ubezpieczenia za spalony salon z automatami do gry pokryje zaległe podatki? Stół był wielki i staroświecki – taki, że człowiek mimowolnie spodziewał się ujrzeć przy nimwiktoriańską kucharkę wyrabiającą ciasto. Z okazji ślubu Bridget i Tim podarowali im automat dopieczenia chleba, triumfalnie wyciągnąwszy go z bagażnika samochodu. „Jest naprawdę dobry – powiedziała Bridget. – Z najwyższej półki”. Louise zastanawiała się, jak długo będzie musiałaodczekać, zanim odniesie go do sklepu z używanymi rzeczami. Rzadko była czegoś tak pewna jak tego, że zejdzie z tego świata, nie upiekłszy ani jednego bochenka chleba. Mogłaby się o tozałożyć! Neil Hunter zerknął na legitymację Louise i rzekł: – Pani nadkomisarz – unosząc ironicznie brew, jakby jej stopień wydał mu się zabawny. Mówił z akcentem z Glasgow i miał zachrypnięty głos, jakby na śniadanie wypalił całą paczkępapierosów. Dwadzieścia lat wcześniej jego obcesowość wydałaby się jej atrakcyjna. Terazmiała tylko ochotę mu przywalić. Ostatnio wszystkim miała ochotę przywalić, fakt. – Wpuści mnie pan na chwilę? – spytała z udawaną beztroską i przekroczyła próg, zanimzdążył zaprotestować. Policjanci to nie wampiry, nie czekają na zaproszenie. – Chciałabym z panem porozmawiać o pożarze pańskiego salonu z automatami do gry. – Jest już raport z dochodzenia? – zapytał. Wyglądał, jakby mu ulżyło, jakby spodziewał się usłyszeć od niej coś innego. – Owszem. Obawiam się, że ogień został podłożony celowo. Żadnego załamywania rąk w geście szoku i przerażenia. Sprawiał raczej wrażeniezrezygnowanego. A może obojętnego? W domu panowała zaskakująca cisza. Ani śladu doktorHunter i dziecka. Czy tamtej dziewczyny. Jedyną dobrą rzeczą, jaka wynikła z wczorajszejkatastrofy kolejowej – o ile w ogóle można tak powiedzieć, bo chyba nie – był fakt, że odwróciłauwagę żądnych sensacji mediów od zwolnienia Andrew Deckera i dalszych losów JoannyMason. Do kuchni wszedł pies, obwąchał buty Louise i klapnął na podłogę. – Mogę zapytać, gdzie jest doktor Hunter? – zwróciła się do Neila Huntera. – A czy ja mogę zapytać, po co ona pani? – wyraźnie wzburzyło go jej pytanie. Kiedy wspomniała o pożarze, nie wyglądał na zdenerwowanego, za to rozsypał się napierwszą wzmiankę o żonie. Ciekawe. Zniecierpliwiony westchnął i odparł:
– Wyjechała do Yorkshire. Jej ciotka nagle zachorowała. Tylko co Jo ma z tym wszystkimwspólnego? – Nic. Byłam tutaj wczoraj, nie mówiła panu? Chciałam ją uprzedzić, że Andrew Deckerzostał zwolniony z więzienia. – Ach, więc o to chodzi – skrzywił się. – Faktycznie wyszedł? – Tak, obawiam się, że właśnie o to. Nic panu nie mówiła? Czy nie po to było małżeństwo, żeby dzielić się z drugim człowiekiem najgłębszymi,najmroczniejszymi sekretami? Może z Joanną Hunter łączyło ją więcej, niż przypuszczała. – Informacje o jego zwolnieniu przeciekły do prasy. Chciałam ostrzec doktor Hunter, że jejprzeszłość znów może zostać wyciągnięta na światło dzienne. Naprawdę nic panu nie wspomniała? – Wyjechała w pośpiechu. W sumie dobrze się złożyło. W Yorkshire uniknie może tego całegozamieszania. – Nie wydaje mi się, żeby prasa nie miała tam wstępu – stwierdziła Louise. – Ale być możena pewien czas zgubią trop. – Chyba że będą chcieli odszukać ciotkę. – Czy to ciotka po mieczuczy po kądzieli? – zapytała. – Ze strony matki czy ojca? – A jakie to ma znaczenie? Louise wzruszyła ramionami. – Tak tylko pytam. – To siostra ojca Joanny, Agnes Barker. Zadowolona pani? – Dzięki. – Louise wyszczerzyła do niego zęby w uśmiechu. Na czole miał wypisane „kłamca” i to wielkimi literami. – Rzeczywiście wspominała, że chciałaby na trochę wyjechać. Neil Hunter wydał jej się nagle bardzo zmęczony. Gestem zaproponował Louise, żeby usiadłaprzy stole i zaproponował kawę, wsypując jednocześnie ziarna do pojemnika bardzo drogiegoekspresu, który robił wszystko od mielenia kawy po spienianie mleka i wyglądał, jakby byłw stanie sam wyhodować ziarna, gdyby go tylko ładnie poprosić. Zapach był tak nęcący, żeLouise nie dała się długo prosić. Prędzej pozwoliłaby sobie uciąć rękę, niż zrezygnowałaz porannej kawy. Co za niefortunne porównanie. Przed oczami stanął jej obrazek z minionej nocyi znaleziona na torach ręka, a właściwie rączka. Louise podniosła ją odruchowo i rozpaczliwiezaczęła się rozglądać za jej właścicielem. – Gdzie dokładnie w Yorkshire przebywa pańska żona?
– W Hawes. – Słucham? – H-a-w-e-s. To miasteczko w Yorkshire Dales. Kiedy się widziały, Joanna nie wspomniała Louise o żadnej ciotce (ale czy powinna?). Możejej mąż miał rację i choroba zaatakowała znienacka, dając doktor Hunter świetną wymówkę,żeby uciec. Dobrze mieć w zanadrzu taką ciotkę. – A zatem… – podjęła lekkim tonem – czy przychodzi panu do głowy ktoś, kto mógłby chciećspalić pańską nieruchomość? Ma pan jakichś wrogów? – W swoim czasie wkurzyłem całkiem sporo ludzi – odparł Neil Hunter. – Przygotuje pan dla nas listę nazwisk? – Pani żartuje? – Nie. Będziemy też potrzebowali wykazu pańskich operacji finansowych firmowych i prywatnych. A także polis ubezpieczeniowych. – Myślicie, że puściłem budę z dymem, żeby wyłudzić odszkodowanie – powiedział zeznużeniem w głosie; zabrzmiało to raczej jak stwierdzenie niż jak pytanie. – A zrobił pan to? – Jeśli nawet, to sądzi pani, że się przyznam? – Jeszcze dziś przed południem ktoś zgłosi się do pana z nakazem wydania dokumentacji – odparła Louise. – To chyba nie powinien być dla pana żaden problem, prawda? Mam na myśliprzygotowanie odpowiednich papierów. Lubiła wyprowadzać z równowagi takich facetów jak Neil Hunter. Nie mogli się jejsprzeciwić, bo ostatecznie była z policji, a oni nie. Kiery, trefle, karo, piki, nakaz. Atu. – Skąd – mruknął. – Żaden problem, złociutka. Ewidentnie zgrywał przed nią twardziela z Glasgow. Czyżby autoironia? Zadzwonił telefon. Neil Hunter gapił się na niego, jakby widział go po raz pierwszy. – Jakiś problem, złociutki? – spytała go Louise. Nim połączenie zostało przekierowane na pocztę głosową, Neil Hunter chwycił komórkę,mruknął: – Pani pozwoli…? – i nie czekając na potwierdzenie, wyszedł z pokoju. Zanim zamknąłza sobą drzwi, zdążyła dojrzeć fragment salonu po drugiej stronie holu. Na bocznym stolikuw niebiesko-białym dzbanku wciąż tkwiły gałązki wiciokrzewu i bukszpanu. Z tej odległościwyglądały na uschnięte. Podeszła z kawą do korkowej tablicy i przestudiowała uważnie jej zawartość. Zaraz po swojejpoprzedniej wizycie u Joanny Hunter pojechała prosto do Świata Akcesoriów
Biurowychw Hermiston Gate i kupiła sobie taką samą tablicę do powieszenia w kuchni, ale na razie nieprzyszło jej do głowy nic, co mogłaby na niej przypiąć. Na tablicy Joanny Hunter wisiało mnóstwo zdjęć dziecka i psa, ale tylko jednoprzedstawiające ją z mężem, zrobione gdzieś na wakacjach. Oboje wyglądali na znaczniemłodszych i bardziej beztroskich niż obecnie. Jedna z fotografii przedstawiała Joannę Hunter(wówczas jeszcze Mason) jako nastolatkę w stroju sportowym zwycięsko przekraczającą linięmety. Na innym biegła w maratonie londyńskim i wyglądała na bardziej wysportowaną niżLouise kiedykolwiek mogłaby wyglądać w podobnej sytuacji. Było tam też zdjęcie JoannyHunter, studentki medycyny na uniwersytecie w Edynburgu; z triumfalnym uśmiechemtrzymała w górze puchar, otoczona wianuszkiem podobnie ubranych osób. Wszyscy mieli nasobie identyczne sportowe bluzy z literami „KSUE”, które wydały jej się znajome, ale nie mogłasobie przypomnieć, co oznaczają. Dwie ostatnie litery odnosiły się na pewno do UniwersytetuEdynburskiego, ale co poza tym? Louise zrobiła dyplom z literatury angielskiej na tym samymuniwersytecie, cztery lata przed Joanną Hunter. Rocznik ’85. Całe wieki temu. W innym życiu. Taka tablica była trochę wystawianiem swojego życia na widok publiczny. Może JoannaHunter chciała sobie w ten sposób zrekompensować tamte zdjęcia swoje i swojej rodziny, którena krótki czas stały się pożywką mediów? „Tak wygląda teraz moje życie” – zdawała się mówić.„Oto ja. Nie jestem już ofiarą”. Ciekawe, czy swoje serce, swoje prawdziwe ja trzymała napiętrze pod kluczem? Matka z trójką dzieci na czarno-białej fotografii. No jasne. „KSUE”. Klub Strzelecki Uniwersytetu Edynburskiego. Jeszcze jako studentka Louiseumówiła się kiedyś na randkę (bardzo eleganckie określenie, zważywszy na to, co się potemwydarzyło) z chłopakiem, który należał do tego klubu. Kto by przypuszczał, że Joanna Hunterbyła kiedyś Annie Oakley wydziału medycyny. Szybko biegała i doskonale strzelała. Chciała byćgotowa na następny raz. * Neil Hunter wrócił do kuchni bardzo czymś poruszony. Jego twarz przybrała chorobliwie szaryodcień i cała błyszczała od potu. Louise przyszło na myśl, że może być alkoholikiem. – Jeszcze kawy? – zaproponował zrezygnowanym tonem, po czym, siląc się nagle naserdeczność, rzucił: – A może kieliszeczek czegoś mocniejszego? Typowy koleś z Glasgow, w jednej chwili zasępiony, w drugiej aż nazbyt przyjacielski.Wyraźnie udawał wesołość, był przy tym tak blady, jakby miał zaraz zemdleć. Nie sposób byłosię nie zastanawiać, kto mógł go do tego stopnia wytrącić z równowagi. – Jest wpół do dziesiątej rano – zauważyła, gdy Neil Hunter wyjął z szafki dwa kieliszkii butelkę whisky. – Czyli prawie noc – odrzekł, nalewając sobie alkoholu na dobre dwa palce. Wyciągnął rękęz butelką i spojrzał pytająco na Louise. – To jak? Niech pani nie odmawia słomianemuwdowcowi, w dodatku na ciężkim kacu.
Poszukiwany, poszukiwana W drodze do swojego mieszkania Reggie wstąpiła do sklepu pana Hussaina, który mieścił się tużobok na rogu. Wszyscy sąsiedzi mówili, że kupują „u Pakistańca”. W tej okolicy rasizm był takpowszechny, że brzmiało to niemal sympatycznie. Pan Hussain cierpliwie tłumaczył każdemu, ktotylko chciał słuchać (niewielu takich było), że pochodzi z Bangladeszu. „Kraju wstrząsanegoniepokojami” – podkreślił kiedyś ponuro w rozmowie z Reggie. – To całkiem jak u nas – odparła. Przypomniała sobie tamtego przystojnego policjanta o azjatyckich rysach twarzy. Ciekawe,czy on też pochodzi z Bangladeszu. Miał piękną cerę, bez jednej skazy, jak u dziecka – jaku dziecka doktor Hunter. Doktor Hunter powinna była zabrać Reggie ze sobą. Opiekowałaby sięmałym, kiedy doktor Hunter zajmowałaby się tą swoją rzekomą ciotką. – Jak ona ma na imię? – zapytała pana Huntera. – Kto? – wyraźnie był rozdrażniony. – Ta ciotka – wyjaśniła Reggie. Na ułamek sekundy zawahał się, zanim odpowiedział: – Agnes. – Ciocia Agnes? – Tak. – Czy ciotka Agnes? – A jakie to ma znaczenie? – burknął. – Dla niej może ma. W sklepiku kupiła lokalną gazetę i batonik Mars. Pan Hussain postukał w nagłówek na pierwszejstronie, zanim nabił zakupy na kasę. – Coś okropnego – mruknął. „Evening News” wycisnęła z wczorajszej katastrofy, ile się dało. Nad kolorowym zdjęciemniemal przełamanego na pół wagonu wielki nagłówek krzyczał: „JATKA!”. Jatka, czyli miejsce,gdzie dawniej sprzedawano mięso z uboju. Mięso, po łacinie carno, carnis. Ten sam rdzeń cow „karnawale”. Pożegnanie mięsa. Trudno o dwa bardziej kontrastowe słowa – „karnawał”i „jatka”. Wszędzie – no, może nie wszędzie, na przykład nie w Bangladeszu, ale na pewno w wielu innych krajach – okres Wielkiego Postu był tradycyjnie poprzedzony karnawałem,
23mięsnym obżarstwem, tymczasem Brytyjczycy mogli liczyć tylko na naleśniki. Rok temu ostatki przypadły akurat na ponury czas między śmiercią mamy a podjęciem przez Reggie pracyu doktor Hunter. Mimo to usmażyła naleśniki, usiadła przed telewizorem, obejrzała kolejny odcinek Rebusa i zjadła je wszystkie sama. No i potem ją zemdliło. Fotografia na pierwszej stronie gazety nie oddawała atmosfery minionej nocy. Patrząc na nią,trudno było sobie wyobrazić, jak to wszystko wyglądało w ciemnościach i w deszczu. Jak to jest:mieć dłonie lepkie od krwi i czuć na swoich wątłych, młodych ramionach przygniatający ciężarodpowiedzialności za czyjeś życie. – Coś okropnego – zgodziła się z panem Hussainem. W końcu na miejsce wypadku przyjechali ratownicy i wybawili Reggie z kłopotu. Jedennałożył rannemu mężczyźnie maskę tlenową i zaczął pompować tlen, podczas gdy drugi rozdarłmu koszulę na piersi i przytknął do ciała elektrody. Mężczyzną gwałtownie szarpnęło, drgnąłi powrócił do życia. Za bardzo przypominało to któryś z odcinków Ostrego dyżuru, żeby mogło sięwydawać realne. – Dobra robota – pochwalił ją ratownik. – Wyjdzie z tego? – Dzięki tobie facet ma przynajmniej jakąś szansę – odparł. Potem we dwóch zabrali rannego na nosze i wsadzili do helikoptera. I to był koniec. Reggiestraciła go z oczu. Z ciężkim westchnieniem wzięła z lady gazetę i batonik. – Muszę lecieć. Mam sporo rzeczy dozrobienia, panie Hussain. – Nie zapomniałaś o czymś? – zapytał. Zawsze dorzucał jej za darmo opakowanie drażetek miętowych. Reggie nieszczególnie za nimiprzepadała, ale darowanemu koniowi… i tak dalej. Sklepikarz zagrzechotał w powietrzudrażetkami, po czym delikatnie rzucił je Reggie, wykonawszy zamach jak przy grze w kręgle. – Dzięki – odparła, chwytając je w locie jedną ręką. – Tworzymy niezłą drużynę – zauważył pan Hussain. – Jak najbardziej. Tydzień wcześniej pan Hussain pokazał jej egzemplarz gazetki jednej z edynburskich agencjihandlu nieruchomościami i stwierdził, że ich okolicę czeka świetlana przyszłość. „To istny raj dladeweloperów” – mruknął ponuro. Blok, w którym mieszkała Reggie, nie wyglądał, jakby czekałago świetlana przyszłość. Na klatce zawsze unosił się niemiły
zapach. Reggie była zresztą jedynąosobą, która tam sprzątała. Ich czynszówka znajdowała się w ślepej uliczce, na końcu którejrozsiadł się opuszczony skład celny. Posępne czarne kraty w oknach wyglądały jak żywcemprzeniesione z którejś powieści Dickensa. Pan Hussain powtórzył też plotkę, jakoby Tesco zamierzało wyburzyć ów skład i zbudować najego miejscu supermarket. Oboje z Reggie byli zgodni co do jednego: uwierzą, kiedy zobaczą. Na razie pan Hussain nie zamierzał martwić się na zapas, że pod bokiem wyrośnie mu konkurencja. Drzwi do mieszkania Reggie trudno było uznać za piękne. Zdaniem doktor Hunternajpiękniejsze drzwi na świecie znajdowały się we Florencji, w tamtejszym battistero, jak powłosku nazywano baptysterium. Jako szesnastolatka doktor Hunter spędziła pół roku w Rzymiew ramach wymiany szkolnej („Ach, bella Roma!”) i zwiedziła wtedy „wszystko, co się dało”:Weronę, Florencję, Bolonię, Mediolan. Wymawiała włoskie słowa z doskonałym akcentem,nieważne, czy chodziło o Leonarda da Vinci czy pizzę neapolitańską (w dniu urodzin Reggielekarka zaproponowała, żeby poszły coś zjeść; jubilatka wybrała Pizza Express w Stockbridge).Reggie nie wyobrażała sobie, co może być lepszego od półrocznego pobytu we Florencji. Albow Paryżu, Wenecji, Wiedniu, Granadzie czy Sankt Petersburgu. Gdziekolwiek. Część powierzchni drzwi pokrywały wykonane sprejem mazaje. Żadna wielka sztuka, poprostu pewnego wieczoru jakiś koleś plątał się po klatce z puszką czerwonej farby. Na drewniewidniały głębokie zadrapania, jakby do mieszkania usiłował się dostać kot gigant (Reggie niemiała pojęcia, skąd się tam wzięły), oraz ślady wyglądające, jakby ktoś próbował wyrąbać drzwisiekierą (i rzeczywiście tak było; sprawcy oczywiście szukali Billy’ego). Ani jedne, ani drugie niebyły nowe. Nowa była za to kartka, przyklejona do drzwi kawałkiem gumy do żucia, na której ktośnapisał: „Reggie Chase, dorwiemycie”. Pisane razem. Upłynęła dłuższa chwila, podczas którejReggie wpatrywała się w wiadomość, a potem druga, jeszcze dłuższa, gdy się zastanawiała,czemu jej mieszkanie nie jest zamknięte na klucz. Może kot gigant wrócił. Drzwi uchyliły się, gdytylko ich dotknęła. Czyżby to była sprawka beztroskiego, wkurzającego Billy’ego? Jej brat mieszkał teraz w TheInch, ale często posługiwał się adresem Reggie w Gorgie, żeby zacierać za sobą ślady, i czasamiwpadał sprawdzić, czy pocztą przyszło do niego coś ciekawego. Niekiedy zostawiał Reggiegotówkę, a ona wolała nie pytać, skąd są te pieniądze. Było pewne, że ich nie zarobił,przynajmniej uczciwie. Zawsze wpłacała je do kasy mieszkaniowej w nadziei, że w ten sposób pocichu się „wypiorą” i pozbędą piętna podejrzanych machinacji Billy’ego. Stanęła w progu salonu i zamarła. Musiało minąć trochę czasu, zanim jej mózg przeanalizowałto, co zobaczyły oczy. Pokój był kompletnie zdemolowany. Szuflady kredensu wyciągnięto, ichzawartość wysypano na podłogę. Ktoś pociął skórzane obicie kanapy, poprzewracał i porozbijałulubione bibeloty mamy: naparstki i miniaturowe imbryczki leżały rozrzucone na dywanie.Wypracowania i notatki Reggie wytrząśnięto z teczek oraz segregatorów, książki ciśnięto na stertępośrodku pokoju. Wyglądało to tak,
jakby ktoś przygotował ognisko i nie zdążył go podpalić. Zesterty unosiła się dziwna woń, coś jak kocie siki. W sypialni mamy szuflady również były powyciągane, na podłodze walały się jej ubrania,które ktoś najwyraźniej pociął nożem lub nożyczkami. Na różowej pościeli ozdobionej haftem angielskim widniały ślady czegoś, co przypominało czekoladę. Reggie była więcej niż pewna, żeto nie czekolada. Czekolada tak nie śmierdziała. Swoje ubrania Reggie nadal trzymała w dawnej sypialni. Zastała tam podobny obrazek – wszystkie rzeczy wyrzucone na środek pokoju. Tu też czymś cuchnęło, Reggie nie miała odwagiprzyglądać się temu bliżej. W kuchni to samo – szafki opróżnione, lodówka otwarta, porozrzucane jedzenie. Wszędziewalały się sztućce i skorupy porozbijanych naczyń. Ktoś wylał mleko na podłogę i cisnął o ścianębutelką przecieru pomidorowego, który utworzył szerokie krwawe bryzgi. W łazience, która była szafą wnękową w przedpokoju, dopóki nie położono w niej kafelkówi nie zainstalowano prysznica, ktoś nieudolnie napisał na ścianie farbą w spreju: „Nieżyjesz”.Reggie poczuła wzbierającą jej w żołądku żółć. Zrobiło jej się niedobrze. „Dorwiemycie”. Jacymy? Kim byli ludzie, którzy nie potrafili pisać rozdzielnie? Z pewnością szukali Billy’ego. Billy znałwielu ludzi, którym nie było po drodze z pisownią. Z ust wyrwał jej się stłumiony dźwięk podobny do krzyku rannego zwierzątka. To był jej dom,dom mamy, i ktoś go zdemolował. Zbezcześcił. Mieszkanie nigdy nie prezentowało sięwyjątkowo, lecz było wszystkim, co Reggie miała. Czyjaś dłoń pchnęła ją brutalnie i Reggie runęła jak długa na posadzkę. Zerwała przy tymzasłonę prysznicową. Przed oczami stanęła jej scena z Psychozy. Upadając, uderzyła się w czoło.Zbierało jej się na płacz. Dwóch mężczyzn. Młodzi, agresywni. Jeden rudy, drugi tleniony blondyn z dziobatą twarzą.Jego skóra przypominała skórkę pomarańczy. Nigdy wcześniej żadnego z nich nie widziała.Blondas miał w ręku nóż zębaty, który wyglądał, jakby można nim było wypatroszyć rekina.Z jednego z ząbków zwisał strzępek różowej poszewki na kołdrę mamy. Reggie zdrętwiała. Bałasię, że się zmoczy albo jeszcze gorzej. „Nie jestem dzieckiem” – powiedziała wczorajpolicjantowi, ale nie mówiła prawdy. Pomyślała o mamie leżącej na brzegu basenu w nietwarzowym pomarańczowym kostiumiez lycry. Nie chciała, żeby ktoś znalazł ją martwą pod prysznicem w upokarzającej pozycji,ubraną w okropne ciuchy pani MacDonald. Nawet nie włożyła bielizny! Czuła bolesnepulsowanie tętnicy szyjnej. Czy zamierzali ją zabić? Zgwałcić? A może jedno i drugie? Albojeszcze coś gorszego? Bez trudu potrafiła sobie wyobrazić tę gorszą ewentualność – wystarczyłomieć nóż i dużo czasu. Musiała coś zrobić, coś powiedzieć. Czytała gdzieś, jak ważna jestrozmowa z napastnikiem, uświadomienie mu, że ma do czynienia z żywą osobą, niez przedmiotem. Tyle że w ustach jej zaschło. Zupełnie jakby najadła się papieru ściernego.Z trudem wydobywała z siebie słowa. Chciała powiedzieć: „Nie zabijajcie mnie, jestem zamłoda”, lecz zamiast tego wyszeptała:
– Billy’ego nie ma. Od dawna go nie widziałam. Słowo! Tamci wymienili między sobą zdziwione spojrzenia, a Rudy odparł: – Jakiego Billy’ego? Szukamy kolesia o imieniu Reggie. – Nigdy o nim nie słyszałam. Przysięgam! Niewiarygodne, ale zaczęli się zbierać do wyjścia. – Jeszcze tu wrócimy – postraszył ją Blondas. Potem ten drugi, rudawy, powiedział: – Mamy dla ciebie prezent. Wyciągnął z kieszeni książkę (niewątpliwie egzemplarz z biblioteczki klasyki Loeba) i cisnął niąw Reggie jak granatem. Nawet nie próbowała jej pochwycić, bo wyobraziła sobie, że wybuchajej w rękach. Nie wierzyła, że zawiera tylko coś tak niewinnego jak słowa. W uszach dźwięczałjej głos pani MacDonald, mówiącej: „Słowa są naszą najpotężniejszą bronią”. Wolne żarty. Słowanie zdołały jej ocalić od śmierci pod kołami rozpędzonego pociągu („Pomocy!”). Nie mogły teżocalić Reggie przed zbirami przynoszącymi niechciane prezenty („Nie, dziękuję”). – Hasta la vista, mała – rzucił jeszcze Rudy i obaj wyszli. Co za idioci. Idioci z klasyką Loeba po pachą. Podniosła książkę, która leżała otwarta pod prysznicem zieloną okładką do góry niczymzestrzelony ptak. Pierwsza część Iliady. Co chcieli jej w ten sposób przekazać? Odwróciła książkęi przeczytała spłowiały podpis na wyklejce: „Moira MacDonald, Girton College, 1971”. Dziwniebyło wyobrazić sobie panią MacDonald jako młodą dziewczynę. Dziwnie było wyobrazić sobie,że nie żyje. Jeszcze dziwniejsze było to, że jedna z jej zaginionych książek trafiła w ręceprześladowców Billy’ego. Konie trojańskie mają to do siebie, że ich zawartość okazuje się zaskakująca. Iliada paniMacDonald nie była w tym względzie wyjątkiem. Kiedy Reggie chciała przekartkować książkę,zorientowała się, że ktoś poddał ją brutalnej operacji, wycinając wewnątrz równy sześcian.Wyglądało to jak kasetka. Albo grób. Idealna kryjówka, tylko na co? Była pewna, że tamci sobie poszli, gdy nagle Blondas wsadził głowę przez drzwi łazienki.Reggie wrzasnęła ze strachu. – Zapomniałem powiedzieć – parsknął, rozbawiony jej przerażoną miną – żebyś nieinformowała policji o naszych dzisiejszych odwiedzinach. W przeciwnym razie… Wyprostował kciuk i palec wskazujący i wycelował, jakby trzymał ją na muszce. A potemznów zniknął. Ku swemu zaskoczeniu Reggie zwymiotowała do sedesu cały poranny tost. Trochę to
trwało,zanim przestała dygotać na całym ciele. Czuła się tak, jakby brała ją grypa, doszła jednak do wniosku, że to wszystko ze strachu. Zataczając się, z bijącym sercem wybiegła na klatkę schodową. Cała była zlana zimnympotem. Jak burza wpadła do sklepu pana Hussaina. – Wszystko dobrze? – zapytał. – Dobrze, dobrze, panie bobrze – wymamrotała. Kiepski żart Billy’ego z czasów, kiedy był mały. Nawet wtedy jej nie śmieszył. Czy powinnaopowiedzieć o wszystkim panu Hussainowi? Tylko co dalej? Zaparzy jej na zapleczu filiżankęsłodkiej jak ulepek herbaty, po czym zadzwoni na policję, a wtedy tamci wrócą i zastrzelą jąz wyimaginowanego pistoletu? Albo zabiją słowami? Wyglądali na takich, którzy mają prawdziwąbroń. W zasadzie wyglądali identycznie jak Billy. – Muszę lecieć, panie Hussain, bo spóźnię się na autobus. „Gdybym tylko miała przy sobie Sadie!” – myślała, zmierzając jak najszybciej w stronęprzystanku autobusowego. Tamci dwa razy by się zastanowili, zanim by z nią zadarli, gdyby byłz nią wielki pies. „Kiedy spacerujesz z Sadie, masz wrażenie, że rozstępuje się przed tobą MorzeCzerwone – powiedziała jej kiedyś doktor Hunter, pieszcząc uszy suki. – Zawsze czuję się przyniej bezpieczna”. Czy doktor Hunter miała się czego bać? Czego? Czy miało to jakiś związek z jej historią? Czy to możliwe, żeby tamci naprawdę jej szukali? Żeby zmyliło ich jej imię („Szukamykolesia o imieniu Reggie”)? Czego od niej chcieli? Niczym nie zawiniła, była tylko siostrąBilly’ego. Wybrała numer brata i usłyszała: „Osoba, z którą próbujesz się skontaktować, jest w tejchwili nieosiągalna”. Zadzwoniła do doktor Hunter, ale nikt nie podnosił słuchawki. „Nieżyjesz”,pisane razem. Razem – jakby wszyscy mieli zginąć razem z nią. Jakby nie dość było trupów. Coś ją zastanowiło: kiedy pan Hunter rozmawiał z nią przez telefon, w tle słychać było szczekanieSadie. Jeśli akurat nie była w pracy, doktor Hunter wszędzie zabierała ze sobą sukę. Dlaczego terazją zostawiła? – Jej ciotka jest uczulona. – Ciotka Agnes? – Tak. – Doktor Hunter nie mogła jej czegoś na to dać? Antyhistaminy albo czegoś takiego?I dlaczego nie odbiera telefonu, panie Hunter? – Zostaw Jo w spokoju, Reggie. To dla niej trudny okres. Przestań jej się narzucać –
wystarczy, że przeszłość znów ją dopadła. Rozumiesz? – Ale… – Wiesz co, Reggie? – przerwał jej pan Hunter. – Co? – Skończmy już tę rozmowę. Mam teraz sporo na głowie.– Ja też, panie Hunter. Ja też.
Zaginiony w akcji Dawno, bardzo dawno temu, kiedy zarówno świat, jak i Jackson byli znacznie młodsi, kazałwytatuować sobie na piersi, tuż nad sercem, swoją grupę krwi. Stara żołnierska sztuczka – jeśli ciępostrzelą albo wylecisz w powietrze na minie, lekarze od razu będą mogli wziąć się do roboty.Jego koledzy z wojska powiększali później swoje kolekcje tatuaży o sylwetki kobiet, buldogówi flagi brytyjskiej. Niektórzy – serio! – tatuowali sobie nawet słowo „matka”, lecz Jackson nigdynie był amatorem tego rodzaju ozdób. Obiecał nawet córce tysiąc funtów w gotówce, jeżelidotrwa do dwudziestych pierwszych urodzin, nie przyozdobiwszy ciała żadnym motylkiem,delfinem ani chińskim znakiem oznaczającym szczęście. Sam Jackson wybrał prosty, praktycznyprzekaz: „grupa krwi A Rh+”. Lekko spłowiały sinoniebieski tatuaż stanowił dotychczas jedyniepamiątkę po jego dawnym życiu. „A Rh+” – przyjemna, popularna grupa krwi, występującau około trzydziestu pięciu procent populacji. Cała masa potencjalnych dawców. Teraz okazali sięszalenie przydatni – każdą cenną czerwoną kroplę w żyłach zawdzięczał nieznanym sobieludziom, z którymi połączyło go braterstwo i siostrzeństwo krwi. Dzięki nim powrócił do światażywych. – Myśleliśmy, że zatamowaliśmy ten krwotok z tętnicy, ale dalej lało się z ciebie jakz dziurawej beczki. Udało się dopiero za którymś podejściem – oznajmił mu wesoły lekarz. – Jestem doktor Bruce, ale mów mi Mike – dodał, siadając na brzegu łóżka Jacksona i szczerzączęby w uśmiechu, jakby dopiero co poznali się w barze. „Mów-mi-Mike” był o wiele za młody na lekarza. Jackson się zastanawiał, czy pielęgniarkiwiedzą, że na ich oddział zaplątał się uczniak z pobliskiej podstawówki. – Niech ma chłopak satysfakcję – szepnęła mu do ucha pielęgniarka, teraz jakby trochę mniejrozmyta. – Wydaje mu się, że jest dorosły. – Dziękuję – zwrócił się do lekarza Jackson. – Nie ma sprawy, koleś. W dodatku australijski uczniak. Inny lekarz stażysta („Doktor Samms, mów-mi-Charlie”) wyglądał jak Harry Potter. Jacksonnie chciał być leczony przez kogoś o wyglądzie Harry’ego Pottera, ale w obecnym położeniu niebardzo mógł się targować. – Wygląda na to, że oberwałeś w głowę – powiedział chłopiec czarodziej. – Zdarzyło ci się tojuż kiedyś? – Może – odparł Jackson. – Powinieneś tego unikać – stwierdził chłopiec czarodziej takim tonem, jakby Jackson sam sięnadstawiał do bicia. – Rozmyte – mruknął. Było to zdecydowanie jego ulubione słowo. Kiedy jego córka uczyła się mówić,
pierwszewypowiedziane przez nią słowo brzmiało „kot”. Wszystko tak nazywała: kaczki, mleko, swójwózek. Cokolwiek ją zainteresowało, było „kotem”. Jednowyrazowy świat i życie od razu jestprostsze. Musi do niej zadzwonić i powiedzieć jej o tym – kiedy przypomni sobie jej imię. Albo,skoro o tym mowa, swoje własne imię. Spał, a gdy znów się obudził, przy jego łóżku stała inna pielęgniarka. – Kim jestem? – spytał. Zabrzmiało to jak pytanie domorosłego filozofa, ale nie chodziło mu o metafizykę. Serio, kim właściwie był? – Nazywa się pan Andrew Decker – poinformowała go. – Naprawdę? – zdziwił się Jackson. Nazwisko wydało mu się dziwnie znajome. Coś drgnęło w którymś z mrocznych zakamarkówjego pamięci, ale nie miało to chyba żadnego związku z nim samym. Nie czuł się Andrew Deckerem. Z drugiej strony, nie czuł się jak nikt konkretny. – Skąd pani wie? – W kieszeni kurtki miał pan portfel – wyjaśniła. – A w nim prawo jazdy z pańskim nazwiskiemi adresem. Policja próbuje się skontaktować z kimś w pańskim miejscu zamieszkania. Jego tętnica łokciowa została niemal przecięta, co doprowadziło do „obfitego krwotoku”, jakpoinformował go sobowtór Harry’ego Pottera. Jacksonowi gwałtownie spadło ciśnienie i znalazłsię w stanie szoku. Jego mózg był przez pewien czas niedokrwiony. – Człowiek czuje wtedy zmęczenie, dreszcze, brakuje mu tchu – mówił Mike, latający lekarzz Australii. Wyglądał, jakby zażywał więcej leków niż jego pacjenci. – Do tego dochodzą nudności, otępienie, dezorientacja albo halucynacje. Tak było? – Znalazłem się w białym korytarzu. – Trochę to banalne – mruknął chłopiec czarodziej. – Nie warto niczego z góry przekreślać – pouczył go Jackson. – Niewykluczone, że nie będziesz pamiętał samego wypadku – uprzedził go latający lekarz. – Prawdopodobnie wspomnienie o nim nie trafiło do zasobów pamięci długotrwałej. Ale z czasemprzypomnisz sobie wszystko inne. Na początek przypomniałeś sobie, że masz córkę. Na miejscu wypadku ktoś udzielił Jacksonowi pierwszej pomocy i w ten sposób
uratował mużycie. Jeszcze jedna osoba, której nigdy nie będzie mógł podziękować. Odwiedziła go jakaś policjantka. Usiadła przy łóżku Jacksona i cierpliwie czekała, aż skupi naniej rozproszoną uwagę. Ktoś z policji zgłosił się pod adres widniejący na jego prawie jazdy, ale nikt tam nie słyszał o żadnym Andrew Deckerze. Prawo jazdy było stare i bez zdjęcia. Możezapomniał wyrobić nowe, kiedy zmieniał adres? Jackson popatrzył na nią pustym wzrokiem. – Nie mam pojęcia. – No cóż, nie minęło jeszcze wiele czasu – pocieszyła go policjantka. – Ktoś z pewnością się popana zgłosi. Dziwnie było słuchać od wszystkich o wypadku, którego się nie pamiętało. Jackson nie miałwspomnień związanych z wykolejonym pociągiem, w ogóle nie miał żadnych wspomnień. Byłjak czysta kartka, jak zegar bez wskazówek. Pożałował, że decydując się na tatuaż, ograniczył siędo podania tak podstawowej informacji. Oprócz grupy krwi trzeba było sobie wytatuowaćnazwisko, stopień służbowy i numer telefonu. – Ja swojemu kotu kazałam wszczepić specjalny chip – powiedziała pielęgniarka – dzięki temumam teraz spokój. – Umarłem – oznajmił nowej lekarce. – Na chwilę – odrzekła lekceważąco, jakby tylko ktoś, kto był martwy przez dłuższy czas, mógłzrobić na niej wrażenie. Nazywała się doktor Foster i najwyraźniej nie lubiła być na ty z pacjentami. – Ale formalnie… – zaprotestował, zbyt osłabiony, żeby się z nią spierać. Westchnęła, jakby pacjenci stale zawracali jej głowę, żądając określenia swojego statusu:żywy lub martwy. – Tak. Formalnie rzecz biorąc, był pan martwy – przyznała – przez krótką chwilę. Był już tutaj w poprzednim życiu. Od ilu tygodni tu leży? – Dokładnie od osiemnastu godzin – odparła nowa lekarka. Czyli że podróż do piekła i z powrotem (lub raczej do nieba i z powrotem) zajęła mu mniej niżdobę. Imponujące. Kiedy wypuszczą go do domu? – Może kiedy pan sobie przypomni, gdzie pan mieszka? – podsunęła doktor Foster. – Racja – mruknął Jackson. Spał. Tym się teraz zajmował. Spaniem. Zasnął na wiele lat. Kiedy się obudził, znów
usłyszało wykolejonym pociągu. Pielęgniarka pokazała mu nawet pierwszą stronę gazety z nagłówkiem„Jatka”. Nie mógł sobie przypomnieć, co to słowo znaczy. Nie przypuszczał, aby miałojakikolwiek związek z jazdą samochodem. Lubił samochody. Nazywał się Andrew Decker i lubiłsamochody, mimo to najwyraźniej podróżował pociągiem w nieznanym sobie kierunku. Nie miałprzy sobie biletu, telefonu, żadnych łączników ze swoim dawnym życiem. Nikt nie zauważył, że wyjechał i że nie wrócił. Jak długo właściwie tutaj leży? – Dwadzieścia godzin – odparła doktor Foster. Reggie Chase, dziewczyna detektyw – Pomyślałam, że mogłabym wyprowadzić na spacer psa. – Psa? – Sadie. Pan Hunter miał zachrypnięty głos. Był nieogolony i wyglądał na zmęczonego. („Z rana jestzwykle zły jak osa”). Czuć go było papierosami, chociaż podobno dawno rzucił palenie. W kuchnipanował okropny bałagan. Wyglądało na to, że zamiast zaprosić ją do środka, zamierzał trzymaćReggie na progu. Na blacie jednej z szafek kuchennych dostrzegła na wpół opróżnioną butelkęwhisky. – Uroki życia słomianego wdowca – powiedział i zaśmiał się z cicha. – Kiedy kota nie ma,myszy harcują. Na dużym stole stały dwa kubki, jeden ze śladami szminki w odcieniu bladego koralu. DoktorHunter takiej nie używała. Czy według pana Huntera to także są uroki życia słomianego wdowca? – Doktor Hunter zawsze wyprowadza Sadie na spacer – wyjaśniła Reggie – więc pomyślałam,że dopóki jest z wizytą u ciotki, ciotki Agnes, mogłabym pana wyręczyć. Pan Hunter potarł zarośniętą twarz, jakby nie mógł sobie przypomnieć, z kim właściwie ma doczynienia. Sadie za to od razu ją rozpoznała. Wyrosła u boku pana Huntera i na widok Reggiepomachała ogonem, chociaż jakby mniej entuzjastycznie niż zwykle. – Rozmawiał pan z doktor Hunter, odkąd wyjechała z domu w środę wieczorem? – Jasne, że tak. – Jak pan się z nią skontaktował? – Jak? – Pan Hunter zmarszczył brwi. – Telefonicznie. To oczywiste. – Zadzwonił pan na jej komórkę?
– Właśnie. Na jej komórkę. – Tyle że ja też dzwoniłam do doktor Hunter na jej komórkę i nikt nie odbiera. – Przypuszczam, że jest bardzo zajęta. – Opieką nad ciotką? – Właśnie. Nad ciotką. – Ciotką Agnes? Tą z Hawes? – Tak i jeszcze raz tak. Rozmawiałem z nią, Reggie. Wszystko u niej w porządku. Nie chce,żeby ktokolwiek jej przeszkadzał. – Przeszkadzał? – Co ci się stało w głowę? – spytał pan Hunter, zmieniając temat. – Wyglądasz gorzej, niż jasię czuję. Reggie delikatnie dotknęła guza na czole, którego sobie nabiła, upadając pod prysznicem. – Nie patrzyłam przed siebie – ucięła. Sadie niecierpliwie zaskamlała. Pamiętała, że na początku rozmowy padło słowo „spacer”, alenic się w związku z tym nie wydarzyło. – Pewnie nie ma pan czasu wyprowadzać Sadie – powiedziała Reggie domyślnie. – Ma panmnóstwo spraw na głowie i w ogóle. Pan Hunter spojrzał w dół na sukę, jakby ta miała za niego odpowiedzieć, po czym wzruszyłramionami i rzucił: – Dobra, okej, niech będzie, zgoda. Strasznie dużo słów, nawet jak na kogoś z Glasgow. – Da mi pan numer telefonu do ciotki doktor Hunter? – Nie. – Dlaczego nie? – spytała. – Bo starsza pani musi mieć spokój. – Ale torbę mogę zostawić? – Torbę? – powtórzył pan Hunter, jakby nie widział ogromnej torby z zakupami, którą Reggieprzytargała ze sobą. Wcześniej pojechała autobusem do centrum i wyczyściła swoje konto w Topshopie.Z mieszkania w Gorgie uciekła, tak jak stała (czyli niestety w ubraniu pani MacDonald) i niezamierzała wracać po żadną z rzeczy leżących na cuchnącej stercie w jej pokoju. W istociew ogóle nie zamierzała tam wracać. Jedyne, czego żałowała, to, że jej książki i prace szkolne teżzostały tak obrzydliwie sponiewierane.
W Topshopie kupiła dwie pary dżinsów, dwa bawełniane podkoszulki, dwa swetry, po sześć parmajtek i skarpetek, dwa staniki, trampki, dwie piżamy, płaszcz, szalik, czapkę oraz rękawiczki.(„Zawsze odpowiednio ubrana” – śmiała się doktor Hunter, patrząc na Reggie ubierającą sięprzed wyjściem do domu „na cebulkę”). Nigdy dotąd nie kupiła tylu ciuchów naraz, jeśli nieliczyć tamtego dnia, kiedy wraz z mamą usiłowały sprostać gargantuicznym wymogom okropnejszkoły dla snobów i kupić wszystkie wymagane stroje z bardzo długiej listy. Zakupy w Topshopieskojarzyły się Reggie z wyprawką albo z posagiem: ładne staroświeckie słowa w sam raz napoczątek nowego życia. Na to ostatnie akurat nie miała co liczyć. Jeszcze w sklepie przebrała się w nowe ubrania i wyrzuciła rzeczy pani MacDonald dostojącego na ulicy kontenera na gruz. Ten gest wydał jej się okrutny. Pani MacDonald samależała teraz cichutko w jakiejś lodówce, równie niechciana jak jej odzież. W mieście złapała autobus jadący do szpitala i zameldowała się w rejestracji (przy okazjijeszcze raz zapytała o Jacksona Brodiego, ale nadal nikt o nim nie słyszał), skąd odebrała ją bardzo sympatyczna Polka (z Gdańska) i zaprowadziła do pomieszczenia, gdzie za szybą leżałapani MacDonald. Pokój z widokiem. Zupełnie jakby patrzyła na żywy obraz albo była widzemkameralnego spektaklu teatralnego. Nauczycielka miała odkrytą twarz i Reggie powiedziała: „Tak,to ona”. Twarz zmarłej była opuchnięta i posiniaczona, ale wyglądała lepiej, niż można by sięspodziewać. Reggie wolała nie myśleć, w jakim stanie jest reszta ciała. Mało prawdopodobne,żeby było w jednym kawałku. Domyślała się, że pani MacDonald i jej niebieski citroën saxo będą przedmiotem całegomnóstwa badań w laboratorium kryminalistycznym. Wczorajszego wieczoru sierżant Wisemanspisał numer komórki Reggie i zapowiedział, że ktoś się z nią skontaktuje, kiedy będą gotowi„wydać ciało”. Miała ochotę odpowiedzieć, że to jej nie dotyczy, lecz takie słowa zabrzmiałybygrubiańsko, zważywszy na okoliczności – jatka i tak dalej. Poza tym miała dopiero szesnaście lat.Formalnie rzecz biorąc, mogła być dorosła, ale w rzeczywistości ciągle była dzieckiem. Niemożna chyba obarczać dziecka odpowiedzialnością za czyjeś zwłoki. A może…? To było trzecie martwe ciało, jakie w życiu widziała. Pani MacDonald, mama i tamtenżołnierz wczoraj w rowie. Cztery, jeśli liczyć Banjo. Strasznie dużo jak na kogoś w tym wieku. Zdemolowano jej mieszkanie, grozili jej dwaj agresywni idioci, zidentyfikowała zwłoki – a niebyło jeszcze południa. Miała nadzieję, że reszta dnia upłynie nieco spokojniej. – Nie – odrzekł pan Hunter. – Co – nie? – Nie, nie możesz zostawić tu swojej torby, bo ja muszę teraz wyjść. – Przecież mam swój klucz.
– No tak – pan Hunter westchnął ciężko, jakby zdecydował się zakończyć długi spór. – Dobra,daj tę torbę, przyniosę smycz. Wziął reklamówkę z Topshopu i bezceremonialnie cisnął ją na podłogę przy zlewie, po czymz haczyka za drzwiami zdjął smycz i podał Reggie. Podekscytowana Sadie minęła gow podskokach, wypadając na dwór jak uwolniona z więzienia. – Aha, panie Hunter – dodała śmiało Reggie (to się nazywało „drażnić niedźwiedzia”) – dzisiajjest czwartek. Doktor Hunter zawsze płaci mi w czwartek. – Czyżby? – posłał jej jeden z tych swoich miłych uśmiechów, które mówiły: „Jesteśabsolutnie wyjątkowa”. Z tylnej kieszeni dżinsów wyciągnął portfel. Miał w nim cienki zwitek banknotów, który podałReggie bez liczenia. – Tylko od razu wszystkiego nie wydaj – roześmiał się, jakby wręczał jej kieszonkowe, a niezapłatę za dobrze wykonaną pracę. – Zostaw trochę ciuchów dla innych, okej? – Bardzo śmieszne, panie Hunter. Dzięki. Nie było sensu mu tłumaczyć, że to nie zakupowe szaleństwo, tylko przykra konieczność, bodwóch kretynów wywróciło jej dom do góry nogami i zniszczyło wszystkie ubrania. Hunterowieżyli w zupełnie innym świecie. Reggie też chciałaby w nim żyć. Kiedy pan Hunter schował się w domu i zamknął za sobą drzwi, Reggie przeliczyła pieniądze.Zapłacił jej połowę tego, co dostawała od doktor Hunter. Sadie miała w garażu koszyk z zabawkami. Były tam piłki, gumowe kości, kółka, nawet starypluszowy miś, więc Reggie powiedziała: – Chodź, Sadie, weźmiemy dla ciebie piłkę. Suka szczeknęła z radości na dźwięk słowa „piłka”. Garaż był dawniej zamykany, ale klucz gdzieś się zapodział i nikt nie mógł się zebrać, żeby godorobić. Doktor Hunter stwierdziła, że w najgorszym wypadku ktoś jej ukradnie samochód, którybył przecież ubezpieczony, więc nie ma czym się przejmować. Pan Hunter nazwał jej podejście„nonszalanckim”, na co doktor Hunter odparła: „W takim razie dorób klucz”. Jeżeli Reggie się niepomyliła, byli wtedy najbliżsi kłótni. Dobrze, że pan Hunter nie wiedział o zapasowychkluczykach do samochodu, które jego żona trzymała w garażu na półce za puszką farby (odcień„Zamglona perła”, którym pomalowano cały hol), bo wtedy „okropnie by się wkurzył”, jeśliwierzyć doktor Hunter. Garaż był ciasny, zbudowany w czasach, gdy większość ludzi nie miała nawet jednegosamochodu, nie mówiąc o dwóch. Wciśnięto go jakby po namyśle w niewielką przestrzeń obokdomu, od którego oddzielało go wąskie przejście. Wielki range rover pana Huntera nie miał szanssię w nim zmieścić, w związku z czym garaż pozostał przytulnym schronieniem należącej dodoktor Hunter toyoty prius. Reggie musiała się przecisnąć obok
auta, żeby podejść do koszykai wyciągnąć z niego ulubioną starą zabawkę Sadie: czerwoną, gumową piłkę pogryzioną tak, żestraciła niemal sprężystość. – No to chodź, staruszko – zwróciła się do zwierzęcia, zamykając drzwi od garażu. Doktor Hunter zawsze tak mówiła, zabierając Sadie na spacer. Reggie dziwnie się czuła,prowadząc psa na smyczy. Nie było z nią doktor Hunter, pana Huntera ani dziecka. Uświadomiłasobie, że jeszcze nigdy nie wyprowadzała Sadie zupełnie sama. Przecisnęły się przez dziuręw żywopłocie prowadzącą prosto na łąkę, na której tego dnia pasły się trzy konie. Stały obojętniezbite w gromadkę, jakby na coś czekały. Reggie rzuciła piłkę daleko przed siebie i ganiała jąz Sadie po łące, bo to właśnie suka lubiła najbardziej. Nagle coś ją tknęło. Wczoraj wieczorem doktor Hunter wyjechała do Hawes. „Wieczoremruszyła samochodem na południe” – powiedział rano przez telefon pan Hunter. Dlaczego więc jejauto stało w garażu? Po powrocie ze spaceru zastały drzwi zamknięte na klucz. Nigdzie nie było śladu pana Huntera.W widocznym miejscu na kuchennym stole leżała karteczka: „Reggie, całkiem zapomniałem: Jopytała, czy miałabyś ochotę wziąć do siebie naszą wspólną przyjaciółkę i zaopiekować się nią dojej powrotu. W tej chwili pewnie i tak masz więcej czasu niż ja. Dzięki, Neil”. Reggiepotrzebowała trochę czasu, żeby się zorientować, że chodzi mu o psa. Na papierze pan Hunterwydawał się całkiem innym człowiekiem; z pewnością był bardziej elokwentny. Zauważyła, żeani słowem nie wspomniał o pieniądzach na karmę. Gdy wybiegała się z psem po łące, zajrzała na górę do sypialni doktor Hunter – no i panaHuntera, rzecz jasna. Właściwie bez powodu; chciała po prostu tam pobyć, popatrzeć na pokój,poczuć się bliżej doktor Hunter. Wiedziała, że nie powinna, ale przecież nie robiła nic złego. Doktor Hunter nie miałaby nic przeciwko temu, choć jeśli chodzi o pana Huntera, było niemalpewne, że by się wkurzył. Łóżko nie było zaścielone – uroki życia słomianego wdowca? Oprócz tego panował tuwzględny porządek, choć nie taki jak wtedy, kiedy doktor Hunter była w domu. Sadie obiegła całypokój, obwąchując wszystko niczym pies policyjny: pościel, dywan, worek z rzeczami z pralni,który doktor Hunter przyniosła wczoraj wieczorem i który wisiał teraz przewieszony przez oparciekrzesła. Reggie wyjęła z foliowego pokrowca świeżo wyprany kostium i powiesiła go w szafieobok drugiego, identycznego. Szafa była wielka, wnękowa i można było do niej wejść. Jednąpołowę zajmowały rzeczy doktor Hunter, drugą – rzeczy jej męża. Ubrania po stronie doktorHunter pachniały delikatnie jej ulubionymi perfumami. Prosty niebieski flakonik stał na komódceobok staroświeckiej srebrnej szczotki do włosów doktor Hunter, jej zapasowego inhalatora orazfotografii dziecka zrobionej, kiedy miało zaledwie kilka dni i wyglądało, jakby je trzeba byłonadmuchać. Reggie skropiła perfumami wewnętrzną stronę obu nadgarstków. Je Reviens.Obietnica. A może groźba? Hasta la vista, baby. Jeszcze tu wrócimy.
Gdzie był trzeci kostium? Ten w szafie miał przy kołnierzu różową karteczkę z pralni, przypiętąmalutką agrafką, więc brakujący kostium doktor Hunter musiała mieć wczoraj na sobie. Tylko żenigdzie go tutaj nie było. Czyżby wcale się nie przebrała i pojechała w nim taki kawał doYorkshire, żeby odwiedzić swoją tajemniczą chorą ciotkę? To byłoby do niej kompletnieniepodobne. Doktor Hunter z zasady przebierała się natychmiast po powrocie z pracy. Zrzucałapantofle, odwieszała kostium do szafy i wkładała coś wygodniejszego, najczęściej dżinsy. „Znowujestem sobą” – mówiła wtedy czasami, jakby kostium był jakimś przebraniem. Na dywanie przed komódką Reggie zobaczyła znajome czarne pantofle na niskich obcasach.Jeden stał prosto, drugi leżał przewrócony na bok. Wyglądały, jakby doktor Hunter dopiero co jezdjęła. Sadie niespokojnie obwąchała każdy but z osobna, jakby miała podjąć trop. Obok, ciśnięte na podłogę, leżały zmięte rajstopy, blade i puste jak wylinka węża. Przeglądając zawartość szafy doktor Hunter, Reggie dziwnie się czuła. Trochę jak wtedy, gdypatrzyła na ułożone na półkach rzeczy mamy albo wyrzucone do kontenera na gruz ubranie paniMacDonald. Sadie musiała czuć się podobnie, bo położyła się na podłodze obok pantofli i żałośniezaskamlała. Reggie wiele by dała, żeby usłyszeć głos doktor Hunter, mówiącej: „Niedługo wrócę,o nic się nie martw”. Jeden telefon na pewno by lekarce nie „przeszkodził”. Po raz kolejnywybrała jej numer. W słuchawce rozległ się sygnał i w tym samym momencie zza okna dobiegłwarkot silnika. Ktoś przyjechał. Sadie zastrzygła uszami i poderwała się czujnie. Jeden rzut okaprzez szybę upewnił Reggie, że wrócił pan Hunter. – Cholera – powiedziała do psa. Przez jedną szaloną chwilę miała ochotę dać nura do szafy, ale w porę sobie przypomniała,jak fatalnie się to zwykle kończy w horrorach. Ludzie ukrywający się w szafach ginęli z rękimordercy albo byli świadkami rozmaitych okropieństw, oglądanych przez szczeliny w ażurowychdrzwiczkach kryjówki. Rzecz w tym, że kiedy wybrała numer doktor Hunter („Nigdzie się nie ruszam bez swojejkomórki”), usłyszała dobrze znaną melodyjkę, kanon-rak Bacha („Nazwany w ten sposób – wyjaśniła jej doktor Hunter – ponieważ drugi głos grany jest według tego samego zapisunutowego, tyle że na wspak”. Nie było to całkiem jasne dla Reggie, ale z uśmiechem pokiwałagłową, mówiąc: „Jasne, rozumiem”). Dźwięk dochodził z dołu. Reggie rzuciła się szukać telefonu – miała wrażenie, że Bach gra gdzieś w kuchni – i była w połowie schodów, gdy pan Hunter jakzwykle wpadł z impetem do holu. Na jej widok stanął jak wryty. – Jeszcze tu jesteś, Reggie? – Musiałam skorzystać z toalety – skłamała z udawaną nonszalancją w głosie. Komórkaumilkła sekundę po tym, jak pan Hunter znalazł się w środku. – Nie masz własnego domu? – zapytał. – Pewnie, że mam – odparła. Wyminęła go rezolutnie i wyszła na zewnątrz. Sadie wyprzedziłają; sunąc nosem wzdłuż podjazdu, zbierała stamtąd wszystkie zapachy. Znalazłszy się przy furtce,Reggie zagwizdała i suka ruszyła kłusem w jej stronę,
wywijając radośnie ogonem jak zawsze,kiedy znalazła jakiś skarb. Niosła coś w pysku. Dopadła do Reggie, złożyła jej u stóp swojeznalezisko, po czym posłusznie usiadła w oczekiwaniu na pochwałę. Na widok tego, co Sadie upuściła na ziemię, Reggie zamarło serce. Był to zielony kwadratowy skrawek materiału. Ukochany kocyk dziecka. Wyglądał, jakbydługo leżał w błocie. Gdy go podniosła i dokładnie obejrzała, znalazła plamę, która wcale niewyglądała jak keczup ani czerwone wino, tylko jak krew. Reggie potrafiła rozpoznać krew.W ciągu ostatniej doby widziała jej więcej niż w całym dotychczasowym życiu. Przychodnia doktor Hunter znajdowała się w Liberton. Reggie postanowiła pójść tam na piechotę, bo nie była pewna, jak Sadie, która nigdy przedtem nie jechała autobusem, zniesie deptanie połapach i potrącające ją zewsząd obce ciała. Sama Reggie z trudem to znosiła. Po drodze zjadłabatonik Mars. Chętnie podzieliłaby się nim z suką, ale doktor Hunter zawsze powtarzała, żeczekolada nie służy psom. Będzie musiała jej kupić jakieś psie smakołyki, byle bez cukru. DoktorHunter nie pozwalała Sadie jeść słodyczy („Trzeba dbać o zęby naszej staruszki”). Reggiewstąpiła do sklepu na Blackford Avenue i kupiła kilka puszek psiej karmy, które dodatkowoobciążyły jej torbę. W drugiej torbie dźwigała zakupy z Topshopu i co pewien czas musiałazmieniać ramiona. Czuła się strasznie obładowana. Mama była przyzwyczajona do taszczeniaciężkich siatek – nigdy nie było ich stać na samochód – i często żartowała, że w jej genach musibyć coś z osła. Nieprawda; mama nigdy by tak nie powiedziała, pewnie nie użyłaby nawet słowa„geny”. Co takiego mówiła? Jej wspomnienie bladło i pogrążało się w mroku. Reggie coraztrudniej było je przywołać. „Jestem jak juczny osioł” – to było to. Czy aby na pewno? „Mrokgęstnieje…” W końcu była zbyt zmęczona, żeby iść dalej i resztę drogi przejechały jednak autobusem.Podczas pierwszej podróży środkiem komunikacji publicznej Sadie radziła sobie całkiem nieźle. Przychodnia mieściła się w nowoczesnym parterowym budynku. Reggie nigdzie niezauważyła miejsca, w którym można by uwiązać psa. Powiedziała więc do suki: „Siad!”,a potem: „Waruj!” – najbardziej stanowczym tonem, jakim zwracała się niekiedy do dziecka(„Nie wolno!”), gdy mały z prędkością błyskawicy sięgał po śmiertelnie groźne winogrono albomonetę. Kiedy Sadie była szczeniakiem, doktor Hunter zapisała ją na tresurę, którą suka skończyłaz najlepszym wynikiem w grupie. (Doktor Hunter nazywała to „psią szkołą”, uroczy pomysł).Dostała nawet w nagrodę czerwoną rozetkę, obecnie wystrzępioną ze starości, którą jej panitrzymała przypiętą do korkowej tablicy w kuchni. Sadie była naprawdę mądrym psem – potrafiłanie tylko siedzieć i warować, lecz także chodzić równo przy nodze niczym na pokazach psówrasowych. Doktor Hunter mówiła o niej czule: „Moja czempionka”. Suka miała też kilka takzwanych popisowych numerów: umiała się turlać na zawołanie, leżeć całkiem bez ruchui podawać łapę, miększą w dotyku i cięższą, niż można się było spodziewać.
Sadie posłusznie przysiadła na ziemi przed dużymi, przeszklonymi drzwiami przychodni, więcReggie weszła do środka i odszukała rejestrację, gdzie jakaś kobieta toczyła milczący bójz komputerem. Ze wzrokiem utkwionym w ekran uniosła w górę dłoń w geście mówiącym:„Stop!”. Reggie była ciekawa, czy usłyszy zaraz komendę: „Siad!”, a potem: „Waruj!”. W końcutamta oderwała się od komputera i obrzuciwszy ją nieprzyjaznym spojrzeniem, mruknęła: – Tak? Reggie zrobiło się przykro na myśl, że doktor Hunter musi pracować w jednym miejscu z kimśtak nieżyczliwym. – Wiem, że doktor Hunter nie ma dzisiaj w pracy – powiedziała. – Chciałam tylko zapytać,kiedy wróci. – Obawiam się, że nie mogę ci tego powiedzieć. – Bo to zastrzeżona informacja? – Bo nie wiem. Chciałaś umówić się na wizytę? – Nie. – Mogę cię zapisać do innego lekarza. – Nie, dziękuję. A nie wie pani, czemu wyjechała? – spytała z nadzieją w głosie. – Nie mogę ci tego powiedzieć. – Bo to zastrzeżona informacja? – Tak. – Jeszcze jedno pytanie – rzuciła prędko Reggie. – Czy doktor Hunter sama odwołała dyżur,czy zrobił to za nią pan Hunter? – Kim ty właściwie jesteś? Małą Panną Nikt. Siostrą podłego Billy’ego. Sierotą na deszczu. Biedną dziewczynkąz zapałkami. Oczywiście żadna z tych odpowiedzi nie padła z ust Reggie. Odparła tylko: – To do zobaczenia – mając nadzieję, że nigdy do tego nie dojdzie. Kiedy wychodziła z przychodni, mijając po drodze niekończący się rząd plakatówzachęcających do mycia zębów dwa razy dziennie, zjadania pięciu porcji owocówi wystrzegania się zakażenia chlamydią, wpadła na Sheilę, jedną z położnych, dobrą znajomądoktor Hunter. Kiedyś pod koniec lata doktor Hunter przyprowadziła ją pewnego popołudnia do domui oznajmiła: „Sheilo, oto słynna Reggie. Moja podpora życiowa”. Potem usiadły razemw ogrodzie, z dzieckiem raczkującym w pobliżu na trawie („Nie do wiary, jak on urósł, Jo!”)i popijały ziołowy likier. W pewnej chwili doktor Hunter powiedziała: „Na
Boga, Sheilo, przecieżja karmię piersią, co ze mnie za matka!” – i obie wybuchnęły śmiechem. Po chwili Sheilazapewniła: „Alkohol ci nie zaszkodzi, Jo, wierz mi – jestem położną”. To jeszcze bardziej jerozbawiło. Zapraszały też Reggie, żeby do nich dołączyła, uznała jednak, że powinna być trzeźwa, nawypadek gdyby upiły się przy dziecku. Oczywiście doktor Hunter nie była tak nieroztropna – sączyła jednego drinka przez całe popołudnie aż do zmierzchu, kiedy pan Hunter wrócił do domui zdziwił się: „Ty ciągle tutaj, Reggie?”. Obie kobiety wyglądały na zmieszane, widząc, że idzie ku nim przez trawnik z puszką piwaw dłoni, zupełnie jakby był przybyszem z innej planety. Na jego pytanie, czy może się przysiąść, doktor Hunter odpowiedziała: „Spóźniłeś się. Jesteśmy już zdrowo ululane”, co wcale nie byłoprawdą. On jednak odrzekł: „Właśnie widzę. Ale z was pijaczki!”, i cała trójka zaczęła się śmiać.Reggie wyszła do ogrodu, zgarnęła małego z trawnika i położyła do łóżeczka z butelką mleka.Doktor Hunter trzymała w zamrażalniku zapas odciągniętego pokarmu. Kiedyś, sięgając dozamrażalnika po butelkę stolicznej, pan Hunter znalazł w nim pojemniczki z mrożonym mlekiemi aż go zamurowało. Widząc, że Reggie mu się przygląda, parsknął śmiechem i powiedział: „Otoi cała różnica między kobietą a mężczyzną. Po zawartości zamrażalnika ich poznacie”. – Nazywasz się Reggie, prawda? – poznała ją Sheila. Wskazując plakietkę na piersi, dodała: – Jestem Sheila, koleżanka Jo. Sheila Hayes. – Tak, wiem. Pamiętam. Dzień dobry. – Jak się masz? Szukasz Jo? Chyba nie przyszła dzisiaj do pracy. Przynajmniej ja jej niewidziałam. – Wyjechała odwiedzić chorą ciotkę w Yorkshire. – Naprawdę? Nic o tym nie wiem. To by wszystko tłumaczyło. Miałyśmy wybrać się wczorajdo Jennersa na noc świątecznych zakupów, ale nie przyszła. Zdziwiłam się, bo to do niejniepodobne. – A kiedy próbowała pani do niej dzwonić, nie odbierała? – domyśliła się Reggie. – Tak było. Dziwne, prawda? Jo zawsze powtarza, że komórka to… – Jej lina ratunkowa? – podsunęła Reggie. – No, ale teraz już wszystko jasne – stwierdziła Sheila. – Choroba w rodzinie… To zrozumiałe.Ciotka, mówisz? – Tak. – Nigdy nie wspominała mi o żadnej ciotce. A co u ciebie Reggie, wszystko w porządku? – W jak najlepszym. Dziękuję.
„Czy znacie Ewkę, co zgubiła sakiewkę? Kaśka to widziała, nic nie powiedziała”. Z kieszeni nowejkurtki Reggie wyjęła strzęp zielonego kocyka, przywleczony przez Sadie z ogródka przed domem.Doktor Hunter powiedziała kiedyś, że w sakiewkach prostytutki trzymały zarobione pieniądze.„Dziecięce rymowanki nigdy nie są tym, czym się z pozoru wydają” – dodała. Zdaniem Reggieto samo można by powiedzieć o wielu innych rzeczach. Gdy Sadie położyła przed nią ubłoconyskrawek materiału, w pierwszej chwili ogarnęła ją panika. Kocyk należał do dziecka, a dziecko dodoktor Hunter. Sadie i Reggie też należały do doktor Hunter. Wszystko było nie tak. Świat stanął nagłowie. Nastały trudne czasy. Więcej na: www.ebook4all.pl Wędrówka pielgrzyma Śnił, że wędruje odludną wiejską drogą za jakąś kobietą. To była tamta spacerowiczka z YorkshireDales. Nadal spacerowała. Zawołał: „Hej!”. Odwróciła się w jego stronę. Zamiast twarzy miałapusty, gładki jak półmisek owal. To go przeraziło. Obudził się. – Herbatki? – zagadnął kobiecy głos. Pielęgniarka (z nierozmytą twarzą) postawiła przed nim na stoliku filiżankę ze spodkiem.Ostatnią rzeczą, jaką pamiętał, nie była katastrofa kolejowa ani nawet podróż pociągiem, tylkomoment odnalezienia zagubionej autostrady i to, jak stał przy wjeździe na A1, czekając na lukęw sznurze rozpędzonych samochodów. Wiedział też, kim jest. Znał swoje nazwisko, historię, wszystko. – Nazywam się Jackson Brodie – oznajmił pielęgniarce. – Przypomniałem sobie. – Jackson Brodie? Jest pan pewny? – Owszem. * – Gdzie jestem? – zapytał inną pielęgniarkę. – W Szpitalu Królewskim w Edynburgu – odpowiedziała. – W Edynburgu? W Szkocji? No proszę, mówił zupełnie jak amerykański turysta. – Tak, w Edynburgu, w Szkocji – potwierdziła. Co u licha robił w Edynburgu? W mieście, które było świadkiem jego największych porażekżyciowych i uczuciowych? Jak się tutaj znalazł? – Jechałem do Londynu – powiedział bezradnie. – W takim razie pomylił pan kierunki – roześmiała się pielęgniarka. – Co za pech.
Mógł nie wiedzieć, skąd się tu wziął, za to doskonale wiedział, dokąd zmierza. Wracał do domu. Edynburg. Louise była w Edynburgu. Jacksona zalała fala paniki. Nikt go nie szukał. Czy toznaczyło, że nie był w pociągu sam? Może Tessa dosiadła się do niego w Northallerton, tylko ontego nie pamięta? I teraz leży gdzieś w tym szpitalu? Albo, co gorsza, w kostnicy? Usiadł gwałtownie na łóżku i chwycił pielęgniarkę za rękę. – Moja żona – powiedział. – Gdzie jest moja żona? „Wiekowa ciotka” Louise odrzuciła zaproszenie Neila Huntera na śniadanie zakrapiane whisky, chociaż osobiściedoceniała jej smak i właściwości zdrowotne. Szczyciła się mocną głową i kiedy było trzeba(a czasami było trzeba), wygrywała rywalizację z większością mężczyzn. Miała jednak swojezasady: od dawna nie prowadziła po alkoholu i nigdy nie piła na służbie. Czułaby się zażenowana,gdyby ktoś z pracy poczuł od niej whisky. O dziewiątej rano alkoholem cuchnęli wyłączniepijacy (tacy jak jej matka). Zamiast tego kupiła w ulicznej budce podwójne espresso i wróciła dobiura, gdzie schowała się u siebie w gabinecie i po raz setny przejrzała zgłoszenia dotycząceDavida Needlera. Trop wyraźnie ostygł. Czuła, że z każdym dniem Needler coraz bardziej jej się wymyka.Przez pewien czas trąbiły o nim wszystkie media. Teraz było tak, jakby nic się nie wydarzyło. Cośjej podpowiadało, że dochodzenie może się wkrótce stać niekończącym się koszmarem dlawszystkich zainteresowanych, jedną z tych spraw, nad którymi śledczy głowią się przez całedziesięciolecia. Schwyciła w locie tę jakże negatywną myśl i tak długo trzymała ją pod wodą, ażta osłabła i pozwoliła się wtłoczyć do zardzewiałej skrzyni na dnie morza. Nie mieli żadnych zgłoszeń o Davidzie Needlerze, dopóki nie ogłoszono jego poszukiwańw programie Crimewatch. Wówczas zasypała ich lawina telefonów od widzów. Widziano go wszędzie, od Bangor po Bognor, jednak żadne zgłoszenie się nie potwierdziło. Facet jakby zapadłsię pod ziemię. Nie korzystał z karty kredytowej ani z paszportu. Jego samochód znalezionozaparkowany w pobliżu wapiennych klifów Flamborough Head, ale zdaniem Louise była torobota kogoś, kto usiłował przechytrzyć policję. Dziwne, że wóz nie miał z boku wypisane:„wskazówka” wielkimi czarnymi literami. Nie wierzyła, że Needler się zabił. To nie ten typ, zabardzo był zadufany w sobie. – Hitler się zabił – zauważyła Karen Warner. – Chociaż też można by go uznać za zadufanego. Stała przed jej biurkiem, zajadając kanapkę z pastą z krewetek kupioną w Marksie i Spencerze,na której widok Louise zrobiło się niedobrze.
– Ale nie Napoleon – odparła. – Ani Stalin, Pol Pot, Idi Amin, Dżyngis-chan, AleksanderWielki, Cezar. Spójrzmy prawdzie w oczy, Hitler stanowił wyjątek od reguły. – Ojej, ale masz dzisiaj humorek – mruknęła Karen. – Wcale nie. – Właśnie, że tak. Karen miała ogromny brzuch. Louise nie pamiętała, żeby sama była równie gruba, gdy miałsię urodzić Archie. Jej synek urodził się maleńki, wyglądał jak wcześniak. Louise obwiniała siebie,bo nie wiedziała o ciąży i przez pierwsze trzy miesiące paliła papierosy. Nie miała wątpliwości, że gdzieś głęboko, w jakimś zakamarku mrocznego labiryntu, jakim było jej serce, drzemieniezwykle dobrze wychowana osoba i czeka, żeby pewnego dnia wypuścić ją na wolność. Patrickprawdopodobnie też na to czekał. Jej cierpliwy mąż, liczący na to, że Louise kiedyś zmądrzeje.Czekaj tatka latka. Karen miała rację; była dziś w wyjątkowo podłym humorze. Na chwilę o tym zapomniałapod wpływem wypitej kawy, lecz teraz znów czuła nadciągający ból głowy. Potężniał niczymobłok zimnej, gęstej mgły znad zatoki Firth of Forth. – Wpadłam tylko przekazać, że jakaś kobieta widziała Davida Needlera. Podobno siedział namurku na przystani w Arbroath i jadł rybę z frytkami. – No i? – Policja z Tayside ma wątpliwości – odparła Karen z pełnymi ustami. – Nikt poza tą kobietągo nie widział. No i kiedy drugi raz pokazali jej zdjęcie, nie była już taka pewna. – Zszedł do podziemia – stwierdziła Louise. – To nie w jego stylu przesiadywać na przystaniw Arbroath i zajadać frytki. David Needler był sprytnym, podstępnym draniem, do tego Anglikiem, więc najpewniejdawno temu przekroczył granicę. Na południu wciąż miał wielu usłużnych kumpli, którzy moglimu pomóc, chociaż rzecz jasna z zapałem się tego wypierali. Kilku z nich było przy forsie, więcniewykluczone, że umożliwili mu wyjazd z kraju. Louise sądziła jednak, że nadal jest gdzieśw Wielkiej Brytanii – zwyczajny facet, czyjś sąsiad. Może nawet spotyka się teraz z inną kobietą. Wyjęła z akt jego fotografię i długo przyglądała się nijakiej twarzy. Alison Needler nie zdołałaznaleźć żadnego zdjęcia męża z ostatnich kilku lat, na którym byłby sam (zdjęcia to wspomnienia,a o nim chyba nikt nie chciał pamiętać), wycięli więc jego twarz ze wspólnej fotografiii powiększyli. Oryginalne zdjęcie przedstawiało całą rodzinę: Needlera w otoczeniu żony i trójkidzieci. Zrobiono je w podparyskim Disneylandzie. Wszyscy uśmiechali się szeroko, jakby braliudział w jakimś konkursie („To był okropny dzień – westchnęła ponuro Alison. – David znów miałte swoje humory”). Louise przypomniała się czarno-biała fotografia Joanny Mason sprzedtrzydziestu lat i twarze uchwycone w momencie, który już nigdy nie miał się powtórzyć. Do gabinetu wszedł Marcus. Wymachiwał kartką jak flagą. Na widok zdjęcia w ręku
Louisezapytał: – Jakieś wieści o lordzie Lucanie? Wszyscy znali nazwisko słynnego mordercy, lecz mało kto pamiętał o Sandrze Rivett,opiekunce jego dzieci, zatłuczonej metalową rurką. Niewłaściwa osoba, która znalazła sięw niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie. Tak jak Gabrielle Mason i jej dzieci, którychwspomnienie również zatarło się w powszechnej pamięci. Ciekawe, czy ktoś potrafiłby wymienićz nazwiska którąś z ofiar Rozpruwacza z Yorkshire? Albo Freda Westa i jego żony? Zapomniani umarli. Wspomnienia o zabitych się zacierały, podczas gdy pamięć o ich mordercach trwała.Tylko policja podsycała dogasający ogień, przekazując pochodnię z pokolenia na pokolenie. – Jak się nazywała opiekunka, która wtedy zginęła? – zapytała Marcusa. No to zaczynamykatechizm… – Nie wiem – przyznał się chłopak. – Sandra Rivett – podsunęła Karen. – Ta babka ma pamięć jak słoń – zwróciła się Louise do Marcusa. – Chyba słonica, i to w ciąży – mruknęła Karen. – Nie mogę się doczekać, żeby wypchnąćz siebie tego małego skurczybyka. – Po porodzie będziesz musiała przestać przeklinać – upomniała ją Louise. – A ty przestałaś? – Nie. – Podobno masz być dla mnie wzorem. – Serio? No to masz pecha. – Szefowo? – wtrącił Marcus, podając Louise kartkę. – Nasz pan Hunter nie miał ostatnioszczęścia. Wygląda na to, że dwa tygodnie przed pożarem kierownik salonu z automatami do gierprzy Bread Street został napadnięty w momencie podliczania utargu. W ostatnią sobotęwieczorem ktoś powybijał okna w innym salonie Huntera. Do tego jeden z jego kierowców zostałwywleczony z taksówki przy Foot of the Walk i pobity. Inny wóz stracił wszystkie szyby podczasodbierania pasażera w Livingston… – W Livingston? – spytała ostro Louise. – Spokojnie, szefowo. To nie miało nic wspólnego z naszą panią. Louise nie zauważyła, kiedy ani dlaczego Marcus zaczął nazywać Alison Needler „nasząpanią”, ale za każdym razem ją to zaskakiwało. Nasza pani z Livingston. Nasza Pani Bolesna. Przez cienki materiał dżersejowej tuniki wyraźnie prześwitywał brzuch Karen. Wypukły pępeksterczał jak dzwonek u drzwi czekający, aż ktoś go naciśnie. Gdy dziecko się poruszało, pępekpulsował niczym coś rodem z Obcego. Louise dobrze pamiętała tamto
dziwne trzepotliweuczucie, kiedy Archie beztrosko się w niej obracał, jednocześnie niezależny i zależny od niej – odwieczna dialektyka macierzyństwa. Niespodziewanie w cienkiej, napiętej jak na bębnie skórzebrzucha Karen uwypukliła się widoczna przez materiał tuniki stopa. Maleńka stópka. Żołądekpodszedł Louise do gardła. – I co z tego? – odparła. – Facet ma złą karmę albo ktoś próbuje mu coś przekazać. À propos, możesz go sobie wziąć z powrotem. Milczy jak grób, chociaż na moje oko coś go gryzie. Inspektor Sandy Mathieson, człowiek, który zdaniem Louise awansował wysoko ponad swojemożliwości, wetknął głowę przez uchylone drzwi. Jeżeli istniało jakieś zbiorcze określenie policjantów jego pokroju, brzmiało ono „tępa pała”. – Dzwonili z MAPPA w sprawie Deckera. – Co z nim? – Zniknął. Sylwetka czarnej wrony w locie na tle tarczy słonecznej. Nadciągający mrok. Nieprzyjemneuczucie w brzuchu Louise, autentyczne i czysto fizyczne, prawdopodobnie mające związekz majonezem w tubce, który Karen Warner wyciągnęła nie wiadomo skąd i wyjadała terazłakomie łyżeczką. Ta kobieta nie mogła wytrzymać pięciu minut bez jedzenia. Najgorsze, żezwykle jadła coś obrzydliwego. – Mundurowi z Doncaster zajrzeli do niego rutynowo dziś rano, żeby sprawdzić, czy jest tam,gdzie powinien być. – I nie było go? – Matka twierdzi, że wyszedł w środę w porze podwieczorku i nie wrócił. – Wiedział, że prasa wpadła na jego trop – stwierdziła Louise. – Pewnie wolał przed nimiuciec. Znowu to słowo. Jak to ujęła Joanna Hunter? „Być może na pewien czas stąd wyjadę. Ucieknęna trochę”. Czy oboje uciekali przed tym samym? Dwoje ludzi, którzy nigdy się od siebie nieuwolnią. Joanna Hunter i Andrew Decker na wieki będą do siebie przynależeć, ich historie zawszebędą nierozerwalnie ze sobą splątane. – Przez ten wykolejony pociąg gazety zapomną o nich na dzień lub dwa – zauważył Sandy. – Dobre i to. – Każda katastrofa ma swoje dobre strony, co Sandy? – mruknęła Karen. – Ani się obejrzymy,a pismaki rzucą się na nich jak stado ogarów. Wykolejony pociąg utrzyma się na pierwszychstronach gazet przez góra trzy dni. Poza tym gość mieszka w Anglii, prawda? To nie naszezmartwienie. Ale MAPPA na wszelki wypadek przysłała nam jego zdjęcie – dodała, kładącfotografię na biurku przed Louise.
Decker w niczym nie przypominał tamtego podrostka, którego podobiznę znalazła w gazetachsprzed trzydziestu lat (wyszukała go sobie w internecie; to było jak wywoływanie duchów). Rzeczjasna, teraz był innym człowiekiem. Te dwa zdjęcia dzieliła przepaść zmarnowanego życia. Wracając ze spotkania policyjnej grupy roboczej na posterunku przy ulicy Świętego Leonarda,Louise zdała sobie sprawę, że jest głodna jak wilk. Skręciła na parking centrum handlowego Cameron Toll i kupiła w Sainsburys wielką tabliczkę czekolady. Nie jadała czekolady, ale tym ’ razem pochłonęła w samochodzie całą tabliczkę naraz, po czym podjechała na posteruneki zwymiotowała wszystko w toalecie. Należało jej się za tę próbę wprowadzenia organizmu w stan śpiączki cukrzycowej! Wychodziła z toalety, kiedy zadzwonił jej telefon. „Mówi Reggie Chase” – przedstawił się głosw słuchawce. Nazwisko wydało jej się znajome, lecz Louise nie potrafiła go z niczym skojarzyć.Dziewczyna mówiła z prędkością karabinu maszynowego, trudno było za nią nadążyć. Sednosprawy było takie, że „coś się stało doktor Hunter”. – Joannie Hunter? – upewniła się Louise. „Moja pani – pomyślała – następna do kolekcji”. Louise i jej podopieczne. Reggie Chase byłatą drobną dziewczynką, która wpuściła ją we wtorek do domu Joanny Hunter. – Jak to: coś jej się stało? Okazało się, że drobna dziewczynka ma wielkiego psa. Pies należał do doktor Hunter i na widokLouise zamerdał ogonem, co w jakiś absurdalny sposób jej pochlebiło. Może pies wypełniłbylukę między nią a jej mężem, którą Patrick chciał wypełnić dzieckiem? Czy była między nimijakaś luka? To dobrze czy źle? Po telefonie od Reggie Louise pojechała z powrotem do miasta, żeby się z nią spotkać.Zostawiły psa na tylnym siedzeniu samochodu i wstąpiły na kawę do Starbucksa na GeorgeStreet. Te jankeskie wynalazki… – Ktoś musi nabijać kabzę złym kapitalistom – zwróciła się do dziewczyny, kupując jej lattei czekoladową muffinkę. – Czasami pada na nas i dzisiaj jest ten dzień. – Och, robimy mnóstwo rzeczy, których nie powinniśmy robić – odparła mała.
Na czole miała paskudnego guza. Zmyśliła na poczekaniu jakąś bajeczkę, ale Louise byłapewna, że ktoś ją uderzył. Reggie Chase, niania dziecka Joanny Hunter. Nie, nie niania, tylko„pomoc do dziecka”. Mała pomocniczka mamusi. Po narodzinach Archiego Louise przez pewienczas zażywała valium. „Powinno złagodzić szok” – powiedział jej lekarz. Facet był nie lepszy oddilera narkotykowego, rozdawał tabletki na uspokojenie, jakby to były cukierki. (Louise niewyobrażała sobie Joanny Hunter w podobnej roli). Kiedy zaczęła przyjmować valium, niekarmiła piersią; od początku miała z tym problemy, zresztą po pierwszym tygodniu straciłapokarm. („Stres” – skwitował to obojętnie jej lekarz). Tak czy siak, butelka zdawała się zapewniaćArchiemu większy komfort emocjonalny niż matczyna pierś. Tydzień później odstawiła tabletki. Robiła się po nich strasznie otępiała i bała się, że upuścidziecko, zgubi je albo w ogóle zapomni, że je urodziła. Czy Reggie była dostatecznie dojrzała, żeby opiekować się dzieckiem innej kobiety? Ostatecznie sama była jeszcze dzieckiem. Miała mniej więcej tyle lat co Archie. Louisespróbowała wyobrazić sobie swojego syna zajmującego się niemowlęciem; na samą myślprzeszły ją ciarki. – Niech pani zobaczy, co Sadie znalazła w ogrodzie doktor Hunter – powiedziała Reggie,wciskając jej do ręki uświniony kawałek zielonego bawełnianego materiału. – Sadie? – Suka doktor Hunter. – Co to właściwie jest? – spytała Louise, z obrzydzeniem ujmując szmatkę dwoma palcami. – Kocyk dziecka, jego ulubiony – odparła Reggie. – Nigdzie się bez niego nie rusza. DoktorHunter na pewno by go nie zostawiła. Leżał w ogrodzie. Dlaczego tam? Kiedy wychodziłam,było ciemno, a mały miał kocyk w rączce. Zresztą niech pani spojrzy na tę plamę. To krew! – Niekoniecznie. Archie też miał coś podobnego: kawałek żółciutkiego pluszu, pierwotnie pacynkę kaczkę. Potemszwy puściły i kaczka straciła głowę. Nie potrafił bez tego przedmiotu zasnąć, wciąż widziała, jakściska go tak kurczowo, jakby od tego zależało jego życie. Puszczał go dopiero we śnie, a spał jakzabity. Louise zakradała się nocą do jego pokoju, żeby obcinać mu paznokcie, usuwać drzazgi,przemywać rany oraz zadrapania, słowem wykonywać te wszystkie drobne czynności, którychwymagała codzienna pielęgnacja dziecka, a które – gdyby spróbowała wykonać je za dnia –doprowadziłyby do wybuchu histerii. Archie prędzej przystałby na rozłąkę z matką, niż pozwoliłsobie odebrać tamten skrawek żółtego materiału. Oddała szmatkę Reggie, mówiąc: – Różne rzeczy się gubi.
Wypadki chodzą po ludziach. Mleko się wylewa. A niektórzy sypią frazesami jak z rękawa. – Pan Hunter twierdzi, że pani doktor wyjechała – oznajmiła Reggie – ale jej samochód stoiw garażu. Kiedy wczoraj wróciła z pracy, był całkiem sprawny. Wyjechała bez słowa. To do niejzupełnie niepodobne. W dodatku pan Hunter mówi, że wybrała się w odwiedziny do chorej ciotki, chociaż nigdy ani słowem nie wspominała mi o żadnej ciotce. Rozmawiałam z jej koleżankąSheilą. Wczoraj wieczorem miały się wybrać razem na świąteczne zakupy do Jennersa, aledoktor Hunter nie przyszła i nawet Sheili nie uprzedziła, co, może mi pani wierzyć, w ogóle niejest w jej stylu. Do tego jej komórka jest gdzieś w domu. Słyszałam dzwonek, jestem pewna, żesłyszałam kanon-rak Bacha. Pani doktor nigdy nie wyjechałaby bez telefonu, to jej lina ratunkowa. Poza tym w szafie nie ma jej kostiumu, przecież nie wybrałaby się w tak daleką drogę w kostiumie. W ogóle to… – Może weź oddech – poradziła jej Louise. – Krótko mówiąc, zniknęła – oświadczyła dziewczyna. – Myślę, że ktoś ją porwał. – Nikt jej nie porwał. – Albo pan Hunter coś jej zrobił. – Zrobił? Dziewczyna zniżyła głos do szeptu. – Zamordował ją. Louise westchnęła w duchu. Reggie Chase okazała się jeszcze jedną nastolatką o wybujałejwyobraźni. Wbiła sobie coś do głowy i dała się ponieść fantazji. Była romantyczką,niewykluczone, że również fantastką. Jak Catherine Morland z Opactwa Northanger.Prawdopodobnie na każdym kroku napotykała jakieś zagadki. Chciała być bohaterką. CatherineMorland przez pierwszych szesnaście lat życia przygotowywała się do odegrania romantycznejroli i Louise nie byłaby zaskoczona, gdyby się okazało, że Reggie Chase robi to samo. – Tak się składa, że byłam dzisiaj w domu doktor Hunter – powiedziała Louise. – Musiałamporozmawiać z panem Hunterem w sprawie niemającej związku z jego żoną. – Co za ciekawy zbieg okoliczności. – I nic ponadto – odparła ostro. – Zwykły zbieg okoliczności. Pan Hunter poinformował mnie,że jego żona wyjechała do ciotki, która źle się poczuła.
– Tak, wiem. Przecież właśnie mówię. Mnie powiedział to samo. Nie wierzę w istnienie tejciotki. – Ciotka nie jest dogmatem wiary ani Świętym Mikołajem, tylko krewną. Z pewnością nienależy do spisku, mającego na celu ukrycie przed tobą doktor Hunter. – Od wczoraj nikt jej nie widział. Nikt z nią nie rozmawiał. – Z wyjątkiem pana Huntera. – To on tak twierdzi. Louise westchnęła ciężko. – Słuchaj, Reggie, może odwiozę cię do domu? – Powinna pani zdobyć numer telefonu tej ciotki i upewnić się, czy z doktor Hunter wszystkow porządku. Albo mogłaby pani posłać kogoś z miejscowej policji do jej domu w Yorkshire.Podobno mieszka w Hawes – H-a-w-e-s. Pan Hunter nie chciał mi podać adresu ani numerutelefonu. Pani na pewno by nie odmówił. – Dosyć! – Louise uniosła rękę gestem policjanta z drogówki. – Zostaw to, Reggie. DoktorHunter nie spotkało nic złego. Chodź, mój samochód stoi niedaleko. – Proszę się dowiedzieć, czy ta ciotka w ogóle istnieje! Niech pani poszuka telefonu doktorHunter, jest gdzieś u niej w domu. Wtedy przekona się pani, czy ciotka naprawdę do niej dzwoniła. – Do samochodu. Już. Wracasz do domu. Reggie twierdziła, że uratowała życie mężczyźnie rannemu w katastrofie kolejowej. Zapewnekolejne wymysły. Louise powinna była wysłać na spotkanie z nią któregoś z mundurowych.I zrobiłaby tak, gdyby chodziło o kogoś innego. Sęk w tym, że zawłaszczyła Joannę Hunter i nie potrafiła się z nią rozstać. Jej nowa podopieczna. „Być może na pewien czas stąd wyjadę. Ucieknę na trochę”. Finanse jej męża byływ opłakanym stanie, on sam zadawał się z jakimiś szemranymi typami, ich małżeństwoprawdopodobnie przeżywało kryzys, do tego Andrew Decker został wypuszczony na wolność.Kto na jej miejscu nie chciałby na jakiś czas zniknąć? Czy małżeństwo Hunterów rzeczywiściesię sypało, czy Louise dokonała projekcji własnych uczuć na Joannę Hunter? Doktor Hunter nie zdradziła Reggie, co ją spotkało w dzieciństwie. W istocie, jeżeli Louise sięnie myliła, nie powiedziała o tym nikomu z wyjątkiem swojego męża. Louise nie zamierzałanadużywać jej zaufania. Skoro Joanna Hunter postanowiła zachować
wszystko w tajemnicy, roląpolicji było strzec jej sekretów. „Nie chcę, żeby Reggie się dowiedziała – wyznała jej lekarka. – To by nią wstrząsnęło. Ludzie inaczej na ciebie patrzą, wiedząc, że przeżyłeś tragedię. Nic pozatym ich wtedy nie interesuje”. Trzeba jednak przyznać, że tragedie były interesujące. Ludzieocalali z katastrof byli interesujący. Stawali się świadkami nieprawdopodobnego, tak jak Alison Needler i jej dzieci. – To jest brzemię, które dźwiga się do końca życia – stwierdziła Joanna Hunter. – Z czasem niestaje się ono wcale lżejsze. Człowiek nie zapomina, tylko niesie ten ciężar do końca swoich dni. Louise pomyślała o Jacksonie, o jego zamordowanej przed laty siostrze i o tym, że jakojedyny pielęgnował pamięć o niej. Z pierwszą żoną Patricka nie było takiego problemu. Nawetgdyby mąż czy syn zapomnieli, pamięć o niej nadal żyła w jej rzeczach. Samantha istniała,zapomniana, lecz ciągle obecna, duch uwięziony na wieki w serwetkach, wazonach i porządnychsrebrnych nożach do ryby. Ona była prawowitą żoną, Louise – nędzną uzurpatorką. Rzecz jasna nie musiała jechać w godzinach szczytu hen, aż do Musselburgha i z powrotem. – To nie po drodze – protestowała Reggie. Faktycznie, nie było jej po drodze, ale co z tego. Nie chodziło nawet o jakąś szczególną troskę,raczej o zabicie czasu i opóźnienie nieuniknionego powrotu do domu. Cały dzień Louise byław ruchu, stale przed czymś uciekała. Niepokoiła ją myśl, że miałaby się zatrzymać. Nie mogącusiedzieć w miejscu, spędziła pół dnia w samochodzie. Drugie pół upłynęło jej na wymyślaniumiejsc, do których mogłaby wstąpić. („Wybacz, ale się spóźnię, coś mi wypadło”. Które z nichnalegało, żeby Bridget i Tim zostali na całe pięć dni? Louise, oczywiście!). – Jaka jest doktor Hunter? – zagadnęła swoją pasażerkę w drodze do Musselburgha, no i sięzaczęło… Okazało się, że Joanna Hunter lubi Chopina, Beth Nielsen Chapman, Emily Dickinsonoraz Henry’ego Jamesa i zdumiewająco dobrze znosi serial Smyki. Potrafi grać na pianinie –„bardzo dobrze”, jeśli wierzyć Reggie. I tak jak William Morris uważa, że nie powinno siętrzymać w domu niczego, co nie byłoby użyteczne albo piękne. Uwielbia kawę z rana i herbatę po południu, ma zaskakującą słabość do słodyczy i twierdzi, że medycyna zna przypadkioddzielnego „żołądka na pudding”. Dlatego choćby było się nie wiadomo jak objedzonym, zawsze„znajdzie się miejsce na deser”. Poza tym nie wierzy w Boga, jej ulubioną powieścią są Małekobietki (ponieważ bohaterki to „dziewczęta i kobiety odkrywające swoją wewnętrzną siłę”),a ulubiony film to Reguły gry. Doktor Hunter pożyczyła go Reggie i dziewczynie też bardzo siępodobał, choć nie tak jak Przygoda przyjeżdża pociągiem, który był ulubionym filmem Reggie.Gdyby Joanna Hunter mogła
uratować trzy rzeczy z płonącego budynku, zabrałaby dziecko orazpsa; Reggie nie była pewna, na co jeszcze padłby jej wybór. Louise zasugerowała męża, leczReggie odparła, że prawdopodobnie sam dałby sobie radę. Oczywiście gdyby Reggie byław pobliżu, doktor Hunter ocaliłaby również ją. Bardzo kochała dziecko, małego Gabriela. No jasne – Gabriel, Gabrielle. Synek Joanny Hunterodziedziczył imię po zamordowanej babce. Louise wcześniej tego nie skojarzyła, może dlatego,że ani doktor Hunter, ani Reggie nie zwracały się do chłopczyka po imieniu. Obie mówiły o nimpo prostu „dziecko”. Jedynak, pępek świata. „Chase i Hunter” – ależ to brzmiało. Całkiem jak tytuł kiepskiego serialu z lat siedemdziesiątycho detektywach amatorach. Albo „Hunter i Chase”, nazwa agencji nieruchomości z wyższej półki.Reggie, Regina. Nieczęsto spotyka się dziewczęta o tym imieniu. – Znalazłam to w kieszeni tamtego mężczyzny – powiedziała Reggie, nieśmiało podając jejokropnie brudną pocztówkę. – Jakiego mężczyzny? – spytała Louise, ostrożnie ujmując kartkę w dwa palce. Tak jak wcześniej kocyk dziecka, również ona stanowiła zagrożenie dla zdrowia. Pokrytazaschniętym błotem i krwią wyglądała, jakby stratowało ją stado koni. – Tego, któremu uratowałam życie. „Aha, tego” – pomyślała Louise. Wyimaginowanej ofiary wypadku. Na pocztówce byłwidoczek jakiegoś europejskiego miasta, lecz pod warstwą błota trudno było dojrzeć jakieśszczegóły. – To Brugia – poinformowała ją dziewczyna. – Miasto w Belgii. Na odwrocie znajdzie paninazwisko i adres tego człowieka. Nie wymyśliłam go sobie. – Wcale tak nie twierdziłam. – Louise odwróciła pocztówkę i przebiegła wzrokiem wiadomość.Potem odczytała imię, nazwisko i adres. – Jackson Brodie – powiedziała Reggie z nadzieją w głosie. – Nie wiem niestety, czy nadalżyje. Może pani mogłaby go poszukać, co? Louise oddała jej pocztówkę, mówiąc: – Jestem teraz bardzo zajęta. Nie zjechała z autostrady na obwodnicę. Zamiast wracać do domu, skręciła w Newcraighalli ruszyła prosto do szpitala, posłuszna jak pies, kiedy słyszy wołanie pasterza. Nada y pues nada24 Powrót do mieszkania w Gorgie był absolutnie wykluczony, więc w sumie dobrze się
stało, żemiała klucze do domu pani MacDonald. Za dodatkowy plus należało uznać fakt, że naMusselburghu skupiała się obecnie uwaga mediów z całego kraju. Reggie nie przypuszczała, abypotencjalnym zabójcom przyszło do głowy szukać „kolesia o imieniu Reggie” na nudnej ulicypani MacDonald, zwłaszcza że wciąż roiło się tam od policji. Im więcej czasu dzieliło ją odferalnego poranka, tym wydawało się mniej prawdopodobne, żeby tamci dwaj idioci, Rudyi Blondas, rzeczywiście jej szukali. Musiało im chodzić o Billy’ego. Pożałowała, że nie dała imjego adresu w The Inch; ostatecznie on najwyraźniej podał im jej adres. Mogła mu sięzrewanżować. – Tutaj mieszkasz? – spytała nadkomisarz Monroe, przyglądając się bacznie domowi paniMacDonald przez przednią szybę samochodu. – Tak – odparła Reggie. – Mamy nie ma. – Jedno kłamstwo, jedna prawda. Równoważyły się,bilans wychodził na zero, a świat się nie zmieniał. Wydawało się, że znacznie prościej będzie niewdawać się w jakiekolwiek szczegóły. Nadkomisarz Monroe przynajmniej jej wysłuchała, choć najwyraźniej jej nie uwierzyła.Gdyby jednak Reggie dodała: „To zupełnie niezwiązane z tamtą sprawą, ale dziś rano dwóchfacetów zdemolowało mi mieszkanie i groziło śmiercią. Aha, na koniec dali mi jeszczeegzemplarz Iliady”, prawdopodobnie policjantka zarządziłaby w tym momencie szybki odwrót zeStarbucksa. Właściwie wcale nie wyglądała na policjantkę – pod zimowym płaszczem miaładżinsy i puszysty sweter. Widocznie tak jak doktor Hunter lubiła się swobodnie ubierać. Włosymiała związane w kucyk, lecz kilka krótszych kosmyków wymknęło się spod gumki i LouiseMonroe co pewien czas odruchowo zakładała je za ucho. „Ciągle zapuszczam – wyjaśniła. – Obcięłam je na krótko, ale źle w nich wyglądałam”. Mama mówiła, że kobiety zwykle decydująsię na radykalne ścięcie włosów po nieudanym związku. Jej przyjaciółki stale chodziłyz wystrzyżonymi głowami, lecz mama wiedziała, że włosy są jej największą chlubą. Chociażakurat w Garym była tak zadurzona, że obcięłaby się na krótko, gdyby ją tylko poprosił. Byłagotowa na wszystko, byle go przy sobie zatrzymać, choć zasadniczo jego główną zaletę stanowiłfakt, że nie był swoim poprzednikiem. Załóżmy, że powiedziałby do mamy: „Jackie, bardzochciałbym cię zobaczyć w krótkiej fryzurze”. Trudno wyobrazić sobie Gary’ego wygłaszającegotakie długie zdanie; z natury był wyjątkowo małomówny. („Jesteś bardzo wygadana, Reggie” – zauważyła kiedyś doktor Hunter, a ona potraktowała to jak komplement. „Naszej Reggie buzia sięnie zamyka” – mawiała mama). W takim przypadku mama zaraz poszłaby do fryzjera (nazywałsię Philip i jeśli wierzyć mamie, był „gejem, ale żonatym”) i poprosiła: „Ścinaj wszystko, Philipie, pora coś w życiu zmienić”. Philip przystrzygłby jej włosy tuż poniżej uszu, w kształtnegokrótkiego boba albo – jeszcze lepiej – całkiem krótko, na chłopczycę (patrz: fryzura Kylie pochemioterapii) i – hip, hip, hura! – w tej chwili mama robiłaby mielone w ich mieszkaniuw Gorgie, wyczekując kolejnego odcinka EastEnders. Reggie była ciekawa, czy nadkomisarz Monroe cierpiała kiedyś z powodu złamanego serca.Nie sprawiała takiego wrażenia. Sadie stanowiła pewien problem, lecz w końcu policjantka upchnęła ją na tylnym siedzeniusamochodu (razem z torbą z Topshopu). Kiedy odchodziły w dół George Street,
suka patrzyła zanimi z takim napięciem, jakby chciała na stałe utrwalić sobie ich obraz na siatkówce.Nadkomisarz Monroe nie wyglądała Reggie na miłośniczkę zwierząt. Nagle jednak powiedziała:„Miałam kiedyś kota”, jakby to coś znaczyło. Reggie była jej wdzięczna za muffinkę. Skręcało ją z głodu – poza drażetkami od panaHussaina i batonikiem (to się nazywa zbilansowana dieta!) przez cały dzień nie miała nicw ustach. Poranny tost zwróciła, zanim zdążyła go strawić. Chciała się skoncentrować najedzeniu, dlatego mówiła tak szybko: samochód, komórka, skrawek zielonego kocyka, pantofle,kostium, całe to nieprawdopodobne zniknięcie doktor Hunter, zupełnie jakby przylecieli kosmicii ją porwali. W ostatniej chwili ugryzła się w język i pominęła możliwość uprowadzenia lekarkiprzez istoty pozaziemskie. Kiedy skończyła swoją opowieść, Louise Monroe ziewnęła i powiedziała: – Wybacz, jestem okropnie zmęczona. Całą noc byłam na nogach. – Na miejscu katastrofy? – domyśliła się Reggie. – Tak. – Ja też tam byłam. – Serio? – nadkomisarz Monroe spojrzała na nią z powątpiewaniem, jakby nie mogła sięzdecydować, czy nie zaliczyć jej jednak do kategorii psycholek z urojeniami. – Reanimowałam rannego – pochwaliła się Reggie, pchając się głębiej do przegródkiz etykietą „mitomanka”. – Próbowałam ratować mu życie. Przegródka została z hukiem zamknięta. Po raz pierwszy wspomniała komukolwiek o tamtym mężczyźnie. Nosiła go w myślach przezcały dzień jak niewygodny sekret. Miło było wreszcie się go pozbyć i mówić o nim głośno, choćnagle cała historia wydała jej się nierealna. Z każdą godziną wydarzenia minionej nocy stawałysię mniej rzeczywiste. Wystarczyło jednak, że Reggie przypomniała sobie ciało pani MacDonaldi zaraz wszystko nabrało bardziej realnych kształtów. – Czyżby? – mruknęła nadkomisarz Monroe. Równie dobrze Reggie mogła się z nią podzielić swoją teorią o kosmitach; policjantka była do niej nastawiona tak sceptycznie, że nic by tego nie zmieniło. – Jak sobie nabiłaś tego guza? – zapytała, przyglądając się bacznie Reggie. Reggie zasłoniła czoło grzywką. – To nic takiego. Nie patrzyłam przed siebie. – Na pewno? Wydawała się zatroskana. Reggie wiedziała, co tamta sobie myśli: przemoc domowa i takdalej. Na pewno nie przyszło jej do głowy, że dziewczyna pośliznęła się i upadła pod prysznicem,napadnięta przez dwóch idiotów.
– Słowo honoru! Mogła opowiedzieć nadkomisarz Monroe o Rudym i Blondasie, ale to nie pomogłoby jejodnaleźć doktor Hunter (poza tym znowu wyszłaby na mitomankę). Zresztą może nie grozili jejna poważnie („Lepiej, żebyś nie informowała policji o naszych dzisiejszych odwiedzinach.W przeciwnym razie…”). A jeśli ją obserwowali? Jeśli widzieli, że popija kawę w Starbucksiez samą panią nadkomisarz, nawet nie ze zwykłym posterunkowym? Nigdy nie uwierzą, że niechodziło o nich. Kiedy znalazły się przed drzwiami pani MacDonald, Reggie powiedziała: – To tutaj. – Ach, teraz rozumiem! Ten pociąg faktycznie wykoleił się tuż za ścianą waszego domu – stwierdziła nadkomisarz Monroe, jakby wreszcie do niej dotarło, że Reggie nie zmyśla w sprawiewypadku. – No, prawie – przyznała. – W porządku – powiedziała policjantka. – Muszę lecieć, wiesz, mam mnóstwo spraw nagłowie. – Mnie to pani mówi? – westchnęła Reggie. Pomachała policjantce na do widzenia, ale nadkomisarz Monroe nie odwzajemniła jej gestu.Odjechała dziwnie zafrasowana, ze zmarszczonym czołem. Reggie szarpnęła oporną ramę okienną i uniosła ją tak wysoko, jak tylko się dało, wpuszczając dosypialni świeże powietrze. Pod rozstawionymi na torach reflektorami pracowali jacyś ludzie.Towarzyszył im nieustanny stukot i jazgot ciężkich maszyn. Olbrzymi dźwig podnosiłprzewrócony wagon, który kołysał się w powietrzu podobny do zabawki. Nad horyzontemwzeszedł wielki, biały jak kość księżyc i oświetlał obojętnie tę nienaturalną scenę. Było za głośno, żeby spać w dawno nieużywanym pokoju gościnnym, nawet przyzamkniętym oknie, lecz Reggie nie brała pod uwagę możliwości nocowania w łóżku paniMacDonald, w jej pokoju od frontu przesiąkniętym ciężkim zapachem brudnej pościelii niezużytych lekarstw. W lustrze na toaletce dostrzegła swoje odbicie. Siniak na czole zrobił się czarny. Ostatnia godzina upłynęła Sadie na tropieniu ducha Banjo po całym domu. Teraz suka leżałanieszczęśliwa w salonie. Reggie domyślała się, że zwierzęta muszą odbierać każdy wyjazdwłaściciela tak, jakby ten na zawsze znikał z powierzchni ziemi. W jednej chwili był, w następnejprzepadał bez śladu. Doktor Hunter stwierdziła kiedyś, że Sadie ma fart – nie wie, że pewnegodnia czeka ją śmierć. Reggie odparła, że wolałaby wiedzieć, kiedy umrze, bo wtedy mogłabytemu zapobiec. Nie śmierci jako takiej, rzecz jasna, ale przedwczesnej śmierci z rąk jakichś
idiotó. („Nie zawsze jest to możliwe” – odparła doktor Hunter).
w Przetrząsnąwszy puste szafki kuchenne pani MacDonald, znalazła pół opakowaniawyschniętych herbatników. Jednak prawdziwą żyłą złota okazały się niemal hurtowe zapasywafelków karmelowych, które pani MacDonald trzymała dla Reggie na kolację. Herbatnikamipodzieliła się z Sadie, a sama zjadła wafelek. Czy nadkomisarz Monroe naprawdę poszuka doktor Hunter? Reggie jakoś w to wątpiła.Dlaczego we wtorek odwiedziła lekarkę w jej domu? „Och, miałam do niej sprawę – odparławymijająco policjantka. – Chodziło o pacjenta”. Nieźle kłamała, ale nie lepiej niż Reggie. Poznaswój swego. „Miałam do niej sprawę”. „To i owo”. „Wszystko i nic”. Ludzie w jej otoczeniu kręcili napotęgę. Ostatecznie postanowiła spać na kanapie. Sadie wskoczyła na fotel i kręciła się na nim dopóty,dopóki nie była zadowolona z efektów. Dopiero wtedy umościła się z ciężkim westchnieniem,jakby zrzucała z grzbietu całodniowy ciężar. Na kanapie wciąż wyczuwało się lekkie wgłębieniew miejscu wyleżanym przez Banjo, ale Reggie to nie przeszkadzało. Przeciwnie, stanowiło swegorodzaju pocieszenie. Miała za sobą potwornie ciężki dzień. Naprawdę nastały trudne czasy. W środku nocy Sadie zeszła z fotela i położyła się obok Reggie na kanapie. Pewnie teżpotrzebowała pocieszenia. Reggie objęła ją i wsłuchała się w mocne bicie serca dobiegającez potężnej klatki piersiowej. Sadie nie pachniała niczym szczególnym, po prostu psem. Reggiewcześniej na to nie wpadła, lecz teraz uświadomiła sobie, że zwykle suka pachniała perfumamidoktor Hunter. Żeby to było możliwe, jej pani musiała ją bardzo często przytulać. Gdybywszystko było w porządku, doktor Hunter z pewnością by zadzwoniła, jeśli nie po to, żeby pogadać z Reggie, to żeby pogawędzić z Sadie („Cześć, psinko, jak się ma moja cudna dziewczynka?”).
25 Gdzie ona się podziała? Elle revient. A jeżeli nie wróci? Dlaczego doktor Hunter, zdjąwszy pantofle, zniknęła ze swojego życia? Tyle pytań i żadnychodpowiedzi. Ktoś musiał ją odnaleźć. Ha. Ad lucem26 Jackson poczuł ukłucie czegoś bardzo podobnego do tęsknoty. Chciał, żeby ktoś wiedział, gdzie sięteraz znajduje. Na przykład Josie. (Na bezrybiu i była żona…). Nie, nie Josie. („W coś ty sięznowu wpakował, Jackson?”). Już lepiej Julia. Ona przynajmniej okazałaby mu współczucie(„Och, skarbie!”), ale raczej nie tak, żeby się od tego lepiej poczuł. – Która godzina? – Szósta – odparła Siostra Rozmyta. („Na imię mam Marian, proszę pana”). – Rano? – Nie. – Wieczorem? – Tak. Musiał się upewnić, na wypadek gdyby istniała jeszcze jakaś inna pora dnia, gdzie dałoby sięwcisnąć godzinę szóstą. Wszystko inne stanęło na głowie, czemu więc także nie czas? – Mogę skorzystać z telefonu? – Nie. Będzie pan odpoczywał do upadłego – odrzekła pielęgniarka. Była Irlandką. No jasne, brzmiała zupełnie jak jego matka. – Jeżeli martwi się pan o żonę, jutro na pewno uda nam się z nią skontaktować. Po takimwypadku zawsze jest mnóstwo zamieszania, ot co. – Wiem. Byłem kiedyś policjantem – mruknął Jackson. – Naprawdę? Wobec tego zrobi pan teraz to, co mówię, i pójdzie grzecznie spać. Był ciekaw, kiedy zacznie odczuwać wdzięczność. Kiedy pojawi się myślenie typu: „O maływłos nie umarłem, ale dostałem drugą szansę”. Czy nie tak powinien reagować człowiek, który sięotarł o śmierć? Zwykle w takiej sytuacji nagle uwalniamy się od wszelkiego lęku i postanawiamyżyć odtąd pełnią życia. Ze starej skorupy powinien się wyłonić nowy, odrodzony Jackson i zacząćwszystko od początku. Tyle że nic takiego nie nastąpiło. Czuł się zmęczony i obolały.
– Będzie tu pani sterczeć i gapić się na mnie, dopóki nie zasnę? – Owszem – przytaknęła pielęgniarka. Siostra Marian Rozmyta. Obudziło go lekkie muśnięcie w policzek – dotyk motylego skrzydła albo pocałunek. Raczej todrugie. – Witaj, nieznajomy – powiedział znajomy głos. – Rozmyta – wymamrotał. Otworzył oczy i ona tam była. Oczywiście. W ułamku sekundy wszystko stało się jasne.Związał się z niewłaściwą kobietą. Jechał w złym kierunku. To był właściwy kierunek. I właściwa kobieta. – Cześć – odpowiedział. Miał wrażenie, że przez dziesiątki lat był niemy i niespodziewanieodzyskał głos. – Myślałem o tobie – dodał. – Tylko o tym nie wiedziałem. Jej oczy były wielkie i czarne, malowało się w nich skrajne wyczerpanie. Była ładniejsza, niżpamiętał. Przyłożyła mu palec do ust i wyszeptała: – Ciii. Oczarowałeś mnie tą „rozmytą”. – Roześmiała się. Nie pamiętał, czy słyszał wcześniej jej śmiech. Nagle wszystko wróciło na swoje miejsce. – Kocham cię – powiedział. Fiat lux27 Dzięki Bogu! Kiedy weszła, przy stole w jadalni nie było nikogo. Znalazła za to liścik od Patricka,oparty o bukiet cieplarnianych lilii, których tam rano nie było. Nie cierpiała lilii. Była pewna, żeich zapach został sztucznie stworzony, żeby tłumić odór rozkładającego się mięsa, dlatego zwyklekupowano je na pogrzeby. „Wcześniej zjemy coś w »Lazio« – pisał Patrick. – Dołącz do nas, jakzdążysz”. Wcześniej – czyli przed czym? Myśl, że znowu miałaby jeść i pić w towarzystwie Bridget oraz Tima, wystarczyła, żebyLouise zrobiło się niedobrze. Zresztą i tak już jadła. W drodze powrotnej ze szpitala wstąpiła doMcDonalda i kupiła Needlerom po zestawie happy meal. Dzieciaki nie miały teraz okazji jadaćna mieście – każde tego rodzaju wyjście obarczone było zbyt wielkim ryzykiem. Spałaszowałyhamburgery przed telewizorem, oglądając film Shrek 3 na DVD. Louise od niechcenia skubałafrytki. Od wielu dni nie mogła patrzeć na mięso. Nie wyobrażała sobie karmienia swojegożywego ciała martwymi ochłapami. – Happy meal – mruknęła Alison, uśmiechając się zaciśniętymi wargami (trudno było tonazwać uśmiechem). – Rzadko siadaliśmy do posiłków jako szczęśliwa rodzina.
– Nie masz własnego domu? – spytała ją w połowie filmu Alison. – No cóż… – odparła Louise. Wiedziała, że to nie jest dobra odpowiedź. Uświadomiła sobie, że zostawiła w szpitalu prawo jazdy Deckera. Miała je zabrać, gdyż jejzdaniem stanowiło dowód – czego, tego dokładnie nie wiedziała. Nic dziwnego, że zapomniała o prawie jazdy. O wszystkim zapomniała. Sama też zapomniałasię na chwilę. Machnęła legitymacją policyjną i z marszu weszła na oddział. Blacha gwarantowała jejnieograniczony dostęp do wszystkich miejsc. Gdyby miała odejść ze służby, musieliby jejwydrzeć ją siłą. Przetrząsała salę za salą. Wszędzie pełno było ofiar katastrofy kolejowej. Aż goznalazła. Żył, chociaż wyglądał na okropnie zmaltretowanego. Australijski lekarz, z którym rozmawiała,twierdził, że jego stan jest lepszy, niż mogłoby się wydawać. Louise pogłaskała grzbiet dłoniJacksona – miał siniak w miejscu wkłucia wenflonu. Lekarz powiedział, że długo był „po tamtejstronie” (czy to oficjalny termin medyczny?), ale powoli dochodzi do siebie. Posiedziała przy nim chwilę. Potem wstała i przed wyjściem pocałowała go w policzek. Wtedy otworzył oczy, jakby na niączekał. „Witaj, nieznajomy” – powiedziała. Odparł: „Kocham cię”. To ją kompletnie zdezorientowało, jakby ktoś gwałtownie obrócił nią w tańcu, a potem puścił wirującą przezparkiet. Usiłowała zebrać myśli, żeby odpowiednio zareagować na tę deklarację uczuć, gdy dosali znów wpadła ta irlandzka pielęgniarka i oznajmiła: „On wciąż pyta o żonę. Nie wie pani, jakmoglibyśmy się z nią skontaktować, pani nadkomisarz?”. W jednej chwili cały czar prysł. Kiedy Reggie pokazała jej pocztówkę z Brugii i powiedziała: „Nie wiem niestety, czy nadalżyje”, serce Louise ścisnęło się boleśnie ze strachu. Tak samo zareagowałaby na wieść, że cośzłego spotkało Archiego. To był ułamek sekundy, ale wystarczył, żeby Louise zdała sobie sprawę,że nie przestraszyłaby się tak bardzo, gdyby chodziło o Patricka. Popełniła straszliwy błąd. Wyszłaza niewłaściwego mężczyznę. Nie, to nie tak – mężczyzna był właściwy, tylko ona okazała się dlaniego niewłaściwą kobietą. – Dopiero co go zidentyfikowaliśmy – dodała pielęgniarka. – Sądziliśmy, że nazywa sięAndrew Decker. – Słucham?! Nocny dyżur na posterunku pełnił Sandy Mathieson. – Zamieniłem się z kimś, żeby pójść na mecz syna – wyjaśnił.
– Na miejscu katastrofy kolejowej znaleziono prawo jazdy Deckera. Musimy założyć, że jestgdzieś w okolicy, bo nie wiem, skąd w przeciwnym razie miałoby się tam wziąć. Trzeba nadaćkomunikat do wszystkich jednostek, że go szukamy. Zajmij się tym. – „Ze wszystkich barów we wszystkich miastach” i tak dalej. To chyba za duży zbiegokoliczności, nie, szefowo? Myśli pani, że jechał do Edynburga, żeby odnaleźć Joannę Hunteri dokończyć to, co zaczął trzydzieści lat temu? Takie rzeczy zdarzają się chyba tylko w serialachtelewizyjnych? – Jeśli tak było, to ewidentnie miał pecha – odparła Louise. – Joanna Hunter wyjechała doAnglii. Tak myślę. Mam taką nadzieję. – Bo jeśli nie, to gdzie teraz była? „Porwano ją” – twierdziła tamta dziewczyna. A jeśli miała rację? Jeśli coś naprawdę stało się Joannie Hunter?Coś złego. Znowu. Niemożliwe. Udzieliła jej się paranoja tej małej. Joanna Hunter była z wizytąu swojej wiekowej schorowanej ciotki. Koniec, kropka. – McLellen zostawił coś pani na biurku – poinformował ją Sandy. – Kopię dokumentacji tego,jak mu tam… – Neila Huntera? – Chyba tak. Przeczytawszy liścik Patricka, odsłuchała wiadomości głosowe. „Jesteśmy w drodze do teatru” – oznajmił nagrany głos jej męża. A więc o to chodziło: mieli coś zjeść przed teatrem. Uprzejmygłos Patricka i jego irlandzki akcent musiały działać uspokajająco na ludzi, których brał pod nóż na stole operacyjnym. Jej mąż. Dwa słowa, które stawały jej kością w gardle. Zaimek i rzeczowniknależące do kogoś innego, ale nie do niej, nie do Louise. Nie przestawała jej zdumiewaćswoboda, z jaką Patrick posługiwał się określeniem „moja żona”. Chociaż rzecz jasna miał latawprawy. Jak się z tym czuła jego pierwsza żona? Ta zamknięta w drewnianej skrzyni pod ziemiąna cmentarzu w Grange. Po dziesięciu latach został z niej pewnie tylko szkielet. Wypadeksamochodowy, w którym zginęła, zdarzył się w Wigilię. Panna młoda z tamtego wiersza teżzaginęła w Wigilię. „On wciąż pyta o żonę”. Jackson nie tylko zamienił się tożsamością z psychopatycznymmordercą, ale w dodatku drań zdążył się w międzyczasie ożenić! „Najpierw skoczymy na drinka do baru – brzmiał ciąg dalszy pozostawionej przez Patrickawiadomości. – Jeżeli mimo to nie zdążysz do nas dołączyć, zostawię ci bilet w kasie. Dozobaczenia wkrótce, nie pracuj za dużo. Kocham cię”. Jaki znów teatr? Nikt nie wspominał jejo żadnym teatrze. A może…? Może rozmawiali o tym dziś rano przy śniadaniu, tylko Louise sięwyłączyła, bo Tim ględził coś o szczepieniu róż („Trzeba nacinać całą szerokością ostrza, marnenacięcie to marna szczepka…”). Spojrzała na zegarek – wpół do dziesiątej. O wiele za późno, żeby iść do teatru. Zresztą Patricknie powiedział jej, dokąd poszli – do Lyceum? Do Teatru Królewskiego? Widocznie powinna byłato wiedzieć. Odsłuchała drugą wiadomość, nagraną wkrótce po pierwszej: „Później wstąpimy nadrinka do Benneta, dołącz do nas, jeżeli będziesz mogła”.
Wcześniej, później – najwyraźniejbardzo mu zależało, żeby Louise ich znalazła. Bar U Benneta oznaczał, że najprawdopodobniejwybrali się do Teatru Królewskiego. Zdążyłaby, gdyby się postarała. Nie postarała się. Zamiast tego otworzyła stojącą na kuchennym blacie butelkę bordeauxi zaniosła ją do salonu, gdzie napełniła winem jeden z kryształowych kielichów Patrickai Samanthy, rozsiadła się wygodnie na kanapie i namierzyła w telewizji powtórkę jakiegoś staregoodcinka CSI: Kryminalnych zagadek Las Vegas. Czuła, jak stopniowo opada z niej całodniowezmęczenie. Zupełnie jakby znowu była singielką. Coś wspaniałego! W CSI śledczy Stokes został właśnie pogrzebany żywcem. Louise wydobyła z zamrażalnikapudełko z resztką lodów i dobrała się do jego zawartości. W zasadzie nie lubiła lodów, aleprzynajmniej nie miała wyrzutów sumienia, wiedząc, że trafiają wprost do jej oddzielnego„żołądka na pudding” (serdeczne dzięki, pani doktor!). Czerwone wino i lody Cherry Garcia – doprawdy ryzykowne połączenie. Już czuła początki kaca. Śledczy Grissom podnosił w górę odznakę policyjną, krzycząc do kogoś: „Laboratoriumkryminalistyczne w Las Vegas!”. Na biurku znalazła jedynie kopie polis ubezpieczeniowych – żadnych faktur, nic, co miałoby związek z interesami Neila Huntera. Podobało jej się to, jakGrissom się poruszał – jak niedźwiedź z pieluchą. „Przeanalizujmy fakty – zwróciła się do niego Louise. – Neil Hunter wykupił polisy ubezpieczeniowe, nie tylko na firmę, ale także na życie żony.Na okrągłe pół miliona”. (Nieźle; Patrickowi wystarczył kawałek błyszczącego węgla, żeby kupićsobie drugą żonę). Pół miliona to aż nadto, żeby Hunter mógł się wykaraskać ze swoichproblemów. Podejrzewali, że dla pieniędzy zniszczył własną nieruchomość. A jeśli z tego samegopowodu byłby gotów pozbyć się żony? Tyle że aby zainkasować odszkodowanie, potrzebowałbyciała, prawda? Lecz na razie żadnego ciała nie znaleźli, ponieważ Joanna Hunter niewątpliwieprzebywała z wizytą u swojej chorej ciotki, upomniała się w duchu Louise. W całej tej sprawie nie było nic podejrzanego, z wyjątkiem zszarpanych nerwów Neila Huntera i bujnej wyobraźnipewnej nastolatki. Reggie powiedziała, że kiedy po raz ostatni widziała doktor Hunter, ta miała na sobie czarnykostium, biały bawełniany podkoszulek i czarne pantofle na niskich obcasach – jak świat długii szeroki standardowy, mniej lub bardziej elegancki uniform kobiet pracujących. Louise też się takubierała. Siostrzeństwo ciemnego kostiumu. Joanna Hunter swój miała ciągle na sobie, twierdziłaReggie. Dlaczego się nie przebrała? Jaka nagła medyczna przypadłość starej ciotki mogła jąskłonić do tego, by wyjechać tak, jak stała? Można by przypuszczać, że przed drogą narzuci nasiebie coś wygodniejszego. Wróciła z pracy, odprowadziła Reggie do drzwi, po czym poszła nagórę i zdążyła jedynie zdjąć pantofle oraz rajstopy – i co dalej? Podejrzany, z którym rozmawiał Grissom, nagle wysadził się w powietrze. Odcinek serialu złożony był z dwóch części i skończył się w najbardziej
ekscytującymmomencie. Stokes wciąż był pogrzebany żywcem, kończyło mu się powietrze. Louise nalałasobie jeszcze jeden kieliszek wina w kolorze starej krwi. Obudziła się kilka godzin później, po powrocie tamtych z teatru. Z hałasem wpadli do salonu, leczona tylko mocniej zacisnęła powieki, udając głęboki sen. – Śpi – powiedział Patrick, nie zniżając głosu. Rozległ się brzęk kryształowego kieliszka, uderzającego o pustą butelkę bordeaux, kiedy Patrickpodnosił je z dywanu. Louise była ciekawa, czy ją pocałuje, okryje kocem albo obudzi i będzienamawiał, żeby się położyła do łóżka, ale usłyszała tylko odgłos zamykanych drzwi i ciężkie krokiBridget na schodach. Oczywiście prawidłowa odpowiedź brzmiała: „Ja też cię kocham”. Zabrakło dosłownie ułamkówsekundy, żeby wyznała to Jacksonowi. Śmiertelne niebezpieczeństwo A potem – pustka. Czas utracony na zawsze w jakiejś przerażającej, ciemnej otchłani umysłu,dokąd Joanna nigdy więcej nie chciała się zapuszczać. Przypuszczała, że ów brakujący czas zostałaż nadto wypełniony przez dziesiątki, jeśli nie setki ludzi, którzy mieli do załatwienia same ważnesprawy. Wypytywali ją, co się dokładnie wydarzyło, pokazywali jej zdjęcia, coś rysowali.Zasypywali ją pytaniami, delikatnie, lecz nieubłaganie rozdrapując otwartą ranę. Pierwszą rzeczą, jaką zapamiętała po tamtym okresie pustki, było przebudzenie pewnegoporanka w obcym łóżku i nieznajomym pokoju z myślą, że wszyscy poza nią nie żyją.Wpadające przez zasłonki światło było obce i niespotykanie jasne. Dopiero kiedy do pokojuweszła Martina i odsłoniła okno, mówiąc: „Dzień dobry, kochanie! Popatrz na ten śnieg! Śliczny,prawda?”, Joanna zrozumiała, że z wyjątkiem tych, których najbardziej kochała, wszyscy inniżyją, mają się dobrze i że jest zima. Sam środek mroźnej zimy. – Może zejdziesz na dół i zjesz ze mną śniadanie? – zaproponowała Martina, uśmiechając siędo niej przyjaźnie. – Masz ochotę na owsiankę? A może na jajka? Przecież lubisz jajka, skarbie. Joanna posłusznie wygramoliła się z łóżka i pozwoliła, żeby zaczęła się dla niej reszta życia. Martina wychowała się w Surrey, chociaż jej matka była Szwedką. Pochodziła z małegomiasteczka w pobliżu granicy fińskiej i Martina odziedziczyła po niej skandynawską melancholię.Walczyła z nią, jak umiała, ale w przeciwieństwie do matki Joanny, u której opuszczone w dółkąciki warg oznaczały zadowolenie, Martina zawsze śmiała się od ucha do ucha, chociaż czuła sięnieszczęśliwa. Martina poetka („dziwka-cipakurwa-poetka”). Martina z jej prostymi jasnymiwłosami, grubo ciosaną twarzą i
brzemieniem poczucia winy. Martina, która pragnęła dziecka,lecz została zmuszona do dwóch aborcji przez wielkiego Howarda Masona. Mówił o niej „mojaskandynawska muza”, ale nie brzmiało to jak komplement. Nic po niej nie zostało. Jedyny wydany przez nią tomik wierszy, zatytułowany Krwawa ofiara,dawno popadł w zapomnienie. („Duchy przy naszym stole, ich blade twarze przyświecają namdo uczty. Nie pozbędziecie się nas, mówią. Nigdy”). Musiało minąć wiele czasu, zanim Joannazrozumiała, że te wiersze mówiły o jej utraconej rodzinie. Latami przechowywała sfatygowanytomik, aż pewnego dnia po prostu przepadł, jak to się często zdarza z różnymi rzeczami. Wierszepisane palcem na wodzie. Martina położyła się do łóżka z dwiema butelkami; w jednej –właściwie fiolce – były środki nasenne, w drugiej brandy. „Moje zbawienie w butelce”. To chybaz wiersza sir Waltera Raleigha, prawda? Namiętny pielgrzym. „Daj mi mą muszlę pełną ciszy”,coś tam, coś tam, coś tam. Martina podarowała Joannie swoją poezję, lecz ta ostateczniewszystkich ich zawiodła. „Wlazł kotek na płotek i mruga, piękna to piosenka, niedługa”. Tamtego mężczyznę złapali w miesiąc po morderstwie. Był młody, nie miał jeszczedwudziestu lat. Nazywał się Andrew Decker i uczył się na kreślarza. Martina mówiła o nim „tenzły człowiek”. Kiedy Joanna miała któryś ze swoich napadów histerii, Martina tuliła ją i szeptałajej we włosy: „Ciii, kochanie. Ten zły człowiek spędzi za kratkami resztę życia”. Nie resztę życia,jak się okazało; zaledwie trzydzieści lat. Wiosną następnego roku Decker stanął przed sądem i przyznał się do winy. „Przynajmniejoszczędzono jej procesu” – powiedział do Martiny ojciec. Zawsze mówił o Joannie „ona” – niezłośliwie, po prostu miał chyba problem z wypowiadaniem jej imienia. Zawsze była najmniejkochana z całej trójki. Gdy została sama, nic się nie zmieniło. Decker dostał dożywocie i miał odsiedzieć ten wyrok w całości. Uznano go za poczytalnego,jakby to, że bez żadnego powodu dopuścił się rzezi trzech kompletnie obcych sobie osób, nie byłoniczym nienormalnym. Ani krzty szaleństwa w zmasakrowaniu matki i dwójki dzieci,zamordowaniu ich z zimną krwią. Kiedy w sądzie spytano go, dlaczego to zrobił, wzruszyłramionami i odparł, że nie wie, co go napadło. Ojciec Joanny siedział wtedy na sali i na własneuszy słyszał tę jakże niezadowalającą i lakoniczną odpowiedź. Z perspektywy czasu Joanna zrozumiała, że jej nieobecność w sądzie nie była wcale aktemmiłosierdzia. Oszukano ją, odebrano jej szansę złożenia zeznań. Wciąż wyobrażała sobie, jak stoina miejscu dla świadków w swojej najlepszej czerwonej aksamitnej sukience, tej z białymkoronkowym kołnierzykiem à la Piotruś Pan odziedziczonej po Jessice, i wskazując paluszkiem na Andrew Deckera mówi cienkim, niewinnym głosikiem: „To on! To ten człowiek!”. A teraz wypuścili go z więzienia. Na wolność. „Muszę panią zawiadomić, że Andrew Deckerzostał zwolniony z więzienia” – oznajmiła Louise Monroe. Andrew Decker miał pięćdziesiąt lat i był wolny. Joseph miałby teraz lat trzydzieści jeden,Jessica trzydzieści osiem, a ich matka sześćdziesiąt cztery. „Kiedy będę mieć
sześćdziesiąt czterylata…”. Czyli nigdy. Nigdy, nigdy… Czasami czuła się jak szpieg, uśpiony agent, pozostawiony w obcym kraju i całkiemzapomniany. Sama o sobie zapomniała. Bolało ją w klatce piersiowej – ostre, dotkliwe kłucie. Serce biło jej jak szalone. Stuk, stuk, stuk. „Chrobot, jakby ktoś nieśmiałym palcem skrobał znak na
28 drzwiach”… Dziecko obudziło się z krzykiem, więc przycisnęła je do piersi i uspokoiła, osłaniając mugłówkę dłonią. Nie było rzeczy, jakiej nie zrobiłaby matka, żeby chronić swoje maleństwo. Alejeśli nie można go było ochronić, choćby się nie wiadomo jak próbowało? Zbrodniarz był na wolności. Coś drgnęło – krótki przeskok w czasie, tajemny sygnał, trzask zapadki mechanizmu umieszczonego przed laty w jej mózgu. Źli ludzie opanowali ulice, byli
29 wszędzie. „Ostatnia, wiecznie trwająca noc”. „Uciekaj, Joanno, uciekaj!”. IV Jutro po jutrze Jackson zmartwychwstały Kiedy się obudził, na stoliku przy jego łóżku stało nieapetycznie wyglądające śniadanie. Śniła musię Louise – przynajmniej wydawało mu się, że to był sen. Czyżby naprawdę tu była? Ktoś goodwiedził, tylko nie wiedział kto. Z pewnością nie była to ta dziewczynka. Ilekroć otwierał oczy,widział, że siedzi przy łóżku i go obserwuje. We śnie otworzył swoje serce i wpuścił Louise do środka. To go zaniepokoiło. W krainiemarzeń sennych nigdzie nie spotkał Tessy, jakby w ogóle nie istniała. Katastrofa kolejowawywróciła mu życie do góry nogami. Była jak trzęsienie ziemi; w jego wyniku powstało głębokietąpnięcie, istna przepaść oddzielająca go od dawnego życia, które dzielił z Tessą. Nowa żona,nowe życie. Oświadczył jej się dzień po SMS-ie, w którym Louise oznajmiła mu, że wychodzi zamąż. Nie przyszło mu nawet do głowy, że jedno może mieć związek z drugim. Trzeba jednakprzyznać, że nigdy nie był mistrzem analizowania własnych zachowań. (Kobiety, dla odmiany,czytały w nim jak w otwartej księdze). Ciekawe, czy Tessa próbowała się z nim skontaktować? Czy się o niego martwiła? Nie należałado tych, którzy zamartwiają się z byle powodu. W przeciwieństwie do Jacksona. Oczywiście wcale nie dosiadła się do niego w Northallerton. Była w Ameryce,w Waszyngtonie, na jakiejś konferencji. „Wrócę w poniedziałek” – oznajmiła mu, szykując się dowyjścia. „Przyjadę po ciebie na lotnisko” – obiecał. Oczyma wyobraźni widział ją i siebiew środę rano, czy kiedy tam to było; kompletnie stracił rachubę czasu. Stali w klitce, którą Tessanazywała kuchnią, w ich maleńkim mieszkaniu w Covent Garden (w jej mieszkaniu, do którego on się wprowadził). Tessa piła herbatę, on kawę. Ostatnio kupił ekspres – błyszczącego czerwonegopotwora, który wyglądał, jakby mógł zasilać niedużą fabrykę w czasach rewolucjiprzemysłowej. Kawa była jedyną rzeczą, której Tessa nie potrafiła dobrze przyrządzać.„Mieszkam w Covent Garden, na miłość boską! – śmiała się zawsze. – Tutaj nie da się zrobićdwóch kroków, żeby ktoś nie próbował ci sprzedać filiżanki kawy”. Ekspres zajął połowę kuchni. „Wybacz – zreflektował się Jackson, gdy go już
zainstalował. – Nie przypuszczałem, że będzie taki wielki”. W istocie nie przypuszczał, że kuchnia okaże się takamała. Zastanawiali się z Tessą nad przeprowadzką i kupnem czegoś większego za miastem, naprzykład w pobliżu wzgórz Chiltern. Choć Jacksonowi trudno było w to uwierzyć, całkiempoważnie rozważał możliwość zamieszkania na prowincji i dojeżdżania do miasta. Oto, co robiłaz facetem miłość dobrej kobiety – wywracała go na nice, zmieniała go w całkiem innegoczłowieka, w którym z trudem się rozpoznawał. Zupełnie jakby przez całe życie miał drugą twarzi o tym nie wiedział. Wzgórza Chiltern były urocze – nawet twarda jak kamień północna duszaJacksona miękła na widok tylu łagodnie pofalowanych wzniesień. „Kraina E.M. Forstera” – zauważyła Tessa. Była niebywale oczytana – efekt wszechstronnej edukacji („Szkoła dladziewcząt pod wezwaniem św. Pawła, potem Keble College”). Jackson się zastanawiał, czy niejest za późno, żeby zaczął czytać powieści. Jakaś policjantka, w ogóle nie rozmyta, zapytała go: – Zna pan numer telefonu żony? – uśmiechnęła się współczująco. – Potrafi pan sobieprzypomnieć? – Nie – odrzekł. Odpowiedź, jaką miał w głowie, była znacznie dłuższa; chciał powiedzieć, że lepiej niedzwonić do Tessy i jej nie niepokoić – po co ma skracać pobyt w Stanach i wracać do niego,skoro nie umarł. Ale zdołał tylko wykrztusić to „nie”. Co wcale nie znaczyło, że nie chciał jej zobaczyć. Spróbował wyobrazić sobie twarz Tessy,lecz zdołał przywołać tylko niewyraźny zarys sylwetki. Postarał się więc dla odmiany odtworzyćw pamięci moment, kiedy widzieli się po raz ostatni – wtedy w kuchni, gdy Tessa dopiła swojąherbatę, opłukała filiżankę i odstawiła na suszarkę (była bardzo schludna, zawsze odkładaławszystko na miejsce). Włosy upięte wysoko, żadnego makijażu i biżuterii z wyjątkiem zegarka(„Styl podróżny”). Miała na sobie czarne spodnie i beżowy sweter, który wydał mu się niezwyklemiękki, kiedy wziął ją w ramiona. Wciąż lepiej pamiętał tamten sweter niż rysy twarzy Tessy. Pocałowała go i powiedziała: „Powinnam się zbierać, żeby zdążyć na samolot. Obyś za mnązatęsknił!”. Jackson chciał ją podwieźć na Heathrow, ale odparła: „Nie wygłupiaj się, podjadęmetrem do stacji Paddington i stamtąd złapię pociąg na lotnisko”. Nie lubił, kiedy jeździłametrem. Ostatnio wolałby, żeby nikt nim nie jeździł. Pożary, wypadki, zamachowcy samobójcy,policyjni snajperzy i zwykli psychole jednym pchnięciem w plecy posyłający ludzi na śmierćpod kołami pociągu – w metrze nietrudno było o nieszczęście. Dawniej tak nie myślał. Przeżyłdwie wojny i sporo różnych potworności, ale pędząc samotnie autostradą na złamanie karku,w którymś momencie przekroczył punkt krytyczny. Uświadomił sobie, że ma więcej lat za sobąniż przed sobą i nieoczekiwanie nieprzewidywalna brutalność świata zaczęła go przerażać.Katastrofa kolejowa ostatecznie potwierdziła jego obawy. – Na pewno wkrótce wszystko pan sobie przypomni – pocieszyła go policjantka. – Najlepiej,jeśli nie będzie się pan zbytnio zamartwiał. Wtedy szybciej dojdzie pan do zdrowia.
– Byłem kiedyś policjantem – powiedział Jackson. Wyglądało na to, że ilekroćw egzystencjalnym labiryncie napotykał ślepą uliczkę, mimowolnie szukał pocieszenia w tychtrzech prostych słowach. Jego tożsamość można było zakwestionować, lecz tego jednego byłabsolutnie pewien. Mało prawdopodobne, aby wiadomość o wykolejeniu pociągu dotarła do Tessyw Waszyngtonie. W Europie musiałoby się wydarzyć coś naprawdę ważnego, żeby informacja o tym przesączyła się do amerykańskiej świadomości. W najgorszym razie próbowałaby sięz nim skontaktować SMS-owo i może nawet zaniepokoiłby ją brak odpowiedzi, ale na pewno niezałożyłaby automatycznie, że spotkało go coś złego – w przeciwieństwie do jego pierwszej żonyJosie. Pierwszej żony, ależ to dziwnie brzmiało. Zwłaszcza że kiedy jeszcze byli małżeństwem,Josie dla żartu zwykła się przedstawiać właśnie w taki sposób: „Witam, jestem pierwszą żonąJacksona”. Rzecz jasna Tessa nie miała pojęcia, że Jackson podróżował tym pociągiem. Nie wiedziałanawet, że wyjechał z Londynu, ponieważ jej o tym nie wspomniał. Nie powiedział: „Tak sięskłada, że kiedy ty będziesz w drodze na lotnisko, ja ruszę na północ zobaczyć się z synem”. Niewspomniał jej o tym, ponieważ w ogóle nie powiedział jej nic o Nathanie. Całkiem sporosekretów, jak na tak krótki staż małżeński; jako nowożeńcy właściwie w ogóle nie powinni mieć przed sobą tajemnic. Zresztą nawet gdyby wiedziała, że będzie wracał koleją na Kings Cross, nie ’ miałoby to znaczenia, bo pomylił pociągi. „Jedzie pan w złym kierunku”. Bolała go głowa. Całe tomyślenie go wykańczało. Odkąd się poznali, byli praktycznie nierozłączni. Tessa oczywiście chodziła codziennie do pracy,ale w przerwie na lunch często spotykali się w Muzeum Brytyjskim. Czasami po posiłku włóczylisię razem po budynku, a Tessa opowiadała mu o różnych eksponatach. Była tam kustoszem.„Zajmuję się głównie kolekcją sztuki asyryjskiej” – powiedziała zaraz po tym, jak się poznali. „Dla mnie to jedna chińszczyzna” – zażartował bez przekonania Jackson. „Asyryjczyk tak runął,
30 jak wilk spada na trzody”. Tessa osobiście go oprowadziła i pokazała te wszystkie asyryjskie starocie, ale niewiele mu to dało. Musiało istnieć lepsze określenie niż „starocie”. Na przykład„wydział”. „Wydział asyryjski” – dziwnie to brzmiało, jak nazwa części jakiejś organizacjiprzestępczej. Pomimo szczegółowych wyjaśnień Tessy, wciąż nie do końca rozumiał, o co chodzi z tą całą Asyrią. Asyryjczycy mieli chyba coś wspólnego z Babilonem. „Nad rzekami Babilonu – tam
31 myśmy siedzieli i płakali, kiedyśmy wspominali Syjon”. Nie piosenka Boney M, tylko biblijny
32 psalm. „Jakże możemy śpiewać pieśń Pańską w obcej krainie?”. Pieśń wygnańców. Czyż wszyscy ludzie nie byli wygnańcami? Tak w głębi ducha? Czyżby robił się sentymentalny?Prawdopodobnie. Trudno mu było przyswajać nowe wiadomości, a to ze względu na natłok bezużytecznychinformacji zaśmiecających jego umysł. Ciekawe, że jedyną rzeczą, jaką pamiętał ze szkoły, byłapoezja, czyli coś, co w owym czasie najmniej go zajmowało. „Brudny statek przybrzeżnyz brytyjską banderą i zarośniętym solą kominem”. W portfelu nosił zdjęcie Tessy obok fotografii Marlee, ale portfela nadal nie odnaleziono. Jak przez mgłę pamiętał poszczególne elementy – piwne oczy okolone długimi rzęsami, zgrabnyprosty nos, kształtne ucho – ale nie dało się z tego złożyć sensownego portretu. W rezultacie obrazTessy wyglądał, jakby wyszedł raczej spod pędzla Picassa niż Vermeera. Powinien był baczniejsię jej przyglądać, robić więcej zdjęć, ale tak się składało, że chronicznie tego nie lubiła. Nawidok obiektywu ze śmiechem zasłaniała twarz ręką i mówiła: „Przestań! Wyglądam okropnie!”.Nigdy nie wyglądała okropnie, nawet tuż po przebudzeniu wydawała się Jacksonowi idealna. Ażtrudno uwierzyć, że ze wszystkich mężczyzn na świecie wybrała akurat jego. („Rzeczywiścietrudno” – przyznała mu rację Josie). Obiektywna i mniej sterana życiem część jego umysłu zdawała sobie sprawę, że to miłość zawróciła mu w głowie. Wciąż przeżywał uniesienia typowe dla wczesnego etapu związku, kiedy
33 cały świat ogląda się przez różowe okulary. „Ma miłość jest jak róży krew”. Nie, nie jak krew. Po prostu czerwona. „Miła ma jak czerwona róża”. „Dla waszego związku to szczenięce lata – stwierdziła Julia. – Człowiek nie ma wtedy za grosz zdrowego rozsądku”. „Co właściwie ten wzórcnót kobiecych w tobie widzi? – dziwiła się Josie. – Oczywiście poza kasą”. – To ile ona ma lat? – wykrzyknęła Julia z wyrazem teatralnego przerażenia na twarzy. – Trzydzieści cztery – odparł spokojnie Jackson. – Uwiodłeś nieletnią, Jacksonie – zawyrokowała Josie. – Bzdura – prychnął. – Chyba wiesz, że zakochanie jest rodzajem obłędu, prawda? – spytała go Amelia. („W takim
34 razie to folie à deux – śmiała się Tessa, kiedy jej o tym wspomniał). Amelia była kiedyś, o zgrozo, zakochana w Jacksonie. Musi koniecznie zadzwonić do Julii i spytać, jak przebiegłaoperacja Amelii. A nuż umarła? Julia byłaby niepocieszona. Przy łóżku Jacksona stał telefon, ależeby z niego skorzystać, trzeba było mieć kartę kredytową, tymczasem jego karta zostaław portfelu. Czy skoro on miał przy sobie portfel Andrew Deckera, to znaczy, że Andrew Deckermiał jego dokumenty i pieniądze? Portfel Deckera był praktycznie pusty – nic poza starymprawem jazdy i banknotem dziesięciofuntowym. Facet podróżował bez obciążeń. Czy on takżeleżał gdzieś w tym szpitalu? Zdjęcie Tessy w portfelu było jedynym, jakie Jackson posiadał. Zrobił je jego aparatemjeden z przypadkowych świadków naprędce zorganizowanego ślubu i nawet przy tak wyjątkowejokazji jego żona próbowała odwrócić się tyłem do obiektywu. Teraz i to przepadło. Jackson straciłportfel, smartfona, pieniądze, ubranie. Nagi przyszedł na świat i nagi narodził się na nowo. – Prawie się nie znamy – powiedziała, kiedy jej się oświadczył. – Właśnie dlatego wymyślono małżeństwo, żeby się lepiej poznać – odrzekł Jackson, chociażdoświadczenie mówiło mu co innego. Im dłużej on i Josie byli małżeństwem, tym mniej się znalii rozumieli. Po ślubie Tessa nie zmieniła nazwiska. Twierdziła, że nie wyobraża sobie siebie jako paniBrodie. Josie również nie zmieniła nazwiska, kiedy za niego wyszła. Ostatnią znaną mu „paniąBrodie” była jego matka. Siostra Jacksona, dziewczyna pod każdym względem staroświecka,zawsze mu powtarzała, że nie może się doczekać, kiedy wyjdzie za mąż, porzuci swoje panieńskienazwisko i „zostanie kimś innym”. Tym właśnie była – panną, dziewicą czekającą na księciaz bajki. Chłopcy stale się przy niej kręcili, ale nie zdążyła znaleźć nikogo na stałe, zanim jązgwałcono i zamordowano. Miała w pokoju komódkę i w jej dolnej szufladzie trzymała schludniezłożone ściereczki do naczyń, haftowane serwetki oraz komplet sztućców ze stali nierdzewnej. Comiesiąc dokładała jedną nową rzecz. To miał być jej posag na nowe życie, które nigdy się nierozpoczęło. Teraz to wszystko wydawało się tak bardzo odległe – nie tylko sama Niamh, alew ogóle dziewczęta składające na posag haftowane serwetki i sztućce ze stali nierdzewnej. Co sięz nimi stało? Większość ludzi przez całe życie nie rozstawała się z kilkoma albumami zdjęć, leczw mieszkaniu Tessy w Covent Garden Jackson nie natknął się choćby na jedną fotografię. Jejrodzice nie żyli – zginęli w wypadku samochodowym – i nie pozostał po nich żaden ślad. Nie byłoteż żadnych pamiątek z dzieciństwa ani w ogóle z przeszłości. „Przeszłością żyję na co dzieńw pracy – wyjaśniła mu. – Lubię żyć chwilą obecną. Zresztą, żeby zacytować Ruskina, z każdymkolejnym nabytkiem rośnie nasze zmęczenie. Co racja, to racja”.
Tessa miała w sobie coś spartańskiego, co było miłą odmianą szczególnie po Julii, któraskłaniała się raczej ku stylowi rokoko. Raz nawet udzieliła mu zabawnego wykładu na temat tegonurtu w sztuce, nie omieszkawszy wspomnieć przy tej okazji o seksie (cała Julia). Julia byłao wiele lepiej wykształcona, niżby się mogło na pierwszy rzut oka wydawać. DeprymowałabyTessę, gdyby się znały. Ponieważ jednak się nie znały, Tessa odnosiła się do byłej Jacksonaobojętnie, bez większego zainteresowania, ale i bez zazdrości (czy byłoby inaczej, gdybywiedziała o dziecku?). Jej neutralność była ożywcza. Jackson nigdy by nie przypuszczał, że„neutralność” może być dla niego pożądaną cechą u kobiety. Jak to się wszystko zmienia… Znali się od czterech miesięcy, małżeństwem byli od dwóch. Z Josie był zaręczony dobrzeponad dwa lata, zanim się pobrali, nie mógł więc z doświadczenia stwierdzić, że długie zalotygwarantują udany i trwały związek. („Moim zdaniem byliśmy ze sobą dostatecznie długo” –stwierdziła Josie). Niemniej jednak tak spontaniczna decyzja o małżeństwie była zupełnie niew jego stylu. „Nieprawda – zaoponowała Josie – jesteś największym pantoflarzem, jakiegoznam!”. „Nieprawda – zawtórowała jej Julia – wychodziłeś ze skóry, żeby się ze mną ożenić. Tylko pomyśl, jak to by się skończyło”. „Bo jestem zmysłowy i rozpustny i nie mogę żyć bez
35 żony”. Jackson nie był ani zmysłowy, ani rozpustny (przynajmniej tak wolał o sobie myśleć). Po prostu małżeństwo zawsze wydawało mu się stanem idealnym, ogrodem Edenu, rajem utraconym. „Dziwne, bo jako mąż byłeś do niczego – zauważyła Josie. – Tylko ci się wydaje, że jesteś stworzony do małżeństwa”. „W istocie jesteś samotnym wilkiem, Jacksonie – oznajmiła mu Julia.– Tylko nie potrafisz się do tego przyznać”. Josie i Julia mieszkały razem niewygodnie stłoczonew jego głowie i przemawiały na zmianę, a ich głosy zlewały się w jedno z głosem sumienia.Były jak dwie strony tej samej zdartej płyty, komentującej każdy jego postępek. „Jak to mówiąo pospiesznych ślubach?” – pytała Josie, a Julia odpowiadała: „Co nagle, to po diable”. – Jaki mamy dziś dzień? – zapytał pielęgniarkę. – Piątek. W poniedziałek o świcie samolot Tessy miał wylądować na Heathrow. Do tej pory Jacksonz pewnością zdąży wrócić do Londynu i wyjedzie po nią na lotnisko, tak jak obiecał. Człowiekpowinien mieć jakiś cel, powinien wiedzieć, dokąd się wybiera. Jackson wybierał się do domu. Poznali się na przyjęciu. Jackson nigdy nie chodził na przyjęcia, więc szansa na to, że sięspotkają, była minimalna. Istna koniunkcja planet, przeskok czasoprzestrzeni. Wcześniej przypadkiem wpadł na swojego dawnego dowódcę z wojska – i to gdzie, na Regent
36 Street! (Nie było to często przez niego uczęszczane endroit). Musiały go tam posłać Parki, choć raz działające w jego interesie. Z jego dawnego dowódcy – miał na imię Bernie – był kawał sowizdrzała. Nie widzieli sięz Jacksonem ponad dwadzieścia lat. Lubili się, chociaż poza pracą w zasadzie niewiele ich łączyło.Jackson był szczerze zdumiony, ile radości sprawiło mu to niespodziewane spotkanie. KiedyBernie rzucił: „Słuchaj, w przyszłym tygodniu zaprosiłem do siebie parę osób na drinka, bezjakiejś szczególnej okazji. Może też byś wpadł?”, z miejsca nabrał ochoty. I choć w pierwszejchwili próbował się wykręcać, uległ w końcu ofensywie Berniego, którego urok okazał sięnieodparty. Prawdę mówiąc, Jacksonowi łatwiej było powiedzieć „tak”, niż z uporem powtarzać„nie”. Z czasem doszedł do wniosku, że mniej ucieszyło go samo spotkanie z Berniem, bardziejwspólne wspominanie żołnierskiej przeszłości, dawno zamkniętego rozdziału jego życia. Zaskoczyły go dwie rzeczy. Po pierwsze, mieszkanie Berniego w Battersea było urządzoneluksusowo i pełne rzeczy – mebli, bibelotów, obrazów – które nawet Jackson potrafił ocenić jakowartościowe. Kiedy na siebie wpadli, Bernie wspomniał mu coś o pracy w ochronie (no jasne!),ale Jackson nigdy by się nie spodziewał, że ochroniarze mogą aż tyle zarabiać. Sam nie zająknąłsię ani słowem o swoim majątku. Drugą niespodziankę stanowili zgromadzeni goście. Z „paru osób zaproszonych na drinka”zrobił się, jak to ujął pewien mężczyzna, którego rozmowę Jackson przypadkiem podsłuchał,„jeden z bardziej udanych słynnych wieczorków u Berniego”. Był prawie pewien, że nigdy dotąd nie był na żadnym „wieczorku”. Mieszkanie zaludniali dobrze ubrani londyńczycy – mężczyźni w modnych okularach orazkobiety w brzydkich i wyglądających na koszmarnie niewygodne butach. Jackson z naturyodnosił się podejrzliwie do wszelkich elegantów – prawdziwi mężczyźni (czytaj: mężczyźniz Północy) nie mieli ani czasu, ani ochoty kupować sobie modnych ciuchów. Uważał też, że żadnakobieta nie powinna nosić pantofli, w których – gdyby zaszła taka potrzeba – nie mogłaby dalekouciec. (Dwa lata wcześniej widział co prawda, jak dziewczyna zrzuca szpilki, żeby zwiać, ale byłaRosjanką, w dodatku szaloną, aczkolwiek niepokojąco atrakcyjną; do tej pory Jacksonowi zdarzałosię o niej myśleć). Żadna z kobiet obecnych na „wieczorku u Berniego” nie wyglądała na gotowądo ucieczki za cenę swoich pantofli od Manolo Blahnika czy Jimmy’ego Choo. Owszem, Jacksonznał nazwiska słynnych projektantów obuwia, chociaż nie sądził, aby prawdziwi mężczyźniz Północy musieli wiedzieć takie rzeczy. Po prostu latem ubiegłego roku utknęli we dwojez Marlee na lotnisku w Tuluzie i córka bezlitośnie wyedukowała go w tym zakresie, używając jakopomocy naukowych dwóch czasopism: Heat oraz OK!.
Bernie powitał go wylewnie na progu mieszkania i zaprowadził do nieco przegrzanego salonupełnego gości. Skąd mogli się znać? Nikt tutaj nie wyglądał, jakby obracał się w naturalnym kręguznajomych pięćdziesięcioletniego byłego funkcjonariusza królewskiej żandarmerii wojskowej. „Może koktajl?” – zaproponował Bernie, na co Jackson odparł: „To sprzeczne z zasadami mojejreligii. Masz piwo?”. Bernie roześmiał się, dał mu kuksańca w ramię i rzucił: „Wciąż ten sam starydobry Jackson”. Jackson wcale nie uważał, że jest tym samym starym dobrym Jacksonem – odkąd ostatni raz widział się z Berniem, zdążył kilkakrotnie zmienić skórę (oraz zarobić parę nowychblizn) – ale nie zaprzeczył. Na przyjęciach nie potrafił znaleźć sobie miejsca. Nie dla niego towarzyskie pogawędki:„Cześć, nazywam się Jackson Brodie i byłem kiedyś policjantem”. Może faktycznie miało to cośwspólnego z życiem, jakie wiódł wcześniej, najpierw jako żołnierz, potem jako policjant – żadnaz tych profesji nie sprzyjała pustej gadaninie. Na pierwszy rzut oka towarzystwo na przyjęciu(przepraszam, wieczorku) u Berniego wydało mu się dziwnie bezmyślne, jakby wynajęto ich na kilka godzin, żeby odgrywali role wesołych gości. Jackson czaił się na obrzeżach zgromadzenia,jak spóźnialski na imprezie w pubie, i głowił się, jak długo przyjdzie mu tu tkwić, zanim będziemógł burknąć jakąś wymówkę i wyjść. Właśnie wtedy Tessa chwyciła go za łokieć i szepnęła mu do ucha: „Istny koszmar, prawda?”.Jackson z przyjemnością zauważył, że ma ona na sobie prostą lnianą sukienkę – tym bardziejatrakcyjną, że niektóre z obecnych na przyjęciu kobiet były ubrane w doprawdy dziwacznestroje – i sandały na niskich obcasach, w których z powodzeniem mogłaby stąd uciec. Zamiast uciekać, wolała jednak trzymać się jego boku. „Wyglądasz mi na bezpieczną przystań” – zauważyła. Po pięciu minutach rozmowy, utrudnianej przez panujący wokół hałas, Jackson odważył sięzaproponować: „Może stąd wyjdziemy?”, ona zaś odparła: „O niczym innym nie marzę”.Wylądowali w pubie nad rzeką w Chelsea. Nie był to lokal w stylu Jacksona, ale i tak czuł się tamtysiąc razy lepiej niż u Berniego. Rozmawiali aż do zamknięcia przy butelce cywilizowanegocabernet sauvignon. Potem Jackson odprowadził Tessę kawał drogi aż do jej mieszkania w CoventGarden („Mniejszego niż znaczek pocztowy”). Na ostatniej prostej wziął ją za rękę („Nieśmializostają z niczym” – zabrzmiały mu nieoczekiwanie w głowie słowa jego od dawna nieżyjącegobrata uwodziciela). Kiedy zaś znaleźli się przed jej drzwiami, pozwolił sobie na śmiały, a zarazemrycerski pocałunek w policzek. W nagrodę usłyszał: „Może to powtórzymy? Na przykład jutro?”. Nawet gdyby chciał, nie potrafiłby wyobrazić sobie lepszej kobiety. Była
pogodna,optymistyczna, słodka, zabawna, niekiedy wręcz komiczna i o wiele od niego bystrzejsza – choćw przeciwieństwie do innych kobiet w jego życiu nie uważała za konieczne na każdym kroku muo tym przypominać. Poruszała się z wielką gracją („Za młodu tańczyłam w balecie”) i byławysportowana („Tenis”). Lubiła zwierzęta oraz dzieci, ale nie w sposób graniczący z egzaltacją.Miała pracę, którą kochała, lecz która nie pochłaniała jej bez reszty. Była też od niego o piętnaścielat młodsza („Ty cholerny szczęściarzu” – powiedział Bernie, kiedy przy innej okazji nadrabializ Jacksonem towarzyskie zaległości) i nie straciła jeszcze młodzieńczego entuzjazmu. Wyglądałowręcz na to, że może go nigdy nie stracić. Miała długie jasnobrązowe włosy z ciężką grzywką,które nadawały jej wygląd aktorki albo modelki z lat sześćdziesiątych (ulubiona epoka Jacksona,jeśli chodzi o kobiece fryzury). Nie potrzebowała na co dzień silnego męskiego ramienia,niemniej jednak umiała okazać wdzięczność, kiedy Jackson jej takowe podsuwał. Potrafiłaprowadzić samochód, gotować, nawet szyć. Radziła sobie z podstawowymi naprawami, byłazadziwiająco oszczędna, a zarazem hojna (patrz: zegarek marki Breitling, który dostał od niejw prezencie ślubnym). Okazała się także mistrzynią co najmniej dwóch pozycji seksualnych,których Jackson nigdy dotąd nie próbował (nie wiedział nawet, że takie istnieją, chociaż wolał siędo tego nie przyznawać). Krótko mówiąc, stanowiła ideał kobiety. Skąd znała kogoś takiego jak Bernie? „Poznaliśmy się przez znajomych – odparła wykrętnie. – Rzadko chodzę na przyjęcia. Zwykle sterczę wtedy w kącie na podobieństwo lampy podłogowej.Nie wypadam najlepiej w rozmowach towarzyskich. Dopóki nie skończyłam jedenastu lat,uczyły mnie zakonnice. Można powiedzieć, że od małego wpajano mi cnotę milczenia”. SiostraJacksona, Niamh, również uczyła się w klasztorze i w wieku trzynastu lat oznajmiła rodzinie, żechce zostać zakonnicą. Ich matka – skądinąd żarliwa irlandzka katoliczka – była tym przerażona.W swoich marzeniach o przyszłości widziała Niamh jako mężatkę, która wpadałaby do nich z wizytą otoczona gromadką dzieci. Marzenia Niamh, aby zostać oblubienicą Chrystusa, okazałysię na szczęście krótkotrwałe, co wszyscy przyjęli z wielką ulgą. Jackson miał wtedy tylko sześćlat, ale wiedział, że zakonnice spędzają czas uwięzione z daleka od swoich rodzin, i nie mógł znieśćmyśli, że Niamh, tak pełna życia, mogłaby mu zostać odebrana na wieki. Potem, rzecz jasna, i tak mu ją odebrano. Ból głowy narastał i potężniał, nieskończenie zwielokrotniony. Kiedy obudził się po raz drugi, tamta dziewczynka znów przy nim siedziała, mrugając oczaminiczym sowie pisklę. Plotła coś trzy po trzy: „Doktor Foster pojechał do Gloucester, a deszczu lałysię strugi…”. Z głębi oddziału dobiegał chór dziecięcych głosów śpiewających kolędy. Okropnie fałszowały.Po raz pierwszy zauważył, że ktoś przyozdobił jego salę niezbyt udanymi świątecznymidekoracjami. Całkiem zapomniał, że zbliża się Boże Narodzenie. Ciekawe, czy ta dziewczynka macoś wspólnego z tym koncertem kolęd. Wyglądała na rówieśnicę Marlee i wpatrywała sięw niego z takim napięciem, jakby się spodziewała, że Jackson
zrobi coś nadzwyczajnego. – Podobno był pan kiedyś żołnierzem – odezwała się. – Dawno temu. – Pielęgniarka mówiła, że dzięki temu wiedzieli, jaką ma pan grupę krwi. – Aha. Wciąż miał zachrypnięty głos. Był cieniem dawnego siebie, własnym wadliwym klonem.Wszystko niby działało, lecz nie tak, jak trzeba. – Mój tata też był żołnierzem. Jackson dźwignął się do pozycji siedzącej. Dziewczynka poprawiła mu poduszkę. – Tak? A gdzie służył? – zapytał, nieoczekiwanie odnajdując się w dobrze sobie znanejtematyce. – W Szkockim Regimencie Królewskim – odparła. – Wczoraj też tutaj byłaś? – upewnił się. – To znaczy poprzedniego dnia – wyjaśnił. Z zadowoleniem stwierdził, że wróciło mu poczucie czasu. Wczoraj, dzisiaj, jutro – tak to
37 właśnie szło. Dzień za dniem. „Jutro po jutrze i po jutrze jutro”. Julia grała kiedyś w Makbecie w Teatrze Repertuarowym w Birmingham szaloną Lady Makbet o włosach zlepionych krwią.„Znowu gra fryzurą” – zauważyła z przekąsem siedząca obok niego Amelia. Zdaniem JacksonaJulia była w tej roli bardzo dobra, w każdym razie lepsza, niż się spodziewał. – Nie – odpowiedziała – dopiero co pana znalazłam. Może była jedną z tych wolontariuszek, które odwiedzają w szpitalach i więzieniach biedakówniemających nikogo bliskiego? (Najwyraźniej Jackson się do nich zaliczał). A może przysłało ją wojsko na podobieństwo paczki żywnościowej? – Wykrwawiłby się pan na śmierć – oznajmiła dziewczynka. Wydawała się zafascynowanajego krwią. W żyłach Jacksona płynęła teraz krew nieznajomych, on zaś zastanawiał się, czybędzie to miało dla niego jakieś konsekwencje. Może na przykład straci odporność na odrę i dlaodmiany nabędzie nowych skłonności? (Do czegoś, co miało się we krwi). Czy miał w sobie DNAobcych ludzi? Z jego transfuzją wiązało się mnóstwo pytań, wszystkie bez odpowiedzi. Czyżbydziewczynka była jednym z dawców? Wydawała się na to zdecydowanie za młoda. – Sangwinacja – powiedziała, starannie wymawiając to słowo. – Uhm. – Sangwinacja – powtórzyła. – Sangria ma w sobie ten sam łaciński rdzeń, oznaczający krew.Wino czerwone jak krew. Morze ciemne jak wino. – Czy my się znamy? – spytał Jackson. Przyszło mu do głowy, że dziewczynka mogła ocalećz katastrofy kolejowej. Na czole miała paskudnego guza. – Właściwie nie – odparła. Średnio pomocna odpowiedź. – Będzie pan jadł ten tost? – zapytała, spoglądając na nieapetyczne śniadanie, które wciąż stałoprzy jego łóżku. – Nie krępuj się – mruknął Jackson, przysuwając jej tackę. – To znamy się czy nie? – powtórzył. – W pewnym sensie – odrzekła z pełnymi ustami. Ból głowy, którego szczęśliwie nie czuł w chwili przebudzenia, powrócił dotkliwympulsowaniem. – Nie pamięta mnie pan, prawda? – stwierdziła. – Przykro mi, ale nie. W tej chwili w ogóle niewiele pamiętam. Powiesz mi czy będę musiałzgadywać? Nie wydaje mi się, żebym miał na to dość siły. – I tak by pan nie zgadł! Zajęłoby to panu całe wieki.
Wyglądała na bardzo z siebie zadowoloną. Oderwała się od tostu i po krótkiej teatralnej pauzieoświadczyła: – Uratowałam panu życie. „Uratowałam panu życie”. Co to miało znaczyć? Nic nie rozumiał. – Niby jak? – Reanimacja plus uciskanie tętnicy na miejscu wypadku. Konkretnie obok torów. – Uratowałaś mi życie – powtórzył. – Owszem. Nareszcie zrozumiał. – To ty uratowałaś mi życie! – No tak – zachichotała, rozbawiona jego powolnością. Jackson uświadomił sobie, że też się uśmiecha. Zwyczajnie nie mógł się powstrzymać.Odczuwał dziwną wdzięczność na myśl, że życie uratowało mu to rozchichotane dziecko, a niejakiś krzepki sanitariusz. – Oni też zrobili swoje – dodała – ale na początku to ja utrzymywałam pana przy życiu. Tchnęła w niego życie i to dosłownie. Jego oddech był jej oddechem. „Wtedy to Pan Bóg ulepił człowieka z prochu ziemi i tchnął w jego nozdrza tchnienie życia, wskutek czego stał się
38 człowiek istotą żywą”. Kolejny cytat będący efektem kucia na pamięć w jakimś ciemnym zakamarku jego duchowej przeszłości. Co powinien teraz powiedzieć, na litość boską? Trochę to trwało, ale ostatecznie Jackson znalazłrozwiązanie. – Dziękuję – szepnął. Cały czas się uśmiechał. – A te płatki kukurydziane? Ich też pan nie zje? – Czyli, formalnie rzecz biorąc, należy pan teraz do mnie. – Słucham? – Miała na imię Reggie, jak chłopak. – Jest pan moim niewolnikiem. – Zdawała się czerpać szczególną radość ze słowa „niewolnik”.– Odzyska pan wolność dopiero, gdy mi się zrewanżuje. – Zrewanżuję? – To znaczy, kiedy pan mnie ocali – uśmiechnęła się; jej drobna buzia cała pojaśniała. – Odpowiadam za pana, dopóki pan tego nie zrobi. – Czego nie zrobię? – Dopóki nie uratuje mi pan życia! To taki indiański przesąd. Czytałam o nim w jednej książce. – Książki nie zawsze mówią prawdę – mruknął Jackson. – Ile ty właściwie masz lat? – Więcej niż wyglądam, może mi pan wierzyć. Co miała na myśli, mówiąc, że Jackson do niej należy? Może mimo wszystko zaprzedał duszę,tyle że nie diabłu, a tej zabawnej szkockiej dziewczynce? Doktor Foster wsunęła głowę przez otwarte drzwi i na widok Reggie spochmurniała. – Tylko go nie zamęcz tym gadaniem – przykazała. – Masz jeszcze pięć minut – dodała,znacząco unosząc w górę dłoń, jakby musieli policzyć palce, żeby wiedzieć, ile to jest pięć. – Zrozumiano? – zwróciła się do Reggie stanowczym tonem. – Jak najbardziej – odparła tamta, a do Jacksona rzuciła: – I tak muszę już lecieć. Przedszpitalem czeka na mnie pies. Ale jeszcze tu wrócę. Jackson zdał sobie sprawę, że jego samopoczucie znacznie się poprawiło. Został
uratowany.Ofiarowano mu przyszłość. Jego własną. Kiedy człowiek ma przyszłość, dwie pielęgniarki mogą mu bez znieczulenia czy choćbyostrzeżenia usunąć cewnik, a następnie zmusić go, żeby wstał z łóżka i pokuśtykał w cienkiej,otwartej na plecach szpitalnej koszuli do łazienki, żeby się samodzielnie wysikać. Jackson niezdawał sobie dotąd sprawy z tego, że owa prosta czynność fizjologiczna może być zarazem takbolesna i satysfakcjonująca. Sikam, więc jestem. Od tej pory wszystko będzie wyglądać inaczej. Wreszcie do niego dotarło, że narodził się poraz drugi. Ogarnęło go uniesienie. Był nowym Jacksonem. Alleluja! Doktor Foster pojechała do Gloucester – „A deszczu lały się strugi. Wlazł tam w kałużę po sam pas i biedak runął jak długi”. Założę się, żeludzie stale z tym do niej wyskakują. – Do kogo? – Do tej lekarki. Doktor Foster. – Założę się, że nie – odparł Jackson Brodie. Nareszcie go znalazła i teraz trzymała wierną straż przy jego łóżku na podobieństwo tegopsiaka z Greyfriars. Podobnie jak wcześniej nadkomisarz Monroe, doktor Foster również chyba nie uwierzyła,kiedy Reggie pochwaliła się, że uratowała życie Jacksonowi Brodiemu. „Serio? – stwierdziłasarkastycznym tonem. – A myślałam, że to zasługa szpitala”. Wydawała się też poirytowanapytaniami o stan jego zdrowia. „Kim ty właściwie jesteś, co? – zapytała Reggie prosto z mostu. – Krewną? Bo o stanie zdrowia pacjenta mogę rozmawiać tylko z kimś z jego rodziny”. Dobre pytanie. Kim była? Słynną Reggie, Reginą Chase, dziewczynką detektywem? VirgoRegina, Królową Dziewicą, sponiewieraną przez burze patronką rezolutnych sierot? „Jestem jego córką, Marlee” – oznajmiła Reggie. Doktor Foster spojrzała na nią spod zmarszczonych brwi. Marszczyła brwi zawsze, kiedymówiła, często także wtedy, kiedy milczała. Powinna pomyśleć o zmarszczkach, jakich się w tensposób dorobi za kilka lat. Mama stale przejmowała się zmarszczkami. Przez pewien czas kładłasię spać ze szczęką podwiązaną cienkim bandażem, przez co wyglądała jak ofiara wypadku. – W takim razie jesteś pierwszą osobą, którą sobie przypomniał – powiedziała doktor Foster. – To miło. – Tylko nie siedź za długo. On musi wypoczywać.
Spodziewała się, że poproszą, żeby się wylegitymowała, udowodniła, że jest kimś, za kogo siępodaje. Mogła być przecież kimkolwiek, na przykład Billym. Na szczęście była po prostu sobą,Reggie. Leżał sam w niewielkiej salce na dużym oddziale. Szukając go, bała się, że go nie pozna, alepoznała. Wydał jej się chudszy, za to znacznie bardziej żywy. Na stoliku przy jego łóżku stałonietknięte śniadanie. W oczach kogoś, kto przez dwa poranki z rzędu posilał się wafelkamikarmelowymi, wyglądało to na okropne marnotrawstwo. Dziś rano znowu musiało minąć trochęczasu, zanim zaspana Reggie uświadomiła sobie, że spędziła kolejną noc na niewygodnej kanapiepani MacDonald, a hałas, który ją obudził, to łoskot ciężkich maszyn ratowniczych, sposobiącychsię do pracy na torach. Zastanawiała się, czy kiedykolwiek obudzi się jeszcze we własnym łóżku na dźwięk budzika, który nastawi według swojego upodobania. Kubek, z którego piła kawę rozpuszczalną, głosił przesłanie zbyt skomplikowane, jak na takwczesną porę dnia. „Akt kupna – sprzedaży! Życie wieczne okupione krwią Jezusa Chrystusa!”.Po śniadaniu Reggie raz jeszcze zadzwoniła do szpitala i – abrakadabra! – znalazła go. Spał. Pielęgniarka, która przyszła sprawdzić kroplówkę, powiedziała do niego głośno: „Ma pangościa! Jednak o panu nie zapomniano”. A zwracając się do Reggie, wyjaśniła: „Jest jeszczetrochę oszołomiony po wypadku, ale niedługo powinien się ocknąć”. Reggie czekała więc cierpliwie na krześle przy jego łóżku i patrzyła, jak śpi. I tak nie miała niclepszego do roboty. Wyglądał, jakby mógł być jej ojcem. „Tato” – powiedziała na próbę, ale sięnie obudził. Nigdy jeszcze nie zwróciła się do nikogo w ten sposób. Zabrzmiało to jak słowoz jakiegoś obcego języka. Pater. Okazało się, że jest detektywem. („Byłem nim kiedyś” – wymamrotał). Wcześniej byłżołnierzem. Czym się teraz zajmował? – Tym i owym. Czyli wszystkim i niczym. Wyjęła banknot dziesięciofuntowy z ciasnego zwitka, który dał jej wczoraj ten skąpiec Hunter,i położyła na szafce Jacksona. – To na wypadek, gdyby pan czegoś potrzebował – powiedziała. – Wie pan, czekolada, gazety… – Zwrócę ci – obiecał. Ciekawe z czego. Nie miał przy sobie ani pensa, był kompletnie spłukany. Stracił portfel, kartykredytowe, telefon, wszystko. Jedyne, co miał, to nazwisko. („Rzeczywiście, mieliśmy trochękłopotu ze zidentyfikowaniem twojego ojca” – przyznała doktor Foster). Nic dziwnego, że nie było go w szpitalnym rejestrze, kiedy pierwszy raz zadzwoniła. Wzięli goza kogoś całkiem innego. Jackson, tak samo jak Reggie, został ze wszystkiego odarty. Onaprzynajmniej miała teraz torbę ciuchów z Topshopu. I psa.
– Myślałam, że pan umarł – zwierzyła mu się. – Ja też – odparł. Zanim weszła do szpitala, zostawiła psa leżącego spokojnie na trawniku obok postoju taksówek. Nakartce papieru napisała: „Ten pies nie jest przybłędą, jego właścicielka odwiedza choregow szpitalu”, po czym wetknęła ją Sadie za obrożę, na wypadek gdyby komuś przyszło do głowyzadzwonić do Towarzystwa Przeciwdziałania Okrucieństwu wobec Zwierząt. Wszędzie wisiałytabliczki „Psom wstęp wzbroniony”, więc co innego mogła zrobić? Byłoby dobrze, gdyby udałojej się zdobyć skądś szelki, takie jak dla psa przewodnika, i ubrać w nie Sadie. Wtedy mogłaby jąwszędzie ze sobą zabierać. Do tego ludzie żałowaliby pewnie biednej, niewidomej dziewczynki, w związku z czym Reggie mogłaby liczyć na szczególne traktowanie. – Dobry piesek – powiedziała do suki na odchodnym, a ta cichutko zaskamlała, co miało chybaznaczyć: „Tylko nie zapomnij po mnie wrócić”. W porównaniu z ludzkim psi język wydawał sięstosunkowo zrozumiały. („Wszystko i nic”, „to i owo”, „tu i tam”). O ile mogła się zorientować, Jackson Brodie to w porządku facet. Byłoby jej przykro, gdyby sięokazało, że uratowała życie jakiemuś podlecowi, zamiast ocalić kogoś, kto pracował właśnie nadwynalezieniem leku na raka albo był jedynym żywicielem licznej ubogiej rodziny, w dodatkuobarczonej małym inwalidą. Jackson Brodie miał żonę i dziecko, które powinny być Reggie wdzięczne. Czy żona Jacksonabyła jednocześnie mamą Marlee? Zabawne, że można być z pozoru całkiem różnymi osobamiw zależności od tego, komu zostaniemy przypisani. Córka Jackie. Siostra Billy’ego. Pomoc dodziecka doktor Hunter. Jackson stwierdził, że nie chce niepokoić żony i zawiadamiać jej o wypadku – co za altruista!Słowo dnia. Od łacińskiego alteri huic, „drugiemu”. Jego żona („Tessa”) brała udział w konferencjiw Waszyngtonie. Zabrzmiało to bardzo wyrafinowanie. Pewnie nosiła czarny kostium. Reggiepomyślała o dwóch czarnych kostiumach doktor Hunter wiszących w szafie i cierpliwieczekających, aż lekarka wróci i znów je włoży. Gdzie ona się podziewała? Automatycznie otwierane drzwi wejściowe do szpitala zasyczały i Reggie wyszła na zewnątrz.Przystanęła na chwilę, żeby się upewnić, czy nigdzie nie czają się chuligani uzbrojeni w pozycjez biblioteczki klasyki Loeba. Do tej pory nie udało jej się skontaktować z Billym; nie znała nikogo,kto lepiej od niego potrafiłby się ukrywać. Chociaż niewykluczone, że właśnie znalazł godnąrywalkę w osobie doktor Hunter. Sadie dostrzegła ją, gdy tylko Reggie wyszła ze szpitala. Poderwała się na równe nogi i czujnienadstawiła uszu jak zawsze, kiedy padało polecenie: „pilnuj”. Reggie poczuła, że zalewa ją falaczegoś bardzo bliskiego szczęściu. Miło było mieć kogoś (o ile pies był
„kimś”), kto cieszył się natwój widok. Suka zamerdała ogonem. Gdyby Reggie miała ogon, zrobiłaby to samo. – Odwiedzałaś przyjaciela, dziecko? – zagadnęła ją starsza pani w kolejce na przystankuautobusowym przed szpitalem. – Tak – potwierdziła. Jackson nie był rzecz jasna jej przyjacielem, ale pewnego dniaz pewnością nim zostanie. Teraz należał do niej. „Jeszcze tu wrócę – obiecała Jacksonowi. – Słowo”. Nie miała zamiaru być tą, która nie wraca. Zapomniała wziąć ze sobą coś do czytania, znalazła jednak w torbie zmaltretowany egzemplarzIliady i zerknęła na tekst okalający wycięty w kartkach otwór. Początek Księgi VI był nietknięty, sprawdziła więc swoje tłumaczenie: „Wtedy się z taką Nestor odzywa przestrogą: »Rycerze! 39Boga wojny uczniowie, Danaje! Niechaj mi się z was żaden w tyle nie zostaje«”. Czyli była całkiem blisko. Podróż autobusem została zakłócona przez telefon od sierżanta Wisemana, który chciał jejprzekazać, że ciało pani MacDonald ciągle jest „niedostępne”. – Badania toksykologiczne i tak dalej – tłumaczył niejasno. – Jak pan myśli, kiedy będzie ją można pochować? – zapytała Reggie. Zastanawiała się, czy pani MacDonald (kolejna w katalogu jej zmarłych bliskich) chciałabybyć pochowana. Uczta dla robaków czy spopielenie? „Umarła; a wszystko, co martwe, w prochsię obraca”. Omawiali ten wiersz w szkole. Napisał go John Donne. Ha. Poczuła w sobie straszliwą pustkę, jakby ktoś ją wydrążył, usunąwszy wszystkie organy. Jejświat rozpadał się na kawałki. Ogarnęła ją panika jak wtedy, gdy usłyszała, że mama nie żyje.Gdzie się podziała doktor Hunter? Gdzie teraz była? Gdzie była? Jackson jest detektywem. To znaczy był. A detektywi wiedzą, jak odszukać kogoś, kto zaginął. Trudno o dobrego człowieka Dobrego człowieka trudno znaleźć, ale łatwo zgubić.
Nie mogła oddychać. Jakiś ciężar uciskał jej klatkę piersiową i dusił. Przygniótł ją wielki głazi miażdżył jej płuca. Louise gwałtownie drgnęła i obudziła się, ciężko dysząc. Chryste, co się z niądziało? Miała wrażenie, że pora jest nienaturalnie wczesna; wszystko wskazywało na to, że dopieroświta. Po omacku sięgnęła po okulary. Wszystko się zgadzało: wyświetlacz jej budzika cyfrowegojarzył się wściekłą zielenią, prezentując oczom Louise same piątki. Piąta pięćdziesiąt pięć. W głowie czuła bolesne pulsowanie, żołądek jej się skręcał – widomy znak, że wciąż trawiłnadmiar wczorajszego wina. Czerwone wino nigdy nie było dobrym wyborem; budziło w niejckliwego Szkota, zamieszkującego wyłożoną kraciastym materiałem jaskinię gdzieśw zakamarkach jej umysłu. Whisky koiła jego rozgoryczenie, czerwone wino burzyło mu krew. Ciągle nie mogła się przyzwyczaić, że co rano budzi się u boku mężczyzny. ego mężczyzny. T Patrick sypiał spokojnie, przez całą nos zwinięty w tej samej pozycji płodowej po drugiej stronieich gigantycznego łóżka. Nie potrzebował wyjaśnień, żeby wiedzieć, że Louise musi mieć dużomiejsca, aby mogła się niespokojnie rzucać przez całą noc. Ubawiło go, że obecność Bridget, zajmującej sypialnię w głębi korytarza, do tego stopniarozstroiła Louise, że ta nie chciała nawet słyszeć o seksie. Louise przypuszczała, że z Samanthąrobili to pod samym nosem siostry. Wyobrażała sobie Samanthę jako niezwykle uległą i cichą.Patrick z pewnością taki był, jedynie sporadycznie pozwalał sobie na dyskretny jęk zadowolenia.Louise dla odmiany lubiła sobie pokrzyczeć. Ich seks był w porządku, ale nie porywający. Nie byli siebie głodni. Zamiast cudzołożyć, uprawiali miłość. Louise zawsze uważała, że „uprawianie miłości” to eufemistyczne określenieczegoś, co jest zwierzęcym instynktem, lecz najwyraźniej Patrick nie podzielał tego zdania.Twierdził, że łoże małżeńskie jest święte. Pomyśleć, że mówił to człowiek niewierzący, choćsformułowanie „niewierzący Irlandczyk” stanowiło w zasadzie sprzeczność samą w sobie. Z początku ich cywilizowane współżycie nawet wydawało jej się urocze – w swoim czasieprzeżyła dostatecznie wiele agresywnego seksu – ale ostatnio zaczęły ją ogarniać wątpliwości.Gdyby kiedykolwiek pocałowała Jacksona, byłby to koniec dobrych manier i wszelkiejprzyzwoitości. Rzuciliby się na siebie jak para tygrysów. Wczorajszy pocałunek w szpitalu rzeczjasna się nie liczył; był to cnotliwy całus złożony na policzku chorego. Gdyby kiedykolwiekpocałowała go jak należy, połączyłyby ich jeden oddech i jedna dusza. Nigdy nie myślo mężczyźnie w łóżku innego mężczyzny, upomniała się w duchu, zwłaszcza gdy ten obok to twójmąż, bo to szczyt złego smaku. Niedobra żona. Bardzo
niedobra żona. Obserwowała budzik, dopóki nie zobaczyła na wyświetlaczu piątej pięćdziesiąt sześć. Wtedycichutko wyśliznęła się z łóżka. Patrick nie wstawał zwykle przed siódmą, ale Bridget i Timnależeli do rannych ptaszków. Louise nie przypuszczała, aby o tak wczesnej porze zdołała zdzierżyć towarzyską pogawędkę z którymś z nich. Nie mówiąc o kolejnym śniadaniu en
40 famille, uchowaj Boże! Mimo to postanowiła, że do końca pobytu gości będzie się gryzła w język – wręcz go sobie odgryzie, jeżeli zajdzie taka potrzeba – stając się uosobieniemuprzejmości i dobrego wychowania. Nałoży swojej wewnętrznej suce kaganiec. Założyła szkła kontaktowe i przyjrzała się swemu odbiciu w łazienkowym lustrze. Wciążwyglądała na wykończoną – była wykończona – lecz jednocześnie przepełniała ją ulga na myśl,że zamiast bawić się w dobrą gospodynię, musi iść do pracy. Niespodziewanie powróciło wspomnienie Jacksona w szpitalnym łóżku, pokiereszowanego,umęczonego i kompletnie nieprzytomnego. Należał do facetów, którzy po ciosie zawsze siępodnosili, ale przecież to jasne, że pewnego dnia się nie podniesie. Dlaczego zawsze musiał sięznaleźć w niewłaściwym czasie w niewłaściwym miejscu? Wyobraziła go sobie mówiącego:„Może to jednak było właściwe miejsce i właściwy czas?”. Był naprawdę najbardziej irytującym człowiekiem, jakiego znała, nawet w jej wyobraźni. W tym szpitalnym łóżku wydawał się taki bezbronny! „Król w Dunfermline topi troski
41 w czerwonym jako krew winie”. Król Rybak, ranny i pozbawiony męskości, jego królestwo w ruinie. Czy żeby je ocalić, trzebabyło uleczyć króla, czy raczej złożyć go w ofierze? Nie pamiętała. Krwawa ofiara, taki tytuł nosiła antologia wierszy Martiny Appleby. Wydała ją pod swoim panieńskim nazwiskiem; widocznie„Mason” źle się ludziom kojarzyło. Louise wyszukała w internecie informacje na jej temat,raptem kilka zdań. Howard Mason nazywał ją swoją muzą, przynajmniej przez pewien czas.W dość przejrzystej powieści z kluczem uczynił z niej Ingegardę, „ciężki skandynawski kamieńmłyński, uwieszony u jego szyi, wciągający go pod wodę”. Jak widać, nie był mistrzemmetafory. Obecnie cały nakład wierszy Martiny był wyczerpany. Wszyscy odeszli do lamusa, codo jednego. Z wyjątkiem Joanny. Na palcach przemknęła przez uśpiony dom. Przyszło jej na myśl, żeby zaparzyć kawę, aleostatecznie z tego zrezygnowała. Wolała nie robić hałasu. Męczący ją kac spowolnił jej reakcje i nie zdołała jednak wymknąć się niepostrzeżenie.Właśnie zapinała płaszcz, kiedy po schodach spłynęła w dół stara dobra Bridget we wścieklepomarańczowej satynowej podomce i zagadnęła: – Tak wcześnie do pracy? – Źli ludzie i policja nie znają spoczynku – odparła Louise. – Nie martw się, zaopiekuję się Patrickiem – obiecała jej Bridget. Louise w mgnieniu oka przeistoczyła się z życzliwej krewnej we wredną sekutnicę i warknęła: – Nie martwię się. Patrick ma pięćdziesiąt dwa lata, sam da sobie radę. Suka zrzuciła kaganiec. Segment wyposażony był w podziemny garaż. Wyjeżdżająca z niego Louise o mały włosprzejechałaby listonosza, który miał dla niej przesyłkę ekspresową – kolejne dzieła HowardaMasona wyszperane w internecie. Louise pokwitowała odbiór, wsunęła paczkę do schowkaw samochodzie i odjechała. * Tym razem nie zastukała do eleganckich drzwi od frontu, tylko wybrała ścieżkę biegnącąz boku domu do kuchennego wejścia. Po drodze minęła garaż i przez okno
upewniła się, żew środku rzeczywiście stoi ekologiczny prius doktor Hunter, tak jak mówiła Reggie. Kiedy wewtorek czekała na powrót lekarki z pracy, zaparkowała przy głównej drodze. Siedząc w aucie,patrzyła, jak wóz doktor Hunter skręca na podjazd, a ona sama wchodzi do domu, i zastanawiałasię, jak musi się czuć jedyna ocalała z masakry. („Winna – powiedziała jej później JoannaHunter. – Każdego dnia czuję się winna”). – To znowu ja – oznajmiła radośnie, kiedy Neil Hunter otworzył jej drzwi. Wyglądał jeszczebardziej niechlujnie niż wczoraj. – Wie pani, która jest godzina? Louise spojrzała na zegarek i odparła: – Za dziesięć siódma – niczym usłużna harcerka. Wczesny ranek, najlepsza pora, żeby niepokoić dilerów narkotyków, terrorystów i niewinnychmałżonków troskliwych lekarek. Louise nigdy nie awansowała na harcerkę, w wieku siedmiu latwyrzucono ją z zuchów. Dziwne, bo zawsze uważała się za dobrego gracza zespołowego, chociażniekiedy miała wrażenie, że nikt z jej zespołu nie podziela tego zdania. („Nie jesteś graczemzespołowym, tylko dowódcą, szefowo” – stwierdziła dyplomatycznie Karen Warner). – Przecież mówiłam panu, że wrócę – wyjaśniła cierpliwie i rozsądnie. – Ano racja. Neil Hunter potarł zarośnięty podbródek i przez chwilę gapił się na nią bezmyślnie. Wyglądałona to, że jego samopoczucie jest dalekie od dobrego. Może należał do mężczyzn, którzy bez żonynie potrafią zorganizować sobie życia? (Sporo takich było). – Pewnie chce pani wejść? – zapytał. Przywarł do framugi, więc musiała się obok niego przecisnąć. Zdecydowanie naruszył jejprzestrzeń osobistą. Cuchnął alkoholem oraz papierosami i wyglądał, jakby przez całą noc niespał, co w sumie nie było aż tak nieatrakcyjne, jak być powinno. Louise nie wykopałaby goz łóżka. Rzecz jasna, gdyby nie była mężatką, a on nie miał żony i gdyby nie istniał jednak cieńszansy, że się tej żony pozbył. Louise, ty wariatko! – Zauważyłam w garażu samochód doktor Hunter – odezwała się. – Silnik padł. Chyba coś z elektroniką. Jutro zabieram go do warsztatu. Jo pojechała doYorkshire wynajętym wozem. – Dzwoniłam do niej kilka razy, ale nie odbiera – powiedziała Louise. Nie było to zgodnez prawdą, ale co tam. – Chyba wzięła ze sobą komórkę? – Tak, oczywiście. – W takim razie może mógłby mi pan podać adres i numer telefonu jej ciotki? – Ciotki? – Mhm.
Neil Hunter przytknął palce do skroni i przez chwilę się zastanawiał, zanim stwierdził: – Chyba jest w gabinecie – po czym niechętnie się oddalił, jakby czekały go wyjątkowożmudne poszukiwania. Kiedy tylko zniknął w głębi domu, rozdzwoniła się komórka. Telefon musiał znajdować sięw pobliżu, lecz dźwięk dzwonka był stłumiony, jakby aparat był gdzieś ukryty. Podążając zamelodyjką, Louise dotarła do szuflady dużego stołu kuchennego. Kiedy ją wysunęła, muzykabuchnęła z całą siłą. Brzmiało to jak Bach, lecz utwór był tak mało znany, że go nie rozpoznała.Dzięki Patrickowi jej znajomość muzyki klasycznej znacznie się ostatnio poprawiła, ale wciążpotrafiła rozpoznać tylko kilka najbardziej oczywistych kawałków: V symfonię Beethovena,fragmenty Jeziora łabędziego, Carmina Burana. „Lekką klasykę”, jak mawiał Patrick. Jej mąż byłw dodatku wielkim miłośnikiem opery, podobały mu się zwłaszcza te, których Louise nie znosiła.Śmiał się z niej, że jest „populistką”, słuchającą wyłącznie wielkich arii miłosnych.W samochodzie woziła składankę Marii Callas i często jej słuchała, chociaż nie była pewna, czyto najlepszy rodzaj rozrywki samochodowej. Instynkt podpowiadał jej, żeby odebrać. Z drugiej strony wiedziała, że byłoby to pewnegorodzaju naruszenie prywatności, coś z gruntu nieetycznego. Mimo to odebrała. – Jo? – zapytał nabrzmiały udręką męski głos; nawet w tej jednej sylabie było słychaćnapięcie. – Nie ma jej – odparła Louise. Mówiła prawdę: Jo tutaj nie było. Louise uświadomiła sobie, że – choć się tego wypierała – liczyła na spotkanie z Joanną Hunter. To ona była powodem jej dzisiejszej wizyty, nie Neil Hunter. Ktokolwiek to był, natychmiast się rozłączył. Skoro telefon należał do Joanny Hunter, czemuleżał w szufladzie? I kto przed chwilą do niej dzwonił? Pomyłka? Kochanek? Zaburzony pacjent? Louise odłożyła aparat do szuflady i zamknęła ją. Bateria komórki ledwo dyszała. Neil Hunterod dwóch dni musiał słuchać, jak dzwoni. Dlaczego zwyczajnie jej nie wyłączył? Może byłciekaw, kto kontaktuje się z jego żoną. Kiedy wrócił do kuchni, Louise zażądała: – Jeżeli nie ma pan nic przeciwko temu, chciałabym zobaczyć telefon doktor Hunter. – Jej telefon? – Tak, jej telefon – odparła stanowczo. – Mamy trudności z namierzeniem Andrew Deckera.Muszę wiedzieć, czy w ciągu ostatnich kilku dni do niej nie dzwonił. Improwizowała, działała bez planu, szła na żywioł – czy nie wszyscy tak robili? Może nie. – Dlaczego Andrew Decker miałby do niej dzwonić? – zdziwił się Neil Hunter. – Jo jest chybaostatnią osobą, z którą chciałby nawiązać kontakt.
– Albo pierwszą na jego liście. Po prostu chcę się upewnić – ucięła Louise. Wyciągnęła rękę i uśmiechnęła się zachęcająco. – Poproszę o jej telefon. – Wzięła go ze sobą, przecież mówiłem. – Sęk w tym, że nie odbiera, kiedy do niej dzwonię – odrzekła niewinnie (na tyle niewinnie, naile potrafiła). Wybrała numer na swojej komórce i uniosła ją w górę, jakby chciała w ten sposóbzademonstrować niemożność skontaktowania się z doktor Hunter. Kilka sekund później rozległy sięstłumione, metaliczne dźwięki kanonu Bacha. Neil Hunter zagapił się na drewniany stół, jakby tenwłaśnie wierzgnął i zaczął tańczyć kankana. Louise wysunęła szufladę i wyjęła dzwoniącytelefon. – A niech mnie! Jo zapomniała zabrać komórkę. Da pani wiarę? – odezwał się Neil Hunter.Kiepsko mu wychodziło zgrywanie niewiniątka, o wiele gorzej niż Louise. – Słowo honoru, mojażona potrafi być okropnie zapominalska. (Co takiego powiedziała Reggie? „Doktor Hunter nigdy o niczym nie zapomina”). – Czyli pan z nią nie rozmawiał? – Z kim? – Z żoną, panie Hunter. – Oczywiście, że rozmawiałem, przecież mówiłem. Musiałem dzwonić pod numer jej ciotki. Podał Louise kartkę z zanotowanym adresem i numerem telefonu. Znowu ta ciotka. – Kiedy? – drążyła Louise. – Wczoraj. – Pozwoli pan, że zabiorę jej komórkę? – Komórkę? – Tak, jej komórkę. Siedziała w samochodzie zaparkowanym przed domem Alison Needler i popijała kawęz papierowego kubka. Agnes Barker. Wiekowa ciotka, zupełnie jak postać z farsy, a nie rzeczywista osoba („Na scenęod lewej wchodzi wiekowa ciotka”). Ciotka Joanny Hunter miała dopiero siedemdziesiąt lat, jakna dzisiejsze standardy nie była wcale taka wiekowa. Starość oddalała się, im bardziej się do niejzbliżaliśmy. Dawniej Louise żartowała, że woli żyć szybko i umrzeć młodo, ale trudno szybko żyć,kiedy spowalniają cię bieliźniarki i srebrne obrączki na serwetki, o dobrowolnym przykuciu się naresztę życia do jednego mężczyzny nie wspominając. Czy to właśnie należało rozumieć przez„węzeł małżeński”? Patrick to
dobry człowiek, upomniała się w duchu. Przeszukiwanie zasobów sieciowych dało dość skąpe wyniki. Agnes Barker, z domu AgnesMary Mason, urodziła się w 1936 roku, studiowała w Królewskiej Akademii Sztuki Dramatycznej,przez kilka lat występowała na deskach Teatru Repertuarowego, w 1965 roku wyszła za OliveraBarkera, producenta radiowego w BBC. Zamieszkali w Ealing, nie mieli dzieci. W 1990 rokuprzenieśli się do Hawes, mąż zmarł przed dziesięciu laty. Z lektury Sklepikarza zapamiętała postać siostry o imieniu Margot – aroganckiej snobki – którazapewne była literackim alter ego Agnes. Louise doszła do wniosku, że mogłaby wystąpić w teleturnieju poświęconym życiu i twórczości Howarda Masona. Cóż za artystyczne rodzeństwo! W Sklepikarzu Margot była jeszcze w szkole, lecz żyła„głupimi, nierealnymi marzeniami” o sławie i sukcesie. Louise nie miała żadnego rozsądnego powodu, aby wątpić w istnienie ciotki. Tyle tylko, żekiedy przejrzała listę połączeń przychodzących w telefonie Joanny Hunter i porównała jez numerem ciotki, niechętnie dostarczonym jej przez Neila Huntera, okazało się, że nie ma tamżadnych telefonów od Agnes Barker czy w ogóle z Hawes. Być może Joanna Hunter i jej mążposłużyli się ciotką jako przykrywką, żeby lekarka mogła na jakiś czas zniknąć. Uciec. Marneszanse. W środę Joanna Hunter wykonała sześć telefonów i odebrała pięć. W czwartek połączeńodebranych – a przynajmniej zarejestrowanych przez komórkę – było już kilkanaście. Louisesprawdziła numer Reggie Chase i wcale się nie zdziwiła stwierdziwszy, że to głównie onadzwoniła. Dalsze badanie zawartości aparatu Joanny Hunter okazało się niemożliwe, ponieważwyczerpana bateria wydała w końcu ostatnie tchnienie. Louise zatelefonowała do domu Agnes Barker, gdzie uprzejmy, sztucznie wygenerowany głos poinformował ją, że numer został dezaktywowany. Połączyła się więc z posterunkiem, złapałapierwszego lepszego policjanta i poprosiła o sprawdzenie, kiedy numer został odłączony. Już podziesięciu minutach dowiedziała się, że w ubiegłym tygodniu. Nieaktualny numer, wyczerpanynakład. Masonowie wydawali się iluzją, fatamorganą. Louise przekartkowała świeżo zakupioną powieść Howarda Masona zatytułowaną Droga do domu,napisaną dwa lata po ślubie z Gabrielle. Powieściowa żona nosiła imię Francesca, miałaegzotyczne pochodzenie i kosmopolityczne wychowanie. Całe lata świetlne dzieliły ją odgłównego bohatera, Stephena, który dla odmiany wyrósł w klaustrofobicznym robotniczymmiasteczku w zachodnim Yorkshire – jak okiem sięgnąć, tylko brudne kanały i krajobraz pokrytysadzą. (Louise była ciekawa, co Jackson powiedziałby o książce Howarda).
Stephen, którego ambicją było odciąć się od swoich nędznych korzeni, wiódł cygańskie życieu boku świeżo poślubionej nieletniej małżonki (z którą związał się bez zgody jej rodziców)w kręgach europejskiej bohemy. Powieść zdawała się przesycona seksem. Stephen i Francescaparzyli się niczym króliki na co drugiej stronie – same pchnięcia, jęki i wyginanie się w łuk.Louise przypuszczała, że całe to pieprzenie musiało zapewnić Howardowi Masonowi sporąpoczytność w – zerknęła na datę wydania – 1960 roku. Ziewnęła. Niezwykłe, jak nużące możebyć czytanie o seksie, szczególnie o tej porze – w zasadzie o każdej innej porze również. Drzwi frontowe Needlerów się uchyliły. Alison wystawiła głowę i sprawdziła, czy nic im niegrozi, zanim kilka minut później wyszła przed dom razem z dziećmi. Następnie odeskortowała jedo szkoły, jakby były gromadką niesfornych psów, choć w rzeczywistości szły ulicą ulegle jakzombi. Cała rodzina garściami łykała na przemian środki uspokajające i pobudzające. Louiseuruchomiła silnik swojego BMW, powoli ruszyła za nimi i zaczekała, aż przekroczą bramę szkoły.Alison Needler podziękowała jej ledwo dostrzegalnym ruchem głowy. Na dworze wciąż było ciemno. Przesilenie zimowe zbliżało się wielkimi krokami i wyglądałona to, że czeka ich kolejny dzień, w którym słońce postanowiło zrobić sobie wolne. Louisespojrzała na zegarek – zanim wróci do Edynburga, przychodnia, w której przyjmowała JoannaHunter, powinna już pracować na pełnych obrotach. Ponownie uruchomiła silnik i ruszyłaz miejsca. Ciekawe, jaki będzie miała przebieg, zanim wreszcie uzna, że nie musi już nigdziepędzić. W przychodni nikt nie miał żadnych wiadomości o doktor Hunter, odkąd w czwartek z samegorana poinformowano ich o jej nagłym urlopie. Louise zdołała w końcu namierzyć rejestratorkę,która odebrała wtedy telefon i zadzwoniła do niej z samochodu zaparkowanego przedprzychodnią. Kobieta miała akurat wolne i wyglądało na to, że Louise zaskoczyła ją w trakcieprzedświątecznych zakupów. „Jestem teraz w centrum handlowym w Gyle” – oznajmiła, podnosząc głos, żeby przekrzyczeć grający w tle kawałek grupy Slade. Z całkiem zrozumiałychwzględów była poirytowana. Louise też byłaby poirytowana, gdyby robiła przedświątecznezakupy w Gyle. Co by tu kupić Patrickowi pod choinkę? Z Archiem sprawa była prosta – zażyczyłsobie gotówkę („Tylko jak najwięcej, błagam!”), jednak Patrick z pewnością oczekiwał od niejczegoś osobistego, prezentu, który by coś znaczył. Louise nie radziła sobie z prezentami, niepotrafiła dawać ani brać – nie tylko jeśli chodzi o podarki. – Nie – oświadczyła po chwili wahania rejestratorka. – Doktor Hunter nie dzwoniła osobiście.Wiadomość przekazał mi jej mąż. Podobno jakaś nagła choroba w rodzinie. – Jest pani pewna, że to był jej mąż? – W każdym razie tak się przedstawił. Mówił z akcentem z Glasgow – dodała, jakby toprzesądzało sprawę. – Powiedział, że pojechała zająć się chorą ciotką. – Tak – odparła Louise – też to słyszałam.
Sheila Hayes przyjmowała w poradni przedporodowej na końcu korytarza. Louise wkurzała tacała klęska urodzaju – nie dość, że musiała pracować z brzuchatą Karen, to jeszcze atmosferaw poradni była wprost przesycona hormonami. Poczekalnię wypełniały wielkie jak ciężarówkiboginie płodności. Kartkowały zaczytane egzemplarze OK! i z trudem przemieszczały swoje opasłe ciała, wiercąc się niecierpliwie na twardych krzesłach. Louise pokazała w rejestracji swoją legitymację i rzuciła krótko: „Sheila Hayes?”, na corecepcjonistka wskazała jej drzwi gabinetu, mówiąc: „Jest u niej jedna pani”. Znowu jakaś pani.Pani Jeziora, dama z lampą, królowa nocy. Louise zaczekała, aż pacjentka wytoczy się nazewnątrz, ciągnąc za sobą dwójkę maluchów, po czym wśliznęła się do gabinetu położnej. Sheila Hayes powitała ją uśmiechem, zajrzała do swoich notatek i powiedziała: – Pani Carter? My się chyba jeszcze nie znamy. – Nie jestem panią Carter – odparła Louise, pokazując legitymację policyjną. – NadkomisarzLouise Monroe. Zawodowy uśmiech Sheili Hayes zbladł. – Mam pytanie o doktor Hunter – wyjaśniła Louise. – Czy coś jej się stało? – Nie, prowadzę tylko rutynowe dochodzenie w sprawie jej męża… – Neila? – Zgadza się, Neila. Prosiłabym, żeby zachowała to pani dla siebie. – Oczywiście. Louise domyślała się, że zanim stąd wyjdzie, cała przychodnia będzie huczeć od plotek. Jużrejestratorka wytrzeszczyła oczy na widok jej odznaki. – Usiłuję zlokalizować doktor Hunter. Nie uprzedziła pani o swoim wyjeździe? – Nie – odrzekła Sheila Hayes. – Pojechała zająć się ciotką, przynajmniej tyle wiem odReggie. Reggie to dziewczyna, która pomaga jej przy dziecku. Jo miała się ze mną spotkaćw środę wieczorem, ale nie przyszła, a kiedy zadzwoniłam, żeby zapytać, co się stało, nieodebrała telefonu. To zupełnie do niej niepodobne. Domyślam się, że chodzi o ten artykułw gazecie? – O jaki artykuł? * – Który wolisz? – spytała Karen Warner. – „Morderca Masonów zaginął” czy „Bestiaz wrzosowisk”? Przecież to się nie wydarzyło na wrzosowisku?
– To szkocka gazeta – wyjaśniła Louise. – Mogą być na bakier z geografią Anglii. – „Po trzydziestoletniej odsiadce skazany na karę dożywocia za brutalne morderstwo…” i takdalej, i tak dalej… „A oto twarz mordercy”. To zdjęcie sprzed ponad trzydziestu lat! „JoannaMason zmieniła nazwisko, prawdopodobnie pracuje w Szkocji jako internistka”, bla, bla, bla…Czyli jeszcze jej nie namierzyli. Ale niewiele brakuje. – W zasadzie szkoda – mruknęła Louise – że jej nie znaleźli. – Mówisz serio? Posterunkowa Abbie Nash wsadziła głowę przez otwarte drzwi gabinetu. – Szukała mnie pani, szefowo? – Tak. Obdzwoń firmy wynajmujące samochody i sprawdź, czy w środę Joanna Hunterwypożyczyła samochód. I jeszcze jedno, Abbie – dodała Louise, podając policjantce komórkęJoanny Hunter – niech ktoś sprawdzi wszystkie połączenia na tym telefonie, również należącymdo Joanny Hunter. – Już się robi, szefowo. – Abbie była niska, krępa i wyglądała na kogoś, kto poradzi sobiew każdej bójce. Miała przy tym więcej wyobraźni, niż sugerowała to jej kiepska fryzura. – Sandy Mathieson mówi, że to ta ocalała z masakry Masonów – zauważyła. – Jak tylko mipowiedział, od razu wyszukałam ją w internecie. Podobno znowu przepadła? Louise zastanawiała się, ile osób musi zginąć, żeby zwykłe morderstwo stało się masakrą.Chyba więcej niż trzy? – Może chrupkę? – poczęstowała je Karen, potrząsając przed nimi otwartą torebką. – O smakupieczeni wołowej. Abbie Nash wzięła całą garść, Louise tylko machnęła ręką zniecierpliwiona. Sam zapachprzyprawiał ją o mdłości. Pewnie tak to wygląda, kiedy ktoś przechodzi na wegetarianizm. – Chcę tylko sprawdzić, gdzie jest i czy nic jej nie grozi – odpowiedziała. – Chcę też mieć pewność, że Andrew Decker nie kręci się gdzieś w pobliżu. Jak to ujęła Reggie? „Czy ktokolwiek z nią rozmawiał, odkąd zniknęła?”. Wyglądało na to, żenikt. – Problem polega na tym, że nikt nie zgłosił jej zaginięcia – westchnęła Louise. – Cherchez la
42 tante. Niewiele więcej możemy zrobić. Rzecz w tym, jak powiedziałaby Reggie, że reakcja Neila Huntera na zaskakujące znaleziskow postaci telefonu jego żony była godna samej Ingrid Bergman w Gasnącym płomieniu, alenawet w połowie nie tak szmirowata jak udawane zdumienie na radosny pomruk silnika priusa,kiedy Louise go odpaliła. – Cudowne zmartwychwstanie? – spytała z miną niewiniątka. Neil Hunter usiłował zbyć to śmiechem. – Może powinienem zadzwonić po adwokata? – zażartował. – Nie wiem. A powinien pan? Trwaj przy mnie Miała dziewięć lat, kiedy Martina umarła. Pewnego dnia wróciła do domu ze szkoły – ojcanigdzie nie było – i zobaczyła dwóch mężczyzn znoszących po schodach ciało przykryteprześcieradłem. Joanna nie była pewna, kto to, dopóki nie wbiegła na górę do pokoju Martiny i niezobaczyła zmiętej pościeli oraz leżących na podłodze pustych butelek i nie poczuła w powietrzudziwnego mdławego zapachu zwiastującego katastrofę. Martina zostawiła list pożegnalny napisany na kartce w kwiatowy wzór pochodzącejz papeterii, którą Joanna ofiarowała jej na Gwiazdkę. Niezauważony przez policję leżał nagzymsie kominka w salonie. Nie było w nim nic godnego zapamiętania, żadnej poezji, jedynienagryzmolone słabnącą dłonią dwa słowa: „Mam dość” i coś po szwedzku, co już na zawsze miałopozostać dla Joanny niezrozumiałe. Ruszyła na poszukiwanie ojca i odnalazła go w gabinecie, gdzie zdążył opróżnić całą butelkęwhisky. Stanęła w drzwiach i podnosząc w górę kartkę, powiedziała: „Martina zostawiła dla ciebielist”, on zaś odburknął: „Wiem” i cisnął w Joannę pustą butelką. Przez pewien czas żyli z ojcem tylko we dwoje. Kiedy zamieszkała z nim po tym, jak wszyscy,których kochała, zginęli, Howard Mason zatrudnił dla niej opiekunkę. Była to sucha stara wiedźmaw surowym stroju, przekonana, że najlepszym sposobem, aby Joanna zapomniała o tragedii, jestzachowywać się, jakby nic się nie wydarzyło. Upłynęło sporo czasu, zanim Joanna zdołała wrócić do szkoły. Kolana uginały się pod nią,ilekroć podchodziła do szkolnej bramy, więc zatrudniony przez ojca psychiatra (mężczyznaw tweedowym garniturze, który śmierdział papierosami i z którym dzieliła długie chwileniezręcznego milczenia) zasugerował, żeby przez pewien czas uczyła się w domu. W związkuz tym opiekunka pełniła też funkcję guwernantki i co dzień odbywała z Joanną wielogodzinnemęczące lekcje arytmetyki oraz angielskiego. Jeżeli dziewczynka
popełniła błąd, zabrudziła zeszytalbo niedostatecznie uważała, dostawała linijką po rękach. Pewnego dnia Martina przyłapałaopiekunkę na biciu, wyrwała jej linijkę i walnęła tamtą w twarz. Zrobiło się okropne zamieszanie, opiekunka groziła policją, ale ostatecznie Howardowi udałosię ją odprawić. Dobrze mu szło pozbywanie się kobiet. Joanna zapamiętała jedynie, że kiedywiedźma odjechała taksówką, Martina odwróciła się do niej i powiedziała: „Koniec z opiekunkami,kochanie, odtąd ja będę się o ciebie troszczyć. Obiecuję”. „Nie składaj obietnic, których niepotrafisz dotrzymać” – mawiała ich matka i miała rację. Nie kierowała tego do dzieci, tylko doojca, Howarda Masona, Wielkiego Pozera. Kobieta, która nastała po poetce (a w istocie przed nią, stając się jednym z powodów, dla których Martina targnęła się na swoje życie), była Chinką, artystką z Hongkongu. PrzekonałaHowarda Masona, że Joannie lepiej będzie nie w miejscowej szkole, w której się w końcuodnalazła, tylko w internacie zagubionym gdzieś na wzgórzach Cotswolds. W ten sposób Joannazostała wyekspediowana z domu i wracała tam tylko od święta, dopóki nie skończyła osiemnastulat. W tym czasie ojciec latami przebywał na wygnaniu w Los Angeles, gdzie usiłował od nowarozpocząć karierę. Joanna zmuszona była spędzać wakacje szkolne z ciotką Agnes i wujemOliverem, okropnymi ludźmi, którzy panicznie bali się dzieci i traktowali ją, jakby była groźnymdzikim zwierzęciem, które na każdym kroku należy gnębić i zastraszać. Później ich kontaktyograniczały się do wymiany kartek bożonarodzeniowych. Joanna nigdy nie wybaczyła ciotce, żeta nie otoczyła jej miłością; sama na jej miejscu właśnie tak by postąpiła. Gdyby nie nekrolog w gazecie, nie wiedziałaby nawet, że ojciec umarł. Jego piąta roztrzepanażona zapomniała ją zawiadomić. Howard Mason został skremowany, a jego prochy rozsypane,zanim informacja o jego śmierci dotarła do Joanny. Mieszkał wtedy w Rio jak jakiś ukrywającysię przestępca albo nazista. Jego piąta żona była Brazylijką i niewykluczone, że Howard ukryłprzed nią fakt posiadania córki. Joanna mogła pójść na dno, na szczęście szkoła z nawiązką wynagrodziła jej niedostatkirodziny Masonów. Przez kompletny przypadek Howard umieścił ją w instytucji, która o nią dbałai wspierała ją na każdym kroku. W rezultacie Joanna rozkwitła i pokochała szkolną rutynę z jejsurowymi zasadami, dającymi poczucie bezpieczeństwa. Zanim skończyła szkołę i poszła na studia, Howard zdążył zaliczyć kolejną żonę i dwiekochanki. Z żadną jednak nie miał dzieci. – Miałem już dzieci – bełkotał pijany w towarzystwie niczym aktor grający pod publiczkę. – Nikt mi ich nie zastąpi. – Została ci jeszcze Joanna – przypominał ktoś wówczas, on zaś odpowiadał: – Ależoczywiście. Dzięki Bogu została mi jeszcze Joanna.
– „Jadą, jadą misie, tra la la, tra la la – nuciła cichutko dziecku, chociaż mały spał. – Śmieją imsię pysie, ha ha ha, ha ha ha”. Błyskawicznie zasnął na nierównym materacu, który dzielili, ale jak zwykle obudził się nakarmienie o czwartej nad ranem, w tej porze narodzin i śmierci, kiedy ciało stawia najmniejszyopór zstępującej i ulatującej duszy. Joanna nie wierzyła w Boga – jak mogłaby w Niegowierzyć? Wierzyła natomiast w istnienie duszy, a nawet w jej migrację, i chociaż nigdy nieprzyznałaby się do tego na konferencji naukowej, wierzyła również, że nosi w sobie dusze swoichbliskich zmarłych, a pewnego dnia jej dziecko będzie nosiło w sobie jej duszę. To, że byłaracjonalną i sceptyczną ateistką, nie oznaczało, że nie mogła chwytać się różnych sposobów na przetrwanie kolejnego dnia. W tej kwestii nie obowiązywały jej żadne zasady. Z całego życia najlepiej wspominała okres ciąży, kiedy dziecko wciąż było bezpiecznie ukrytew jej brzuchu. Każdemu, kto przyszedł na ten świat, prędzej czy później deszcz moczył twarz,wiatr mierzwił włosy, a słońce paliło skórę. Czekająca go droga była usiana niebezpieczeństwami. Za oknem zapadła noc, nad horyzontem wznosił się blady zimowy księżyc. Jej dziecko byłoteraz w tym samym wieku co Joseph, kiedy umarł. Nić życia jej brata została tak wcześnieprzerwana, że nie sposób wyobrazić sobie, jaki wyrósłby z niego mężczyzna. Z Jessicą sprawabyła o wiele łatwiejsza – już jako ośmiolatka miała ukształtowany charakter, była lojalna,przedsiębiorcza, pewna siebie i irytująca. Do tego bystra, niekiedy aż za bardzo. „Nie bądź takamądra, bo narobisz sobie kłopotów” – pouczał Jessicę ojciec, a matka prychała: „Chyba żartujesz!Inteligencja nie zaszkodziła jeszcze żadnej dziewczynie”. Czy ta wymiana zdań faktycznie miałamiejsce? A może Joanna wypełniała po prostu luki w swoich wspomnieniach, tak jak wyobrażałasobie dorosłą Jessicę mieszkającą w równoległym wszechświecie gdzieś na wzgórzach Cotswolds,w starym domu porośniętym od frontu glicynią. Matkę czworga dzieci, doradczynię rządu dospraw Trzeciego Świata, apodyktyczną, odważną, niezawodną. Albo ich matkę Gabrielle,ekscentryczną angielską artystkę, osiadłą w jakimś słonecznym kraju i malującą jak szalona. Rzecz jasna była to czysta fantazja. Joanna nie pamiętała właściwie żadnego z nich, lecz to nieprzeszkadzało jej bliskim wieść egzystencji realnych bytów, bardziej rzeczywistych niżjakakolwiek żywa istota, oczywiście z wyjątkiem dziecka. Stanowili zwierciadło, w którym staletrzeba się było przeglądać, wzorzec, do którego należało się odwoływać, kiedy wszystko innezawiodło. Oczywiście poza dzieckiem. Została osierocona. Całe jej życie było żałobą, tęsknotą za czymś, czego nawet nie pamiętała.Czasami w nocy, we śnie, słyszała poszczekiwanie psa. Powracające wówczas wspomnienierozpaczy było tak żywe, że zastanawiała się, czy nie zabić dziecka, a potem siebie. Odeszlibyspokojnie, wspomagani jakimś łagodnym środkiem farmakologicznym, i nie dotknęłaby ich jużżadna tragedia. Taki ułożyła plan awaryjny, gdyby ją osaczono i nie miałaby dokąd uciec, nawypadek klęski głodu, wojny jądrowej, wybuchu wulkanu albo uderzenia komety. Albo gdybyznalazła się w obozie koncentracyjnym lub została porwana przez złych ludzi, przez psychopatów.Gdyby nie było igieł, leków ani niczego innego,
najpierw własnoręcznie udusiłaby dziecko,a potem by się powiesiła. Na to zawsze znajdzie się jakiś sposób, choć czasem potrzeba sporejsamodyscypliny. „Abecadło z pieca spadło, o ziemię się hukło, rozsypało się po kątach, straszniesię potłukło”. Uciekłaby, gdyby mogła, biegłaby razem z dzieckiem, pędziła jak wiatr, dopóki nie bylibyoboje bezpieczni. Usłyszała kroki na schodach i mocniej przytuliła synka. Nadchodził złyczłowiek. Reggie Chase, waleczna dziewica Trzykrotnie telefonowała do nadkomisarz Monroe, bez rezultatu. Kiedy po raz kolejny wybrałanumer doktor Hunter, w słuchawce zamiast sygnału rozległ się nagrany głos. Poinformował onReggie, że abonent, z którym próbuje się skontaktować, jest chwilowo niedostępny. Bateriaw komórce lekarki mogła się wyczerpać – po tylu dniach musiała być niemal rozładowana, jeślijuż dawno nie padła. Tym samym pękła ostatnia cienka nić łącząca ją z doktor Hunter. Linaratunkowa ich obu. Gdyby udało jej się zdobyć komórkę doktor Hunter, w książce telefonicznej znalazłabyzapewne numer rzekomej ciotki. Mogłaby wtedy zadzwonić, poprosić lekarkę do telefonu i rzucićcałkiem swobodnie: „Dzień dobry, to ja, chciałam tylko zapytać, kiedy wracacie. Tutaj wszystkow porządku, Sadie was pozdrawia”. Doktor Hunter odparłaby wtedy: „Reggie, jak miło, żedzwonisz! Oboje za tobą tęsknimy” i wszystko wróciłoby na swoje miejsce. Musiała tylko dostać się do domu Hunterów i odszukać telefon. Gdyby przypadkiem natknęłasię na pana Huntera, zawsze mogła powiedzieć, że czegoś zapomniała – książki, szczotki dowłosów, kluczy. Formalnie rzecz biorąc, nie byłoby to wcale włamanie, bo przecież nie można sięwłamać, używając klucza, prawda? Grunt to mieć pewność, że doktor Hunter nic nie grozi. Wysiadła z autobusu na Blackford Avenue i kupiła w sklepie paczkę chrupek, po czym pieszopokonała dystans dzielący ją od domu Hunterów. Chrupki miały smak serowocebulowy i już popierwszym kęsie Reggie musiała schować je do torby. Za bardzo przypominały jej tamtą noc natorach, kiedy usiłowała napełnić powietrzem płuca Jacksona Brodiego i sprawić, żeby ożył. Na podjeździe nie zauważyła range rovera, co znaczyło, że pana Huntera nie ma. Nie ruszał sięnigdzie bez samochodu. Reggie przykucnęła w zaroślach i przez chwilę obserwowała dom, żebysię upewnić, czy nie dostrzeże w środku żadnych oznak życia. Może powinna wziąć ze sobąBilly’ego? Choć raz jego wrodzony talent do włamań na coś by się przydał. Do niego też się niemogła dodzwonić. Po co komu telefon, skoro go nie odbiera? Na widok znajomych kątów Sadie wydała z siebie cichy, tęskny skowyt. Reggie pogłaskała jąuspokajająco po uszach, mrucząc: „Wiem, staruszko, wiem”, tak jak zrobiłaby na jej miejscudoktor Hunter.
Sięgnęła do kieszeni po klucze i jej palce musnęły brudny strzęp kocyka. Zielona flagasygnalizacyjna, której znaczenie musiała odczytać, pozostawiony dla niej trop, ślad z okruszkówchleba, za którym powinna podążyć. Jakie to smutne, że dziecko utraciło swój talizman. Jakie tosmutne, że Reggie utraciła dziecko. – No dobrze – szepnęła do Sadie, a ta spojrzała na nią pytająco. – Ruszamy. Najpierw zamek wpuszczany, potem bębenkowy; na razie wszystko szło gładko. W holu Reggieprzystanęła na chwilę, żeby sprawdzić, czy teren jest czysty, podczas gdy Sadie pognała na góręna spotkanie z doktor Hunter, choć było całkiem jasne, że ani jej, ani dziecka tam nie ma. Dombył pozbawiony oddechu i cichy jak grób. Martwe powietrze. Nawet zegary stanęły, bo nie byłoich komu nakręcić. Pustka po doktor Hunter w jej własnym domu zaciążyła Reggie na sercu jakołów. W kuchni panował teraz jeszcze większy bałagan, choć nic nie wskazywało na to, żeby panHunter w tym czasie cokolwiek gotował. Na stole leżały resztki pizzy i stało mnóstwo brudnychszklanek – najwyraźniej nie przyszło mu do głowy wstawić je do zmywarki. W lodówce Reggieznalazła te same produkty, które były tam w środę. Banany w salaterce poczerniały, jabłkazaczynały się marszczyć. W kącie pod sufitem wisiała wielka pajęczyna. Zupełnie, jakby podnieobecność doktor Hunter czas nagle przyspieszył. Ile będzie go musiało minąć, żeby to miejscewróciło do pierwotnego stanu? Żeby dom całkiem zniknął i został zastąpiony przez łąkę i las? Reggie przetrząsnęła całą kuchnię w poszukiwaniu komórki. Zajrzała do szuflady stołowej, dowszystkich szafek, do lodówki, nawet do piekarnika, ale nigdzie nie znalazła telefonu. Właśnie sięzastanawiała, co jeszcze mogłaby spenetrować, gdy zza okna dobiegł ryk silnika range rovera.Neil Hunter nadjechał jak zwykle z oszałamiającą prędkością i zahamował z piskiem opon. Zarazza nim na podjazd wtoczył się z podobnym łoskotem drugi wóz. Trzasnęły drzwiczki i na bocznej żwirowej ścieżce rozległy się ciężkie kroki – nowo przybyliwidocznie również zamierzali dostać się do domu od tyłu, kuchennymi drzwiami. Reggieczmychnęła schodami na górę niczym pomywaczka przyłapana na wyjadaniu herbatnikówi popędziła do sypialni doktor Hunter, gdzie zastała śpiącą na łóżku wspólniczkę. Kiedy Reggiewpadła do pokoju, Sadie obudziła się i powitała ją krótkim, radosnym szczeknięciem. Reggierzuciła się na łóżko i zacisnęła dłoń na kagańcu suki. Co za stres – normalnie można było umrzećna zawał! Słychać było dobiegające z holu głosy. Pan Hunter i najprawdopodobniej dwaj innimężczyźni głośno o czymś dyskutowali. Reggie nie wychwyciła sensu rozmowy, zauważyłajednak, że z każdą chwilą robi się coraz głośniejsza – tamci nie stali już w holu, tylko szli na górę.W tej sytuacji zawał wydawał się gwarantowany. Reggie chwyciła Sadie za obrożę i szarpnęła.„Chodź – szepnęła rozpaczliwie. – Musimy się schować”. W sypialni było rzecz jasna tylko jednomiejsce, które mogło posłużyć za kryjówkę – szafa żaluzjowa, ostatnie schronienie niewinnejofiary szaleńca z nożem w tak licznych horrorach. Nie zastanawiając się długo, Reggieprzykucnęła tam, gdzie wisiały rzeczy doktor Hunter, i wciągnęła za sobą stawiającą opór Sadie. W szafie nie było czym oddychać. Było ciasno i okropnie, jak w tej opowieści o
Narnii, tyleże tutaj za plecami nie krył się żaden bajkowy świat, tylko ubrania doktor Hunter. Reggie czuła je na twarzy, wdychała znajomy zapach perfum. Miała wrażenie, że serce wydostało jej się z piersi– było za duże i za głośne, żeby się tam pomieścić – i wypełnia sobą całą sypialnię. Bum, bum,bum… Nieznajomi rozmawiali z panem Hunterem na podeście schodów, niemal na progu pokoju.Przez szczeliny w ażurowych drzwiach szafy Reggie wyraźnie widziała plecy jednegoz mężczyzn. Był wysoki, wyższy od pana Huntera, ubrany w skórzaną kurtkę. Miał gruby byczykark i łysą głowę, a na przegubie wielki, błyszczący, złoty zegarek, w który stukał znacząco,mówiąc do pana Huntera: „Czas ucieka, Neil”. Sądząc po akcencie, również pochodził z Glasgow. Niemożliwe, żeby tam, gdzie stali, nie słychać było bicia jej serca, tego ogłuszającegodudnienia, którym rozbrzmiewała cała szafa – bum, bum, bum. Jeszcze chwila i któryś z nichotworzy na oścież ażurowe drzwi i odkryje źródło hałasu. Żeby się uspokoić, Reggiewyprostowała palce i pogłaskała miękką sierść na łbie Sadie. – Robię, co mogę, do cholery – odparł pan Hunter, na co mężczyzna ze złotym zegarkiempowiedział: – Wiesz, o co toczy się gra, Hunter. O życie twoje i twoich bliskich. Więc dobrze sięzastanów. Pomyśl o swojej ślicznej żonce i ślicznym synku. Chcesz ich jeszcze zobaczyć czy nie?Wszystko zależy od ciebie. Co mam przekazać Andersonowi? Sadie cicho warknęła, zdenerwowana bliskością tylu niesympatycznych, buchającychtestosteronem samców. Reggie jeszcze bardziej się skuliła i objęła sukę ramionami, żeby jąuciszyć. „Dobra!” – krzyknął naraz pan Hunter i w okamgnieniu znalazł się w sypialni. Tylko kilkakroków dzieliło go od szafy. Reggie była pewna, że jej serce eksploduje z hukiem na cały pokój,a tamci znajdą je leżące na dnie szafy jak przekłuty balon. Pan Hunter jednym ruchem otworzyłswoją część szafy, która aż się zatrzęsła w posadach od gwałtownego szarpnięcia. Musiał czegośszukać, bo zrzucił na podłogę kilka rzeczy, po czym najwyraźniej to znalazł, bo wyszedł z pokoju,a tamci podążyli za nim na dół. Reggie wtuliła twarz w ciało Sadie i nasłuchiwała mocnego,regularnego bicia psiego serca, które w niczym nie przypominało jej wewnętrznego dygotu.Trzasnęły drzwi kuchenne, po czym rozległ się warkot obu silników i samochody wyjechałyz podjazdu. Reggie dopadła do okna w samą porę, żeby zobaczyć, jak range rover pana Hunteraodjeżdża w ślad za potężnym czarnym nissanem. Tak długo powtarzała w myślach numerrejestracyjny, dopóki nie znalazła w torbie notesu oraz długopisu i go nie zapisała. Powietrze w domu wydawało się skażone podsłuchaną rozmową. Z jednej strony sytuacjawyglądała fatalnie – mężczyzna ze złotym zegarkiem najwyraźniej uprowadził doktor Hunteri jej dziecko – z drugiej strony przynajmniej oboje żyli. Jeszcze żyli. Wychodząc ostrożnie z szafy, Reggie o mały włos by się potknęła o coś, co leżało na dnie i cookazało się elegancką damską torebką Mulberry, należącą do doktor Hunter („Model Bayswater,Reggie – czyż nie jest wspaniała?”). Reggie chwyciła ją i zwracając
się do Sadie, powiedziała: – Chodź, musimy już iść. Kilka razy przesiadała się z autobusu do autobusu. Doświadczenie w domu Hunterów uodporniłoją na strach i dopóki trwał ów stan, chciała wrócić do mieszkania w Gorgie. Bateria w jejkomórce lada moment mogła się wyczerpać. Jeśli ma stamtąd cokolwiek uratować, to ładowarkę. Siedziała na górnej platformie z torbą doktor Hunter na kolanach i starannie przeglądała jejzawartość. Formalnie rzecz biorąc, dokonała kradzieży, coś jej jednak mówiło, że w tej sytuacjizwykłe zasady nie obowiązują. „Pomyśl o swojej ślicznej żonce i ślicznym synku. Chcesz ichjeszcze zobaczyć czy nie?”. Ilekroć wspominała te słowa, czuła pustkę w żołądku. Doktor Hunteri jej dziecko zostali porwani – oto, co się z nimi stało. Byli przetrzymywani dla okupu przezamatorów złotych zegarków z Glasgow. Dlaczego? Gdzie? (I co wspólnego miała z tym wszystkimciotka?). Na pierwszy rzut oka zawartość torebki wydawała się nietknięta: szczotka do włosów,opakowanie miętówek, paczuszka chusteczek higienicznych i druga z mokrymi chusteczkami dla dzieci, książeczka o nie mój miś, mała latarka, batonik muesli, ventolin w aerozolu, pigułki T antykoncepcyjne, puderniczka Chanel, okulary do jazdy samochodem, kosmetyczka oraz notes – tak gruby, że aż pękał w szwach. Teraz chyba nadkomisarz Monroe jej uwierzy? Doktor Hunter nie wyjechałaby nigdzie bezokularów, w których prowadziła samochód, bez kosmetyczki i inhalatora (drugi, zapasowy, wciążleżał na jej toaletce). Żadna ciotka nie mogła być aż tak chora, żeby wszystko rzucić i gnać doniej na złamanie karku. Brakowało jedynie komórki, ale to już nie miało znaczenia, ponieważw notesie doktor Hunter widniał adres niejakiej Agnes Barker, zamieszkałej w Hawes.Tajemnicza ciotka Agnes nareszcie się odnalazła. * Reggie wysiadła z autobusu i skręciła za róg w uliczkę, gdzie powitał ją aż nazbyt dobrze znanywidok, zwiastujący kolejne nieszczęście: trzy wozy straży pożarnej, karetka, dwa radiowozy,policyjna furgonetka oraz gromadka gapiów kręcących się przed jej blokiem. Reggie aż zakłułow sercu – mało prawdopodobne, żeby całe to zamieszanie nie miało związku z jej skromną osobą. Szyby w oknach jej mieszkania były wybite, na murze widniały ślady sadzy po buchającychz salonu płomieniach. W powietrzu wisiał wstrętny smród spalenizny. Gruby wąż strażacki wił sięna podobieństwo boa dusiciela i znikał w głębi klatki schodowej.
Zamiast w popłochu ratowaćpoparzonych sąsiadów, sanitariusze stali nonszalancko oparci o maskę karetki, więc przynajmniejnie miała nikogo na sumieniu. Dobre i to. Jej życie zaczynało przypominać równinę z Iliady całą usłaną trupami. – Co tu się stało? – zagadnęła jakiegoś chłopca, który z zachwytem gapił się na zgliszcza. – Pożar – odparł. – To widzę. Ale co się dokładnie stało? Do rozmowy włączył się inny chłopiec i oznajmił z podnieceniem: – Ktoś wlał do środka benzynę przez otwór na listy w drzwiach. – Do którego mieszkania? – Błagam, tylko nie mów, że numer osiem, modliła się w duchu. – Pod ósemkę. Reggie pomyślała o swoich książkach, ciśniętych na stertę pośrodku salonu, które wyglądałyjak przygotowane do podpalenia ognisko. Wszystkie podręczniki, powieści Danielle Steel,miniaturowe imbryczki mamy, Wergiliusz, Tacyt, dobrzy starzy Pliniusze (Młodszy i Starszy),cała ocalona ze sklepów z używanymi rzeczami kolekcja klasyki Penguina. Zdjęcia. – Och. – Tylko tyle zdołała z siebie wydobyć. Cichy, okrągły dźwięk, leciutki jak strzyżyk, krótkijak oddech. – Czy komuś coś się stało? – Nie… – mruknął pierwszy chłopak. Wyglądał na rozczarowanego. – Reggie! – wykrzyknął pan Hussain, wyrastając przed nią jak spod ziemi. – Nic ci nie jest? Strzępek osmalonego papieru sfrunął powoli z nieba jak bury płatek śniegu. Pan Hussain
43 podniósł go i przeczytał na głos: – „Czuje bicie serca w zdrewniałym już łonie”. – To chyba Owidiusz – domyśliła się Reggie. – Bałem się, że zostałaś w środku – wyznał pan Hussain. – Chodź do sklepu. Zaparzę ci filiżankęherbaty. – Nie trzeba, panie Hussain, naprawdę nic mi nie jest. Dzięki za troskę. – Na pewno? – Słowo honoru! Strażak, który wyglądał, jakby dowodził akcją, wyszedł z budynku i zwrócił się do jednegoz policjantów: „Teren czysty”. Strażacy zaczęli zwijać gruby wąż, ciągnący się po schodach ażna górę. Reggie dostrzegła wśród policjantów przystojnego Azjatę, który drgnął na jej widok,jakby ją znał, tylko nie potrafił skojarzyć, kim jest. Odwróciła się prędko, zanim zdążył sobieprzypomnieć. Postawiła kołnierz kurtki, schowała głowę w ramiona i szybko odeszła, ciągnąc za sobą Sadie.Nie miała pojęcia, dokąd idzie, po prostu szła przed siebie, byle dalej od spalonego mieszkania,byle dalej od Gorgie. Minęła dłuższa chwila, zanim zdała sobie sprawę, że jedzie za nią białafurgonetka. Sunęła wzdłuż krawężnika w niepokojąco żółwim tempie. Reggie przyspieszyłai kierowca zrobił to samo. Puściła się więc biegiem; Sadie kłusowała radośnie u jej boku, myśląc,że to zabawa. Furgonetka zwiększyła prędkość i na najbliższym skrzyżowaniu zajechała im drogę. Wysiedli z niej Rudy i Blondas. Szli ku niej, kołysząc się na krzywych nogach. Zatrzymali się niebezpiecznie blisko, tak że czuła na twarzy nieświeży oddech Rudego, ciężkijak u psa. Z bliska cera blondyna prezentowała się jeszcze gorzej – cała była usiana dziobami. – Ty jesteś Billy, siostra Reggiego Chase’a? – spytał ją Blondas. – Czyja siostra? – upewniła się Reggie, marszcząc niewinnie brwi, jakby nie była nieszczęsnąReggie Chase, siostrą tego przebrzydłego krętacza. (Jakby nie była tymi wszystkiminieszczęsnymi, niechcianymi dziewczętami z Dickensa – Florence, Esther, Cecylią Jupe). – Tego małego gnojka, Reggiego Chase’a – powtórzył zniecierpliwiony Rudy. Sadie zareagowała na jego ton warknięciem i chyba dopiero wtedy tamci dwaj zwrócili na niąuwagę. Trochę późno, zważywszy na to, jak wielkim była psem, ale też nie oszukujmy się – żadennie wyglądał na mózgowca.
Rudy zrobił krok do tyłu. – To specjalnie tresowany pies obronny – ostrzegła go Reggie. Sadie znów zawarczała. Teraz cofnął się także Blondas. – Przekaż bratu wiadomość – powiedział Rudy. – Powiedz temu małemu kutasowi, że jeśli nieodda towaru, nie zwróci tego, co do niego nie należy, to… – Przeciągnął ręką po gardle.Najwyraźniej obaj lubili grozić innym na migi. W tym momencie Sadie rozszczekała się tak, że nawet Reggie się przestraszyła, a Rudyi Blondas czmychnęli do furgonetki. Rudy opuścił jeszcze szybę od strony pasażera, zawołał:„Oddaj mu to” i rzucił czymś w Reggie. Następne wydanie z kolekcji Loeba, tym razemw czerwonej okładce. Eneida, tom pierwszy. Książka, furkocząc kartkami, wykonała łuk w powietrzu i trafiła Reggie w kość policzkową, po czym spadła na chodnik grzbietem do dołu. Reggie schyliła się i wzięła ją do ręki. Takie samo równe wycięcie w środku. Przesunęłapalcem wzdłuż krawędzi papierowej szkatułki. Czyżby ktoś ukrywał coś cennego w książkach paniMacDonald? We wszystkich, czy tylko w tych, które były Reggie potrzebne do egzaminu?Wycięty otwór był dziełem kogoś utalentowanego manualnie. Kogoś, kto śmiało mógłby zostaćstolarzem, ale wolał handlować narkotykami na rogach ulic, blady i rozedrgany. Obecnie Billyzajmował wyższe miejsce w hierarchii, lecz jak widać nadal nie wiedział, co to lojalność. Okradłrękę, która go karmiła, i poutykał to, co ukradł, w tajnych skrytkach. Nie chciała płakać, ale czuła się mała i zmęczona. W dodatku twarz ją bolała w miejscu,w które oberwała książką. Świat pełen był wielkich facetów, grożących innym śmiercią. „Pomyślo swojej ślicznej żonce i ślicznym synku”. Dokąd szli ci, którzy nie mieli się do kogo zwrócić ani dokąd uciec? Jackson opuszcza budynek Na czole miał metalowe zszywki, które czyniły go nieco podobnym do potwora doktoraFrankensteina. Zabandażowane ramię spoczywało na temblaku w takiej pozycji, że dłoń miałstale przyciśniętą do serca, jakby składał uroczystą przysięgę. Dzięki temu mógł byćprzynajmniej pewien tego, że żyje. Co pewien czas nawiedzała go wizja pękającej na nowotętnicy i fontanny krwi. Na szczęście nie był już przykuty do szpitalnego łóżka. Był wolny. Niecoodurzony i bardzo obolały – kilka siniaków śmiało wygrałoby każdy konkurs – ale zasadniczo nadobrej drodze, żeby ponownie stać się w pełni sprawnym człowiekiem. Musiał się stąd wydostać. Nie cierpiał szpitali. Spędził w nich więcej czasu niż większość ludzi.W jednym przez całą wieczność patrzył na umierającą matkę, a jako posterunkowy niemal każdąsobotnią noc spędzał na ostrym dyżurze, spisując zeznania. Narodziny, zgony (jedno równietraumatyczne jak drugie), urazy, choroby – szpitale nie były miejscem, gdzie zdrowo byłoprzebywać. Za dużo chorych. Jackson nie był chory,
został naprawiony i chciał wracać do domu,a przynajmniej do tego, co ostatnio nazywał domem, czyli eleganckiego mieszkanka w CoventGarden, które skrywało bezcenny klejnot w osobie jego żony – czy raczej będzie go skrywać,gdy tylko Tessa wysiądzie na Heathrow z samolotu w poniedziałek rano. Nie był to oczywiściejego prawdziwy dom. Prawdziwym domem – tym, o którym już nawet głośno nie wspominał – było posępne pomieszczenie o pokrytych sadzą ścianach na dnie jego serca, zamieszkiwaneprzez jego siostrę i brata. Ponieważ miejsca było dosyć, mieściła się tam także cała ponurahistoria rewolucji przemysłowej. Niezwykłe, ile ciemnej materii można wtłoczyć do własnegomrocznego wnętrza. Ilekroć zbierało mu się na tego rodzaju rozmyślania, wiedział, że pora ruszać w drogę. – Już milepiej – oznajmił doktor Foster. – Wszyscy tak mówią. – Nie, naprawdę. Już mi lepiej. – Słowo klucz to „cierpliwość”. – Nie muszę leżeć w szpitalu. – Jeszcze wczoraj opowiadał mi pan o swojej wycieczce w zaświaty, a dzisiaj jest pan gotówwstać i wyjść? Odsunąć kamień i zmartwychwstać? Ot, tak? – Owszem. – Nie ma mowy. – Naprawdę nic mi już nie dolega – zwrócił się Jackson do Harry’ego Pottera w lekarskim kitlu. – Serio? – Serio. – Nie zwróciłeś uwagi na sarkastyczną intonację. Posłuchaj jeszcze raz: serio? Umięśniony tuman w okularkach. – Nic mi nie jest – oświadczył Australijczykowi o imieniu Mike. – Muszę się stąd wyrwać,inaczej zwariuję. – Nie ma sprawy – odparł latający lekarz. – Czyli mogę wyjść? – Jak sobie chcesz, stary. Podpisz wypis. Co cię powstrzymuje? – Nie mam pieniędzy. Ani prawa jazdy. – To ostatnie wydawało się znacznie bardziejpalącym problemem niż pierwsze.
– Cholercia. – Nawet nie mam się w co ubrać. – Pana rozmiar – powiedziała Reggie, wskazując wielką torbę z Topmana leżącą u jej stóp. – Zrobiłam zakupy w Topmanie, bo mam tam kartę zniżkową. Mogą nie być w pańskim stylu.Kupiłam po jednej sztuce wszystkiego. – Wyglądała na zażenowaną. – Do tego trzy pary majtek.– Zażenowanie wzrosło. – Bokserek. Sprawdziłam rozmiar na starych ciuchach, pielęgniarka mije oddała. Były całkiem do niczego, pocięli je, żeby móc je zdjąć, zresztą i tak wszystko byłoupaprane krwią. Mam je tutaj, w tej czarnej foliowej torbie, pewnie będzie je pan chciałwyrzucić. – Dlaczego oddali ci moje rzeczy? – zdumiał się Jackson, kiedy Reggie umilkła, żebyzaczerpnąć powietrza. – Powiedziałam, że jestem pana córką. – Moją córką? – Przepraszam. – I robisz to wszystko, bo czujesz się za mnie odpowiedzialna? – Właściwie… – zająknęła się Reggie – to mam do pana sprawę. – Wiedziałem, że gdzieś musi być haczyk – westchnął Jackson. Zawsze był jakiś haczyk. Odkąd Adam zwrócił się do Ewy (a raczej na odwrót) i powiedział:„Wiesz, tak się zastanawiam, czy…” Miała nowego siniaka, tym razem na policzku. Czym się zajmowała, kiedy go nie odwiedzała?Ćwiczyła karate? – Był pan kiedyś prywatnym detektywem, prawda? – spytała. – Między innymi. – Czyli znajdywał pan ludzi? – Czasami. Kiedy indziej ich gubiłem. – Chcę pana wynająć. – Nie. – Proszę! – Nie. Już się tym nie zajmuję. – Naprawdę potrzebuję pańskiej pomocy, panie Brodie. Nie, pomyślał Jackson, tylko nie proś mnie o pomoc. Ludzie, którzy prosili go o pomoc, wiedligo zwykle gdzieś, dokąd wcale nie miał ochoty się udawać. Krętymi ścieżkami do miastazwanego Kłopoty. – Tak samo jak doktor Hunter – ciągnęła nieubłaganie Reggie. – I jej dziecko.
– Zmieniasz zasady wedle swojego widzimisię – bronił się Jackson. – Najpierw mówiłaś:„życie za życie”, a teraz mam ratować dwie kompletnie obce osoby? – Dla mnie oni nie są obcy. Myślę, że zostali porwani. – Porwani?! – Teraz to już naprawdę przesadziła. Wiedział, co zaraz usłyszy. Nie mów tego. Nie wypowiadaj magicznego zaklęcia. – Oboje potrzebują pańskiej pomocy. – Nie. Wykluczone. – Powinniśmy zacząć od ciotki. – Od jakiej ciotki? V I po jutrze jutro Żona marnotrawna Według nawigacji satelitarnej od Hawes dzieliło ich sto sześćdziesiąt jeden mil i dojazd tampowinien im zająć trzy godziny i dwadzieścia trzy minuty. „Przekonamy się” – rzuciławojowniczo Louise, uruchamiając silnik. Marcus, siedzący z przodu na miejscu dla pasażera,zasalutował jej, mówiąc: „No to w drogę!”. Był taki niewinny. Do tego przystojny, młodyi błyszczący nowością, jak coś świeżo wyklutego z poczwarki. Nie ma mowy, żeby Archie takwyglądał w jego wieku. Zasadniczo mogłaby być jego matką – jeśli tylko w szkole byłabydostatecznie lekkomyślna. Nie była lekkomyślna; w wieku czternastu lat łykała pigułki antykoncepcyjne. Jako nastolatkauprawiała seks z facetami starszymi od siebie, nie zdając sobie sprawy z tego, jakie toperwersyjne. Wówczas pochlebiało jej ich zainteresowanie, dzisiaj wszystkich ich byaresztowała. Na początku jej znajomości z Patrickiem, kiedy w pierwszej fazie zalotów wymieniali sięinformacjami na temat różnych intymnych szczegółów swojego życia – tytułów ulubionychfilmów i książek, posiadanych niegdyś zwierząt („Paddy” i „Bridie” trzymali oczywiście w domucałą menażerię: chomiki, świnki morskie, psy, koty, żółwie oraz króliki), miejsc, gdzie spędzaliwakacje (w przypadku Louise w zasadzie nigdzie) oraz jak i z kim stracili dziewictwo – Patrickwyznał jej, że poznał Samanthę na otrzęsinach na pierwszym roku studiów w Trinity College.„I to by było wszystko”. „A przed nią?” – drążyła, na co wzruszył ramionami i odrzekł: „Dwiedziewczyny z sąsiedztwa. Miłe dziewczyny”. Czyli trzy. Trzy partnerki seksualne, dopóki nieowdowiał (wszystkie bardzo miłe). Po Samancie spotykał się z kilkoma kobietami, ale nie napoważnie. Nie było w tym
niczego niestosownego. „A ty?” – zapytał. Nie miał pojęcia, jakbardzo była w swoim czasie niepohamowana, jeśli chodzi o seks, a ona nie miała zamiaru gow tej kwestii oświecać. „Och – odparła, wypuszczając z płuc powietrze – raptem paru facetów,same długofalowe związki. Dziewictwo straciłam jako osiemnastolatka z chłopakiem, z którymspotykałam się wcześniej przez dwa lata”. Wstrętna kłamczucha. Louise zawsze świetnie kłamała;często przychodziło jej do głowy, że w innym życiu byłaby z niej wytrawna oszustka. Możezresztą ma jeszcze szanse. Ostatecznie jej życie trwa. Powinna była powiedzieć mu prawdę. O wszystkim. Powinna była powiedzieć: „Nie mampojęcia, jak kochać drugiego człowieka. Potrafię tylko rozdzierać ludzi na strzępy i pożerać”. – Odrobina świeżego wiejskiego powietrza dobrze nam zrobi – zwróciła się do Marcusa. – Przewietrzymy się, zgodnie z zaleceniem lekarza. Albo i nie. – Znowu się spóźnisz? – zapytał Patrick, kiedy zadzwoniła, żeby mu powiedzieć o ich„wypadzie” (jak z uporem nazywał tę eskapadę Marcus). – Nie mogłaś się porozumieć z kimśz lokalnej policji, żeby odwiedził tę ciotkę? Trochę to daleko, żeby ot, tak coś sprawdzać. Przecieżnawet nie prowadzicie w tej sprawie dochodzenia. Jedziesz tam nieoficjalnie, prawda?Ostatecznie nic się nie stało. – Ja ci nie mówię, jak masz operować – warknęła. – Byłabym wdzięczna, gdybyś nie uczyłmnie policyjnych procedur, zgoda? Związał się z nią w nadziei, że Louise zmieni się na lepsze, zmądrzeje pod jego cierpliwąopieką; musiał być teraz bardzo rozczarowany. Róża toczona przez czerwia, pęknięta czara. Żadenlekarz nic tutaj nie pomoże. – Jesteś na mnie wkurzony – ciągnęła – bo wczoraj upiłam się sama, zamiast iść z wami doteatru, mam rację? Słowo „teatr” wymówiła z ironicznym naciskiem, jakby była to nudna rozrywka klasyśredniej. Zachowywała się jak nastoletni Archie w swoim najgorszym wydaniu. – Nie wyrzucam ci, że się upiłaś – odparł łagodnie Patrick, nie dając się wciągnąćw sprzeczkę. – Ty sama to robisz. Louise miała ochotę go zabić. Łatwiejsze to niż rozwód, poza tym musiałaby stawić czołacałkiem nowym problemom, zamiast mierzyć się z tymi, które znała aż do znudzenia. Ciekawe,czy w głębi ducha Howard Mason nie odczuł ulgi, kiedy jego rodzina zniknęła z powierzchniziemi. Została tylko Joanna, żeby nieustannie mu o tym przypominać. Byłoby dla niego o wielelepiej, gdyby i ona umarła. – Nie nakręcaj się tak – powiedział Patrick. – To tylko twoja szkocka natura staje naprzeszkodzie. – Komu?
– Tobie samej. Chyba wiesz, że jesteś swoim najgorszym wrogiem? Zdusiła w sobie odruchowe warknięcie i mruknęła: – No cóż, mam teraz sporo na głowie. Wybacz – dodała. – Przykro mi. – Mnie też – westchnął Patrick. Louise nie wiedziała, jak ma to rozumieć. Wjechali do Anglii przez most zawieszony nad rzeką Tweed. Pogranicze. – Od tej pory obowiązują nas angielskie przepisy – rzuciła do Marcusa. – Poszukiwanie ciotki w stogu siana – zauważył radośnie. – Może włączymy jakąś muzyczkę,szefowo? – Obejrzał tkwiącą w odtwarzaczu płytę ze składanką najsłynniejszych arii Marii Callasi jęknął: – Na litość boską, szefowo! To nie jest muza na drogę. Dobrze, że wziąłem ze sobą kilka płyt. Przetrząsnął plecak, który wszędzie ze sobą nosił, wyciągnął z niego futerał na płyty i rozpiąłsuwak. – Przygotowany na każdą okoliczność – zażartował. No jasne, w młodości musiał byćskautem. Wyglądał jej na chłopca, dla którego liczyła się umiejętność wiązania węzłówi rozpalania ogniska za pomocą dwóch suchych patyków. Marzenie każdej matki. Mogłaby sięzałożyć o ostatnie pieniądze, że wstąpił do policji, żeby pomagać ludziom i „zmieniać świat”. – Dlaczego wstąpiłeś do policji, Marcus? – Och, wie pani, nic nowego. Chyba chciałem zmieniać świat na lepsze, pomagać ludziom…A pani? – Chciałam ich okładać pałką. Roześmiał się – czysty, świeży śmiech, nieobciążony latami cynizmu. Louise próbowałaodgadnąć, jaka muzyka była według niego odpowiednia „na drogę”. Był za młody naSpringsteena i za stary na piosenki ze Smyków, ulubiony repertuar podróżny dziecka. (Dziwne, żeautomatycznie pomyślała o synku Joanny Hunter „dziecko”). Miał dwadzieścia sześć lat, czyliprawdopodobnie nadal słuchał tego, co Archie – Snow Patrol, Kaiser Chiefs, Arctic Monkeys – ale nie: z głośników BMW popłynął głos Jamesa Blunta, księcia muzyki łatwej, prosteji przyjemnej. Nachyliła się, jedną ręką chwyciła futerał Marcusa i wysypała mu na kolanapozostałe płyty. Corinne Bailey Rae, Norah Jones, Jack Johnson, Katie Melua. – Chryste, Marcus – powiedziała. – Za młody jesteś, żeby umierać. – Jak to, szefowo? Na stacji benzynowej w Washington zamienili się miejscami. W sklepiku dwa lokalne brukowcedonosiły o zaginięciu Deckera. „Zwolniony zabójca zaginiony”. Asonans i aliteracja w jednymnagłówku; trzeba przyznać, że te pismaki znały się na swojej robocie. – Nie sposób nie żałować faceta – mruknął Marcus. – Zapłacił za swoje winy i tak dalej,a mimo to wciąż mu dokładają.
– A ty co, matka Teresa? – Nie, ale został sprawiedliwie osądzony, zapłacił za to, co zrobił. Czy ma płacić do końcaswoich dni? – Tak. Na wieki wieków amen – odrzekła Louise. – I o jeden dzień dłużej. Nie przejmuj się – dodała – w moim wieku też będziesz bez serca. – Pewnie tak, szefowo. * – Nigdy jeszcze nie prowadziłem beemki – wyznał jej Marcus, siadając za kierownicąi przesuwając fotel. – Ale fajnie! Czemu nie wzięliśmy radiowozu? – Bo nie prowadzimy dochodzenia. Przynajmniej nie oficjalnie. Ty masz wolny dzień, jamam wolny dzień. Jedziemy na przejażdżkę. – I to długą. – Uważaj na wóz, harcerzyku. – Tak jest, szefowo. No to w drogę. W nieskończoność i jeszcze dalej! Był dobrym kierowcą, tak dobrym, że prawie się odprężyła. Prawie. A więc nadciągamy,tajemnicza ciotko, czy jesteś na to gotowa, czy nie, pomyślała. Ciotka oszustka. Ta farsa robiła sięcoraz bardziej nieznośna, tyle że wcale nie była śmieszna – choć po prawdzie farsy nigdy jej niebawiły, skłaniała się raczej ku tragediom zemsty. Patrick, o dziwo (a może wcale nie o dziwo),lubił komedie z okresu Restauracji. A także Wagnera. Czy powinno się wychodzić za mąż zamiłośnika Wagnera? Pierwszym koncertem, na jaki udał się nastoletni Howard Mason, było oratorium MesjaszHaendla w wykonaniu Towarzystwa Chóralnego z Bradford. Przepłakał całe Alleluja. A możepomyliła go z którymś z jego licznych alter ego, literackich sobowtórów? Powieść, którą pisał w Devonie zimą, zanim doszło do morderstwa, była zatytułowanaOrkiestra dęta wciąż gra. Główny bohater, początkujący dramaturg (oczywiście z Północy), z trudem dźwigał brzemię codzienności w postaci dwóch córeczek oraz żony, która zmusiła go doprzeprowadzki na wieś. Mały Joseph nie doczekał się swojego literackiego odpowiednika;wyglądało na to, że synek Howarda Masona jako jedyny z jego bliskich uniknął odwzorowania nastronach powieści. Po morderstwie Howard przestał pisać i wyjechał do Los Angeles, gdzie pracował nadkilkoma scenariuszami kiepskich filmów. (Gdzie w tym czasie przebywała Joanna?). Kiedy stałosię jasne, że nie zrobi kariery jako scenarzysta, zaczął przesiadywać nad basenem w LaurelCanyon, produkując banalne opowiadania, których wspólnym bohaterem był brytyjski pisarzw Hollywood. Jego prozie daleko było do pióra Fitzgeralda. Tym, czego Howard Mason nigdy nienapisał (nigdy nawet nie przyszło mu to do głowy), była powieść o człowieku, którego rodzinaginie z rąk mordercy w czasie, gdy on sam zabawia się ze swoją szwedzką kochanką. Przegapiłprawdziwą okazję – taka książka z pewnością stałaby się bestsellerem.
Od rana Reggie trzykrotnie nagrywała jej się na komórkę, za każdym razem bardziej wzburzona.Między innymi podała jej numer rejestracyjny samochodu („Czarnego nissana pathfindera” – tadziewczyna była lepszym świadkiem niż większość ludzi). W jednym szczególnie emocjonalnymnagraniu padło nazwisko „Anderson”. Louise poczuła wyrzuty sumienia. Jak dotąd potwierdziłosię, że fantazje Reggie mają realne podstawy, ale uprowadzenie? Bądźmy poważni. („Porwana!Doktor Hunter została porwana”). Toż to istne wariactwo. Trzecia wiadomość sprowadzała się do wyliczenia zawartości torebki doktor Hunter,znalezionej przez Reggie w jej sypialni: „Okulary do jazdy samochodem! Jak mogła bez nichprowadzić? Inhalator. Kosmetyczka!”. Louise czuła narastający ból głowy. Wyobrażała sobie, żejej mózg musi przypominać wybuch jądrowy – rosnący grzyb, rozpierający twarde kości jejczaszki. Przymknęła oczy i ucisnęła pięściami oczodoły. Miała paskudne przeczucie, że ReggieChase może mieć rację i Joannę Hunter faktycznie spotkało coś złego. – Niech ktoś sprawdzi dla mnie numer rejestracyjny – zwróciła się do Marcusa. – Czemu właściwie tak się pani martwi o tę ciotkę, szefowo? – zapytał. – Nie martwię się o ciotkę – westchnęła Louise – tylko o Joannę Hunter. W całej tej sprawie sąpewne, powiedzmy, anomalie. – Dlatego nas dwoje musi pokonać sto sześćdziesiąt mil, żeby zastukać do drzwi jakiejśstaruszki? – zdziwił się Marcus. – Miejscowa policja nie mogłaby się tym zająć? – Owszem, mogłaby – odparła cierpliwie (miała do niego o wiele więcej cierpliwości niż doPatricka). – Ale zrobimy to sami. – Myśli pani, że ma to jakiś związek z pojawieniem się Deckera w okolicach Edynburga? Czyraczej ze śliskim mężem tej lekarki? Pochował ją pod werandą? – Albo zlecił porwanie – rzekła Louise. No dobra, wreszcie powiedziała to na głos. – Porwanie? – Nie mamy żadnych dowodów, że Joanna Hunter żyje i przebywa na wolności, prawda? – mruknęła. – „Dowód życia”. Czy nie tak to nazywają w tych wszystkich sprawach o porwanie? – Całkiem możliwe, że w filmach tak się to nazywa. Sama nie wiem… Prawdopodobnie poprostu jestem głupia. Może i tak. Ale wolę mieć pewność. Na moje oko Joanna Hunter nie należydo osób, które uciekają i zaszywają się w jakiejś kryjówce. Chociaż już raz tak zrobiła. – To nie krytyka, szefowo, tylko ciekawość. Louise nie mogła sobie przypomnieć, żeby kiedykolwiek wcześniej przyznała się komuś dogłupoty. Marcus odebrał telefon w sprawie nissana Reggie. – Zarejestrowany na spółkę z Glasgow,jakąś firmę przewozową wynajmującą auta z szoferem na śluby i tym podobne
okazje. Chociażtrudno mi sobie wyobrazić nieśmiałą pannę młodą wdrapującą się do pathfindera. – Wszystkie drogi prowadzą do Glasgow – zauważyła Louise. – Kim był ten facet, którego wzięli za Deckera, szefowo? Ten w szpitalu? – Nikim. Całkiem zwyczajnym facetem. – Wypisał się na własne życzenie? Jak to? Dlaczego? – Kiedy po powrocie do szpitala zastała pustełóżko bez pościeli i lokatora, natychmiast założyła, że Jackson musi leżeć w szpitalnej kostnicy. Ale nie. – Wypisał się? Jest pani pewna? – I to wbrew wyraźnym zaleceniom lekarza – zaznaczyła z przyganą pielęgniarka w dyżurce. – Przyszła po niego córka – dodała druga, Irlandka. – Razem wyszli. – Córka? – Louise nie mogła sobie przypomnieć imienia córki Jacksona, chociaż raz zdarzyłoim się wymieniać opinie na temat rodzicielstwa. Ileż ona mogła mieć lat? Jedenaście?Dwanaście? Nie pamiętała. – Była sama? – upewniła się. Pielęgniarka wzruszyła ramionami, jakby nie miało to dla niej żadnego znaczenia. Zniknął. Nawet się nie pożegnał. Co za drań. Dojazd na to zadupie zajął im krócej, niż można by się spodziewać. Dotarli na miejsce w mniejniż trzy godziny. – No i co? – zwróciła się triumfalnie do nawigacji. – Można otwierać szampana – zaśmiał się Marcus. Wystarczyło skręcić w lewo w Scotch Corner, żeby w ciągu kilku minut znaleźć się w innymświecie. Zielonym świecie. Nie tak zielonym jak cholerna, deszczowa Irlandia, gdzie spędziliswój miesiąc miodowy. Louise marzyła się Kerala, lecz nie wiedzieć czemu wylądowaliw Donegal. „Do Indii możesz jechać, kiedy następny raz wyjdziesz za mąż” – zażartował Patrick.Ależ się z tego uśmiali. Cha, cha, cha. Powiedział jej, że pewnego dnia chciałby wrócić do Irlandii. Pewnego dnia, czyli naemeryturze. Louise bardzo się starała, ale nijak nie potrafiła dopasować siebie do tej wizjiprzyszłości. Hawes okazało się niedużym miastem targowym ze słynną wytwórnią sera. Louise niewiedziała, o co chodzi, dopóki Marcus jej nie wyjaśnił: – Wensleydale, szefowo! No wie pani… – Zrobił komiczną minę, obnażając w uśmiechu wszystkie zęby, i powiedział: – Ser, Gromit, ser.Wallace i Gromit to tutaj lokalni bohaterowie. – Aha – mruknęła Louise. Nigdy nie naśmiewaj się z bohaterów chłopięcych komiksów.Archie miał bzika na punkcie jakiegoś amerykańskiego komiksu grozy. Moi dwaj chłopcy,pomyślała; blondyn i brunet, anioł i demon. Hawes mogło spełnić wymagania każdej wiekowej ciotki – dość duże, żeby były tam sklepy,przychodnie lekarskie i gabinety dentystyczne, w dodatku mogące zaoferować
domek z ładnymwidokiem. Zgodnie ze swoją nazwą, posiadłość Hillview Cottage miała widok na wzgórze, choćw istocie dom przypominał raczej bungalow w stylu lat pięćdziesiątych niż uroczą chatynkęz wejściem obrośniętym różami. Znajdowała się na obrzeżach Hawes, na pograniczu miastai wsi, łącząc w sobie to, co najlepsze z obu światów. Louise wyobraziła sobie, że w takich właśniesłowach Oliver Barker musiał zachwalać żonie to miejsce, kiedy małżonkowie postanowiliprzenieść się tutaj na starość. Nie wiedziała, czy powinno ją niepokoić, że cały klan Masonów, zarówno żywych, jak i umarłych, urządził sobie mieszkanie w jej głowie. Sama była typową mieszkanką miasta, przedkładającą mrożące krew w żyłach zawodzeniesyren w środku nocy nad świergot wiejskich ptaków o poranku. Knajpiane burdy, hałaśliweroboty drogowe, okradani turyści, sobotnie nocne rozróby – wszystko to miało sens, stanowiłoczęść olbrzymiej, zmaltretowanej tkanki społecznej. W mieście toczyła się wojna, w którejLouise brała bezpośredni udział. Tymczasem na wsi czuła się niepewnie, nie wiedząc, kim jest jejwróg. Zawsze wolała Północ i południe od Wichrowych wzgórz. Cała ta opętańcza bieganina powrzosowiskach, utożsamianie się z przyrodą, to kiepski wzorzec dla dorastającej dziewczyny. Gdyby ktoś przystawił jej pistolet do głowy i kazał wybierać, gdzie chciałaby być pochowana– w Irlandii czy w Hawes – chyba wybrałaby Hawes. Kiedy ostatni raz rozmawiałaz Jacksonem, jak należy – czyli nie przyglądała mu się, jak śpi w szpitalnym łóżku – miał dom weFrancji. Brzmiało to znacznie lepiej niż Yorkshire i Irlandia razem wzięte, podejrzewała jednak, żew tym układzie bardziej liczy się dla niej Jackson niż Francja. Ostatecznie francuska wieś musiałabyć pełna świergotu ptaków i otępiającego umysł spokoju. Louise nigdy nie była we Francji;w zasadzie nigdzie dotąd nie była. A już na pewno nie była w Kerali. Patrick zaproponował jejkwietniowy wypad do Paryża – „przedłużony weekend” – ale się wykręciła, ponieważ w głębiducha pragnęła pojechać tam z Jacksonem. Czysty obłęd. Oto teraz przybywała do jegorodzinnego hrabstwa, którego esencję stanowił wszechobecny brud i posępny mrok, lecz nicz tego nie dało się zauważyć w Yorkshire Dales. Nie powinna tyle o nim myśleć. Taka obsesjaprowadzi do tego, że człowiek na łożu śmierci nie może znaleźć spokoju. Marcus zaparkował kilka numerów od Hillview Cottage. W pobliżu domu ani na podjeździe niebyło żadnych samochodów. Ani śladu czyjejkolwiek bytności. Żadnego „dowodu życia”. – Zechcesz czynić honory? – zaproponowała Marcusowi Louise, kiedy wysiedli z samochodu.Ten ruszył przodem i energicznie zastukał do drzwi. – Bardzo profesjonalnie – pochwaliła go Louise. – Powinieneś zostać policjantem. Drzwi otworzył im rosły i bardzo nieatrakcyjny facet w białym siatkowym podkoszulku.Obrzucił przybyszy nieprzyjaznym spojrzeniem. Gdzieś w głębi domu ryczał telewizor.Komentator sportowy relacjonował przebieg wyścigu. W jednej ręce facet trzymał puszkę piwa,w drugiej – papierosa. Wyglądał jak chodzący stereotyp, wręcz karykaturalnie. Louise miałaochotę pogratulować mu ikonicznego wizerunku. – Dzień dobry – odezwał się grzecznie Marcus. – Może mógłby nam pan pomóc? – Zabrzmiało to tak, jakby był ewangelicznym domokrążcą, wciskającym ludziom Biblie wrazz dobrą nowiną.
– Raczej nie – burknęło brakujące ogniwo ewolucji. Louise nie była pewna, czy facet jest bezczelny, czy po prostu zachowuje się jak typowy Anglik. Pewnie jedno i drugie. Korciło ją, żeby wyciągnąć z torebki legitymację policyjną, alebyli tu po cywilnemu, nieoficjalnie. – Szukamy pani Agnes Barker – nie ustępował Marcus, wciąż bardzo uprzejmy. – Kogo? – mężczyzna zmarszczył brwi, jakby Marcus przemówił do niego w obcym języku. – Agnes Barker – powtórzył wolno chłopak. – Podobno mieszka pod tym adresem. – Pomyłka, chłopie. Louise nie zdzierżyła. Wyciągnęła legitymację, machnęła nią typkowi przed paskudną twarząi powiedziała: – Może spróbujemy jeszcze raz? Od początku. Szukamy niejakiej Agnes Barker. – Ja nic nie wiem – odparł zaczepnie tamten. – Ja tu tylko wynajmuję. Dam wam numer. – Dziękujemy panu. Dziewczyna, która odebrała telefon w agencji wynajmu nieruchomości, miała głosdwunastolatki. Louise nawet nie musiała jej tłumaczyć, kim jest – bez oporów potwierdziła, żepośredniczyli w wynajmie domu Agnes Barker na zlecenie jej prawnika. – Ustanowili dla niejpełnomocnika – dodała, co Louise przetłumaczyła sobie jako: „Cioteczce na starość odbiło”. – Czy to znaczy, że pani Barker jest ubezwłasnowolniona? – Mieszka teraz w Fernlea. W domu opieki. – Czyli jednak istnieje – zauważył Marcus. * W czasie, gdy Marcus przeprogramowywał nawigację, zadzwoniła komórka Louise. AbbieNash. – Szefowo? Mam coś w sprawie tego wynajętego samochodu, a w zasadzie nie mam nic.Obdzwoniliśmy wszystkie wypożyczalnie samochodów w Edynburgu. Żadna nie wynajęła autaniejakiej Joannie Hunter. – Może po ślubie zachowała prawo jazdy na stare nazwisko? – Mason? – domyśliła się Abbie. – Też na to wpadliśmy. Nic z tego. Ale przyszło mi do głowy,że skoro już wiszę na telefonie, mogę popytać o Deckera, wie pani, tak na wszelki wypadek. Noi bingo! Dziś rano Decker wypożyczył renault espace. I jeszcze jedna ciekawostka – był razemz córką. – Przecież on nie ma córki. – Dlatego to takie ciekawe.
– Akcja się zagęszcza – ucieszył się Marcus, kiedy Louise przekazała mu najnowszeinformacje. Fernlea było uosobieniem tego, czego Louise się obawiała, myśląc o własnej starości. Fotelez wysokimi oparciami, stłoczone przed telewizorem w głównej sali, woń stołówki podszytasłabym, lecz wyczuwalnym zapachem środków odkażających. Cóż z tego, że na ścianie wisiałatablica zachęcająca pensjonariuszy do udziału w licznych zajęciach (gra w kręgle) orazwycieczkach (ogrody Harlow Carr w Harrogate, w cenie lunch w restauracji U Betty). Niezmieniało to faktu, że było to miejsce zesłania tych, których nikt inny nie chciał. Umieralnia.Kiedy Louise będzie łysa i bezzębna, zacznie się moczyć i zapominać imienia rodzonego syna,Archie wyśle ją do podobnej przechowalni. Trudno będzie mieć mu to za złe. Na opiekę Patrickanie miała co liczyć – był facetem, więc statystycznie rzecz biorąc umrze jako pierwszy. Graw golfa, czerwone wino i pływanie nic mu nie pomogą. Niedoczekanie, żeby tutaj trafiła. Prędzej pożegna się z życiem, wyjdzie nocą na mróz („Być
44 może zabawię jakiś czas”), położy się pod żywopłotem i zaśnie, niż zgodzi się zamieszkać w podobnym miejscu. Albo podetnie sobie żyły i zaczeka na śmierć opanowana jak Rzymianka.Albo zdobędzie broń – to nie powinno być trudne – włoży lufę w usta niczym patyczek lukrecjii odstrzeli sobie łeb. Jakaś jej część niemal nie mogła się tego doczekać. Śmierć, która przychodzi,zanim człowiek skończy z pieluchą między nogami, oglądając w telewizji niekończące siępowtórki Przyjaciół, była godna pozazdroszczenia. Gabrielle Mason, Samantha Patricka, Debbie,siostra Alison Needler. Wszystkie zachowane w pamięci jak w bursztynie, wiecznie młode.Wiecznie martwe. Louise wylegitymowała się w recepcji i uśmiechając się jak najuprzejmiej, powiedziała:„Muszę zamienić słowo z panią Barker”, zwracając się do tęgiej dziewczyny w niemiłosiernieopiętym różowo-białym bawełnianym uniformie w drobną kratkę, spod którego wylewały sięfałdy tłuszczu. Wyglądała jak kiełbasa we flaku. Plastikowy identyfikator informował, że ma naimię Hayley. Rzadkie, jasne włosy miała ściągnięte do tyłu gumką, przez co jej okrągła jakksiężyc w pełni twarz była bezlitośnie wyeksponowana. Na widok Marcusa Hayley zrobiłabaranie oczy, lecz ten uprzejmie ją zignorował. Dziewczyna z trudem wydobyła z kieszeni uniformu czekoladowy batonik. Rozpakowała goi poczęstowała Louise. Batonik był zgnieciony i lekko roztopiony, więc chociaż Louise miała naniego ochotę, podziękowała ruchem dłoni. Marcus odłamał kawałek, a dziewczyna spąsowiała.Przypominała Louise świnkę z cukru. Bardzo je kiedyś lubiła. – Sądzi pani, że Agnes Barker będzie w stanie z nami porozmawiać? – zagadnęła. – Wątpię – odparła dziewczyna. – Bo nie jest całkiem przytomna? – Bo nie żyje. No tak, pomyślała Louise. Śmierć czyni człowieka mało rozmownym. Wiekowa ciotka schodzi ze sceny. – Zmarła niedawno? – zainteresował się Marcus. – Dwa tygodnie temu. Rozległy wylew – dodała Hayley, wkładając do ust ostatni kawałekbatonika. – Ktoś powinien zawiadomić jej prawnika – stwierdziła Louise, bardziej do siebie niż dodziewczyny. Ktoś powinien też powiedzieć Neilowi Hunterowi, skoro o tym mowa. –
Miała jakąśrodzinę? – Bratanka albo bratanicę, ale, jak to się mówi, były między nimi jakieś… remanenty? – Resentymenty? – O, właśnie. Resentymenty. – Czyli jednak nie istnieje. Cioteczki już nie ma – odezwał się Marcus, kiedy opuścili ponure muryFernlea. – Przestała istnieć, stała się eksciotką. Jeśli akcja jeszcze trochę się zagęści, toosiągniemy stan stały, co nie, szefowo? – Ty prowadź, harcerzyku – rzuciła łaskawie Louise. Głowa tak ją bolała, że robiło jej sięniedobrze. – I co teraz, szefowo? – Nie mam zielonego pojęcia. Może kupimy trochę sera. Nie, zaczekaj – zadzwoń i każ komuśsprawdzić, kto w ubiegłym roku odwiedzał Deckera w więzieniu. Gość wychodzi cało z katastrofykolejowej i wspólnie z rzekomą córką wypożycza cholernie wielką brykę. Dowiedz się, kimnaprawdę jest ta niby-córka. Ktoś musi mu pomagać. – Chyba że po prostu ją poderwał. Albo uprowadził wbrew jej woli. – Chryste – jęknęła Louise. – Nawet tak nie mów. – Myśli pani, że Decker mógł mieć coś wspólnego z tą ciotką? – spytał Marcus. – Sama nie wiem, co mam myśleć. Przynajmniej jedno było pewne: nie było żadnej ciotki. Albo więc Joanna Hunter okłamałamęża odnośnie do swojego wyjazdu („Muszę wyskoczyć na parę dni, odwiedzić biedną, starąciocię Agnes”), albo to on okłamał wszystkich innych („Wyjechała odwiedzić chorą ciotkę”). Cobyło bardziej prawdopodobne: że kłamcą jest Neil Hunter czy jego urocza małżonka? Szczerzemówiąc, Louise nie znała odpowiedzi na to pytanie. Przypuszczała, że gdyby przyszło co doczego, Joanna Hunter potrafiłaby łgać jak z nut. Raz już uciekła i przyczaiła się w kryjówce. Teraz znów to zrobiła. Zwolnienie Deckeramusiało ją wyprowadzić z równowagi. Była obecnie w tym samym wieku, co jej matka, kiedyzostała zamordowana, jej dziecko było w tym samym wieku, co jej braciszek. Czy mogła zrobićcoś głupiego? Sobie? Deckerowi? Może przez trzydzieści lat żyła myślą o zemście i w końcu zapragnęła na własną rękę wymierzyć mu sprawiedliwość? Dziwaczny pomysł; ludzie nie robilitakich rzeczy. Z wyjątkiem Louise – ona zrobiłaby z kości Deckera domino, a z jego serca kociąkarmę. Ścigałaby go po kres dziejów. Sęk w tym, że nie była taka jak wszyscy. Z drugiej strony,Joanna Hunter też nie była taka jak wszyscy, prawda? * Zaparkowali w centrum Hawes. Louise wysiadła, podeszła do mostu, stanęła i zapatrzyła sięna wodę. Miała wrażenie, że dryfuje. Jakby ktoś przeciął cumę. Joanna
zostawiła wszystko, comiała (poza dzieckiem), i zniknęła ze swojego życia. Sztuczka godna pozazdroszczenia. JoannaHunter, mistrzyni iluzji. – Szefowo? – odezwał się Marcus, stając obok. – Wszystko gra? – Jest świetnie – odparła. Standardowa szkocka odpowiedź obejmująca wszystkie stanyemocjonalne, począwszy od „umieram z rozpaczy” aż po „szaleję z euforii”. – Jest świetnie – powtórzyła. – Wszystko w porządku. Potem zrobili to, co zwykle się robi w podobnych miejscowościach. Wstąpili do kawiarni napopołudniową herbatę. – Zabawię się w matkę kwokę – powiedział Marcus, podnosząc funkcjonalny brązowy czajniczekokryty czymś, co wyglądało jak wełniana czapka z pomponem. – Na pewno spiszesz się w tej roli lepiej ode mnie – mruknęła Louise. Łyknęła dwa paracetamole i pociągnęła łyk brązowego naparu tak mocnego, że można by nimczyścić rury. – Mam okres – wyjaśniła, kiedy Marcus posłał jej pytające spojrzenie. Nie była to prawda,ale co z tego. – Jasna sprawa. – Z powagą pokiwał głową. Ach, ci młodzi chłopcy z ich szacunkiem do kobiet– jacy naprawdę byli? Nie tacy jak David Needler albo Andrew Decker, to na pewno. Marcus zamówił kawałek keksu, który został mu podany wraz z grubym plastrem seraWensleydale na wierzchu. (Ciasto i ser? Chyba komuś tutaj odbiło?). – Ser, Gromit – zażartował. Co za uroczy chłopak. Idiota, ale uroczy. Louise zjadła słodką bułeczkę na ciepło, żeby wypełnić czymś żołądek i zneutralizowaćdrażniące działanie środków przeciwbólowych. Smakowała jak glina i stanęła jej w gardle.Zadzwoniła komórka. Reggie Chase. Louise jęknęła i poczekała, aż włączy się poczta głosowa.Potem jednak zmieniła zdanie i oddzwoniła na numer Reggie, żeby choć trochę ją uspokoić. Musitylko pamiętać, żeby ani słowem nie wspomnieć o zmarłej ciotce. Dziewczyna kompletnie się załamie, słysząc, że ciotka faktycznie zachorowała – w dodatku tak poważnie, że teraz wąchakwiatki od spodu. Musiała odczekać pięć sygnałów, zanim ktoś odebrał. Jackson. – Halo? – odezwał się. – Halo? No jasne, pomyślała Louise. Jak mogła się nie domyślić, że drogi dwojga najbardziejirytujących ludzi, jakich znała, prędzej czy później muszą się przeciąć. – To ja – powiedziała i zaraz zdała sobie sprawę, że Jackson niekoniecznie musi wiedzieć, kim jest,chociaż miała nadzieję, że pozna ją po głosie. – Louise – dodała na
wszelki wypadek. – Zdumiewające – odparł, po czym połączenie zostało przerwane. Co było zdumiewające? – Słaby zasięg, szefowo – stwierdził Marcus. – Za dużo tu wzgórz. Telefon ponownie zadzwonił. Louise błyskawicznie odebrała, sądząc, że to Jackson. – Czegoznowu? – Ojej – zdziwił się Sandy Mathieson. – Tylko spokojnie! Czyżby nie udał wam się wasz„wypad”? – Skąd, wszystko gra. Wybacz. Ciotka jednak nie istnieje. – A to ciekawe. Brzmi jak powieść Agathy Christie. – Nie do końca. – Tak czy inaczej dzwonię, żeby powiedzieć, że dostaliśmy zgłoszenie od policji z PółnocnegoYorkshire. – Marcus miał rację, zasięg nie był najlepszy. Głos Sandy’ego co chwila zanikał, gdyten walczył z falami eteru, lecz wyraźnie słychać w nim było triumfalną nutę. – ZatrzymaliDeckera na A1 w pobliżu Scotch Corner. Zabierają go do szpitala w Darlington. To rzutkamieniem od was, szefowo. – Do szpitala? – Podobno miał wypadek. – Dziwne – zadumał się Marcus, kiedy Louise kazała mu dodać gazu. – Zupełnie jakby ścigałpanią, a nie Joannę Hunter. – To akurat nie jest najdziwniejsze – odparła Louise. – Nie uwierzyłbyś, gdybym cipowiedziała. – Przekonajmy się. – Jest coś jeszcze, szefowo – powiedział Sandy Mathieson. – Coś, co się pani nie spodoba. – W grę wchodzi całe mnóstwo rzeczy. – Oddzwonili do nas z więzienia w Wakefield. Decker nie był najbardziej rozrywanymwięźniem na bloku. W ciągu ostatnich osiemnastu lat odwiedziły go tylko trzy osoby. Matka, ksiądzz jej parafii – w czasie odsiadki Decker przeszedł na katolicyzm, spędzał dużo czasu z więziennym kapelanem i tak dalej. Świetny patent na uporanie się z wyrzutami sumienia, gdyby mnie ktopytał. – Rozumiem, że dobije mnie trzeci gość, prawda? – domyśliła się Louise. – Uhm. Otóż niech sobie pani wyobrazi, że odwiedziła go Joanna Hunter we własnej
osobie. – Chyba pani żartuje? Odwiedziła go w więzieniu? Ile razy? – Tylko raz. Na miesiąc przed jego zwolnieniem. Poprosiła o widzenie, a on się zgodził. I nic mi o tym nie powiedziała, dodała w myślach Louise. Spotkała się z Joanną Hunter w jejuroczym domu, usiadła w jej uroczym salonie ze świątecznymi dekoracjami oraz cudowniepachnącym wiciokrzewem i oznajmiła jej, że Andrew Decker został zwolniony z więzienia,a Joanna Hunter odparła: „Spodziewałam się, że to wkrótce nastąpi” zamiast: „Wiem, bo parętygodni wcześniej byłam u niego z wizytą”. Nie skłamała, po prostu nie powiedziała prawdy.Dlaczego? – Ofiary odwiedzają czasem sprawców, szefowo – stwierdził Marcus. – Pragną wyjaśnień,wyrzutów sumienia, chcą zrozumieć, czemu doszło do zbrodni… – Ale zwykle nie czekają z tym aż trzydzieści lat. Joanna Hunter potrafiła świetnie biegać, potrafiła też strzelać. Wiedziała, jak uratować ludzkieżycie i wiedziała, jak je komuś odebrać. „Nie ma żadnych zasad – powiedziała Louise przedtygodniem w swoim uroczym salonie. – Tylko udajemy, że istnieją”. Co takiego planowała? Ktoś znowu próbował się z nią połączyć, ale Louise pozwoliła komórce dzwonić. Nie była pewna,czy ma ochotę na kolejne rewelacje. – Szefowo? – Marcus oderwał na chwilę wzrok od jezdni i rzucił jej niepewne spojrzenie. – Nie odbierze pani? – Zawsze dzwonią z jakąś złą wiadomością. – Nie zawsze. Taka lawina telefonów musiała mieć dramatyczny finisz. Louise westchnęła i odebrała. – Pani wybaczy, szefowo – powiedziała Abbie Nash. – To nic pilnego, ale prześledziliśmywszystkie połączenia Joanny Hunter z ostatniej środy, zarówno przychodzące, jak i wychodzące. – Zacznij od tych, którzy dzwonili po jej powrocie z pracy, mniej więcej od czwartej popołudniu. – Jedno połączenie z telefonu jej męża, dwa z komórki Sheili Hayes i ostatnie o wpół dodziesiątej. Ten sam numer dzwonił też kilka razy w czwartek i jeszcze raz wczoraj rano. Komórkazarejestrowana jest na niejakiego Jacksona Brodiego, zamieszkałego w Londynie. No jasne. Mogła się tego spodziewać.
Arma virumque cano45 Reggie obudziła Jacksona, przynosząc mu kubek herbaty i talerz z tostami. Na kubku byłonapisane: „Obmyty we krwi Baranka”, ale uspokoiła go: – Nie chodzi o kubek, rzecz jasna. Akurat on został umyty płynem do zmywania Fairy. Poprzedniego wieczoru Jackson był nie lada zdumiony, że dom, do którego go przywiozła(niewiarygodnie drogą taksówką) znajduje się zaledwie o kilka jardów od miejsca wykolejeniapociągu – miejsca, w którym umarł i ożył na nowo. – Właściwie tutaj nie mieszkam – zaznaczyła Reggie. – W takim razie czyj to dom? – Pani MacDonald, tyle że ona też tutaj nie mieszka, bo nie żyje. Wszyscy umarli. – Ja nie – podkreślił Jackson. – I ty też nie. Umowa była taka: Jackson miał wrócić do domu do Londynu i odebrać z lotniska swoją żonę. Podrodze mieli trochę zboczyć z trasy i odnaleźć ciotkę, o której Reggie nie przestawała gadać,a która była w jakiś sposób związana z jej znajomą zaginioną lekarką („Ktoś ją porwał!”). Poodszukaniu ciotki (której istnienie wydawało się wielce wątpliwe) Jackson miał podrzucić Reggiena najbliższą stację kolejową, po czym sam ruszyć do domu. Nie był tylko pewien, jak właściwiemiałby tego dokonać – może etapami, jak stary, zmęczony pies? Reggie miała najwyraźniej bardzo bujną wyobraźnię. Ta cała doktor Hunter chciałaprawdopodobnie po prostu trochę odpocząć od swojego życia. Jackson pierwszy zainteresowałbysię losem zaginionej kobiety, ale niektóre z nich wcale nie chciały zostać odnalezione. W swoimczasie, najpierw jako policjant, później jako prywatny detektyw, miał do czynienia z kilkomatakimi przypadkami. Raz, jeszcze w wojsku, prowadził dochodzenie w sprawie zaginięcia żonypewnego sierżanta. Podążył jej śladem aż do Hamburga i odnalazł ją w barze dlahomoseksualistów, którego klienci wyglądali jak statyści z Kabaretu. Było jasne, że kobieta niezamierza prędko wrócić do współmałżonka stacjonującego w Rheindahlen. Gdyby się jednak nie upewnił, miałby ją na sumieniu – a miał już na sumieniu zbyt wielekobiet, żeby brać na siebie kolejny ciężar. Pojechali razem do kasy mieszkaniowej Reggie i ogołocili jej konto. Taka była umowa. Reggiemiała mu oddać oszczędności całego życia, a on miał je wydać. Przynajmniej tak się z tym czuł.Kupili także kanapki na drogę, sok, ładowarkę do komórki dla niej i atlas drogowy dla niego.Jackson dawno temu stracił wiarę w umiejętność bezpiecznego nawigowania po tym trójkąciebermudzkim, jakim było Wensleydale. – Zwrócę ci wszystko co do pensa – obiecał, kiedy wypłacała pieniądze z banku Halifax na
George Street. – Jestem bogaty – dodał. Było to coś, do czego rzadko tak ochoczo się przyznawał. – Jasne – mruknęła. – A ja jestem Królową Jakjejtam. – Saby? – Tą też. Jedynym samochodem, jaki edynburska wypożyczalnia mogła zaoferować Jacksonowi – chodziło o to, żeby był w stanie prowadzić jedną ręką, czyli wóz musiał mieć automatycznąskrzynię biegów, z hamulcem ręcznym przy kierownicy – był olbrzymi renault espace, w którymw razie potrzeby można by swobodnie zamieszkać. Espace, po francusku „przestrzeń”. Tego tutaj nie brakowało. „Potrzebuje pan fotelików dziecięcych?” – spytała go kobieta w średnim wieku,zatrudniona w wypożyczalni. Jej identyfikator głosił: „Joy”. Joy, czyli radość, zupełnie jak przesłanie w stylu new age. „To właściwie samochód rodzinny” – dodała z wyrzutem, jakby niespełniali kryteriów decydujących o tym, jak powinna wyglądać prawdziwa rodzina. Rzadko sięzdarza, żeby imię aż tak nie pasowało do człowieka, pomyślał Jackson. – Jesteśmy rodziną – odparła na to Reggie, a pies zachęcająco zamerdał ogonem. Jacksonpoczuł ukłucie w sercu, jakby żal po stracie. Głowa rodziny bez rodziny. Tessa wykręcała się odrozmowy o dzieciach. „Będzie, co ma być” – powtarzała, chociaż brała pigułki, więcnajwidoczniej nie była aż tak beztroska, jak by się mogło wydawać. Jackson właściwie nie drążyłz nią tego tematu; wydawał się zbyt intymny, żeby ją bezceremonialnie wypytywać. Może i bylimałżeństwem, ale w zasadzie w ogóle się nie znali. Na miejscu Joy też wzdragałby się przed przekazaniem kluczyków samochodowych w ręcekogoś, kto wyglądał, jakby właśnie zwolniono go z więzienia albo ze szpitala, albo jednegoi drugiego. „Zdecydowanie wbrew moim zaleceniom” – zaznaczył Harry Potter, kiedy Jacksonpodpisywał wypis. „Robi to pan na własną odpowiedzialność” – podkreśliła doktor Foster.„Cholerny idiota” – śmiał się Australijczyk Mike. Siniaki i rana na czole nadawały mu wygląd raczej przestępcy niż ofiary, a ręka na temblakudyskwalifikowała go, jeśli chodzi o prowadzenie jakichkolwiek pojazdów (przynajmniej w oczachkażdej rozsądnie myślącej osoby). Reggie uwolniła mu ramię z krępujących je bandażyi pokryła sińce warstwą podkładu marki Rimmel. „Wygląda pan jak zbieg albo jeszcze gorzej”.Ogólnie rzecz biorąc, Jackson zawsze czuł się jak zbieg (albo jeszcze gorzej), ale nie podzielił sięz Reggie tą refleksją. Zlekceważywszy niefrasobliwie obowiązujące przepisy, posłużył się prawem jazdy
AndrewDeckera, które wręczyła mu rozpromieniona Reggie („Było w pańskich rzeczach”). Niedysponował niestety żadnym innym dokumentem, który to fakt stanowił poważny szkopuł w oczach Joy. Aż się skrzywiła z niezadowolenia, nie mogąc potwierdzić tożsamości Jacksona. – Może pan być kimkolwiek – powiedziała. – Kimkolwiek to chyba przesada – mruknął Jackson, ale nie wdawał się w dyskusję. Mógł oczywiście złapać byle jaki pociąg, tyle że okazało się to niewykonalne. Dotarł raptem dokasy na dworcu Waverley (z Reggie przyklejoną do niego jak pijawka), kiedy zalała go falaadrenaliny. Teoria mówiąca, że po upadku z konia należy od razu znów na niego wsiąść, brzmiałacałkiem sensownie, kiedy była teorią (a nawet kiedy chodziło o konie). Ale gdy w grę wchodziłzupełnie realny i groźny żelazny koń w postaci pociągu InterCity 125, ciągnącego wagony pełnemakabrycznych wspomnień, wtedy rzecz miała się całkiem inaczej. W szpitalu uprzedzili go, że może nigdy nie przypomnieć sobie wydarzeń sprzed wypadku,jednak on z każdym dniem przypominał sobie coraz więcej – luźne, oderwane od siebie fakty,istna mozaika wspomnień. Wygrywany przez czyjąś komórkę westernowy motyw z serialu TheHigh Chaparral, para czerwonych szpilek, zaskoczenie na widok martwej twarzy leżącegow błocie żołnierza, kiedy Jackson obrócił go na plecy. Gazeta, którą pokazali mu w szpitalu,z nagłówkiem krzyczącym: „JATKA”. To, że żył, podczas gdy tylu innych zginęło, było zwykłymłutem szczęścia. Chwilowa dekoncentracja Parek zdecydowała, że przeżył akurat on, nie ktoś inny. Starsza pani z powieścią Catherine Cookson, kobieta w czerwonym, gość w wymiętymgarniturze – co się z nimi stało? Jackson nie mógł się powstrzymać, żeby nie kwestionowaćswojego prawa do tego, aby chodzić (mniej więcej) o własnych siłach, podczas gdy piętnaścieinnych osób leżało w tej chwili w szpitalnych lodówkach. Nie sposób było przy tym nie myślećo jego alter ego. Czy prawdziwy Andrew Decker nadal leżał w szpitalu? Może wyszedł z wypadkubez szwanku, a może jego podróż zakończyła się tragicznie? Nazwisko wciąż wydawało mu sięznajome, lecz jego zmaltretowana pamięć nie potrafiła go z niczym skojarzyć. Przypuszczał, że ma coś w rodzaju poczucia winy charakterystycznego dla tych, którzy uszliz życiem. Wcześniej zdarzyło mu się wychodzić cało z różnych opresji i nigdy nie czuł się winny,a przynajmniej nie w sposób świadomy. Dotąd przez większość czasu miał po prostu wrażenie, żeżyje na zgliszczach po katastrofie, a jego egzystencja tutaj, na ziemi, jest tylko postscriptumdopisanym przez czas po morderstwie jego siostry i samobójstwie brata. Wchłonął w siebiewszystkie te straszne uczucia i podsycał je w sobie w samotności dopóty, dopóki nie zmieniły sięw jego sercu w czarny kamień. Teraz jednak katastrofa przyszła z zewnątrz, zniszczenia byłynamacalne – od wraku pociągu dzieliła go raptem cienka ściana pokoju, w którym spał. – Wszyscy jesteśmy tymi, który ocaleli, panie Brodie – powiedziała Reggie.
Na dworcu Waverley Jackson kompletnie się rozsypał. Po raz pierwszy w życiu dopadł go atak paniki. Z trudem dobrnął do metalowej ławki w hali dworcowej, opadł na nią ciężko, pochylił sięi zwiesił głowę między kolana. Ludzie omijali go szerokim łukiem. Domyślał się, że musiwyglądać jak pobity pijak. Czuł się, jakby miał zawał serca. I może naprawdę go miał. – Gdzie tam – uspokoiła go Reggie, ujmując Jacksona za przegub i mierząc mu puls. – Najadłsię pan strachu i tyle. Nich pan głęboko oddycha – doradziła – to zawsze pomaga. W końcu przed oczami przestały mu tańczyć czarne plamki, a serce nie waliło mu o żebra jakmłotem. Upił łyk wody z butelki kupionej przez Reggie na stoisku z kawą i poczuł, że powoli wracado normalnego stanu – a przynajmniej takiego, który w świecie po katastrofie kolejowej mógłuchodzić za normalny. – Wyjaśnijmy sobie jedną rzecz – zwrócił się do Reggie – to nie jest tak, że drugi razuratowałaś mi życie. Jasne? – Jak słońce. – To tylko stres pourazowy czy jak to się tam nazywa – mruknął. – Nie ma się czego wstydzić – pocieszyła go Reggie. – Można powiedzieć, że zdobył pan(następne słowa wypowiedziała z teatralnym zadęciem) godło odwagi. Wyciągnął pan tegożołnierza z wraku pociągu, prawda? Skąd mógł pan wiedzieć, że nie żyje? – Dzięki. – Jest pan bohaterem. – Nie jestem – zaprzeczył Jackson. Byłem kiedyś policjantem, dodał w myślach. Mężczyzną.A teraz nie jestem w stanie wsiąść do pociągu. – Tak czy siak – powiedziała Reggie – wszystkie pociągi zostały przekierowane. Musielibyśmyprzesiadać się z pociągu do autobusu i z powrotem. Samochodem będzie znacznie prościej. – Nic pan nie ma? – nie dała się zbyć Joy. – Paszportu? Wyciągu bankowego? Rachunku za gaz?Niczego? – Niczego – potwierdził Jackson. – Zgubiłem portfel. Jechałem tym pociągiem, który sięwykoleił w Musselburghu. – Dla nikogo nie robimy wyjątków. Brak dowodu tożsamości okazał się dla Joy mniejszym problemem niż brak karty kredytowej. – Gotówka? – spytała z niedowierzaniem na widok banknotów. – Potrzebuję pańskiej kartykredytowej, panie Decker. Skoro zresztą zgubił pan portfel, to skąd ma pan
pieniądze? – Dobrepytanie, pomyślał Jackson. Siląc się na uprzejmość, obnażył swoje wilcze zęby i powiedział: – Bardzo panią proszę. Jestem tylko facetem, który próbuje wrócić do domu. – Karta kredytowa i dowód tożsamości. Przepisy mówią jasno. – No pasaran. – Mama tatusia właśnie umarła – odezwała się naraz Reggie, niespodziewanie wsuwającswoją drobną rękę w dłoń Jacksona. – Musimy wrócić do domu. Prosimy! – Uff! – odetchnęła Reggie, kiedy szli do renault espace. Jackson nakierował szarą płytkę nazamek elektryczny samochodu i auto przyjaźnie piknęło. Ich rozpaczliwe błagania nie zdołały skruszyć serca Joy. O wiele bardziej pomógł im fakt, żetego samego ranka otrzymała wypowiedzenie („Okazuje się, że jestem zbędna – prychnęła – jakkażda kobieta w moim wieku”). – Jeśli o mnie chodzi, możecie odjechać tym cholerstwem w stronę zachodzącego słońca – mruknęła, ale dopiero gdy podręczyła ich dostatecznie długo, żeby mieć z tego satysfakcję. Szara płytka posłużyła im także do uruchomienia silnika. Jackson wyjaśnił Reggie, jakprzestawić dźwignię zmiany biegów z pozycji „Parking” na „Jazda do przodu” i niechętnieprzyznał w duchu, że jednak potrzebuje pomocy tej małej. Nie był już taki pewien, że da radęodbyć tę podróż samotnie – i to nie tylko dlatego, że Reggie potrafiła na nowo założyć mu temblaki przestawić dźwignię zmiany biegów. Rozsiadł się wygodnie w fotelu kierowcy. Czuł się tu świetnie, zupełnie jak w domu.Perspektywa jazdy z jedną ręką na kierownicy nie niepokoiła go tak bardzo jak obecność ReggieChase na miejscu dla pasażera. Na poły dziecko, na poły niepowstrzymany żywioł. – No to w drogę – powiedział. Pies tymczasem zdążył zasnąć na tylnym siedzeniu. * Zasada, że głupiemu szczęście sprzyja, znalazła swoje potwierdzenie w tym, że zdołali dotrzećaż do Scotch Corner, zatrzymując się tylko dwukrotnie na stacjach benzynowych, żeby Jacksonmógł „chwilkę odsapnąć”. Jego ciało domagało się wypoczynku. Chciało leżeć na wznakw ciemnym pokoju, a nie jedną ręką prowadzić samochód po autostradzie. Od wyjścia ze szpitalaJackson ratował się, łykając silne środki przeciwbólowe, przepisane przez Australijczyka Mike’a.Nie miał wątpliwości, że gdyby dokładniej wczytał się w ulotkę, znalazłby tam zakaz prowadzeniapojazdów po zażyciu leku. Zamiast tego przeobraził się w dawnego Jacksona żołnierza, który parłprzed siebie wbrew rozsądkowi. Kiedy robi się ciężko, twardziele biorą prochy. Jeśli chodzi o nawigowanie, Reggie bawiła się w najlepsze. Miała męczący zwyczaj (którydzieliła z jego córką – tą prawdziwą) radosnego wykrzykiwania (czasem wręcz
wyśpiewywania)treści każdego znaku i każdej tablicy przy drodze. „Nagły spadek terenu”; „Ostry zakręt”;„Berwick-on-Tweed, dwadzieścia cztery mile”; „Roboty drogowe na odcinku pół mili”.Z wyjątkiem Marlee nie wiózł nigdy pasażerki, dla której jazda po A1 byłaby taką frajdą. – Rzadko podróżuję – wyjaśniła mu wesoło. Miała adres owej podejrzanej ciotki; znalazła go w notesie należącym do Joanny Hunter.Oprócz pękatego plecaka Reggie zabrała ze sobą sporą torebkę Joanny Hunter, nad którą trzęsłasię w sposób graniczący z obsesją („Dlaczego ją zostawiła? Dlaczego?”), plastikową siatkęz jedzeniem dla psa, no i oczywiście samego psa. Nie należała do tych, którzy podróżująz niewielkim bagażem – w przeciwieństwie do Jacksona, który wyruszył w drogę dosłownie tak,jak stał. Po namyśle stwierdził, że daje mu to poczucie pewnej wolności. – Tutaj! Tutaj! Musimy skręcić w prawo! – zawołała Reggie niespokojnie, kiedy zbliżyli się dodużego rozjazdu w Scotch Corner. Jutro zobaczy się z żoną. Jego własną żoną, śliczną i całkiem nową. A potem będą się kochać jaknowożeńcy, chociaż, szczerze mówiąc, seks był ostatnią rzeczą, do jakiej czuł się w tej chwilizdolny. Ciepłe łóżko i duża whisky brzmiały znacznie bardziej zachęcająco. Wróci do domu, doswojego dawnego życia. Jego podróż została przerwana (na szczęście obyło się bez tragedii), a onsam został ranny (na szczęście nie śmiertelnie). Jakiś cichy głosik mówił mu jednak, że chociażudało się go poskładać, nigdy nie będzie taki sam. – Skręcamy w Scotch Corner – mówiła Reggie – i jedziemy prosto do Wensleydale. Tam,gdzie robią ten słynny ser. Jackson był tutaj w środę (w innym świecie, tym sprzed katastrofy; w innym kraju).W Hawes kupił mapę turystyczną, gazetę oraz bułkę z serem i piklami. Za chwilę będą o rzutkamieniem od miejsca, gdzie mieszka jego syn Nathan. Mogliby się zatrzymać, wysiąść nabłoniach albo zaparkować przed domem Julii. Wrócił tam, gdzie wszystko się zaczęło. Znowu. W Scotch Corner miał właśnie posłusznie wykonać nieco histeryczne polecenie Reggie dotycząceskrętu w prawo, gdy nagle coś zawiodło – w aucie, w nim, właściwie trudno powiedzieć. Możespał z otwartymi oczami? Takie rzeczy się zdarzają, kiedy człowiek siada za kółkiem zewstrząśnieniem mózgu. Zbyt lekko skręca kierownicą, a potem próbuje to zrekompensować,skręcając zbyt ostro. Jeśli do tego popełni błąd i zbyt gwałtownie wciśnie hamulec – główniedlatego, że czyjś przerażony głosik ze szkockim akcentem drze mu się do ucha, zakłócającwewnętrzny żyroskop – wówczas nieszczęście gotowe. Samochód z piskiem opon wpada w poślizgi uderza w czterodrzwiowego smarta, który obraca się na jezdni jak bąk, po czym sam zostajepotrącony przez wojskowego dżipa nadjeżdżającego z garnizonu w Catterick. Renault espacerobił, co mógł, ale i tak wylądowali na skraju pobocza, zwróceni przodem samochoduw niewłaściwym kierunku,
słysząc w głowach echo własnych szczękających zębów. Kiedystracili panowanie (Jackson sprawiedliwie dzielił się winą z samochodem), pies z całym impetemuderzył w zamknięte drzwi, lecz już pozbierał się z godnością. – Uff! – odetchnęła Reggie, kiedy wreszcie się zatrzymali. – Kurwa mać! – zaklął Jackson. – Proszę wziąć głęboki oddech – powiedział policjant z drogówki – a następnie dmuchnąć w tourządzenie – podsunął Jacksonowi alkomat cyfrowy wielkości telefonu komórkowego. Ten westchnął i odparł: – Nie jestem pijany. Przypuszczał jednak, że sam jego wygląd musi budzić podejrzenia każdego rozsądniemyślącego funkcjonariusza. Na szczęście nikt nie został ranny. Co za ulga. Jedna poważna katastrofa na tydzieńw zupełności wystarczy. – To moja wina – powiedziała ponuro Reggie. – Przyciągam nieszczęścia. Wspólnie pomogli wysiąść oszołomionym pasażerom smarta i posadzili ich na poboczu jezdni.Wojskowi włączyli światła awaryjne i wezwali policję. – Kretyn – wymamrotał jeden z nich pod adresem Jacksona. Jackson w zasadzie się z nimzgadzał. Mimo że wynik badania alkomatem był negatywny, policjant z drogówki nie wydawał sięusatysfakcjonowany. – Pan Decker, tak? – upewnił się, studiując prawo jazdy wręczone mu przez Jacksona. – Topański wóz? – Wypożyczony. – Kim jest dla pana ta młoda dama? – Jestem jego córką – pisnęła Reggie. Policjant zmierzył ją wzrokiem od stóp do głów. Jego uwagi nie uszły siniaki na czoledziewczyny, nie odstępujący jej boku wielki pies oraz rozliczne torby, które taszczyła. Zmarszczyłbrwi. – Ile ty masz lat? – Szesnaście. – Funkcjonariusz z niedowierzaniem uniósł brew. – Słowo honoru! Nadjechała karetka, całkiem zbyteczna (zupełnie jak Joy). Tuż za nią druga, na sygnale.Można by pomyśleć, że zdarzył się poważny wypadek: pachołki drogowe, zamknięte pasy jezdni,służby ratownicze, wymiana pilnych komunikatów przez
trzeszczące radiostacje policyjne, Bógwie ilu funkcjonariuszy na miejscu zdarzenia, o wielkiej furgonetce policyjnej nie wspominając.Zważywszy, że nikt nie został ranny, i to nawet lekko, całe zamieszanie wydawało sięniewspółmierne do zaistniałych okoliczności. Może akurat tego dnia na A1 niewiele się działoi stąd aż takie podniecenie? – Byłem kiedyś policjantem – poinformował funkcjonariusza, który badał go alkomatem. Ostatnimi czasy niewiele udawało mu się wskórać takim wyznaniem, ale nie spodziewał się, żezostanie znienacka obalony przez dwóch gliniarzy, którzy wyrośli jak spod ziemi i rozpłaszczyli gona asfalcie, zanim zdążył wydusić z siebie coś pożytecznego, na przykład: „Uwaga na mojeramię, zerwiecie mi szwy!”. Na szczęście Reggie miała zdrowe płuca jak na kogoś tak drobnejpostury. Skakała wokół niczym nakręcona, pytając, czy nie widzą, że Jackson ma rękę natemblaku i jest kontuzjowany, co z kolei nie spodobało się chłopakom z wojskowego dżipa, którzychcieli wiedzieć, czemu w takim razie Jackson w ogóle usiadł za kółkiem. Ale gdzie tym rekrutomdo Reggie – Jackson miał wrażenie, że ma przed sobą teriera rasy Jack Russell, odgryzającego sięstadu dobermanów. Zatrzeszczała policyjna radiostacja i czyjś głos powiedział: „Mamy poszukiwanego”. Jacksonbył ciekaw, co to za jeden – ten, którego złapali. Usiadł na poboczu, a Reggie obejrzała jego rękę.Krew nie lała się z niego strumieniami; dobre i to. Tylko kilka szwów było zerwanych, mimo to nawidok rany zrobiło mu się słabo. Potem Reggie została łagodnie, lecz stanowczo odprowadzona nabok przez jednego z sanitariuszy, a któryś z policjantów bez ostrzeżenia skuł zdrową rękę Jacksonai przykładając usta do krótkofalówki na swoim ramieniu, rzucił: „Zabieramy poszukiwanego doszpitala”. Czyli to on był poszukiwany. Nie przychodził mu do głowy żaden logiczny powód, leczwcale go to nie zdziwiło. Siedząc w poczekalni na ostrym dyżurze szpitala w Darlington i mając po obu stronachmilczących jak grób policjantów, Jackson zastanawiał się, czemu właściwie jest traktowany jakkryminalista. Bo posługiwał się cudzym prawem jazdy? Porwał i pobił nieletnią? („Mamszesnaście lat!”). Co się stało z jego nieodstępną szkocką towarzyszką? Miał nadzieję, że nie zostałaodwieziona do izby dziecka i w tej chwili podaje jego personalia w szpitalnej rejestracji. (Sadiezostała na tylnym siedzeniu radiowozu i czekała na werdykt dotyczący dalszych losów Jacksona).Co prawda, Reggie nie wiedziała o nim wszystkiego. Tylko tyle, że ma żonę, dziecko (dwojedzieci) oraz nazwisko. Więcej nikt nie musiał wiedzieć. Podeszło do niego dwóch nowych policjantów w mundurach. Jeden z nich go pouczyłi przekazał bardzo ciekawą nowinę: właśnie został wystawiony nakaz jego aresztowania. – Dowiem się chociaż za co? – Za złamanie warunków przedterminowego zwolnienia. – Sęk w tym, że Andrew Decker to nie ja – odparł Jackson.
– Wszyscy tak mówią, proszę pana. Coś mu podpowiadało, że podskakująca jak terier i pokrzykująca na policjantów Reggie to zamało, żeby wyciągnąć ich z szamba, w jakie wdepnęli. Gdzie ci życzliwi ludziomfunkcjonariusze? Nigdy ich nie ma, kiedy są potrzebni. Na przykład inspektor Louise Monroe bardzo by mu się teraz przydała. Rozległ się dzwonek komórki. Obaj policjanci spojrzeli pytająco na Jacksona, który wzruszyłramionami. – Nie mam telefonu – powiedział. – Niczego nie mam. Jeden z funkcjonariuszy wskazał na pozostawioną przez Reggie u stóp Jacksona stertę bagażyi stwierdził: „W każdym razie tam coś dzwoni” – takim tonem, że przez jedną niesamowitą chwilę Jackson pomyślał o swojej pierwszej żonie. Z pewnym trudem – zerwane szwy, zdrowa rękaprzykuta kajdankami do przegubu policjanta i tak dalej – wydobył komórkę z wierzchniej kieszeniplecaka Reggie i odebrał połączenie. – Halo? Halo? – To ja. Ja? Co za ja? – Louise. – Zdumiewające… Więcej nie zdążył powiedzieć („Właśnie o tobie myślałem”), ponieważ funkcjonariusz,z którym był skuty, nachylił się, nacisnął palcem przycisk w aparacie i zakończył połączenie. – W szpitalach obowiązuje zakaz korzystania z telefonów komórkowych, panie Decker – oznajmił z wyrazem satysfakcji na twarzy. – Oczywiście może pan o tym nie wiedzieć. Długopana nie było. – Tak? A gdzie byłem? Pół godziny później była w szpitalu. Jackson wciąż czekał na lekarza, który obejrzałby jego rękę,kiedy wmaszerowała przez automatycznie otwierane drzwi izby przyjęć, jakby miała jestaranować, gdyby nie dość szybko się otworzyły. Dżinsy, sweter i skórzana kurtka, tak jak lubił.Zdążył zapomnieć, że tak bardzo mu się podobała. – Nadciąga kawaleria – mruknął Jackson do swojej eskorty w żółtych kamizelkach. – Naprawdę ci odbiło? – zwróciła się do niego zgryźliwie. – Nie możemy się tak ciągle spotykać – odparł. Po chwili dołączył do niej młodziutki pomagier. Wyglądał, jakby był gotów rzucić sięz
urwiska, gdyby mu kazała. I bardzo dobrze. Louise ceniła sobie posłuszeństwo. Machnęła legitymacją strażnikom Jacksona i oznajmiła: – Przyjechałam po jednorękiego bandytę. Rozkujcie go. Jeden z policjantów próbował stawić jej opór. – Czekamy na policję z Doncaster, która ma go zabrać. Z całym szacunkiem, ale to nie jestpani rewir. – Wierz mi, chłopcze, ten koleś należy do mnie – mruknęła Louise. Nagle obok nich wyrosła Reggie i powiedziała: – Dzień dobry, pani nadkomisarz! – Znasz ją? – zdziwił się Jackson. – Pani go zna? – odezwał się pomocnik Louise. – Wszyscy się znamy! – wykrzyknęła Reggie. – To dopiero zbieg okoliczności! – Zbieg okoliczności to nic innego jak logiczne wyjaśnienie, na które jeszcze nikt nie wpadł – zauważył Jackson. – Zamknij się, słonko – warknęła Louise, jakby to był casting do Lotnej brygady. Jackson podniósł do góry wolną rękę i rzekł: – Winny, wysoki sądzie. Zareagowała przekleństwem tak soczystym, że nawet jego eskorta pobladła. – Nie chciałbym robić kłopotu – powiedział Jackson do Louise – ale ktoś powinien mnie zszyć.Znowu. – Wystarczy tej komedii – burknęła. – I co teraz? – spytał Jackson, kiedy wreszcie udało im się dać nogę. – Rybka z frytkami? – zaproponowała Reggie z nadzieją w głosie. – Umieram z głodu. – Nikt nie będzie jadł w moim samochodzie. Przejażdżka – Kupiłem cztery zestawy rybne, szefowo – oznajmił Marcus, wsiadając do auta. – Niewiedziałem, co wziąć dla psa, ale mogę mu dać kawałek ryby, chociaż na razie jest chyba trochęza gorąca. – Miłośnik psów z ciebie, co? – mruknęła Louise.
Chłopak nie wychwycił ukrytego sarkazmu i odparł: – Uwielbiam je! Są dokładnie takie, jacy powinni być ludzie. Marcus siedział z przodu, na fotelu pasażera. Jackson i Reggie z wciśniętą między nich Sadiezajęli tylne siedzenie. Louise zaproponowała, żeby wsadzić sukę do bagażnika, lecz pomysł tenwzbudził chóralne okrzyki oburzenia Reggie i Marcusa. – Żartowałam – dodała, ale raczej jej nie uwierzyli. – Jak widzę, ciągle masz serce z kamienia – zauważył Jackson. – Chyba wiesz, że zmierzamyw dwóch różnych kierunkach? – Święte słowa. W każdym sensie. – Po prostu gdzieś mnie wysadź. Na stacji kolejowej, dworcu autobusowym, gdziekolwiek,choćby i na poboczu. Chcę wrócić do domu, do Londynu. – No to masz pecha – stwierdziła Louise. – Popełniłeś przestępstwo, w zasadzie kilkaprzestępstw. Najwyraźniej znów jesteś na prochach. Posługiwanie się cudzym prawem jazdy,prowadzenie auta, chociaż nie jesteś w stanie prowadzić – co ty sobie myślałeś?! Ach, prawda, pewnie w ogóle nie myślałeś. Masz sieczkę zamiast mózgu. – Przecież mnie nie aresztowałaś – zauważył Jackson. – Jeszcze nie. Renault espace zostało odholowane, a Louise skonfiskowała prawo jazdy Jacksona – to znaczyAndrew Deckera. Nie ulegało wątpliwości, że ani Jackson, ani Reggie nie mają zielonego pojęcia,kim jest Decker. – Więc to jest ten facet ze szpitala – powiedział Marcus, odwracając się z ciekawościąi przyglądając bacznie Jacksonowi. – Ten, którego omyłkowo wzięto za Deckera. I który ciąglejest z nim mylony. – Podmuchał na frytkę, żeby ją ostudzić. – W dodatku pani go zna, szefowo? – Niestety. – Nic pani nie wspominała. Nie byłoby lepiej, gdyby pozwoliła pani policji z Yorkshirepostawić mu zarzuty? („Przepraszam – ośmielił się odezwać jeden ze strażników Jacksona – czy to znaczy, że zabierapani więźnia z powrotem do aresztu?”. „Nie jest więźniem – odparła Louise – tylko idiotą”). – Owszem, byłoby lepiej. Czy ktoś jeszcze chce mnie dręczyć pytaniami, czy możemy jechać? Po wyjściu ze szpitala Louise od razu usiadła za kierownicą, zanim Marcus zdołał
cokolwiekpowiedzieć. Uznała, że wszyscy w samochodzie powinni wiedzieć, kto tutaj rządzi. – Okropnie wyglądasz – zauważyła, przyglądając się Jacksonowi w lusterku wstecznym. – Znacznie gorzej niż wcześniej. – Wcześniej? Jak to wcześniej? Kiedy? – W twoich snach – mruknęła. – Gratuluję – powiedział Jackson. – Czego? – Awansu. No i małżeństwa, rzecz jasna. Obejrzała się zdziwiona, a on ruchem głowy wskazał jej obrączkę. Spojrzała na swoją dłoń nakierownicy. Obrączka boleśnie uciskała jej palec. Pierścionek z brylantem trafił z powrotem dosejfu, lecz Louise postanowiła nosić obrączkę, choć ta wpijała się w jej ciało. To miała być jejpokuta, coś jak noszenie włosiennicy. Włosiennica miała przypominać człowiekowi o wierze,ciasna obrączka ślubna – o jej braku. Gruba Hayley miała rację: resentyment i remanent topodobne słowa. Resentymenty wymagają przeprowadzenia w głowie remanentu. – Ty też się podobno chajtnąłeś – rzuciła do lusterka. – Wybacz, że nie przysłałam kartkiz życzeniami. To dlatego, że oczywiście zapomniałeś mnie zawiadomić. Niemal czuła, jak Marcus kuli się z zażenowania na fotelu obok. No tak, kłótnie dorosłych. Tonigdy nie jest przyjemne. – Szybko się pocieszyłeś po Julii – ciągnęła. – Chociaż jeśli się nie mylę, to ona przyprawiła cirogi, prawda? Zaszła w ciążę z innym facetem i tak dalej. Przynajmniej łatwiej było ci ją zostawić. Jackson, o dziwo, nie odpowiedział na tę zaczepkę; Louise w głębi ducha szczerze go za topodziwiała. – Więc nawet się nie waż komentować moich wyborów życiowych! – Twoje umiejętności konwersacyjne wciąż pozostawiają wiele do życzenia – stwierdziłJackson i niespodziewanie dodał: – Brakowało mi ciebie. – Najwyraźniej nie tak bardzo, skoro się ożeniłeś. – Ty pierwsza wyszłaś za mąż. – Nigdy nie miałam pełnej rodziny – odezwał się głosik z tylnego siedzenia. – Często sięzastanawiałam, jak to jest: mieć oboje rodziców. – Chyba nie tak – mruknął Marcus. – Ciotka! Ciotka! – zaczęła podśpiewywać Reggie, jak tylko ujrzała Louise w szpitalu.
– Ta ciotka mieszka w Hawes, niedaleko stąd! Musimy tam pojechać i sprawdzić, czy jest u niej doktorHunter. Została porwana. – Na pewno nie przez ciotkę, możesz mi wierzyć – odrzekła Louise. Twarzyczka Reggie się rozpromieniła. – Przyjechała pani aż tutaj, żeby spotkać się z ciotką! Rozmawiała pani z doktor Hunter?Widziała pani dziecko? – Nie. Dziewczynka spochmurniała. – Nie? – Ciotka doktor Hunter nie żyje. – W takim razie musiała być naprawdę bardzo chora – oświadczyła z powagą Reggie. – Biedna doktor Hunter. – Nie żyje od dłuższego czasu – sprecyzowała niechętnie Louise. – Dokładnie od dwóchtygodni. – Od dwóch tygodni? Nic z tego nie rozumiem – stwierdziła Reggie. – Ja też nie – przyznała Louise. – Ja też nie. Reggie po raz kolejny opisała Louise zawartość torebki Joanny Hunter, wyliczając głośnoz tylnego siedzenia: – Opakowanie miętówek, paczuszka chusteczek higienicznych, szczotka do włosów, notes,inhalator, okulary, kosmetyczka. To nie są rzeczy, których się zapomina. „Chyba że wyjeżdża się w pośpiechu” – pomyślała Louise. – Chyba że wyjeżdża się w pośpiechu – powiedział Jackson. – Przestań myśleć na głos – ostrzegła go. – Przeanalizujemy fakty – ciągnął, całkowicie ją ignorując. – Babka zniknęła bez śladu.Pytanie, czy zrobiła to dobrowolnie, czy ktoś ją uprowadził. – Co ty powiesz, Sherlocku – burknęła Louise. – Doktor Hunter spotkało coś złego – oznajmiła stanowczo Reggie. – Ja to wiem. Powtarzam wam, tamten facet groził panu Hunterowi w jego domu. Powiedział, że coś może się stać jemui jego bliskim. Nie żartował.
– To tylko hipoteza – podjął Jackson – ale niewykluczone, że mąż kłamie, żeby ją chronić. – Po co miałby ją chronić? – spytała Louise. – Czy ja wiem? Jest jej mężem, małżonkowie wspierają się nawzajem. – Czyżby? Jak ona ma na imię? – Kto? – Twoja małżonka. – Tessa. Ma na imię Tessa. Polubiłabyś ją – dodał. – Polubiłabyś moją żonę. – Nie sądzę. – Na pewno. – Och, zamknij się wreszcie! – Niedoczekanie. – Przestańcie! – przerwał im głosik rozsądku z tylnego siedzenia. * – Zostawiła wszystko – mówiła Reggie – komórkę, kosmetyczkę, okulary, inhalator, zapasowyinhalator, psa, ukochany kocyk dziecka. Do tego się nie przebrała, chociaż to pierwsza rzecz, jakąrobi po powrocie z pracy, a tamci dwaj, którzy grozili panu Hunterowi, powiedzieli, że nigdy niezobaczy rodziny, jeżeli nie zrobi, czego od niego chcą. A rzekoma ciotka nie istnieje! Jakichjeszcze dowodów wam trzeba?! – Daj jej papierową torbę, niech sobie do niej pooddycha albo coś – poleciła JacksonowiLouise. – Jedno pytanie – odezwał się Marcus – czy to wszystko ma jakikolwiek związek z Deckerem? Czyto tylko zbieg okoliczności, że pojawił się akurat, kiedy zniknęła? I co dalej? Wyszedł bez szwankuz katastrofy kolejowej? – Dla ścisłości, nigdzie się dotąd nie pojawił – podkreśliła Louise. – Jest niewidzialny. – Decker – wymamrotał Jackson, wpatrując się z namysłem w szybę. – Decker… Skąd jaznam to nazwisko? Nieobecność Deckera, obecność Jacksona. Zupełnie jakby w jakiś tajemniczy sposóbzamienili się miejscami. Jackson zgubił w pociągu smartfona, nie wiedzieć kiedy zyskującw zamian prawo jazdy Deckera. Czyżby nieświadomie się zamienili? Czy Decker byłmężczyzną, który dzwonił do Joanny Hunter wczoraj rano, kiedy Louise była w jej domu? Czyodwiedziwszy go w więzieniu, lekarka poprosiła: „Mów mi Jo”? Co jeszcze mu powiedziała? – Co jeszcze ci zginęło? – spytała Jacksona Louise.
– Karty kredytowe, prawo jazdy, klucze – odparł. – W telefonie mam całą książkę adresową. – Czyli w zasadzie straciłeś swoją tożsamość. A jeśli Decker się nią posługuje? Wtedy tobiegrozi nakaz aresztowania wystawiony na jego nazwisko, a on ma do dyspozycji tożsamośćprawego – powiedzmy – obywatela: karty kredytowe, pieniądze, klucze, telefon. Ostatnia osoba,która w środę próbowała się skontaktować z Joanną Hunter, dzwoniła z twojej komórki, z twojegoBlackBerry, więc to mógł być Decker. Zadzwonił do Joanny Hunter, która wkrótce potem zniknęła. Neil Hunter twierdzi, że wyjechała o siódmej, ale mam na to tylko jego słowo. Mogławyjechać później, po tamtym telefonie. Jeżeli naprawdę wyjechała – chociaż nie wiem jak, boswój samochód zostawiła, a innego nie wypożyczyła – i nie wybrała się w odwiedziny do ciotki,to dokąd się udała? Miała się z kimś spotkać? Na przykład z Deckerem? Jechał pociągiem doEdynburga, bo tak się umówili? Decker się wykoleił – tym razem dosłownie – więc zadzwonił doniej po wypadku, a ona pojechała się z nim spotkać. – I co dalej? – spytał Marcus. – To właśnie mnie niepokoi. Co z monitoringiem? W okolicy jej domu muszą być jakieśkamery, przy tej ulicy mieszka mnóstwo zamożnych ludzi, więc… – Zaczekaj – przerwał jej Jackson. – Dlaczego ten Decker jest dla ciebie taki ważny? Niemogę tego zrozumieć. – Właśnie – włączyła się Reggie. – Kim jest Andrew Decker? I co go łączy z doktor Hunter? Wybacz, mała, pomyślała Louise. Nie chciała być tą, która wyjawi Reggie przeszłość JoannyHunter. Zgodnie z jej obawami po tej nowinie dziewczynka jeszcze głośniej zaczęła wyrażaćswoje wzburzenie („Zamordowana?! Jej cała rodzina?!”). Trzeba jej oddać, że była wierna jakpsiak. Joanna Hunter nie była nawet jej krewną, mimo to Reggie zdawało się na niej zależeć jaknikomu innemu. Louise nie przypuszczała, żeby Archie kochał ją równie mocno. – Chryste – stęknął Jackson. – No jasne, Andrew Decker! Jak mogłem zapomnieć to nazwisko?Byliśmy wtedy na manewrach w Dartmoor. Wezwano nas na poszukiwania zaginionejdziewczynki – tej, której udało się wtedy przeżyć. – Joanny Mason – dodała Louise. – Obecnie Joanny Hunter. – Czyli znów musisz ją znaleźć – zwróciła się Reggie do Jacksona. – To, że raz spotkało ją coś złego, Reggie, nie znaczy, że historia się powtórzy – zauważyłaLouise. – Nie – odparła Reggie. – Myli się pani. To, że raz spotkało ją coś złego, nie znaczy, że historiasię nie powtórzy. Mnie na przykład stale spotykają różne nieszczęścia, może mi pani wierzyć.
– Mnie również – wtrącił Jackson. – Boisz się, że ten Decker ściga Joannę Hunter? – zagadnął Louise Jackson. – Małoprawdopodobne. Nigdy nie słyszałem o takim przypadku. – Szczerze mówiąc, zaczynam się bać, że to Joanna Hunter ściga Andrew Deckera. – Z drugiej strony… – powiedziała Louise. Stali na placyku przed stacją benzynową. Marcus i Reggie byli w sklepie i kupowali coś dojedzenia, więc Jackson przesiadł się do przodu. Biło od niego ciepło. Louise zastanawiała się, czy przypadkiem nie ma gorączki. A może tylko jej się tak wydawało, bo sama była rozpalona.Chciała, żeby ją przytulił, chciała się rozpłynąć w jego ramionach chociaż na krótką chwilę. PrzyPatricku nigdy się tak nie czuła, nigdy nie chciała przestać być sobą. Tymczasem tutaj, na tymjasno oświetlonym placyku, marzyła, żeby się wreszcie poddać, zejść z pola bitwy. Może istniałsposób, żeby tym razem go zatrzymać? Zamknąć w więzieniu, w szkatule, w sejfie, żeby kolejnyraz nie zdołał jej się wymknąć? – Co – z drugiej strony? – zapytał. – Mąż Joanny, Neil Hunter, też jest podejrzany. Skąd możemy wiedzieć, że sam jej niezałatwił? Razem z dzieckiem. Może chciała od niego odejść i puściły mu nerwy? – Zdarza się. – Z trzeciej strony… Facet obraca się w dość ciekawym towarzystwie. – Ciekawym? – Tak w tym fachu nazywamy przestępców. Chodzi o paru kolesiów z Glasgow, o których odpewnego czasu słyszy się to i owo. Jeden z nich nazywa się Anderson. Podobno próbujerozszerzyć strefę wpływów na Edynburg, przejmując legalnie działające firmy. Najchętniej tezajmujące się wynajmem samochodów. – Chodzi o prywatne usługi transportowe? – Otóż to. I salony z automatami do gry. A także siłownie i podrzędne gabinety kosmetyczne.Zgadnij, kto jest właścicielem tych wszystkich przybytków? – Neil Hunter? – Bingo. Jeden z jego salonów z automatami do gry spłonął tydzień temu. Były też inneciekawostki. – Ciekawostki? – To fachowe określenie. Jeszcze niedawno podejrzewaliśmy Huntera o umyślne podpalenie,ale teraz zaczynam mieć co do tego poważne wątpliwości. Co, jeśli to Anderson groził rodzinieHuntera? Reggie z uporem powtarza, że Joanna i jej dziecko
zostali porwani, a na razie wewszystkim innym miała rację. O dziwo. – „Wiesz, o co toczy się gra, Hunter. O życie twoje i twoich bliskich. Więc dobrze się zastanów.Pomyśl o swojej ślicznej żonce i ślicznym synku. Chcesz ich jeszcze zobaczyć czy nie? Wszystkozależy od ciebie”. Tyle wiemy od Reggie. – Niezłą masz pamięć jak na starego piernika. – To zasługa kucia na pamięć w szkole. Poza tym mam czterdzieści dziewięć lat, więc jestemmłodszy od twojego małżonka, jak sądzę. „Chcesz ich jeszcze zobaczyć czy nie?” Myślisz, żegdzieś ich przetrzymują? – A ciotka to zwykła zmyłka. Mieliśmy szukać wiatru w polu. Hunter chciał zamydlić oczy każdemu, kogo zmartwiłoby nagłe zniknięcie Joanny – stwierdziła Louise. – Co za ironia! Niemusiał zadawać sobie aż tyle trudu. Samo wyjście Deckera z więzienia dałoby Joannie dobrypowód, żeby zniknąć. Neil Hunter popełnił błąd, wymyślając tę bajeczkę z ciotką. – Wszystko to świetne teorie – zauważył Jackson. – Tylko jak udowodnimy, że są prawdziwe? – My niczego nie będziemy udowadniać, tylko ja sama. Ja tu jestem z policji, ty jesteś zwykłym frajerem. Zasadniczo. – Wielkie dzięki. – Wyciągnął rękę i ujął jej dłoń. – Naprawdę mi ciebie brakowało, wiesz? Louise zaschło w ustach. Serce biło jej jak szalone, jakby zaatakował ją jakiś wirus. Przyszłojej do głowy, żeby uruchomić silnik i zawieźć Jacksona do najbliższego hotelu, stodoły albochoćby zatoczki, lecz Marcus i Reggie właśnie wyszli ze sklepu. Ledwie zdążyła cofnąć rękę, jużpakowali się do samochodu, wpuszczając za sobą podmuch zimnego nocnego powietrzai rozdzierając opakowania chrupek. – Mam się przesiąść? – spytał Marcusa Jackson, ale ten odparł: – Nie, siedź. Z tyłu z psembędzie mi jak w niebie. Słysząc to, Louise rzuciła do chłopaka: – Wiesz co? Może teraz ty poprowadzisz? Jestem trochę zmęczona, wolałabym usiąść z tyłu – nie mogła bowiem znieść myśli o tym, że Jackson siedzi tak blisko, a ona nie może go znowudotknąć. – Nie ma sprawy – zgodził się ochoczo Marcus. – Czyli zamiana. Faceci z przodu, kobietyz tyłu, tak jak powinno być. Oczywiście żartowałem – dodał prędko na widok miny Louisew lusterku. Zmrok zapadł na długo przed tym, zanim ponownie przekroczyli granicę. Droga od
Berwickciągnęła się w nieskończoność. W Musselburghu wysadzili Reggie i Jacksona. – Jesteś pewna, że chcesz, żeby u ciebie mieszkał? – spytała Louise z powątpiewaniem,zwracając się do Reggie. – Przecież on nie ma dokąd pójść – odparła dziewczyna. – Gwoli ścisłości: mam własny dom – zaznaczył Jackson – tyle że najwyraźniej wszyscy sięsprzysięgli, żebym tam nie dotarł. – Najpierw musi mi pan pomóc odnaleźć doktor Hunter – przypomniała mu Reggie. – To akurat moje zadanie, nie jego, Reggie – wtrąciła Louise. – Nie życzę sobie, żeby jakiśamator wtykał nos w moje śledztwo. A odwracając się do Jacksona, dodała: – Serdeczne dzięki, poradzimy sobie bez twojej pomocy.
46 – „Wracaj do domu, Herb, do dzieciaków”. Tak mam to rozumieć? – Dokładnie. – Fajna bryka – zauważył Jackson i poklepał dach BMW z taką czułością, jakby to były plecydobrego przyjaciela. – Spadaj. – Zobaczymy się jutro – rzekł. – Czyżby? – Jasne. Serce zatrzepotało jej radośnie; jutro znów go zobaczy. Tak musiały się czuć nastolatki. Onasama nigdy czegoś podobnego nie przeżyła. Patrick miał rację, nigdy nie była nastolatką. Za toteraz z nawiązką to nadrabiała. – Nie wyjechałbym przecież bez pożegnania – dodał. A to gnojek. Czyli jednak go nie zatrzyma. Nie mogła wygrać z siłą przyciągania jego nowejżony. Tessa. Suka. Miała ochotę powiedzieć mu: „Pojedź ze mną do domu”. No, może nie do domu – nie mogłaprzecież z nim wrócić, przedstawić go Patrickowi, Bridget i Timowi. „To jest Jackson Brodie,facet, za którego powinnam była wyjść za mąż”. Chociaż nie, małżeństwo było dla głupców.Louise powinna była z nim uciec. Daleko, w siną dal. „Spalmy za sobą wszystkie mosty”, towłaśnie miała ochotę mu powiedzieć. Rzecz jasna nie zrobiła tego. – Kim jest Herb? – nie zrozumiał Marcus. „Cholera. Powinnam była wziąć od Reggie tę torebkę” – pomyślała Louise. Nie poznawała samejsiebie. Co się z nią działo? Zazwyczaj nie była taka zapominalska. Ostatnio miała wrażenie, że mamózg jak z waty. – Rano wyślę po nią mundurowego, szefowo. – Jesteś prawdziwym skarbem, chłopcze. – Niech mnie pani wysadzi gdziekolwiek – poprosił Marcus, ale ona odparła: – Nie wygłupiajsię, podrzucę cię do domu. Mieszkał w South Queensferry, zupełnie nie po drodze. – To zupełnie nie po drodze, szefowo. – Żaden problem, serio. Złapałam drugi oddech. Marcus wciąż mieszkał z matką. W wieku dwudziestu sześciu lat Archie na pewno by
z nią niemieszkał. – Masz dziewczynę? Wcześniej nigdy nie przyszło jej do głowy, żeby go o to zapytać. Marcus nie wyglądał nachłopaka, który ma dziewczynę. – Uhm. Ellie. – Ale nie mieszkacie razem? – Już niedługo, szefowo. Tak się składa, że wczoraj wieczorem oglądaliśmy razem dom. NaMalbet Wynd. No jasne. Miała do czynienia z chłopakiem, który robił wszystko, jak należy, po kolei.Dziewczyna o imieniu Ellie, dom na Malbet Wynd. Wszystko miał rozplanowane. Kiedy wysiadł, Louise przesiadła się z powrotem za kierownicę i opuściła szybę. – Z samegorana trzeba będzie sprawdzić, czy ktoś przypadkiem nie używał kart kredytowych JacksonaBrodiego, a jeśli tak, to gdzie. I zobaczyć, czy nie uda nam się namierzyć jego komórki. – Tak jest, szefowo. – Dobranoc, harcerzyku. – Dobranoc, szefowo. Zaczekała, dopóki nie otworzył drzwi frontowych. Odwrócił się jeszcze, pomachał jej i wszedłdo środka. W oknie pokoju na dole drgnęła firanka – pewnie to jego nadopiekuńcza matka. Przez dłuższą chwilę Louise siedziała w samochodzie, zastanawiając się, gdzie by jeszczewstąpić przed powrotem do domu. Fife i cała północna Szkocja były tuż za wodą. Jak dalekozdążyłaby ujechać, zanim ktokolwiek zauważyłby, że zniknęła? Wielki ucisk Po namyśle Reggie doszła do wniosku, że prawdopodobnie powinna była wspomnieć JacksonowiBrodie o swoich powiązaniach ze światem przestępczym. Gdyby na przykład, proponując munocleg, ostrzegła go, że ma brata kryminalistę, może wtedy nie wszedłby do salonu paniMacDonald jako pierwszy (podczas gdy ona starannie ryglowała drzwi wejściowe, żeby bylibezpieczni, cha, cha, co za ironia!) i nie nadziałby się na paskudnie wyglądający scyzoryk,którego ostrze drasnęło mu skórę tuż nad tętnicą szyjną, niemal w tym samym miejscu,w którym palce Reggie rozpaczliwie próbowały wyczuć puls Jacksona w noc wypadku. Rękojeśćnoża tkwiła w dłoni Billy’ego. – Niespodzianka – rzucił beznamiętnie Billy. – Co to za złamas? – Mocniej przycisnął ostrze doszyi Jacksona. – I co on tutaj robi? – Puść go – poprosiła Reggie. Nie było sensu odwoływać się do głębszych uczuć
Billy’ego,gdyż takowych nie miał, ale zawsze warto spróbować. – Nic ci nie zrobił. Ku zaskoczeniu obojga Billy puścił Jacksona i pchnął go z całej siły. Jackson runął ciężko napodłogę. Jedna zdrowa ręka okazała się niewystarczająca, żeby zamortyzować upadek. Billytymczasem chwycił niczego niespodziewającą się Reggie i zacisnął ramię wokół jej szyi.Niewiele brakowało, a zmiażdżyłby jej tchawicę. Robił tak często, kiedy byli mali. Mama mówiłamu wtedy: „Pocałuj siostrzyczkę i przeproś”. Billy wiecznie musiał ją za coś przepraszać – a towyrwał Reggie lalkę, a to porozrzucał jej klocki Lego, kiedy indziej ją ugryzł (a gryzł na potęgę).Po czymś takim zawsze wołał śpiewnie: „Przepraszaaam, Reggie” i udając, że ją całuje, zaczynałją dusić, na co mama wzdychała: „Nieładnie, Billy”. W jego szeroko otwartych oczach płonęłoszaleństwo. Wyglądał jak konie na łące w Midmar, kiedy Sadie zanadto się do nich zbliżała. Jackson z trudem dźwignął się na kolana, potem bardzo powoli wstał. Billy przestał dusić siostręi dla odmiany przystawił jej czubek noża do szyi, po czym ostrzegł Jacksona: „Tylko niczego niepróbuj”. Reggie czuła na skórze dotyk zimnej, ostrej stali. Nóż był mały, a jednak mógł jejwyrządzić ogromną krzywdę. Podłoga salonu była cała zasłana książkami. Na środku pobojowiska, jakie zostało z biblioteczkipani MacDonald, stał Jackson, wspięty na palcach i lekko pochylony do przodu niczym wojownikgotów rzucić się w wir walki. Reggie niemal słyszała, jak myśli, rozważa w duchu kolejnescenariusze, i błagała go w myślach, żeby zachował spokój. – Jestem twoją siostrą, Billy – szepnęła. – Płynie w nas ta sama krew. Odwoływanie się do jego głębszych uczuć było bez sensu i tak dalej, ale mimo wszystkomusiała spróbować. – To jest twój brat?! – zdumiał się Jackson. – Ty gnojku – warknął do Billy’ego. – Masz obowiązek opiekować się siostrą. – A kto mi każe? Może ty? Albo Biblia? – prychnął Billy, lecz Reggie poczuła, że jego uchwytnieco zelżał. – Koledzy cię szukali – zwróciła się do niego. – Jacy koledzy? Ja nie mam kolegów. Najsmutniejsze, że powiedział to tak, jakby był z tego dumny. – Powiedziałeś im, że masz na imię Reggie, prawda? – ciągnęła. – I że mieszkasz w Gorgie.Przyszli tam i mi grozili. Spalili mój dom. – Taaa. Dziwny jest ten świat, jak powiedziałaby nasza cholerna mamuńcia. – Nie mów w ten sposób o mamie. Jeżeli zdoła go zagadać, jej brat szybko się znudzi – nie znała nikogo, kto łatwiej by się nudził.Wtedy sobie pójdzie i Jackson nie będzie musiał robić tego, co najwyraźniej zamierzał zrobić, toznaczy rzucić się na Billy’ego z gołymi rękami. Nagle powietrze aż zawibrowało gardłowym, pierwotnym warkotem olbrzymiego
wilkawyciągniętego z prastarej nory. Na progu stał potwór ze zjeżoną sierścią i obnażonymi kłami.Z jego potężnej piersi wydobywało się głuche, przerażające warczenie. Reggie całkiem zapomniała o Sadie. Kiedy weszli do domu, suka od razu pognała na piętro,gdzie zwietrzyła trop widmowego Banjo. Teraz wyprostowała ugięte łapy i jednym skokiem znalazła się przy Billym, chwytając gopaszczą za przedramię i zatapiając w nim zęby. Billy wypuścił z ręki nóż i zaczął wrzeszczeć naReggie, żeby zabrała psa. Reggie próbowała wołać: „Siad, Sadie!”, ale na próżno. Wtedy Jacksonzrobił coś, czego nikt by się po nim nie spodziewał. Z całej siły uderzył z boku w psi łeb. SzczękiSadie natychmiast się rozwarły, a ona sama osunęła się na podłogę jak worek z piaskiem. Potemwszystko potoczyło się bardzo szybko. Zanim Reggie się zorientowała, Jackson powalił Billy’egona ziemię, przyklęknął mu na nerkach i przygniótł chłopakowi kark zdrową ręką. Przedramię Billy’ego krwawiło od ugryzienia, ale nie wyglądało to bardzo groźnie – nie tak,żeby Reggie odczuła potrzebę przyjścia mu z pomocą. Jak każdy dobrze wyszkolony sanitariuszw pierwszej kolejności zajęła się najbardziej poszkodowaną ofiarą zajścia. Położyła łeb Sadie naswoich kolanach i objąwszy go ramionami, szeptała suce do ucha uspokajające słowa. Jacksonpodniósł się i ostrzegł Billy’ego: – Nie ruszaj się. Nie waż się choćby drgnąć. Następnie odwrócił się do Reggie i powiedział: – Twój brat, twoja decyzja. Mam wezwać policję? Puścili Billy’ego wolno. Dali mu drugą szansę. Właściwie nie drugą, raczej setną. „Rodzina to rodzina – stwierdziła Reggie. – Mimo wszystko”. Jackson przyjął to z zadziwiającą obojętnością.Stwierdził, że każdy – może z wyjątkiem siostry – widzi, że Billy z prędkością światła zmierza kuzatraceniu i to na własne życzenie. Reggie zapewniła go, że się myli; jako siostra Billy’ego byłatego całkiem świadoma. – Czego on tu właściwie szukał? – zapytał Jackson. Reggie wzruszyła ramionami i odparła: – Ach, wszystkiego i niczego. Tego i owego. Powinien się pan położyć – dodała. – To byłnaprawdę długi dzień. – Mało powiedziane – roześmiał się Jackson. W samo południe – Powinien się pan położyć – powiedziała Reggie. – To był naprawdę długi dzień. – Mało powiedziane – odparł.
Sen nie nadchodził. Cienka, wilgotna poduszka i jeszcze cieńsza i bardziej wilgotna kołdra niepomagały. (Kim była ta pani MacDonald, że mieszkała w takim ponurym domu?). Przez dłuższyczas leżał nieruchomo, nasłuchując odgłosów krzątającej się po salonie Reggie. Nie potrafiłodgadnąć, co ona tam robi, a kiedy zszedł na dół, żeby sprawdzić, odkrył, że układa książki napółkach niczym pracowita nocna bibliotekarka. – Chcę tu trochę posprzątać – wyjaśniła. – Chyba pana nie obudziłam? Wrócił do łóżka i rozejrzał się za czymś do czytania, lecz jedyną książką, jaką udało mu sięznaleźć w pokoju, był wiekowy egzemplarz nieznanych mu przekładów z łaciny. Poprzewracał siętrochę z boku na bok, po czym znów zszedł na dół w poszukiwaniu bardziej rozrywkowej lekturyi zastał Reggie śpiącą jak suseł na kanapie przy zapalonym świetle. Przy niej na podłodze leżałaSadie. Na odgłos kroków Jacksona otworzyła oczy i wbiła w niego czujne spojrzenie. Jacksonpodniósł ręce do góry w uspokajającym geście, który jednak nie zrobił na zwierzęciunajmniejszego wrażenia. Sadie obserwowała go bacznie, gdy przechodził przez pokój. Trudno jejsię dziwić, solidnie jej przyłożył, chociaż nie było widać, żeby uderzenie jakoś jej zaszkodziło.Niemniej jednak Jackson miał wyrzuty sumienia; ostatecznie pies zrobił tylko to, na co on sammiał ochotę. Nigdzie nie znalazł niczego, co nadawałoby się jako lektura do poduszki, ale szybko zapomniało książkach na widok torebki Joanny Hunter. Leżała na czymś, co prawdopodobnie było stolikiemdo kawy, chociaż równie dobrze mogło być czołgiem z czasów drugiej wojny światowej – pokrywająca blat sterta rupieci była tak wielka, że naprawdę trudno się było zorientować. Dziwne, że Louise nie zabrała ze sobą torebki na posterunek. Gdyby to on prowadził śledztwo,z pewnością zainteresowałby go fakt, że kobieta, która praktycznie rzecz biorąc zapadła się podziemię, zostawiła po sobie torebkę pełną cennych informacji. Cały czas obserwowany przez psa,ostrożnie zajrzał do środka, wyjął notes i dopóty go kartkował, dopóki nie znalazł tego, czegoszukał. Adresu domowego Joanny Hunter. Raz już została odnaleziona, więc znajdzie się i teraz. W tej chwili nie była Joanną Hunter,lekarką ani żoną, chlebodawczynią („oraz przyjaciółką”) Reggie ani kobietą, o której los niepokoiłasię Louise. Była dziewczynką zagubioną w ciemnościach, brudną i lepką od krwi swojej matki.Dziewczynką śpiącą głębokim snem na polu pszenicy, nieświadomą, że zmierza ku niej tyralieraludzi z psami, a drogę oświetlają im latarki i księżyc. Później, kiedy sam został policjantem, nigdy nie zdarzyło mu się brać udziałuw poszukiwaniach prowadzonych na wsi po zmroku. Zdał sobie sprawę, że tamtej ciepłej letniejnocy w Devonie wszyscy – rekruci, policja, okoliczni mieszkańcy – zawarli niepisaną umowę, żebędą szukać Joanny Mason aż do skutku, nawet wbrew rozsądkowi. Tak bardzo byli wówczaszdesperowani. Okrył Reggie sfilcowanym szydełkowym kocem, leżącym na oparciu kanapy. Zdziwiło go, żeta mała wzbudza w nim tak silne uczucia ojcowskie; zawsze sądził, że można je czuć tylkow stosunku do własnych dzieci. Łagodnie pomachał na pożegnanie
psu, po czym zgasił światło,wyszedł na palcach na korytarz i podszedł do drzwi. Ledwie położył dłoń na klamce, głosik za jego plecami zawołał: – Mam nadzieję, że nigdzie się beze mnie nie wybierasz – cienki, uparty głosik. – Gdzieżbym śmiał – mruknął Jackson. Na podjeździe przed domem Hunterów, tuż za range roverem Neila Huntera, stał zaparkowanynissan pathfinder. – Poznaję go – powiedziała Reggie. – To auto tych dwóch, którzy grozili panu Hunterowi. – I znowu tutaj są. – Powinniśmy ich śledzić – doznała olśnienia Reggie. – Pojechać za nimi, jak będą odjeżdżali.Jeżeli stąd odjadą. – Jak? Na piechotę? – burknął Jackson. – To się raczej nie uda. – Z Musselburgha przyjechalitaksówką, która wysadziła ich na końcu ulicy, przy której mieszkali Hunterowie. Okolica byłaopustoszała; jak okiem sięgnąć, nie paliły się żadne światła, nie wałęsał się żaden kot. – Właściwie – powiedziała Reggie – moglibyśmy wziąć samochód doktor Hunter. Wciąż stoiw garażu. Jackson nie był pewien, czy uda mu się spiąć priusa na krótko. Nowoczesne technologie położyłykres wielu użytecznym metodom nielegalnego odpalania samochodów. – Zapasowe kluczyki są w garażu – wyjaśniła Reggie. – Na półce, za starą puszką farby.„Zamglona perła”. – Że co? – „Zamglona perła”, tak się nazywa ten odcień. Doktor Hunter mówiła, że nikt tam nigdy niezagląda. Zaraz je przyniosę. Zachowywał bezpieczną odległość. Odkąd ostatni raz śledził kogoś samochodem, minęło sporoczasu. Najpierw to byli przestępcy, potem niewierni małżonkowie, teraz wielcy faceciw groźnych samochodach. Albo na odwrót. Przekradli się przez trawnik do garażu na chwilę przed tym, jak z domu wypadło z hałasem dwóch kolesiów. Wsiedli do nissana. Pierwotnie Jackson miałzamiar przesłuchać Huntera, ale stwierdził, że nissan ma szansę doprowadzić ich jeśli nie dosamej doktor Hunter, to przynajmniej w jakieś interesujące miejsce. Na
placyku przed stacjąbenzynową Louise wysunęła trzy hipotezy: zemsta, zabójstwo, porwanie. Jackson stawiał naporwanie. Powinien był ją pocałować. Nie zrobił tego, bo żadne z nich nie było wolne – chociażniewykluczone, że potraktował to jak zwykłą wymówkę. Może po prostu był tchórzem. Tak czyinaczej, prawdopodobnie dostałby od niej w łeb, gdyby tylko spróbował. Siadając za kierownicą priusa, uwolnił rękę z temblaka. Adrenalina działała przeciwbólowo;w istocie czuł niezwykły przypływ energii, a to za sprawą świeżej dawki leków z rogu obfitościAustralijczyka Mike’a. – Tylko znów nas nie rozbij – upomniała go Reggie. Siedząca z tyłu suka cichutko zaskamlała. – Cieszy się, że znowu siedzi w samochodzie doktor Hunter, a jednocześnie smuci, że nie matutaj jej pani. – Widzę, że rozumiesz po psiemu? – Owszem. Reggie uparła się zabrać Sadie. Jackson czuł wwiercające się w tył jego głowy spojrzeniezwierzęcia i zastanawiał się, czy suka planuje mu się jakoś zrewanżować. I tym razem Reggie czytała na głos wszystkie znaki i tablice drogowe. – Loanhead, Roslin, Auchendinny, Penicuik – wyliczała. – Okej, okej – przerwał jej Jackson. – Nie jestem analfabetą. – Jak za starych dobrych czasów – rozanieliła się Reggie. – Masz na myśli wczoraj? Które, jako że żadne z nas nie spało, można uznać za dzisiaj? Znowu panował nad upływem czasu. Prowadząca z Edynburga droga była cicha, ale nie pusta. W zimowy poranek o piątej ludzie jużsię przemieszczali, niechętnie brnąc przez mrok budzącego się dnia. Minęło ich z łoskotem kilkaciężarówek z logo różnych supermarketów oraz paru rozpędzonych motocyklistów, gotowychoddać komuś swoje narządy w prezencie gwiazdkowym, lecz mimo wszystko ruch był za mały,żeby Jackson mógł zgubić nissana. Co innego, gdy śledzony przez nich wóz zjechał z głównej drogi. Na ile to było możliwe,Jackson starał się trzymać z tyłu, ale ponieważ nie znał okolicy, obawiał się, że nissanniespodziewanie gdzieś skręci i zanim się zorientują, zniknie im z oczu. Przez chwilę wydawałomu się, że tamci ich zgubili, lecz wkrótce daleko z przodu zamajaczyły tylne światła i domyśliłsię, że to muszą być oni. Samochód skręcił w boczną drogę, która wyglądała jak dojazd na farmę.Tylne światła podskakiwały na wybojach. Jackson minął skręt, po czym wrzucił wsteczny, wyłączył reflektory i podążył za nissanem, zachowując bezpieczną odległość. Przy
skręcie niebyło żadnej tabliczki informującej, dokąd prowadzi droga, nie wyglądała jednak na zbytuczęszczaną. Po jakichś dwustu jardach Jackson zatrzymał auto na skraju pola. W tym miejscu nie bylicałkiem ukryci, ale też nie rzucali się w oczy. – Dobra – powiedział, zwracając się do Reggie. – Ty i pies zostajecie w samochodzie,zrozumiano? Mówię poważnie. Znam cię i wiem, że wysiądziesz sekundę po tym, jak zniknę z polawidzenia, ale proszę cię, żebyś mi obiecała, że tego nie zrobisz. Słowo? – Słowo – odparła potulnie. W schowku samochodowym Joanny Hunter Jackson znalazł masywną latarkę Maglite.W razie zagrożenia mogła z powodzeniem posłużyć jako broń i właściwie chętnie by ją wziął,lecz koniec końców wręczył ją Reggie, mówiąc: – Jeżeli ktokolwiek się do ciebie zbliży, walnij go tym. Potem wysiadł i przez chwilę nasłuchiwał. Kawałek z przodu słychać było warkot silnika, którywkrótce zgasł. Jackson ruszył pieszo przed siebie. Nissan stał zaparkowany przed jakimś domem obok dość nijakiej toyoty. Tamci dwaj właśniesztywno z niego wysiadali, jakby mieli za sobą męczącą noc. Jackson obserwował ich z ukrycia.Jeden z mężczyzn zastukał do drzwi domu, po czym, nie czekając na odpowiedź, obaj weszli dośrodka. Po kilku chwilach dobiegły go ich wrzaski – krzyczeli do siebie z wielkim podnieceniem,jakby zastali w domu coś, czego się nie spodziewali, albo nie zastali czegoś, czego się spodziewali (albo jedno i drugie). Chwilę później wypadli z domu jak oparzeni i rzucili się do nissana. Jedenw biegu rozmawiał z kimś przez komórkę. Jackson ledwie zdążył paść do wyschniętego rowu naskraju drogi, a oni już odpalali wóz i z piskiem opon wycofywali go w kierunku głównej drogi.Z ulgą zauważył, że minęli priusa i pojechali dalej. Wstał i ruszył w kierunku domu ciekaw, co ich tak wystraszyło. Miał nadzieję, że nikt tamw środku nie umarł. Widział już dość trupów jak na jeden tydzień. Zaskoczył go nagły ruch w zaroślach koło domu. Przyszło mu na myśl, że to lis albo borsuk,jednak na ścieżkę wyszedł człowiek, nie zwierzę. Wewnątrz było wystarczająco jasno, żebyJackson mógł się zorientować, że ma przed sobą kobietę. Niespodziewanie padł na nią snopjasnego światła i uwięził ją jak ćmę w białym blasku latarki trzymanej w drżącej dłoni przez (jakzwykle nieposłuszną) Reggie. Jackson zdał sobie sprawę, że kobieta nie jest sama i ma na rękudziecko. Od stóp do głów była powalana krwią, w palcach ściskała nóż. Wyglądała mniej jakmadonna, bardziej jak groźny, mroczny anioł zemsty. Pies skoczył ku niej z radosnym szczekaniem.
– Doktor Hunter? – odezwał się Jackson, podchodząc do niej ostrożnie. – Pomoże mi pan? – spytała. Zabrzmiało to bardziej jak rozkaz niż prośba, jakby jakaś bogini niespodziewanie zstąpiła naziemię i pilnie potrzebowała sprzymierzeńca. Jackson z zasady nie odmawiał – ani boginiom, anitym bardziej prośbom o pomoc. La règle du jeu47
48 „Małgorzatko, czy cię smuci, że las liście złote zrzucił?”. „Nadeszło lato, głośno śpiewa kukułka”. „Był raz sobie staruszek, co napar gorący pił z muszek”. „Adam spętany w otchłani,
49 z Raju wypędzon”. „I wiele mil od snu mnie dzieli”. „Tańcowała igła z nitką”. „Uciekaj, Joanno, uciekaj!”. Biegnij! Nie mogła jednak biec, bo była uwiązana jak zwierzę. Pamiętającopowieści o stworzeniach odgryzających sobie łapy, żeby wydostać się z pułapki, spróbowałaprzeciąć linkę zębami, ale ta była zrobiona z polipropylenu i nie zdołała jej nawet nadszarpnąć. Wiedziała, że los znów zaprowadził ją w to mroczne miejsce, z którego się kiedyś wydostała.To, że raz spotkało nas coś złego, nie znaczy, że historia nie może się powtórzyć. Mężczyźni odzywali się do niej tylko wtedy, kiedy było to konieczne, i nie zawracali sobie głowyukrywaniem swoich twarzy. W ich stylu bycia było coś żołnierskiego. Zastanawiała się, czysłużyli dawniej w służbach specjalnych. Jako najemnicy. Uznała, że najlepiej zrobi, mówiąc do nich, mimo że jej nie odpowiadali. Jeden był nieconiższy od drugiego – tego nazwała Peter. („Przykro mi, ale nie znam twojego imienia. Mogę cimówić Peter?”). Wyższego ochrzciła Johnem. („Może być John? To ładne imię”). Mówiła:„Dziękuję ci, John”, kiedy podawał jej wodę, albo „To bardzo uprzejme z twojej strony, Peter”,gdy zabierali nocnik, żeby go opróżnić. Domyślała się, że prędzej czy później ją zabiją – kiedy odegra swoją rolę (wszystko jednojaką) – i postanowiła maksymalnie im to utrudnić. Chciała, żeby zapamiętali, że była dla nichmiła i mówiła im po imieniu (nawet jeśli w rzeczywistości nazywali się zupełnie inaczej).Chciała, żeby dostrzegli w niej człowieka. I żeby sami poczuli się trochę bardziej ludźmi. Poza wodą przynosili jej też jedzenie, podgrzewane w mikrofalówce gotowe dania, którychw normalnych okolicznościach nigdy nie wzięłaby do ust, a na które teraz czekała z utęsknieniem,taka była głodna. Dali jej też słoiczki z jedzeniem dla dziecka i kubek krowiego mleka, którego niedała małemu, tylko sama wypiła, a potem nakarmiła dziecko piersią. Dostała również paczkęjednorazowych pieluch – niestety w złym rozmiarze – oraz worek foliowy na zużyte pieluchy,którego jednak ani razu nie opróżnili. Dziecko było wyjątkowo spokojne. Przypuszczała, że to z powodu zastrzyku, który jej dali – przez cały pierwszy dzień była otępiała, musieli ją nafaszerować benzodiazepiną albo podaćdożylnie valium. Sama przygotowała żyłę do wkłucia po tym, jak przystawili dziecku nóż dogardła. Później przynieśli małemu zabawki – piłkę i plastikowy sześcian z wyciętymi w ściankachotworami w różnych kształtach. Jeżeli do otworu włożyło się właściwy klocek, zapalały się lampki
i dzwonił dzwoneczek. Ani piłka, ani gra nie były nowe – wciąż widniały na nich nalepkiz odręcznie wypisaną ceną, jakby zakupiono je w sklepie z używanymi rzeczami. Zarówno ona,jak i dziecko szybko się nimi znudzili. Przeważnie bawili się w łapki albo w „a kuku”. Śpiewała mu,recytowała rymowanki i łaskotała synka, żeby go rozbawić, a także rozgrzać, bo w domu nie byłoogrzewania, hipotermia była więc bardziej palącym problemem niż nuda. Dostała co prawdadwa stare koce, ale to nie wystarczało. Żałowała, że nie ma przy sobie inhalatora (musiała zewszystkich sił zachowywać spokój), jak również tego, że mały nie ma swojego kocyka, a onioboje nie są trochę cieplej ubrani. Zaskoczyli ją w sypialni, kiedy się przebierała. Z dołu dobiegało opętańcze szczekanie Sadiei dziwne walenie, którego z początku nie potrafiła zinterpretować. Dopiero po chwili zrozumiała, żesuka próbuje wyważyć drzwi i dostać się do niej na piętro. Chwyciła dziecko na ręce, wybiegłana podest schodów i wtedy ich zobaczyła. Linka była za krótka, żeby zdołała podejść do okna. Mogła jednak stanąć na łóżku i stamtądwyjrzeć na zewnątrz. Wokół domu rozciągały się bure pola, puste i zimowe, zalane jasnym,lodowatym światłem księżyca. Ani śladu innych zabudowań. Drugiego dnia Peter dał jej sztywną podkładkę z kartkami papieru oraz długopis i kazał napisać„liścik do męża”. Co dokładnie? Że zginą, jeśli nie zrobi tego, co powinien, odparł Peter.Zastanawiała się, co takiego zrobił Neil, że sprowadził na nich takie niebezpieczeństwo. I co zrobi,aby to zakończyć. Została lekarką, żeby pomagać ludziom. Banalne, ale prawdziwe (choć nie w przypadku każdegolekarza). Pragnęła pomagać wszystkim, którzy są chorzy i cierpią: mają odrę, raka,przygnębienie, depresję. Skoro nie potrafiła uleczyć samej siebie, mogła przynajmniejuzdrawiać innych. To dlatego Neil wydał jej się taki atrakcyjny – nie potrzebował uzdrowienia,czuł się świetnie we własnej skórze, cały ból i smutek tego świata nie robiły na nim wrażenia, poprostu żył swoim życiem. Ona była czarą, zamykającą wszystko w sobie, on Marsem,ciskającym na oślep włócznią. Nie musiała się nim opiekować, nie musiała się o niego martwić.Rzecz jasna, oznaczało to pewne trudności w ich wzajemnym pożyciu, ale przecież nikt nie jestdoskonały. Poza jej dzieckiem. Przez trzydzieści lat, które upłynęły od morderstwa, starała się zbudować sobie życie od nowa.Nie było to prawdziwe życie, tylko atrapa, ale jej wystarczało. Prawdziwe życie zostawiła natamtym złocistym polu. Potem jednak urodziło się dziecko i jej miłość do niego tchnęła życiew atrapę, czyniąc ją czymś autentycznym. Kochała synka miłością nieskończoną, większą niżcały wszechświat, dziką. – Gość, dla którego pracujemy – wyjaśnił Peter – chce, żeby twój mąż przepisał na niego swójinteres. Ceną jesteście wy. Papiery są już gotowe do podpisu, wszystko cacy i zgodnie z prawem. Wydało jej się to absurdalne i odparła: „Przecież to wymuszenie! Każdy sąd tozakwestionuje”, na co on się roześmiał i rzekł: „Nie jest pani teraz w swoim świecie,
pani doktor”.Miała nadzieję, że będzie to początek dłuższej rozmowy, lecz Peter najwyraźniej straciłzainteresowanie jej osobą i wskazując na kartkę oraz długopis, powiedział: „Lepiej się przyłóż”.Ciekawe, czy Neil zdawał sobie sprawę, z jakimi ludźmi się zadaje? Doszła do wniosku, że pewnietak. – A jeśli odmówi? – zapytała. – Jeżeli nie przepisze wszystkiego na twojego szefa, co wtedy sięz nami stanie? – Lecz on tylko wpatrywał się przed siebie pustym wzrokiem, jakby jej tam niebyło. Napisała więc: „Zabiją nas, jeżeli nie zrobisz, co każą”. Wczesnym rankiem w sobotę John obudził ją, ponownie podał kartkę oraz długopis i kazał napisaćcoś ciekawego. „Cokolwiek. Kończy się wam czas” – oznajmił, po czym wyszedł z pokoju.Napisała zatem: „Pomóż nam, proszę! Nie chcemy umierać!”. Wbrew temu, co mówionoo lekarzach, zawsze miała bardzo staranny charakter pisma. Skrupulatnie zaznaczyła wszystkiekropki i przecinki, podkreśliła słowo „proszę”, a kiedy John wrócił po list, z całej siły wbiła mudługopis w oko. Zdziwiła się, że wszedł tak głęboko. Zbadała mu puls. Nic. Dziecko dalej smacznie spało. Poczuła przypływ paniki. Lada momentwróci Peter. Musiała się przygotować. Obmacała ciało Johna w poszukiwaniu broni, ale niczegonie znalazła. Peter nosił nóż w pokrowcu na łydce; zauważyła to, kiedy się schylił, żeby postawićprzed nią jedzenie. Drzwi otworzyły się i Peter warknął: „Co jest, kurwa?”, widząc ją siedzącą na podłodzez głową Johna na podołku. Musiała wyglądać jak Pieta. Nie zdążyła w porę wyjąć mu z okadługopisu, więc odwróciła mu twarz do siebie i częściowo zakryła długopis dłońmi. „Coś mu sięstało – powiedziała, spoglądając na Petera. – Nie wiem co, chyba po prostu zemdlał, ale niejestem pewna…”. Usiłowała mówić jak profesjonalistka, jak lekarka. Peter przykucnął i odwrócił głowę Johna w swoją stronę, a kiedy to robił, podniosła się,zepchnęła Johna na podłogę, po czym z całej siły uderzyła Petera w tchawicę nasadą dłoni.Mężczyzna runął na wznak, trzymając się za szyję, z wybałuszonymi oczami, a ona skoczyłanaprzód, wyrwała mu nóż z pokrowca na łydce i przecięła linkę pętającą jej kostkę. Następnie przykucnęła przy nim i patrzyła. Miał spore problemy z oddychaniem, ale nadalżył. Czuła, że jej samej zaczyna brakować tchu. Zwężone drogi oddechowe ze świstemwypuszczały z płuc powietrze. Pomimo panującego w pokoju chłodu cała była zlana potem. Ukryła przed nim nóż, a mimo to wił się rozpaczliwie, usiłując jak najdalej się od niej odsunąć. „Ciii” – wyszeptała, kładąc mu dłoń na ramieniu, po czym bezszelestnie, tak że w ogólesię nie zorientował, wbiła mu nóż w tętnicę szyjną wspólną, tę po lewej stronie. Następniepoprawiła jeszcze z prawej. Krew chlusnęła, jakby trafiła na złoże ropy. Dziecko przebudziło się i roześmiało, widząc ją przy sobie, a ona powiedziała:
„Uciekaj myszkodo dziury, by cię nie złapał kot bury, bo jak cię złapie kot bury, to cię obedrze ze skóry”. Jasne, dobrze oświetlone miejsce Prius zniknął z garażu. W oknach na tyłach domu jarzyło się światło. Była szósta rano w sobotę;niewykluczone, że Neil Hunter wstał wcześniej, chociaż bardziej prawdopodobne, że wcale niekładł się spać. Przez przeszklone drzwi wiodące z salonu na taras Louise widziała, że siedzirozwalony na kanapie z zamkniętymi oczami. Zastukała w szybę niczym duch panny Jessel, na coNeil Hunter wzdrygnął się i obudził z wyrazem przerażenia na twarzy. Na jej widok od razu sięuspokoił. Niepewnie wstał i otworzył jej drzwi. – Nie do wiary, to znowu pani – mruknął. Wyglądał na kompletnie wykończonego. – Powie nam pan, kim są pańscy przyjaciele? – zapytała, wchodząc do pokoju. Roześmiał się ponuro i odparł: – Przyjaciele? Jacy przyjaciele? Właśnie się okazało, że nie mam żadnych przyjaciół. Wyglądał, jakby miał się przewrócić. – A pańska żona? Co się z nią stało, panie Hunter? Chyba dość długo nas pan zwodził, prawda?Wiemy, że nie wypożyczyła żadnego samochodu i nie wyjechała do Yorkshire. Nie było teżżadnego telefonu od jej ciotki. Tak się składa, że – i tu mam dla pana niespodziankę – staruszka oddwóch tygodni nie żyje. Więc o co właściwie chodzi? Neil Hunter osunął się na fotel i ukrył twarz w dłoniach. Louise przykucnęła przy nimi przemówiła łagodnie: – Niech mi pan wreszcie powie, uprowadzono ją czy nie? Mężczyzna głośno wciągnął powietrze. Milczał. Louise wstała i swoim najbardziej oficjalnym tonem rzekła: – Neilu Hunterze, muszę zadać panu kilka pytań. Nie ma pan obowiązku na nie odpowiadać,ale cokolwiek pan powie, zostanie odnotowane i może być użyte jako dowód w sądzie. Neil Hunter wybuchnął płaczem. Louise stała na schodach domu Hunterów, wciągając w płuca mroźne, poranne powietrze.W takich chwilach żałowała, że nie pali, wówczas nie kusiłaby jej tak whisky Neila Huntera. Było około dziewiątej i na ulicy roiło się od policji. Musztarda po obiedzie. Neil Hunter został zabrany na przesłuchanie, ale bredził bez sensu. Policja ze Strathclydewywlekła Andersona z jego luksusowego apartamentu na ostatnim piętrze, lecz
ten miał dodyspozycji całą armię prawników. Nikt nie miał pojęcia, gdzie szukać Joanny Hunter. Na M8zatrzymano nissana o podanym przez Reggie numerze rejestracyjnym, ale jadący nim kolesienie zamierzali pisnąć ani słowa. Louise była przekonana, że Joanna Hunter nie żyje. Jej dziecko także. Prawdopodobnie leżeli teraz oboje w jakimś rowie albo właśnie skarmiano nimi świnie. Hunter zeznał, że kiedy w środęwieczorem wrócił do domu, już ich nie było. Godzinę później odebrał telefon i usłyszał, że jeślizawiadomi policję, nigdy więcej nie zobaczy swojej żony. – Miałem albo zdobyć pieniądze, żeby spłacić Andersona, albo wszystko na niego przepisać – powiedział Louise, zanim odwieziono go na posterunek. – To było w środę – zauważyła. – Dziś mamy sobotę. I natychmiast pan wszystkiego nieprzepisał? – Próbowałem zdobyć pieniądze. – Natychmiast pan wszystkiego nie przepisał? – Mówi pani tak, jakby mi nie zależało na rodzinie. – Natychmiast. Pan. Wszystkiego. Nie. Przepisał. – Nic pani nie rozumie. – Doskonale rozumiem. Natychmiast pan wszystkiego nie przepisał. W sądzie by ich wyśmiali,pan wszystko by zachował i miał przynajmniej szansę odzyskać żonę oraz synka. – A on dobrałby się do mnie w jakiś inny sposób. Ten Anderson to wariat, jego ludzie tobandyci. Jak raz się do czegoś przypnie, to nie popuści. Gdybym zakwestionował papieryw sądzie, nie dałby nam spokoju. Na pewno by nas zabił. Z domu wyszedł jakiś mundurowy, wołając: – Szefowo? Na czole miał wypisane „pilna wiadomość” i Louise aż jęknęła w duchu. To koniec, JoannaHunter nie żyje. Jednak twarz policjanta rozjaśnił szeroki uśmiech. – Nigdy pani nie uwierzy, co się stało. Ona wróciła! Jest w domu. – Kto? Doktor Hunter?! – Doktor Hunter. I dziecko. I dziewczyna. – Dziewczyna? To musiała być jakaś magiczna sztuczka. Joanna Hunter siedziała na kanapie w swoim
niegdyśuroczym salonie, ubrana w czyste dżinsy i miękki bladoniebieski sweter, chyba z kaszmiru. Przymankietach miał perłowe guziczki. Właśnie takie szczegóły wydały się Louise najbardziejpodejrzane. Lekarka wprost lśniła czystością, jej włosy wciąż były wilgotne, jakby dopiero cowzięła prysznic. – Dziecko śpi w swoim łóżeczku – powiedziała, uprzedzając pytanie Louise. Obok niej siedziała rozpromieniona Reggie. Jej czujne spojrzenie mówiło, że nie zamierzapuścić pary na jakikolwiek temat. Joanna Hunter dla odmiany robiła wrażenie całkowicierozluźnionej. – Przepraszam, jeśli sprawiłam pani kłopot – dodała, jakby usprawiedliwiała się ze spóźnieniana wizytę u dentysty. – Wyjechałam na kilka dni. Obawiam się, że niewiele pamiętam. Cierpięchyba na coś w rodzaju chwilowej amnezji. Jeśli się nie mylę, w medycynie nazywamy to„fugą dysocjacyjną”. Wspomnienie dawnej traumy wywołuje nową traumę. Przypuszczam, żechodziło o Andrew Deckera. I tak dalej. – I tak dalej? – powtórzyła Louise. Usiłowała naprędce obmyślić strategię przesłuchania dwóch wytrawnych kłamczuch – przyczym nie miała pewności, co jest prawdą ani jak do niej dotrzeć – lecz pukanie do drzwiwybawiło ją chwilowo z tego kłopotu. Do salonu wtarabaniła się Karen Warner. – Przepraszam, że przeszkadzam, szefowo. Policjantka oddychała ciężko jak po biegu. Cudowne odnalezienie Joanny Hunter nie zrobiło naniej większego wrażenia. Ponury wyraz twarzy mógł oznaczać tylko jedno: że wydarzyło się cośbardzo złego. – Wielki Boże – jęknęła Louise, łapiąc się za serce. – Chodzi o Needlera, prawda? Wrócił? – Tak. Wrócił. – Ktoś nie żyje – domyśliła się Louise. – Widzę po twojej minie. Kto? Alison? Któreś z dzieci?Cała trójka? – Żadne z nich, szefowo. Oberwał tylko Marcus. „W takim przypadku jak ten stąpamy po cienkim lodzie” – powiedział lekarz. Zabawne wyrażenie,jeśli się zastanowić. Marcus był na sali operacyjnej, a Louise i Karen tkwiły w wyludnionejpoczekalni Szpitala Królewskiego. Parę niezobowiązujących zielonych gałązek pełniło funkcjęuniwersalnej dekoracji świątecznej. – Co się tam właściwie stało? – spytała Louise. – Nie wiem. Zrobiło się okropne zamieszanie. Marcus odebrał wezwanie i zareagował, byłchyba właśnie na obwodnicy w drodze do pracy. Na miejsce dotarł już miejscowy patrol, zdajesię, że nie potraktowali sprawy poważnie. Sama wiesz, babka wcześniej tyle razy alarmowała nasbez powodu… – Bez powodu. Chryste Panie.
Okazało się, że Needler przez całą noc trzymał rodzinę na muszce. Wreszcie któremuś z dzieciudało się wcisnąć przycisk alarmowy i wezwać mundurowych z pobliskiego posterunku.Funkcjonariusz, który jako pierwszy przybył na miejsce, zadzwonił do drzwi. Needler otworzyłi strzelił mu prosto w pierś. Tym funkcjonariuszem był Marcus. – Nie miał na sobie kamizelki – wyjaśniła Karen. – Powinien był zaczekać na grupę szybkiegoreagowania. Idiota. – Porwał się z motyką na słońce – westchnęła Louise. – Chciał pomóc. Kiedy przyjechały z Karen na miejsce, było po wszystkim. Pozostał im tylko płacz. Needler wyszedł z domu, wystawiając się na cel snajperowi z grupy szybkiego reagowania,ale sam się zastrzelił, zanim tamten zdążył pociągnąć za spust. – Cholerny drań – mruknęła Louise. Żałowała, że jej tu zabrakło; rozerwałaby go na strzępygołymi rękami jak rozszalała menada. Marcus został odtransportowany do szpitala św. Jana w Livingston, a następnie przewieziony doSzpitala Królewskiego w Edynburgu, gdzie go zoperowano. Chirurg, który wyszedł z sali operacyjnej, rozpoznał Louise i o milimetr uniósł brew. Prawienieuchwytny gest, który umknął uwagi matki Marcusa, lecz nie Louise. – Dobry Boże – jęknęła. – Nie liczyłabym teraz na Jego pomoc – odparła Karen. Louise stała przy wezgłowiu Marcusa, jego matka siedziała obok łóżka, ściskając syna za rękę.Chłopak leżał na oddziale intensywnej terapii podłączony do aparatury podtrzymującej życie. – To moje jedyne dziecko – odezwała się. Na imię miała Judith, ale Louise nie potrafiła myśleć o niej inaczej niż „matka Marcusa”. – Jego ojciec nie żyje – dodała. – Zawsze się martwiłam, że coś mi się stanie, a on zostaniecałkiem sam. – Sierota bez matki. Teraz to ona miała być osieroconą matką. Louise też go odebrano. Jej słodkiego chłopca. Do sali weszła jakaś dziewczyna prowadzona przez pielęgniarkę i usiadła na wprost matkiMarcusa, po drugiej stronie łóżka. „To Ellie” – przedstawiła ją matka Marcusa. Ellie nie zwracałauwagi na żadną z nich; gdyby siłą woli mogła go ożywić, chłopak już by samodzielnie chodził.Jego matka wyciągnęła rękę nad nieruchomym ciałem i ujęła dłoń dziewczyny. Drugą, wolnąręką pogłaskała krótko obcięte loki syna.
– Taki dobry z niego chłopiec – powiedziała. – Wygląda zupełnie, jakby spał. Louise odparła: „Ma pani rację”. Skłamała. Marcus wcale nie wyglądał tak, jakby spał; nikt taknie wygląda we śnie, ale co tam. On już odszedł i czekał tylko, żeby się z nim pożegnały. Na wieczność i jeszcze dłużej… Śliczna żonka, śliczny synek Lassie, wróć. Jak się ostatecznie okazało, nie potrzebowała niczyjej pomocy. Sama sobieporadziła. Było jeszcze ciemno, więc z początku nie mogli się zorientować, kto to. W mroku poruszał sięjakiś kształt zmierzający w ich stronę. Tylko Sadie nie miała żadnych wątpliwości. Reggie nieomal zemdlała. Od nadmiaru adrenaliny zrobiło jej się niedobrze. Zalała ją falapodniecenia, serce ścisnęło jej się w piersi w twardy węzeł. Czuła tyle sprzecznych emocjinaraz, że z trudem je rozpoznawała. Ulga, niedowierzanie. Szczęście. Przerażenie. Była potwornieprzerażona. Szła ku nim doktor Hunter z dzieckiem na ręku. Dziecko wciąż miało na sobie marynarskikomplecik, a ona swój czarny kostium. Poza tym była bosa i cała we krwi. Krew pokrywała jejwłosy, twarz, nogi. Czerwone bryzgi znaczyły też buzię i ubranko dziecka. To nie mogła być ich krew, bo dziecko roześmiało się na widok Sadie, a doktor Hunter szławyprostowana, mocnym, pewnym krokiem, jak bohaterka, wojownicza królowa. Suka pomknęła naprzód i jako pierwsza powitała swoją panią, skacząc wokół niej jak szczeniak.Kiedy byli już blisko, dziecko wyciągnęło pulchne łapki do Reggie i wykonało swój popisowy skokrozgwiazdy. Reggie pochwyciła je w locie i z całej siły przytuliła, mówiąc: – Witaj, słonko. Stęskniliśmy się za tobą. Jackson wszedł do budynku i zaraz z niego wyszedł z taką miną, jakby miał zwymiotować.Następnie spuścił paliwo z baku zaparkowanej przed domem toyoty i użył go, żeby wzniecićpożar. Wydawałoby się, że w sytuacji, z jaką mieli do czynienia – porwanie, zabójstwo, samoobronai tak dalej – powinno się wezwać policję, ale nie, najwyraźniej nie było to takie oczywiste. „Niechcę, żeby moje dziecko dźwigało ten ciężar do końca życia – powiedziała doktor Hunter doJacksona – rozumie pan? Tak jak ja musiałam…”. Chyba zrozumiał, bo puścił z dymem całemiejsce zbrodni, ot tak – puf! Potem po prostu sobie poszli, wrócili po własnych śladach do samochodu, za plecami mającsłup ognia wznoszący się na tle ciemnego jeszcze nieba. Musieli wyglądać, jakby
wychodziliz piekła. Jackson zatrzymał się na niedużym parkingu przylegającym do skraju łąki. Doktor Hunterzwróciła się do niego: „Tutaj będzie idealnie”, jakby podwoził je z zakupów w supermarkecie.„Stąd już widać mój dom – dodała. – Dalej już sobie poradzimy. Dziękuję”. Dziecko wyciągnęłopulchną łapkę, a Jackson uścisnął ją, mówiąc: „Miło cię było poznać”. Mały wybuchnął radosnym śmiechem. – Do widzenia, panie Brodie – powiedziała Reggie i cmoknęła go leciutko w policzek jakspłoszony wróbelek. Wszędzie było pełno policji, one jednak podeszły od strony łąki i przez nikogo niezauważonedziurą w żywopłocie dostały się do ogrodu na tyłach domu, a następnie do kuchni, gdzie jedynymśladem życia był proszek daktyloskopijny, pokrywający stół i blaty szafek. Niepostrzeżenieprzemknęły się kuchennymi schodami na piętro do łazienki, jakby były niewidzialne albozaczarowane. Doktor Hunter napuściła wody do wanny, podała Reggie małego i poprosiła:„Wykąp go, dobrze? Ja w tym czasie wezmę prysznic”. Kiedy oboje byli już czyści, rozgrzanii owinięci w ręczniki, powiedziała: „Niewiarygodne, jak bardzo można zatęsknić za mydłemi gorącą wodą”. A potem, jak gdyby nigdy nic, zwróciła się do Reggie: „Mogłabyś zabrać stądnasze ubrania i jakoś się ich pozbyć?”. Reggie, dla której pozbywanie się zakrwawionej odzieżystanowiło obecnie chleb powszedni, wzięła marynarskie ubranko dziecka, kostium doktor Hunter,jej bawełniany podkoszulek oraz śliczną bieliznę – które i tak były nie do uratowania – i upchnęłaje w swoim plecaku. Krew jeszcze nie całkiem wyschła, ale wolała się nad tym nie zastanawiać. Potem przyniosła czyste rzeczy z sypialni doktor Hunter i pokoiku dziecka (tam też wszystkobyło pokryte proszkiem daktyloskopijnym). Kiedy się przebrali, wyglądali jak nowi, czego niemożna było powiedzieć o Reggie. Czuła się stara – w ciągu jednego dnia przeżyła całe życie. Kiedy zeszły na dół, policjanci kompletnie oniemieli na ich widok. Jeden z technikówkryminalistyki zapytał: „Kim pani jest?”, a doktor Hunter odparła: „Nazywam się Joanna Hunter”,na co technik powiedział: „Co pani wyprawia? To jest miejsce przestępstwa, pani jezanieczyszcza!”. Doktor Hunter bardzo się zdziwiła: „Jakiego przestępstwa?”, a policjant odrzekł:„Porwania”. Miał przy tym taką minę, jakby wiedział, że robi z siebie idiotę; oto ofiara porwaniastała przed nim i mówiła do Reggie: – Mogłabyś nastawić czajnik? – Świetny pomysł. A potem wszyscy napijemy się herbaty – przyklasnęła jej Reggie. Rzecz jasna, wszyscy rzucili się zadawać doktor Hunter pytania, lecz ta powtarzała
tylkogłosem słodkim jak miód: „Ogromnie mi przykro, nic nie pamiętam”. Wypili herbatę, po czymReggie rzuciła: „Na mnie już pora, pani doktor. Mam mnóstwo spraw do załatwienia”. Zwracającsię do funkcjonariuszy, zawołała wesoło: „Do widzenia wszystkim!” i zarzuciła sobie plecak naramię tak swobodnie, jakby miała w nim książki, listy, cokolwiek zresztą, tylko nie dwa kompletyzakrwawionych ubrań. Wielkie nadzieje Jackson czekał na nią przed szpitalem. Kołnierz kurtki postawił wysoko dla ochrony przed zimnem.Zignorowała go i minęła bez słowa, lecz chwycił ją za rękę. Jej skóra była sucha i lodowataw dotyku. Wyszarpnęła dłoń i szła dalej przed siebie. Szybko ją dogonił. – Przykro mi z powodu tego chłopaka. Marcusa. Siedzieli w samochodzie. Tulił ją, a ona płakała. Kiedy skończyła, niecierpliwie go odepchnęłai wydmuchała nos. – Wiesz, że ją znaleźliśmy? – mruknęła. – Wiesz, prawda? – Mówisz o doktor Hunter? Tak, słyszałem. Reggie mi powiedziała. – Kiedy? – Zadzwoniła do mnie. – Przecież nie masz telefonu. – Faktycznie. Nie mam. – Nawet nie będziesz próbował ściemniać? – prychnęła. – Wiem, że coś się wydarzyło, maszto wypisane na twarzy. Co jak co, ale kłamać nie potrafisz. Co miał jej powiedzieć? Że wyciągnął długopis z oka tamtego faceta, a nóż wyrzucił na ulicydo pojemnika na śmieci tuż przed tym, jak zabrała go śmieciarka? Że podpalił dom, zniszczyłmiejsce zbrodni i jest współwinny zacierania śladów podwójnego zabójstwa? Była policjantką, onjuż nie. Dzieliła ich przepaść nie do pokonania. Nigdy nie będzie mógł wyznać jej prawdy. Louisena zawsze pozostanie w jego przeszłości. Przyszłości nie mieli. – Powinnaś wracać do domu, Louise. – Ty też. Kupił bilet na autobus dalekobieżny. Czemu wcześniej na to nie wpadł? Nocnym ekspresemjechało się zaskakująco wygodnie, przed świtem był już na Heathrow. Jego odyseja wreszciedobiegła końca. Na lotnisku kupił kawę i czekał, aż jego żona znów stanie na ziemi.
Zgodnie z informacją na tablicy przylotów w Terminalu 3, lot VS 022 nie był opóźniony. Samolotwylądował dwadzieścia minut temu. Opróżnienie takiego wielgachnego ptaka jak airbus A340musiało trochę potrwać. Potem pasażerowie musieli jeszcze, rzecz jasna, przejść przez mękęodbioru bagaży, więc Jackson przełączył się w tryb oczekiwania. Był to stan podobny domedytacji zen, bez myśli, w związku z czym bardzo wygodny. Jackson opanował go do perfekcji,kiedy jeszcze jako prywatny detektyw spędzał długie godziny w samochodzie, czekając, ażw polu jego widzenia znajdzie się zaginiony mąż albo niewierna żona. Przed wyjściem z hali przylotów tłoczyli się ludzie gotowi powitać nowo przybyłych. Jacksonnie widział dotąd w jednym miejscu takiej zbieraniny różnych narodowości, a na pewno niew tak dobrych humorach o tak wczesnej porze. Na obrzeżach tłumu trzymali się znacznie mniejrozentuzjazmowani taksówkarze i szoferzy, dzierżący w dłoniach uniesione tabliczki z logo różnychfirm oraz kartki z odręcznie wypisanymi nazwiskami. Formalnie rzecz biorąc, Jackson należał dopierwszej grupy, lecz identyfikował się raczej z tą drugą. Przez kilka minut panowała cisza i napięcie tłumu rosło, aż w końcu nastąpił wybuchpodniecenia, kiedy automatyczne drzwi otwarły się z sykiem i wyszła przez nie awangardapasażerów pierwszej klasy – mężczyźni w garniturach z bagażem podręcznym, którzy w obliczuwyczekującego tłumu starali się zachować kamienny wyraz twarzy. – Czy to lot z Waszyngtonu? – zagadnął Jackson jakiegoś poirytowanego mężczyznę, którywymamrotał pod nosem potwierdzenie, jakby nie mógł uwierzyć, że kompletnie obcy człowiekzadaje mu takie pytanie, w dodatku z samego rana. Parę minut później drzwi hali przylotów znów się otwarły i popłynął przez nie strumieńpasażerów samolotu. Po pewnym czasie nieco osłabł. Teraz wychodziły głównie umęczonerodziny z dziećmi i niemowlętami. Pochód zamykały osoby na wózkach inwalidzkich. Ani śladu jego żony. * Oczywiście istniało kilka możliwości. Mogła jej zginąć walizka i właśnie wypełniałaodpowiednie dokumenty w miejscu odbioru bagażu. Mogli ją też zatrzymać na cle albo przykontroli paszportowej, rutynowo lub przez przypadek. Jackson spędził kiedyś wiele godzin nalotnisku, bo laminat w jego sfatygowanym paszporcie trochę się odkleił. Odczekał cierpliwiekolejne dwadzieścia minut licząc na to, że Tessa jednak się pojawi. Tym razem nie przepełniałago buddyjska cierpliwość, tylko niepokój psa pasterskiego. Doszedł do wniosku, że musiała się spóźnić na samolot. Wówczas z pewnością by do niegozadzwoniła albo przysłała SMS. Niewykluczone, że Andrew Decker odebrał jej pogodnąwiadomość na smartfonie Jacksona („Musiałam przebukować lot” albo „Skreślili mnie z listypasażerów! Lecę następnym samolotem”). A może pomyliła mu się godzina przylotu? Po wypadku ciągle miał mętlik w głowie – sieczkęzamiast mózgu, tak przynajmniej stwierdziła Louise. Próbował dodzwonić się do Tessy na komórkę z automatu telefonicznego, ale nie miał
kartykredytowej i szybko skończyły mu się drobne. Pieniądze od Reggie wydał niemal w całości nabilet do Londynu. W końcu odszukał przedstawicielkę linii lotniczych o imieniu Lesley, która miała na sobie uniform w takim kolorze, że gdyby wpadła do kadzi z keczupem Heinza, nikt by jej nie zauważył.Poinformowała go, że na liście pasażerów nie było żadnej Tessy Webb. – W takim razie musiała spóźnić się na samolot – powiedział. – W ogóle nie miała rezerwacji na ten lot – odparła Lesley, wpatrując się uważnie w ekranmonitora komputerowego. – Ani na żaden inny. W całej naszej bazie nie ma nikogo o tymimieniu i nazwisku. Może podała mu złą nazwę przewoźnika? Nie widział jej biletu, mogła lecieć liniami BritishAirways, a nie Virgin Atlantic. Kobieta na stanowisku British Airways wyraźnie nie miała ochotyz nim rozmawiać. Mogło chodzić o jego posiniaczoną twarz, temblak albo ogólną aurę desperacji;z wielu powodów mógł wzbudzać niechęć. Wydusiła jednak z siebie, że najbliższy lot z Dulles jestspodziewany za godzinę. Zaczekał więc. Znów ani śladu Tessy. Strawił na czekaniu cały ranek,zanim wreszcie się poddał i pociągiem odchodzącym z lotniska dojechał do dworca Paddington,skąd na piechotę ruszył do Covent Garden. I tak nie miał nic lepszego do roboty. Za resztę pieniędzy od Reggie kupił opakowanie croissantów. Nie mógł się doczekać filiżankimocnej kawy ze swojego przemysłowego ekspresu. Nie pił dobrej kawy, odkąd w środęwczesnym rankiem wyjechał z Londynu. Po drodze przyszło mu do głowy coś, czego wcześniej nie brał pod uwagę, a mianowicie, żeTessa przyleciała wcześniejszym samolotem, dzisiaj nad ranem albo wręcz wczoraj, i na pewnojest zdumiona jego nieobecnością. Niemal w to uwierzył i wesoło pogwizdywał, wdrapując siędo ich orlego gniazdka („miłosnego gniazdka”, jak je kiedyś nazwał, a ona wybuchnęłaśmiechem; Jackson nie wiedział, czy bardziej rozbawił ją wyświechtany frazes czy jegosentymentalizm). Głośno zastukał do drzwi. Rzecz jasna, nie miał kluczy do domu, ale przecież w środku byłajego żona, więc po co mu klucze? Pewnie właśnie odsypia różnicę czasu. Smacznie śpi, zmęczonapodróżą. A może wyskoczyła do sklepu po croissanty albo świeżą kawę dla swojego ukochanego,żeby przynieść je tutaj, do ich miłosnego gniazdka? Belki naszego domu są cedrowe, a krokwiesosnowe. Gdzie ona, kurwa, jest? W sekrecie przed sąsiadem z dołu Jackson trzymał zapasowy klucz do mieszkania ponadnadprożem jego drzwi wejściowych. Nawet gdyby znalazł go tam jakiś złodziej, nigdy by się niedomyślił, że to klucz do innego mieszkania. Ogólnie rzecz biorąc, złodzieje byli oportunistycznymigłupkami. Pomyślał o kluczykach do priusa, ukrytych za puszką farby „Zamglona perła”.W innym życiu byłoby to świetne imię dla Joanny Hunter. Nieodgadniona jak chińska zagadka.Powiedziała mu, że zabiła tamtych dwóch, którzy ją przetrzymywali, bo zamierzali zamordowaćją oraz dziecko, ale nie wiedział, czy mówiła
prawdę. Uniewinniono by ją – był tego prawie pewien – ponieważ działała w samoobronie, ale po takiej jatce jej nazwisko znalazłoby się napierwszych stronach gazet. Do końca życia byłaby kobietą, która zabiła swoich porywaczy, jejdziecko żyłoby z tym piętnem. Jackson doskonale ją rozumiał. Przez ostatnie trzydzieści latuciekała od jednego koszmaru po to tylko, żeby wpaść w sam środek innego. Z ulgą wsunął klucz do zamka i przekręcił. Nareszcie był w domu. Ani śladu Tessy. Żadnej torebki świeżo zmielonej kawy na kuchennym blacie. Żadnychcroissantów. Dokąd odeszła moja umiłowana? * Nie musiał się nawet rozglądać, wystarczyło pociągnąć nosem. Z całą pewnością nie był toaromat kawy. Sądząc po słodkawym zapachu, musiał tu leżeć co najmniej jeden dzień. Obcymężczyzna. U jego stóp upuszczony rosyjski pistolet, makarow albo tokariew, Jackson nie miałpewności. Sporo ich było w użyciu w Zatoce, chłopcy przywozili je do domu jako trofeawojenne. Niewykluczone, że to były wojskowy, który wybrał czyste rozwiązanie i palnął sobiew łeb. Prawdę mówiąc, rozwiązanie nie okazało się czyste, wręcz przeciwnie. Wszędzie byłopełno krwi, substancji mózgowej i jeszcze czegoś. Jackson wolał się z bliska nie przyglądać, niechciał zanieczyścić miejsca przestępstwa. W ciągu minionej doby jedno już zniszczył, więcchociaż to powinien zachować nietknięte. Zważywszy, że gościowi brakowało większości twarzy, Jackson nie potrafił stwierdzić, czy toktoś, kogo znał. Garnitur wyglądał znajomo – był podobnie wymięty jak ten, którego właścicielpodróżował z Jacksonem w pociągu. Niczym niewyróżniający się przeciętniak. Obcy czy nie,czemu ktoś miałby się włamywać, żeby popełnić samobójstwo w jego mieszkaniu? Martwe ciałanie robiły na Jacksonie wrażenia – w swoim czasie naoglądał się ich dostatecznie dużo, żeby sięuodpornić – nie przywykł jednak znajdywać ich we własnym domu. W dodatku, jak się okazało,nigdzie nie znalazł śladów włamania. Okna i zamki w drzwiach były nienaruszone. Ostrożnie, starając się nie wdepnąć w kałużę krwi, zbliżył się do ciała, a następnie kciukiemi palcem wskazującym wyciągnął portfel z wewnętrznej kieszeni trupa. W środku znalazł dwiedobrze sobie znane fotografie oraz prawo jazdy. Przez chwilę wpatrywał się w zdjęcie nadokumencie. Nigdy go nie lubił, z reguły źle wychodził na zdjęciach, ale na tym wyglądał jakuchodźca wojenny. Kusiło go, żeby przeszukać pozostałe kieszenie denata, ale się powstrzymał.Prawo jazdy wszystko wyjaśniało – facet nazywał się Jackson Brodie. Miał ochotę zadzwonić do Louise i powiedzieć jej, że Andrew Decker wreszcie przestałuciekać, ale zamiast tego wykręcił numer alarmowy 999. W oczekiwaniu na nowe karty kredytowe poprosił Josie, żeby przelała mu pieniądze na jego kontointernetowe („Coś ty znowu zmalował, Jacksonie?”). Dysponując
paszportem, mógłby pójść dobanku i wypłacić gotówkę, lecz paszport leżał gdzieś w mieszkaniu, a wszystko, co się tamznajdowało, było poza jego zasięgiem, dopóki policja prowadziła w środku swoje czynności. „Topotencjalne miejsce zbrodni, sir – poinformował go jeden ze śledczych. – Nie mamy pewności,że to było samobójstwo”. „Wiem – odparł Jackson – byłem kiedyś policjantem”. Przed rozmową z Josie zatelefonował do Julii, lecz ta nie była zainteresowana jego kłopotami. Jejsiostra Amelia zmarła w środę podczas operacji („Wystąpiły jakieś komplikacje – łkała – całaAmelia!”). Pieniędzy starczyło mu akurat, żeby przeżyć kilka dni. Wynajął pokój w tanim hotelu w Kings ’ Cross na czas, gdy w mieszkaniu w Covent Garden trwało dochodzenie. Nie planował znów siętam wprowadzić. Nie wyobrażał sobie, że mógłby leżeć z puszką piwa na kanapie w tym samympokoju, w którym ktoś odstrzelił sobie łeb (i to dosłownie). Hotel okazał się zwykłą norą. Rok wcześniej mniej więcej o tej samej porze zatrzymali sięz Marlee w hotelu Le Meurice. Gwiazdkowe zakupy w Paryżu. Wieczorami snuli się po ulicachi oglądali świąteczne wystawy w Galeries Lafayette. A teraz tkwił w tej zapchlonej ruderze w Kings Cross. Jakże nisko upadł! ’ W poniedziałek rano poszedł do Muzeum Brytyjskiego. Nikt tam nigdy nie słyszał o Tessie Webb. „Jest tutaj kustoszem – upierał się Jackson. – W kolekcji sztuki asyryjskiej”. Nie było żadnej Tessy Webb ani Tessy Brodie. Nikt też niewiedział o żadnej konferencji w Waszyngtonie. Jackson poprosił o pomoc niejakiego Nicka, który do niedawna pracował dla Berniego, byłegospeca od komputerów w policji metropolitalnej. Sam Bernie był chwilowo nieuchwytny. Nick oddzwonił z informacją, że żadna Tessa Webb nie uczęszczała do szkoły dla dziewcząt podwezwaniem św. Pawła ani do Keble College w Oxfordzie. Nikt o tym nazwisku nie posiadałnumeru ubezpieczenia społecznego ani prawa jazdy. Jackson był ciekaw, jaką reakcję bywzbudził, zgłaszając na policji zaginięcie swojej marnotrawnej żony. Tylko jak zgłosić zaginięciekogoś, kto najwyraźniej nigdy nie istniał?
Inspektor prowadzący dochodzenie oznajmił mu: – Po sekcji zwłok patolog jest na sto procent pewny, że Andrew Decker się zastrzelił. – Akurat w moim mieszkaniu? – Gdzieś musiał to zrobić. Miał pańskie klucze i adres. Może w pewnym sensie zaczął sięz panem utożsamiać? Nie wiemy, jak zdobył broń, ale ponieważ przez ostatnie trzydzieści lat przebywał w towarzystwie przestępców, prawdopodobnie nie było to trudne. We wtorek wpuszczono go z powrotem do mieszkania w Covent Garden. Odzyskawszy paszport,poszedł prosto do banku, żeby wypłacić pieniądze i odkrył, że nie ma ani pensa. Lokaty równieżprzepadły. – Cwana bestyjka z tej twojej tak zwanej żoneczki – stwierdził z podziwem Nick. – Przeniosławszystko z twoich rachunków na konta, których nie da się wyśledzić. – Sprytne, naprawdęsprytne. Tessa zniknęła, podobnie jak pieniądze oraz Bernie. Wszystko było od początku ukartowane, odtamtego pierwszego „przypadkowego” spotkania na Regent Street. Tessa i Bernie wspólniewymyślili kobietę, która musiała spodobać się Jacksonowi – jej wygląd, sposób bycia, to, comówiła – a on dał się podejść jak koncertowy idiota. Popełnili oszustwo doskonałe, a on okazał siędoskonałym celem. Był tak zmęczony, że nawet nie czuł wściekłości. Ostatecznie nie zapracował na swój majątek,mógł więc uznać, że pieniądze przeszły po prostu w ręce kolejnej osoby, która na nie niezasłużyła.
VI Boże Narodzenie Pies jest tylko pod choinkę „Wierny przyjaciel”. Co miały znaczyć te słowa? Czy odnosiły się do zawartości kosza:wiklinowego kosza z pokrywą, do którego wrzuca się rzeczy do prania, przewiązanego czerwonąatłasową wstążką, czy raczej do osoby, która podrzuciła go na próg ich domu? Wypisano je najednym z tych drogich błyszczących karnecików z reprodukcjami wiktoriańskich widoczkówbożonarodzeniowych, które dołącza się do prezentów. Całość wyglądała bardzo staroświecko.Uchyliwszy pokrywę, człowiek spodziewał się ujrzeć w środku świąteczne smakołyki: pudding ześliwkami i ogromną glazurowaną szynkę, do tego butelki porto oraz madery. Co jak co, ale Louise nie spodziewała się znaleźć w koszu psa. Szczeniaczka, czarnobiałegomalucha. – To border collie, pies pasterski – orzekł fachowo Patrick. – Miałem takiego w dzieciństwie. Kosz znalazł Patrick. Była Wigilia, a oni, milcząc, siedzieli w salonie i słuchali radia.Sielankowa ponadczasowa scena, emanująca rodzinnym ciepłem, która nijak się miała dorzeczywistości. Louise czuła się z niej całkowicie wyłączona, choć przecież znajdowała sięw samym jej centrum. Patrick rozwiązywał krzyżówkę w gazecie, ona zaś przerabiałabożonarodzeniowe kartki, których nie zdążyła w porę wysłać, na pozdrowienia noworoczne.„Przepraszam, że piszę tak późno – dopadła mnie grypa”. Kłamstwo, ale co tam. Na górzezamknięty w swoim pokoju Archie tkwił przed komputerem i gadał z przyjaciółmi. Przez sufitsączyła się zdecydowanie nieświąteczna muzyka. W pewnej chwili ktoś zadzwonił do drzwi.Patrick wstał i poszedł otworzyć. – Widziałeś, kto to był? – spytała go Louise. – Nie – odparł. – Zupełnie nic nie widziałeś? Nawet samochodu? Może chociaż słyszałeś silnik? Musiałeś cośzauważyć! Przecież nie spadł z nieba, ktoś nacisnął dzwonek. – Wyluzuj, Louise. Nie jestem twoim podejrzanym. Może to pies dla Archiego? – Pies? Dla Archiego? Chyba sam w to nie wierzysz. Wiedziała, że to był on. „Wierny przyjaciel” na kilometr zalatywał mdłymsentymentalizmem. Jak wszystko zresztą: kosz, karnecik, wstążka. To musiał być on. Wybiegła na ulicę, tuląc do siebie psiaka. Czuła, że jego serduszko łomocze w rytm
jejwłasnego serca. Tłuściutkie ciałko w jej ramionach wydawało się takie mocne, chociaż ważyłotyle co nic. Stała na środku jezdni i całą siłą woli próbowała ściągnąć Jacksona z powrotem. Napróżno. – Louise, wracaj do środka, bo zamarzniesz. W dzień Bożego Narodzenia pojechała do Livingston. Alison Needler wystawiła dom w Trinityna sprzedaż i szukała czegoś nowego. – Podejrzewam, że pójdzie za bezcen – stwierdziła. – Kto by chciał mieszkać w miejscu, gdziezamordowano trzy osoby? – No nie wiem – odrzekła Louise. – Rynek nieruchomości w Edynburgu jest dość ograniczony. Tydzień wcześniej przywiozła im choinkę; widać było, że Alison nie ma głowy do takichrzeczy. Do tego prezenty: zabawki dla dzieciaków, same hałaśliwe, plastikowe i w krzykliwychkolorach, nic choćby umiarkowanie gustownego albo edukacyjnego. Louise była kiedyśdzieckiem i wiedziała, co się podoba dzieciom. Tym razem dowiozła im to wszystko, czego nie powinno zabraknąć w domu na święta:orzechy, mandarynki, daktyle, czyli rzeczy, których tak naprawdę nikt nie jadł. Do tego butelkęsłodowej whisky i drugą z wódką. „Wódka – powiedziała Alison – mój ulubiony trunek”. Od czasudo czasu Louise zdawało się, że dostrzega inną Alison, tę sprzed małżeństwa z DavidemNeedlerem. Alison przyniosła z kuchni dwa kieliszki, mówiąc: „Ty wolisz whisky, prawda?”.Louise zakryła kieliszek dłonią i odparła: „Nie, dzięki, wystarczy mi sok pomarańczowy albo cośw tym rodzaju”. Brew Alison uniosła się pytająco. „Jesteś w ciąży?” – upewniła się. Louiseryknęła śmiechem i wykrztusiła: „A ty co, wróżka? Nie jestem w ciąży, tylko prowadzę. No co? Co mi się tak przyglądasz? Mówię jak jest, z ręką na sercu. Przysięgam na grób swojej matki: niejestem w ciąży”. A co tam. Drzwi jej serca zostały wyważone i nie mogła ich zamknąć, choćby się starała ze wszystkichsił. A starała się bardzo, nawet umówiła się na zabieg w klinice. Tyle że czasem, kiedy coś razzostanie otwarte, nie da się tego ponownie zamknąć. Nie wszystkie skrzynie pozostają zatrzaśnięte. Zamierzała odejść od Patricka w sylwestra, żeby oboje mogli zacząć Nowy Rok z czystymkontem. Nowy początek, nowe życie. Co za banały, Louise. Byle nie w Boże Narodzenie, tobyłoby okrutne – jego poprzednia żona odeszła w święta, chociaż co prawda nie z własnej woli.Louise nie chciała, żeby odtąd każde Boże Narodzenie kojarzyło mu się z porzuceniem.Z pewnością jeszcze się kiedyś ożeni. Stanowił świetny materiał na męża (wyobraziła sobie, jakze śmiechem mówi do kolejnej żony: „Mam lata praktyki”). Dobry był z niego facet, szkodatylko, że ona okazała się taką złą kobietą. „Miłość jest najważniejsza”, powiedziała jej na odchodnym Joanna Hunter, kiedy Louiserozmawiała z nią po raz trzeci i ostatni. Ta kobieta była twarda jak marmur. – Tak po prostu błąkała się pani przez trzy dni i noce? Twierdzi pani, że niczego nie
pamięta?Ani gdzie pani spała, ani co jadła? Nie wzięła pani ze sobą samochodu ani pieniędzy. Muszęprzyznać, że nic z tego nie rozumiem, doktor Hunter. – Ja też nie, pani nadkomisarz. Proszę mi mówić Jo. Louise przypuszczała, że mogła mocniej ją przycisnąć, poszukać dowodów przestępstwa, naprzykład odzieży, w której lekarka wyszła z domu. Gdzie się podział jej czarny kostium? Albo skądwziął się na ulicy świeżo wymyty prius, z którego ktoś ewidentnie usunął wszelki materiałdowodowy? Na każde pytanie Joanna Hunter wzruszała ramionami i powtarzała, że nic niepamięta. Nie można jej było złamać. Neila Huntera zresztą też nie. Odwołał swoje wcześniejszezeznania na temat Andersona i próby wymuszenia. Może gdyby Louise naprawdę zależało, zdołałaby ją złamać. Mogła jej na przykład podsunąćte dwa ciała, znalezione w spalonym domu w Penicuik, ciała mężczyzn, których tożsamości podwóch tygodniach wciąż nie udało się ustalić. W końcu dzięki rejestrom dentystycznymzidentyfikowali jednego z nich, byłego żołnierza piechoty morskiej. Dziesięć lat wcześniej odszedłze służby i nikt nie wiedział, czym się odtąd zajmował. Tożsamość drugiego pozostała nieznana.Nie zdołali też odnaleźć noża, którym wykończono tego ze zmiażdżoną tchawicą, ani tajemniczegoprzedmiotu, który ktoś wepchnął drugiej ofierze przez oko aż do mózgu. Ogień zniszczył odciskipalców. „Robota zawodowca” – podsumował funkcjonariusz prowadzący śledztwo, kiedyomawiali je na spotkaniu policyjnej grupy roboczej. Nikt się nawet nie zająknął, że cała sprawa może mieć jakikolwiek związek z osobą JoannyHunter. Lekarka zniknęła, po czym się odnalazła. Koniec, kropka. Anderson gładko się wywinął,Neil Hunter zaś miał stanąć przed sądem za umyślne podpalenie w celu wyłudzeniaodszkodowania. Śmierć Marcusa była przez kilka dni wiadomością numer jeden. „Bohaterski policjant” i takdalej. Po tygodniu jego matka zdecydowała o odłączeniu go od aparatury podtrzymującej życie,więc pogrzeb odbył się tuż przed świętami. „Dla mnie to bez różnicy – stwierdziła. – Odtąd niebędzie już żadnych świąt”. Nazajutrz po pogrzebie o trzeciej nad ranem skoczyła z MostuPółnocnego. Też powinna dostać medal. Jeśli chodzi o Deckera, Louise nie potrafiła pojąć, co się właściwie stało. – Odwiedziła go pani w więzieniu – zwróciła się do Joanny Hunter. – Dlaczego? Co mu panipowiedziała? – W sumie niewiele – odparła lekarka. – To i owo. Wie pani, jak to zwykle bywa. – Nie, nie wiem. Joanna Hunter ubierała choinkę tanimi szklanymi bombkami z taką pieczołowitością, jakby tobyły szlachetne klejnoty. – Bardzo żałował tego, co zrobił. W więzieniu się nawrócił – dodała,przyglądając się trzymanemu w dłoni białemu aniołowi, który miał trafić na czubek drzewka. – Tak, na katolicyzm – sprecyzowała Louise. – A potem się zabił. Musiał wiedzieć, że jakokatolik skazuje się na wieczne potępienie.
– Cóż, może uznał, że właśnie na to zasłużył – stwierdziła Joanna Hunter, wspinając się nadrabinkę, żeby dosięgnąć czubka choinki. – Pani potrafi strzelać – zauważyła Louise, przytrzymując drabinkę. – Owszem. Ale to nie ja pociągnęłam za spust. „Faktycznie – pomyślała Louise – tylko przekonałaś go do tego w taki czy inny sposób”. – Odwiedziłam Deckera, bo chciałam, żeby zrozumiał, co zrobił – powiedziała Joanna Hunter,mocując anioła. – Chciałam, żeby wiedział, że całkiem bez powodu odebrał ludziom życie. Możewidok mnie dorosłej, z dzieckiem na ręku, wreszcie mu to uświadomił. Może zrozumiał, jacymogliby być Jessica i Joseph. Dobre wytłumaczenie, uznała Louise. Bardzo racjonalne. Godne lekarza. Któż jednak mógłwiedzieć, co jeszcze wyszeptała mu tamtego dnia w pokoju odwiedzin? Wzięła ze sobą dziecko! To, co dobre i złe w jej życiu, spotkało się w jednym pomieszczeniui zło zostało pokonane. Gdyby Louise kiedykolwiek znalazła się w niebezpieczeństwie, gdybyutknęła ciemną nocą w ślepej uliczce i nie miała dokąd uciekać, chciałaby mieć po swojej stronieJoannę Hunter. Zdecydowanie wolała walczyć z nią ramię w ramię niż przeciwko niej. Czy lekarka poczuła satysfakcję na wieść, że Decker palnął sobie w łeb? Louise nie czułasatysfakcji, kiedy David Needler się zastrzelił. To było zbyt łatwe. Shipman, West, ThomasHamilton do końca zachowali kontrolę i sami odebrali sobie życie. Louise wolałaby postawićNeedlera przed plutonem egzekucyjnym, zobaczyć na jego twarzy przerażenie w chwili, gdyuświadomiłby sobie, że sam również zostanie unicestwiony. Joanna Hunter zeszła z drabinki i zapaliła lampki na choince. – Gotowe – oznajmiła. – Czyż to nie uroczy widok, pani nadkomisarz? – Proszę mi mówić Louise. – Na zdrowie – powiedziała Louise, stukając się szklanką soku pomarańczowego z Alison, któraodparła: – Na zdrowie. – Dostałam na święta szczeniaczka – pochwaliła się małym Needlerom. – Jak trochę podrośnie,przyprowadzę go, żeby was poznał. – Jak go pani nazwie? – spytał ją Cameron. – Jackson – odrzekła Louise. – Dziwne imię dla psa – zauważyła Simone. – Tak – przyznała Louise. – Wiem.
Chwała na wysokości, a pokój na ziemi – Wesołych świąt – powiedziała doktor Hunter, wznosząc do góry kubek. Uczciłybożonarodzeniowy poranek kawą, kruchymi babeczkami z nadzieniem bakaliowym oraz krememz masła, cukru i brandy na śniadanie. („Och, na litość boską! Dlaczego nie?” – stwierdziła doktorHunter). Dziecko zjadło owsiankę i gotowane jajko. Potem pod choinką otworzyli prezenty.Dziecko dostało pieska na patyku do popychania, który przypominał trochę labradora, ale i takbardziej interesowało je kolorowe opakowanie. Sadie jako prawdziwy pies dostała piękną obrożęi nową piłkę, która odbijała się do sufitu. Reggie aż się popłakała, kiedy doktor Hunter podarowałajej całkiem nowiutki PowerBook, którego nikt nie mógł jej odebrać. Ona kupiła doktor Huntertylko aksamitną apaszkę, co prawda bardzo ładną, z Jennersa. Wydała na nią ostatnie pieniądze. Jackson Brodie nalegał, żeby przyjęła od niego czek na kwotę znacznie przewyższającąpożyczoną sumę, chociaż protestowała, że nie ma takiej potrzeby. Kiedy poszła do bankuzrealizować czek i wpłacić pieniądze na konto, usłyszała, że „będą musieli zwrócić go wystawcy”,co – jak wyjaśnił jej pan Hussain – oznaczało, że czek nie ma pokrycia i wbrew temu, co mówiło swoim majątku, Jackson Brodie nie ma w ogóle pieniędzy. No tak. Człowiek myśli, że kogoś zna,a ten ktoś okazuje się całkiem inny. Jackson wciąż do niej należał, lecz Reggie nie była pewna, czynadal go chce. Tymczasem zamieszkała z doktor Hunter. „Dopóki czegoś nie znajdziesz – powiedziała lekarka – ale jeśli zechcesz, możesz tu zostać na stałe. Byłoby miło, prawda?”. Właściwie nie rozmawiały o tym, co się stało. Pewnych tematów lepiej nie poruszać. Naprzykład słowem nie wspomniały o tym, czyją krew mieli na sobie doktor Hunter i dziecko.Jackson nie wpuścił wtedy Reggie do środka („Ani się waż!”), więc nie wiedziała, kto był w domuani co się właściwie stało. Najwyraźniej coś złego. Nieodwracalnego. Rzecz jasna później przeczytała w „Evening News” o ciałach dwóch niezidentyfikowanychmężczyzn znalezionych w spalonym domu oraz ich zagadkowej śmierci. Przyszło jej do głowy,że ktoś, kto jest gotów na wszystko, żeby chronić swoje dziecko, powinien być w tej sprawienaturalnym podejrzanym, ale najwyraźniej nikt poza nią na to nie wpadł. Ilekroć policjaprzesłuchiwała doktor Hunter odnośnie do jej zaginięcia, lekarka za każdym razem powtarzała tosamo: wyszła się przejść i doznała zaniku pamięci. Czyste wariactwo. Ponieważ nie mieli innegowyjścia, musieli jej uwierzyć. „Jak myślisz, Reggie? Co się naprawdę stało?” – spytała ją nadkomisarz Monroe, a Reggieodparła: „Słowo honoru, nie wiem”, co było prawdą, całą prawdą i tylko prawdą. Przez cały dzień Bożego Narodzenia doktor Hunter nie rozstawała się z apaszką. Mówiła, że nigdy nie miała ładniejszej. Wypiły szampana, zjadły pieczoną gęś i świąteczny pudding. Dzieckodostało różowe lody, po czym usnęło Reggie na kolanach, kiedy oglądali Opowieść wigilijną Muppetów. Ogólnie rzecz biorąc, były to najlepsze święta Reggie. Gdyby jeszcze żyła mama,byłoby wręcz idealnie.
Pani MacDonald została pochowana tuż przed Bożym Narodzeniem. Na pogrzebie stawili sięsierżant Wiseman i ten drugi policjant o azjatyckich rysach twarzy, co Reggie uznała za coświęcej niż tylko dopełnienie obowiązku. Uroczystość była tradycyjnie chrześcijańska, ponieważwyznawana przez zmarłą dziwna religia nie obejmowała pogrzebów. Większość jejwspółwyznawców (pięcioro z ośmiorga) zabrało głos na temat porwania Kościoła i wielkiegoucisku. Reggie wstała i powiedziała: „Pani MacDonald zawsze była dla mnie dobra”, po czymdodała jeszcze kilka komplementów, na które pani MacDonald w zasadzie nie zasługiwała. Niemożna przecież źle mówić o zmarłych – no, chyba że chodziłoby o Hitlera albo o mordercęrodziny doktor Hunter. Nikt z zebranych nie wspomniał, że starsza pani spowodowała katastrofękolejową w Musselburghu. Najwyraźniej śmierć rozgrzeszała ludzi z wielu win. Reggie skorzystała z usług tej samej firmy, która zorganizowała pogrzeb mamy. Wybrałanawet ten sam hymn Trwaj przy mnie. Na koniec podeszła do pani MacDonald, która leżała w otwartej trumnie wyściełanej białym aksamitem poliestrowym – nauczycielka do końcazachowała upodobanie do sztucznych tkanin. Przedsiębiorca pogrzebowy zapytał ją: „Chciałabyśzostać sama?”. Reggie ze smutkiem przytaknęła. Kiedy wyszedł, wetknęła do trumny wszystkiefoliowe woreczki z heroiną, które znalazła ukryte w wydrążonych wnętrzach książek z biblioteczkiklasyki Loeba. Jedno było pewne: pani MacDonald była ostatnią osobą, której mogły zaszkodzićnarkotyki. Po wyjęciu woreczków ze skrytek Reggie schowała je na półce w garażu doktor Hunterza puszkami z farbą, ponieważ, jak zawsze powtarzała lekarka, nikt tam nigdy nie zaglądał. Została sprofanowana nie cała biblioteczka klasyki, lecz całkiem spora jej część. Reggiezważyła heroinę na staroświeckiej wadze pani MacDonald. Był tego prawie kilogram, czyli kupaszmalu. Domyśliła się, że Billy musiał podkradać towar, którym handlował. Nie miała okazji gozapytać, bo się nie widzieli. Teraz pani MacDonald poszła z dymem wraz ze wszystkimiworeczkami, więc Rudy i Blondas nigdy nie odzyskają swoich narkotyków. Musieli wiedzieć, żeBilly chował heroinę w wydaniach klasyki Loeba, ale raczej nie przypuszczali, że w salonie paniMacDonald jest ich cała biblioteczka. Pani MacDonald zarządziła w testamencie, aby jej dom został sprzedany, a pieniądzepodzielone pomiędzy jej kościół i Reggie, miała więc za co studiować – ot, tak. * – Jak twój brat spędza święta? – spytała ją doktor Hunter. – Nie wiem. Pewnie z kolegami. Jedna prawda i jedno kłamstwo, bo jak można spędzać święta z kolegami, jeżeli się ich nie ma?Reggie nie miała pojęcia, co się dzieje z Billym. Prędzej czy później znowu się pojawi, jakzwykle nie w porę. Czarna owca rodziny. Zastanowiła ją jedna rzecz: skąd doktor Hunter wiedziała o Billym? Reggie była całkiempewna, że nigdy nie wspominała jej o bracie. Kolejna pozycja na liście zagadek związanychz doktor Hunter. Tyle ich było, że można by nimi zapełnić całą graciarnię na piętrze.
Pan Hunter nie spędził z nimi pierwszego dnia Bożego Narodzenia. Według doktor Hunter miałzajrzeć w drugi dzień świąt, żeby złożyć życzenia dziecku. Postawiono mu zarzut umyślnegopodpalenia jednego z jego salonów z automatami do gry. Zwolniony za kaucją zamieszkałw podrzędnym pensjonacie w Polwarth i czekał, aż doktor Hunter zdecyduje, czy przyjąć goz powrotem do swojego życia. Można się było domyślić, że już podjęła decyzję. Wszystkowskazywało na to, że jej mąż zostanie bankrutem. Całe szczęście dom był na jej nazwisko. „Pewnie starał się, jak mógł” – zauważyła Reggie zdziwiona, że staje w obronie pana Huntera,który przecież nigdy nic dla niej nie zrobił. Doktor Hunter odparła jednak: „Niewystarczająco”.Dodała, że na miejscu męża zrobiłaby wszystko, żeby odzyskać rodzinę. „Absolutnie wszystko” –podkreśliła z przejęciem, żeby Reggie nie miała wątpliwości, że dla bliskiej osoby poruszyłabyniebo i ziemię. Dobrze było wiedzieć, że i ona, Reggie Chase, biedna sierotka, wybawicielkaJacksona Brodiego, pomocnica doktor Hunter, córka Jackie, również zalicza się do tego gronawybrańców. Na dobre i na złe, cały świat stał przed nią otworem. Vivat Regina! Niech nam Bóg błogosławi, każdemu z nas Przygarbiony Billy mijał kolejne rozświetlone okna na swojej ulicy. Z balkonu sąsiedniego blokuzwisał ogromny nadmuchiwany Mikołaj; wyglądało to, jakby się wdrapywał do czyjegośmieszkania. The Inch było beznadziejne w święta. Edynburg był beznadziejny w święta.Podobnie jak cała Szkocja, Ziemia oraz wszechświat. W dzień Bożego Narodzenia wszędzie byłobeznadziejnie. U Pakistańca kupił fajki – dobrze, że chociaż tam było otwarte. Myślał, że zabije tęsmarkulę, swoją siostrę. I o mały włos by ją zabił. Niewykluczone, że będzie trzeba pryskać z miasta. Wyjedzie gdzieś, gdzie nikt go nie zna,i zacznie wszystko od początku. Na przykład w Dundee. „Jesteś takim przedsiębiorczymchłopcem” – powtarzała mu ta świętojebliwa stara krowa, kiedy wpadał, żeby wymienić korki,przetkać zlew albo coś w tym rodzaju. Przy okazji zdejmował z półki książkę, utykał w środkutowar i odkładał na miejsce. Wiedział, że Reggie nie wolno tam zaglądać, a stara krowa z powoduślepoty już nie czytała, sądził więc, że jego skarb jest bezpieczny. Dobrze przynajmniej, że miał jeszcze pieniądze, które ukochana doktórka Reggie zapłaciła muza makarowa. Nie miał pojęcia, na co jej była broń. Dziwny jest ten świat, jak mawiała ichmamuńcia. Minęła go chwiejnie jakaś stara pijaczka, rzucając: – Wesołych Świąt, synku! – Spierdalaj, ty stara cipo – mruknął Billy i oboje parsknęli śmiechem.
Więcej na: www.ebook4all.pl Odnaleziona Most Westminsterski o świcie. Był taki wiersz, lecz Jackson z ulgą stwierdził, że nie pamięta z niegoani słowa. Co za mróz. Miasto było wyludnione jak o żadnej innej porze dnia. Nie tak wyobrażałsobie dzień Bożego Narodzenia. Nie spodziewał się, że spędzi go sam, kompletnie spłukany, w tymcholernym mieście. Zamierzali z Tessą wykupić w ostatniej chwili wycieczkę w jakieś gorącei stosunkowo nieświąteczne miejsce. – Nie przepadam za Gwiazdką – zwierzyła mu się. – A ty? – Nigdy się nad tym nie zastanawiałem – odparł. – Afryka Północna – zdecydowała, przesuwając palcem wzdłuż jego kręgosłupa, aż zamruczałjak kot. – Polecimy do Egiptu. Myślę, że będę cię mogła podszkolić. Z zabytków i w ogóle. – Nie mogę się doczekać – szepnął. – Tych zabytków i w ogóle. Minęło go dwóch młodych mężczyzn, wciąż pijanych po wigilijnych ekscesach. Obrzucili godziwnym spojrzeniem, może dlatego, że spoglądał w wody Tamizy z takim napięciem, jakbyrozważał skok w ich lodowatą toń. Nie rozważał żadnego skoku. Wystarczy, że jego brat się zabił;Jackson nie zamierzał robić czegoś takiego własnej córce. Tamtych dwóch wzięło go pewnie zażałosnego patałacha, który nie ma dokąd pójść, nie ma rodziny, w której cieple mógłby się ogrzaćw ten świąteczny czas. Mieli rację. W ręku trzymał foliową torebkę z włosem Nathana. „Była w kieszeni pana kurtki” – powiedziała Reggie. Zwróciła mu także pocztówkę, jedną z tych, które Marlee przysłała muz Brugii. „Tęsknię! Całuję!”. Widokówka wyglądała, jakby przetrwała wojnę. To zabawne, ale musiał przyznać, że tęskni za Reggie bardziej niż za rodzoną córką. Marleemiała wokół mnóstwo ludzi, którym na niej zależało; Reggie mogła ich policzyć na palcachjednej ręki. „Wszyscy jesteśmy samotni, panie Brodie, dlatego musimy się troszczyć o siebienawzajem”. Domyślił się, że to świąteczny nastrój tak na nią podziałał. Nie uratował jej życia(„Jeszcze nie” – podkreśliła), nie spłacił długu spisanego własną krwią. Ciekawe, co teraz robi tamta kobieta z gór. Czy właśnie budzi się w łóżku, w domuwypełnionym dźwiękami płynących z radia kolęd i zapachem pieczonego indyka, czy wciążmaszeruje po pustych drogach wśród ośnieżonych szczytów, smagana wiatrem i deszczem? Wszędzie były jakieś niedokończone sprawy. Pytania bez odpowiedzi. Zawsze sobie wyobrażał, że tuż przed śmiercią następuje taki moment, kiedy wszystko staje się jasne:niedokończone sprawy zostają domknięte, na każde pytanie znajduje się odpowiedź, to, cozagubione, nareszcie się odnajduje, a człowiek myśli sobie: „No tak, teraz już rozumiem!”,i spokojnie może odejść w mrok albo w światło. Tyle że nic takiego się nie
wydarzyło, kiedy samumarł (niemal słyszał doktor Foster, mówiącą: „Tylko na chwilę”), więc może to były tylkopobożne życzenia. Tajemnice na wieki pozostają nierozwikłane. Jak się tak nad tym zastanowić,znaczyłoby to, że trzeba robić wszystko póki się da, żeby jeszcze za życia uporządkować, co sięda. Szukać odpowiedzi, rozwiązywać zagadki, być dobrym detektywem. Krzyżowcem. Pierwotnie zamierzał oddać włos Nathana do analizy DNA. Nathan spędzi ten poranek orazcałe Boże Narodzenie na wsi z Julią i panem Fagasem. Jackson miętosił w palcach brudnątorebkę. Postąpiłby szlachetnie, gdyby wrzucił ją do rzeki, pozwolił jej odpłynąć z prądemi zostawił tym samym Nathana w spokoju; tak przypuszczał. Ale to mroźne, szare i jakżeangielskie Boże Narodzenie nie nastrajało go zbyt szlachetnie. Wszystko stracił. Nową żonę,poprzednią żonę, pieniądze, dom. Schował torebkę z włosem z powrotem do kieszeni. Tessa nie dostała wszystkiego. Sprzedaż jego domu we Francji się przeciągnęła i pieniądzetrafiły na jego konto przed samymi świętami. Nie była to suma do pogardzenia, więc – jakzauważyła Josie – Jackson znów spadł na cztery łapy. Pora zapomnieć, zacząć od nowa. Trochę późno jak na nowy początek. Może po prostu był zastarym psem, żeby go można było nauczyć nowych sztuczek? Doszedł do wniosku, że gorzej chyba nie można się czuć. Nagle przypomniało mu się, jakodnalazł Joannę, i ta myśl była niczym promień słońca, niosący pocieszenie nawetw najczarniejszą noc. Nie chodziło o ten drugi raz, kiedy ujrzał ją zalaną krwią, lecz o pierwszy, o tamtą ciepłą nocna wsi w Devonie. Pamiętał, że światło jego latarki zatoczyło szeroki łuk, omiatając łany pszenicy.Zauważył ją dosłownie w ostatniej chwili; niewiele brakowało, a potknąłby się o nieruchomeciałko. W pierwszej chwili pomyślał, że nie żyje. W ciągu dwunastu miesięcy, jakie nastąpiły pojego dwunastych urodzinach, był świadkiem agonii matki w szpitalu, patrzył na ciało siostrybezceremonialnie wyciągane z kanału, wreszcie znalazł powieszonego brata. Miał dopierodziewiętnaście lat i wiedział, że nie zniesie śmierci tej dziewczynki, że jej śmierć rozerwie tęnędzną resztkę serca, jaka mu pozostała, on zaś przestanie być starszym szeregowym Brodiemz pułku piechoty księcia Walii, wchodzącego w skład Yorkshire Regiment, i zmieni sięw przestraszone dziecko, na zawsze uwięzione samo w ciemności. Ona jednak poruszyła się przez sen. Jacksona ogarnęło takie wzruszenie, że przez chwilę niemógł wydobyć z siebie głosu. Potem odchrząknął, wyciągnął do góry rękę i krzyknął głośniej niż kiedykolwiek wcześniej i kiedykolwiek potem: „Tutaj! Znalazłem ją, jest tutaj!”. Później wziął ją na ręce i przytulił ostrożnie, jakby była ze szkła, jakby była najcenniejszym,najbardziej cudownym i nadzwyczajnym dzieckiem, jakie chodziło po Ziemi, a zwracając się dopierwszej osoby, która do nich podbiegła – posterunkowego policji – powiedział: „Niech panpatrzy, nie ma nawet jednego zadrapania”. Scout
Tak brzmiało imię psa. – Strasznie długo nie mogłam sobie przypomnieć – powiedziała. Nakryła serce rozpostartymi dłońmi, jakby chciała zatrzymać coś wyrywającego jej sięz piersi na wolność. Przypominała ptaszka, który przyciska skrzydełka do tułowia. – Scout – powtórzyła, zwracając się do Reggie. – Dobry był z niego pies. – Na pewno, pani doktor – odparła Reggie. – Na pewno. – „Raz i dwa, raz i dwa, pewna pani miała psa” – powiedziała doktor Hunter do Sadie. – „Kraczą głośno wrony, kra, kra, kra! Marzną nam ogony, kra, kra, kra!” – zanuciła dziecku. A do Reggie powiedziała: Lata, lata ptaszek Przyfrunął pod daszek. Stroszy piórka, podskakuje, Radość wielką wyćwierkuje. Idzie, idzie chłopak, Naszła go ochota. Mam ja strzelbę nienabitą, Za to procę znakomitą. Byle dobrze wycelować I okazji nie zmarnować. Zaraz spadnie ptaszek mały Rosół będzie doskonały. Na co Reggie wyrecytowała: Zmyka, zmyka ptaszek Hen, za dom, za lasek. Skrzydełkami klap, klap, klap I odleciał sobie w świat. Po czym obie zaklaskały w dłonie, a dziecko się roześmiało i też zaczęło klaskać.
Pragnę podziękować następującym osobom za pomoc i fachowe informacje, których mi nieskąpiły (jeżeli w powieści są jakieś nieścisłości, najmocniej przepraszam – to wyłącznie mojawina): Martinowi Auldowi, podinspektorowi Malcolmowi R. Dicksonowi (policja szkocka), RussellowiEqui, nadinspektorowi Malcolmowi Grahamowi (policja szkocka), mojemu kuzynowi majorowiMichaelowi Keechowi, doktorowi Dougowi Lyle’owi, nadinspektorowi Craigowi Naylorowi(policja szkocka), Bradleyowi Rose, nadinspektorowi Eddiemu Thompsonowi (policja londyńska),doktorowi Anthony’emu Toftowi, wreszcie mojemu kuzynowi Timothy’emu Edwardsowi – niemniej ważnemu od wyżej wymienionych osób – za tytuł. Geografię doliny Wensleydale potraktowałam dość beztrosko, podobnie jak południowo-zachodniego Edynburga. Wybaczcie – swoboda wypowiedzi literackiej i tak dalej. Poza tymnigdy nie widziałam konia na łące w Midmar, co nie znaczy, że żaden się tam nigdy nie pojawi. Przypisy końcowe 1. Fragment Ody do słowika Johna Keatsa w przekładzie Zygmunta Kubiaka (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki). [wróć] 2. Chodzi o Wickermana (wiklinowego pana), ponadnaturalnych rozmiarów kukłę paloną podczas celtyckiego rytuału związanego z urodzajem. W jej wnętrzu umieszczano żywą ofiarę – człowieka albo zwierzę. [wróć] 3. (łac.) Witaj i żegnaj zarazem. [wróć] 4. Ernest Hemingway, Jasne, dobrze oświetlone miejsce w przekładzie Miry Michałowskiej; nada (hiszp.) – nic. [wróć] 5. (hiszp.) Wszystko i nic; tamże. [wróć] 6. (łac.) „Ja lękam się Danajów, chociaż niosą dary”; Wergiliusz, Eneida w przekładzie ks. Tadeusza Karyłowskiego. [wróć] 7. (łac.) Do wielkich osiągnięć przez trudności. [wróć] 8. Psalm 23, za Biblią Tysiąclecia. [wróć] 9. Virginia Woolf, Pani Dalloway w przekładzie Krystyny Tarnowskiej. [wróć] 10. (łac.) Cokolwiek. [wróć] 11. William Szekspir, Henryk IV, część I w przekładzie Leona Ulricha. [wróć]
12. Christopher Marlowe, Tragiczna historia doktora Fausta w przekładzie Juliusza Kydryńskiego. [wróć] 13. Fragment ballady Sir Patrick Spens anonimowego autorstwa w przekładzie Stanisława Barańczaka. [wróć] 14. Homer, Iliada w przekładzie Franciszka Ksawerego Dmochowskiego. [wróć] 15. (łac.) W ostateczności. [wróć] 16. Christopher Marlowe, Tragiczna historia doktora Fausta w przekładzie Juliusza Kydryńskiego. [wróć] 17. Tamże. [wróć] 18. Multi-Agency Public Protection Arrangements (MAPPA) – brytyjski program, w którego ramach służby policyjne, nadzoru kuratorskiego oraz więziennictwa współpracują ze sobą, aby ochronić społeczeństwo przed sprawcami przestępstw z użyciem przemocy i na tle seksualnym. [wróć] 19. Anonim, Sir Patrick Spens w przekładzie Stanisława Barańczaka. [wróć] 20. Fragment Ody do słowika Johna Keatsa w przekładzie Zygmunta Kubiaka. [wróć]21. William Szekspir, Makbet w przekładzie Leona Ulricha. [wróć] 22. Tamże. [wróć] 23. W Wielkiej Brytanii w ostatki jada się naleśniki. Dzień Naleśnika przypada we wtorek przed Środą Popielcową. [wróć] 24. (hiszp.) Wszystko i nic. [wróć] 25. (franc.) Ona wraca. [wróć] 26. (łac.) Do światła. [wróć] 27. (łac.) Niech się stanie światłość. [wróć] 28. Edgar Allan Poe, Kruk w przekładzie Stanisława Barańczaka. [wróć] 29. List Pliniusza Młodszego do Tacyta w przekładzie Janiny NiemirskiejPliszczyńskiej. [wróć]30. George Byron, Zagłada wojsk Sennacheryba w przekładzie Stanisława Barańczaka. [wróć]31. Psalm 137, za Biblią Tysiąclecia. [wróć] 32. Tamże. [wróć]
33. Robert Burns, Ma miłość jest jak róży krew… w przekładzie Zofii Kierszys. [wróć]34. (franc.) Szaleństwo we dwoje. [wróć] 35. Christopher Marlowe, Tragiczna historia doktora Fausta w przekładzie Juliusza Kydryńskiego. [wróć] 36. (franc.) Miejsce. [wróć] 37. William Szekspir, Makbet w przekładzie Leona Ulricha. [wróć] 38. Księga Rodzaju, za Biblią Tysiąclecia. [wróć] 39. Homer, Iliada w przekładzie Franciszka Ksawerego Dmochowskiego. [wróć] 40. (franc.) W gronie rodziny. [wróć] 41. Anonim, Sir Patrick Spens w przekładzie Stanisława Barańczaka. [wróć] 42. (franc.) Szukajcie ciotki. [wróć] 43. Owidiusz, Metamorfozy, księga I w przekładzie Brunona Kicińskiego. [wróć] 44. Ostatnie słowa kapitana Lawrence’a Oatesa, brytyjskiego polarnika, uczestnika wyprawy Roberta Scotta, zanim oddalił się od swoich towarzyszy; jego ciała nigdy nie odnaleziono. [wróć] 45. (łac.) „Broń i męża opiewam”; Wergiliusz, Eneida w przekładzie ks. Tadeusza Karyłowskiego. [wróć] 46. Cytat z filmu W samo południe w reżyserii Freda Zinnemanna. [wróć] 47. (franc.) Reguła gry. [wróć] 48. Fragment wiersza Wiosna i jesień Gerarda Manleya Hopkinsa w przekładzie Stanisława Barańczaka. [wróć] 49. Fragment wiersza Przystając pod lasem w śnieżny wieczór Roberta Frosta w przekładzie Stanisława Barańczaka. [wróć]