Jordan Penny Jedwabna opowieść Grzechy Oprzyj się wszystkiemu, z wyjątkiem pokusy... Londyn, lata pięćdziesiąte XX wieku. Cztery dziewczyny przekonują...
20 downloads
23 Views
2MB Size
Jordan Penny Jedwabna opowieść Grzechy
Oprzyj się wszystkiemu, z wyjątkiem pokusy... Londyn, lata pięćdziesiąte XX wieku. Cztery dziewczyny przekonują się, że życie nie zawsze układa się po ich myśli. Uwielbiająca intrygi Emerald zawsze dostaje to, czego pragnie. Teraz zaplanowała sobie partię z królewskiego rodu. Rose, nieślubna córka owianego złą sławą playboya i chińskiej prostytutki, zawsze czuła się jak wyrzutek, a teraz ozdabia okładki „Vogue’a”. Zbuntowana Janey zrobi wszystko, żeby przebić się do świata mody. Pracowita Ella jest zaś w siódmym niebie, kiedy dowiaduje się, że zostanie wysłana do Nowego Jorku, by tam szlifować swój talent dziennikarski. Każda z nich nawiguje po oceanie pełnym cierpienia i najeżonym pułapkami – ale czy wszystkie dostaną w końcu to, na czym tak bardzo im zależy?
Część pierwsza
Rozdział 1 Londyn, styczeń 1957 roku Rose Pickford odetchnęła z ulgą, gdy otworzyła drzwi i weszła do pełnego ciepła wnętrza sklepu swojej ciotki Amber przy Walton Street, znajomo pachnącego wanilią i różami - kompozycją zapachową stworzoną specjalnie dla ciotki. Któregoś dnia, tak przynajmniej twierdziła ciotka, Rose nie tylko będzie zarządzać tym ekskluzywnym sklepem w Chelsea, gdzie sprzedawano tkaniny dekoracyjne pochodzące z rodzinnej fabryki jedwabiu w Macclesfield, ale także doradzać klientom, jak w najbardziej wyszukany i stylowy sposób zmienić wnętrze ich domu. Któregoś dnia. Tymczasem Rose była świeżo upieczoną absolwentką akademii sztuki, pracującą jako dziewczyna na posyłki u Ivora Hammonda, jednego z najbardziej prestiżowych projektantów wnętrz. - Witaj, Rose, zamierzaliśmy właśnie napić się herbaty Przyłączysz się? Rose uśmiechnęła się z wdzięcznością. - Tak, dziękuję, Anno. Anna Polaski, która obecnie prowadziła sklep, przybyła do Anglii razem z mężem Paulem, muzykiem z Polski, zaraz po wybuchu drugiej wojny światowej. Anna była dla niej zawsze bardzo uprzejma i Rose podejrzewała, że jej współczuje - może wiedziała, że Rose w pewnym sensie też uważa się zą outsiderkę? - Nienawidzę stycznia. To okropny miesiąc, jest tak zimno i smutno -powiedziała Rose, ściągając przepiękne rękawiczki z delikatnej włoskiej skórki, które dostała w prezencie świątecznym od Amber.
- Ty to nazywasz zimnem? W Polsce mamy prawdziwe zimy ze śniegiem sięgającym kilku metrów - odrzekła Anna. - Wkrótce zjemy lunch -dodała. - Przyniosłam trochę domowej zupy jarzynowej. Jeśli masz ochotę, z przyjemnością cię ugościmy. - Z miłą chęcią - odparła Rose - ale nie mogę. Muszę być z powrotem o wpół do drugiej, tak żeby Piers mógł wyjść i dokonać pomiarów na nowe zamówienie. Piers Jeffries był starszym asystentem Ivora, przystojnym młodym mężczyzną, który udawał, że lubi Rose, a jednocześnie zawsze jakoś mu się udawało obwiniać ją o wszystko, co szło nie tak, jak iść powinno. Piers niby to solidaryzował się z nią, a nawet brał ją w obronę przed ich niecierpliwym i porywczym mocodawcą, Rose podejrzewała jednak, ze w duchu cieszy się z jej potknięć. - Muszę sprawdzić pochodzenie jednego z projektów mojego ciotecznego dziadka - wyjaśniła Rose. - Ivor znalazł klienta, który chce wykorzystać ten projekt i interesuje go jego proweniencja. Kłopot w tym, ze nie zna jego nazwy, potrafi go tylko opisać. Anna parsknęła lekceważącym śmiechem. - I pewnie mu się wydaje, że zdołasz odszukać ten projekt w ciągu pół godziny! Czy nie uświadomiłaś mu, że twój cioteczny dziadek pozostawił szkice ponad dwustu różnych projektów? ~ Ivor wpadł w lekką panikę. Klient jest niecierpliwy i chce, żeby prace ruszyły jak najszybciej, dlatego Ivor obiecał mu tę informację dziś po południu. Jego zdaniem, nie jest to zadanie niezwykłe i nie powinno nam sprawić żadnej trudności. Wydaje mi się, ze chodzi o jeden z projektów z architektonicznym motywem greckiego fryzu, dlatego zacznę może od tego katalogu. - W takim razie biegnij na górę, a ja zaraz przyślę tam Belindę z filiżanką herbaty Cały dolny poziom sklepu służył jako salon wystawienniczy, natomiast księgi z wzorami projektów trzymano na górze w pracowni, będącej zarazem pomieszczeniem biurowym. Ponieważ jej ciotka gromadziła wszystkie notatki oraz wzory projektów w sposób niezwykle drobiazgowy, znalezienie właściwego materiału
nie zajęło Rose wiele czasu. Ozdobiona imponującym greckim fryzem tkanina była dostępna w czterech kolorach: ciepłym czerwonym, szafirowym, ciemnozielonym i intensywnym złotożółtym. Inspiracją dla tego wzoru był oryginalny fryz, przechowywany w londyńskim muzeum, który jej cioteczny dziadek skopiował na papier. Jeśli wierzyć zachowanym notatkom, oryginalny kamienny fryz został przywieziony w latach osiemdziesiątych XVIII wieku przez hrabiego Carswortha z jego wielkiej kontynentalnej podróży. Zapisawszy sobie te informacje, Rose dopiła zimną herbatę i zeszła po schodach. Na dworze było jeszcze zimniej. Wiejący ze wschodu wiatr przeszywał ją do szpiku kości pomimo grubego, ciepłego płaszcza z kaszmiru w kolorze morskim. Ciotka podarowała go jej, kiedy Rose zaczęła pracę. Jak twierdziła Amber, taki płaszcz robi „odpowiednie wrażenie". Odpowiednie wrażenie... Oczy Rose przesłonił cień smutku, kiedy pomachała ręką, wzywając taksówkę. Oczywiście będzie musiała sama zapłacić za kurs, ale lepsze to niż ryzykować spóźnienie. To, czego nie powiedziała jej ciotka, a co obydwie doskonale wiedziały, sprowadzało się do tego, że ze względu na fizyczne podobieństwo do matki ludzie nie będą jej nigdy traktować jako bratanicy jednej z najbogatszych kobiet w Cheshire, której pierwszy mąż był księciem Lenchesteru, a drugi pochodził z miejscowej rodziny szlacheckiej, lecz jako biedną chińską imigrantkę. Jej matka nie dostąpiła nawet takiego zaszczytu. - Twoja matka była dziwką. Prostytutką, która za pieniądze sprzedawała swoje ciało mężczyznom - drwiła z niej kiedyś kuzynka Emerald. Rose wiedziała, że Emerald chce ją zranić, ale nie przejmowała się tym, zważywszy na to, że wielokrotnie słyszała te same słowa z ust swojego nieżyjącego ojca, gdy szalał pod wpływem nadużywania alkoholu i narkotyków. Ojciec często powtarzał, że to z jej powodu popadł w nałóg picia, szukając zapomnienia o córce, którą spłodził przypadkiem, której nienawidził i która wyglądała zupełnie jak jej matka - chińska kurwa. Po jego śmierci Rose obawiała się, że zostanie odesłana z powrotem do Chin, gdzie, jak mówiła Emerald, trafi pod opiekę swojej prababki. Na
szczęście, dzięki wstawiennictwu swojej ciotki, znalazła dom, o którym nie śniła w najskrytszych marzeniach. Ciotka Amber i wujek Jay byli dla niej niezwykle dobrzy i szczodrzy. Rose dorastała w Denham Place, razem ze swoją kuzynką Emerald -owocem pierwszego małżeństwa Amber, dwiema córkami Jaya z pierwszego małżeństwa - Ellą i Janey, oraz bliźniaczkami, córkami Amber i Jaya. Posłano ją do tej samej ekskluzywnej szkoły z internatem co El-lę i Janey, a potem razem z nimi trafiła do St Martins, słynnej londyńskiej szkoły sztuk pięknych i designeu. Czuła się jak pełnoprawny członek rodziny, co było dla niej błogosławieństwem i ulgą po latach nieszczęśliwego, nędznego dzieciństwa, kiedy sama jej obecność wywoływała furię jej ojca. Wszyscy członkowie rodziny też tak ją traktowali, z wyjątkiem Emerald, która z jakichś powodów gardziła Rose i nie szczędziła jej złośliwych, kąśliwych uwag. Obecnie Rose mieszkała z Ellą i Janey w trzypiętrowym domu w Chelsea, pied-a-terre' Amber podczas jej odbywających się dwa razy w miesiącu wizyt w Londynie, w trakcie których doglądała swojej firmy specjalizującej się w projektowaniu wnętrz. Nie było takiej rzeczy, której Rose by nie zrobiła dla swojej ciotki. Amber chroniła ją i wspierała, a co najważniejsze - także kochała. Dlatego kiedy tylko Rose odkryła, jaką radość sprawiają ciotce rozmowy o dekorowaniu wnętrz, postanowiła poznać ten świat jak najlepiej. Amber zachęcała Rose do kształcenia się w tym kierunku, tak by któregoś dnia mogła przejąć jej firmę. Świadomość, że ciotka pokłada w niej taką wiarę i zaufanie, powodowała, że Rose pragnęła odwdzięczyć się za jej miłość i dobroć. Dlatego robiła wszystko, żeby nikt nie zauważył, jak bardzo nie lubi pracować dla Ivora Hammonda. Amber była szczęśliwa, kiedy jej stary przyjaciel Cecil Beaton polecił Rose Ivorowi Hammondowi, który zgodził się przyjąć ją na praktykę. Franc: drugie mieszkanie w centrum miasta, używane sporadycznie (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).
- Kochanie, pracując z nim, nauczysz się znacznie więcej, niż ja kiedykolwiek umiałabym ci przekazać. I jestem pewna, że pewnego dnia staniesz się najbardziej rozchwytywaną projektantką wnętrz w całym Londynie. Taksówka zatrzymała się przed witryną sklepu Hammonda przy Bond Street. W witrynie stały dwa imponujące krzesła w stylu Regencji i mahoniowe biurko, na którym znajdował się ciężki, srebrny georgiański świecznik. Ivor specjalizował się w meblach i elementach dekoracyjnych, znanych już doskonale klasie wyższej i coraz bardziej interesujących dla tych, którzy do tej klasy dopiero aspirowali. Rose miała zupełnie inny gust, mniej wybredny, za to bardziej nowoczesny Ale wiedziała, że nigdy nie wolno jej powiedzieć tego na głos. Skoro ciotka uważała, że Ivor jest właściwą osobą, która miała wprowadzić ją do świata projektowania wystrojów wnętrz, to Rose musiała się z tym zgodzić i zdusić w sobie rewolucyjne zapędy, które popychały ją do tworzenia czegoś bardziej ekscytującego i innowacyjnego. - Och, tu jesteś, Żółteczku. Mimo iż słowa Piersa przyprawiały Rose o dreszcze, nie dała tego po sobie poznać. W końcu spotkała się w życiu z gorszymi epitetami. Jej prababka też dawała jej do zrozumienia, że czuje wstręt, mając za prawnuczkę „paskudnego, żółtego bękarta". - Znalazłaś to, o co prosił szef? Jeśli nie, to nie chciałbym być w twojej skórze, bo jest dzisiaj w wyjątkowo kiepskim nastroju. Pod twoją nieobecność pojawiła się ta kobieta, która wygrała w piłkarskiego totka, i odwołała swoje zamówienie. - Wydawało mi się, że panu Ivorowi i tak nie zależało na tej klientce -odparła Rose. Rose uważała, że jej pracodawca jest przesadnie okrutny wobec tlenionej blondynki, która wpadła do sklepu ubrana w imitujący skórę geparda cętkowany płaszcz, oblana od stóp do głów perfumami, i ogłosiła, iż razem z ukochanym wygrali właśnie zakłady piłkarskie. Zamierzają kupić „wytworną posiadłość" i urządzić ją we własnym stylu. - Może nie zależało mu na niej, ale na pewno na jej pieniądzach. -Piers prychnął lekceważąco. - Osobiście zaczynam brać pod uwagę
przyjęcie którejś z innych propozycji pracy które otrzymałem. Jak niedawno powiedział mi Oliver Messel, powinienem pomyśleć o swojej reputacji i przyszłości, jeśli me chcę być kojarzony wyłącznie z nowobogackimi klientami, których ostatnio Ivor przyciąga jak magnes. Wieści szybko się rozchodzą. A fakt, że przyjął na naukę ciebie, też mi, rzecz jasna, nie pomaga. I tak jestem zaskoczony, że jeszcze nie otrzymaliśmy zamówień na zmianę wystroju chińskich knajp w Soho. Rose oblała się purpurowym rumieńcem, kiedy Piers zarechotał z własnego dowcipu. Pragnęła, żeby ten dzień już się skończył, a ona mogła uciec przed zatrutą atmosferą tego sklepu. Jedynymi chwilami, w których czuła się całkowicie swobodna, bezpieczna i akceptowana, były te, które spędzała w towarzystwie ciotki Amber. Gdyby nie chęć sprawienia ciotce przyjemności, Rose błagałaby ją o znalezienie jej innej pracy Rose żyła w dobrych stosunkach z córkami Jaya i świetnie się razem bawiły, ale mimo ich dobroci i uprzejmości cały czas miała świadomość, że jest „inna". Outsiderka, której wygląd daje mężczyznom prawo zachowywania się w stosunku do niej w taki sposób, że czuła się bezbronna i wystraszona. Patrzyli na nią, jakby znali jej matkę i chcieli, żeby Rose była taka jak ona. Ale ona nigdy nic będzie taka jak jej matka, nigdy... - Na litość boską, Ello, uważaj! Jesteś taka strasznie niezdarna. Niezdarna i brzydka, pomyślała żałośnie Kila Fulshawe, schylając się po zapinki do ubrań, które spadły z biurka, gdzie zostawiła je młodsza redaktorka z działu mody Służyły one do podtrzymywania z tyłu sukienek, tak aby - fotografowane z przodu - wydawały się pasować jak ulał na figurach szczupły ch modelek. Ella nigdy nie chciała pracować dla „Voguea". Zależało jej na posadzie poważnej redaktorki w poważnej gazecie. Jej siostra Janey zazdrościła jej, odkąd dowiedziała się, że Ella dostała pracę w „Vogue'u", ale ona żyła światem mody, podczas gdy Elli nie interesował on w najmniejszym stopniu. Chciała pisać o ważnych rzeczach, nie o głupich ubraniach. Ale jej ojciec był z niej taki zadowolony i dumny, kiedy Ella została przyjęta do redakcji, że ona sama nie miała sumienia odmówić.
- Pewnie twój ojciec ma nadzieję, że praca w „ Vogue'u" odmieni cię z brzydkiego kaczątka w łabędzia, Ello - szydziła z niej Emerald. Czy rzeczywiście ojciec myślał, że posada redaktorki w tym prestiżowym magazynie przemieni ją w kogoś pięknego i pewnego siebie? Jeżeli tak, to musiał się srodze zawieść. Obracanie się w kręgu ładnych, efektownych modelek tylko podkreślało jej własną brzydotę. Te dziewczyny ze zgrabnymi pośladkami i chudymi nogami sprawiały, że Ella czuła się nie-foremna i wielka. Nienawidziła pełnych piersi i innych krągłości własnego ciała. - Jaka szkoda, że skoro już musiałaś odziedziczyć po swojej nieszczęsnej matce rysy twarzy, nie odziedziczyłaś także jej figury. Szczerze mówiąc, Ello, w tej pulchności jest coś idyllicznego, żeby nie powiedzieć -pospolitego. Twoja biedna matka byłaby przerażona, gdyby cię teraz zobaczyła. Ona była taka szczupła. Nieżyczliwość i ciągła krytyka ze strony ciotki Cassandry, zwłaszcza w okresie dojrzewania Elli, odcisnęły na niej swoje piętno, raniąc ją nieporównywalnie bardziej od uszczypliwych komentarzy przyszywanej siostry Emerald i wryły się głęboko w jej serce. Modelki były takie szczupłe i śliczne. Ella widziała uwielbienie w oczach młodych fotografów, którzy z nimi pracowali. Ci sami fotografowie zbywali Ellę jednym przelotnym spojrzeniem, a przynajmniej większość z nich. Ale jeden okazywał jej wyjątkową pogardę. Oliver Charters. Charters był dobrze zapowiadającym się młodym fotografem, który właśnie wypłynął na szersze wody W dziale sztuki i mody magazynu „ Vogue" zyskał sobie opinię zadziwiająco utalentowanego. Uważano, że „daleko zajdzie". Jednym spojrzeniem swoich zielonych oczu uwodził modelki i redaktorki. Lecz kiedy te same zielone oczy zwróciły się w stronę Elli, całe to niefrasobliwe zainteresowanie, jakie Charters okazywał innym dziewczynom, zmieniło się natychmiast w wyraz niedowierzania. A jakby tego jeszcze było mało, towarzyszący temu okrzyk jeszcze dodatkowo podkreślił zdziwienie Chartersa. Słysząc to, zastępca dyrektora artystycznego zachichotała, a potem powtórzyła tę scenę, której była świadkiem, całej redakcji „Vogue’a".
Oliver Charters byf teraz tutaj, w ciasnym biurze. Razem z szefem El-h, redaktorką z działu reportażu oraz redaktorką z działu mody przyglądali się pięknej modelce, ubranej w kremową wełnianą sukienkę, która była na nią za duża. Raczej w rozmiarze Elli niż modelki. Ella starała się zawsze ukrywać swoje niezgrabne kształty, wkładając wielkie, workowate swetry na plisowane spódnice i białe koszule. Janey powiedziała jej kiedyś, ze wygląda w nich jak w ich starych kostiumach szkolnych. W domu w Denham Ella była najstarsza z rodzeństwa i to dawało jej wystarczającą pewność siebie, żeby brać odpowiedzialność za młodsze siostry, szczególnie za Janey, która wiele rzeczy robiła bez zastanowienia i pakowała się w kłopoty, często bardzo poważne, szczególnie kiedy miała do czynienia z chłopakami. Ale tutaj w „Vogue'u", pozbawiona opieki ojca i miłości macochy, Ella czuła się skrępowana, bezbronna i głupia. A teraz jeszcze z powodu tuszy oblewała się rumieńcem, w gardle czuła ścisk i zbierało jej się na płacz. - Nie mogę o tym napisać. To coś okropnego - narzekała szefowa Elli. Mam pisać o najnowszych trendach w modzie dla młodych kobiet, a to wygląda jak strój żony farmera albo kiecka, którą włożyłaby Ella. Gdzie jest ta sukienka od Mary Quant? Znajdź ją, Ello, dobrze? - poprosiła. Oliver, który stał w drzwiach, podpierając ścianę i rozmawiając z modelką, blokował jej przejście. W skórzanej kurtce, dżinsach i czarnym T-shircie wyglądał wyzywająco, co podkreślały jeszcze zbyt długie, ciemne włosy i papieros sterczący z ust. Janey pewnie byłaby nim zachwycona, ale na Elli zdecydowanie nie robiło to żadnego wrażenia. - Przepraszam. Oliver był tak pochłonięty flirtowaniem z modelką, żc nie usłyszał Elli ani nawet nie zauważył, że przeszkadza jej przejść. Ella przełknęła ślinę. - Przepraszam - powtórzyła. Modelka poklepała go po odzianym w skórzaną zbroję ramieniu. - Oliver, Ella chce przejść. - Musisz się jakoś przecisnąć, kochanie. Nie mam nic przeciwko, żebyś poocierała się trochę o mój tyłeczek.
Ella wiedziała, że Oliver celowo jest tak wulgarny, żeby ją zawstydzić, więc zmroziła go spojrzeniem. Modelka zachichotała, kiedy Oliver wygiął plecy w łuk, robiąc wystarczająco dużo miejsca, żeby mogła się tamtędy prześlizgnąć modelka, ale na pewno nie Ella. - Ella nie da rady przejść, Ollie. Musisz się przesunąć - powiedziała modelka. Oliver dwukrotnie zmierzył Ellę spojrzeniem od stóp do głów, aż wreszcie jego wzrok zatrzymał się na jej oblanej rumieńcem twarzy. - Idziesz zrobić herbatę, skarbie? - spytał z szatańskim uśmieszkiem. -Dla mnie dwie kostki cukru - dodał, spuszczając celowo wzrok na jej piersi. Po wyjściu z biura Ella usłyszała jeszcze, jak modelka mówi zjadliwie: - Biedna Ella, jest taka gruba. Ja bym tego nie zniosła. Wygląda jak słonica. Nie wiem, dlaczego nie zrzuci paru kilogramów. Oliver Charters wybuchnął śmiechem. - Szkoda zachodu - powiedział. - Nigdy jej się to nie uda. Z twarzą płonącą ze wstydu Ella stanęła jak wryta i nie była w stanie się ruszyć. Musiała stać i przysłuchiwać się ich rozmowie, dopóki nie zdołała oderwać nóg od ziemi i uciec. Nienawidziła ich obojga, ale szczególnie Olivera Chartersa. Co za okropny, złośliwy człowiek! Jeszcze długo, idąc korytarzem, słyszała ich śmiech. A więc Oliver Charters uważa, że Ella nie ma na tyle silnej woli, żeby schudnąć? No to mu pokaże. Pokaże im wszystkim. „Księżna". Dougie Smith wpatrywał się w zamazaną nazwę na dziobie statku, który zacumował w suchym doku. - Zrezygnowali z niej, bo nikt już jej nie chciał. Bin wstawił na jej miejsce coś nowego - wyjaśnił Dougiemu stojący na nadbrzeżu stary wilk morski, po czym zapalił papierosa marki Capstan Full Strength i zaniósł się kaszlem. Dougie zastanawiał się, czy ta złowieszcza obecność łajby i jej przymusowa emerytura mogły coś dla niego oznaczać. Skinął głową ze zrozumieniem, słysząc komentarz marynarza, a potem odwrócił się, starając się uniknąć zgiełku panującego w doku, który cuchnął stęchłą wodą
i ładunkami statków, a także smołą, linami i tysiącem innych portowych zapachów. Schylając się pod cumami i linami okrętowymi, Dougie opatulił się mocniej kurtką marynarską, którą polecono mu kupić na rozkosznie ciepłej Jamajce, gdzie przesiadał się na inny statek. Towarow,ec, na którego pokładzie przypłynął stamtąd do Londynu wynurzył s.ę z chłodnej mgły jak szare widmo. Dougie wzdrygnął się Załoga, z którą płynął, ostrzegała go przed mglistą i zimną londyńską pogodą. Większość z niej stanowiły stare morskie wygi. Na początku z nieufnością traktowali młodego Australijczyka, chcącego tanim kosztem dostać się do „starego kraju", ale kiedy udowodnił im, ze potrafi przyłożyć się do pracy, chętnie wzięli g0 pod swoje skrzydła. Było mu trochę głupio z powodu kłamstw, których im naopowiadał oraz prawdy, którą przed nimi ukrywał, ale wątpił, czyby mu uwierzyli gdyby ,m ją zdradził. Co właściwie miałby im powiedzieć? „A tak przy okaz;,, chłopak., pomyślałem, ze lepiej będzie, jeśli wam powiem, ze według jakiegoś prawnika z Londynu jestem księciem". Dougie wyobrażał sobie, jak by zareagowali. Bądź co bądź pamiętał dobrze, jak sam zareagował na te rewelacje, gdy usłyszał je po raz pierwszy Wziął swój worek żeglarski, odwracając się plecami do szarego kadłuba, który przez ostatnie kilka miesięcy był jego domem, i skierował się w stronę, gdzie miał znajdować się hotel dla żeglarzy. Powiedziano mu że tam znajdzie nocleg i łóżko z czystą pościelą. Przynajmniej jeżdżą tutaj tą samą stroną drogi, pomyślał, kiedy z mgły przed nim wyłoniła się ciężarówka, której kierowca zatrąbił na niego ostrzegawczo. Robotnicy w dokach uwijali się przy pracy i nikt nie zwracał na niego uwagi. Ludzie morza nie zadawali sobie pytań. Jak poganiacze bydła na pustkowiu posługiwali się sobie tylko znanym kodem, który oznaczał że każdemu należy s.ę szacunek i prawo do milczenia na temat własnej przeszłości. Dougie zaakceptował ten fakt z wdzięcznością podczas długiej podroży do Anglii. Ale nadal nie wiedział, co myśleć o tym, ze może być księciem. Jego wujek, który gardził brytyjską klasą wyższą z powodów
których nigdy mu nie wyjawił, w dosadny sposób poleciłby mu zignorować listy notariusza. Ale co z jego rodzicami - co oni by sobie pomyśleli? Tego Dougie nie wiedział. Oboje utonęli w nagłej powodzi, krótko po jego narodzinach, i gdyby nie wujek, Dougie wylądowałby w sierocińcu. Wujek nie opowiadał mu wiele o rodzicach. Dorastający Dougie wiedział tylko, że wujek był bratem jego matki i że nigdy w pełni nie zaakceptował człowieka, za którego wyszła jego siostra. - To mięczak z angielskim akcentem i strojniś, który nie potrafiłby ostrzyc owcy, nawet gdyby od tego zależało jego życie. - W taki oto sposób wujek Dougiego opisywał jego ojca. Dorastanie w australijskim buszu, na wielkiej farmie owiec, leżącej wiele kilometrów od najbliższego miasta, nie było łatwe. Ale też nie było trudniejsze niż życie innych młodych ludzi w wieku Dougiego. Tak jak oni odrabiał lekcje w kuchni na farmie, pod okiem nauczycieli, którzy kontaktowali się ze swoimi uczniami za pomocą radia i fal eteru. I tak jak jego rówieśnicy musiał także pomagać w pracy przy owcach. Gdy Dougie zakończył edukację i zdał egzaminy, wujek wysłał go na pobliską farmę do pracy jako jackeroo - jak nazywano młodych mężczyzn, którzy mieli kiedyś odziedziczyć rodzinne farmy owczarskie. Po wojnie nastały ciężkie czasy i nic nie zapowiadało, by miało być lepiej. Wuj zachorował i lekarz, który przyleciał do niego samolotem, powiedział, że ma słabe serce i musi zrezygnować z pracy, ale wuj kategorycznie odmówił i umarł dokładnie tak, jak sobie życzył - któregoś wieczoru, o zachodzie słońca, na werandzie starego, rozpadającego się bungalowu z blaszanym dachem, o który jak kanonada z broni palnej grzechotał deszcz. Jako jedyny krewny swojego wujka, Dougie odziedziczył po nim farmę, razem z jego długami i zobowiązaniami wobec ludzi, którzy dla niego pracowali: pani Mac - gospodyni, Toma, Hugha, Berta i Ralpha poganiaczy, a także ich żon i rodzin. Dougie szybko doszedł do wniosku, że jedyną rzeczą, jaką może zrobić, jest przyjęcie oferty współpracy z bogatym sąsiadem, który kupił połowę udziałów farmy.
To było pięć lat temu. Od tamtej pory farma rozwijała się i prosperowała, a Dougie znalazł czas, żeby dokończyć edukację w Sydney Tam otrzymał pierwszy list od notariusza, któremu nie poświęcił żadnej uwagi. Potem napływały kolejne listy - w sumie kilkanaście. Z każdym następnym Dougie zdawał sobie sprawę, jak mało wie na temat ojca i jego rodziny W końcu postanowił dowiedzieć się, kim naprawdę jest - a kim nie. Notariusz zobowiązał się pokryć koszty przelotu do Anglii - Dougie nie potrzebował tych pieniędzy, dysponował teraz własnymi środkami -ale młody człowiek nie chciał się angażować w sytuację, która mogła okazać się dla niego niewygodna, nie wiedząc o niej nic więcej. Ani o sobie. Praca na statku to nie był może najszybszy sposób, by się dostać do Europy, za to na pewno najbardziej pouczający - przyznał Dougie, wychodząc przez bramę z portu na spowitą mgłą ulicę. Nazywał się Dougie Smith. Smith było nazwiskiem jego zmarłego wujka i on sam też był tak zawsze nazywany Tymczasem, jeśli wierzyć listom od notariusza, naprawdę nazywał się Drogo Montpelier. Może, ale tylko może, nosił także tytuł księcia Lenchesteru. Ale teraz był tylko marynarzem ze statku handlowego, który potrzebował porządnego posiłku, kąpieli i łóżka - dokładnie w takiej kolejności. W swoich listach notariusz wyjaśnił mu strukturę społeczną obowiązującą w Anglii, zgodnie z którą śmierć ostatniego księcia i jego syna, a zarazem spadkobiercy, oznacza, że to on - wnuk zmarłego stryjecznego dziadka księcia - jeśli nim rzeczywiście był - jest następny w kolejce do tytułu. A co z wdową po ostatnim księciu, która ponownie wyszła za mąż? I co z jej córką - lady Emerald? Dougie jakoś nie potrafił sobie wyobrazić ciepłego powitania z ich strony Nie wiedział może zbyt wiele o brytyjskiej klasie wyższej, ale miał świadomość jednej rzeczy: jak każda zżyta ze sobą i zintegrowana grupa społeczna, natychmiast potraktują go jak przybłędę i zewrą szeregi przeciwko niemu. To było naturalne prawo rządzące tym światem - i również naturą. Młoda kobieta o zmęczonych oczach i sfatygowanym ubraniu, z ufarbowanymi na jasny blond włosami i ziemistą cerą, oderwała się od ściany, którą podpierała, i zagadnęła go:
- Witamy w domu, panie marynarzu. Może postawi pan drinka ładnej dziewczynie, która pokaże panu, jak miło można spędzić czas? Dougie pokręcił głową i wyminął ją. Witamy w domu. Czy na pewno go tu powitają? I czy on sam pragnął takiego powitania? Zarzucił sobie ciężki worek podróżny na ramię i wyprostował się. Jest tylko jeden sposób, żeby się przekonać.
Rozdział 2 Janey była taka szczęśliwa. Wiedziała, że powinna mieć wyrzuty sumienia, ponieważ miała teraz być w St Martins na wykładzie z historii guzika. I faktycznie, w pewnym sensie skupiała się na ważności guzików przy koszuli Dana, które rozpinała z wielką pieczołowitością. Z gardła wydobył jej się pełen ekscytacji, bulgoczący chichot. Oczywiście to, co robiła, było ze wszech miar złe. Nie tylko opuściła wykład, ale przyszła z Danem do jego mieszkania w zimnej i wilgotnej suterenie, gdzie teraz kotłowali się w jego łóżku na skopanym materacu. Koszula Dana leżała już na podłodze, za to ona wciąż miała na sobie sweter, choć bez stanika pod spodem, który Dan rozpiął i odrzucił na bok, by móc swobodnie ściskać i ugniatać jej piersi, przyprawiając ją o delikatne dreszcze rozkoszy. Tak, Janey była bardzo zła. Jej siostra Ella na pewno właśnie tak by o niej pomyślała. Ella nigdy nic opuszczała wykładów, nie mówiąc już o pozwalaniu chłopakowi bawić się jej obnażonym biustem. Ale chwała Bogu Janey to nie Ella, a Dan - aktor, którego siostra też studiowała w St Martins, to taki cudowny chłopiec. Zwróciła na niego uwagę, gdy tylko się poznali. Był szczęśliwy, że Janey jest tu z nim, a Janey uwielbiała uszczęśliwiać ludzi. Pamiętała, kiedy po raz pierwszy uświadomiła sobie, że może przestać być przerażona i smutna, jeśli tylko będzie robić to, czego oczekują od niej inni. Zrozumiała to wtedy, gdy jej matka cierpiała z powodu jednego z tych swoich przerażających, nieobliczalnych ataków histerii, a ciocia Cassandra wpadła z wizytą. - Cieszę się, że jesteś, ciociu Cass - powiedziała jej wtedy Janey - bo dzięki tobie mamusia jest szczęśliwa. Ku jej uldze atmosfera natychmiast się poprawiła. Matka zaczęła się śmiać i nawet ją przytuliła, a ciotce tak spodobał się komentarz Janey, że dała jej pensa. Janey była bardzo młoda, kiedy jej matka umarła, ale wciąż doskonale pamiętała swoje przerażenie i smutek, gdy mama wpadała
w złość. Od tamtej pory mówiła i robiła tylko to, co sprawiało, że ludzie byli szczęśliwi... Nadal była „życzliwa", jak nauczyciele określali z aprobatą jej zachowanie. Przez cały okres nauki. Janey zawsze chętnie dzieliła się z koleżankami słodyczami i kieszonkowym, zwłaszcza jeśli dzięki temu mogła zapobiec jakimkolwiek konfliktom. Z czasem pragnęła już tylko, żeby ludzie wokół niej byli szczęśliwi, bo wtedy i ona tak się czuła. Jeśli którakolwiek z koleżanek czymś się smuciła, Janey umiała sprawić, by na jej usta wrócił uśmiech. Nie znosiła kłótni i rozzłoszczonych, podniesionych głosów. Przypominały jej dzieciństwo. Cieszyła się, że nie jest taka jak Ella - biedna Ella, która do wszystkiego podchodziła tak śmiertelnie poważnie, która potrafiła być opryskliwa i nieprzyjazna, zwłaszcza w stosunku do chłopaków, i która uważała, że dobra zabawa to grzech. Janey wstrząsnął lekki dreszcz rozkoszy. Pragnęła jeszcze bardziej uszczęśliwić Dana i posunąć się dalej, ale nie odważyła się na to. W ostatnim semestrze dwie dziewczyny zostały wyrzucone z St Martins, ponieważ wpakowały się w kłopoty Janey nie chciała zajść w ciążę, bo to oznaczałoby koniec nauki, a Dan powiedział, że doskonale to rozumie - co uczyniło go w oczach Janey jeszcze wspanialszym. Niektórzy chłopcy byli bardzo trudni w obejściu i nieuprzejmi w stosunku do dziewczyn, które miały odwagę im odmówić. Janey uwielbiała Londyn i szkołę St Martins. Z największą przyjemnością wtapiała się na King's Road w tłum, który w weekendy wypełniał kawiarnie i puby Chodziła też na głośne imprezy w mrocznych, zadymionych piwnicach, gdzie grała muzyka bitowa. Według niej nie było lepszego miejsca na świecie od King's Road w Chelsea. To takie ekscytujące zaliczać się do grupy „wtajemniczonych" młodych ludzi, którzy urządzili sobie tutaj prywatne podwórko do zabawy i odcisnęli na nim swój znak. Tutaj się bywało, w tym miejscu wypadało być widywanym. Każdy, kto cokolwiek wiedział, miał tego świadomość. Nawet wielkie magazyny związane z modą zaczynały dostrzegać ten trend. Ambicją Janey po opuszczeniu murów St Martins było dołączenie do grupy młodych, szczęśliwych projektantów, którzy otworzyli już sklep
przy Kings Road, idąc za przykładem Mary Quant, i sprzedawali swoje projekty we własnym butiku. Nie mogła się tego doczekać. - Co czytasz, Ello? - Nic takiego - skłamała Ella, starając się ukryć artykuł w ,Woman ", w którym przeczytała, że jedząc ciastka marki Ryvita, można stracić na wadze. Kiedy Ella podjęła decyzję o odchudzaniu, była bardzo zdeterminowana. Ale im bardziej starała się ograniczać jedzenie, tym większą miała na nie ochotę. Efekt tego był taki, że gdy dziś rano stanęła na wadze przy wejściu do metra, okazało się, że przytyła prawie półtora kilograma. - Kłamczucha! - zawołała radośnie Libby, zastępca dyrektora artystycznego. - Daj zobaczyć. - Wyrwała magazyn z rąk Elli, zanim ta zdążyła ją powstrzymać, i uniosła pytająco brwi. - Chcesz się odchudzić? Ella zamarła. Wkrótce elegancka i szczupła Libby rozpowie o tym wszystkim i cała redakcja będzie miała ubaw - Nie musisz tracić czasu na jedzenie ciastek Ryvita - oświadczyła Libby, nie czekając na odpowiedź Elli. - Powinnaś odwiedzić mojego lekarza i poprosić go o specjalne pigułki. Dzięki nim w miesiąc zrzuciłam ponad sześć kilogramów Są niesamowite. - Pigułki na odchudzanie? - upewniła się Ella. Nie wiedziała, że coś takiego istnieje. Widziała jedynie reklamę specjalnych toffi, które należało jeść trzy razy dziennie, ale ani słowa o pigułkach. - Zgadza się. Każda z nas je bierze, wszystkie modelki, tylko oczywiście nikt się nie przyzna. Słuchaj, a może zadzwonię od razu do doktora Williamsona i umówię cię na wizytę? Tylko musisz obiecać, że to zostanie między nami. - Ale ja... Zanim Ella zdążyła cokolwiek powiedzieć, Libby podniosła słuchawkę i podała centrali numer telefonu, który odczytała ze swojego ładnego, oprawionego w skórę notesu. - I już, wszystko załatwione - obwieściła triumfalnie kilka minut później. - Doktor Williamson może cię przyjąć w porze lunchu. Ma gabinet niedaleko, przy Harley Street.
Mężczyzna nie spuszczał z niej wzroku. Emerald nie była tym specjalnie zaskoczona. To dla niej oczywiste, w końcu miał do czynienia z piękną kobietą. Wszyscy to podkreślali. Wizyta w Luwrze, będąca częścią programu kulturalnego zorganizowanego przez francuską prywatną szkołę dla dziewcząt, do której uczęszczała Emerald, zapowiadała się na śmiertelnie nudną. Emerald szukała rozpaczliwie jakiegoś pretekstu, żeby wymigać się od zwiedzania, ale teraz, mając w pobliżu tajemniczego adoratora, który kokietował ją i zadręczał jednocześnie, za plecami historyka sztuki starożytnej oprowadzającego po skarbach muzeum, popołudnie zaczynało zapowiadać się obiecująco. Z pełną premedytacją, niemal prowokacyjnie, Emerald wygładziła dłonią okrywający jej ciało płowy sweter z kaszmiru. Gdyby to zależało wyłącznie od niej, włożyłaby coś w rzucającym się w oczy kolorze, ale jej matka jak zwykle uważała, ze stonowany odcień będzie znacznie bardziej elegancki. Czy raczej właściwszy, co oczywiście miała na myśli matka, a do czego nie chciała się przyznać. Taki, który nie będzie przykuwał uwagi mężczyzn do jej figury, w takim stopniu, w jakim wzbudzała zainteresowanie jej twarz. Matka musi być strasznie naiwna, jeżeli uważa, że w ten sposób mężczyźni przestaną mnie adorować, pomyślała z pogardą Emerald. To było niemożliwe. Ale matka miała swoje zdanie na ten temat. Wywoływało to w Emerald prawdziwą furię, kiedy jej rodzina przyrodnie rodzeństwo, a zwłaszcza matka - odmawiała podziwiania jej i składania hołdu jej niewątpliwej wyższości, wynikającej z urodzenia, wychowania, a także wyglądu. Matka zachowywała się tak, jak gdyby Emerald niczym nie różniła się od innych: Elli i Janey, córek Taya, bliźniaczek Cathy i Polly, jej przyrodnich sióstr, które chodziły jeszcze do szkoły, ale przede wszystkim od mającej w połowie chińskie korzenie kuzynki Emerald - Rose. Na samą myśl o niej Emerald wpadała w szał. Rosę była chińskim bękartem, którego z jakichś niewytłumaczalnych i drażniących powodów matka traktowała jak swoje własne dziecko. Cackała się z nią i poświęcała jej więcej uwagi niż Emerald, swojej własnej córce. Emerald nigdy jej tego nie wybaczy. Nigdy. Zarówno niania, jak i prababcia zawsze mówiły, że Rose jest nikim - dzieckiem, któremu należało pozwolić umrzeć. Za to Emerald była córką księcia, jednego z najbogatszych
ludzi w Anglii. Honorowego, bohaterskiego mężczyzny, którego wszyscy darzyli podziwem - w przeciwieństwie do ojca Rose, utracjusza i pijaka. Prababcia zawsze powtarzała, że wujek Greg tyle pił, ponieważ wstydził się za Rose. Matka Emerald również powinna czuć to samo, a nie traktować Rose, jakby była kimś wyjątkowym - nawet bardziej wyjątkowym niż Emerald. Ale to oczywiście nie wchodziło w rachubę. Emerald uważała, ze jej matka jest zazdrosna o nią, bo przyszła na świat jako córka księcia i była uwielbiana przez swojego ojca, który zostawił jej cały swój majątek. Prawdziwą fortunę... Gdyby tylko mogła, Emerald jeszcze jako dziecko zażądałaby, by pozwolono jej żyć w jednej z posiadłości ojca, stosownie do jej statusu społecznego, a nie w Denham, z matką, Jayem i innymi. Emerald stanowczo odmówiła pójścia do, tej samej szkoły co jej przyrodnie siostry. I podczas gdy one traktowały przyjęcia i prezentację na dworze jako staroświecki rytuał, przez który należy przejść przez wzgląd na tradycję, Emerald celowo powstrzymywała się od uczestnictwa w ta kich uroczystościach, by nie pokazywać się na nich w otoczeniu swojej rodziny Teraz nalegała na taki debiut towarzyski, o jakim opowiadała jej prababcia. W żyłach Blanche Pickford nie płynęła błękitna krew, ale zdawała sobie sprawę z jej znaczenia i robiła wszystko, by Emerald również to pojęła. To nie Rose miała tytuł i majątek i to nie ona zostanie zaprezentowana na dworze jako debiutantka, a potem poślubi mężczyznę, który uczyni ją jeszcze ważniejszą. Wtedy matka Emerald nie będzie już mogła faworyzować tego chińskiego bękarta z Hongkongu ani przekonywać Emerald - co miała w zwyczaju czynić regularnie - że Rose i Emerald są sobie równe. Emerald była zdeterminowana, by zwyciężać w każdej rywalizacji z przedstawicielką swojej płci. Zawsze. Mężczyzna, który ją obserwował, patrzył w taki sposób, jakby chciał do niej podejść. Emerald przyjrzała mu się z wyrachowaniem. Jej adorator nie był zbyt wysoki i miał z lekka rzednące włosy Emerald z pogardą odwróciła się do niego plecami. Tylko najlepsi z najlepszych mężczyzn byli jej godni: najwyżsi, najprzystojniejsi, najbogatsi i najbardziej utytułowani.
Jej przybranym siostrom, mającym idiotyczne ambicje, żeby pracować, niczym pospolite sklepikarki, nie pozostawało nic innego, jak skończyć w ramionach nudnych, zwyczajnych mężów Natomiast Rose, rzecz jasna, będzie miała nie lada szczęście, jeżeli w ogóle znajdzie kogoś, kto będzie chciał się z nią ożenić. Emerald czeka inna przyszłość. Może - i musi -mieć najcenniejszego męża na świecie. Prawdę mówiąc, Emerald już wybrała sobie męża. Był to de facto jedyny liczący się kandydat: starszy syn księżnej Mariny, książę Kentu. Był on nie tylko księciem, jak jej ojciec, ale co jeszcze lepsze - księciem z rodziny królewskiej. Emerald już widziała siebie otoczoną wianuszkiem druhen, zielonych na twarzy z zazdrości, że udało jej się wyjść za najbardziej pożądanego kawalera do wzięcia w całym sezonie towarzyskim. Będą potem rozchwytywani, zapraszani wszędzie, a inni mężczyźni będą patrzeć na nią i zazdrościć jej mężowi. Z kolei inne kobiety też będzie zżerać zazdrość na jej widok, bo żadnej nie uda się dorównać jej urodą. Emerald miała zamiar odciąć się od swojej rodziny. A już na pewno nie chciała mieć nic wspólnego z Rose. jej mąż, książę z rodziny królewskiej, z pewnością nie będzie chciał przebywać w towarzystwie kogoś takiego jak Rose. A skoro jej matce tak zależy na Rose, to na pewno pogodzi się z tym, że nie znajdzie się na liście gości ślubnych i będzie mogła w tym czasie dotrzymać towarzystwa swojej Rose, nieprawdaż? Na samą myśl o tym Emerald uśmiechnęła się. Młody książę Kentu nie dalej jak rok temu obchodził dwudzieste pierwsze urodziny, a już zyskał opinię wyjątkowo nieprzystępnego, jeśli chodzi o przyjmowanie zaproszeń. Jednak Emerald nie miała żadnych wątpliwości, że uda jej się przykuć jego uwagę. Nie będzie w stanie się jej oprzeć. Jak każdy mężczyzna. Szkoda, że książę Kentu nie miał odpowiedniej, godnej siebie posiadłości. Nie jednego z tych paskudnych domów, których nie chciał nawet Narodowy Fundusz na rzecz Renowacji Zabytków, raczej czegoś takiego jak Blenheim czy Osterby. Emerald postanowiła, że musi rozmówić się ze swoim powiernikiem, panem Melrose em, notariuszem jej zmarłego ojca. Bez wątpienia to jedyny słuszny wybór, że jako księżna i żona członka rodziny królewskiej Emerald musi mieć do dyspozycji majątek i posiadłości
ojca. Na przykład Lenchester House w Londynie, gdzie miał się odbyć jej debiutancki bal, a który był londyńską siedzibą jej rodziny. Matka próbowała ją odwieść od pomysłu organizacji balu w tym miejscu, tłumacząc, że praktycznie nie mają prawa korzystać z domu, który obecnie został odziedziczony zgodnie z zasadą pierworództwa - razem ze wszystkim, co wiązało się z tytułem książęcym - przez nowego dziedzica: wnuka stryjecznego dziadka jej zmarłego ojca. Ten stryjeczny dziadek, „czarna owca" rodziny, został w młodości wysłany do Australii. Na początku myślano, że umarł tam bezpotomnie. Potem jednak wyszło na jaw, że jednak ożenił się i spłodził syna, który również miał syna. Teraz próbował go namierzyć pan Melrose. Nie sprzeciwiał się on jednak planom Emerald, która zamierzała zorganizować swój bal debiutantki w Lenchester House. Emerald była przekonana, że tego właśnie pragnąłby jej ojciec. Była także pewna, że ojciec z chęcią widziałby mieszkającą w Osterby i Lenchester House ją, a nie jakiegoś dalekiego krewnego, którego nigdy nie poznał. A który teraz odziedziczy Osterby i cały majątek tylko dlatego, że jest mężczyzną. Lenchester House był wspaniałą posiadłością. Aż do niedawna wynajmował ją grecki milioner i Emerald nie widziała żadnego powodu, dla którego po ślubie też nie miałaby jej wydzierżawić. Mademoiselle Jeanne wciąż śliniła się na widok portretu Mony Lizy. Emerald zerknęła na obraz z lekceważeniem. Była od niej dużo ładniejsza. A poza tym portret wydawał jej się nudny. Wolała odważne pociągnięcia pędzlem i żywe kolory, charakterystyczne dla bardziej współczesnych artystów. Dzieła sztuki, o których powieszeniu w Denham jej matce nawet się nie śniło. Emerald pomyślała, że po ślubie mogłaby zostać mecenasem sztuki współczesnej. Wyobrażała sobie pochwały ze strony prasy, doceniającej jej doskonałe oko i gust. Już widziała te tytuły w rubrykach towarzyskich, które potwierdzałyby jej status: „Jej królewska wysokość księżna Kentu, najważniejsza osoba publiczna w Londynie, doskonale znana ze swojego mecenatu nad sztuką współczesną". Jej królewska wysokość księżna Kentu. Emerald napuszyła się, przekonana, że ten tytuł pasuje do niej jak ulał.
*** Ella drżała na całym ciele, wychodząc z gabinetu doktora Williamsona przy Harley Street. Nie tyle pod wpływem chłodnego, przenikliwego wiatru, ile raczej z niedowierzania i ekscytacji, że zdobyła się na to, co przed chwilą zrobiła. Została zważona i zmierzona przez pielęgniarkę w eleganckim fartuchu, następnie wypełniła szczegółowy formularz, dotyczący stanu jej zdrowia, aż wreszcie poważnie wyglądający doktor Williamson powiedział, że naprawdę powinna brać lekarstwo, które jej przepisze w celu utraty wagi. Miała brać dwie pigułki dziennie, jedną po śniadaniu, a drugą późnym popołudniem. A po miesiącu wrócić na wizytę kontrolną, w celu dokonania kolejnych badań i ewentualnie kontynuowania kuracji. Ella przekonywała samą siebie, że nie jest to żadne oszustwo. Pigułki na odchudzanie miały za zadanie jedynie pomóc jej kontrolować apetyt. A kiedy już nad nim zapanuje i straci kilka kilogramów, nikt - a zwłaszcza Oliver Charters - nie będzie się z niej śmiał za jej plecami.
Rozdział 3 - Janey, nadal nie jestem przekonana, czy powinnyśmy pójść na to przyjęcie. - Ella czuła rosnącą irytację i rozdrażnienie, kiedy zobaczyła, że zamiast jej słuchać, Janey maluje sobie cienkie czarne kreski wokół oczu, wystawiając przy tym lekko koniuszek języka i dotykając nim ust. - Nie możemy nie pójść - stwierdziła kategorycznie Janey, udowadniając, że przez cały czas jej słucha. - Obiecałam. To znaczy, obiecała Danowi, że tam będzie, i nie chciała go rozczarować. Nie teraz, kiedy właśnie sprawy zaczynały przybierać ekscytujący obrót. Ella nie odpowiedziała. Wiedziała, że to nie ma sensu. Żałowała jednak, że jej siostra nie wygląda dziś bardziej tradycyjnie. Janey uważała się za członka artystycznej bohemy, przynajmniej od momentu, w którym zaczęła odwiedzać salon Mary Quant przy Kings Road i zakochała się w jej oryginalnym stylu. Od tamtej pory jej największą ambicją stało się, aby projektować ubrania, które podziwiałaby Mary - a które, zdaniem Elli, były zdecydowanie zbyt śmiałe. Jak chociażby ta krótka, prążkowana sukienka z inletu, którą Janey uszyła sama i którą chciała koniecznie włożyć dziś wieczorem, namawiając przy tym Ellę i Rose, żeby poszły razem z nią do jej ulubionego baru kawowego o nazwie Fantasy Właścicielem Fantasy - jedynego „odpowiedniego" tego rodzaju lokalu poza Soho - był Archie McNair, przyjaciel i sponsor Mary Quant. Janey z wypiekami na twarzy powiedziała Elli i Rose, że jej idolka może tam wpaść i zobaczyć ją w nowej kreacji. Rzecz jasna, nic takiego się nie wydarzyło, ale Janey i tak skupiała na sobie powszechną uwagę. Nic dziwnego, że ludzie, szczególnie mężczyźni, tak się w nią wpatrywali. Ella kochała swoją młodszą siostrę, ale czasami wolałaby, żeby Janey zachowywała się przyzwoiciej i wkładała odpowiednie dla jej wieku stroje zamiast takich, które tylko przykuwały męski wzrok. Przyciąganie uwagi było czymś, czego Ella się bała i czuła się z tego powodu mało komfortowo. Kiedy razem z siostrą dorastały, ich matka
zauważała je tylko wtedy, gdy jej zdaniem robiły coś „złego". Coś, co wyprowadzało ją z równowagi i za co Ella - jako starsza z sióstr - zawsze ponosiła winę. Za to ich macocha w niczym nie przypominała matki. Amber była wspaniałą żoną dla ojca Elli i dobrą matką, która dostrzegała to wszystko, co miało istotne znaczenie. Chociażby to, że nie wolno chodzić w mokrych skarpetach ani wchodzić po schodach przy zgaszonym świetle. Przynajmniej jedna rzecz nie będzie wkrótce zwracać niczyjej uwagi: moja tusza - pomyślała z satysfakcją Ella. Pigułki doktora Williamsona okazały się na tyle skuteczne, że Ella już traciła na wadze. Nikomu o tym nie powiedziała, tak jak wcześniej nie przyznała się, jak bardzo raniły ją śmiechy i komentarze na temat jej otyłości. Bez tych żółtych pigułek i ich magicznych właściwości tłumienia apetytu Ella byłaby stracona. - Zawsze możesz tu zostać, jeśli chcesz - powiedziała Janey siostrze. -Nie musisz mi towarzyszyć. Ostatnią rzeczą, jakiej pragnęła Ella w tę lodowatą, zimową noc było wychodzenie na imprezę do jakiejś zapuszczonej, zasnutej papierosowym dymem nory, pełnej ludzi, których nie znała i z którymi i tak nie dało się porozmawiać z powodu hałasu. Ale słowa Janey wzbudziły w niej podejrzenia. - Oczywiście, że z tobą pójdę - odparła. - To na mnie spoczywa odpowiedzialność, żebyś nie wpakowała się w jakieś tarapaty. - Nie bądź niemądra. Oczywiście, że nie wpakuję się w żadne tarapaty broniła się z oburzeniem Janey. Ella jednak pozostała niewzruszona. - Nie ma w tym nic oczywistego - powiedziała. - Pamiętam doskonale tych chłopaków, których sprowadziłaś z klubu jazzowego w ubiegłym tygodniu. Tych, których znalazłam śpiących na dole. - Wtedy była lodowata noc, Ello, a oni nie mieli dokąd pójść. - Mogłyśmy zostać zamordowane we śnie albo coś jeszcze gorszego -warknęła na nią Ella. Jej gniew jeszcze wzrósł, kiedy młodsza siostra zachichotała. - Nie bądź głupia, oni byli zbyt pijani. - To nie jest wcale śmieszne, Janey - uniosła się Ella. - Rodzice na pewno by tego nie pochwalili.
- Ello, robisz dużo hałasu o nic. Janey zaczęła żałować, że w ogóle zaproponowała starszej siostrze wspólne wyjście, jeżeli Ella ma być taka sztywna. Janey umówiła się już wcześniej na tę imprezę z Danem i nie chciała, żeby Ella w jakiś sposób pokrzyżowała jej szyki. Dan. Na samą myśl o nim poczuła motyle w żołądku. - Jeżeli to ma być jedna z tych hałaśliwych imprez w jakiejś upiornej, zadymionej norze, pełnej obszarpanych muzyków, to... - zaczęła Ella, ale )aney przerwała jej, skończywszy malować oczy i biorąc się do nakładania na usta czegoś, co przypominało białą szminkę. - Naprawdę zamierzasz tak się ubrać? — Janey popatrzyła z dezaprobatą na plisowaną spódnicę Elli w szkocką kratę i pulower w kolorze granatowym. - Idziemy na zabawę, nie do szkoły. - W jakiejś zimnej, wilgotnej piwnicy - odcięła się Ella. - Tak czy inaczej w moim stroju nie ma nic nieodpowiedniego. - Założę się, że w „Vogue'u" uważają inaczej - skrzywiła się Janey -Jeżeli chcesz, mogę ci coś zaprojektować. Ella wzdrygnęła się. - Nie, dziękuję. - Mogłabyś przynajmniej włożyć sukienkę. Zobacz, jak ślicznie wygląda w swojej Rose. Obydwie siostry spojrzały na Rose, która właśnie weszła do pokoju w ciemnozielonej sukience z moheru. - Nie wygłupiaj się - sprzeciwiła się Ella. - Nigdy bym czegoś takiego nie włożyła. Jestem za gruba, a poza tym ten kolor nie pasuje do mnie. Ella i Janey były wysokie i jasnowłose, miały szare oczy i dobrą, angielską cerę. Za to Rose była egzotyczną mieszanką Wschodu i Zachodu, o delikatnej budowie ciała i niskim wzroście - nieco ponad półtora metra. Jej skóra miała oliwkowy odcień, a twarz kształt serca, z wysokimi kośćmi policzkowymi i miękkimi, pełnymi ustami, ale ciemnobrązowe oczy miały europejski kształt. Jej długie, proste włosy były jedwabiste, w kolorze atramentu, i zawsze nosiła je spięte w kok. Janey patrzyła ze zniecierpliwieniem na Ellę. Gdyby miała wybór, wolałaby mieszkać w obskurnej kawalerce z jednym ze swoich artystycznych
przyjaciół niż żyć w luksusie w należącym do rodziców eleganckim domu z czerwonej cegły przy Cheyne Walk. Plusem było to, że dom znajdował się w Chelsea. Janey bardzo kochała swoją rodzinę, ale zawsze miała w sobie coś z buntowniczki. Uwielbiała wszystko to, co niekonwencjonalne, i szalała na punkcie mody, muzyki, sztuki i generalnie afirmacji życia. Szkoda, że jej siostra tak nalegała na zostanie w domu, skoro - zakładając, że zabawiłyby w barze nieco dłużej - istniała spora szansa, że mogła się tam pojawić Mary Quant i zauważyć Janey Tylko Ella była tak staroświecka, by uważać, że ceremoniał „popołudniowej herbatki" miał jakiekolwiek znaczenie, i nie rozumiała, że wspominanie o tym w towarzystwie znajomych Janey natychmiast czyniło z niej osobę całkowicie niemodną i nie na czasie. Nikt nie podejrzewałby, że Ella też skończyła szkołę St Martins, ale to ona z radością chodziła do pracy w redakcji „Vogue'a", podczas gdy Janey interesowało wyłącznie projektowanie własnych ubiorów. Odkąd sięgała pamięcią, zawsze chciała być projektantką mody Juz jako dziecko wypraszała u Amber skrawki jedwabiu, z których szyła potem ubranka dla lalek. - No cóż, mam nadzieję, że to jakieś przyzwoite przyjęcie - ostrzegła ją Ella. - Mama ma już wystarczająco zmartwień z Emerald, żeby jeszcze martwić się o ciebie. Ella żałowała, że Janey nie jest taka jak Amber. Bardzo przejmowała się beztroskim podejściem swojej siostry do życia i wiążących się z nim niebez pieczeństw. Tam, gdzie Ella z niepokojem marszczyła czoło, Janey wybuchała śmiechem. W sytuacjach, w których Ella wycofywała się z ostrożnością, Janey rzucała się w wir nowych przygód. Tam, gdzie Ella dostrzegała zagrożenie, Janey widziała wyłącznie podnietę. Ale Janey nie mogła pamiętać tego, co Ella, ani nie wiedziała tego, co jej starsza siostra. Ich rodzona matka też uwielbiała ekscytację, pragnęła jej. Ella słyszała to nieraz z ust swojej matki, miotającej się po domu tam i z powrotem jak ptak uderzający skrzydłami o pręty klatki. Matka śmiała się opętańczo w towarzystwie cioci Cassandry, a potem znikały razem w sypialni rodziców na górze. Ich matka faworyzowała Janey. To jej zawsze udało się jakoś wywołać uśmiech na twarzy matki, podczas gdy na Ellę zawsze czekały najbardziej gorzkie słowa i gniew.
Janey nie rozumiała, jak bardzo Ella boi się tego, żeby któraś z nich przypadkiem nie poszła w ślady ich biologicznej matki. Janey miała szczęście, że nie pamiętała matki tak dobrze jak ona, która do dzisiaj budziła się czasem w nocy, martwiąc się, jak wyglądałoby ich życie, gdyby matka wciąż żyła. Ella pamiętała doskonale huśtawki jej nastrojów, napady szału, w które wpadała bez żadnego powodu, a potem łzy i to, jak na nie krzyczała. Prawda była taka, że ich matka była trochę szalona - nawet więcej niż trochę. Ten stan trwał od momentu, kiedy wydała na świat Ellę i Janey, co przyznała kiedyś Blanche, babka Amber. Ella nie znosiła myśleć o chorobie swojej matki. Prawdę mówiąc, Ella w ogóle nie znosiła myśleć o matce. Zazdrościła Emerald, że jej biologiczną matką jest Amber. Za każdym razem, gdy Ella zaczynała się z jakiegoś powodu smucić czy złościć, przypominała sobie matkę i natychmiast odzyskiwała panowanie nad sobą. Wiedziała, że nigdy nie wyjdzie za mąż ani nie urodzi dzieci aby nie skończyć tak jak jej matka. Ale co z Janey? Ona nie wiedziała, czego powinna się obawiać, ani co tak naprawdę mogła odziedziczyć w genach po matce. A Ella nie chciała jej tego mówić, bo choć martwiła się o swoją młodszą siostrę i przejmowała się jej roztrzepaniem i lekkomyślnością, bardzo ją kochała. Nie chciała odbierać Janey szczęścia ani dzielić się z nią strachem, który sama odczuwała.
Rozdział 4 Paryż - Cóż, Emerald, twój ojciec mógł być księciem, ale ty z pewnością nie jesteś księżniczką. Emerald z trudem powstrzymała się, żeby nie wbić Gwendolyn w ziemię gniewnym spojrzeniem. Emerald, szacowna Lydia Munroe oraz lady Gwendolyn, bratanica jej matki chrzestnej, wychodziły dziś razem. Gwendolyn była wprawdzie równie pospolita jak jej bezbarwnie wyglądająca i nudna matka, której ostre spojrzenie nie pozostawiało złudzenia, że Emerald nie zyskała jej aprobaty, ale Emerald wiedziała także, jak wysokie mniemanie ma o niej jej matka chrzestna. Ojciec Gwendolyn był bratem lady Beth, hrabią Levington, i ona świata nie widziała poza nim i jego rodziną. Jeżeli Emerald ulegnie pokusie i pokaże „Posępnej Gwen-nie" - jak nazywała ją po cichu - jej miejsce w szeregu, zaryzykuje, że ta zacznie rozpowiadać różne rzeczy matce i ciotce. A to mogłoby oznaczać, że Emerald straci wartościowego sprzymierzeńca. Nie, zemsta na Gwendolyn będzie musiała zaczekać na bardziej sprzyjającą okazję. Dlatego Emerald uśmiechnęła się do niej fałszywie. Gwendolyn najwyraźniej uważała, że jest w tej sytuacji górą i odniosła zwycięstwo. By jeszcze przedłużyć ów moment triumfu, dodała brawurowo: - Twoja matka też nie ma żadnej rodziny Nikt nie wie, w jaki sposób udało jej się wyjść za twojego ojca. Ponieważ nie było żadną tajemnicą, że ich pierwsze dziecko przyszło na świat osiem miesięcy po zaaranżowanym w pośpiechu ślubie, Emerald też miała na ten temat wyrobione zdanie. Ale przynajmniej jej matka była na tyle rozsądna, że zgodziła się na to małżeństwo.
Emerald gardziła matką, ale mimo to była jej wdzięczna, że nie została wyłącznie utrzymanką i przyjęła oświadczyny jej ojca. Nie zniosłaby upokorzenia, jakie wiązałoby się z tym, że mogłaby być nieślubnym dzieckiem, z którego wszyscy śmialiby się za plecami i spoglądali na nią z góry Emerald, Lydia i Gwendolyn siedziały na swoich łóżkach w sypialni, którą dzieliły w prywatnej szkole dla dziewcząt, przygotowującej do życia w wielkim świecie. Mieściła się ona w willi położonej nieopodal Lasku Bulońskiego, była zarządzana przez hrabinę de la Calle i cieszyła się reputacją najlepszej placówki tego rodzaju. Skończenie takiej szkoły w Paryżu wiązało się z prestiżem, którego na próżno było szukać w którejś z dwóch „akceptowalnych" szkół w Londynie, dlatego Emerald musiała, rzecz jasna, znaleźć się w willi na obrzeżach Lasku Bulońskiego. Uskrzydlona swoim triumfem Gwendolyn ciągnęła radośnie dalej: - Mamusia i ciocia Beth są zgodne co do tego, że twoja matka miała niebywałe wręcz szczęście, że udało jej się tak dobrze wyjść za mąż. Żadna z nich nie ma też wątpliwości, że ciebie to szczęście ominie. Emerald zesztywniała. Słowa Gwendolyn były jak woda na młyn jej dumy Zerwała się z łóżka i stanęła nad młodszą koleżanką z rękami opartymi na biodrach. Szeroka spódnica jedwabnej sukni podkreślała jej szczupłą talię. - Co ty powiesz. - A co? Czy to znaczy, że ty też wyjdziesz za mąż za księcia, jak twoja matka? - Podekscytowana Lydia włączyła się do rozmowy. Była dwa lata młodsza od Emerald i darzyła ją autentycznym podziwem, który Emerald umiejętnie podsycała. Za to na Gwendolyn nie wywarło to wrażenia. - Tak, wyjdę za księcia. Ale nie takiego jak moja matka. Powiedzie mi się jeszcze lepiej - potwierdziła z ogniem w oczach Emerald. Gwendolyn wciągnęła gwałtownie powietrze i skrzywiła się, jakby przed chwilą zjadła cytrynę. Lydia natomiast z trudem stłumiła okrzyk zachwytu. - Och, Emerald, masz na myśli księcia Kentu, prawda? - W końcu będzie musiał kogoś poślubić, nieprawdaż? A skoro będzie wybierał wśród debiutantek, to chyba naturalne, że wybierze jedną z najładniejszych. .. - Emerald wolno było powiedzieć tylko tyle.
Nie dokończyła zdania, ale nie było takiej potrzeby. Znaczenie jej słów było zupełnie jasne dla obu dziewczyn siedzących obok. Emerald była piękna i wszystko wskazywało na to, że faktycznie zasłuży na miano najładniejszej debiutantki w tym sezonie. Lydia miała urok zdrowej, wiejskiej dziewczyny, natomiast Gwendolyn balansowała niebezpiecznie na granicy brzydoty. Emerald stwierdziła z satysfakcją, że Gwendolyn nie stanowi dla niej żadnego zagrożenia. Zresztą nigdy nie przepadała za przedstawicielkami swojej płci. Oczywiście, w szkole miała koleżanki musiała, jeśli chciała uchodzić za najpopularniejszą uczennicę w szkole ale były to w zdecydowanej większości łatwowierne, naiwne dziewczyny w typie Lydii, którymi z łatwością dawało się manipulować. Nie było możliwości, żeby taka brzydka, gruba dziewczyna jak Gwendolyn znalazła się w tym ekskluzywnym gronie. Emerald pogardzała takimi ludźmi i traktowała ich z wyższością. Właściwie to Gwendolyn powinna szukać u niej akceptacji, tymczasem - ku rozdrażnieniu Emerald Gwendolyn zawsze siliła się na niepotrzebne, wręcz krytyczne komentarze pod jej adresem. To, iż Posępna Gwennie ośmielała się myśleć, że wolno jej krytykować Emerald, patrzeć na nią tymi małymi, ostrymi oczkami i zadawać jej równie ostre pytania, zakrawało na kpinę. Ale gdy Emerald wyjdzie już za księcia Kentu, odegra się wreszcie na niej. Emerald odrzuciła na bok egzemplarz magazynu „Queen", który czytała, wstała i zaczęła niecierpliwie przemierzać pokój, tam i z powrotem. Pa ryż już jej się znudził. Myślała, że będzie bardziej ekscytujący. Na szczęście szkoła wkrótce się skończy i wreszcie zacznie się prawdziwa zabawa. Nagle jej uwagę przykuł magazyn, który przed chwilą wyrzuciła. Mimo iż sezon towarzyski oficjalnie jeszcze się nie rozpoczął, w „Queen" pojawiły się pierwsze studyjne zdjęcia portretowe niektórych tegorocznych debiutantek. Jej zdjęcie zostało wykonane przez Cecila Beatona i Emerald była z niego zadowolona, ale później zobaczyła fotografię innej debiutantki, wykonaną przez Lewisa Coultera, absolwenta Eton, który wprawdzie nie miał tytułu szlacheckiego, ale za to dysponował świetnymi koneksjami i ostatnio stał się wziętym fotografem wyższych sfer. Emerald zdecydowała, że musi mieć nową fotografię. A że nigdy nie wycofywała się ze swoich postanowień, napisała już do niego w tej sprawie, podając datę swojego
powrotu do Londynu i zapowiadając wizytę. W magazynie było napisane, że Coulter cieszy się takim wzięciem, iż nie przyjmuje już zamówień, ale w dalszym ciągu był przecież fotografem, który robił ludziom zdjęcia za pieniądze! A tych nie brakowało na szczęście matce Emerald. Podobnie jak jej samej. Szczególnie kiedy skończy dwadzieścia pięć lat. Wtedy nie będzie musiała namawiać pana Melrose a, żeby płacił za wszystkie jej zachcianki z przysługującego jej funduszu powierniczego. Oczywiście jej matka nie mogła pogodzić się z faktem, że Emerald będzie taka bogata. A jeśli chodzi o Rose... Emerald zacisnęła usta. Jak matka mogła w ogóle się do niej przyznawać, nie mówiąc już o rozczulaniu się nad nią? Czy nie rozumiała, jak może zaszkodzić Emerald to, że ma taką kuzynkę jak Rose? Prababcia miała rację: Rose powinna była zostać odesłana z powrotem do Hongkongu i zamieszkać w slumsach, gdzie wujek Greg znalazł jej matkę. Na szczęście Emerald była na tyle przezorna, że namówiła swoją matkę chrzestną, aby zaprezentowała ją na dworze i zostawiła ją przy sobie w Londynie, „tak żeby mamusia mogła kontynuować w spokoju swoją pracę, ciociu Beth", jak to wytłumaczyła swojej sponsorce. Pod jej skrzydłami miała możliwość lepszego zorganizowania wszystkich spraw, tak jak zaplanowała, aniżeli pod opieką własnej matki. Emerald była świadoma, że matka chrzestna wiązała duże nadzieje na jej związek ze swoim drugim synem. Rupert nie dysponował majątkiem, w odróżnieniu od Emerald, która pewnego dnia odziedziczy fortunę. Ale ona nie zamierzała marnować ani siebie, ani swojego majątku na taką miernotę. Oczywiście Emerald była równie świadoma tego, co dokładnie oznaczał wilgotny, mocny uścisk dłoni ojca Gwendołyn, który wezwał Emerald do swojej willi, żeby „zobaczyć, jak się miewa jego mała dziewczynka". Naturalnie, że wydała mu się atrakcyjna. Bo taka jest. Emerald zostawiła sobie na stosowną okazję przyjemność zakomunikowania Gwennie o tym, jak odrażający jest jej ojciec, podrywający dziewczynki w wieku swojej córki. Teraz miała na głowie ważniejsze sprawy, na przykład co powinna na siebie włożyć przy okazji pierwszego spotkania z księciem Kentu...
Rozdział 5 Londyn, luty 1957 roku Dougie rozejrzał się po pustej piwnicy studia fotograficznego, znajdującego się pod Pimlico Road. Wkrótce to miejsce zapełni się młodymi i pięknymi ludźmi, których łączyło jedno - chęć nieskrępowanej zabawy do białego rana. Doszedł do wniosku, że szczęście uśmiechnęło się do niego, kiedy spotkał Lewisa Coultera. Lew - jak nazywali go dobrzy znajomi - zatrudnił ponoć Dougiego jako młodszego fotografa, a w rzeczywistości jako chłopca na posyłki. Ale Australijczyk, który wraca po latach do starego kraju, bez żadnego punktu zaczepienia w życiu, i do tego mający osobiste powody, by zatrzymać się tu na dłużej, nie podskakuje pracodawcy, który przyjął go do pracy tylko dlatego, że spodobał mu się jego wygląd. Poza tym Dougie lubił swojego szefa i pracę, którą wykonywał. Wiele się nauczył, obserwując Lew przy pracy - nie tylko z aparatem w dłoni. Przy całym swoim pozornie leniwym uroku, Lew potrafił poruszać się z szybkością błyskawicy, kiedy upatrzył sobie jakąś dziewczynę. Działał tak szybko, że na ogół takie biedactwo było wobec niego bezbronne, jak królik oślepiony przednimi reflektorami jego sportowego jaguara. Fakt, że Lew był członkiem klasy wyższej, czynił tę sytuację jeszcze dogodniejszą. Praca dla niego dała Dougiemu przepustkę do świata, w którym w żadnym innym wypadku nie zostałby zaakceptowany. Mógł przyglądać się temu światu na własne oczy, co było mu potrzebne, skoro -jeśli wierzyć temu prawnikowi - był członkiem arystokracji. Co najmniej księciem. Psiakrew, wciąż jeszcze nie mieściło mu się to w głowie! Nawet nie wiedział, czy w ogóle chce być tym księciem. Dobrze sobie radził i bez tego, utrzymując swój domniemany tytuł w tajemnicy przed nowymi
przyjaciółmi w Londynie, podobnie jak prawdziwy powód swego pobytu tutaj. Nie chciał, żeby ktoś go odkrył i zdemaskował jako księcia, dlatego też nie rozpowiadał nikomu o swoim dotychczasowym życiu w Australii. Nie chciał, żeby ktoś skojarzył ze sobą pewne fakty. Przyjrzał się domowi przy Eaton Square, który prawdopodobnie był jego własnością, natomiast nie widział jeszcze drugiej posiadłości, tej na wsi. Z tego, co Lew opowiadał mu o brytyjskich arystokratach, wynikało, że wszyscy oni byli do tego stopnia pogrążeni w dhigach, że nie mogli się doczekać, aż ich majątki przejmie Narodowy Fundusz na rzecz Renowacji Zabytków. A Dougie nie zamierzał trwonić pieniędzy na utrzymywanie jakiejś ruiny Dougie miał szczęście, że poznał Lew. Jego przyjaciel nie był typowym snobem z klasy wyższej. Był wspaniałym kompanem, który w piciu nie miał sobie równych, łącznie z samym Dougiem. Zresztą Dougie nie nadużywał ostatnio alkoholu. Był zbyt zajęty pracą dla Lew. Poznali się w pewnym klubie w Soho i z jakiegoś powodu, którego nie był sobie teraz w stanie przypomnieć, Dougie wyzwał Lew na pojedynek alkoholowy. Dougie przyłączył się wtedy do grupy innych Australijczyków i prowokowany przez nich, był pewien, że wygra. Nie mogło być inaczej, skoro mierzył prawie metr dziewięćdziesiąt, był potężnie zbudowany i w przeszłości pracował przy owcach, a jego przeciwnik miał ledwie ponad metr pięćdziesiąt, wypielęgnowane paznokcie, mówił w drażniący sposób, przeciągając samogłoski, i ubierał się jak manekin od krawca. „To dla mnie żadna konkurencja, koledzy" - przechwalał się Dougie swoim nowym znajomym. Trwał w tym błędnym przekonaniu do chwili, aż nieprzytomny zwalił się na podłogę pubu. Kiedy w końcu przyszedł do siebie, leżał w dziwnym łóżku w równie dziwnej sypialni, która - jak się później okazało - była pokojem gościnnym jego nowego pracodawcy. Gdy spytał Lew, jak się tam znalazł, ten wzruszył ramionami i odparł: - Nie mogłem cię zostawić na podłodze w barze, stary druhu. Nie należy zostawiać po sobie takiego bałaganu, a ponieważ twoi kumple ulotnili się, nie miałem innego wyjścia, jak tylko przywieźć cię tutaj, mimo iż nie była to specjalnie zachęcająca perspektywa.
Wciąż na wpół pijany Dougie szybko uporał się ze zbędnymi emocjami i wylewnie podziękował swojemu wybawcy. - Wiesz co? Równy z ciebie gość. - Zapewniam cię, że nic podobnego - odparł Lew. - Musiałem zabrać cię z pubu, bo właściciel zagroził, że będę musiał zapłacić za twój nocleg. Ostatnią rzeczą, jakiej pragnąłem w swoim pokoju gościnnym, to spocony, pijany Australijczyk, który cuchnął piwem i owcami. Dougie szybko zdał sobie sprawę, że Lew jest urodzonym kobieciarzem. Łowił kobiety szybciej, niż Dougie zdołał liczyć, a rzucał je jeszcze szybciej. Nie było dla niego nic niezwykłego w umawianiu się równocześnie z trzema albo czterema dziewczynami. Dougie również nie miał nigdy problemów z kobietami, ale musiał przyznać, że Lew gra w zupełnie innej lidze. Lew wyjaśnił mu, że jest tylko synem młodszego syna, „co oznacza, że choć w moich żyłach płynie błękitna krew, nic znajduje to odzwierciedlenia w stanie mojego konta bankowego". - Widzisz, miły druhu, najstarszy syn dziedziczy tytuł i majątek, drugi syn idzie do wojska, a najmłodszy zostaje księdzem, chyba że uda im się znaleźć jakieś spadkobierczynie, z którymi będą mogli się ożenić. To takie nudne zarabiać samemu na kawałek chleba. Ale jak mus, to mus. Z tego, co obserwował Dougie, życie Lew nie miało nic wspólnego z nudą. Gdy Lew nie robił zdjęć, to albo balował, albo - tak jak dzisiaj -sam urządzał imprezy. Dzisiaj mieli do niego wpaść znajomi „z butelką", aby uczcić urodziny jednego z jego licznych przyjaciół. Na imprezie miały być modelki, co śmielsze dziewczyny z kręgów towarzyskich i ich osoby towarzyszące z wyższych sfer, którym podobał się artystyczny tryb życia Lew, a także aktorzy z pobliskiego Royal Court Theatre oraz różnego rodzaju inne artystyczne dusze - pisarze i muzycy. Wkrótce zaczęli przybywać pierwsi goście. Z gramofonu dobiegał spokojny głos Elli Fitzgerald. Dougie nie czuł się na takich imprezach zbyt dobrze. Był dumny z tego, kim jest - Australijczykiem z buszu, ale jednocześnie wiedział, że obyci w świecie młodzi londyńczycy kpią sobie z mieszkańców brytyjskich kolonii, śmieją się z ich nieokrzesania
i niezamierzonych błędów Dougie bez przerwy pakował się w takie sytuacje, które stawiały go w niekorzystnym świetle i w których wychodził na skończonego idiotę. Nie było mowy, żeby mógł w szybkim czasie przyswoić sobie te wszystkie maniery, które dla Lew były czymś zupełnie naturalnym. Wujek Dougiego był zbyt zajęty prowadzeniem farmy, żeby uczyć swojego osieroconego siostrzeńca podstaw etykiety i tych wszystkich wyszukanych zwyczajów, nawet jeśli sam je znał - w co Dougie zresztą wątpił. To pani Mac, gospodyni wujka, miała za zadanie dopilnować, żeby Dougie umiał posługiwać się sztućcami, i to ona nauczyła go podstawowych manier. Jako chłopiec Dougie pracował na farmie z tamtejszymi robotnikami, poganiaczami i zręcznymi postrzygaczami, ucząc się od nich męskiej kultury, w której nie zadaje się pytań na temat przeszłości, a mężczyzna zapracowuje sobie na szacunek tym, kim jest i co robi - tu i teraz, a nie dlatego, że posiada jakiś wyszukany tytuł. Może było to trudne życie, ale sprawiedliwe. Teraz musiał nauczyć się życia, które rządziło się innymi regułami i zwyczajami. Pewne rzeczy pojął dość szybko - nie miał innego wyjścia, w przeciwnym razie ryzykował, że będzie nieustannie chodził z uszami czerwonymi ze wstydu. Dougie popatrzył na zegarek. Był ubrany w czarne spodnie i czarną koszulkę polo z podwiniętymi rękawami, które odsłaniały jego muskularne ramiona z resztkami australijskiej opalenizny; końcówki jego gęstych, ciemnobrązowych włosów były lekko wyblakłe od słońca. Dougie szybko przyjął „roboczy" uniform swojego szefa i mentora. Zastanawiał się, czy ta ładna aktoreczka, która wpadła mu w oko kilka tygodni temu, też będzie na przyjęciu. Ale nawet gdyby chwyciła przynętę, raczej nie będzie mógł zaprosić jej później do swojej zrujnowanej kawalerki w dzielnicy miasta noszącej nazwę „Małej Australii", którą dzielił z całą kolonią pluskiew i dwoma zarośniętymi, śmierdzącymi piwem i klnącymi jak szewcy postrzygaczami owiec, którym - jak sądził - lepiej znana była budowa ciała owcy niż kobiety Prędzej czy później musi znaleźć sobie jakieś inne, własne miejsce.
- Szybko, tam jest taksówka. Musiały pobiec przez deszcz. Janey wybuchnęła śmiechem i zdjęła plastikowy kaptur z wysoko upiętych włosów. W trójkę puściły się biegiem w stronę taksówki i wcisnęły się razem na tylne siedzenie. - Poprosimy na Pimlico Road, numer dwadzieścia - powiedziała kierowcy Janey i odwróciła się do Elli. - Będziesz musiała zapłacić z pieniędzy mamy. Ja nie mam przy sobie ani grosza. Jak każdej troskliwej matce, Amber zależało na bezpieczeństwie dzieci, ale wspólnie z Jayem nie zamierzali ich rozpuszczać, dlatego wprowadzili zasadę, że w czasie wspólnych wyjść, kiedy była potrzeba wzięcia taksówki, mogły zapłacić ze wspólnej kasy, za którą odpowiadała Ella. - Mogłyśmy pójść piechotą - zauważyła Ella. - Co? W tym deszczu? Na miejsce dotarłybyśmy przemoczone do suchej nitki. Ella wiedziała, że siostra ma rację. Ale fakt, że Fulshawowie byli bogaci nawet bardzo bogaci - nie oznaczał ostentacyjnego, wręcz wulgarnego szastania pieniędzmi. Ella wiedziała też, że robotnicy w Denby Mili, fabryce jedwabiu należącej do jej macochy, mieli wyższe pensje niż ich koledzy z innych zakładów w Macclesfield, ale i tak nie stać ich było na podróżowanie taksówkami. Świadomość społeczna Elli podpowiadała jej, że ona także nie powinna tego robić. Z drugiej strony, w jaki sposób taksówkarz miałby zarobić na życie bez pasażerów? Zagłuszyła więc w sobie wyrzuty sumienia i spojrzała na swoje pończochy, mając nadzieję, że nie będą całe ochlapane, kiedy wysiądą z samochodu. Były już w połowie drogi do klubu. Taksówka zatrzymała się na czerwonym świetle, kiedy nagle drzwi otworzyły się na oścież. - Proszę pana, nie widzi pan, że mam już pasażerów? - zaprotestował taksówkarz. Ale młody mężczyzna już wpakował się do taksówki, rozkładając sobie dodatkowy fotel. Strząsnął krople wody z czarnych włosów i wyszczerzył zęby w uśmiechu do trójki dziewczyn. - Dziewczyny nie będą miały nic przeciwko, prawda? - odezwał się z akcentem, który zdradzał mieszkańca londyńskiego East Endu, po czym
odwrócił się do kierowcy: - Kolego, jak już wysadzisz te trzy ślicznotki, zabierz mnie na Trafalgar Square. Gdy tylko Ella zobaczyła nieznajomego, wcisnęła się głębiej w kąt taksówki. To był Oliver Charters, rozpoznała go bez trudu. Twarz zapłonęła jej ognistym rumieńcem. To się nazywa pech! Ella nie znosiła Olivera od momentu, gdy go ujrzała. A jeszcze bardziej nienawidziła go, od kiedy zaczął się z niej nabijać, naśladując jej akcent i drwiąc z niej. Jej szefowa zauważyła to i spytała Ellę, dlaczego nie przepada za Oli verem. - Po prostu go nie lubię. - Tylko tyle umiała powiedzieć. - Nie lubię tego, jak mówi, wygląda ani... jak pachnie. Ku rozczarowaniu Elli jej szefowa wybuchnęła śmiechem. - Moja droga, to jest właśnie zawracający w głowie afrodyzjak pierwotnej męskiej seksualności, więc lepiej się do niego przyzwyczaj. Pamiętając, w jaki sposób Oliver zachował się wobec niej w redakcji „Vogue'a", Ella cała zesztywniała z odrazy do niego. Janey, rzecz jasna, nie miała takich uprzedzeń wobec nieproszonego gościa. Chcąc jak zwykle sprawić komuś radość, uśmiechnęła się ciepło i spytała: - To ta nowa, śmiała gra, która jest ostatnim krzykiem mody, prawda? Ta, w której trzeba wepchnąć się komuś do taksówki i kazać się zawieźć pod wskazany adres, nie wywołując przy tym protestów z jego strony? Oliver odwdzięczył się jej uśmiechem, odsłaniając przy tym dołek w policzku. Potem odgarnął do tyłu gęste, opadające na twarz włosy w kolorze inkaustu i uśmiechając się do niej swoimi cudownymi, malachitowymi oczami, które błyskawicznie hipnotyzowały takie małe kokietki, powiedział: - Gierki? Nie, to nie w moim stylu. W takie rzeczy bawią się wytworne jaśnie panie, takie jak wy. Ja znam lepsze sposoby spędzania wolnego czasu. Janey sprawiała wrażenie tak zauroczonej, że Ella nie mogła się powstrzymać od małego prychnięcia, wyrażającego odrazę. Charters z wprawą mówił cockneyem, a słuchająca go Janey siedziała już na krawędzi fotela z rozszerzonymi z podniecenia oczami.
Oliver usłyszał prychnięcie Elli i odwrócił głowę w jej stronę. Ella zdała sobie sprawę ze swojego błędu i skurczyła się jeszcze bardziej w cieniu, pochylając głowę, tak żeby Oliver nie widział jej twarzy. Oliver lekceważąco wzruszył ramionami - dziewczyna w kącie pewnie była pryszczata i po dziecięcemu pulchna. Odwrócił się z powrotem do Janey, która była zupełnie inna, podobnie jak jej ładna koleżanka o eurazja-tyckich rysach. - Jedziemy na imprezę, może zabierzesz się z nami? - zaproponowała Janey - Nie, nie może. Ella zorientowała się, że teraz nie tylko Oliver przygląda jej się, ale też Janey i Rose. I właśnie w tym momencie taksówka skręciła gwałtownie, tak że aby zachować równowagę, Ella musiała złapać się krawędzi fotela. Światło ulicznej latarni odkryło jej twarz przed Oliverem. Przecież to ta wytworna, nadęta dziewczyna z „ Vogue'a", która zawsze patrzyła na niego spode łba. Ta, która miała wypisane swoje oziębłe dziewictwo nie tylko na skórze, ale też w duszy, jak litery wykute w skałach Brighton. Tak, tym właśnie była: napuszoną dziewicą. Pokrytą różowym lukrem z napisem „Dziewica - tylko dla męża", wypisanym na jej zupełnie aseksualnym, małym ciele. Oliver widział znajomą, chłodną niechęć w jej oczach. Przez chwilę kusiło go, żeby ją trochę ukarać, trochę się z nią podroczyć, tak aby się przestraszyła i poczuła niepewnie. Ale miał ważniejsze rzeczy do zrobienia, jak chociażby wybicie z głowy głupiemu młodszemu kuzynowi utrzymywanie kontaktów z jednym z najniebezpieczniejszych gangów z East Endu. Oliver trenował boks do chwili, kiedy jego owdowiała matka, której nie podobało się, że jej jedyne dziecko może skończyć z uszkodzonym mózgiem - jak to się często zdarzało wśród bokserów - zamieniła słowo z człowiekiem, u którego sprzątała Ten wstawił się za młodym Ol liem, który trafił pod skrzydła miejscowego fotografa. Matka Olivera jakimś cudem znalazła pieniądze na opłacenie jego praktyki. Nikt - a już na pewno nie Oliver - nie spodziewał się, że młody chłopak nie tylko odkryje w sobie talent do fotografowania, ale też poświęci się temu z takim
zaangażowaniem, że zrezygnuje z ringu i będzie pracował prawie za darmo, wychodząc w każdą możliwą pogodę, żeby robić zdjęcia, które potem sprzedawał twardym, zmęczonym życiem fotoedytorom z redakcji tytułów prasowych. Sławę przyniosło mu dopiero zdjęcie dwóch twardzieli z East Endu - bliźniaków Kray - na meczu bokserskim. Znajdowali się oni na pierwszym planie, za to w tle Oliver zdołał uchwycić kilka dam z wyższych sfer, całych w norkach i diamentach. Od tamtego czasu udało mu się zbudować reputację w środowisku fotograficznym, ocierając się zarówno o londyńskie niziny społeczne, jak i fotografując modelki na okładki lśniących magazynów, takich jak „ Vogue". - Co - ja na imprezie z wami, panienkami z wyższych sfer? - Oliver zażartował sobie z Janey, która przebierała palcami z podniecenia. - Za cholerę mi się to nie widzi. Nie byłbym tąm mile widziany. - Janey, idziemy - poleciła siostrze Ella. Dotarły właśnie do celu i Ella wysiadła już z taksówki. Stała na chodniku, wręczając kierowcy pieniądze za kurs. Janey widziała, że Oliver nie spuszcza z niej wzroku. A właściwie z jej biustu. Miała na sobie jeden z tych obszytych dookoła, stożkowatych biustonoszy, które co bardziej śmiałe dziewczyny wkładały pod pulowery Efekt, nawet pomimo zbyt obszernego pulowera, był znakomity Ella naturalnie nie akceptowała jej nowego biustonosza, uważała, że jest wulgarny. Było oczywiste, że tak naprawdę Elli chodziło o to, że biustonosz jest seksowny, ale takie słowo nigdy nie przeszłoby jej przez gardło. Janey uśmiechnęła się do Olivera, w odpowiedzi na jego mrugnięcie okiem, kiedy zamknął drzwi i taksówka ruszyła z piskiem opon w stronę Trafalgar Square. - Janey, przemokniesz do suchej nitki - utyskiwała Ella. - Dlaczego nie włożyłaś płaszcza? Ponieważ płaszcz zakrywałby nowy kształt jej biustu - brzmiałaby właściwa odpowiedź. - Szybko, wejdźmy do środka - powiedziała i popędziła chodnikiem, zostawiając obydwie dziewczyny z tyłu. Była rozdarta między poczuciem winy pomieszanym z triumfem, sentymentami i ekscytacją. Może to właśnie dzisiaj pójdzie na całość z Danem.
Janey nikomu nie przyznała się, że poznała Dana, nie wspominając juz o tym, że miała nadzieję spotkać go na tej imprezie. Ale Ella nie dała się zwieść. Wiedziała instynktownie, że Janey coś knuje, i co więcej, miała silne poczucie, że napyta sobie biedy. Ella nie lubiła kłopotów. Sama myśl o nich rodziła w niej strach i wywoływała nieprzyjemne ssanie w żołądku. Pamiętała to poniżające uczucie jeszcze z dzieciństwa, gdy jako mała dziewczynka - będąc w pokoju dziecięcym razem z matką, która wpadła w jeden ze swoich depresyjnych nastrojów - zmoczyła się w majtki, bo nie chciała zawracać mamie głowy prośbą o wyjście do toalety Ależ jej matka była wtedy zła. Za karę Ella musiała przez resztę dnia chodzić w mokrych majtkach. Skryte głęboko w jej pamięci, gdzie trzymała wszystkie wstydliwe rzeczy, których pamiętać nie chciała, było także wspomnienie czarnych, koronkowych majtek. Było to w pewne gorące popołudnie, kiedy Ella miała uciąć sobie drzemkę. Obudziła się spragniona, a ponieważ niani nie było w pobliżu, sama wstała i zeszła po schodach, żeby poprosić kucharkę o coś do picia. Po drodze usłyszała śmiech dochodzący z sypialni rodziców. Zatrzymała się na podeście przed drzwiami, a potem zajrzała do środka. Jej matka leżała na łóżku w czarnej, koronkowej bieliźnie, a ciocia Cassandra - ubrana w szlafrok - wachlowała ją czarnym, pierzastym wachlarzem. W chwili gdy ją ujrzały, obydwie kobiety znieruchomiały, po czym matka wrzasnęła z furią: - Jak śmiesz tu wchodzić, przeklęta dziewucho! Wyjdź stąd. Wynoś się! Ella wycofała się rakiem z pokoju i pobiegła schodami na górę. Za wszelką cenę pragnęła uświadomić Janey, jak ważne jest, by nie naśladowała ich matki, ale sama nie znajdowała właściwych słów, żeby jej wyjaśnić, co tak bardzo martwiło ją i niepokoiło w szaleństwie ich zmarłej matki. Dougie wpuścił dziewczyny, uśmiechając się na ich widok z zachwytem, a potem przedstawił się i zapytał o ich imiona. - Ella i Janey Fulshawe oraz Rose Pickford - odpowiedziała Janey w imieniu całej trójki.
Fulshawe? Pickford? Dougie znał te nazwiska. Widział je wystarczająco często w korespondencji od notariusza zmarłego księcia. W sążnistym liście prawnik przedstawił mu wszystkie zawiłe szczegóły, dotyczące koligacji rodzinnych księżnej wdowy, załączając także drzewo genealogiczne, które Dougie widział już wcześniej w Australii. Na początku nie przywiązywał do tego żadnej wagi, gdy jednak przyjechał do Londynu, sam zaczął studiować genealogię swoich domniemanych przodków. Mimo wszystko nie tak wyobrażał sobie pierwsze spotkanie w rodzinnym gronie młodych kobiet, których nazwiska przewijały się w listach. Jeżeli się nie mylił, to były one. A nie mogłem przecież się pomylić, pomyślał, badawczo zerkając w stronę Rose. Przypomniał sobie, ze w opisie drzewa genealogicznego była mowa o bracie księżnej i jego córce, poł-Chince. A Rose była bez wątpienia piękną przed stawicielką rasy eurazjatyckiej. Dougie żałował teraz, że nie poświęcił więcej czasu na zapamiętanie szczegółów tej genealogii, jak chociażby dokładnych imion krewnych księżnej. Jedyne imię, jakie udało mu się zapamiętać, należało do córki księżnej - Emerald. Ale to musiały być one, prawda? ~ Jesteś Australijczykiem? - wyrwał go z zamyślenia głos Janey - Pewnie zdradził mnie akcent - przyznał ze smutkiem Dougie. Musiał dowiedzieć się o tych dziewczynach jak najwięcej, żeby przekonać się, czy to na pewno one. - Może trochę - przytaknęła Janey, uśmiechając się do niego. Rose poczuła się nieswojo. Wiedziała dobrze, dlaczego ten młody Australijczyk, który otworzył im drzwi, tak jej się przyglądał, kiedy usłyszał jej imię. Uznał zapewne, tak jak wielu innych, ze z racji swojego wyglądu Rose należy do innej warstwy społecznej. Jej arystokratyczny akcent musiał go zaskoczyć. Pomyślał pewnie, jak często przydarzało się to innvm ludziom, którzy nie znali historii jej rodziny, ze celowo zmieniła sposób wysławiania się, udając kogoś, kim nie była. W tym samym roku, w którym, za sprawą Amber, wszystkie trzy dziewczyny zostały zaprezentowane na dworze, Rose odkryła z szokiem i smutkiem, że wielu młodych mężczyzn traktowało ją bez należytego szacunku, co nigdy nie uszłoby im na sucho w obecności Elli i Janey Pomalowany na biało salon był pełen ludzi, którzy rozmawiali ze sobą tak głośno, że trudno było usłyszeć swingującą muzykę, grającą w tle.
Janey lustrowała wzrokiem pokój tak dokładnie, jak tylko potrafiła, rozczarowana faktem, że Dan jeszcze się nie pokazał. Ale wkrótce wmieszała się w tłum, razem z grupką swoich znajomych z St Martins, zostawiając protestującą Ellę, która złapała Rose za rękę i ruszyła w ślady zbuntowanej siostry Dougie robił, co w jego mocy, żeby zatrzymać dziewczyny przy sobie i dowiedzieć się czegoś więcej o ich życiu. Wiedział, że za sprawą jednoczesnej śmierci męża i syna księżnej to właśnie on znalazł się następny w kolejce do tytułu książęcego. Notariusz dał mu do zrozumienia, że księżna wyczekiwała z niecierpliwością jego przybycia do Anglii, ale Dougie podejrzewał, że była to wyłącznie kurtuazja, a w rzeczywistości żywiono tu do niego niechęć i urazę. Dougie nigdy nie zaznał uczuć rodzinnych, nie miał ciotek, wujków i kuzynów w swoim wieku, dlatego wyraźna, ciepła więź łączącą Ellę, Janey i Rose przyciągała go jak magnes. Nie byli wprawdzie kuzynami z prawdziwego zdarzenia, ale byli „rodziną". A może nie? Łatwo mógł się tego dowiedzieć, nie ujawniając jednak przy tym swojej tożsamości. Na to nie był jeszcze gotowy. Dougie wciąż ściskał w ręce płaszcze, które dziewczyny wręczyły mu przy wejściu. Widział, że rozglądają się po pokoju, gotowe rozejść się w każdej chwili. To mogła być jedyna szansa, by się upewnić. Dougie przełknął ślinę i spytał z wymuszoną nonszalancją w głosie: - A gdzie jest Emerald? Jego pytanie zrobiło na nich piorunujące wrażenie. Wszystkie trzy dziewczyny jak na komendę odwróciły się w jego stronę. Oznaczało to, że przynajmniej wiedzą, o kim mowa. Dougie obawiał się, że spojrzą na niego ze zdumieniem, a on będzie zmuszony tłumaczyć się z pomyłki. - Jest jeszcze w Paryżu - poinformowała go Ella. - Znasz Emerald? - zainteresowała się Janey - No cóż... nie - przyznał Dougie - ale słyszałem o niej. To znaczy, słyszałem to imię. Wiadomo było już, że dziewczyny znają Emerald, lecz z jakiegoś powodu wspomnienie jej imienia gwałtownie ochłodziło atmosferę między nimi.
- Emerałd jest inna - wyjaśniła Janey, litując się nad młodym Australijczykiem, który wyglądał teraz na zażenowanego. - Widzisz, Emerald to nie Emerald, tylko lady Emerald. - Po tych słowach Janey odwróciła się i rozejrzała po pokoju. Jakkolwiek miły okazał się ten Australijczyk, bez wątpienia nie był Danem. - Proszę nam wybaczyć. - Uśmiechnęła się do Dougiego i poszła na środek pokoju, zostawiając za sobą Ellę i Rose. W ciągu kilku minut od wejścia na imprezę dziewczyny rozdzieliły się. Janey celowo uciekła spod czujnego oka starszej siostry, żeby móc znaleźć Dana. Ella wylądowała w kuchni, gdzie tak często proszono ją o czystą szklankę, że w końcu zajęła się zbieraniem brudnych naczyń i ich myciem. W ten sposób znalazła sobie przynajmniej jakieś zajęcie, dzięki czemu nie czuła się już zakłopotana. Prawie wszystkie dziewczyny na imprezie były ubrane tak jak Janey Żadna nie miała takiego stroju jak ona sama. Ale też żadna z nich nie była równie gruba, nieforemna i pospolita jak ona. Wprawdzie jedna z dziewczyn o włosach w tak jasnym odcieniu rudego, że musiały być farbowane, miała równie duże piersi, którymi chwaliła się, eksponując je pod cienkim, czarnym pulowerem, lecz był to typ dziewczyny, która na pewno nie miała nic przeciwko takiemu obnoszeniu się ze swoją cielesnością. Ella wzdrygnęła się nad zlewem, słysząc, jak dziewczyna zachichotała, kiedy jeden z mężczyzn dotknął jej biustu. Elli na przemian robiło się gorąco i lodowato, gdy pomyślała sobie, że i ją ktoś mógłby potraktować w podobny sposób. - Przepraszam... och, wybacz mi. - Młody, wysoki brunet próbował wyminąć Rose i prawie oblał ją swoim drinkiem. - To przez moich kumpli. - Wskazał grupkę młodych ludzi zgromadzonych przy barku z alkoholami. - Jeśli szybko się tam nie znajdę, wypiją całe piwo, które przynieśliśmy - Hej, Żydku, daj spokój tej Azjatce i chodź tutaj. Przez krótką chwilę, zanim udało mu się to zamaskować wzruszeniem ramionami i niewymuszonym uśmiechem, Rose zauważyła, jak chłopak zaciska ze złości zęby - Przepraszam za niego - usprawiedliwił się po raz drugi. - Ma niewyparzoną gębę. Jak to mówią - krowa, która dużo ryczy, mało mleka daje.
Rose pochyliła głowę i odwróciła wzrok. Ona też najchętniej opuściłaby to miejsce, ale biorąc pod uwagę, ilu gości było w tym pokoju, wydawało się to niemożliwe. - Moja rodzina mieszka w Londynie od ponad wieku, a ja wciąż jestem tu traktowany jak obcy z powodu mojego wyglądu. - Młodzieniec uśmiechnął się, bardziej z rezygnacją niż ze smutkiem, odsłaniając mocne, białe zęby i dołek w policzku. Rose, zaskoczona, że chłopak jeszcze jej nie zostawił i nie wrócił do swoich kumpli, spojrzała na niego mimowolnie. - A ty? Czy twoja rodzina żyje tu od dawna? - zapytał nieznajomy. - To zależy, o którą część mojej rodziny pytasz. Moja matka nigdy nie dotarła tu ze slumsów Hongkongu, natomiast rodzina mojego ojca mieszka tu od wielu pokoleń. - To musi być dla ciebie trudne. - Co takiego? To, że przypominam z wyglądu matkę, a żyję w kraju ojca? - Nie. To, że mieszkasz tutaj, chociaż nie czujesz się w pełni akceptowana - poprawił ją łagodnie. Rose zesztywniała, ale jej rozmówca najwyraźniej nie zauważył, że ta konwersacja zmierza w niewygodną dla niej stronę, a może miał to gdzieś, bo ciągnął: - Problem z nami polega na tym, że gdziekolwiek się udamy, zawsze będą traktować nas jak obcych. Po odbyciu służby wojskowej pracowałem w izraelskim kibucu. Były tam żydowskie dzieci z całego świata, traktowano nas serdecznie, ale nie czuliśmy, że jesteśmy w domu. Ludzie tacy jak ty i ja nie pasujemy do przeszłości. Z kolei nasze dzieci będą przyszłością. Któregoś dnia my i oni staniemy się historią, tak jak Rzymianie, wikingowie i wszyscy inni, którzy przybyli tu jako obcy. A tak w ogóle, jak masz na imię? Ja nazywam się Josh. To znaczy Joshua. - Rose. Rose Pickford. Chłopak skinął głową, po czym spytał: - A więc czym się zajmujesz, Rose Pickford, kiedy akurat nie imprezujesz? - Uczę się, żeby zostać projektantką wnętrz.
Ku jej zaskoczeniu Josh wydał z siebie głośny okrzyk, wyrażający aprobatę. - Wiesz co? Chyba było nam pisane się spotkać, ponieważ w tej chwili niczego tak nie potrzebuję, jak projektantki wnętrz. Rose spojrzała na niego podejrzliwie. - Muszę już iść i znaleźć moje przyjaciółki - powiedziała chłodno i chciała wyminąć Josha, ale ktoś nagle popchnął ją i Rose wpadłaby z całym impetem na ścianę, gdyby Josh nie zareagował w porę i nie przygarnął jej do siebie, tak że to jego ramię, a nie jej plecy zetknęły się ze ścianą. Rose poczuła na czole jego oddech. - Nic ci nie jest? Bliskość Josha i cytrusowy zapach jego wody po goleniu spowodował, że Rose poczuła ucisk w żołądku. Jej oczy, znajdowały się niemal na wysokości jego jabłka Adama, a serce biło jej mocno w piersi. Rose zmagała się z falą nieznanych wcześniej uczuć. - Nic mi nie jest, dzięki - odpowiedziała niepewnie. Pokój był tak napchany ludźmi, że nie wyobrażała sobie, by mogła swobodnie stanąć obok niego. Josh górował nad nią. Miał szerokie ramiona, jego wydatny, zakrzywiony nos rzucał cień na oliwkową twarz. Włosy były równie gęste i ciemne jak jej, choć układały się zupełnie inaczej, opadając naturalną falą na czoło i kręcąc się przy kołnierzyku koszuli. Josh bez wątpienia był przystojny i - jak podejrzewała Rose - także bardzo seksowny, ale też miał w sobie jakąś dobroć. Ta naturalna żywiołowość rozbrajała Rose i w pewien sposób przyciągała ją do Josha. Josh nachylił się do jej ucha. - Zgadniesz, czym się zajmuję? Rose chciała potrząsnąć głową, ale nie czekając na jej odpowiedź, Josh powiedział: - Jestem fryzjerem. Tym razem to on ją zaskoczył. - Dlatego potrzebuję projektanta wnętrz - kontynuował. - Rozkręcam własny interes, mam już nawet salon fryzjerski, który potrzebuje lekkiego odpicowania. Jestem pewien, że mogłabyś mi pomóc coś z tym zrobić. -Uśmiechnął się do niej.
Joshowi nieobca była nowa moda, która docierała tu z drugiej strony Atlantyku, z Ameryki, ogarniając stopniowo brytyjską młodzież. Nastały czasy rocknrolla - zupełnie nowej muzyki, zarezerwowanej wyłącznie dla młodych. Wymagała od nich zmiany wyglądu i zachowania, by w ten sposób mogli odróżniać się od pokolenia swoich rodziców. Częścią tej kultury były nowe fryzury Josh zamierzał wykorzystać tę koniunkturę, otwierając salon fryzjerski i w ten sposób zyskując sławę i pieniądze. - Na razie nie mógłbym ci płacić - ciągnął dalej. - Ale mogę cię strzyc i gwarantuję, że nikt nie zrobi tego lepiej. Josh był tak pewny siebie, miał tyle energii i witalności, że Rose nie mogła powstrzymać uśmiechu. Zauważyła, że Josh przygląda się jej włosom i odruchowo dotknęła swojego koka. - Ale ja nie chcę obcinać włosów. Josh nie miał wątpliwości, że Rose jest jedyna w swoim rodzaju. Rozbrajała go swoim instynktem samozachowawczym. Zazwyczaj dziewczyny lgnęły do niego po kilku minutach rozmowy, chociaż niektóre z nich maskowały swoje zainteresowanie jego osobą, zadzierając nosa. Ta dziewczyna była inna. Miała takie poważne, ciemne oczy i ostrożne maniery, jakby bała się powiedzieć lub zrobić coś niewłaściwego. Josh miał wielkie i dobre serce. Wychował się na East Endzie, wśród ludzi, którzy dbali o siebie nawzajem i chronili się. Rose, jak mu się zdawało, obudziła w nim ten instynkt opiekuńczy. Sprawiała wrażenie, jakby miała go dosyć, ale Josh nie chciał, żeby uciekła. - W porządku, w takim razie nie będę cię strzyc. Ale nadal chcę, żebyś zrobiła porządek z moim salonem. - Jak możesz tak mówić? Przecież nic o mnie nie wiesz. - Możemy to szybko nadrobić, nie uważasz? Zrobimy tak. Najpierw ja opowiem ci historię mojego życia, a potem ty zrobisz to samo. Rose przyznała z rezygnacją, że nic nie mogłoby go powstrzymać. - Ojciec chciał, żebym został krawcem, jak on. W dalszym ciągu uważa, że strzyżenie ludzi to nie jest robota dla mężczyzny, chociaż powiedziałem mu, że to nie jego sprawa. To on załatwił mi robotę w soboty przy zamiataniu włosów z podłogi salonu fryzjerskiego, który mieścił się
niedaleko jego pracy I to on nauczył mnie posługiwania się nożyczkami, mimo iż chodziło o tkaniny, a nie o włosy Kiedy powiedziałem mu, że chcę się uczyć zawodu fryzjera, nie odzywał się do mnie przez tydzień. Zagroził, że prędzej mnie wydziedziczy, ale ostatecznie dał się udobruchać mojej matce. A kiedy poznał Charliego - właściciela salonu, gdzie miałem się uczyć, i zdał sobie sprawę, że nie ma do czynienia z pedałem, trochę się uspokoił. Josh nie zamierzał wspominać o tym Rose, lecz Charlie był niezłym buhajem, który nie przepuścił żadnej kobiecie, wliczając w to większość swoich pracownic, a także młodszych i ładniejszych klientek. Ale to właśnie ten fakt, że Charlie woził się modnym samochodem i kroczył dumnym krokiem przez salony - dajmy na to, w sobotnie popołudnie - w nienagannie skrojonym garniturze, rozglądając się za panienkami, z którymi mógłby spędzić sobotnią noc, pomógł Joshowi podjąć decyzję, że sam nie miałby nic przeciwko takiemu stylowi życia. Josh był przekonany, ze Rose zostawiała w tyle wszystkie dziewczyny, jakie znał. Nie dlatego, że mówiła z akcentem charakterystycznym dla ludzi z wyższych sfer - to nigdy by mu nie zaimponowało, lecz dlatego, ze... Josh szukał w głowie właściwego określenia, które scharakteryzowałoby Rose, aż w końcu z satysfakcją skinął głową, kiedy znalazł takie słowa: delikatna i wyrafinowana. To było to: Rose była wyrafinowaną dziewczyną i zasługiwała na właściwe traktowanie. - Widziałem Charliego przechadzającego się po salonach w wytwornym garniturze i doszedłem do wniosku, że fryzjerstwo może być dobrym sposobem na zarobjenie większych pieniędzy. A ponieważ jestem Żydem, uznałem tez, że nie warto się nimi z nikim dzielić. - Josh uśmiechnął się z własnego żartu. - Charlie traktował swolCh pracowników jak poganiacz niewolników i płacił nam grosze. Ale bardzo wiele się nauczyłem, pracując dla niego. To akurat była prawda. Josh szybko zaczął proponować co ładniejszym dziewczynom strzyżenie u nich w domach, korzystając z dni wolnych od pracy W zamian one płaciły mu „w naturze", obściskując się z nim. - Oczywiście już wtedy miałem apetyt na więcej. Postanowiłem, że gdy tylko zdobędę doświadczenie, znajdę sobie pracę w charakterze styli-
sty w jakimś eleganckim lokalu na West Endzie i zacznę oszczędzać pieniądze na własny salon. Tu dopiero zaczynają się prawdziwe pieniądze. Naturalnie wcześniej musiałem odbyć obowiązkową służbę wojskową, a potem inny fryzjer - również Żyd - namówił mnie, żebym pojechał razem z nim do Izraela. - Do pracy w kibucu? - przypomniała sobie Rose. Opowieść Josha zainteresowała ją bardziej, niż się spodziewała. Josh pokręcił głową. - Niezupełnie. W każdym razie nie taki był pierwotny plan, choć w końcu trafiliśmy do kibucu. Rose otworzyła szeroko oczy. - Pojechaliście tam, żeby walczyć? - zgadła. - To nie był mój pomysł - zastrzegł Josh - tylko Vidala. A kiedy zorientowałem się, w co nas wpakował i że nie ma to nic wspólnego z kilkutygodniowym zrywaniem owoców w słońcu - było już za późno. Wydaje mi się, że Vidal uznał, iż to będzie mój koniec. Obaj chcieliśmy bowiem otworzyć salony, a ja byłem lepszym fryzjerem od niego. To mówiąc, Josh znów się roześmiał, żeby dać Rose do zrozumienia, że to tylko żart. Ona również uśmiechnęła się. - Vidal i ja pracowaliśmy dla Raymonda, pana Teasy Weasy - wyjaśnił jej Josh. - Słyszałaś o nim? Rose skinęła głową. Raymond Bessone był jednym z najbardziej znanych fryzjerów wyższych sfer. - Opowiedz mi o nim... - poprosiła. Ella chciała, żeby ten wieczór już się skończył. Nawet nie z powodu papierosowego dymu, który gryzł ją z oczy, czy ze zmęczenia, ale dlatego, że od pięciu minut faney siedziała w ciemnym kącie pokoju z wyjątkowo podejrzanie wyglądającym, niechlujnym typem, z którym obściskiwała się na całego i który w tym momencie trzymał łapę na jej odzianej w moher piersi. Ellę przepełniały niepokój i przygnębienie. Rozpaczliwie pragnęła, żeby to się wreszcie skończyło, i chciała stanowczo położyć kres scenie, której była świadkiem, ale z drugiej strony nie mogła zrobić niczego, co przyciągnęłoby powszechną uwagę do wybryków siostry.
Janey z kolei czuła gorzkie rozczarowanie. Czekała na pojawienie się Dana, w końcu usłyszała od jednej z dziewczyn ze szkoły teatralnej przy Markham Square, że Dan z jeszcze kilkoma innymi osobami z ich paczki zamiast na imprezę poszedł do nowego klubu jazzowego w Soho. A potem wpadł na nią Larry i nie odstępował jej na krok, a ona nie miała serca kazać mu odejść. Wydawał się nią oczarowany. Tak się cieszyła na tę imprezę, ale czar prysł i z zachwytu nie zostało juz nic. Larry cuchnął piwem, a jeśli chodzi o całowanie, nie dorastał Danowi do pięt. Janey żałowała, że w ogóle na siebie wpadli. Dougie nie wiedział za bardzo, co teraz. Oczywiście wiedział, co chce robić. Mała, śliczna aktoreczka nie zjawiła się, ale tym akurat Dougie specjalnie się nie przejmował. Wokół było przecież mnóstwo innych, równie ładnych dziewczyn. A co najważniejsze, były także one - trzy dziewczyny mogące mu opowiedzieć o rzeczach, których jeszcze nie wiedział na temat tytułu książęcego oraz uczuć księżnej względem kogoś, kto mógł odebrać jej wszystko, co należało się jej potomstwu. Chociaż Dougie rozumiał doskonale wszystko, co wiązało się z zasadą pierworództwa, nadal czuł dyskomfort na myśl, że ma wejść w buty, które należały do kogoś innego, tym bardziej że był przekonany, iż te buty me będą na niego pasować ani odpowiadać jego stylowi. Istniała zasadnicza różnica pomiędzy zakurzonymi buciorami, noszonymi przez pracowników farmy w australijskiej głuszy, a sznurowanymi szkotami* i wypolerowanymi butami ze skóry, które nosili brytyjscy arystokraci. Te trzy dziewczyny mogły mu dostarczyć bezcennych informacji, których nie zdołałby zdobyć z żadnego innego źródła. Taka okazja mogła się już nie powtórzyć, dlatego nie wolno mu było jej zmarnować. Dougie rozejrzał się w poszukiwaniu Janey Wydawała się najbardziej przyjazna z całej trójki, ale w zasięgu jego wzroku znajdowała się teraz tylko Ella, która stała samotnie. Dougie zawahał się przez moment, po czym zaczął przeciskać się przez tłum, zanim zmieni zdanie. Półbut męski z ozdobnymi otworami na przyszwie.
- Zapalisz? - spytał, szybko wycierając wilgotną dłoń w kieszeń spodni i podając Elli paczkę papierosów. Potem przeprosił ją, czerwony ze wstydu, kiedy paczka prawie wypadła mu z rąk. Jego niezręczność niespodziewanie rozbroiła Ellę i wzbudziła jej sympatię. Dougie był tak wielki, że nie dziwiła jej jego nieporadność. Choć zazwyczaj odmawiała papierosa, tym razem przyjęła go, uśmiechając się przy tym do Dougiego, który, choć nie dał tego po sobie poznać, poczuł ulgę. Spodziewał się bowiem, że Ella potraktuje go raczej ozięble. - Wciąż jeszcze się tego nie nauczyłem - przyznał z żalem Dougie, kiedy w końcu udało mu się wyłuskać jednego papierosa z paczki. Jego nie-poręczność sprawiła, że Ella nieco się odprężyła i zmniejszyła czujność. - Nie paliłeś papierosów przed przyjazdem do Anglii? - spytała. - Ależ tak, tylko nie takie. Na farmie sami skręcaliśmy sobie tytoń. Tak było taniej. Sympatia Elli do Dougiego jeszcze wzrosła. Był wprawdzie przystojny, ale nie pasował do tego miejsca, tak jak i ona. Jego oczywisty dyskomfort wywołał w Elli coś w rodzaju instynktu obronnego starszej siostry Podejrzewała, że Dougie może czuć się w Londynie trochę zagubiony - Pewnie brakuje ci teraz Australii - zgadła. Dougie poczuł, jak napięcie nieco opada. Ella była bardziej życzliwa, niż mógł się spodziewać. - Tutaj jest zupełnie inaczej i czasami wydaje mi się, że nie pasuję do tego miejsca - przyznał uczciwie. Wiedział, że za kilka chwil Ella dopali papierosa, a on straci okazję, którą sam sobie stworzył. Czy odważy się zadać jej to pytanie? A jeśli to zrobi, czy Ella nie odsunie się od niego z odrazą? Był tylko jeden sposób, żeby się przekonać. Dougie wziął głęboki oddech. - Ty też sprawiałaś wrażenie lekko zakłopotanej, kiedy wspomniałem o Em... o lady Emerald. A przecież to twoja siostra, nieprawdaż? Te wasze angielskie tytuły trochę sprawiają mi kłopot. - Przybrana siostra - wyjaśniła Ella. - Matka Emerald wyszła za mąż za naszego ojca, mojego i Janey Każde z nich było już wcześniej w związku - nasz ojciec z naszą matką, a matka Emerald z księciem, po którym Emerald dziedziczy tytuł.
- Czyli matka Emerald jest księżną, a kiedyś zostanie nią także twoja przybrana siostra, zgadza się? - Dougie wiedział, oczywiście, że tak się nie stanie, ale musiał się o tym przekonać. Z reguły ludzie nie zadają takich pytań, ale Elli zrobiło się żal młodego Australijczyka. Było w nim coś ujmującego, sympatycznego i., dającego poczucie bezpieczeństwa. W jakiś dziwny sposób przypominał jej wielkiego, pełnego najlepszych intencji, ale niezdarnego psa. To nie jego wina ze nie był obeznany z tutejszym życiem, przecież przybył niemal z końca świata i choćby z tego powodu należało potraktować go ulgowo. Ella wzięła głęboki oddech i poprawiła go stanowczo: - Nie, Emerald nigdy nie będzie księżną, chyba że wyjdzie za księcia. Tytuł dziedziczy się w linii męskiej. - Rozumiem - odparł zgodnie z prawdą Dougie, walcząc z przesądną pokusą, aby nie ściskać kciuków, kiedy szykował się do zadania najważniejszego pytania i starając się, żeby zabrzmiało ono jak najbardziej od niechcenia: - Kto w takim razie zostanie nowym księciem? - Nie wiemy. Widzisz, ojciec i brat Emerald zginęli w wypadku, a lord Robert, czyli jej ojciec, był jedynakiem. Prawnik rodziny twierdzi że namierzył kogoś, kto może być spadkobiercą, ale wciąż czeka na odzew z jego strony - to znaczy, jeśli to rzeczywiście jest ta właściwa osoba i jeśli w ogóle żyje. Powściągliwa jak zwykle Ella nie chciała powiedzieć Dougiemu za duzo, chociaż wiedziała, że notariusz, o którym wspomniała, rzeczywiście dokłada wszelkich starań, zeby skontaktować się z rzekomym spadkobiercą. - Jak sądzę, twoja matka nie byłaby zachwycona, gdyby okazało się, że miejsce jej syna zajmie jakiś nieznajomy - stwierdził Dougie, starając się stłumić wyrzuty sumienia z powodu swojej nieszczerości. - Nie, nic podobnego. - Ella żarliwie stanęła w obronie macochy -Mama nie jest taka, jak myślisz. Bardzo jej zależy na spadkobiercy, po-mewaz w przeciwnym razie tytuł wygaśnie, a rodzinna posiadłość zostanie rozparcelowana. A tego, jak mówi, świętej pamięci lord Robert by nie zniósł. To straszne, że on i Luc zginęli w wypadku. - Znałaś ich?
- Tak. Często odwiedzali babkę mamy. Mój ojciec był zarządcą jej majątku. Rzecz jasna, byłam wtedy bardzo młoda, ale pamiętam ich. Mama twierdzi, że dopiero gdy tytuł książęcy zostanie przekazany nowemu spadkobiercy, lord Robert wreszcie będzie mógł spoczywać w spokoju. - Czyli chcesz powiedzieć, że ten spadkobierca - kimkolwiek się okaże będzie mile widziany przez księżną? - Jestem tego pewna - potwierdziła Ella, dodając: - Nie jestem tylko przekonana, czy Emerald powita go z równym entuzjazmem. Planuje zadebiutować podczas balu w domu przy Eaton Square, który tak naprawdę należy do księcia. Mama była temu przeciwna, ale Emerald zawsze umie dopiąć swego. - Pewnie posiadłość jest trochę zaniedbana, biorąc pod uwagę brak spadkobiercy - sondował dalej Dougie. - Ależ skąd - powiedziała Ella. - Mama zarządza nim w charakterze powiernika, razem z panem Melrose em, prawnikiem rodziny I choć Osterby, nasza główna posiadłość na wsi, jest zamknięta i niezamieszkana, utrzymujemy tam niezbędną służbę i zarządcę nieruchomości, który dba o ziemię. - Psiakrew, to musi kosztować ładnych parę groszy - skomentował Dougie. - Posiadłość zarabia na siebie, książę był bardzo bogaty. A poza tym mama twierdzi, że wszystko musi być w porządku, na wypadek gdyby jednak odnalazł się spadkobierca, tak by mógł otrzymać posiadłość w dobrym stanie, jak by sobie tego życzył Robert. - Emerald pewnie poczuje się wykluczona, kiedy pojawi się dziedzic, a ona zostanie z niczym, nieprawdaż? - Ona i tak nie mogłaby odziedziczyć posiadłości, która zostanie przekazana jako ordynacja. A ojciec założył jej bardzo hojny fundusz. - A więc jest bardzo bogatą spadkobierczynią, tak? - Mam nadzieję, że któregoś dnia nią zostanie. - Nie będziesz miała nic przeciwko? - Nie. Wcale. Ella rozumiała, że Australijczycy nie posiadają wystarczającej ogłady, by nie zadawać pytań o rzeczy, które zazwyczaj stanowią temat tabu, ale nie posunęła się także do tego, żeby poinformować Dougiego, że ich
macocha jest tak niezależną i bogatą kobietą, ,ż żadna z nich nie musi czuć się zazdrosna z powodu Emerald. Ella zdawała sobie sprawę, że i tak powiedziała już za dużo. Ale ta rozmowa przynajmniej pomogła jej na chwilę przytłumić niepokój o Janey, która nadal siedziała w kącie w objęciach nieznajomego. Gdy jednak Ella odwróciła głowę, zobaczyła, jak niechlujny młodzieniec wsadza jej siostrze łapę pod pulower. W szoku otworzyła usta i jęknęła głośno, sprawiając, ze Dougie spojrzał w tym samym kierunku. - Wygląda na to, że ktoś tutaj naprawdę dobrze się bawi - zachichotał, częstując Ellę kolejnym papierosem. - Przepraszam. Proszę mi wybaczyć. To, co zobaczyła Ella, wytrąciło ją z równowagi. Blada, z kamiennym wyrazem twarzy zatrzymała się tuż przed Janey - Janey, już najwyższy czas na nas. Janey, która bez skutku próbowała powstrzymać ręce Larryego od dalszej intymnej eksploracji jej ciała, przyjęła słowa siostry z widoczną ulgą Rzecz jasna nie dała tego po sobie poznać, ale szybko uwolniła się z objęć natrętnego adoratora. - Gdzie jest Rose? - spytała Ellę. Ella nie miała pojęcia, ale nie mogła się do tego przyznać, bo Janey mogłaby pomyśleć, że blefuje, mówiąc o konieczności powrotu. Ostatnią rzeczą jakiej teraz pragnęła, była kłótnia z porywczą młodszą siostrą i powrót Janey w objęcia mężczyzny, od którego przed chwilą dała się odciągnąć. Na szczęście Janey sama wskazała palcem i powiedziała: - Och, jest tam, zobacz. - Słuchaj, naprawdę zależy mi na tym, żebyś przyszła i rzuciła okiem na mój salon - zwrócił się Josh do Rose. Wokół nich zrobiło się teraz trochę luźniej i Rose mogła już trzymać Josha na dystans. Zaczęła kręcić przecząco głową, ale Josh powstrzymał ją, sięgając do kieszeni i wyjmując z niej teatralnym gestem małą karteczkę. - Oto moja wizytówka. Przemyśl to sobie. Rose zobaczyła, że Ella dyskretnie kiwa na nią palcem. Obok niej stała Janey Wzięła więc wizytówkę i wsunęła sobie do torebki. - Muszę już iść - wymamrotała w pośpiechu, po czym dołączyła do Elli.
Ollie, daj spokój. Wiem, co robię. - Uparty wyraz twarzy jego kuzyna, który zdjął z siebie rękę Olivera, uzmysłowił mu, w jakim stanie umysłu znajduje się Willie. Trzymając w rękach kufle z piwem, stali przy barze w jednym z lokalnych pubów o nazwie Royal Crown, który mieścił się w dzielnicy East End. - Kiedyś myślałem zupełnie jak ty, Willie. Szczerze mówiąc, zależało mi wyłącznie na karierze bokserskiej, ale potem przemyślałem to sobie... - Chciałeś raczej powiedzieć, że mama przemyślała to za ciebie -przerwał mu Willie. - Ale ja nie zamierzam cię słuchać, Ollie. Harry Malcolms uważa, że mam przed sobą niezłą przyszłość. Mówi się nawet podobno, że zainteresowanie wyrazili już Richardsonowie i Krayowie. Na wspomnienie dwóch najgroźniejszych gangów w East Endzie Oliver zmarszczył brwi. - Jeżeli pójdziesz tą drogą, musisz się przygotować zarówno na wygrywanie walk, jak i na podkładanie się. Jego kuzyn wzruszył lekceważąco ramionami. - Tylko tym nieudacznikom, którzy nie są wystarczająco dobrzy, każe się przegrywać. Mnie to nie grozi. Któregoś wieczoru Reggie przyszedł na sparing, a nie zrobiłby tego, gdyby chciał mnie widzieć na deskach. Willie mógł uważać, że ma wszystkie atrybuty, by zostać utytułowanym pięściarzem. Ale Oliver popytał na ulicy i z tego, czego się dowiedział, wynikało, że Willie jest uważany raczej za chłopca do bicia, a nie za przyszłego mistrza. Wiedział, że jego kuzyn skończy po prostu jako spa-ringpartner dla bardziej utalentowanych bokserów, walcząc za psie pieniądze w klubie, a nie na prestiżowych ringach. Problem z Williem polegał na tym, że bardzo łatwo dawał sobą manipulować i równie łatwo było go oszukać. - Jesteś głupi, Willie. - Oliver powoli zaczynał tracić cierpliwość. - Jeśli powierzysz im swój los, gwarantuję ci, że albo skończysz z mózgiem zamienionym w galaretę, albo jako jeden z ich ochroniarzy - Jesteś po prostu zazdrosny - odciął się Willie, z wypiekami na twarzy. Wiesz, co jest twoim największym problemem. Twoja matka. Mój
ojciec uważa... - Nagle zamilkł, jakby czymś skrępowany, i zaczął szurać butem o podłogę. Oliver zamarł. Nie po raz pierwszy Willie czynił mu aluzje na temat jego matki. - No dalej, Willie. Co takiego uważa twój ojciec? - rzucił mu wyzwanie. - Dajmy temu spokój, Ollie, dobrze? Nie miałem nic konkretnego na myśli. Chodzi mi o to, że ciężko jest usatysfakcjonować twoją matkę. Moja matka uważa, że to trochę śmieszne tak się zachowywać, kiedy jest się tylko pieprzoną sprzątaczką, natomiast mój ojciec... Willie zamilkł ponownie i jeszcze poczerwieniał na twarzy, widząc, jak jego kuzyn zaciska usta w geście niemej furii. Powinien się do tego już przyzwyczaić. W końcu przez całe życie lekceważył szepty i chytre spojrzenia ludzi, które wymieniali między sobą, rozmawiając o jego matce. Chodziły nawet słuchy, że za jej dobrą figurę i elegancki wygląd odpowiada bogaty wdowiec, Herbert Sawyer, u którego sprzątała. Oliver skrzywił się. Nie żeby obca mu była przyjemność uprawiania seksu, wręcz przeciwnie. Ale na myśl o tym, że jego matka tak się odpicowuje dla swojego bogatego szefa, nie czuł się zbyt komfortowo, zwłaszcza biorąc pod uwagę korzyści materialne, z których sam czerpał za sprawą Sawyera. Oliver zacisnął pięść, ale po chwili powoli ją rozprostował. Nie przyszedł tu po to, żeby wdawać się w bójkę z młodszym od siebie kuzynem ani z nikim innym. Skończył z tym dawno temu. - Proszę bardzo, rób, jak chcesz - zwrócił się do kuzyna, odstawiając kufel z piwem - ale nie przychodź potem do mnie z płaczem, bo znajdziesz się na ławie oskarżonych albo pójdziesz za kratki tylko dlatego, ze zrobiłeś niewłaściwy użytek ze swoich pięści na polecenie Reggiego Kraya. - Odpuść, Ollie, powtarzam ci to raz jeszcze. Chodź, napijemy się po jednym - próbował go udobruchać Willie. Oliver rozejrzał się po barze. Nie był w nastroju na taką sesję alkoholową, o jakiej bez wątpienia myślał Willie.
Zanim jednak zdążył odpowiedzieć, otworzyły się drzwi z ulicy i do środka weszła grupka mężczyzn, a wśród nich wspomniany Reggie Kray. liył ubrany wytwornie, z ust zwisał mu papieros. Willie odruchowo cofnął się, pochylając jednocześnie głowę w niskim ukłonie. Nikt przy zdrowych zmysłach nie wchodził w paradę Krayom. Reggie zatrzymał się. Goryle za jego plecami potknęli się o tych, którzy stanęli przed nimi, żeby przypadkiem nie wpaść na „szefa". Kray nie zatrzymał się jednak przed Williem, lecz przed Oliverem. - Widziałem zdjęcie, które zrobiłeś mnie i Ronniemu - oświadczył, zaciągając się głęboko papierosem i wypuszczając dym z płuc, po czym dodał: - Kawał niezłej roboty. Ja i Ronnie byliśmy pod wrażeniem. Ale następnym razem upewnij się, żeby na zdjęciu znalazły się wytworne panienki z wyższych sfer, a nie tylko jakieś stare baby. Nie spuszczając wzroku z Olivera, Reggie zawołał do barmana: - Alf, nalej mojemu kumplowi drinka - i mówił dalej: - Uprzedzam cię też, żebyś nie robił nam tutaj żadnych zdjęć, zrozumiano? Oliver nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Ten lokal był podrzędną speluną, do której Krayowie przychodzili, żeby omawiać interesy, a nie wystawiać swoją elegancję rodem z East Endu na widok publiczny (ak szczury, wychodzące po zmierzchu z kanałów, tak samo ludzie, z którymi Krayowie robili interesy, często woleli pozostać w cieniu.
Rozdział 6 Paryż Emerald wygięła nogę w łuk, żeby móc podziwiać swoje nowe, eleganckie buty z włoskiej skóry oraz jedwabne pończochy od Diora, podkreślające jej szczupłe nogi. Za tydzień o tej porze będzie już z powrotem w Londynie - i nie mogła się doczekać. Suknia od Djora, której zapragnęła, a która, jak się domyślała, nie zyska aprobaty jej matki, która uważała tego rodzaju stroje za zbyt dojrzałe, została już bezpiecznie zapakowana i gotowa do zabrania do Anglii. Zanim matka zobaczy rachunek, będzie już za późno, żeby cokolwiek z tym zrobić. Z pewnością nie da się jej odesłać, gdyż suknia została uszyta na miarę, specjalnie z myślą o Emerald. Emerald wiedziała, że musi ją mieć, gdy tylko ujrzała ją na pokazie jesiennej kolekcji. Postanowiła włożyć tę suknię na sesję fotograficzną, dla uczczenia swoich zaręczyn z księciem Kentu. Jego matka, księżna Marina, była doskonale znana z dobrego stylu i elegancji, a Emerald chciała jasno dać do zrozumienia, że jako nowa księżna Kentu będzie najmodniejszą i najbardziej elegancką członkinią wielkiej rodziny królewskiej. Zamierzała przejść do historii jako niezwykle popularna księżna. Mając jasno wytyczoną przyszłość, Emerald nie mogła się już doczekać realizacji swoich planów. Zamierzała sprawić, że książę zakocha się w niej od pierwszego wejrzenia. Oficjalnym powodem odbycia kursu w paryskiej szkole była nauka przydatnych umiejętności towarzyskich, w rzeczywistości jednak Emerald wykorzystywała ten czas na zdobycie nieco innej, choć w jej mniemaniu nie mniej istotnej wiedzy, która przyniesie jej bardziej wymierne korzyści niż lekcje konwersacji w języku francuskim. Dzisiaj zamierzała jeszcze nieco podszlifować owe zdolności, zwłaszcza że udało jej się wymknąć spod czujnego oka madame la comtesse.
Emerald uśmiechnęła się triumfalnie pod nosem, ale po chwili zmarszczyła gniewnie czoło. Wścibska Gwendolyn uprosiła Emerald, żeby zabrała ją ze sobą, a przy okazji wzięła także Lydię. Dostały jednak za swoje i teraz sprawiały wrażenie wyjątkowo skrępowanych. Za to Emerald doskonale się bawiła, pławiąc się w podziwie czwórki młodych mężczyzn, którzy dosiedli się do ich stolika w jednej z kawiarni artystycznego Montmartre'u. Emerald była jednak bardziej zainteresowana pewnym samotnym, starszym panem, który siedział obok i czytał gazetę. To z myślą o nim wyeksponowała odzianą w jedwabną pończochę zgrabną nogę. Mężczyzna miał pociągłą twarz i lekko szpakowate włosy. Było w nim coś takiego, co wywoływało w Emerald dreszcz emocji i podniecenia. Instynktownie wiedziała, że jest to ten typ mężczyzny, który wie bardzo wiele na temat płci pięknej i którego każda kobieta z dumą by usidliła. Takiego mężczyznę nie było łatwo zdobyć i zamienić w oddanego wielbiciela, w przeciwieństwie do czwórki chłopaków, którzy adorowali ją w sposób oczywisty. Emerald przepadała za starszymi mężczyznami. Oczywiście nie za wszystkimi - a już na pewno nie za takimi, jak odrażający ojciec Gwendolyn. Podniecało ją, kiedy z nią flirtowali, napomykając mimochodem o niestosownych przyjemnościach. Emerald nie miała jeszcze kochanka - nie mogła ryzykować skandalu. Z pewnością nie zamierzała także nigdy pozwolić żadnemu chłopcu na zbyt wiele, nie mówiąc już o przekroczeniu magicznej granicy. Zdawała sobie sprawę, jaką wartość miały w wyższych sferach dziewczyny będące „nietkniętymi" dziewicami. Ale jeśli już zdecydowałaby się wziąć sobie kochanka, musiałby to być ktoś, kto wie, co robi, a nie jakiś głupi smarkacz. Oczywiście nie mogło do tego dojść przed ślubem z księciem. Niektóre dziewczyny uważały, że zachowanie dziewictwa aż do ślubu było czymś staromodnym, ale Emerald nie podzielała tej opinii. Takie dziewczyny zapewne zadowolą się jakimkolwiek mężem, podczas gdy jej zależało wyłącznie na najlepszej partii. Młodzi chłopcy, którzy im towarzyszyli, studiowali na Sorbonie. Tak przynajmniej twierdzili kilka dni temu, kiedy Emerald upuściła torebkę w Lasku Bulońskim i jeden z nich ją podniósł.
Pod wpływem impulsu Emerald dała się im zaprosić na spotkanie, nie miała jednak zamiaru robić nic niestosownego, co mogłoby zagrozić jej małżeństwu z księciem Kentu. Tym bardziej bawił ją widok Gwendolyn, siedzącej z wytrzeszczonymi oczami i zdegustowanej, jak gdyby filiżanka dobrej kawy w kawiarni była równoznaczna z wizytą w burdelu. Emerald lubiła mieć świadomość, że Gwendolyn czuje się skrępowana. Ależ ona była głupia. Czy naprawdę sądziła, że jakikolwiek mężczyzna mógłby na nią spojrzeć, kiedy w pobliżu była ona - Emerald? - Naprawdę nie powinnaś nas tutaj przyprowadzać, Emerald - mruknęła pod nosem Gwendolyn. - Nie przyprowadziłam was. Same nalegałyście, żeby wziąć was ze sobą zauważyła Emerald, otwierając złotą papierośnicę, inkrustowaną półszlachetnymi kamieniami w kolorze jej oczu - był to kolejny nowy zakup od jubilera przy Faubourg St-Honore - i wyjmując z niej kolorowy papieros marki Sobranie. W jednej chwili wszyscy czterej młodzieńcy wyciągnęli w jej stronę zapalniczki. Ta scena przypominała Emerald pewną reklamę, żywcem wziętą z okładki „Vogue'a". Ależ one obie - Lydia i Gwendolyn - wyglądają pospolicie i gamoniowato. Emerald wygładziła rąbek swojej sukienki z czarnej wełny, celowo zatrzymując dłoń na przezroczystych pończochach. Nie mogłaby znieść świadomości, że sama jest tak pospolita jak Gwennie. Prędzej wolałaby umrzeć. Pozwoliła, żeby najprzystojniejszy z całej czwórki zapalił jej papierosa i zaśmiała się, kiedy podniósł do ust jej wolną dłoń. Francuscy chłopcy to urodzeni i czarujący flirciarze. Ale, rzecz jasna, daleko im do księcia. Emerald cofnęła dłoń i powiedziała z udawanym żalem w głosie: - Naprawdę, musimy już iść. - Powiem hrabinie, co zrobiłaś - oświadczyła z pełnym przekonaniem Gwendolyn, kiedy wracały do domu. - Nie zrobiłam nie złego - odcięła się Emerald. - Ależ tak. Spotkałaś się z tymi chłopakami i pozwoliłaś na dodatek, żeby jeden z nich cię pocałował. Wiesz, że coś takiego może zrujnować ci reputację i okryć hańbą całą twoją rodzinę?
Emerald stanęła jak wryta na środku chodnika. Pozostałe dwie dziewczyny również przystanęły - Na twoim miejscu nie prawiłabym ludziom kazań o rujnowaniu reputacji i wstydzie. Komu jak komu, ale tobie to nie przystoi, Gwendolyn. Te słowa, wypowiedziane przez Emerald z lodowatym przekonaniem, sprawiły, że Lydia spojrzała na nią zaniepokojona. Gwendolyn natomiast odparła półgębkiem: - Co to ma znaczyć - na moim miejscu? Nie zrobiłam nic niewłaściwego. - Ty może nie. - Emerald zrobiła znaczącą pauzę. - Za to twój ojciec ma słabość do młodych dziewczyn, nieprawdaż, Gwendolyn? Twarz Gwendolyn zapłonęła ze wstydu. - Czy wspominałam ci, że widziałam go wychodzącego ze sklepu w Faubourg St-Honore z jakąś ślicznotką uwieszoną mu na ramieniu? Nie, chyba ci o tym nie mówiłam. Bo widzisz, Gwendolyn, ja nie jestem - tak jak niektórzy znani mi ludzie - małą żmijką, która miele językiem na lewo i prawo. Zastanawiam się, co stałoby się z twoją reputacją, gdyby ludzie dowiedzieli się, że kochanką twojego ojca jest pospolita tancerka rewiowa. - To nieprawda! - krzyknęła Gwendolyn, prawie we łzach. Lydia spojrzała na Emerald z bolesnym wyrazem twarzy, dając jej do zrozumienia, że powinna przestać, lecz Emerald zignorowała ją. Gwendolyn, z tą swoją fałszywą świętoszkowatością i determinacją, żeby narobić Emerald kłopotów, zasługiwała na takie traktowanie. - Ależ tak, to prawda. Gwendolyn, twój ojciec jest cudzołożnikiem. Złamał śluby małżeńskie, które składał twojej matce. - Nie. - Gwendolyn drżały usta, a twarz wykrzywiała się w świńskim grymasie. Tak przynajmniej skojarzyło się Emerald, kiedy obserwowała, jak Gwendolyn przełyka ślinę i pochlipuje. - Kłamiesz. I nie pozwolę ci mówić takich rzeczy. Emerald uśmiechnęła się szyderczo. - Czyżby? Może kłamstwem jest też to, że twój ojciec próbował mi wsadzić rękę pod spódnicę i pocałować mnie? - Och, Emerald, jestem pewna, że wujek Henry nie miał nic niestosownego na myśli - wtrąciła się niepewnym głosem naiwna Lydia. - Mnie też pocałował przy naszym ostatnim spotkaniu.
Twarz Gwendolyn zmieniała kolor na przemian ze szkarłatnego na krwistoczerwony i biały - Widzisz, Gwendolyn - zadrwiła z niej słodko Emerald. - A więc chcesz, żebym powiedziała hrabinie o wybrykach twojego ojca czy raczej... - W porządku, nie wspomnę jej ani słowem o tych chłopakach. -Gwendolyn poddała się. Emerald skinęła władczo głową, przyjmując jej posłuszeństwo z królewską godnością. Podziwiała samą siebie, że tak sprytnie wymyśliła tę historyjkę o tancerce. Ależ ta Gwendolyn była głupia! Wszyscy przecież wiedzieli, że jej rodzina nie ma pieniędzy, skąd więc jej ojca byłoby stać na utrzymanie kochanki?
Rozdział 7 Londyn Wracając z pracy do domu, Rose, z pochyloną głową i uniesioną wysoko parasolką, szła szybko King's Road. Wiał przenikliwie zimny wiatr i Rose marzyła, żeby znaleźć się w końcu pod dachem. W pośpiechu nie zauważyła dwóch mężczyzn stojących na chodniku przed nią i mało brakowało, żeby na nich wpadła. Próbując ich wyminąć, prawie straciła równowagę, ale w ostatniej chwili podtrzymała ją silna męska dłoń. Rose podniosła głowę, żeby temu komuś podziękować i natychmiast rozpoznała fryzjera z przyjęcia, Josha Simonsa. - A niech mnie, przecież to pani dekoratorka wnętrz - zażartował Josh. - Dopiero się uczę, żeby nią zostać - poprawiła go Rose. - Co robię nie tak, Vidal? - Josh zwrócił się ze smutkiem do swojego towarzysza. - Zaproponowałem tej pani darmowe strzyżenie w zamian za parę rad dotyczących wystroju mojego nowego salonu, a ona do tej pory nie przyjęła mojej propozycji. - Widocznie mądra z niej dziewczyna - powiedział drugi mężczyzna z uśmiechem. - Słuchaj, moja droga, jeśli potrzebujesz naprawdę wyjątkowej fryzury, powinnaś przyjść do mnie, Vidala Sassoona. - To on dał mi pracę, kiedy odszedłem od Raymonda, a potem pomógł mi rozkręcić własny biznes - wtrącił się Josh. - Josh chce powiedzieć, że w końcu musiałem mu zapłacić, żeby się go pozbyć. Obaj wybuchnęli śmiechem. Widać było, że są dobrymi przyjaciółmi i ten nastrój udzielił się też Rose. Josh uśmiechnął się do niej ciepło, a potem pokręcił ostrzegawczo głową w kierunku Vidala i powiedział:
- Wiem, na co masz ochotę. Ale nie ma mowy, żebyś choćby dotknął nożyczkami tych włosów. Ja ją zobaczyłem pierwszy. Słuchaj - zwrócił się do Rose, którą wciąż trzymał za ramię - skoro już tu jesteś, może podejdziesz i rzucisz okiem na mój salon? - Równie dobrze możesz iść tam z nim od razu - powiedział Vidal. -Zapewniam cię, że nie ma najmniejszego sensu się z nim spierać. Kiedy Josh już sobie coś ubzdura, nigdy się nie podda. Poza tym oddasz przysługę mnie i reszcie świata, jeśli mu pomożesz. Z tego, co widziałem, żadna szanująca się dziewczyna nie da sobie obciąć włosów w tym salonie. A ponieważ pieniądze, które ode mnie dostał, traktuję wyłącznie jako pożyczkę, chciałbym mieć pewność, że coś zarobi i będzie mógł mi oddać. Cóż Rose mogła na to odpowiedzieć? Niegrzecznie byłoby odmówić takiej prośbie. - W porządku - zgodziła się Rose - ale przypominam, że dopiero się uczę i nie mam pojęcia o projektowaniu salonów fryzjerskich. - Nie musisz wcale posiadać takiej wiedzy - zapewnił ją natychmiast Josh. - Chodź, to tuż obok. Nie puszczając jej ręki, Josh poprowadził Rose w stronę drzwi znajdujących się za jego plecami. Wystarczyło jednak, że Josh pożegnał się z Vi-dalem, aby Rose uświadomiła sobie, że zostali teraz tylko we dwoje. Ale wtedy było już za późno, bo Josh sięgnął do obskurnych drzwi i otworzył je przed Rose. Drzwi wychodziły wprost na długą, wąską klatkę schodową, której ściany pomalowane były na bliżej nieokreślony, ciemny odcień brązu. W niektórych miejscach farba złuszczyła się i odpadła, ukazując pod spodem jeszcze bardziej odpychający odcień zieleni. - Potrzebujesz tutaj czegoś lekkiego i jasnego - stwierdziła Rose, czując niemal od razu artystyczne natchnienie - czegoś, co da się łatwo zmyć, ponieważ ludzie będą dotykać ścian, wchodząc na górę po tych wąskich schodach. - Rose zamyśliła się. - Najlepsza byłaby farba o wysokim połysku w kolorze złamanej bieli. A potem, dla kontrastu, mógłbyś przełamać ją czarno-białymi fotografiami w prostych czarnych ramkach. Na przy kład zdjęciami portretowymi, ukazującymi rozmaite fryzury.
Rose nie przestawała głośno myśleć. Dała się ponieść wyobraźni, która przełamała jej opór przed angażowaniem się w to przedsięwzięcie. Hrzydota tego miejsca i świadomość możliwości jego zmiany wywoływały w niej podobne uczucie, jak swędząca skóra, której nie sposób zignorować. - To wspaniały pomysł. Mam przyjaciela fotografa, który specjalizuje się w sesjach pięknych kobiet. Myślę, że mógłbym dobić z nim targu. Rose, będąc już. w połowie drogi po schodach na górę, odwróciła się i spojrzała na niego. Stali teraz tak, że ich twarze znajdowały się mniej więcej na tym samym poziomie. Josh miał nienaturalnie długie rzęsy, jak na mężczyznę, a jego ciemnobrązowe, głęboko osadzone oczy wydawały się z bliska jeszcze bardziej hipnotyczne. Mimo to Josh na pewno nie był w jej typie. Rose lubiła spokojnych, pracowitych młodych mężczyzn, takich jak pewien student medycyny z Chin, którego miała okazję niedawno poznać, gdyż artystyczne towarzystwo (aney upodobało sobie restaurację, której właścicielami byli jego rodzice. Lee pracował w tej restauracji po zajęciach i pewnego wieczoru, gdy w lokalu nie było już innych gości, przysiadł się - za namową Janey - do ich stolika i opowiedział o swoich marzeniach i planach. Rose nie wiązała jednak żadnych romantycznych nadziei z Lee, w ogóle nie miała ich w planach. Jej serce należało bowiem do Johna, lorda Fittona-Legha. Jego macochą była ciotka Elli i Janey - Cassandra, z którą jego ojciec ożenił się po śmierci matki Johna. Dziewczynki znały się z nim od dziecka. John był spokojny i uprzejmy, a Rose kochała go za to - a także za to, że John traktował ją na równi z innymi dziewczynami... Po raz pierwszy odkryła, że jest w nim zakochana, w wieku dwunastu lat, kiedy John ocalił jej życie. Emerald namówiła wówczas Rose, żeby wsiadła na zbyt narowistego konia, wiedząc, że Rose kiepsko sobie radzi w siodle. John zjawił się w momencie, kiedy Rose z przerażeniem zaciskała lejce wierzgającego kopytami rumaka. W ciągu kilku sekund John uspokoił konia i pomógł Rose zsiąść na ziemię. W tym momencie stał się dla niej najwspanialszym mężczyzną na świecie. Oczywiście nie powiedziała Johnowi - ani nikomu innemu - co do niego czuje. Gdyby Emerald się o tym dowiedziała, albo chociaż domyśliła, nie przestałaby z niej
drwić do końca świata. Wiadomo było bowiem, że John nie odwzajemni jej uczuć. Rose słyszała, jak jej ciotka i wujek rozmawiali o przyszłości Johna, decydując, że powinien poślubić kogoś z rodziny arystokratycznej - kobietę, która będzie z nim dzielić pasję i przywiązanie do ziemi i jego dziedzictwo. Rose, mimo swojego młodego wieku, wiedziała, że mężczyzna taki jak John nigdy nie zechce ożenić się z dziewczyną taką jak ona. Fittonowie byli przecież jednym z najstarszych i najznamienitszych rodów w Cheshire. Nie oznaczało to jednak, że Rose miałaby zrezygnować ze swoich snów na jawie. Później, kiedy była już na studiach i widziała, w jaki sposób patrzą na nią mężczyźni, czuła się bezpieczna, ponieważ wiedziała, że kocha Johna. Nie musiała się martwić, że nagle zakocha się w kimś innym, w kimś, kto tylko udawałby miłość, a w rzeczywistości traktowałby ją w taki sam sposób, w jaki ojciec Rose traktował jej matkę. Żaden mężczyzna nie był w stanie zranić jej ani odtrącić, ponieważ kochała Johna. I zawsze będzie go kochać. Zawsze. Nawet jeśli wiedziała, że nic z tego nie wyjdzie. Skrywała swoje uczucia głęboko w sercu, skupiając się na pracy i na tym, by spłacić dług wdzięczności wobec ciotki Amber, która pokładała w niej takie zaufanie. - Kiedy mówiłam o zdjęciach portretowych dziewczyn, właśnie to miałam na myśli - upomniała Josha, koncentrując się na chwili obecnej -a nie pozy właściwe raczej pewnemu typowi magazynów. Josh wybuchnął śmiechem. - Ollie byłby zażenowany, słysząc tc słowa. On fotografuje modelki dla „Vogue'a", nie dla „Men Only". Rose poczuła, że oblewa się rumieńcem. Szybko odwróciła się i weszła po schodach na piętro. Zobaczyła przed sobą drzwi z koślawo nagryzmolonym napisem ,WC". - Będziesz musiał zadbać o toaletę z prawdziwego zdarzenia - stwierdziła. - Oczywiście, jeśli zależy ci na przyciągnięciu damskiej części klienteli. Rose po raz kolejny zdała sobie sprawę z dwuznaczności swoich słów, dopiero kiedy Josh wybuchnął śmiechem po raz drugi.
- A więc tu popełniałem błąd, zapraszając dziewczyny do siebie - zażartował. - A tak się starałem. Zmieniałem regularnie pastę do zębów, w obawie przed nieświeżym oddechem. Tymczasem twoim zdaniem powinienem raczej zadbać o jeden z tych modnych, robionych na drutach pokrowców na papier toaletowy, prawda? Rose roześmiała się mimowolnie. Nie była naiwną idiotką i wiedziała, że kobiet, które sprowadza tu sobie Josh, nie obchodzi w najmniejszym stopniu jego łazienka. Nie zamierzała jednak mile łechtać jego ego. Tym bardziej że była prawie pewna, iż Josh sam zdaje sobie sprawę ze swojej atrakcyjności. Powiedziała więc tylko wyniośle: - Oczywiście nie mam pojęcia, jaką klientelę chciałbyś przyciągnąć. - Dziewczyny z wyższych sfer, takie jak ty, na pewno nie zdecydowałyby się przyjść i dać się ostrzyc żydowskiemu fryzjerowi z klasy robotniczej, którego salon nie ma porządnej toalety, nieprawdaż? Josh powiedział to raczej szorstkim niż rozbawionym tonem. Ta wyraźna pogarda w jego głosie sprawiła, że Rose zadrżała lekko, ale nie dała zbić się z tropu. - Zupełnie nie to miałam na myśli. Tu nie chodzi o bycie kobietą „z wyższych sfer". Prawdę mówiąc, niektóre z najwspanialszych domów w kraju mają jednocześnie najbardziej staroświeckie łazienki, jakie tylko możesz sobie wyobrazić. Chodzi o to, żeby twoi klienci czuli, że ich cenisz i zależy ci na nich, szczególnie jeśli mówimy o kobietach. Sprawiasz w ten sposób, że czują się komfortowo, a jednocześnie mają świadomość, że zasługują na coś wyjątkowego i... najlepszego. A tego przecież oczekujesz po swoim salonie, prawda? - Rose spojrzała mu wymownie w oczy. - Nie zależy ci na tym, żeby je po prostu strzyc, tylko żeby robić to lepiej niz ktokolwiek inny. Josh był zaskoczony bystrością Rose. Spojrzał na nią tak, jak gdyby widział ją teraz po raz pierwszy - i w pewnym sensie zdał sobie sprawę, że tak właśnie jest. Wcześniej postrzegał ją wyłącznie jako niezwykle atrakcyjną dziewczynę, której orientalna uroda czyniła z niej idealną modelkę dla awangardowych fryzur, o których Vidal wspominał przedtem z taką pasją. Obaj, choć każdy na swój sposób, pragnęli zerwać ze
stereotypowymi fryzurami, modnymi do tej pory, sztywno ułożonymi i kapiącym, od lakieru, zastępując je precyzyjnymi cięciami, które podkreślałyby naturalne ruchy kobiecych włosów. Vidal i Josh rozumieli się nawzajem praktycznie bez słów Ale szybkość, z jaką Rose zagrała mu na ambicji, zdumiała Josha. Stwierdził, nie bez żalu, że ta dziewczyna to żyła złota - i dokładnie na kimś takim mu zależało. W tym momencie podjął decyzję. To właśnie Rose, nikt inny, będzie odpowiadać za wystrój jego salonu. Bez względu na to, jak bardzo będzie musiał się jej przypochlebiać, żeby się zgodziła - a intuicja podpowiadała mu, ze bez tego się nie obejdzie. Ale Josh nie był głupi. Nie miał zamiaru wystraszyć Rose, mówiąc, jakie ma wobec niej plany. Wyminął więc ją tylko . otworzył przed nią drzw, do długiejgo, znajdującego się w opłakanym stanie pomieszczenia, w którym planował urządzić salon. Chodź i spójrz na to...
Rozdział 8 Dźwięk pukania do drzwi wyrwał Dougiego z zamyślenia nad niewielką, przenośną maszyną do pisania, na której tworzył właśnie listę potencjalnych klientów, zostawioną przez Lew. Jego szef wyszedł na kolację z nowo poznaną dziewczyną. Na popołudnie nie zaplanowali żadnych spotkań, więc znając Lew, Dougie podejrzewał, że wróci on do domu z panienką, za którą się obecnie uganiał, i każe Dougiemu zrobić sobie wolne na resztę dnia. Pukanie do drzwi powtórzyło się jednak. Zdekoncentrowany Dougie nacisnął dwukrotnie nie ten klawisz co trzeba i zaklął siarczyście pod nosem. W końcu wstał od biurka i podszedł do drzwi. Po drugiej stronie czekała zniecierpliwiona Emerald. Nie dała za wygraną, kiedy nowy fotograf, będący ostatnio na świeczniku wśród przedstawicieli wyższych sfer, wychwalany w „Tatlerze" oraz „Queen" nie odpowiedział na jej list, wysłany z Paryża, w którym Emerald nalegała, by to on właśnie wykonał jej oficjalną fotografię w roli debiutantki. Co więcej, Emerald nie straciła przekonania, że to właśnie ten fotograf powinien wykonać jej zlecenie. Po powrocie do Londynu Emerald szybko odkryła, że z całą pewnością nie jest jedyną pretendentką do tytułu jej królewskiej wysokości księżnej Kentu, a zaproszenia wysyłane przez debiutantki z propozycją spotkania z księciem były uważnie monitorowane przez tych, którym udało się zarezerwować jego obecność na takiej czy innej imprezie towarzyskiej. Rzecz jasna, Emerald nie miała wątpliwości, że nie dostąpi zaszczytu uczestnictwa w przyjęciach, które organizowały matki innych debiutantek. Wiedziała również, że będzie musiała posunąć się do bardziej subtelnych, wręcz zakulisowych środków, by przyciągnąć uwagę księcia. Fotografia wykonana przez Lewisa Coultera - i późniejsze recenzje w prasie przedstawiające Emerald jako najpiękniejszą tegoroczną debiutantkę - bez wątpienia nie zaszkodziłaby jej kampanii. Matka księcia przeglądała wszystkie najpoczytniejsze magazyny i Emerald wyobrażała sobie, jak księżna
Marina wskazuje synowi okładkę z jej zdjęciem i zachwyca się jej wzorowym rodowodem... przynajmniej ze strony ojca. Szkoda, że jej matka nie mogła się poszczycić lepszymi korzeniami. Emerald zacisnęła usta. Gdyby tak było, Emerald nie musiałaby obmyślać żadnych strategii mających na celu zwrócenie na siebie uwagi księcia, gdyż jej matka w sposób naturalny znalazłaby się w kręgu towarzyskim księżnej Mariny. Emerald irytowało to, że młody książę, zamiast siedzieć w Londynie i brać udział w życiu towarzyskim, przebywał najczęściej na wsi. Skrzywiła lekko usta w grymasie obrzydzenia. Kiedy już się pobiorą, to się będzie musiało zmienić. Nie lubiła prowincji. Naturalnie, kiedy urodzi ich pierwsze dziecko - oczywiście syna - jej mąż będzie mógł wyjechać na jakiś czas na wieś, jeśli zechce, a ona wtedy spędzi czas ze swoimi przyjaciółmi w Londynie. Ale na początku, jako świeżo zaręczona para, a potem już jako młode małżeństwo, będą wszędzie pojawiać się razem - on sprawiający wrażenie zakochanego w niej bez pamięci. Co oczywiście będzie prawdą. Emerald zapukała ponownie. Kiedy już coś sobie postanowiła, od razu wprowadzała to w czyn. W tym wypadku nie mogła się doczekać, aż książę zacznie wreszcie starać się o jej rękę. Chłodna i wilgotna pogoda w lutym zatrzymała w łóżkach całą, mocno przeziębioną, rodzinę. Z wyjątkiem Emerald, dzięki czemu mogła uciec spod opiekuńczych skrzydeł matki chrzestnej i odwiedzić fotografa. Emerald podobało się życie w Lenchester House. Bądź co bądź miała do tego domu większe prawo niż ktokolwiek inny. Jej matka wprawdzie podkreślała, iż pan Melrose uparcie twierdzi, że znalazł męskiego potomka rodu, ale pan Melrose był już starym człowiekiem. A poza tym jeżeli ktoś taki faktycznie istniał, dlaczego jeszcze się nie ujawnił i nie zgłosił swoich roszczeń do rodzinnej schedy? Emerald już podnosiła dłoń, żeby zapukać po raz kolejny, gdy drzwi otworzył jej wysoki, barczysty, młody mężczyzna o gęstej, niesfornej czuprynie brązowych włosów, jaśniejszych na końcach. Miał gniewny wyraz twarzy. Emerald, która widziała zdjęcia Lewisa Coultera w prasie, spojrzała na Dougiego wyniośle i oświadczyła:
- Przyszłam na spotkanie z Lew. - Po czym bez słowa minęła go, tak hDougie musiał po prostu zamknąć za nią drzwi. - Lew nie przyjmie pani bez wcześniejszego umówienia - ostrzegł ją I )ougie, ale Emerald tylko wzruszyła ramionami. - Pisałam do niego wcześniej, uprzedzając o swojej wizycie, więc na pewno mnie przyjmie. Szczególnie ze moja matka życzy sobie, aby to właśnie on wykonał dla mnie sesję na potrzeby mojego debiutu na dworze skłamała bez mrugnięcia okiem Emerald. - Lew wyszedł i wróci... no cóż... znacznie później. Ale może pani zostawić swoje dane, a ja przekażę mu, że pani była. Mogę prosić pani godność? - Lady Emerald Devenish - odparła wyniosłym tonem Emerald. Australijski akcent tego mężczyzny budził w niej odrazę. Lady Emerald Devenish. To przecież rodowe nazwisko Lenchesterów. A jeżeli tak... Dougie zamknął w końcu wciąż otwarte drzwi, podążył za Emerald, która weszła do środka, i z wrażenia wpadł na własne biurko. Emerald zmierzyła go miażdżącym spojrzeniem. Na pewno nie zamierza tracić czasu na jakiegoś mieszkańca kolonii z okropnym australijskim akcentem. To dziwne, że fotograf o tak ugruntowanej pozycji jak Lew zatrudniał jakiegoś nieokrzesanego Australijczyka. Dougie przyglądał jej się z rezerwą. Emerald uosabiała wszystko to, co kojarzyło mu się z wyższymi sferami. I była jego najbliższą „rodziną" mieli tę samą krew i byli autentycznymi krewnymi, jeśli ten Melrose rzeczywiście miał rację. Może w końcu powinien go odwiedzić. W tej chwili miał wielką ochotę zdradzić jej swoją prawdziwą tożsamość. Z tego, co już wiedział o życiu towarzyskim wyższych sfer, jako głowa rodziny miałby przewagę nad tą arogancką, małą pięknisią. Kusząca perspektywa. Z drugiej strony, czy bycie głową takiego znamienitego rodu nie niosło ze sobą ogromnej odpowiedzialności? Trzeba dbać o nieskalane imię rodziny - przynajmniej tak wynikało z rożnych opowieści Lew. Ale kiedy Lew położy już swoje łapy na tej małej kokietce, na nieskazitelnym obrazie Lenchesterów pozostanie na długo ogromna rysa. Nagły przypływ troskliwości o tę damulkę wydał się Dougiemu czymś niezwykłym i niechcianym - i starał się jak mógł, żeby się od niego opędzić. Nie wyszło jeszcze nawet na jaw, że był tym cholernym księciem.
A dopóki nie odwiedzi pana Melrosea, nie będzie miał żadnych szans, żeby to udowodnić. Dlaczego ktoś taki jak on, z tytułem i odpowiedzialnością, miałby się litować nad jakąś dziewczyną, która już zdążyła okazać mu swoją pogardę? - Proszę posłuchać, może ja panią umówię i wtedy wróci pani, kiedy Lew już będzie dostępny? - zaproponował, zdecydowany jak najszybciej się jej pozbyć, dla swojego własnego bezpieczeństwa. W każdej chwili mógł wrócić Lew ze swoją najnowszą zdobyczą. Czy ten... czy to australijskie „coś" naprawdę myśli, że dam się na to nabrać? - zastanawiała się w duchu Emerald. Rozejrzała się po niewielkim salonie, a potem podeszła do jednej z sof, usiadła na niej ostrożnie, zwracając przy tym uwagę, by jej nogi były właściwie wyeksponowane. - Poczekam - stwierdziła, po czym wzięła jeden z magazynów leżących na stoliku do kawy i zaczęła go przeglądać. Dougie doszedł do wniosku, że ma do czynienia ze zmanierowaną księżniczką. Ktoś dawno temu powinien przełożyć ją przez kolano i wymierzyć jej kilka porządnych klapsów, tak żeby nauczyła się manier. Teraz, rzecz jasna, było już za późno Ta dziewucha w niczym nie przypominała trójki dziewczyn, które zapamiętał z przyjęcia. One były damami na poziomie, a nie aroganckimi snobkami, jak ta tutaj. Ale z pewnością dostanie za swoje, kiedy zjawi się tu Lew, który wyznawał w życiu jedną naczelną zasadę - dzień stracony to taki, w którym nie ma pracy ani seksu. A kiedy wróci sam - z pewnością będzie myślał wyłącznie o tym drugim. Lew potrafił być niezwykle nieuprzejmy i zdolny do upokarzania innych, kiedy coś zaprzątało jego umysł i nie chciał, żeby mu przeszkadzano. Dougie był już świadkiem, jak swoją opryskliwością doprowadzał dziewczyny do łez, kiedy się nimi znudził lub gdy go rozdrażniły. Ale co z tego, jeśli rzeczywiście zrani uczucia tej młodej damulki? Dlaczego Dougie miał przywiązywać do tego jakąkolwiek wagę? Wrócił więc do swojej przerwanej pracy, sapiąc ciężko nad niewdzięcznym zadaniem, jakie zostało mu przydzielone, zwłaszcza gdy się wzięło pod uwagę rozmiar klawiatury w maszynie do pisania i wielkość jego dłoni. Emerald utwierdziła się w przekonaniu, że ma do czynienia z prostakiem. Ciężko sapał, mruczał jakieś niezrozumiałe przekleństwa. Wyglądał
tak, jakby był w domu na farmie, a nie w pracy, choć istota jego pracy była zapewne nie mniej ordynarna. No i to jego ubranie! Zamiast stosownego w pracy garnituru miał na sobie śmieszne, czarne spodnie o wąskich nogawkach, jakie nosili młodzi ludzie zaliczający się do artystycznej bohemy, oraz czarny golf z podciągniętymi rękawami, które podkreślały jego umięśnione, opalone przedramiona. Grube, mocno kręcone, brązowe loki opadały mu prawie na oczy, co jeszcze potęgowało jego niechlujny wygląd. Emerald była przyzwyczajona do mężczyzn o włosach podciętych na krótko z tyłu i po bokach, typowych dla członków establishmentu i pracowników sektora usług. Nagle rozległ się dźwięk otwieranych drzwi i oboje spojrzeli w tamtą stronę. Emerald szybko przygotowała wystudiowany uśmiech, który zgasł równie szybko, kiedy zobaczyła wchodzącego mężczyznę i rozpoznała w nim słynnego fotografa. Nie spodziewała się, żc będzie on ubrany w takim samym artystycznym stylu jak jego chłopak na posyłki nie licząc apaszki w czerwono-białe kropki, zawiązanej wokół golfu na szyi. Lew wrócił do domu sam. Dougie natychmiast zorientował się, że jego mocodawca nie jest w dobrym nastroju. Otaczała go aura pełna napięcia i rozdrażnienia, którą Dougie nauczył się już rozpoznawać. Jak się jednak można było spodziewać, ten minorowy nastrój prysnął jak mydlana bańka, gdy tylko Lew ujrzał Emerald, a jego miejsce zajęło jedno z tych charakterystycznych pieszczotliwych spojrzeń i ciepły uśmiech. Dougie wiedział, że w tym piecu goreje potężny ogień. Pozbawiony popołudniowego seksu, Lew był jak kot chodzący po rozżarzonych węglach. Myślał tylko o tym, jak pozbyć się swego seksualnego napięcia -a któż nadawał się do tego celu lepiej niż ta młodziutka, snobistyczna panienka, która siedziała i patrzyła na niego z taką pewnością siebie, ale i nadzieją? Dougie pomyślał, że właściwie należałoby jej się to, co Lew robił z innymi dziewczynami - uwodził je, a następnie publicznie porzucał, rujnując przy okazji ich reputację. Nietrudno więc było przewidzieć reakcję Lew, który podszedł do Emerald, z gracją podał jej dłoń i uśmiechnął się przepraszająco. - Bardzo mi przykro. Mam nadzieję, że nie musiała pani czekać zbyt długo.
- Ta pani nie była umówiona - Dougie poczuł się w obowiązku poin formować go o tym fakcie, ale żadne z nich go nie słuchało. Oboje patrzyli sobie głęboko w oczy - Pisałam do pana wcześniej z prośbą o wykonanie dla mnie sesji na potrzeby mojego balu debiutanckiego. - Nienaganny akcent Emerald jeszcze potęgował irytację Dougiego. - Kiedy zobaczyłam zdjęcie, które zrobił pan Amelii Longhurst, powiedziałam mamusi, że nie chcę, żeby ktokolwiek inny wykonał moją fotografię. - To mówiąc, Emerald wygładziła poły spódnicy. Ubrała się na to spotkanie bardzo starannie. Miała na sobie bliźniak w najbledszym odcieniu różowego kaszmiru, z którego prostotą kontrastował sznur olśniewających, lśniących pereł, oraz wełnianą spódnicę w kolorze głębokiego różu, podkreślającą jej wąską talię i przepasaną szerokim, czarnym paskiem z lakierowanej skóry. Na nogi włożyła buty na wysokim obcasie, a w ręce trzymała torebkę od Hermesa. Jej włosy upięte dziś rano wysoko na czubku głowy, były delikatne, niczym szklana przędza, a usta podkreślone różową szminką. Przed wyjściem z sypialni Emerald stwierdziła, że wygląda naprawdę uroczo. Wyobrażała już sobie swoje zdjęcie na okładce „Tatlera" i towarzyszący mu opis. „Lady Emerald Devenish jest typowana na debiutantkę roku. Jej bal odbędzie się w należącym do jej zmarłego ojca londyńskim domu przy Eaton Square. Weźmie w nim udział Jego Królewska Wysokość książę Kentu wraz z matką, księżną Mariną". Zaproszenia zostały już rozdane i Emerald wiedziała doskonale, jakie spekulacje wzbudzi tego rodzaju podpis pod jej zdjęciem. W języku rubryk towarzyskich w prasie było to równoznaczne ze wstępną deklaracją zaręczyn. Gdyby jednak ktoś zarzucił jej przesadę w ocenie sytuacji, Emerald mogła zawsze udawać, że nie wie, o co chodzi. Fotograf był zaskakująco niskim mężczyzną, jak na kogoś, kto pojawiał się regularnie w rubrykach towarzyskich i miał opinię flirciarza oraz człowieka, który lubi się zabawić. Ale Emerald nie wiązała z nim żadnych osobistych planów i nie zamierzała poświęcać mu więcej uwagi niż temu prostackiemu Australijczykowi. Lewis Coulter był jedynie środkiem na drodze do osiągnięcia celu.
- Rzeczywiście, miała pani rację. Lew był wściekły, kiedy dziewczyna, którą zaprosił na obiad - śliczna młoda mężatka, której mąż nie znosił miasta i wolał spędzać czas w swojej posiadłości na wsi - odmówiła mu, udając, że nie wie, po co Lew zasugerował jej wspólny posiłek ani jakie plany miał na resztę popołudnia. Ale teraz wyglądało na to, że ciemne chmury nad jego głową nagle się rozwiały. Ta dziewczyna była jeszcze ładniejsza niż Louise i - o ile nie zawodziła go intuicja - również bardziej zmysłowa. A on miał do tego nosa. Takie dziewczyny charakteryzowało pewne określone spojrzenie, które nie miało nic wspólnego z doświadczeniem. Ich skóra promieniała specjalną poświatą, a w powietrzu wokół nich unosił się specyficzny zapach. Ta dziewczyna pozornie nie różniła się niczym od innych zadeklarowanych cnotek, ale wewnątrz niej drzemał wulkan pożądania. Nauczyć ją czerpać radość ze swojej seksualności to będzie jak delektować się gorącą polewą czekoladową na zimnych lodach. - Może pójdziemy do mojego studia na górze? - zaproponował Emerald. Potem, nie spuszczając z niej wzroku, zwrócił się do Dougiego: -Proszę dopilnować, żeby nikt mi nie przeszkadzał przez resztę popołudnia. Dougie zamarł. Właściwie dlaczego miałby go powstrzymywać? Jeśli ta damulka chce zrobić z siebie idiotkę i zaryzykować własną reputację dla mężczyzny, który słynął ze swoich zabójczych metod pracy, nie powinno go to obchodzić. Ale jeżeli rzeczywiście był księciem, to ta damulka należała do jego rodziny I to on powinien dołożyć wszelkich starań, żeby dobre imię tej rodziny zostało zachowane. Takie dziewczyny wychodziły za mąż za mężczyzn, dla których ich dziewictwo było równie ważne jak ich rodowód i bogactwo - z powodu pierworodnego potomka, którym musiał być syn. Kiedy już ciągłość rodu została zapewniona, tych mężczyzn nie obchodziło, z kim sypiają ich żony Tak mu się przynajmniej wydawało. Dougie nie pochwalał tego, nie zgadzał się także z obowiązującym prawem dziedziczenia, ale nie mógł udawać, że nie dostrzega tych zasad. Sam stanowił dowód ich istnienia. Jednego dnia był zwyczajnym australijskim farmerem, następnego - prawowitym księciem!
Ale najpierw powinien odwiedzić pana Melrosea, zanim zacznie odgrywać zbawcę rodu i obrońcę jego reputacji. Lew uwielbiał swoją pracę tak samo, jak uwielbiał seks. Dlatego zrobienie Emerald zdjęć, a potem uwiedzenie jej wydawało mu się łatwym zadaniem. W zasadzie to właśnie zdjęcia były najlepszym elementem jego sztuki uwodzenia. Ekscytowało go, kiedy dziewczyny też podniecały się na myśl o tym, że obiektyw jego aparatu uchwycą ich piękno i uwiecznia je. A potem następowały te wszystkie dwuznaczne dotknięcia i muśnięcia, kiedy Lew pokazywał im, jak pozować, poprawiał ułożenie rąk i nóg, pieścił teatralnymi komplementami i delikatnie, niby w żartach, muskał ustami. Nic dziwnego, że kiedy zaciągał je do łóżka, miały już na niego wielką ochotę. Lew nastawił nastrojową płytę Franka Sinatry Emerald w tym czasie rozglądała się obojętnym wzrokiem po jego studiu. Wiedziała dobrze, jak ta sesja, zgodnie z oczekiwaniami Lew, powinna się zakończyć. Ale musi go rozczarować, na pewno nie zamierza oddać mu swojej cnoty Ponieważ jednak zależało jej na jego zdjęciach, miała świadomość, że musi go jakoś okłamać. Wystarczyło powiedzieć, że ma dzisiaj okres, a kiedy wpadnie, żeby obejrzeć odbitki, zabierze ze sobą Lyddy Telefon do redakcji „Tatlera", w którym będzie udawać swoją matkę, powinien wystarczyć, żeby dziennikarze skontaktowali się z Lew i dodali też opis pod zdjęciem, na którym tak jej zależało. Jeden rzut oka przez obiektyw aparatu wystarczył, żeby Lew przekonał się, iż Emerald jest tak fotogeniczna, jak się spodziewał. Lew zdjął skórzaną kurtkę i przerzucił ją przez oparcie krzesła, a potem podwinął rękawy golfa i powiedział beztroskim tonem: - Ten bliźniak musi zostać zdjęty Tam jest parawan, za którym może się pani przebrać, jakiś szlafrok też powinien się znaleźć. Na Emerald to polecenie nie zrobiło wrażenia, ponieważ dziewczyna, której zdjęciem się inspirowała, również miała odkryte ramiona. Kiedy jednak znalazła się już za parawanem i zaczęła zdejmować bliźniak, zamarła na chwilę, słysząc jak Lew dodaje równie beztrosko: - Może pani również zdjąć biustonosz. Szlafrok, o którym wspomniał fotograf, był cienkim kawałkiem jedwabiu, przez który Lew z łatwością zobaczy jej piersi. Ale Emerald
podejrzewała, że jeśli teraz odmówi, Lew nie zgodzi się zrobić jej zdjęcia. Nie miała nic przeciwko eksponowaniu swoich piersi, w innych okolicznościach nawet chętnie by się z nim trochę podrażniła. Ale musiała brać pod uwagę swoją reputację i przyszłość jej królewskiej wysokości księżnej Kentu. Nie mogła pozwolić, aby ktokolwiek - a już na pewno jakiś fotograf - widział ją rozebraną do pasa. - Co się stało? Potrzebuje pani pomocy? Lew wyłonił się nagle zza parawanu, trzymając w ręce butelkę whisky i szklankę. Emerald miała właśnie rozpiąć stanik. Błyskawicznie zasłoniła się szlafrokiem i z kokieterią w głosie powiedziała: - Proszę nie zaglądać. Lew roześmiał się, a potem powiedział: - Rozumiem, że jest pani zbyt młoda i niewinna, by dać się namówić na szklaneczkę whisky? Emerald skrzywiła się lekko z niesmakiem. - Wolałabym raczej martini. Lew nie miał najmniejszych wątpliwości, że ta dziewczyna ma absolutnie wyjątkową figurę. Jędrne, pełne piersi w parze ze szczupłą talią tworzyły iście wybuchową mieszankę. Zerknął na sznur pereł, które Emerald założyła na szyję. W porównaniu z pojedynczymi i podwójnymi sznurami pereł, które nosiła większość debiutantek, te miały niemal rokokowy wygląd i połyskiwały tęczą kolorów. - Ładne perły - skomentował. - Należały do mojej prababki. Nagle Lew przyszedł do głowy pewien pomysł. Sięgając po perły, powiedział: - Chciałbym, żeby pani zdjęła ten szlafrok, zostawiając same perły, i przybrała taką pozę... - To mówiąc, Lew odstawił szklankę, podszedł do kąta studia i podniósł ciemnozielony kawałek jedwabiu, jeden ze swojej kolekcji „rekwizytów", które leżały na podłodze. Potem położył się na nim na brzuchu, podnosząc klatkę piersiową i podpierając się dłońmi. Emerald zmarszczyła brwi. Musiała przyznać, że ta poza jest niezwykle kusząca, zwłaszcza dla dziewczyny, która chciała mocno zaznaczyć swoją obecność i wyróżnić się z tłumu. Poza tym odpowiadała też jej
charakterowi. W innych okolicznościach skwapliwie skorzystałaby z okazji. Ale miała również świadomość, że taki gest jest nieco prowokacyjny -na pewno zbyt prowokacyjny dla przyszłej żony księcia Kentu. - Uważam, że lepiej będzie, jeśli sfotografuje mnie pan siedzącą, od szyi w górę - powiedziała stanowczym tonem. Lew wstał z podłogi i spojrzał na nią, zdumiony. - Moja droga pani, to ja jestem fotografem. - A ja pańską klientką. I to moja matka ureguluje pana rachunek - zauważyła słodko. Na dole Dougie odepchnął krzesło i wstał. Miał już dosyć tego skręcania się w agonii. Musiał coś zrobić. Z kolei na górze Lew błyskawicznie stracił dobry humor, a jego rozbawienie ustąpiło miejsca gniewnemu rozdrażnieniu. - Albo sfotografuję panią tak, jak ja chcę, albo wcale. Emerald spojrzała na niego. Była przyzwyczajona, że ludzie słuchali jej, a nie stawiali ultimatum. Za wszelką cenę chciała, żeby ten fotograf uwiecznił ją na zdjęciu, ale na pewno nie w pozie, która dawała wyraźnie do zrozumienia, że Emerald była w trakcie sesji półnaga. Bez słowa wróciła za parawan, żeby się ubrać. Zorientowała się jednak, że zarówno jej bliźniak, jak i biustonosz spadły na podłogę po drugiej stronie. W tym momencie Dougie zapukał głośno do drzwi i nie czekając na odpowiedź, wszedł do studia. Na pewno nie byli jeszcze w łóżku, Lew zawsze zaczynał od zdjęć. Kiedy Dougie otworzył drzwi, Emerald wyskoczyła gwałtownie zza parawanu, żeby złapać zrzucone ubranie, i prawie wpadła na niego. Oboje stanęli jak wryci i patrzyli na siebie. - Czego chcesz? - warknął Lew na widok Dougiego. - Prosiłeś, żebym ci przypomniał o kolacji z lady Pamelą, w trakcie której mieliście omówić szczegóły sesji zdjęciowej na chrzcie jej dziecka. - I przyszedłeś tu po to, żeby zawracać mi głowę czymś takim? Jest dopiero trzecia po południu. Emerald szybko pozbierała ubrania z podłogi, wróciła za parawan i błyskawicznie się ubrała. Cholera, cholera, cholera. Dlaczego ten
nieokrzesany Australijczyk wszedł i zobaczył ją w takiej niezręcznej sytuacji? - Skoro już tu jesteś, wskaż tej pani drogę do wyjścia, ponieważ przemyślała sobie sprawę i właśnie wychodzi. To bardzo nierozsądne tak panikować, moja droga panno - zwrócił się do Emerald z nieskrywaną złośliwością. - Nic pani nie groziło. Nie mam w zwyczaju pieprzyć dziewczyn w różowych bliźniakach. A nawet jeśli, to pieprzenie nierozdziewiczonych debiutantek nie jest w moim stylu. Nie mam z tego żadnej satysfakcji. Och, i jeszcze mała rada na drogę: proszę nie ubierać się na różowo, bo ten kolor pani nie pasuje. Pani cera wygląda w nim ziemiście. - Cierpki ton w głosie Lew nie dawał Emerald cienia wątpliwości, co myśli na jej temat. Do tego jeszcze ten Australijczyk słyszał to wszystko i na pewno będzie się delektował jej poniżeniem. Policzki Emerald zapłonęły jasnoróżowym rumieńcem. A więc lady Emerald wychodziła stąd na własne życzenie i Dougie nie musiał wcale interweniować, ryzykując niezadowolenie swojego szefa. Zaklął pod nosem. - Wygląda na to, że lady Emerald wybrała sobie niewłaściwego fotografa - zwrócił się do niego z pogardą Lew. - Kochanie, następnym razem wybierz Cecila Beatona. On robi takie słodkie portrety w bliźniakach i perłach, w sam raz dla takich pruderyjnych cnotek - rzucił nieuprzejmie w stronę Emerald. Nie spuszczając oczu z Dougiego, Emerald wypadła z pokoju. Wiedziała, że zrobiła z siebie idiotkę, i potrafiła sobie wyobrazić, jak obaj będą skręcać się ze śmiechu po jej wyjściu. - Odprowadzę panią do drzwi. - Dougie dogonił ją na korytarzu. - Proszę się nie fatygować - odcięła się Emerald. Ten okropny Australijczyk mógł zachowywać pokerową twarz, ale Emerald wiedziała, że w głębi duszy śmiał się z niej. Nienawidziła ich obydwu, lecz przede wszystkim nie znosiła tego wstrętnego Australijczyka. A co do zdjęcia... Musi się zadowolić oryginalną fotografią Cecila Beatona, która pojawiła się już na łamach „Tatlera". Cóż, trzeba wymyślić co innego, żeby jakoś powiązać publicznie swoje nazwisko z nazwiskiem
księcia. Może udałoby jej się tak pomanipulować, żeby sfotografowali ich razem na jednym z balów? Gdyby wciąż żył jej ojciec, mogłaby go namówić, żeby zaprosił księcia do Denham Place. Ale książę należał do rodu królewskiego i było mało prawdopodobne, że przyjmie zaproszenie do domu właściciela fabryki jedwabiu.
Rozdział 9 Kwiecień 1957 roku Rose miała nadzieję, że się nie spóźni. W drodze do salonu w pośpiechu przeciskała się przez sobotni tłum płynący Kings Road. Miała wyrzuty sumienia, że odmówiła Janey wcześniej zaplanowanego spotkania na kawie. Na szczęście Janey zrozumiała, kiedy Rose zdradziła jej, że w ostatniej chwili Josh poprosił ją o przyjście, ponieważ umówił się z zaprzyjaźnionym fotografem, który miał przynieść ze sobą kilka zdjęć wykonanych na zlecenie „Vogue'a". Chciał, by Rose przejrzała je i pomogła wybrać kilka z nich do powieszenia na ścianie przy schodach. Czas wydawał się płynąć z zawrotną prędkością. Dni były coraz dłuższe, a powietrze coraz cieplejsze. Kwitły wiosenne kwiaty Nawet w pracy Rose nie czuła się już tak żałośnie, choć wiedziała, że u Ivora Hammonda nigdy nie będzie szczęśliwa. W każdym razie dopóki będą ją tam tak traktować. Na szczęście wkrótce będzie mogła trochę odetchnąć od pracy, zbliżała się bowiem wielkanocna przerwa wakacyjna. Wielkanoc. To oznaczało wyjazd do Denham, a jeśli uśmiechnie się do niej szczęście - także spotkanie z Johnem. Zatopiona w świecie marzeń, Rose wciąż się uśmiechała, otwierając drzwi do salonu kluczem, który dostała od Josha. Przyjaciel, o którym opowiadał jej Josh, był typowym młodym mężczyzną z klasy pracującej, mówiącym akcentem charakterystycznym dla East Endu i z szalonym, kpiarskim uśmiechem, tak dobrze znanym Jo-showi. Pomimo swoich zuchwałych manier obaj traktowali Rose z szacunkiem, powstrzymując się w rozmowach od siarczystych przekleństw, gdy znajdowała się w pobliżu. Część z tych słów Rose znalazła także na
ścianach klatki schodowej, po tym jak próbowała zmyć starą farbę. Przy okazji udało jej się też usunąć połowę dawnych, nadgniłych tynków. Rose wykonała kawał świetnej roboty. Tak samo jak malarz zatrudniony przez Josha, który przeraził się, kiedy Rose powiedziała mu, że planuje własnoręcznie pomalować wysoką klatkę schodową. - Po moim trupie - oświadczył. - Nie pozwolę, żeby moja projektantka skręciła kark, spadając z drabiny, zanim jeszcze zdąży zaprojektować mój salon. - Powiedziałam ci już, że powinniśmy pozostać przy czarno-białej kolorystyce, ale z lekką nutką różowego szaleństwa. - Różowego szaleństwa... - jęknął Josh. - Proszę, spójrz na mnie i powiedz mi, czy ja wyglądam jak facet, który ma skłonność do pedziowatego różu? Rose zachichotała, choć starała się zachować godną profesjonalisty powściągliwość. - Nie ma nic pedziowatego w różowym szaleństwie - odparła stanowczo. A poza tym dziewczynom się to podoba. Twoje stylistki mogłyby ubierać się na czarno z różowymi turbanami i opaskami na włosy. A na czarnych uniformach miałyby naszyte różowe nożyczki i suszarki do włosów. Jak nazwiesz swój salon? - Jeszcze nie zdecydowałem. A co? - Nazwa salonu też mogłaby się znaleźć na strojach. - Dobrze, a jeśli ci wszyscy styliści i pracownicy niżsi rangą, których przyjmę do pracy, nie będą kobietami, tylko mężczyznami? - Wtedy niech włożą czarne spodnie i czarne koszule z różowymi aplikacjami. I być może także krawaty w kolorze wściekłego różu. Rose widziała, że na Joshu zrobiło to wrażenie, mimo iż nie chciał tego dać po sobie poznać. Dlatego bez kompleksów mówiła dalej: - Powinieneś jak najszybciej wymyślić nazwę. Naprawdę podoba mi się, że Vidal nazwał swój salon po prostu Vidal Sassoon. - W takim razie może nazwę swój Josh Simons - zaproponował Josh. Z salonu na górze dobiegały męskie głosy, a więc Josh i jego fotograf już byli na miejscu. Świeżo otynkowany salon był wciąż pusty, nie licząc składanego stolika do gry w karty i dwóch krzeseł z giętego drewna, tak
zniszczonych, że Rose wierzyła Joshowi, który twierdził, że znalazł je w kontenerze na gruz. Rose czuła się szczęśliwa, mogąc pracować tutaj, a nie w ekskluzywnym lokalu swojego poprzedniego pracodawcy przy Bond Street. Uwielbiała wyzwanie, jakim była praca przy tak ograniczonym budżecie i polegająca na tworzeniu czegoś użytecznego, a nie tylko ozdobnego. Dzięki kontrastowi między pracą tutaj a w salonie wystawowym przy Bond Street uzmysłowiła sobie swoje prawdziwe ambicje i to, jak bardzo była wcześniej niespełniona. Rose podejrzewała, że mając wolną rękę, chętnie porzuciłaby naukę wystroju wnętrz domów na rzecz nauki projektowania miejsc o charakterze komercyjnym. Były jednak co najmniej dwa powody, dla których nie mogła tego zrobić. Pierwszy i najważniejszy był taki, że jej ciotka widziała w niej spadkobiercę swojej firmy. A po drugie, nie istniały chyba „praktyki" dla osób chcących się specjalizować w projektach lokali komercyjnych. Co prawda niektórzy projektanci wnętrz, tacy jak Oliver Messel, przyjmowali takie zlecenia, ale nie był to główny obszar ich działalności. Praca w salonie Josha otworzyła jej oczy na tak wiele różnych rzeczy, że Rose chciała dowiedzieć się na ten temat jak najwięcej. Projektowanie wnętrz komercyjnych nie ograniczało się wyłącznie do tapet, materiałów dekoracyjnych i rozmieszczenia mebli. Należało wziąć pod uwagę także wiele stron praktycznych, takich jak dostawy wody i energii elektrycznej, a także fakt, że wiele z tych lokali było wynajmowanych i należało uzyskać zgodę właściciela nieruchomości na przeprowadzenie jakichkolwiek zmian, w tym zmianę funkcji lokalu. I tak dalej... Ktoś musiał nadzorować różnych rzemieślników, których Josh zatrudnił do pracy nad renowacją salonu. Rose widziała w tym możliwość doglądania wszystkiego, od fazy stricte projektowej aż po ostateczną realizację. Na samą myśl o takim wyzwaniu z podekscytowania kręciło jej się w głowie. Ale miała zobowiązania wobec swojej ciotki, która wiele dla niej zrobiła i tak bardzo ją kochała. Wcześniej w tym samym tygodniu Josh i Vidal wdali się w ożywioną dyskusję o tym, czy warto zainstalować w salonie umywalki, w których kobiety mogłyby myć głowy, odchylając je do tyłu, zamiast pochylać je w przód.
- Jest to o wiele wygodniejsze dla pracowników, którzy nakładają szampon na włosy, a także dla klientek, którym nie będzie się już rozmazywał makijaż - upierał się Vidal i ten argument trafiał do Rose. Nie zapomnij też zamontować w salonie porządnego sprzętu grającego i odtwarzać w nim miłą dla ucha muzykę. Josh znalazł już kolejnego „przyjaciela", który rozglądał się za czterema takimi umywalkami - oczywiście za rozsądną cenę. - Oto ona, Ollie. - Wchodząc do salonu, Rose usłyszała głos Josha. -Poznaj moją projektantkę. Rose, to jest Ollie. Fotograf trzymał, a w zasadzie tulił opiekuńczo w wielkiej dłoni aparat Rolleiflex, a przez ramię miał przewieszoną torbę, zawierającą na pewno statyw i pozostałe wyposażenie. Rose wydał się przystojny, pod warunkiem, że ktoś gustuje w takich niechlujnyph, łobuzersko wyglądających młodzieńcach. Podała mu dłoń, a on uścisnął ją. Rose była niemal pewna, że gdzieś go już widziała. - Czy myśmy się przypadkiem nie spotkali? - spytał fotograf. - Chyba tak - przytaknęła Rose. - Ale nie potrafię sobie przypomnieć gdzie. - Już wiem. - Ollie pstryknął palcami. - Wepchałem się bezczelnie do taksówki, którą jechałaś kilka tygodni temu. Były z tobą jeszcze dwie dziewczyny - A tak, faktycznie - uśmiechnęła się Rose. - Ella i Janey. Byłyśmy w drodze na imprezę, na której zresztą poznałam Josha. - W Londynie świat jest mały - zgodził się Josh. - Chodź i spójrz na zdjęcia, które przyniósł Ollie. Pół godziny później, klęcząc na podłodze w otoczeniu wspaniałych fotografii Olivera, Rose przyglądała się, jak Josh załamuje ręce z rozpaczy. - Nie. Nic z tego nie będzie. Nie obraź się, Ollie, te zdjęcia są świetne, ale fryzury... Przed nimi leżała cała kolekcja łudząco do siebie podobnych, sztucznie utrefionych damskich fryzur - upiętych na czubku głowy, zaczesanych do tyłu i przylizanych lakierem. - Ideą mojego salonu jest inspiracja zaczerpnięta z pracy Vidala i zupełnie nowa filozofia pielęgnacji kobiecych włosów. Taka, która pozwoli włosom poruszać się, oddychać i wyglądać naturalnie.
Kiedy Rose i Oliver popatrzyli na niego z powątpiewaniem, Josh powiedział: - Pokażę wam, o co mi chodzi. - To mówiąc, złapał Rose za rękę i postawił ją na nogi. - Czas, żebym wreszcie obciął te twoje włosy, Rose. Odkąd pamiętam, umieram z pragnienia, żeby to zrobić. - Nie, ja wcale nie chcę ich obcinać - zaprotestowała Rose, wolną ręką dotykając w obronnym geście swojego francuskiego warkocza. - Dlaczego nie? Jaki jest sens upierania się przy długich włosach, skoro i tak zawsze zaplatasz je w warkocz? Chodź i usiądź tutaj. Rose z przerażeniem uświadomiła sobie, że Josh nie żartuje. Odkąd się poznali, groził, że kiedyś obetnie jej włosy. Gdy Josh posadził ją na krześle i wprawnymi ruchami wyciągnął jej z włosów szpilki, pozwalając, żeby włosy opadły jej swobodnie jedwabistą falą na plecy, Rose zapomniała o Oliverze, który zaczął nastawiać aparat, i skoncentrowała się na swoich włosach. Nigdy nie nosiła ich rozpuszczonych, od kiedy prababka porównała je do pełnych przepychu, ciemnych loków Emerald i skrzywiła się, mówiąc, że są brzydkie. Teraz Rose odruchowo zamarła, jak gdyby w każdej chwili spodziewała się kolejnego słownego ataku. Chciała ukryć swoje włosy przed całym światem, ale Josh już szczotkował je, komentując na głos, co zamierza zrobić. - Spójrzcie tylko na to. Przecież to najprawdziwsze złoto. - Więc po co je obcinać? - spytał Ollie, naciskając spust migawki i obchodząc Rose dookoła. - Ponieważ samo złoto, nawet w najczystszej postaci, nie posiada żadnej wartości. Domaga się oka i ręki fachowca, który zamieni je w coś pięknego. To właśnie zamierzam zrobić z włosami Rose. Przez swoją długość są tak ciężkie, że odbiera im to ich naturalny ruch i rytm. To jakby próbować grać jazz z orkiestrą klasyczną: zbyt wielki ciężar tradycji przytłacza magię samej muzyki. Rose zobaczyła, jak promienie słoneczne, wpadające przez okno odbijają się na ostrzu nożyczek, które Josh zawsze nosił przy sobie. - Nie - jęknęła w proteście, ale było już za późno. Długie, czarne węże jej włosów jeden po drugim spadały na podłogę. Rose siedziała pochylona i czuła, jak z każdym ruchem nożyczek i kolejnym dźwiękiem wyzwalanej
migawki w aparacie ogarnia ją coraz większa panika. Towarzyszący jej dwaj mężczyźni nie przestawali zadawać sobie pytań i odpowiadać na nie. - Zobacz - mówił Josh. - Spójrz, w jaki sposób uwalniam te włosy, nadaję im ruch i sprawiam, że kołyszą się swobodnie. Widzisz, jak budzą się do życia? - Jesteś pewien, że nie tniesz ich zbyt krótko? - odpowiedział Oliver, przestawiając statyw za plecami Rose. Rose żałowała, że nie jest w tradycyjnym salonie fryzjerskim, gdzie miałaby przed sobą lustro i mogła obserwować na bieżąco, co się dzieje, zamiast siedzieć tutaj, w pustym pokoju i trząść się ze strachu przed końcowym rezultatem śmiałych poczynań Josha. - „Vogue" wysyła moją szefową do Wenecji, gdzie ma przygotować reportaż o nocnym życiu gwiazd. Powiedziała, że zabiera mnie ze sobą. Ella nawet nie próbowała ukryć dumy w głosie, przekazując tę informację macosze, która zjawiła się z nieoczekiwaną wizytą w domu w Chelsea. Będąc członkiem tak licznej rodziny, Ella rzadko miała okazję porozmawiać z macochą na osobności. A jako najstarsze dziecko czuła się zobowiązana, aby usuwać się w cień i pozwalać innym zaprzątać uwagę Amber. Zwłaszcza swoim młodszym siostrom... Teraz jednak, korzystając z okazji, że ani Rose, ani Janey nie było w domu, Ella nie mogła się nacieszyć, mając Amber tylko dla siebie. - To znaczy, że jesteś szczęśliwa i zadowolona z pracy w „Vogue'u"? -spytała z dumą w głosie Amber. - Tak, chociaż marzy mi się kurs dziennikarstwa z prawdziwego zdarzenia. Chciałabym móc pisać artykuły o rzeczach ważnych, a nie tylko 0 nowych kolorach szminek - odparła Ella, patrząc na Amber z lekkim żalem. - Tyle się teraz dzieje, tak wiele rzeczy się zmienia. Kobiety nie są już wyłącznie córkami, żonami i matkami - to ludzie z krwi i kości, robiący autentyczne rzeczy. W głosie i zachowaniu Elli była taka żarliwość, że Amber z trudem powstrzymywała uśmiech. Mogła sobie jednak wyobrazić, co jej prababka, która przez wiele lat samodzielnie zarządzała rodzinnym interesem 1 własnym majątkiem, powiedziałaby na naiwne deklaracje Elli.
Ale Ella w jednej kwestii miała rację. Współczesne młode kobiety mogły cieszyć się większą swobodą niż kobiety w jej pokoleniu. Większość obserwatorów zrzucało to na karb wojny oraz na fakt, że w ciągu tych kilku potwornych lat kobiety dla dobra kraju musiały stać się nieporównywalnie bardziej niezależne. - Bez wątpienia sprawiasz wrażenie szczęśliwej - powiedziała Amber. Nie miałam pojęcia, że jesteś taką szczebiotką. Praca w „Vogue'u" jest dla ciebie stworzona. Półnaga ci wyrażać samą siebie i uczy wierzyć w swoje możliwości. Ella uśmiechnęła się, chociaż ten radosny stan zawdzięczała tak naprawdę pigułkom na odchudzanie i ograniczeniu apetytu. Zauważyła, że zaraz po wzięciu pigułki nabierała ogromnej ochoty na rozmowę. Kiedy zwierzyła się z tego odkrycia Libby, ta powiedziała jej, że jeszcze jednym pozytywnym efektem brania pigułek doktora Williamsona było to, iż dawały one ludziom tyle dodatkowej energii. Nikt jeszcze nie zauważył, że Ella zaczęła tracić na wadze, ale nie zależało jej zbytnio na tym. Chudła, bo chciała udowodnić sobie samej, że potrafi. Wcale nie pragnęła, żeby Oliver Charters zauważył tę zmianę, i pomyślał sobie, że Ella chce mu zaimponować. A to była nieprawda. Prawdziwym powodem przyjazdu Amber do Londynu było omówienie ostatnich szczegółów balu Emerald z Beth oraz poniedziałkowe spotkanie z panem Melrose em. Prawnik zadzwonił do niej w piątek wieczorem, wyraźnie podekscytowany i poruszony, żeby powiedzieć, iż odebrał telefon od pewnego młodego mężczyzny, który przedstawił się jako poszukiwany dziedzic rodzinnej fortuny. Ów młodzieniec umówił się na spotkanie z notariuszem w poniedziałek i pan Melrose spytał Amber, czy byłaby tak uprzejma w nim uczestniczyć. - Przecież ja nie mam bladego pojęcia o australijskich krewnych Roberta zaprotestowała Amber. Ale prawnik błagał ją, żeby przyjechała, twierdząc, że chętnie wysłucha jej opinii na temat tego młodego mężczyzny, dodając przy tym, że jeśli ów młodzieniec rzeczywiście jest księciem, na pewno byłoby mu raźniej wejść do rodziny, mając wsparcie wdowy po Robercie.
Ponieważ Jaya i tak nie było w domu, gdyż zgodził się pojechać i obejrzeć kombajn, na którego zakup namawiał go zarządca majątku, Amber postanowiła, że spędzi w Londynie także weekend, żeby spotkać się z rodziną i sprawdzić, czy Emerald nie nadużywa i tak dość niefrasobliwej opieki jej przyjaciółki Beth. Beth była wspaniałą matką chrzestną dla Emerald, lecz Amber była pewna, że gdyby Emerald kogoś zamordowała, też uszłoby jej to na sucho. Pierwszym przystankiem dla Amber po przyjeździe do Londynu był dom przy Eaton Square, gdzie zostawiła walizkę i dowiedziała się od gospodyni, że Beth i dziewczyny wyszły z domu. Amber wzięła więc taksówkę do Chelsea, gdzie z kolei okazało się, że w domu jest jedynie jej najstarsza pasierbica. - Czy Janey i Rose też miewają się dobrze i są szczęśliwe? - spytała Amber z troską w głosie. - Tak mi się wydaje - odpowiedziała szczerze Ella. - faney jest wciąż przekonana, że gdy tylko skończy St Martins, Mary Quant będzie ją błagać, by dla niej projektowała, a Rose otrzymała pierwsze własne zlecenie, związane z projektowaniem wnętrz. Ella wyjaśniła Amber, czym zajmuje się Rose. Amber poczuła ogromną ulgę, że jej bratanica tak dobrze sobie radzi. Zawsze martwiła się o nią bardziej niż o inne dzieci. Chciała dla nich tylko jednego - by były kochane i same też potrafiły kochać. I żeby poznały, co znaczy prawdziwe szczęście, takie, jakiego ona sama zaznała u boku Jaya. Ale młodzi musieli też rozwinąć skrzydła, poznać życie i podążać za swoimi marzeniami. Amber miała tego świadomość. - A więc kiedy wyjeżdżasz do Wenecji? - spytała Ellę. - Na początku przyszłego tygodnia. Będzie nam towarzyszyć redaktorka z działu mody i kilka modelek, ponieważ redaktorka będzie tam pisać artykuły o podróżach, modzie i Wenecji. Dlatego pojedziemy Orient Expressem. Jestem tym taka podekscytowana. Amber roześmiała się. - Przecież już nim podróżowałaś, kiedy tata i ja zabraliśmy was do Wenecji kilka lat temu. - Wiem, ale tym razem to coś innego. Wtedy nie zdawałam sobie sprawy, jakie trafiło mi się szczęście. Wenecja była dla mnie tylko miastem
z mnóstwem kanałów i śmiesznym zapachem, gdzie tata i ty rozmawialiście z jakimiś ludźmi o jedwabiu. Ella uświadomiła sobie, że naprawdę jest podekscytowana zbliżającą się podróżą, gdy Amber wyszła z domu na zakupy. Mimo iż oficjalnie udawała się do Wenecji jako asystentka redaktorki, udało jej się namówić redaktorkę działu podróży, by pozwoliła jej napisać próbny artykuł na temat obrazu Wenecji z punktu widzenia potencjalnego turysty. Zdeterminowana, by wypaść jak najlepiej i udowodnić, że potrafi napisać porywający artykuł, Ella studiowała historię miasta. Wiedziała, że redaktorka z działu podróży oczekiwała, że Ella skoncentruje się na życiu wyższych sfer w Wenecji i napisze o eleganckich hotelach i prywatnych pałacach, w których odbywały się ekskluzywne, zamknięte przyjęcia, nie pomijając żadnych szczegółów, które mogłyby zainteresować czytelników „Vo-gue a'. Ale Ella wolałaby napisać coś bardziej ambitnego niż tylko nudny tekst o bogaczach i drogich ubraniach. To miasto miało fascynującą historię i Ella miała nadzieję, że na miejscu uda jej się znaleźć coś, co nada jej artykułowi głębszy wyraz. Jej ulubionym pismem był „Manchester Guardian" i w duchu marzyła, żeby pisać takie naturalistyczne, bezkompromisowe artykuły, jakie czytała na jego łamach. Artykuły, które mówiły o ubóstwie i wyzysku, a nie o drogich sukienkach i odpowiednim odcieniu szminki. Ella wyobrażała sobie, że kobiety reporterki pracujące w tej gazecie wyglądały i mówiły raczej jak aktorka Katharine Hepburn. W snach na jawie widziała się w zatłoczonym pokoju redakcyjnym, przygotowującą do druku materiały o ogromnej roli społecznej. Ella wiedziała, że każdy, kto pracował dla „Vogue'a", wyśmiałby ją, gdyby dowiedział się, o czym ona naprawdę marzy Ale nie zamierzała z tych marzeń rezygnować. Któregoś dnia będzie pisać wartościowe i głębokie artykuły, które opiszą niesprawiedliwość społeczną i odmienią życie wielu ludzi. Któregoś dnia.
Rozdzial 10 Kark Rose był zimny i nagi. Rose czuła na głowie dziwną lekkość i nie mogła się oprzeć, żeby nie spoglądać w witryny mijanych sklepów. Wiatr rozwiewał jej włosy, mierzwiąc je w niemal identyczny sposób, jak robił to Josh. Josh powiedział, że w poniedziałek chciałby umyć jej włosy szamponem i zająć się nimi jeszcze raz. - Nałożę ci też kolorową płukankę, która pięknie wydobędzie blask twoich włosów. W kolorze ciemnej śliwki wyglądałabyś fantastycznie. Rose wzdrygnęła się trochę na to wspomnienie, a mimo to na jej ustach błąkał się też uśmiech. Czuła się taka wolna, taka... inna. Teraz mogła potrząsnąć włosami z dumą, zamiast pochylać wstydliwie głowę, kiedy ludzie mijali ją na ulicy i patrzyli w jej stronę. - Hej, laluniu, masz fajne włosy - powiedział jeden z dwóch rockand-rolowców, którzy mijali ją z naprzeciwka. Mnie też się podobają, przyznała w myślach Rose, chociaż z początku był to dla niej spory szok, kiedy zobaczyła dzieło Josha na swojej głowie. Obciął jej włosy tak krótko z tyłu, że wyeksponował całą jej łabędzią szyję, od samej nasady karku. Ułożył także włosy w taki sposób, że zyskały one na objętości i nabrały niesłychanej płynności. Po bokach były trochę dłuższe niż z tyłu, tak że opadały jej aż do linii szczęki małymi, delikatnymi kosmykami. Josh skrócił też grzywkę, a mimo to nowa fryzura nieoczekiwanie uwydatniła mocno jej kości policzkowe, teraz zaróżowione z emocji. Rose zostawiła Josha z Ołiverem i wracała do domu. Ollie nie mógł się doczekać, aż wróci do swojej pracowni i wywoła zdjęcia Josha w akcji. Był gotów nawet podarować mu je za darmo, aż w końcu to Josh przypomniał mu, że jest mu winien „dziesięć funciaków". Rose była pewna, że Janey spodoba się jej nowa fryzura. Nie była natomiast pewna, co powie na to Ella.
Przeciągły gwizd jadącego na rowerze chłopca, który dowoził zakupy spożywcze ze sklepu na dole ulicy, sprawił, że Rose wybuchnęła śmiechem, ciesząc się z poczucia wyzwolenia, jakie wywołał w niej nowy wygląd. Dougie stwierdził, że na dziś ma już dosyć. I tak nie potrafił się skupić nad tym, co powinien zrobić, czyli na sprawdzeniu terminarza Lew na najbliższy tydzień. Zadzwonił do prawnika i umówił się z nim na poniedziałek, tak by pan Melrose mógł wszystko sprawdzić na miejscu. Nie wspomniał mu ani słowem o spotkaniu z Emerald, nawet wtedy gdy notariusz powiedział mu, że zaprosił także na to spotkanie wdowę po zmarłym księciu, ponieważ - jak stwierdził - Dougie będzie potrzebował „opiekuna", który pomoże mu się zaadaptować w społeczeństwie i w nowej roli, gdyby faktycznie okazał się spadkobiercą rodzinnej fortuny A więc słowo się rzekło. Dougie przekroczył już most, za którym czekało na niego nowe życie. - Tak mi przykro - westchnęła Emerald, udając zawstydzenie i skrępowanie, którego wcale nie czuła, kiedy z rozmysłem wpadła „przypadkiem" na księcia Kentu. Książę odwrócił się w jej stronę, dzięki czemu Emerald mogła kontynuować swój plan, mamrocząc z zażenowaniem pod nosem: -Och, wasza królewska wysokość. - Nic się nie stało. Proszę się nie przejmować. - Książę uśmiechnął się, raczej grzecznie niż ciepło, i zaczął się już odwracać do niej plecami. Ale Emerald nie zamierzała tak łatwo dać się spławić. Od chwili, w której została formalnie, acz bardzo przelotnie przedstawiona księciu oraz jego matce, księżnej Marinie - a było to trochę wcześniej tego samego wieczoru - Emerald nie spuszczała z niego oka i czekała na okazję, by zwrócił na nią uwagę. Przyjęcie jednej z debiutantek w formie koncertu muzyki kameralnej raczej nie było imprezą, w której chciałaby wziąć udział, dopóki nie dowiedziała się, że jednym z gości będzie książę Kentu. Emerald musiała uzbroić się w cierpliwość, nim mogła wkroczyć do akcji. Zaczekała, aż muzyka ustanie i książę oddali się w spokojniejszy kąt
wielkiego salonu, obok jednego z balkonów. Nie mogła przecież pozwolić, żeby jej ofiara wymknęła się z potrzasku. Błyskawicznie przesunęła się, tak żeby znaleźć się przed księciem, udając, że głęboko oddycha świeżym powietrzem wpadającym do sali przez otwarte drzwi balkonowe i zwróciła się do księcia: - Za każdym razem, kiedy jestem na jednej z tego typu imprez, zawsze okazuję się strasznie niezdarna. To pewnie dlatego, że wolę spędzać czas na wsi. - Emerald westchnęła teatralnie. - A czy pan lubi wieś, sir? - Owszem, lubię. - Głos księcia stał się nieco cieplejszy i spojrzał na nią z większą uwagą. Emerald poczuła nagły przypływ triumfu. Książę na pewno był już oczarowany. Emerald dołożyła wszelkich starań, by jej wygląd na dzisiejszym przyjęciu był wyjątkowy Celowo spięła włosy niemal po królewsku (pomyślała wcześniej, że taka fryzura nadaje się idealnie na rodowy diadem). Suknia z jedwabiu w kolorze jasnego lilaróż podkreślała jej wąską talię, a pasujące do niej bolerko stanowiło właściwą przeciwwagę. Zadarty ku górze kołnierz ukazywał smukłą szyję i przyciągał wzrok nieco niżej, do dyskretnie schowanych piersi. Paznokcie pomalowała na jasnoróżowy kolor, współgrający z kolorem ust. Emerald wiedziała, że swoją urodą przyćmiewa wszystkie dziewczyny na sali. - To wielka uprzejmość ze strony ludzi, którzy zapraszają mnie na te wszystkie wspaniałe przyjęcia - ciągnęła dalej z fałszywą skromnością Emerald. - Ale ja straciłam ojca, kiedy byłam bardzo młoda, i teraz przykro mi, gdy widzę inne dziewczyny w towarzystwie ojców. - Rozumiem to - przytaknął książę. Emerald wiedziała, że udało jej się poruszyć w nim wrażliwą strunę, ponieważ on także stracił ojca w młodym wieku. - Strasznie się boję mojego własnego balu - wyznała Emerald. - Odbędzie się w Lenchester House przy Eaton Square, tak jak życzyłby sobie tego mój ojciec. Ale wiem, że bez niego to nie będzie to samo. A więc udało się. Emerald powiedziała księciu, gdzie może ją znaleźć. Teraz zostało już tylko jedno do zrobienia. - Zawsze podziwiałam jej królewską wysokość księżnę Marinę, fest tak łaskawa i elegancka. Pamiętam, jak podkreślał to także mój ojciec. Bardzo chciałabym ją poznać.
Emerald udało się powiedzieć to takim tęsknym, że aż prawie dziecinnym głosem. Jak książę mógłby jej odmówić? Oczywiście, że nie mógł te-H<> zrobić. - W takim razie proszę pozwolić, że przedstawię panią. Książę wysunął ramię, czekając grzecznie, aż Emerald weźmie go pod rękę. - Och, naprawdę? - Emerald była w tym momencie uosobieniem zachwytu. Kątem oka dostrzegła urazę na twarzy Gwendolyn, a na twarzach pozostałych debiutantek zawiść i zdziwienie, kiedy książę prowadził ją w stronę swojej matki, która stała w otoczeniu kilku przyzwoitek. Ale uwaga Emerald koncentrowała się, rzecz jasna, nie na swoich rywalkach, lecz na księciu. Spoglądała na niego w taki sposób, żeby było w jej oczach widać radość z przebywania w jego towarzystwie. Odgrywała przed nim istotkę słodką, niewinną i bezbronną, a jednocześnie doskonale urodzoną. Emerald była przekonana, że wszystkie te cechy są mile widziane w wypadku kandydatki na żonę dla księcia. Zmuszając go do konwersacji w cztery oczy, osiągnęła coś, czego nie udało się nawet najbardziej zdeterminowanym matkom innych debiutantek, i mogła być z siebie bardzo zadowolona. Emerald nie miała co do tego żadnych wątpliwości, kiedy zbliżyli się w końcu do matki księcia i jej niewielkiej świty Emerald musiała przyznać, że księżna Marina jest w istocie niezwykle elegancka. Elegancka i królewska - oraz stanowczo chłodna, kiedy jej syn przedstawił jej Emerald. Bez jednego słowa ani choćby spojrzenia Emerald wyczuła, że księżna Marina wie, że jej syn został zmanipulowany. To zachowanie Emerald z pewnością nie przypadło jej do gustu. Ale Emerald pomyślała, że gdy zostanie nową księżną, jej teściowa będzie musiała zmienić swój stosunek do niej. Kiedy było już po wszystkim i Emerald dołączyła do Gwendolyn, Ly-dii oraz swojej matki chrzestnej, z satysfakcją powtarzała sobie w duchu swój nowy tytuł: jej królewska wysokość księżna Kentu. Edward i Emerald. Jakiż to szczęśliwy zbieg okoliczności, że ich imiona zaczynały się na tę samą literę. Jak gdyby zawsze byli dla siebie stworzeni. Na samą myśl o tym Emerald westchnęła z radością, jednym uchem słuchając Gwendolyn, która paplała coś o tenisie.
Książę był członkiem Royal Scots Greys*. Emerald postanowiła więc dyskretnie dowiedzieć się, czy któraś z pozostałych debiutantek nie ma jakiegoś męskiego krewnego w tym samym regimencie, tak by za jej pośrednictwem mogła zaprosić kilku młodych oficerów na „herbatkę" u którejś z debiutantek. Nie było w tym bowiem nic nadzwyczajnego, iż młodzi oficerowie ze stacjonujących w kraju jednostek wojskowych bywali co roku na tego rodzaju imprezach towarzyskich. Na zakończenie przyjęcia Emerald doszła do wniosku, że był to rzeczywiście udany wieczór. Ollie przeciągnął się, rozprostowując plecy w swojej ciasnej ciemni fotograficznej i z rosnącą ekscytacją przyjrzał się świeżo wywołanym odbitkom. Na dworze było jeszcze jasno, kiedy wrócił z przyjęcia urodzinowego, na które został „zaproszony", żeby uwiecznić je na kliszy. Dostarczycielem zaproszenia był jeden z oddanych przyjaciół braci Kray. Nie towarzyszyła temu wprawdzie żadna presja, lecz Ollie dobrze wiedział, jak należy się w tej sytuacji zachować. Pamiętał, jak trenował z tym gościem na siłowni, kiedy sam jeszcze był bokserem. Ten facet był potężnie zbudowany i miał charakterystyczny, złamany nos byłego pięściarza. Przedstawił mu propozycję braci Kray w dość życzliwy sposób, ale Ollie miał na tyle oleju w głowie, by nawet nie próbować wymigiwać się w tym wypadku innym, wcześniej zaplanowanym zleceniem. Ostatecznie udało mu się wmieszać na przyjęciu w tłum niegdyś znajomych twarzy, w tym także swojego młodszego kuzyna Williego, który zignorował jego ostrzeżenie i poruszał się wokół dostojnym krokiem, najwyraźniej uważając się już za pełnoprawnego członka „oddziałów specjalnych" bliźniaków. Jednak to nie bracia Kray ani fotografie jego dalekiego kuzyna, które zrobił na jego siedemnastych urodzinach, zatrzymały Olliego w ciemni do wczesnych godzin porannych. * Pułk brytyjskiej kawalerii, wchodzący w skład brytyjskich sił zbrojnych w latach 1707-1971.
Oliver przyjrzał się zdjęciom raz jeszcze, z szerokim, pełnym zachwytu uśmiechem na twarzy Nie miał żadnych wątpliwości - jest niezły. A pewnego dnia, już wkrótce, będzie najlepszy. Zdjęcia, które robił Josho-wi obcinającemu włosy Rose, jak szalony naciskając raz za razem spust migawki, żeby utrwalić każdy jego ruch, były cholernym dziełem sztuki. Sam musiał to przyznać. Gdyby miał choć trochę zdrowego rozsądku, skasowałby Josha za to na grubą sumę. Bo te zdjęcia przyciągną jak lep młode dziewczyny, które będą chciały wyglądać tak samo jak Rose. Ale nie brał nawet pod uwagę, że mógłby wyciągnąć od Josha pieniądze. Jego przyjaciel był tak samo spłukany jak on i żył z dnia na dzień, mając nadzieję, że uda mu się przetrwać w niebezpiecznym świecie własnego biznesu, w którym obydwaj stawiali pierwsze, niepewne kroki. Z drugiej strony, gdyby udało mu się zainteresować zdjęciami „Voguea"... Snobistyczni redaktorzy prowadzący raczej nie zaakceptowaliby jego samowolki. Mieli swoje własne wizje zdjęć, których potrzebowali, i z miejsca odrzucali jego pomysły, jeśli stały w sprzeczności z ich własnymi. A mimo to warto było spróbować, tym bardziej że wybierał się do Wenecji w towarzystwie dyrektora artystycznego, redaktorki działu mody i modelek, które zostały wynajęte na sesję pod tytułem „Bajkowa podróż Orient Expressem do Wenecji". Miał też fotografować przy okazji także samo miasto. Było to najpoważniejsze zlecenie, jakie kiedykolwiek otrzymał z „Vogue'a", i warto było się podporządkować, żeby zarobić trochę grosza. Problem polegał na tym, że kiedy brał do ręki aparat, zapominał, że musi zarabiać pieniądze, i zatracał się zupełnie w swojej wyobraźni. Boże, ależ podobały mu się te zdjęcia Josha i Rose. Czasem aż trudno mu było uwierzyć we własny geniusz. Nie mógł się doczekać, aż Josh ujrzy jego dzieło. Spojrzał na zegarek i zastygł z niedowierzaniem. Potrząsnął ręką raz jeszcze, żeby upewnić się, czy zegarek nie zatrzymał się po południu. Ale nie. Naprawdę była czwarta nad ranem. Ollie był zmęczony i głodny, bardzo głodny. Powstrzymując ziewnięcie, poczłapał boso do drzwi i otworzył je. Mieszkanie, które wynajmował, po raz pierwszy było wyłącznie do jego dyspozycji. Zdecydował się na nie, ponieważ oprócz jednego wielkiego
pokoju i długiej, wąskiej łazienki miało także poddasze. Ollie namówił właściciela kamienicy, żeby pozwolił mu tam urządzić ciemnię fotograficzną. Kiedy będzie go już stać na coś lepszego, znajdzie sobie studio z prawdziwego zdarzenia, ale na razie było to tylko odległe marzenie. Na dole w mieszkaniu Oliver otworzył lodówkę i wyjął z niej kilka plasterków boczku, wrzucając je na poczerniałą patelnię, którą następnie postawił na kuchence z pojedynczym palnikiem. Włączył gaz i dodał trochę smalcu. Gdy boczek skwierczał głośno i pluł tłuszczem na podwójny rząd kafelków, naklejonych chaotycznie na jasnożółtą ścianę za kuchenką, Ollie wyjął z metalowego pojemnika na chleb napoczęty bochenek i położył go na kredensie, w którym przechowywał skromną kolekcję porcelany oraz akcesoriów kuchennych. Kredens był prezentem od matki, która prawie rozpłakała się, kiedy zobaczyła, na co jej syn zamienił swój pokój w nieskazitelnie czystym domu szeregowym. Nazywała jego nowe mieszkanie „norą". Ollie ukroił sobie kilka grubych pajd, posmarował je hojnie masłem, a potem zdjął skwierczący bekon z patelni i pewnym ruchem wsadził go między kromki chleba. Zanim odgryzł pierwszy kęs, ślinił się już obficie z głodu. Kanapka z bekonem - nie ma nic lepszego. Z wyjątkiem słodkiego smaku sukcesu. Miał nadzieję, że ten smak będzie mu już stale towarzyszył.
Rozdział 11 Z redakcji „Vogue'a" cała grupa miała wsiąść do pociągu jadącego do Paryża, a tam przesiąść się na Orient Express. Ella oczywiście wstała odpowiednio wcześnie, żeby po raz kolejny sprawdzić swoją niewielką walizkę, w nerwowym oczekiwaniu na wyjazd. Ta wyprawa tyle dla niej znaczyła to była szansa, żeby zostać zauważoną i otrzymać jakieś bardziej ambitne zadanie. Trzymała mocno kciuki, żeby wszystko udało się tak, jak sobie zaplanowała. W redakcji „ Vogue'a" musiała być dopiero o dziesiątej, ale z wrażenia nie mogła spać. Usiadła więc w kuchni, ubrana w szlafrok i kapcie, popijając filiżankę herbaty. Na samą myśl o jedzeniu czuła mdłości. Usłyszała, jak Janey i Rose schodzą po schodach. Wkrótce będzie musiała się zbierać. Wstała i zaniosła pustą filiżankę do zlewu, kiedy do kuchni wpadła Janey, uskarżając się na zimną podłogę. Od chwili kiedy Janey zobaczyła w sobotę nową fryzurę Rose, nie przestawała prosić, by Rose powiedziała Joshowi, że chce mieć dokładnie taką samą. Teraz też to powtarzała, przestając tylko na chwilę, żeby zwrócić się do Elli: - Ale masz szczęście, że jedziesz do Wenecji. Tam na pewno świeci słońce i jest ciepło. - Będę tam pracować, a nie opalać się - zauważyła Ella, spoglądając na zegarek. Tak, już najwyższy czas, żeby się pożegnać. Ale najpierw musiała jeszcze raz sprawdzić torebkę, by upewnić się, że niczego nie zapomniała. Siedząc po drugiej stronie ciężkiego, staroświeckiego mahoniowego biurka w gabinecie pana Melrose'a, Dougie starał się nie patrzeć w sposób zbyt nachalny na matkę Emerald. Pod względem wyglądu zewnętrznego Amber niczym go nie zaskoczyła. Pracując przez ostatnich kilka miesięcy dla Lew, Dougie sporo się
dowiedział. Zresztą znalezienie w gazetach względnie nowych zdjęć Amber nie wymagało wielkiego wysiłku. Gdyby miał ją opisać krótko, powiedziałby tylko: „z klasą". Od czubka elegancko upiętego koka do nosków granatowych skórzanych butów Amber niemal emanowała wyjątkową aurą, na którą składały się atrakcyjny wygląd, nienaganne maniery oraz łagodność świadcząca o dobroci, którą Dougie widział w jej oczach. To właśnie ta delikatność i dobroć tak go zaskoczyły Nie zauważył tego na prasowych zdjęciach, które widział wcześniej - i trochę zbiło go to z tropu. Tym bardzie; że Amber była przecież matką Emerald. Jak dwie tak blisko spokrewnione kobiety mogły tak diametralnie się różnić? Amber spoglądała na siedzącego naprzeciwko młodego Australijczyka z życzliwością. Natychmiast zyskał jej przychylność, kiedy opowiedział, jak ciąg niefortunnych zdarzeń doprowadził do tego, że został sierotą. Zainteresowało ją też jego życie w Australii. Przed nią siedział zdrowy, krzepki młodzieniec, sprawiający wrażenie indywidualisty. Z jednego czy dwóch komentarzy, które wygłosił, wynikało wyraźnie, że wychował się w środowisku, gdzie traktowano brytyjskie wyższe sfery i obowiązujące w nich archaiczne zwyczaje z niechęcią. - Muszę przyznać, że gdy otrzymałem od pana pierwsze listy, nie byłem zachwycony perspektywą zostania księciem - oświadczył Dougie. Amber zastanawiała się, co w takim razie sprawiło, że zmienił decyzję. Powiedział, że pracuje dla znanego fotografa, przyznając przy okazji, że nieraz czuł się skrępowany wśród klasy wyższej. To wyznanie sprawiło, ze Amber obdarzyła go jeszcze większą sympatią, przypominając sobie, jak sama czuła się wyalienowana, będąc młodą dziewczyną, dorastającą wśród ludzi bogatych, lecz nienależących do arystokracji. Mimo swojego nieokrzesania Dougie miał w sobie także naturalną dumę, którą Amber podziwiała, zdając sobie przy tym sprawę, że jeśli faktycznie okaże się poszukiwanym księciem, będzie potrzebował pomocy w przystosowaniu się do nowej sytuacji. Amber czuła, że ten młody człowiek w roli księcia będzie niczym powiew świeżego powietrza, wpadający do zakurzonego i zatęchłego pokoju, który zbyt długo pozostawał zamknięty Pomyślała, że Robert na pewno polubiłby go i zaakceptował. Jay też go polubi. Znajdą wspólne tematy
dotyczące rolnictwa. Rozmyślając w ten sposób, Amber uświadomiła sobie, że już właściwie zaakceptowała go jako nowego członka rodziny. Co więcej, czuła wobec niego coś w rodzaju matczynej troskliwości. Australijczyk bez wątpienia stał twardo na ziemi i potrafił o siebie zadbać. Ale w nowej roli będzie trochę bezbronny, a rekiny, które go otoczą, nie zawsze dadzą się rozpoznać na pierwszy rzut oka. Będzie potrzebować wsparcia, a kto mógłby mu je zapewnić, jeśli nie rodzina, którą przecież miał. - Przed oficjalną prezentacją konieczne stanie się jeszcze zweryfikowanie kilku rzeczy - powiedział pan Melrose - ale... W tym momencie spojrzał na Amber, która uśmiechnęła się do niego, po czym zwróciła się do Dougiego ciepłym tonem: - Nie bardzo wiem, czy panu gratulować, czy raczej współczuć, panie Dougie. A może raczej powinnam powiedzieć: „wasza łaskawość". Dougie potrząsnął głową, na wpół rozbawiony, a na wpół zakłopotany. - Zapewne zechce pan zobaczyć dom przy Eaton Square. A także Osterby, ma się rozumieć - kontynuowała Amber. - Muszę jednak coś panu wyznać w związku z domem w Londynie. Pozwoliłam mojej córce wprowadzić się tam na czas jej sezonu debiutanckiego, tam też odbędzie się jej bal. - Tak, wiem o tym - zaczął Dougie, ale ugryzł się w język, widząc ich zaciekawione spojrzenia. - To znaczy, chciałem powiedzieć, że czytałem o tym w prasie - poprawił się, po czym dodał: - I oczywiście będę zachwycony To znaczy... chcę powiedzieć, że... nie mam nic przeciwko państwa planom. - To bardzo szlachetne z pańskiej strony - powiedziała Amber. -Wiem, że ma pan tu w Londynie przyjaciół, ale wkrótce chciałabym przedstawić pana reszcie naszej rodziny, jeśli tylko jest pan na to gotowy. Moje pasierbice i moja bratanica mieszkają tutaj, w Londynie - w Chelsea - i jestem pewna, że z radością pana przyjmą. Jay, mój mąż, spędza większość czasu w Denham, naszej posiadłości ziemskiej w Macclesfield. A nasze córki bliźniaczki chodzą jeszcze do szkoły, lecz wrócą do domu na Wielkanoc. Jeżeli nie ma pan jeszcze żadnych planów, z przyjemnością chciałabym pana zaprosić na święta do nas do Denham.
Amber zbiła Dougiego z tropu. Nie miał jeszcze żadnych planów świątecznych i w zasadzie z przyjemnością skorzystałby z jej zaproszenia, jednak zaczynał sobie uświadamiać, że bycie księciem to coś więcej niż tylko bycie nazywanym „waszą łaskawością". Wprawdzie Amber wydawała się gotowa, aby przyjąć go w poczet rodziny, ale Dougie powątpiewał, czy z takim samym entuzjazmem zrobi to Emerald. Na pewno nie ucieszy jej wiadomość, że są spokrewnieni. Zanim jednak zdążył otworzyć usta, pan Melrose powiedział z wyraźną ulgą w głosie: - Moja droga Amber, to doskonały pomysł - i typowa dla ciebie szlachetność. Dougie musiał przyznać mu rację. W końcu Amber nie była mu nic winna. - Proszę zostawić mi swój adres i numer telefonu - powiedziała Amber. Ja zrobię to samo, tak żebyśmy mogli zaplanować pańską wizytę. Dougie zorientował się, że już za późno, żeby się wycofać. To byłoby niegrzeczne. Na zewnątrz, w skąpych promieniach kwietniowego słońca, Dougie wsiadł na swój motor i odpalił go jednym kopnięciem. Poszedł za radą swojego pracodawcy i kupił sobie solidną, ale zgrabną, kapiącą od chromu maszynę. Wkrótce nauczył się nią manewrować z dużą szybkością na zatłoczonych londyńskich ulicach. - Jasna cholera! - zaklął Ollie, przecierając z niedowierzaniem zaspane oczy na widok tarczy budzika, po czym zapadł się z powrotem w poduszkę. Jak to możliwe, że tak strasznie zaspał? Był już prawie środek dnia. W południe miał się stawić w redakcji „Vogue'a" na odprawę przed wyjazdem do Wenecji w towarzystwie kilku modelek, redaktorki działu mody, wizażystek i jeszcze paru osób z redakcji. Oraz kufrów podróżnych pełnych ubrań. Przejechał ręką po nieogolonej brodzie. Czuł się tak, jak gdyby ktoś sypnął mu w oczy piaskiem. Miał też wrażenie, że jego usta przypominają dno klatki dla ptaków. Mózg odmawiał mu posłuszeństwa i wzbraniał się przed przebudzeniem, poruszając się jak astmatyczny, stary samochód, który rzęzi
i protestuje przy każdej próbie uruchomienia rozklekotanego silnika. Rozklekotany - tak właśnie się czuł. Usiadł na łóżku, tuląc twarz w dłoniach i zaciskając oczy przed dudniącym bólem w głowie. Nie trzeba było pić w nocy tej podejrzanej butelki wina po kanapce z bekonem. Ale był spragniony i miał ochotę świętować. A pod ręką znalazło się akurat wino. Rachityczne promienie słońca, wślizgujące się przez zaciągnięte zasłony, raziły go w obolałe oczy, zdobiąc przy okazji jego nagi tors na złoto. Miał oliwkową karnację, bardzo łatwo się opalał. Jak tylko się ociepli, wyjedzie do Brighton, żeby łyknąć trochę słońca i popatrzeć na dziewczyny w bikini. Za piętnaście pierwsza. Niech to szlag trafi! Redaktorka działu mody „Vogue'a" wypruje mu za to flaki i obetnie jaja. Nie wziął udziału w spotkaniu, ale może jeszcze zdążyć na pociąg kursujący prosto do portu. W jednej chwili zapomniał o złym samopoczuciu i rzucił się do działania. Wyskoczył z łóżka, sięgnął po spodnie, które zostawił na podłodze, i włożył sweter, po czym podszedł boso do drzwi i skierował się w stronę publicznego telefonu na klatce schodowej kamienicy. Zadzwoni do redakcji „Vogue a" i powie, że na skutek niespodziewanych okoliczności spotka się z nimi już na dworcu. Uśmiechnął się do siebie i zaczął pogwizdywać pod nosem. Wszystko będzie dobrze. 01iverowi Chartersowi zawsze się upiecze.
Rozdział 12 Ella skrzywiła się pod ciężarem walizek, które szefowa dała jej pod opiekę, a sama pojechała na stację taksówką z trzema modelkami i wizażystką. Tak się jakoś złożyło, że to właśnie Ella musiała zająć się jej bagażami, taszcząc przy okazji i swoją torbę. Na peronie panował chaos, pasażerowie mieszali się w tłumie z tymi, którzy odbierali ich z dworca. Głowy mężczyzn i kobiet obracały się za modelkami, pozującymi na tle odjeżdżającego pociągu fotografowi, który w końcu zjawił się, spóźniony, na stacji. Podczas spotkania redaktorka działu mody dała upust swoim uczuciom związanym z nieobecnością fotografa, rzucając pod jego adresem wiązankę przekleństw, od których powietrze w biurze zrobiło się równie błękitne jak jej krew. Potem wysłała swoje asystentki, żeby sprawdziły, czy da się znaleźć kogoś na zastępstwo. Teraz, kiedy wszyscy byli już na peronie, Ella rozglądała się z niepokojem w poszukiwaniu swojej szefowej, aż wreszcie odetchnęła z ulgą na jej widok. Jechali do Wenecji w celu znalezienia informacji do artykułu na temat tego, w jaki sposób zmienia się scena towarzyska tego miasta. Na przykład jak stara gwardia stałych bywalców, takich jak Coco Chanel i jej rówieśniczki, robi miejsce dla nowych gości, w typie księżnej Grace z Monako lub greckich milionerów, którzy przypływają do Wenecji własnymi jachtami, razem z przedstawicielami wielopokoleniowej brytyjskiej klasy wyższej, arystokracji kontynentalnej oraz ładnych dam do towarzystwa. Ella podróżowała w praktycznym stroju. Miała na sobie tweedowy płaszcz, prosty golf i spódnicę, ale przez wzgląd na tę wyjątkową okazję włożyła mały kapelusik z ładną woalką, za którą ukryła świeżo podkręcone rzęsy Z satysfakcją stwierdziła, że mogła poczuć palcami własne żebra. Teraz, kiedy wiedziała już, jak to działa, chudnięcie stało się dla niej fascynującym wyzwaniem. Straciła już ponad sześć kilogramów i wiedziała, że może sobie pozwolić na więcej.
Ku jej uldze w chwili gdy obserwowała właśnie redaktorkę z. działu reportażu, zjawił się bagażowy, który uwolnił ją wreszcie od walizek, dzięki czemu mogła podbiec do swojej szefowej, mocno ściskając w ręce torebkę i przenośną maszynę do pisania, z którą nie wolno jej się było rozstawać. Ollie obserwował całe to zamieszanie na peronie z grymasem na twarzy Nienawidził sesji dla „Vogue'a ", choć wiązały się one z określonymi korzyściami, nie tylko finansowymi. Dawały też szansę flirtu z modelkami, a przy odrobinie szczęścia - i dobrej woli z ich strony -czegoś więcej niż tylko flirtu. Ollie nie miał czasu się ogolić. Zdążył jedynie wziąć szybki prysznic, po którym jego długie włosy były wciąż wilgotne, podobnie jak biały T-shirt, który włożył na siebie, nie zawracając sobie głowy porządnym wytarciem się po kąpieli, zanim wskoczył z powrotem w dżinsy. Ollie uznał, że stara, znoszona skórzana kurtka nie przepuści wiatru. Udało mu się też znaleźć czyste majtki, skarpetki i zapasowy T-shirt, który wrzucił do torby z aparatem. Potem pozbierał resztę wyposażenia i popędził na dworzec. Redaktorka z działu mody powitała go złowrogim spojrzeniem i zagroziła, że już nigdy go nie zatrudni. Ale Ollie zbył jej gniew kpiącym uśmiechem, wiedząc, że gdy tylko zobaczy jego zdjęcia, na pewno puści w niepamięć jego spóźnialstwo. Potem przyjrzał się modelkom okiem znawcy - nie tyle modelkom, ile potencjalnym zdobyczom łóżkowym. Spodobała mu się jedna ruda dziewczyna. Od razu było widać, że zna się na rzeczy Ollie odwrócił na chwilę wzrok i wtedy zobaczył Filę, która szła w stronę swojej szefowej. Na jego ustach zagościł szeroki uśmiech. Od tamtego spotkania w taksówce wpadli na siebie parę razy w biurze i Ollie zaczął czerpać prawdziwą przyjemność z zadręczania jej, zwłaszcza że Ella nigdy nie ukrywała, z jaką pogardą odnosi się do niego. Ollie zarzucił torbę na ramię, ruszył w jej kierunku i zastąpił jej drogę, zatrzymując się między nią a szefową. - Dzień dobry, księżniczko.
Och, nie! Fotografem, który miał jechać z nimi, był Oliver Charters. Ella zamarła. Nie znosiła tego pewnego siebie mieszkańca East Endu. Był arogancki i zadufany w sobie, choć nie miał prawa tak się zachowywać, jakby był kimś wyjątkowym, ignorując przy tym zasady, którymi kierowali się porządni ludzie - tacy jak ona. Powodował zamęt wszędzie tam, gdzie się pojawiał, flirtował z modelkami i zachowywał się tak, jakby cały świat kręcił się tylko wokół niego. A jeśli chodzi o ten żartobliwy epitet, któiym ją nazwał... Twarz Elli zaczęła płonąć z gniewu. - Mówiłam ci już, żebyś mnie tak nie nazywał - wykrztusiła przez zaciśnięte zęby - Ale to słowo do ciebie pasuje - odparł niewzruszenie Ollie. Nagle zwolniło się miejsce obok niego i.korzystając z okazji, Ella wyminęła go i w końcu dotarła do swojej szefowej, słysząc za plecami drwiący śmiech fotografa. Gdybym wiedziała, że zabierają ze sobą Olivera Chartersa, nigdy nie zgodziłabym się na ten wyjazd - powiedziała sobie w myślach Ella, podążając za szefową do pociągu. Dział mody „Vogue'a" miał do swojej dyspozycji cały wagon, w którym musiały się zmieścić wszystkie modelki, wizażystka i kufry z ubraniami, a także Ollie i redaktorka działu mody Natomiast Ella i pozostali młodsi stażem członkowie ekipy podróżowali innym wagonem, razem z resztą pasażerów. Ella wylądowała na swoim miejscu, ściśnięta obok jakiegoś wielkiego, tłustego biznesmena. Ale mimo wszystko cieszyła się, że jest jak najdalej od tego wstrętnego fotografa. Ella starała się delektować mijanym za oknem pociągu angielskim krajobrazem, ale nie mogła przestać myśleć o Oliverze Chartersie. Ten żałosny człowiek był niczym środek drażniący, który rwał na strzępy jej nerwy i wyprowadzał ją z równowagi. Bolała ją głowa i z trudem potrafiła usiedzieć na miejscu, mimo iż prawie w ogóle nie spała w nocy. W głowie kłębiły jej się same negatywne myśli. Emerald zmarszczyła z irytacją czoło. Jedynym powodem, dla którego pofatygowała się na to nudne przyjęcie w formie uroczystego lunchu,
było to, że podobno miał się na nim pojawić książę. Tymczasem tak się nie stało. - Wygląda na to, że udało ci się usidlić nie lada zdobycz - szepnęła jej na ucho jedna z dziewczyn, wskazując chłopaka, o którego jej chodziło. Lavinia Halstead była już zaręczona ze swoim drugim kuzynem. Ten związek został przez ich rodziców zaaranżowany niemal od dnia ich narodzin, dlatego Lavinia roztaczała wokół siebie aurę kogoś, kto jest ponad całe to zamieszanie z poszukiwaniem właściwego kandydata na męża przed zakończeniem sezonu. Młodzieniec, o którym była mowa, rzeczywiście spoglądał na Emerald z niekłamanym podziwem. Musiała także przyznać, że był niewiarygodnie przystojny. Miał intensywne, ciemne oczy i czuprynę gęstych, czarnych loków. Emerald nie widziała go nigdy wcześniej. Na pewno by go zapamiętała. Miał na sobie świetnie skrojony garnitur, a światło żyrandoli odbijało się w ciężkim, złotym pierścieniu, który nosił na prawej dłoni. Emerald wydęła wargi w geście zniesmaczenia. Mężczyzna noszący biżuterię był dla niej automatycznie skreślony - chyba że taka biżuteria była oznaką statusu społecznego, na przykład książęcy pierścień z wygrawerowanym rodowym herbem. Mimo to młodzieniec był zabójczo przystojny I nie krył swojego zainteresowania Emerald, przyglądając jej się niemal z rozgorączkowaniem. - Wiesz, kto to jest? - Emerald spytała Lavinię beztroskim tonem. - Och tak, chodził do szkoły z moim bratem. Halsteadowie byli pobożną katolicką rodziną, w której synowie zawsze pobierali nauki w prowadzonej przez jezuitów szkole z internatem w Kumbrii. - Nie wygląda mi na Anglika - stwierdziła Emerald, taksując go wzrokiem po raz kolejny. Oliwkowa skóra i gęste, ciemne loki nie mogły należeć do Brytyjczyka, podobnie jak to pełne gorącej namiętności spojrzenie, które w nią wbijał. Czując na sobie wzrok tak niewiarygodnie przystojnego mężczyzny, Emerald miała wrażenie, że kąpie się w gorącym, śródziemnomorskim słońcu. - Nie, Alessandro jest Laurantyjczykiem. - Laurantyjczykiem? Co to u licha znaczy? - spytała podejrzliwie Emerald, mając wątpliwości, czy Lavinia nie kpi sobie z niej przypadkiem.
- To znaczy, że Alessandro pochodzi z Lauranto - poinformowała ją Lavinia pełnym dezaprobaty, prawie nauczycielskim tonem. - Lauranto to niewielkie ksiąstewko, jak Monako albo Liechtenstein, na Lazurowym Wybrzeżu pomiędzy Włochami i Francją. Właściwie to Alessandro nie jest po prostu z Lauranto, ale jego rodzina rządzi tym księstwem - Alessandro jest następcą tronu. Emerald spojrzała raz jeszcze na swojego adoratora. Następca tronu! Kiedy Lavinia jeszcze mówiła, Gwendolyn w charakterystyczny dla siebie sposób zostawiła dziewczynę, z którą stała, podkradła się i podsłuchała ich rozmowę. - Książęta z zagranicy to nieodpowiednia partia - oświadczyła lekceważąco. - Nie ma jak nasza własna rodzina królewska. - Oczywiście, że to odpowiednia partia - odparła ostro Emerald. - Jak mogłoby być inaczej? Przecież książę to książę. - Teraz, kiedy zobaczył, że z tobą rozmawiam, spodziewa się pewnie, że przedstawię ci go - powiedziała Lavinia. - Ale muszę cię ostrzec, że Alessandro jest okropnie, jak by to powiedzieć, cudzoziemski i skrajnie uczuciowy Został przyjęty do szkoły Michaela zaledwie rok temu. Wcześniej pobierał prywatne nauki w domu. Jest jedynakiem i jego matka strasznie się o niego boi. Jego ojciec zginął na polowaniu krótko po przyjściu na świat Alessandra, który mówił Michaelowi, że według jego matki nie mógł to być tragiczny wypadek, tylko część spisku Mussoliniego, mającego na celu aneksję Lauranto. Matka Alessandra nie może się doczekać, kiedy jej syn ożeni się i zacznie płodzić tabuny potomków, które zapełnią królewskie żłobki. Przed chwilą dołączyła do nich także Lyddy Munroe i kiedy Lavinia odeszła na chwilę, przywołana skinieniem dłoni przez matkę, Lyddy odwróciła się do Emerald i z ekscytacją w głosie powiedziała: - Wyobraź sobie, że wychodzisz za księcia i rządzisz własnym państwem, tak jak Grace Kelly, która wyszła za księcia Rainiera. - Ja bym nigdy nie wyszła za cudzoziemca - prychnęła Gwendolyn. - Jasne, że nie - zgodziła się z nią Emerald - bo najpierw musiałabyś znaleźć takiego, który by cię zechciał. Gwendolyn oblała się purpurą. Lyddy wyglądała na zmieszaną i skrępowaną.
Gwendolyn wreszcie dostała za swoje, pomyślała z satysfakcją Emerald. Gwendolyn nigdy nie przepuściła żadnej okazji, żeby jej dopiec, drwiąc z niej, kiedy mówiła, że wyjdzie za mąż lepiej niż jej matka. I czekała jak sęp, aż Emerald powinie się noga. Ale Emerald była przekonana, że dopnie swego. Rzuciła w stronę księcia przekorne spojrzenie, odwracając się do niego plecami. Gwendolyn miała rację co do jednego: poślubienie księcia z zagranicy nie miało takiego prestiżu jak wyjście za mąż za członka własnej rodziny królewskiej. Mimo to warto by mieć jeszcze jednego adoratora w odwodzie i posłużyć się nim, żeby wzbudzić zazdrość księcia Kentu. - Książę Kentu nie przyszedł, prawda? Triumfalna nutka w głosie Gwendolyn sprawiła, że Emerald pomyślała ze złością, czy ta dziewczyna nie potrafi przypadkiem czytać w jej myślach. - Naprawdę zamierzasz go poślubić, Emerald? - spytała z podziwem Lyddy. - Nigdy nie mówiłam, że wyjdę za mąż za księcia Kentu. To wy wspomniałyście jego imię - odparła stanowczo Emerald. - Teraz tak mówi, bo boi się, że książę nie zechce się z nią ożenić. -Gwendolyn uśmiechnęła się zjadliwie do Lyddy. - To nieprawda - odcięła się Emerald, już naprawdę wściekła. - Ale nie widziałaś go od czasu tamtej imprezy, prawda? - Nikt go nie widział, ponieważ księcia nie ma w Londynie - zauważyła szorstko Emerald. To prawda, że Emerald spodziewała się kolejnego spotkania z księciem, choć prędzej wolałaby umrzeć niż przyznać to Gwendolyn i Lydii. Książę miał jej adres i wiedział, że to jej debiutancki sezon, ale na pewno jego kalendarz był zapełniony formalnymi spotkaniami i najróżniejszymi imprezami, które musiały zatrzymać go poza Londynem. Kiedy wróci, niewątpliwie zrobi wszystko, żeby się z nią skontaktować i będzie ją bombardować zaproszeniami, nie wspominając już o miłosnych zapewnieniach. Emerald potrząsnęła głową, kiedy przechodzący w pobliżu kelner zaproponował jej jeszcze jedną filiżankę herbaty. Jeszcze nie tak dawno w Wielkiej Brytanii obowiązywała reglamentacja żywności i pomimo
swojej wąskiej talii i szczupłej sylwetki Emerald lubiła zjeść. Myślała z rozrzewnieniem o czasach, w których żywiła się w Ritzu i Savoyu, a także o pysznych ciastkach, którymi raczyła się w Paryżu. Emerald bawiło to, że otyła Gwendolyn o grubych kostkach musiała znosić upokorzenie, jakim była cienka zupa bez pieczywa, kiedy w szkole bezskutecznie próbowała zrzucić trochę kilogramów. Naśmiewanie się z wyrzeczeń Gwendolyn było dla Emerald niezwykle krzepiące. Kentowie na pewno przyjmą zaproszenie na jej bal. Jej zmarły ojciec cieszył się przecież u nich poważaniem. Razem z matką Emerald byli bardzo aktywni pod względem towarzyskim. Wszędzie ich zapraszano i znali wszystkich, którzy na to zasługiwali - tak przynajmniej twierdziła ciotka Beth. A gdy już pojawią się na jej balu, książę na pewno poprosi ją do tańca, i wtedy... Ludzie zaczęli już rozchodzić się do domów. Matki i przyzwoit-ki z niecierpliwością prowadziły debiutantki w stronę wyjścia, dokonując w myślach skomplikowanych obliczeń arytmetycznych dotyczących uczestnictwa w kolejnych imprezach towarzyskich. Po lunchach następowały popołudniowe herbatki, po nich koktajle, oficjalne kolacje, wieczorne przyjęcia i pokazy, a jeśli debiutantka miała tyle szczęścia, że dysponowała męską obstawą, mogła nawet liczyć na wyjście do klubu nocnego. Ciotka Beth oderwała się od stolika, przy którym siedziała z innymi przyzwoitkami, i wezwała Emerald do siebie. Emerald dopiła kieliszek zbyt słodkiego różanego wina i wstała, żeby wyjść. - Nie, proszę, nie możesz odejść, dopóki cię nie poznam i nie powiem, jak bardzo cię podziwiam. I jaka jesteś piękna. Najpiękniejsza dziewczyna na świecie. Prawdziwe zjawisko o anielskim uroku. Emerald chciała zrobić niewzruszoną lub wręcz wyniosłą minę, ale wyraz szoku i dezaprobaty na twarzy Gwendolyn sprawił, że zamiast tego uśmiechnęła się z wdzięcznością do swego adoratora, wiedząc, że tym jeszcze bardziej wytrąci Gwendolyn z równowagi. - Mężczyzna nie powinien przedstawiać się dziewczynie bez przyzwoitki. Jest to niezgodne z protokołem - zażartowała z niego, dając mu
jednak wyraźnie do zrozumienia, że ma do czynienia z dziewczyną, która wymaga od mężczyzn - nawet gdy są to koronowane głowy - by traktowali ją z pełnym szacunkiem. Ale następca tronu potrząsnął głową, świdrując ją wzrokiem, i powiedział z pasją: - Proszę mnie nie odprawiać. Pogrążę się w rozpaczy, jeśli pani to zrobi. Moje serce i moje życie są na pani rozkazy. Niepotrzebny nam protokół. W moim przekonaniu jesteśmy bratnimi duszami, których przeznaczeniem było się spotkać. Czuję to tu, głęboko w środku. - Alessandro uderzył się pięścią w pierś, błagając wzrokiem, by go wysłuchała. Emerald była rozbawiona. To prawda, że jego zachowanie było potwornie teatralne i dziwaczne, ale prawdą było również, że Alessandro jest niesamowicie przystojnym następcą tronu. Płynąca w żyłach królewska krew usprawiedliwia niestandardowe zachowanie Alessandro bez wątpienia przerastał urodą księcia Kentu. Był wysoki i barczysty. Miał uwodzicielskie spojrzenie, które bawiło Emerald, a jednocześnie wzbudzało w niej lekki dreszczyk podniecenia. Jakoś łatwiej było jej sobie wyobrazić, że Alessandro przyciąga ją do siebie i zasypuje jej twarz namiętnymi pocałunkami, niczym filmowy amant, niż wyobrazić sobie w tej samej roli księcia Kentu. Jego namiętność, choć dosyć śmieszna, mile łechtała jej próżność. Tym mocniej, im bardziej zdegustowana była Gwendolyn, nieakceptująca takich zachowań - a w rzeczywistości najzwyczajniej zazdrosna. Żaden przystojny książę nigdy nie padnie do jej stóp, deklarując niegasnącą namiętność, nieprawdaż? - Jesteśmy sobie obcy. Nie zna pan nawet mojego imienia. - Ale znam pani serce. Jest czyste i dobre. I opętało moje serce. Jest pani taka piękna. - Alessandro oddychał z przejęciem. - Podejdźcie do mnie obydwie. Ciotka Beth stanęła nad nimi. Zaciśnięte usta Beth były wystarczającym dowodem jej rosnącej irytacji. Emerald miała już odejść, kiedy przyszedł jej do głowy pomysł, jak jeszcze bardziej dokuczyć Gwendolyn. Dotykając ręki ciotki, odezwała się do niej z udawaną niewinnością i naiwnością:
- Ciociu Beth, jego wysokość książę Alessandro twierdzi, że jest mu przykro, iż nie ma tu nikogo, kto mógłby nas sobie przedstawić. Jestem przekonana, że ciocia poznała jego matkę przy jakiejś okazji, zwłaszcza że jest ona spokrewniona z jedną z królewskich dam dworu. Zgodnie z przewidywaniami Emerald, mające magiczną siłę słowa „jego wysokość" i „królewskich" wystarczyłyby, żeby jej ciotka spojrzała przychylnie na Alessandra. - To prawda - przytaknął Alessandro, okazując się jeszcze bardziej łebski, niż Emerald mogła się spodziewać. - Jestem pogrążony w smutku, ponieważ nie ma tu mojej matki, która mogłaby dopełnić niezbędnych formalności. Niestety, kuzynka mamy nie czuje się dobrze i mama chciała dotrzymać jej towarzystwa, dlatego musiałem tu przyjść sam. - Alessandro jest następcą tronu księstwa Lauranto na Lazurowym Wybrzeżu - wyjaśniła Emerald. - Jestem pewna, że tam byłaś, ciociu Beth. - Tak, chyba tak. Musieliśmy tam być. - Ja również jestem tego pewien - zgodził się Alessandro. Emerald z aprobatą doszła do wniosku, że jest niezłym spryciarzem. - Widzi pani - Alessandro zwrócił się do Emerald - zostaliśmy już sobie przedstawieni, dlatego błagam, by pozwoliła mi pani złożyć pani wizytę. - Tylko wówczas, gdy wyrazi na to zgodę moja ciotka. - Emerald powstrzymała go z fałszywą skromnością. Matka chrzestna Emerald uśmiechnęła się z aprobatą. Zaraz potem Alessandro został zaproszony do odwiedzenia Eaton Square, rewanżując się ciotce Beth podaniem swojego tymczasowego adresu w hotelu Savoy, gdzie zatrzymał się razem z matką. Alessandro zdradził, że przyjechali do Londynu nie tylko do kuzynki jego matki, ale także po to, by mógł wziąć udział w balu debiutanckim siostry jednego ze swoich przyjaciół ze szkoły. Emerald domyśliła się, że chodzi o Lavinię, i zapamiętała, by też się pojawić na tym balu. Na pewno nie zaszkodzi, jeśli książę Kentu zobaczy ją w towarzystwie tak przystojnego adoratora, jak Alessandro. *
Jak mogłaś potraktować tego... cudzoziemca z taką przychylnością? syknęła Gwendolyn, kiedy były już na zewnątrz. - Moja matka ma rację możesz mieć tytuł, ale nie masz za grosz wychowania ani dobrego urodzenia. Emerald stanęła jak wryta na ulicy i odwróciła się gwałtownie, z twarzą purpurową z gniewu. - Nie waż się nigdy więcej tak do mnie zwracać! Jestem córką księcia - przypomniała Gwendolyn, dodając z okrucieństwem: - To tobie brakuje wychowania. Twój ojciec jest nikim - mężczyzną, który nie potrafi nawet spłodzić dziedzica z własną żoną, ani - jak już mówiłam ci w Paryżu - trzymać łap przy sobie i kutasa w spodniach. Jeśli mi nie wierzysz, zapytaj swoją matkę. Wszyscy wiedzą, że twój ojciec pieprzył więcej dziwek niż jakikolwiek inny mężczyzna z wyższych sfer. Gwendolyn zaczęła piszczeć w szoku, próbując zatkać sobie uszy, żeby nie słyszeć potoku bluźnierstw płynących z ust Emerald oraz niewygodnej prawdy. - Dziewczyna o takim statusie społecznym i bogactwie jak ja nie może być wulgarna ani pospolita. Może być jedynie cudownie ekscentryczna i być może trochę ekstrawagancka. W porównaniu ze mną jesteś nikim. Kiedy ja będę już mężatką, ty nadal będziesz czekać na swojego wybranka. Przez całe życie nic nie osiągniesz, moja biedna, nudna, tłusta Gwen-nie. I dobrze o tym wiesz. Dlatego tak mi zazdrościsz. Ja wyjdę dobrze za mąż i będę wiodła takie życie, o jakim ty możesz tylko marzyć. Skończysz w domu, cerując skarpetki, poniewierana przez jakiegoś prostaka, jesteś zazdrosna, ponieważ to mnie podziwiają i pragną mężczyźni. Jesteś zazdrosna, ponieważ Alessandro się we mnie zakochał. I słusznie, bo w tobie nikt się nigdy nie zakocha. Nagle Beth zorientowała się, że jej bratanica i córka chrzestna zostały w tyle. Obróciła się, żeby je trochę ponaglić. Kiedy Gwendolyn próbowała zapanować nad doznanym szokiem, Emerald przyspieszyła kroku i dogoniła swoją matkę chrzestną, z triumfalnym uśmiechem na ustach.
Rozdział 13 Na kanale La Manche szalał sztorm i asystentka redaktorki działu mody, z którą Ella dzieliła ciasną kabinę, chorowała całą noc. Kiedy przesiedli się na pociąg w Calais, wciąż była zielona na twarzy Modelki przebrały się w stroje, w których miały zostać sfotografowane na dworcu przed Orient Expressem, zanim wyjedzie on z Paryża. Postój był krótki, a ponieważ asystentka redaktorki nie czuła się jeszcze na siłach, Ella musiała ją zastąpić. W innych okolicznościach być może nie miałaby nic przeciw temu, ale jej dumę uraziło to, że jest dziewczyną na posyłki między redaktorką a jej osobistym bete noire', tym bardziej że wiadomości od Olivera Chartersa zawierały niezliczoną liczbę wyrazów niecenzuralnych - jak podejrzewała Ella, fotograf robił to celowo. Ale doszła do wniosku, że nie da mu tej satysfakcji i nie pozwoli, żeby zobaczył ją w szoku. Kiedy pociąg ruszył, w wagonie zrobiło się tak gorąco, że Ella musiała ściągnąć żakiet i kapelusz. Ollie stwierdził, że kapeluszy wybranych przed redaktorkę z działu mody nie da się sfotografować, gdy przyjrzał im się przez obiektyw swojego cennego rolleiflexa. Odkładał prawie przez pół roku, żeby kupić ten aparat z drugiej ręki w lombardzie, mając nadzieję, że jego poprzedni właściciel nie znajdzie gotówki, by go z powrotem wykupić, zanim Ollie zdobędzie potrzebną sumę. Potem spędził w lombardzie prawie całe sobotnie popołudnie, targując się i negocjując cenę. - Ronda kapeluszy rzucają zbyt duży cień na twarze modelek. Muszą je nosić z tyłu głowy - powiedział do redaktorki. Franc: czarne zwierzę - osoba szczególnie przez kogoś nielubiana, najbardziej antypatyczna.
Kiedy chciał zademonstrować, co ma na myśli, redaktorka stanęła w obronie cennych nakryć głowy, zasłaniając własnym ciałem modelkę i ostrzegła go: - Nie waż się dotykać tych kapeluszy. Kosztują dwadzieścia gwinei za sztukę i zostały nam tylko wypożyczone. Sfrustrowany Ollie obrócił się na pięcie i zobaczywszy Elłę, podszedł do niej. - Spójrzcie, chodziło mi o to. - Chwycił najcenniejszy kapelusz Elli, który położyła na stole, po czym brutalnie wywrócił rondo do góry i wepchnął taką „koronę" na głowę Elli. Odszedł na krok, a kiedy Ella podniosła ręce, żeby sprawdzić, jakiego dokonał spustoszenia w jej kapeluszu, rozkazał jej ostro: - Nie, nie dotykaj go! Potem podszedł raz jeszcze i przekrzywił kapelusz na bok. Stał teraz tak blisko niej w ciasnym wagonie kolejowym, że Ella widziała mięśnie na jego ramionach i klatce piersiowej pod koszulką, którą miał na sobie, i czuła świeży, męski zapach jego ciała. Tego było już za wiele. Ella nie była przyzwyczajona do takiego spoufalania się ze strony człowieka pokroju Olivera. Zrobiło jej się gorąco, zagotował się w niej gniew, poczuła się oszołomiona. Zesztywniała. Ollie natychmiast przestał interesować się kapeluszem. Jego profesjonalizm ustąpił miejsca męskiemu instynktowi łowcy, który wyczuwa bezbronną ofiarę. Przeniósł wzrok z kapelusza na drżące usta Elli. Potem spojrzał nieco w dół, na żyłę, która pulsowała pod bladą skórą na jej szyi, wreszcie jeszcze niżej - na piersi, skryte za bezkształtnym strojem. Ollie, który był ekspertem w tej dziedzinie, ocenił, że są one idealnej wielkości, by zmieścić się w dłoni. To byłoby coś, sprowadzić tę pannę Mądralińską na ziemię. Ale miał na głowie o wiele ważniejsze sprawy. Poza tym tak naprawdę nie chciał mieć do czynienia z tą cholerną, nadętą cnotką. Spojrzał znów na kapelusz, poprawił go ponownie, a potem zwrócił się do redaktorki: - Tak powinny nosić te kapelusze, żebym mógł złapać światło na ich twarzach.
- Celine - redaktorka zwróciła się do najstarszej z trzech modelek -włóz kapelusz Elli i daj mi spojrzeć. Nie zostawię cię samego z tymi kapeluszami, Oliver, dopóki nie przekonam się, że masz rację. Celine, niezwykle elegancka modelka, spojrzała na Ellę ze współczuciem, gdy Ollie umieścił na jej starannie uczesanej głowie kapelusz Elli. Ella pomyślała, że czeka ją długa podróż w drodze do Wenecji. Później tego samego dnia, kiedy pociąg wtaczał się na paryski Gare de Lyon, Ella stwierdziła ze złością, że nigdy nie chciałaby pracować w modzie na pełny etat. Była skonana i kompletnie wypompowana. W głowie dzwoniło jej od poleceń, którymi przerzucali się nad nią redaktorka i fotograf. Z ulgą wróciła do swojego wagonu. W, głowie czuła dudnienie, a serce galopowało jej jak szalone. Życzliwa pracownica kolei przyniosła jej tak upragniony dzbanek z herbatą i rogalika. Ella odłożyła rogalika na bok i wzięła jedną z pigułek odchudzających, popijając ją herbatą. Bez wątpienia była szczuplejsza, ale ponieważ wciąż nosiła te same ubrania, nikt tego nie zauważył - jeszcze. Ella nie chciała jednak, by rzucało się to w oczy, zwłaszcza komuś takiemu jak Oliver Charters. Nie chciała, żeby ani on, ani ktokolwiek inny pomyślał, że się odchudza z powodu kpin, jakie słyszała z jego ust. Wystarczyło, że udowodniła samej sobie, iż potrafi to zrobić. Choć było to możliwe wyłącznie dzięki pigułkom, Ella starała się nie myśleć o tym w ten sposób. W końcu nikt o nich nie wie. A gdy już straci tyle kilogramów, ile uzna za stosowne, przestanie je brać. Kiedy popijała herbatę, pociąg wtoczył się na dworzec i modelki wysiadły, żeby Ollie mógł zrobić im zdjęcia. Obserwując je z okna pociągu, Ella musiała przyznać, że wyglądają pięknie. Nikt nie musiał wiedzieć, że jeden z żakietów okazał się tak obszerny na szczupłą modelkę, że trzeba go było spiąć na całej długości z tyłu klamerkami. Ella podziwiała cierpliwość i pogodę ducha modelek. Ona nienawidziłaby takiej pracy. Co prawda niespecjalnie lubiła swoją, ale nie zawsze przecież tak będzie. Któregoś dnia zostanie pełnoprawnym dziennikarzem śledczym i nie będzie się już musiała zadawać z takimi ludźmi jak Oliver Charters, który bezustannie kpił z niej i wyśmiewał ją.
Ręce Elli drżały lekko, kiedy nalewała sobie drugą filiżankę herbaty. Ile kilogramów jeszcze straci, zanim za dwa dni dotrą do Wenecji? Uznała, że nie przerwie diety, dopóki nie schudnie jeszcze co najmniej 12 kilogramów. Wtedy będzie ważyć 52 kilogramy i nosić rozmiar 10. Dokładnie taki sam, jak ta modelka, która śmiała się z niej i mówiła Oliverowi Chartersowi, że Ella wygląda jak słonica. Dawniej, zanim Ella zaczęła brać pigułki, na samo wspomnienie tego poniżenia sięgnęłaby po ulubione kruche ciasteczka z gorzką czekoladą, ale teraz nie miała ochoty nawet na jedno. - I co o tym myślisz? Stojąca na chodniku przed salonem Rose posłusznie spojrzała na szyld, który dopiero co zawisł na swoim miejscu. Widniał na nim napis: „Zakład fryzjerski Josha Simonsa. - Podoba mi się - odparła szczerze. Drzwi do salonu były otwarte, tak samo jak okna. Ze środka dobiegał hałas i zapach świeżej farby. Rose wyskoczyła na King's Road w czasie przerwy obiadowej, wiedząc, że właśnie wtedy będą wieszali szyld u Josha. - Lepiej już wrócę. W drodze powrotnej muszę jeszcze namierzyć jakąś lamówkę na rozrysowanie kadrów. - Z twoim talentem powinnaś prowadzić własną firmę, a nie pracować dla kogoś - po raz któryś powiedział Josh. - Nie tego chcę, a poza tym nie jestem wystarczająco dobra. Muszę się jeszcze mnóstwo nauczyć. Ty też nie odszedłeś z salonu Vidala, dopóki nie uznałeś, że jesteś gotowy, prawda? Poza tym moja ciotka chce, żebym kiedyś przejęła jej sklep w Londynie. - A czego ty chcesz? Pytanie Josha zbiło ją z tropu i Rose zawahała się, zanim mu odpowiedziała: - Ja chcę tego samego, co moja ciotka. - Gdybym ja zrobił to, czego oczekiwał ode mnie mój ojciec - przypomniał jej Josh - szyłbym teraz garnitury gdzieś na końcu Savile Row i pracował dla kogoś. - To co innego - odparła natychmiast Rose.
Kiedy pomyślała o swojej ciotce, przypomniało jej się, że wkrótce będzie Wielkanoc i wróci do domu w Denham. Denham. Miała tyle różnych mieszanych uczuć związanych z domem, w którym spędziła dzieciństwo. Oczywiście nie pamiętała tego, jak przywiózł ją tam ojciec, była wtedy niemowlakiem. Pamiętała natomiast troskliwe ramiona, które ją trzymały, i to, że była tam kochana. Pamiętała miękki, delikatny głos, który zachęcał ją, by walczyła o życie. A potem, kiedy udało jej się już wyjść z niedożywienia i gorączki, które ją prawie zabiły, poznała i pokochała ciotkę Amber. Ta miłość była jej jedynym azylem w świecie, w którym wszyscy pozostali okazywali jej wrogość: jej prababka, Emerald, jej niania i przede wszystkim jej ojciec. Rose przypomniała sobie okrucieństwo, z jakim traktował ją ojciec, i wzdrygnęła się. - Hej, dokąd odpłynęłaś? - spytał josh, - Donikąd. - Kłamczucha. - No dobrze, myślałam o Janey - skłamała Rose. - Wciąż mnie zamęcza, żebyś obejrzał jej projekty strojów dla pracowników twojego salonu. - Naprawdę? W takim razie powinienem chyba rzucić na nie okiem -uśmiechnął się Josh. - Powiedz jej, żeby pokazała mi je jutro wieczorem... Zaraz, chwileczkę. Byłbym zapomniał. Musimy to przełożyć na pojutrze. Jutro wieczorem mam randkę. Wyglądało na to, że Josh umawia się co tydzień z inną dziewczyną i niespieszno mu do ustabilizowania się. Rose była zadowolona, że jest zakochana w Johnie i nigdy nie będzie jeszcze jedną ze zdobyczy Josha. Potrafiła sobie wyobrazić, jaka byłaby nieszczęśliwa i niepewna, gdyby kochała Josha i jednocześnie miała świadomość, że on może umawiać się za jej plecami z innymi kobietami. Nie lubiła podejmować ryzyka ani wystawiać się na potencjalne emocjonalne cierpienie. Josh był bardzo przystojny i zabawny, ale Rose czuła ulgę, że są tylko przyjaciółmi i że nie groziło jej, że się zadurzy w Joshu. Dzięki Johnowi. - Myślałem, że to w Manchesterze nigdy nie przestaje padać, a nie w Wenecji.
Ella patrzyła, jak Oliver przemierza marmurową posadzkę przy eleganckim wejściu do hotelu Danieli, zerkając w kierunku drzwi, za którymi widać było zacinający deszcz. Padało, od kiedy przyjechali do Wenecji dwa dni temu; deszcz marszczył powierzchnię Rio del Vin. - Niedobrze - zwrócił się Oliver do redaktorki działu mody. - Będę musiał zabrać modelki na zewnątrz i wykonać kilka próbnych zdjęć, bez względu na deszcz. Ella spojrzała dyskretnie na zegarek. Denerwowała się, miała bowiem nadzieję, że uda jej się odwiedzić pewną włoską firmę jedwabniczą, z którą handlowała jej macocha. Gdy Amber poinformowała ich, że Ella przyjeżdża do Wenecji, przysłali zaproszenie, czekając w każdej chwili na jej odwiedziny. Niegrzecznie byłoby odmówić, a tu jak na złość brakowało jej czasu na takie spotkanie. - Oliverze, w tę pogodę nie możesz ciągać modelek po mieście - odparła redaktorka. - Ostatnią rzeczą, jakiej bym sobie życzyła, jest choroba którejś z nich. - A ja powtarzam, że nie mogę fotografować samych mostów i kanałów, bez żywych modeli. - Oliver wyglądał na rozdrażnionego, tę samą irytację słychać było w jego głosie. Co chwila przeczesywał dłonią zbyt długie włosy. Redaktorka postukała nienagannym paznokciem w wypolerowany na błysk blat stołu z intarsją i zacisnęła usta, rozglądając się po sali, jakby szukała w niej jakiejś inspiracji. Nagle jej wzrok zatrzymał się na Elli. - Już wiem! - obwieściła triumfalnie. - Możesz wziąć ze sobą Ellę, która zastąpi modelki. - Ellę? Codo...? - Och, nie, proszę. Ja nie mogę... Oliver i Ella byli równie negatywnie nastawieni do pomysłu redaktorki, choć Ella miała świadomość, że z zupełnie różnych powodów. - Daphne, możesz nam wypożyczyć Ellę na jakiś czas, prawda? -zwróciła się redaktorka do szefowej Elli, ignorując ich protesty. - Pewnie, nie widzę żadnych przeszkód. Oliverze, tylko nie zapomnij, że potrzebuję kilka zdjęć do artykułu, nad którym pracuję. Dotyczy on ulubionych letnich miejsc spotkań miejscowej śmietanki towarzyskiej.
Ella zauważyła, że Ollie kiwa głową ze zrozumieniem, ale w rzeczywistości przygląda się jej. Oceniał ją świdrującym spojrzeniem, ale to, co widział, nie wzbudzało jego akceptacji. I dobrze, bo ona też miała jak najgorsze zdanie na jego temat. - Mam nadzieję, że wzięłaś ze sobą płaszcz przeciwdeszczowy - Oliver zachmurzył się. Podwinął rękawy znoszonej skórzanej kurtki, z którą nigdy się nie rozstawał, i spoglądając na zegarek, dodał: - W najlepszym razie zostały nam trzy godziny światła, więc lepiej się pośpiesz. Masz pięć minut, żeby zabrać to, czego potrzebujesz, i spotkamy się przy głównym wejściu. Ella nie miała płaszcza przeciwdeszczowego, była to ostatnia rzecz, która wydawała jej się potrzebna w Wenecji. Ale nie chciała ryzykować przemoczenia swojego ładnego płaszcza,, dlatego pożyczyła parasolkę w recepcji i pobiegła do swojego pokoju po torbę. Nie miała już czasu zmienić ani białej plisowanej spódnicy z dzianiny obszytej granatową lamówką, ani kompletu z plisowanym rozpinanym swetrem i czerwoną jedwabną bluzką pod spodem, jakie miała na sobie. Sama z pewnością nie wybrałaby takiego stroju, ale był to prezent-niespo-dzianka od macochy, specjalnie na ten wyjazd. Ella uważała, że w takich jasnych kolorach zbytnio rzuca się w oczy, ale mimo wszystko czuła się zobowiązana nosić te rzeczy, mimo iż były na nią zbyt obszerne - w czasie podróży do Wenecji schudła o kolejne dwa kilogramy i zostało jej już tylko pięć, żeby osiągnąć zamierzony cel. Czerwony beret, który miała na głowie, mógł ją uratować przed zmoknięciem. Oby tylko jej granatowe czółenka nie ucierpiały zbytnio pod wpływem deszczu. Kiedy dołączyła do Olivera przy głównym wejściu, ściskając w ręce wielką parasolkę, którą pożyczyła od portiera, z trudem oddychała, a serce biło jej w taki niepokojący sposób, jaki obserwowała u siebie od niedawna. - Chodź - ponaglił ją Oliver, stawiając kołnierz swojej kurtki, po czym wyszli razem na deszcz, lecz już po chwili Oliver pognał sam do przodu. - Jeżeli pójdziemy tędy, dojdziemy do placu Świętego Marka -ostrzegła go Ella, kiedy już udało jej się go dogonić. - I co z tego? - odburknął fotograf, wyglądając spod parasola.
- Mówiłeś, że zależy ci na mostach i kanałach - przypomniała mu Ella. Oliver wzruszył lekceważąco ramionami. - W takim razie poszukamy mostów i kanałów. - Szybciej będzie, jeśli pójdziemy tędy. - Ella wskazała mu jedną z wąskich bocznych uliczek, odchodzących od placu. - A ty skąd niby wiesz takie rzeczy? Odkąd przyjechaliśmy, siedzisz cały czas z nosem w książce. Takie jak ty już tak mają. Szyderczy ton jego głosu zabolał Ellę, ale nie zamierzała się poddać. - Byłam już w Wenecji. Moja macocha prowadzi tutaj interesy. - Ella wiedziała, że to zabrzmiało sztywno, wyniośle i niemal arogancko. Nigdy się tak do nikogo nie zwracała, ale Oliver Charters wyzwalał w niej wszystko, co najgorsze. - Rozumiem, że to ma mi pokazać moje miejsce w szeregu. Przecież jestem jedynie chłopakiem z East Endu. - Chciałam tylko, żebyśmy zaoszczędzili czas - odparła zgodnie z prawdą Ella. Stali na placu św. Marka, który nagle opustoszał - nie tylko z turystów, ale także z gołębi, z których tak słynął. Nawet właściciele kawiarni rozsianych wokół placu pochowali stoliki i krzesła stojące na zewnątrz. Całe to miejsce wyglądało szaro i przygnębiająco. A już na pewno nie jak sceneria sesji fotograficznej w szczycie sezonu letniego. - No dobra, gdzie jest ten słynny most wzdychań, na który wszyscy chodzą? - spytał Oliver. - Nazywa się Ponte dei Sospiri - odpowiedziała Ella. - Ludzie nazywają go Mostem Westchnień, ponieważ kiedyś przechodzili po nim więźniowie. To chyba tędy. - Ella ruszyła energicznym krokiem za Oliverem, mijając pod drodze tabliczkę z napisem „Piazza San Marco". Miała nadzieję, że Oliver nie zapyta jej tym swoim sarkastycznym tonem, czy zna język włoski. Potem skierowali się z powrotem tą samą drogą wzdłuż nabrzeża, z której przyszli, nad Rio del Palazzo. Stojąc na moście spinającym obydwa brzegi, Ella wskazała wąski kanał, prowadzący na ogrodzony most, trochę dalej. - Chcesz powiedzieć, że to jest to słynne miejsce? - zdumiał się Oliver. Jak ja mam sfotografować modelki stojące na czymś takim?
- Nie dasz rady - odrzekła Ella, ale Oliver jej nie słuchał. Zamiast tego patrzył przez obiektyw swojego aparatu, aż w końcu odezwał się do niej nieznosząeym sprzeciwu tonem: - Tam. Chcę, żebyś tam stanęła. „Tam" oznaczało środek mostu. Wdzięczna, że w pobliżu nie ma nikogo poza nimi, Ella zrobiła to, co jej kazał Ollie. Jej skrępowanie rosło z każdą sekundą, kiedy Oliver zaczął podnosić aparat do oka. - Nie, nie tak. Wyglądasz jak drewniany kloc. Rozluźnij się i po patrz w stronę tego mostu wzdychań, czy jak on się tam nazywa. Pomyśl o czymś smutnym. Pozbądź się też tej parasolki i zdejmij beret. - Zmoknę - zaprotestowała Ella. - I co z tego? Ella doszła do wniosku, ze naprawdę go nienawidzi. Ale posłusznie złożyła parasolkę i wsadziła ją razem z beretem do torby Spojrzała w kierunku Mostu Westchnień i wzdrygnęła się, wyobrażając sobie, jak to było widzieć ukochanego, którego zabierano do celi, gdzie miał spędzić resztę życia. - Daj spokój, nie ma czasu na takie rozmarzone miny. Mamy zadanie do wykonania. Ella westchnęła z oburzeniem, ale zanim zdążyła mu wypomnieć, że przecież kazał jej wyglądać „smutno", Oliver ciągnął dalej: - A teraz potrzebujemy kościoła. Ale nie takiego zwykłego. Musi wyglądać porządnie. Oliver zażyczył sobie kościoła. W Wenecji jest ich na pęczki. Ella zacisnęła zęby. - To ma być jakiś szczególny rodzaj kościoła? - Tak, najbardziej fotogeniczny. W końcu Ella znalazła mu trzy kościoły, które sprostały jego oczekiwaniom, a także pięć innych mostów oraz - co było dla Elli najbardziej poniżające - zabłąkanego gondoliera, którego Oliver namówił, żeby zaprosił ją do swojej gondoli, gdzie Ella musiała się ułożyć w pozycji półleżącej na jednej z poduszek, podczas gdy Oliver pstrykał zawzięcie jedno zdjęcie za drugim.
Wreszcie było po wszystkim. Światło poszarzało. Ella była przemoczona i zziębnięta. Jej plisowany strój lepił się niewygodnie do ciała i nadawał się właściwie do wyrzucenia. Ella miała też świadomość, że gondolier nie spuszczał wzroku z jej piersi, podając jej rękę, aby mogła wsiąść do łodzi. - Chodź, wracamy - stwierdził w końcu Oliver. Udało mu się zrobić kilka świetnych zdjęć i choć nie chciał tego przyznać, wiedza Elli na temat Wenecji pozwoliła mu wykorzystać kilka miejsc, których sam nigdy by nie znalazł. Ella szła spiesznym krokiem, ze spuszczoną głową, wzdłuż jednej z wąskich uliczek. Oliver szedł przed nią. W pewnym momencie obrócił się nagle, złapał Ellę i popchnął na ścianę budynku, w ostatniej chwili ratując ją przed potrąceniem przez motocyklistę nadjeżdżającego z dużą prędkością z naprzeciwka. Gniew, który poczuła, kiedy Oliver ją chwycił, zniknął i ustąpił miejsca uldze, kiedy Ella zdała sobie sprawę, jak niewiele brakowało, żeby stała jej się krzywda. Zrobiło jej się trochę słabo i zadrżała. - Wszystko w porządku? Ella skinęła głową. Dawno temu zostawiła gdzieś parasolkę i krople deszczu spływały z jej mokrych włosów, które wiły się niesfornie wokół twarzy. Oliver musiał przyznać, że Ella była naprawdę ładną dziewczyną. Wciąż trzymał ją w ramionach, ale jego ręce ześlizgnęły się na jej talię, tak wąską, że mógłby ją pewnie objąć dwiema rękami. Ella miała apetyczne krągłości, ciało, któremu mężczyzna nie mógł się oprzeć. Oliver poczuł, jak nagle przeszywa go dreszcz pożądania. Przysunął się do niej bliżej i ścisnął ją jeszcze mocniej, skupiając wzrok na jej ustach - tak miękkich i zapraszająco różowych. Co on wyprawia? Ella podniosła głowę i spojrzała na Olivera. Jej oczy rozszerzyły się, a serce zamarło z niedowierzania. Oliver Charters zamierzał ją pocałować. Nie, to przecież niemożliwe. Musiała ją ponieść fantazja. Próbowała wyrwać się z jego objęć, ale było już za późno. Poczuła na sobie jego ciepłe i stanowcze usta. Palcami wolnej ręki Oliver objął jej twarz.
Ella otworzyła usta, żeby zaprotestować, ale jej sprzeciw zamienił się w westchnięcie, które po chwili ucichło i, bezbronna, mogła już tylko napawać się przyjemnością, jaką sprawiało jej jego doświadczenie w całowaniu. Czuła, jak jego ciało ją ogrzewa. Miała wrażenie, że zaraz się pod nim roztopi. Czuła się taka... Nagle Ella zorientowała się, co się dzieje. Zacisnęła mocno usta i odepchnęła Olivera. Z twarzą płonącą z gniewu i wstydu minęła go i ruszyła pospiesznie w stronę hotelu. - Nie ma powodu tak się obruszać. - Oliver dogonił ją. - To był tylko pocałunek. Ella puściła jego słowa mimo uszu. Nie miała odwagi się odezwać. Jak mogła mu na to pozwolić? Wiedziała, z jakim typem mężczyzny ma do czynienia - takim, który zaliczał wszystkie dziewczyny, jakie się wokół mego pojawiały Teraz pewnie wyśmiewał się z niej w duchu, porównując ją z pięknymi, eleganckimi modelkami z planu sesji zdjęciowej. Ale mało ją to obchodziło. Prawdę mówiąc, wcale.
Rozdział 14 - Och, John, nie widziałam cię. - Rose miała nadzieję, że w jej głosie nie słychać było uniesienia i skrępowania, które czuła, kiedy przyjechała na rowerze i weszła do Wielkiego Holu w domu Fittonów. Zamrugała oczami, oślepiona jasnymi promieniami słońca, które wpadały przez wysokie i wąskie, późnośredniowieczne okna, przeszywając cienie rzucane przez grube, kamienne mury. - Idę właśnie do stajni. Muszę odwiedzić jednego z moich farmerów i pomyślałem, że pojadę tam konno, zamiast brać landrovera. Może wybierzesz się ze mną? John nie wspomniał słowem o jej włosach, ale może jeszcze nic nie zauważył. W Wielkim Holu panował przecież półmrok. - Z chęcią bym z tobą pojechała, ale wiesz - ja i konie... - odparła z żalem Rose. Miała cień nadziei, że John zrezygnuje z konia i weźmie jednak samochód, żeby mogła z nim się zabrać, ale ku jej rozczarowaniu, John po prostu przyjął to do wiadomości. - Nigdy nie ciągnęło cię do jazdy konnej, prawda? Z tego, co pamiętam, z waszej czwórki najlepiej radziła sobie w siodle Janey. John popatrzył w stronę drzwi. Z pewnością chciał już odejść, zamiast, tak jak ona, delektować się każdą chwilą spędzoną wspólnie. - Jestem tutaj dlatego - powiedziała szybko Rose - że ciotka zastanawiała się, czy ty i lady Fitton Legh nie chcielibyście przyjść do nas dzisiaj na kolację. Sama by do was zadzwoniła, ale jest taki piękny dzień, że powiedziałam jej, że się przejadę. Zapewne już wiecie, że mamy nowego księcia w Denham? - Tego Australijczyka, prawda? - spytał John. - Słyszałem, że jest właścicielem farmy owczej. Z chęcią dowiedziałbym się, jakie programy hodowlane wdrożyli u siebie. Ja też mam owce na ziemi należącej do Fittonów w Walii, ale daleko nam do jakości wełny, którą udaje się wyprodukować Australijczykom. Przekaż ciotce, że z przyjemnością przyjmuję
jej zaproszenie. Nie mogę jednak decydować za moją macochę. Znajdziesz ją pewnie w żółtym salonie. A ja lepiej już pójdę. John uśmiechnął się, lekko skinął głową i ruszył w stronę wyjścia. Rose poczekała, aż drzwi zamkną się za nim, po czym podbiegła do okna, które wychodziło na podjazd, i uklękła na parapecie - wyściełanym jedwabiem zaprojektowanym przez rosyjskiego ojca jej ciotki i utkanym w Denby Mili specjalnie na zamówienie rodziny Fittonów - żeby móc odprowadzić wzrokiem Johna tak długo, jak się dało. Patrząc, jak odchodzi, Rose z żalem uzmysłowiła sobie, że John nie zauważył jej nowej fryzury. - Rose, cóż za niespodzianka? Dlaczego nikt cię nie zaanonsował? Ostry, zimny ton głosu lady Fitton Legh sprawił, że Rose zerwała się z parapetu i obróciła twarzą do niej. Czuła się bardziej jak nieufne dziecko niż jak młoda kobieta. W osobie Cassandry Fitton Legh było coś takiego, od czego mimowolnie drżała, jakby sama obecność tej kobiety obniżała temperaturę powietrza w pomieszczeniu. Jay był przystojny i dobry, za to jego kuzynka Cassandra, ze swoimi niegdyś rudymi, a obecnie przyprószonymi siwizną włosami, była brzydka i surowa w obyciu. Przebywanie w jej obecności sprawiało, że Rose czuła się winna i skrępowana. - Ciotka prosiła, żebym przekazała wam zaproszenie na kolację dziś wieczorem. Ciekawe, jak długo macocha Johna tu była. Czy widziała, z jaką tęsknotą patrzyła za nim przez okno? Ta myśl tylko spotęgowała niepokój Rose. Wiedziała, że Cassandra jej nie lubi i gardzi nią, chociaż nigdy nie powiedziała tego wprost. Ale wystarczył sam sposób, w jaki na nią patrzyła. Teraz Cassandra podniosła brew i powiedziała chłodnym tonem: - Czyżby? Amber ma w Denham tyle służby Gdyby to do mnie przyjechała z krótką wizytą młoda krewna, na pewno lepiej zorganizowałabym jej czas, zamiast wysyłać ją z wiadomością, którą można załatwić przez telefon. Miałaś szczęście, że udało ci się złapać Johna, chociaż jestem przekonana, że tak czy inaczej byś go znalazła i przekazała mu tę wiadomość. Rose poczuła, że się czerwieni. - John powiedział, że z radością przyjmuje zaproszenie mojej ciotki. - W takim razie ja też nie mam wyboru.
Cassandra nie zaproponowała jej filiżanki herbaty ani nawet nie poprosiła, by usiadła i opowiedziała kilka nowinek o swoim życiu w Londynie. W powietrzu zawisła lodowata cisza, więc Rose z ulgą pożegnała się i uciekła przed jej chłodną wyniosłością. Emerald, to było bardzo niegrzeczne z twojej strony, że w taki sposób odwróciłaś się do Dougiego plecami. Amber i Emerald znajdowały się w sypialni Emerald w Denham. Okna były otwarte, tak żeby do środka mogło wpaść jak najwięcej promieni kwietniowego słońca. Emerald spojrzała na matkę. - Naprawdę życzyłabym sobie, żebyś odnosiła się do niego z większą uprzejmością. Ten biedny chłopak stara się jak może. Przyjechał tu wprawdzie z ogromnym prezentem, ale widać wyraźnie, że czuł się nieswojo. To zupełnie zrozumiałe. Naszą rolą jest pomóc mu przejść przez ten czas, który musi być dla niego bardzo trudny. To, w jaki sposób go traktujesz, jest nie tylko niegrzeczne, ale też złośliwe i mściwe. On starał się jakoś znaleźć w tej sytuacji, zagadując Jaya na tematy związane z zarządzaniem majątkiem i... - To oczywiście czyni go w twoich oczach idealnym, prawda, mamo? Ale czy przyszło ci do głowy, jak czułby się mój ojciec, wiedząc, że jego miejsce zajmuje jakiś prymitywny Australijczyk? - Wiem, że twój ojciec traktowałby Dougiego z większą uprzejmością niż ty. Jestem naprawdę zszokowana twoim zachowaniem, zwłaszcza gdy się weźmie pod uwagę hojność Dougiego, który zgodził się, byś mogła zostać w Lenchester House i zorganizować tam swój bal. Miał pełne prawo, żeby poprosić cię o opuszczenie tego domu i odwołanie balu. Pomóż mu przynajmniej stać się obytym towarzysko. Zaprosiłam go na twój debiutancki bal. Biorąc pod uwagę, że jest teraz głową naszej rodziny, poprosiłam go także, by partnerował ci w trakcie tego wieczoru. - Nie! Nie możesz mi tego zrobić. Nie zniosę tego. Nie ma mowy! Emerald odpowiadało to, że na jej balu nie będzie żadnego męskiego krewnego, który mógłby być jej partnerem, ponieważ chciała wykorzystać
ten fakt i wmanewrować w tę rolę księcia Kentu. A teraz matka bez konsultacji z nią orzekła, że w roli tej wystąpi jakiś nieokrzesany postrzygacz owiec z Australii. Czy matka nie zdawała sobie sprawy, jak poniżający dla niej był sam fakt, że ktoś tak prostacki był nowym księciem, nie wspominając już o zapraszaniu go na jej bal i psuciu jej własnych planów? To było takie typowe dla jej matki, która bardziej przejmowała się uczuciami obcych ludzi niż własnej córki. Nigdy nie stawiała jej na pierwszym miejscu ani nie darzyła taką wyłączną miłością, na jaką Emerald swoim zdaniem zasługiwała, i uważała, że jest to jej święte prawo. Zamiast tego matka faworyzowała innych - ludzi znajdujących się tak nisko, jeśli chodzi o status społeczny, w porównaniu z Emerald, że stanowiło to dodatkową obelgę. Ludzi takich jak Rose, a teraz ten obrzydliwy Australijczyk. - Nie mogę mieć go na swoim balu. On nie ma pojęcia, jak się zachować. Zrobiłby z siebie pośmiewisko. - I ze mnie także, jeśli nie będę ostrożna, dodała w myślach Emerald. - Dougie może nie jest zbyt dobrze zorientowany w sprawach towarzyskich, ale to nie jego wina. I naszym, a zwłaszcza twoim, zadaniem jest mu w tym pomóc. Tego właśnie oczekiwałby i życzyłby sobie twój ojciec. Jedyną rzeczą, jaką Robert pogardzał, był snobizm. - Mama wymyśliła sobie, że zaprosi dzisiaj na kolację ciotkę Cassandrę i Johna. Ciotka będzie nas bez przerwy krytykować, a John zanudzać rozmowami na temat rolnictwa - powiedziała Janey do Rose, gdy stały razem w salonie, popijając przedobiedni dżin z tonikiem, który nalał wszystkim ojciec Janey. - Dzisiaj John zadzwonił do mnie i zaproponował, żebym odbyła z nim konną przejażdżkę jutro rano. Rose w rozpaczy prawie oblała się drinkiem, czując w sercu ukłucie zazdrości. - Oczywiście odmówiłam. Nie zamierzam zrywać się z łóżka o świcie, żeby słuchać jego opowieści o hodowli owiec. - To naturalne, że Johnowi zależy, aby ziemia Fittonów przynosiła jak największe dochody - Rose stanęła w obronie swojego bohatera. Janey roześmiała się, a potem powiedziała:
- Rose, nie gniewaj się na mnie, nie chciałam krytykować Johna. Wiem, że zawsze miałaś do niego słabość. - To nieprawda - zaprzeczyła natychmiast Rose. - Po prostu uważam, że jesteś dla niego zbyt surowa. On tylko stara się jak najlepiej prowadzić rodzinny interes. - A co myślisz o tym, że Dougie zostanie nowym księciem? - spytała Janey, szybko zmieniając temat, żeby nie drażnić i nie smucić Rose. - To duża niespodzianka. - Co jest taką niespodzianką? - spytała Ella, podchodząc do nich. Janey wystraszyła ją wcześniej, prawie przyłapując na braniu pigułki odchudzającej. Oczywiście nic by się takiego nie stało, gdyby Janey się dowiedziała, w końcu nie było to nic złego. Nie chciała jednak, żeby Janey, biorąc pod uwagę jej otwartość, rozpowiadała na lewo i prawo, co robi jej siostra. Ella dyskretnie poklepała się po pasku wszytym w granatową lnianą spódnicę. Była pewna, że spódnica opina ją trochę mniej niż jeszcze niedawno. W Denham nie było żadnej wagi, a w czasie posiłków bardzo trudno było jej stwarzać pozory, że nie jest głodna. Zazwyczaj musiała udawać, że ma rozstrój żołądka. - To, że Dougie jest nowym księciem - odpowiedziała Janey Ella popatrzyła na młodego Australijczyka, który rozmawiał z jej ojcem i macochą. Nic dziwnego, że tak chętnie wypytywał ją o wszystko w trakcie kolacji. - To rzeczywiście utarło nosa Emerald - kontynuowała Janey obojętnie. Wiecie, że ona odmówiła zejścia na kolację? Słyszałam, jak mama mówi tacie, że Emerald tłumaczy się okropnym bólem głowy. Ale jak dla mnie po prostu zzieleniała z zazdrości. Emerald rzucała gniewne spojrzenia znad magazynu, który przeglądała. Jak jej matka mogła tak się rozczulać nad tym głupim Australijczy kiem? Emerald nigdy, ale to nigdy nie nazwie go „nowym księciem", nawet w myślach. I nie zamierza brać udziału w tym żałosnym spektaklu litości. Jak taki prostak mógł być potomkiem jej przodka? Emerald wzdrygnęła się na samą myśl o tym, jakiego poniżenia doznałaby, gdyby musiała się z nim pokazać na balu. Ludzie śmialiby się z niego i obgadywali za
plecami, a to odbiłoby się także na niej. Dlaczego musiał ujawnić się akurat teraz, kiedy tak ważne było dla niej, żeby najlepiej zaprezentować się księciu Kentu? Każda inna matka zrobiłaby wszystko, co w jej mocy, by pomóc swojej córce wywrzeć wrażenie na kimś z rodziny królewskiej, zamiast poniżać ją, zapraszając Dougiego na jej bal. Emerald nienawidziła i jego, i swojej matki. Przez całą kolację Rose rzucała ukradkowe spojrzenia w stronę Johna, który siedział nieco dalej. Zgodnie z obowiązującą etykietą najwyższych rangą gości sadzano najbliżej gospodyni i gospodarza, co w praktyce oznaczało, że Dougie siedział po prawej ręce jej ciotki na jednym końcu stołu, a John po jej lewej stronie, natomiast Jay na przeciwnym krańcu stołu. Gdyby Emerald zeszła na kolację, zostałaby posadzona obok księcia, ale ponieważ była nieobecna, honor ten przypadł w udziale lady Fitton Legh. Kochany John - był takim dobrym, uprzejmym młodzieńcem, mimo iż nie zauważył jej nowej fryzury. Po skończonej kolacji Rose nadal zachwycała się cnotami Johna, siedząc w bibliotece, gdzie udała się w poszukiwaniu jednego z poradników ciotki, dotyczącego pochodzenia stolików do sofy. Pracodawca Rose upierał się, że są one oryginalne w stylu Regencji, natomiast ona twierdziła, że jest to tylko kopia. Otworzyły się drzwi i do biblioteki weszła macocha Johna. Rose zamarła na chwilę, ale uśmiechnęła się grzecznie. Cassandra, rzecz jasna, nie odwzajemniła uśmiechu. Z jakiegoś trudnego do wytłumaczenia powodu Rose poczuła nagle ogromny niepokój. - Przyszłam zamienić z tobą słowo na temat mojego pasierba. - Johna? - wymamrotała cicho Rose, czując, jak jej niepokój jeszcze wzrasta. Lady Fitton Legh przekrzywiła głowę. - Mam nadzieję, Rose, że nie muszę cię przekonywać, jak dalece nierozsądne z twojej strony byłyby jakiekolwiek mrzonki dotyczące jego osoby Serce zatrzepotało Rose w piersi. Za wszelką cenę chciała uciec przed poniżeniem, które niechybnie ją czekało. Ale oczywiście nie mogła zrobić nic innego, jak tylko zostać na miejscu.
- John zawsze był dla mnie bardzo dobry - powiedziała drżącym głosem. Uważałam go zawsze za swojego przyjaciela, a nie... kogoś, za kogo mogłabym wyjść. - Wyjść? Kobieta twojego pokroju? Przyznam, że to mi nawet nie przyszło do głowy. Jeżeli miałaś nadzieję na coś podobnego, to rzeczywiście musisz być niespełna rozumu. Widziałam, że strzelasz do niego oczami, ale nigdy bym nie przypuszczała, że żyjesz w takim oderwaniu od rzeczywistości, swojej sytuacji i okoliczności twoich narodzin, że śmiałaś w ogóle brać pod uwagę małżeństwo. - Widać było wyraźnie, że Cassandra delektuje się swoim gniewem i pogardą. Rose chciała się jakoś bronić, ale ta straszna sytuacja tak ją zaskoczyła, że nie była w stanie zebrać myśli. - Będę z tobą szczera, Rose - ciągnęła dalej lodowatym głosem Cassandra. - Mój pasierb jest młodym mężczyzną, który - tak jak wszyscy jego rówieśnicy - ma, nazwijmy to, pewne potrzeby. Moim zadaniem, biorąc pod uwagę twoje pochodzenie i twoich rodziców, jest dopilnować, byś nie skusiła się zaspokoić tych potrzeb, czyli pójść w ślady twojej matki, jak podobno mają w zwyczaju kobiety twojego pokroju. To nie byłby dobry pomysł. - Nie ma pani prawa tak się do mnie zwracać - zaprotestowała Rose, starając się jakoś opanować uczucie potwornej rozpaczy, narastające na dnie jej żołądka. - Być może jeszcze nie, ale jeśli w jakikolwiek sposób zachęcisz Johna do nawiązania z tobą intymnych relacji, popełnisz straszliwy błąd. Widzisz, tu nie chodzi wyłącznie o to, że twoją matką była kobieta o najgorszej możliwej reputacji, ale także o to, że istnieje duże prawdopodobieństwo, iż ty i John macie tego samego ojca. Wcześniejszy szok był niczym w porównaniu z tym, co Rose czuła w tej chwili. - Nie, to niemożliwe. - Niestety, obawiam się, że to prawda. We krwi Pickfordów musi być coś, co każe im się zachowywać niemoralnie. Zanim matka Johna umarła, zdradziła mi, że ojcem Johna może być Greg Pickford. - Pani to wszystko zmyśliła. To nie może być prawda. Gdyby tak było, ktoś wcześniej by o tym wspomniał. - Rose była oszołomiona. Nie
potrafiła przyjąć do wiadomości tego, co przed chwilą powiedziała jej lady Fitton Legh, a jednocześnie miała świadomość, że ta kobieta mówi śmiertelnie poważnie. Ale jak to możliwe, że ona i John mieli tego samego ojca i nic o tym nie wiedzieli? - Doprawdy? Twoja ciotka na pewno wie, podobnie jak mój brat - poinformowała ją chłodno lady Fitton Legh. - Jeżeli mi nie wierzysz, spytaj ich. Ale ostrzegam cię, że jeśli to zrobisz, postawisz na szali przyszłość Johna. Kiedy wyjdzie na jaw, że nie jest synem mojego zmarłego męża, John - jak przystało na człowieka honoru - będzie musiał zrzec się tytułu i praw do ziemi. Rose wiedziała, że to, co mówi lady Fitton, jest prawdą. Poczuła, że robi jej się niedobrze. - Pewnie się zastanawiasz, dlaczego przez te wszystkie lata utrzymywałam to w tajemnicy. Prawdę mówiąc, było mi to na rękę, ponieważ John jest bardzo dobrym pasierbem. Gdyby on stracił tę posiadłość, ucierpiałaby także moja pozycja. Natomiast nic podoba mi się, że ty kręcisz się wokół niego. W domu Fittonów Leghów nie ma już miejsca na bękarty Pickfordów. Zdajesz sobie sprawę, co by to oznaczało, gdyby John rzeczywiście był twoim przyrodnim bratem, prawda, Rose? Wiesz, czym jest kazirodztwo, czyż nie? I jak straszliwym i budzącym najgorszą odrazę grzechem jest stosunek cielesny z osobą, w której żyłach płynie ta sama krew? Sama myśl o czymś takim to już grzech i dewiacja najgorszego rodzaju. Choć oczywiście nie możemy mieć pewności co do twojego pochodzenia, jeśli wolno w ogóle użyć takiego słowa w stosunku do ciebie. Nic dziwnego, ze biedna Amber czuła się zobowiązana zatrzymać cię przy sobie i mieć na ciebie oko. John miał matkę szanowaną i powszechnie akceptowaną, natomiast twoja matka była tylko zwykłą dziwką. Czy odziedziczyłaś jej naturę, Rose? Czy pod tą niewinną twarzyczką, którą ukazujesz światu, kryje się ktoś równie zepsuty i podły jak kobieta, która wydała cię na świat? Biedna Amber, pamiętam, jaka była przerażona, kiedy jej brat przywiózł cię do domu. Nic dziwię się, że zostawiła cię tutaj w Denham, zamiast zabrać ze sobą do własnego domu. Pewnie w duchu, tak jak jej babka, miała nadzieję, że nie przeżyjesz. I faktycznie, byłoby najlepiej dla nas wszystkich, gdyby tak się właśnie stało. Szczególnie dla Johna. Jest dla
ciebie dobry, bo ma taką naturę, ale wyobraź sobie, jak by się poczuł, gdyby się dowiedział, że możecie być przyrodnim rodzeństwem. Znienawidziłby cię za tę hańbę, którą go okryłaś. - Proszę przestać - błagała Rose, z twarzą białą jak kreda. - Niech pani przestanie! Lady Fitton Legh uśmiechnęła się z okrucieństwem i pogardą. - Biedna Rose. Całe twoje życie jest jednym wielkim źródłem wstydu i strachu dla twoich najbliższych. Prawdą, którą muszą utrzymywać w tajemnicy, udając, że o ciebie dbają. Kochana Amber, zawsze dobrze jej wychodziło udawanie dobroczynnej. Sprytnie to sobie wymyśliła, zatrzymując cię przy sobie przy powszechnej akceptacji. To, co mówiła Cassandra Fitton Legh, było nieprawdą. Amber kochała ją, naprawdę ją kochała. Rose chciała to powiedzieć, lecz słowa uwięzły jej w gardle. A kolce, które macocha Johna wbijała jej w serce, rozrywały je na strzępy. - Powiedziałam ci to wszystko, Rose, dla twojego dobra - i naturalnie dla dobra Johna. Jeżeli naprawdę go kochasz, a wierzę, że tak jest, ta tajemnica musi zostać między nami. Tajemnica i brzemię, które Rose będzie musiała dźwigać do końca życia. Ale jeszcze większy ból niż to, że już zawsze będzie mogła kochać Johna wyłącznie jako swojego brata, sprawiała jej świadomość, że cała więź, miłość i wszystko, co łączyło ją z Amber, było tylko fikcją i oszustwem, spreparowanym celowo, żeby ukryć prawdę. Lady Fitton Legh miała rację, mówiąc, że nie powinnam była przeżyć, pomyślała z goryczą Rose. - Oczywiście John nie ma o tym bladego pojęcia, o nagannym zachowaniu swojej matki również - ciągnęła lady Fitton Legh. - I nie wolno ci o tym nikomu powiedzieć, zrozumiałaś? Bo jeśli to zrobisz, zniszczysz Johnowi przyszłość. Jego matka, biedna idiotka, mogła równie dobrze mylić się i John może być dzieckiem jej męża. Dla dobra Johna musimy w to wierzyć, zgodzisz się ze mną? Rose sztywno pokiwała głową. Było jej niedobrze, czuła rozpacz. Całe życie, jakie znała do tej pory, legło w gruzach.
Rozdział 15 Emerald z niedowierzaniem wpatrywała się w liścik, który leżał przed nią. „Jej królewska wysokość księżna Marina oraz jego królewska wysokość książę Kentu z żalem zawiadamiają, że nie mogą przyjąć. Nie! Przecież zaplanowała wszystko w najdrobniejszych szczegółach. Przećwiczyła nawet to, w jaki sposób oprze się o księcia w tańcu, tak żeby mógł poczuć jej ciało. Spojrzała raz jeszcze na dopisek „z żalem" na kartce. To musiało być jakieś nieporozumienie. Błąd popełniony przez jakąś głupią sekretarkę z kancelarii. Nawet teraz książę na pewno nalega w rozmowie z matką, żeby wzięli udział w balu. Nie mogło go tam zabraknąć. To niemożliwe, nie do pomyślenia, nie do zniesienia... Jej debiutancki bal to miała być najlepsza, najbardziej ekscytująca i najbardziej triumfalna noc w życiu Emerald. Zaplanowała go już w ten sposób wiele miesięcy lemu w Paryżu, wyobrażając sobie, jak goście będą ją fetować i podziwiać - nie tylko jako najpiękniejszą debiutantkę sezonu, ale także jako przyszłą żonę księcia Kentu. A teraz, jeśli wierzyć temu, co przeczytała w liściku, jego królewska wysokość książę Kentu nie mógł pojawić się na balu „z powodu wcześ niejszych zobowiązań". Emerald chwyciła leżący na stole obok biurka egzemplarz „Timesa", otworzyła go na stronie z oficjalnym kalendarzem imprez rodziny królewskiej i przejrzała go od góry na dół z rosnącą w gardle wściekłością, gdy nie znalazła nic, co odpowiadałoby tym „wcześniejszym zobowiązaniom" księcia ani jego matki. To na pewno robota księżnej Mariny, pomyślała z goryczą. Na pewno. Gdyby to zależało od księcia, bez chwili zastanowienia przyjąłby jej zaproszenie. - Emerald? Słysząc głos Lydii, szybko zamknęła gazetę i schowała liścik pod podkładkę na biurko.
W planie dnia miały uroczysty lunch w hotelu Savoy, w towarzystwie lego wstrętnego Dougiego, którego jej matka zmusiła, by partnerował Emerald na balu, i którego - wywołując tym furię Emerald - zabierała od tamtej pory na wszystkie imprezy towarzyskie. - Dougie jest taki zabawny, nie uważasz? - zachichotała Lydia, wchodząc do pokoju. - Opowiadał mi, jak strzygą owce w Australii. Wiesz, muszą to robić strasznie szybko. Kiedy za Lydią wszedł do pokoju sam Dougie, Emerald popatrzyła na niego spode łba i powiedziała: - To naprawdę fascynujące. Nie sądziłam, że jesteś takim błyskotliwym rozmówcą, Dougie. Ale jestem pewna, że wszyscy będą zachwyceni. - Cóż, na pewno wolę słuchać Dougiego niż niektórych nudnych de-biutantek. - Lydia niezłomnie stanęła w jego obronie. - Powiedz, Dougie, co odpowiesz, kiedy zapytają cię, do jakiej szkoły uczęszczałeś? Bo raczej nie do Eton. - Powiem im, że najwięcej nauczyła mnie szkoła życia - odpowiedział Dougie, celowo wyolbrzymiając swój australijski akcent, świadom, jak bardzo ją to rozsierdzą. A potem dolał oliwy do ognia, pytając: - A więc o której jest ten obiad, na który wszyscy idziemy? - Mówi się „lunch", Dougie, nie „obiad" - wyjaśniła mu cierpliwie Lydia. - On o tym wie, Lyddy - poinformowała ją ponuro Emerald, po czym gwałtownie wstała, strącając przy okazji podkładkę na biurko i leżący pod nią liścik. Schyliła się, żeby go podnieść, ale Dougie był szybszy. Kartka upadła tekstem do dołu. Serce Emerald waliło głośno, kiedy zobaczyła, że Dougie podnosi ją i zaczyna obracać. Władczym gestem wyciągnęła rękę i po wiedziała tonem nieznoszącym sprzeciwu: - Nie godzi się czytać cudzej korespondencji. Dougie popatrzył na nią, a potem na kartkę, jakby zastanawiając się, czy powinien ją przeczytać, czy nie. Emerald błyskawicznym ruchem wyrwała mu ją z ręki. - Co to jest, Emerald? - zainteresowała się Lyddy. - Nic - odparła Emerald. - Zupełnie nic.
* Rose patrzyła przed siebie tępym wzrokiem. Była sama w domu w Chelsea. Nie zgodziła się na wspólne wyjście z Janey i Ellą. Od kiedy lady Fitton Legh powiedziała jej, że John może być jej przyrodnim bratem, minął już ponad tydzień, ale Rose wciąż nie potrafiła otrząsnąć się z szoku. Najbardziej dręczyło ją, że Amber nic jej nie powiedziała o Johnie. Dlaczego tego nie zrobiła? Mogła ją przynajmniej jakoś ostrzec, jeśli nie zdobyła się na to, żeby przekazać tę rewelację wprost. Kiedy Rose dorastała, ciotka była jedyną osobą, do której zawsze mogła się zwrócić. Jedyną, która - w jej przekonaniu - naprawdę ją kochała, która była jej najbliższa. Dlatego bardzo bolesna była świadomość, że Amber ukrywała przed nią coś tak ważnego. Poczucie bliskości z Amber zniknęło. Teraz, zamiast żyć w świadomości, że ma kogoś, do kogo zawsze może się odwołać, Rose czuła się potwornie samotna. Logicznie rzecz biorąc, Rose potrafiła zrozumieć, że kiedy była dzieckiem, Amber nie mogła jej nic powiedzieć. Ale dlaczego nie zrobiła tego, kiedy Rose już dorosła? Widocznie jej ciotka uznała, że nie może jej zaufać. Ból i zdrada - jakże trudno znieść obydwie te rzeczy Rose bała się swojego ojca. Rozpaczliwie pragnęła, żeby ją kochał, ale on zawsze ją odtrącał. Czy naprawdę kochał matkę Johna? Czy odrzucał ją, bo w duchu pragnął syna, którego nie mógł mieć? Było tak wiele pytań, które chciała zadać, ale dla dobra Johna nie mogła tego zrobić. Byłoby wspaniale dorastać u boku Johna jako jego siostra. John był wymarzonym starszym bratem. Czy to możliwe, że instynktownie rozpoznała w nim swojego brata? A może on także chronił ją, ponieważ wyczuwał, że istnieje między nimi wyjątkowa więź? Ale John nie chciałby jej w roli swojej przyrodniej siostry Uważał się za Fittona Legha i był dumny z historii swojej rodziny oraz swojego nazwiska. Rose wiedziała, że gdyby miał wybierać między byciem synem lorda Fittona Legha a byciem synem ojca Rose, nie zawahałby się przez chwilę. Nie można go było za to winić. Lady Fitton Legh miała rację: dla dobra Johna nie wolno podawać w wątpliwość jego pochodzenia. Kolejna zdrada. Jeszcze jedno odrzucenie, nawet jeśli John nie był tego świadomy.
Odkąd Rose dowiedziała się, że John może być jej bratem, zmieniła zupełnie swój stosunek do niego. Jej dziewczęce zadurzenie i tęsknota za nim zostały bezpowrotnie zniszczone przez wstręt, jaki budziła w niej świadomość, że mogła żywić takie uczucia do kogoś tak blisko spokrewnionego. Teraz, zamiast żałować, że John ani razu nie wziął jej w ramiona i nie pocałował, cieszyła się, że tak się nie stało. Na samą myśl o tym, że mogło dojść między nimi do czegoś takiego, drżała z przerażenia. Na szczęście oszczędzono im podobnego okropieństwa i Rose była wdzięczna za to losowi. Czuła się jak ktoś, kto uniknął najstraszliwszego losu. Była przerażona, roztrzęsiona i słaba, ale jednocześnie odczuwała ulgę. I poprzysięgła sobie, że oboje nigdy nie dopuszczą, żeby coś takiego zagroziło im w przyszłości.
Rozdział 16 - Emerald, nigdy nie zgadniesz, czego dowiedziałam się wczoraj wieczorem na kolacji u Lucy Carstairs. Podobno książę Kentu spędza niemal każdy weekend w Yorkshire, gdzie odwiedza niejaką Katharine Worsley. To wszystko jest supertajne, nikt nie powinien się o tym oficjalnie dowiedzieć. Biedna Emerald, i pomyśleć, że łudziłaś się, iż książę może się w tobie zakochać. Nic dziwnego, że nie będzie go na twoim balu dziś wieczorem! Jest zbyt zajęty w Yorkshire. - Gwendolyn zachichotała ze złośliwą satysfakcją, przekazując Emerald tę sensacyjną wieść. Emerald kipiała w środku, ale nie zamierzała dać satysfakcji Gwendolyn, okazując swoje uczucia. Zmusiła się więc do uśmiechu i powiedziała beztrosko: - Och, tak, wiem wszystko o pannie Worsley. Książę wspominał mi o niej. - Ależ Emerald, przecież mieliście się pobrać - zaprotestowała Lydia. - Jak możesz pozwolić, żeby spotykał się z inną kobietą? - Może jego królewska wysokość nic nie wiedział o planach Emerald na przyszłość - zasugerowała Gwendolyn. - Cóż za szkoda, Emerald. Teraz nie zostaniesz już księżniczką. - Skąd ta pewność? Wiesz, Edward to nie jedyny książę na świecie - zauważyła oschle Emerald, mimo iż niepokój ściskał ją w żołądku. Jeżeli słowa Gwendolyn były prawdą - a Emerald wiedziała, że tak jest - to znaczyło, że zrobiła z siebie kompletną idiotkę i wkrótce wszyscy się o tym dowiedzą, za sprawą długiego języka Gwendolyn. Jeżeli było coś, czego Emerald nie potrafiła znieść, to właśnie być wystawioną na pośmiewisko. Mogła jedynie liczyć na jakiś cud, że Gwendolyn nie wypapla, iż Emerald przechwalała się swoimi planami poślubienia księcia Kentu. Ale na pewno nie będzie błagać, by tego nie robiła, bo Gwendolyn byłaby wtedy w siódmym niebie. Z trzech dziewczyn stojących razem w balowych sukniach najbardziej olśniewająca była, rzecz jasna, Emerald. Tradycją było, że debiutantki
wkładały na swój bal suknię w kolorze białym albo bardzo jasnym. Ponie waż jednak zarówno Lydia, jak i Gwendolyn miały białe stroje, Emerald wybrała srebrną gazę z jedwabnym spodem w kolorze lilaróż. Cekiny naszyte na sukni odbijały światło żyrandoli w sali balowej. - Mamusia uważa, że to na pewno będzie bal sezonu - powiedziała podekscytowana Lydia do Emerald. - Och, spójrz, jest i Dougie. Zanim Emerald zdążyła zareagować, Lyddy przywołała go machnięciem ręki, a potem przywitała się z nim wylewnie. - Och, Dougie, jesteś taki przystojny w tym wieczorowym stroju. Prawda, Emerald? Emerald już chciała otworzyć usta, żeby zaprzeczyć, ale wtedy, zaskoczona, zdała sobie sprawę, że Lydia ma rację. Rzeczywiście Dougie wyglądał przystojnie. - Byle głupek może sobie kupić modny garnitur - odpowiedziała - ale nie czyni go to wcale dżentelmenem. - Och, Emerald, to niesprawiedliwe - sprzeciwiła się Lydia, ale Dougie uśmiechnął się tylko i potrząsnął głową. - W porządku, Lyddy - zwrócił się do młodszej dziewczyny. - Nie zależy mi wcale na tym, żeby być dżentelmenem. - Pewnie dlatego, że nigdy nim nie będziesz - rzuciła Emerald. Dlaczego on sobie nie pójdzie? Nie mogła znieść tego, że stoi tu i góruje nad nią. Dougie też musiał przyznać, że Emerald wygląda oszałamiająco. Nie było cienia wątpliwości, czyj to bal, chociaż oficjalnie zaanonsowano wszystkie trzy dziewczęta. Dougiemu żal było Gwendolyn, która zdążyła już mu opowiedzieć, że Emerald nie zawsze była dla niej miła. - Emerald jest dzisiaj w wyjątkowo podłym nastroju - poinformowała go Gwendolyn, przyglądając się jej przebiegle. - Spodziewała się tu spotkać księcia Kentu. Chciała za niego wyjść, bo to uczyniłoby ją księżną, ale książę spotyka się z kimś innym. Emerald doszła do wniosku, że nie ma innej osoby, której nienawidziłaby bardziej niż Gwendolyn w tej chwili. Nawet Rose. - Wygląda na to, że książę postąpił roztropnie, nie pojawiając się tutaj odpowiedział beztrosko Dougie, ignorując Emerald, która wypuściła powietrze ze świstem.
- Słyszałaś, Emerald? - Gwendolyn triumfowała. - Dougie uważa, że książę ma rację, że nie chce się z tobą wiązać. Dougie ugryzł się w język. Ale było już za późno. Naprawdę to zrobił. Oczy Emerald lśniły w furii, kiedy patrzyła na twarze Dougiego i Gwendolyn. Lyddy, jak zawsze nieświadoma podtekstów w sytuacji, w której się znalazła, wtrąciła ze współczuciem swoje trzy grosze: - Emerald, to wielka strata, że książę nie przyszedł. Zwłaszcza że tak bardzo ci na nim zależało. Ale jest z nami Dougie i on może z tobą zatańczyć zamiast niego. Och! - Spojrzała na nich z ekscytacją. - Właśnie przyszło mi coś do głowy. Czy to nie byłoby romantyczne, gdybyście zakochali się w sobie i pobrali? Wtedy zostałabyś księżną, Emerald, i... - Wyjść za niego, tego australijskiego farmera? - W głosie Emerald zabrzmiała lodowata pogarda. - Nigdy Dougie miał już dość, w końcu cierpiała na tym jego duma. - Święta racja - zgodził się, celowo podkreślając swój australijski akcent. Nie ma takiej szansy, że mógłbym się jej oświadczyć. Nic dziwnego, że księcia tu nie ma. Nie mogę go za to winić. Facet, który ożeni się z Emerald, będzie musiał być zupełnym desperatem. Emerald obróciła się na pięcie i odeszła, zostawiając zasmuconą i zawstydzoną Lydię oraz chichoczącą Gwendolyn. - Emerald, chciałabym zamienić z tobą kilka słów. Emerald spojrzała na matkę, która czekała na dole schodów, aż Emerald wyjdzie ze swojej sypialni, gdzie paliła papierosa i poprawiała makijaż. Po nienaturalnie surowym tonie jej głosu Emerald domyśliła się, co ją czeka. Matka zaprowadziła ją do kącika w sali balowej, gdzie mogły porozmawiać na osobności, z dala od innych gości. - Co to za nonsens, który usłyszałam? Podobno przechwalałaś się, że wyjdziesz za księcia Kentu? Emerald wiedziała, na kogo zrzucić całą winę. - Pewnie Gwendolyn coś ci powiedziała, tak? - Emerald lekceważąco wzruszyła ramionami. - To był tylko żart, ale Gwendolyn się na nim nie poznała. Ona jest taka głupia.
- Być może, ale domyślasz się chyba, że taki żart mógł obrócić się przeciwko tobie, Emerald. A skoro już tu jesteś, chciałam ci przypomnieć, co mówiłam już wcześniej na temat twojego zachowania w stosunku do Dougiego. Twój brak uprzejmości wobec niego bardziej szkodzi tobie niż jemu. Wiesz o tym doskonale. I jeżeli nadal będziesz się tak zachowywać, nie zdziwię się, jeśli pod koniec sezonu zostaniesz uznana za jedną z najmniej popularnych debiutantek. Naprawdę mnie rozczarowałaś, Emerald. Kiedy dorastałaś, starałam się nauczyć cię, jak ważne jest okazywanie dobroci tym, którzy mają mniej od ciebie. - Masz na myśli nieustanne faworyzowanie Rose i użalanie się nad nią, jakby to ona była twoją córką, a nie ja? To tylko bękart wujka Grega i jego chińskiej dziwki. A ja jestem córką księcia. Jej matka zrobiła to po raz kolejny: sprawiła, że Emerald poczuła się mała i niewiele znacząca. Poniżyła ją. Ale ona jej pokaże, że może być lepsza od niej. Pokaże im wszystkim. Nie dając matce szans na odpowiedź, Emerald uniosła długą suknię i uciekła. W jej głowie kłębiło się tyle gniewnych myśli, że nie zauważyła Alessandra i prawie na niego wpadła. - Jesteś rozgniewana. O co chodzi? Co się stało? Emerald chciała go odepchnąć i wyminąć, lecz w ostatniej chwili zmieniła zdanie. Zatrzymała się i spojrzała na niego. Alessandro był od niej młodszy o rok i - pomimo swojej urody i książęcego statusu - pod wieloma względami niedojrzały. Jak podejrzewała Emerald, za sprawą swojej matki, która była w stosunku do niego nadopiekuńcza. W innych okolicznościach Emerald odprawiłaby go z kwitkiem, nie zastanawiając się nawet przez chwilę. Ale teraz przyszedł jej do głowy pewien pomysł. Postanowiła zemścić się na tych wszystkich ludziach, którym wydawało się, że mogą ją poniżać. - Nic się nie stało - odpowiedziała miękko, celowo spoglądając na niego w zmysłowy sposób. A potem dodała: - Nie teraz, kiedy jesteś w pobliżu. Widziała doskonale, jakie wywarła na nim wrażenie. Alessandro poczerwieniał na twarzy, przysunął się bliżej, wyciągnął dłoń i złapał ją za rękę, a potem delikatnie zacisnął ją w swojej.
Orkiestra przygotowywała się do zagrania pierwszego tańca - tego, który miała zatańczyć z księciem Kentu, chociaż jej matka oczekiwała, że zrobi to z Dougiem. Ale Emerald miała inny plan. - Zatańczysz ze mną? - spytała Emerald, przysuwając się bliżej, i uśmiechnęła się do niego prowokacyjnie, dotykając koniuszkiem palca jego ramienia. Rozbawiło ją to, kiedy zobaczyła, że Alessandro cały drży - Chcesz, żebym był twoim partnerem w pierwszym tańcu? - W głosie Alessandra słychać było ogromne podniecenie. - Tak, chcę, żebyś mi partnerował - zgodziła się Emerald, kładąc nacisk na słowo „partner". W tym momencie orkiestra zaczęła grać i Emerald wtuliła się w jego ramiona. Była córką księcia i najpiękniejszą dziewczyną na sali tego wieczoru. Zasługiwała na to, żeby ją oklaskiwano i adorowano. I tak będzie. Jej matka kazała jej tańczyć z Dougiem, bo jest nowym księciem. Ale teraz na pewno już tego nie zrobię, pomyślała z triumfem, kiedy w ramionach Alessandra minęła w tańcu Dougiego i swoją matkę. Parkiet powoli wypełniał się tańczącymi i Emerald celowo przytuliła się jeszcze mocniej do Alessandra. Wyczuła drżenie jego ciała i przeszyła ją kolejna fala triumfu. Była jeszcze dziewicą, ale nigdy nie pozwoli, żeby mężczyzna wiedział, że jest taka wrażliwa i uległa, bez względu na to, jak bardzo go pożądała. Za to biedny Alessandro nie był w stanie kontrolować się ani ukryć swoich uczuć. Emerald cieszyła się, że Alessandro ma na rękach rękawiczki, ponieważ domyślała się, że jego dłonie muszą być lepkie z podniecenia. Pragnął jej, a to przywróciło Emerald poczucie bezpieczeństwa. Oparła się o niego, przyciskając piersi do jego torsu, jednocześnie podnosząc rękę i głaszcząc go po karku. Słysząc wypowiedziane przez niego drżącym głosem słowo adorata* w innych okolicznościach, Emerald wybuchnęłaby śmiechem - Alessandro był taki zabawny i egzaltowany. Ale był też księciem z prawdziwego zdarzenia, następcą tronu w kraju, który kiedyś będzie należał do niego. Księciem, który mógł uczynić ją księżną. * Wł.: ukochana.
- Nie wolno ci mówić takich rzeczy. - Emerald zbeształa go lekko, starając się nadać swemu głosowi miękkie tony - Nic na to nie poradzę - odpowiedział Alessandro, ściskając ją kurczowo. - Jesteś moją ukochaną. Zakochałem się w tobie od pierwszego wejrzenia, ale aż do dzisiaj nie śniłem nawet, że wezmę cię w ramiona. Ależ skromne są jego sny, pomyślała z cynizmem Emerald, przyglądając mu się spod opuszczonych rzęs. Jej plany były o wiele ambitniejsze. Dougie stał i obserwował Emerald. Co ona tym razem wykombinowała? Wiedział, że jej matka będzie przerażona zachowaniem córki i tym, że otworzyła bal w ramionach kogoś innego, ale w gruncie rzeczy mało go to obchodziło. Właściwie odczuwał ulgę, że nie musi z nią tańczyć. Na pewno znalazłaby powody, aby go skrytykować. Przyglądając się jej teraz, kiedy minęła go w tańcu, wtulona w ramiona Alessandra, Dougie popatrzył na wyraźnie zadurzonego w niej młodzieńca i mruknął pod nosem: - Powodzenia, stary. Będzie ci ono potrzebne.
Rozdział 17 - Co się dzieje? I nie mów, że to nic takiego, bo widzę wyraźnie, że coś cię gryzie. Rose uśmiechnęła się nieśmiało do Josha. Siedzieli naprzeciwko siebie w kawiarni Kardomah, niedaleko domu handlowego Petera Jonesa, w jednym z niewielkich boksów z ciemnego, wypolerowanego na wysoki połysk drewna, przypominającego jej zawsze ławki w kościele. - Nie mogę ci powiedzieć - odparła Rose. - Ta sprawa dotyczy jeszcze kogoś i... - Ale nie wpadłaś? - spytał Josh, a kiedy Rose zamrugała oczami, nie rozumiejąc, o co mu chodzi, wyjaśnił: - Nie jesteś w ciąży? - Nie - odrzekła zgodnie z prawdą, chociaż ironia w jego głosie dotknęła ją i w oczach Rose pojawiły się łzy Josh sprawiał wrażenie zatroskanego i skrępowanego. W innych okolicznościach na widok tak wzruszającego zakłopotania Rose by się uśmiechnęła. - Masz... Chusteczka, którą Josh podał jej pod stołem, była śnieżnobiała i nienagannie wyprasowana. Josh mieszkał wprawdzie sam, ale pranie wciąż zanosił do matki. - Przepraszam - powiedziała Rose, wycierając oczy. - Chodzi o to... To boli, gdy dowiadujesz się o czymś ważnym, a potem okazuje się, że osoba, która wiele dla ciebie znaczyła i której zawsze ufałeś, wiedziała wcześniej o tej sprawie i nie powiedziała ci o niej... - Zycie bywa okrutne, Rosie, ale musisz być dzielna. - Nienawidzę się za to, jak wyglądam. Tego, że jestem „inna". Gdybym odziedziczyła wygląd po ojcu, a nie po matce... - Łzy znów napłynęły jej do oczu. - Daj spokój, dość już tych głupstw! - zbeształ ją delikatnie. - Jesteś przepiękną dziewczyną, Rosie. Prawdziwą pięknością.
- Jestem inna. Jestem... - Wyjątkowa - zapewnił ją Josh. - Na tym właśnie polega „inność". Ty i ja - oboje jesteśmy inni, i to się liczy. Ważniejsze niż cokolwiek innego, ponieważ kiedy jesteś inna, masz coś, czego innym ludziom brakuje. Otrzymałaś więcej niż oni. Przynajmniej ja to tak widzę. I ty też powinnaś - dodał, zapalając się. - Wóz albo przewóz, Rosie. Możesz pozwolić, żeby średniacy ciągnęli cię w dół i kopali w tyłek, albo możesz wstać, uśmiechnąć się i przysiąc sobie, że któregoś dnia to ty skopiesz im tyłki. Ja wiem, którą z tych dróg chcę pójść. Nie ma prawa, które by nam tego zabraniało. Rose spróbowała się uśmiechnąć. Josh starał się ją tylko rozweselić, ale w jego wypadku chodziło o coś innego. Był Żydem, i choć wielu ludzi było wrogo nastawionych do jego nacji, stanowił przynajmniej część jakiejś wspólnoty. W Londynie funkcjonowała duża diaspora żydowska. No i Josh miał rodzinę - prawdziwą rodzinę. A Rose była zupełnie inna. Nie pasowała nigdzie - ani do rodziny swojego ojca, ani do społeczności chińskiej w Londynie - ponieważ nie była ani Brytyjką, ani Chinką. Prześladowały ją okrutne słowa Cassandry i rewelacje, które przed nią odkryła. Cassandra była tak pewna, wręcz święcie przekonana, że mroczny sekret był znany Rose od zawsze. - Zawsze uważałam, że Amber powinna ci była o tym powiedzieć -mówiła Cassandra. - Wciąż jej powtarzałam, że można ci zaufać, ale widocznie Amber miała na ten temat inne zdanie. W końcu Greg był jej bratem, a poza tym ona ma swoje dzieci, o których powinna myśleć -i o sobie. Czy Cassandra miała rację? Tego Rose nie wiedziała. Wiedziała tylko, że czuje się strasznie samotna i zagubiona. Nie potrafiła już odnaleźć się w towarzystwie Amber i dla własnego dobra - i dobra Johna - unikała jej. Byłaby taka dumna, gdyby mogła publicznie ogłosić, że John jest jej bratem. Co dziwne, miłość, jaką go teraz darzyła, wydawała jej się o wiele bardziej właściwa niż wcześniejsze uczucie, które było tylko szczenięcym zadurzeniem. Ale jak powiedziała jego macocha, John nie czułby żadnej dumy, gdyby okazało się, że Rose jest jego przyrodnią siostrą. Nie zależałoby mu na takim pokrewieństwie. Byłby raczej przerażony i zawstydzony, gdyby się o tym dowiedział.
- Nie mogę znieść myśli o naszym rozstaniu. Kiedy wrócę do swojego kraju, codziennie będę żałował, że nie jestem przy tobie. Zrobiłbym wszystko, żebyśmy tylko mogli być razem. - Alessandro był bliski łez. Z kolei Emerald trzymała uczucia pod kontrolą i koncentrowała się na czymś znacznie ważniejszym niż rozpacz Alessandra. To ona zaproponowała, żeby spotkali się w Hyde Parku, w jednym z niewielu miejsc, w których mogli liczyć na odrobinę prywatności. Od dnia, w którym odbył się bal Emerald, spotykali się niemal codziennie. Głównie za sprawą Emerald, której zawsze udawało się znaleźć jakieś miejsce, w którym mogli spędzić choć kilka minut na osobności. A wszystko to miało na celu rozpalenie w Alessandrze jeszcze większej namiętności. Wczoraj jednak Alessandro powiedział, że jego matka zamierza wezwać kogoś z Lauranto, kto mógłby eskortować go z powrotem do jego rodzinnego księstwa, ponieważ jej zdaniem Alessandro spędził już zbyt wiele czasu z dala od domu. Sama natomiast musiała jeszcze zostać w Anglii przy umierającej kuzynce. Od samego początku Emerald zauważyła, że Alessandro podziwia swoją matkę, a ona kontroluje go niemal całkowicie. Alessandro z typową dla siebie naiwnością wyznał jej, że matka nie jest zadowolona z powodu nadmiernej swobody, jaką cieszył się w Londynie. - Biedna mamusia, tak się o mnie martwi - zwierzył się Emerald. -Wolałaby być ze mną, ale oczywiście nie może zostawić swojej kuzynki. - Rzeczywiście, święta z niej kobieta - zadrwiła słodko Emerald. -Z chęcią bym ją poznała. Reakcja Alessandra na jej propozycję była dokładnie taka, jak Emerald się spodziewała. Alessandro wił się jak piskorz, a nawet oglądał się przez ramię, w obawie, że w każdej chwili może się tam pojawić jego matka. - To prawda, co mówisz. Moja matka jest święta - potwierdził - ale nie przywykła do zasad rządzących londyńską społecznością. - Och. Co masz na myśli? - zainteresowała się Emerald. Alessandro wydawał się zakłopotany.
- No cóż, z trudem przychodzi jej zaakceptowanie... To znaczy, dziewczyny u nas w Lauranto nie cieszą się taką swobodą, jak ich rówieśniczki w Londynie, jesteśmy krajem katolickim. - O Boże - odparła Emerald z fałszywą troską w głosie. - Ufam, że ja przypadnę jej do gustu, Alessandro. Tak bardzo chciałabym, żeby mnie polubiła. - Ależ oczywiście, że cię polubi - zapewnił ją Alessandro. Kiedy Emerald pomyślała o matce Alessandra, przypomniało jej się, że chciała się jeszcze czegoś dowiedzieć. - Najdroższy - zagadnęła go najsłodziej, jak tylko potrafiła, biorąc Alessandra za rękę - mam nadzieję, że matka nie odsyła cię do domu z mojego powodu? Sam powiedziałeś, że może mieć problem z zaakceptowaniem mnie i... - Och, nie, to nie ma nic wspólnego z tobą. Ona nawet nie wie, że się z tobą spotykam - odparł Alessandro. Emerald ścisnęła go mocniej za rękę, skrywając przed nim swoje prawdziwe uczucia. Wiedziała doskonale, że nie przypadłaby do gustu matce Alessandra. Księżna tak bardzo kontrolowała życie swojego syna, że z pewnością dobierała mu także przyjaciół. - Oczywiście nie oznacza to, że nie zamierzałem jej o tobie powiedzieć dodał Alessandro. - Myślisz, że mnie polubi? - Oczywiście - przytaknął Alessandro. - Nie tylko polubi, ale i pokocha. Tak jak ja. Emerald zbliżyła się do niego. Majowe słońce grzało tak mocno, że Emerald mogła włożyć zapinaną bawełnianą sukienkę z wyszywanymi wielkimi słonecznikami. Rozpięła kilka górnych guzików, żeby odsłonić przed nim zarys swoich ponętnych piersi. Uśmiechnęła się z satysfakcją, kiedy zobaczyła, że Alessandro nie spuszcza oczu z jej odkrytego dekoltu. - Nie patrz tak na mnie, najdroższy, bo jeszcze przyjdzie mi do głowy coś nieprzyzwoitego - powiedziała do niego kusząco. - Tak bardzo cię kocham, że nie mogę znieść myśli o naszym rozstaniu powtórzył Alessandro z uczuciem.
- Och, Alessandro... - Dotarli do odległego zakątku parku, zasłonięci krzewami przed wzrokiem niepowołanych osób. Emerald zatrzymała się, odwróciła się do Alessandra i zarzuciła mu ręce na szyję. - Błagam, pocałuj mnie, najdroższy - poprosiła, unosząc głowę i zapraszając go wzrokiem. Alessandrowi nie trzeba było dwa razy powtarzać. Chwilę później tulił ją do siebie, zasypując pocałunkami. - Kocham cię. Jesteś całym moim życiem, moją duszą. Zrobię dla ciebie wszystko... Jesteś dla mnie wszystkim. - Pełnym namiętności deklaracjom Alessandra towarzyszyły równie namiętne pocałunki. Emerald stłumiła w sobie niecierpliwość. Decyzja matki Alessandra odesłania go do domu nie pozostawiała jej zbyt wiele czasu na zrobienie tego, co musiała. Ten przeklęty Australijczyk był już wszędzie traktowany jako prawowity spadkobierca jej ojca - nie tylko akceptowany, ale także kokietowany, zwłaszcza przez matki debiutantek. To oznaczało, że Emerald nie tylko nie zostanie jej królewską wysokością księżną Kentu, ale też na zawsze pozostanie w cieniu jakiejś dziewczyny, z którą w końcu ożeni się Dou-gie. A Emerald wiedziała, że Australijczyk zrobi to choćby po to, żeby jej dopiec. Jako niezamężna córka księcia zostanie usunięta w cień, podczas gdy jego żona - nowa księżna - ukradnie jej tytuł i pozycję. Na samą myśl o tym Emerald zakipiała z gniewu i urazy. Musi poślubić kogoś wyjątkowego, żeby utrzeć nosa Gwendolyn i wznieść się wysoko ponad swoją matkę oraz przyszłą księżnę Lenchesteru. Tym kimś będzie Alessandro. Co prawda był cudzoziemcem, a cudzoziemcy nie cieszyli się najlepszą opinią jako kandydaci na męża, ale był także księciem - i to następcą tronu. Wystarczy spojrzeć, jakiego zamieszania narobiła Grace Kelly, wychodząc za mąż za księcia Rainiera! Jak przystało na następcę tronu, od Alessandra będzie się wymagać, żeby ożenił się i spłodził potomków, więc dlaczego miałby jej odmówić? Przecież ją kochał. Bez przerwy to powtarzał. Wreszcie Alessandro przestał ją całować i Emerald delikatnie odsunęła się od niego. Była zadowolona z siebie i tego, co osiągnęła. Musiała jeszcze tylko nakłonić Alessandra, by się jej oświadczył. Dlatego właśnie zaproponowała tę randkę w parku. Cieszyła się też, że jak do tej pory udało
jej się zmusić księcia, by zachował powściągliwość. Wiedziała, że tych parę pocałunków, na które mu pozwoliła, tylko spotęgowały jego uwielbienie dla niej. Ale Emerald nie była głupia. Namiętne pocałunki i deklaracje dozgonnej miłości to nie to samo co oświadczyny. Instynktownie wiedziała, że dla matki Alessandra nie jest idealną kandydatką na żonę dla jej syna. Musiała więc upewnić się, że Alessandro poprosi ją o rękę - i to publicznie - zanim powie o tym księżnej. Zazwyczaj Emerald nie zawracała sobie głowy takimi zawiłościami. To inni stawali na głowie, żeby zyskać jej przychylność, a nie na odwrót. Ale prawda była taka, że zaczął jej się palić grunt pod stopami, a jej duma tylko potęgowała desperację. Myślała, że jej debiutancki bal będzie wieczorem triumfu, po którym nastąpi ogłoszenie jej zaręczyn z księciem Kentu. Teraz zmuszona była przyznać, że mocno się przeliczyła i musi jakoś wybrnąć z tego, nie tracąc twarzy. Musi zapewnić sobie partię sezonu. A to oznacza tylko jedno - ślub z Alessandrem. Nie pozwoli, żeby Gwendolyn i ten Australijczyk szydzili z niej. Emerald spędziła wiele godzin na rozmyślaniach o swojej sytuacji. Nakłonienie Alessandra do oświadczyn nie powinno stanowić problemu, ale będzie jeszcze musiała zmierzyć się z jego matką. W końcu Emerald wpadła na genialny pomysł. Czytała kiedyś w gazecie o pewnej kobiecie z wyższych sfer, która uciekła do Gretna Green, by tam potajemnie wyjść za mąż. Emerald od razu uznała, że byłoby to idealne rozwiązanie jej problemu - oczywiście im wcześniej, tym lepiej. - Nie mogę się oprzeć miłości do ciebie - wyznał jej Alessandro - ale w domu czekają na mnie obowiązki. Emerald wiedziała, że nie może już dłużej zwlekać. - O wiele łatwiej przyszłoby ci uporać się z tymi obowiązkami, gdybyś miał żonę - zasugerowała pewnym siebie tonem, przysuwając się bliżej do niego. Alessandro westchnął. - Mama też mi to często powtarza. Mając w pamięci, co stało się z moim ojcem, chce, żebym jak najszybciej wywiązał się z dynastycznego obowiązku i spłodził następcę tronu.
Emerald ujęła jego dłoń i powiedziała głosem pełnym uniesienia: - jako dziewczyna, którą kochasz i która kocha ciebie, niczego bardziej nie pragnę, jak tylko pomóc ci spełnić ten obowiązek jako twoja żona. Alessandro ścisnął ją za rękę. - Gdyby to tylko było możliwe - rzekł drżącym z emocji głosem -byłbym najszczęśliwszym mężczyzną na świecie. - Oczywiście, że to możliwe - odparła stanowczo Emerald. - Przecież tak bardzo się kochamy - Ale moja matka... Emerald wyczuła pismo nosem i postanowiła zaraz wybić Alessandro-wi wątpliwości z głowy. - Twoja matka cię kocha - sam mi to nieraz mówiłeś - i pragnie twojego szczęścia bardziej niż czegokolwiek na świecie. Wiem to, bo kiedy sama będę miała dzieci - synów - będę czuła to samo. A poza tym co mogłoby stanąć na przeszkodzie naszemu małżeństwu? Emerald widziała, że Alessandro się waha. Skupiła się więc na tym, żeby sprawiać wrażenie bezbronnej - sztukę tę opanowała jeszcze jako dziecko. Jej dolna warga zadrżała, a w oczach pojawiły się łzy. Lekko chropawym głosem błagała go: - Przecież kochasz mnie, tak jak mówiłeś, prawda? Nie zniosłabym, gdybyś mnie nie kochał. Bo ja kocham cię do szaleństwa. - Oczywiście, że cię kocham. Emerald odetchnęła z ulgą. Jeszcze chwila i będzie po wszystkim. - I chcesz się ze mną ożenić? Poczuła w jego głosie wątpliwość. - No... Nie było czasu na wahanie. Tuląc się do jego piersi, Emerald złożyła na jego policzku łzawy pocałunek, szlochając przy tym: - Wiem, że mnie kochasz. Och, to takie cudowne. Dzięki tobie, Alessandro, spełnił się mój sen. To akurat była prawda. No, prawie. - Obiecuję ci, że będę najlepszą żoną, jaką tylko mógłbyś sobie wymarzyć. Dam ci wielu cudownych synów, a twoja matka będzie taka radosna, widząc cię szczęśliwym u mego boku, że pokocha mnie tak, jak ja będę
kochać ją. Och, nie mogę się już doczekać, aż się pobierzemy Nie mogę się doczekać... - powtórzyła, jeszcze milszym i bardziej seksownym głosem, celowo ocierając się o niego swoim powabnym ciałem. Jak mógłby się jej oprzeć? Kiedy Alessandro deklarował swoją namiętną miłość do niej, mówił prawdę. Był w niej zadurzony i całkowicie zaślepiony Chroniony przed realiami tego świata przez nadopiekuńczą i dominującą matkę, nic nie wiedział na temat takich dziewczyn jak Emerald. 1 trudno się dziwić, skoro jego matka dołożyła wszelkich starań, żeby żadnej nie poznał. Teraz, kiedy trzymał Emerald w ramionach i zachowywał się w tak nietypowy sposób, jego serce przepełniała miłość, a ciało tężało z tęsknoty. - Tak bardzo pragnę być z tobą - szepnęła mu Emerald. - Ale to niemożliwe, dopóki się nie pobierzemy. Musisz byc silny za nas oboje, mój najdroższy Alessandro, bo ja nie znajduję w sobie takiej siły Czy powinna mu się oddać i wykorzystać to potem jako dodatkowy środek nacisku? A może to prawda, że kiedy pozwolisz chłopakowi „to" zrobić, uzna, że jesteś łatwa i nie będzie cię już chciał? Emerald nie była przygotowana na takie ryzyko. Wyślizgując się z ramion Alessandra równie szybko, jak się w nich znalazła, Emerald zażądała: - Oczywiście będziesz musiał odwiedzić moją matkę, żeby poprosić o moją rękę. Alessandro zwiesił głowę. - O co chodzi? Co się stało? - spytała Emerald. Doskonale wiedziała, o co chodzi, ale wolała udawać zdumioną. - Chcę się z tobą ożenić. Moje serce od zawsze należy do ciebie. Ale obawiam się, że nie możemy tego zrobić. - Nie możemy? Chociaż tak bardzo się kochamy? Kto mógłby być tak okrutny? Nie pozwólmy, żeby nas rozłączono, Alessandro. Umrę bez twojej miłości. Jesteś teraz moim życiem. - A ty moim. - Alessandro był bliski łez. - Musimy być razem. Musimy się pobrać potajemnie. Kiedy już to zrobimy, inni będą musieli to uszanować.
- To niemożliwe... - Ależ tak. - Emerald nie dała mu dojść do słowa. - W Szkocji jest takie miejsce, które nazywa się Gretna Green, i tam uciekają ludzie, którzy chcą się pobrać w tajemnicy W oczach Alessandra pojawił się strach. - Nie możemy... - Wręcz przeciwnie - zapewniła go Emerald. - Zajmę się wszystkim. Ty musisz tylko powiedzieć matce, że zatrzymałeś się u przyjaciela. Na pewno nie będzie się sprzeciwiać, skoro jest taka zajęta pielęgnowaniem kuzynki. - Nie pozwoli mi na wyjazd. Emerald, przeklinając pod nosem swoją niedoszłą teściową, wiedziała, że Alessandro mówi poważnie. - Alessandro, jesteś mężczyzną, nie dzieckiem. Następcą tronu. Jak chcesz kiedyś rządzić krajem, skoro pozwalasz, by matka rządziła tobą? -spytała Emerald, celowo raniąc jego męską dumę. - Ona obawia się o moje bezpieczeństwo. To jest silniejsze od niej. Nieustannie się o mnie martwi. - Oczywiście, że nie chcemy jej martwić - przytaknęła Emerald. Z pewnością nie chciała, żeby jego matka się wtrąciła i odwiodła Alessandra od małżeństwa z nią. Dlatego właśnie zaproponowała Alessandrowi potajemny ślub. Słysząc to, Alessandro jakby trochę się uspokoił. - Powiem jej, że chcę się z tobą ożenić. Kiedy cię pozna, na pewno cię pokocha, tak jak ja. - A jeśli jej kuzynka umrze? Czy twoja matka nie będzie chciała wziąć udziału w pogrzebie? To znaczy, że będziemy musieli czekać w nieskończoność, zanim się pobierzemy A tego nie zniosę. Alessandro, chcę, żebyśmy byli razem już teraz. Teraz i na zawsze. Jeśli uciekniemy, możemy się pobrać od razu. Pomyśl, jak będzie cudownie. Wiem, że twoja matka poczuje się zawiedziona, może nawet trochę zła - tak jak moja matka - ale wiem też, że gdy zobaczą, jak nam razem dobrze i że jesteśmy dla siebie stworzeni, obydwie będą równie szczęśliwe jak my Wiem, że wielu dziewczynom zależy na uroczystym ślubie, ale ja chcę tylko być twoją
żoną, tak szybko, jak to możliwe. - To akurat była prawda, poza tym i tak może urządzić wystawne przyjęcie weselne, kiedy już się pobiorą. - Zamiast mówić to twojej matce osobiście, możesz jej wysłać list, kiedy wyjedziemy z Londynu. Napiszesz w nim, że zamierzasz odwiedzić przyjaciela ze szkoły Alessandro w dalszym ciągu nie wyglądał na przekonanego, dlatego Emerald dodała: - Kiedyś powiedziałeś, że odkąd przyjechałeś do Londynu i tak rzadko ją widujesz, ponieważ twoja matka spędza większość czasu z umierającą kuzynką. - Tak, to prawda. - Widzisz, to będzie proste. Musisz tylko jej napisać, że przyjaciel ze szkoły zaprosił cię do swojej rodzinnej posiadłości. Pomogę ci napisać ten list. Och, mój kochany, najdroższy Alessandro. Będzie nam razem wspaniale - powiedziała Emerald, zmieniając taktykę. - Wyobraź sobie nas żyjących razem pod wspólnym dachem, czekających na ślub, a potem wracających do Londynu, żeby wszystkich o tym powiadomić. Ależ to będzie ekscytujące. Zorganizujemy wielkie przyjęcie, a ja zostanę po raz drugi zaprezentowana na dworze, gdyż taki jest przyjęty zwyczaj, kiedy debiutantka wychodzi za mąż. Księżna Emerald. Och, nie mogę się już doczekać. W istocie, Emerald nie zamierzała czekać czy dawać Alessandrowi czas na rozmyślenie się. Im szybciej znajdą się w Gretna Green, tym lepiej. Alessandro był bezbronny. Nie umiał znaleźć logicznych argumentów przeciw takiemu rozwiązaniu. Emerald już podjęła decyzję, a on kochał ją zbyt mocno, żeby się sprzeciwić. Poza tym za każdym razem, kiedy powiedział coś, co mogłoby sugerować, że nie podziwia jej ani nie kocha, Emerald wybuchała płaczem, a to było dla niego nie do zniesienia. Emerald powiedziała mu, że nie może jej zawieść, ponieważ jeśli to zrobi, będzie oblegać jego apartament w hotelu Savoy i do końca życia prześladować go za złamanie jej serca. Alessandro złożył solenną obietnicę, że nie zawiedzie Emerald. Kochał ją i to nigdy się nie zmieni.
Rozdział 18 Elli było gorąco i czuła się zakłopotana. Jak długo jeszcze Oliver Charters tutaj będzie? Zawsze robiła wszystko, żeby go unikać, słysząc, że ma wpaść do redakcji „Vogue'a". Gdy tylko ją zobaczy, znowu zmierzy ją spojrzeniem, od którego Ella czuła się taka... skrępowana, zła i roztrzęsiona w sposób, którego bardzo nie lubiła. - Ello, mam dla ciebie pewne zadanie. Dopiero na ulicy Ella uświadomiła sobie, że w tym pośpiechu, chcąc jak najszybciej spełnić prośbę swojej szefpwej, a przy tym uciec z biura i uniknąć spotkania z Oliverem, zostawiła pigułki odchudzające w szufladzie w biurku. Ogarnęła ją nagła panika. Potrzebowała tych pigułek, nienawidziła rozstawać się z nimi. Bała się, że bez nich najdzie ją ochota, żeby coś zjeść, i wtedy znowu przy tyje. W głowie dudniło jej z bólu, czuła się źle, nerwy miała w strzępach, ale nadal traciła na wadze. Kiedy wcześniej w tygodniu odwiedziła doktora Williamsona, ten pogratulował jej zrzucenia ponad dwunastu kilogramów, a potem przepisał nową receptę. Ella miała nadzieję, że Laura Harbold - modelka, która naśmiewała się z niej razem z Oliverem - przyjdzie na sesję zdjęciową, tak żeby Ella mogła zobaczyć, czy osiągnęła już swój cel i waży teraz mniej niż ona. Nie zrezygnuje z diety, dopóki tak się nie stanie. Promienie porannego słońca wpadały przez wysokie okna, tworząc złotą kałużę tuż przed ołtarzem. Emerald czuła jego ciepło na twarzy Przez cały pobyt w Gretna Green Alessandro narzekał, że jest zimno i nigdy nie przestaje padać. Dlatego dziś rano, kiedy wyszło słońce, Emerald powiedziała mu, że to dobry znak dla ich małżeństwa. Mały kościółek z kamienia był pusty - nie było w nim ani wiernych, ani gości ślubnych. A wikariusza nie interesowała historia nowożeńców, którzy za chwilę mieli wstąpić w święty związek małżeński.
Słuchając, jak ksiądz intonuje pieśń na rozpoczęcie mszy ślubnej, Emerald spoglądała pogardliwie na Alessandra. Sama musiała wszystko zorganizować. Gdyby zostawiła to na głowie Alessandra, do żadnego ślubu by nie doszło. Przez całą podróż pociągiem na północ Alessandro panikował, że jego matka odkryje kłamstwo o wizycie u przyjaciela i powstrzyma ich. Ostatnie trzy tygodnie, spędzone w jakimś obskurnym pensjonacie, naturalnie w osobnych pokojach - Emerald nie chciała, żeby Alessandro rozmyślił się, gdy już dostanie to, na czym tak mu zależało - były dla Emerald prawdziwą katorgą. Nie miała nic do roboty, poza czytaniem książek i chodzeniem na długie spacery Ale teraz nadszedł wreszcie upragniony koniec. To jej powinno być przykro, a nie Alessandrowi. Nie miała nawet na sobie sukni ślubnej z prawdziwego zdarzenia, nie mówiąc już o klejnotach rodzinnych czy woal-ce. Chociaż trzeba przyznać, że jej długa, wieczorowa suknia w kolorze kremowym z koronkowym wykończeniem u góry wywoływała okrzyki zachwytu wśród miejscowych, którzy widzieli ich wchodzących do kościoła. Emerald musiała wręczyć właścicielowi pensjonatu dwadzieścia funtów, żeby znalazł jej dwóch świadków. Alessandrowi trzęsły się ręce, kiedy wsuwał obrączkę na palec Emerald. Ta obrączka należała kiedyś do jej prababki, która zostawiła ją Emerald razem z resztą swojej biżuterii. - Może pan pocałować pannę młodą. Alessandro drżał od stóp do głów, a oczy miał mokre od łez. Emerald popatrzyła na niego z niecierpliwością. Czasami zachowywał się jak małe dziecko. Ale to wszystko się zmieni, kiedy już będą małżeństwem. Emerald chciała za męża prawdziwego mężczyznę, a nie chłopca, który bał się własnej matki. Ale teraz była przynajmniej księżną Emerald di Lauranto. Emerald uśmiechnęła się pod nosem. Jej rozdrażnienie nagle znikło. - Mój najdroższy Alessandro - wyszeptała. - Mój mąż. To zakończeniu ceremonii ślubnej Emerald i Alessandro nie zamierzali zostać w Gretna Green ani chwili dłużej. Emerald zameldowała ich w luksusowym hotelu w Edynburgu.
- Powinniśmy wracać do Londynu - powiedział Alessandro, pakując się sam, bo zgodnie z instrukcjami Emerald zostawił swojego osobistego służącego w Londynie. - Mama będzie się martwić. Jeszcze nigdy nie rozstawałem się z nią na tak długo. - Nie bądź niemądry. Jesteś teraz żonatym mężczyzną. A poza tym twoja matka myśli, że jesteś u przyjaciela. Na pewno chcesz mieć mnie tylko dla siebie i miesiąc miodowy z prawdziwego zdarzenia, nieprawdaż? szepnęła mu sugestywnie do ucha Emerald. Oczywiście Emerald jak zwykle postawi na swoim. Późnym popołudniem wyjechali z dworca Waverley taksówką, która miała ich zabrać do hotelu. Edynburg bez wątpienia nie jest Londynem, ale przynajmniej są tu jakieś sklepy - pomyślała Emerald, kiedy jechali w dół Princes Street. - Mam nadzieję, że twój zamek w Lauranto nie wygląda równie ponuro jak ten - zwróciła się do Alessandra, spoglądającego, tak jak i ona, na zamek górujący nad miastem. Teraz, gdy byli już małżeństwem, rozdrażnienie i niecierpliwość, które Emerald czuła do Alessandra, zaczynały powoli ustępować radości. Obsługa w wielkim hotelu w stylu edwardiańskim traktowała ją z takim szacunkiem, że humor Emerald jeszcze się poprawił. Do tego stopnia, że kiedy w końcu znaleźli się sami w okazałym apartamencie, była już w siódmym niebie. To, co wiązało się z małżeństwem od strony czysto fizycznej, nie napawało Emerald strachem ani nawet niepokojem. Namiętne pocałunki, które wymieniali między sobą w czasie „zalotów", wzbudziły w niej apetyt na seks i wzmocniły jej przekonanie, że jest to coś, co na pewno sprawi jej wielką przyjemność. Ulga, że mieli już za sobą wszystkie trudy i niedogodności, jakie wiązały się z pobytem w Gretna Green, a także świadomość, że jest już prawowitą żoną Alessandra, sprawiły, że Emerald była gotowa na poznanie i nacieszenie się intymnością, na jaką pozwalało bycie w związku małżeńskim z mężczyzną. Prawdę mówiąc, nie tylko była gotowa, ale także miała na to wielką ochotę.
Jednak Alessandro miał na głowie inne problemy. - Muszę zaraz zadzwonić do mamy i poinformować ją o naszym małżeństwie. Emerald popatrzyła na niego, z trudem ukrywając irytację. Alessandro był takim przystojnym chłopcem - o wiele przystojniejszym niż książę Kentu i inni młodzi mężczyźni, których Emerald spotykała w swoich kręgach towarzyskich. Lyddy mogła sobie chichotać do woli, twierdząc, że ten Australijczyk jest taki wysoki, silny i bardzo przystojny, ale Emerald doszła do wniosku, że w żadnym wypadku nie mogłaby uznać tego prymitywnego gbura za atrakcyjnego mężczyznę. Złowiła już swojego księcia, teraz musiała go jeszcze ze sobą związać. Emerald spojrzała na męża badawczo. Alessandro ją uwielbiał, a Emerald zależało, by ten stan rzeczy nie uległ zmianie. I wiedziała, jak to zrobić. Zdjęła kapelusz i płaszcz, a potem buty i położyła się na łóżku. Wyciągając ramiona, rozkazała miękkim głosem: - Chodź do mnie. Z początku Alessandro tylko popatrzył na nią tępym wzrokiem, ale kiedy Emerald spojrzała na niego znacząco spod opuszczonych rzęs, na twarz Alessandra wystąpił rumieniec. - Od kilku godzin jesteśmy już małżeństwem - Emerald zrobiła nadą-saną minę - a ty jeszcze nawet nie pocałowałeś mnie jak należy. Alessandro natychmiast zapomniał o matce i podszedł do łóżka. W pośpiechu zaczął szarpać się ze sznurówkami. Emerald wybuchnęła triumfalnym śmiechem. Nie będzie żadnych telefonów do jego matki, dopóki ja tak nie zdecyduję - ucieszyła się, siadając na brzegu łóżka, żeby go pocałować, i napawając się uczuciem, jakie wywoływało w niej drżące ciało Alessandra w jej ramionach. - Przepraszam... Tak mi przykro... - Piętnaście minut później Alessandro prawie płakał ze wstydu, starając się jednocześnie zapanować nad przyspieszonym oddechem. Powodem jego rozpaczy - i rozdrażnienia Emerald - była wilgotna plama na spodniach, widoczny dowód braku kontroli nad własnym pożądaniem, zanim jeszcze przystąpił do skonsumowania małżeństwa.
Emerald pomyślała, że właściwie powinna być usatysfakcjonowana, mając Alessandra w garści. Wystarczyło tylko, że go pocałowała i sięgnęła ręką do jego spodni, wyczuwając sztywny członek, wypychający mu spodnie. Alessandro z kolei bawił się jej piersiami, odrywając wcześniej w pośpiechu jeden z guzików przy jej bluzce. Wtedy Emerald szepnęła mu zachęcająco do ucha: - Jeśli chcesz, możesz je pocałować. Podniecenie, jakie temu towarzyszyło, spowodowało, że twarz Alessandra wykrzywiła się w grymasie, a chwilę później nabrzmiały penis, którego ściskała Emerald, eksplodował okropną, lepką cieczą, która zostawiła ślad na jego spodniach. A to ci historia - stwierdziła Emerald. Jeżeli ktoś tu miał być niezadowolony, to raczej ona. W końcu to ona pozostała niezaspokojona i w głębi ciała czuła teraz lekkie pragnienie. Sfrustrowana, przymiliła się do Alessandra: - Nie przejmuj się, po prostu spróbujemy jeszcze raz, dobrze? Alessandro natychmiast przestał płakać. Przytulił ją mocno do siebie i powiedział głosem drżącym z emocji: - Jestem szczęśliwy, że udało mi się zdobyć miłość tak idealnej kobiety Kocham cię. Uwielbiam cię. Jesteś moją żoną. Dla ciebie dam sobie z tym radę, przysięgam. Twoja uroda i moja miłość do ciebie obezwładniły mnie i zawstydziły. Powiedz, że mi wybaczysz. - Oczywiście, że ci wybaczam - zapewniła go słodkim tonem Emerald, ale w jej oczach widać było błysk determinacji. - W końcu mamy mnóstwo czasu, zanim przebierzemy się do kolacji. Emerald przyglądała się sobie w bogato zdobionym lustrze, wiszącym nad wielką wanną na nogach, z której przed chwilą wyszła. Podziwiała jedwabistą, bladą skórę i krągłości własnego ciała. Jej sutki były wciąż lekko naprężone. Ścisnęła je kciukiem i palcem wskazującym i natychmiast przeszył ją dreszcz rozkoszy. Zostawiła Alessandra śpiącego w łóżku, po tym jak w końcu udało mu się ją rozdziewiczyć. Na widok kilku plam krwi, które znaczyły drogę do bastionu jej cnoty, a dla niej oznaczały wejście w świat kobiecości,
Alessandro załkał. Ale Emerald zlekceważyła ten pokaz jego uczuć. Jego penetracja prawie w ogóle nie bolała, chociaż Emerald nie zamierzała mu tego mówić, bo Alessandro strasznie to przeżywał i nie przestawał nazywać jej swoją ukochaną i swoim aniołem; przysięgał jej także wieczne oddanie. W lustrze odbijały się jej piersi o idealnym kształcie łzy, teraz z większymi i bardziej sterczącymi sutkami. Głęboko w niej pulsowało niezaspokojone pragnienie, drażniące ją, a jednocześnie osłabiające. Emerald sięgnęła w dół i przebiegła dociekliwym palcem po swoich miękkich, ciemnych włosach łonowych, rozdzielając wciąż nabrzmiałe wargi sromowe. Pragnienie wzmogło się i wyostrzyło. Nagle Emerald znalazła się w szponach pożądania. W zaciszu hotelowej łazienki Emerald zrzuciła płaszcz kąpielowy i położyła się na podłodze. Jedną ręką ściskała pierś, a drugą eksplorowała i miarowo pieściła się w środku, dostosowując się do przyspieszającego tętna wewnętrznego pragnienia. Oddychała szybko i płytko. Jej plecy wygięły się w łuk, a nogi mimowolnie rozwarły. Tak... o to chodziło... to właśnie to miejsce. Jej palec poruszał się coraz szybciej. Emerald zamknęła oczy, żeby zapaść się jak najgłębiej w rozpalone jądro czekającej na nią szkarłatnej ciemności, a potem wydobyć się z niej na zewnątrz. Szybko, tak szybko, że prawie odbierało jej to dech, zostawiając tylko miejsce na cichy jęk rozkoszy, kiedy eksplodowała w niej kanonada spełnienia. Emerald pozbierała się z podłogi i okryła płaszczem kąpielowym, drżąc lekko. Alessandro jeszcze spał. Emerald poczuła się zmęczona. Zmęczona, ale jednocześnie pełna uniesienia i dumy, że sama dała sobie tę rozkosz i co ważniejsze, zapanowała nad nią. Weszła do łóżka i położyła się obok Alessandra. Małżeństwo przyniesie jej wiele radości, zwłaszcza kiedy nauczy Alessandra, jak może ją uszczęśliwić. Wysłać telegramy naszym matkom? Dlaczego nie możemy do nich zadzwonić? - zaprotestował niemal błagalnym głosem Alessandro.
Znajdowali się w hotelowym apartamencie. Czekali na bagażowego, który miał zabrać ich walizki, spakowane na podróż pociągiem na południe kraju. Emerald kipiała entuzjazmem i energią, za to Alessandro wyglądał na zmęczonego i wytrąconego z równowagi. Emerald obudziła go w środku nocy, chcąc, żeby się z nią kochał. Biedny Alessandro, Emerald wyciskała z niego siódme poty. Ale mężczyźni nie mają takiej wytrzymałości jak kobiety. Przynajmniej udało jej się nauczyć go, co lubi najbardziej, chociaż z początku Alessandro wydawał się trochę zszokowany i zawstydzony bezpośredniością i dosadnością jej poleceń. Nie było sensu mówić mu prawdy. A prawda była taka, że telegramy, w których mieli uprzedzić swoje matki o ich małżeństwie, wytrąciłyby matce Alessandra z ręki możliwość odgrywania dramatycznych scen przez telefon. - Telegramy są łatwiejsze - odpowiedziała. - Poza tym twojej matki może akurat nie być w pobliżu, kiedy zadzwonimy, i z tego wszystkiego spóźnimy się na pociąg. Dlaczego tak na mnie patrzysz? - Emerald podeszła do Alessandra i otarła się o niego ciałem. A potem wzięła go za rękę i spojrzała na niego smętnie. - Moja mama będzie bardzo zasmucona. Jestem jej jedynym dzieckiem i... - Teraz jesteś żonatym mężczyzną i kiedy twoja matka zobaczy, jak bardzo mnie kochasz, na pewno zrozumie. Wiem, że moja matka zrozumie. Prawda była jednak zupełnie inna. Emerald nie obchodziło, co pomyśli sobie jej matka, choć w duchu cieszyła się na chwilę, w której skonfrontuje ją z rzeczywistością swojego małżeństwa i nowego tytułu - o wiele lepszego małżeństwa i nieporównywalnie bardziej prestiżowego tytułu niż ten, którym matka mogła się poszczycić. - Mmm. - Emerald pocałowała go przelotnie. - Rozchmurz się, kochanie. Nie chcę spędzić całego dnia zamknięta w kolejowym przedziale z naburmuszonym mężem. Kiedy już będziemy w Lenchester House... - Lenchester House? Przecież mam do dyspozycji apartament w Savoyu. Apartament, do którego swobodny i łatwy dostęp miała zawsze jego matka. Tak było za jego czasów kawalerskich, ale teraz Alessandro miał
żonę i musiał to wziąć pod uwagę. Emerald była przekonana, że im szybciej matka księcia dowie się, jak sprawy stoją, tym lepiej. - Apartament? - Emerald wydęła wargi. - Ależ, kochanie, Lenchester House to mój dom. Z tym miejscem wiążą się moje najdroższe wspomnienia, w tym także te, w których jest obecny mój ojciec. A poza tym -dodała już bardziej praktycznie - tam jest cały mój dobytek. - Ale przecież Lenchester House należy do Dougiego, nieprawdaż? Emerald zapanowała nad zniecierpliwieniem i uśmiechnęła się do niego smutno. - Tak, to prawda. Ale ten dom tak wiele dla mnie znaczy, Alessandro. Proszę, bądź tak dobry i zrozum, że chcę dołożyć do tego jeszcze inne, równie cudowne wspomnienia - jako twojej narzeczonej i żony. Wiem, że jestem niemądrze sentymentalna, ale... Emerald wystarczająco dobitnie wpoiła Alessandrowi znaczenie sentymentów w kobiecej psychice, by oczekiwać innej niż w pełni satysfakcjonującej odpowiedzi. Tak jak się spodziewała, na jego twarzy pojawił się wyraz posłuszeństwa, przypominający melancholię w ślepiach małego psiaka. - Nie, to absolutnie nie jest niemądre - zapewnił ją czule Alessandro. Moją matkę też dręczy nieraz słabość do sentymentów. - Dlatego wiem, że doskonale się wzajemnie zrozumiemy - powiedziała Emerald. - Oczywiście będziemy się musieli rozejrzeć za własnym domem w Londynie - kontynuowała, zadowolona, że udało jej się wygrać pierwszą potyczkę. Chociaż trzeba przyznać, że z Alessandra był kiepski przeciwnik. - Dom w Londynie? Przecież ja muszę wrócić do swojej ojczyzny - Tak, oczywiście. Ale nie będziemy tam przecież mieszkać przez cały czas. - Emerald nauczyła się już, że łatwiej jest osiągnąć zamierzone cele, jeżeli mówi się o nich tak, jak gdyby były to niezaprzeczalne fakty. Dlatego wydaje mi się sensowne, żebyśmy najpierw znaleźli dom w Londynie, a potem ty możesz mi pokazać swój mały kraj. W tym momencie rozległo się pukanie do drzwi i do pokoju wszedł bagażowy, kładąc kres dalszej konwersacji. Emerald nie miała nic przeciw temu.
Była zdeterminowana nie pozwolić matce Alessandra wziąć jego spraw a w rezultacie także ich obojga - w swoje ręce. Wprawdzie Emerald jeszcze nie miała okazji poznać teściowej, ale wiedziała już, że będzie musiała walczyć z teściową o lojalność Alessandra.
Rozdział 19 - Ty i Alessandra jesteście małżeństwem? Emerald patrzyła chłodno, jak jej matka chrzestna walczy z szokiem. - Wiem, że to było bardzo niegrzeczne z naszej strony - uciekać do Gretna Green, ale nie wiń za to Alessandra, ciociu Beth. - Emerald spojrzała na męża z uwielbieniem, dotykając jego ręki. - Tak bardzo się obawiał, że biorąc pod uwagę, iż kuzynka jego matki jest praktycznie na łożu śmierci, będzie musiał czekać cały rok, aż skończy się oficjalna żałoba, zanim będziemy mogli ogłosić światu nasze zaręczyny. Poza tym moja matka też wyjechała w interesach... Emerald widziała, że jej matka chrzestna walczy z oceną, który scenariusz jest gorszy: potajemne małżeństwo czy brak małżeństwa w ogóle. - Alessandro za wszelką cenę chciał mnie uczynić swoją księżną. -Emerald uśmiechnęła się delikatnie. - Teraz to będzie dopiero zabawa - wspaniałe przyjęcia dla Lydii i Gwendolyn tu w Londynie i na Lazurowym Wybrzeżu. Przypuszczam, że będziemy mogli nawet zorganizować specjalny bal na ich cześć i przedstawić je wielu wolnym młodzieńcom. jej sprytne posunięcie odniosło zamierzony skutek. Emerald widziała, jak jej matka chrzestna szacuje w myślach potencjalne możliwości dobrego zamążpójścia dla swojej córki i bratanicy. - No cóż, to bardzo niekonwencjonalne i dosyć szokujące. - Ale za to jakie romantyczne, ciociu Beth. Chociaż strasznie żałuję, że nie mogłyście tam być razem z mamusią. Oczywiście będziemy musieli zaanonsować nasze małżeństwo w „Timesie". - Ton głosu Emerald stał się bardziej praktyczny. - Trzeba też będzie urządzić godne przyjęcie tutaj, w Lenchester House. Ale to już wolałabym zostawić na twojej głowie, ciociu Beth. Mamusia ma niewątpliwie wielki talent do interesów, natomiast nie ma takiego wyczucia towarzyskiego, jak ty. Czy twoim zdaniem powinniśmy zorganizować śniadanie weselne, czy raczej...
- Nie, to musi być przyjęcie z prawdziwego zdarzenia. Na szczęście Alessandro jest cudzoziemcem, a oni są bardzo pochopni, jeżeli chodzi o takie sprawy - odparła matka chrzestna automatycznie. - Gdzie się zatrzymacie? - Tutaj, ma się rozumieć. Powiedziałam mojemu najdroższemu Ales-sandrowi, że kiedy już będziemy starzy, wspomnienia z tego właśnie miejsca wydadzą nam się najszczęśliwsze. Ja wciąż widzę tatę w tych pokojach, ciociu Beth. Wciąż słyszę jego głos. Czy wiesz, że moim zdaniem to właśnie on sprawił, że Alessandro i ja pobraliśmy się w taki właśnie sposób, gdyż wiedział, że nie będzie mógł mnie poprowadzić do ołtarza, a ja nie wyobrażałam sobie nikogo innego w tej roli. - Och, moja kochana, masz absolutną rację, kiedy myślisz, że twój ojciec patrzy na ciebie z nieba. To był wspaniały człowiek. Znałam go, jeszcze zanim poznała go twoja matka. Moja matka była jego matką chrzestną. - Wiedziałam, że mnie zrozumiesz. Oczywiście nie możemy zamieszkać w moim pokoju, dlatego uznałam, że najlepiej będzie, jeśli Alessandro i ja wprowadzimy się do apartamentów, które należały kiedyś do mamy i taty Łzy w oczach Beth momentalnie wyschły Matka chrzestna Emerald powiedziała z niepewnością w głosie: - Główny apartament, Emerald? Myślisz, że powinnaś? Chodzi mi o to, że teraz, kiedy Dougie... Wiem, że jest księciem... - Głos Beth stopniowo słabnął pod wpływem spojrzenia, które wbiła w nią Emerald. Kochana Emerald, jaka to uparta dziewczyna, pomyślała bezsilnie Beth, pozwalając, żeby wątpliwości, które miała jeszcze przed chwilą, rozproszyły się. - Emerald, powinniśmy spotkać się z moją matką. Dzisiaj możemy zostać u niej na noc w hotelu i poczekać, czy pozwoli nam tu zostać. Emerald popatrzyła na swojego męża. Nie miała zamiaru odwiedzić swojej teściowej, dopóki nie będzie na taką rozmowę gotowa. A z mężem, o czym zdołała się już przekonać, bardzo łatwo jest sobie poradzić. Podniosła dłoń do czoła i zaprotestowała słabym głosem: - Och, mój najdroższy Alessandro. Wiem, że jestem taka niemądra, ale czuję, że zbliża się straszny ból głowy i chyba nie uda mi się spotkać z twoją matką, dopóki nie odpocznę choć trochę. Wiem, że to kobieta
o bardzo wysokich wymaganiach i chcę zrobić na niej jak najlepsze wrażenie. Właściwie powinnam się chyba położyć. Alessandro, mam nadzieję, że będziesz mi towarzyszyć. W przeciwnym razie gotowa jestem sobie pomyśleć, że się na mnie gniewasz. Poza tym jestem taka wyczerpana, że sama chyba nie dam nawet rady wejść po schodach. Kiedy Emerald upewniła się, że Alessandro zrobi to, o co go prosiła, zwróciła się znów w stronę matki chrzestnej i obwieściła: - Ciociu Beth, dopilnuj, proszę, żeby właściwa notka została wysłana do redakcji „Timesa". Mogę na ciebie liczyć? I nie kłopocz się mówieniem pani Wreakin, że przenosimy się do głównego apartamentu. Sama jej to przekażę. - Jak się czujesz, najdroższa? Myślę, że naprawdę powinniśmy już odwiedzić moją mamusię. Minęły trzy godziny, od kiedy poszli na górę. Teraz przenieśli się z sypialni Emerald do apartamentów gospodarzy, gdzie zatroskany Alessandro zdołał przekonać żonę, żeby zjadła lekki posiłek, który przygotowała im kucharka. - Tak, oczywiście, nie ma co do tego żadnych wątpliwości - zgodziła się niespodziewanie, po czym dodała: - Och, Alessandro, nie mogę się już doczekać spotkania z twoją matką, która znała cię i kochała od chwili, w której przyszedłeś na świat. Ależ musiała być szczęśliwa, wydając na świat takiego pięknego syna. Mam nadzieję, kochanie, że i mnie za jakiś czas przytrafi się takie szczęście. Chcesz przecież mieć syna, prawda, Alessandro? To mówiąc, Emerald usiadła z gracją na gigantycznym łożu z bogato zdobionym baldachimem, wykonanym z jedwabiu z Denby, i zrzuciła z siebie jedwabną suknię, zostając półnaga. Na jej twarzy pojawił się uśmiech triumfu, kiedy zobaczyła, w jaki sposób Alessandro patrzy na jej obnażone piersi. - Ale mama... - próbował jej przypomnieć Alessandro. Emerald zareagowała na to kolejnym uśmiechem, a potem westchnęła: - Tak, oczywiście. Och, Alessandro, nie mogę się doczekać, aż nasz syn będzie się tak do mnie zwracał.
Oczywiście matka Alessandra nie stanowiła dla niej żadnego zagrożenia, futro się z nią spotkają - jutro po południu. Być może na popołudniowej herbacie. Emerald pomyślała o tym, wbijając wzrok w sufit, kiedy Alessandro wchodził w nią i ściskał jej piersi coraz mocniej. Jutro zaproszą matkę Alessandra na herbatę - to taki uprzejmy i właściwy gest. A do tego czasu jej teściowa dowie się już o ich małżeństwie. Wszystko działało perfekcyjnie. Emerald mruknęła cicho z rozkoszy, czując, jak ciałem Alessandra wstrząsają spazmy, kiedy całował namiętnie jej piersi. Naprawdę, był w tym coraz lepszy. Kiedy Dougie wrócił do Lenchester House kilka godzin później, przywłaszczenie sobie przez Emerald apartamentów jej rodziców było już/aif accompli*. Poinformowała go o tym Beth, załamując przy tym ręce i opowiadając przy okazji wszystko, czego się dowiedziała. - Emerald wyszła za Alessandra? Myślałem, że miała zatrzymać się u przyjaciół na Lazurowym Wybrzeżu. - Tak, to prawda. Wiem, że postąpiła bardzo źle, okłamując nas wszystkich, ale Alessandro to cudzoziemiec, a oni znani są ze swojej impulsy wności. Alessandro może i był impulsywny, ale Emerald nie. Była wyrachowaną egoistką i manipulatorką - to na pewno dało się o niej powiedzieć - a do tego jeszcze w taki cudowny, niebezpieczny i odurzający sposób zdolna sprawić, żeby Alessandro poczuł się tak jak przy żadnej innej dziewczynie. Co za klops! Taka żona jak Emerald to twardy orzech do zgryzienia: wymagająca, kapryśna i niegodna zaufania. Całkowite przeciwieństwo wyrozumiałej, kochającej i niezawodnej żony, której bez wątpienia pragnął Alessandro. Ale może właśnie Alessandro jest dla niej wybawieniem - pomyślał Dougie, starając się odepchnąć od siebie myśli na temat Emerald, które zaczynały go nawiedzać coraz częściej. Częściej, niżby sobie tego życzył. - Niech zgadnę... Emerald nie powiedziała jeszcze o tym swoim rodzicom? - spytał. * Franc: fakt dokonany.
Dougie dużo i ciepło myślał o Amber i Jayu. Nie chciał sobie nawet wyobrażać, jak bardzo ich ta wiadomość zaskoczy i zasmuci. Poza tym czuł się bezpieczniej, myśląc o nich, a nie o Emerald. - Powiedziała, że wyśle im telegram. Są jeszcze w Ameryce. - Beth stanęła w obronie swojej córki chrzestnej. Pod względem sprytu lady Beth nie może się równać z Emerald, pomyślał Dougie. Ale kto może? Cały dom huczał od plotek na ten temat i o niczym innym nie mówiło się przy stole jadalnym. - Oczywiście to bardzo niegrzeczne z ich strony potajemnie brać ślub. - To haniebne i typowe dla Emerald. Myślę, że szokowanie i martwienie ludzi sprawia jej satysfakcję. - Gwendolyn wtrąciła swoje trzy grosze do rozmowy przy stole. Lydia, wyraźnie zauroczona występkiem Emerald, oddychając nierówno z podniecenia i podziwu dla swojej bohaterki, wykrztusiła: - A ja uważam, że to najbardziej romantyczna historia, jaką słyszałam. Gwendolyn, myślisz, że Emerald zaprosi nas do siebie i pozwoli nam tam zostać? - Nawet jeśli tak się stanie, moi rodzice w życiu się na to nie zgodzą - odparła z poczuciem wyższości Gwendolyn. - Ja też bym nie pojechała. Dziwię ci się, Lydio. Powinnyśmy pomyśleć o naszej reputacji. Słuchając swojej bratanicy, Beth czuła, jak zamiera jej serce. Kochana Gwendolyn miała oczywiście rację, ale czasem, w pewnych okolicznościach, powinno się... Prawda była taka, że Gwendolyn to prosta dziewczyna, a jej matka miała jeszcze trzy inne córki, które też należało wydać za mąż. - Szkoda, że Emerald nie zejdzie na kolację. Musi ją naprawdę strasznie boleć głowa, skoro nie wychodzi w ogóle ze swojego pokoju - stwierdziła naiwna Lydia. - Myślisz, mamo, że powinnam pójść do niej na górę i zobaczyć, jak się miewa? Może zaniosę jej filiżankę herbaty...? - Hmm, nie, kochanie. Nie wydaje mi się, żeby to był najlepszy pomysł. - Miękkie i pełne, obwisłe policzki lady Beth zadrżały ze wzburzenia. - Ona nie ma żadnego bólu głowy. - W głosie Gwendolyn słychać było ostrą dezaprobatę. - Emerald nigdy nie miewa bólów głowy. Ona po prostu musi być w centrum zainteresowania. Takie jest moje zdanie.
Dougie pomyślał z zazdrością, że doskonale wie, jakiego zainteresowania poszukuje Emerald - i dostaje je. Lydia była zbyt naiwna, żeby w ogóle myśleć w takich kategoriach. Dlaczego członkowie brytyjskiej klasy wyższej uważali, że ich córki nie powinny mieć bladego pojęcia o rzeczywistości? Jeśli Dougie znał przedstawicieli swojej płci, to nie ból głowy zatrzymał Emerald i Alessandra w zaciszu sypialni - jego sypialni, prawdę mówiąc. Nie obchodziło go w najmniejszym stopniu, za kogo wyszła Emerald, ani co z Alcssandrem robiła. Musiałby być ostatnim głupcem, gdyby się nie cieszył, że ma ją z głowy. Nie będzie już z niego drwić ani natrząsać się, przypominając mu bez przerwy, że nigdy nie będzie takim mężczyzną ani księciem jak jej ojciec. Ale bez względu na to, jak bardzo Dougie starał się do tego nie dopuścić, Emerald zalazła mu za skórę. Nieważne, jakiego mężczyznę poślubiła, Dougie i tak czuł się jak teraz. Jak gdyby... jak gdyby... Prawda była taka, że Dougie nie chciał nawet myśleć, jak ta świadomość, że Emerald wyszła za mąż, na niego działała. - Mmm, to było bardzo miłe, kochanie. A teraz przytul mnie mocno i nie puszczaj, dobrze? Tak, wiem, że obiecałam, że zadzwonimy do twojej matki, ale teraz jest na to za późno. Na pewno już śpi, a nie chciałabym jej obudzić. Czekając, aż Alessandro zaśnie, Emerald doszła do wniosku, że nienawidzi dekoracji w tym pokoju. Dopiero kiedy usłyszała głęboki, miarowy oddech męża, odsunęła się od niego. Pokój był urządzony w guście jej matki - staroświecki i cały przystrojony tym nieeleganckim jedwabiem. Kiedy razem z Alessandrem wprowadzą się już do własnego domu, Emerald każe go urządzić w nowocześniejszym stylu. Na przykład zleci to Davidowi Hicksowi. Amber i Jay mieli właśnie zejść na kolację, kiedy przyszedł telegram od Emerald. Byli w wyjątkowo dobrym nastroju, rozmawiali o przyjemności, jaką sprawiło im przebywanie przez cały tydzień z bliźniaczkami, które planowały spędzić wakacje, pracując na obozach letnich w Stanach
Zjednoczonych. Szczęście Amber i sielankowy nastrój, jaki jej się udzielił, prysnęły niczym bańka mydlana, kiedy przeczytała telegram Emerald. Zrobiła to raz, a potem jeszcze raz, czując, jak martwieje jej serce. - Och, nie! - rzekła pełnym napięcia głosem, przekazując telegram layowi, tak by i on mógł go przeczytać. - Dlaczego zrobiła coś takiego? I Maczego nie powiedziała nam po prostu, że chcą się pobrać z Alessandrem, tylko uciekła z nim do Gretna Green? Przecież wie, że niczego bardziej nie pragniemy, jak tylko jej szczęścia. Tak bardzo się o nią martwię. I o ten... ten brak więzi między matką a córką, która powinna nas łączyć. Oczywiście to moja wina - dodała z rozpaczą. - Oczywiście, że to nie twoja wina - próbował ją przekonać Jay. - Ależ tak. - Amber była nieubłagana. - Nie chciałam jej od samego początku, kiedy dowiedziałam się, że jestem w ciąży Jestem pewna, że ona o tym wie, chociaż później - i na długo przed narodzinami pragnęłam jej. Jay chwycił ją za ręce i ścisnął mocno. - Amber, byłaś i jesteś wspaniałą matką. - Emerald ma na ten temat inne zdanie. Zawsze tak myślała. To musiało być dla niej straszne, musiała czuć, że nie ma przy niej jej matki. - Nie było cię przy niej, bo byłaś ciężko chora i walczyłaś o życie. Kochanie, przestań się zadręczać takimi nonsensownymi myślami. Emerald to bardzo samolubna i uparta młoda kobieta. - Jay, ona jest jeszcze taka młoda. Nie mogę przestać myśleć o tym, że wyszła za mąż za Alessandra, ponieważ... chciała, żeby ktoś ją kochał. Ponieważ czuła się taka bezbronna. Jay pokręcił głową. - Emerald - bezbronna? To oczywiste, że się o nią martwisz, ale nie pozwolę, żebyś się obwiniała o to, że Emerald dąży po trupach do celu, bez względu na uczucia innych. - Nie mogę przestać się o nią martwić, Jay. Żałuję, że nic nam nie powiedziała. Że nie porozmawiała o tym najpierw ze mną. Ze nie zaufała mi. Nie wiem, czy dam radę ukryć przed nią swoje rozczarowanie.
Rozdział 20 Kiedy Rose wpadła do salonu tuż przed lunchem, w pewne sobotnie przedpołudnie, wczesnym latem, w środku było pełno klientów i stylistów. Grała muzyka. Młodsi stażem pracownicy biegali jak w ukropie, myli głowy, parzyli kawę i zamiatali. - Wygląda na to, ze interes się kręci - zagadnęła Josha, podając mu kanapkę, którą przyniosła ze sobą. - Nie martw się, jest koszerna - dodała, widząc, jak Josh otwiera kanapkę i przygląda się jej uważnie. - Tb, czy kanapka jest koszerna, nie martwi mnie tak bardzo jak to, czy zarobię dużo forsy - zażartował Josh, celowo eksponując silny żydowski akcent. Czytałem w gazecie, że twoja kuzynka się chajtnęła - dodał. Rose odpowiedziała wymuszonym uśmiechem. Rozmowa na temat Emerald nigdy nie przychodziła jej łatwo. Zawsze miała w pamięci jej pogardę i wrogość. - No cóż, na pewno jest to niespodzianka. Znając Emerald, spodziewałam się, że będzie chciała zorganizować wielkie, huczne wesele. - Może mając do wyboru męża z najwyższej półki i huczne wesele, zdecydowała się na męża. - Josh wykazał się lepszą znajomością sytuacji, niż się spodziewała. - Faktycznie, Emerald zależało, żeby wyjść za mąż jak najlepiej - musiała się zgodzić Rose. - Ja nie mam co do tego żadnych wątpliwości, skoro przygruchała sobie księcia. - Josh wyszczerzył się w uśmiechu. - Czy to znaczy, że musisz się teraz przed nią kłaniać? - Nigdy! - Szybkość i gorycz, z jaką odpowiedziała Rose, zbiła z tropu ich oboje. Josh zmarszczył czoło, a Rose zarumieniła się i odwróciła wzrok. Przepraszam - powiedziała sztywnym tonem. - Chodzi o to, że Emerald i ja nigdy się ze sobą nie dogadywałyśmy. Nawet kiedy byłyśmy dziećmi, Emerald rozpowiadała wszystkim, że jej ojciec był księciem, a mój... - A twój? - zapytał Josh, kiedy Rose zamilkła.
- A mój był pijakiem i złodziejem - to są słowa mojej prababki, nie moje. Posłuchaj, Josh, jeśli nie masz nic przeciwko temu, wolałabym o tym nie rozmawiać. Wzruszył ramionami. - Pewnie. Nie chcę się wtrącać. Rose obrzuciła go szybkim spojrzeniem, zastanawiając się, czy przypadkiem go nie uraziła. Czasem Josh potrafił być tak otwarty, że można było wyczytać jego myśli z twarzy. A kiedy indziej trudno było odgadnąć, co naprawdę czuje. Rose nie chciała go dotknąć. Był dla niej dobrym przyjacielem. Często ją rozśmieszał i przebywanie w jego towarzystwie pozwalało Rose zapomnieć o tych wszystkich rzeczach, o których nie chciała myśleć. Na przykład o Johnie i horrorze, jaki mógł im się przytrafić. Rose nadal miała koszmary, w których widziała pełne triumfu okrucieństwo na twarzy lady Fitton Legh, kiedy ostrzegała ją przed potwornym grzechem, który mogli popełnić. Rose nie była w Denham - o którym nie mogła już myśleć w kategoriach „domu" - od świąt wielkanocnych. Bała się, co może powiedzieć albo zrobić. Nie Johnowi - to nie on ją zranił i zdradził. Rose bała się spotkania z Amber i tego, że cały nagromadzony w niej strach i ból mogą nagle eksplodować. Lepiej nic już nie mówić. Jaki pożytek mogłoby to przynieść? Żaden. Ale straszliwe poczucie krzywdy i gniew na zawsze pozostaną w jej sercu. Czy ciotka nie pomyślała, co mogło się zdarzyć? Czy nie wyczuwała, nie zgadła, że Rose może zakochać się w Johnie, nie wiedząc o łączących ich więzach krwi, i zrobić coś zakazanego? A może było tak, jak mówiła lady Fitton Legh - że Amber nie zależało na powstrzymaniu jej przed tym grzechem? Fakty mówiły same za siebie. Amber powinna jej powiedzieć, zaufać i ochronić ją, nawet jeśli nie była w stanie kochać Rose tak, jak udawała. - Słuchaj, może miałabyś ochotę wyjść gdzieś razem wieczorem? Słyszałem o nowym klubie jazzowym. Pytanie Josha wyrwało Rose z zamyślenia. Uśmiechnęła się do niego, wdzięczna, że sprowadził ją z powrotem na ziemię. - Co się stało? Czyżby twoja ostatnia dziewczyna wykręciła się od randki?
Josh zrobił niewinną minę zranionej łani. - Myślałem o tobie. - Planowałam zostać w domu. - W domu - w sobotnią noc? Nie bądź głupia. To dobre dla starych pryków. Zgódź się, dobrze ci to zrobi. Rose stwierdziła, że Josh ma rację. Nie było sensu zostawać w domu i zadręczać się myślami. - W porządku - zgodziła się - ale pod warunkiem, że nie zostawisz mnie tam samej tylko dlatego, że wpadła ci w oko jakaś dziewczyna. Tak było ostatnio, kiedy zgodziłam się z tobą wyjść. - Gdzieżbym śmiał! - zaprotestował Josh. - Przyjdę po ciebie koło ósmej, dobrze? Dwie dziewczyny, które właśnie weszły do salonu, popatrzyły na Rose, a potem jedna z nich szepnęła coś drugiej na ucho. Zdjęcia Josha obcinającego włosy Rose, które wykonał Oliver, zdobiły teraz ścianę na klatce schodowej. Po tym, jak ukazały się także w „Vogue'u", mnóstwo młodych dziewczyn chciało mieć dokładnie taką samą fryzurę jak Rose. Popularność salonu Josha rosła, a jego sława zaczęła zataczać coraz szersze kręgi. Z dnia na dzień Rose, ku swojemu zdumieniu - i szczerze mówiąc, także zakłopotaniu - stała się kimś w rodzaju lokalnej gwiazdy Zaproponowano jej nawet pracę modelki, którą odrzuciła. Młodzi mężczyźni próbowali umówić się z nią na randkę, a Janey błagała ją, żeby przymierzała stroje, które projektowała na zamykający rok pokaz u St Martinsa. Jej pracodawca żartował sobie z tej nowej sławy, której kolejnym nieoczekiwanym rezultatem było skupienie na sobie uwagi męża jednej z ich najważniejszych klientek. W salonie modnego apartamentu, w którym mieszkał pan Russell razem z żoną, Rose dokonywała precyzyjnych pomiarów pary krzeseł bergère, które ich klientka chciała poddać renowacji. Nagle pan Russell przywarł do niej od tyłu swoim ciałem, przeciskając się między krzesłami a oknem i kładąc jej rękę na ramionach, żeby się nie ruszała. Wolną ręką pogładził jej włosy, a potem kark, komplementując jedwabistość włosów i delikatną skórę.
Z początku Rose była w zbyt wielkim szoku, żeby cokolwiek powiedzieć czy zrobić. Ledwo rozumiała, co się dzieje. Mąż jej klientki był dobrze po czterdziestce - to niemożliwe, żeby robił to, co robił! Na szczęście zadzwonił telefon i Rose zdołała czmychnąć. Nie zamierzała powiedzieć o tym incydencie komukolwiek, ale w końcu wygadała się przed Joshem, kiedy wpadła na niego w pubie przy King s Road, gdzie Janey namówiła ją i Ellę na drinka. Josh roześmiał się i powiedział, że przydałaby się jej długa, ostra szpilka do kapelusza. A kiedy spotkali się po raz kolejny, wręczył jej wąskie, smukłe pudełko, w którym była groźnie wyglądająca szpilka do kapelusza z piękną perłowo-diamentową główką. - Zobaczyłem ją w sklepie ze starzyzną - powiedział Josh, wybuchając śmiechem. - A teraz, kiedy jesteś już odpowiednio uzbrojona, nie zawahaj się jej użyć, kiedy ten stary pryk Russell znów będzie próbował się do ciebie dobierać. Josh zawsze potrafił ją rozśmieszyć, bez względu na to, w jak podłym nastroju była. A Rose musiała przyznać, że faktycznie jest w dołku. Sytuacja z Johnem i Amber nie była jej jedynym zmartwieniem. Odezwało się w niej znowu pragnienie, żeby porzucić tradycyjne projektowanie wnętrz, które wpisywało się w usługi świadczone w sklepie jej ciotki przy Walton Street, na rzecz bardziej kreatywnych możliwości w sektorze komercyjnym. Kiedyś Amber byłaby pierwszą osobą, z którą Rose chciałaby to przedyskutować, ponieważ uważała, że ciotka rozumie ją i udzielając jej rady, będzie mieć na uwadze przede wszystkim dobro Rose. Ale teraz nie miała już ochoty dzielić się z ciotką swoimi marzeniami. Już wiedziała, jak to jest, gdy osoba, którą kochało się i której się ufało najbardziej, zdradzi.
Rozdział 21 - Oczywiście cieszę się waszym szczęściem, ale muszę przyznać, że czuję się rozczarowana tym, że nie wtajemniczyłeś mnie w swoje zamiary, Alessandro. Emerald, Alessandro i jego matka siedzieli na „popołudniowej herbatce" w Savoyu. Emerald wybrała to miejsce celowo, wiedząc, że się spóźnią i matka Alessandra będzie już tam na nich czekać. Po prostu wydarzył się drobny incydent z obcasem i Emerald nie pozostawało nic innego jak wrócić do domu... Księżna była tak dystyngowana, jak Emerald sobie wyobrażała. Nawet bardziej. Wysoka i elegancka, o spojrzeniu królowej Marii. Siedziała sztywno na krześle i uśmiechała się życzliwie, ale jej oczy były lodowate, przynajmniej kiedy patrzyła na Emerald. Lecz Emerald nie przejmowała się w ogóle tym, że matka Alessandra jej nie lubi. Od tej pory w życiu Alessandra może być tylko jedna kobieta, która będzie go kontrolować - i tą kobietą jest Emerald. - Alessandro nie chciał być samolubny i wspominać pani o naszym szczęściu, kiedy spędzała pani tyle czasu przy łożu chorej kuzynki, prawda, kochanie? - Emerald odparła słodko za swojego męża, czym zasłużyła sobie na lodowate spojrzenie jego matki. - Alessandro wie, że dla mnie jego szczęście zawsze będzie na pierwszym miejscu, przed wszystkim innym. A poza tym która matka nie chciałaby dzielić ze swoim dzieckiem jego szczęścia? Emerald wiedziała, że za tymi słowami kryje się wyzwanie. Ukryty przekaz - nawet przed samym Ałessandrem. Jego matka odwróciła się od Emerald w stronę swojego syna, zasłaniając go jej, a potem w sposób oczywisty wbiła między nich klin, mówiąc: - Alessandro, nie sądzisz chyba, że twoja matka jest taka nieludzka? Emerald nie miała cienia wątpliwości, co próbuje zrobić jej teściowa, ale nie zamierzała do tego dopuścić. Zanim Alessandro zdążył wybą-
kać choć słowo, Emerald wtrąciła się - dosłownie i w przenośni. Wstała z krzesła i stanęła u boku męża, kładąc mu dłoń na ramieniu, a potem odpowiedziała za niego: - Oczywiście, że Alessandro tak nie myśli. Uważa panią za najwspanialszą matkę na świecie. Muszę przyznać, że jestem wręcz trochę zazdrosna i mam nadzieję, że mój syn będzie mnie kochał tak samo jak Alessandro kocha panią. Na pewno zrobię wszystko, żeby tak się stało. Księżna zmierzyła ją chłodnym spojrzeniem, a jej dotychczas gładkie czoło przecięły delikatne zmarszczki. Emerald uśmiechnęła się, napawając się swoim triumfem. - Nie będziemy mamie zabierać zbyt wiele cennego czasu. Wiem, jak musi być mamie trudno siedzieć tutaj z nami, kiedy kuzynka jest tak poważnie chora. - Jesteś bardzo życzliwą młodą damą, Emerald. Widzę już, jak będą się układać relacje między nami. Co do tego Emerald nie miała żadnych wątpliwości. Ale może to i lepiej. Na pewno jednak nie da się zastraszyć. - A teraz Alessandro i ja mamy do przedyskutowania kilka spraw wagi państwowej, które tylko by cię nudziły, Emerald. Zostań tutaj i dopij herbatę. Dopilnuję, żeby Alessandro wrócił do ciebie, gdy tylko skończymy. Emerald mogła tylko podziwiać energiczny i pewny siebie ton w głosie teściowej. Była jednak gotowa do walki. Uśmiechnęła się jadowicie, cedząc każde słowo: - Och nie, droga mamo, proszę tak nie mówić. - Nachyliła się i objęła Alessandra, patrząc na niego z czułością. - Widzi mama, my nie możemy znieść nawet najkrótszej rozłąki - prawda, najdroższy? Wiem, że nie mam pojęcia na temat spraw wagi państwowej, ale chcę się jak najwięcej nauczyć. Chcę być najlepszą żoną, na jaką zasługuje Alessandro, żebyście oboje byli ze mnie dumni. Wiem, że mama rozumie, o co mi chodzi. Na pewno czuła się mama tak samo, wychodząc za mąż za ojca Alessandra. Alessandro, najdroższy, powiedz mamie, jak ważne jest dla nas, żebyśmy wszystko robili razem. Zresztą obawiam się, że nie możemy tu długo zabawić. Jesteśmy zaproszeni na kolację.
Rękawica została rzucona. Kiedy dziesięć minut później wraz z Alessandrem opuszczali Savoy, Emerald była bardzo zadowolona z siebie. To tyle, jeżeli chodzi o matczyną miłość. Gdy przychodzi do wyboru broni, seks jest zawsze bezkonkurencyjny - myślała rozradowana.
Rozdział 22 Moja droga Emerald, oczywiście jestem zachwycona, że znaleźliście dom, który się wam podoba. - Na twarzy księżnej malował się bolesny grymas. - Osobiście wybrałabym coś większego i bardziej prestiżowego, na przykład ten dom, który oglądaliśmy razem. Bardziej przypominał królewską rezydencję, a nie dom dla służby mojego ukochanego Alessandra. Ale pewnie zbyt wiele oczekuję od młodej kobiety, w dodatku świeżo upieczonej mężatki, która nie jest w stanie myśleć o takich rzeczach, bo zachłysnęła się miłością. Powiedz mi, moja droga, czy bóle głowy, na które cierpisz, są dla ciebie wielkim ciężarem? Ja zawsze miałam to szczęście, że cieszyłam się świetnym zdrowiem, podobnie jak Alessandro. Słabe zdrowie potrafi przysporzyć człowiekowi wielu problemów, zwłaszcza jeśli ma się do wypełnienia tyle obowiązków publicznych. Ale zawsze możesz na mnie liczyć, gdybyś nie dawała sobie rady. Emerald uśmiechała się przez cały czas, słuchając zjadliwego monologu teściowej, mimo iż miała wrażenie, że lada moment od tego uśmiechu pęknie jej twarz. - Żałuję, że nie skorzystałam z rady mamy przy wyborze domu. Ale ponieważ to pan Melrose zajmie się wszystkimi formalnościami związanymi z wynajmem, uznałam, że lepiej będzie, jeśli zdam się w tej kwestii na niego. Proszę bardzo, niech się ta stara wiedźma udławi! Emerald była wściekła, kiedy Alessandro powiedział, że jego matka uznała, że nie ma powodu, dla którego Ministerstwo Skarbu Lauranto miałoby sfinansować zakup domu dla księcia i jego nowo poślubionej żony I tak nie będzie on przecież spędzał zbyt wiele czasu w Londynie. Emerald wiedziała, że będzie odwrotnie, ale nie poinformowała o tym jeszcze swojego męża. Zamiast tego szybko obróciła tę sytuację na własną korzyść, zapewniając swego najdroższego Alessandra, że nie chce być ciężarem dla budżetu jego malutkiego państewka i że zwróci się z prośbą do pana Melrosea o pokrycie wszystkich wydatków ze spadku po ojcu.
- Cóż, moja droga, jestem pewna, że ten dom jest na swój sposób idealny, a ponieważ nie mamy ambasady w Londynie, nie będziesz musiała się martwić organizacją oficjalnych przyjęć i kolacji. Co innego u nas, w Lauranto. Tam przyjmujemy koronowane głowy z innych państw. Ale tym też nie musisz się przejmować, Ja o wszystko zadbam, a wy dobrze się bawcie. Emerald uśmiechnęła się od ucha do ucha. - Ależ nie możemy tego od mamy wymagać! Nie tak dawno Alessan-dro mówił, że czeka z wytęsknieniem, żeby dać mamie szansę rezygnacji z oficjalnych obowiązków, tak by mogła mama spędzać więcej czasu z przyjaciółmi. Martwi się, że mama w tym wieku zajmuje się tak wieloma sprawami. Ja też czekam na tę chwilę. - Teraz Emerald zdobyła się na szczery uśmiech. Ale jej teściowa nie zamierzała odpuścić. Uśmiechnęła się pobłażliwie do Emerald i powiedziała: - No cóż, zobaczymy. Obawiam się, że rola małżonki następcy tronu nie zawsze jest taka łatwa, jak się wydaje... A teraz do rzeczy. Zaprosiłam was na herbatę do mojego apartamentu - jednocześnie chciałam ci podziękować, Emerald, za zaproszenie do was, ale w pewnym wieku człowiek jest już przyzwyczajony do własnych służących - ponieważ chcę was prosić o pewną przysługę. Emerald uśmiechnęła się znowu, tym razem łagodnie, choć jej oczy pozostały zimne jak lód. Byli wprawdzie z Alessandrem małżeństwem zaledwie od miesiąca, ale to w zupełności wystarczyło, żeby Emerald zdawała sobie sprawę, iż jej teściowa nie podda się tak łatwo ani nie pozwoli jej kontrolować życia swojego syna. - Alessandro, jak dobrze wiesz, zbliża się ten moment w roku, gdy minister finansów przedstawia nam budżet, zanim zaprezentuje go oficjalnie przed radą ministrów. W innych okolicznościach, biorąc pod uwagę fakt, że niedawno wzięliście ślub i załatwiacie w tej chwili wszystkie formalności związane z nowym domem, wróciłabym do Lauranto i zajęła się tym osobiście pod twoją nieobecność, korzystając z uprawnień, jakie daje mi tytuł regentki. Ale zważywszy na fatalny stan zdrowia mojej kuzynki, obawiam się, że nie mogę jej zostawić, więc...
Ta stara wiedźma próbowała zmusić ich, żeby opuścili Londyn i wyjechali do tego przeklętego, nudnego państewka Alessandra, gdzie Emerald będzie musiała żyć pod jednym dachem ze swoją teściową - bo było pewne, że księżna znajdzie jakiś pretekst, by tam za nimi podążyć. Ale niedoczekanie! Na pewno nie wyjadą z Londynu. Emerald zrobiła cierpiętniczą i zrozpaczoną minę, a potem zwróciła się do Alessandra i wykrzyknęła: - Och, najdroższy, strasznie mi przykro, naprawdę, ale to raczej niemożliwe. - Po tych słowach obróciła się w stronę teściowej: - Z żalem musimy mamę rozczarować, ale wyjazd z Londynu nie wchodzi w tej chwili w rachubę. Muszę tu zostać, niestety Mam na miejscu tyle różnych spraw do załatwienia, między innymi umowę najmu nowego domu, która zostanie sporządzona na moje nazwisko. W następnej kolejności muszę się wybrać do Paryża, żeby przymierzyć nowe stroje. A potem do Londynu przyjeżdża moja mamusia, która na pewno będzie chciała się ze mną zobaczyć i obejrzeć nowy dom. - Emerald, moja droga, rozumiem to. - Głos księżnej brzmiał kojąco. -Nie musisz się martwić. Widzisz, nie ma wcale potrzeby, żebyście jechali oboje. Absolutnie. Alessandro może pojechać sam, prawda, kochanie? W końcu jedno z nas musi zostać tutaj. Wiesz, że chętnie bym się sama wszystkim zajęła, ale nie wybaczyłabym sobie, gdyby moja kuzynka odeszła akurat pod moją nieobecność. - Wdowa wyciągnęła obszytą koronką chusteczkę i zaczęła nią wycierać oczy. Alessandro padł na kolana i wziął matkę za drugą rękę, błagając: - Nie smuć się, mamo. Oczywiście, że pojadę. Cholera, cholera, cholera! Emerald była wściekła, ale zdołała ukryć swoje prawdziwe emocje, kiedy zwróciła się do swojego męża: - Alessandro, wiesz, że nie zniosę myśli o naszym rozstaniu. Ale tym razem pochlebstwo i kryjąca się za nim obietnica nie zadziałały Alessandro prawie w ogóle jej nie słuchał, koncentrując się na swojej matce, która utyskiwała: - Boję się nawet pomyśleć, co by powiedział twój nieboszczyk ojciec, gdyby uznał, że zaniedbuję swoje obowiązki. - Tata nigdy by tak o tobie nie pomyślał, mamo. Nigdy - zapewniał ją gorączkowo Alessandro.
- Jakiż dobry syn z ciebie, Alessandro. Naprawdę, jestem w czepku urodzona, bo mam takie dobre dziecko, a do tego jeszcze wyrozumiałą synową. Obawiam się, że będziesz musiał wyruszyć już jutro. Powinnam była powiedzieć ci o tym wcześniej, ale nie wiedziałam, że wyjazd okaże się taki pilny. Kłamczucha, kłamczucha, kłamczucha! - chciała krzyknąć Emerald. Została oszukana, wmanewrowana i ośmieszona. Z łatwością dała się wprowadzić w precyzyjną pułapkę, którą zastawiła na nią teściowa. Emerald była wściekła na siebie, ale teraz nie mogła już nic zrobić. Na otarcie łez zostawało jej to, że matka Alessandra musiała zostać w Londynie, zamiast wracać do Lauranto z synem. Emerald była przekonana, że to właśnie chciała zrobić ta stara kocica. Teraz należało dopilnować, żeby Alessandro tęsknił za nią tak bardzo, aby po jego powrocie Emerald mogła afiszować się jego oddanietn przed teściową. I wiedziała dokładnie, jak to osiągnąć. - Rose, czy coś się stało? Nie odwiedzałaś nas od dłuższego czasu. - Nie, ciociu Amber. Wszystko jest w porządku. Po prostu byłam bardzo zajęta. Siedziały w salonie domu w Chelsea, popijając herbatę, mimo iż Rose wolałaby zaszyć się w swojej sypialni, zamiast rozmawiać z ciotką. Amber nie uwierzyła do końca w jej słowa, ale uważała, że to trochę samolubne z jej strony liczyć nadal na tę bliskość, którą ona i Rose dzieliły do tej pory. Miała ochotę wziąć bratanicę w ramiona i poczuć jej znajomy zapach. Ta więź była dla niej zawsze bardzo ważna, bo to w Rose odnajdywała córkę i pokrewną duszę, którą Emerald nigdy się nie stała. Jednak coś się chyba zmieniło. Amber rozpaczliwie pragnęła błagać Rose, żeby znów jej zaufała, ale jednocześnie nie chciała się wtrącać w jej życie. Patrząc na bladą, mizerną i wychudzoną twarz Rose, Amber wiedziała, że jej bratanica jest już młodą kobietą, która - tak jak jej rówieśnice - żyje własnymi marzeniami i snami. O takich sprawach trudno rozmawiało się z przedstawicielami starszego pokolenia, nawet z tymi, których bardzo się kochało. Amber znała to z własnego doświadczenia. Zastanawiała się z goryczą, dlaczego natura tak to wymyśliła, że młodym trudno jest zaakceptować, że starsi ludzie doświadczali w życiu
dokładnie tych samych problemów i bolączek? W bardziej sprawiedliwym świecie można by przekazywać młodszemu pokoleniu naukę płynącą z negatywnych doświadczeń, tak by przestrzec je na przykład przed popełnianiem tych samych błędów. - Już nie mamy dla siebie czasu, tylko we dwie. Amber pożałowała tych słów, kiedy zobaczyła, że Rose natychmiast zamknęła się w sobie. - W sklepie tak dużo się dzieje - powiedziała Rose - ty też masz mnóstwo zajęć, a do tego jeszcze Emerald wyszła dopiero co za mąż i kupuje dom, więc też potrzebuje twojej pomocy. Amber wiedziała, że ostatnią rzeczą, jakiej pragnie Emerald, jest jej pomoc. Pomyślała, że bratanica też o tym doskonale wie. Rose nie potrafiła spojrzeć swojej ciotce w oczy. Pragnęła, żeby Amber rozpłynęła się w powietrzu. Czuła się taka skrępowana w jej towarzystwie - skrępowana i rozgniewana - jak gdyby w każdej chwili groziła jej eksplozja wszystkich negatywnych emocji i oskarżeń, jakie się w niej nagromadziły. Ale jaki byłby sens mówić o czymkolwiek? Ciotka udawałaby na pewno, że to tylko nieporozumienie - a miałaby inne wyjście? - i skończyłoby się na tym, że Rose czułaby się jeszcze gorzej niż do tej pory. Jakaś jej część tęskniła za czasami dzieciństwa, gdy mogła w każdej chwili przybiec do Amber, wiedząc, że ciotka rozproszy wszystkie smutki ciepłem swoich ramion i czułym pocałunkiem w czoło. - Dan, o co chodzi? Co się stało? - spytała z niepokojem Janey, próbując przytulić się do swojego chłopaka po raz trzeci. Ale on za każdym razem odtrącał ją, zwieszając smętnie ramiona. - Po prostu nie jestem w nastroju. - Jego głos był bezbarwny i wyprany z uczuć. - To nie twoja wina - zapewnił ją - tylko moja. Jestem skończonym głupcem. O Boże, Janey, gdybym potrafił, kopnąłbym się z całych sił w tyłek. Ale to nic by nie zmieniło. A poza tym i tak kto inny skopie mi tyłek, jeśli... - Dan zamilkł i odwrócił wzrok, wyglądając posępnie przez obskurne okno swojego lichego mieszkanka. - Ktoś ci groził? - zaniepokoiła się nie na żarty Janey.
- Cholera, nie chciałem ci o tym mówić. Nie powinienem obciążać cię swoimi problemami. - Nie bądź niemądry Twoje problemy są też moimi - odpowiedziała czule Janey. Była taka dumna z Dana i jego talentu aktorskiego. Wszyscy w towarzystwie mówili, że Dan daleko zajdzie, ale on sam nie był o tym przekonany. Często narzekał, że nie ma szczęścia do ról, które zamiast niego dostawali inni. Dan niewiele o tym mówił, ale Janey wiedziała, że nie miał łatwego dzieciństwa. Jego matka umarła, kiedy był bardzo młody, a ojciec ożenił się ponownie. Dan próbował ułożyć sobie stosunki z macochą, ale ona nigdy nie miała dla niego czasu, zwłaszcza kiedy na świat przyszły jej własne dzieci. - Nie byłoby tak tragicznie, gdybym nie dał tacie tych dwudziestu funtów, które sobie odłożyłem. Ale nie mogłem mu odmówić pomocy, kiedy wylali go z pracy. W końcu to mój ojciec. Janey z trudem powstrzymała łzy napływające jej do oczu. Dan nienawidził, kiedy płakała, ale był taki dobry i szlachetny, że po prostu nie potrafiła się powstrzymać. - Nie miałem pojęcia, że facet, który wynajmował to mieszkanie przede mną, uciekł, nie płacąc za czynsz. Ale gospodarz nie wierzy mi i grozi, że naśle na mnie swoich zbirów, jeśli nie zapłacę. - Mogę pożyczyć ci pieniądze. - Nie! Nie pozwolę, żeby moja dziewczyna udzielała mi pożyczek. To byłoby nie w porządku. - Och, Dan. Jakie to typowe dla ciebie. Ale musisz mi pozwolić sobie pomóc, proszę, kochany. Nic mogę znieść widoku ciebie w takim stanie. Kiedy cokolwiek jadłeś? - Jeść? To ostatnia rzecz, o jakiej teraz myślę. Ale nawet gdybym był głodny, i tak nie miałbym za co kupić sobie jedzenia. Z reklamy, którą obiecał mi ten przeklęty agent, nic nie wyszło. - Na pewno znajdziesz coś lepszego. Jesteś taki utalentowany. - Może i utalentowany, ale bez pracy i pieniędzy A niebawem także obity przez bandę zbirów z powodu nie swoich długów. O Boże, Janey, nie
wiem, po co w ogóle zawracasz sobie głowę kimś takim jak ja. Lepiej by ci było beze mnie. Całemu światu byłoby beze mnie lepiej. Cierpienie w jego głosie sprawiło, że wrażliwe serce Janey zadrżało. Chciała jakoś pomóc, rozpaczliwie rozważała wszystkie możliwe sposoby uratowania go z opresji. - Nie, Dan, nie wolno ci tak mówić! Pożyczę ci te pieniądze. Dan wybuchnął krótkim, urywanym śmiechem. - Nie ma sensu - bo i tak nie będę miał ci z czego oddać. - W takim razie dam ci je - odparła stanowczo Janey - I ostrzegam cię, Dan, że nie przyjmuję odmowy. - To mówiąc, otworzyła torebkę i wyjęła z portfela dwadzieścia pięć funtów. Była to prawdziwa fortuna, którą miała przy sobie tylko dlatego, że Amber dała jej te pieniądze, żeby wpłaciła je do banku. - Proszę - powiedziała - i nie chcę już o tym słyszeć ani słowa. Nigdy. Zapomnijmy o tym, dobrze? - Mam zapomnieć o twojej dobroci? - Głos Dana był przepełniony uczuciem. - Boże, Janey, ależ ty jesteś wyjątkowa. Taka dobra, wspaniałomyślna i cudowna. Chodź tu, niech ci pokażę, jak bardzo cię kocham. Kiedy Dan sięgnął po nią, Janey z radością utonęła w jego ramionach, obejmując go za kark, podczas gdy Dan całował ją najpierw w szyję, a potem za uchem - w miejsce, które zawsze wywoływało w niej dreszcz rozkoszy. Janey przysunęła się do niego bliżej, jej serce kipiało radością. - Jesteś dla mnie taka dobra - szepnął jej do ucha Dan, trochę niewyraźnym głosem, bo zdjął jej przed chwilą top i teraz ugniatał jej piersi, uwolnione ze stanika. Wilgotny chłód panujący w mieszkaniu urządzonym w piwnicy spowodował, że na ciele Janey pojawiła się gęsia skórka, a jej sutki stanęły na baczność. - Masz świetne cycki - powiedział Dan, przyglądając im się z podziwem i aprobatą. - Są tak dobre, że mogłyby się znaleźć na okładce „Tit-Bits". Janey udawała zbulwersowaną jego uwagą, która odnosiła się do popularnego magazynu dla panów, znanego ze swoich sprośnych dowcipów i zdjęć roznegliżowanych dziewczyn. Ale Dan nic nie zauważył, zajęty zabawą jej piersiami. Janey też szybko zapomniała o udawanym zgorszeniu,
kiedy Dan zaczął ssać jeden z jej sutków, aż poczuła w żołądku falę ognistego pożądania. Dan był niecierpliwym kochankiem, a seks, który uprawiali - podniecający, gorący i bardzo szybki. Kończył się zazwyczaj, zanim jeszcze Janey zdążyła się całkowicie rozebrać. Kiedy było już po wszystkim i Dan mówił, że było mu cudownie, Janey nigdy nie potrafiła zdobyć się na to, żeby mu powiedzieć, iż dla niej to jest za szybko. Bała się, że Dan uzna ją za jedną z tych głupich, oziębłych dziewcząt, które nie mają tak naprawdę pojęcia o seksie. Wszyscy chłopcy w jej towarzystwie mówili, że najgorsza dziewczyna to taka, która uprawia seks jak dziewica i jest widocznie oziębła. Teraz, kiedy Dan podciągał jej spódnicę i wsadzał ręce do majtek, Janey chciała mu powiedzieć, żeby rozebrali się i położyli na łóżku, zamiast tylko opierać się o ścianę. - Och, skarbie... - zanucił Dan. Janey wiedziała, że lada moment podniesie ją i wejdzie w nią, po czym wykona kilka pchnięć i skończy. Dan zawsze mówił: „Och, skarbie", kiedy miał to zrobić. - Może łóżko byłoby lepsze? - zasugerowała nieśmiało Janey, z trudem łapiąc oddech. - Nie, lepiej jest na stojąco - odpowiedział Dan, a potem dodał miękko: Oto moja mała, wilgotna cipka, która czeka na mnie. Czy chcesz, żebym ci zrobił dobrze paluszkiem, w nagrodę za to, jaka jesteś dla mnie kochana? Janey skinęła głową, zamykając oczy i skupiając się z całych sił na uczuciu, jakie wyzwalały w niej palce Dana, myszkujące w środku. Gdyby udało jej się skupić jak należy, na pewno zdołałaby doznać tego uczucia, które - Janey wiedziała - czekało na nią. Gdyby tylko Dan był bardziej cierpliwy, a nie taki... Janey westchnęła w niemym geście protestu, kiedy Dan przestał ją pieścić i rzekł: - Proszę bardzo. Założę się, że ci się podobało, co? - Po czym wszedł w nią, tak jak można się było spodziewać. Janey czuła się tak rozczarowana, że prawie chciało jej się płakać. Słyszała, jak Dan dyszy i jęczy, pchając coraz mocniej i szybciej, ale bardziej
podobało jej się to, co robił wcześniej. I wiedziała, że podobałoby jej się jeszcze bardziej, gdyby zdobyła się na odwagę i powiedziała, gdzie najbardziej lubi być dotykana... Targana wyrzutami sumienia, Janey wydała z siebie pełen zachwytu jęk. W tym samym momencie Dan wytrysnął w niej. Janey podmyła się w zimnej, brudnej łazience, którą Dan dzielił z lokatorami z innych mieszkań. Musiała użyć swojej chustki, ponieważ brzydziła się szarym ręcznikiem, który dał jej Dan. Mimo że starała się wytrzeć jak najdokładniej, wciąż czuła tę lepkość i była tym skrępowana. - Wyjdziemy gdzieś dziś wieczorem? - zaproponowała. - Otworzyli nową kawiarnię. - Bardzo bym chciał, ale nie mogę. Obiecałem przyjaciółce mojej sio stry, że pomogę jej w pracy Oczywiście wolałbym spędzić ten czas z tobą, ale już się zobowiązałem i nie chciałbym jej zawieść. - Nie, jasne, nie możesz tego zrobić. Nie chciałabym, żebyś ją zawiódł. Pełen zachwytu uśmiech na twarzy Dana był dla niej wystarczającą nagrodą. - To bardzo ciekawy artykuł, Ello. Zwłaszcza teraz, kiedy podszlifowa-laś go jak trzeba. - W tonie głosu redaktorki z działu podróży słychać było wyraźny protekcjonizm, ale Ella nie przejmowała się tym. No, może trochę... ale nie zamierzała okazywać rozczarowania, kiedy redaktorka zmieszała z błotem jej wycyzelowany do granic możliwości tekst o Wenecji i kazała jej go przerobić w taki sposób, żeby był „bardziej efektowny". - Kochanie, czytelnicy „Vogue'a" uwielbiają prestiż i efektowność -przypomniała jej redaktorka. - Ib jest dla nich kluczowe. Artykuł ukaże się w kolejnym numerze, razem z kilkoma fotografiami Olivera Chartersa z balu maskowego u hrabiny de Livron. Po wyjściu z gabinetu redaktorki Ella poszła z powrotem do swojego boksu w biurze, który dzieliła z innymi asystentami redaktorów Opublikowanie artykułu podpisanego jej nazwiskiem było dużym krokiem naprzód i nie powinna się przejmować dwoma wyciętymi z tekstu akapitami, w których opisywała budowę weneckich gondoli, proste życie tych, którzy
je konstruowali i ich umiejętności, przekazywane z pokolenia na pokolenie - w zestawieniu z pełnymi przepychu pasażerami, których wozili z jednego uroczystego przyjęcia na drugie. Serce Elli biło mocno, ale była już do tego przyzwyczajona. Był to jeden z efektów ubocznych brania pigułek na schudnięcie, podobnie jak skłonność do nadmiernego gadulstwa, poczucie niespożytej energii, które sprawiało, że Ella nie umiała usiedzieć na miejscu - no i oczywiście brak apetytu. Dobrze, że sobie przypomniała. Usiadła przy biurku i sięgnęła do torebki po fiolkę z pigułkami. Postawiła ją na biurku, a potem poszła nalać wodę do czajnika i zaparzyć sobie herbatę. Oliver zawahał się na moment, zatrzymując się przed biurem asystentów redaktorów. Przed chwilą wyszedł z gabinetu redaktorki z działu mody, która pochwaliła go za jego zdjęcia z Wenecji. Niechętnie przypomniał sobie o udziale Elli w tej sesji. Poczuł się trochę winny w stosunku do niej i w jakiś niewytłumaczalny sposób także trochę za nią odpowiedzialny. Ta dziewczyna była cholernie naiwna, jeśli chodzi o mężczyzn, a on nie miał prawa pocałować jej w taki sposób, jak to zrobił. Otworzył drzwi do biura. Pierwszą rzeczą, jaką zobaczył, była mała, charakterystyczna buteleczka pigułek na odchudzanie, fedna z tych pigułek leżała już przygotowana na biurku Elli. Oliver wiedział doskonale, z czym ma do czynienia. Wszystkie modelki brały to świństwo i uzależniały się od niego. Oliver przeszedł przez pokój, wziął butelkę i odwrócił się do Elli, która zesztywniała z oburzenia, uwięziona w kącie z czajnikiem w ręce. Oliver potrząsnął fiolką i zapytał z pełnym gniewu niedowierzaniem: - Nie powiesz mi chyba, że jesteś tak głupia, żeby to brać? - To nie twój interes, co robię odparła lilia. Oliver wciąż trzymał jej drogocenne pigułki i Ella modliła się w duchu, zeby je odłożył, by mogła je schować. - Wiesz, co to jest i co robi z ludźmi poza tym, że doprowadza głupie modelki na skraj śmierci głodowej? - Oliver nie dał za wygraną. - To amfetamina - ciągnął dalej, nie pozwalając jej odpowiedzieć. - Nazywają ją
także „speedem", ponieważ właśnie to robi z ludźmi takimi jak ty: przyspiesza ich. Nie jesz, nie śpisz, gadasz jak nakręcona. Twój puls i twoje życie przyspieszają coraz bardziej. Jeśli będziesz miała pecha - a wiele osób go ma - twoje życie przyspieszy tak mocno, że skończy się szybciej, niż się zaczęło. I umrzesz młodo - na atak serca. - Wszystko to zmyśliłeś. - Ella zaczęła się bronić, nie chcąc przyznać, jak bardzo zdenerwował ją jego nagły wybuch. Tym bardziej że z łatwością rozpoznała u siebie symptomy, o których mówił. - Nie, nie zmyśliłem tego. Szczerze mówiąc, jeżeli dostaniesz ataku serca, możesz mówić o szczęściu. To gówno robi z ludzi chorych psychicznie, paranoików. Miałem cię za mądrą dziewczynę - zakończył z obrzydzeniem, wrzucając fiolkę do kosza na śmieci. Ella rzuciła się natychmiast, żeby uratować swoje cenne pigułki, jednak Oliver był szybszy. W okamgnieniu przejrzał jej zamiary, stanął nad koszem i złapał Ellę za ramiona. Na jego twarzy pojawiło się najpierw zniecierpliwienie, które błyskawicznie ustąpiło miejsca wściekłości. Zanim zdołała go powstrzymać, Oliver podniósł jej top, odsłaniając to, co teraz było jej największą dumą i szczęściem - wychudłą, zapadniętą klatkę piersiową z wystającymi żebrami. Na nieszczęście wciąż jeszcze miała wielkie piersi, ale była przekonana, że z czasem i one się zmniejszą. Pod warunkiem, że będzie kontynuować dietę. Wściekła na Olivera, próbowała wyrwać się z jego uścisku. Ale on zaprowadził ją do lustra wiszącego na ścianie i trzymając ją z tyłu, ustawił w taki sposób, żeby w odbiciu zobaczyła swoją odsłoniętą przeponę brzuszną. - Widzisz, co ze sobą zrobiłaś? - spytał z dzikością w głosie. Oczywiście, że widziała i była dumna ze swojego osiągnięcia. - Wyglądasz jak szkielet. Jak ktoś, kto przed chwilą wyszedł z BergenBelsen. To było nieludzkie - porównywać ją z tymi nieszczęśnikami, na których popełniano takie straszliwe zbrodnie w niemieckich obozach koncentracyjnych. Ella nie mogła mu tego puścić płazem. Trzęsąc się z gniewu, rzuciła: - Przynajmniej nie wyglądam jak słonica. Więc kiedy następnym razem ty czy Laura będziecie szukali znowu ofiary, z której można sobie
drwić i szydzić za jej plecami, to już nie będę ja. - Ella dosłownie trzęsła się jak w febrze. Twarz miała czerwoną, a oczy błyszczące z emocji. Oliver puścił ją i przyjrzał jej się z niedowierzaniem. - Zrobiłaś to z powodu komentarza jakiejś głupiej modelki? - A ty się z nią zgodziłeś. - Ella nie dbała już o samokontrolę ani o to, czego jeszcze dowie się o sobie w tej konfrontacji. - Co takiego? - Przyznałeś jej rację, kiedy powiedziała, że nie mam szans się odchudzić. Śmiałeś się razem z nią. Oliver potrząsnął głową. - Nie wierzę własnym uszom. Nie obchodzi mnie, co ci się wydaje, że usłyszałaś. Ale mogę cię zapewnić raz jeszcze, że nie mogłem powiedzieć, że powinnaś stracić na wadze. Chcesz wiedzieć dlaczego? - spytał, a kiedy Ella nie odpowiedziała, mówił dalej: - Ponieważ uważam, że masz - to znaczy, miałaś najwspanialszą, najseksowniejszą i wzbudzającą cholerne pożądanie figurę w całej redakcji „Vogue'a". Figurę prawdziwej kobiety z krągłościami, miękkim ciałem i świetnymi cyckami. Ciało, na widok którego mężczyzna ma ochotę upaść na kolana i dziękować Bogu, że je stworzył. A teraz zobacz, co z nim zrobiłaś. Zbyt wściekły, żeby czekać na odpowiedź Elli, Oliver wyszedł z pokoju, trzaskając za sobą drzwiami i pozostawiając w środku Ellę trzęsącą się jednocześnie z ulgi i zdumienia. Minęło już pół godziny, odkąd Oliver wypadł z biura, a Ella nadal siedziała i patrzyła przed siebie z niedowierzaniem. Herbata zdążyła jej już wystygnąć, a pigułki na odchudzanie - musiała to przyznać z niechęcią - zostały w kieszeni Olivera. Ale to akurat nieważne. Może sobie kupić następne. I na pewno to zrobi, ponieważ nie uwierzyła w ani jedno słowo z tego, co powiedział Oliver. Oliver patrzył markotnie na kufel z piwem. Wciąż nie mógł uwierzyć, że Ella była tak głupia, żeby zmarnować swoje wspaniałe ciało - z powodu jakiejś kretyńskiej modelki. Okej, mogła zrzucić parę kilogramów -dwa, może trzy Ale żeby odchudzić się aż o tyle... Oprócz gniewu Oliver
poczuł znowu towarzyszącą mu wcześniej niezwykłą odpowiedzialność za tę dziewczynę. Przeklęte kobiety, zwłaszcza te niedoświadczone, takie jak Ella. Im szybciej znajdzie sobie jakiegoś wytwornego kawalera z wyższych sfer i wyjdzie za niego, a potem urodzi mu gromadkę dzieci, tym lepiej dla niej - stwierdził ponuro Oliver.
Rozdział 23 - Moja droga Emerald, wyglądasz na taką rozpaloną i zakłopotaną. Usiądź, proszę, przy mnie i pozwól mi poczęstować cię herbatą. Wyraźnie zdenerwowana Emerald potrząsnęła odmownie głową, podeszła do swojej teściowej, a potem wyjęła z torebki list i cisnęła jej na stół, mówiąc z furią: - Dzisiaj rano otrzymałam ten oto list od Alessandra, w którym mój mąż informuje mnie, że spędzi w Lauranto jeszcze co najmniej miesiąc. Chcę wiedzieć, o co tutaj właściwie chodzi! Księżna odsunęła list na bok takim gestem, jakby znała świetnie jego zawartość. Bez wątpienia to ona była odpowiedzialna za jego napisanie. Emerald gotowała się ze złości. - Moja droga, sądziłam, że to rzecz zupełnie oczywista dla takiej młodej, inteligentnej damy jak iy, że Alessandro ma swoje obowiązki... - Najważniejszym obowiązkiem Alessandra jestem ja, jego żona -przerwała jej z furią Emerald. - W istocie, mogłoby tak być, gdybyśmy mówiły o kimś pospolitym. Ale Alessandro nie jest pospolitym człowiekiem, tylko księciem. I dlatego jego podstawowym obowiązkiem jest służba ojczyźnie i swojemu narodowi. - Bardzo dobrze. W takim razie, jeśli Alessandro nie może przyjechać do Londynu, ja pojadę do niego. Teściowa obrzuciła ją chłodnym spojrzeniem. - Ach tak, twoje małżeństwo z Alessandrem. Popełnione w takim pośpiechu i sekrecie. Nie tego oczekiwałam od mojego syna. Ale, rzecz jasna, to nie był jego pomysł, prawda? Zanim Emerald zdążyła odpowiedzieć, księżna kontynuowała: - W twojej rodzinie to nie pierwszy wypadek takiego pospiesznego ślubu, z tego, co zdążyłam się zorientować, śledząc historię twojego pochodzenia. Weźmy na przykład twoją matkę...
- Co to znaczy „śledząc historię mojego pochodzenia"? - przerwała jej Emerald. - Cóż, kiedy czyjś syn, zwłaszcza następca tronu księstwa i jego władca, żeni się z młodą kobietą, która nie jest znana jego rodzinie, a w dodatku robi to w dość wątpliwych, jak na tę rodzinę, okolicznościach, naturalnie warto posiąść jak najgłębszą wiedzę na temat takiej osoby - i jej rodziny. - Historia mojej rodziny jest doskonale znana. Mój tytuł stanowi wystarczający dowód i rekomendację pozycji, jaką cieszył się mój ojciec. - Jak przypuszczam, masz na myśli tytuł lady Emerald Devenish? - Tak, oczywiście - odparła zniecierpliwiona Emerald. Teściowa celowo przeciągała tę sprawę w nieskończoność. A Emerald chciała tylko zobaczyć się znów z Alessandrem. - Powiedziano mi, że jesteś bardzo dumna ze swoich związków ze zmarłym księciem. - Z tatusiem... oczywiście. W końcu to mój ojciec. - Ach, tak mi przykro, moja droga, lecz obawiam się, że to jednak nie jest prawda. Widzisz, twoim ojcem nie był książę, tylko pewien Francuz. Artysta malarz, który zginął w hiszpańskiej wojnie domowej. Po raz pierwszy w życiu Emerald odebrało mowę. To, co powiedziała jej teściowa, było po prostu śmieszne. - Nie - zaprzeczyła stanowczo. - To niemożliwe. - Ależ, moja droga, niestety jednak możliwe. I nie tylko możliwe, jest to po prostu fakt. Sama zobaczysz. Mam tutaj wszystkie niezbędne informacje, wszystkie papiery. To mówiąc, księżna wyjęła wielką kopertę. Emerald wpatrywała się w nią, jakby to było coś żywego. - Muszę przyznać, że gdy zasięgnęłam języka na temat twojego pochodzenia, nie miałam pojęcia, że przyniesie to aż tak bogaty plon. Szczerze mówiąc, szukałam dowodów twojego niemoralnego zachowania, a nie twojej matki. To taka straszna tajemnica, w dodatku skrywana przez tyle lat, nie uważasz, Emerald? Nie jedno, lecz dwoje dzieci, których ojcem był nikt - artysta bez grosza przy duszy utrzymujący się z uwodzenia głupich, bogatych starych kobiet. Bawił się, zaciągając także do łóżka
równie głupie młode dziewczyny, wśród których znalazła się też twoja matka. Nic dziwnego, że wyszła za księcia w takim pośpiechu. Głupia, prosta, pospolita wnuczka właściciela fabryki jedwabiu, nierozumiejąca zasad rządzących społeczeństwem, w którym próbuje się poruszać. Jedyną rzeczą, na którą miała nadzieję - bez chroniącego ją i dającego poczucie prestiżu nazwiska zmarłego księcia - było życie kochanki bogatego mężczyzny - Kłamie pani! Nic z tego nie jest prawdą. Tylko dlaczego serce biło jej tak szybko? To, co mówi matka Alessandra, nie może być prawdą. Co za niedorzeczność - niemożliwe, żeby Emerald spłodził jakiś pospolity malarz! Ale Emerald nie podobał się sposób, w jaki jej teściowa patrzyła na nią. W jej niewielkich, przypominających ostre paciorki oczach błyszczała drwina. Przypominała kota w mysiej norze. - Mój ojciec... - Mówisz o zmarłym księciu? - Mój ojciec nigdy nie ożeniłby się z moją matką, gdyby... gdyby zrobiła to, co pani stara mi się wmówić. -- Moja droga, ożenił się z nią, ponieważ zrobiła to, co zrobiła, a on miał nadzieję, że w ten sposób doczeka się potomka. Syna, który był owocem tego związku. Widzisz, mężczyzna, którego uważasz za swojego ojca, nie był w stanie sam spłodzić dziecka z żadną kobietą. - W tym miejscu księżna wzruszyła lekko ramionami. - Istnieje pewien określony rodzaj mężczyzn, którzy preferują w miłości przedstawicieli tej samej płci. Tego rodzaju skłonności zmarłego księcia były, jak mniemam, dobrze znane w niektórych kręgach. Co więcej, Winston Churchill uznał związek księcia z pewnym młodym Niemcem za wystarczający powód, żeby nałożyć na niego areszt domowy. To miało miejsce po tym, jak książę i twoja matka spędzali wakacje na Lazurowym Wybrzeżu, gdzie zostałaś spłodzona. -Księżna przerwała na moment swój monolog. - A teraz, skoro zapoznałaś się już z faktami na swój temat, na pewno zrozumiesz, że nie możesz być żoną mojego syna. Na szczęście jesteśmy krajem katolickim, a ty nie jesteś katoliczką - dlatego kwestia unieważnienia małżeństwa nie powinna przysporzyć żadnych trudności.
Emerald udało się jakoś otrząsnąć z wiru szoku i gniewu, który kłębił się w jej głowie. W porę zrozumiała zagrożenie, jakie niosły ze sobą słowa teściowej. - Kwestia unieważnienia naszego małżeństwa nie podlega żadnej dyskusji. - Rzeczywiście. Co do tego jesteśmy zgodne. Mój syn nie może zostać twoim mężem. - Alessandro mnie kocha. Matka Alessandra roześmiała się - po raz pierwszy w obecności Emerald. - Tak, oczywiście, że cię kocha. Ale Alessandro kochał tak wiele rzeczy w życiu z tą samą pasją, a kiedy z nich wyrastał, po prostu o nich zapominał. Tak było z jego ołowianymi żołnierzykami i pierwszym kucykiem... Przez jakiś czas będzie cię opłakiwać, ale oczywiście dopilnuję, żeby wokół niego nie zabrakło ładnych dziewczyn, i w końcu poślubi córkę jakiegoś zaprzyjaźnionego monarchy, która zrozumie, na czym polega jej oddanie dla mojego syna i naszego kraju. Jeśli zaś chodzi o kwestie praktyczne... - Nie pozwolę pani na to. Jesteśmy małżeństwem. - Czyżby? Podałaś mi, jak się okazuje, nieprawdziwe dane - nazwisko, do którego nie masz w istocie prawa, ponieważ nie jesteś córką zmarłego księcia. Jesteś ladacznicą, nie żoną księcia. Nie zostałaś ochrzczona w naszej religii, a mój syn nie jest twoją własnością. Ja z kolei dysponuję dowodami, których nie zawaham się ujawnić, a które na zawsze zrujnują życie twoje i twojej matki. Stracisz tytuł, a wraz z nim także majątek, jaki odziedziczyłaś w spadku. Nikt ci się już nie oświadczy, nie otrzymasz żadnej oferty małżeństwa. Będziesz mogła liczyć wyłącznie na niemoralne propozycje. Ale ja jestem wyrozumiałą i miłosierną kobietą. Jestem gotowa dochować twojej tajemnicy, co pozwoli ci zachować tytuł i majątek, do których nie masz prawa. W zamian żądam jedynie twojej zgody na unieważnienie ślubu z moim synem. Gdybyś jednak odmówiła, możesz być pewna, że upublicznię fakty, o których tu rozmawiałyśmy. - Musi mnie pani mieć za głupią. Nie wierzę w ani jedno kłamstwo z tej litanii, którą pani była łaskawa mi przedstawić. Każdy może
spreparować dokumenty, opinie... Każdy potrafi opowiadać podobne banialuki. Wdowa uśmiechnęła się do niej. - W takim razie może sama spytasz swoją matkę o to, co ci powiedziałam, i poprosisz, żeby ujawniła przed tobą prawdę? Zachowam się wobec ciebie szlachetnie - powiedziała teściowa, podnosząc się z krzesła i kierując w stronę drzwi. - Dam ci weekend na przemyślenie tej sprawy, ale jeśli w poniedziałek do lunchu nie będę miała od ciebie żadnej odpowiedzi, we wtorek rano w gazetach ukaże się stosowne oświadczenie, demaskujące sekret twojej matki. I zapewniam cię, że to będzie fascynująca lektura. A małżeństwo z moim synem i tak zostanie unieważnione. Książę Lauran-to nie bierze sobie za żonę. nieślubnej córki właścicielki zakładu przemysłowego i francuskiego artysty Kiedy Emerald wróciła do Eaton Square, okazało się, że dom jest pusty, nie licząc służby. |cj matka chrzestna pojechała z Lydią i Gwendolyn do rodziców tej drugiej, aby złożyć im krótką wizytę. Emerald nie miała też pojęcia, gdzie się podziewa ten australijski postrzygacz owiec - i mało ją to obchodziło. Było nie do pomyślenia, aby ktokolwiek miał usłyszeć absurdalne oskarżenia, jakie padły z ust księżnej. Nie do pomyślenia i nie do zniesienia, podobnie jak same oskarżenia. To nie mogła być prawda. Ale w sercu Emerald zostało zasiane ziarno niepewności. Emerald spojrzała na telefon. Czas porozmawiać z matką, ale nie przez telefon. Bóg jeden wie, kto może jo podsłuchiwać. Nie ma wyjścia. Musi pofatygować się do Denham.
Rozdział 24 Był już późny wieczór, kiedy pociąg Emerald wtoczył się na stację w Macclesfield. Na szczęście na postoju czekał jeszcze wolny taksówkarz. - Do Denham, i to natychmiast! - powiedziała Emerald, wsiadając do taksówki. Nie chciała, żeby na miejscu okazało się, że dom jest już zamknięty, a wszyscy poszli spać. - Kogo ja widzę, panienko? To znaczy, wasza wysokość - przywitał się z nią kamerdyner, otwierając drzwi przed natarczywie dobijającą się Emerald. - Chcę się zobaczyć z matką. Gdzie ona jest? - zażądała odpowiedzi Emerald. Wyraz jej twarzy zmienił się w kamienną maskę, kiedy drzwi do salonu otworzyły się i jej matka weszła do holu. - Emerald! - zawołała Amber. - Co do... Czy wszystko w porządku? - Chcę się czegoś od ciebie dowiedzieć. Na osobności - dodała Emerald, spoglądając wymownie na panią Clements. - A co z kakao? Mam zrobić dodatkowy kubek dla jej wysokości? -spytała gosposia, ignorując Emerald. - Nie, dziękuję, pani Clements. - Amber uśmiechnęła się. - Sama się tym zajmę. Idź na górę i połóż się. - A teraz, Emerald - zwróciła się do niej cicho, kiedy tylko gospodyni zniknęła na schodach - chodź ze mną do kuchni. Opowiesz mi, co cię do nas sprowadza, a ja w tym czasie zrobię kakao. - Nie chcę kakao - skrzywiła się Emerald. - Ja... - Ty może nie, ale Jay i ja chętnie się napijemy. Cokolwiek przywiodło tutaj jej najstarszą córkę o tej porze, musiało być bardzo ważne - przynajmniej dla niej. Kiedy Jay po powrocie ze spaceru z psem wszedł do kuchni, był zaskoczony, widząc tam Emerald. Jej elegancki londyński strój nie pasował do domowej atmosfery panującej w kuchni, zresztą tak jak i ona sama. Ale Emerald nigdy nie
traktowała tego miejsca jako swojego domu, mimo że mieszkała tu bardzo długo. Nie, Denham to nie jest odpowiednie miejsce dla dziewczyny, której ojcem był książę - twierdziła zawsze Emerald. Czy teraz była szczęśliwa, mając księcia za męża i upragniony tytuł? Amber miała nadzieję, że tak właśnie jest, ale wiedziała, że szczęście zawsze będzie oznaczać dla jej córki co innego niż dla niej. - Chcę porozmawiać z matką w cztery oczy - zwróciła się Emerald arogancko do faya. Nie chciała, żeby ojczym stanął w obronie matki, tak jak zawsze to robił. Miała większą szansę wydobyć z niej prawdę, kiedy Jaya nie było w pobliżu. Zobaczyła, jak oboje wymieniają między sobą porozumiewawcze spojrzenia, a potem Amber kiwa lekko głową. Widać było wyraźnie, że Jay niechętnie zostawia je same. Emerald nigdy nie potrafiła zrozumieć, dlaczego ludzie traktowali jej matkę w taki sposób - jakby się nad nią rozczulali i chcieli ją chronić. - Emerald, o co chodzi? Co u licha sprowadza cię do nas w środku nocy? spytała cicho Amber, kiedy fay już wyszedł. - Chcę, żebyś powiedziała mi prawdę. Kto jest moim ojcem?
Rozdział 25 Mam nadzieję, że nie bierzesz już tych cholernych pigułek, co? Ella spojrzała krzywo na Olivera Chartersa. - A nawet jeśli, to co? - To jesteś głupia - odparł szczerze Oliver. - A ja nigdy nie miałem cię za tak głupią. Poczucie winy i rozgoryczenia jeszcze spotęgowały jej niechęć do fotografa. Dostała nową porcję pigułek od doktora Williamsona, ale ograniczyła ich liczbę do jednej dziennie. No, przynajmniej przez kilka dni. Do małego, zagraconego biura weszła asystentka sekretarki redaktorki działu mody, przerywając im rozmowę w pół słowa. Przeszukała stertę papierów na jednym z biurek, aż w końcu wydała z siebie okrzyk triumfu, kiedy udało jej się znaleźć to, czego szukała. Wyszła z biura, zostawiając Ellę uwięzioną za jej własnym biurkiem i Olivera, który opierał się o drzwi. Oliver wyjął z kieszeni dżinsów paczkę papierosów, otworzył ją i podał Elli. - Zapalisz? Ella potrząsnęła głową. Dlaczego on sobie nie pójdzie i nie zajmie się tym, w czym jest najlepszy - w pożeraniu pożądliwym wzrokiem modelek, pomyślała złośliwie, zamiast stać tu bezczynnie i przeszkadzać mi, jakby miał mnóstwo czasu? Ella starała się na niego w ogóle nie patrzeć, ale jej spojrzenie zdawało się nie do opanowania, poza kontrolą. Kiedy Oliver zaciągnął się papierosem, a potem wypuścił dym z rozkosznym mruknięciem, Ella podniosła wzrok i spojrzała na niego jak zahipnotyzowana. - Nic nie jest lepsze niż pierwszy mach - powiedział Oliver, dodając żartobliwym tonem: - No, prawie nic. Przestań brać te pigułki, księżniczko. - Tym razem w jego tonie pojawiła się szorstkość. Posłuchaj mojej rady i zrób to, do czego zostałaś stworzona.
- To znaczy co? - Ella odparła wyzywająco. - Zostaw tę robotę, wyjdź za mąż, zamieszkaj na wsi i urodź gromadę dzieci. - To ostatnia rzecz, na jakiej mi zależy - parsknęła Ella. - Jak sobie chcesz. - Oliver dokończył papierosa i wyszedł z biura, nie pojmując, po co w ogóle tu przyszedł. Ella gotowała się ze złości, przelewając swoje emocje na maszynę do pisania i waląc w klawisze z taką zapalczywością, jakby to było ciało Olivera Chartersa. W korytarzu na zewnątrz biura Elli Oliver zaklął pod nosem. Co się z nim, do cholery, dzieje? Dlaczego tak się przejmował tym, co Ella robiła ze swoim życiem? To, że ją pocałował, nie znaczyło przecież, że ma teraz brać za nią odpowiedzialność. Jakby była jakimś bezbronnym dzieckiem, a on jedynym dorosłym w pobliżu, który mógłby się nią zająć. Emerald i Amber mierzyły się spojrzeniem. Czekając na odpowiedź matki, Emerald przyznała w duchu, że nie chciała się do niej tak ostro odezwać. Ale nie zamierzała też oszczędzać jej uczuć. Planowała raczej, że wciągnie ją w tę rozmowę w bardziej dyplomatyczny sposób i zaczeka, aż matka sama wpadnie bez ostrzeżenia w pułapkę i znajdzie się w sytuacji, w której nie będzie już mogła skłamać. Amber musiała usiąść. Wiedziała, że prędzej czy później ta prawda wyjdzie na jaw. Wzięła głęboki oddech i spytała po prostu: - Jak się dowiedziałaś? Emerald poczuła, że ziemia usuwa jej się spod nóg. Nie tak miało być. Matka miała zaprotestować przeciwko temu, że Emerald wie, kim był jej ojciec. Powinna także zaprzeczyć - i to co najmniej kilka razy - oskarżeniom matki Alessandra. Przepełniała ją ślepa furia i panika. Emerald wstała, podeszła do swojej matki i z całej siły uderzyła ją otwartą dłonią w twarz - tak mocno, że zszokowana Amber poczuła, jak do oczu napływają jej łzy bólu. - To nie może być prawda. To nie jest prawda. Moim ojcem nie był malarz ani jakiś brudny wieśniak. Moim ojcem był książę Lenchesteru. Powiedz to - zażądała z dzikością. - Powiedz, że moim ojcem był książę Menchesteru.
Amber odwróciła wzrok. Zawsze była przekonana, że należy chronić Emerald przed tą prawdą, i obiecała Robertowi, że tak też się stanie. Robert kochał tę małą dziewczynkę i uważał ją za swoją córkę - tak samo jak kochał swojego syna, również dziecko Jeana-Philippe a. Amber miała zaledwie siedemnaście lat, kiedy poznała Jeana-Philippea i została przez niego uwiedziona, głęboko przekonana, że naprawdę ją kocha. To właśnie Robert pomógł jej stawić czoło straszliwej prawdzie, że Jean-Philippe nie ma zamiaru się z nią żenić. Dobry, kochany Robert, który ocalił ją przed konsekwencjami jej głupoty tego magicznego lata na południu Francji, kiedy uległa Jeanowi-Philippe owi i swojej miłości do niego. To Robert zaproponował jej małżeństwo i uratował jej reputację. Robert, który nie pożądał jej, lecz innych mężczyzn. Amber nigdy nie myślała, żc ona i Jean-Philippe jeszcze kiedykolwiek się spotkają, nie wspominając już o tym, że raz jeszcze zostaną kochankami. Emerald była owocem tego drugiego spotkania. Wówczas Jean-Philippe spłacił cały dług, jaki miał wobec Amber, kiedy pomógł jej z kolei uratować Roberta przed jego własnym szaleństwem. - Emerald, Robert kochał cię jak rodzoną córkę. Bardzo cię kochał. Był dumny z ciebie i z tego, że może cię nazywać swoją córką, ale... - Mów dalej - zażądała Emerald, kiedy Amber zamilkła na chwilę. - To było tak dawno temu. Zycie też było zupełnie inne. Robert był twoim ojcem w każdy możliwy sposób. To był wyłącznie jego wybór i jego decyzja, żeby traktować cię pod każdym względem jak własną córkę. Proszę, niech to będzie miarą jego ojcostwa. - Czy to prawda, że był pedałem i pozwolił, żeby zerżnął cię jakiś francuski malarz? Te obelżywe słowa zabolały Amber rówrnie mocno, jakby Emerald uderzyła ją po raz drugi w twarz. - Dość tego! Zabraniam ci odzywać się tak do matki! - Żadna z nich nie słyszała, jak Jay wchodzi do kuchni. - Co z tobą? - wrzasnęła na swoją matkę Emerald. - Dlaczego wszyscy stają w twojej obronie? Nie rozumiesz, co zrobiłaś? Zrujnowałaś mi
życie. Przez ciebie matka Alessandra unieważni nasze małżeństwo, a jeśli się na to nie zgodzę, powie całemu światu, że jestem bękartem, a moim ojcem... - Och, Emerald... - Amber przerażona podniosła dłoń do ust. - Ale jeśli Alessandra cię kocha, nie będzie to dla niego miało żadnego znaczenia. Amber chciała wziąć córkę za rękę, lecz Emerald odtrąciła ją brutalnie. - Nie bądź głupia. Oczywiście, że będzie to dla niego miało znaczenie. Dla mnie też ma. Myślisz, że chcę, żeby ludzie wiedzieli... żeby śmiali się ze mnie za plecami? - Emerald wzdrygnęła się. - Mój ojciec, pospolity malarz. - Emerald, Jean-Philippe był cenionym artystą. Bardzo utalentowanym. Mam kilka jego prac. - To mówiąc, Amber spojrzała na Jaya, błagając go bezgłośnie o pomoc. - Są schowane na strychu. Pokażę ci - zaproponował Jay - Nie! - Jean-Philippe był bardzo dzielny. Kiedyś uratował Robertowi życie, a dzięki temu także i twoje - kontynuowała Amber. - Czy... czy to był rzeczywiście wypadek, w którym mój ojciec i Luc zginęli, czy może był on konsekwencją tego, że ojciec dowiedział się o twoim romansie i nie mógł znieść myśli, że jego tytuł i majątek odziedziczy jakiś bękart? - Nie! - W głosie Amber zabrzmiało straszne cierpienie. - Nie. Robert uwielbiał Luca. Wszyscy podkreślali to, jak bardzo byli do siebie podobni. Jak ojciec i syn. Luc też darzył Roberta wielkim szacunkiem i miłością. Byli sobie tacy bliscy. Bliscy za życia i po śmierci. Amber wciąż miała przed oczami ten widok, tego strasznego poranka, kiedy przyjechała do małej, wiejskiej kostnicy, w której ich złożono. Dyrektorka szpitala - wspaniała kobieta - zadbała o to, by obaj wyglądali tak „naturalnie", jak to tylko możliwe. Luc leżał zwrócony twarzą do ojca, a Robert... - Amber mimowolnie wzdrygnęła się, przypominając sobie, jak wyciągnęła rękę, żeby dotknąć Roberta, i nagle odkryła, co starali się przed nią ukryć. Jej mąż został dosłownie oskalpowany, kiedy próbował ocalić swojego syna, którego tak bardzo kochał -w ostatnim odruchu, w ostatniej myśli, w ostatnim przejawie miłości do
Luca. Żadne dziecko nie miało lepszego ojca. Żadna kobieta nie chciałaby mieć lepszego ojca dla swoich dzieci. - Może książę miał nadzieję, że uda mu się zaciągnąć go do łóżka. Mężczyźni tacy jak on lubią robić takie rzeczy, nieprawdaż? - Emerald zadrwiła z własnej matki. Amber zbladła, a skóra na jej twarzy naciągnęła się tak, że widać było kości. Jay zrobił dwa kroki, wyciągając do niej rękę w obronnym geście, ale Amber dała mu znać, że da sobie radę. - To okrutne, co sugerujesz, ale wybaczam ci. Jesteś zraniona i przestraszona, dlatego powtórzę ci raz jeszcze. Robert kochał was oboje Luca jako swojego syna i następcę, a ciebie jako swoją córkę. To on czytał ci bajki na dobranoc. Był przy tobie, kiedy wymówiłaś pierwsze słowa. Trzymał cię na rękach i tulił. Robert był twoim ojcem. - Ale nie mężczyzną, który mnie spłodził. Nie tym mężczyzną, który wsadził ci swojego kutasa i... - Wystarczy! - Jay ruszył gwałtownie w stronę Emerald. - Wystarczy? Dlaczego? Ponieważ ją zasmuciłam? Och, mój Boże. A czy nie wydaje wam się, że to ja mam powody, żeby być zasmucona? Myślicie, że jak ja się czuję, wiedząc, że moim ojcem był jakiś podrzędny uwodziciel - jeszcze gorszy niż żigolak, jeżeli wierzyć słowom matki Alessandra? Nienawidzę cię. Nienawidzę cię za to, kim jesteś i co zrobiłaś. Zniszczyłaś mi życie. To przez ciebie i twoje kurewstwo księżna może zrobić, co zechce. Nigdy nie powinnam była jej pozwolić, żeby odesłała Alessandra do domu beze mnie. Obserwując córkę, która w furii chodziła po kuchni, tam i z powrotem, Amber popatrzyła na Jaya - swojego ukochanego męża i najlepszego przyjaciela, który wiedział o niej wszystko. Dla Amber ten związek, ta miłość, którą do siebie czuli, była czymś idealnym. Pragnęła, żeby jej dzieci zaznały w swoich związkach takiego samego uczucia. Ale Emerald zależało na czymś innym i patrząc teraz na nią, Amber uświadomiła sobie, że to nie miłość do Alessandra wywołała w córce tę furię. Ale to nie stłumiło wyrzutów sumienia Amber. Nietrudno było jej odgadnąć motywację kobiety, która próbowała teraz zniszczyć małżeństwo swojego syna, żeby zaspokoić własne ambicje. Babka Amber była ulepiona z tej samej gliny,
ona też starała się skłócić i rozdzielić rodziców Amber, ponieważ nie lubiła jej ojca. - Może gdyby jay i pan Melrose porozmawiali z matką Alessandra... - Nie bądź śmieszna - wypaliła Emerald. - Ona chce doprowadzić do rozpadu naszego małżeństwa. Zawsze wiedziałam, że nie zaakceptuje faktu, że Alessandro się ze mną ożenił. - Emerald spojrzała na Amber lodowatym wzrokiem i wycedziła przez zaciśnięte usta: - Ale gdyby nie ty, matko, nie byłaby w stanie nic z tym zrobić. Emerald pogrzebała w swojej torebce, wyciągnęła stamtąd papierosa i zapaliła go, zaciągając się łapczywie. Amber musiała przyznać, że nawet w gniewie jej córka jest piękna. Piękna, ale zimna i harda. To tylko jeszcze bardziej wzmogło w niej poczucie winy. Wiedziała, że to ona odpowiada za charakter swojej córki - albo za sprawą genów, które jej przekazała, albo depresji, którą miała w ciąży i po urodzeniu Emerald. Czy to z powodu tych pierwszych tygodni oraz miesięcy spędzonych w jej łonie Emerald nienawidziła jej od dnia narodzin? Czy dziwactwem było uważać, że córka wiedziała, jak bardzo Amber się bała i jak rozpaczliwie pragnęła, żeby nigdy nie doszło do tego poczęcia? Tego Amber nie mogła wiedzieć. Ale czuła, że ciężar jej winy spoczywa bardzo mocno na jej barkach.
Rozdział 26 - Emerald. Mimo iż Emerald nie spała, udawała, że nie słyszy swojej matki, która weszła do jej sypialni z herbatą na tacy - Twój ojciec, Jean-Philippe... - zaczęła, siadając na łóżku. Emerald także usiadła. - Nie nazywaj go w ten sposób. Nigdy nie uznam go za swojego ojca. - Mam kilka jego obrazów, gdybyś zechciała je zobaczyć. Dał mi je na przechowanie. Powinno się je wystawić na widok, a nie chować na strychu. Są bardzo dobre. Kiedy byłaś mała, Robert i ja byliśmy przekonani, że odziedziczyłaś po nim talent. Uwielbiałaś rysować, pamiętasz? - Nie ma we mnie nic z tego... tego wieśniaka, słyszysz? Nic. Nie, nie dotykaj mnie. - Emerald odtrąciła jej rękę. - Nigdy ci tego nie wybaczę. Nikt nigdy się o tym nie dowie. Czy... ty...? Bogu dzięki, nie jesteś katoliczką, w przeciwnym razie cały świat wiedziałby, że pochlipując, udałaś się do konfesjonału, żeby wyznać swoje grzechy. To by było w twoim stylu. Amber wiedziała, że powinna skarcić Emerald i przypomnieć, że jest jej matką, lecz nie mogła się na to zdobyć. Emerald traktowała ją z pogardą, a siła jej woli potęgowała wszystko, co mówiła i robiła. - Jeżeli Alessandro cię kocha... - odezwała się z wahaniem, chcąc jakoś pomóc córce. - Nie bądź głupia. Tu nie chodzi o Alessandra, tylko o jego matkę. Jak śmiała robić prywatne śledztwo na mój temat i wtykać nos w nie swoje sprawy! Ależ byłaś głupia, matko, że nie dopilnowałaś, by nikt się nie dowiedział o twojej przeszłości. A teraz mnie przyjdzie zapłacić za twoją lekkomyślność. Amber była zbyt przygnębiona, żeby się bronić. Wiedząc, że nie ma sensu prowadzić dłużej tej rozmowy z Emerald, po prostu wstała i wyszła z pokoju.
*** Emerald siedziała milcząca, z kamienną twarzą, w przedziale pierwszej klasy pociągu, który wiózł ją z powrotem do Londynu. Kiedyś odpłaci matce Alessandra za to, co jej zrobiła - i to z nawiązką. Spuściła głowę i zobaczyła na swoim płaszczu małą kropkę, która przykuła jej uwagę. Był to niewielki punkcik, za to w wyjątkowym kolorze - tak jasnym, jak letnie niebo w St Tropez. Kontrastował z chłodnym beżem jej stroju... Emerald przyjrzała mu się jeszcze raz, uśmiechnęła się chłodno, przez zaciśnięte zęby, po czym strzepnęła go na ziemię. Tymczasem w Denham Amber siedziała skulona na zakurzonym strychu i łkała, skrywając twarz w dłoniach. - Och, nie, Jay Och, nie! Po wyjeździe posępnej Emerald Amber, wiedziona nagłym impulsem, poszła na strych, aby spojrzeć na obrazy Jeana-Philippea. - Być może chcę się upewnić, że ani on, ani ja nie byliśmy tacy okropni, jak sądzi Emerald - wyjaśniła Jayowi, co chce zrobić. Oczywiście Jay poszedł na górę razem z nią. Martwił się o nią. Emerald i Amber nigdy nie potrafiły utrzymywać ze sobą dobrych relacji, ale tym razem Jay nie był pewien, czy Amber zniesie cios, jaki zadała jej córka. Amber nie oglądała tych obrazów od bardzo dawna. Zawsze były dla niej czymś więcej niż tylko paroma płótnami, które zostały jej powierzone na przechowanie - były wspomnieniem mężczyzny, który namalował je z taką pasją i talentem. Naruszona gruba warstwa kurzu, podobnie jak skrzynia, w której obrazy przechowywano, w beztroski sposób zostawiona otwarta - potwierdziły najgorsze obawy Amber. Głębokie ślady nożem, które żłobiły dwa płótna, zostały poczynione z wyjątkowym okrucieństwem, a ich skutek był opłakany. - Emerald... - Jay wypuścił głośno powietrze, spoglądając na uszkodzone obrazy. - Skąd ona wiedziała, że są tutaj? - Sama jej powiedziałam. To moja wina. Wydawało mi się... pomyślałam, że może przyniesie jej ulgę, kiedy przekona się na własne oczy, jak utalentowany był jej ojciec... Och, Jay...
- To tylko dwa obrazy - próbował ją pocieszyć Jay, przeglądając skrzynię z płótnami. - Najwidoczniej w ogóle nie tknęła pozostałych. Patrząc na okaleczone i rozprute nożem ciało młodej kobiety na obrazie, a potem na twarz swojej żony, która wciąż była łudząco podobna do dziewczyny z obrazu, poczuł taki gniew na Emerald, jakiego nigdy wcześniej nie doświadczył w życiu. - Biedny Jean-Philippe. Tak bardzo go zawiodłam. To wszystko, co mi po nim zostało. Jay, co my teraz zrobimy z Emerald? Rozumiejąc swoją żonę bez słów, Jay przytulił ją mocno i trzymał w ramionach, kiedy Amber łkała.
Rozdział 27 - A więc porozumienie zawarte? - spytała teściowa Emerald. Siedziały w salonie należącego do matki Alessandra apartamentu w hotelu Savoy - Twoje małżeństwo z moim synem uważa się za zakończone i zostaje unieważnione ze skutkiem natychmiastowym. Biedny Alessandro, musiałam go już przygotować na to, że go porzuciłaś i wyparłaś się go. Księżna, jak zwykle, była ubrana na czarno. Przypominała w tym stroju upiornego czarnego kruka, którym - jak z goryczą zauważyła Emerald - w istocie była. - Rzecz jasna Alessandro przeżył szok, kiedy się dowiedział, że wyznałaś mi, iż to małżeństwo było z twojej strony błędem, poczynionym z chęci zemsty na innym kochanku - kontynuowała. Oczy Emerald rozgorzały furią. - Alessandro nigdy by w to nie uwierzył. Wie dobrze, że przed nim nie było innego mężczyzny. - Naprawdę? W takim razie muszę go ostrzec, że dziewczyny potrafią bardzo sprytnie udawać kogoś, kim nie są. Zgodzisz się ze mną? - Teściowa uśmiechnęła się złośliwie. - Emerald, uważam, że najlepiej dla nas obu będzie, jeśli to nasze spotkanie będzie jednocześnie ostatnim. Miałabym kiedykolwiek wrócić do tego szkaradnego apartamentu z ciężkimi meblami w stylu wiktoriańskim, nadętą atmosferą i matką Alessandra, czyhającą w nim niczym pająk na ofiarę w swojej sieci? -pomyślała Emerald, rozglądając się po przytłaczającym pokoju. Ciężkie, ciemne zasłony nie wpuszczały do środka nawet odrobiny światła, więziły ją w tym miejscu, w którym nie miała ochoty przebywać, tak jak surowe, wiktoriańskie zasady księżnej wyrzuciły Emerald z życia Alessandra i uwięziły go na powrót w sztywnych ramach przyzwoitości. - Och, byłabym zapomniała - żachnęła się księżna. - Jeszcze słowo ostrzeżenia. Gdyby pojawiły się jakiekolwiek - nazwijmy to konsekwen-
cje twojej znajomości z moim synem, muszę cię uprzedzić, że takie dziec ko zostanie naturalnie uznane za nieprawe - tak jak ty, Emerald. Może powinnaś pójść za przykładem matki i poszukać sobie mężczyzny, który zatuszuje skandal, dając ci nazwisko. Emerald nic nie odpowiedziała. Kipiał w niej straszliwy gniew, destrukcyjny i dziki, ale nie pozwoliła mu wydostać się na powierzchnię. Nie zamierzała ryzykować dalszego poniżenia. W sposób bezceremonialny została sromotnie odarta z miana żony Alessandra i tytułu, który się z tym wiązał. A co gorsza, jej poniżenie wyjdzie na światło dzienne i stanie się wiadome wszystkim. Została rzucona na pożarcie matce Alessandra i jej nienawiści. Po raz kolejny poprzysięgła sobie, że któregoś dnia odpłaci teściowej pięknym za nadobne. - Nie jest tak źle, Emerald - zakpiła z niej matka Alessandra. - Jak już wspomniałam wcześniej, opinia publiczna dowie się tylko, że to małżeństwo było błędem, popełnionym przez dwoje ludzi nieświadomych konsekwencji, jakie wiążą się z pozycją Alessandra, oraz praw rządzących naszym krajem. Pomyśl, co by było, gdybym ujawniła szczegóły dotyczące okoliczności twojego przyjścia na świat oraz tożsamość twego prawdziwego ojca. Rzecz jasna masz moje słowo, że nikt się o niczym takim nie dowie - tak długo, jak sama będziesz przestrzegać warunków naszej umowy A teraz, wydaje mi się, że powiedziałyśmy sobie już wszystko, co należało, nieprawdaż? Teściowa Emerald podniosła się powoli z krzesła z wysokim oparciem. Na jej twarzy błąkał się spokojny i triumfalny uśmiech. Celowo wybrała takie miejsce, żeby górować nad Emerald i zmusić ją do zajęcia o wiele niższego krzesła lub stania przed nią, jakby Emerald była zwykłą służącą. Patrząc, jak księżna zmierza w stronę drzwi, Emerald aż drżała z niepohamowanej nienawiści. Jej teściowa przechytrzyła ją, ponieważ była od niej dużo mądrzejsza. I bardziej makiaweliczna. Kiedy matka Alessandra dała do zrozumienia, że audiencja dobiegła końca, a Emerald zajmuje w hierarchii społecznej wystarczająco niską pozycję, by otworzyć jej drzwi, dziewczyna obiecała sobie, że już nigdy nie pozwoli nikomu tak się poniżyć, jak to zrobiła matka Alessandra. Wciąż kipiąc gniewem, wsiadła do taksówki i kazała się zawieźć z powrotem do Lenchester House.
Kamerdyner Chivers, który otworzył jej drzwi, powiedział: - Dzwoniła pani de la Salles, wasza wysokość. Prosiła, aby pani przypomnieć o tym, iż zgodziła się pani zjeść z nią kolację w Paraąueet Club. Emerald zamarła, ale udało jej się jakoś zwalczyć nieznane sobie uczucie paniki. Zupełnie zapomniała, że przyjęła zaproszenie Jeannie de la Salles. Ona i jej mąż byli bardzo bogatą parą, a ich swobodne i urozmaicone życie towarzyskie budziło zainteresowanie gazet plotkarskich, które rozpisywały się ze szczegółami na temat ich miłości do klubów nocnych i tańców. Emerald polubiła oboje, szczególnie Petera. Należeli do rozległego grona znajomych księżniczki Małgorzaty, wśród których nie brakowało ludzi żyjących „szybko". Jeannie obiecała znaleźć Emerald innego partnera, kiedy ta wyjawiła, że Alessandro nie wchodzi już w rachubę. Ęmerald podejrzewała, że małżeństwo de la Salles i ich znajomi będą się delektować plotką o rozpadzie jej małżeństwa. Miała ochotę poprosić Chiversa, żeby zadzwonił do nich i powiedział, że Emerald nie przyjdzie. Ale jakiś głos w jej głowie - silny i chłodny - ostrzegał ją, że skoro wszystko i tak nieuchronnie przedostanie się do wiadomości publicznej, lepiej będzie „sprzedać" im własną wersję tej historii i zaskarbić sobie współczucie ludzi oraz zachować wiarygodność. Największą zaletą kobiety jest bowiem jej reputacja w towarzystwie. Gdy ją straci, straci wszystko, co ma jakąkolwiek wartość. Wiktoriańskie czy nie, restrykcyjne czy nie, wartości jej teściowej należały do powszechnie obowiązujących w społeczeństwie przynajmniej jeśli chodziło o płeć piękną. Emerald miała tego świadomość. Dougie wiedział, że gdyby nie Emerald, która mieszkała w Lenchester House i przypominała mu stale, jak trudno będzie mu wejść w rolę jej zmarłego ojca, mógłby się przyzwyczaić do tego nowego życia. Brał już udział w letnich balach i przyjęciach na wsi, przyjmowano go do klubów, do których należał także zmarły ojciec Emerald, spędzał przyjemne weekendy w towarzystwie jaya w Denham, a ostatnio także w swojej własnej posiadłości, zachowując się z pewnością siebie, jaką zaszczepił w nim Jay, i spotykając się z zarządcą majątku, którego pan Melrose wyznaczył do prowadzenia posiadłości po śmierci Roberta. Teraz był to jego własny zarządca.
Wiele się nauczył i czuł także, że dojrzał. Nie przerażała go już odpowiedzialność, którą nakładał na niego tytuł książęcy Nabierał pewności siebie, ucząc się, jak stać się księciem - i pozostać sobą. A gdy spojrzał wstecz, na kilka ostatnich tygodni, zdał sobie sprawę, że nie czuje się już jak wyrzutek. Jego nowe życie miało nie tylko jasne strony, co było oczywiste, gdy Dougie patrzył teraz na swojego współbiesiadnika, z którym jadł kolację w dość cichym i spokojnym na szczęście Paraąueet Club. Z początku odpowiadało mu, że pozwolił Emerald, jej matce chrzestnej i jeszcze dwóm innym dziewczynom mieszkać w domu przy Eaton Square. Ale oznaczało to, że musiał wobec tego przyjąć „przyjaźń" ojca Gwendolyn - Henry'ego, lorda Levingtona, który stał się jego częstym gościem. Wpadał niby to zobaczyć się ze swoją „ulubioną córeczką", ale w rzeczywistości za każdym razem przyczepia! się do Dougiego, pokazując mu różne rzeczy i proponując, że przedstawi mu ludzi, których Dougie „powinien poznać". Dougie znosił to wszystko z godnością, ale kiedy Henry zaproponował, że zabierze go do prywatnej jaskini hazardu, gdzie gra toczyła się o zapierające dech w piersiach stawki, Dougie nabrał podejrzeń i poprosił o radę Jaya. Jego odpowiedź potwierdziła tylko obawy Dougiego. Zdaniem Jaya, Henry był niesympatycznym i prawdopodobnie także niewiarygodnym człowiekiem, którego należało się wystrzegać. Niestety, Henry nie przestawał się narzucać i nie dawał się zbyć, aż w końcu Dougie, chcąc nie chcąc, zgodził się wyjść z nim wieczorem. Wieczór okazał się dokładnie tak fatalny, jak Dougie się spodziewał. Zaczęli od prywatnego klubu hazardowego Johna Aspinalla, gdzie ojciec Gwendolyn przegrał kilka tysięcy funtów, których - jak Dougie podejrzewał - nie miał. W świetle lampy z abażurem, zwisającej nad stołem do gry, jego twarz była zielona i spocona. Potem, wbrew sugestiom Dougiego, by tego nie robić, poszli do ekskluzywnego klubu nocnego, w którym powietrze było gęste i niebiesko-szare od dymu z drogich cygar.
Pracując na owczej farmie, Dougie nigdy nie podejrzewał, że w jego życiu nastąpi taki zwrot i że kiedykolwiek znajdzie się w takim miejscu jak to. Postrzygacze owiec wykonywali swoją pracę z szybkością, która urzekała Dougiego. Właściciele londyńskich prywatnych klubów „strzygli" swoich klientów z taką samą prędkością i zręcznością. Dougie rozmyślał o tym, słuchając dobiegających z innych stolików głosów przypominających cięty kryształ. Dźwięk kobiecego głosu, który rozległ się przy jednym ze stolików, sprawił, że Dougie obrócił się dyskretnie. Zdumiony, zobaczył Emerald siedzącą przy stoliku tuż obok parkietu razem z grupą jakichś ludzi. Emerald najwyraźniej brylowała w towarzystwie i była w centrum uwagi, zwłaszcza mężczyzn. Dougie zmarszczył czoło, gdy przypomniał sobie, że Alessandro wrócił do swojej ojczyzny Jej śmiech i sposób, w jaki się zachowywała, doskonale się bawiąc, nie sprawiały wrażenia, że Emerald tęskni za mężem, czego można by się spodziewać po świeżo upieczonej mężatce. Dougie miał nadzieję, że Emerald go nie zauważy, zajęta rozmową z mężczyzną o łagodnej aparycji, który siedział po jej prawicy. Wystarczyło mu negatywnych wrażeń na jeden wieczór. Emerald uśmiechnęła się olśniewająco do Toda Newtona, swojego towarzysza i znanego kobieciarza, pilota i weterana drugiej wojny światowej oraz hazardzisty, który wygrał fortunę i równie szybko ją stracił. Jak przystało na doświadczonego flirciarza, Tod przez cały wieczór nie odstępował Emerald nawet na krok. Teraz, zapalając jej papierosa i namawiając na kolejnego drinka, powiedział prowokacyjnym tonem: - Muszę przyznać, że twój mąż jest odważniejszym mężczyzną ode mnie. Ja z pewnością nie zostawiłbym takiej pięknej i - niech mi wolno będzie to powiedzieć - pociągającej żony samej. - Och, Alessandro nie jest ani odważny, ani też specjalnie mężczyzną odpowiedziała Emerald, rozochocona koktajlami i winem, które wypiła tego wieczoru. - Prawdę mówiąc, to maminsynek, który woli zadowalać swoją matkę niż żonę. Emerald była zbyt pijana, żeby zauważyć pełen satysfakcji błysk w oczach swojego adoratora, który zmierzył ją od stóp do głów znaczącym spojrzeniem.
Miała włosy upięte w modnym stylu, a sukienka z odkrytymi ramionami i głębokim dekoltem podkreślała figurę i ukazywała bladą skórę, wiszące zaś na szyi i rękach brylanty dowodziły jej statusu oraz bogactwa. - Biedna księżna - mruknął z udawanym współczuciem Tod. - Nie nazywaj mnie księżną - rozkazała mu Emerald i w ostatniej chwili ugryzła się w język, żeby nie wyjawić mu swojej tajemnicy, że wkrótce nie będzie miała prawa tak się tytułować. - Nie? W takim razie jak? Czarodziejką, która urzekła mnie swoją urodą i wzbudziła pożądanie? - Po prostu... Po prostu mów mi Emerald - odparła Emerald, z trudem panując nad językiem. Emerald wpadła Todowi w oko, gdy tylko ona i Alessandro dołączyli do towarzystwa małżeństwa de la Salles. Tod miał w swoim życiu wiele pięknych kobiet, ale w Emerald było wszystko, co lubił: piękno, charakter i przede wszystkim pewna arogancja, która czyniła ją tak podatną na jego umizgi. Tod skalkulował w myślach, ile mógłby od niej wyciągnąć za swoje milczenie w sprawie „krótkiej chwili zapomnienia" - dziesiątki tysięcy funtów, może nawet sto tysięcy, biorąc pod uwagę, że Emerald była żoną następcy tronu. Skinieniem przywołał kelnera i w ciągu kilku sekund - jak za dotknięciem magicznej różdżki - na stole przed Emerald pojawił się kolejny drink. Emerald czuła, jak zaczyna kręcić jej się w głowie, ale oczywiście nie zamierzała zachowywać się w takim prestiżowym towarzystwie jak jakaś głupia ingénue*. Ciekawe, czy matka Alessandra powiedziała mu już, że ich małżeństwo jest skończone. W Emerald tkwiło coś takiego, czego nie chciała tam czuć. Raniło to jej dumę i nie tylko, że władza, którą - jak jej się zdawało - miała nad Alessandrem, nie okazała się na tyle silna, żeby sprzeciwił się swojej matce. Bolało ją, że ktoś okazał się dla niego ważniejszy niż ona. Tak jak to, że ktoś był ważniejszy dla jej własnej matki. Emerald natychmiast wzdrygnęła się, czując, jak w jej głowie otwiera się lodowa rozpadlina. Nie chciała do niej zaglądać, bojąc się, że to, co zobaczy, może ją zniszczyć. *Franc: młoda, naiwna i niedoświadczona dziewczyna.
Alessandro to tchórzliwy głupiec, pomyślała. W Londynie nie brakuje mężczyzn, których może okręcić sobie wokół palca. Mężczyzn takich jak Tod Newton, których może ustawić w gablotce ze swoimi myśliwskimi trofeami. A jako byłą mężatkę nie ograniczały ją już reguły nakazujące niezamężnym dziewczynom cnotliwe życie. Mogła być - i będzie kusi-cielką, której nie oprze się żaden mężczyzna. Pod wpływem alkoholu myśli kłębiły się w głowie Emerald. Choć nie chciała tego przyznać, brakowało jej uwagi, jaką poświęcał jej Alessandro, oraz satysfakcji, jaką sprawiała jej świadomość, że wystarczyło, by uśmiechnęła się do niego w charakterystyczny sposób, a gotów był zrobić wszystko, czego sobie zażyczyła. Uwielbiała to poczucie, że oddając mu swoje ciało, jednocześnie miała nad nim pełną kontrolę. I tak byłoby dalej, gdyby nie jego matka. Emerald pragnęła znów poczuę tę władzę. Udowodni innym kobietom - na pozór potulnym i dobrotliwym kobietom, takim jak jej matka, oraz tym otwarcie zaborczym, takim jak matka Alessandra - że jej wyjątkowy seksualny arsenał jest o wiele potężniejszy od tego, co one mają do zaoferowania. Będzie kobietą, której nie oprze się żaden mężczyzna i której -właśnie z tego powodu - inne kobiety będą się bały - Widzisz, stary, sprawa wygląda tak - odezwał się poufale Henry, nachylając się do Dougiego przez cały stół. - Miałem nadzieję, że będziesz mógł mi trochę pomóc. W końcu jesteśmy prawie rodziną, biorąc pod uwagę, że moja siostra i moja ukochana córka mieszkają pod twoim dachem. Muszę ci powiedzieć, że cała rodzina cieszy się z tego, że to ty zostałeś nowym księciem. W małżeństwie biednego Roberta i Amber z Pickfordów zawsze było coś śmierdzącego. Często to powtarzałem - i nie tylko ja. Amber to piękna kobieta, nie da się ukryć, ale jak by to powiedzieć - nie z najwyższej półki. Nie warto mieszać błękitnej krwi z innym odcieniem. W końcu to nawet dobrze, że jej syn nie przeżył, co się zaś tyczy córki... Popatrz na nią. Newton zaciągnie ją do łóżka, zanim ona zorientuje się, co się stało, a potem jej mąż będzie musiał mu zapłacić fortunę, żeby jej nazwisko nie ukazało się w brukowcach. Albo się z nią rozwieść. Ale do rzeczy... Słuchaj, stary, jak już mówiłem, trochę mnie ostatnio przycisnęło i przydałaby mi się mała pożyczka. Kilka tysięcy, może pięć.
Dougie zesztywniał, gdy ojciec Gwendolyn zaczął słownie obrażać Amber, którą Dougie lubił i podziwiał, przybrał więc jeszcze bardziej kamienny wyraz twarzy Oparł się na krześle, pokręcił głową i odparł: - Przykro mi, ale nie mam dostępu do takiej gotówki. To była nieprawda, ale Dougie nie zamierzał pokrywać hazardowych długów tego człowieka. Było mu wprawdzie żal jego rodziny, bardzo żal, ale instynkt podpowiadał mu, że jeśli teraz pożyczy Henryemu pieniądze, nigdy już się od niego nie opędzi. Odmowna odpowiedź Dougiego spowodowała, że miły uśmiech na twarzy Henry'ego momentalnie zgasł, ustępując miejsca tej samej pogardzie, z jaką Henry wypowiadał się na temat Amber. - Drań - zaklął pod nosem, wstał od stołu i wypadł z klubu, zostawiając Dougiego samego. Dougie też się podniósł i uregulował rachunek. Idąc ku wyjściu, zobaczył Emerald, która słaniając się na nogach, szła w jego stronę, kierując się zapewne do damskiej szatni znajdującej się na pierwszym piętrze. Emerald ledwo trzymała się na nogach. Miała bez wątpienia słabą głowę do trunków, ale szkliste oczy i zaróżowione od picia policzki jeszcze podkreślały jej piękno. Dougie zauważył ponuro, że Emerald zdjęła ślubną obrączkę. Co by na to powiedziała jej matka? On sam był przerażony. - Och, to ty - Emerald przywitała się z nim bezceremonialnie i z wyraźną niechęcią. Niestety, cały efekt zepsuła pijacka czkawka, której Emerald nie zdążyła powstrzymać. - Nie ma z tobą Alessandra? - Nie, jestem tu z przyjaciółmi. W tym z jednym wyjątkowym przyjacielem, który obiecał zabrać mnie gdzieś, gdzie będzie jeszcze zabawniej niż tutaj. A teraz przepraszam, muszę przypudrować nos. Jej słowa oraz sposób, w jaki je wypowiadała - cedząc z namysłem każdy wyraz, co było charakterystyczne dla ludzi pod wpływem alkoholu sprawiły, że Dougie zaczął się jeszcze bardziej o nią martwić. Patrzył, jak Emerald ostrożnie wchodzi po schodach, uwieszając się poręczy. W głowie dzwoniły mu słowa Henry'ego. Emerald była już wystarczająco duża, żeby o siebie zadbać i z pewnością nie okazałaby mu
swojej wdzięczności, gdyby teraz się wtrącił. Ale była przecież członkiem starego, dumnego rodu, którego teraz on był głową, i córką kobiety, która okazała mu wielką dobroć. A przede wszystkim była dziewczyną, którą kochał. Uświadomił to sobie nagle. Nienawiść w jakiś niezwykły sposób przerodziła się w miłość, oczywiście niemożliwą do zaspokojenia. Zanim Emerald zeszła z powrotem na dół, Dougie wiedział już, co robić. Czekał na nią, trzymając się na uboczu, z dala od jej przyjaciół, z płaszczem w ręce. - Co to ma znaczyć? - zapytała bełkotliwie Emerald. - Co robisz z moim płaszczem? - Zabieram cię do domu, więc włóż go, bo na dworze jest zimno. - Do domu? - Emerald popatrzyła na, niego, ale Dougie wziął ją już pod rękę i ściskał mocno, prowadząc szybko w stronę wyjścia. Ostatnią rzeczą, jakiej teraz pragnął, było pojawienie się jej adoratora, który niechybnie sprowokowałby awanturę. - Nie chcę wracać do domu. Chcę iść na tańce z Todem. Tod mnie lubi. Twierdzi, że jestem wyjąt... Mówi, że jestem piękna. Wyszli już na ulicę i Dougie skierował się w stronę swojego bentleya, zaparkowanego najwyżej pięć metrów dalej. Po drodze Emerald zatrzymała się i spytała: ^ Dougie, czy ty też uważasz, że jestem piękna? Dougie przełknął ślinę. - Uważam, że jesteś bardzo piękna, Emerald. Otwierając drzwi od strony pasażera, Dougie zastanawiał się, ile naprawdę musiała wypić, bo dosłownie osunęła się na siedzenie. Nigdy nie widział jej pijącej więcej niż kieliszek wina do obiadu. Podejrzewał, że Emerald, która przywiązywała taką wagę do samokontroli, byłaby zdruzgotana, gdyby mogła się teraz zobaczyć. Kiedy Dougie wsiadł do samochodu od strony kierowcy i upewnił się, że drzwi są zamknięte, Emerald wyprostowała się nagle i powiedziała: - I pociągająca. Tod mówi, że jestem bardzo pociągająca. Jestem pewna, że chciał mnie pocałować. A czy ty chciałbyś mnie pocałować, Dougie?
To pytanie zaskoczyło go. Dougie musiał powstrzymać w sobie przemożną chęć, żeby faktycznie jej nie pocałować. Dougie nie był pewny, kiedy po raz pierwszy uświadomił sobie, że Emerald oprócz irytacji wywołuje w nim jeszcze inne uczucie. Ale wiedział, że to uczucie mu się nie podoba. Teraz już potrafił je nazwać i wiedział instynktownie, że nie ma odwrotu. Emerald opierała się o niego, a kiedy Dougie przypomniał sobie, że musi pozostać dżentelmenem i odsunął się, Emerald opadła na niego całym ciężarem i położyła głowę na jego ramieniu. Dougie wziął głęboki oddech. Dałby wiele, żeby nie czuć jej zapachu, żeby nie czuć, jak bardzo jej pragnie. Emerald dotykała swoimi włosami jego skóry i bawiła się guzikami przy jego marynarce, nucąc jednocześnie melodię, którą grano w klubie, gdy wychodzili. Dougie posadził ją prosto na siedzeniu, a potem skupił się z powrotem na prowadzeniu samochodu. - Jesteś mężatką, Emerald - przypomniał jej surowo. - Masz męża i... - Nie, nie jestem. Czy Emerald postradała zmysły? A może była jeszcze bardziej pijana, niż mu się do tej pory zdawało? - Emerald, to ja, Dougie - zwrócił jej cierpliwie uwagę. - Wiem. Dougie, zaginiony spadkobierca. Książę Dougie... - Nie obchodzi mnie, co powiedziałaś tej gnidzie, z którą jadłaś kolację. Jesteś żoną Alessandra. - Tod nie jest gnidą, tylko dżentelmenem. I nie jestem żoną Alessandra. Jego matka unieważniła nasze małżeństwo. Dougie z wrażenia zapomniał zmienić bieg. Obrócił się do niej, zdumiony. Wtedy zobaczył, że po policzku Emerald spływa pojedyncza łza. - Ona nie może tego zrobić - zaprotestował. - Może, ponieważ wie, że moja przeklęta matka miała romans z jakimś malarzem. A to oznacza, że jestem nieślubnym dzieckiem. Emerald zaczęła spazmatycznie szlochać. Dougie wciąż walczył z niedowierzaniem. Zdołał jedynie wykrztusić: - Mam nadzieję, że to nie jest prawda.
- Niestety jest - odrzekła Emerald. - Sama ją spytałam... To mnie zabije, jeśli ktokolwiek się o tym dowie. Dlatego musisz mi obiecać, że zachowasz to na zawsze w tajemnicy - Obiecuję - zapewnił ją Dougie. - Obyś mówił serio. - Naprawdę. Dotarli już prawie do Eaton Square i czekając na światłach, Dougie jeszcze raz popatrzył na Emerald, która nagle umilkła. Wtedy zdał sobie sprawę, że urwał się jej film i dziewczyna zasnęła. Kiedy wjeżdżali na plac, cichutko pochrapywała. Emerald. Nieślubne dziecko. Gdy otrzeźwieje i przypomni sobie, co mu powiedziała, znienawidzi go jeszcze bardziej. Na miejscu Alessandra nie pozwoliłby nikomu szantażować Emerald, by uzyskać od niej zgodę na unieważnienie własnego małżeństwa. Zatrzymali się przed Lenchester House. Emerald spała głęboko. Dougie wysiadł, obszedł samochód dookoła i otworzył drzwi. Jakoś udało mu się wyciągnąć Emerald ze środka. Niosąc ją na rękach, wspiął się po schodach prowadzących do domu. Kiedy kamerdyner otworzył im drzwi, Dougie przekazał mu stanowczym głosem: - Chivers, jej wysokość zraniła się w kostkę. Ból był tak silny, iż straciła przytomność. Zaniosę ją prosto do jej pokoju. - Czy mam posłać po doktora, wasza łaskawość? - Nie teraz, Chivers, dziękuję. Wydaje mi się, że to bardziej wynik szoku niż samego zranienia. Chociaż Emerald była krucha, Dougie zasapał się, niosąc bezwładne ciało. W jej pokoju położył ją na łóżku i odwrócił się, żeby odejść. Stojąc już w drzwiach, zawahał się na chwilę, po czym wrócił i przykrył Emerald kołdrą, na której leżała, starając się nie patrzeć przy tym na jej ciało. Nie powinna się przecież przeziębić. Było już późne przedpołudnie, kiedy Emerald obudziła się z okropnym bólem głowy i ostrym uczuciem nudności w żołądku. Powoli, jak pierwsze
strzępy mgły, zaczęły do niej docierać wspomnienia ubiegłej nocy, z każdą chwilą bardziej wyraziste. Przypomniała sobie loda Newtona, który flirtował z nią tak uroczo. Przypomniała sobie też, że czuła się tak zmysłowo, iż mogła sprawić, by pożądał jej każdy mężczyzna... Tod zaproponował, żeby poszli w jakieś bardziej intymne miejsce, gdzie mogliby przetańczyć całą noc do rana. Emerald pamiętała, że zgodziła się, ale potem... W jej pamięci pojawiła się znajoma twarz i równie znajomy głos. Dougie? Nagle wszystkie pozostałe wspomnienia zwaliły jej się na głowę, jak rozszalałe fale przypływu. Pamiętała już, co mu powiedziała i o co spytała. O Boże, nie! Nie! Tylko nie to. Czy musiała się wygadać akurat przed Dougiem Poganiaczem Bydła, którym tak pogardzała? Emerald zacisnęła zęby z furią, co tylko spotęgowało ból przeszywający jej głowę. Musi się z nim zobaczyć i upewnić, że nie piśnie nikomu ani słowa na temat tego, co zaszło ubiegłej nocy...
Rozdział 28 - Chivers, czy książę jest w domu? Emerald podjęła bohaterską próbę doprowadzenia się do porządku, ale nawet aspiryna, po którą posłała pokojówkę do gospodyni, nie uśmierzyła bólu, który zagnieździł się na dobre w jej głowie, ściskając czaszkę niczym za ciasna opaska. - Prosił, żeby pani przekazać, lady Emerald, że będzie w bibliotece, gdyby go pani szukała. Dopiero po chwili do Emerald dotarło, że Chivers zwrócił się do niej tak jak dawniej, zanim wyszła za Alessandra. Serce zaczęło jej walić w tym samym tempie, co pulsujący ból w głowie. Dougie musiał mu coś powiedzieć. To niemożliwe, żeby służący dowiadywali się o takich sprawach na własną rękę. Boże, ależ ten poganiacz bydła musiał triumfować. Dlaczego była tak głupia i wszystko mu wyśpiewała? Emerald otworzyła podwójne drzwi do biblioteki. Czasy się zmieniły i widok służby rzucającej się, żeby otworzyć drzwi przed ważniejszymi członkami rodziny nawet w bardziej znamienitych domach należał już do rzadkości. Nie dotyczyło to, oczywiście, koronowanych głów. Alessandro zdradził jej kiedyś, jak bardzo podobało mu się luźne życie w Londynie, tak odmienne od jego własnego dworu, na którym, za sprawą jego matki, obowiązywały niezwykle surowe reguły i etykieta. Alessandro... Niechciane, piekące, pełne gniewu łzy napłynęły jej do oczu. Emerald zamrugała powiekami, by się ich pozbyć, a potem weszła do środka. Miała wrażenie, że Dougie na nią czekał. Udawał wprawdzie, że czyta gazety, ale Emerald nie dała się zwieść. Niemal czuła jego napięcie. To wystarczyło, żeby odzyskała, przynajmniej częściowo, swój dawny animusz. Nie zwracając uwagi na ból głowy, odezwała się do niego chłodno: - Nie zdziwię się wcale, jeśli Tod Newton będzie się dzisiaj dopytywał, w jaki sposób i dlaczego zostałam dosłownie porwana wczoraj wieczorem. A kiedy zadzwoni...
- Kiedy zadzwonił dziś rano, dowiedział się, że jesteś mężatką i członkiem rodziny, na której czele stoję teraz ja. I której dobrego imienia nie pozwolę szargać. Gdyby nie ten paskudny ból głowy, Emerald wybuchnęłaby śmiechem, słysząc, jak ten pastuch śmie tytułować się głową jej rodziny. Rodziny, do której, praktycznie rzecz biorąc, już nie należała. Jej prawdziwa rodzina nie słynęła z długowieczności ani nie nosiła z dumą herbu ozdobionego liśćmi truskawek i książęcym pióropuszem. - Nie miałeś prawa... - Na Boga, Emerald, przestańmy wreszcie o tym dyskutować. Biorąc pod uwagę to, co powiedziałaś mi wczoraj wieczorem, myślałem, że ważniejsze rzeczy powinny zaprzątać twoją uwagę, a nie jakiś cholerny bawi-damek. - Tod nie jest bawidamkiem. - Rzeczywiście, masz rację. Gdyby chodziło tylko o mnie, nazwałbym go o wiele mniej uprzejmie. A teraz, skoro mamy to już z głowy, może porozmawiamy o czymś ważniejszym, zgoda? - Nie czekając na odpowiedź Emerald, mówił dalej: - Dziś rano rozmawiałem z panem Melroseem i z twoją matką o twoim małżeństwie. Pan Melrose obiecał skonsultować się ze znajomym adwokatem, który - jak twierdzi - zrobi co w jego mocy, żeby upewnić się, iż matka Alessandra dotrzyma słowa w związku z posiadaną przez nią wiedzą na temat twojego ojca. Postanowiliśmy też, że powód unieważnienia waszego małżeństwa będzie miał podłoże religijne. Alessandro jest katolikiem. Ty nie. Na początku myślałaś, że się nawrócisz, ale po namyśle stwierdziłaś, że to niemożliwe, więc wspólnie z Alessandrem postanowiliście - z wielkim żalem - zakończyć małżeństwo. Emerald niechętnie przyznała mu rację i poczuła wręcz coś w rodzaju niechcianej ulgi, słysząc, że ktoś wypowiada się w jej imieniu w tak autorytatywny sposób. Ból w jej głowie jakby nieco zelżał. - Matka Alessandra otrzymała wiadomość, która nie pozostawia złudzeń, że gdyby jej - lub komukolwiek innemu - przyszło do głowy inaczej zinterpretować fakty, musi się liczyć z tym, że zajmie się tym z całą mocą brytyjski wymiar sprawiedliwości - mówił dalej Dougie. - Ta kobieta nie dysponuje przecież żadnymi twardymi dowodami na poparcie
swoich oskarżeń. Mój zmarły daleki kuzyn, poprzedni książę, przyjął cię jako swoją córkę. Na potwierdzenie tego faktu wystarczy jego testament. A zatem w świetle prawa jesteś jego dzieckiem. - Chcesz powiedzieć, że to jest taka sama sytuacja, jak w tej bajce o szatach cesarza? Wszyscy będą wiedzieć, że zmarły książę nie był moim ojcem, ale będą udawać co innego? - Nikt się o tym nie dowie, chyba że ty sama im o tym powiesz. - Dlaczego to robisz? Przecież nic mi nie zawdzięczasz. - Noblesse oblige*, być może - czy nie tego wymaga się od arystokraty? Dougie pokręcił głową, wyraźnie rozbawiony - Emerald, robię to dla nas wszystkich. Dla siebie, dla twojej matki, dla dobrego imienia naszej rodziny, ale przede wszystkim dla ciebie. Dla niej? Oczywiście, kłamie jak z nut. Dlaczego miałby cokolwiek dla niej robić? Zaczęło ją ogarniać dziwne uczucie. Mieszanina paniki, wstydu i przemożnej chęci ucieczki. Przypomniała sobie, że już raz czuła coś podobnego, będąc jeszcze małą dziewczynką. Odtworzyła to zdarzenie w głowie. Była w pokoju dziecięcym, razem z Rose, która zrobiła coś, co ją rozzłościło, więc celowo popchnęła Rose akurat w momencie, w którym do pokoju weszła jej matka. Amber widziała całe zdarzenie, podeszła do Rose, która leżała na podłodze, i nie mówiąc ani jednego słowa, podniosła ją i przytuliła, całując dziewczynkę w policzek i gładząc po ciemnych włosach. Emerald ogarnęła furia i właśnie to dziwne uczucie, którego wtedy nie potrafiła jeszcze nazwać. Wtedy jej matka odwróciła się do niej i wciąż trzymając Rose, wyciągnęła rękę do Emerald, mówiąc: - Emmie, chodź tutaj, pogódźcie się i bądźcie znowu przyjaciółkami, dobrze? Emerald chciała podbiec do matki, tak bardzo tego pragnęła. Ale coś w jej wnętrzu - coś bezwzględnego, bolesnego i rozgniewanego - nie pozwoliło jej. Zamiast tego tupnęła nogami i wrzasnęła: * Franc: szlachectwo zobowiązuje.
- Nie, dopóki jej nie zostawisz. Nienawidzę jej. Uśmiech na twarzy jej matki momentalnie zgasł, a Rose zaczęła płakać. Kiedy Amber pocieszała Rose, Emerald poszukała pociechy u swojej prababki, wiedząc, że ona również nie znosi Rose. Teraz to samo uczucie sprawiło, że Emerald z jednej strony chciała rzucić się i przyjąć wyciągniętą w jej stronę pomocną dłoń, ale coś w jej wnętrzu sprzeciwiało się temu. Emerald dumnie odrzuciła głowę do tyłu i puszczając mimo uszu słowa Dougiego, zapytała: - Czy Tod Newton zostawił dla mnie numer swojego telefonu? Kiedy Dougie spuścił głowę i nic nie odpowiedział, Emerald ogarnęło znów owo dziwne uczucie. Nie był to dokładnie ból, raczej coś nieokreślonego... wewnętrzne pragnienie - jak gdyby... jak gdyby miała okazję dotknąć czegoś wyjątkowego, a to coś wymknęło się jej z rąk. Ale to oczywiście bzdury, nic więcej.
Rozdział 29 - Czy nie wystarczy już, że straciłam Alessandra, bo jego matka dowiedziała się o twojej przeszłości? A teraz jeszcze to... - Emerald stała przed matką ze zbielałą twarzą w nowo urządzonym salonie miejskiej rezydencji, która miała być gniazdem rodzinnym dla niej i Alessandra. - Emerald, tak mi przykro. - Głos Amber drżał z emocji. - Tobie jest przykro? Łatwo ci mówić, bo to nie ty jesteś w ciąży, prawda? - Wściekła Emerald chodziła tam i z powrotem po pokoju. Przepiękna nowa suknia od Diora, którą miała na sobie, uciskała ją już boleśnie w talii. Teraz żadne z ubrań, które zamówiła na zimę, nie będzie na nią pasowało. - Jay napisze i poinformuje o wszystkim Alessandra i jego matkę w twoim imieniu. - Nie! Nie chcę, żeby żadne z. nich się o tym dowiedziało - odpowiedź Emerald nie pozostawiała cienia złudzeń. Emerald nie powiedziała matce o ostrzeżeniu matki Alessandra, co się stanie, jeśli się okaże, że jest brzemienna. Teściowej też nie zamierzała informować o swojej ciąży Prawdę mówiąc, nie chcę, żeby ktokolwiek o tym wiedział. Jeszcze nie. Przynajmniej dopóki nie podejmę decyzji, co zrobić. Fatalnie się złożyło, że Emerald zemdlała akurat podczas wizyty swojej matki i Amber natychmiast posłała po doktora. - Co to ma znaczyć - dopóki nie podejmę decyzji? Po wyrazie jej twarzy Emerald wiedziała, czego obawia się jej matka. Bardzo dobrze. Zasługiwała na surową karę. - Jak to nie wiesz, co mam na myśli? Wszyscy wiedzą, że są lekarze, którzy zajmują się takimi sprawami. - Och, nie, Emerald, proszę. Obiecaj mi, że nawet o tym nie pomyślisz. - Dlaczego? - rzuciła wyzywająco Emerald. - Bo sama myślałaś o tym samym, kiedy byłaś w ciąży ze mną? Wyrzuty sumienia odebrały Amber mowę.
- Myślałaś tak, prawda? - Emerald triumfowała. - Chciałaś się mnie pozbyć? Może trzeba było to zrobić. - Nie, Emerald. Nie wolno ci tak mówić... Nigdy nie było mowy o czymś podobnym. Nigdy. Znów poczuła to samo - to dziwne uczucie paniki i tęsknoty za czymś, co było w jej zasięgu, a na co nie mogła sobie pozwolić. Matka Alessandra, rzecz jasna, będzie oczekiwać, że Emerald przerwie ciążę, to było pewne. I to właśnie wystarczyło, żeby Emerald uparta się, żeby ją utrzymać. Jeśli matka Alessandra nie będzie chciała, żeby Emerald urodziła dziecko, ona zrobi to z czystej przekory, żeby jej dopiec. - Jeżeli urodzę to dziecko, będziesz musiała się nim zająć, bo ja absolutnie nie mam takiego zamiaru. Rose spojrzała na zegarek, a potem przyspieszyła kroku, osłaniając oczy przed ostrym, popołudniowym jesiennym słońcem. Wiatr nawiał liście opadłe z drzew w Cadogan Place pod ogrodzenia oddzielające prywatne ogrody od chodnika. Rose poczuła dziecinną chęć, żeby zanurzyć w tych liściach nogi i usłyszeć znany szeleszczący dźwięk. W myślach widziała siebie jako małą dziewczynkę, idącą jesienią podjazdem przed Denham i ściskającą z ufnością rękę ciotki Amber. Obydwie szurały stopami pod dywanem ze złotych liści, które spadły z buków rosnących wzdłuż podjazdu. Rose prawie czuła ich suchy zapach, mieszający się z różano-migdałowymi perfumami jej ciotki. Nad ich głowami rozpościerało się bezchmurne, błękitne październikowe niebo, a słońce świeciło przez nagie gałęzie. Rose nie poszła wtedy do szkoły z powodu jakiejś dziecięcej przypadłości, chyba zapalenia migdałków, na które była podatna. Ale dzięki temu przez kilka cennych godzin miała ciotkę tylko dla siebie. Wciąż pamiętała, jaka szczęśliwa była wtedy To szczęście było wciąż tak żywe, że Rose wydawało się, że w każdej chwili może wyciągnąć rękę i niemal dotknąć tej dziecięcej radości. Czuła się taka bezpieczna, trzymając ciotkę za rękę, tak pewna, że ciotka ją kocha. Ale to było kiedyś! Wkrótce znowu zobaczy się z Amber. Podjęła decyzję i postanowiła otworzyć przed ciotką serce, a potem błagać ją o pomoc i zrozumienie. Od kilku tygodni wiedziała już, że musi coś zrobić, tak bardzo brakowało jej więzi, która wcześniej łączyła ją z ciotką. Teraz, kiedy Amber
była w Londynie, Rose uznała, że to najlepsza okazja, by odłożyć na bok dumę i przyznać, jak bardzo czuje się zawiedziona i nieszczęśliwa. Musiała koniecznie się dowiedzieć, dlaczego ciotka zataiła przed nią fakt, że ona i John mogą być rodzeństwem, ale jednocześnie czuła, że jej miłość do ciotki jest większa niż pokusa, żeby ją odrzucić. Wbiegła na Sloane Square, zatrzymując się odruchowo przed witryną sklepu Petera Jonesa, po czym skręciła w King's Road i skierowała się w stronę domu. Celowo wybrała dłuższą drogę, zdenerwowana tym, co ją czeka, jakby chciała to odsunąć w czasie. Jednocześnie jednak bezwiednie szła coraz żwawszym krokiem, jak gdyby pragnęła jak najszybciej mieć już rozmowę z ciotką za sobą. Kiedy w końcu skręciła w Cheyne Walk, zmówiła pod nosem krótką modlitwę, żeby wszystko poszło dobrze, ą ciotka wysłuchała ją i zrozumiała. I żeby znów były ze sobą blisko, tak jak kiedyś. Dość niespodziewanie znajomy nastrój panujący w domu w Chelsea -z zakurzonym, lekko stęchłym zapachem starego budynku i płynącej w pobliżu Tamizy, wymieszany z zapachem dziewczyn - nie zadziałał na Amber kojąco. Usiadła na jednej z sof w salonie, rozpaczliwie próbując znaleźć słowa, które przekonałyby jej córkę, że powinna urodzić dziecko. Amber wiedziała, że Emerald będzie bardzo cierpieć, jeśli tego nie zrobi. Amber widziała na własne oczy, jakie spustoszenie w ciele i sercu kobiety powoduje usunięcie ciąży, bo jej serdeczna przyjaciółka nigdy się nie pozbierała po aborcji. Słysząc dźwięk otwierających się drzwi wejściowych, Amber westchnęła. Kochała swoje pasierbice i bratanicę, ale w tej chwili mogła myśleć jedynie o Emerald. Gdyby tylko był tu Jay... - Dzień dobry, ciociu Amber. - Witaj, Rose. - Uśmiech Amber był jakby trochę nieobecny, kiedy wymieniły uściski na powitanie. Znajomy zapach perfum ciotki oraz ciepło jej ciała sprawiły, że Rose chciała zostać tak jak najdłużej - bezpieczna i chroniona - tak jak zawsze czuła się w dzieciństwie.
Czy to moja wina, że Emerald jest taka, jaka jest? - martwiła się z kolei Amber. Czy zbyt dużo miłości poświęciła Rose i nie starała się okazywać jej tyle samo ciepła co swojej córce, która zawsze odrzucała jej uczucia? Ciężar własnej winy wydawał jej się teraz nie do zniesienia. - Ciociu Amber, cieszę się, że jesteśmy tylko we dwójkę. Widzisz, jest coś, o co chcę cię zapytać. Dotyczy to mojej przyszłości... i przeszłości również. Ale zanim zdążyła powiedzieć coś więcej, ciotka wstała i potrząsnęła głową. - Proszę, nie teraz, Rose. Przed chwilą widziałam się z Emerald. Ona jest... Strasznie się o nią martwię. Myślę, że powinnam pójść teraz i zadzwonić do Jaya. Przepraszam. Rose odprowadziła wzrokiem ciotkę, gdy ta poszła do holu i podniosła słuchawkę telefonu. Miała wrażenie, że jej serce zamienia się w kamień. Nie, nie w kamień. Kamień nic nie czuł. A Rose czuła się tak, jakby jej serce rozrywało się na kawałki. Cóż, przynajmniej poznała część prawdy. Nie mogła przecież winić swojej ciotki za to, że bardziej kocha Emerald niż ją, prawda? W końcu Emerald była jej córką, a ona... Ona była nikim.
Rozdział 30 Musiał minąć jeszcze kolejny miesiąc, zanim Emerald w końcu wyrwała matkę z rozpaczy, oświadczając, że jednak urodzi dziecko. Amber podzieliła się tą nowiną z Ellą, faney i Rose w pewne deszczowe popołudnie na początku listopada. Rose musiała przełknąć własne gorzkie uczucia. Nic dziwnego, że jej ciotka nie miała już dla niej czasu. - Ale mamo, czy dla Emerald nie będzie to krępujące - mieć dziecko i nie mieć męża? - spytała z niepokojem Ella. - Ich małżeństwo zostało unieważnione z przyczyn religijnych, ale nie zmienia to faktu, że Emerald i Alessandro byli małżeństwem - odpowiedziała Amber, trzymając się linii, którą wcześniej uzgodnili z Jayem. - Emerald ma rodzinę, która będzie ją wspierać, a jej sytuacja nie będzie się różnić od tej, w jakiej po wojnie znalazło się wiele młodych kobiet z dziećmi. Oczywiście wszyscy spotkamy się w Denham na Wigilii i wtedy uczcimy w godny sposób tę radosną nowinę o powiększeniu się naszej rodziny w lutym. Rose zwiesiła głowę. Ostatnią rzeczą, jakiej teraz pragnęła, były święta w Denham. Na górze, w swojej sypialni, Janey usiadła na skraju łóżka, ściskając razem kolana. Czuła ogromną ulgę. Właśnie zaczął jej się okres - z prawie tygodniowym opóźnieniem. Przez ten tydzień prawie nie jadła i nie spała, bojąc się, że może być w ciąży Każdej nocy modliła się o miesiączkę, a trzy dni temu myślała nawet o stoczeniu się ze schodów, w nadziei że to pomoże „rozwiązać sprawę". Słyszała bowiem, że tak się robi. Gdyby to nie pomogło, następnym sposobem było siedzenie w wannie z gorącą wodą tak długo, jak się dało, i wypicie przy tym butelki ginu. Na szczęście, nie doszło do tego. Miała ochotę krzyczeć z radości i wdzięczności, czując ten cudownie znajomy ból, który rozlewał się w dole jej brzucha. Już nigdy nie podejmie takiego ryzyka. Nigdy
Wydawało jej się to takie podniecające i dojrzałe, kiedy uległa w końcu gorącym namowom Dana i straciła z nim dziewictwo. Wtedy jeszcze wierzyła, że to będzie cudowne doświadczenie, idealne pod każdym względem i będące trwałym symbolem ich miłości. Ale potem Dan zostawił ją dla innej dziewczyny - aktorki, którą poznał na castingu. Janey miała złamane serce, ale nie powiedziała o tym nikomu, zwłaszcza starszej siostrze. Ella na pewno spytałaby ją, czy Dan zwrócił jej pięćdziesiąt funtów, które Janey nieroztropnie pożyczyła mu na kilka dni przed rozstaniem. Wtedy po raz ostatni uprawiali seks. Mimo iż Janey nie chciała tego przyznać, w pewnym sensie czuła ulgę, że nie musi już tego robić. Podniecenie, które towarzyszyło jej za pierwszym razem, szybko ustąpiło miejsca frustracji i rozczarowaniu, tak że w końcu zawsze czuła się żałośnie i miała poczucie porażki. Dan powiedział jej, że wszystkie jego poprzednie dziewczyny mówiły mu, jakim jest wspaniałym kochankiem, więc duma Janey oczywiście kazała jej robić to samo. Ale z czasem Dan może domyślił się, że Janey nie czuje się już tak namiętna i seksowna, jak twierdziła? Może to był jeden z powodów, dla którego zostawił ją dla innej dziewczyny, kto wie. Dan nie zwrócił pieniędzy, które mu pożyczyła, i pewnie już nigdy tego nie zrobi. Teraz, rzecz jasna, Janey nie mogła powiedzieć Elli ani Rose, co zrobili z Danem. Ella nie zrozumiałaby tego. Rose pewnie okazałaby jej więcej współczucia, ale przecież faney nie mogła zwierzyć się Rose, a własnej siostrze nie. To byłoby nie fair. Oczywiście gdyby Janey - tak jak Emerald - była mężatką, nie musiałaby się martwić ewentualną ciążą. Ale Janey wiedziała, że nigdy nie wyjdzie za mąż. Jak by mogła, skoro jej serce zostało złamane? Szkicownik miała pełen rysunków dziewczyn o dużych, smutnych oczach, ubranych w małe, czarne sukienki, obszyte purpurowymi, ząbkowanymi tasiemkami i kwiatami z filcowymi liśćmi. W kolorach żałoby. Może sama uszyje sobie taką sukienkę. Mogłaby też wyciąć kilka purpurowych serc z filcu, które naszyłaby na rękawy Może nawet złamanych serc. Janey sięgnęła po szkicownik, jej umysł pracował bez ustanku, kiedy wyobraźnia brała nad nią górę.
Miała takie plany - plany, o których bez końca rozmawiała z Da-nem. Tyle chciała zrobić. Na przykład otworzyć własny butik. Rozmawiała o tym też z kilkoma dziewczynami, ale doszły wspólnie do wniosku, że należy odłożyć takie ambicje do czasu, aż skończą szkołę. Janey miała nadzieję, że tymczasem zacznie pracować w soboty w Bazaarze, odkąd dowiedziała się pocztą pantoflową, że Mary Quant może rozglądać się za dodatkowym personelem na czas świąt Bożego Narodzenia. Ale kiedy Amber przycisnęła je do muru, zapraszając do domu na Wigilię, ten plan mógł nie wypalić. Zresztą co by było, gdyby Dan wpadł do Bazaaru z jakąś swoją nową dziewczyną? Łzy zaczęły kapać z oczu Janey na szkicownik, rozmazując rysunki, które przed chwilą zrobiła. - Cóż, moja droga, muszę przyznać, że jesfeś bardzo odważna - powiedziała Jeannie de la Salles do Emerald. Siedziały, popijając herbatę w Claridge's, ubrane w zimowe futra, które miały je chronić przed wiatrem hulającym po ulicach. - Nie chciałabym znaleźć się w twojej sytuacji. Emerald westchnęła ciężko. - Moja matka twierdzi, że równie dobrze mogłabym być wdową, ale dla mnie to nie to samo. Alessandro żyje, ale ani ja, ani nasze dziecko już nigdy nie będziemy mogli go zobaczyć. Byłam taka głupia, sądząc, że miłość wystarczy. Emerald zrobiła krótką pauzę, żeby ocenić, jaki efekt wywarła na jej przyjaciółce ta starannie przygotowana „sercowa" mowa. Jeannie była taką sentymentalną, głupią gąską, że łatwo było ją przekonać, iż to Emerald i dziecko mają moralne prawo czuć się pokrzywdzone. Nie mogła dopuścić do sytuacji, w której dziecko stanie jej na drodze od społecznego uznania i akceptacji. - Może powinnam była nawrócić się na katolicyzm, ale tatuś był takim zagorzałym anglikaninem, że czułabym się, jakbym zdradziła wszystko, co robił i w co wierzył. - Och nie, postąpiłaś słusznie. Podziwiam cię, Emerald. Wydaje mi się, że hrabina Bexton ma urodzić mniej więcej w tym samym czasie co ty. Jej mąż studiował w Eaton z Peterem. Muszę cię jej przedstawić. To naprawdę kochana osoba, w dodatku ma niesamowite kontakty. Och, byłabym zapomniała, Newton dopytywał o ciebie.
Emerald westchnęła teatralnie. - W tej chwili niestety mogę myśleć wyłącznie o tym, jak bardzo tęsknię za Alessandrem i jak bardzo chciałabym... - Emerald położyła dłoń na brzuchu i westchnęła po raz kolejny. W głębi duszy bawiła ją myśl o furii, w jaką wpadnie matka Alessandra, kiedy przeczyta w rubryce towarzyskiej o wspaniałomyślności i odwadze Emerald, która z dumą nosi w łonie dziecko Alessandra, niepomna bólu, który jej sprawił. Oczywiście kiedy bękart przyjdzie już na świat, ona w pełni wróci do rozrywkowego życia, które zaczęła prowadzić, zanim zorientowała się, że jest w eiąży. Jej matka, która tak ją prosiła, by nie usuwała ciąży, będzie mogła się jej zrewanżować, zajmując się dzieckiem w Denham i pilnując, żeby bachor nie wchodził Emerald w drogę. Rose uświadomiła sobie, że przynajmniej nie będzie musiała wyjeżdżać do domu na święta, miała teraz idealną wymówkę. Bała się tam wracać, ponieważ świadoma była różnicy między tą Wigilią i wszystkimi cudownymi świętami, które pamiętała. Brakowało jej tylko odpowiedniego pretekstu - aż do dzisiaj. Dowiedziała się, że z powodu natłoku zamówień oraz tego, że pan Russell nalegał na skończenie przeróbek przed planowanym przyjęciem noworocznym, cały personel sklepu musi być w pracy do późnego popołudnia w Wigilię, a potem wrócić do niej tuż po drugim dniu świąt. Rose zerknęła na zegarek i przyspieszyła kroku. Umówiła się z Jo-shem na drinka po pracy w Złotym Bażancie i nie chciała się spóźnić. - Często musiałaś ostatnio korzystać ze szpilki do kapelusza? - spytał Josh, kiedy już zamówił dla nich drinki. Rose chciała zaprzeczyć, ale po chwili przyznała: - Po prostu nie dociera do Russella, że nie jestem zainteresowana. Zagroziłam nawet, że poskarżę się jego żonie, ale on tylko się roześmiał i powiedział, że jego żona mi nie uwierzy. - Co za drań - zdenerwował się Josh. - Myślałaś, żeby powiedzieć o tym szefowi? - Nie sądzę, żeby to miało jakikolwiek sens. Russellowie należą do naszych najlepszych klientów i polecili nas wielu swoim znajomym. Wydaje
mi się, że nie zapłacili jeszcze ani funta za nową pracę, którą nam zlecili, więc Ivor nie będzie chciał ich urazić. Poza tym... Kiedy Rose zawahała się przez moment, Josh spytał: - A poza tym co? - No wiesz, Josh, ludzie mogą sobie myśleć... To znaczy, chciałam powiedzieć, że niektóre dziewczyny pozwalają sobie na pewne uwagi. I Ivor raczej nie uwierzy, że to nie ja zachęcałam pana Russella i dawałam do zrozumienia, że byłabym skłonna. Sam tak powiedział. Rose czuła się żałośnie, była taka skrępowana, nawet rozmawiając o tym z Joshem, który sam nie miał przed nią żadnych tajemnic i stopniowo uczył ją otwierać się w podobny sposób. - Nie znam dziewczyny, która byłaby mniej skłonna prowokować mężczyzn niż ty - odparł Josh. - Rose, tep człowiek to jakiś ciemny typ. Nikt nie dochodzi do takich pieniędzy tak jak on, nie brudząc sobie przy tym rąk. Może udaje mu się jakoś balansować na granicy prawa, ale słyszałem, że robi interesy z ludźmi, którym ta sztuka już się tak nie udaje. - Ella mówiła, że słyszała plotki na temat pani Russell od którejś z dziewczyn z „Vogue'a". Ponoć zanim wyszła za niego za mąż, była modelką. A jej ojciec byt biznesmenem z Ameryki Południowej, który stracił cały majątek, a potem zniknął. Ella powiedziała też Rose, żc pani Russell naciskała na redakcję „Vogue’a", żeby zrobili o niej artykuł, ale jej szefowa powiedziała, że „Vogue" nie publikuje artykułów na temat ludzi, którzy na siłę przyczepiają się do wyższych sfer tylko po to, żeby udawać, że są kimś, kim naprawdę nigdy nie byli. Kiedy tak siedzieli, popijając wino i wymieniając się nowinami, Rose powiedziała, że będzie musiała pracować w Wigilię. - W domu Russellów? - spytał Josh. Rose przytaknęła. - Tylko uważaj, żeby gospodarz nie dał ci świątecznego prezentu, którego nie chcesz. Poza tym twoja ciotka nie będzie chyba szczęśliwa, jeśli zabraknie cię przy wigilijnym stole, prawda? - Och, przypuszczam, że będzie tak zaaferowana Emerald, że w ogóle nie zauważy mojej nieobecności. A poza tym...
- Co poza tym? - naciskał Josh. Potrafił bezbłędnie rozpoznać, kiedy Rose czymś się martwiła albo ukrywała coś w sercu. Rose była tak cholernie szczera, że nie umiała maskować swoich uczuć. W przeciwieństwie do niego. On był w tym mistrzem. - Pod pewnymi względami cieszę się, że nie będę mogła pojechać do domu. Po co, u licha, mu to powiedziała? To ostatnia rzecz, jaką chciała zrobić, jednak słowa same wypadły jej z ust i nie można było ich już cofnąć. - Pewnie z powodu tego chłopaka, o którym bez przerwy rozmyślasz. Przede mną udajesz, że wszystko jest w porządku, ale widzę przygnębienie na twojej twarzy. Rose prawie spadła z krzesła, wypluwając przy tym resztki drinka do szklanki, po czym spojrzała na Josha z konsternacją i wykrzyknęła: - Nie możesz nic wiedzieć o Johnie. Ja nikomu ... - Ach, a więc ma na imię John, tak? Kto to jest? Jakiś nadęty arystokrata, w którym zakochałaś się na pierwszej przejażdżce kucykami? -Rose wiedziała, że Josh z niej żartuje, ale jego słowa raniły jej serce. - Coś w tym rodzaju - przytaknęła. - Ale nie kocham go. Już nie. To akurat była prawda. Nie była już „zakochana" w Johnie, chociaż wciąż go kochała i pragnęła, nawet bardziej, ponieważ taki rodzaj miłości siostrzanej miłości - musi pozostać w ukryciu. - Daj spokój, Rose, mnie nie oszukasz. Słyszę w twoim głosie, że wciąż go kochasz. Może powinnaś mu to powiedzieć. Nigdy nic nie wiadomo, może on też w sekrecie... - Nie! - wybuchnęła gwałtownie Rose. - On mnie nie kocha. Nie może. Nie wolno mu. - Chyba nie zaczniesz po raz kolejny opowiadać tych swoich nonsensów, że nie jesteś wystarczająco dobra, co? Jesteś tak samo dobra jak każda inna. Powtórz za mną: „Jestem...". - Nie, Josh, nic nie rozumiesz. Nie w tym rzecz. Proszę, nie pytaj mnie więcej. Nie mogę ci powiedzieć. Obiecałam, że nikomu nie powiem. To zniszczyłoby życie Johna, gdyby się dowiedział. Sama wolałabym o tym nie wiedzieć.
Nowy Jork. Wysyłali ją do Nowego Jorku, tymczasowo, na sześć miesięcy w nowym roku do pracy w dziale reportażu amerykańskiej edycji „Vogue'a". Ella strasznie się ucieszyła, bo choć wiedziała, że może pojawić się taka perspektywa, nie obiecywała sobie po niej zbyt wiele. Tymczasem dzisiaj jej szefowa potwierdziła to oficjalnie. Oczywiście będzie jej brakować Londynu, Janey i Rose. Ale to Nowy Jork! Poczuła nagły dreszcz emocji. Powiedziano jej, że zostanie zakwaterowana z jeszcze jedną dziewczyną z redakcji, która miała akurat wolną sypialnię, a „Vogue" pokryje wszelkie wydatki związane z podróżą. Ella była podekscytowana, ale jednocześnie zatroskana. Kto będzie miał oko na Janey pod jej nieobecność? Ella nie miała zaufania do swojej młodszej siostry. Janey obracała się w towarzystwie okropnych młodych mężczyzn, nieudaczników, którym zawsze współczuła i nad którymi się litowała. A co z pigułkami na odchudzanie? Ella pomyślała, że musi zrobić zapas przed wylotem do Nowego Jorku, zanim na miejscu znajdzie jakiegoś dietetyka, który będzie mógł przepisywać jej ten sam środek. Ale przynajmniej będzie daleko stąd, kiedy Emerald urodzi dziecko. Zawsze udzielało jej się napięcie, kiedy myślała o dzieciach i o tym, co stało się z jej matką. Obawiała się, że tak samo stanie się z nią, kiedy zajdzie w ciążę. Ale do tego nie dojdzie. Nigdy Ona nie była taka jak Emerald. Nigdy nie wyjdzie za mąż i z pewnością nie będzie także uprawiać seksu z mężczyzną, który nie jest jej mężem. Porzucenie przez męża, a potem unieważnienie małżeństwa Emerald i Alessandra były cause célèbre* przez kilka tygodni. W brukowcach pojawiały się zdjęcia Emerald, którym towarzyszyły zakamuflowane podteksty na temat tego, co się zdarzyło, oraz „stanu" Emerald, który był tego naturalną konsekwencją. Nie brakowało również niezasłużonych pochwał dla „bohaterstwa" Emerald, która zdecydowała się pozostać wierną służebnicą Kościoła anglikańskiego. Zdaniem Elli, cała ta sprawa była żenująca i haniebna, chociaż w jakimś stopniu typowa dla Emerald, która zawsze lubiła być w centrum uwagi i uchodziły jej na sucho rzeczy dla innych niewybaczalne. * Franc: sprawa publiczna.
Ella spojrzała na swoje biurko. Przepisywała właśnie jakiś tekst, kiedy po nią posłano. Sięgnęła po notatki. Miała takie szczupłe i delikatne nadgarstki... Ale pracowała w tej chwili tak ciężko, że wątpiła, czy znajdzie czas na lunch, nawet gdyby miała na niego ochotę. Jej rodzina była przekonana, że to właśnie pod wpływem ciężkiej pracy zniknęła gdzieś ta dziewczęca pucołowatość, ukazując delikatną budowę jej kości. Ale oczywiście Ella znała prawdę. Oliver Charters przeraził ją i wystraszył tym, co powiedział o pigułkach na odchudzanie i związanych z nimi zagrożeniach, ale w końcu Ella przekonała samą siebie, że fotograf przesadził. A poza tym wciąż brała tylko jedną pigułkę dziennie - i tylko gdy była bardzo zmęczona albo potrzebowała zastrzyku energii, brała drugą. Nie potrafiła wyjść z podziwu nad skutecznością pigułek przywracających siły i ograniczających apetyt niemal do zera. Ella nie chciała już się bez nich obejść - nigdy. Twarz, która spoglądała na nią każdego rana z lustra w łazience, miała wystające kości policzkowe i nowy owalny kształt, który powiększał optycznie jej oczy i podkreślał usta. Ale Ella nie zastanawiała się nad tymi zmianami, miała bardziej interesujące rzeczy do zrobienia. Zresztą nowy wygląd to nie był prawdziwy cel odchudzania. Robiła to, żeby udowodnić, że potrafi. Jakiś słaby głos w środku mówił, że skoro już osiągnęła założony cel, mogła przestać. Ale Ella nie chciała go słuchać. Bała się, że gdy tylko przestanie brać zbawienne pigułki, przybierze znów na wadze, a to będzie oznaczać, że przegrała. Zrealizowanie tego, co sobie obiecała, napawało ją szczęściem i czyniło pewną siebie oraz świadomą kontroli nad własnym życiem. Nabrawszy pewności siebie, Ella zaczęła studiować dziennikarstwo w szkole wieczorowej. Tam zetknęła się z innymi studentami, którzy dzielili z nią pasję do spraw, które były naprawdę ważne: biedy, wojny, niesprawiedliwości społecznej i bigoterii. Ella wiedziała, że w „Vogue'u" nie dadzą jej szansy pisania o takich rzeczach. Ale Nowy Jork mógł dać jej taką możliwość. Ameryka była z całą pewnością bardziej otwarta na nowoczesne myślenie i udzielała głosu takim ludziom jak ona. To mógł być początek czegoś naprawdę ekscytującego.
Rozdział 31 Była szósta po południu w Wigilię. Rose spędziła cały dzień u Russellów, pomagając wieszać nowe zasłony i odpowiednio je drapować. Teraz wróciła do sklepu, kompletnie wykończona. Ella i Janey były już pewnie w Denham. Ich ojciec wyjechał po nie na dworzec i odwiózł do domu, gdzie Amber rozpaliła wielki ogień w salonie i podłożyła sterty prezentów pod choinkę stojącą w holu, którą bliźniaczki kończyły właśnie ubierać. Dom pachniał grzanym winem z korzeniami, babeczkami z kruchego ciasta z bakaliami i drewnem palonym w kominkach. Ale wspomnienie ciepła ramion Amber obejmującej ją na powitanie sprawiło, że Rose poczuła ścisk w gardle i pieczenie w oczach. Jednak nic już nie było takie jak dawniej - przypomniała sobie nagle. Właściwie nigdy takie nie było i nadszedł wreszcie czas, żeby przestała być taka sentymentalna. Musiała stawić czoło prawdzie. Rose sięgnęła po płaszcz. Wszyscy wyszli już do domu, a ona została w sklepie jako jedyna, ponieważ sekretarka Ivora Hammonda powiedziała jej w przelocie, biegnąc do drzwi z płaszczem w ręce, że Ivor chce się z nią widzieć przed wyjściem. Rzeczywiście, Hammond wyszedł ze swojego biura i zmierzał w jej stronę. Jego czoło przecinały głębokie zmarszczki. - Przed chwilą rozmawiałem z Russellami przez telefon - powiedział jej szorstko. - Podobno jest jakiś problem z zasłonami, dlatego będziesz musiała tam wrócić i przeprosić. Pani Russell nalegała na to. - Ale przecież była nimi zachwycona - zaprotestowała Rose. - Nie obchodzi mnie, co wtedy mówiła. Teraz twierdzi, że są nie takie jak powinny, więc lepiej biegnij tam i upewnij się, że tym razem wszystko będzie w porządku. Russell zagroził, że potrąci nam z rachunku za dobrą obsługę. A jeśli to zrobi, odbije się to na twoim wynagrodzeniu. Mimo iż książka z zamówieniami była zawsze pełna, Ivor miał nieustanną obsesję na punkcie pieniędzy. Rose słyszała plotki, że dostawcy
często żądali od niego spłaty nieuregulowanych rachunków, a ktoś powiedział jej nawet, że Ivor to nałogowy hazardzista, który gra o bardzo wysokie stawki. Ostatnią rzeczą, jakiej pragnęła Rose, był powrót do domu Russellów. Umówiła się z Joshem, ale wiedziała, że z Ivorem nie ma dyskusji. Nie w tym nastroju, w którym był teraz. Ależ z niego kutwa. W Wigilię znalezienie wolnej taksówki zawsze graniczyło z cudem, na ulicach pełno było ludzi śpieszących się do domu. Dojście do domu Russellów zajęło Rose prawie dwadzieścia minut. Szła opatulona tweedowym płaszczem, ponieważ wieczór był wyjątkowo mroźny Mieszkanie Russellów zajmowało parter i piętro należącego do nich domu. Odźwierny natychmiast rozpoznał Rose, kiedy weszła do eleganckiego holu. Zadzwoniła do drzwi. Ku jej uldze drzwi otworzyły się niemal natychmiast. Chciała szybko załatwić sprawę i wyjść. Nie rozumiała, za co ma przepraszać panią Russell, która nie dalej jak godzinę temu zachwycała się nowymi zasłonami. Kiedy Rose weszła do środka, nie czekała, aż pani Russell zacznie narzekać, tylko zaczęła pospiesznie: - Pani Russell... - Niestety, żony nie ma w domu. Drzwi zamknęły się i rozległo się kliknięcie. To pan Russell przekręcił klucz w zamku i spojrzał na Rose pożądliwym wzrokiem. - Jesteś doskonałą i sumienną pracownicą, skoro pofatygowałaś się tu, aby sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. A może to nasz drogi Ivor nakłonił cię do tego. Przyznaję, że wywarłem na nim pewną presję, ale widzisz, Rose, ty także wywierasz na mnie presję - i to bardzo brzydko / twojej strony Nie lubię, kiedy ktoś się ze mną bawi. Żaden mężczyzna lego nie lubi. A ty bez wątpienia bawisz się ze mną. Rose poczuła paraliżujący strach. Rozpaczliwie próbowała się ruszyć, ale nie była w stanie, za bardzo się bała. Arthur Russell zastawił na nią pułapkę, w którą wpadła. - Ivor powiedział, że coś jest nie tak z nowymi zasłonami - wychrypiała mężnie. - Gdyby zechciał mi pan pokazać, co trzeba zrobić...
- Och, naturalnie, że ci pokaże, moja słodziutka Rose. I nie tylko to, ale znacznie więcej. Ilu mężczyzn miałaś przede mną? Nie bój się, możesz mi powiedzieć, to nie ma dla mnie żadnego znaczenia. Russell sięgnął po nią, oddychając przy tym chrapliwie przez otwarte, wilgotne usta, z których buchał gorący odór alkoholu. Rose wpadła w panikę. Odskoczyła do tyłu, próbując go uniknąć, ale Russell tylko się zaśmiał, a potem złapał ją za nadgarstki i wykręcił jej ręce do tyłu. - Och, tak będzie bardziej ekscytująco, moja droga. - Zacisnął ręce jeszcze mocniej. Rose udało się jednak wyrwać i odwrócić od niego. - Opierasz mi się? W takim razie musisz ponieść zasłużoną karę. Uderzył Rose otwartą dłonią w policzęk z taką siłą i szybkością, że głowa odskoczyła jej bezwładnie na bok, a potem pchnął ją pod ścianę. Rose nigdy w życiu nie doświadczyła przemocy fizycznej. Nawet niania, która za nią nie przepadała, pozwalała Emerald najwyżej pociągnąć Rose za włosy, a Amber i Jay nigdy nie wierzyli w skuteczność bicia dzieci. Wstrząs po ciosie Russella był dla Rose bolesny nie tylko fizycznie. W ustach czuła smak krwi, a w żołądku mdłości. Kręciło jej się w głowie, do oczu napłynęły łzy strachu i niedowierzania. Domyśliła się, że Russell jest typem mężczyzny, który nie cofnie się przed przemocą fizyczną w stosunku do kobiety, kiedy miał pewność, że ujdzie mu to płazem. Ale taka przemoc towarzysząca pożądaniu seksualnemu była Rose całkowicie obca, nie potrafiła się przed nią bronić. Tymczasem Russell najwyraźniej świetnie się bawił, śmiejąc się na głos i patrząc, jak Rose drży, kiedy delikatnie dotykał palcami jej posiniaczonej twarzy. - Ach, biedna dziewczynka - wyszeptał jej lubieżnie do ucha. - Może pocałuję cię w to bolące miejsce i pokażę, na czym polega prawdziwa namiętność? Kiedy Rose wzdrygnęła się znowu, Russell złapał ją za szyję i ścisnął mocno. Rose z trudem łapała oddech, a on nachylił się i przycisnął ją swoim ciałem. Dotknął jej ust swoimi wilgotnymi ustami, z początku lekko, a po chwili zacisnął zęby, żeby zasmakować jej krwi.
Ramiona Rose, wykręcone do tyłu, zaczynały sztywnieć. Arthur Russell puścił jej szyję i ześlizgnął się dłońmi niżej. Rose zesztywniała ze wstrętu, nie mogąc powstrzymać się od pełnego przerażenia krzyku, kiedy Russell rozerwał jej bluzkę i zaczął bawić się jej piersiami, na szczęście wciąż ukrytymi za biustonoszem i ciepłą bawełnianą koszulką, którą Rose - pod wpływem surowych zasad wpojonych jej przez nianię wkładała dla ochrony przed zimnem, mimo iż już dawno nie była dzieckiem. To było gorsze niż najgorszy koszmar. Gorsze niż wszystko, co Rose potrafiła sobie wyobrazić. Pomyślała o swojej matce i o tym, jak często musiała doświadczać tego, co ona teraz. Być może ona też została do tego stworzona, może tylko tyle była warta - kawał mięsa ku uciesze mężczyzn. Do wykorzystania i skrzywdzenia, jeśli to akurat sprawiało im przyjemność. W głowie Rose utkwił obraz matki, której nigdy nie znała. Straszny obraz - Rose ujrzała swoją twarz w ciele przerażonej młodej kobiety, którą w tak okrutny sposób wykorzystywano i poniżano. Ogarnęła ją panika, obezwładniająca i odbierająca siły do dalszej walki, nakazująca się poddać, by wszystko skończyło się szybciej i by mogła uciec - od niego, ale nie od tego, co chciał jej zrobić. I właśnie wtedy, kiedy panika osiągnęła swój szczyt, a Rose miała już prosić Russella, żeby skończył z nią jak najszybciej, obraz w jej głowie się zmienił: zobaczyła ciotkę Amber, która uśmiechała się do niej czule i wyciągała w jej stronę pomocną dłoń. Arthur Russell sapnął z frustracją na widok przeszkód, jakie go jeszcze czekały na drodze do zaspokojenia żądzy. - Co ty, do cholery, masz na sobie? - warknął, szarpiąc wolną ręką ciepłą, bawełnianą koszulkę. Rose wiedziała, że akurat tej części garderoby nie tak łatwo się pozbyć. Russell będzie do tego celu potrzebował dwóch rąk, a to z kolei znaczyło, że będzie musiał ją puścić... Josh czekał na Rose już ponad pół godziny Dziwne, ona nigdy się nie spóźniała. W pubie było pełno ludzi. W końcu mamy Wigilię, pomyślał Josh, patrząc na kłębiący się tłum, świętujący ten radosny czas. Na
zewnątrz było piekielnie zimno, a Josh czuł się wykończony, bo jeden z jego stylistów wściekł się nagle na młodszą stażem pracownicę, w której zresztą był na śmierć zakochany, wypadł z zakładu i Josh musiał zająć się zarówno jego, jak i swoimi klientkami. Powietrze w pubie przyjemnie obezwładniało Josha relaksującym ciepłem, nie miał ochoty ruszać się zza stolika, który udało mu się zająć tuż po przyjściu. Ale Rose była już naprawdę poważnie spóźniona. Josh wiedział, że pracuje w domu Russellów, i to wystarczyło, żeby czuł niepokój. Wreszcie sięgnął po swój płaszcz - nowy, uszyty przez przyjaciela ojca, Harryego Cohena w jego sklepie przy Savile Row. Płaszcz był czarny, z czystego kaszmiru. Biedny Harry prawie się popłakał, kiedy Josh poprosił go, żeby skroił go w takim mocno zwężanym stylu, ale Josh był zadowolony z końcowego efektu. Miał też na sobie ręcznie szyte buty obydwie te rzeczy sprawił sobie jako prezent pod choinkę. Salon zaczął przynosić wymierne dochody i Josh wiedział, że z czasem będzie coraz lepiej. Uśmiechnął się do blondynki, która spojrzała na niego szelmowskim wzrokiem, kiedy przeciskał się do wyjścia. Josh lubił zmieniać dziewczyny równie często jak koszule. W ten sposób żadna z nich nie zdążyła wpaść na pomysł, żeby go usidlić i związać ze sobą. Josh miał duże ambicje, wśród których nie było miejsca na małżeństwo i gromadę dzieci do utrzymania. Przychodziła do niego jedna czy dwie dziewczyny ze środowiska nowych piosenkarzy i zespołów muzycznych, których przeboje nie schodziły z list przebojów. A po Nowym Roku Josh zamierzał przekonać Olliego, by pozwolił mu obciąć włosy jednej z jego wielu modelek - takiej, której sesja miała szansę znaleźć się w „Vogue'u". Powietrze na zewnątrz było tak mroźne, że Josh poczuł, jak kurczą mu się jądra. Nad nim rozpościerało się bezchmurne niebo, usiane milionami gwiazd. Josh znał adres, pod którym mieszkali Russellowie. Droga do ich domu zajęłaby dobre pół godziny pieszo, a w pobliżu nie widać było ani jednej taksówki. Ale Josh się tym nie zraził. Lubił takie wyzwania. Najbliższym ekskluzywnym hotelem był Dorchester, więc Josh udał się tam i wszedł do środka małym, tylnym wejściem. Przeszedł przez hol i minął nieumundurowanego portiera, który spytał grzecznie: - Zamówić panu taksówkę, sir?
Josh uśmiechnął się triumfalnie pod nosem, kiedy portier zatrzymał icdną z taksówek czekających na bogatych klientów hotelu. Warto było nawet dać portierowi napiwek, żeby móc znaleźć się w ciepłej taksówce zamiast na lodowatej ulicy W ciągu najwyżej pięciu minut taksówka zajechała pod dom Russellów |osh poprosił kierowcę, żeby zaczekał, po czym skierował się do wejścia. Z początku odźwierny nie chciał mu odpowiedzieć na pytanie, czy widział Rose, ale kiedy Josh zagroził, że jeśli Rose była przetrzymywana w tym domu wbrew swojej woli, będzie zmuszony wezwać policję - por-lier spuścił z tonu. - Przyjechała jakieś pół godziny temu - powiedział. - Ale nikt jej nie zmuszał, żeby tu wchodziła. Zapukała do drzwi, a potem sama weszła do środka. - Przypuszczam, że ma pan zapasowy klucz na wypadek jakiejś nagłej potrzeby - zwrócił się do niego Josh przyjaznym tonem. - Proszę pana, nie mogę panu dać zapasowego klucza. Wylecę z pracy, jeśli to zrobię. - Odźwierny sprawiał wrażenie mocno zaniepokojonego. - W takim razie sam będę musiał sobie z tym poradzić, nie sądzi pan? odpowiedział Josh, dodając z uśmiechem: - Proszę się nie martwić, nie powinno być z tym problemu. W trakcie służby wojskowej trenowałem trochę boks. Na pewno uda mi się podbić panu oczy, a także złamać nos, jeśli sobie pan zażyczy. To powinno przekonać wszystkich, że nie chciał pan mi oddać klucza po dobroci. Portierowi trzęsły się ręce, kiedy odpiął jeden z pokaźnego pęku kluczy i wręczył go Joshowi. - Dzięki, stary. Na twoim miejscu ulotniłbym się stąd na kilka minut. Portierowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Po chwili zniknął na schodach. Uciekłam mu, ale na jak długo? - zastanawiała się Rose, trzęsąc się ze strachu, uwięziona w kącie pod oknem, za sofą. Arthur Russell podniósł linijkę, która leżała na stoliku, i stał przed Rose, uderzając lekko linijką w otwartą dłoń i patrząc na Rose takim wzrokiem, od którego cierpła jej skóra.
- Teraz naprawdę będę musiał cię ukarać - ostrzegł ją. - Muszę także udzielić ci kilku ważnych lekcji. Powinienem był przewidzieć, że taka dziewczyna jak ty mnie rozzłości. Rose z desperacją zerknęła w stronę drzwi. - Nie może mnie pan tu więzić - ostrzegła go, zbierając się na odwagę, której wcale nie czuła. - Kiedy pani Russell wróci... Russell zarechotał głośno. - Nie marnuj czasu, licząc na jej pomoc. Moja żona nie wróci przed północą, a do tego czasu, moja najdroższa, dostanę to, czego chcę. I to kilka razy Muszę cię uprzedzić, że mam dość niekonwencjonalny gust, a ten twój śliczny, krągły tyłeczek kusi mnie, odkąd ujrzałem go po raz pierwszy. Robiłaś to już kiedyś w taki sposób? Niektóre dziewczyny nie przepadają za tym, ale ty na pewno jesteś inna. To kwestia genów. Wszyscy wiedzą, że dziewczyny z Hongkongu są w tym mistrzyniami. Rose poczuła, jak ogarnia ją jeszcze większe przerażenie. Gdyby nie Josh, który czasem żartował z praktyk seksualnych homoseksualistów, którzy pracowali w jego salonie, Rose pewnie nie wiedziałaby w ogóle, co Arthur Russell ma na myśli. Nie wiedziała tylko, że mężczyźni robili to też z kobietami. Na samą myśl o tym żołądek podjechał jej do gardła i zadrżała ze strachu. W nagłym odruchu chciała wyminąć swojego prześladowcę, ale Russell zamachnął się linijką, uderzając ją mocno w rękę i zmuszając do odwrotu za kanapę. Jeśli ten kutas zamknął drzwi na łańcuch, jestem ugotowany - pomyślał Josh, wsuwając klucz do zamka. Na szczęście, ku jego wielkiej uldze, drzwi otworzyły się z łatwością i Josh mógł wejść do udekorowanego z przesadnym przepychem holu. Josh podchodził do każdych z kilku par drzwi po kolei, nasłuchując uważnie, aż wreszcie mruknął z satysfakcją, gdy za podwójnymi drzwiami usłyszał męski głos. Rose nie wiedziała, kto z nich był bardziej zaskoczony, kiedy drzwi się otworzyły i do salonu wpadł Josh. - Josh... - tylko tyle zdołała wyjąkać z ogromną ulgą, a potem wystrzeliła jak z procy, mijając swojego prześladowcę, który skupił całą uwagę na Joshu.
- Nie pokazałaś się na randce, więc pomyślałem, że wpadnę po ciebie zbeształ ją z kpiącym uśmieszkiem Josh. - Co tu się dzieje, do cholery? - spytał Russell. - Jak pan się tu dostał? Żadne z was nigdzie nie pójdzie. Wzywam policję. - Bardzo dobry pomysł - zgodził się życzliwie Josh. Natomiast Rose skamieniała z przerażenia, bojąc się, że Arthur Russell zdoła jakoś przekonać policję, że to oni zrobili coś złego, a nie on. - Poinformowałem już mojego przyjaciela, który pracuje dla „Expres-su", że mogę mieć dla niego tłusty kąsek - interesującą historię pewnego biznesmena - kontynuował Josh. - Żona wie o pańskim małym hobby, prawda? Bo jeśli nie, to wkrótce dowie się o nim z gazet. - Pożałujesz - ostrzegł go Russell. - Już ja tego dopilnuję. Po tych słowach rzucił się na nich z zaskakującą prędkością i zaciśniętymi pięściami. Rose była przekonana, że już po nich, ale Josh w ostatniej chwili odepchnął ją na bok, sam zrobił unik, po czym podniósł pięści i wymierzył potężny cios. Russell stęknął z bólu, zgiął się wpół i runął na ziemię. Josh spojrzał na niego. Miał wielką ochotę wymierzyć leżącemu jeszcze jeden cios, żeby raz na zawsze odechciało mu się zbliżać do kobiety Ale w pokoju była Rose i musiał ją stąd zabrać w bezpieczne miejsce. Niechętnie zostawił więc swojego przeciwnika, podszedł do Rose i powiedział: - Chodź. Na zewnątrz czeka taksówka. W przeciwnym razie zapłacę fortunę za kurs. Sam dźwięk jego głosu złagodził nieco szok, w jakim wciąż była Rose. Wybiegli na zewnątrz i wsiedli do taksówki, zanim Rose zdążyła wziąć oddech. Kiedy już oprzytomniała, zaczęła trząść się tak gwałtownie, że |osh musiał ją objąć. - Nigdy nie zdołam ci się odpłacić za to, co dla mnie zrobiłeś, Josh. Nigdy. - Oczywiście, że zdołasz. Poczekaj, przyjdzie taki dzień, że to ty komuś pomożesz. To tak działa, uwierz mi. Przechodzi z jednej osoby na drugą. Rose wiedziała, że Josh próbuje ją tylko przywrócić do normalnego stanu, ale jego słowa zapadły jej głęboko w pamięć.
- I tak będzie, Josh, przysięgam - zapewniła go gorąco. Ramię, którym ją obejmował, było ciepłe i wygodne. Josh przytulił ją mocniej. - Wiem, że tak będzie, Rosie. Rose odruchowo wtuliła się w niego. Kochany, wspaniały Josh. Przy nim czuła się taka bezpieczna. Wtedy ogarnął ją nowy strach. - Josh, tak się cieszę, że przyszedłeś, i jestem ci ogromnie wdzięczna, ale boję się o ciebie - po tym, jak Russell poprzysiągł ci zemstę. - Niepotrzebnie. To tylko gadanie, nic więcej. Jego głos zabrzmiał tak pewnie, że Rose nie chciała już ciągnąć tego tematu. Ale nie mogła przestać się martwić i zostawała tylko nadzieja, że Josh ma rację. Byli już na Sloane Square, kiedy taksówka się zatrzymała. Wysiedli oboje. Mroźny wiatr smagał Rose boleśnie po twarzy w miejscu, gdzie uderzył ją Russell. Z kościoła przy Sloane Street dobiegały strzępami dźwięki kolęd; zaledwie kilka znajomych słów W domu zawsze chodzili na pasterkę do małego wiejskiego kościółka. Łzy napłynęły Rose do oczu. - Wszystko w porządku? - Josh chwycił ją za rękę i ścisnął mocno, dodając otuchy. - Tak, dzięki tobie. Świąteczne dekoracje na ulicy migotały i tańczyły. Na placu i King's Road kłębił się tłum ludzi. - Wątpię, żebyśmy znaleźli teraz wolny stolik w pubie. Chyba że miejsce stojące. - To prawda. - Chcesz, żebym cię odwiózł do domu? Rose nagle zadrżała. To była jej odpowiedź. - Tam nikogo nie ma. - Rose nie mogła znieść myśli o samotnej nocy Wiedziała, że to głupie, ale bała się, że Russell jakoś ją namierzy - nie potrafiła w tej chwili myśleć logocznie. - Może gdybym pojechała na dworzec Euston, złapię jeszcze jakiś pociąg do Macclesfield. Josh spojrzał na nią. Biedna, sponiewierana dziewczyna. Co za szczęście, że on urodził się mężczyzną.
W porządku - podjął decyzję. - Chodź. Dokąd idziemy? - Rose ruszyła w dół King s Road, ściskając mocno lnslia za rękę. Do mnie - odparł. - Tam będziesz bezpieczna.
Rozdział 32 - Mamy już pierwszy dzień świąt. Josh spojrzał na zegarek. Było dziesięć minut po północy. - To prawda - zgodził się. Byli w jego mieszkaniu i grzali się przy ogniu na kuchence. Rose zwi nęła się w kłębek na stare;, sfatygowanej skórzanej kanapie, którą Josh znalazł na śmietniku. Opatuliła się puchową kołdrą, popijając „leczniczy" kubek kakao wzmocnionego brandy Wcześniej jednak wzięła kąpiel, żeby - jak sama powiedziała poczuć się znów czysta. Ponieważ łazienka była wspólna dla wszystkich lokatorów i nie miała zamka, Josh mężnie trzymał wartę pod drzwiami, kiedy Rose się kąpała. - Ale jak ty to robisz? To znaczy, skąd masz pewność, że nikt ci nie wejdzie, gdy bierzesz kąpiel? - Gwiżdżę poinformował ją Josh. - Kiedy słyszysz, że ktoś gwiżdże, to znaczy, że łazienka jest zajęta. Działa to bardzo dobrze, może z wyjątkiem sytuacji, w której myjesz zęby. - Podejrzewam, że rodzina będzie na ciebie czekać - powiedziała Rose sennym głosem. - W końcu mamy święta. Josh, który siedział ze skrzyżowanym nogami na tureckim dywanie, rozłożonym na podłodze, wstał i uśmiechnął się. - Nie zapominaj, że jestem Żydem. My nie obchodzimy Bożego Narodzenia. - Och! - Rose zaczerwieniła się, a potem wybuchnęła śmiechem. Była dziwnie beztroska i odprężona, jakby nagle zapomniała o tym wszystkim, co się wcześniej wydarzyło. Siedząc tutaj z Joshem, czuła się bezpieczna, było jej ciepło i przytulnie. Miała wrażenie, że już nie chce być nigdzie indziej. - Jesteś śpiąca? - spytał Josh. Rose pokiwała głową.
- W takim razie chodź. Okażę się szlachetnym człowiekiem i będę spać na ziemi, a ty możesz zająć łóżko. Sypialnia Josha była bardzo mała, większość miejsca zajmowało podwójne łóżko. Łóżko, które pachnie znajomym zapachem Josha - pomyślała resztkami świadomości Rose, zakopując się w pościeli i zamykając oczy. Podłoga i śpiwór, który Josh trzymał na wypadek nagłych odwiedzin gości, nie sprzyjały snowi. Josh obudził się kilka godzin później, kiedy usłyszał krzyk Rose, w którym brzmiały panika i strach. Josh zazwyczaj spał nago, ale dzisiaj ze względu na Rose został w slipach. Linoleum na podłodze wydawało się lodowate pod gołymi stopami, kiedy Josh poszedł do sypialni, włączył światło i obudził Rose z koszmaru. - Śnił mi się Russell. - Rose cała się trzęsła. - Nie chcę zasypiać, bo wtedy znów mi się przyśni. Josh spojrzał na nią. - Dobra - powiedział - posuń się. Rose posłusznie zrobiła mu miejsce. Poczuła taką ulgę, mając Josha przy sobie, że w ogóle nie przejęła się dwuznacznością tej sytuacji. Josh wyłączył światło i zaczął układać się na łóżku, moszcząc sobie cienką poduszkę pod głową i wydając przy tym serię najrozmaitszych pomruków Te dźwięki wydały się Rose uspokajające, podobnie jak bijące od jego ciała ciepło. Nagle zalała ją fala rozpaczy. - Josh, czy już zawsze tak ze mną będzie? - spytała bezsilnie. - Czy mężczyźni zawsze będą postrzegać mnie w taki sposób jak Russell, oceniając mnie wyłącznie po wyglądzie? - Po policzku Rose stoczyła się pojedyncza łza, błyszcząc w świetle księżyca, które wpadało do środka przez szczelinę w zasłonach. Josh podniósł się, podparł głowę ręką i delikatnie wytarł łzę z policzka Rose. - Nie - odparł - pewnego dnia będzie zupełnie inaczej. Rose ta odpowiedź nie do końca usatysfakcjonowała. - Inaczej? Co chcesz przez to powiedzieć?
- To - odparł miękko Josh, nachylając się nad nią, gładząc ją po po liczku wolną ręką i muskając ustami jej usta. Nie chciał wcale, żeby do tego doszło. Nawet nie przyszło mu do gło wy, żeby uwieść Rose. No dobra, może było kilka takich okazji, kiedy patrzył na nią i myślał o tym - w końcu był mężczyzną - ale na pewno nie dzisiejszej nocy. Widocznie to ta nienaturalna sytuacja, w której leżał z dziewczyną w łóżku i nie uprawiał z nią seksu, tak na niego podziałała. Poza tym to tylko pocałunek. Emerald popatrzyła znacząco na zegarek, to naprawdę nie była odpowiednia pora na wizyty. Dougie zjawił się w jej domu niezapowiedziany akurat wtedy, kiedy miała wyjść do Ritza na świąteczny lunch z przyjaciółmi. Jej matka chciała, żeby Emerald spędziła święta w Denham, ale Emerald odmówiła. Nie miała zamiaru robić czegoś tak nudnego i niezbyt pociągającego, skoro mogła spędzić ten czas na przyjemnościach w Londynie, rozpieszczana i podziwiana za swoją „odwagę", za to „że przechodzi przez to sama", po tym jak Alessandro wykazał się wobec niej takim „okrucieństwem". Emerald ostrzegła nawet Jeannie, żeby nie swatała jej z wolnymi mężczyznami, którzy nie są odpowiednio starsi i wyjątkowo poważani. Emerald podobał się jej aktualny status „Madonny" i nie zamierzała psuć tego wizerunku, pokazując się w miejscach publicznych w towarzystwie któregoś ze znanych bawidamków. - Po co właściwie tu przyjechałeś, Dougie? - spytała go ze zniecierpliwieniem. - Chcę cię o coś zapytać. - A czy to nie może zaczekać? Miałam właśnie wychodzić - odparła w ostentacyjny sposób. - Wolałbym, żebyśmy przedyskutowali to teraz. Coś w jego głosie - jakaś milcząca, lecz pełna determinacji moc - spowodowało, że Emerald zapomniała na moment o swoim zniecierpliwieniu, i kazało jej zwrócić uwagę na to, co Dougie chce jej przekazać. Odczuwała też coś w rodzaju niechętnego respektu, ponieważ Dougie nie zamierzał się wycofać ani dać się styranizować groźbą jej wyjścia. - W porządku - poddała się.
- Proponuję, żebyśmy znaleźli bardziej wygodne miejsce - na przykład bibliotekę? Emerald westchnęła z rozdrażnieniem. - Dobrze - zgodziła się i przeszła do pełnego książek pokoju, gdzie rzuciła płaszcz na biurko i rozsiadła się w jednym ze skórzanych foteli przy kominku. Emerald nalegała, żeby wszystkie kominki w domu były rozpalone, nawet podczas jej nieobecności. - Miejmy to już z głowy. O co chodzi, Dougie? Czego chcesz? - spytała. Dougie popatrzył na nią. Miał fatalne wyczucie czasu, ale był tutaj i zamierzał zrobić to, po co przyszedł. - Chcę cię prosić, żebyś za mnie wyszła - powiedział, siląc się na beztroski ton. - Chcę, żebyś została moją księżną. Emerald odebrało mowę. Była w kompletnym szoku, który stopniowo ustępował miejsca niedowierzaniu, zakłopotaniu i - wbrew wszelkiej logice - nadziei. - Chcesz się ze mną ożenić? - spytała, gdy tylko doszła do siebie. -Dlaczego? - Pomyślałem, że to będzie dobry pomysł. Niebawem urodzisz dziecko i... no wiesz. - W głosie Dougiego słychać było determinację. Nie miał być może tej biegłości, jaką posiadał Tod Newton i jemu podobni, jeśli chodzi o kobiety, ale znał Emerald wystarczająco dobrze i wiedział swoje kochał ją. Emerald poruszyła się niepewnie w fotelu, próbując pozbierać myśli. Dougie oświadczył jej się, ponieważ jego zdaniem był to dobry pomysł. Emerald miała szansę zostać księżną Lenchesteru. Lenchester House i Osterby należałyby do niej. Miałaby poczucie bezpieczeństwa, pozycję społeczną, majątek oraz męża, którego zaletami nie przestawała zachwycać się jej matka. Coś niepożądanego i rozpaczliwie delikatnego -tak delikatnego, że Emerald aż wstrzymała oddech - zaczynało się w niej budzić. To uczucie było tak słodkie i ciepłe, że nagle w jakiś sposób chciała stać się tą Emerald, przed którą zawsze się broniła. Ale strach i gniew zapłonęły w niej po chwili ze zdwojoną siłą. Emerald wypuściła powietrze z ust i z radością wróciła do normalności.
- Ja... miałabym wyjść za ciebie? - spytała, unosząc jedną z pięknie zaokrąglonych brwi. Dougie skrzywił się, słysząc pogardę w jej głosie. - Nie ma mowy. Małżeństwo z kimkolwiek było w tej chwili ostatnią rzeczą, jakiej pragnęła. A już małżeństwo z postrzygaczem owiec - coś tak nieprawdopodobnego i niemożliwego - w ogóle nie wchodziło w rachubę. Z okna w bibliotece Emerald patrzyła, jak Dougie przechodzi przez plac, wzbudzając zainteresowanie eleganckiej, młodej damy, którą przed chwilą minął. Emerald zmarszczyła czoło. Musiała z niechęcią przyznać, że Dougie był przystojny. Przystojny, wysoki, barczysty - a do tego jeszcze bogaty i z tytułem... Mężczyzna, na którym każda kobieta mogła polegać. Emerald zrobiła jeszcze bardziej marsową minę. Czyżby żałowała swojej odmownej decyzji? W drodze powrotnej do Lenchester House Dougie pocieszał się, że przecież dobrze wiedział, iż Emerald odrzuci jego oświadczyny Jutro rano musi być w Osterby, gdzie spędzi z rodziną drugi dzień świąt. Powinien już być w drodze. Głupio postąpił, decydując się na spotkanie z Emerald tylko dlatego, że Amber wspomniała mimochodem, życząc wszystkim przez telefon wesołych świąt, że Emerald postanowiła zostać w Londynie. Ale przecież każdy głupiec ma prawo marzyć, czyż nie? Jay poszedł z dziewczynami na spacer, ale Amber nie chciała do nich dołączyć. Martwiła się o Rose, która nie odpowiedziała na jej poranny telefon z życzeniami świątecznymi. Bez niej te święta nie będą takie same. Ella powiedziała jej, żeby się nie martwiła, twierdząc, że Rose pewnie śpi, zmęczona nadmiarem pracy, której ostatnio jej nie brakowało, albo jest w kościele. Było jej też przykro z powodu nieobecności Rose, choć z innego powodu. Amber wyjrzała przez okno na rozpościerające się poniżej przyprószone śniegiem ogrody Denham oraz znajdujący się za nimi park. Nie mogła przestać myśleć o innych świętach Bożego Narodzenia, które
również przyćmiło spłodzenie nieplanowanego dziecka. Poczucie winy i towarzyszący mu ból ścisnął ją za serce. Wkrótce w rodzinie pojawi się nowe życie. Pierwsze dziecko z nowego pokolenia, jej pierwszy wnuk lub wnuczka. Bez względu na to, w jakich okolicznościach przyjdzie na świat, będzie mile widziane i kochane. Wnuk. Albo wnuczka. Wewnątrz niej nadzieja rozwinęła swe skrzydła, przebijając się przez mrok wyrzutów sumienia i rozpaczy, jak łodygi wiosennych kwiatów, wychodzące na świat przez zmarzniętą skorupę ziemi z ciemności do światła. Nadzieja. Bez wątpienia jedno z najsilniejszych i najtrwalszych spośród wszystkich ludzkich uczuć.
Rozdział 33 Styczeń 1958 roku Któregoś ranka, w pierwszym tygodniu nowego roku, Ivor wezwał Rose do swojego gabinetu i wręczył jej wypowiedzenie, tłumacząc, że jego zdaniem nie przykłada się ona należycie do pracy. Rose nieśmiało zaczęła tłumaczyć szefowi przebieg zdarzeń w domu .Russellów, opowiedziała mu o swoim przerażeniu, którego wtedy doświadczyła. Z oczywistych względów przemilczała jedynie obecność Josha, który ją ocalił - i to, co nastąpiło później. W pierwszy dzień świąt, kiedy w końcu wstali z łóżka, Josh poczęstował ją wędzonym łososiem, chrupiącymi bajglami z serkiem śmietankowym oraz gorącą, mocną kawą. Dopiero późnym wieczorem odprowadził ją do domu. Rose z początku czuła się skrępowana i zażenowana intymnością, którą dzielili, ale Josh szybko ją uspokoił, przypominając, że jest jej najlepszym i najbliższym przyjacielem. A wszystko, co między nimi zaszło, było naturalne i zrozumiałe - i nic należało tego tłumaczyć niczym innym, jak tylko wdzięcznością Rose dla Josha, który znalazł się wtedy przy niej. Rose przyznała cierpko, że teraz ma przynajmniej jakiś punkt odniesienia, według którego może mierzyć pocałunki innych mężczyzn. Bo jeśli chodzi o całowanie, to nawet nie mając żadnego doświadczenia, Rose wiedziała instynktownie, że Josh jest w tym bardzo dobry Jednakże Ivor nie był w nastroju, żeby wysłuchiwać jej zwierzeń na temat tego, co ją spotkało w domu Russellów. Prawdę mówiąc, był tak wściekły i z góry zaprzeczał temu wszystkiemu, co mówiła, że Rose nie miała już wątpliwości, iż Russell uprzedził ją i opowiedział mu swoją wersję wydarzeń.
- Nie ma u nas miejsca dla kogoś, kto nie wykonuje poleceń i denerwuje klientów - oświadczył Ivor. - Chce pan powiedzieć, że mam odejść z pracy? - Rose miała nadzielę, że może źle go zrozumiała. - Tak, chcę, żebyś odeszła - przytaknął. - Im wcześniej, tym lepiej, zanim znowu wpakujesz nas w jakieś kłopoty. Nie minęło jeszcze nawet południe, dlatego nie było sensu wracać do domu przy Cheyne Walk. Nie zastanie tam ani Elli, ani Janey A poza tym pierwszą osobą, której chciała przekazać tę wiadomość, był Josh. On na pewno ją zrozumie. Rose wiedziała, że stało się coś złego, gdy tylko zobaczyła niewielki tłumek ludzi - na różnych etapach strzyżenia - stojących przed salonem fryzjerskim Josha, razem z jego stylistami i resztą pracowników. - O co chodzi? Co się stało? - Rose złapała za rękaw recepcjonistkę Irenę, która stała na chodniku i patrzyła w okna salonu na piętrze. - Nie wiem. - Irenę wyglądała na przestraszoną i zdenerwowaną. -Przyszli jacyś goście. Wielcy, potężnie zbudowani, o podejrzanym wyglądzie wiesz, kogo mam na myśli - i kazali nam wszystkim wyjść. Francis powiedział, że nigdzie się nie wybiera, ponieważ miał dzisiaj dyżur pod nieobecność Josha, który poszedł do banku. Wtedy jeden z tych facetów wziął krzesło, roztrzaskał je o umywalkę i powiedział Francisowi, że następnym razem to będzie jego głowa. Irenę rozpłakała się i Rose wcale to nie dziwiło. Na szczęście Josh był bezpieczny. - Czy ktoś już wezwał policję? - spytała Rose. - Tak, Francis. Och, mam nadzieję, że Joshowi nic się nie stało. - To mówiąc, Irenę spojrzała znów w okna salonu. - Powiedziałaś przecież, że Josh poszedł do banku. - Tak, ale wrócił. I kiedy Francis powiedział mu, co się stało, natychmiast popędził na górę. Tłum na ulicy gęstniał z każdą minutą, dołączali do niego coraz to nowi postronni gapie. Policyjny radiowóz z wyjącą syreną zatrzymał się przed salonem. Wysiadło z niego dwóch policjantów, w samochodzie został tylko kierowca. Francis zaczął im opowiadać, co się stało. Rose
zastanawiała się, po co marnują czas na chodniku, skoro Josh tam na górze może potrzebować ich pomocy. Miała wrażenie, że trwało to całą wieczność, zanim w końcu weszli do salonu. Rose wiedziała, że to jej wina. Russell zemścił się na nim za to, że jej pomógł. Po kilku chwilach jeden z policjantów zszedł po schodach i wyszedł na ulicę. - Co się dzieje? - zażądała odpowiedzi Rose. - Gdzie jest fosh? - Nie teraz, panienko - odparł policjant, po czym zwrócił się do kierowcy: - Będzie potrzebna karetka. Koleś na górze został trochę poturbowany. Josh. To musiał być Josh. Rose wbiegła do budynku i nie zwracając uwagi na protesty policjanta, popędziła schodami na górę do salonu. A raczej do tego, co z niego zostało. Na podłodze leżały szczątki rozbitych umywalek. Fotele zostały pocięte nożami, butelki z szamponami rozlane po podłodze i roztrzaskane o ściany. Nie było ani jednej rzeczy, która zachowałaby się w całości. Josh siedział w samym środku tego wszystkiego. Na twarzy miał krew, prawdopodobnie ze złamanego nosa, usta spuchnięte i rozcięte, a rękawy marynarki w strzępach. Po ludziach, którzy dokonali tego aktu zniszczenia, nie było już śladu. Rose domyśliła się, że uciekli schodami przeciwpożarowymi na tyłach budynku. Drugi z policjantów właśnie przesłuchiwał Josha. - Chłopie, to mi wygląda na robotę zawodowców. Masz jakichś wrogów? Kogoś, kto mógłby zrobić coś takiego? Josh potrząsnął głową, spoglądając ostrzegawczo w stronę Rose. Policjant westchnął, jakby wyraźnie zrezygnowany. Wiedział, że Josh nie jest z nim szczery. - Cóż, gdyby jednak coś pan sobie przypomniał, proszę się zgłosić na komisariat. Mam nadzieję, że był pan ubezpieczony. Policjant włożył notes i ołówek z powrotem do kieszeni i skierował się w stronę schodów, żeby dołączyć do swojego partnera na zewnątrz. Rose padła na kolana przy Joshu i wzięła go za rękę. Z otartych kostek jego palców sączyła się krew.
- Przynajmniej udało mi się spuścić manto jednemu z tych drani -wymamrotał. - Och, Josh, to wszystko moja wina. Pan Russell... - Nie, ktoś wpadł na pomysł, że powinienem mu płacić za ochronę -powiedział Josh. - Bez przerwy się to zdarza. Ale Rose nie uwierzyła mu - ani przez chwilę. - Policjant miał rację, mówiąc o ubezpieczeniu. Powinienem był wykupić dodatkową polisę, zamiast sprawiać sobie nową parę modnych butów Za oknem rozległ się dźwięk kolejnej syreny, tym razem zwiastującej pojawienie się ambulansu. Rose spojrzała na Josha, sądząc, że żartuje, ale zdała sobie sprawę, że mówi poważnie. - A więc chyba już po wszystkim - stwierdził Josh. - Zanim uda mi się pokryć straty, konkurencja wysadzi mnie z siodła. Jak uważasz - Vidal da mi znowu pracę? - Oczywiście, że tak. Ale nie będziesz jej potrzebować - zapewniła go Rose. Nie było czasu do stracenia, sanitariusze szli już po schodach. Zaraz zabiorą Josha do szpitala, dlatego musiała powiedzieć to teraz. Mając świadomość, że to, co się wydarzyło, było jej winą, Rose podjęła błyskawiczną decyzję. - Ivor zwolnił mnie dziś rano - powiedziała. - Ale mam to w nosie. Pamiętasz, jak powiedziałeś kiedyś, że powinnam otworzyć własny biznes? Josh przytaknął. - No więc to właśnie zamierzam zrobić. Mam trochę odłożonych pieniędzy, po ojcu, i zamierzam wykorzystać część z nich, żeby pomóc nam obojgu, Josh. - Rose mówiła coraz szybciej, żeby zdążyć przekazać mu wszystko, póki jeszcze byli sami. - Znajdziemy miejsce, w którym ja będę mieć swój salon na parterze, a ty zakład fryzjerski na piętrze. Przynajmniej w ten sposób mogła mu się odwdzięczyć za wszystko, co dla niej zrobił. Wiedziała, ile ta praca dla niego znaczyła. - Jedną chwileczkę - odezwał się ponuro Josh. - Nie ma takiej możliwości, żebym był twoim dłużnikiem i utrzymankiem.
Rose spodziewała się takiej reakcji i była na nią przygotowana. - Nic z tych rzeczy. Potrzebuję cię, Josh. To ty dałeś mi odwagę, żeby robić to, na co sama nigdy bym się nie zdobyła. Będziemy partnerami w interesach. Wszystko będzie legalnie i tak jak trzeba. Ty będziesz projektować fryzury, a ja nowe salony. - Rose była przekonana, że pragnie tego bardziej niż czegokolwiek na świecie, bardziej niż wieszania drapowanych zasłon w posiadłościach nadętych bufonów. Chciała być sobą, iść własną drogą i udowodnić światu, a przede wszystkim Amber, że jest czymś więcej niż tylko wynikiem - czy raczej sumą - hańby swego ojca i biedy swojej matki. Josh spojrzał na nią. - Partnerami? Ty i ja? - Tak - odparła stanowczo Rose. Sanitariusze weszli do salonu. Rose wstała, robiąc im miejsce, żeby opatrzyli Josha. Kiedy zabrali się do pracy, badając go skrupulatnie, Josh mrugnął do niej okiem i powiedział: - W porządku, partnerko. Twarz miał zakrwawioną i poobijaną, ale Rose wiedziała, że gdyby nie ci sanitariusze, rzuciłaby mu się na szyję i wyściskała mocno. Josh ją rozśmieszał. Josh sprawiał, że podjęła nowe wyzwanie w życiu i przede wszystkim dzięki niemu czuła się bezpiecznie. Był jej przyjacielem i ochroniarzem. A teraz też jej przyszłością.
Rozdział 34 Dziecko Emerald przyszło na świat na początku lutego, o trzeciej po południu w prestiżowej prywatnej klinice położniczej na końcu Harley Street. Emerald spojrzała przelotnie na wrzeszczące stworzenie o czerwonej twarzy, po czym odesłała pielęgniarkę razem z niemowlakiem. Oczywiście, ucieszyła się, że to syn. Rzecz jasna dopilnuje, żeby jej była teściowa dowiedziała się, że przyszedł na świat spadkobierca Alessandra. Ale teraz zależało jej tylko na spokoju i ciszy w wyperfumowanym pokoju - nie takim, który cuchnął krwią i znojem. A już na pewno nie takim, w którym słychać wrzaski tej czerwonej „rzeczy", którą siostra wciąż trzymała na rękach. Emerald zmarszczyła twarz z irytacji. Jeszcze raz kazała pielęgniarce odejść, ale coś w dziecku przykuło jej uwagę i niemowlę odwzajemniło jej spojrzenie. Zupełnie nieznane uczucie ścisnęło Emerald za serce, jak gdyby dziecko samo zrobiło to swoimi malutkimi paluszkami. Ogarnęło ją przemożne uczucie, którego nie była nawet w stanie pokonać jej silna wola. Ku swojemu zdumieniu wyciągnęła ramiona do swojego syna. Pielęgniarka w milczeniu podała jej dziecko. Było cięższe, niż myślała. Prawie cztery kilogramy, o czym z dumą poinformowała ją położna. Szukała na jego twarzy jakichś oznak podobieństwa do siebie lub Alessandra, ale nic takiego nie znalazła. Dziecko wyglądało jak... jak... - Proszę, proszę go zabrać - rozkazała pielęgniarce gniewnym tonem. Jak to możliwe, że jej syn przypominał Dougiego? To przecież było nielogiczne, a jednak Emerald mogła przysiąc, że jej syn i Dougie bez wątpienia mieli to samo przenikliwe spojrzenie. Emerald zamknęła oczy i pozwoliła, żeby personel porodówki się nią zajął. Amber przyjechała do kliniki późnym wieczorem. Ponieważ Emerald znalazła się na porodówce już na początku tygodnia, Amber nie dała rady
towarzyszyć swojej córce w Londynie, tak jak planowała. W klinice spytano, czy chce zobaczyć wnuka, ponieważ jej córka jeszcze śpi. - Ma bujną czuprynę - powiedziała pielęgniarka, która zaprowadziła ją na porodówkę. Amber przytaknęła odruchowo. Nie potrafiła oderwać wzroku od swojego wnuka. Oddech uwiązł jej w płucach i miała wrażenie, że serce ścisnął jej wielką łapą jakiś gigant. Kiedy patrzyła na syna Emerald, widziała swojego Luca w momencie narodzin. Nie mogąc się powstrzymać, Amber schyliła się i podniosła dziecko z łóżeczka. To zabawne, że niektóre umiejętności i instynkty nigdy nie zawodzą. Ogarnęła ją mieszanina zachwytu i cierpienia. Czuła się znów jak młoda matka, trzymająca swoje dziecko po raz pierwszy i doznająca przypływu matczynej miłości i radosnego poznania, kiedy matka i dziecko nareszcie widzą się i wiedzą, że łączy ich wyjątkowa więź. Maleństwo otworzyło oczy i jej serce zadrżało ze szczęścia. Janey obudziła się i z niepokojem rozejrzała po nieznajomej sypialni. Dzięki Bogu, leżała w łóżku sama. W głowie kłębiły jej się niechciane obrazy z wczorajszego wieczoru. Nie pamiętała już, kto z jej przyjaciół -dziewczyn i chłopaków, z którymi spotykała się w każdą sobotnią noc -zasugerował, żeby pójść do klubu na wyspie Eel Pie Island, ale pamiętała, że wszystkim bardzo się ten pomysł spodobał. Klub nocny na Eel Pie Island cieszył się niebezpiecznie podejrzaną, i przez to bardzo atrakcyjną, reputacją. W tym miejscu spotykały się, a czasem zderzały ze sobą, rock'n'roll i jazz. Klub słynął z sobotnich bijatyk, a także najmodniejszej muzyki, najlepszych zespołów oraz najładniejszych i najbardziej szalonych dziewczyn. Janey miała na sobie swoją najnowszą kreację - własną wariację na temat wspaniałej, małej sukienki, którą zobaczyła tydzień wcześniej w sklepie Bazaar, należącym do Mary Quant. Sukienka leżała teraz zmięta na zakurzonej podłodze w małej, zagraconej kawalerce mężczyzny, którego twarz ledwo pamiętała, ale którego zapach czuła na łóżku i swojej skórze. Zamiast pomyśleć o nim i o tym, co się stało, popatrzyła na swoją sukienkę z wełny w smętnym kolorze ciemnej śliwki z jasnoróżowymi kwiatami, podkreślającymi jej włosy w kolorze blond. Nosiła je teraz trochę
dłuższe z podkręconymi końcówkami, tak jak modelki we wszystkich magazynach. Wzorując się na nich, pomalowała oczy czarną kredką, a usta pociągnęła jasnoróżową szminką. Janey przypomniała sobie, jaka była podekscytowana, kiedy znajomi powiedzieli jej, że główny gitarzysta jednego z zespołów jej się przygląda. Starała się jednak nie okazywać emocji, kiedy gitarzysta śpiewał na scenie, dedykując jedną ze swoich piosenek: „tamtej dziewczynie o blond włosach, którą zaciągnie do łóżka przy najbliższej okazji". Ale naturalnie była pod wrażeniem i zatańczyła z nim, kiedy na scenie rozstawił się inny zespół. Rockman miał niebezpieczne, seksowne spojrzenie, ciemne, długie włosy lepkie od potu, a ciało szczupłe i żylaste. Kiedy tańczyli, trzymał ją w pewnym i mocnym uścisku. Powiedział, że ma na imię Jerry, a jego marzeniem jest być takim jak Jerry Lee Lewis, sławny amerykański wokalista. W pewnym momencie Janey i Jerry odłączyli się od grupki znajomych i dołączyli do kolegi Jerry ego z zespołu i jego dziewczyny, uderzająco pięknej brunetki o imieniu Nancy, która była starsza od Janey i sprawiała wrażenie nieco zmęczonej życiem. Na początku Janey nie była specjalnie zaskoczona, gdy Jerry zaczął skręcać własnego papierosa, ale Nancy wytłumaczyła jej, że to nie jest papieros, tylko joint z marihuaną. Janey znała wprawdzie ludzi, którzy palili trawkę, ale o ile było jej wiadomo, nie robił tego nikt z jej najbliższych przyjaciół, chociaż najodważniejsi z nich mówili, że chcieliby spróbować. A teraz siedziała z kimś, kto naprawdę to robił. Janey była pod wrażeniem, a jednocześnie czuła lekki niepokój. Nancy musiała się zorientować, bo poczęstowała ją skrętem. Janey chciała odmówić, ale gdy tylko Nancy wyśmiała ją, a Jerry objął ramieniem, przytulił do siebie i przyłożył jej swojego skręta do ust, Janey poddała się z łatwością. Na początku zakręciło jej się w głowie, miała wrażenie, że zaraz zwymiotuje, ale po chwili zaczęła czuć się cudownie beztrosko, a zawroty głowy zrobiły się przyjemne. Niedługo śmiała się na całe gardło z pozostałą trójką i czuła się częścią wspaniałego, specjalnego i uprzywilejowanego świata, do którego tylko oni mieli klucz.
Podczas kolejnego tańca Jerry wsadził jej ręce pod sukienkę i szeptał do ucha, że chciałby zdjąć jej majtki. Wtedy jego przyjaciel poklepał go po ramieniu i zaproponował, żeby „zamienili się dziewczynami". Po chwili Janey była już w ramionach Ricka, perkusisty z zespołu, który wpychał jej język tak głęboko do gardła, że Janey z trudem łapała oddech. Janey nie pamiętała, kiedy opuścili Eel Pie Island. Pamiętała tylko, że w czwórkę wsiedli do morrisa minora Ricka, który odwiózł ich do kawalerki Jerry'ego w Londynie. To właśnie w tej kawalerce się obudziła, na szczęście sama. Odrzuciła kołdrę i zaczęła się ubierać, spoglądając nieufnie w stronę drzwi. Z ulgą odkryła, że jej płaszcz i torebka leżą na podłodze pod krzesłem. Na zewnątrz intensywne światło bladych promieni słonecznych za-kłuło ją w oczy W głowie czuła dudnienie, a nogi drżały jej, szczególnie w górnych partiach, nad udami. Janey spojrzała z niepokojem na swoje odbicie w witrynie sklepowej i zobaczyła, że porusza się jak dżokej, który spędził za dużo czasu w siodle. Na wspomnienie ubiegłej nocy Janey oblała się rumieńcem. Nie chciała nawet myśleć, co się działo, kiedy wrócili do kawalerki. Jak zapalili kolejnego skręta, a potem Nancy zrzuciła ubranie, zachęcając Ricka i Jerry ego, by jej w tym pomogli. Janey w tym czasie patrzyła z ciekawością i - dzięki skrętowi - bez zażenowania, jak Rick posuwa ją, a Jerry bawi się jej piersiami. Janey żałowała, że nie może liczyć na błogosławieństwo totalnej amnezji, klóra wyczyściłaby jej pamięć z tego, co zdarzyło się wczoraj w nocy. Nie chciała ani tego pamiętać, ani o tym myśleć. A przede wszystkim oddałaby wiele, żeby pozbyć się z głowy tych wszystkich erotycznych obrazów, które lubieżnie tańczyły jej teraz przed oczami, tak jak ona tańczyła wczoraj w kawalerce, zupełnie naga, w ramionach Jerry ego, podczas gdy Rick przyciskał ją swoim ciałem z tyłu, dołączając do nich w tańcu. „Pyszne, seksowne nadzienie w kanapce z dwóch mężczyzn" - tak określiła ją Nancy, po czym odciągnęła Jerry'ego i Ricka na bok i sama zaczęła tańczyć z Janey Janey najchętniej zapadłaby się pod ziemię ze wstydu i poczucia winy, kiedy przypomniała sobie, jak Nancy zaczęła dotykać jej piersi, a ona za-
miast ją powstrzymać, tylko się śmiała. Potem Jerry dołączył się do zabawy, wsuwając dłoń między jej nogi i biorąc do ust jeden z jej sutków, a Nancy pieściła dla niego swoje piersi. Rick zaczął się ocierać o plecy Nancy, chwytając ją z tyłu za biust i zachęcając Janey, by go lizała i całowała. Janey wzdrygnęła się. Nie zrobiła tego, ale tylko dlatego, że Jerry podniósł ją i zaniósł na łóżko, gdzie zaczął ją pieścić językiem między jej szeroko rozwartymi nogami. Kilka chwil później na łóżku znaleźli się także Rick z Nancy i wkrótce wszyscy stali się jedną splątaną masą - kłębili się, dotykali, lizali, ssali, pieprzyli - jak w pewnej chwili powiedział uradowany Rick. Kończyny, dłonie, usta i ciała. Nancy z wprawą założyła obydwu chłopcom prezerwatywy, nalegając, że tak trzeba. Janey musiała przyznać, że odleciała już wtedy do tego stopnia, że nie przeszło jej to nawet przez myśl. To, co zrobiła, było straszną, potworną rzeczą, która napawała ją wstydem i nie może się powtórzyć. Janey obiecała sobie stanowczo, że już nigdy o tym nawet nie pomyśli. Ktoś pukał niecierpliwie do drzwi jego mieszkania. Oliver mruknął i otworzył jedno oko, by spojrzeć na zegarek. Było dopiero przed siódmą. Bawił się wczoraj do późna i położył się do łóżka dopiero o trzeciej nad ranem. Ktokolwiek to jest, na pewno wróci później. Oliver nakrył głowę poduszką, ale walenie do drzwi nie ustępowało. Wręcz przeciwnie, stawało się coraz głośniejsze. Klnąc pod nosem, Oliver zwlókł się z łóżka i wciągnął spodnie. - Dobra, już idę - zawołał, drepcząc boso do drzwi. - Boże, usłyszy cię cała pieprzona ulica - dodał, po czym odryglował zamek i otworzył drzwi. Cofnął się zdumiony, kiedy w progu zobaczył swoją matkę. - Nareszcie - stwierdziła, zanim Oliver zdążył otworzyć usta. -Chodź, ojciec chce się z tobą zobaczyć, a nie ma zbyt wiele czasu. - Co takiego? - Oliver ziewnął i podrapał się po głowie. - Przecież ci powiedziałam, chodzi o twojego ojca. Leży na łożu śmierci i chce cię widzieć. - To mówiąc, matka podniosła golf, który
Oliver rzucił na podłogę, rozbierając się wczoraj, i podała mu. Potem to samo zrobiła z jego butami. Odruchowo Oliver wciągnął sweter przez głowę, a potem siadł na łóżku, żeby włożyć skarpetki i buty Matka obserwowała go z ukosa, marszcząc brwi. Odkąd Oliver sięgał pamięcią, matka zawsze patrzyła na niego z tą samą determinacją. Każdy kawałeczek jej niepozornego ciała koncentrował się na poganianiu i suszeniu głowy jemu i jego ojcu, żeby robili to, co ona uznawała za „odpowiednie i właściwe". Wysokie standardy jego matki -zdaniem Olivera, zbyt wysokie - dotyczyły przede wszystkim czystości. Matka była demonem zmywaka i wiadra. Nigdy nie ubierała się modnie, ale zawsze wyglądała nienagannie i nie miała ani grama nadwagi. Ciemnobrązowe włosy, które Oliver odziedziczył po niej, zawsze mocno upinała w kok. Wciąż na wpół przytomny Oliver nie zadawał żadnych pytań. Po prostu wyszedł za nią na ulicę, gdzie ku jego zdumieniu czekała już taksówka z włączonym silnikiem. Matka nigdy nie marnowała ani jednego pensa, a każdego szylinga potrafiła wykorzystać tak, jakby to było dziesięć szylingów A teraz przyjechała po niego taksówką, nie przejmując się wcale bijącym licznikiem. Oliver był w szoku. - Co się właściwie stało? - spytał, kiedy ruszyli, ale matka tylko po trząsnęła głową i wskazała ostrzegawczo na taksówkarza, dając synowi do zrozumienia, że nie chce mówić o tym w jego obecności. Taksówka rozpędziła się na prawie pustej ulicy, zmierzając w stronę East Endu i Bow, ale w pewnym momencie taksówkarz gwałtownie skręcił, kierując się nie ku ulicy, na której Oliver wychował się i gdzie mieszkali jego rodzice, lecz do Plaistow, prestiżowej części dzielnicy, żeby zatrzymać się przed największym spośród wszystkich trzypiętrowych domów w stylu późnogeorgiańskim. - Chodź. - Matka ścisnęła go za ramię. - Po co mnie tu przywiozłaś? - spytał Oliver, wysiadając z taksówki na chodnik. - Jesteś głuchy czy co? Przecież powiedziałam ci, że ojciec leży na łożu śmierci i chce cię zobaczyć po raz ostatni.
Mój ojciec? Oliver spojrzał na dom, przed którym stali, a potem z powrotem na matkę. To nie tutaj się wychował. Ten dom należał do człowieka, dla którego pracowała jego matka, odkąd sięgał pamięcią. - Nie patrz na mnie w taki sposób - zganiła go matka. - Masz chyba na tyle rozumu, żeby wiedzieć, że Tom Charters nie mógł cię spłodzić. Jest głupi jak noga stołowa i zawsze taki był. A teraz ruszaj się. Nigdy bym sobie nie wybaczyła, gdybyśmy się spóźnili. Phil pytał o ciebie przez całą noc. Czy jego ojcem był...? Oliver przełknął gęstą ślinę, która zaległa mu w gardle. - Czy on wie? Tata? To znaczy... Tom. - Nie wiem i guzik mnie to obchodzi. Pospiesz się. - Byli już w domu, a twarz jego matki stężała w napięciu, gdy pielęgniarka wyszła im na spotkanie, szeleszcząc nakrochmalonym fartuchem. - Mam nadzieję, że jeszcze nie umarł, co? - Matka nigdy nie owijała w bawełnę tego, co miała do powiedzenia. - Nie. - Pielęgniarka pokręciła głową, a potem przesunęła się, pozwalając im wejść na górę. Oliver podążył za matką, która skinęła lekko głową, kiedy pielęgniarka zawołała za nią: - Zaczekam na dole, gdybyście państwo mnie potrzebowali. Schody, które musieli pokonać, były strome i miały dwie kondygnacje. Ale matka dotarła na górę, nawet się nie zasapawszy, czego Oliver nie mógł powiedzieć o sobie. Miał też wielką ochotę na papierosa. Gdyby kiedykolwiek wpadł na pomysł, by porozmawiać z matką o tym, kto był jego ojcem, nie przyszłoby mu do głowy, że ona zrobi to w tak rzeczowy, niecierpliwy i pozbawiony najmniejszej skruchy sposób. Wprawdzie kiedy jeszcze był dzieckiem, krążyły pewne plotki i niedwuznaczne uwagi, rozpowiadane przez członków jego rodziny, ale Oliver uznał, że gdyby jego matka się o nich dowiedziała, poczułaby się poniżona i zawstydzona. Gdy matka otworzyła drzwi do sypialni, Oliver usłyszał dobiegający stamtąd ciężki i suchy oddech mężczyzny, który leżał podparty na łóżku. - To ja, Phil - powiedziała. Spod kołdry wychynęła żylasta i bezbarwna ręka, którą matka Olivera uścisnęła.
- Przyprowadziłaś go... Eileen? - Mężczyzna mówił z trudem, robiąc długie przerwy między kolejnymi urywanymi oddechami, które rzeczywiście zwiastowały rychłą śmierć. - Tak, jest tutaj. Oliver, podejdź tutaj, żeby ojciec mógł cię zobaczyć. Niechętnie, choć jednocześnie nie mogąc się oprzeć pokusie, Oliver zbliżył się do łóżka. - Weź go za rękę - poleciła mu matka. - Szybko gaśnie i pewnie już cię nie zobaczy W pierwszej chwili Oliver chciał odmówić. Mężczyzna, którego dotąd uważał za swojego ojca, nigdy nie okazywał mu uczuć, prędzej go trzep-nął, niż przytulił. Oliver czuł się nieswojo, trzymając teraz w dłoni rękę tego drugiego „ojca", jednak górę wzięło nad nim coś silniejszego niż obawa. Dostrzegł, jak podobne do siebie były ich ręce, zapadnięte oczy i wyrazisty kształt nosa. - Oliver. - Głos mężczyzny leżącego w łóżku, jak również uścisk jego dłoni, był o wiele silniejszy, niż Oliver się spodziewał. - Tata widział twoje fotografie w „Vogue'u" i tych wszystkich modnych magazynach - poinformowała go matka. - To wspaniały chłopak, Eileen. Wspaniały syn. - W zapadniętych oczach mężczyzny pojawiły się łzy - Syn, z którego byłby dumny każdy ojciec. Ja też jestem z ciebie dumny, Oliverze. Zawsze byłem, od chwili, w której twoja matka powiedziała mi o tobie. Powinieneś być tu ze mną. I byłbyś, gdyby życie potoczyło się inaczej. - Głos ojca zaczął gasnąć, słowa wychodziły z jego ust coraz wolniej i urywały się z każdym wytężonym oddechem. Jego uścisk na dłoni Olivera też wyraźnie zelżał. Oliver spojrzał na matkę i wtedy jego ojciec wziął głęboki, drżący oddech i zawołał: - Eileen... - Jestem tu, Phil... Jestem przy tobie. Kiedy matka się odezwała, Oliver usłyszał, jak jego ojciec zaczyna ciężko rzęzić. Podniósł się na chwilę na poduszkach, a potem opadł na nie z ostatnim tchnieniem. Matka wciąż trzymała go za rękę. Po jej policzkach toczyły się łzy *
Zostawił ci wszystko, Oliverze - powiedziała mu matka trzy godziny później. Siedzieli w kuchni w domu, w którym pracowała przez tyle lat. Przyjechał lekarz, który stwierdził zgon i wyszedł. Po nim zjawił się przedsiębiorca pogrzebowy, którego też już nie było. Zostali sami. - Ojciec chciał ci przychylić nieba, od pierwszej minuty, w której znalazłeś się na świecie. - Naprawdę? W takim razie okazywał to w dość pokrętny sposób, nie sądzisz? Zrobił dziecko żonie innego mężczyzny i... - Dość tego! Nie pozwolę ci mówić w ten sposób o twoim ojcu, zwłaszcza po śmierci. Chciał się ze mną ożenić, naprawdę, ale ja byłam już wtedy mężatką i - jak to jest napisane w Biblii - co Bóg złączył, człowiek niech nie rozłącza. Ale i tak był dla mnie dobry. Zawsze. I pilnował, żeby nigdy niczego ci nie brakowało. Pamiętasz rower, który dostałeś na dziesiąte urodziny? Oliver pamiętał. Był jedynym chłopakiem na całej ulicy, który miał nowiuteńki rower marki Raleigh. I był z tego powodu cholernie dumny - To on ci go kupił, twój tata. Ja byłam temu przeciwna, bo bałam się plotek, ale on nie chciał o tym słyszeć. Prosił, żebym zrobiła ci kilka zdjęć na tym rowerze - zawsze prosił o twoje zdjęcia. Chciał cię też wysłać do prestiżowej szkoły, ale na to już mu nie pozwoliłam. A pamiętasz, ten piękny aparat, o którym tak marzyłeś, kiedy zacząłeś robić zdjęcia? To też był prezent od niego. - Przecież kupiłem go w komisie. - Był nowiutki. To on go kupił. A potem ja usłyszałam, że ten stary człowiek handluje używanymi aparatami i zaniosłam go do komisu. -W głosie jego matki słychać było pogardę, ale i wielką dumę. - Wszystko ci zostawił. Powiedział mi to. Twierdził, że to twoje prawo. Bardzo cię kochał, nie mam co do tego żadnych wątpliwości. - Głos matki załamał się. - Kochał cię nad życie. Bez przerwy o tobie mówił. Czasem doprowadzał mnie do szaleństwa, zadając w nieskończoność pytania na twój lemat. - Nigdy go nie widziałem. Nigdy z nim nie rozmawiałem. - Tak było najlepiej dla ciebie. Nie mogłam ci powiedzieć, kiedy byłeś dzieckiem, w obawie, że powiesz coś, czego nie powinieneś.
Oliver gapił się na ścianę w kuchni. Została pomalowana farbą klejową w kolorze wściekłej zieleni. Farba odchodziła już od ściany w kilku miejscach. Mieszkał tu mężczyzna, który był jego ojcem, pamiętał o nim, kochał go. Oliver pomyślał o przepaści, jaka istniała między nim a człowiekiem, którego uważał za swojego ojca - i o poczuciu zażenowania i cierpienia, które towarzyszyły mu zawsze, gdy był dzieckiem, wiedząc, że ojciec wciąż się denerwuje i żywi do niego urazę. Ogarnęło go bezgraniczne poczucie straty. Popatrzył na matkę. Wiedział, że w jej przekonaniu to, co zrobiła, było dobre. Kiedy samolot oderwał się od ziemi i poszybował w stalowoszare, lutowe niebo, Ella w końcu odetchnęła z ulgą. Teraz nie było już mowy o wycofaniu się ani o zmianie decyzji. Była w drodzę do Nowego Jorku, gdzie czekało na nią nowe życie.
Część druga
Rozdział 35 Anglia, czerwiec 1965 roku - Proszę, proszę, czy to nie podziwiana przez wszystkich wzorowa matka lat sześćdziesiątych w plebiscycie „Vogue'a"? Emerald, która starała się sprawiać wrażenie zainteresowanej swoim siedmioletnim synem, biorącym udział w tradycyjnym biegu z jajkiem na łyżce na koniec semestru, nie zadała sobie nawet trudu, żeby odwrócić głowę, tylko odpowiedziała: - Nie bądź nieznośny, Drogo. Dougie powrócił do swojego prawdziwego imienia w dzień trzydziestych urodzin, trzy lata temu. Nie miał ku temu żadnego określonego powodu poza tym, że chciał odzyskać choć część siebie, którą jego zdaniem zatracił. Bawiło go to i dziwiło zarazem, że wielu ludzi, których opinię bardzo cenił, nie mogło wyjść z zachwytu nad jego nową tożsamością. Amber była w tym chyba najlepsza, kiedy powiedziała mu z czułością: - Drogo - to imię pasuje do ciebie jak ulubiona marynarka, która zbyt długo wisiała w szafie, ponieważ wydawała ci się trochę zbyt duża, a kiedy ją przymierzyłeś, okazało się, że leży jak ulał. Nieznośny. To słowo również pasowało do Dougiego, którego wszyscy nazywali teraz Drogiem. Tak przynajmniej zdecydowała Emerald, gdyż Drogo tak się właśnie zachowywał, od kiedy „ Vogue" opublikował artykuł o młodej matce mającej „to coś", podając Emerald jako jeden z przykładów nowoczesnej matki - ikony lat sześćdziesiątych. Oczywiście zarówno ona, jak i jej syn Robbie byli wyjątkowo fotogeniczni. Emerald było żal matek, które rodziły brzydkie dzieci. Teraz wreszcie spojrzała na Droga, jego dzieci też będą niewiarygodnie
brzydkie, jeśli - tak jak podejrzewali wszyscy, nie wyłączając jej matki -on się oświadczy Gwendolyn. Kto by pomyślał... Tym bardziej że Drogo umawiał się przez te wszystkie lata z najpiękniejszymi modelkami. Po tym, jak Emerald odrzuciła oświadczyny Droga, była przekonana, że nie przestanie błagać ją o rękę. Ale on tego nie zrobił. Zamiast tego cały oddał się obowiązkom, jakie spoczywały na nim jako na księciu i zarządcy rodowego majątku, zarówno w Londynie, jak i w Osterby. Do tego stopnia, że Emerald cieszyła się, że odprawiła go z kwitkiem. Kto chciałby prowadzić tak nudne życie? Na pewno nie ona. Naturalnie drażniło ją to, że kiedy Drogo w końcu postanowił brać większy udział w życiu społecznym, natychmiast znalazł się w centrum uwagi dosłownie wszystkich wolnych panien z wyższych sfer, w tym także tych, które Emerald uważała za swoje przyjaciółki. Tak samo oczywiste było to, że Emerald i Drogo zaczęli bywać na tych samych imprezach i siłą rzeczy przebywali często w swoim towarzystwie. Ale ku rozczarowaniu Emerald Drogo nic zamierzał chodzić za nią czy zabiegać o jej względy. Wręcz przeciwnie, dał jej wyraźnie do zrozumienia, że jest wdzięczny za to, że nie przyjęła jego oświadczyn, ani niczego nie żałował. Ona, rzecz jasna, też nie. Drogo należał do najbliższego kręgu rodzinnego jej matki. Zawsze był mile widziany w Denham i - ku irytacji Emerald - cieszył się ogromną sympatią jej syna, który wprost go uwielbiał. Emerald nie zamierzała ponownie wychodzić za mąż - nigdy Lubiła swoją wolność i możliwość decydowania o własnym życiu. Namiętny kochanek był lepszy niż mąż. A w ciągu ostatnich lat nie brakowało w otoczeniu Emerald mężczyzn, którzy nic ustawali w staraniach, by zaciągnąć ją do łóżka. Janey uważała, że jeśli Drogo oświadczy się Gwendolyn, zrobi to z litości, ponieważ nikt inny jej nie chciał. - Ona pewnie wciąż jest dziewicą! - dodała. - Wyobrażasz sobie? Emerald nie miała na to ochoty, chociaż potrafiła sobie wyobrazić, jaki to musi być wstyd - być dziewicą w wieku dwudziestu pięciu lat, podczas gdy cała śmietanka towarzyska Londynu swobodnie korzystała z uroków przedmałżeńskiej, pomałżeńskiej i okołomałżeńskiej miłości cielesnej.
Chociaż Emerald nie powiedziała tego Janey, podejrzewała, że Gwendolyn nie jest odosobniona w swoim dziewictwie, lecz do tego grona należy także Rose. Emerald uważała, że jako była mężatka jest uprawniona do tego, żeby prowadzić inne życie niż jej kuzynka Rose, która - było to dla Emerald oczywiste - nic nie wie o mężczyznach, ponieważ nie ma w sobie nic, czym mogłaby przyciągnąć ich uwagę. Emerald uwielbiała poniżać Rose i szydzić z niej przy tych rzadkich okazjach, kiedy się spotykały. - Och, nie, Robbie, nie daj im się przegonić. - Emerald stanęła na palcach, żeby lepiej dopingować swojego syna, ale było już za późno. Robbie pozwolił, żeby jakiś mały osiłek o czerwonej twarzy przepchnął go i sam zajął pierwsze miejsce. Emerald westchnęła. Robbie był podwójnie upośledzony. Po pierwsze, miał dobrą naturę. A po drugie, był wychowywany przez Amber. Zazwyczaj Emerald unikała takich okazji jak ognia - mali brudni chłopcy i ich nudni rodzice nie gwarantowali jej żadnej zabawy - ale tym razem, mając świeżo w pamięci artykuł w „Vogue'u", czuła się w obowiązku pokazać się na zawodach. - Tutaj, kochanie - zawołała, kiedy Robbie rozejrzał się, szukając jej wzrokiem w tłumie. Ale albo jej nie usłyszał, albo ją zignorował, gdyż nagle na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech i Robbie puścił się biegiem, lecz nie do niej, tylko do swojej babki. - Bystry chłopak - mruknął Drogo, który wciąż nie dawał jej spokoju. - Ty będziesz się musiał sporo napracować, by twoje dzieci były bystre, jeśli spłodzisz je z Posępną Gwennie - odparła bystro Emerald. -Wyobraź sobie dzieci z takimi okropnymi, zimnymi, kluchowatymi palcami, jak te, które ma ojciec Gwennie. - Emerald wzdrygnęła się. -Musisz też uważać, gdzie będą je wsadzać. Drogo, nie chcesz chyba mieć gromadki małych, arystokratycznych złodziejaszków, którzy odziedziczyli wszystkie cechy po swoim dziadku. Wszyscy wiedzą o sumach, które Henry pożyczył od ludzi i nigdy ich nie oddał. Powinieneś był ożenić się z tą ostatnią modelką, która w końcu zadowoliła się piosenkarzem popowym.
- Stara, dobra Emerald - odparł Drogo. - Zawsze ma pod ręką jakąś ciętą ripostę. Ale tak już chyba bywa z kobietami, które nie zaznają miłości i są rozczarowane życiem. Stają się zgorzkniałe i skwaszone. Zgorzkniałe i skwaszone. W ustach Droga zabrzmiało to tak, jakby Emerald była jakąś wysuszoną starą panną, do której z pewnością wiele jej brakowało! Przecież miała dopiero dwadzieścia parę... no dobrze, prawie trzydzieści lat, ale na litość boską, przed nią było całe życie! Ale jak wypomniał jej ubiegłej nocy Max, nie miała już też osiemnastu lat, a dziewczyny w tym wieku były nieporównywalnie bardziej otwarte i nowoczesne niż ona kiedyś. Max. Ogień wczorajszego pożądania tlił się jeszcze w niej, ale na pewno nie wygasł. Wystarczyło, że Emerald wymówiła w myślach jego imię, by to pragnienie znowu wróciło. Jeszcze nigdy nie pożądała żadnego mężczyzny tak jak Maxa, który podniecał ją i wywoływał w niej furię. Za każdym razem, gdy już jej się zdawało, że ma nad nim pełną kontrolę, Max sprowadzał ją na ziemię i udowadniał, jak bardzo się myli. Złościł ją i podniecał w równym stopniu. Emerald wiedziała, że nie zazna satysfakcji, dopóki Max nie padnie przed nią na kolana i nie przyzna, że Emerald znaczy dla niego więcej niż jakakolwiek kobieta na świecie, którą miał lub mógł mieć. Dopiero wtedy będzie w pełni zadowolona i da sobie z nim spokój. Umówiła się z nim później w Annabel's. Próbowała go przekonać, żeby zabrał ją z jej mieszkania, tak aby przyjechali na miejsce razem i przedstawili się jako para. Było to częścią jej planu usidlenia Maxa i związania go ze sobą. Ale Max odmówił. Emerald nie przywykła do tego, żeby mężczyźni jej odmawiali - to ona odmawiała im. W wypadku każdego innego mężczyzny mogła stroić fochy i dąsać się, aż osiągała swoje. Jednak z Maxem było inaczej - wiedziała, że żadne napady złości na niego nie działają i że Max się nie ugnie. To sprawiało, że budził w niej jeszcze większe zainteresowanie. Max był inny niż wszyscy mężczyźni, z którymi Emerald spała do tej pory. Wiedziała, że tak będzie od pierwszej minuty, w której go zobaczyła. To było też w Annabel s. Każdy, kto coś znaczył, pojawiał się tam. Maxa otaczał wianuszek ludzi, wśród których byli także ci z otoczenia Tony'ego
Armstronga-Jonesa oraz księżniczki Małgorzaty. Max wyróżniał się na ich lic w moherowym garniturze i wypolerowanych na wysoki połysk półbutach od Churcha. Zarówno jego garnitur, jak i uśmiech były perfekcyjnie skrojone. Emerald pragnęła go nawet wtedy, wytrącona z równowagi przez gwałtowne fale pożądania. Był w lokalu z jedną z wielu słodkich idiotek o nieskończenie długich nogach, które przychodziły do Annabel's, by później wylądować w łóżkach stałych bywalców lokalu. Wystarczyło jedno spojrzenie, by przekonać się, że ta dziewczyna nie stanowi dla niej żadnej konkurencji. Nie wyglądała tak olśniewająco jak Emerald ani nie biła od niej tak silna seksualność - i żądza spełnienia. Emerald była o tym przekonana, obserwując, jak wybranka Maxa, szczupła i z fryzurą w stylu Vidala Sassoona, wydęła wargi, a potem odsunęła się od Maxa, kiedy wyciągnął do niej rękę. Emerald nie spuszczała z nich wzroku, uśmiechając się kpiąco, gdy Max w końcu poczuł na sobie jej palące spojrzenie i popatrzył na nią. To w zupełności wystarczyło. Faceci - a przynajmniej ci, którzy jej się podobali - zawsze rozpoznawali jej zmysłowość. Emerald drażniło to, że Max nie zjawił się jeszcze u jej boku, by zapalić jej papierosa, tak jak tego oczekiwała. Zamiast tego zrobił coś, czego Emerald jeszcze nie doświadczyła - odwzajemnił jej równie szydercze spojrzenie. A potem wyciągnął dwa papierosy, zapalił obydwa, po czym objął swoją towarzyszkę, pocałował ją namiętnie i dopiero wtedy podał jej papierosa. Na wspomnienie tamtej chwili Emerald zanurkowała teraz do torebki po papierosy. Ręce trzęsły jej się prawie tak samo jak wtedy, z erotycznego podniecenia, jakie wywołał w niej jego widok. Max specjalizował się w tym, że każda czynność, którą wykonywał w towarzystwie kobiet, zawsze miała w sobie głęboki, zmysłowy ładunek i podtekst. Kiedy Emerald dotarła do domu, odtworzyła tamte chwile w zaciszu swojej sypialni. Tylko że tym razem to ją całował Max, a nie tę głupią gęś, która z nim była. Wciąż pamiętała, jak się wtedy czuła, leżąc naga na łóżku, w przyciemnionym świetle lamp na nocnym stoliku, rozciągnięta na grubej kołdrze z irlandzkiego lnu, udekorowanej monogramem: E jak
Emerald, splecione z L jak Lenchester, a całość otoczona wieńcem laurowym oraz zwieńczona niewielką książęcą koroną, do której - rzecz jasna - nie miała pełnego prawa, będąc zaledwie córką księcia. Ale Emerald zawsze była gotowa łamać zasady. Pragnęła Maxa tak bardzo, że na samą myśl o nim cała drżała z podniecenia, leżąc w sypialni, fej nagie ciało wraz z łóżkiem odbijało się niewyraźnie w lustrze na blacie toaletki oraz w pełnowymiarowym tremo stojącym obok. Ten przyćmiony obraz odzwierciedlał jej mglistą, niemal prerafaelicką zmysłowość. Emerald zaczęła sobie wyobrażać, że uprawia seks z Maxem. Zachwycała się delikatnością swojego ciała, wiedząc, jak zachwycają się nim mężczyźni. Z pełną triumfu satysfakcją przyjrzała się swoim ciemnym, sterczącym sutkom. Emerald uwielbiała swoje piersi. Miały idealny, modny kształt - wielkość w sam raz, jędrne i spiczaste. Ale to właśnie sutki czyniły je tak zmysłowo kuszącymi. Duże i ciemne, wyglądały prawie jakby należały do kogoś innego - kobiety znacznie większej i tęższej. Ich seksualność potęgował fakt, że piersi Emerald były tak cudownie kobiece. Mężczyźni je uwielbiali. Emerald z łatwością potrafiła sobie wyobrazić, w jaki sposób mężczyzna taki jak Max by na nie zareagował. Jak by go podnieciły Jak lizałby je i ssał z zachłanną pożądliwością. A ona odwdzięczyłaby mu się, sięgając równie ochoczo po jego kutasa, jego fiuta, po ten gruby i twardy organ, który dawał jej tyle przyjemności. Uwielbiała wymawiać te słowa, smakować je i napawać się ich erotyczną wulgarnością. Takie słowa były nie do zaakceptowania w ustach dobrze wychowanych kobiet - tak jak chęć potraktowania w ten sam sposób rzeczonego organu. Owinięcia go językiem i lizania tego twardego kawałka ciała przed wzięciem go głęboko do ust. Coś takiego było nie do pomyślenia dla szanującej się kobiety, która nawet nie myślała o takich rzeczach, nie mówiąc o ich robieniu. Wyobrażanie sobie takich scen i odgrywanie ich w głowie - najpierw z ciepłym rozleniwieniem, a potem z coraz większym pośpiechem - wywoływało w niej dreszcz emocji, kiedy te obrazy przelatywały jej po kolei przed oczami, ku jej wielkiemu zadowoleniu. Oczywiście nie trzeba było długo czekać, zanim jej dłoń ześlizgnęła się w dół jej ciała i zanurzyła w miękkich włoskach, które broniły dostępu
do jej wzgórka łonowego. Zaczęła go pieścić, najpierw delikatnie i zmysłowo, a potem coraz szybciej. Przyspieszył także jej puls i oddech, aż wreszcie jej ciało zaczęło drżeć. Emerald zamknęła oczy i wyobraziła sobie obecność mężczyzny, którego dotyku naprawdę pragnęła, który podniecał ją i obezwładniał swoją mocą, mogącą uwolnić ją lub uwięzić w okowach prymitywnej rozkoszy. Teraz, przypominając sobie ten wieczór, Emerald westchnęła z satysfakcją i triumfem. Oczywiście samo wyobrażanie sobie, że Max ją uwodzi, nie mogło jej wystarczyć na długo. W słowniku Emerald koneksje były bezużyteczne, jeśli nie można ich było właściwie wykorzystać. Do obiadu następnego dnia Emerald miała już pełną wiedzę na temat Maxa. Powszechnie twierdziło się, że Max był zwykłym oszustem, który z czasem stał się gangsterem, wymuszającym od ludzi pieniądze, a obecnie szanowanym biznesmenem, zajmującym się bardzo dochodowymi interesami, co zapewniło mu akceptację społeczną. Z kolei nieoficjalne źródła, do których Emerald także sięgnęła, mówiły o jego ponadprzeciętnej jurności i wytrzymałości, które w parze z charyzmą i urokiem osobistym zaprowadziły go do łóżek wielu prominentnych kobiet. Max najchętniej wybierał sobie mężatki, które nie zamierzały się rozwodzić, i angażował się w seksualne związki, które wypalały się bardzo szybko i zawsze z jego inicjatywy. Emerald słyszała plotkę, jakoby Max posiadał imponującą kolekcję zdjęć swoich łóżkowych podbojów, które przeraziłyby każdego cenzora. Słyszała także, że Max był bezwzględny, jeśli chodzi o spełnianie swoich zachcianek - zarówno w łóżku, jak i poza nim. Wszystko, czego Emerald dowiedziała się na jego temat, tylko zaostrzyło jej apetyt. W modzie było łamanie wszelkich starych zasad i tabu, jak też ignorowanie barier społecznych. W najpopularniejszych klubach nocnych w Londynie nie brakowało pewnych siebie młodych mężczyzn, mówiących z charakterystycznym akcentem, cockneyem, i pozujących na seksualnych macho, bezwstydnie paradujących przed mężatkami z wyższych sfer, których mężowie sądzili, że seks w małżeństwie powinien się sprowadzać do spłodzenia następcy
Londyn był pod tym względem rajem na ziemi, a King's Road przypominała prywatny i ekskluzywny klub „dla wtajemniczonych". W powietrzu pachniało tu seksem i młodością. Dziewczyny i rockmani szprycowali się amfetaminą - te pierwsze, żeby zachować szczupłą sylwetkę, ci drudzy, żeby nigdy nie zasypiać. Narkotyki jeszcze bardziej wzmagały seksualne apetyty, przyciągając ich do siebie jak kaczki do wody. A mężczyźni tacy jak Max patrzyli na to wszystko i uśmiechali się niczym krokodyle czekające na okazję, żeby się pożywić. Max cieszył się opinią nie tylko wyzyskiwacza, ale wręcz zwyrod-nialca, więc Emerald - mimo iż z początku wzbudził jej zainteresowanie skreśliła go jako swojego potencjalnego kochanka i - nie bez trudu wymazała go z pamięci. W końcu nie brakowało także innych mężczyzn bardziej godnych jej względów. Emerald była dziś rano umówiona z konowałem z Harley Street, który zaopatrywał ją - i jak podejrzewała, połowę Londynu - w „pigułki odchudzające" na bazie amfetaminy, dzięki którym Emerald zachowywała wciąż szczupłą sylwetkę osicmnastolatki. Po spotkaniu poszła na spóźnionego drinka zamiast lunchu do popularnego i ekskluzywnego pubu przy Sloane Street, gdzie znów ujrzała Maxa, stojącego przy barze. Emerald postanowiła nic zwracać na niego uwagi. Usiadła przy stoliku w głębi sali, odwracając się do niego plecami, żeby - co do niej niepodobne - cieszyć się anonimowością. Zapaliła papierosa trzęsącą się ręką; jej zdaniem, był to jeszcze jeden efekt uboczny pigułek na odchudzanie. Wypiła kieliszek wina i zaczęła grzebać widelcem w talerzu ze stekiem, którego zamówiła, chociaż nic miała specjalnie apetytu. Nie zamierzała jednak poddać się pokusie, żeby odwrócić się i zobaczyć, czy Max nadal stoi przy barze. Odsunęła właśnie talerz z prawie nietkniętym obiadem, kiedy Max pojawił się przy jej stoliku i dosiadł się bezceremonialnie. - Nie znoszę, gdy marnuje się dobre jedzenie - powiedział, po czym bez słowa zabrał się do jej niedokończonego obiadu. Emerald powinna była wstać i wyjść. Przecież nikt jej nie zmuszał, żeby tu siedziała. Ale została, czując, jak przepływa przez nią wartka rzeka pożądania, kiedy obserwowała go, nie mogąc oderwać oczu od jego dłoni
i ust. Max gdzieś przy okazji nauczył się też elegancko jeść, mimo iż jego skupienie na jej talerzu, zamiast na niej, nie wzbudzało w Emerald sympatii. Jednak emocje, jakie wzbudzał w niej Max, nie miały nic wspólnego z sympatią. Zanim skończył jeść stek, jej drogie majtki z francuskim haftem były mokre z podniecenia, które krążyło w żyłach Emerald, a łechtaczka pulsowała gorąco, sprawiając jej coraz większy dyskomfort. Już przy pierwszym kochanku, którego znalazła sobie po przyjściu na świat Roberta - był to świeżo upieczony mąż zadowolonej z siebie debiu-tantki, na tyle głupiej, że nie zaprosiła jej na swój ślub - Emerald odkryła, że bardzo łatwo doprowadzić ją do orgazmu. Ale na pewno nie tak łatwo, żeby osiągnęła orgazm, siedząc w pubie i patrząc, jak mężczyzna je. Podniecanie się na samą myśl o uprawianiu seksu z Maxem na pewno nie pasowało do jej przekonania o idealnej samokontroli. Emerald zupełnie nie panowała nad sobą. Wtedy dopiero uznała, że najwyższy czas opuścić to miejsce. Zdążyła dojść zaledwie do wąskiego korytarza, który prowadził do damskiej toalety, kiedy Max dogonił ją, złapał i obrócił twarzą do siebie, a potem przycisnął do ściany i pocałował, brutalnie wpychając Emerald język do gardła i z wprawą wsuwając dłoń pod jej sukienkę i do mokrych majtek. Emerald eksplodowała orgazmem w ciągu paru sekund. Max stłumił jej jęk rozkoszy kolejnym namiętnym pocałunkiem. Wciąż jeszcze drżała, kiedy wziął ją za rękę i zaciągnął do damskiej toalety, opierając się o drzwi wejściowe, żeby nikt im nie przeszkadzał. Toaleta była ciasnym i dusznym pomieszczeniem z umywalką w rogu i jedną muszlą klozetową. Od drzwi na korytarz do ściany były najwyżej dwa metry. Max otworzył nogą drzwi do kabiny, a potem obrócił Emerald tyłem do siebie, podciągnął jej krótką sukienkę i zdjął majtki, tak by móc wziąć ją od tyłu. Emerald uważała się za osobę doświadczoną w kwestiach seksu, ale bycie pieprzoną przez Maxa stanowiło dla niej prawdziwe odkrycie. Z Maxem to było rzeczywiście rżnięcie. Po pierwsze. Max miał dużego kutasa bardzo dużego. Emerald słyszała o tym wcześniej, ale wzięła to za przesadę. Najwidoczniej musiała się jednak pomylić. Po drugie, Max
był egoistą i brutalem, ale to tylko wzmogło jej podniecenie i sprawiło jej większą przyjemność. Kiedy Max skończył, umył się w umywalce i wyszedł. Dopiero jakiś czas później, siedząc w wannie w swoim własnym domu przy Cadogan Place, Emerald uświadomiła sobie, że od chwili, w której Max zaczął jeść, do momentu, kiedy wyszedł z damskiej toalety, nie odezwał się do niej ani jednym słowem. Emerald nie widziała Maxa przez kolejnych pięć tygodni, pomimo że niemal bez przerwy zaglądała do tamtego pubu i bywała regularnie w Annabel's, mając nadzieję, że go spotka. Kiedy zobaczyła w „Expressie" zdjęcie Maxa imprezującego z grupą znajomych, wśród których było także kilka znanych modelek, w nagłym przypływie wściekłości roztrzaskała sztukę bardzo drogiej porcelany z Sèvres - śliczny talerz, który podarował jej ostatni adorator - o marmurowy kominek w salonie. Emerald miała juz wyjeżdżać z Robertem z Londynu do Denham, kiedy skontaktował się z nią ..Vogue" z propozycją opublikowania artykułu na jej temat. Emerald, rzecz jasna, nie odmówiła. Kiedy redaktorka przyjechała, żeby przeprowadzić z nią wywiad, zobaczyła zdjęcie Robbiego i natychmiast zapragnęła napisać coś o nich obojgu. Bailey zrobił zdjęcia najpierw Emerald z Robbiem, a potem samej Emerald. Kiedy była w studiu na sesji zdjęciowej, drzwi nagle otworzyły się i do środka wszedł Max. Emerald natychmiast zrozumiała, że ten artykuł w „Vogue'u" to jego pomysł, który miał na celu pokazać, że Max jest nią nadal zainteresowany. Cała ta towarzyska śmietanka - tak się przynajmniej zdawało - pozostawała pod urokiem londyńskiego półświatka. Niektórzy członkowie gangów byli teraz znanymi, pełnoprawnymi celebrytami. Dotyczyło to chociażby braci Krayów i oczywiście Maxa, który, o czym mówiło się nieoficjalnie, dorobił się fortuny na inwestowaniu w boks i, jak twierdzili niektórzy, także w kluby ze striptizem. Emerald i Max uprawiali ostry seks na podłodze studia fotograficznego, kiedy Bailey wyszedł po papierosy Tego samego wieczoru Max zabrał ją na walkę bokserską, śmiejąc się z Emerald, kiedy powiedziała, że nie
ma ochoty tam iść. Widziała - i była pod wrażeniem - że Max z taką samą łatwością adaptuje się do tego świata - swojego świata, jak do jej świata. Emerald nauczyła się nie zadawać mu pytań ani nie naciskać go, ponieważ kiedy to robiła, Max po prostu znikał. Nie chciał spędzać z nią nocy, nie zabierał jej do swojego mieszkania. Lubił uprawiać ostry i brutalny seks, szybko i niebezpiecznie, w miejscach, które dodawały jeszcze podniecającego smaczku ryzyka. Lubił to robić w miejscach publicznych, gdzie łatwo mogli zostać nakryci. Któregoś ranka, kiedy byli w Hyde Parku, zepchnął ją ze ścieżki i przycisnął do drzewa, a potem zadarł jej sukienkę i uciszył jej protesty namiętnym pocałunkiem. Wszedł w nią, sprawiając, że Emerald osłabła z podekscytowania i pragnienia, przywierając do niego i błagając, by robił to jeszcze mocniej i głębiej, mimo iż słyszała już zbliżającą się szkolną wycieczkę. A kiedy Max wyszedł z niej na chwilę przed pojawieniem się dzieci, odwracając się do nich plecami i pozwalając Emerald doprowadzić się jakoś do porządku, ona pragnęła tylko, żeby wszedł w nią jeszcze raz i dokończył to, co zaczął. Było jeszcze kilka innych podobnych incydentów: w ciemnych zaułkach, a raz nawet w taksówce, gdzie Max wepchnął jej rękę pod sukienkę, a potem do majtek, doprowadzając ją tak blisko orgazmu, kiedy dotarli do celu, że Emerald musiała go błagać, by nie przerywał, pomimo że taksówka już stała, a taryfiarz czekał wyrozumiale. Wtedy Max odwiózł ją do domu po wieczorze spędzonym wspólnie w prywatnym klubie hazardowym, gdzie wygrał mnóstwo pieniędzy, jak podejrzewała Emerald, oszukując. Gdy tylko znaleźli się w domu, Emerald skierowała się w stronę schodów, ale zdążyła wejść zaledwie po kilku stopniach. Max złapał ją i zgiął wpół, tak że Emerald podpierała się rękami o stopień wyżej, a on wrszedł w nią od tyłu - w swojej ulubionej pozycji. Max próbował ją namówić na seks analny, ale Emerald nie zgodziła się jeszcze. Za bardzo przypominało jej to o lordzie Robercie, którego zawsze uważała za swojego ojca, żeby mogło jej to sprawić jakąkolwiek przyjemność. Jej odmowa rozzłościła Maxa. Stracił panowanie nad sobą, zamachnął się i uderzył ją mocno w brzuch. Siła jego ciosu była tak potężna, że
Emerald zrobiło się niedobrze i popełzła na czworakach do swojej sypialni, zwijając się z bólu. Bolało ją tak bardzo, że nie wiedziała ani zaprzątała sobie w ogóle głowy tym, czy Max wyszedł z domu, czy nie. Przynajmniej na jakiś czas. Aż znów go zapragnie. Oczywiście w końcu się nim znudzi. Nie miała co do tego żadnych wątpliwości. Szczerze mówiąc, zastanawiało ją, dlaczego jeszcze go nie zostawiła. Emerald bawiła się rąbkiem swojej miniówki. Minęły trzy dni, od kiedy widziała go po raz ostatni. Spojrzała na drugą stronę boiska, gdzie jej matka stała z Robertem. Lepiej już pójdzie. Drogo odprowadził ją wzrokiem, patrząc, jak idzie w sukience tak krótkiej, że oczy wszystkich mężczyzn w pobliżu były utkwione wyłącznie w niej. Emerald miała zgrabne nogi. Njc dziwnego, że zachwycał się nią „ Vogue", twierdząc, że przewyższa swoją urodą wiele współczesnych topmodelek. Drogo zauważył, że Bailey dokończył sesję zdjęciową. Zastanawiał się cynicznie, czy fotograf i tym razem wcielił w życie swoją ulubioną praktykę, która polegała na zamykaniu drzwi do studia i pieprzeniu się z modelką. Drogo musiał przyznać, że jest rozdarty, z jednej strony przez uwiel bienie dla jej ciała - jednego z naj seksowni ej szych, jakie kiedykolwiek widział, a z drugiej przez świadomość, jaką skończoną suką jest Emerald. Powiedział jej, że jest jej wdzięczny za to, że odrzuciła jego oświadczyny - i to bardzo wdzięczny. Widywali się regularnie, bo oboje prowadzili bogate życie towarzyskie, bywali w tych samych miejscach w Londynie i poruszali się w tych samych kręgach społecznych. Prywatnie spotykali się zaś w Denham, gdyż Amber nie tylko uznawała Droga za prawowitego następcę Roberta, ale też z radością przyjęła go w poczet swojej rodziny. Drogo to doceniał. Z kolei Emerald zależało wyłącznie na jednej osobie - sobie samej. Robert miał szczęście, że mógł czuć się bezpieczny w domu i liczyć na miłość swoich dziadków. Drogo był świadomy, że jego obowiązkiem, jako księcia, jest spłodzić spadkobiercę. Wiedział też, że gdy tylko uda mu się znaleźć kobietę, która
będzie równie dobrą matką dla jego dzieci i równie dobrą żoną dla niego jak Amber dla swoich najbliższych, musi ją poślubić bez cienia wahania -jeśli ma choć odrobinę zdrowego rozsądku. Problem polegał jednak na tym, że przez własną głupotę nie zauważył oznak niebezpieczeństwa, w jakie dał się wmanewrować, i wszyscy zaczęli oczekiwać, że faktycznie oświadczy się Gwendolyn, w przeciwnym razie wyjdzie na skończonego drania. Sam nie był do końca pewien, jak to się stało, że to, co on sam uważał za przejaw sympatii dla Gwennie, ponieważ było mu jej żal, zostało przez wszystkich odebrane, w tym także przez nią samą, jako zapowiedź jego oświadczyn i w efekcie małżeństwa.
Rozdział 36 Zadaniem prywatnej szkoły dla chłopców, do której został również posłany Robert, było przygotowanie większości uczniów do studiów w Eton. Emerald bawił widok wściekłych spojrzeń innych „mamuś", kiedy paradowała przed nimi w nowej miniówce, eksponując zgrabne nogi i długie, proste włosy. Odkąd Emerald poznała Maxa, miała wrażenie, że zaczyna cierpieć na rozdwojenie jaźni: jedna Emerald była na zewnątrz, a druga - w środku. Dla tej pierwszej najważniejsze było to, żeby ludzie ją podziwiali i zazdrościli jej tego, że ma wszystko, co najlepsze. Inne kobiety nie mogły znieść myśli, że nigdy jej nie dorównają - w niczym. Natomiast „wewnętrzna" Emerald była inna. Dzika i zuchwała, zmysłowa hedonistka, która nie cofnie się przed niczym, żeby zaspokoić swoje żądze. Tę pierwszą Emerald widywano w towarzystwie w obecności wyłącznie właściwych mężczyzn i we właściwych miejscach. Ta Emerald miała wizerunek i pozycję, którą musiała za wszelką cenę utrzymać. Jedyna pozycja, na której zależało jej alter ego, to ta, w której Max był głęboko w niej, pieprząc ją tak mocno, że krzyczała z rozkoszy. Ta Emerald była najcenniejszym sekretem tamtej. Chwilową aberracją, która zniknie równie szybko, jak się pojawiła. Bo przecież kiedyś musi zniknąć. Emerald mogła delektować się dreszczem podniecenia, ale potem zawsze odzywał się w niej jakiś głos, który oskarżał ją, że w niczym nie ustępuje swojemu ojcu - plebejskiemu malarzowi, który uwiódł jej matkę; nic nieznaczącemu prostakowi, wiedzionemu wyłącznie seksualnym pożądaniem. Emerald pragnęła pozbyć się tego głosu. Nie była przecież taka jak on. Była tym, za kogo się uważała, i tym, na kogo została wychowana -córką księcia, arystokratką, znajdującą się ponad regułami, którym podporządkowani byli ludzie niżsi od niej, a nie poniżej tych reguł. Emerald gardziła ludźmi, którzy poddawali się strachowi, byli słabi i wrażliwi. Nigdy nie pozwoliła, żeby prawda, którą odkryła przed nią
matka Alessandra, napawała ją strachem. Walczyła z całych sił, wkładając w to wielką determinację, by nadal być akceptowaną jako lady Emerald Devenish. Nikt nigdy jej tego nie zabierze. Nie było dla niej nic ważniejszego niż to. Nawet jej pożądanie Maxa. Emerald uśmiechnęła się pod nosem. Opanowała do perfekcji lekkie, lekceważące wzruszenie ramionami i towarzyszący mu równie lekceważący śmiech, kiedy tłumaczyła ludziom, którzy mogli nie wiedzieć, że jest nie tylko córką księcia, ale także księżną, że „nie używa tego tytułu, ponieważ europejskie tytuły wydają jej się tak zabawnie wulgarne i przesadzone". Czasem kusiło ją, żeby tytułować się księżną - głównie po to, żeby doprowadzić swoją byłą teściową do furii i przypomnieć zarówno jej, jak i dziewczynie, z którą później ożenił się Alessandro, że w przeciwieństwie do niej, ona urodziła Alessandrowi syna. Przypomniało jej to, że musi poprosić Baileya, żeby dostarczył jej kilka kopii zdjęć z Robertem, które trafiły na okładkę „Vogue a". Wyśle je matce Alessandra wraz ze sprytnym liścikiem, w którym napisze, że nie chciała, aby księżna straciła szansę zobaczenia, jak szybko rośnie Robert - jej wnuk. Na szczęście wkrótce miała się zacząć przerwa wakacyjna w szkole. Wreszcie odda Robbiego pod opiekę jego babki, u której chłopiec spędzi większość lata. Czy Amber miała w ogóle świadomość, że chociaż kochała wszystkich innych, tylko nie ją, to właśnie Emerald - jak dotąd jedyna - dała jej wnuka? Emerald spojrzała na zegarek. Chciała już wrócić do domu, na wypadek gdyby zadzwonił Max. Mieli iść razem na wykwintną kolację, ale jeśli Max jednak nie zadzwoni, zawsze mogła odwołać rezerwację i pójść do klubu Ad Lib, który cieszył się wielką popularnością wśród wszystkich liczących się osób ze świecznika. Emerald podjęła tę decyzję, zmierzając w stronę swojej matki. Okazało się jednak, że Drogo uprzedził ją i Robert już się do niego przykleił. To naprawdę żałosne, jak jej syn uwielbia tego okropnego postrzygacza owiec. A cała wina za to spadała na jej matkę. - Robert powinien wygrać ten wyścig. Szkoda, że zrobiłaś z niego takiego mięczaka, mamo - powiedziała Emerald do Amber. - Zapewniam cię, że w Eton nie będzie już na to miejsca. - Eton? Emerald, on ma dopiero siedem lat. Jest jeszcze małym chłopcem. Od Eton dzieli go jeszcze wiele lat.
- Tym większa szkoda. - Emerald po raz kolejny spojrzała na zegarek. Mamo, będę uciekać. Wychodzę dziś wieczorem. - Z Maxem Prestonem? - Kto ci powiedział o Maksie? Pewnie ten australijski pastuch. - Nie. To Beth mi o nim wspomniała. Uznała, że powinnam o tym wiedzieć. A ona z kolei dowiedziała się od Gwendolyn. Nie chcę się wtrącać, Emerald, ale to człowiek o dość podejrzanej reputacji. Zakłopotanie w głosie jej matki sprawiło, że Emerald przybrała hardą pozę. - Boisz się, że pójdę w twoje ślady, prawda, mamo? Ale chyba udowodniłam ci już, że nie zamierzam. Bądź co bądź ojcem mojego syna jest książę, a ja byłam z nim zamężna. Być może spotykam się z Maxem, bo w tym momencie uważam go za zabawnego człowieka. To taka moda, wiesz, mamo? - To gangster, Emerald, który słynie z okrucieństwa i przemocy. Zwłaszcza przemocy seksualnej w stosunku do kobiet. Emerald była tak zdumiona stanem wiedzy i świetną orientacją swojej matki, że na parę chwil zamilkła, po czym odezwała się chłodno: - Naprawdę, mamo, nie powinnaś brać dosłownie wszystkiego, co piszą brukowce. Tak robią wyłącznie ludzie o określonej klasie czy raczej jej braku. W dzisiejszych czasach nie ma nic niezwykłego w tym, że ktoś wychował się w East Endzie. Max wie, że oczekuję pewnych standardów, i w związku z tym musi traktować mnie właściwie. Dopilnuję tego. - Ostrzegam cię tylko, żebyś była ostrożna, Emerald. W końcu... - W końcu co? Nie chcesz, żebym zapomniała, że spłodził mnie jakiś malarzyna? Nie bój się, mamusiu, nigdy tego nie zapomnę! - W oczach Emerald zapłonął gniew. - Max to tylko chwila rozrywki, taka przygoda... Zniecierpliwiona Emerald zawołała Roberta, żeby się z nim pożegnać. Ale kiedy chłopiec podbiegł i chciał jej się rzucić na szyję, Emerald cofnęła się. - Nie, Robercie, nie dotykaj mnie. Masz brudne ręce. A poza tym jesteś już za duży na takie błazenady Ignorując posępne spojrzenie Droga, Emerald odwróciła się na pięcie. Jej matka była istotnie głupia. Czy naprawdę myślała, że Emerald pozwo-
li komukolwiek - mężczyźnie czy kobiecie - kontrolować siebie albo zranić w jakiś sposób? Emerald za bardzo kochała swoją wolność i status społeczny, żeby dać się omamić. Czyż nie poprzysięgła sobie, że nigdy nic nie okaże się dla niej ważniejsze niż to, by być tym, kim widział ją świat - jej świat? Emerald obiecała sobie również, że nie pozwoli nikomu - a już na pewno mężczyźnie - przekreślić swojej pozycji społecznej. Nie da sobie zrujnować reputacji dla jakiegoś przelotnego romansu i nie narazi się na ryzyko, jakie było udziałem jej matki. Ale ona była nieporównanie mądrzejsza od swojej matki. - Przesuń się - poprosiła rozradowana Janey, siadając obok Rose na kanapie w salonie domu przy Cheyne Walk, gdzie Amber zorganizowała małe rodzinne spotkanie przed powrotem do Cheshire. - Nie widzę Emerald - dodała, sięgając po herbatnika czekoladowego - chociaż mama zabiera rano Roberta do Cheshire. Ależ ona pięknie wyglądała na zdjęciach w „Vogue'u ". Rose przytaknęła. - Chociaż Cindy twierdzi, że Emerald powinna była włożyć jedną z sukienek mojego projektu. - Janey zmarszczyła lekko brwi. Po czterech latach pracy dla innych projektantów Janey w końcu udało się spełnić swoje wielkie marzenie i ubiegłej jesieni otworzyła własny sklep pod szyldem „Janey F". Wykorzystywała jedwab z Denby w swoich nowoczesnych projektach, tworząc wspaniałe minispódniczki i inne części garderoby, które bardzo szybko zyskały wielką popularność. Cindy Freeman - dziewczyna, którą Janey poznała dzięki swoim znajomościom w teatrze - stała się jej oficjalną partnerką w interesach, biorąc na siebie prowadzenie finansów sklepu, a Janey pozostawiając projektowanie całego asortymentu. Janey, która nie wyleczyła się ze swojej dobroduszności, pozwalała swoim spłukanym przyjaciółkom pożyczać ubrania ze sklepu, ponieważ - jak naiwnie powiedziała Rose kilka tygodni po otwarciu sklepu - „pójdą w nich wszędzie, a ludzie będą pytać, gdzie je kupiły, i wtedy przyjdą do nas, żeby kupić sobie takie same".
- Cathy McGowan z Ready, Steady, Go! pytała ostatnio jedną z dziewczyn, skąd ma tę sukienkę, kiedy zobaczyła ją w tańcu podczas nagrania -mówiła podekscytowana Janey do Rose. Niestety, nie wszystkie przyjaciółki Janey pamiętały, żeby zwrócić pożyczone ubrania do sklepu. Dlatego Rose poczuła ulgę, kiedy Janey obwieściła, że zatrudniła partnerkę, która będzie prowadzić sklep bardziej żelazną ręką, zostawiając Janey wolną głowę do wymyślania nowych projektów. - Mówię ci, Cindy jest po prostu wspaniała i nie ma dla niej rzeczy niemożliwych. Och, nie mówiłam ci też chyba, że kilka dni temu zjadłam kolację z Charlicm w restauracji. Był tam też Ossie Clark, który podszedł do stolika, żeby mi pogratulować i powiedzieć, że podobają mu się moje projekty. Janey aż pokraśniała z dumy. Rose nie była tym zaskoczona. Ossie Clark i Celia Birtwell byli parą projektantów cieszących się wielką popularnością w Londynie. - Cindy naprawdę bardzo mi pomogła. Jest najlepszą współpracownicą, jaką tylko mogłam mieć. Jestem taka wdzięczna Charliemu, że nas ze sobą poznał - cieszyła się Janey Charlie był ostatnim nieudacznikiem i bankrutem na liście Janey. Bezrobotny model i niespełniony wokalista rockowy, który nigdy nie potrafił znaleźć sobie pracy, ponieważ nic dostawał roli w reklamach, choć regularnie brał udział w castingach. Ale był bardzo przystojny i cztery lata młodszy od Janey - Biedny Charlie - kontynuowała Janey. - Jest ostatnio taki przybity, ponieważ nie dostał roli w reklamie, na której mu zależało. Twierdzi, że bardzo często pracę dostają ci, którzy znają właściwych ludzi, a nie ci najbardziej utalentowani. Był tak pewien, że mu się uda, że kupił sobie trochę nowych ubrań i teraz jest spłukany. I pewnie doszedł do wniosku, że mogłabyś mu pożyczyć parę groszy, pomyślała Rose, ale znała z góry odpowiedź, więc nie odezwała się ani słowem. - Przydałyby mu się wakacje, żeby odpocząć od tego wszystkiego, ale jestem teraz zbyt zajęta w sklepie, by się urwać, nawet na parę dni.
Rose wiedziała dokładnie, o czym mówi Janey. Jej interes też rozkwitł po reklamie ze swingującymi latami sześćdziesiątymi, po której udało jej się także przypadkowo spotkać z jednym z tuzów tej branży, odpowie dzialnym za wprowadzenie na rynek kilku nowych grup muzycznych, które odniosły duży sukces. Drew Longton przyjął manierę i styl absolwenta szkoły prywatnej, chociaż jego pochodzenie i wykształcenie plasowały go raczej wśród klasy średniej. Doszedł do perfekcji w wynajdowaniu -i wykorzystywaniu - różnego rodzaju talentów, którym pomagał rozkręcić pierwszy biznes: fryzjerów, właścicieli butików, klubów i tym podobnych. Rose otrzymała od niego kilka zleceń na zaprojektowanie wystroju wnętrz jego biura, a następnie sklepów i salonów paru jego klientów, jak również ich mieszkań. Nie wspominając także o kilku propozycjach erotycznych, których Drew nie omieszkał jej złożyć. Drew był przystojny i potrafił zagadać kobietę, ale Rose nie była nim zainteresowana. Poznała już wielu mężczyzn, którzy chcieli zaciągnąć ją do łóżka z powodu jej oryginalnej urody Poza tym Drew był oficjalnie za ręczony z ładną, jasnowłosą modelką, przypominającą Patti Boyd. - Cindy uważa, że powinnam wysłać kilka swoich próbek do Ellie w Nowym Jorku i zapytać ją, czy nie zainteresowałaby nimi „Vogue'a". Ale wiesz, jaka jest Ellie. Pomyślałaby, że jestem arogancka i zarozumiała. - Ellie pracuje w dziale reportażu, nie w dziale mody - Rose stanęła w jej obronie. - Poza tym uważam to za jej zaletę, że nie lubi nepotyzmu. Zresztą nigdy nic nie wiadomo, Janey. Londyn jest teraz tak modny, że amerykański „Vogue" sam może wyjść z propozycją zrobienia materiału o sławnej londyńskiej projektantce. - Jeżeli rzeczywiście zechcą to zrobić, to prędzej wybiorą ciebie - odparła Janey. - Cindy bez przerwy zawraca mi głowę, żebyś zajęła się zmianą wystroju naszego salonu, ale nie zarabiamy jeszcze tyle, żeby sobie na to pozwolić. A poza tym ty i tak mi już bardzo pomogłaś, projektując dla mnie różne rzeczy. Rzeczywiście, Rose dość niechętnie dała się namówić Janey na zaprojektowanie kilku strojów na pokaz, który Janey zorganizowała na otwarcie swojego butiku. Nie przepadała jednak za tego typu zleceniami w przeciwieństwie do bliźniaczek, które były zachwycone. Obydwie przebywały
teraz za granicą, ucząc się projektowania mody w Wenecji u Angellego, który cieszył się sławą najlepszego projektanta i producenta jedwabiu na świecie. Miał filie swojej firmy na obydwu wybrzeżach Ameryki Północnej. Amber weszła do salonu i spojrzała na swoją bratanicę i pasierbicę. Patrzyła na nie przez chwilę, zastanawiając się, jak to możliwe, że czas tak szybko płynie. Jutro rano razem z Robbiem wyjadą do Denham. Robert był takim uroczym, kochanym chłopcem. Amber starała się jak mogła, by nie odczuwał tego, iż jego matka jest z nim zupełnie niezwiąza-na emocjonalnie, poza oficjalnymi okazjami, kiedy było jej na rękę odgrywać kochającą matkę. Postawa Emerald i jej podejście do życia były Amber zupełnie obce. Podejrzewała, że po upokorzeniu, jakiego doznała przy okazji pierwszego, nieudanego małżeństwa, Emerald szybko znajdzie sobie drugiego, równie utytułowanego męża - choćby po to, żeby pokazać, że potrafi. Ale Emerald rzuciła się w wir szybkiego, szalonego życia, angażując się w przelotne związki z mężczyznami, którzy, choć dobrze urodzeni i bogaci, mieli opinię notorycznych kobieciarzy. Amber przypomniała sobie, z jaką pogardą Emerald odrzuciła próbę porozmawiania z nią o jej życiu i towarzystwie, pośród którego się obracała. Emerald stwierdziła wówczas, że Amber nie ma prawa mówić o moralności, biorąc pod uwagę jej własną przeszłość. Tymczasem Amber pragnęła jedynie, żeby jej rodzina była szczęśliwa. Oczywiście nie zamierzała niepokoić nikogo coraz większymi problemami, z jakimi borykała się Denby Mili - rodzinna fabryka jedwabiu w Macclesfield. Mimo iż Amber dysponowała dość pokaźnym majątkiem, utrzymywanie produkcji w Denby Mili i zatrudnianie całej załogi w pełnym wymiarze godzin uważała wręcz za swój święty obowiązek. W sposób aktywny zachęcała całą swoją rodzinę, żeby angażowała się w życie fabryki i jej przyszłość, ale interesy nie szły tak, jak się spodziewała. Firma Angelli Silk, w której były na praktykach bliźniaczki, zredukowała ostatnio o połowę liczbę zamówień z Denby, gdyż rozwinęła działalność na tak dużą skalę, że Włosi byli już samowystarczalni.
Pod koniec lata Amber i Jay wybierali się do Wenecji na spotkanie z Ruigim Angellim, szefem rodzinnej firmy Jeżeli dla dobra Denby Silk Amber będzie musiała prosić Włocha, żeby nie wstrzymywał zamówień, była na to przygotowana. Amber spojrzała na Rose i poczuła w sercu znajomy ból. Wydawało jej się to teraz niemożliwe, że kiedyś były z Rose tak blisko, że Amber traktowała ją jak własną córkę. Dla Amber to było naturalne, że młodzi chcą być niezależni i iść własnymi drogami. Nie to oddaliło od niej Rose. Nie, chodziło o coś zupełnie innego. Amber czuła, że Rose postawiła między nimi szklaną ścianę, której nie było widać, ale którą czuła i przez którą nie mogła się teraz przebić. Amber była zawsze przekonana, że bliskość między nią a jej bratanicą będzie trwać na wieki. Dzięki niej mogłaby teraz porozmawiać z Rose o swoich zmartwieniach związanych z przyszłością fabryki. Ale ta bliskość zniknęła. - Wszystko w porządku, babciu? Pełne troski pytanie, które padło z ust jej ukochanego wnuka, przepełniło Amber po raz kolejny wielkim bólem. Jej samej nie było dane zaznać miłości matki i ojca. Czy nad tą rodziną wisiało jakieś przekleństwo, że wszystkie dzieci musiały przeżywać podobny smutek? Jej rodzice zginęli, kiedy była młoda, a Emerald była malutka, kiedy straciła ukochanego ojca, nie zaznając także miłości matki. Amber powiedziała sobie, że musi przestać o tym myśleć. Uśmiechnęła się do wnuka i zapewniła go: - Tak, wszystko w porządku. Wyobrażałam sobie, jaki dziadek będzie zachwycony, kiedy cię zobaczy. - Wujek Drogo też obiecał mnie odwiedzić. Drogo - to kolejny powód do zmartwień. Robert uwielbiał go, a Drogo był dla niego bardzo dobry. Ale jeśli Beth się nie myliła, Drogo lada dzień miał się oświadczyć Gwendolyn. A ta ograniczy mu kontakty z Robertem, synem Emerald. Amber była mocno przekonana, że Robert potrzebuje męskiego wzorca - młodszego niż ten, który mógł mu dać Jay Uważała, że to, co łączy Droga i Roberta, w pewnym stopniu przypominało miłość jej męża Roberta i Luca, chociaż oczywiście nie byli dla siebie ojcem i synem.
Amber martwiła się o Roberta. Tym bardziej że Robert był synem Emerald, a ona nie pozwalała jej się martwić o siebie. Troszcząc się o szczęście Roberta, tak naprawdę przejmowała się szczęściem swojej córki. Co stanie się z Emerald, kiedy natura w końcu zmusi ją kiedyś do uświadomienia sobie, że nie przyciąga już uwagi kochanków? Jak so bie z tym poradzi? Co jej zostanie, kiedy straci satysfakcję, którą czerpała z wykorzystywania swojej kobiecości? Amber czuła rozpacz, kiedy uświadomiła sobie, że Emerald może zostać z zupełną pustką w sercu. A jeszcze większą rozpaczą napawała ją świadomość, że to ona sama jest winna.
Rozdział 37 Rose wpadła w panikę. Była umówiona na kolację z Joshem - stały, comiesięczny punkt programu - i jeśli się nie pospieszy, spóźni się z kretesem. Ostatnich kilka lat w jej życiu obfitowało w wiele zmian. Ale dwie rzeczy się nie zmieniły - przyjaźń z Joshem i ich partnerstwo w interesach. Rose była świadkiem na jego ślubie w 1960 roku, kiedy Josh ożenił się z modelką, a potem współczuła mu, kiedy dwa lata później się z nią roz wiódł. Świętowali razem, gdy Josh otworzył drugi, a potem trzeci salon fryzjerski. I kiedy został obwołany najlepszym fryzjerem w Londynie. Potrafiła nawet zdobyć się na szczery, ciepły uśmiech, gdy Josh przedstawił jej swoją nową dziewczynę - Amerykankę, Patsy Kleinwort, która zastąpiła cały wianuszek pięknych buź i seksownych ciał, jakie przewinęły się przez łóżko Josha od rozwodu. Pomimo tego wszystkiego Rose, być może trochę naiwnie, dalej ceniła sobie łączącą ich przyjaźń, partnerstwo w interesach i comiesięczne wspólne kolacje. Josh odniósł tak spektakularny sukces, że nie potrzebował już wspólnika, ale żadne z nich nigdy o tym nie wspomniało. Rose uznała milczenie Josha w tej sprawie za dowód, że on również cenił sobie łączącą ich więź, dla której spółka biznesowa była tylko prawnym pretekstem. I odetchnęła z ulgą, bo widocznie wciąż było dla niej miejsce w życiu Josha. Ona na pewno potrzebowała go w swoim życiu. Prawda była taka, że od tej wigilijnej nocy, prawie dziesięć lat wcześniej, kiedy Josh zabrał ją do swojego łóżka i ocalił przed Arthurem Russellem, Rose, choć nie zdawała sobie z tego sprawy - ani wtedy, ani w ciągu kolejnych lat - zakochała się w Joshu. Nie uświadamiała sobie, co się stało, dopóki nie było za późno. Ale wiedziała to, stojąc na stopniach kościoła Canon Hall i obserwując Josha z jego świeżo poślubioną żoną. I na pewno wiedziała to teraz. Próbowała się jakoś z tym uporać, rzucając się w wir pracy, a nawet umawiając z innymi mężczyznami - i idąc z nimi do łóżka, jeśli czuła,
że może dzięki temu zdoła przestać kochać Josha. Ale teraz straciła już wszelką nadzieję, że przestanie go kochać. Poza tym nawet gdyby on odwzajemnił jej miłość... Rose zmarszczyła brwi. Nie znosiła siebie, kiedy zaczynała się nad sobą użalać i pozwalała, by ogarniała ją czarna rozpacz, że „nie jest wystarczająco dobra". Teraz było inaczej. W Londynie można było spotkać dziewczyny z każdego zakątka świata i każdej narodowości - piękne, pewne siebie, szczęśliwe młode kobiety, dumne z siebie i swojej tożsamości kulturowej. Kobiety, które radziły sobie. Stare stygmaty przestały się liczyć, stratowane przez stopy roztańczonego pokolenia lat sześćdziesiątych. Rose wiedziała o tym, więc dlaczego trzymała się tak kurczowo swojego pokolenia? To było żałosne. Ona była żałosna. Rose próbowała. Nie widziała się z (oshem przez prawie sześć miesięcy od ślubu. Kiedy w końcu otrząsnął się ze swojego poślubnego szczęścia, powiedział jej z uśmiechem, że przez te pół roku właściwie nie wychodził z łóżka. Rose skinęła głową i też się uśmiechnęła. Jego szczęście wzmocniło w niej poczucie, że powinna się trzymać jednego: musi udowodnić światu, że chociaż jest córką utracjusza i chińskiej prostytutki, ma talent i umiejętności biznesowe, żeby odbić się od dna i wyjść w życiu na swoje. Rose wiedziała, że powinna była odejść od Josha już dawno temu. I prawie to zrobiła. Ale wtedy Josh zaczął częściej zaglądać do jej małego biura przy King's Road, które sobie znalazła. Wpraszał się do niej na filiżankę kawy i papierosa, a potem zwierzał jej się ze swych problemów małżeńskich. Rose starała się sprawiać wrażenie zaskoczonej i zachować obiektywizm, kiedy Josh powiedział jej - wyraźnie zdumiony i zawiedziony tym odkryciem - że Judy była imprezową dziewczyną, która lubiła się bawić do świtu i przesypiać cały dzień. A potem miała pretensje, że Josh tak dużo pracuje. Rose wiedziała od samego początku, że tak będzie, kiedy poznała Judy. Potem Judy coraz częściej nie wracała do domu na noc, w końcu przyznała, że znalazła sobie kogoś innego. Rose w swojej naiwności sądziła, że Josh może zwrócić się do niej, szukając pociechy
Czekała tak przez kolejne trzy lata i co najmniej dziesięć razy tyle dziewczyn, które przewijały się przez sypialnię Josha. W tym czasie spędzali razem rocznicę założenia firmy i święta Bożego Narodzenia, a nawet wakacje. Ale już nigdy potem nie wylądowali razem w łóżku. Rose odkryła, że nadzieja to bardzo uparta i niemożliwa do wytępienia roślina. Kiedy już raz zapuści korzenie, bardzo trudno ją wyrwać. Odkryła też, że dokładnie tak jak jest napisane w Księdze Przysłów w Biblii: „Przewlekłe czekanie jest raną dla duszy". A jej dusza była teraz rzeczywiście bardzo zraniona, ponieważ Josh poznał Patsy, która spojrzała na Rose tylko raz -wzrokiem, który wydawał się mówić całkiem wyraźnie: „Precz z łapami!". Ale dzisiaj Patsy tu nie będzie. Dzisiaj Rose będzie go miała tylko dla siebie. A mimo to Rose cierpiała. Czy to jej wina? Czy sama zaprosiła do siebie ten ból? Czy do końca życia była skazana na kochanie tych, którzy nie mogli lub nie chcieli odwzajemnić tego uczucia: Grega - ojca, który nigdy jej nie chciał; Amber - ciotki, która zdawała się ją kochać, ale tak naprawdę wcale jej nie kochała; Johna, który mógł być jej przyrodnim bratem; a przede wszystkim - Josha? Jedli kolację w Savoyu, poważną kolację dla dorosłych ludzi w tradycyjnym hotelu, podawaną przez nienagannych kelnerów. To nie był zwykły, charakterystyczny dla lat sześćdziesiątych posiłek, w jednej z zatłoczonych knajp przy King's Road, gdzie w powietrzu unosił się zapach marihuany i gdzie wszyscy byli na takim haju, że nie zwracali uwagi na to, czy w ogóle coś jedzą; gdzie wszyscy się znali i posługiwali językiem, w którym intymność we dwoje - tak jak celibat - była jak dobry żart; gdzie piękne dziewczyny skakały z kwiatka na kwiatek, od jednego mężczyzny do drugiego, i gdzie liczył się tylko pokój i wolna miłość. Na początku wszystko szło bardzo dobrze. Josh przyjechał wcześniej i czekał na nią. Przytulił ją najpierw serdecznie, a potem cofnął się na odległość wyprostowanego ramienia i podziwiał jej nowy strój - prostą, jaskrawożółtą sukienkę-futerał, ozdobioną pojedynczym wielkim, pięknie wykończonym, wielokolorowym kwiatem jedwabiu. - To jeden z projektów Janey? - zainteresował się.
- Nie, to sukienka od Ossiego Clarka - przyznała Rose z lekkim poczuciem winy - Wpadłam kiedyś do jego studia, zobaczyłam tę sukienkę i nie mogłam jej się oprzeć. - Bardzo dobrze zrobiłaś - roześmiał się Josh. - Jestem zdecydowanym zwolennikiem ulegania pokusom. - A skoro o tym mowa... Josh musiał na chwilę przerwać, bo w tej chwili podszedł kelner i zaprowadził ich do stolika. Dopiero kiedy wybrali dania z karty i zamówili wino, mogli kontynuować rozmowę. Josh trochę zapuścił włosy, ale poza tym wyglądał prawie dokładnie tak jak wtedy, gdy się poznali. Wciąż ubierał się w garnitury z Savile Row, zamiast tych z dwurzędowymi marynarkami w stylu marynarskim, które propagowali rockmani i ich towarzystwo, chociaż zaczął też nosić nieco ostrzej skrojone spodnie, wykonane z kwiecistych materiałów. Kiedy Josh poczęstował ją papierosem, Rose przyjęła go z czystej przyjemności, jaką sprawiło jej, kiedy Josh nachylił się bliżej, żeby podać jej ogień. - Nie martw się, to czysty benson and hedges - powiedział z kpiącym uśmiechem, alę Rose nie wyglądała na rozbawioną. Jej prababka Blanche była bezlitosna, jeśli chodzi o opisy tego, jak nisko upadł przed śmiercią jej ojciec, który uzależnił się od alkoholu i narkotyków. To spowodowało, że Rose konsekwentnie odmawiała zawsze choćby jednego sztachnięcia się skrętem, narażając się tym samym na docinki i pogardliwe komentarze. Jej biznes rozwinął się głównie za sprawą swingującej mody lat sześćdziesiątych, gwiazd muzyki rozrywkowej i ich pieczeniarzy, z których większość paliła zielsko, a duża część otwarcie przyznawała się do brania kwasów i szybko stała się gorącymi orędownikami LSD. Josh był jedyną osobą w towarzystwie Rose z King s Road, co do której była pewna, że trzyma się z daleka od narkotyków. - Mam czasem wrażenie, że w niektórych częściach Chelsea nie da się nawet dotknąć klamki w drzwiach, nie pobrudziwszy się przy okazji LSD - zwierzyła się Joshowi z żalem. - Słyszałem to samo - zgodził się Josh. - Miałem kiedyś modelkę, która opowiadała mi, że ćpała to przez trzy dni z rzędu i czuła się, jakby
w tym czasie poleciała na księżyc, by spojrzeć stamtąd na cały świat. -Josh pokręcił głową. - Kiedy ktoś wychował się w samym sercu East Endu i ceni sobie swoje zdrowie psychiczne, nigdy nawet nie zbliży się do takich substancji, które wypalają mózg. Widziałem wraki ludzi, którzy ćpali i umierali w rynsztoku. W tym momencie kelner przyniósł pierwsze zamówione przez nich danie - awokado, które oboje uwielbiali. Ale Rose zauważyła, że Josh prawie go nie tknął. Sprawiał wrażenie wyraźnie wytrąconego z równowagi i Rose zastanawiała się dlaczego. - Mam dla ciebie wspaniałą nowinę. - Otwierasz nowy salon? - spróbowała odgadnąć Rose, ale Josh pokręcił głową. - Nie - coś lepszego. Poprosiłem Patsy o rękę i zgodziła się. Wewnątrz Rose rozpętał się potworny wir, który wyssał z niej wszystkie uczucia, poza szokiem. Powinna była się domyślić, że na to się zanosi. A skoro się nie domyśliła, to była wyłącznie jej wina, że schowała głowę w piasek, zamykając się przed tym, co przecież było nieuniknione już od momentu, w którym Josh z entuzjazmem opowiadał jej o swojej nowej dziewczynie. Wir w jej ciele i duszy z minuty na minutę sprawiał Rose coraz większy, niemożliwy do zniesienia ból. - No cóż... Moje gratulacje. - Rose zacisnęła usta. Czy jej głos zabrzmiał równie nienaturalnie, jak wyglądał jej uśmiech? A nawet jeśli tak, to co? Josh i tak tego nie zauważy. Był podekscytowany, szczerzył się od ucha do ucha i sprawiał wrażenie tak szczęśliwego, że Rose miała ochotę schować się w najciemniejszym kącie i pogrążyć w czarnej rozpaczy Znów dał o sobie znać jej największy wróg - użalanie się nad sobą. Josh oczywiście zakochał się w wysokiej blondynce Patsy, która była akurat w jego typie. Rose była naiwną idiotką, sądząc, że któregoś dnia spojrzy na nią z takim samym uwielbieniem w oczach, jakie widziała w nich w tej chwili. - Chciałem ci o tym powiedzieć wcześniej, ale wszystko dzieje się tak szybko. Kiedy Patsy wspomniała, że rozważa powrót do Nowego Jorku, uświadomiłem sobie, że nie chcę jej stracić. Więc zgadnij, co zrobiłem. Przyprowadziłem ją tutaj i oświadczyłem się.
Rose przeszył świeży ból. To było ich miejsce - ich specjalne miejsce zawsze takie było. - Szczerze mówiąc, cholernie się bałem, że się nie zgodzi. No bo po co taka wspaniała dziewczyna miałaby wiązać się z kimś takim jak ja? Ponieważ jesteś przystojny, seksowny, zabawny, masz dobre serce i odniosłeś sukces - jesteś odpowiedzią na modlitwy każdej dziewczyny, pomyślała Rose, chociaż oczywiście nie mogła tego powiedzieć na głos. Wiedziała, że Josh rzuciłby się na nią, gdyby zasugerowała, choćby między wierszami, że Patsy - która według niej nie przegapiłaby żadnej okazji mogącej przynieść jej wymierną korzyść i która była emocjonalnie zimna jak ryba, chyba że akurat miała w tym jakiś interes, żeby zachowywać się inaczej - nie jest wystarczająco dobra dla niego. Istniała jednak szansa, że Rose myliła,się co do Patsy, ponieważ była o nią okropnie zazdrosna. Josh na pewno czekał, aż powie coś innego. Rose wzięła głęboki oddech. - Cudownie... To znaczy... Czy wyznaczyliście już datę ślubu? Wypowiedzenie tych słów było jak ukłucie nożem prosto w serce. - Tak szybko, jak to będzie możliwe. Naturalnie chcę, żebyś przyszła na nasz ślub, chociaż Patsy martwi się trochę, że wybranie cię na naszego świadka może przynieść nam pecha. Ale oczywiście Patsy tylko żartuje. - Oczywiście - przytaknęła Rose, całkowicie przekonana, że Patsy wcale nie żartuje. - Patsy ma wobec nas obojga tyle planów. Wie, dlaczego nie wyszło nam z Judy, i jak twierdzi, chce się bardzo mocno zaangażować w moją pracę, tak żeby nie powtórzyła się ta sama historia. To kolejny powód, dla którego cieszę się, że udało nam się dzisiaj spotkać. Widzisz, Patsy chciała, żebym jeszcze o czymś z tobą porozmawiał. Rose zauważyła natychmiast, że Josh znów się denerwuje. Wiedziała, że wcale jej się nie spodoba to, o czym Patsy kazała Joshowi z nią porozmawiać. - Jeżeli Patsy nie akceptuje tego, że raz w miesiącu jemy razem kolację... - zaczęła Rose, gwałtownie szukając w głowie czegoś, co Patsy chciałaby zmienić. - Nie, nie w tym rzecz. To znaczy, nie bezpośrednio, chociaż... Widzisz, Patsy uważa, że nie ma już powodu, dla którego ty i ja mielibyśmy nadal
być partnerami w interesach. I jeśli przyjrzeć się temu logicznie, Patsy ma rację. Jak twierdzi, nie potrzebuję już... - Mnie? - Rose dokończyła za niego. Wiedziała, że głos jej się łamie, ale tak się właśnie czuła. Złamana i bezbronna. Mało brakowało, a roz-kleiłaby się zupełnie i wy buchnęła płaczem. To była ostatnia rzecz, jakiej oczekiwała. Bez względu na to, ile kobiet - czy nawet żon przewinęło się przez życie Josha, Rose była absolutnie pewna, że może liczyć przynajmniej na tę bliskość, jaką dawało im wspólne prowadzenie interesów. Teraz, za sprawą przebiegłej kobiety, która zajęła w życiu Josha pozycję tak bardzo upragnioną przez Rose, straciła nawet to poczucie bezpieczeństwa. Czy Patsy rzeczywiście obawiała się o partnerstwo biznesowe, czy może wyczuwała prawdziwe uczucia Rose względem Josha? - Nie bądź taka. - Josh sprawiał teraz wrażenie poważnie zasmuconego. Zawsze będziemy przyjaciółmi - ty i ja. - Sięgnął po jej rękę, zanim Rose zdążyła go powstrzymać, i znajomy dotyk jego palców owijających się wokół jej dłoni sprawił, że gardło się jej ścisnęło. W głowie wciąż słyszała słowa popularnej piosenki Rolling Stonesów o minionych czasach. Zaczęła drżeć na całym ciele. Gorączkowo wyszarpnęła swoją rękę, na wypadek gdyby Josh spytał, co się stało. - Jestem ci taki wdzięczny za to, co dla mnie zrobiłaś - powiedział Josh. Rose nie mogła mu na to pozwolić. - Nie jesteś mi nic winien. Pomogliśmy sobie nawzajem. Rose zobaczyła w jego oczach ulgę, że emocje nie wzięły nad nią góry. Jej rolą w jego życiu była rola przyjaciółki, a nie kobiety, którą kochał. - Patsy ma rację. Już dawno powinienem był ci się jakoś zrewanżować ciągnął dalej Josh. - Salony prosperują doskonale i bez najmniejszego problemu jestem w stanie wykupić twoje udziały. Byłoby nie w porządku, gdybyś nadal była związana ze mną, skoro możesz zainwestować te pieniądze gdzie indziej. Rose chciała powiedzieć, że dla niej wszystko jest w porządku i że pragnie być z nim związana w każdy możliwy sposób. A nie w porządku jest to, że żenił się z Patsy, oraz rzeczy, do których ona go nakłoniła.
- Patsy zależy, żebyśmy rozpoczęli zupełnie nowy etap i otworzyli salon w Nowym Jorku. A więc to było to. Koniec wszystkiego. - Chcesz powiedzieć, że idziesz w ślady Vidala? Jeżeli była wobec niego okrutna i raniła go, to trudno. Ale zamiast obrazić się, Josh pokiwał ochoczo głową. - Vidalowi świetnie tam idzie i Patsy uważa, że nie ma powodu, dla którego ja nie miałbym zrobić tego samego. Patsy ma trochę kontaktów w Nowym Jorku, no i oczywiście swoją rodzinę. Musisz przylecieć i nas odwiedzić, kiedy już się zadomowimy. Tylko nie chcę słyszeć żadnych wymówek - pamiętaj, że jest tam teraz Ella. Rose posłusznie podchwyciła ten wątek, który wyraźnie zasugerował jej Josh. - Powiem jej, jakie masz plany, zgoda? Wprawdzie, jak wiesz, Ella jest tam tylko młodszą redaktorką w dziale reportażu „ Vogue'a", ale jestem pewna, że zgodzi się szepnąć o tobie słówko w dziale mody. To był najgorszy wieczór w jej życiu. Gorszy nawet niż ten, kiedy o mały włos nie zgwałcił jej Arthur Russell, ponieważ wtedy ostatecznie wylądowała w ramionach Josha. Wszystko skończone - ten wieczór i jej żałosny, daremny, mały sen. Josh przywołał kelnera, by zapłacić rachunek. Widać było, że spieszy mu się do domu. Do Patsy, pomyślała zrozpaczona Rose.
Rozdział 38 Ella siedziała w oknie budynku z charakterystyczną dla Manhattanu elewacją z piaskowca, starając się znaleźć chwilę oddechu od nieznośnych upałów, jakie nawiedziły Nowy Jork w czerwcu. Miała pracować nad artykułem do świątecznego wydania „Vogue'a" o roboczym tytule „Sztuka dawania sztuki". Rzecz dotyczyła artystów i ich patronów. Ale jak, u diabła, miała się skupić na świętach Bożego Narodzenia i śniegu, kiedy na zewnątrz żar lał się z nieba, a we wgłębieniu między jej piersiami spływała strużka potu? Zakochała się w Nowym Jorku od pierwszego wejrzenia, kiedy tylko przyjechała na Manhattan zimą 1958 roku. W pierwszych miesiącach przeszła go wzdłuż i wszerz, głównie na nogach, przynajmniej tam, gdzie to było bezpieczne. Poznawała przeszłość i teraźniejszość tego miasta, zachwycała się werwą i temperamentem jego mieszkańców - zadziornych, wygadanych, czasem nawet aroganckich, ale nigdy nudnych. Broadway, Bronx, Central Park i Staten Island - Ella uwielbiała wszystkie te miejsca i wszystko, co ze sobą niosły, ale przede wszystkim Nowemu Jorkowi zawdzięczała to, że z zalęknionej, skrępowanej, pospolitej dziewczyny stała się nowojorską kobietą w całym tego słowa znaczeniu. Kobietą, która mogła osiągnąć to, co chciała, potrafiła sama wezwać taksówkę i ubierała się z pewnością siebie. Chodziła na imprezy do Studia 8 i apartamentów w Upper East Side. Jadła pastrami w żytnim pieczywie w tanich restauracjach w śródmieściu i wykwintne posiłki w Płazie. Latem opalała się w parku, a zimą ślizgała po zamarzniętych sadzawkach. Jeździła metrem i chodziła alejami. Nowy Jork dawał jej pewność siebie, a ona odwzajemniła mu się, oddając mu swoje serce. Pokochała to miasto do tego stopnia, że zaczęła zapominać o pigułkach na odchudzanie. A potem uświadomiła sobie, że w ogóle ich nie potrzebuje. Dzięki Nowemu Jorkowi zachowywała naturalną, zgrabną figurę, co pozwoliło jej uwolnić się od złych wspomnień dotyczących wagi. Tak, Ella kochała
Nowy Jork, ale teraz to miasto wydawało jej się puste i nudne. Ponieważ nie było w nim Brada? Odłożyła na bok notes. Nie ma sensu udawać, że pracuje. Nie teraz, kiedy pomyślała o Bradzie. Mogła przyjąć jego zaproszenie i pojechać z nim na weekend do Hamptons, ale Brad oczekiwałby wtedy, że się z nim prześpi, a tego nie mogła zrobić. Ella zamknęła oczy. Cóż za ironia, że tak późno pojawiły się pigułki antykoncepcyjne - ratunek przed ciążą i grożącym Elli szaleństwem poporodowym. Gdyby takie środki istniały, kiedy była młodsza. Poszłaby do łóżka z Bradem. Przecież tego chciała. Wpadł jej w oko, gdy tylko się poznali. Przystojny, czarujący, bogaty i rozwiedziony, inteligentny, z poczuciem humoru, cieszący się dużym uznaniem dziennikarz śledczy, który porzucił tę pracę na rzecz pisania książek - czy to takie dziwne, że się w nim zakochała? Brad był potwierdzeniem tego, o czym Ella myślała skrycie - że wszyscy mężczyźni, z którymi miała do czynienia w Londynie, byli płytcy i nudni. Żaden z nich nie wywarł na Elli takiego wrażenia jak on. Gdyby wierzyła w takie rzeczy, mogłaby pomyśleć, że to właśnie na niego czekała potajemnie przez całe życie. Na początku podchodziła do niego z niedowierzaniem i lekkim dreszczykiem emocji, kiedy Brad zaczął się koło niej kręcić. Ale po początkowym zachwycie nastąpiło zderzenie z rzeczywistością. Brad był zagorzałym liberałem o mocno sprecyzowanych poglądach, wśród których znajdowało się także prawo kobiet do decydowania o swojej seksualności. Brad pisał głośne artykuły, w których potępiał kobiety odmawiające udziału w rewolucji seksualnej i trzymające się starego etosu, w którym wymieniano dziewictwo za obrączkę ślubną. Brad nazywał takie kobiety zdrajczyniami własnej płci - godnymi pogardy i nieprzedstawiającymi żadnej wartości dla mężczyzny o tak liberalnych poglądach jak on. Ella była jeszcze dziewicą. Nie dlatego, że chciała użyć swojej cnoty, żeby zmusić jakiegoś mężczyznę do ożenienia się z nią; zarzekała się, że nigdy nie wyjdzie za mąż. Prawda była taka, że bała się zajść w ciążę, urodzić dziecko, a potem popaść w szaleństwo, które zniszczyło jej matkę. To był główny i jedyny powód tego, że nie straciła jeszcze dziewictwa.
Ale teraz, dzięki środkom antykoncepcyjnym, które nowojorski ginekolog przepisywał jej w związku z problemami z okresem, Ella nie musiała się już obawiać niechcianej ciąży. Oczywiście mogła wyjaśnić Bradowi, dlaczego była jeszcze dziewicą. Ale jako najstarsze dziecko w rodzinie Ella miała ambicję górować nad innymi w każdej dziedzinie i bała się poniżenia, jakie ją czekało, gdyby okazało się, że nie jest idealna. Brad był obytym w świecie, wyrafinowanym mężczyzną po trzydziestce i musiał być także świetnym kochankiem, który oczekiwał takiego samego doświadczenia od kobiet, z którymi uprawiał seks. Nie mogła mu się przyznać, że jest nieporadną i zupełnie niedoświadczoną dziewicą. Nie w sytuacji, w której sama pielęgnowała swój wizerunek kobiety nowoczesnej i wyrafinowanej. Było już za późno, żeby żałować tych wszystkich okazji, które miała na przeróżnych imprezach. Janey bez przerwy namawiała ją i Rose na powrót do Londynu, żeby skosztowały uroków seksu. Ella nie potrafiła znieść myśli o sytuacji, w której leży z Bradem w łóżku i wyraz jego twarzy zmienia się z pożądania w chłodną pogardę, albo jeszcze gorzej - rozbawienie. Wyobrażała to sobie tyle razy Takie poniżenie byłoby dla niej nie do zniesienia. Chciała dorównać Bradowi, zachwycić go i zaskoczyć; usłyszeć, jak mówi, że zawładnęła nim i jego pożądaniem do tego stopnia, że nie był w stanie się kontrolować. Tak bardzo chciała go zadowolić i zaimponować mu. Być lepsza niż jakakolwiek inna kobieta - po prostu najlepsza. Chciała usłyszeć z jego ust, że świata poza nią nie widzi i żadna kobieta nie może się z nią równać. Tego właśnie pragnęła. Ani trochę mniej. A ponieważ nie mogła mu tego zagwarantować, musiała wyrzucić go ze swojej głowy Chciała mieć magiczną różdżkę, dzięki której mogłaby zmienić się w kobietę, jaką pragnęła być. Ale Ella już w dzieciństwie wiedziała, że wróżki i magia nie istnieją. Przez długi czas po śmierci matki chodziła spać z nadzieją, że te wszystkie okropne rzeczy, które o niej wiedziała, rozproszą się pod wpływem magii. Ale tak się nigdy nie stało. Magia nie istniała. Brad wkrótce znudzi się, chodząc za nią i nie otrzymując z jej strony żadnej zachęty Szybko znajdzie sobie kogoś innego.
- Wiesz, co mi się w tobie podoba? - spytał ją niedługo po tym, jak się poznali. - To, że jesteś taka zorganizowana, bystra i mądra. Podoba mi się, że jesteś kobietą, a nie głupią dziewuchą. Widzę w twoich oczach, że wiesz wszystko o byciu prawdziwą damą. Ella utkwiła wzrok w dziecinnym kołnierzyku swojej sukienki od Brooks Brothers. Tylko ona wiedziała, że wcale taka nie jest. Ella mieszkała w Nowym Jorku wystarczająco długo - większą część ostatniej dekady - żeby wiedzieć, że nikt nie zostaje w tym mieście latem, chyba że musi. A nawet pracoholicy uciekali z niego w pośpiechu, kiedy tylko przyszło piątkowe popołudnie. Każdy, kto pracował w redakcji „ Vogue'a" - tak to przynajmniej wyglądało - miał domek w Hamptons albo znał kogoś takiego. Gdy nadchodził weekend, wszyscy pracownicy „ Vogue'a", którzy na co dzień nie pracowali nad jakimś materiałem w terenie, przyłączali się do tego modnego masowego exodusu. Ella nie skorzystała z propozycji Brada, który zaprosił ją do swego wynajętego na całe lato domku na plaży, gdzie chciał pracować nad nową książką, ale otrzymała wiele podobnych zaproszeń od członków zespołu redakcyjnego. Jednak skoro już skłamała Bradowi, że musi zostać w mieście, by zbierać materiały do nowego artykułu, musiała również odmówić innym. Uwielbiała Nowy Jork, ale były takie chwile, że brakowało jej rodziny Czasami dwie półkule jej mózgu toczyły ze sobą walkę: ta wrażliwa i sentymentalna pragnęła powrotu do domu i wiążącego się z nim komfortu psychicznego, podczas gdy ta druga ambitna połowa wiedziała, że tylko Nowy Jork da jej możliwość udowodnienia światu swojej wartości. Od strony zawodowej Ella radziła sobie świetnie. Wprawdzie nie była jeszcze gotowa, żeby pisać do „Timea" demaskatorskie, oparte na faktach teksty na temat surowych warunków życia ludzi słabych i wrażliwych, ale Brad wyraził się pochlebnie o stylu jej artykułów w „Vogue'u" i często rozmawiali o łączącej ich wierze w potęgę telewizji, reportaży, a także o tym, jak bardzo lubili pracować nad nimi jako dziennikarze śledczy.
Tekst, nad którym pracowała obecnie - dotyczący artystów i ich związków z bogatymi patronami - wymagał od niej większej uwagi niż la, którą mu poświęcała. W poniedziałek rano była umówiona na wywiad /, prominentną bywalczynią salonów, znaną z finansowania sztuki. A był to tylko jeden z całej serii wywiadów, które sobie zaplanowała. Zorganizowała także fotografa, ale kiedy dowiedziała się, że to będzie Oliver Charters, zamarło jej serce. Wiedziała, że Oliver jest w Nowym Jorku i od roku pracuje dla „ Vogue'a". Dział sztuki zdążył już entuzjastycznie przyjąć pierwszą sesję zdjęciową, którą dla nich wykonał, chwaląc jego żywiołowość i pomysłowość. Ella też musiała przyznać, że zdjęcia były bardzo dobre. Charters miał pewien dar, dzięki któremu modelki na jego zdjęciach wyglądały tak zmysłowo. Do tego stopnia, że Ella, ku swojej irytacji, nie była w stanie spojrzeć na zdjęcia, nie wyobrażając sobie Olivera kochającego się z tymi wszystkimi modelkami przed sesją. Wszystkie wyglądały na takie... zaspokojone. W przeciwieństwie do niej. Ella jęknęła i po raz kolejny odłożyła notes na kolana. Znów pomyślała o Bradzie. Pragnęła go fizycznie i z tego powodu nie mogła spać po nocach. Może gdyby mu zdradziła... Ale jak niby miała to zrobić? Przyznać się, że nadal jest dziewicą? Ella potrafiła wyobrazić sobie przerażenie na jego twarzy... Brad pewnie teraz leżał przy basenie i opalał się, trzymając w ręce szklankę z zimnym drinkiem i prężąc w słońcu umięśniony, opalony tors. Ella wyobrażała sobie, jak wciera mu olejek do opalania - najpierw w ramiona, potem w klatkę piersiową i uda, twarde i silne, zerkając ukradkiem na jego slipy podkreślające kształt... Ella zachłysnęła się powietrzem. Nie tylko takie obrazy podsuwała jej wyobraźnia. Ale to nie czas ani miejsce, by zaprzątać sobie głowę takimi rzeczami, lepiej wrócić do spraw bardziej praktycznych. Ona i Brad mieli ze sobą tyle wspólnego, szczególnie pasję do reportażu śledczego. Ale Ella nie była też głupia. Wiedziała doskonale, że Brad interesuje się nią, wiedziony pożądaniem. Widziała tę reakcję wystarczająco często. Potwierdzało to tylko jej przekonanie, że mężczyźni częściej najpierw pożądali kobiety, a dopiero potem ją kochali, niż na odwrót.
Ella stwierdziła, że byłaby jeszcze w stanie to przeżyć, gdyby tylko umiała oczarować i zachwycić Brada swoimi umiejętnościami w łóżku. Brad mógłby zakochać się w niej potem, kiedy już zdałby sobie sprawę tak jak ona - że są sobie bliscy, niczym pokrewne dusze. Słyszała, na przykład, że Brad nie chce mieć dzieci. Przeczytała to w artykule na jego temat, na który trafiła, gromadząc wręcz obsesyjnie - ku swojemu wielkiemu zawstydzeniu - nawet najdrobniejsze wzmianki na jego temat. Ella wiedziała, z jaką pasją Brad traktuje swoje pisanie. Za punkt honoru przyjął sobie zdemaskowanie i wyplewienie korupcji w miejskim ratuszu oraz odkrycie niegodziwości „wielkich graczy" i obronę „tych maluczkich". To samo poczucie misji przyświecało także Elli. Podobnie jak ona, Brad przedkładał teatr i sztukę nad wizyty w nocnych klubach. Dużo podróżował i chciał podróżować jeszcze więcej - tak samo jak Ella, która również pragnęła zwiedzić świat. Wreszcie Brad był zagorzałym przeciwnikiem wojny w Wietnamie i mówił o tym publicznie. O, tak, Brad był idealny. Problem polegał na tym, że wokół niego nie brakowało doświadczonych i znaczących kobiet, które uważały podobnie. Ella po raz pierwszy w życiu doświadczała miłości i czuła taką namiętność, że była gotowa złamać wszystkie reguły, których do tej pory się trzymała, tyle że te reguły nałożyło na nią nie społeczeństwo, lecz ona sama. Ella nie mogła ich złamać, nie ryzykując przy tym, że zniszczy pożądanie, które Brad czuł do niej. Brad zażartował, że jego dom stoi tuż nad samym oceanem, a plaża jest na tyle ustronna, że można spokojnie kąpać się tam nago. Słuchając tego, Ella czuła, jak podwijają jej się palce w butach. Dzieliła biuro z trzema innymi młodszymi redaktorkami, które zgodnie twierdziły, że Ella jest szalona, trzymając Brada na dystans. - To ta słynna brytyjska rezerwa - stwierdziła jedna z nich, a inna zachichotała i skomentowała przy okazji, że jakoś nie widziała w niej tej rezerwy; kiedy Ella zabrała zespół rockowy z Londynu, odwiedzający Nowy Jork, na kolację. - Wszyscy byli na takim haju, że odlecieli jak latawce. A cuchnęli gorzej niż szafka pełna brudnych skarpet. Byli tacy słodcy i seksowni.
Upał dawał się Elli coraz mocniej we znaki. Pomyślała z zazdrością o Denham z jego chłodnymi, zielonymi ogrodami i wielkimi, przestronnymi pokojami. Myślenie o Denham było w każdym razie bezpieczniejsze niż myślenie o Bradzie.
Rozdział 39 - Masz jakieś plany na weekend? - zwróciła się Janey do Rose w piątek rano, dzień po tamtej feralnej kolacji z Joshem. Drzwi do kuchni były otwarte, do środka napływało świeże, poranne powietrze, jak w większości domów z tego okresu, kuchnia wychodziła na północ i znajdowała się w piwnicy, tak aby jedzenie nie psuło się i dłużej pozostawało świeże. Ale bez piecyka, który Amber kazała zainstalować w piwnicy, zimą byłoby tu potwornie zimno, bo kuchnia była zawsze pogrążona w półmroku. Rose wiedziała, że interesy idą na tylę dobrze, że mogłaby sobie pozwolić na wynajęcie małego mieszkania. Ale mimo iż była osobą, która ceniła sobie prywatność i nie nudziła się sama ze sobą, wiedziała, że brakowałoby jej miłej atmosfery panującej w domu przy Cheyne Walk. Za to Janey na pewno z ochotą by się stąd wyprowadziła, by zamieszkać gdzieś ze swoim nowym chłopakiem. Ale takie rzeczy nie były powszechnie akceptowane. Lata sześćdziesiąte zwiastowały nadejście zupełnie nowej ery, której rozpoznawczym znakiem - zdaniem dotychczasowego establishmentu był skandaliczny brak moralności. Ale nawet taka młoda kobieta jak Patti Boyd nie mieszkała ze swoim chłopakiem Georgeem przed ślubem. Dziewczyna mogła sypiać z tyloma chłopakami, na ilu miała ochotę, mogła nawet spędzać z nimi kilka dni z rzędu, ale nie wolno jej było się do nikogo wprowadzić na stałe. - Muszę wyjechać do Sussex, żeby zobaczyć dom, na który być może dostanę zlecenie od Davida Mlinarica - odpowiedziała Rose. Głowa jej pękała po całej przepłakanej nocy. Nadal nie otrząsnęła się też z wiadomości, którą przekazał jej Josh. Nie potrafiła zaakceptować, że straci go bezpowrotnie. Malutkie okruchy jego sympatii i przyjaźni były jak pokarm dla jej kochającego serca, a teraz groził jej okrutny głód, który będzie musiała jakoś przeżyć. Wczoraj w nocy pragnęła tylko nakryć się kołdrą po samą głowę i przestać istnieć. Ale to, oczywiście, nie wchodziło
w rachubę. Miała przecież zobowiązania wobec swoich klientów. Od chwili, w której dowiedziała się, że ona i John mogą mieć wspólnego ojca, na uczyła się stać twardo na własnych nogach. Ale teraz, musiała to przyznać / żalem, oddałaby wszystko, żeby tylko mieć się do kogo zwrócić. Do kogoś starszego i mądrzejszego, a przede wszystkim kogoś, kto ją kocha i komu na niej zależy. Kogoś? Czy tak naprawdę nie miała na myśli cioci Amber? To wszystko przeszłość - przypomniała sobie. Stłumiła gorycz i poczucie zdrady, kiedy dowiedziała się, że ciotka ją zawiodła, a z biegiem czasu doszła do wniosku, że najlepiej będzie udawać - dla dobra innych że wszystko jest tak jak dawniej. Nawet jeśli i ona, i Amber wiedziały, że coś się między nimi dwiema zmieniło. Nawet jeżeli oznaczało to, ze Rose do końca życia będzie nosić brzemię smutku i poczucia straty. Tylko że teraz musiała dopisać do tej listy jeszcze jedną stratę - Josha -i nie była już pewna, czy znajdzie w sobie wystarczająco dużo siły, żeby to znieść. - Dom w Sussex należy do gwiazdy rocka. David nie powiedział do kogo. Stwierdził tylko, że sam jest zbyt zapracowany, żeby się tym zająć, dlatego uznał, że może mi się spodobać to wyzwanie - wyjaśniła Janey Rose nie potrafiła zasnąć jeszcze długo po kolacji z Joshem - po rozstaniu z Joshem, przypomniała sobie - dlatego teraz próbowała się zmusić, żeby dzisiaj wyglądać normalnie. - A ty, Janey? Masz w planach coś wyjątkowego? - Nie, muszę się zająć przygotowaniem wrześniowego pokazu na otwarcie nowego sezonu. Uprzedzam cię już teraz, że będziesz mi znów potrzebna jako modelka. Cindy uważa, że powinnam się skupić na zaprojektowaniu tańszej linii odzieży na rynek amerykański - coś w stylu marki Gingerbread, którą promuje Mary Quant. Obiecałam jej, że spróbuję wymyślić coś takiego. A wieczorem wychodzimy z Charliem do Annabel's. Jeżeli uda ci się wrócić do tego czasu, może wybrałabyś się z nami? Rose skinęła głową, chociaż szczerze mówiąc, spotkania towarzyskie były ostatnią rzeczą, na którą miała teraz ochotę. Josh wciąż traktował salon przy King's Road jako swoją główną siedzibę i na pewno też wybierał się do Annabel's. Rose zamknęła oczy i poddała się marzeniom.
W salonie na pewno będzie kłębić się taki sam tłum jak wczoraj -słodkie idiotki z King's Road, chichoczące i plotkujące, podrywające sty listów i domagające się najnowszych, najmodniejszych fryzur. Gotowe na towarzyski, weekendowy wir. Dla kogoś z zewnątrz musiało się to wydawać potwornym chaosem -głośna muzyka, uwijający się jak w ukropie styliści i ich przerażeni pomocnicy, którzy namydlali i spłukiwali klientkom włosy Ale dla Josha wszyscy oni byli członkami orkiestry, którą dyrygował. Nic nie było w stanie umknąć jego uwagi, kiedy uspokajał, chwalił, schlebiał i pracował. Rose odruchowo dotknęła swojego idealnego koka. Jeżeli Josh faktycznie wyjedzie do Nowego Jorku, będzie musiała sobie poszukać nowego fryzjera. Łzy napłynęły jej do oczu i zaczęła gwałtownie nimi mrugać, żeby nie dać po sobie niczego poznać. Rose miała spotkanie o trzeciej po południu, później, niżby wolała, bo musiała jeszcze wrócić do Londynu. Ale wiedziała, że nie ma na to żadnego wpływu, wyruszając do Sussex swoim jasnoczerwonym mini. Był słoneczny dzień, a Rose miała na sobie ulubioną sukienkę z letniej kolekcji Janey, którą włożyła, żeby poprawić sobie humor. Sukienka została uszyta w cudownym odcieniu antycznej żółci z głęboko drukowaną lamówką w nieco cieplejszym odcieniu czerni, przypominającą trochę grecki fryz. Janey użyła tego materiału, tak aby sukienkę, która była krótka, dało się włożyć przez głowę. Sukienka miała wąski krój, za to długie, średniowieczne wręcz rękawy Materiał był tak cienki i delikatny, że prawie przezroczysty. Dlatego pod nim Rose miała jeden z nowych, jednoczęściowych modeli bielizny od Mary Quant w kolorze białym z wyszywanym logo w kształcie kwiatu. Na nogi włożyła parę żółtych, plastikowych butów w tym samym odcieniu co sukienka. Szkicowniki wsadziła do podróżnego kufra, razem z portfolio, zawierającym zdjęcia kilku swoich projektów wnętrzarskich. David był zbyt zajęty żeby opowiedzieć jej cos więcej o tym kliencie i jego wymaganiach. Stwierdził tylko, że jest przekonany, iż Rose go nie zawiedzie. Rose musiała przyznać, że krajobrazy Sussex są wspaniałe, ale to piękno nie było w stanie podnieść jej na duchu bardziej niż sukienka, którą
dziś włożyła. Zwolniła nieco, aby odnaleźć cel swojej podróży Powiedziano jej, że gdy już przejedzie przez wioskę, powinna się za nim rozglądać. Ale jej umysł zaprzątał wyłącznie Josh i jego strata. Rose wydawało się nieprawdopodobne, że Josh jest nieświadomy jej uczuć do niego, ale z drugiej strony cieszyła się, że niczego się nie domyślił. Nie pragnęła wcale jego litości i współczucia. Była tak pogrążona w rozpaczy, że prawie minęła otwartą bramę, ma jącą z dwóch stron ładne stróżówki. Dalej rozciągał się zarośnięty podjazd, którego granice wyznaczały rozłożyste dęby W Denham był podobny podjazd, z tą różnicą, że tam zarówno sama posiadłość, jak i otaczająca ją ziemia były zadbane i przynosiły dochód. Tutaj ziemia leżała odłogiem - było to w zasadzie zwyczajne pastwisko najeżone chwastami, które kończyło się czymś w rodzaju niskiego ogrodzenia, a następnie trawnikiem prowadzącym do samego domu. Dom, utrzymany w stylu georgiańskim, był raczej skromny niż majestatyczny; posadowiony na niewielkim wzniesieniu, sprawiał wrażenie, jakby spoglądał z góry na otaczające go latyfundia. Kiedy Rose wysiadła ze swojego mini, jedynym dźwiękiem, który przerywał lepką czerwcową ciszę, był świergot ptaka w oddali. Dom wyglądał na wymarły i opustoszały. W brudnych oknach nie widać było ani jednej firanki, a farba na drzwiach frontowych łuszczyła się i odpadała płatami. Rose zaczęła się już zastanawiać, czy na pewno trafiła pod wskazany adres. Wtedy drzwi się otworzyły i wyszedł z nich mężczyzna. Był wysoki i miał jasnobrązowe kręcone włosy, poprzetykane jaśniejszymi pasemkami w miejscach, gdzie dotknęło ich słońce. Ubrany był w dżinsy i koszulę rozpiętą pod szyją. Uśmiechnął się do Rose, mierząc ją pełnym aprobaty wzrokiem od stóp do głów. - Morowo - powiedział, wyciągając dłoń na powitanie, po czym dodał: A tak w ogóle, jestem Pete. Oczywiście Rose rozpoznała go od razu. Trudno, żeby było inaczej. Miała przed sobą wokalistę jednego z najpopularniejszych obecnie zespołów rockowych w kraju. Odwzajemniła mu profesjonalny uśmiech i uścisnęła wyciągniętą dłoń.
- Lepiej chodź do środka i sama zobacz - powiedział Pete. Rose weszła za nim do holu o eleganckim kształcie, chociaż była to jego jedyna zaleta. Ściany były brudne, kawałki ozdobnego tynku leżały na podłodze, a na schodach brakowało balustrady. - Kupiłem go tanio z uwagi na stan, w jakim się znajduje - poinformował ją Pete. Rose starała się nie okazywać po sobie przerażenia, które czuła. - Wydaje mi się, że potrzebuje pan architekta, a nie dekoratora wnętrz odparła. - W porządku. Znajdziesz mi kogoś takiego, prawda? Chodzi mi o to, że w przyszłym tygodniu wyjeżdżamy na tournee i obiecałem chłopakom z zespołu, że mogą tu zamieszkać, kiedy wrócimy do domu przed świętami Bożego Narodzenia. Aha, byłbym zapomniał. Będę też potrzebować studia nagraniowego. Zanim ruszymy w trasę, spakuję moje rzeczy, tak żeby ci nie zawadzały. - Pan tu mieszka? - Rose nie mogła uwierzyć własnym uszom. - Pewnie. Rose chciała obrócić się na pięcie i uciec. Praca, jaką należało włożyć w ten dom, przekraczała jej możliwości. Niecałe dwie godziny później, kiedy Pete oprowadził ją po całym domu, Rose dała mu wyraźnie do zrozumienia: - Pan naprawdę potrzebuje architekta. Stali na podeście przed sypialnią, z której korzystał Pete. Właściciel przyznał się, że sam pomalował ściany na purpurowo. Jednak, dość nieoczekiwanie, łóżko w sypialni było nowe i zasłane zwykłą, białą pościelą. Sprawiało czyste i schludne wrażenie. Pete był znacznie wyższym od Rose, barczystym mężczyzną o muskularnych ramionach. Jedną ręką opierał się o drzwi. Podwinięte rękawy koszuli i rozpięty kołnierzyk ukazywały śniadą, opaloną skórę. - Chodźmy na dół do pubu i tam przedyskutujemy szczegóły - odpowiedział Pete. I rzeczywiście, pół godziny później Rose znalazła się za stołem, naprzeciwko niego, w wiejskim pubie z dachem krytym strzechą i staroświeckim klimatem. Jadła wołowinę wellington i przysłuchiwała się
przesadzonym z pewnością opowieściom Pete'a o tym, co się zdarzyło podczas jego licznych tras koncertowych z zespołem. Pete zamówił butelkę wina, ale Rose poprzestała na jednym kieliszku. Jego opowieści o katastrofach, które na nich spadały, rozśmieszały ją, zgodnie zresztą z intencją narratora. - Kiedyś pojechaliśmy do Amsterdamu - opowiadał Pete z szerokim uśmiechem. - Po raz pierwszy graliśmy wtedy jako główna gwiazda. Skończyliśmy show o drugiej nad ranem, a do Holandii przyjechaliśmy dzień wcześniej po południu. Przez ostatnie dwie godziny przy życiu utrzymywały nas już tylko skręty, które Mickey, nasz pracownik techniczny, podawał nam między kolejnymi utworami. Oczywiście, kiedy zeszliśmy ze sceny, czekały już na nas tradycyjnie groupie - to jedna z dodatkowych korzyści tej pracy - dodał Pete, po czym mówił dalej: - Naturalnie, dziewczyny spodziewały się, że zabierzemy je do jakiegoś luksusowego hotelu. Tymczasem według naszego menedżera, który był pieprzonym sknerą, mieliśmy spać w vanie. Ale ponieważ wciąż byliśmy zjarani tymi skrętami i rozgrzani występem, zawędrowaliśmy aż do dzielnicy czerwonych latarni, ponieważ Mickey stwierdził, że załatwimy tam sobie dymanie i normalne łóżko za kilka groszy To pokazuje, jaki był poziom wiedzy Mickeya i nas wszystkich, bo te dziewczyny brały forsę za kilka minut, a nie za całą noc. W innych okolicznościach Rose czułaby się nieswojo, wysłuchując takich szczerych zwierzeń mężczyzny, z którym siedziała tu sama. Ale Pete miał w sobie coś takiego, dzięki czemu gdzieś się ulotniło jej skrępowanie i niepokój. Zdołał ją nawet rozśmieszyć, i to wtedy, gdy powinna była okazać mu raczej dezaprobatę. Ku swemu zaskoczeniu musiała przyznać, że miło jej się spędza czas z Peteem. Kiedy wyszli z pubu, było jeszcze jasno, ale Pete zwinął się w kłębek na przednim siedzeniu jej samochodu. Emerald spojrzała w dół, na rąbek swojej sukni od Courreges, wystarczająco krótkiej, żeby odsłonić jej szczupłe, opalone nogi. Przed chwilą przyjechał po nią Max, żeby zabrać ją na kolację i randkę w Annabel's. Ale najpierw Emerald chciała z nim przedyskutować jedną rzecz.
- Mam wspaniałe wieści - powiedziała. Była rzeczywiście w doskonałym nastroju. Promieniała triumfem na samą myśl o tym, co Zaplanowała i jak to pozwoli jej mieć Maxa wyłącznie dla siebie przez całe lato. - Przyjaciółka zaproponowała, że udostępni mi swoją willę w Saint Tropez na wakacje. Moglibyśmy pojechać tam w przyszłym tygodniu... - Nie. - Co takiego? Nie bądź głupi, Max. Oczywiście, że pojedziemy W odpowiedzi Max złapał ją boleśnie za nadgarstki i powiedział szorstko: - Słuchaj, damulko, nikt nie będzie mi mówił, co mam robić. A już na pewno nie jakaś panienka. Poza tym, co to ma znaczyć - „my"? Jesteś ty i jestem ja, ale nie ma „nas". Tak jest i tak już będzie zawsze. Emerald nie przywykła do tego, żeby traktować ją z taką nonszalancją. Wyrwała się z uścisku Maxa i spytała: - A jeśli nie będę chciała, żeby tak było? - Twoja strata - odparł zwięźle Max. - Ja muszę pilnować swoich interesów w Londynie, dlatego zostaję tutaj. Ale ty możesz robić, na co tylko masz ochotę, i wyjeżdżać, gdzie dusza zapragnie. Mam to w dupie. Właściwie to... - Właściwie to co? - przerwała mu Emerald. - Sama sobie dopowiedz. Czy Max naprawdę chciał powiedzieć, że ją rzuca? Przez jakąś minutę Emerald była w zbyt wielkim szoku, żeby w ogóle zareagować. Nie tego się spodziewała i nie tego chciała. Ogarnęło ją uczucie bliskie paniki. Nie była jeszcze gotowa na rozstanie z Maxem. Bycie z nim nadal ją podniecało. Po chwili panika ustąpiła tradycyjnej pewności siebie. Oczywiście, że Max nie mówił poważnie. Lubił sobie tylko pobrzęczeć szabelką. Zdawał sobie sprawę ze swojego statusu materialnego. Udawał więc tylko niezależnego macho, ale tak naprawdę jego pociąg seksualny do Emerald był równie silny, jak jej do niego. Czując się znów pewnie i mając sytuację pod kontrolą, Emerald zarzuciła mu ręce na szyję i przylgnęła do niego ciałem, ocierając się o niego biodrami. - Chodź do mnie - szepnęła mu do ucha. - Przecież wiesz, że mnie pragniesz. - Ciebie? Nie, nie pragnę ciebie, tylko tego.
Emerald musiała zdjąć sukienkę od Courreges sama, Max tylko ją uniósł. Nie zaprzątnąłby sobie nawet głowy zdjęciem mi majtek, tak bardzo był niecierpliwy, żeby mnie zerżnąć, pomyślała triumfalnie Emerald, przeglądając się w jednym z dwóch efektownych luster w stylu rokoko, wiszących w złoconych ramach po obu stronach. Opierała się o stół, podczas gdy Max brał ją od tyłu. Od jego uścisku będzie mieć rano sińce. Max był bardzo wymagającym kochankiem, ale Emerald to odpowiadało. Uwielbiała tak na niego działać, czuła ogromne podniecenie, gdy Max nie potrafił oprzeć się pokusie, żeby ją przelecieć. To było dla niej wystarczającym dowodem, że to ona jest z nich dwojga potężniejsza. Jego pchnięcia stawały się coraz głębsze i szybsze, samolubne tak jak on sam. Max nie dbał o Emerald i o jej potrzeby Czy tak samo było z jej matką i tym malarzem? Czy ona też czuła tę władzę i triumf, wiedząc, że jej kochanek sapie i poci się, próbując ją posiąść, gdy rżnął ją coraz głębiej i mocniej w dzikim i prymitywnym akcie seksualnego spełnienia? Nie, oczywiście, że nie. Emerald była lepsza od swojej matki, jeśli chodzi o dziki seks, a już na pewno nie była tak głupia, żeby dać się przy tym zapłodnić. Max wytrysnął w niej strumieniem gorącej spermy. Emerald skrzywiła się, kiedy z niej wyszedł, a potem obróciła się do niego. - Muszę się przebrać - powiedziała. - Nie. Emerald poczuła jeszcze większy triumf. - Ach, a więc chcesz zabrać mnie na miasto, wiedząc, że pachnę tobą i seksem, tak? - Nie, chcę tylko zjeść kolację - poprawił ją Max, ale Emerald była zbyt zadowolona z siebie, żeby się z nim kłócić, kiedy sięgała po paczkę chusteczek. - Słuchaj, odpuść sobie, dobrze? To nie moja wina. - Oczywiście, że nie twoja - zgodziła się z nim Janey, drepcząc nago wokół łóżka, szczęśliwa, że może być znowu z Charliem, nawet jeśli czuł się tak źle, że nie mógł „tego" zrobić.
Janey nuciła pod nosem, próbując nastroić tranzystorowe radio, aż w końcu udało jej się złapać Radio Luksemburg. Mieli wyjść razem do Annabel s, ale kiedy Janey przyszła do Charlie-go, on stwierdził, że nie czuje się na siłach i zaproponował łaskawie, żeby Janey poszła bez niego. Ale ona, rzecz jasna, nie mogła tego zrobić. Odwróciła się i uśmiechnęła do niego. Chciała tylko, żeby Charlie był szczęśliwy Gdy wszyscy wokół niej byli szczęśliwi, wtedy i ona była szczęśliwa. Jestem w czepku urodzona, pomyślała Janey. Udało jej się znaleźć taką wspaniałą przyjaciółkę oraz źródło rady i pomocy w osobie Cindy A teraz jeszcze poznała Charliego, zwłaszcza po tych wszystkich latach, w ciągu których podejmowała wiele fatalnych decyzji, jeżeli chodzi o mężczyzn w swoim życiu. Mężczyzn, którzy najpierw ją uszczęśliwiali, by potem złamać jej serce. Mężczyzn, którzy przysięgali, że ją kochają, po czym okazywało się, że tak naprawdę kochali jej miłość i sposób, w jaki to okazywała - do momentu aż trafiło im się coś lepszego od niej. Najpierw był Alan, wspaniały poeta, który wygłaszał w zadymionych kawiarniach mroczne, wręcz niebezpieczne monologi, wymierzone w bogactwo i status społeczny Janey zarzekała się, że jego niezgrabne, arytmiczne strofy są cudowne, chociaż tak naprawdę były dla niej kompletnie niezrozumiałe. Wspierała Alana dyskretnymi subwencjami w postaci jedzenia i pieniędzy, aż do dnia, w którym Alan obwieścił jej, że porzuca poezję, aby ożenić się z silną psychicznie i rozsądną nauczycielką, która namówiła go, by znalazł sobie normalną pracę. Musiał minąć rok, zanim Janey pogodziła się ze stratą Alana. Wtedy poznała Keitha - komunistę-alkoholika, z którym chodziła na demonstracje i dla którego ściągała na siebie gniew policji i wymiaru sprawiedliwości. Okazało się jednak, że Keith jest żonaty z inną komunistką, która pozwalała mu mieć inne dziewczyny, pod warunkiem że będzie je przekabacał na właściwą stronę, a one poświęcą swoje majątki w czynie rewolucyjnym. Na szczęście Janey dość szybko dała sobie z nim spokój. Po nim był z kolei Ray, walczący o przetrwanie dramaturg, który nosił brzemię klasy średniej. Ray w końcu pozbył się tego poczucia winy, dzięki
dziewczynie z klasy robotniczej, którą uczynił swoją muzą. Oboje mieszkali teraz na West Endzie i powodziło im się całkiem nieźle. Janey wyznała Cindy, że po Ray u ma już dosyć mężczyzn i ich miłości. Ale wtedy w jej życiu pojawił się Charlie i dzięki zapewnieniom Cindy, że Charlie naprawdę ją kocha, Janey odkryła - chyba po raz pierwszy od bardzo dawna - co to znaczy prawdziwa miłość. Najlepsze w tym wszystkim było jednak to, o czym bez przerwy mówiła Cindy, że szukając rozpaczliwie kogoś, kto by ją pokochał, Janey znalazła też pierwszą prawdziwą przyjaciółkę. Kogoś, kogo mogła podziwiać i do kogo mogła się zwrócić, kiedy potrzebowała pomocy Kogoś, kto nie traktowałby - tak jak Ella - każdej jej decyzji z podejrzliwością i niepokojem, a jednocześnie wypełniał puste miejsce w jej życiu, pozostawione przez starszą siostrę. O, tak, Janey miała szczęście, które od tej pory już jej nie opuści. Była szczęściarą i była szczęśliwa. Rose planowała podrzucić Petea, a potem wrócić do Londynu, nie wysiadając nawet z auta. Ale skończyło się na tym, że dała się namówić Peteo-wi na filiżankę kawy przed wyjazdem. Kuchnia, chociaż bardzo skromnie urządzona, była - podobnie jak sypialnia - czysta, a kawa, którą zaparzył jej Pete, wyjątkowo dobra. Rose pomyślała, że kawa pomoże jej się skoncentrować na prowadzeniu samochodu w drodze powrotnej. Ale była to ostatnia spójna myśl, jaką udało jej się sformułować, ponieważ nagle zorientowała się, że litery na zdobionych chińską kaligrafią talerzach, stojących na kredensie pod ścianą, zaczynają jej się rozjeżdżać. Przyglądała im się przez moment, po czym spróbowała wstać, ale osunęła się z powrotem na krzesło. Pete chwycił ją i pomógł jej usiąść. - To kwas - powiedział, wyraźnie z siebie zadowolony. - Wsypałem ci do kawy... Chodź... Pete podniósł ją z krzesła i pociągnął za sobą. Przeszli przez puste pokoje, w których straszyły brudne okna i zrujnowane kominki, łypiące z wrogością, niczym wstrętne gargulce, na kontrastujące z nimi odurzające piękno trawy i drzew za oknami.
Nagle Rose poczuła nieodpartą chęć, żeby wyjść stąd jak najszybciej. Puściła Petea i jakoś udało jej się wybiec na zewnątrz. Przed domem zdjęła buty i zaczęła biegać boso po trawie. Cały czas się śmiała. - Spójrz, jaka piękna trawa - powiedziała do Petea. A potem odwróciła się do niego i dodała: - A ja ją niszczę. Teraz z kolei płakała, po policzkach spływały jej krokodyle łzy. - Ja kocham trawę - załkała żałośnie. - Jest taka piękna. Zbyt piękna. - Zbyt piękna, żeby żyć - zgodził się Pete. Rose wiedziała, że jest na potężnym haju. Nigdy wcześniej tak nie odleciała. Ogarnęła ją panika. - Muszę już iść. - Rozejrzała się w poszukiwaniu swojego samochodu, ale wtedy zobaczyła na niebie tarczę księżyca, mimo że na dworze było jeszcze jasno. Wpatrywała się w nią, zauroczona. Pete podszedł do niej, stanął obok i też zadarł głowę do góry. - To jest księżyc - powiedział uroczyście. - Zgadza się - przytaknęła Rose. - Chcę tam polecieć. - Gdzie? - Zobaczyć człowieka na księżycu. - W takim razie chodź. Wrócili do domu. Ścigały i prześladowały ich cienie. Uciekali bez końca, aż wreszcie schronili się w zaciszu sypialni Pete a, zamykając drzwi przed swoimi prześladowcami. - To jest właśnie człowiek na księżycu - powiedział Pete. - Musimy narysować krąg na podłodze dookoła łóżka, żeby go powstrzymać. A potem musimy dostać się na łóżko i zostać tam. Śmiejąc się nieprzytomnie, Rose zastosowała się do jego polecenia. Przepełniało ją najcudowniejsze uczucie, jakby w jej żyłach zamiast krwi płynął szampan. Miała wrażenie, że gdyby teraz podskoczyła, mogłaby wznieść się w powietrze. - Ja potrafię latać - zwierzyła się Pete owi. Do oczu znów napłynęły jej łzy Czuła, że serce przeszywa jej niezwykłe uczucie radości, unosząc ją w miejsce, gdzie doznała iluminacji i odkryła tajemnicę prawdziwego szczęścia. - To najpiękniejsze miejsce na świecie. - Oddychała pełną piersią. -Nieważna jest miłość - dodała podniośle - tylko latanie i dotykanie gwiazd.
- Latanie i pieprzenie się - zgodził się Pete z równą podniosłością, sięgając po Rose. - Och, Max, nie mogę się doczekać, kiedy wyjedziemy do Saint Tropez. Byłeś tam kiedyś? - Posłuchaj, ile razy mam ci powtarzać, zanim dotrze to do tej twojej zakutej pały, że ja nigdzie się nie wybieram? Emerald otworzyła usta w niemym proteście. Chciała powiedzieć, że przecież muszą pojechać razem, ale powstrzymała się, widząc, że Max gapi się na dziewczynę siedzącą z koleżanką przy innym stoliku, kilka metrów dalej. Brunetka też sprawiała wrażenie bardziej zainteresowanej Ma-xem niż swoją towarzyszką. - Max - Emerald zwróciła się do niego z wyraźną irytacją w głosie. -Próbuję z tobą porozmawiać o Saint Tropez. Max sięgnął przez stolik i złapał ją za ramię. - Teraz ty posłuchaj. - Max, to boli - zaprotestowała Emerald. - I bardzo dobrze. Zaboli bardziej, jeśli zaraz się nie zamkniesz. Emerald popatrzyła na niego. - Puść mnie, Max. Nie pozwolę ci tak się do mnie zwracać. Nie jestem jedną z twoich odpicowanych tancereczek, za którymi uganiasz się po spelunach. - Czyżby? Więc pozwól, że ci coś powiem, skarbie. Jesteś dla mnie wyłącznie kolejną dupą i parą cycków, niczym więcej. I lepiej to sobie zapamiętaj. Wtedy Max puścił ją z taką siłą, że Emerald uderzyła o oparcie krzesła. Patrzyła na niego z niedowierzaniem, kiedy wstał od stołu. - Max... - wykrztusiła, gdy dotarło do niej, że on wychodzi. Ale było już za późno. Max przeciskał się między tańczącymi parami. Gdyby za nim pobiegła, zwróciłaby tylko na siebie niepotrzebnie uwagę. Poza tym nie zamierzała dać mu tej satysfakcji. Sięgnęła po swój gin z tonikiem, ale musiała go odstawić, gdy zorientowała się, że drży jej ręka. Nikt nigdy nie odezwał się do niej w taki sposób ani nie okazał jej takiej agresji. Emerald odsunęła krzesło i wstała. Na pewno nie będzie tu siedzieć i czekać, aż Max do niej wróci. Emerald nie była taką kobietą.
Rozdział 40 Rose wiedziała, że coś jest nie tak, kiedy tylko się obudziła. Przez głowę przeleciały jej obrazy i wspomnienia poprzedniego wieczoru. Ostrożnie rozejrzała się wokół. Serce zabiło jej jeszcze mocniej, kiedy zobaczyła tył głowy mężczyzny leżącego obok. Mężczyzna chrapał lekko, pogrążony jeszcze we śnie. Na podłodze pod łóżkiem leżała zwinięta jej bezcenna żółta sukienka. Rose była naga pod kołdrą, a gdy spróbowała się ruszyć, jej ciało zareagowało tak samo, jak wtedy, gdy spędziła noc z Joshem. Uprawiała seks z mężczyzną leżącym, obok. I to nie raz, jeśli wierzyć swojemu ciału. Słabo przypominała sobie zagmatwane obrazy: księżyc, trawnik widziany z bliska, jakby na nim leżała; dotykające jej nagiego ciała rozpalone, podniecone dłonie - i jej własne pieszczące męskie ciało; stojące wokół łóżka świece, rzucające miękką, delikatną poświatę i pachnące kadzidłem; wreszcie coś mroczniejszego i ociekającego pożądaniem - jej nagie ciało na łóżku, ręce i nogi rozrzucone szeroko i spragnione, męskie dłonie eksplorujące jej ciało niczym mapę... W kolejnej wizji Rose ujrzała, jak mężczyzna maluje jej skórę, zwilżając pędzel językiem, a potem zanurzając go w farbie, którą nanosił na jej ciało, i ostrożnie tworzy wizerunek węża, wijącego się pomiędzy jej piersiami i w dół brzucha, z głową zwróconą w stronę jej łona. Rose przypomniała sobie, że mężczyzna pokazał jej swoje dzieło, podnosząc lustro do góry, tak żeby mogła się sobie lepiej przyjrzeć. Nigdy nie widziała czegoś równie pięknego, a kiedy mężczyzna powiedział, żeby pogłaskała węża, zrobiła to posłusznie, poruszona do łez swoją zmysłowością oraz pięknem tej chwili. Potem długo przemawiali do węża. Była to bardzo głęboka i szczera konwersacja, po której Rose miała wrażenie, że zostały przed nią odkryte prawdziwe sekrety wszechświata. Obrazy, które szturmowały jej głowę, przelatywały jej przed oczami w zwolnionym tempie.
Czy w rozmowie nie padła przypadkiem propozycja, żeby nakarmić węża? Rose zadrżała, ale było już za późno, żeby powstrzymać kolejne obrazy Pete z twarzą wzniesioną do rozgwieżdżonego nieba. Pete leżący na trawniku z szyją wygiętą w łuk, jakby w ofierze, gdy Rose kucała nad nim, a jego wilgotny język błądził w rozwartej paszczy węża. Doszli do wniosku, że znaleźli klucz do bram raju. Upajali się czystością i jasnością swoich spotęgowanych zmysłów, tak że nawet delikatne muśnięcie palcem wprawiało ich w stan emocjonalnej ekstazy, podczas gdy ich ciała przekraczały granice ludzkiej rozkoszy. Stali się nadludźmi -bogiem i boginią - obdarzonymi wielką mocą, by przekazać miłość i piękno reszcie ludzkości, zatopionymi w cudzie wspólnej wizji świata oraz klarowności wyostrzonych zmysłów. To było okropne, straszne, pomyślała Rose. Jak w ogóle mogła wziąć w czymś takim udział? Cała się trzęsła z przerażenia. Jakoś udało jej się wyjść z łóżka, a potem pozbierać rozrzucone ubrania i torebkę, nie budząc przy tym Pete a. W łazience nałożyła trochę pasty do zębów z wyciśniętej do połowy tubki prosto na zęby i zmyła w zimnej wodzie rozmazany wizerunek węża, po czym ubrała się błyskawicznie w pogniecioną jedwabną sukienkę oraz majtki, które miała na sobie poprzedniego dnia. Włosy cuchnęły jej aromatem świeczek o zapachu paczuli. Pragnęła jedynie wrócić do domu i zapomnieć o wszystkim, co się wydarzyło. Było już prawie południe. Pusty dom pachniał kurzem i zepsuciem, kiedy Rose zbiegała po schodach, na zewnątrz, kierując się prosto do czekającego na nią morrisa. Janey uśmiechnęła się z radością pod nosem, obserwując ładne dziewczyny buszujące wśród wieszaków z nową kolekcją ubrań. Ostatnia dostawa przyjechała w poniedziałek, ale Janey przetrzymała je na zapleczu aż do dzisiaj, wiedząc, że najwięcej potencjalnych klientek zjawi się w sobotę. Wiedziała też, że dziewczyny robiące zakupy przy King s Road zawsze chcą być pierwsze, jeśli chodzi o nowinki ze świata mody Ekspedientki, które niczym nie wyróżniały się wśród klientek, biegały tam i z powrotem między przymierzalniami a salonem, służąc klientkom
radą i pomocą. Wnętrze sklepu było nieco mroczne, dzięki ścianom w ko lorze śliwki damascenki, na których namalowano wielkie żółte jaskry. To właśnie jaskier był znakiem rozpoznawczym Janey - wszystkie jej stroje miały gdzieś naszyty ten kwiat. W sklepie grały głośno najnowsze płyty, a muzyka mieszała się z rozentuzjazmowanymi głosami klientek oraz promieniami słońca z zewnątrz, które wpadały przez otwarte drzwi i okna, rozpraszając panujący w środku półmrok i barwiąc go na złoto. Zapach kadzidła, dolatujący ze zwisającej z sufitu kadzielnicy - Janey odkupiła ją od przyjaciela, który z kolei przywiózł ją sobie z Marrakeszu mieszał się z ostrym zapachem młodzieżowych perfum, świeżych materiałów i dziewczęcej ekscytacji. W pewnym momencie do sklepu wpadła urzekająco piękna dziewczyna szczupła i wysoka, o wielkich, ęiemnych oczach, podkreślonych dodatkowo proszkiem antymonowym i sztucznymi rzęsami. Miała na sobie suknię z kremowego szyfonu projektu Ossiego Clarka, ozdobioną purpurowym wzorem kwiatowym. Podeszła prosto do wieszaków z najnowszą kolekcją Janey i wybrała sukienkę w kolorze ciepłej bieli, ozdobioną rozsypanymi tu i ówdzie polnymi kwiatami. Była to znana modelka i Janey na moment wstrzymała oddech, aż w końcu odetchnęła z ulgą, kiedy klientka zabrała sukienkę do kasy. Od razu pomyślała, że zamówi kolejną, tym razem większą partię tego modelu. Teraz to będzie prawdziwy hit. Janey kochała swoje ubrania z pełną namiętności pasją. Były jej dziełami i częścią jej samej. Spędzała z nimi tak wiele czasu, projektując je, że pod koniec ich krótkiego życia na zakończenie sezonu czuła melancholię, którą uleczyć mogła tylko jedna rzecz - praca nad nowymi projektami. Janey spojrzała na zegarek i ku swojemu przerażeniu zobaczyła, że jest już pierwsza po południu. Ogarnęły ją wyrzuty sumienia. O wpół do pierwszej umówiła się z Charliem na lunch. Miała właśnie powiedzieć jednej z dziewczyn, że zamierza się wymknąć, kiedy drzwi do sklepu otworzyły się na oścież z takim impetem, że uderzyły w staromodny wieszak na kapelusze, który Janey i jej pracownice przebrały za stracha na wróble i na którym wisiały przecenione towary oraz kilka nowości. Janey nie posunęła się aż tak daleko jak sklepy w rodzaju Hung on You czy Granny Takes a Trip, w których wizyta nie ograniczała się wyłącznie
do kupowania ciuchów, ale była dumna z Dylana - stracha na wróble. Dlatego odwróciła się natychmiast, żeby udzielić reprymendy temu, kto potraktował go z takim brakiem szacunku. Mężczyzna, który wparował do sklepu, nie wyglądał na jej typowego klienta. Był po czterdziestce, korpulentny i spocony, w garniturze tak lśniącym jak jego łysa głowa. Zanim zdążyła otworzyć usta, mężczyzna odezwał się szorstkim tonem: - Chcę się widzieć z szefową. Gdzie ona jest? Jego głos miał wyraźną naleciałość z East Endu, a mężczyzna pocił się tak obficie, że musiał wyjąć chusteczkę z kieszeni i wytrzeć nią twarz. - Ja jestem szefową - odpowiedziała Janey, wyprostowując się jak struna, a potem dodała z najbardziej wytwornym akcentem: - My się chyba nie znamy Mężczyzna parsknął drwiąco, a potem podszedł bliżej i wymierzył w nią palcem tak, że prawie dotykał jej obojczyka. - A powinna pani, skoro jest pani szefową. Chociaż ostatnim razem widziałem się tu z kimś innym. To była jakaś Amerykanka. - Ma pan zapewne na myśli moją wspólniczkę Cindy - zgadła Janey - Wspólniczkę, piczkę - rzucił mężczy zna. W innych okolicznościach rozbawiłby takim komentarzem Janey, ale tym razem jej uśmiech zgasł momentalnie, kiedy gość kontynuował rozzłoszczonym tonem: - Te rzeczy na wieszakach są ode mnie. A ja nie dostałem za nie ani grosza. - Jest pan jednym z naszych dostawców? - domyśliła się Janey. To by wyjaśniało, dlaczego go nie rozpoznała. Cindy upierała się, że sama zajmie się wszystkimi zamówieniami, zarówno od producentów, jak i dostawców, twierdząc, że dzięki temu Janey będzie mogła skoncentrować się wyłącznie na projektach. Janey była jej z tego powodu bardzo wdzięczna. - Jednym z tych głupców, którym nie płacicie - zgodził się ponuro mężczyzna. - Musiało dojść do jakiegoś nieporozumienia - zapewniła go śmiało Janey Czuła się spokojniejsza, kiedy już wiedziała, po co przyszedł. Najwidoczniej płatność dla tego dostawcy w taki czy inny sposób została jakoś przeoczona. Mogło z łatwością do tego dojść. Janey obawiała się, że sama może kiedyś popełnić taki błąd, zanim przekazała księgowość Cindy.
- Nie ma mowy o żadnym nieporozumieniu - odparł mężczyzna. -Przynajmniej tak twierdzi mój bank. Proszę spojrzeć. - To mówiąc, dostawca wyjął z kieszeni list i podsunął Janey pod nos. Zgodnie z tym, co potwierdził bank, czek „został zwrócony do wystawcy weksla", choć Janey nie miała pojęcia dlaczego. Prowadziła niewielki biznes i zawsze pilnowała, żeby nie przeliczyć się z pieniędzmi. A biorąc pod uwagę, że jej stroje cieszyły się coraz większą popularnością i sprzedawały się bardzo dobrze, na koncie powinna znajdować się raczej spora nadwyżka finansowa. - Dzwoniłem tutaj czterokrotnie i za każdym razem zbywano mnie jakimiś marnymi wymówkami. W końcu miarka się przebrała. Mężczyzna otworzył drzwi i zawołał do kogoś na ulicy: - Dobra, chłopaki, chodźcie i zapakujcie to wszystko do samochodu. Ku przerażeniu Janey do sklepu weszło dwóch krzepkich młodych mężczyzn. - To te kiecki na wieszaku, o tam. - Dostawca wskazał im wieszak z nową dostawą. - Och, nie, proszę... Nie może pan ich zabrać - zaprotestowała Janey. Była przerażona i świadoma sensacji, jaką to zajście wzbudziło wśród jej klientek. - Ależ oczywiście, że mogę. Zrozpaczona Janey powtórzyła: - Proszę posłuchać, musiało zajść jakieś nieporozumienie. Musiał przyjść akurat dzisiaj, kiedy Cindy wzięła sobie wolną sobotę i nie mogła jakoś wyjaśnić tej sytuacji. Powiedziała, że musi wyjechać i spędzić weekend z kuzynką swojej matki, która mieszkała gdzieś w Home Counties1. - Może i tak, ale jeśli myśli pani, że ja odpuszczę i dam się oszukiwać, to jest pani w błędzie. - Wypiszę panu jeszcze jeden czek - obiecała mu Janey, dodając z rozpaczą w głosie, kiedy zobaczyła wyraz jego twarzy: - Tym razem osobisty
1Hrabstwa otaczające Londyn (współcześnie tzw. Wielki Londyn), z wyłączeniem samego miasta.
Nie miała pojęcia, dlaczego tamten czek nie został zrealizowany i żałowała, ze nie ma tu teraz Cindy, która na pewno pomogłaby jej wyjaśnić tę sytuację. - A jaką mam pewność, że tym razem czek będzie miał pokrycie? Nie, dziękuję. Jed, tamte rzeczy w kącie też są nasze. Janey otworzyła usta w niemym krzyku protestu, kiedy jeden z młodych mężczyzn minął ją. Nie może im pozwolić zabrać wszystkich ubrań. Nie miała już nic w magazynie. - Niech pan posłucha, zwrócę panu pieniądze w gotówce, zgoda? Zaraz pójdę do banku i podejmę pieniądze z konta. Proszę tylko zostawić te sukienki. - Janey była bliska łez, walczyła z paniką i szokiem. Przez kilka sekund dostawca sprawiał wrażenie, jakby miał odmówić. Ale w końcu zgodził się niechętnie. - Dobrze, ale idę z panią. A ci dwaj tu zostają razem z kieckami. Słysząc doskonale szepty klientek, Janey zdołała jakoś wyjść ze sklepu, chociaż nogi miała jak z waty. Bank znajdował się nieopodal, chociaż było w nim pełno młodych bywalców King s Road, którzy podejmowali pieniądze na weekend, rozprawiając radośnie o zabawie, jaka ich czeka. Zanim Janey podeszła do okienka, miała już lepkie od potu dłonie. - Zwrócę panu kwotę, jaka widniała na niezrealizowanym czeku - powiedziała, starając się, żeby zabrzmiało to możliwie jak najbardziej profesjonalnie - ale gdyby kwota ta powiększyła się jeszcze, będę zmuszona prosić pana o okazanie faktury Gdzieś po drodze musiało nastąpić jakieś niedopatrzenie. Poprosiła kasjera o wyciąg z obydwu kont - firmowego i prywatnego. Wiedziała, że na rachunku osobistym ma odłożoną sporą sumę, którą otrzymała niedawno z funduszu powierniczego. Ale kiedy zobaczyła stan konta firmowego, wytrzeszczyła oczy ze zdumienia. Limit został przekroczony o ponad pięćset funtów! Jakim cudem mogło do tego dojść? Janey poczuła, jak trzęsą jej się kolana, ale nie zdobyła się na zadawanie jakichkolwiek pytań ani na prośby o wyjaśnienia. Wyciągnęła z rachunku osobistego odpowiednią sumę, żeby zapłacić dostawcy Dzwonienie do Cindy nie miało żadnego sensu - musi zaczekać do poniedziałku, żeby dowiedzieć się, co się stało. To niemożliwe, żeby na
koncie firmowym był tak wielki debet. Ale Cindy na pewno będzie znała odpowiedź - pocieszyła się Janey, wychodząc na spotkanie z Char-liem. Dłonie Rose były mokre od potu, kiedy ściskała kierownicę samocho du, pędząc na złamanie karku, jakby ścigały ją wszystkie sfory piekielne. Brała zakręty z prędkością, na jaką nigdy by się nie odważyła, żeby tylko znaleźć się jak najdalej - nie tyle od Pete a, ile od myśli o tym, co zrobiła. Serce miała w gardle - pod wpływem paniki i wyrzutów sumienia. A może to wina tego narkotyku, który nieświadomie wzięła? Rose nie wiedziała, ale nie miało to dla niej żadnego znaczenia. Efekt był taki sam, bez względu na przyczynę: niepohamowane, strasznie szybkie bicie serca, połączone z duszną słabością i pulsującym bólem głowy. Jak mogła się tak zachować? Działanie narkotyku mogło nieco osłabić jej opór, usunąć zahamowania, ale na pewno nie mogło jej popchnąć do tego, co zrobiła. Chyba żc sama chciała się tak zachować? A może było w niej coś takiego, głęboko ukrytego, co znaczyło, że jest... Kim właściwie? Dziwką - tak jak jej matka? Rose stłumiła okrzyk, biorąc zbyt ostro zakręt, i nacisnęła gwałtownie hamulec. Mini wpadł w poślizg na - na szczęście pustej - drodze, zatrzymując się kilkanaście centymetrów od głębokiego rowu. Silnik morrisa zgasł, ale Rose była tak roztrzęsiona, że nie mogła go uruchomić przez kilka dobrych minut. A kiedy już się to udało, zrobiło się jej tak niedobrze ze zdenerwowania i rozpaczy, że dotoczyła się do najbliższej zatoczki i zjechała na pobocze, żeby się uspokoić. Nie była swoją matką, była sobą. Ale co to właściwie znaczyło? Czyżby narkotyk wyzwolił jej prawdziwe oblicze, nad którym dotąd panowała? Co się stanie, jeśli nie zdoła zmusić tego wypuszczonego dżina do powrotu do butelki? Rose brakowało uspokajającej obecności Josha. On by zrozumiał. Pewnie roześmiałby się i zażartował z niej, dając jej poczucie, że nic aż tak tragicznego się nie zdarzyło. Ale Josha tu nie było. Gdyby był, do niczego takiego by nie doszło, boby ją przed tym uchronił.
Rose trzęsła się ze strachu i paniki. Otarła dłonią łzy spływające jej po policzkach. Nie może tu tak zostać. Musi zapomnieć o tym, co się wydarzyło. Zapomnieć i przekonać samą siebie, że nie jest swoją matką. Przekręciła klucz w stacyjce. Musiała powtórzyć to trzykrotnie, zanim silnik mini odpalił. Ostrożnie i powoli wyjechała z powrotem na drogę Musi patrzeć do przodu, a nie oglądać się wstecz. Ale za każdym razem, gdy zerkała we wsteczne lusterko, przypominała sobie, co się stało, i bala się, że ujrzy tam swoje dziedzictwo, naśmiewające się i drwiące z niej. laney spojrzała na zegarek, po raz kolejny. Siedziała w pubie od ponad pół godziny, czekając na Charliego. Jeszcze raz omiotła wzrokiem tłum, ale nie było go tu. Janey uświadomiła sobie, że to głupie - czuć się zawiedziona i rozczarowana, bo nie miała przy sobie Charliego, któremu mogłaby się wypłakać w rękaw. To ona zawsze dawała jemu wsparcie, a nie na odwrót. Teraz jednak wolałaby, żeby to nią ktoś się zajął. Brakowało jej Denham - uspokajającego spokoju ojca i dobroci macochy Sięgnęła po paczkę papierosów i zapaliła jednego. Nikotyna działała na nią kojąco. Niepotrzebnie doprowadzała się do takiego stanu z powodu jakiegoś nieporozumienia. Cindy na pewno wyjaśni tę sprawę. Myślenie o swojej przyjaciółce i wspólniczce też ją uspokajało. Janey przypomniała sobie, że przecież to Cindy zaproponowała jej, żeby powierzyła jej firmowe finanse. I teraz Cindy na pewno wszystkim się zajmie. Niepotrzebnie spanikowała. Cindy będzie się śmiała i powie jak zawsze, że Janey nie ma głowy do finansów. Była w domu. Bezpieczna. Siedząc w kuchni, Rose nalała sobie lekko drżącą ręką filiżankę herbaty i ujęła ją w obydwie dłonie. W domu czekała na nią niespodzianka - miała go tylko dla siebie. Pierwszą rzeczą, jaką zrobiła, była gorąca kąpiel. Wyszorowała się do czysta, upewniając się, czy gdzieś nie zostały resztki farby. Nasłuchała się już wystarczająco historii o tym, co ludzie robili, będąc pod wpływem narkotyków, ale wcale jej to nie uspokoiło. Rozpaczliwie pragnęła zapomnieć o całym tym epizodzie.
Usłyszała, jak otwierają się drzwi wejściowe, a potem głos Janey, woła jącej jej imię. - Jestem tutaj! - odkrzyknęła. Musi zachowywać się tak, jak gdyby nic się nie stało. Musi sobie wmówić, że to się nie zdarzyło.
Rozdział 41 Do poniedziałku rano Rose zdołała przekonać samą siebie, że chociaż miała ochotę zwinąć się w kłębek za każdym razem, gdy przypomniała sobie o sobotniej nocy, nie było sensu się z tego powodu biczować. Dopóki sama komuś o tym nie powie - co nie wchodziło w rachubę - nikt nie ma prawa się o tym dowiedzieć. Rose wątpiła, by dla Pete a taki epizod był czymś wyjątkowym, o czym warto w ogóle wspominać - nawet gdyby Pete był w stanie cokolwiek pamiętać. Bez wątpienia przez jego łóżko przewinęła się cała procesja chętnych kobiet, wśród których Rose nie była nawet wartym zapamiętania wspomnieniem. W sprawie klienta w Sussex Rose stanowczo i z determinacją odpowiedziała Davidowi Mlinaricowi, że chociaż jest mu bardzo wdzięczna, ten projekt wymaga ręki architekta, nie jej. Uczyniwszy to, zabrała się do pracy nad rozrysowywaniem poszczególnych szkiców, które tworzyła na potrzeby salonu świeżo poślubionej pary, która wprowadziła się trochę dalej przy Cheyne Walk. Poświęciła temu projektowi niecałe pół godziny, kiedy otrzymała kwiaty - ogromny i pięknie ułożony bukiet białych płatków i zielonych liści od Pulbrooka i Goulda. Pachniał i wyglądał bosko - i Rose wiedziała, że musiał kosztować małą fortunę. Na załączonym bileciku widniał podpis: „Cześć, morowa laluniu - byłaś najlepsza. Do zobaczenia po powrocie z trasy - Pete". Rose wciąż wpatrywała się w kartkę, przerażona, kiedy do jej biura wszedł Josh. - Nie przegapiłem chyba twoich urodzin, co? - spytał kpiarskim tonem, gdy zobaczył bukiet. Rose odpowiedziała coś nieswoim głosem. Miała ochotę schować kartkę, ale nie uszłoby to jego uwagi, dlatego spróbowała zmienić temat: - Rozmawiałeś z prawnikiem o zakończeniu naszej współpracy?
- Tak, po to właśnie przyszedłem. Od kogo te kwiaty? - Och, to nic takiego. Przysłał mi je klient. Josh podszedł bliżej i zanim Rose zdążyła go zatrzymać, zabrał jej kartkę. - „Cześć, morowa laluniu - byłaś najlepsza". Klient, powiadasz? Kompletnie wytrącona z równowagi, Rose odburknęła: - Nie czyta się korespondencji obcych ludzi. - Nie jesteś obcym człowiekiem, tylko moją najlepszą kumpelą - odparł Josh. - No powiedz, kim on jest. Rose musiała przyznać, że zachowała się dziecinnie. Nie powinna się wręcz chwalić, że poszła z kimś do łóżka tylko dlatego, że Josh ją zranił, nazywając ją „kumpelą". - To klient - powtórzyła - w każdym razje tak się poznaliśmy. Nazywa się Pete Sargent i... Nie dane jej było dokończyć. - Peter Sargent. Ten Peter Sargent - wokalista zespołu Feelgood? - Tak, właśnie ten. Nie powinna mu była nic mówić i nie wiedziała, dlaczego to zrobiła. Ależ tak, dobrze wiesz - poprawiła się. Była zazdrosna, że Josh zakochał się w innej dziewczynie, dlatego mu powiedziała, że poszła do łóżka z Pe-teem. To tylko świadczyło, jaka jest głupia, bo niby dlaczego Josha miałoby to w ogóle obchodzić? Kiedy Josh usłyszał te rewelacje, zaczął krążyć po biurze ze zmarszczonym czołem. - Posłuchaj, Rose, nie chcę się wtrącać... - To dobrze. - Ale jesteś dla mnie prawie jak młodsza siostra. A żaden facet nie chciałby, żeby jego siostra zadawała się z kimś takim jak Pete Sargent. - Dlaczego nie? - Co ona wygadywała? Przecież wiedziała doskonale, dlaczego nie. Pete był niebezpieczny i wydobył z niej na światło dzienne coś, co ją przeraziło i zszokowało. Z trudem udało jej się przekonać samą siebie, że był to tylko jednorazowy wyskok, który nie powinien się już nigdy zdarzyć.
- Bo nie chcę, by stała ci się krzywda. Ten facet to gwiazda rocka, dziewczyny pewnie wiją mu się u stóp. On jest taki... Czy w głosie Josha zabrzmiała nutka zazdrości? - Seksowny? - spytała z werwą Rose. Josh popatrzył na nią tak, jakby nie wierzył własnym uszom. - Tak, i, no wiesz... - Co wiem? Ze nie mogę mieć seksownego chłopaka? O to ci chodzi? - Rose, co w ciebie wstąpiło? Nie bądź niemądra. Wiesz dobrze, że nie o to mi chodzi. Martwię się o ciebie, to wszystko. Rose prawie ustąpiła i chciała mu powiedzieć, że nie ma się o co martwić. Ale wtedy przypomniała sobie, że Josh jakoś nie martwił się, gdy jego dziewczyna rozbijała ich partnerstwo. - A czy Patsy nie będzie mieć nic przeciwko temu? Czy zaakceptuje to, że martwisz się o mnie? Naszych wspólnych interesów nie zaakceptowała, nieprawdaż? - Rose usłyszała w swoim głosie nieoczekiwaną radość. Co w nią, do cholery, wstąpiło? Nigdy nie podejrzewała siebie o takie zachowanie, a co dopiero o to, że będzie ją to cieszyło. Josh sprawiał wrażenie oszołomionego. Radość Rose ustąpiła miejsca poczuciu winy. - Posłuchaj, zapewniam cię, że nie masz się o co martwić. - Rose spróbowała go jakoś uspokoić. Ale Josh zrozumiał ją opacznie i wypalił: -- Chcesz powiedzieć, że to już nie moja sprawa, tak? Rose tak bardzo chciała mu wszystko wytłumaczyć, objąć go i przytulić z całych sił. Ale oczywiście nie mogła tego zrobić. - Muszę nauczyć się stać pewnie na swoich dwóch nogach. Sam mi to powtarzałeś - odparła, próbując zapanować nad emocjami w głosie. -Przecież ty i tak jedziesz do Ameryki. - Tak. Masz rację. Chodzi o to, że. . Tak długo starałem się tobą opiekować i mieć na ciebie oko, że weszło mi to w nawyk. Nawyk, z którym muszę chyba jak najszybciej zerwać. - To mówiąc, Josh wyszedł z biura, zamykając za sobą drzwi. *
Kiedy Janey przyjechała do sklepu w poniedziałek rano, zastała Cindy rozmawiającą przez telefon. Po drodze do pracy Janey wpadła jeszcze do mieszkania Charliego, żeby życzyć mu powodzenia przed popołudniowym castingiem, i przez to trochę się spóźniła. W mieszkaniu było także paru innych młodych aktorów i modeli, których znał Charlie, i Janey zgodziła się w końcu dołączyć do nich w sobotnie popołudnie przed ambasadą amerykańską w czasie marszu protestu przeciwko wojnie w Wietnamie. - Tak się cieszę, że wróciłaś. W sobotę stało się coś okropnego - powiedziała Janey, kiedy Cindy skończyła rozmawiać przez telefon. W poniedziałki i wtorki niewiele się działo, więc w sklepie nie były potrzebne sprzedawczynie. Janey i Cindy były same. - Co się stało? Znowu zgubiłaś kasę podręczną? - zaśmiała się Cindy. Janey zawsze uważała swoją wspólniczjcę za osobę niesłychanie skuteczną i ceniła jej zdolności biznesowe. Ale czasem, pomimo faktu, że były dobrymi przyjaciółkami, gdy Janey była w gorszym nastroju, miała wrażenie, że Cindy zachowuje się w stosunku do niej lekceważąco, jakby Janey była dzieckiem, które Cindy tolerowała z rozbawieniem i lekką pogardą, ale którego nie darzyła szacunkiem. Janey może nie miała głowy do interesów, lecz była dobrą projektantką. Ich umiejętności były różne, ale z całą pewnością na tym samym poziomie. - Nie, kasa podręczna ma się dobrze, za to w kasie w banku brakuje trochę pieniędzy - odparła Janey, po czym opowiedziała Cindy o przeprawie z dostawcą, kończąc zatroskanym głosem: - Spodziewałam się, że na koncie jest mnóstwo pieniędzy. Wiem, że sprzedaż idzie doskonale. Krótkie milczenie, jak również lekko rozdrażnione spojrzenie wspólniczki wzmogły tylko niepokój Janey, lecz po chwili Cindy odpowiedziała: - Tak... cóż... to prawda. Ale wiesz, ostatnio sporo się działo. Musiałyśmy wypłacić ludziom pensje i sfinansować nową kolekcję na przyszły sezon. Remont też kosztował więcej, niż się spodziewałam. Mówiłam ci o tym, ale ty miałaś wtedy kryzys weny twórczej i w ogóle mnie nie słuchałaś. Wszystkie te rzeczy nagromadziły się i spiętrzyły Mogę ci pokazać rachunki i jeszcze raz sprawdzić wszystko z tobą. - Cindy uśmiechnęła się dobrotliwie i Janey zgasła.
- Nie, nie ma takiej potrzeby - Widziała, że Cindy oczekiwała takiej odpowiedzi. - Chodziło mi tylko o to, że nie znoszę sytuacji, w której nie płacimy na czas dostawcom, a nasze czeki wracają do nadawcy Cindy wybuchnęła śmiechem. - Jesteś głuptasem. W dzisiejszych czasach tak się prowadzi interesy - Ale jeżeli będziemy zalegać z płatnościami, staniemy się niewiarygodne dla banku i dostawców. Nikt nie da nam materiału na kredyt. - Jeszcze większe głupstwo. Zawsze możesz wziąć materiał od twojej matki. Z jakiegoś powodu komentarz Cindy zabolał ją. To prawda, Janey kupowała jedwab w Denby Mili, ale za cenę rynkową i nigdy nie przyjmowała żadnych rabatów od swojej macochy - Nie miałam okazji powiedzieć ci w piątek - Cindy zmieniła temat -ale wydaje mi się, że udało mi się nagrać spotkanie z kupcem z Saksa. Ta kobieta przyjeżdża we wrześniu i chce rzucić okiem na nową linię odzieżową. - Przecież to jeszcze przed pokazem kolekcji na nowy sezon - zaprotestowała Janey. - To chyba nic nie szkodzi, nie? Słuchaj, wydawało mi się, że ustaliłyśmy wspólnie, że zależy nam na osiągnięciu sukcesu. - Janey widziała, że Cindy z trudem zachowuje spokój. - Tak, oczywiście - zgodziła się potulnie. - Chcę powiedzieć, że włożyłam w to wszystko mnóstwo serca. Ciężko pracuję, od kiedy zostałyśmy wspólniczkami, i nie mogłabym sobie wybaczyć, gdybym pozwoliła wymknąć się naszej wielkiej szansie wyłącznie z powodu jakichś przesądów, że nie chcesz, by ktoś widział twoje nowe projekty przed ich oficjalną premierą. Janey poczuła skrępowanie i wyrzuty sumienia. Rzeczywiście, była przesądna i nie chciała, żeby ktokolwiek oglądał jej projekty, póki sama nie była gotowa, żeby pokazać je światu. Wiedziała też, że denerwuje to Cindy, która czasem miała trudność ze zrozumieniem jej. Janey westchnęła. Widocznie musi się jeszcze bardzo wiele nauczyć o biznesie. Dzięki Bogu, że ma Cindy.
Rozdział 42 Emerald z furią stukała obcasami o chodnik. Minął już tydzień od incydentu w restauracji i Max nie odezwał się do niej przez ten czas ani razu. Nie zadzwonił nawet z przeprosinami. Emerald łudziła się, że Max dzwonił, kiedy nie było jej w domu. Na pewno już mu przeszło i oczywiście chciał się z nią pogodzić. Na sa mą myśl o tym, w jaki sposób to zrobi. Emerald zadrżała z podniecenia i przyspieszyła kroku. Pomoc domowa, którą Emerald poprosiła o pozostanie na czas swojej nieobecności, stała z płaszczem w ręku i z marsową miną. Zaczęła narzekać, że jej mąż będzie czekać na swoją herbatę i że Emerald obiecała wrócić o trzeciej, a jest już wpół do piątej. - Czy były do mnie jakieś telefony? - spytała Emerald, ignorując jej utyskiwania. - O, tak, był jeden telefon. Emerald odetchnęła z ulgą i triumfem. Wiedziała, że Max w końcu zadzwoni. Jak mógłby się jej oprzeć? - Dzwoniła pani mama. jaśnie pani chciała się dowiedzieć, czy młody Robbie otrzymał wszystkie szczepienia. - Na pewny był tylko jeden telefon? - spytała Emerald. - Nie wychodziłaś chyba, co? Pamiętasz, że kazałam ci tu cały czas siedzieć. Pani Wright wyprostowała się jak struna i odparła z oburzeniem: - Nie, nigdzie nie wychodziłam i to był jedyny telefon, jaki odebrałam. To mówiąc, minęła Emerald z dumnie podniesioną głową i wyszła. Emerald pomyślała z rozdrażnieniem, że jej matka nie zdaje sobie sprawy, jakie ma szczęście, zatrudniając lojalną i ciężko pracującą służbę. Pani Wright była trzecią pomocą domową Emerald w ciągu ostatnich lat, podczas gdy jej matka wciąż miała tę samą sprzątaczkę, która odkąd Emerald sięgała pamięcią, przychodziła sprzątać sklep przy Walton Street i dom przy Cheyne Walk.
A więc Max nie zadzwonił. Cóż, to znaczyło, że wciąż ma jeden z tych swoich humorów. Wieczorem na pewno będzie w Annabel's. W końcu są dzisiaj urodziny jeannie de la Salles i oboje przyjęli zaproszenie na kameralną kolację w gronie najbliższych przyjaciół jeannie i jej męża. Emerald chciała zrobić na Maksie takie wrażenie, że gdy ją ujrzy, pożałuje, że tak się wobec niej zachował, i przybiegnie na jej pierwsze skinienie. Co powinna dzisiaj włożyć? To musi być coś naprawdę wyjątkowego. Janey próbowała się skupić na wycinanym wzorze jednego z nowych projektów. Od kilku dni nie miała kontaktu z Charliem i bardzo za nim tęskniła. Próbowała się do niego dodzwonić i zostawić mu wiadomość w kabinie telefonicznej, z której korzystali wszyscy mieszkańcy domu, gdzie Charlie wynajmował kawalerkę, ale nikt nie podnosił słuchawki. Wspomniała o swojej tęsknocie Cindy, ale ona nie wykazała się takim współczuciem, jakiego janey oczekiwała. Odparła wręcz dosyć obcesowo, że Charlie nie siedzi przecież cały czas w kawalerce, czekając na telefon od niej, skoro ma na głowie swoją karierę. Janey przypomniała sobie teraz tę rozmowę i odłożyła kredę, którą kreśliła wzór na materiale rozłożonym na podłodze swojej sypialni. Lubiła pracować właśnie w ten sposób nad pierwszymi surowymi przymiarkami, wycinając wykroje dokładnie tak sarno, jak kiedyś ubranka dla lalek, a potem zszywała je na małej ręcznej maszynie marki Singer, którą dostała na trzynaste urodziny. Zazwyczaj to właśnie ta pierwsza, najbardziej intymna część nowego projektu sprawiała jej największą przyjemność -obserwowała, jak materiał nabiera kształtów w miarę postępów prac, aż w końcu przybiera ostateczną formę, czarując ją i podniecając swoimi możliwościami. Ale dzisiaj nie wkładała w to w ogóle serca, bo tęskniła za Charliem. Emerald celowo opóźniła swój przyjazd do Annabel's, żeby dać Maxowi wystarczająco dużo czasu, by zaczął się martwić, że w ogóle nie przyjdzie. Włożyła nową sukienkę, którą kupiła w tym roku w Nowym Jorku. Była to pikowana wieczorowa suknia od Cellophane, w kolorze złotym i bez rękawów, ze zdobionym złoceniami kołnierzem. Suknia była bardzo krótka
i inspirowana filmami science fiction. Lee Radziwiłł, siostra Jackie Kennedy kupiła sobie taką samą. Emerald zapakowała prezent dla Jeannie - jej ulubione perfumy Shalimar od Guerlaina - w niemal identyczną złotą folię, pasującą do jej sukienki. Pojawienie się Emerald w Annabel's wywołało dokładnie taką reakcję, jakiej się spodziewała. Gdy kelner prowadził Emerald do stolika, kobiety obserwowały ją z niemą zazdrością, a towarzyszący im mężczyźni gapili się po prostu jak młodzi chłopcy w szkole na zakazany owoc. Wystarczyło jedno szybkie spojrzenie, by Emerald wiedziała, że Max jest już na miejscu - niebywale przystojny i niebezpieczny w tym swoim smokingu. Emerald zignorowała go jednak, podeszła do Jeannie, ucałowała ją w policzek i wręczyła prezent. - Och, jak cudownie! - podziękowała jej Jeannie, dodając przy tym złośliwie: - Sama chyba też zapakowałaś się dla kogoś na pyszny prezent. Zastanawiam się tylko dla kogo. Wszyscy wybuchnęli śmiechem, nie wyłączając Emerald, która uśmiechnęła się do męża Jeannie w prowokacyjny sposób i powiedziała: - Niebawem są chyba urodziny Petera, prawda? Jeannie roześmiała się i klepnęła ją w nadgarstek. - Świntucha. Nie sądzisz chyba, że pozwolę ci się zbliżyć do mojego męża, zwłaszcza w takim stroju. Ta sukienka jest wprost cudowna - dodała, kiedy Emerald usiadła obok Maxa, wciąż nie zwracając na niego uwagi. - A tobie podoba się moja sukienka, Max? - spytała, kiedy rozmowa zeszła na inny temat i mogła porozmawiać z nim w cztery oczy - Myślałam, że za tę cenę dorzucą jeszcze pasujące majtki. Ale niestety, nie zrobili tego, więc musiałam się dzisiaj obejść bez bielizny - To przecież cała ty, Emerald, nieprawdaż? Tani produkt w drogim opakowaniu. Tam, skąd pochodzę, jedynymi dziewczynami, które chodzą bez majtek, są prostytutki. Mogą w ten sposób zarobić więcej, bo nie muszą tracić czasu na zdejmowanie bielizny. Emerald wbiła w niego spojrzenie. Zupełnie nie takiej odpowiedzi się spodziewała. Wiedziała, że wygląda oszałamiająco. Reakcja, jaką wzbudziła przy stole, była tego dowodem. Max powinien pełzać u jej stóp, kajając się i opowiadając, jak pusty i długi był ten tydzień bez niej.
Emerald zaczekała, aż kelnerzy wniosą pierwsze danie - szparagi w sosie hollandaise - dopiero wtedy nachyliła się do Maxa i powiedziała: - Nie podoba mi się to, co sugerujesz. Max spojrzał na nią lodowatym wzrokiem, w którym nie było cienia skruchy - Doprawdy? Mam to gdzieś - powiedział, wzruszając ramionami. Kolacja dobiegła końca. Podano kawę i brandy, a panowie zapalili cygara. Max, który potem nie odezwał się już ani słowem, rozparł się na krześle, w ostentacyjny sposób przyglądając się ładnej brunetce siedzącej przy innym stoliku. Emerald dostrzegała ciekawość i rozbawienie w oczach niektórych gości przy stole, szczególnie kobiet, które również zauważyły zainteresowanie Maxa brunetką. Miała świadomość, że nie jest szczególnie popularna wśród swojej płci, i wiedziała, że nie brakuje kobiet, które - widząc, co się dzieje - cieszyły się z jej upokorzenia. Ogarnął ją słuszny gniew, pomieszany z poczuciem niesprawiedliwości. Przyszła tutaj tylko w jednym celu - żeby pogodzić się z Maxem. Zapomniała już, że wcześniej obiecała sobie, iż to ona zaczeka, aż Max będzie ją błagać o przebaczenie. Ubrała się specjalnie dla niego, skupiła na nim swój czas i uwagę, dała znać całemu światu i tym, którzy byli tu obecni - szlachetnie urodzonym i bogatym - że traktuje Maxa w wyjątkowy sposób. A oto jak się jej za to odpłacał. Doprowadzona do furii jego zachowaniem, Emerald spytała: - To jakaś twoja znajoma? Kiedy Max odwrócił się do niej, serce Emerald uwięzło jej w gardle. W jego oczach było coś, czego nigdy wcześniej nie widziała. Lodowaty chłód, hardość i ... groźba. - Nikt nie będzie mnie przesłuchiwał - powiedział jej zjadliwie -a już na pewno nie kobieta. - Ale tak na nią patrzyłeś... - Emerald położyła mu rękę na ramieniu, lecz doznała szoku, kiedy Max brutalnie ją odtrącił. Podejrzewała, że skończy się to sińcem. Czy ktoś widział, co się stało? Emerald była zbyt dumna, żeby publicznie zrobić z siebie idiotkę.
- Max, jesteś tu ze mną - syknęła na wpół szeptem, ale on ciągle gapił się na brunetkę. - Max - zwróciła mu uwagę po raz kolejny, lecz on zignorował ją, wstał gwałtownie od stołu i znów ją zostawił. Ignorując błagalne spojrzenie Jeannie, Emerald potrząsnęła głową, wzięła torebkę i wybiegła za nim na ulicę, czując, jak wzbiera w niej wściekłość. Na zewnątrz, w porównaniu z zadymionym, pogrążonym w półmroku klubem, był wręcz oślepiająco jasny, letni wieczór. Max zmierzał w stronę swojego auta, zaparkowanego kilka metrów dalej. Emerald pobiegła za nim, złapała go za rękaw i pociągnęła z furią: - Co ty sobie wyobrażasz, wychodząc w ten sposób! Jak śmiesz się tak zachowywać w stosunku do mnie! Jak śmiesz! - Zejdź mi z drogi. - Nie, dopóki mnie nie przeprosisz. - Za co? - Max powstrzymał ją i spytał z okrucieństwem w głosie: -Za to, że dałem ci to, czego chciałaś, o co błagałaś? Wiesz dobrze, kim jesteś, prawda? - powiedział, zanim Emerald zdążyła złapać oddech. -Jesteś kurwą. Zwykłą, głupią kurwą, która rozkłada nogi przed każdym facetem, który o to poprosi. Coś - nie był to szok ani gniew, ale o wiele głębsze i bardziej bolesne uczucie -- przebiło jej pancerz pewności siebie. Otworzyło się jak sekretna zapadnia i Emerald ujrzała przed sobą upiora, ogra, strach, który skrywała głęboko w sobie. Max miał rację. Była właśnie tym, kim była, mimo iż stroiła się w kolorowe piórka. Była taka jak jej ojciec, który sypiał z kobietami za pieniądze. - To nieprawda. - W jej głosie zabrzmiała panika. Krzyk protestu w jej ustach zmienił się w mimowolny jęk bólu, kiedy Max przycisnął ją do siebie, a potem przyparł całym swoim ciężarem do samochodu. Emerald miała wrażenie, że zaraz pęknie jej kręgosłup. Po raz pierwszy myśl o jego brutalnej seksualności nie wywołała w niej podniecenia. Prawdę mówiąc, była ona odrażająca i przerażająca. Emerald zaczęła walczyć, starając się wyrwać z morderczego uścisku Maxa. Ale on uderzył ją w twarz z taką siła, że głowa Emerald odskoczyła na bok jak piłka, a łzy napłynęły jej do oczu.
Trzymając Emerald cały czas za ramię, Max chwycił ją drugą ręką za włosy i odchylił jej głowę do tyłu, zmuszając, by patrzyła cały czas na jego wykrzywioną pogardą twarz. - Wydaje ci się, że jesteś lepsza od wszystkich, ale to nieprawda. Jedyna różnica między tobą a dziwkami pracującymi na ulicy jest taka, że one są wystarczająco bystre, żeby na tym zarabiać. Możesz oszukiwać swoich wyszukanych przyjaciół, ale mnie nie oszukasz. Pozwól, że coś ci powiem o tobie. Bez tego eleganckiego akcentu i tytułu, który nosisz przed nazwiskiem, wylądowałabyś w rynsztoku, gdzie jest twoje miejsce. Bo jesteś niczym. Niczym. I oboje dobrze o tym wiemy. - To kłamstwo! - Nie, to ty znów kłamiesz i musisz ponieść za to karę. Tym razem Emerald nie zdążyła się obronić ani nawet głośno zaprotestować, kiedy na jej ciało spadł grad razów, pozbawiający ją oddechu w płucach. Rozpaczliwym głosem zaczęła go błagać: - Nie, Max, proszę, nie, przestań... W odpowiedzi usłyszała jego drwiący śmiech. - Dlaczego? Przecież to lubisz, prawda? Kobietom takim jak ty zawsze się to podoba. Zasługujesz na to. - Każdemu słowu towarzyszyło kolejne uderzenie. Emerald za żadne skarby nie chciała, by ktokolwiek był świadkiem tego zajścia, ale zaczęła zerkać z rozpaczą w stronę klubu, w nadziei że ktoś przyjdzie jej z odsieczą. Niestety, ulica była zupełnie pusta. - Nie ujdzie ci to na sucho, Max - ostrzegła go. - Doniosę na ciebie policji. Emerald zbyt późno zdała sobie sprawę ze swojego błędu. - Czyżby? Naprawdę to zrobisz? - powiedział cichym, a jednocześnie tak złowieszczym tonem, że Emerald zjeżyły się włosy na karku. - Nie... Nie pisnę nikomu ani słówka. Przysięgam, Max. Puść mnie i zapomnijmy o całej sprawie. - Puścić cię? Z przyjemnością. Emerald poczuła ogromną ulgę. Ale zamiast ją puścić, tak jak się spodziewała, Max uderzył ją po raz kolejny. Tym razem jeszcze mocniej. Siła
ciosu była tak duża, że głowa Emerald odskoczyła do tyłu. Wykorzystując ten moment, Max złapał ją za włosy i rąbnął o latarnię uliczną. W ostatniej chwili Emerald zdążyła zgiąć szyję, tak że uderzyła o latarnię tylko bokiem głowy. Przygryzła sobie przy tym język i poczuła w ustach smak krwi. Nos też jej krwawił, krew kapała na chodnik. Każda część jej ciała płonęła bólem. - Max... - poprosiła błagalnym tonem. - Zabieram cię na małą przejażdżkę - odparł Max, ignorując jej prośby, i zaciągnął ją do samochodu, gdzie kopnął ją z całych sił w pachwinę, tak że Emerald runęła przed nim na ziemię. Otworzył drzwi od strony pasażera i wepchnął ją na siedzenie. Emerald próbowała go odepchnąć, ale Max potrząsnął nią brutalnie, a potem uderzył z taką mocą, że Emerald była prawie pewna, że złamał jej żebra. Z trudem walczyła o każdy oddech, a każdy ruch sprawiał jej ból. Musiała od niego uciec, ale nie była nawet w stanie swobodnie oddychać, nie mówiąc o ruszaniu się. Cały czas jednak próbowała mu się wyrwać, ale Max nie pozwolił na to. Złapał Emerald za szyję, uciskając jej boleśnie tchawicę. Dławiąc się i łapiąc powietrze jak ryba wyjęta z wody, Emerald wbiła mu paznokcie w ramię, a wtedy Max uderzył ją na odlew otwartą dłonią w twarz, nie raz, tylko dwa, aż w końcu Emerald straciła przytomność. Kiedy odzyskała świadomość kilka chwil później, Max ruszał już samochodem spod klubu. Emerald czuła w ustach smak świeżej krwi, całą twarz miała sparaliżowaną z bólu. Teraz naprawdę się bała. Wszyscy wiedzieli, z jaką skutecznością grupy przestępcze z East Endu pozbywały się tych, którzy byli im już niepotrzebni. Max jechał w dół Sloane Street. Emerald musiała mu uciec. Gdzie jest policja, kiedy jest potrzebna? Głowa pulsowała jej oślepiającym bólem, od którego czuła mdłości. Co on ma zamiar z nią zrobić? Rose wstała od biurka. Pracowała dłużej, niż planowała, ale światło było już coraz gorsze, a ona poczuła głód. Urządziła sobie studio w prostym, nierzucającym się w oczy stylu, kupując meble w nowo otwartym sklepie Terence a Conana o nazwie Habitat, przy Fulham Road.
Zamykała właśnie okna, kiedy zobaczyła jaguara E-Type pędzącego w dół King's Road od strony Sloane Square. Rzuciła jeszcze raz okiem i zamarła, widząc Emerald na siedzeniu pasażera. Nagle, ku jej przerażeniu, ktoś wybiegł na ulicę tuż przed jaguarem, zmuszając kierowcę do zatrzymania się z piskiem opon. Upewniwszy się, że pieszy dotarł bezpiecznie na drugą stronę ulicy. Rose miała się już odwrócić, kiedy zobaczyła, że drzwi od strony pasażera otwierają się na oścież, samochód rusza, a Emerald wypada na jezdnię. Jaguar powoli zjechał do krawężnika, a potem zaczął cofać się w stronę nieruchomego ciała Emerald. Na kilka sekund Rose wstrzymała oddech, nie wierząc własnym oczom. Jeszcze moment, a Emerald zginie pod cofającym się autem. Na szczęście po chwili kierowca ruszył do przodu i zaczął nabierać prędkości, nie zamierzając się zatrzymać. Rose przetarła oczy. Czy to się działo naprawdę? Był tylko jeden sposób, żeby się przekonać. Rose złapała klucze od biura, wypadła przez drzwi, zamykając je za sobą, po czym popędziła w dół schodami ku głównemu wejściu do budynku. Już prawie zmierzchało - dziwna pora, kiedy niebo jest jeszcze jasne, choć światło kładzie się już przy samej ziemi, a powietrze staje się jakby cięższe i ciemniejsze. Ulica była opustoszała, tylko z oddali dochodził ryk odjeżdżającego jaguara. Coś poruszyło się w rynsztoku, na wietrze zamigotał skrawek złotego materiału. Rose podbiegła w kierunku pobocza i przykucnęła. Serce waliło jej jak młotem, gdy pochyliła się nad nieruchomym ciałem. Kiedy wzrok Rose przyzwyczaił się do półmroku, zobaczyła, że sukienka Emerald jest potargana na strzępy, odsłaniając jej kremową skórę. W pośpiechu zdjęła kurtkę i przykryła ją.
Rozdział 43 Ciemna głowa poruszyła się i Emerald wydała z siebie słaby jęk. A więc żyje. Rose odetchnęła z ulgą. Dopiero teraz uświadomiła sobie, jak bardzo bała się najgorszego. Emerald otworzyła oczy, zamrugała i powiedziała słabym głosem: - Och, to ty... - Nie ruszaj się - upomniała ją Rose. - Zostań tu, gdzie jesteś, a ja sprowadzę pomoc. - Nie. Rose usłyszała w jej głosie strach zmieszany z arogancją, gdy Emerald zerknęła w dół ulicy. Czyżby obawiała się, że kierowca jaguara wróci? Rose zacisnęła usta. Domyślała się, kto siedział za kierownicą. Wszyscy wiedzieli o romansie Emerald z tym rzekomo nawróconym gangsterem z East Endu. - Nic mi nie jest - powiedziała Emerald, próbując wstać, ale runęła z powrotem na kolana, zgięta wpół z bólu. - Emerald. - Rose odruchowo ją objęła. - Sprowadź mi tylko taksówkę, żebym mogła wrócić do domu, dobrze? fak już tam dotrę, wszystko będzie w porządku. - Musisz jechać do lekarza. Mogłaś coś sobie złamać... Emerald pokręciła głową. - Wszystko w porządku. To nic takiego. Tylko małe... nieporozumienie. Pomóż mi wstać - zażądała, chwytając Rose za rękę, i powoli stanęła na nogach. Rose poczuła nawet ulgę, że Emerald jak zwykle rozkazuje, jest oschła i taka... podobna do siebie. Przez moment, widząc ją leżącą w rynsztoku, naprawdę się o nią bała. Emerald stała przed nią, zasłaniając kurtką podartą sukienkę, a Rose z przerażeniem patrzyła na jej rozciętą wargę i policzek. Emerald mogła
twierdzić, że nic jej nie jest, a nawet stać o własnych siłach, ale widać było wyraźnie, że ledwo trzyma się na nogach, a jedyny kolor na jej twarzy pochodził od zakrwawionych ran i otarć. Rose podjęła błyskawiczną decyzję. - Ja cię odwiozę. Mam samochód tuż za rogiem. Wciąż podtrzymywała Emerald i czuła, jak ta odetchnęła z ulgą. Nie musiała nawet nic mówić. Kiedy były już w samochodzie, Emerald oparła się o siedzenie pasażera i zamknęła oczy. Oddychała płytko i nie było żadnych wątpliwości, że nie jest w stanie rozmawiać ani odpowiadać na pytania. Rose nie zamierzała posłuchać Emerald. Jej kuzynka wymagała natychmiastowej opieki lekarskiej. I dostanie ją. Rose ruszyła na zachód, tak szybko, jak tylko się odważyła. Dopiero kiedy Emerald usłyszała wycie syreny ambulansu, otworzyła oczy, ale było już za późno. Rose zaparkowała samochód przed izbą przyjęć nagłych wypadków. Umundurowany portier ze szpitala spojrzał na nie z ukosa. - Nie wolno tu parkować - rzekł, kiedy Rose uchyliła szybę. - Chodzi o moją kuzynkę. Ona... miała wypadek. Upadła. Bardzo się o nią boję. Portier zerknął na Emerald i mruknął: - Będzie pani potrzebny wózek inwalidzki. - Mówiłam, żebyś zawiozła mnie do domu - warknęła z furią Emerald, kiedy portier zniknął. - A ja powiedziałam, że potrzebujesz opieki lekarskiej - odgryzła się Rose, zdumiona, jak łatwo poradziła sobie z Emerald po tym wszystkim, co się stało. Portier wrócił z wózkiem i sanitariuszem. We dwójkę z wprawą pomogli Emerald wysiąść z samochodu i posadzili ją na wózku, ignorując jej protesty. Kiedy tylko zniknęli w szpitalu, Rose odpaliła silnik swojego morrisa. Nie miała tu czego szukać. Emerald na pewno świetnie da sobie radę i nie będzie jej potrzebować. Poza tym dlaczego miałaby zawracać sobie głowę kimś, kto zawsze traktował ją tak podle?
Sanitariusz zawiózł Emerald na oddział nagłych wypadków. Tam zapalił papierosa i powiedział bezceremonialnie: - Teraz sobie trochę poczekasz. Jest sobota i mamy tu pełno modelek i rockersów Na Edgware Road była jakaś zadyma. Stary dał ci popalić, co? Wygląda na to, że zebrałaś tęgie lanie. Emerald zacisnęła usta. To było takie typowe dla Rose - przywieźć ją w takie miejsce. Musiała się świetnie bawić, zostawiając ją tutaj. Obraz rozmazał jej się nagle przed oczami. - Proszę, upuściłaś to - powiedział sanitariusz, podając jej kurtkę Rose. Materiał wydał się Emerald taki obcy Sama raczej by czegoś takiego nie włożyła. Chciała ją upuścić - odrzucić - ale wtedy, z niewiadomego powodu, zacisnęła na niej dłonie i podniosła kurtkę do twarzy. Pachniała Rose, jej ciałem i delikatnym, kwiatowym zapachem perfum, których używała. Emerald poczuła bolesny ścisk w gardle, oczy wypełniły się łzami. Płakała? Ona? I to z powodu Rose, którą tak gardziła i poniżała? Rose dojechała już prawie do Cheyne Walk, gdy raptem zatrzymała się, a potem zawróciła, szydząc z siebie przez całą drogę powrotną do szpitala, kiedy uświadomiła sobie, że przecież nie ma żadnego powodu ani potrzeby, dla której miałaby to robić. Pierwszą osobą, którą ujrzała po wejściu na oddział nagłych wypadków, była Emerald, siedząca na wózku inwalidzkim ze łzami w oczach i ściskająca kurtkę Rose, niczym dziecko maskotkę. Emerald nie widziała jej i Rose odruchowo wycofała się w cień. Serce biło jej mocno i nieregularnie. Chciała odwrócić się i odejść - uciec przed tym, co widziała, i wrażeniem, jakie to na niej wywarło. Wciąż miała mnóstwo powodów, żeby nienawidzić Emerald, ale w tej chwili coś ścisnęło ją w gardle. - Cholera, cholera, jasna cholera - zaklęła pod nosem, lecz wyszła w końcu z cienia, robiąc przy tym tyle hałasu, żeby Emerald ją zobaczyła i zdążyła się wziąć w garść. Rose wróciła? Emerald zacisnęła dłonie na kurtce, podczas gdy sanitariusz powitał Rose z wyraźną ulgą i zwrócił się do niej:
- Zostawię was razem, bo ja kończę już dyżur. Zanim którakolwiek z nich zdążyła się sprzeciwić, sanitariusz zniknął. - Pewnie wróciłaś po to. - Emerald rzuciła Rose jej dżinsową kurtkę z pogardliwym lekceważeniem. - Nie - odpowiedziała spokojnie Rose - nie po to przyszłam. Czy ktoś cię już oglądał? - Nie. I nie potrzebuję, żeby ktokolwiek to robił. Czuję się świetnie. Rose uniosła brwi, a potem otworzyła czarną skórzaną torebkę od Hermesa Kelly ego, którą sprezentowała sobie z pieniędzy za pierwsze zlecenie. Bardzo jej się podobała i była wystarczająco duża, żeby pomieścić blok listowy, ołówki i długopisy oraz miarkę. Pogrzebała chwilę w torebce, aż wreszcie znalazła lusterko, otworzyła je i bez słowa podała Emerald. Emerald spojrzała na swoje odbicie i zamarła. Usta miała opuchnięte i pokryte zaschniętą krwią. Równie opuchnięty i lśniący od krwi był jej policzek. W potarganych włosach też miała krew, prawdopodobnie z rozcięcia na twarzy. - No cóż, czuję się dobrze - powtórzyła nieco bardziej roztrzęsionym głosem. Ku uldze Rose w tym momencie wpadła pielęgniarka, która zmierzyła je obydwie - najpierw Emerald, a potem Rose - doświadczonym spojrzeniem i spytała Rose: - Nazwisko? Rose wiedziała doskonale, co oznacza ten głęboki wdech Emerald. Jej kuzynka była stałą bywalczynią salonów, której nazwisko było doskonale rozpoznawalne, nawet jeżeli me sposób było teraz rozpoznać jej twarzy Rose podeszła bliżej i stanowczo odpowiedziała: - To jest Emma. Emma Pickford. Pielęgniarka ponownie przyjrzała jej się uważnie swoimi ciemnymi oczami. Czy to z powodu jej wyglądu? A może z powodu akcentu? Pewnie jedno i drugie - pomyślała Rose. - Adres? Rose po cichu podała adres domu przy Cheyne Walk. - Jesteście przyjaciółkami? - spytała pielęgniarka.
- Kuzynkami - odparła Rose, zapracowując sobie na kolejne uważne spojrzenie. Wiedziała, co sobie myśli pielęgniarka - jak one mogą być spokrewnione? - W takim razie mam napisać, że jesteście najbliższą rodziną? Tym razem odezwała się Emerald, która powiedziała szybko: - Tak, proszę. - A ty jak się nazywasz? - pielęgniarka zwróciła się do Rose. - Rose Pickford. - Co się właściwie stało? Dziewczyny spojrzały po sobie, po czym Rose szybko odpowiedziała: - Byłyśmy na imprezie z przyjaciółmi, Nie pamiętam dokładnie gdzie. Był tam tłum ludzi i kiedy wychodziłyśmy, Emma... To znaczy ja spadłam ze schodów. - I wylądowałaś na niej? - Pielęgniarka odwróciła się do Emerald. -Przypuszczam, że obydwie będziecie trzymać się tej samej wersji. Emerald skinęła głową. - Fłmrnm. Dobra. Ty możesz tu zaczekać - pielęgniarka zwróciła się do Rose, a sama podeszła do wózka inwalidzkiego. - Nie, chcę, żeby ona poszła ze mną - powiedziała Emerald. Przez moment Rose pomyślała, że pielęgniarka się nie zgodzi, ale na szczęście jej uwagę odwrócił tłum nowych pacjentów, tłoczących się przy recepcji. Zostawiła Emerald i rzuciła: - Trzeci parawan po lewej. Młody lekarz był dokładny i cierpliwy. W końcu stwierdził, że Emerald miała dużo szczęścia, że skończyło się tylko na mocno stłuczonych żebrach i prawdopodobnie na podbitym oku. - Oczyścimy to wszystko i zabandażujemy A potem może pani wrócić do domu. Przez kilka dni będzie panią boleć, więc dam pani receptę na środki przeciwbólowe i nasenne. Jeśli ból nie ustąpi w ciągu tygodnia, musi pani umówić się na wizytę do lekarza pierwszego kontaktu. Dobrze byłoby, gdyby tak na wszelki wypadek ktoś z panią został dzisiaj w nocy Nie sądzę, by nabawiła się pani wstrząśnienia mózgu, ale puszczę panią tylko pod warunkiem, że nie będzie pani zdana jedynie na siebie.
- Może jednak powinnaś zostać w szpitalu... - zaniepokoiła się Rose. Ale Emerald powiedziała lekarzowi: - Ona spędzi noc ze mną. To moja kuzynka. Była druga nad ranem, kiedy Rose i Emerald opuściły w końcu szpital i wsiadły do morrisa. Rosa odpaliła silnik. Czuła się kompletnie wyssana z energii, wyczerpana i rozedrgana pod wpływem szoku. Kiedy sięgnęła do dźwigni hamulca ręcznego, Emerald, która od wyjścia ze szpitala nie odezwała się ani słowem, spojrzała przez szybę na drogę przed nimi i rzekła: - Dzięki. Rose nie była pewna, która z nich jest w większym szoku - ona czy Emerald, która teraz odwróciła głowę, unikając jej wzroku, i odezwała się już w typowym dla siebie tonie: - Na litość boską, możesz prowadzić trochę szybciej czy będziemy tu siedzieć całą noc?
Rozdział 44 Nowy Jork. Słońce. Piękne dziewczyny To jest życie - przyznał Ol-lie. A przynajmniej takie mogło być, gdyby nie fakt, że pracował dzisiaj z księżniczką Polarne Majtki. W ubiegłym tygodniu był w redakcji „ Vogue'a" i czekając na spotkanie z redaktorką z działu mody, podsłuchał rozmowę kilku dziewczyn, które rozprawiały o Elli, dziwiąc się, że trzyma jakiegoś faceta na dystans. Z tego, co usłyszał, chodziło o niezłego buhaja i dziewczyny były zdegustowane postawą Elli wobec niego. No cóż, Oliver nie był specjalnie zdziwiony Miał już wcześniej do czynienia z tą królową lodu w Londynie. I było mu żal każdego biednego sukinsyna, który się na nią napalał. Żeby stopić ten lód, trzeba by użyć lampy lutowniczej. Osobiście wolał, kiedy kobiety były gorące i chętne. Na szczęście takich nic brakowało zarówno w Londynie, jak i tu, w Nowym Jorku. Miał szczęście, że w „ Vogue 'u" pozwolili mu korzystać z mieszkania innego fotografa - a właściwie fotoreportera, który przez rok pracował na kontrakcie za granicą. W mieszkaniu było wszystko, czego Oliver potrzebował, plus widok z okien na Central Park. Fotoreporter był bardzo dobrze urodzony i miał do dyspozycji fortunę swojej rodziny. Oliver też korzystał z rodzinnego majątku, dzięki swojemu prawdziwemu ojcu. Co ciekawe, nie mógł przestać o nim myśleć: o tym, jaki naprawdę był, i o tym, że chciałby móc spędzić z nim więcej czasu. Tak już jest, kiedy pozostają same pytania bez odpowiedzi; kiedy dziecku nie jest dane poznać własnego ojca, aż w końcu na wszystko okazuje się za późno. To był chyba najdłuższy wywiad i sesja zdjęciowa, w jakiej kiedykolwiek brałam udział - pomyślała wyczerpana Ella. W nocy fatalnie się czuła - musiała chyba czymś się zatruć - i chociaż rano było już dobrze, ciężka noc, trudny wywiad i jeszcze bardziej wymagający fotograf, a do tego list od Brada, w którym pisał, że chciałby już być
z powrotem przy niej, sprawiły, że Ella czuła się jednocześnie wypompowana i dziwnie podekscytowana. Wywiad poszedł bardzo dobrze i Ella miała kilka wspaniałych cytatów, chociaż nie dzięki swojemu kunsztowi dziennikarskiemu, lecz dobrze udokumentowanej erotycznej chemii Olivera, która działała na wszystkie kobiety i każdą z osobna - oczywiście z wyjątkiem niej. Maisie Fischerbaum, osiemdziesięcioletnia filantropka, której kolekcja sztuki została wypożyczona do Guggenheima - i zapisana temu muzeum w testamencie - znała mnóstwo anegdotek, z których niektóre były tak pi kantne, że nie nadawały się do druku. Ona i jej zmarły mąż znali i spotykali się chyba ze wszystkimi, w tym także z prezydentem Kennedym, którego śmierć nawet teraz wywoływała smutek i niedowierzanie. Oliver flirtował z nią i robił jej zdjęcia, a Ella zadawała pytania i na bieżąco spisywała odpowiedzi. Popołudniowe spotkanie co jakiś czas przerywała służąca Maisie, która częstowała gości martini - ulubionym koktajlem Maisie. Ella była pod wrażeniem starej damy, która piła alkohol jak smok i zupełnie nie było tego po niej widać poza tym, że z każdym drinkiem stawała się coraz bardziej skora do flirtu z Oliverem, a przy okazji coraz bardziej gadatliwa. W pewnym momencie Maisie zadała Elli dość krępujące pytanie - czy spała z Olliem? Kiedy Ella potrząsnęła stanowczo głową i odpowiedziała zwięźle, że ich kontakty są bardzo profesjonalne i ograniczają się wyłącznie do sfery zawodowej, staruszka wydęła znacząco usta i spojrzała na Olivera z ukosa. - Profesjonalne, powiadasz? - zwróciła się do Elli. - W moich czasach był tylko jeden rodzaj profesjonalnych czynności, które dziewczyna mogła wykonywać z takim przystojnym mężczyzną, jak on. Ku jej zaskoczeniu Oliver pospieszył Elli z odsieczą, mówiąc: - Za nią ugania się już jakiś przystojny nowojorczyk. Oczywiście Maisie chciała koniecznie wiedzieć, kto to taki, a Ella przeklinała pod nosem, że Oliver w taki czy inny sposób dowiedział się o Bradzie. - To także dziennikarz. - Ella zdradziła tylko tyle.
Teraz Ella i Oliver stali na zewnątrz w popołudniowej spiekocie. Była piąta i nawet drzewa w Central Parku wydawały się zmęczone upałem, zwiesiwszy liście do ziemi. Ella najchętniej zrobiłaby to samo, nieświadoma, że Oliver jej się przygląda. Miała zupełnie inne ciało niż modelki, które fotografował, bardziej krągłe, z pełnymi piersiami i wąską talią, zupełnie inne niż obojnacze figury, tak obecnie modne. Ella była teraz kobietą, a nie dziewczyną o delikatnym ciele, którą kiedyś poznał, ani też zbyt chudą, zadzierającą nosa osobą, którą stała się, gdy zaczęła przyjmować te przeklęte pigułki odchudzające. Wyglądała nieporównywalnie lepiej, niż kiedy ją widział ostatnim razem - o wiele lepiej. Włosy miała związane w zgrabny kok, a jej bluzka i spódnica wyglądały tak nienagannie i świeżo jak przed wyjściem z redakcji „Voguea", nie licząc małej kropli potu, która leżała w zagłębieniu na jej szyi, drżąc, jakby szykowała się, żeby spłynąć między jej piersiami. Oliver zastanawiał się, jak by zareagowała, gdyby sięgnął i złapał tę kroplę, a potem oblizał palec jak mały chłopiec liżący loda? Kusiło go, żeby to zrobić i przekonać się, co zrobi Ella. Komentarz Maisie i odpowiedź Elli, która potwierdziła istnienie jej nowojorskiego chłopaka, rozbudziły w Oliverze instynkt łowcy. Nigdy nie potrafił oprzeć się pokusie odbicia kobiety innemu mężczyźnie - tak jak jego ojciec uwiódł jego matkę, która była mężatką? Oliver wzruszył w myślach ramionami. Nawet jeśli, to co z tego? Ona była chętna, a on był nieodrodnym synem swego ojca. Gorący wiatr nie chłodził w ogóle powietrza. Oliver widział przed nimi gmach hotelu Pierre. - Masz ochotę na drinka? - Ta propozycja w równym stopniu zaskoczyła jego i Ellę, która zmierzyła Olivera tym swoim charakterystycznym, wyniosłym spojrzeniem. Ella miała już odmówić - w końcu ani jeszcze jeden drink, ani towarzystwo Olivera nie stanowiły dla niej żadnej atrakcji - ale kiedy otworzyła usta, doznała olśnienia. Klucz do więzienia, które sama sobie stworzyła, i do zostania kochanką Brada stał właśnie przed nią. Ta świadomość spowodowała, że Ella zadrżała, jakby nagle zeszła ze stałego lądu na coś bardziej niestabilnego - ale zarazem nieoczekiwanie rozkosznego.
Oliver nie spodziewał się, że Ella się zgodzi. Skinął głową, zastanawiając się, po co właściwie jej to zaproponował. Ale był przekonany, że Ella odmówi, co da mu możliwość zarzucenia na nią przynęty i sprawdzenia, w jaki sposób by zareagowała. Siedząc kilka minut później w barze hotelu Pierre i sącząc drugie martini, Ella zastanawiała się, dlacźego wcześniej nie wpadła na tak genialne rozwiązanie. Pierwszego drinka wypiła szybko, jakby połykała lekarstwo, co w istocie było bliskie prawdy. Alkohol miał przytępić jej skrupuły i pomóc w tym, co planowała. Oliver spał z tuzinami kobiet, wszyscy o tym wiedzieli. Musiała go tylko zainteresować jakoś swoją seksualnością i w ten sposób pozbyć się nie tylko dziewictwa, ale przede wszystkim - braku doświadczenia. Nagle jakoś przestało mieć dla niej znaczenie, że będzie musiała odkryć przed Oli-verem wszystkie karty. Ale przecież nie zależało jej na tym, by zrobić na nim wrażenie, prawda? Siedząc na luksusowej welurowej ławeczce naprzeciwko Olivera, Ella musiała jednak przyznać, że nie wszystko szło tak, jak sobie zaplanowała. Popijała już trzecie martini i zaczęła odczuwać pewną desperację. Wszyscy wiedzieli, że Oliver posuwa swoje modelki. Ella nie była wprawdzie jedną z nich, ale bez przesadnej próżności wiedziała, że jest dosyć atrakcyjną kobietą, nawet jeśli Oliver znał ją od innej strony jeszcze z Londynu - i Wenecji, gdzie ją pocałował. Jak dotąd jednak Oliver nawet nie usiłował jej poderwać. Czy dlatego, że Ella czegoś nie zrobiła? Jeśli tak, to czego? Ella rozejrzała się w poszukiwaniu inspiracji. Do hotelowego baru weszła jakaś para - mężczyzna prowadzący za rękę kobietę. Kiedy usiedli przy innym stoliku, kobieta poklepała zachęcająco miejsce obok siebie, dając swojemu partnerowi znak, żeby przysiadł się do niej. Oczywiście! Ella obróciła się do Olivera i podjęła decyzję. Musiała to zrobić. Teraz albo nigdy Pamiętaj, o jaką stawkę grasz -przypomniała sobie. Przecież chcesz być z Bradem, nie? Kochasz go, a on cię pragnie - czy raczej kobiety, za którą cię uważa, a którą nigdy się nie staniesz, jeśli teraz stracisz odwagę.
Ella spróbowała się uśmiechnąć i zastanawiała się, czy efekt tego był taki wymuszony, jak jej się zdawało. Musiała przełknąć ślinę, zanim mogła się odezwać. Jej głos dla niej samej brzmiał sztucznie, kiedy zaproponowała Oliverowi: - Może siądziesz koło mnie? Oliver o mało nie oblał się drinkiem. Czyżby Ella, królowa lodu, flirtowała z nim? To niemożliwe. Musiała mu to podpowiadać wyobraźnia. Spojrzał na nią. Nie, to nie była wyobraźnia. Ale on nie był tak zdesperowany, żeby zaciągnąć ją do łóżka. Chociaż... trzeba przyznać, że Ella ma niezłe cycki. A poza tym nie miał żadnych planów na wieczór. - Mam lepszy pomysł - powiedział, przysuwając krzesło bliżej do niej i wkraczając na dobrze sobie znane terytorium. - Może dokończysz drinka, a potem pojedziemy do mnie? Ciało i umysł Elli przeszywały na zmianę ulga i panika. Była wyraźnie roztrzęsiona, a jednocześnie triumfująca. Mieszkanie Olivera znajdowało się w dzielnicy Upper East Side, po eleganckiej stronie parku. Taksówka zawiozła ich pod same drzwi w okamgnieniu, jak się wydawało Elli. Po drodze siedziała sztywno, jak gdyby połknęła kij, wpatrując się nieruchomo przed siebie. Natomiast Oliver rozparł się wygodnie, bawiąc się jej palcami i nucąc sobie coś pod nosem. Ella spojrzała na niego tylko raz i natychmiast odwróciła wzrok, kiedy zobaczyła, że Oliver siedzi rozkraczony w taki sposób, że materiał jego dżinsów naciągnął się, eksponując w dość wulgarny sposób to, po co jechali do jego mieszkania. Na samą myśl o tym serce zaczęło walić jej jak młotem, a w ustach poczuła suchość. Umundurowany odźwierny otworzył im drzwi do luksusowej kamienicy Ella bardziej wyobrażała sobie w tym miejscu Brada niż Olivera, z jego starannie niechlujnym wyglądem i zarośniętymi włosami. Ten budynek jest na pewno bardziej elegancki i prestiżowy niż moja kamienica z czerwonej cegły na Manhattanie - pomyślała Ella, kiedy Oliver zaprowadził ją do windy i wcisnął przycisk. - Nareszcie sami - powiedział z chytrym, lekko kpiącym uśmieszkiem.
Co ona, u diabła, ma teraz zrobić? Jak zachowywały się inne kobiety w takiej sytuacji, sam na sam z takim mężczyzną jak Oliver? Prawdopodobnie były zachwycone, podczas gdy Ella czuła w zasadzie wyłącznie niepokój. Winda szarpnęła i ruszyła do góry, wytrącając z równowagi Ellę, która wpadła na Olivera. Ten natychmiast złapał ją w ramiona. Akurat taka sytuacja nie była jej całkiem obca. Jej ciało w niezwykły sposób zaczęło to wyczuwać, jej zmysły czytały w nim jak w otwartej księdze - ze zrozumieniem. Świadomość, że przez te wszystkie lata jej ciało zachowało wspomnienie zaledwie paru sekund w ramionach Olivera, była dla Elli wyjątkowo zatrważająca. - Właśnie to lubię w moich kobietach - zażartował Oliver - kiedy rzucają się na mnie. Arogancka świnia. Ella w ostatniej chwili ugryzła się w język. Oliver obejmował ją nadal, gdy szli korytarzem prowadzącym do jego apartamentu, masując jej kark jedną ręką, a drugą przekręcając klucz w zamku. - Zrobić ci drinka? - spytał. Ella chciała już potrząsnąć głową, ale zamiast tego wyszło jej przytaknięcie. Pijacka odwaga? Czemu nie? Na pewno jej się przyda. - Dżin z tonikiem? Ella przytaknęła znowu. Znajdowali się w olbrzymim salonie z puszystym dywanem w kolorze złamanej bieli i wielką sofą z czarnej skóry. Pod ścianą naprzeciwko kominka stał długi kredens z palisandru, natomiast sama ściana z kominkiem była pomalowana na głęboki purpurowy Na ścianach wisiało kilka obrazów, wszystkie z nich przedstawiały kobiece akty, podobnie jak przedmiot z brązu, stojący na stoliku do kawy. Pokój był bardzo męski - seksualny i jakby... drapieżny Tak jak muzyka Rolling Stonesów, którą włączył Oliver. Nie widząc żadnego innego mebla do siedzenia, Ella przycupnęła na sofie, czując, jak chłodna i śliska skóra nagrzewa się pod jej gołymi nogami, a ona przykleja się do niej, trzymając się kurczowo jednego z oparć. Lekko drżały jej ręce, kiedy wzięła szklankę dżinu z tonikiem przyniesioną przez Olivera. Wypiła łyk
i westchnęła. Drink był mocny, mocniejszy niż te, do których była przy zwyczajona. - Dobry? - zapytał wymownie Oliver, kiedy Ella pociągnęła drugi łyk. Usiadł przy niej i położył rękę na oparciu sofy. Ella zadrżała jeszcze bardziej. Szybko odstawiła szklankę na stolik, aby jej nie rozlać. Gdy się wyprostowała, Oliver objął ją i przyciągnął do siebie. Ella czuła niepokój. Nie dlatego, że krępowała ją ta sytuacja, lecz dlatego, że było jej zbyt przyjemnie. Pozwoliła sobie nieco się odprężyć. - Powiedz mi - zapytał Oliver z uśmiechem na twarzy - kiedy wpadłem ci w oko? Ella była oburzona, a to oburzenie zmieniło się w lęk, gdy Oliver przebiegł palcami po jej nagiej skórze pod otwartym, ale skromnym dekoltem w serek jej bluzki, a potem nachylił się, żeby ją pocałować. Miał ciepłe i stanowcze usta, znające się na rzeczy Ella musiała przyznać, że świetnie całuje, kiedy Oliver pieścił jej usta drobnymi pocałunkami, rozwierając je koniuszkiem swego języka, ale nie wsadzając go jej głęboko do gardła, jak się tego obawiała. Ale Ella miała na głowie inne zmartwienia niż jego język. Oliver wprawdzie jedną rękę trzymał w jej włosach, ale drugą wprawnie manipulował przy rozpiętych guzikach jej bluzki. Ella przypomniała sobie, że przecież tego właśnie chciała. I miała ku temu dobry powód. Ten powód miał na imię Brad. - Masz świetne cycki - wyszeptał jej prosto do ust Oliver. - Szkoda trzymać je tak głęboko w zamknięciu. Bluzka Elli była już na wpół ściągnięta, a Oliver rozpinał właśnie jej stanik. Ella zachłysnęła się powietrzem. W modzie były małe piersi, a wiele kobiet chodziło bez biustonoszy Ella miała biust w rozmiarze 75D, a jej piersi były pełne i krągłe. Oliver był całkowicie pochłonięty tym odkryciem - delikatnymi piersiami o ciemnych sutkach. Do tego stopnia, że w ogóle nie zauważył napięcia Elli. - Są cycki i cycki - mówił entuzjastycznie. - A te są... te mnie strasznie podniecają. - Zniżył głowę i zaczął bawić się sutkami, liżąc je, a potem gryząc.
Ciałem Elli wstrząsnął dziki ogień. Brad pieścił jej piersi delikatnie i przez ubranie, kiedy całował ją na tylnym siedzeniu taksówki. Dotyk Olivera wywołał w niej falę pożądania, na którą nie była gotowa. Ella wygięła plecy w łuk, a z jej ust zamiast oddechu wydobył się głośny jęk podniecenia. Czy naprawdę nazywałem ją królową lodu? Jeżeli tak, to byłem w wielkim błędzie - przyznał w myślach Oliver, sięgając do zamka błyskawicznego przy spódnicy Elli. A więc to jest ten moment. Zaraz będzie po wszystkim - myślała w tym czasie Ella. - Chodź. - Oliver wstał i wziął ją za rękę. Ella spojrzała na niego niepewnie. - Nie będziemy się tu pieprzyć - wyjaśnił jej Oliver. - Ktoś z nas przyklei się w końcu do tej cholernej skóry. A poza tym łóżko jest o wiele wygodniejsze. Sypialnia była równie męska jak salon, z wielkim łóżkiem, nakrytym prześcieradłem z czarnego jedwabiu, na widok którego Ella wy buchnęła histerycznym śmiechem. - Ja też za nim nie przepadam - przyznał Oliver - ale nic na to nie poradzę. To mówiąc, Oliver zdjął koszulę, a potem sięgnął do paska od spodni. Biała koszulka opinała go mocno na piersiach, uwydatniając muskularne ciało, które po chwili odsłonił przed Ellą, zrzucając także koszulkę. Ella cała stężała, kiedy Oliver zdjął spodnie, a potem majtki i stanął obok. Oddech uwiązł jej w gardle. Członek Olivera, w pełnym wzwodzie, sterczał dumnie spomiędzy kępki ciemnych włosów łonowych. Jakaś jego część wkrótce znajdzie się w niej, a potem... Ale co ona ma robić? Na pewno nie stać i gapić się na niego, skrępowana i niepewna, z na wpół opuszczoną spódnicą, zakryta bluzką. Na Bra-dzie raczej nie zrobiłoby to wrażenia. Ella szybko zrzuciła bluzkę, razem z biustonoszem, a potem spódnicę. Oliver lekko rozszerzył oczy. Widać było, że Ella się napaliła. Ale podobało mu się, że jest taka chętna. Przyciągnął ją do siebie. Kiedy ją całował, trzymając jej twarz mocno w dłoniach, jego pulsująca erekcja ocierała się o jej nagie ciało.
Chwilę później leżeli już na łóżku - od którego dzieliło ich jeszcze więcej pocałunków - i Oliver wsunął Elli rękę między nogi, żeby upewnić się, czy jest już wystarczająco mokra. Ella była zaskoczona swoim rozczarowaniem, kiedy Oliver przestał się bawić jej sutkami, ale zaraz potem przeszyła ją jeszcze większa fala pożądania, gdy dotknął ją w to miejsce. Ona sama też próbowała trochę eksperymentować, dotykając go, pieszcząc jego ręce i ramiona, nawet całując go w szyję, aż w końcu objęła dłonią sztywnego penisa, z którego był taki dumny. Było to dość wytrącające z równowagi doświadczenie, zwłaszcza gdy Oliver odchylił głowę do tyłu i jęknął. Ale teraz pakował się już między jej nogi. Ella pocieszała się, że gdy już straci cnotę, nabierze większej wprawy i stanie się świetną kochanką. - Boże, jak ja je uwielbiam - powiedział Oliver, bawiąc się piersiami Elli i całując je. Wszedł w nią, ale nagle zatrzymał się, czując niespodziewaną przeszkodę jej kurczowo napiętych mięśni. - Co do diabła...? Spojrzał na Ellę z niedowierzaniem. - Ty jesteś dziewicą. - Nie. To znaczy, tak. Ale nie przestawaj - Ella niemal zawyła. - Ja muszę to zrobić. Muszę. Ella wpadła w panikę, która przysłoniła nawet jej strach i skrępowanie. Oliver nie mógł się teraz wycofać. Nie po tym wszystkim. Oliver popatrzył na nią. Ella trzęsła się jak w febrze. Jak ktoś, kto stracił całą odwagę i był na granicy załamania nerwowego. Odezwała się w nim jakaś gorycz. Oliver zszedł z Elli, a potem wstał z łóżka i podszedł do okna, obracając się do niej plecami. Co się dzieje, do cholery? Pieprzona dziewica. Cokolwiek ją tu przywiodło, na pewno nie było to - jak wcześniej sądził - pożądanie do niego. Powinien wpaść w furię, ale ku swojemu zaskoczeniu był raczej zaintrygowany i ciekawy. Odwrócił się. Ella wciąż leżała na łóżku, tylko teraz przykryła się prześcieradłem. - No dobra - powiedział - zacznijmy od początku. Co ty tutaj właściwie robisz? I nie wciskaj mi kitu, że pożądasz mnie od chwili, w której się
poznaliśmy, bo i tak ci nie uwierzę. O co tu chodzi? Chcesz wywołać zazdrość w swoim nowojorskim chłopaku? Ella była tak przerażona, że usiadła na łóżku i odparła gwałtownie: - Nie. On nie może się o tym nigdy dowiedzieć. - Okej. W takim razie, pomyślmy dalej... Stęskniłaś się za nim i pomyślałaś, że szybki numerek ze mną ukoi twoje nerwy, tak? - Głos Olivera ociekał sarkazmem. Ella zacisnęła usta. Nie spodziewała się takiego obrotu spraw. - Zrobiłabym to, gdybyś mnie nie powstrzymał. Oliver odszedł od okna i stanął przed nią. - Dlaczego wybrałaś mnie? - Zachowywał się tak, jakby wcale się tym nie przejął. - Ponieważ byłam pewna, że jesteś w tym dobry Oliver rozważył w milczeniu jej słowa. - Ale dlaczego zdecydowałaś się na to właśnie teraz? Skoro tak długo zachowałaś cnotę, na pewno miałaś ku temu jakiś powód. - To prawda. Miałam powód. - Nie było sensu zaprzeczać. - Na przykład jaki? - Słuchaj, nie chcę o tym rozmawiać. Chcę mieć to już za sobą, dobrze? - Nie. Nie ma wyjaśnień - nie ma dymanka - odparł natychmiast Oliver. Spodziewał się, że Ella mu nie powie, ale okazało się, że nie docenił jej determinacji w pozbyciu się dziewictwa. Ella odetchnęła głośno i powiedziała: - Muszę zapalić. Masz papierosa? Oliver wyjął dwa papierosy, zapalił obydwa i podał jej jednego. Dopiero wtedy zauważył, jak bardzo trzęsą się jej ręce. Zaciągnął się mocno swoim papierosem, po czym przystawił go jej do ust, odbierając od niej tego, którego trzymała. Widać było, że Ella nie jest doświadczonym palaczem. Kiedy się zaciągała, robiła to w dziwny sposób. Traktowała tego papierosa tak samo jak seks: jako środek do osiągnięcia celu, a nie coś, co sprawiało jej radość. Kiedy tylko Ella się uspokoiła, wyjęła z ust papierosa i powiedziała:
- Widzisz, to jest tak... Zajęło jej to prawie godzinę i kilka papierosów, żeby opowiedzieć Oli verowi całą historię. Zaczęła od swojej szalonej matki i strachu, że jeżeli zajdzie w ciążę i urodzi dziecko, skończy tak jak ona. Potem opowiedziała mu o tym, że kiedy była młodsza, nie znano jeszcze pigułek antykoncepcyjnych. I wreszcie, na samym końcu, o tym, że chciała zaimponować Bradowi. Gdy o nim wspomniała, Oliver poczuł nagle nieoczekiwany przypływ zazdrości, którego nie potrafił logicznie wytłumaczyć. Oliver wyjął z paczki ostatniego papierosa. - Czyli, podsumowując to wszystko, chcesz, żebym nauczył cię, jak być dobrą w łóżku - tak? - Tak - przytaknęła Ella. - Niech to szlag trafi. Ella z niepokojem zastanawiała się, co oznacza ta odpowiedź. Zrobiła z siebie totalną idiotkę - i mogła zrzucić winę za to na zbyt wiele szklanek martini. Ale teraz była zupełnie trzeźwa i zaczęła czuć się fatalnie. Oliver doszedł do wniosku, że za żadne skarby nie może zrobić tego, o co prosiła go Ella. Niech to diabli, kobiety, które zabierał do łóżka, pragnęły jego, a nie jakiegoś innego faceta. Nagle ogarnęła go przemożna chęć, aby sprawić, że Ella zapragnie jego, a nie Brada. - Jesteś zdecydowana? - upewnił się. Ella skinęła głową. A więc zrobi to? W takim razie dlaczego zamiast ulgi poczuła w żołądku nagłą chęć zmiany decyzji? - Dobra, skoro tak, zaczynamy.
Rozdział 45 Rose ostrożnie otworzyła oczy, nie chcąc się obudzić, choć nie wiedziała dlaczego. Dopiero wtedy przypomniała sobie, co zdarzyło się wczoraj wieczorem. Była w domu Emerald przy Cadogan Square - w jej gościnnej sypialni. Emerald pewnie spodziewała się, że Rose odwiezie ją do domu i zniknie. Ale mając w pamięci słowa lekarza, Rose odmówiła, tłumacząc Emerald, że dała mu swoje słowo. - Słuchaj, nie mam żadnego wstrząśnienia mózgu - powiedziała Emerald. - Skąd ta pewność? - Rose odpowiedziała pytaniem, ucinając dalszą dyskusję. Spojrzała na budzik stojący na nocnym stoliku przy łóżku i zobaczyła, że jest już prawie dziesiąta. Równie dobrze mogę odwołać wszystkie dzisiejsze spotkania z klientami - pomyślała, odrzucając pościel i wkładając satynowy szlafrok, który Emerald dała jej w nocy, razem z wyglądającym na zupełnie nowy kompletem drogiej bielizny, złożonej z satynowej bardotki, ozdobionej koronką, i pasujących do kompletu motylków zupełnie nie w jej guście. Rose musiała się jakoś z tym zdradzić, bo Emerald zadrwiła z niej: - Nie bój się, nie zepsują cię ani nie zrobią z ciebie maniaczki seksualnej. Mój Boże, ciekawa jestem, czy doczekam kiedyś dnia, w którym coś lub ktoś sprowadzi ukochany skarb ciotki Amber na złą drogę. Emerald w najlepszej - czy raczej w najgorszej - formie. Rose usiadła na łóżku. Ostatnia noc była prawie tak szalona - choć w inny sposób - jak ta, kiedy Pete dosypał jej narkotyku do kawy. Gdyby ktoś powiedział jej, że znajdzie się w sytuacji, w której poczuje się odpowiedzialna za Emerald i zaopiekuje się nią, odparłaby mu, że jest niespełna rozumu. Tymczasem wczoraj w nocy... W głowie wciąż widziała Emerald, która ze łzami w oczach ściskała jej dżinsową kurtkę. Nie grała, nie
manipulowała, ale naprawdę płakała, ponieważ czuła się samotna i prze rażona. Pół godziny później, już wykąpana i ubrana, Rose zapukała do sypialni Emerald. Ponieważ nie było żadnej odpowiedzi, przekręciła po cichu klamkę i otworzyła drzwi. Spodziewała się zastać Emerald pogrążoną we śnie, ale ona nie spała, tylko siedziała na łóżku i sprawiała wrażenie niespokojnej. - Schodzę na dół zaparzyć sobie herbatę - rzekła Rose. - Zrobić ci też? - Nie... to znaczy, tak... Rose, nie odchodź jeszcze. Chcę ci coś powiedzieć. Rose zastanawiała się, czy Emerald znów jej podziękuje. To byłby kolejny dzień wart odnotowania w pamiętniku. - Chcę, żebyś mi obiecała, że nie piśniesz słówkiem o wczorajszej nocy nikomu, a zwłaszcza mamie. Wiem, że jesteś jej ulubionym dzieckiem, dlatego zrobiłaś wczoraj to, co zrobiłaś. Rose zamarła. Nie zamierzała wykłócać się z Emerald, kto jest - i nie jest - ulubionym dzieckiem Amber. Nie było w tym żadnego sensu. Ale musiała jej uświadomić jedną rzecz. - Nie zrobiłam tego dla cioci Amber. - Więc dla kogo? Bo chyba nie dla mnie? - Zrobiłam to dla siebie - powiedziała i dopiero wtedy uświadomiła sobie, że to prawda. Ogarnęła ją wielka siła i poczucie, że postąpiła właściwie. Zrobiła to, co uważała za słuszne. Nie ze strachu czy z chęci zaskarbienia sobie czyjejś sympatii, ale dlatego, że tak było trzeba. Rose odwróciła się i chciała wyjść z sypialni. - Rose - zatrzymała ją Emerald - nie obiecałaś mi. Rose spojrzała na nią i już chciała powiedzieć, że nie miała najmniejszego zamiaru wspominać komukolwiek o wczorajszym zajściu, lecz nagle przyszedł jej do głowy pewien pomysł. - Obiecam ci, Emerald, ale tylko wtedy, jeśli ty obiecasz, że już nigdy nie zbliżysz się do Maxa Prestona. Emerald wzruszyła ramionami. - Oszalałaś? Myślisz, że po tym, co stało się wczorajszej nocy, chciałabym mieć z nim coś wspólnego?
- Nie takiej odpowiedzi oczekuję, Emerald - odparła stanowczo Rose. Emerald miała ochotę wybuchnąć śmiechem, ale była zbyt opuchnięta i .obolała. Czy Rose naprawdę sądziła, że Emerald zapragnie odzyskać Maxa po tym wszystkim, co zdarzyło się wczoraj? Nie chciała go już widzieć na oczy! Jego obelgi i ciosy bolały nie tylko fizycznie, ale obudziły w niej uczucie słabości i podatności na zranienie psychiczne, przypomniały jej, kto ją spłodził i czym mogłaby się stać bez tego wszystkiego, co dał jej przybrany ojciec. Nie, już nigdy nie spotka się z Maxem, bo nie zniosłaby bólu, jaki sprawiały jej te nowe dla niej uczucia. - Obiecuję - odparła. - W takim razie ja też obiecuję - uśmiechnęła się Rose. Starając się zachować równowagę w kłębiącym się tłumie, Janey zastanawiała się, czy udział w marszu protestu przeciwko wojnie w Wietnamie był w ogóle dobrym pomysłem. W pełni popierała żądania protestujących, ale Charlie, który zaaranżował to wszystko, nie pojawił się w umówionym miejscu. Janey nie mogła już wycofać się z danej obietnicy, pójść do niego i wyciągnąć go z łóżka, ponieważ jego przyjaciele stwierdzili, że już najwyższy czas wychodzić na marsz. A teraz groził jej udział w czymś, co zapowiadało się na poważną awanturę między protestującymi a policją. Zamieszki spowodowała grupa protestujących, którzy obrzucili butelkami kordon policji przed ambasadą amerykańską. Pierwsze przepychanki zaczęły się, gdy żandarmi starali się ich powstrzymać i Janey, niesiona razem z tłumem, znalazła się niebezpiecznie blisko epicentrum przemocy. Jakiś pocisk, ciśnięty gdzieś z tyłu, świsnął jej tuż koło ucha, wycelowany w jednego z policjantów stojących parę metrów od niej. Kilku protestujących leżało już na ziemi i policjanci odciągali ich z dala od tłumu. Janey straciła z oczu znajomych Charliego. Hałas stał się nie do zniesienia, zwłaszcza kiedy policja zaczęła apelować przez megafony o rozejście się. Tuż przed nią pobiło się dwóch protestujących i z każdą chwilą dołączali do nich kolejni. Janey nie wpadała w panikę z byle powodu, ale przemoc, która rozlewała się wokół niej coraz szerszą strugą, zmusiła ją
do ucieczki. Zobaczyła niedaleko boczną uliczkę i zaczęła przeciskać się przez tłum w tamtą stronę. Jakoś udało jej się wydostać z demonstracji. Widziała teraz twarze przechodniów, które wyrażały dezaprobatę. Nagle oddziały policyjne ruszyły bardziej zdecydowanie w stronę protestujących, zmuszając ich do cofnięcia się. Ludzie zaczęli wpadać na siebie nawzajem. Janey czuła, jak tłum odpycha ją coraz dalej od uliczki, w której chciała się schronić. Jeszcze kilka sekund i znajdzie się w samym sercu niebezpiecznych zamieszek i tratujących się w popłochu ludzi. Jeśli straci równowagę i upadnie, zostanie zadeptana. Nagle ktoś złapał ją za ramię. Janey próbowała zrzucić z siebie tę rękę. - Janey... tędy... Głos w uchu wydawał się znajomy Jąney obróciła głowę, żeby zobaczyć, kto ciągnie ją w stronę chodnika, opierając się na swoim wybawcy, który w końcu wyrwał ją spośród maszerującego tłumu i wciągnął do najbliższej bramy. - John, co ty tutaj robisz? - spytała, kiedy już odzyskała oddech i poznała swojego przyjaciela z dzieciństwa. - Przyjechałem tu w interesach - odparł John - i pomyślałem, że spędzę też weekend w Londynie. Chciałem nawet wpaść na Cheyne Walk. Twoja matka dała mi numer telefonu. - O, tak, musisz przyjść koniecznie - odparła serdecznie Janey Wciąż opierała się o Johna. Czuła się przy nim tak pewnie i bezpiecznie, że nie miała ochoty go puścić. Odgłosy demonstracji zaczęły cichnąć w oddali. Protestujący i policja przenieśli się dalej w dół ulicy - Jesteś prawdziwym rycerzem w lśniącej zbroi - zwróciła się do niego czule Janey - Zaczynałam się bać. Nigdy nie przyłączyłabym się do tego marszu, gdybym wiedziała, że może okazać się tak niebezpieczny. Powinien tu być ze mną mój chłopak Charlie, ale musiał zaspać. Lepiej pójdę do niego i obudzę go. Dzisiaj po południu ma przesłuchanie. Charlie jest aktorem. - Odprowadzę cię - zaofiarował się John i zanim Janey zdążyła zaprotestować, dodał: - Nalegam. Tego oczekiwałby ode mnie twój ojciec.
*'* Charlie pęknie ze śmiechu, kiedy opowie mu o staroświeckiej, opiekuńczej galanterii Johna. Janey podejrzewała, że sama też by się z tego śmiała, gdyby nie fakt, że czuła się nieco roztrzęsiona i ulżyło jej, kiedy wiedziała, że może liczyć na wsparcie, troskę i ochronę Johna. - Nie wspominaj o tym moim rodzicom, dobrze? - poprosiła go. - Będą się o mnie zamartwiać, a tego nie znoszę. - Dobrze, ale musisz mi obiecać, że już nigdy nie wplączesz się w taką kabałę. Janey spojrzała na niego, zdumiona. - To niesprawiedliwe. - Tak samo jak ryzykowanie życia. Bałem się, że stracisz równowagę, zanim zdążę cię złapać - odparł stanowczo John. Janey poczuła, jak topnieje jej serce. John martwił się o nią. Jakie to słodkie. Charlie nigdy się o nią nie martwił. Cóż za nieoczekiwana i przyjemna odmiana. Jednopokojowe mieszkanie Charliego ze wspólną łazienką - do którego Janey miała klucze, ponieważ to ona płaciła za czynsz, a Charlie miał tendencję do zatrzaskiwania swoich kluczy w środku - znajdowało się w wąskim szeregu wiktoriańskich domów na końcu Edgware Road. Większość mieszkań w budynku wynajmowali młodzi studenci. Charlie zajmował mieszkanie na parterze i tak jak Janey się spodziewała, zasłony w oknach były zasłonięte. - Wygląda na to, że Charlie jest jeszcze w łóżku - powiedziała Janey, czując się trochę głupio z powodu swojego chłopaka, gdy zobaczyła dezaprobatę w uczciwych, orzechowych oczach Johna. Szybko jednak wzięła Charliego w obronę: - Charlie to nocna sowa. Jeżeli położy się do łóżka za wcześnie, nie potrafi zasnąć. To była prawda. Nawet jeśli nie wychodzili gdzieś wspólnie z przyjaciółmi, Charlie przesiadywał nocami, słuchając płyt, nieraz do świtu. Potem przesypiał większość dnia i często zdarzało mu się nie zdążyć na jakieś ważne przesłuchanie, ponieważ nie obudził się na czas. Nie przeszkadzało mu to jednak użalać się nad sobą, że mniej utalentowani aktorzy dostają role, a on nie.
- Jest bardzo utalentowany - Janey poczuła się w obowiązku dodać, chociaż John nie odezwał się ani słowem. - Często dorabia jako model, ale przede wszystkim zależy mu na aktorstwie. Charlie chce się skupić na dramacie współczesnym. Twierdzi, że to niemoralne wystawiać sztuki kogoś, kto nie żyje od czterystu lat, i że teatry powinny wystawiać spektakle młodych dramaturgów John z grzeczności przytaknął. Osobiście jednak uważał, że nie ma nic bardziej ekscytującego niż dramat Szekspira. Człowiek przynajmniej rozumiał, o co chodzi, a serce rosło, kiedy słyszał znajome strofy. W przeciwieństwie do sztuki współczesnej. Jak oni to nazywali? Dramaty kuchenne? John nie miał okazji poznać chłopaka Janey, ale słyszał o nim co nieco od Jaya i chociaż fay nic powiedział tego wprost, między wierszami można było odnieść wrażenie, że Charlie mu nie zaimponował. Z tego, co udało mu się wywnioskować, Janey sponsorowała swojego chłopaka. John nie potrafił wyobrazić sobie sytuacji, w której mężczyzna oczekuje od młodej damy, żeby łożyła na niego pieniądze. Zwłaszcza od tak wyjątkowej młodej damy jak Janey John zawsze ją lubił. Nawet bardzo. Janey zauważyła, że młody muzyk mieszkający nad Charliem przygląda się Johnowi z pogardą, kiedy przechodzili przez wąską klatkę schodową. Długowłosy chłopak w dżinsach i koszuli w kwiaty był uosobieniem sceny King's Road, podczas gdy John - w eleganckich szarych spodniach, granatowej marynarce i białej koszuli wyglądał raczej jak ktoś z pokolenia ich rodziców. Janey wyjęła z torebki klucz do pokoju Charliego i otworzyła drzwi. W sypialni znajdował się wydzielony i przesłonięty kotarą aneks kuchenny, a resztę pokoju zajmowała rozkładana kanapa, która prawie zawsze była rozłożona do pozycji leżącej, stolik kempingowy, dwa krzesła stołowe z giętego drewna i wielka, stara szafa z wyłamanymi drzwiami, które zastępował arkusz kartonu, oraz brakującą jedną nogą. Na zbyt małym stoliku stał telewizor, a dwa regały na książki, znajdujące się po obu stronach pradawnej kuchenki gazowej uginały się pod ciężarem mnóstwa rzeczy, wśród których był stary adapter marki Dansette, kilka książek i gitara, cała pokryta kurzem, bo Charlie nigdy na niej nie zagrał.
Ciężkie, atłasowe zasłony, które wisiały w oknie, pochodziły z pracowni przy Walton Street i zostały wyrzucone przez jednego z klientów, dla którego w sklepie szyto nowy komplet. Janey tak dobrze znała wnętrze mieszkania, łącznie z wytarciami w starym tureckim dywanie, przykrywającym linoleum na podłodze, którego należało unikać, kiedy było się w butach na obcasach, że czuła się tu jak u siebie i potrafiła po omacku znaleźć śpiącego Charliego. W pokoju unosił się zapach marihuany, a ubrania Charliego jak zwykle leżały na jednym z krzeseł. Ale nie tylko jego ubrania. Janey dostrzegła jaskrawą sukienkę, wystającą spod nogawek dżinsów Charliego. Z mocno bijącym sercem rozpoznała jeden ze swoich projektów, lecz jej umysł skupiał się wyłącznie na tym, co ta sukienka tu robiła. Janey spojrzała w stronę łóżka, gdzie w półmroku widać było wyraźnie dwie głowy spoczywające na poduszce. Serce Janey zadrżało z szoku, poczucia zdrady i bólu. John, który wszedł za Janey do pokoju, popatrzył na jej białą jak kreda twarz, a potem na łóżko i natychmiast zorientował się, co jest grane. Odruchowo stanął między Janey a leżącymi na łóżku postaciami, ale było już za późno. Zaskoczona ich wtargnięciem dziewczyna usiadła na łóżku, okrywając się narzutą. - Cindy! - Janey wiedziała, że jej usta same złożyły się, wypowiadając imię jej wspólniczki; słyszała je eksplodujące w swojej głowie. Charlie też się obudził i teraz oboje tulili się do siebie w rozgrzebanej pościeli. Charlie zmarszczył brwi i patrzył na nich bezczelnie - jak zawsze, kiedy zrobił coś złego i nie chciał się do tego przyznać. Za to Cindy sprawiała wrażenie wręcz rozbawionej. Najwyraźniej żadne z nich nie zamierzało okazać najmniejszej skruchy. - Chodź, Janey, odwiozę cię do domu. Janey niemal zapomniała, że był tu także John, ale teraz poczuła olbrzymią ulgę, gdy odwróciła się do niego i pozwoliła mu przejąć inicjatywę. John wyprowadził ją z troską na zalaną popołudniowym słońcem ulicę, z czułością poklepując ją po ręce. Zatrzymał przejeżdżającą taksówkę i pomógł jej wsiąść do środka. Przez głowę Janey przelatywały najróżniejsze obrazy. Charlie spał z Cindy, obejmując ją ramieniem i z twarzą zwróconą w jej stronę - coś, czego
nigdy nie zrobił z nią. Co więcej, ona sama nigdy nie spędziła z nim całej nocy. Cindy wyglądała tak pięknie, jej skóra w stłumionym świetle miała miękki, lśniący połysk. Patrzyła zaspanymi oczami kobiety, która uprawiała dobry seks. Janey przeszył ból, jakby ktoś wbił jej nóż w serce, kiedy zdała sobie sprawę, jak dawno ona uprawiała seks z Charliem. Gdy wrócili do domu przy Cheyne Walk, ku wielkiej uldze Janey John wszystkim się zajął. Nastawił czajnik i zrobił im herbatę. - Chcesz, żebym zadzwonił do twoich rodziców? - Och, nie - odparła szybko Janey - Nie ma powodu ich niepokoić. - Ktoś powinien z tobą zostać. Janey uśmiechnęła się słabo. John naprawdę był taki słodko staroświecki i rycerski. - Nie jestem sama - zauważyła. - Ty jesteś ze mną. Ale nie chcę cię zatrzymywać. I tak już dużo dla mnie zrobiłeś. Poza tym niebawem wróci Rose. - Nie zostawię cię tu samej - odrzekł stanowczo John. - Och, John... - Dobroć Johna doprowadziła ją do łez łatwiej niż zdrada Charliego. - Nie pozwolę ci na to. Masz na pewno tyle spraw do załatwienia. - Nie jest to nic, co nie mogłoby zaczekać. A teraz wypij herbatę, póki jest gorąca. - Mówisz jak mój ojciec. - Janey uśmiechnęła się nieśmiało. - To wspaniały człowiek. - Wiem. - Po policzku spłynęła jej łza. - Nie płacz, Janey On nie jest tego wart. John wyjął jej filiżankę z ręki, a potem przytulił ją mocno, poklepując pocieszycielsko po plecach, jak gdyby wciąż była tą samą dziewczynką, z którą bawił się w dzieciństwie. Janey zdawało się, że jego ramiona są najbezpieczniejszym miejscem na ziemi.
Rozdział 46 Ella leżała w łóżku Olivera, obserwując, jak wschodzące słońce kreśli wzory na suficie. Czuła się jakoś inaczej, wiotka i zrelaksowana. Nagle przeszył ją dreszcz, gdy sobie przypomniała. Było inaczej. Wczoraj w nocy przeżyła swój pierwszy orgazm. Na samą myśl o tym ogarnęły ją znów dreszcze i poczuła echa pragnienia, tam na dole. Minął już prawie tydzień, odkąd poszła z nim do łóżka, ale wczoraj Oliver został na całą noc. Teraz jeszcze spał, z wczorajszym zarostem na twarzy. Kto by pomyślał, że seks może dostarczyć tylu różnych radości, tylu różnych wrażeń? Przyglądała się sobie sprzed tygodnia z wyższością i rozbawieniem. Ależ była głupia i naiwna, a jednocześnie taka mądra. Wiedząc już to, co wiedziała, i czując to, co czuła, Ella miała świadomość, że pójście wtedy do Brada nie miało żadnego sensu. W swojej naiwności na pewno dokonała właściwego wyboru. Sprawy toczyły się nadzwyczaj dobrze. Jutro Oliver wyjeżdża z Nowego Jorku na pięć tygodni, razem z ekipą z działu mody, żeby zrobić ważną sesję fotograficzną na pustyni. Jego nieobecność będzie oznaczać naturalny koniec ich „treningów". Ella była mu wdzięczna za wszystko, czego ją nauczył, ale dalsze spanie z nim uważała za niewłaściwe. Kiedy Brad wróci do Nowego Jorku, lato się już skończy, a Oliver będzie w drodze powrotnej do Londynu. Nic dziwnego, że Ella czuła taką ulgę i radość. Ostatnia noc była tak cudowna, że aż przyprawiała ją o gęsią skórkę. Kiedy Ella sobie przypomniała, co robiła z Oliverem, palce u stóp same skręcały się z zachwytu. Ale nie było już potrzeby kontynuowania tych intymnych kontaktów. Właściwie mogła wstać teraz i wyjść, zostawiając Olivera śpiącego w łóżku. W końcu osiągnęła swój cel i nie musiała juz leżeć z nim i wdychać jego zapachu, rozkoszując się wspomnieniami jego ciała na niej i w niej.
Mogła przysiąc, że nie wydała żadnego dźwięku, ale Oliver i tak się obudził, obrócił głowę i spojrzał na nią w ten triumfujący, arogancki sposób, który tak dobrze znała. - Chodź tutaj. Uśmiech, który Ella zobaczyła na jego twarzy, kiedy Oliver podniósł rękę, robiąc jej miejsce, wystarczył w zupełności, żeby wiedzieć, co chodzi mu po głowie. Mogła zignorować jego zaproszenie. Mogła się odwrócić. A najlepiej jedno i drugie. Ale nie zrobiła tego i wszystko zaczynało się od nowa: wzbierał w niej dreszcz oczekiwania, który wkrótce zmieni się w nienasycone pragnienie, a wtedy... Ach, było już za późno, żeby o tym myśleć. Za późno na cokolwiek innego niż pragnienie i ochota, by poczuć to jeszcze jeden raz. Ten jeden, ostatni raz nikomu przecież nie zaszkodzi. Przez trzecią noc z rzędu Emerald nie mogła spać. Właściwie nie spała dobrze, od kiedy po raz ostatni widziała Maxa, czyli od tygodnia. Wiedziała dlaczego, chociaż nie chciała się do tego przyznać. Wewnątrz niej była pustka, pragnienie i potrzeba, które doprowadzały ją do furii i pożerały od środka. I nie chodziło wcale o Maxa; na myśl o nim Emerald wzdrygała się ze wstrętem. Nie, przyczyna jej bezsenności tkwiła znacznie bliżej domu. Prawdę mówiąc, Emerald musiała przyznać, że nie tyle „bliżej domu", ile raczej „w samym domu". Postępek Rose pomógł Emerald zrozumieć, jak bardzo jest samotna. Po raz pierwszy w życiu uświadomiła sobie, co straciła, kiedy na własne życzenie oddaliła się od kochającej rodziny W przeciwnym razie musiałaby dzielić miłość swojej matki z innymi - a niby dlaczego miałaby to zrobić? Zapach dżinsowej kurtki Rose, wtedy w szpitalu, poruszył w niej tak bolesną strunę, że teraz sama myśl o tamtej chwili była jak sypanie soli na świeżą ranę. Ale gdyby Rose naprawdę się o nią troszczyła, byłaby tu teraz z nią, a nie zostawiała ją samą jak palec - Emerald usilnie starała się sięgnąć do starej i sprawdzonej metody, jaką była pogarda i wrogość wobec Rose i reszty rodziny. Jednak to dziwne nowe uczucie powstrzymywało ją przed tym.
Dom wydawał się taki pusty, nawet pokój Robbiego - tak nieskazitelnie czysty bez niego. Robbie. Jej syn. Jej syn. Emerald spojrzała na budzik. Wpół do czwartej rano. Zbyt późno, żeby zadzwonić do matki, ale rano... Emerald położyła głowę na poduszce i zamknęła oczy. Janey nie mogła spać. Rozpaczliwie pragnęła, by ktoś porozmawiał z nią o jednym z jej nowych projektów. Nie mogła myśleć o niczym innym, jak tylko o pracy, bo jeśli przez chwilę pomyślała o Charliem, jej oczy natychmiast napełniały się łzami. Ale kiedy wyobrażała sobie skończony projekt, była podekscytowana. Prosta, luźna, bawełniana sukienka ze śmiało wyciętym z tyłu dekoltem w kształcie cyfry osiem, w kolorze soczystej zieleni i bieli, którą chciała ozdobić prostą białą lamówką. Do niej zaprojektowała letni płaszcz, w tym samym świeżym odcieniu zieleni z kwiecistego, też lamowanego materiału. Płaszcz miał mieć rękawy długości trzy czwarte z mankietami ze wzorzystej bawełny, zakrytymi, dużymi guzikami oraz plisą z tyłu, wypełnioną tym samym materiałem. Całość bardzo jej się podobała. Pomyślała nawet, żeby zaadaptować ten projekt do sezonu świątecznego, w bogatym aksamicie i ciemnych kolorach, z tak zwaną dziurką od klucza zasłoniętą bawełnianą koronką, zafarbowaną na ten sam kolor. Problem polegał na tym, że nikt nie ubierał się na zielono. Niektórzy uważali nawet, że ten kolor przynosi pecha. Tylko Charlie miał wspaniałą zieloną koszulę w kwiaty... Nie, nie wolno jej myśleć o Charliem. Musi skoncentrować się na pracy. Przynajmniej ona nigdy jej nie zawiodła. Janey musiała porozmawiać z kimś, kto ją zrozumie. Była zdesperowana. Na zegarze wybiła czwarta nad ranem, co znaczyło, że w Nowym Jorku jest koło dziesiątej wieczorem. Ale gdy tylko pomyślała o podzieleniu się swoim problemem z siostrą, nastąpiło zderzenie z rzeczywistością. Taka rozmowa będzie kosztować majątek - jeśli w ogóle uda jej się połączyć zanim wyjaśni wszystko Elli, która będzie od mej wyciągać, niepotrzebne jej zdaniem, detale. Oczywiście, Rose też okazałaby jej współczucie. Ale ona była taka praktyczna, dobrze zorganizowana, zdecydowana i Świetna we wszystkim, co robiła, że Janey bała się odkrywać przed nią swoje wahania i niepewności.
Nie ma nikogo. Nie ma do kogo się zwrócić, pomyślała Janey z rozpaczą. Łzy napłynęły jej znów do oczu i Janey sięgnęła po wilgotną chusteczkę. Wtedy przypomniała sobie, że John zapewnił ją tym swoim niezawodnym tonem, iż zawsze może się zwrócić do niego. Na myśl o tym, że miałaby tłumaczyć skomplikowane szczegóły swojego projektu sukienki kochanemu, ale całkowicie staroświeckiemu Johnowi, Janey zachichotała pod nosem. Ale John był taki kochany Dobry i godny zaufania. Na samą myśl o nim Janey trochę się uspokoiła i zaczęła ziewać. Może w końcu uda jej się trochę pospać. Kochany, kochany John... - Tak, mamo, zgadza się - potwierdziła Emerald, okręcając sobie wokół palca biały kabel telefoniczny. - Po to właśnie dzwonię. Uznałam, że będzie lepiej dla Robbiego, jeżeli spędzi jakiś czas w Londynie. Dlatego jeszcze dziś przyjadę po niego do Macclesfield. Przenocuję i wrócimy rano. Oczywiście, że jestem pewna. W końcu jestem jego matką.
Rozdział 47 - Pomyślałam sobie, że wpadnę i dam ci małe ostrzeżenie. Wiem, że kochasz Josha, więc nie próbuj nawet zaprzeczać. - Patsy nachyliła się nad biurkiem Rose, by zgasić papierosa w jej popielniczce. Odkąd weszła tu, niezapowiedziana, kilka minut wcześniej, dawała jej jasno do zrozumienia, że to ona kontroluje sytuację. - Nie ma też sensu dłużej przeciągać tej głupiej gierki w likwidację spółki. - Ależ ja nic nie przeciągam. - Rose starała się zachować spokój w głosie, chociaż w środku paliła się ze wstydu i poniżenia. Świadomość, że Patsy wie o jej uczuciu do Josha, była jak odrywanie strupa od niezago-jonej jeszcze rany. Ale nie pozwoli Patsy rzucać kłamliwych oskarżeń. Patsy popatrzyła na nią pogardliwie. - Josh kocha mnie, nie ciebie, i nie może się doczekać wyjazdu do Nowego Jorku. Ale jest tu przez ciebie uziemiony, dopóki nie uregulujecie prawnie sprawy waszego partnerstwa, które mu narzuciłaś. Rose czuła, jak zaczynają jej płonąć policzki. - Och, właściwie nie powinnam cię winić, że chcesz go zatrzymać. To było bardzo sprytne związać go ze sobą biznesowo. Ale musi do ciebie w końcu dotrzeć, że Josh nie jest już zainteresowany kontynuowaniem współpracy. - Josh wie doskonale, że ja też chcę zakończyć współpracę - odparła Rose. - To nie ja powoduję opóźnienia, to Josh nalega, żeby zaczekać z tym, aż wygaśnie umowa dzierżawy i dopiero wtedy sfinalizować sprawę. - Bo jest mu cię żal - powiedziała Patsy. - Obojgu nam jest cię żal. Rose skrzywiła się na myśl o tym, że rozmawiają na jej temat. - Jeśli chodzi o mnie, Josh może wyjechać do Ameryki, kiedy tylko zechce - broniła się zaciekle. - Skoro tak, to dlaczego nie powiesz swojemu notariuszowi, żeby formalnie zakończył waszą wspólną działalność? Jak już powiedziałam, Josh nie wyjechał jeszcze tylko dlatego, że wciąż uważa, iż jest ci coś winien.
Patsy wyprostowała się, odrzucając włosy na ramiona; jej minispódniczka odsłaniała szczupłe, zgrabne nogi. Wyszła triumfalnym krokiem z pokoju, zostawiając Rose samą i zbyt smutną, by mogła skupić się na pracy. Rose pomyślała, że wpadnie później do Emerald. To było śmieszne, ale martwiła się o swoją kuzynkę, choć wcale się nie spodziewała, że jej wizyta sprawi Emerald przyjemność. W tej chwili jednak nie czuła się na siłach spotykać z kimkolwiek. Godzinę później, wciąż nie mogąc skoncentrować się na pracy, Rose uznała, że nie ma sensu dłużej siedzieć za biurkiem i nie robić nic poza rozmyślaniem o Joshu i o swoim beznadziejnym położeniu. Przekonała się już nieraz, że spacer jest dobrym lekarstwem na tymczasowe kryzysy twórcze. Potrzebowała wyrwać się ze swojęj pracowni, gdzie w powietrzu wciąż unosił się zapach perfum Patsy, mimo iż Rose otworzyła okna, żeby się go pozbyć. Miała na sobie luźną jedwabną sukienkę ze wzorem w stylu pop-artu w kolorze czarno-mandarynkowym na białym tle oraz kilka cienkich złotych bransoletek wokół nadgarstka. Kiedy zobaczyła się w lustrze, doszła do wniosku, że jej włosy wymagają podstrzyżenia. Od kilku lat zachowywała tę samą fryzurę, bo Josh twierdził, że jest dla niej idealna. Ale wkrótce nie będzie już Josha, który obcinałby jej włosy Nie będzie Josha, o którym w tajemnicy marzyłaby, leżąc późnym wieczorem w łóżku, kiedy nie mogła zasnąć. Nie będzie Josha, z którym można porozmawiać o pracy Nie będzie Josha. Koniec i kropka. Rose zmierzała już do wyjścia, kiedy nagle klamka przekręciła się i drzwi otworzyły się do środka. Na progu stał Pete Sargent. Przywitał się z nią szerokim, promiennym uśmiechem, który nieoczekiwanie sprawił, że Rose poczuła motyle w żołądku. - Pete, wróciłeś... - Zganiła się zaraz w myślach za ten idiotyczny komentarz. Na pewno wrócił, przecież stał w jej drzwiach. - Tak, wczoraj. Pete był smukły i opalony, spodnie wisiały mu na biodrach. Górne guziki u koszuli miał rozpięte, a kręcone włosy opadały mu lokami na ramiona. Sprawiał wrażenie surowego, niedbałego i bardzo seksownego.
- Pomyślałem więc, że wpadnę i zobaczę, czy nie miałabyś ochoty zjeść ze mną lunchu. Oczywiście powinna odmówić. Nic ich przecież nie łączyło - upewniła się szybko, nie chcąc sobie przypomnieć, do czego faktycznie między nimi doszło. Otwierała już usta, żeby go spławić, kiedy przed oczami stanął jej wyraz twarzy zadowolonej z siebie Patsy. - Miałam właśnie zamiar przejść się - powiedziała. - Świetnie. Pójdę z tobą. Możemy pójść do parku i urządzić sobie piknik. - Nie możemy - zaprotestowała Rose, chociaż ta perspektywa wydała jej się kusząca. - Dlaczego nie? - Dlatego że nazywasz się Pete Sargent. Zaraz zaczną oblegać cię tłumy, rzucą się na ciebie hordy rozwrzeszczanych dziewczyn. - Przebiorę się, a jeśli to nie pomoże, będziesz musiała mnie przed nimi obronić. Rose zdała sobie sprawę, że to bez sensu. Pete nie da za wygraną. A poza tym właśnie ją rozśmieszył, po raz pierwszy od bardzo dawna. Biorąc ją za rękę, Pete dodał; - Oczywiście gdybyś zechciała bronić mnie częściej, na przykład codziennie, zawsze możesz za mnie wyjść. Rose roześmiała się znowu. - Nie śmiej się - powiedział Pete. - Mówię poważnie. - Ale mamusiu, ja nie chcę wracać do Londynu. Emerald przyjechała do Denham godzinę temu i odkryła, że jej matka poinformowała już Roberta o tym, że pojedzie z Emerald do Londynu, i teraz jej syn patrzył na nią z wyrzutem. Grzywka opadała mu na czoło. Emerald podniosła rękę, żeby odgarnąć mu te włosy z oczu i powiedzieć, że potrzebuje fryzjera, ale powstrzymała się. „Przede wszystkim przydałaby ci się wizyta u fryzjera". Przed oczami stanęło jej mgliste wspomnienie, skrywane przez tak wiele lat, a teraz wyraźne, jak gdyby zdarzyło się wczoraj. Wspomnienie Luca oczywiście. To zabawne, że w pamięci przechowują się takie rzeczy - być może mózg był
jeszcze zbyt niedojrzały, żeby to zarejestrować. Emerald mogła mieć wtedy nie więcej niż dwa lata, a Luc był starszy od Robbiego, ale nieznacznie. Robbie, który miał zachmurzoną buzię, nagle uśmiechnął się szeroko i obwieścił z entuzjazmem: - Jest tutaj wujek Drogo. - Po tych słowach chłopiec puścił się biegiem przez trawnik w stronę dwóch mężczyzn wychodzących z domu. Nie spoglądając na matkę, Emerald powiedziała: - Wygląda zupełnie jak Luc. - To prawda - przyznała Amber. Nadal odwracając wzrok, Emerald spytała: - Są do niego podobni? Do tego malarza? Amber odetchnęła, wzdrygając się na dźwięk słów Emerald, wypowiedzianych w taki sposób. - Nie bardzo. Luc bardzo przypominał Roberta, pewnie dlatego, że przejął po nim nawyki i mimikę. Jean-Philippe miał ciemne włosy, ale także ciemne oczy Luc, podobnie jak Robbie, miał oczy błękitne. Luc uwielbiał Roberta i naśladował go na wszelkie sposoby Emerald, która obserwowała Robbiego zmierzającego w jej stronę wraz z Jayem i z Drogiem, zamarła nagle, kiedy zobaczyła, że Robbie idzie dokładnie w taki sam sposób jak Drogo. Poczuła, jak ogarnia ją fala sprzecznych uczuć. - Mamusiu, czy muszę wracać do Londynu? - spytał Robbie, kiedy cała trójka zbliżyła się do Amber i Emerald. - Wujek Drogo zamierza robić wiele fajnych rzeczy - chodzić na spacery, szukać skamielin... - To samo możemy robić w Londynie, przyjacielu - zapewnił go Drogo. Możemy pójść do Muzeum Historii Naturalnej, jeśli tylko zechcesz... - Pewnie. A do Madame Tussaud też? Emerald miała już wytknąć Drogowi, że nie ma prawa decydować o rozkładzie dnia jej syna bez jej zgody, ale zanim to zrobiła, Drogo odwrócił się do niej i spytał: - Przyjechałaś z Londynu samochodem czy pociągiem? - Pociągiem - odparła szorstko Emerald. - W takim razie może pojedziecie ze mną samochodem? I tak miałem wracać jutro.
Robbie był wniebowzięty: - Wujku, masz na myśli swojego nowego bentleya? Emerald doszła do wniosku, że nie ma sensu odmawiać. A poza tym byłaby niemądra, gdyby wybrała w drodze powrotnej pociąg, zamiast dać się odwieźć komfortowym bentleyem Droga prosto do Londynu.
Rozdział 48 - Daj spokój, Janey, to nic takiego. Była dziesiąta rano w poniedziałek, Janey i jej wspólniczka siedziały w biurze. Janey prawie nie jadła ani nie spała, odkąd nakryła Charliego i Cindy w łóżku, mimo iż John namawiał ją usilnie, by jednak coś zjadła i się wyspała. Głowa wciąż bolała ją z płaczu. Za to Cindy sprawiała wrażenie nie tylko odprężonej, ale wręcz rozbawionej całą tą sprawą. - Nic takiego? - Janey podniosła głos. - Pójście do łóżka z moim chłopakiem to nic takiego? - Naprawdę. No dobra, Charlie i ja wpadliśmy na siebie w piątek wieczorem, potem wróciłam z nim do jego pokoju, i tak jakoś - wylądowaliśmy w łóżku. I co z tego? Nie rozumiem, o co robisz tyle hałasu. Ten przystojniak, z którym byłaś w sobotę, to twój przyjaciel, tak? Założę się, że sami też wskakiwaliście pod pierzynę, kiedy naszła was ochota. - Nic z tych rzeczy - zaprzeczyła Janey John był wprawdzie przystojny i dobry, ale nigdy nie myślała, że mogliby być kochankami. - Tym bardziej ci się dziwię - powiedziała Cindy, a potem wzruszyła ramionami. - Janey, może po prostu zapomnijmy o tej sobocie, co? Uważam, że robisz burzę w szklance wody i trochę się przez to kompromitujesz, jeśli wolno mi tak powiedzieć. - Z tym akurat mogę się zgodzić - rzuciła Janey. - Rzeczywiście, skompromitowałam się przed Charliem. - Nie martw się o nas. Charlie jest twój. To, co się stało, nic dla nas nie znaczy. Więc może uspokój się, przestań zachowywać się jak jakaś pro-wincjuszka i przypomnij sobie, że jesteśmy w Londynie, i... - Charlie nie jest mój i nie chcę, żeby był mój. Szczerze mówiąc, w ogóle nie chcę go już widzieć. Cindy zapaliła papierosa i zaciągnęła się powoli, po czym wypuściła dym z płuc i odparła lekceważąco: - Zupełnie zatraciłaś w tym wszystkim proporcje.
- Zastaję moją wspólniczkę w łóżku z moim chłopakiem, a ty mówisz, że zatraciłam proporcje? Przecież wy... uprawialiście seks. - Ludzie czasem robią takie rzeczy 1 co z tego? To nic nie znaczyło. - Może dla ciebie nie, ale dla mnie na pewno tak - odpowiedziała Janey. Cindy roześmiała się pogardliwie. - Nie przypuszczałam, że jesteś taka niedzisiejsza, Janey Nikt dzisiaj nie robi afery z seksu między przyjaciółmi. Wszyscy dobrzy przyjaciele uprawiają ze sobą seks. Biedny Charlie, naprawdę go zmartwiłaś. Janey podejrzewała, że Cindy świetnie się bawi, kpiąc sobie z niej. Wspólniczka, którą tak podziwiała, stała się kimś, kto bardzo jej się nie podobał. - Nie chcę o tym więcej rozmawiać - powiedziała Janey. - Dla mnie bomba - odparła Cindy. - Zapomnijmy o tym. - Tego nie mogę zrobić. - Janey musiała jej to powiedzieć. - Przykro mi, Cindy, ale to koniec naszej współpracy. - Tylko dlatego, że Charlie mnie przeleciał? Myślałaś, że Charlie nie będzie sypiał z innymi dziewczynami, bo jest twoim chłopakiem? Serce waliło Janey jak młotem. - Cindy, to jest kwestia zaufania. Jeżeli ci nie ufam, nie mogę z tobą pracować. Sądzę, że dla ciebie też jest to zrozumiałe, iż nasza dalsza współpraca jest niemożliwa. - Janey poczuła ulgę, że zdobyła się na te słowa. - Wiem, że w naszej umowie jest zapis, który mówi o dwumiesięcznym okresie wypowiedzenia w wypadku zakończenia współpracy Spotkam się z moim prawnikiem i poproszę go, żeby przygotował dla ciebie oficjalne pismo w tej sprawie. A zatem ponieważ przyjdzie nam tu spędzić razem jeszcze te dwa miesiące, byłabym wdzięczna, gdybyśmy rozmawiały wyłącznie o sprawach dotyczących firmy, a nie o osobistych. - Janey wstrzymała oddech. Nienawidziła się kłócić. Na szczęście, ku jej uldze, Cindy tylko wzruszyła ramionami i odparła lakonicznie: - Jak sobie życzysz.
Rozdział 49 - Wiesz, potrafię chyba sama trafić do swojego sklepu - zażartowała Janey z Johna. John przyjechał do Londynu w interesach - co ostatnio zdarzało mu się regularnie - i zabrał Janey na lunch - co też weszło mu w nawyk. A potem z obiadu zrobiła się kolacja. Później przyjeżdżał do Londynu już co najmniej dwa razy w tygodniu i zostawał na cały weekend, niemal co tydzień. Janey tak się przyzwyczaiła do jego obecności, że bardzo za nim tęskniła, kiedy wracał do Macclesfield. W trakcie tych ostatnich trudnych tygodni, kiedy Janey i Cindy pracowały na okresie wypowiedzenia, John był dla Janey wspaniałym przyjacielem i prawdziwym oparciem. - Wiem, że trafisz, ale obowiązkiem dżentelmena jest się upewnić, że dama wróciła bezpiecznie do domu czy - jak w twoim wypadku - do sklepu. John powiedział to bardzo poważnie, ale uśmiechnął się przy tym tak serdecznie, że Janey nie mogła się powstrzymać i odwzajemniła uśmiech. Janey czuła się ostatnio zadziwiająco szczęśliwa i w ogóle nie tęskniła za Charliem. Wiedziała, że to wszystko zasługa Johna, który uspokajał ją i był dla niej taki dobry. Rozpieszczał ją swoją staroświecką szarmanckością, która wydawała jej się taka słodka. Dzisiaj podczas lunchu też czekała ją nie lada atrakcja - John zaproponował jej wycieczkę statkiem do Richmond w niedzielę, pod warunkiem że będzie ładna pogoda. Uśmiechnięta Janey pożegnała się z nim i weszła do sklepu. W sklepie czekała na nią Fiona, najstarsza stażem ze wszystkich ekspedientek. - Chcę z tobą o czymś porozmawiać - powiedziała. Janey zgodziła się mimowolnie. John wraca do Cheshire dopiero późno w niedzielę. I nalegał, żeby wybrali się razem na drinka, który - jak podejrzewała Janey - mógł skończyć się kolacją.
- Cindy nie wypłaciła nam wczoraj pensji i w ogóle nie pojawiła się w pracy - poskarżyła się Fiona. Janey serce stanęło w gardle. Z oczywistych względów trudno pracowało jej się teraz z Cindy i żałowała, że nie ustaliły miesięcznego okresu wypowiedzenia zamiast dwóch. W ubiegłym tygodniu Cindy pracowała w swoim mieszkaniu i Janey odczuła ulgę z powodu jej nieobecności. Zostały jeszcze trzy tygodnie do definitywnego zakończenia ich współpracy. - Przykro mi - powiedziała przepraszająco Janey do Fiony. Na pewno musiało zajść jakieś nieporozumienie, przecież Cindy nie zrobiłaby tego celowo. - Pójdę zaraz do banku i wypłacę pieniądze dla was. - Janey zerknęła na zegarek. - Muszę się pospieszyć, zanim zamkną bank, a ty dowiedz się, ile dokładnie jestem wam wszystkim winna. Piętnaście minut później Janey siedziała w fotelu w biurze dyrektora oddziału i usiłowała nie zachować się jak dziecko i nie wybuchnąć płaczem, słuchając wyjaśnień dyrektora, który powiedział, że nie może wypłacić jej żadnych pieniędzy z konta, ponieważ jest ono puste. Rzeczywiście, został popełniony błąd. Ale to nie Cindy go popełniła, lecz ona. - Przecież musiały zostać jakieś środki na rachunku - zaprotestowała. I nie „jakieś", ale całkiem spore, ponieważ nie dalej jak cztery dni temu, za namową Cindy, Janey przelała pokaźną sumę ze swojego prywatnego konta na firmowe, na pokrycie rachunków związanych z wyprodukowaniem kolekcji na nowy sezon. Cindy przekonała ją, że jeśli zapłacą wcześniej, uda jej się wynegocjować u dostawcy znaczny rabat. Kiedy opowiadała to wszystko panu Beardowi, ten poważniał z każdą chwilą. Potem posłał po urzędnika i wydał mu stosowne instrukcje. Sekretarka pana Bearda przyniosła Janey filiżankę herbaty, której połowę zdenerwowana Janey wylała na spodek z delikatnej chińskiej porcelany. Pan Beard w tym czasie uważnie studiował wszystkie dokumenty i czeki, które przyniósł mu pracownik. - No cóż... - powiedział wreszcie, składając dłonie i opierając łokcie na stole. - Chyba mamy już odpowiedź. Wygląda na to, że pani wspólniczka zrealizowała czeki wystawione na swoje nazwisko.
- Ale... ale chyba nie wyjęła wszystkich pieniędzy, prawda? - Janey wciąż nie była w stanie uwierzyć w to, co słyszy - Obawiam się, że wszystkie - potwierdził dyrektor oddziału. - Ale... przecież ona nie mogła tego zrobić. - Niestety, z prawnego punktu widzenia mogła - ponieważ w umowie prowadzenia rachunku nie ma żadnego ograniczenia, które by jej to uniemożliwiło, ani też limitu kwoty, jaką może podjąć. - Czyli nie jestem w stanie odzyskać tych pieniędzy? - Nie, chyba że pani wspólniczka sama zechce je zwrócić. Wyraz twarzy pana Bearda sugerował wyraźnie, że - podobnie jak Janey nie wierzy w to, że Cindy odda przywłaszczone pieniądze. Nikt nie opróżnia konta bankowego w taki sposób, a potem po prostu zgadza się je oddać. W drodze powrotnej do sklepu Janey starała się przekonać samą siebie, że to jednak mógł być błąd. Ze pomimo kłótni o Charliego Cindy nie mogła tak po prostu wziąć sobie tych pieniędzy i znajdzie się jakieś racjonalne wytłumaczenie tej sytuacji. Jak się jednak wkrótce okazało, brakowało nie tylko pieniędzy Razem z nimi zniknęła też Cindy Dziewczyna, która podniosła słuchawkę telefonu w jej mieszkaniu, powiedziała, że Cindy zdecydowała się wrócić do Ameryki. - Pojechali razem - dodała. - Cindy i jej chłopak. Ten model. Chłopak? - Ma pani na myśli Charliego? - Janey upewniła się na wszelki wypadek. Czuła, jak ogarnia ją panika, i rozpaczliwie trzymała się nadziei, że to nie może być prawda. - Tak, właśnie jego. To tyle, jeśli chodzi o zapewnienia Cindy, że ona i Charlie są wyłącznie przyjaciółmi, pomyślała z goryczą Janey, chwiejąc się na nogach jak bokser, który otrzymał nokautujący cios. Była ciekawa, czy planowali ją okraść już wcześniej, czy też Cindy zadziałała pod wpływem jakiegoś impulsu. Co za różnica? Pozwoliła im obojgu wystrychnąć się na dudka i nie chciała już nigdy w życiu widzieć ani jego, ani jej.
Podziękowawszy dziewczynie za pomoc, Janey odłożyła słuchawkę i oparła się o ścianę. To nie dzieje się naprawdę. A jednak... Była skończoną idiotką, że im wierzyła, niczego nie podejrzewając, kiedy ją okradali. Z pieniędzy, z zaufania i z miłości. O Boże... Boże... Co ona teraz zrobi? Potrzebowała pomocy - rozpaczliwie i szybko. I wiedziała, że jest tylko jeden człowiek, któremu może zaufać i liczyć na jego pomoc. Jedyna osoba, do której może się zwrócić. Janey wiedziała, że John zamierzał wrócić do swojego klubu, więc zadzwoniła tam, zaciskając kurczowo palce na słuchawce, kiedy czekała, aż poproszą go do telefonu. - Janey? Sam dźwięk jego głosu ukoił jej zszargane nerwy - John, stało się coś strasznego. Czy możesz zaraz przyjechać do sklepu? - Oczywiście. Janey wiedziała, że wyjdzie przed nim na kompletną idiotkę, którą oczywiście była. Ku jej uldze John pojawił się w sklepie w ciągu pół godziny i wysłuchał w kompletnej ciszy tego, co miała mu do powiedzenia. - John, muszę zapłacić dziewczynom, a nie miałam odwagi poprosić 0 pożyczkę w banku. - Chcesz mnie prosić, żebym to ja wyłożył za ciebie pieniądze? Janey serce uwięzło w gardle. Wbrew temu, czego się spodziewała, John nie okazał jej ani trochę współczucia. Czy popełniła kolejny błąd 1 dokonała jeszcze jednej błędnej oceny? Czy John w rzeczywistości nie był wcale rycerzem w lśniącej zbroi, za jakiego go uważała? - Wydało mi się to takie naturalne... żeby zwrócić się o pomoc do ciebie. Janey czuła się teraz naprawdę skrępowana i żałowała, że w ogóle do niego zadzwoniła, psując sobie to romantyczne wyobrażenie o Johnie, który w jej mniemaniu był kimś wyjątkowym. - Przepraszam, jeśli postawiłam cię w niezręcznej sytuacji. Nie miałam takiego zamiaru. Moi rodzice na pewno mi pomogą. A poza tym mam jeszcze pieniądze z funduszu powierniczego. John spoważniał jeszcze bardziej i przyglądał jej się z rosnącą dezaprobatą.
- Wybacz mi. - John pokręcił głową. - Ale niestety, nie mogę ci pomóc. Janey poczuła, jak grunt usuwa jej się spod nóg - nie dlatego, że John jej odmówił, ale dlatego, że tak bardzo pomyliła się w jego ocenie. Wydawało jej się, że John jest jej rycerzem w lśniącej zbroi, szarmanckim, godnym zaufania i wspaniałym. Ale czy kiedykolwiek udało jej się właściwie ocenić ludzi? Wystarczyło przypomnieć sobie Charłiego i Cindy, żeby Janey wiedziała, że nie. - Chyba że... Janey, która wbiła wzrok w podłogę, zagryzając usta, podniosła głowę i spojrzała na niego. John oblał się lekkim rumieńcem. - Chyba że co? - Chyba że pozwolisz mi się oświadczyć. Oświadczyć? Jej? Janey zakręciło się w głowie z podekscytowania i jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki cały wcześniejszy niepokój i rozpacz zniknęły. - Chcesz powiedzieć, że zamierzasz poprosić mnie o rękę? - spytała na bezdechu. - Tak. - Och, John! Janey zarzuciła mu ramiona na szyję i zbliżyła swoją twarz do jego twarzy. Po tym wszystkim, co przeszła, zdawało jej się, że wylądowała w raju. Kochany John, obejmował ją tak czule i mocno! Janey z entuzjazmem odwzajemniła jego pocałunek. Małżeństwo z kimś takim jak John, który będzie się o nią troszczył, to najwspanialsza perspektywa. Janey czuła się w jego ramionach tak cudownie, jak gdyby były dla niej wręcz stworzone. Wtedy zdała sobie sprawę, że z Johnem już nigdy nie będzie musiała się martwić, jak postępować, żeby wszystko było dobrze, jak starać się go uszczęśliwiać czy zabiegać o jego aprobatę, ponieważ John ją kochał. Naprawdę ją kochał. Łzy napłynęły jej do oczu. - On nie jest wart twoich łez - powiedział John.
- Nie płaczę za nim - odparła szczerze Janey. - Płaczę, bo wiem, że mnie kochasz, i to czyni mnie tak szczęśliwą. - Zamierzałem zaczekać z oświadczynami do świąt Bożego Narodzenia powiedział John później, kiedy siedzieli i pili szampana. - Ale przestraszyłem się, że jakiś inny facet sprzątnie mi cię sprzed nosa, zanim dasz mi szansę, więc... - Więc kiedy poprosiłam cię o pomoc, zdecydowałeś mi się oświadczyć dokończyła za niego radośnie Janey. - Och, John, chyba było nam to pisane. Najpierw uratowałeś mnie w trakcie demonstracji, potem ja dowiedziałam się o Charliem, a teraz to. Przez cały czas los pokazywał mi, jaki jesteś idealny Po tym, jak zająłeś się mną, gdy odkryłam zdradę Charłiego, pomyślałam, jaki jesteś cudowny i jak szczęśliwa będzie dziewczyna, którą poślubisz. John spojrzał na nią z miłością i ścisnął za rękę. - Wiem, że czekają nas pewne kompromisy. Ja mieszkam w Cheshire i opiekuję się posiadłością, a ty masz sklep tu w Londynie. Ale jestem pewien, że jakoś to rozwiążemy Tak jak udało się to twoim rodzicom. Jay też zajmuje się majątkiem, a Amber prowadzi interesy w Londynie. Janey poczuła, jak ogarnia ją fala wdzięczności. Kochany, wspaniały John. Był tak staroświeckim tradycjonalistą, a jednocześnie tak bardzo kochał ją i chciał jej szczęścia, że gotów był na kompromis, na jaki nie zdobył się żaden z jej wcześniejszych chłopaków. - Projektowanie jest dla mnie bardzo ważne - przyznała Janey - ale równie dobrze mogę to robić w Fitton Hall jak w Londynie. Chcę być z tobą zarzekła się gorliwie - a nie bez ciebie. Och, John, nigdy nie sądziłam, że miłość może być taka. Chyba warto było stracić tyle pieniędzy, bo teraz jestem szczęśliwa. Ty mnie uszczęśliwiłeś. - To dobrze. Bo twoje szczęście jest dla mnie najważniejsze - powiedział John. John zakochał się w Janey na przyjęciu z okazji jej dwudziestych pierwszych urodzin, ale nigdy nie wierzył w swoje szanse. On był nudnym facetem z prowincji, a ona nowoczesną damą z Londynu, otoczoną wianuszkiem szykownych i atrakcyjnych mężczyzn. Ale los zrobił swoje i teraz Janey była jego.
Rozdział 50 - Czujesz się już lepiej, stary druhu? Emerald obrzuciła spojrzeniem Droga i swojego syna. - Drogo, błagam, przestań się nad nim użalać. Nic mu nie jest. Ma tylko humory, bo nie chce jeść obiadu w Savoyu. Znajdowali się w Hyde Parku, gdzie Drogo zabrał go na poranną przejażdżkę. Robił to codziennie, od kiedy wrócili do Londynu. Ku rozdrażnieniu Emerald Robbie skarżył się na ból głowy i złe samopoczucie. Emerald wiedziała, co naprawdę się dzieje. Robbie najchętniej spędzałby każdą godzinę w towarzystwie Droga - którego dosłownie czcił -i teraz dąsał się, ponieważ Emerald chciała go zabrać do domu, gdzie mieli się przebrać przed obiadem z Jeannie de la Salles w Savoyu. Powiedziała jej przez telefon, że ma coś ważnego do przekazania, ale nie chciała mówić nic więcej, więc naturalnie Emerald musiała jak naj szybciej poznać tę tajemnicę. A teraz w paradę wszedł jej Drogo, jak zwykle próbując podkopać jej autorytet i zachęcić Robbiego do sprawiania matce kłopotów. Emerald przyjrzała im się ponownie. Stali obok siebie i kiedy Emerald mówiła do Robbiego, ten przytulił się do Droga, który trzymał mu rękę na ramieniu w opiekuńczym geście. Opiekuńczym? Przed czym niby miał go chronić? Przecież ona była jego matką. - Wygląda trochę blado - powiedział Drogo. - Nic mu nie jest - warknęła Emerald. - Jestem pewna, że gdybym mu ustąpiła i pozwoliła zostać z tobą, ból głowy natychmiast by minął. Emerald zbyt późno zorientowała się, że mogła się zdradzić. Ta sytuacja przypomniała jej czasy dzieciństwa. Widząc Robbiego z Drogiem, nie mogła nie zauważyć bliskości, która ich łączyła, a której ona jako dziecko była zupełnie pozbawiona. Nie mogła tego znieść. Odwróciła się do nich plecami, połykając gorzkie łzy. Czasem trudno było jej teraz poznać samą siebie. Intensywność uczuć, których dotąd nie
znała, czyniła ją taką bezbronną. Czuła strach przed Maxem - nie dlatego, że ją bił i mógł wrócić, ale dlatego, że kiedyś była gotowa postawić go w swoim życiu na pierwszym miejscu. Czuła panikę, kiedy uświadomiła sobie coś, co kiedyś wydawało jej się nie do pomyślenia - że gdyby nie jej przybrany ojciec, mogłaby faktycznie stać się jedną z tych kobiet, do których przyrównał ją Max. Czuła urazę i zazdrość, widząc, jak Robbie lgnie do Droga, jednocześnie odtrącając ją. I czuła strach przed odrzuceniem, gdy przypominała sobie chwile spędzone w szpitalu, z kurtką Rose przyciśniętą do piersi. Emerald wzdrygnęła się, kiedy poczuła na ramieniu rękę Droga. - Może zabiorę Robbiego z powrotem do Lenchester House? Wtedy będziesz mogła pójść na ten obiad, nie zawracając sobie nim głowy - Nie. Przecież on tego właśnie chce i dlatego symuluje złe samopoczucie. Myślisz, że o tym nie wiem? Nie, Robbie idzie ze mną. Wzrok Droga, który wyrażał jednocześnie gniew i litość, rozzłościł ją jeszcze bardziej. Emerald złapała syna za rękę i powiedziała szorstko: - Możesz już przestać odgrywać te swoje gierki, Robbie, ponieważ na mnie one nie działają. Chodź, wracamy do domu przebrać się przed obiadem. - Och, a więc jednak zdecydowałaś się zostawić Robbiego w domu? spytała Jeannie, kiedy wymieniły powitalne uściski. - Tak. Emerald wciąż była wściekła na Robbiego, który - kiedy kazała mu zejść na dół i zaczekać, aż ona skończy się przebierać - powiedział, że jest mu niedobrze i zaraz potem zwymiotował. Oczywiście zrobił to celowo. Emerald pamiętała, że sama stosowała takie sztuczki, kiedy była dzieckiem. Na nianię to zawsze działało, ale Emerald była z twardszej gliny. Kazała Robbiemu rozebrać się i wziąć kąpiel, a potem powiedziała, że skoro nie chce z nią iść, będzie musiał zostać sam w domu, w swoim łóżku. Robbie na pewno liczył na to, że matka wyśle go do Lenchester House i do Droga, a nie zostawi samego w domu. Nie zdziwiłaby się zresztą, gdyby to był pomysł Droga, który chciał jej w ten sposób dopiec. Ale obaj muszą się nauczyć, że Robbie będzie robił to, co każe mu matka.
- Może to i dobrze. Zobacz, jaki tu jest tłum. Myślałam, że wszyscy wyjadą z miasta na wakacje i będziemy same. Ale zapomniałam o amerykańskich turystach. Emerald musiała zaczekać, aż kelner zaprowadzi je do stolika i postawi przed nimi lekkie sałatki, które zamówiły. Dopiero wtedy spytała: - Jakież to ważne wieści chciałaś mi przekazać? - Chodzi o Maxa. - feannie nachyliła się bliżej, zniżając głos do ledwie słyszalnego szeptu. - Nie pokazywał się przez ostatnich parę tygodni. Myślałam, że to z powodu waszego rozstania, ale najwyraźniej Max wpakował się w poważne kłopoty. Został aresztowany, chyba w związku z tym straszliwym morderstwem na East Endzie. Wiesz, tym, w którym ofiara została pobita na śmierć. Pisali o tym we wszystkich gazetach. - Chodzi o te porachunki gangsterskie... - Cicho... - ostrzegła ją Jeannie. - Peter twierdzi, że nie powinnyśmy o tym mówić, na wypadek gdyby policja zaczęła tu węszyć. Ale słyszałam, że Max był winien mnóstwo forsy komuś bardzo ważnemu z East Endu. Zawsze miał słabość do hazardu. - Jeannie wzdrygnęła się, ale Emerald widziała, że jej przyjaciółka jest raczej podekscytowana niż przestraszona. - Nie widujesz się z nim chyba, co? Emerald zacisnęła usta. A więc Jeannie nie zależało wcale na przekazaniu jej nowiny Jej przyjaciółka miała nadzieję wyciągnąć od niej jakieś pikantne ploteczki. - Nie, oczywiście, że nie - odpowiedziała jej zgodnie z prawdą. - To był tylko krótki romans - dodała, wzruszając lekceważąco ramionami dla podkreślenia swoich słów. - Gdyby nie to, że nas ze sobą poznałaś, w ogóle nie zwróciłabym na niego uwagi. - Cóż, nie mieliśmy bladego pojęcia, że on wciąż utrzymuje kontakty ze... ze światem przestępczym. Max zawsze dawał do zrozumienia, że już z tym skończył. - My też powinnyśmy z nim już skończyć - odparła znacząco Emerald. Z powodu tłumu w hotelowej restauracji Emerald wyszła ze spotkania później, niż się spodziewała.
W drodze powrotnej do Cadogan Place myślała o Robbiem i o tym, że dobrze to mu zrobi, kiedy uświadomi sobie, że nie powinien się tak zachowywać. Jej syn szybko dorastał. Wkrótce wróci do szkoły, a to oznaczało, że muszą się wybrać na zakupy do Harrodsa, żeby sprawić mu nowy mundurek, bo ze starego wyrósł. Robbie był dobrym uczniem i dyrektor szkoły nie mógł się go nachwa-lić. Emerald pomyślała, że może powinna wynająć zawodowego fotografa, który zrobi mu profesjonalną sesję, a potem ona wyśle kilka takich zdjęć Alessandrowi i jego matce. Alessandro i jego królewska żona nie mieli jeszcze dzieci. Sama myśl, jak zirytowana byłaby matka Alessandra, widząc zdjęcia Robbiego, podniosła Emerald na duchu i wprawiła ją w lepszy nastrój. Drogo stał w bibliotece w Lenchester House, spoglądając na portret swojego poprzednika i zadając mu pełne goryczy pytanie: - Wasza książęca mość, Robercie, jak myślisz - czy uda mi się znaleźć w końcu żonę i spłodzić z nią dziedzica, czy też będę się obijał od ściany do ściany, żyjąc w nadziei, że któregoś dnia Emerald zakocha się we mnie? Nie, masz rację, raczej nie zanosi się na to, ale przynajmniej ten czarny charakter, z którym ją widywano, zniknął z horyzontu. Najbardziej żal mi tego dziecka. Chłopak potrzebuje ojca, prawda? A prawda jest taka, że ja już kocham go jak rodzonego syna. - Drogo na chwilę odwrócił wzrok, po czym znowu spojrzał na obraz. - Może dasz mi jeszcze kilka miesięcy powiedzmy do Bożego Narodzenia? Zgadzasz się? To dobrze, bo ja cenię sobie twoje rady. Jak mężczyzna z mężczyzną. Jak książę z księciem. Byłeś tu przede mną, więc masz ku temu pełne prawo, żeby mnie pouczać. Emerald miała wrażenie, że lada moment zwymiotuje albo zemdleje. Ogarnęła ją ogromna panika. Była w sypialni Robbiego, a jej syn - daleki od przeproszenia za swoje zachowanie i przyznania, że tylko udawał chorobę - znajdował się w naprawdę fatalnym stanie. Usiadła na skraju jego łóżka. Robbie ledwo zachowywał przytomność, na twarzy miał wypieki, cały płonął od gorączki.
Emerald zwróciła się do niego po imieniu, a potem wzięła go za rękę, ale on tylko wzdrygnął się i jęknął coś w malignie, nieświadom jej obecności. Robbie był naprawdę chory i wymagał natychmiastowej opieki lekarskiej. Z mocno bijącym sercem Emerald pobiegła do swojej sypialni, podniosła słuchawkę białego telefonu stojącego przy łóżku i wykręciła numer swojego osobistego lekarza przy Harley Street. Minęło kilka długich minut, zanim w końcu ktoś odebrał telefon po drugiej stronie. - Bardzo proszę, żeby doktor Ruthers zjawił się u mnie niezwłocznie. Mój syn jest bardzo chory - powiedziała Emerald. - Niestety, to niemożliwe - odparła rzeczowo recepcjonistka. - Doktor przebywa obecnie na polowaniu w Szkocji. - Ale przecież musi go ktoś zastępować - Emerald nie dała za wygraną. - Zastępca doktora Ruthersa wyjechał na pogrzeb rodzinny. Wróci jutro, jeżeli boi się pani o zdrowie syna, może go pani zawieźć do szpitala dziecięcego przy Great Ormond Street - wie pani, gdzie to jest, prawda? Emerald odłożyła słuchawkę i pędem wróciła do sypialni Robbiego, mając nadzieję, że martwiła się na wyrost. Wszystkie dzieci wyglądają tak źle, kiedy chorują. Pewnie zaraz zastanie go siedzącego w łóżku i domagającego się soku pomarańczowego i ciastek. Tak się jednak nie stało. Czy to tylko wytwór jej wyobraźni, czy Robbie jakby zmalał, skurczył się i jeszcze bardziej osłabł w ciągu tych kilku minut, kiedy nie było jej przy nim? Nowa fala paniki złapała Emerald za gardło. Chciała podnieść Robbiego i przytulić go, zrobić wszystko, żeby tylko stan jego zdrowia nie pogarszał się; żeby zatrzymać go przy sobie; żeby... Recepcjonistka wspomniała coś o szpitalu. Emerald zawahała się. Sama potrzebowała pomocy, czyjejkolwiek... Wróciła do swojej sypialni i popatrzyła na telefon, a potem wzięła głęboki oddech i podniosła słuchawkę. Drogo próbował właśnie dokończyć krzyżówkę w „Timesie", gdy zadzwonił telefon. Ucieszył się nawet, że ktoś dał mu dobry pretekst, żeby tego nie robić. Kamerdyner nie był z początku zachwycony, kiedy Drogo
zażądał przełączenia wszystkich telefonów bezpośrednio do niego, zamiast zostawiać to jemu, ale Drogo był nieubłagany. - Drogo, to ja, Emerald. Chodzi o Robbiego. Jest chory, a naszego lekarza nie było. Recepcjonistka powiedziała, żeby zawieźć go do szpitala przy Great Ormond Street, ale... Drogo słyszał wyraźnie panikę w jej głosie. - Już jadę. Będę za dziesięć minut. - Wszystko w porządku, kochanie, mamusia jest przy tobie - szeptała Emerald do syna, ściskając kurczowo jego małą rozpaloną rączkę w swojej, a kiedy nie odpowiedział, dodała niemal błagalnym tonem: Wujek Drogo też już jedzie. - Ale wciąż nie było żadnej odpowiedzi. Robbie leżał skulony na boku, tyłem do okna, z zamkniętymi oczami. Oddychał płytko i urywanie. Gdzie jest ten Drogo? Powinien już być na miejscu. Emerald wstała i podeszła do okna, wyglądając z niepokojem na pusty plac. Powiedział, że zajmie mu to najwyżej dziesięć minut, a minęło już ponad piętnaście. Nagle jakiś okazały i lśniący rolls-royce skręcił w Cadogan Place, zasłaniając Emerald widok na chodnik. Kiedy czekała niecierpliwie, aż przejedzie, zobaczyła, że limuzyna zwalnia przed domem, a potem ujrzała Droga, który zmierzał prosto w stronę drzwi wejściowych. W jednej chwili Emerald ogarnęło poczucie wielkiej ulgi i niemal sfrunęła po schodach, żeby go wpuścić. Gdy Emerald otworzyła drzwi wejściowe, Drogo stał na progu, rozmawiając ze starszym mężczyzną, który wysiadł z rolls-roycea. Rozgorączkowana Emerald miała właśnie zwrócić na siebie jego uwagę, kiedy Drogo obrócił się do niej i powiedział: - Pozwoliłem sobie zadzwonić do doktora Salthouse a i poprosić go o niezwłoczne przybycie. Lekarz! Emerald prawie rozpłakała się z wdzięczności. - Robbie jest na górze - poinformowała ich. Trwało to całą wieczność, zanim doktor skończył badać Robbiego. Emerald odpowiadała na wszystkie jego pytania najlepiej jak potrafiła.
- Myślałam, że Robbie udaje, kiedy skarżył się na ból głowy i nudności. Ja też tak udawałam w jego wieku, kiedy nie chciałam czegoś robić. To jej wina, że Robbie tak się rozchorował. Jej wina. Emerald czuła się tak, jakby ktoś chwycił jej serce wielkimi kleszczami i teraz rozrywał je na strzępy. Jak to możliwe, że wcześniej nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo cenny jest dla niej jej syn - nieskończenie ważniejszy niż wszystko inne w jej życiu. - To moja wina, że tak mu się pogorszyło. Nie powinnam była go zostawiać samego. Te słowa wypadły mimowolnie z jej ust, kiedy Emerald patrzyła bezradnie na swego chorego syna. - Nie obwiniaj się. - Głos Droga był spokojny, ale stanowczy, a uścisk jego dłoni niespodziewanie kojący. Emerald uświadomiła sobie, jak bardzo pragnie pocieszenia ze strony Droga. Lekarz odkrył leżącego pod kołdrą Robbiego, a potem rozpiął mu koszulę. Emerald zobaczyła na torsie swojego syna jakąś wysypkę. - Co to jest? - spytała lekarza z niepokojem. - Robbie miał już ospę wietrzną, odrę i... - Wydaje mi się, że najlepiej będzie zawieźć pani syna do szpitala -powiedział doktor Salthouse, nie odpowiadając na jej pytanie. - Do szpitala? - Emerald podniosła zatroskany wzrok nie na lekarza, lecz na Droga. - A więc to... coś poważnego? Doktor Salthouse powiedział powoli: - Nie mam stuprocentowej pewności, ale, moim zdaniem, Robbie może mieć zapalenie opon mózgowych. Latem w mieście pojawiło się niewielkie ognisko tej choroby, która jest oczywiście zaraźliwa. Emerald była przerażona. - Zapalenie opon mózgowych? Przecież... to bardzo niebezpieczne, prawda? Dzieci na to umierają. Ja... - Jeden rzut oka na twarz Droga wystarczył, żeby przekonać ją, iż ma rację i że Drogo podziela jej obawy - Proszę nie brać pod uwagę najczarniejszych scenariuszy, lady Emerald. Nie wiemy jeszcze, czy Robbie na pewno ma zapalenie opon mózgowych. A nawet jeśli tak, to mamy penicylinę.
- Ale nie dalej jak tydzień temu czytałam w gazetach, że zmarło już troje dzieci. - Czy mogę skorzystać z pani telefonu, lady Emerald? Zadzwonię do szpitala przy Ormond Street. Przyślą po niego karetkę. - Chcę jechać z nim. Lekarz zachmurzył się. - Doktorze, lady Emerald i ja pojedziemy moim samochodem - powiedział Drogo, biorąc sprawy w swoje ręce. To, co zdawało się nie do pomyślenia i nie do zniesienia, było prawdą. Robbie miał zapalenie opon mózgowych i był bardzo chorym małym chłopcem. W szpitalu dostał aspirynę na zbicie gorączki i penicylinę przeciwko infekcji. - A jeśli to nie pomoże? - spytała Emerald pediatrę. Spojrzenie lekarza tylko potwierdziło to, co Emerald wiedziała już sama. - On umrze, prawda? - naciskała z histerią w głosie. - Moje dziecko umrze, i to przeze mnie. - Tego nie wiemy - odparł pediatra. - Rzeczywiście zapalenie opon mózgowych to bardzo poważna choroba, ale u niektórych dzieci potrafi zniknąć dosłownie z dnia na dzień, nie zostawiając po sobie żadnego śladu. Inne dzieci przeżywają infekcję, ale mają potem różne problemy. Oczywiście są też i takie przypadki, w których mali pacjenci niestety nie przeżywają, ale jeśli chodzi o Robbiego, za wcześnie jeszcze, by o tym mówić. Mogę panią jedynie zapewnić, że pani syn ma tu najlepszą możliwą opiekę, a penicylina daje nam nadzieję na pokonanie infekcji. Kiedy lekarz odszedł, Emerald była bliska omdlenia. Opanowała się ze względu na obecność Droga, który wiedział, jak zaniedbała Robbiego i jak bezradna była, kiedy zdała sobie sprawę z ciężkiego stanu syna. To było tysiąc razy gorsze od strachu, jaki przeżywała, kiedy to ona trafiła do szpitala. Do sali, w której leżał Robbie, wparowała pielęgniarka, szeleszcząc wykrochmalonym fartuchem, piszcząc butami na wypolerowanym na blask linoleum i wnosząc ze sobą zapach środka dezynfekującego.
- Lady Emerald, może wróci pani teraz do domu i trochę odpocznie? Zadzwonimy do pani rano. Godziny wizyt... - Nigdzie się nie wybieram. Chcę zostać tu z Robbiem - Emerald przerwała jej w pół słowa. Siostra zmarszczyła brwi. - Obawiam się, że to niemożliwe. - Nie mogę go tak zostawić. A jeśli on...? - Emerald zamrugała oczami, żeby powstrzymać łzy. Cały czas nie spuszczała zrozpaczonego wzroku z Droga. - Siostra pewnie nie zdaje sobie z tego sprawy, ale kilka tygodni temu lady Emerald zwróciła się do mnie z pytaniem, czy razem z nią nie zechciałbym współprzewodniczyć komitetowi, który lady Emerald pragnie stworzyć w celu zbiórki pieniędzy na ten szpital, w imieniu swojego zmarłego ojca, a mojego poprzednika. Lady Emerald bardzo interesuje się losem chorych dzieci. Jej rodzony brat stracił życie w bardzo młodym wieku. Jestem pewien, że w tych okolicznościach lady Emerald, jako szczególny przyjaciel tego szpitala, mogłaby zostać z Robbiem. Emerald musiała przyznać, że Drogo rozegrał to perfekcyjnie. Wstrzymała oddech w pełnym napięcia oczekiwaniu. Natomiast siostra spojrzała na Droga z lodowatym sarkazmem i powiedziała: - Nasz oddział wcześniaków bardzo potrzebuje inkubatorów, których koszt szacujemy na sto tysięcy funtów. Czy sądzi pan, że komitet lady Emerald będzie w stanie zgromadzić taką sumę, wasza łaskawość? - Jestem o tym przekonany - odparł bez wahania Drogo. Siostra spojrzała na Emerald, a potem odwróciła się znów do niego. - Doskonale, chciałabym jednak zwrócić uwagę, że lady Emerald może zostać pod warunkiem, że nie będzie w żaden sposób zakłócać pracy naszym pielęgniarkom. - Oczywiście - przytaknęła gorączkowo Emerald. Po wyjściu siostry Emerald i Drogo zostali w pokoju sami z Robbiem. Emerald wiedziała, że musi podziękować Drogowi. Nie mogła tego nie zrobić. A jednak, tak jak we wszystkich przypadkach, kiedy starała się zwalczyć w sobie i pokonać tę niemiłą Emerald, nie potrafiła się na to zdobyć.
- Muszę już iść - odezwał się Drogo. - Chcesz, żebym dał znać twojej matce... - Nie. Nie ma powodu jej niepokoić. Ona i tak nic na to nie poradzi. - Ale może być przy tobie. Emerald potrząsnęła głową. - Nie, nie chcę jej tu widzieć. Emerald skłamała. Rozpaczliwie pragnęła nie być teraz sama ze swoim strachem o życie Robbiego. Ale ku swojemu zaskoczeniu uświadomiła sobie, że nie zależy jej na obecności matki, lecz Droga.
Rozdziat 51 Ella, nie mogąc spojrzeć lekarzowi w oczy, schowała karteczkę z umówioną datą wizyty do torebki. Palce miała sztywne i spocone. W nosie wciąż czuła zapach środków znieczulających i innych mrocznych rzeczy Czyżby celowo przylgnęły w zdradziecki sposób do jej włosów, skóry i ubrania? Wiedziała, że jeśli nie zachowa daleko idącej ostrożności, wybuchnie zaraz płaczem, a na to nie mogła sobie pozwolić. Wchodząc do redakcji „ Vogue'a", Ella wzięła głęboki oddech. W ciągu ostatnich siedmiu tygodni z trudem poznawała samą siebie. Zazwyczaj była taka spokojna, a nawet jeśli czuła jakiś niepokój, potrafiła go doskonale zamaskować. Ale ostatnio miała wrażenie, że emocje wyraźnie wymknęły jej się spod kontroli. Ella miała też problemy z zaśnięciem, po raz pierwszy powychodziły jej pryszcze na twarzy, a przede wszystkim miała poranne nudności i już dwa razy nie dostała okresu. Kiedy szlochała w gabinecie ginekologa, wydawało jej się to niemożliwe, że może być w ciąży Przecież brała pigułki antykoncepcyjne! Ale brak okresu i poranne nudności mówiły same za siebie i nie sposób ich było zignorować. Świadomość, że jest brzemienna, napawała ją przerażeniem. Dziś rano była u ginekologa po odbiór wyników testu ciążowego, który zrobiła sobie tydzień temu. Test potwierdził, że Ella rzeczywiście nosi w łonie dziecko Olivera. Ella poczuła, rzecz jasna, ulgę, kiedy doktor zgodził się usunąć ciążę, ale wciąż nie mogła otrząsnąć się z szoku i strachu ani zrozumieć, dlaczego pigułka zawiodła. Wiedziała, że pozostanie w takim stanie, dopóki nie będzie po wszystkim. Aborcja w Stanach Zjednoczonych była nielegalna, ale nie brakowało lekarzy, którzy wykonywali w tajemnicy takie zabiegi, jeśli ktoś był wystarczająco zdesperowany lub bogaty. Ella mogła uważać się za
szczęściarę, jedna z dziewczyn w redakcji domyśliła się, że Ella jest w ciąży, i dała jej namiary na doktora, o którym „słyszała", że bezpiecznie usuwa ciążę w odpowiednio sterylnych warunkach - oczywiście za odpowiednio wysoką cenę i wyłącznie dziewczynom z polecenia kogoś zaufanego. - Jest pani idealnie zdrowa - powiedział dziś rano, kiedy podzielił się z Ellą wynikami testu ciążowego. - Nie ma żadnego powodu, dla którego nie miałaby pani urodzić zdrowego dziecka. - Ale ja nie mogę go urodzić - łkała Ella. A potem z twarzą białą jak kreda opowiedziała mu o swojej matce. Doktor słuchał, kiwał głową, a potem powiedział jej, żeby umówiła się z pielęgniarką na zabieg w przyszłym tygodniu. Była już jesień i liście na drzewach w Central Parku przybierały najcudowniejsze odcienie szkarłatu i złota. Ale słońce wciąż grzało i było zbyt ciepło na jesienny płaszcz, który Ella włożyła na minispódniczkę w szkocką kratę i dopasowany sweter w warkocze w kolorze ciemnej śliwki. Na nogach miała zamszowe buty od Biby, które przysłała jej Janey i których zazdrościły jej wszystkie dziewczyny w biurze. Jesień. Za niespełna miesiąc Brad wróci do Nowego Jorku. Tydzień temu napisał do niej, że właśnie kończy książkę i organizuje sobie powrót. Nie omieszkał także dodać, że „nie może się doczekać spotkania z nią i chciałby przenieść ich znajomość na wyższy, wyjątkowy poziom, zaczynając w miejscu, w którym skończyli". Kiedyś te słowa wstrząsnęłyby nią i napełniły podnieceniem oraz radością. Kiedyś. Ale teraz musiała sobie poradzić z niechcianymi konsekwencjami sypiania z Oliverem. Oliver z kolei przygotowywał się do powrotu do Londynu. Ella widziała się z nim przelotnie wczoraj, kiedy przyszedł do biura, żeby omówić z redaktorką działu mody zdjęcia, które wykonał na pustyni. Z tego, co Ella słyszała, Diana Vreeland - legendarna redaktorka naczelna „Vogue'a" -nazwała je absolutnym majstersztykiem. Ella wiedziała, że Oliver patrzył na nią, ale na szczęście nie odezwał się do niej ani słowem. Elli to odpowiadało. Zresztą nie mieli sobie nic do powiedzenia. Gdy Oliver wróci do Londynu, ona odetchnie z ulgą. Kiedyś wystarczyła sama jego obecność, żeby Ella martwiła się i niepokoiła,
lecz teraz strach przed ciążą powodował, że wszystkie inne uczucia były spychane na boczny tor. Doktor Goldberg zasugerował, że powinna sobie kupić środki przeciwbólowe. Napisał jej nawet, co powinna brać. Ella schowała sobie tę karteczkę w bezpieczne miejsce, ale na wszelki wypadek otworzyła torebkę, żeby się upewnić. Oliver wychodził właśnie z budynku, w którym mieściła się redakcja „Vo-guea", gdy zauważył Ellę idącą w jego stronę - jej szczupłą, zgrabną sylwetkę w śliwkowo-czarnym płaszczu i w zamszowych butach. Słońce odbijało się w jej włosach. Niespodziewanie wstrząsnęło nim jakieś nieznane i niechciane uczucie. Pożądanie, chęć, by podejść do niej i... I co? Uwieść ją? Bzykali się wprawdzie przez jakiś czas, ale to już minęło. Oliver zauważył, że Ella nie jest specjalnie zachwycona. Wręcz przeciwnie, wyglądała raczej na nieszczęśliwą, jej twarz była bledsza i szczuplejsza niż ta, którą zapamiętał. Co mogło być tego przyczyną? Nie układało jej się z chłopakiem? Zamiast pójść w przeciwnym kierunku, tak jak zamierzał, Oliver skręcił i ruszył w jej stronę sprężystym krokiem. Ella wciąż szukała czegoś w torebce. To takie typowe dla kobiety, pomyślał Oliver, kiedy stanął przed nią i wymówił jej imię, kładąc jej przy tym rękę na ramieniu. Oliver! Ella wypuściła z zesztywniałych palców otwartą torebkę, której zawartość rozsypała się po chodniku. Natychmiast schyliła się, nie zwracając uwagi na zawroty głowy spowodowane nagłą zmianą pozycji i rozpaczliwie próbowała pozbierać swoje rzeczy osobiste. Oliver przykucnął przed nią. Jego ręce były większe i szybsze, dzięki czemu mógł zbierać rozsypaną zawartość torebki skuteczniej niż ona. Oliver musiał przyznał, że Ella wyglądała teraz niesamowicie atrakcyjnie. To dzięki mnie - uśmiechnął się z satysfakcją pod nosem. Czuł, jak jego ciało momentalnie reaguje na jej bliskość. Rozważył w myślach szansę namówienia jej na pożegnalny seks. Skrzywił usta w charakterystycznym dla siebie uśmiechu, którego zaraz użyje jako środka perswazji. Miał w ręce jej torebkę, szminkę do ust i kilka kartek papieru, z których jedna miała
przyczepioną wizytówkę. Nie zastanawiając się, przewrócił ją w palcach i przeczytał, co było napisane na kartce. Zawsze był z niego kawał wścibskiego sukinsyna. Tak przynajmniej twierdziła jego matka. Słowa, które przeczytał, miały taką fizyczną siłę rażenia, że świat jakby nagle wypadł z toru obrotu, by po chwili wrócić z powrotem na orbitę. Oliver podniósł wzrok znad testu ciążowego i spojrzał na bladą jak kreda twarz Elli. - Ty jesteś w ciąży. Nie było sensu zaprzeczać. Tym bardziej że Oliver trzymał w ręku namacalny dowód. - Tak - przyznała, kiedy oboje wstali. - To był wypadek. Nie wiem nawet, jak to się stało. Kiedy Oliver przyglądał jej się nadal z niedowierzaniem, Ella wyjaśniła: - Brałam pigułki antykoncepcyjne. To się nie powinno zdarzyć. Ale tak czy inaczej nie musisz się martwić. Ciąża zostanie... przerwana. Wszystko jest już zaplanowane. - Zamierzasz pozbyć się dziecka? Bezpośredniość, z jaką to powiedział, wstrząsnęła Ellą, która instynktownie chciała zasłonić swój wciąż jeszcze płaski brzuch w geście matczynej troski, ale powstrzymała się w ostatniej chwili i powiedziała tylko: - Zgadza się. - A to jest wizytówka lekarza, który ma to zrobić? - Tak. Ale to nie twoja sprawa. Ella zaczęła drżeć i była bliska płaczu, lecz nie chciała się przed nim rozkleić, bo to mogłoby oznaczać, że... to, co między nimi zaszło, miało dla niej jakieś znaczenie, podczas gdy nic takiego nie czuła. Ella nie odezwała się już ani słowem, tylko w milczeniu wyminęła Olivera i pozostałą część drogi do redakcji „Vogue'a" pokonała niemal biegiem. Nie oglądała się za siebie, póki nie znalazła się we względnie bezpiecznym zaciszu swojego biura. Dopiero wtedy uświadomiła sobie, że zostawiła kartkę z testem ciążowym i wyznaczoną datą wizyty u lekarza Oliverowi. Ale teraz nie miało to już żadnego znaczenia. Było mało prawdopodobne, żeby zapomniała o dniu i godzinie planowanej aborcji.
*** Jak mogła być tak lekkomyślna i nierozważna? Rose dotknęła włosów drżącą ręką, krótkość nowej fryzury wciąż wydawała jej się dziwna. Było już za późno, żeby żałować tego, co zrobiła. Co się stało, już się nie odstanie. Na pewno będzie mnóstwo komentarzy - także krytycznych, mnóstwo pytań oraz zranionych uczuć z powodu tego, co po kryjomu zrobiła. Aż do ostatniej chwili Rose nie była pewna, że to się naprawdę stanie i że będzie musiała przez to przejść. Wtedy jednak zadzwonił Josh i powiedział, że musi się z nią pilnie zobaczyć z powodu czegoś, co powiedziała mu Patsy To przeważyło szalę i Rose - czy raczej jej duma, która nią kierowała i popchnęła ją do tego - podjęła decyzję. Może będzie żałować, ale przynajmniej oszczędzi jej to poniżenia, gdyby Josh powiedział, że jest mu bardzo przykro, ale on kocha Patsy Rose czuła, jak wilgotnieją jej dłonie. Będzie tu lada moment. Przyjdzie sam czy może przyprowadzi ze sobą Patsy? Czy wspólnie znów oskarżą ją o to, że uczepiła się Josha z powodu godnej politowania, nieodwzajemnionej miłości? Jeżeli tak, to Rose miała już gotową odpowiedź. Josh pojawił się pięć minut później, pokonując schody prowadzące do jej pracowni wielkimi susami. Rose potrafiła rozpoznać po odgłosie, że bierze po dwa stopnie za jednym zamachem, gdyż Josh zawsze tak robił. Niczym system wczesnego ostrzegania, pozwoliło jej to przygotować się i przybrać uśmiech, który był przyjacielski, ale nie kochający; ciepły, ale nie czuły; serdeczny, ale nie za radosny. Kiedy Josh wbiegł do pokoju, Rose wstała, patrząc, jak jej wspólnik zatrzymuje się zaledwie kilkadziesiąt centymetrów od niej. - Muszę ci powiedzieć coś naprawdę ważnego. - Josh nie zauważył jej nowej fryzury. - Jeżeli chodzi o naszą spółkę... - Pieprzyć spółkę - rzucił szybko. Serce galopowało jej jak szalone, co nie było oznaką niczego dobrego, podobnie jak to dobrze znane uczucie słodyczy i bezbronności, które rozkwitało w niej podstępnie. - Nie jadę do Ameryki.
Szok, jakiego doznała, był niemal jak fizyczny cios. Rose zatoczyła się do tyłu, kiedy zdała sobie sprawę, co to może oznaczać. Ale zebrała się w sobię i skomentowała spokojnym tonem: - Patsy chyba nie będzie tym zachwycona. - Ją też pieprzyć - stwierdził Josh. - Nie chcesz wiedzieć, czemu zmieniłem zdanie? - Pewnie zaraz mi powiesz. - Nie jadę z powodu ciebie. Rose poczuła nagły ucisk w piersiach. Z trudem złapała oddech. - Nie mogę cię tak zostawić. - Josh pokręcił głową, jakby to wyznanie go rozbawiło. - Prawda jest taka, że nie chcę cię opuścić. - Jego głos był teraz bardziej miękki i cieplejszy. Josh podszedł bliżej i wyciągnął dłoń. -Byłem głupi, Rose. To, czego naprawdę pragnąłem, cały czas miałem na wyciągnięcie ręki. Ale dopiero gdy się od tego oddaliłem, zrozumiałem, co mam do stracenia. Rose zadrżała. - Więc postanowiłem, że zostanę, weźmiemy ślub i... Rose potrząsnęła głową. - Nie mogę za ciebie wyjść. - Dlaczego? - Bo już jestem mężatką. Tydzień temu wyszłam za Pete a.
Rozdział 52 - Co?! Ale dlaczego? Czemu za niego wyszłaś, skoro kochasz mnie? I nie próbuj zaprzeczać, bo wiem, że tak jest. Chociaż dopiero Patsy uświadomiła mi to, co sam powinienem był zrozumieć wiele lat temu. - Pete poprosił mnie o rękę. I... uznałam, że to dobry pomysł. Spojrzeli po sobie, a potem Josh obrócił się na pięcie i wyszedł z pokoju, zostawiając Rose samą w bolesnej ciszy Przez cały ten czas nie zauważył jej fryzury. Ella przyjechała na miejsce sporo przed czasem. Recepcjonistka uśmiechnęła się i skreśliła jej imię na liście leżącej na biurku. Pielęgniarka, która przyszła po chwili, żeby zaprowadzić ją do sali, była pełna werwy i profesjonalna. Teraz Ella, przebrana w szpitalny szlafrok, czekała, aż... Czekała na lekarza, który ma zabrać to, co w niej rosło, żeby ona mogła żyć nadal swoim życiem. Czekała na aborcję, która miała uchronić ją przed szaleństwem, jakie mogło sprowadzić na nią urodzenie tego dziecka. To nie potrwa długo. Pielęgniarka powiedziała Elli, że jest pierwsza na liście. Zaraz przyjdzie ktoś ze środkiem znieczulającym, podadzą go jej, a potem... Ollie powłóczył nogami na dywanie z opadłych liści, które zalegały na alejkach w parku. Szeleściły mu sucho pod stopami, wzbijając w powietrze swój zapach. Kiedy Oliver był mały, widoki i odgłosy jesieni ograniczały się do mgieł nad East Endem i ostrego, suchego kaszlu starych ludzi. Z tego, co sobie przypominał, po raz pierwszy zobaczył opadłe, jesienne liście, kiedy matka wzięła go ze szkoły z powodu infekcji dróg oddechowych. Zabrała go wtedy ze sobą do pracy, każąc mu się nie pokazywać i nie odzywać, gdy ona w tym czasie zdejmowała kapelusz i wkładała fartuch w kuchni w domu, który sprzątała. Teraz wiedział już, że ten dom należał do jego biologicznego ojca.
Kiedy matka odwróciła się na chwilę, Oliver wymknął się do ogrodu i zaczął szurać nogami wśród zeschłych liści, zatracając się całkowicie w tej zabawie, dopóki nie zobaczył przed sobą pary wypolerowanych na wysoki połysk czarnych butów. Spojrzał w górę, ponad nogawki nienagannie wyprasowanych spodni o ostrych jak brzytwy kantach, a potem płaszcz, aż w końcu jego oczom ukazała się surowa, sroga twarz mężczyzny, który mu się przyglądał. Oliver przypomniał sobie wtedy ostrzeżenie matki i wpadł w panikę. Zerwał się na równe nogi i rzucił do ucieczki, ale zaraz potknął się o coś i runął jak długi na ziemię. Był przerażony, kiedy mężczyzna podniósł go z ziemi, i strasznie się bał konsekwencji swojego nieposłuszeństwa. Czuł już na gołych nogach ciężką rękę matki albo jeszcze gorzej - skórzany pas ojca. Ale mężczyzna nie odezwał się do niego ani słowem. Patrzył na niego w milczeniu, trzymając go przez chwilę na wysokości swojej twarzy, tak że ich oczy się spotkały. Raptem ścisnął go mocno za ramiona, aż w końcu bez słowa odstawił z powrotem na ziemię. To było jedyne wspomnienie ojca, jakie zachowało się w pamięci Olivera - tylko tyle i aż tyle. Nigdy nie dane mu było zadać choćby jednego pytania człowiekowi, który dał mu życie. Ale Oliver otrzymał od niego ten dar, w przeciwieństwie do jego dziecka. Dzisiaj to życie zostanie zakończone, zanim jeszcze na dobre się rozpoczęło. Oliver skierował się w stronę wyjścia z parku, właściwie nie zdając sobie sprawy, gdzie niosą go nogi. Przywołał gestem taksówkę i podał kierowcy adres, który sobie w tej chwili przypomniał. Recepcjonistka wysłuchała go z zaciśniętymi kurczowo ustami i lodowatym spojrzeniem. - Przykro mi... - zaczęła. - Szczerze wątpię - przerwał jej Oliver - ale dopiero będzie pani cholernie przykro, jeśli nie powie mi pani, gdzie ona jest - i to szybko. Kiedy Oliver pobiegł korytarzem, recepcjonistka otworzyła szeroko usta, próbując go zatrzymać, protestując przy tym głośno: - Nie wolno panu tam wchodzić.
Ella słyszała jakieś zamieszanie na korytarzu jak przez mgłę, wywołaną przez środek znieczulający. Nagle drzwi otworzyły się na oścież i do gabinetu wpadł Oliver. - Ona nie może teraz wyjść. Dostała środek znieczulający - odezwała się pielęgniarka, stając między Ellą a nim. - W porządku - zgodził się Oliver. - W takim razie zostanę przy niej, dopóki nie będzie na siłach się ruszyć. Ale ostrzegam, że nie pozwolę nikomu tknąć mojego dziecka. Zrozumiano? Słowa Olivera przebiły się przez spowijającą jej umysł mgłę i Ella poczuła, jak jej wolno bijące serce zaczyna nagle przyspieszać. - Jestem zmuszona wezwać lekarza. On nie puści panu tego płazem -zagroziła mu pielęgniarka. - Proszę bardzo. A kiedy już pani to zrobi, proszę mu powiedzieć, że pozwę go za usiłowanie morderstwa mojego dziecka. Pielęgniarka zniknęła, ale Oliver nadal nachylał się nad łóżkiem, trzymając ręce na ramionach Elli, i powiedział: - Chodź, znikamy stąd. Środek znieczulający zdawał się odbierać Elli całą silną wolę. Mogła jedynie poddać się temu, co zdawało jej się zupełnie odrealnione, jak z pogranicza jawy i snu. W jednej chwili leżała w łóżku, a w następnej - tak jej się przynajmniej wydawało - była w ramionach Olivera, potem w taksówce, w windzie, aż w końcu znowu w łóżku, gdzie wreszcie pozwolono jej znowu zasnąć. Oliver patrzył na śpiące ciało Elli, rozdarty między euforią a niedowierzaniem. Co on narobił! Ostatnią rzeczą, jakiej chciał, było dziecko. Tak jak nie chciał go jego ojciec. Ale ojciec pozwolił mu żyć, czuwał nad nim najlepiej jak potrafił, utrzymywał jego i matkę. Jak na mężczyznę przystało. Oliver po prostu nie mógł być gorszy od swojego ojca. Ella budziła się powoli i niechętnie. Położyła rękę na kołdrze przykrywającej płaski brzuch. Spod przymkniętych powiek popłynęły łzy Zrobiła to, co było konieczne, ale musiała jeszcze stawić czoło smutkowi i poczuciu winy. Zawsze to jednak lepsze niż próbować potem zabić własne dziecko w przypływie szaleństwa.
Ktoś stał przy jej łóżku. - Bóg jeden wie, co było w tym pieprzonym środku znieczulającym. Odleciałaś na prawie dwie godziny. Oliver. Co on tu robi? Ciało Elli drgnęło pod kołdrą. Spróbowała usiąść i wtedy zdała sobie sprawę, że „tu" nie jest szpitalnym łóżkiem, tylko sypialnią w mieszkaniu, które wynajmował Oliver. Naszły ją wspomnienia, bezcielesne i nieostre. - Dziecko wciąż tam jest - odezwał się nagle Oliver. Wciąż tam jest? Ella spojrzała na niego, nic nie rozumiejąc. - Nie mogłem pozwolić, żebyś to zrobiła. On nie mógł pozwolić? W końcu Ella odzyskała głos. - Ta decyzja nie należała do ciebie. Oliver zlekceważył jej wzburzenie. - Dziecko jest też moje. I jeszcze jedno: żadne z moich dzieci nie będzie dorastać, nie wiedząc, kto jest jego ojcem, i nie nosząc jego nazwiska. Tak jak ja musiałem. A to znaczy, że będziemy musieli się pobrać. Pobrać się? Ona i Oliver? - Nie ma mowy. - Ella odmówiła natychmiast. - Wręcz przeciwnie - odparł Oliver, dodając niezbyt uprzejmie: - Teraz nie masz już wyboru. Jakoś nie potrafię sobie wyobrazić, że twoja arystokratyczna rodzina daje ogłoszenie do „Timesa", by obwieścić światu, że ich córka urodziła bękarta. Ella wzdrygnęła się. - Nie mówisz chyba poważnie. Opowiadałam ci przecież, co stało się z moją matką - przypomniała mu z rozpaczą w głosie. Ale Oliver nie dał się przekonać. - Oczywiście, że mówię serio. Poczęliśmy to dziecko razem i nie ma mowy o tym, żeby dorastało tak jak ja, nie znając swego prawdziwego ojca. Kiedy już się urodzi, możesz zrobić, co uznasz za stosowne - odejść, rozwieść się ze mną, co tylko zechcesz. Ale dziecko będzie moje i zostanie ze mną.
Rozdział 53 Cztery dni, niespełna pięć. To już prawie tydzień. A Robbie słabł z każdym dniem. Wydawał się taki malutki i bezbronny w szpitalnej pościeli. Z jego zapadniętych, woskowych policzków wyzierały wielkie, głęboko osadzone oczy - Wujku Drogo...? - Jego głos, tak cichy i słaby, że wydawał się wysysać całą energię z drobnego ciała, rozdzierał Emerald serce. Dlaczego tak długo trwało, zanim zdała sobie sprawę, jak cennym darem był dla niej jej syn? - Wkrótce tu będzie - odpowiedziała. Nie chciała dopuszczać do siebie zazdrości, chociaż bolało ją, że Robbie rozjaśnia się za każdym razem, gdy widzi Droga. Kiedy Drogo faktycznie pojawił się kilka minut później, Emerald zobaczyła na jego twarzy takie samo psychiczne wyczerpanie, napięcie, strach i nadzieję, jak u niej. Ponieważ siostra wprowadziła zasadę, że przy Robbiem może być tylko jedna osoba, Emerald ucałowała syna w czoło i wyszła z pokoju. Nie pamiętała, kiedy ostatnio miała coś w ustach, ale na samą myśl 0 jedzeniu robiło jej się niedobrze. Wyszła ze szpitala wprost na zalaną wrześniowym słońcem ulicę, pełną ludzi zajętych swoimi sprawami i nieświadomych jej bólu oraz walki między życiem a śmiercią, która rozgrywała się w wątłym ciele Roberta. Odkąd Robbie trafił do szpitala, Emerald niemal w ogóle z niego nie wychodziła. Drogo dostarczał jej świeże ubrania i inne niezbędne przedmioty osobiste. Teraz Emerald zobaczyła przed sobą niewielki kościół i bezwiednie poszła w jego stronę. Drzwi były otwarte, ze środka dobiegał ciężki 1 słodki zapach. W drzwiach pojawiła się kobieta w chustce na głowie. Kierowana impulsem Emerald weszła do środka i zatrzymała się. Była tu intruzem, kimś, kto nie miał prawa ani powodu, żeby się tutaj znaleźć. Emerald bywała w koście tylko na ślubach i pogrzebach. Wstrząsnął nią dreszcz.
Po chwili jej wzrok przyzwyczaił się do panującego wewnątrz półmroku. Patrzyła, jak kobieta mija ją, żegna się, a potem zapala jedną ze świeczek, osłaniając chybotliwy płomień przed podmuchem przeciągu. Życie Robbiego było jak ta świeca - migoczące bezbronnie i pozostawione na pastwę choroby I jak ta świeca, on też potrzebował kogoś, kto by go chronił i strzegł płomienia jego życia. Emerald podeszła niepewnie do palących się świec i drżącymi rękami sięgnęła po jedną z nich. - Wybacz mi, Boże - szepnęła, próbując ją odpalić od innej świeczki - ale ja nie mam żadnego nakrycia na głowie. - Czy dla Boga, i zdrowia Robbiego, miało jakieś znaczenie, że weszła do domu Bożego z odkrytą głową? Czy Bóg ukarze ją surowo za brak szacunku wobec Niego? - Czy przyszła pani pomodlić się w jakiejś szczególnej intencji? Minęło kilka sekund, zanim Emerald zrozumiała irlandzki akcent stojącej obok niej kobiety. Była mała i stara, ale miała przenikliwe i ciekawskie spojrzenie. Kiedy Emerald próbowała postawić świeczkę z powrotem na stoliku, spłynęła po niej strużka wosku. A chwilę później z oczu Emerald popłynęła pierwsza łza. - Tak, w intencji mojego syna. Jest bardzo chory. I to z mojej winy. - Oczywiście, i nie ma na świecie ani jednej kobiety, która nie powiedziałaby tego samego w obliczu choroby swojego dziecka. Myślę, że nawet Matka Boska zachowałaby się tak samo. - To mówiąc, kobieta wskazała głową rzeźbę Madonny, stojącą kilka metrów dalej. - Dlatego to do niej powinna pani skierować swoją modlitwę, bo tylko Ona potrafi zrozumieć łzy matki. - Ale ja nie mam chustki na głowie. Ja nie... - Stara się pani ukryć to, co nosi pani w sercu, ale teraz nie czas i miejsce na to. Serce matki jest zawsze otwarte na jej dziecko, nawet jeśli to dziecko jest zaślepione brakiem roztropności - wystarczy tylko odrzucić na bok dumę i nabrać wiary - Kobieta znowu osłoniła płomień świecy, który urósł i zapłonął mocniejszym blaskiem. - Niech pani idzie do Niej teraz i otworzy przed Nią swoje serce. Ona panią wysłucha. Emerald odwróciła się, żeby spojrzeć na Madonnę, a potem z powrotem na starszą kobietę. Ale ta już zniknęła.
Modlić się do posągu? Dobry Boże, jej znajomi pękliby ze śmiechu. Emerald wzięła głęboki oddech i podniosła świecę. Kiedy uklękła przed posągiem, powietrze wokół jakby przez moment zaszeleściło i westchnęło, a potem uspokoiło się. Co powinna powiedzieć? Emerald znała jedynie te modlitwy, które można było znaleźć w modlitewniku powszechnym. Jak to powiedziała tamta staruszka - otwórz swoje serce? - Przykro mi, że nie mam na głowie chustki. A mam tyle pięknych i eleganckich chustek w domu... Ale, oczywiście, Drogo nie pomyślał o tym, żeby mi jakąś przynieść... Chodzi o mojego syna Robbiego. To znaczy Roberta. Jest poważnie chory i to wszystko moja wina. Nie zasługuję na to, żeby Robert przeżył przez wzgląd na mnie, ale ze względu na jego własne życie. Zrobię wszystko, oddam wszystko i stanę się tym, kim trzeba, byle tylko Robbie nie umarł. Będę najlepszą matką na świecie, jeśli pozwolisz mu przeżyć. Zrobię wszystko, co w mojej mocy wszystko - żeby mój syn był szczęśliwy w przyszłości. Tylko proszę, błagam, nie pozwól mu umrzeć. Kiedy klęcząca Emerald nachyliła się bliżej figury Madonny, błagając 0 życie swojego syna, świeczka zaskwierczała od kapiących z jej oczu łez. Minęła dłuższa chwila, zanim Emerald w końcu podniosła się z kolan 1 wyszła z kościoła na słońce. - Emerald. - Mamo. - Emerald spojrzała na matkę, stojącą przed wejściem do szpitala. - Drogo zadzwonił wczoraj i opowiedział nam wszystko. Przyjechałam tak szybko, jak tylko mogłam. Drogo powiedział, że pewnie poszłaś zaczerpnąć świeżego powietrza. - Prosiłam go, żeby wam nie mówił. Nie ma sensu, żebyś tu została. Robbie chce, żeby był przy nim tylko Drogo... Zresztą lekarz powiedział, że Robbie potrzebuje ciszy i nie może go odwiedzać zbyt wiele osób. Matka położyła jej rękę na ramieniu, ale Emerald jakoś nie odczuła potrzeby, żeby ją strząsnąć. - Nie przyjechałam tu ze względu na Robbiego, tylko na ciebie i na mnie. - Słucham?
- Chcesz być z Robbiem, ponieważ cierpi, prawda? I dlatego, że to twój syn. Ty jesteś moim dzieckiem, a bycie matką nie kończy się wraz z uzyskaniem pełnoletności przez dziecko. Wiesz o tym dobrze. - To moja wina, że Robbie tak się rozchorował. - Matki zawsze się obwiniają, kiedy ich dzieci cierpią. Ja też miałam straszne wyrzuty sumienia, kiedy myślałam, że cię stracę jeszcze przed urodzeniem. A kiedy przyszłaś na świat i odrzuciłaś mnie, też byłam przekonana, że to moja wina, ponieważ tak bardzo się bałam, gdy dowiedziałam się, że jestem z tobą w ciąży - Pewnie chciałaś się mnie pozbyć, co? - zasugerowała zmęczonym głosem Emerald. - Nie, nawet przez chwilę nie brałam tego pod uwagę. Ale obawiałam się, co twoje przyjście na świat będzie oznaczać dla całej naszej rodziny Dla ciebie - nieślubnego dziecka bez ojca. Dla Luca - który uwielbiał Roberta i wierzył święcie, że jest jego synem. Dla mnie. I dla Roberta, który i bez tego miał mnóstwo własnych zmartwień na głowic i który, jak sądziłam, chciał doprowadzić nasze małżeństwo do rozpadu. Pojechałam więc do domu - do Denham. - Żeby zobaczyć się z Rose. Zawsze kochałaś ją bardziej niż mnie. - Nie, Emerald. Nie bardziej, tylko inaczej. Widzisz, Rose i ja zawsze byłyśmy do siebie bardzo podobne. Obie zostałyśmy odrzucone i skrzywdzone przez tych, którzy mieli nas kochać. Obydwie byłyśmy outsiderkami, niechcianymi i niekochanymi. Widziałam w niej swoje odbicie. Rose pragnęła, żebym ją kochała, a ty - tak mi się przynajmniej zdawało - nie. Sądziłam, że nie potrzebujesz mojej miłości, bo doświadczałaś jej tak wiele od Roberta, który uwielbiał cię od dnia, w którym przyszłaś na świat. I od mojej babki, która z kolei widziała w tobie swoje własne odbicie. - Byłam zła, kiedy rozpieszczałaś Rose, zamiast mnie. Chciałam, żebyś stawiała mnie zawsze na pierwszym miejscu. - Każde z was było dla mnie na pierwszym miejscu. Ty i wszystkie moje dzieci. Kiedy sama będziesz mieć więcej dzieci, zrozumiesz, co mam na myśli. - Więcej dzieci? Ja nie chcę więcej dzieci. Chcę tylko, żeby Robbie żył...
Emerald umilkła, gdy zobaczyła Droga wybiegającego ze szpitala i wołającego głosem drżącym od emocji: - Chodźcie szybko, obydwie. Emerald popędziła do pokoju Robbiego ile sił w nogach, ku zdziwieniu i niezadowoleniu pielęgniarek. Ale miała to w nosie. Nie marnowała czasu na pytanie Droga, co się stało. Każda sekunda, która dzieliła ją od łóżka jej syna, wysysała z niego kawałek życia, jeżeli Robbie ma umrzeć, musi być z nim - wziąć go w ramiona, ogrzać i tulić, aż całkiem zgaśnie. Pierwszą rzeczą, jaką usłyszała, kiedy pchnęła na oścież drzwi do sali Robbiego, był pełen entuzjazmu głos młodej pielęgniarki: - Naprawdę sarn wchłonąłeś taką porcję lodów? Jesteś tego absolutnie pewien? Wtedy Emerald usłyszała nicdający się pomylić z niczym innym -choć nadal słaby, ledwie słyszalny - szept Robbiego: - Tak. Emerald przyłożyła dłoń do ust, bojąc się wymówić jego imię czy zrobić cokolwiek. Mogła tylko patrzeć jak oniemiała na swojego syna, który siedział na łóżku, z poduszką pod plecami. A przed nim leżała miseczka, łyżka i pusty kubełek po lodach.
Rozdział 54 Minął już miesiąc, od kiedy Robbie opuścił szpital, ale Emerald wciąż wchodziła do niego do sypialni kilka razy w nocy, żeby upewnić się, że żyje i nic mu nie jest. Lada moment Robbie i Drogo wrócą ze spaceru po okolicy, podczas którego chcieli sprawdzić, czy ogniska rozpalane w ogrodach ich sąsiadów są większe niż to, które oni sami rozpalili na tyłach Lenchester House. Więź między nimi jeszcze się zacieśniła. Robbie był wpatrzony w Droga jak w obraz i jeśli tylko mógł, spędzał z nim każdą wolną chwilę. Z okna w salonie Emerald obserwowała, jak zbliżają się w stronę domu. Robbie zaczął nawet upodabniać się do Droga pod względem brzmienia głosu. Kiedy Robbie leżał w szpitalu w beznadziejnym stanie i Emerald myślała, że go straci, złożyła sobie pewną obietnicę. I teraz uznała, że przyszedł czas ją wypełnić. Musiała jednak zaczekać, aż znajdzie się sama z Drogiem. Jak na zawołanie Drogo wysłał Robbiego na górę, żeby sporządził listę fajerwerków, które chciał dostać w prezencie. Kiedy tylko Robbie zniknął w swoim pokoju, Emerald zamknęła drzwi do salonu i oparła się o nie, blokując Drogowi wyjście, a Robbiemu ewentualne wejście do pokoju. - Drogo, chcę z tobą o czymś porozmawiać - powiedziała. - Czy to ma jakiś związek z Robbiem? - Tak. Robbie nie widzi poza tobą świata, Drogo. - 1 rudno było jej to przyznać, ale taka była prawda. - Zaryzykowałabym nawet stwierdzenie, że wolałby spędzić resztę życia z tobą niż ze mną. Emerald odsunęła się od drzwi, nie mogąc znieść przeszywającego ją wzroku Droga. Chciała naprowadzić go powoli i spokojnie na to, co chce mu powiedzieć, sprawić, żeby to on zadał za nią to najważniejsze pytanie, ale w pewnej chwili straciła cierpliwość, mając na uwadze Robbiego.
- Pamiętasz, jak kiedyś poprosiłeś mnie o rękę...? - zaczęła tak delikatnie, jak umiała. Drogo przekrzywił głowę. - Naturalnie. Usłyszałem wtedy, że jestem ostatnią osobą, za którą chciałabyś wyjść. I że, oględnie mówiąc, daleko mi do księcia z bajki. Zniecierpliwiona i rozdrażniona Emerald wypuściła głośno powietrze. - Wtedy byłam młodą dziewczyną, Drogo. A teraz jestem matką. Matką Robbiego. i dlatego chcę ci powiedzieć, że jeśli nadal tego chcesz, wyjdę za ciebie. - Dla dobra Robbiego? - On cię uwielbia. Mówi o tobie bez przerwy - w dzień i w nocy. Robbie to chłopiec. Potrzebuje w życiu mężczyzny, ojca. A wymarzonym ojcem dla niego byłbyś ty. Wiem to. Powinieneś się ożenić - dodała, kiedy Drogo milczał. - Książę potrzebuje dziedzica, a ja już udowodniłam, że potrafię ci go dać. Wiem, z czym się wiąże bycie twoją księżną. Emerald spojrzała na niego. O czym myślał? Nie dało się tego wywnioskować z jego twarzy Kiedy tak na niego patrzyła, uzmysłowiła sobie, jak daleką drogę przebył Drogo od wylęknionego, młodego Australijczyka, z którym drażniła się w tak okrutny sposób. Teraz był mężczyzną, pewnym siebie i opanowanym. Nagle Emerald poczuła coś głęboko w żołądku - intensywne pragnienie, które wytrąciło ją z równowagi i sprawiło, że twarz Emerald nabrała kolorów. - A więc jeśli się zgodzę, dostanę Robbiego, dziedzica i ciebie. A co ty dostaniesz, Emerald? - Ja? - Emerald była autentycznie zmieszana jego pytaniem. - Szczęście Robbiego. On cię kocha, Drogo. Potrzebuje cię. Ja też cię potrzebuję, w jego imieniu. Drogo wciąż milczał. - Wiem, że trudno ci uwierzyć, że stawiam mojego syna na pierwszym miejscu, ale coś się we mnie zmieniło. Ja się zmieniłam. Kiedy myślałam, że go stracę, zdałam sobie sprawę, jak bardzo go kocham. Wtedy przysięgłam sobie, że jeśli Robbie wyzdrowieje, zrobię wszystko, co tylko będę mogła, żeby go uszczęśliwić i ochronić. Nie widzisz tego, Drogo? Jeśli nie ożenisz się ze mną, poślubisz kogo innego. Być może wkrótce.
A wtedy Robbie cię straci. Wiem, że nie jestem biologiczną córką Roberta, ale... - To nie ma nic do rzeczy - przerwał jej Drogo. Tym razem w jego głosie słychać było emocje. - Pragnąłem poślubić ciebie, nie twoje drzewo genealogiczne. - Ale teraz już tego nie chcesz? - A jeśli tak, to co? Emerald zmarszczyła lekko czoło. - Jesteś ojcem chrzestnym Robbiego. Nie będzie to rozwiązanie idealne, ale poproszę cię, byś dał mi słowo, że zawsze znajdziesz dla niego miejsce w swoim życiu i że będziesz spędzał z nim czas. - Głos Emerald zaczął się łamać; spuściła oczy, żeby nie widział wyrazu jej twarzy, a potem dodała: - Obiecaj, że będziesz go kochać. Minęła cała wieczność, zanim Drogo przemówił: - Możemy się pobrać, ale pod jednym warunkiem. - Zrobię wszystko - odparła z przekonaniem Emerald. - Nigdy więcej Maxa Prestona. I w ogóle nigdy więcej mężczyzn. - Tylko tyle? Nie mogę znieść samej myśli o Maksie Prestonie. A jeśli chodzi o innych mężczyzn... Zawarłam umowę - życie Roberta w zamian za obietnicę stawiania go zawsze na pierwszym miejscu. Drogo, czy nie widzisz, że tamta Emerald - dawna Emerald, która myślała wyłącznie 0 sobie i o własnych przyjemnościach - zniknęła? Nasze małżeństwo nie ma być dla mnie okazją do dobrej zabawy i do... czerpania radości z seksu. Z czego się śmiejesz, Drogo? - spytała, dotknięta, kiedy Drogo wybuchnął śmiechem. - Masz dziwne metody, jeśli chodzi o nakłanianie mężczyzn do małżeństwa - odparł, chwytając ją za rękę i przyciągając delikatnie do siebie. - Oczywiście, że nadal chcę się z tobą ożenić. Nigdy nie przestałem cię pożądać ani nie straciłem nadziei, że któregoś dnia i ty mnie zapragniesz. 1 choć bardzo go kocham, Robbie nie jest jedynym powodem, dla którego dosłownie koczuję pod twoimi drzwiami, jeśli wiesz, o czym mówię. W jego głosie słychać było rozbawienie, ale i czułość; mówił Emerald wprost do ucha, w niezwykły sposób poruszając w niej najbardziej nieoczekiwaną strunę.
- Zawrzyjmy umowę, Emerald. Zgoda, ożenię się z tobą, ale pod warunkiem, że od tej pory będę jedynym mężczyzną w twoim łóżku. A drugi warunek jest taki, że przynajmniej spróbujemy mieć udane życie seksualne. W końcu mamy przecież spłodzić dziedzica, czyż nie? Może nawet dwóch. I do tego jeszcze kilka dziewczynek. Możemy założyć całą dynastię - to tylko kwestia pieniędzy, których nam nie zabraknie. ' ' - Drogo... - Emerald zaczęła protestować, ale zaraz przestała. A właściwie została do tego zmuszona, ponieważ Drogo zaczął ją całować i nagle zrobiła coś, co wydało jej się zupełnie naturalne: zarzuciła mu ręce na szyję i przywarła do niego jak najmocniej, żeby oddać mu pocałunek. Drogo zdążył właśnie wsadzić rękę pod jej sweter i dotknąć jej nagiej piersi, bawiąc się sutkiem w przyjemny i pełen wprawy sposób, kiedy do pokoju wpadł Robbie i zatrzymał się jak wryty - Fuj! Chyba się nie całujecie? To dobre dla mięczaków - powiedział z obrzydzeniem. - I dla przyszłych mamuś i tatusiów - wyszeptał Drogo do ucha Emerald, dyskretnie poprawiając jej sweter, a potem powiedział: - Myślę, że nieco później powinniśmy wrócić do tego przypieczętowania naszej umowy, na mocy której Robbie doczeka się ojca, mój przyszły spadkobierca matki, Osterby pani domu, a moje łoże jedynej kobiety, którą chciałem trzymać w nim w ramionach. Nie uważasz? Jego dłoń nadal błądziła w okolicy piersi Emerald, w której po raz pierwszy od dawna wezbrało pożądanie, pulsujące w dolnych partiach jej ciała i domagające się jeszcze więcej jego dotyku. Ale Emerald obiecała sobie, że najważniejszy od teraz ma być Robbie, dlatego odsunęła się od Droga i zwróciła się do syna: - Robbie, kochanie, wiesz co? Wujek Drogo i ja zamierzamy się pobrać. - Chcesz powiedzieć, że wszyscy będziemy mieszkać razem? - Tak. - To dobrze. Emerald spojrzała na Droga. - Bardzo dobrze - zgodził się. - A nawet bardzo, bardzo, bardzo dobrze.
Czesc trzecia
Rozdział 55 Luty 1977 roku Amber była jedyną osobą w szpitalnej poczekalni. Na zewnątrz panował jeszcze mrok. Na drodze, po obfitych opadach w ciągu dnia, zalegał jeszcze śnieg i Amber była przerażona, że karetka nie zdoła przejechać przez te zaspy Jak to możliwe, że Jay, który był okazem zdrowia, nagle dostał ataku serca? Amber wzdrygnęła się i zacisnęła kurczowo powieki, pogrążając się w bezgłośnej modlitwie. Proszę, nie zabieraj mi go - błagała w duchu. Proszę, pozwól mu żyć. W szpitalu poradzili jej, żeby wróciła do domu. Ich zdaniem, nie było nic, co mogłaby zrobić. Ale Amber chciała tu być. Chciała być z Jayem. Oczywiście, trzeba będzie zawiadomić całą rodzinę - Amber próbowała się skoncentrować na wszystkim od strony praktycznej. Janey i John razem z dwójką swoich dzieci, chłopców, byli w pobliżu, w Fitton Hall. Robbie, który tak bardzo kochał swojego dziadka, był teraz na nartach z przyjaciółmi, zrobił sobie bowiem roczną przerwę przed czekającymi go studiami na Oksfordzie. Natomiast Emerald z Drogiem i dwiema dziewczynkami mieszkali w Osterby. Emerald za wszelką cenę pragnęła dać Drogowi syna i była wściekła, że jak dotąd jej się to nie udało. Ella i Oliver żyli w Nowym Jorku z jedną córką, a Rose w West Sussex. Za każdym razem, gdy Amber pomyślała o Rose, serce krwawiło jej z powodu dystansu, jaki bratanica zbudowała między nimi, rezygnując z bliskich relacji, jakie łączyły ją niegdyś z Amber. W pierwszych latach małżeństwa Rose i Pete zawsze spędzali Boże Narodzenie w Denham, razem z resztą rodziny, ale ostatnie problemy zdrowotne Pete'a - związane z jego nałogiem alkoholowym - sprawiły, że nie czuł się na tyle dobrze, żeby podróżować, a Rose nie chciała go
zostawić. Rose zbudowała mur między sobą a resztą swojej rodziny, zbywając Amber za każdym razem, gdy ta próbowała poznać przyczynę takiego postępowania. Amber mogła jedynie podejrzewać ze smutkiem, że powodem było małżeństwo i lojalność Rose wobec Pete a. Być może Rose sądziła, że jej rodzina, chcąc ją chronić, będzie krytyczna wobec Pe-te'a. Rose była dumną i zamkniętą w sobie osobą, ale Amber obawiała się, że jej bratanica jest również okropnie samotna i matczyne serce bolało ją z tego powodu, gdyż kochała Rose i traktowała ją jak własną córkę. I wreszcie, jej własne bliźniaczki. Polly będzie musiała przyjechać z Wenecji, gdzie mieszkała na stałe ze swoim mężem Rocco Angellim i dwoma synami bliźniakami, podczas gdy Cathy żyła w St Ives ze swoim obecnym partnerem artystą i dwiema córkami z poprzednich związków Jay bardzo kochał całą swoją rodzinę, która odwzajemniała mu się tym samym. Nie mogli go stracić, nie wolno im do tego dopuścić. Jak tak silny i zdrowy mężczyzna mógł mieć zawał? Ciałem Amber wstrząsnął gwałtowny dreszcz. Był zwykły lutowy dzień. Rano Jay pojechał odwiedzić jednego z rolników, którzy dzierżawili od nich ziemię, Amber zaś miała spotkanie w organizacji charytatywnej. Po południu wspólnie pojechali na comiesięczne spotkanie z dyrektorem fabryki jedwabiu. Amber przypomniała sobie, że po powrocie do domu Jay skarżył się na ból ramienia. Twierdził, że nadwerężył je sobie przy rąbaniu drewna na opał. Razem śmiali się z różnych dolegliwości podeszłego wieku, chociaż Jay był tuż po siedemdziesiątce, a Amber skończyła sześćdziesiąt cztery laty - nie byli więc jeszcze tacy starzy. Po kolacji, jak zwykle, rozmawiali trochę o rodzinie, zwłaszcza o swoich wnukach. Przed północą położyli się do łóżka. Krótko po drugiej w nocy Amber obudziła się i zobaczyła faya siedzącego na łóżku i trzymającego się za klatkę piersiową. Gdy włączyła lampkę nocną, zauważyła, że jej mąż jest blady jak kreda i mokry od potu. Wtedy zrozumiała, co się dzieje, i ogarnęła ją potworna panika. Jej własne serce też biło zdecydowanie za szybko, kiedy wykręcała numer pogotowia ratunkowego, mimo iż Jay zapewniał ją, że to niepotrzebne.
Nie przestawał się wzbraniać nawet wtedy, gdy pod dom zajechała karetka. Drzwi do poczekalni otworzył)' się i na widok lekarza, który też został wyciągnięty z łóżka w środku nocy, Amber poczuła mieszaninę nadziei i strachu. To uczucie przypomniało jej dawną wizytę w Disneylandzie i jazdę na karuzeli, na którą wybrała się z wnukami. Wtedy jednak strach był krótkotrwały i skończył się wraz z końcem jazdy... - Jak on się czuje? Zadając to pytanie, Amber zerwała się z krzesła i ściskała kurczowo jego oparcie. Ile razy ten lekarz musiał słyszeć takie słowa przepełnione niepokojem i troską? Ile razy widział strach i rozpacz na twarzach krewnych swoich pacjentów? - Stan zdrowia pani męża jest stabilny. Ale ten spokojny ton i uspokajający uśmiech tak naprawdę nic dla mej nie znaczyły. - Czy on... przeżyje? Takie proste słowa, a uginające się pod ciężarem zarówno miłości, jak i przerażenia. Lekarz uśmiechnął się profesjonalnie, lecz Amber widziała, że za tą maską skrywa współczucie i prawdę, która mogła być o wiele tragiczniej sza. - Pani mąż przeżył bardzo poważny zawał serca. Jak już powiedziałem, jest w stanie stabilnym. Kluczowe będzie najbliższe czterdzieści osiem godzin. W tym czasie pacjenci są bowiem narażeni na dalsze ataki. Dalsze i śmiertelne - Amber wiedziała, że właśnie to miał na myśli lekarz. Zacisnęła kurczowo dłonie na oparciu krzesła, aż zbielały jej kostki palców. - Chcę być przy nim. - Jakoś udało jej się zachować spokojny i opanowany głos. Lekarz zmarszczył czoło. - Pani mąż leży na oddziale intensywnej terapii. Amber ten oddział był doskonale znany. Razem z Jayem pomogli zebrać fundusze na jego wyposażenie. - Nie będę stanowić przeszkody. Jay chciałby, żebym z nim była. Oczekiwałby tego.
Tym razem jej głos był stanowczy i pełen mocy. Jay chciałby, żeby tu była, a jeśli pisana mu była śmierć, Amber spędzi te ostatnie chwile u jego boku i otoczy go miłością przed spotkaniem z nieuchronnym. - Dobrze - zgodził się w końcu lekarz. - Siostra da pani odpowiedni strój. Ale najpierw, jak przypuszczam, chce pani skontaktować się z rodziną. Faktycznie, powinna to zrobić... Ale jeżeli to są ostatnie godziny Jaya, chce je mieć zarezerwowane wyłącznie dla siebie. Chce mieć ten luksus skoncentrowania się na nim, komunikowania się z nim w ciszy tych mrocznych godzin. Amber uświadomiła sobie, że teraz chce być wyłącznie żoną Jaya, a nie matką i babką, która musi stale zajmować się rozlicznymi potrzebami swojej rodziny; pragnie jedynie spędzić tych kilka ostatnich cennych godzin z mężczyzną, którego kocha. Ale jak zwykle troska i poczucie obowiązku wobec innych wzięły górę nad egoizmem. Oni też kochali Jaya i nie wybaczyliby jej, gdyby nie mogli znaleźć się przy Jayu w jego ostatnich chwilach. Amber skinęła z uległością głową, przypominając sobie, kiedy jako młoda dziewczyna z tym samym posłuszeństwem wysłuchiwała słów swojej babki, której się obawiała. Ona też mówiła „dobrze" w ten sam sposób co lekarz. Jay rozpoznałby ten ton bez trudu i to kiwnięcie głową, ponieważ spędził z nią tyle długich lat. Strach trzymał jej uczucia i myśli w morderczym uścisku. Ogarnęła ją panika - niemal taka, jaką odczuwa dziecko - że straci poczucie bezpieczeństwa i sens życia. To Jay był jej całym życiem i powodem istnienia. Nie mogła go stracić. Idąc za pielęgniarką do małego pokoiku, skąd mogła zadzwonić do rodziny, Amber trzęsła się jak osika.
Rozdział 56 Janey nie mogła zasnąć i wiedziała, że John, który leżał w milczeniu obok niej w małżeńskim łożu, też nie śpi. Jak mogli zasnąć po tym, co się stało? Janey poczuła w sercu znajomą mieszaninę strachu, paniki i niedowierzania. W ciągu dziesięciu lat ich małżeństwa Janey nigdy nie zaprzątała sobie głowy ich bezpieczeństwem finansowym. John był skrupulatnym i roztropnym mężczyzną, nie takim, który ryzykowałby utratę majątku, szczególnie rodowej posiadłości znajdującej się w rękach jego rodziny od wielu pokoleń i mającej być schedą ich syna. John powiedział jej ze łzami w oczach, iż był święcie przekonany, że to bezpieczna inwestycja. Nigdy by się na nią nie zdecydował, gdyby myślał inaczej. Zainwestowanie pieniędzy razem z innymi właścicielami ziemskimi - ludźmi, których znał przez całe życie - pod egidą jednego z nich wydawało się taką dobrą decyzją. I na początku tak było, interes przynosił dochody, które pozwoliły na wykupienie części gruntów, sprzedanych za czasów jego ojca. Ale potem coś poszło nie tak i wszystkie pieniądze przepadły. Jeśli wierzyć Johnowi, byli bez grosza. Z początku John nie przyznał się Janey, ale w końcu przyszedł do niej, biały jak kreda, i głosem łamiącym się ze wstydu i rozpaczy opowiedział, co się stało. Zrobili, co było w ich mocy. Teraz już nie czas żałować straconych pieniędzy wydanych na zakup ziemi; na drogi program hodowli bydła, zainspirowany sukcesem księcia Westminsteru, którego stado zostało obsypane nagrodami; na nowy dach w Fitton Hall - tak kosztowny, ponieważ cały budynek znajdował się w rejestrze zabytków; na remont wnętrza. Ale podobnie jak wielu innych właścicieli ziemskich, John i Janey mieli do dyspozycji wielki areał - i praktycznie zero środków materialnych. Posiadłość z trudem zarabiała na siebie, nie mówiąc już o przynoszeniu zysków. Dlatego Johnowi tak zależało na zwiększeniu dochodów. Przez lata musieli sięgać coraz częściej do spadku Janey, aż w końcu nie zostało im
prawie nic, nie licząc pieniędzy, które z trudem wystarczały na pokrycie opłat w szkołach dla dzieci. Fitton Hall został obciążony hipoteką, a uzyskane w ten sposób pieniądze przeznaczone na modernizację posiadłości, tak bardzo zaniedbanej przez ojca Johna i jego macochę. Leżąc w ciemności, ogarnięta strachem i paniką, Janey pomyślała z zazdrością o Emerald, której majątek opiewał na miliony funtów, nie mówiąc już o fortunie Droga. Ona nigdy nie będzie musiała leżeć w środku nocy w łóżku z ciężko bijącym ze strachu sercem i zadręczać się brakiem pieniędzy To niesprawiedliwe, że nieudana inwestycja przytrafiła się akurat Johnowi, który chciał tylko jak najlepiej dla nich wszystkich i dla Fitton Hall. Janey pocieszała się, że jej ojciec na pewno to zrozumie i pomoże im stanąć na nogi. Zawsze dobrze dogadywali się z Johnem. Mogą pojechać do Denham i porozmawiać z nim o swoich problemach. Oczywiście, Janey będzie musiała załatwić to dyskretnie, by nie poniżyć biednego Johna w żaden sposób. Panika powoli zaczęła mijać. Tak, jej ojciec na pewno będzie wiedział, co robić... Już prawie zasypiała, kiedy zadzwonił telefon. Emerald leżała nieruchomo w drogiej egipskiej bawełnianiej pościeli, próbując przebić wzrokiem mrok. Główna sypialnia w londyńskim domu, a zwłaszcza wspaniałe łoże z baldachimem, została dopiero co odnowiona przy użyciu tkaniny o nazwie Geranium z katalogu Designers Guild. Kiedy Emerald zaprosiła matkę, żeby obejrzała sypialnię, zauważyła, jak jej twarz spowija lekki cień na widok tkaniny, która stała się teraz taka pożądana i popularna. Sklep Amber przy Walton Street wciąż zaopatrywał stałych, lojalnych klientów, ale ci młodsi przenieśli się do konkurencji, rezygnując z tkanin z Denby Mills na rzecz innych, bardziej modnych i zgodnych z nowymi trendami. Amber potrzebowała kogoś młodszego do prowadzenia biznesu, zwłaszcza kogoś, kto zechciałby dla niej projektować tkaniny. Ale Rose nie chciała wyjeżdżać z Sussex, Polly nie opuściłaby swojego włoskiego męża i jego rodziny, a Cathy z pewnością wzgardziłaby czymś takim jak projektowanie zwykłych tkanin.
Luty Ależ ona nienawidziła angielskich zim. Właściwie to powinni być na nartach w Courchavel - tam, gdzie Robbie - ale doktor Steptoe ostrzegł Emerald przed podejmowaniem jakiegokolwiek ryzyka. Poza tym musiała być w pobliżu szpitala w Lancashire, w którym pracował doktor Steptoe. Emerald miała się tam poddać rewolucyjnej kuracji. Serce zabiło jej kilka razy z niepokojem. Poczuła wzbierające nudności, które podchodziły aż do gardła. Wsadziła rękę pod kołdrę i dotknęła płaskiego brzucha. Miała już jednego syna i dwie córki. Dlaczego nie potrafiła urodzić Drogowi wyczekiwanego dziedzica? Na samą myśl o tej porażce do oczu napływały jej łzy wściekłości. W pierwszych latach małżeństwa spodziewała się, że bez kłopotu zajdzie w ciążę, i wpadała w coraz większą frustrację i złość, kiedy tak się nie działo. A kiedy dwa lata po ślubie zaszła w końcu w ciążę, nie dopuszczała do siebie myśli, że może nie urodzić syna. Sama myśl o córkach przerażała ją. Ale to właśnie córki urodziła. I to dwie - wspaniałe, bystre dziewczyny. Ale co z nich za pożytek, skoro nie są w stanie same przedłużyć rodu? Po urodzeniu córek - w dwuletnim odstępie - Emerald podwoiła wysiłki, żeby wydać na świat syna. Drogo narzekał, że seks stał się raczej obowiązkiem niż wyrazem ich miłości do siebie. Emerald zaprzeczała temu, twierdząc z namiętnością, że chce mu dać syna, bo tak bardzo go kocha. Ale jej starania spełzały na niczym. Za rok skończy czterdzieści lat. Zegar biologiczny tyka nieubłaganie. Dla niej, ale nie dla Droga. To był prawdziwy powód jej strachu. W trakcie tego małżeństwa stało się coś, czego Emerald nigdy się nie spodziewała - zakochała się we własnym mężu. Drogo powtarzał wprawdzie, że ona liczy się dla niego o wiele bardziej niż męski potomek, ale któregoś dnia zmieni zdanie. Emerald była tego absolutnie pewna. A kiedy ten dzień nadejdzie, Drogo zobaczy inne, młodsze kobiety, które z łatwością mogłyby urodzić mu syna, którego ona nie potrafiła mu dać. Emerald wpadła w otchłań rozpaczy, gorzkiego gniewu i urazy do losu, ale wtedy dowiedziała się o pewnym lekarzu w Lancashire, który zajmował się tak zwanymi dziećmi z probówki. Nie mówiąc ani słowa Drogowi, pojechała do szpitala, w którym ten lekarz pracował, i zażądała spotkania z nim. Była zbyt niecierpliwa, żeby
załatwić sprawę listownie i bała się, że przez telefon ktoś ją spławi. Doktor wyjaśnił jej, że jego badania są jeszcze w początkowej fazie rozwoju i chociaż udało mu się zaszczepić ludzkie embriony w łonie kobiety, żadne z tych dzieci nie doczekało końca ciąży i nie przyszło na świat. Jednak przyparty przez Emerald do muru, przyznał, że kontynuuje badania, planując wdrożenie programu, który w jego opinii miał zaowocować szczęśliwymi narodzinami zdrowego dziecka. Emerald przekonała go, żeby pozwolił jej przystąpić do tego programu. Kiedy jednak przyznała się do tego Drogowi, ten zareagował gwałtownym sprzeciwem. - Drogo, chcę ci dać syna - powiedziała z pasją Emerald. - Pragnę tego bardziej niż czegokolwiek innego. - Mamy już Robbiego i dziewczynki - odparł Drogo. - Żadne nich nie odziedziczy po tobje tytułu książęcego - zauważyła Emerald, wiedząc, jaka będzie jego reakcja. Ta sprawa wracała bowiem jak bumerang w ich częstych rozmowach. - Emerald, znaczysz dla mnie więcej niż posiadanie syna z prawego łoża. Wiesz o tym. Ten Steptoe sam przyznał, że nie udało mu się jeszcze odnieść żadnego sukcesu, a cały proces wiąże się z ryzykiem. Emerald nie zamierzała jednak się poddać, aż w końcu Drogo, acz niechętnie, wyraził zgodę. Tej nocy Emerald odwdzięczyła mu się w łóżku i zaskoczyło ją to, jaką satysfakcję sprawił jej znowu seks dla samej przyjemności. Minęło dużo czasu, od kiedy po raz ostatni traktowała seks nie tylko jako środek do spłodzenia syna. Tej nocy powstał między nimi także nowy rodzaj intymności. Niestety, na krótko. W momencie, kiedy Emerald rozpocznie kurację, całą swoją uwagę skupi jedynie na tym. Nic nie może zaszkodzić przełomowej terapii, której się poddała. Dzisiaj przed południem pojedzie do szpitala w północnej części miasta na serię testów, których efektem ma być zapłodnienie jej żywymi embrionami, które zagnieżdżą się w jej łonie. Oczywiście nie było żadnej gwarancji, że w ogóle zajdzie w ciążę i że to będzie chłopiec, ale jeśli sama metoda się sprawdzi, Emerald postanowiła ją powtarzać do skutku, aż urodzi syna. Doktor Steptoe z początku był niechętny przyjęciu jej do programu, ale gdy inna jego pacjentka zrezygnowała, doktor zadzwonił do Emerald
i spytał, czy jest zainteresowana. Czy jest zainteresowana... Nie było takiej rzeczy, która by ją powstrzymała przed poddaniem się tej kuracji! Nagle z zamyślenia wyrwał ją dźwięk telefonu. Emerald aż podskoczyła na łóżku, wytrącona z równowagi i zdenerwowana. Telefon obudził też Droga, który włączył lampkę przy łóżku i sięgnął po słuchawkę. Oboje spali nago i kiedy Drogo odrzucił kołdrę, oczom Emerald ukazały się jego umięśnione, opalone plecy. Drogo wciąż miał atrakcyjne ciało, które podniecało ją i wzbudzało pożądanie. Gdy podniósł słuchawkę, Emerald przysunęła się do niego bliżej.
Rozdział 57 - John, co ty mówisz! Jay miał zawał? - W głosie Droga słychać było niedowierzanie i szok. Emerald zesztywniała. Przecież jej ojczym był zdrowym, wysportowanym mężczyzną - jak mógł mieć atak serca? Nachyliła się bliżej do telefonu, obejmując nagie ramię Droga, żeby utrzymać równowagę, a jednocześnie starała się podsłuchać rozmowę. - Jest w szpitalu w Macclesfield, a Amber czuwa przy nim. Rozmawiałeś już z nią? Nie. Jesteście z Janey w drodze do szpitala? Czy lekarze podali jakieś szczegóły - czy to był poważny atak? Rozumiem, czyli czekają na wyniki badań? Tak, pierwsze dwadzieścia cztery godziny są najbardziej niebezpieczne. Damy znać Robbiemu i pozostałym, a wy w tym czasie jedźcie niezwłocznie do szpitala. Uściskajcie Amber od nas i powiedzcie, że o niej myślimy Kiedy Drogo odłożył słuchawkę, Emerald spytała: - Jay miał atak serca? - Tak. W szpitalu powiedzieli Johnowi, że to stało się wczesnym rankiem, a lekarze nie potrafią albo nie chcą powiedzieć, w jak poważnym stanie jest Jay. Powiedziałem, że damy znać innym. - Tak, słyszałam. Janey jedzie do szpitala? - Tak. John powiedział, że zadzwonią do nas ze szpitala, jak tylko dowiedzą się czegoś więcej. - Drogo przerzucił nogi przez krawędź łóżka. -Telefony do innych... - Są w książce w moim biurku, w górnej szufladzie po prawej stronie. Pamiętasz, że dzisiaj mam wizytę u doktora Steptoe a - przypomniała mu Emerald. - Tak. Drogo wkładał już szlafrok. Na zewnątrz niebo było jeszcze ciemne, jakby wzbraniało się przed nadejściem dnia, tak jak mieszkańcy pogrążonego we śnie miasta nie chcieli opuszczać swoich wygodnych łóżek
i wychodzić na mroźną lutową pogodę. Musiało się włączyć centralne ogrzewanie, bo Emerald słyszała ciche bulgotanie systemu, który ogrzewał ich dom. - Pewnie spodziewasz się, że rzucę wszystko i pojadę do Macciesfield? oskarżyła go ostrym tonem Emerald. - Nieważne, co ja myślę, tylko co ty czujesz - odpowiedział łagodnie Drogo, po czym poszedł do łazienki. Emerald nie może jechać. Musi pójść na umówione spotkanie z doktorem Steptoe em. Jeżeli tego nie zrobi, jej szansa na sztuczne zapłodnienie przepadnie, a ona będzie musiała czekać na nową odsłonę programu, co może potrwać wiele miesięcy. Drogo o tym wiedział. Jay nie był jej ojcem, a ona nie była „dzieckiem", którego wsparcia Amber potrzebowała najbardziej. Dziwnie znajoma gorycz, o której zapomniała w ciągu ostatnich lat, nagle wróciła ze zdwojoną siłą. Miałaby stracić szansę urodzenia Drogowi dziedzica, bo musi być teraz przy matce? Co takiego zrobiła dla niej Amber, że zasłużyła sobie na takie poświęcenie? Stare rany emocjonalne, wydawało się dawno zagojone, zaczęły znów boleć pod skórą. Drogo wyszedł z łazienki i zaczął wycierać wilgotne włosy ręcznikiem. Emerald bardzo go kochała i wiedziała, czego od niej oczekuje. W głowie miała obraz mężczyzny, którego wciąż uważała za swojego prawdziwego ojca - Roberta - uśmiechającego się do niej. Robert dał jej tyle miłości, nieporównywalnie więcej niż sam tytuł i prawowite pochodzenie. Jego kodeks moralny był wprawdzie staroświecki jak na współczesne standardy, ale Emerald wiedziała doskonale, czego by od niej oczekiwał w takiej chwili. I nagle wydało jej się ważne, żeby nie rozczarować go i nie zawieść, na przekór buntowi, jaki w niej narastał w obliczu utraty szansy na rozpoczęcie terapii. Jay był dla niej właściwie nikim, w przeciwieństwie do dziecka, które mogło w przyszłości stać się nowym księciem. Czy Robert i Drogo nie potrafili tego zrozumieć? Ale kiedy Emerald otworzyła usta, żeby powiedzieć Drogowi, iż zamierza dotrzymać umówionego terminu wizyty u lekarza, uświadomiła sobie, że nie potrafi.
- Chyba jednak pojadę do Macclesfield. - Starała się za wszelką cenę zachować opanowanie w głosie i nie zdradzić swoich prawdziwych uczuć. - Nie chcę tego, ale wiem, że muszę. Drogo odłożył ręcznik. - Tak - przytaknął i chociaż nie powiedział tego wprost, Emerald wiedziała, że miał nadzieję, iż Emerald dokona właśnie takiego wyboru. Widziała w jego oczach miłość do niej, podczas gdy w jej oczach zalśniły łzy. - Dlaczego z tych wszystkich dni akurat dzisiaj, Drogo? - Nie wiem. Ale wiem, ile to będzie znaczyło dla twojej matki, kiedy będziesz tam z nią. - Jay nie jest nawet moim ojcem. - Nie, i właśnie dlatego matka będzie potrzebować ciebie, Emerald. I nie tylko Amber, ale cała rodzina będzie potrzebować twojej siły i wsparcia. A co się tyczy tej sprawy z synem, ile razy mam ci powtarzać, że mam wszystko, czego potrzeba mi do szczęścia - ciebie i nasze dzieci. Robbiego i dziewczynki. Nawet gdybym miał tylko ciebie, byłoby i tak więcej, niż na to zasługuję. - Nie, Drogo. Tylko tak mówisz, ale to nie jest prawda. Jesteś księciem Lenchesteru. Potrzebujesz rodzonego syna, któremu będziesz mógł przekazać tytuł. - Emerald, wiem, jakie to jest dla ciebie ważne, ale dla mnie nie ma znaczenia. Może z powodu tego, w jakich warunkach dorastałem - jako Australijczyk, który nie wiedział nic o tytule książęcym. - Teraz tak mówisz, ale jeśli kiedyś zmienisz zdanie? Jeśli przestaniesz mnie kochać, bo nie dałam ci syna? - To się nigdy nie zdarzy. Nigdy nie przestanę cię kochać. - Drogo przyciągnął ją do siebie i przytulił mocno. Każdy, kto znał Emerald, był pod jej wrażeniem i urokiem. Ale tylko Drogo wiedział, że pod pancerzem twardości kryje się Emerald, która dorastała w poczuciu, że jest niekochana i niechciana. Emerald, która reagowała na to arogancją i nieuprzejmością, nie umiejąc dać innym do zrozumienia, jak samotna się czuje i jak bardzo się boi. Wiedział też, ile znaczy dla niej możliwość urodzenia dziedzica. Czasem obawiał się,
że jest to dla niej ważniejsze niż wszystko inne, w tym także jej własne szczęście. - Lepiej już pójdę i zadzwonię do reszty rodziny - powiedział, puszczając ją.
Rozdział 58 Kiedy zadzwonił telefon, Rose była już na nogach. Rzadko wstawała później niż o szóstej, nie mówiąc już o tym, że przestała w ogóle sypiać kamiennym snem. Jej zmysły nastawiły się na słuchanie - wyrobiła w sobie ten nawyk w pierwszych latach małżeństwa, kiedy czekała, aż Pete wróci z pubu, a potem odliczała kolejne fazy oznaczające bezpieczny powrót. Najpierw dźwięk samochodu wjeżdżającego na podjazd. Rose wstrzymywała oddech, dopóki Pete nic zatrzymał auta - wtedy miała pewność, że nie doszło do żadnego wypadku. Potem oceniała, jak dużo dziś wypił, według czasu, jaki zajmowało mu znalezienie klucza do drzwi. Na początku czekała na niego, zasypiając w fotelu na dole po przegranej bitwie, podczas której prosiła go, żeby nie wychodził, a jeżeli już musi to żeby nie jechał samochodem. Potem jednak, stopniowo, zaczęła kłaść się do łóżka o północy i zasypiała. Pete wracał do domu o pierwszej lub drugiej w nocy, po czym zostawał na dole, gdzie opróżniał kolejną butelkę. Kiedy Pete wracał bezpiecznie do domu, zaczynały się kolejne niepokoje: że będzie pił jeszcze więcej, że przewróci się i zrobi sobie krzywdę, że zaśnie na dole i zakrztusi się we śnie własnymi wymiocinami. Żeby zapobiec tym wszystkim tragicznym zdarzeniom, Rose musiała cały czas czuwać - przymilać się i nakłaniać męża do przyjścia na górę do sypialni, na wpół podpierając, a na wpół ciągnąc go za sobą, czasem przewracając się pod jego ciężarem. Serce pękało jej pod wpływem wściekłego gniewu, wstydu i rozpaczy, na zmianę z litością, poczuciem winy oraz instynktowną próbą kochania go, bez względu na wszystko. Być może gdyby mieli dziecko albo dzieci, ich życie wyglądałoby inaczej. Ale Rose za bardzo się bała, żeby podejmować takie ryzyko. Wystarczyło już, że oboje mieli świadomość pochodzenia Rose, żeby jeszcze obciążać dziecko alkoholizmem ojca. Rose tak bardzo się tego bała, że brała pigułki antykoncepcyjne. Ale były także inne, bardziej praktyczne powody, bo w miarę jak Pete pił coraz więcej, jego zależność od Rose wzrastała.
Jak mogłaby zajmować się dzieckiem, skoro miała już męża, który wymagał takiej samej troski? Tak było w ciągu kilku pierwszych lat choroby alkoholowej męża. Przez ostatnie sześć lat Rose nie musiała się przejmować antykoncepcją i samą decyzją nieposiadania dzieci, gdyż Pete stracił zarówno ochotę, jak i fizyczną możliwość uprawiania seksu - był to jeszcze jeden efekt jego uzależnienia. Alkohol był kochanką, ukochaną, przyjacielem, dręczycielem - całym jego światem. Rose, mimo iż skorzystała z zalecenia ich lekarza i zaczęła uczęszczać na zajęcia lokalnej grupy AA, nie była w stanie mu pomóc. Tylko Pete mógł to zrobić. Ona nie miała nad nim żadnej kontroli, co było jej trudno zaakceptować. Na początku wierzyła, że ma w sobie energię, żeby powstrzymać Petea od picia i sprawić, by „wyzdrowiał". Rozpaczy z powodu alkoholizmu męża towarzyszyło poczucie winy: czy Pete zaczął pić, bo żałował, że się z nią ożenił? Może chciał się ożenić z kimś innym? Czy to ona była przyczyną jego nałogu? Czy z jej strony to małżeństwo nie było jakąś próbą napisania od nowa własnej historii i problemów jej ojca z alkoholem? Czy gdzieś, głęboko w podświadomości, Rose wierzyła, że jeśli uda jej się „wyleczyć" Pete a, to wymaże „grzech" swojego urodzenia i zdoła zapomnieć, że nienawiść ojca do niej kazała mu topić w alkoholu smutek i gorycz? Kto wie, jakimi motywacjami kierowali się tacy ludzie? Prawda była taka, że Rose wiedziała, iż powinna czuć się winna. Za to, że wyszła za Pete a z rozpaczy, ponieważ była przekonana, że straciła Josha. Za to, że żałowała swojej decyzji, kiedy Josh powiedział, że ją kocha. Ciężar tej winy sprawił, że Rose czuła się jak złodziej, który coś komuś ukradł. Wyszła za Petea, bo bała się, że zostanie sama, biorąc pod uwagę, kim była i co straciła. Wykorzystała go, żeby zdobyć nową tożsamość. Nigdy nie przyznała się Peteowi, że kocha Josha, a on nigdy nie dał jej do zrozumienia, że się tego domyśla, ale zawsze miała świadomość, że nie może dać Peteowi tego, do czego uprawniało go małżeństwo, bo oddała już to Joshowi. Próbowała to Peteowi wynagrodzić, poświęcała się dla niego, sprawiała, że był jej całym życiem, ale w tym życiu była pustka. Dlatego nie mogła winić go z powodu picia. Pete dwukrotnie próbował zerwać z nałogiem na początku ich małżeństwa. Dwa razy zgłosił się dobrowolnie
na odwyk do prywatnego szpitala. Za drugim razem dostawał tam takich gwałtownych ataków, że personel szpitala myślał, że Pete umrze. Ale nie umarł. Mimo to, zgodnie z tym, co mówili lekarze, Pete powoli się zabijał. Zdaniem Rose, bardziej pasowało określenie „niszczył", była to bowiem bolesna, niepohamowana destrukcja własnego ciała i umysłu, która czyniła go bezsilnym i udręczonym. Po pierwszym nieudatnym detoksie wyjechali razem na wakacje do Hongkongu. Miało to byc nowe otwarcie i nowy początek. To Pete zaproponował ten wyjazd. C hciał dać Rose możliwość „odkrycia" chińskiej strony swojej natury, ale skończyło się na tym, że Rose czuła się w Hongkongu jeszcze bardziej obco niż w Anglii. Odkryła tam bowiem niepisane reguły różniące nie tylko Europejczyków i Azjatów, ale także o wiele bardziej skomplikowane podziały kastowe w samym społeczeństwie Chińczyków. Tych zasad trzymano się kurczowo i przestrzegano ich surowo. Dla kogoś takiego jak ona nie było określonego miejsca - z jej zachodnim bogactwem i wychowaniem z jednej strony, a z drugiej z płynącą w jej żyłach krwią matki, która zaliczała się do najniższej z najniższych warstw społecznych. Traktowano Rose z mieszaniną podejrzliwości i lekceważenia, dlatego Rose nie znalazła w sobie żadnej z cech swojej matki, która osierociła ją we wczesnym dzieciństwie. W przeciwieństwie do jej ojca, Pete nie był agresywnym alkoholikiem. Po prostu zamykał się w sobie, twierdząc w rzadkich przebłyskach trzeźwości, że jest mu z tym dobrze, chociaż alkohol po prostu wyniszczał go stopniowo i nieubłaganie. Zakończenia nerwowe na jego dłoniach i stopach uległy takiemu uszkodzeniu, że Pete z trudem mógł się poruszać i trzymać cokolwiek. Wątrobę też miał zniszczoną niemal doszczętnie. Leżał na górze w pokoju, który Rose starała się urządzić tak, by było mu w nim jak najwygodniej. Mogło to trwać tygodnie albo miesiące - nikt nie potrafił tego określić. Rose nie mogła go zostawić samego nawet na kilka godzin. Kiedy to robiła, pomimo swojego słabego stanu zdrowia Pete próbował wyjść z domu, żeby się napić i poszukać towarzystwa, którego tak pragnął. Czasami
Rose zastanawiała się, czy nie powinna po prostu pozwolić mu na to, ale paraliżował ją strach, że Pete umrze gdzieś sam, bez opieki. Dzwoniący przeraźliwie telefon przestraszył ją i zaskoczył. Oczywiście to nie mógł być Josh, on nie dzwoniłby tak wcześnie rano. A właściwie w ogóle by nie zadzwonił, ponieważ Rose mu zabroniła. Rok temu, kiedy Josh przyjechał do niej do biura i oświadczył, że zostawia salony w Nowym Jorku i wraca do kraju, Rose przeżyła szok. Nie miała zamiaru się z nim wiązać w jakikolwiek sposób. Ale w pewnym momencie straciła czujność i zanim się obejrzała, wyznała Josho-wi to, czego nie powiedziała nikomu wcześniej: że nigdy nie powinna była wychodzić za Petea. Od tego już tylko krok - prosty, lecz zdradziecki dzielił ją od przyznania się przed Joshem, że go kocha, zawsze kochała i zawsze będzie kochać. - Zostaw Petea - poradził jej Josh. - Nie mogę. On mnie potrzebuje - odparła Rose. - Oprócz mnie nie ma nikogo. - A co z twoimi potrzebami, Rose? 1 moimi? - Tak brzmiała odpowiedź Josha. - Czy my się nie liczymy? Jeszcze nie jest dla nas za późno... Ella ukradkiem zdjęła buty, kiedy tylko zamknęły się za nią drzwi w lśniącym, wypolerowanym wnętrzu windy Brała udział w promującej nową książkę imprezie, która przeciągnęła się dłużej, niż się spodziewała. Od stania przez cały wieczór i zabawiania gości rozmową piekielnie bolały ją nogi. Jako redaktor naczelna magazynu „NY" była zobligowania do brania udziału w tego rodzaju imprezach. „NY" cieszył się w branży opinią najbardziej prestiżowego i odnoszącego sukcesy magazynu, i Ella bardzo się ucieszyła, kiedy cztery lata temu, gdy magazyn dopiero startował, zaproponowano jej posadę redaktora naczelnego. Dzięki unikatowemu połączeniu ostrych i bezkompromisowych opinii politycznych z powszechnie uważaną za najlepszą rubryką towarzyską „NY" zyskał sobie rzeszę wiernych czytelników, którzy podchodzili do spraw politycznych z powagą, nie gardząc przy tym najświeższymi ploteczkami.
Jeśli dodać do tego jeszcze naprawdę dobre strony z modą, rubrykę poświęconą sztuce oraz kronikę towarzyską, która informowała precyzyjnie, kto był gdzie i z kim, co miał na sobie i ile pieniędzy przeznaczył na wybrany przez siebie cel charytatywny, nietrudno było się domyślić, dlaczego „NY" błyskawicznie zyskał taką popularność i opinię wręcz kultowego pisma. Zanim winda zatrzymała się na niższym poziomie ich piętrowego apartamentu przy Park Avenue, Ella miała już buty z powrotem na nogach, a plecy wyprostowane jak struna. Nie dlatego, że ktoś mógłby ją zobaczyć. Gosposia Maria poszła już spać, Olivia pewnie już też zasnęła w swojej sypialni, która niedawno została urządzona na nowo - jej córka, ku irytacji Elli, uparła się, żeby na ścianach znalazły się powiększone kopie zdjęć, które zrobiła razem z Oliverem: sceny z ulic Nowego Jorku i plaży w Hamptons, serie naturalistycznych portretów mieszkańców miasta. Oliver uwielbiał swoją córeczkę od dnia narodzin, mimo iż była dziew czynką, a nie chłopcem, którego ze stoickim spokojem oczekiwał. Ella twierdziła, że Olivia odziedziczyła niebieskie oczy i ciemne włosy po jej ojcu, ale Oliver zarzekał się, że to po nim. Ella była przekonana, że silny charakter jej córki jest zasługą jej pradziadka, natomiast Oliver obstawał, że była to cecha nadrzędna jego upartej matki. Kłócili się o wpływ genów swoich rodzin na Ołivię, tak jak kłócili się o wszystko. Jedyną rzeczą, o którą się nie spierali, była ich bezgraniczna miłość do córki. Ella nie doświadczyła żadnej depresji poporodowej i natychmiast zakochała się w swojej córce do szaleństwa. Otworzyła drzwi i weszła do ich apartamentu, wiedząc, że Olivera tam nie ma - choć nie wiedziała dokładnie, gdzie można go znaleźć. Mogłabym spróbować zgadnąć - pomyślała z cynizmem. Oliver był uznanym i mocno rozchwytywanym fotografem mody. Ella nie zapomniała, że przed ślubem zajmował się tym samym i regularnie sypiał ze swoimi modelkami. Między nimi nigdy nie było emocjonalnej chemii ani on jej nie pociągał, ani ona jego. Nigdy o tym nie rozmawiali, ale Ella wiedziała, że Oliver był świadom, z jaką wytrwałością Brad zabiegał o jej względy po urodzeniu Olivii. Prawdę mówiąc, Ellę to kusiło - w końcu Brad był mężczyzną w jej typie, czego nie mogła powiedzieć o Oliverze.
Ale oczywiście nie mogła zapomnieć, że to z powodu Olivera i dzięki niemu trzymała teraz w ramionach najcenniejszą istotę w swoim życiu Olivię. To z nim ją spłodziła, i to on zapobiegł usunięciu ciąży Wreszcie to on ożenił się z nią dla dobra Olivii. I właśnie z tych powodów, a przede wszystkim dlatego, że dziecko potrzebuje miłości obojga rodziców - i bezpieczeństwa, jakie daje mu poczucie, że ci rodzice są razem - Ella nie skorzystała z okazji nawiązania romansu z Bradem, który mógł doprowadzić do rozpadu ich małżeństwa. Oliver nigdy nie był zazdrosny o Brada - bo niby dlaczego? Przecież nigdy jej nie kochał. Wcześniej jakoś nie miało to znaczenia. Nie byli jedynym małżeństwem na Manhattanie, które trzymało się razem bardziej ze względów praktycznych niż uczuciowych. Ale wtedy Oliver nie kochał jeszcze innej kobiety Ella pamiętała dobrze moment, w którym zdała sobie sprawę, ze Oliver nie tylko sypia z niebywale atrakcyjną modelką, którą fotografował dla „Vogue'a", ale że zakochał się w niej To było w pierwszy dzień świąt Bo żego Narodzenia, gdy Ella niechcący przerwała jego ukradkową rozmowę z nią przez telefon. Oliver musiał kochać tamtą kobietę, skoro zadzwonił do niej w Boże Narodzenie - dzień, który od jej urodzin był zarezerwowany tylko dla Olivii. Ale Ella nie zrobiła mu o to awantury. Nie było najmniejszego sensu. Ich małżeństwo było umową cywilnoprawną, w której zakres nie wchodziły oskarżenia o niewierność. Teraz Ella czekała tylko, aż Oliver zażąda rozwodu. Oczywiście sama powinna go do tego przymusić i pierwsza wnieść pozew o rozwód, tyle że Olivia nigdy by jej tego nie wybaczyła i to ją obwiniałaby o rozpad rodziny. A tego Ella nie chciała. Weszła do kuchni, żeby zaparzyć sobie kubek gorącej herbaty. Na czajniku znalazła karteczkę, napisaną odręcznym pismem Marii. Sięgnęła po nią i trzymając w drżących rękach, przeczytała. Jej ojciec miał atak serca i leży w szpitalu. Nie, to niemożliwe. Widziała go w styczniu, kiedy poleciała do Anglii, żeby omówić z siostrą projekt wydawania brytyjskiej wersji jej autorskiego magazynu. Zabrała ze sobą Oliviç, a Jay był jak zwykle w świetnym stanie i cieszył się doskonałym zdrowiem. To Drogo zadzwonił z tą informacją, ale kiedy próbowała do niego oddzwonić, nie podnosił słuchawki. Zadzwoniła więc do Fitton Hall,
z sercem trzepoczącym w piersi. John potwierdził, że jej ojciec leży w ciężkim stanie na oddziale intensywnej terapii. Ella, kobieta sukcesu, nie powinna wpadać w panikę, rezerwując bilet lotniczy na lot transatlantycki. A jednak ręce jej się trzęsły, a głos łamał, kiedy załatwiała szczegóły powrotu do domu, do chorego ojca. Nie było sensu budzić 01ivii, chociaż Maria powinna poznać jej plany i przekazać wiadomość 01iverowi, który wyjechał na sesję zdjęciową i miał wrócić dopiero za kilka dni. Jej ojciec był chory, może nawet umierający Wydawało się to niemożliwe i śmieszne, ale po blisko dwudziestu latach spędzonych z dala od domu, w Nowym Jorku, poczuła się nagle tak bezsilna i opuszczona - jak małe dziecko. Tak bardzo samotna.
Rozdział 59 Janey podniosła się z krzesła w poczekalni, widząc, że otwierają się drzwi. Na widok Emerald na jej twarzy odmalowała się ulga. Nigdy nie były ze sobą blisko związane, ale siedziała tutaj w samotności przez dłuższy czas, po tym jak John musiał wyjechać do Fitton Hall, obiecując, że wróci jak najprędzej. Z każdą minutą ogarniał ją coraz większy strach nie tylko o życie ojca, ale także o przyszłość jej i Johna. Janey zawahała się przez moment, ale emocje wzięły górę. Dorastała razem z Emerald, łączyły ich wspólne wspomnienia i dzieje rodziny - i to miało dla niej teraz większe znaczenie niż dzielące je różnice. - Emerald. - Głos załamał jej się z emocji. Podbiegła do swojej przybranej siostry i wybuchnęła płaczem. Emerald nie wiedziała, która z nich jest bardziej zaskoczona, kiedy dystans między nimi się skrócił, a ona objęła czule Janey, niemal jak starsza siostra, zanim spytała: - Powiedz mi, co się dzieje. - Nic się nie dzieje - zachlipała przez nos Janey Kto by pomyślał, że widok Emerald sprawi jej taką ulgę? - Po prostu cieszę się, że cię widzę -przyznała. - Czułam się okropnie samotna. - Widziałaś się z ojcem? - zapytała Emerald, z trudem opanowując wzruszenie. - Nie. Mama, to znaczy twoja matka, jest przy nim i z tego, co mówią pielęgniarki, nie zamierza go zostawić nawet na chwilę. Przekazano jej, że tu jestem i że wszyscy zostaliście powiadomieni, ale nie odeszła od jego łóżka. Zresztą sama wiesz, jacy byli do siebie zawsze przywiązani. - A co mówią lekarze? - Nie wydarzyło się nic nowego, o czym mogliby nam powiedzieć. Następne kilka godzin będzie krytyczne. To musi być straszne, prawda? Próbowałam sobie wyobrazić, że mógłby to być John. Ale nie potrafię o tym nawet myśleć, to zbyt straszne. - Janey mówiła jak w transie, jakby
zrzucała z siebie ciężar samotności. I chociaż dla kogoś postronnego mogło to brzmieć jak nieskładny bełkot, Emerald wiedziała dokładnie, o co jej chodzi. Po raz pierwszy w życiu Emerald patrzyła na swoją przyszywaną siostrę i rozumiały się bez słów. Poczuła znów ucisk w żołądku, ale powstrzymała się. Nie czas teraz wyobrażać sobie, jak beznadziejnie wyglądałoby jej życie bez Droga. - Nigdy nawet przez myśl mi nie przeszło, że coś takiego może się zdarzyć. A tobie? - powiedziała janey płaczliwym tonem. - Tata zawsze wydawał się taki... Po prostu jest, a ty nie zdajesz sobie sprawy, że pewnego dnia może go zabraknąć. Emerald, tak bardzo się o niego boję. Nie chcę, żeby umarł. - Janey znów zaczęła płakać. - Więc przestań o tym myśleć, jakby leżał już na łożu śmierci -powiedziała Emerald stanowczo. - Musisz sobie powtarzać, że wyzdrowieje. Jej słowa wywarły na Janey większe wrażenie, niż się Emerald spodziewała. Przybrana siostra uśmiechnęła się przez łzy i odpowiedziała: - Żałuję, że nie jestem taka jak ty, Emerald... Zawsze... nad wszystkim panujesz. Nie ma rzeczy, która by ci się nie udała. Jesteście z Drogiem tacy szczęśliwi. Szczęśliwa? Ona? Gdyby Janey znała prawdę... - Janey, masz kochającego męża i dwóch zdrowych synów - zauważyła Emerald. Dwóch, nie jednego, a już na pewno nie żadnego, pomyślała. Czy Janey jest tak ślepa, że nie zauważyła, iż to ona tak naprawdę jej zazdrości? I że to Janey ma coś, czego Emerald rozpaczliwie pragnie? W momentach największego załamania często myślała o rodzeństwie -a zwłaszcza o Janey, Polly i ich synach - wyobrażając sobie, jak wymieniają porozumiewawcze spojrzenia, rozmawiając o tym, że Emerald nie potrafi urodzić Drogowi dziedzica. Ale Janey nie miała pojęcia, o czym myśli Emerald. Pokręciła tylko głową, próbując zaśmiać się gorzko. - Dwóch zdrowych synów, którzy w każdej chwili mogą zostać odesłani do domu, bo nie stać nas już na opłacanie im szkół - oczywiście pod warunkiem, że Fitton Hall należy wciąż do nas i będą mieli w ogóle dokąd wrócić. Chciałam zapytać tatę, czy mógłby nam pomóc, ale teraz czuję się jak najgorsza egoistka, gdy w ogóle o tym pomyślę.
Janey nie miała pojęcia, co kazało jej się tak otworzyć przed Emerald, ale było już za późno. WTaściwie czuła nawet ulgę, że to powiedziała. Widocznie miało to jakiś związek z tą niecodzienną sytuacją, intymnością szpitalnej poczekalni i tym, co wytworzyło się między nimi po raz pierwszy w życiu. Emerald zmarszczyła brwi. Zawsze jej się wydawało, że John i Janey mieli doskonałą sytuację finansową. - Co się stało? - spytała wprost. - I nie mów mi, że nic, bo coś musiało się stać. Rola powierniczki swojej przybranej siostry była dla niej czymś zupełnie nowym, więc zaskoczyło ją, jak łatwo się w niej odnalazła. A jeszcze dziwniejsze było to, że czuła się w niej tak dobrze, jak gdyby przydarzyło jej się coś, czego w sekrecie zawsze pragnęła i bez czego czuła się niekompletna. - John zainwestował całe nasze oszczędności razem z... przyjacielem, który potem je stracił. To się stało - odparła równie bezpośrednio Janey, jakby zwierzała jej się przez całe życie. - Teraz John zadręcza się z tego powodu. Nie wiem, co zrobię, Emerald. Jeżeli tata to przeżyje, nie będę miała sumienia mu o tym powiedzieć ani prosić go o pomoc. - Ile dokładnie straciliście? - spytała Emerald. Janey zawahała się i obejrzała przez ramię, chociaż w poczekalni nie było nikogo poza nimi, po czym zdradziła: - Ponad milion funtów - wszystko, co mieliśmy Widzisz, kiedy inwestycja okazała się mało opłacalna, ten przyjaciel od siedmiu boleści polecił wszystkim, żeby wpłacili jeszcze więcej pieniędzy. Biedny John. To dla niego takie trudne. Widzisz, zawsze dobrze radził sobie z pieniędzmi i był taki... rozsądny i niezawodny. Przez całe małżeństwo polegałam na nim, a teraz czuję się... No cóż, czuję się winna, Emerald. Powinnam była przykładać większą wagę do naszych finansów. Nie powinnam była zrzucać na niego całej odpowiedzialności. Słuchając opowieści Janey, Emerald rozmyślała gorączkowo. Drogo powiedział jej, że rodzina będzie jej potrzebować. Ale nawet on nie mógł przewidzieć czegoś takiego. - Słuchaj, a może ja ci pomogę?
Janey oblała się rumieńcem. - Ty? Ale... dlaczego? No właśnie - dlaczego? - Jesteśmy rodziną - to była jedyna sensowna odpowiedź, jaka przyszła Emerald do głowy - a nasza matka szybko połapie się, że coś jest nie tak. Znasz ją przecież. - To prawda - zgodziła się Janey. - Ale nie mogłabym przyjąć od ciebie pieniędzy, Emerald. - W jej głosie zabrzmiało przerażenie. - Nie powiedziałam ci tego, żeby... wzbudzić twoją litość. A poza tym John nigdy by się na to nie zgodził. Jego duma zostałaby zraniona. - Więc nic mu nic mów - odparła przytomnie Emerald. Janey puściła to jednak mimo uszu i powiedziała roztrzęsionym głosem: - Emerald, nie możesz dać mi miliona funtów. Janey wiedziała, że Emerald dysponuje nieograniczonymi pieniędzmi, ale taka propozycja... Janey była rozdarta między wdzięcznością a niedowierzaniem. Wiedziała też, że John nie chciałby, żeby przyjęła tak hojną pomoc. - Czyli wolisz, żeby twoi chłopcy przeżywali wstyd, kiedy będą ich pytać, dlaczego opuszczają szkołę? I wolisz, żebyście stracili Fitton Hall? -Emerald celowo powiedziała to w tak pogardliwy sposób. - Miałam cię za mądrzejszą. - Nie mogę przyjąć tych pieniędzy - powtórzyła Janey, ale Emerald wyczuła, że jej opór słabnie. - Gdyby Jay mógł, zrobiłby to samo. Tak samo jak mój ojciec oczekiwałby tego ode mnie. W końcu jesteśmy rodziną, Janey Twoi chłopcy są moimi siostrzeńcami i chciałabym mieć tę świadomość, że gdyby mnie albo Drogowi stało się coś złego, moje dzieci miałyby się do kogo zwrócić. - Ależ oczywiście, że miałyby się do kogo zwrócić. Wiesz o tym. -W Janey obudziły się instynkty macierzyńskie, zgodnie z tym, czego spodziewała się Emerald. Janey marzyła skrycie o córce i uwielbiała dziewczynki Emerald. Z kolei Emerald ze zdziwieniem zdała sobie sprawę, że zawsze brała to za pewnik, iż - gdyby zaszła taka potrzeba - jej dziećmi zajęłaby się któraś z jej sióstr, do których od tylu lat żywiła urazę.
- Nie robię tego dla ciebie, Janey - ciągnęła z determinacją w głosie -ale dla nas wszystkich. Przecież to wy mieszkacie najbliżej Denham i jeżeli będziecie się kłopotać długami Johna, nie znajdziecie czasu ani energii, żeby pomóc mojej matce i waszemu ojcu. Janey musiała przyznać siostrze rację. - Jesteśmy rodziną - powtórzyła Emerald - i czekają nas trudne miesiące. Będziesz musiała poświęcić swój czas Amber. Ja też powinnam wnieść w to swój wkład, który w tym wypadku ma sprowadzać się do tego, że umożliwię ci odegranie twojej ważnej roli. - Skoro tak to ujmujesz... - poddała się w końcu Janey Ależ to będzie ulga, kiedy ten ciężar wiszący nad ich głowami po prostu zniknie, a ona będzie się mogła w pełni skupić na wsparciu dla Amber. - Właśnie tak - przytaknęła Emerald. - I jestem pewna, że znajdziemy jakiś sposób, by przypomnieć powiernikom, że należą ci się jakieś pieniądze z funduszu. W ten sposób duma Johna nie ucierpi. Janey wydała z siebie cichy dźwięk, który równie dobrze mógł być oznaką protestu, jak i rezygnacji. - A więc załatwione - powiedziała stanowczo Emerald, przyjmując odpowiedź Janey za wyraz akceptacji - Jak tylko będzie to możliwe, załatwimy wszystkie formalności. Zanim Janey zdążyła zmienić zdanie lub dać jeszcze wyraz jakimś wątpliwościom, Emerald zmieniła temat, zaprzątając umysł przybranej siostry sprawami praktycznymi. - Drogo wkrótce powinien wrócić. Po tym, jak zadzwonił do nas John, Drogo dał znać Robbiemu, a potem Polly. Umówił się też z nimi, że odbierze ich z lotniska w Manchesterze i przywiezie prosto tutaj. Wysłaliśmy również samochód po Cathy. - A jak myślisz, czy Rose i Ella też przyjadą? - Nie wiem. Emerald sama zastanawiała się, czy Rose przyjedzie. Nigdy nie rozmawiali w domu na temat przepaści, jaka wytworzyła się pomiędzy Amber a ukochaną bratanicą, tak zawsze jej bliską. Wszyscy jednak mieli tego świadomość. Na początku Emerald była z tego faktu zadowolona, wręcz triumfowała. W końcu Amber była jej matką i to ona - a nie jakaś uzurpatorka
w rodzaju Rose - powinna być jej ulubienicą. Wkrótce jednak ów triumf stracił swój smak. To zabawne, jak jedno zdarzenie mogło wymazać całą dotychczasową historię ich relacji i zmienić je na zawsze. W ciągu jednego wieczoru - zaledwie kilku godzin - Rose i jej dobroć wywróciły do góry nogami całe życie Emerald. Nigdy później, podczas rzadkich spotkań, żadna z nich nie wspomniała o wydarzeniach tamtej nocy Ale obydwie zachowały w pamięci sekret, który je połączył i który dla Emerald okazał się wybawieniem z pętli nieustającej zawiści. Czy Rose przyjedzie? Emerald, ku swemu zaskoczeniu, miała nadzieję, że tak się stanie.
Rozdział 60 Co się dzieje w Macclesfield? Rose spojrzała na telefon, zdając sobie sprawę, jak bardzo chciałaby tam być. Minęło tyle lat, odkąd zaniechała bliskich i serdecznych kontaktów ze swoją ciotką, pod wpływem goryczy i bólu, jaki wywołało w niej odkrycie, że ciotka Amber nigdy jej nie kochała, a tylko udawała przez te wszystkie lata. W miarę pogarszania się stanu zdrowia Petea Rose coraz rzadziej widywała się z „rodziną", choć nigdy oficjalnie nie zerwała z nimi kontaktu. W końcu była matką chrzestną jednego z synów Janey oraz starszej córki Emerald. Jednak nigdy by się nie spodziewała, że teraz poczuje tak przemożną chęć znalezienia się „tam". Dlaczego? Ciotka Amber wcale jej nie potrzebowała. Miała przecież pod ręką trzy własne córki i dwie przybrane, które znaczyły dla niej więcej niż ona. Ale Rose uzmysłowiła sobie, że to ona potrzebuje tam być. Chciała tam być. Musiała tam być. Szybko przeszła przez kuchnię, podniosła słuchawkę telefonu i wybrała numer, który znała na pamięć. W momencie, w którym sygnał po drugiej stronie umilkł i ktoś podniósł słuchawkę, Rose wiedziała, że to Josh. Poznała go po samym oddechu. - To ja, Rose - powiedziała mu. - Potrzebuję twojej pomocy. - Nie przełamała się z powodu swojego pożądania ani z miłości do niego. Nie zrobiła tego dla swojego własnego dobra. Zrobiła to dla Amber, której tak wiele zawdzięczała. W ciągu pięciu minut wszystko było załatwione. Josh przyjdzie i przypilnuje Pete a, a ona w tym czasie będzie mogła pojechać do Macclesfield. Starała się usunąć Josha ze swojego życia, żeby nie dawać ani sobie, ani jemu żadnej szansy na ponowny rozkwit ich miłości, ponieważ była żoną Pete'a. Ale teraz los wtrącił swoje trzy grosze i naprawdę nie miała wyboru.
- W takim razie co mam przekazać panu OHverowi, kiedy wróci? spytała Maria. Ella, nie odrywając wzroku od portfela, sprawdzając, czy schowała paszport, odparła: - Przekaż mu, proszę, że musiałam pojechać do domu, ponieważ mój ojciec miał atak serca. Muszę już iść, Mario, taksówka czeka na dole. Opiekuj się 01ivią i uściskaj ją mocno ode mnie, dobrze? - Ella nie mogła już czekać ani chwili dłużej, aby nie spóźnić się na samolot, a następny jest dopiero rano. Proszę, Boże, spraw, żeby mój ojciec jeszcze żył, kiedy dotrę na miejsce. Teraz było już za późno na żal, że nie spędziła z nim więcej czasu podczas ostatniej wizyty w styczniu. josh przyjechał punktualnie o tej godzinie, o której obiecał. Sam jego widok wystarczył, żeby wzbudzić w Rose uczucia, które w sobie tłumiła. Wyszła za Petea z własnej woli. Nikt jej do tego nie zmusił. Nie mogła tak po prostu od niego odejść tylko dlatego, że wciąż kochała Josha. Czuła, że jest niebezpiecznie blisko, właściwie o krok od zdradzenia swoich uczuć i od przyznania się do swojej słabości. Byłoby cudownie wpaść w ramiona josha, znaleźć w nich schronienie i tak dobrze znane poczucie bezpieczeństwa. - Nie powinnam była do ciebie dzwonić. - Oczywiście, że powinnaś. - Josh wytarł kciukiem łzę z jej policzka i dodał cicho: - Byłbym cholernie zazdrosny, gdybyś poprosiła kogoś innego. Rose, chcę, żebyś wiedziała, że zawsze możesz się zwrócić do mnie o pomoc. W każdej sprawie. - Wiem o tym i... i chciałam, żebyś tu był, ale z drugiej strony źle się z tym czuję... angażując cię. Josh odgarnął jej włosy z twarzy, a potem wziął ją w dłonie, tak żeby móc spojrzeć jej w oczy. - Wszystko, co jest między nami, i wszystko, co czujemy do siebie, jest idealne i dobre. Moim błędem było tylko to, że nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak bardzo cię kocham, i że pozwoliłem ci odejść. Nie, nic
nie mów. Wiem, że jesteś żoną Pete a i że go nie opuścisz. Ale to chyba nie znaczy, że nie możemy być przyjaciółmi, prawda? - Przyjaciółmi? - Głos Rose załamał się. - Josh, nie potrafię zaufać samej sobie, żeby być wyłącznie twoją przyjaciółką. - Więc zaufaj mnie i pozwól mi zadbać o ciebie i o naszą przyszłość, która kiedyś stanie się naszym wspólnym udziałem. Zaufaj mi, ponieważ mogę ci obiecać, że możesz być moją przyjaciółką. Wiem, jak się czujesz, i że masz poczucie obowiązku w stosunku do Petea. - Josh, on potrzebuje całodobowej opieki. Pete nigdy nie wyzdrowieje alkohol dokonał zbyt wielkiego spustoszenia w jego ciele - ale może żyć długie lata jako inwalida. Bez względu na to, jak bardzo cię kocham i jak bardzo chcę być z tobą, nie zostawię go. - Nie proszę cię o to, Rose. Pozwól mi sobie pomóc. Pozwól mi dzielić z tobą życie, choćby nawet tylko jako przyjaciel. - Ja nie śmiałabym cię o to prosić. - Nie musisz. To ja składam ci propozycję. Kocham cię i bez ciebie moje życie było potwornie puste. Kiedy wpadłem na Ellę na Piątej Alei, a ona opowiedziała mi o twoim mężu, wiedziałem, że muszę wrócić, żeby być z tobą. Nie zamykaj się przede mną, Rose. Potrzebuję cię tak samo jak Pete. Kiedyś będziemy w tym samym wieku co twoja ciotka i wujek. Jestem absolutnie pewien, że kiedy nadejdzie ten czas, to ty będziesz ostatnią osobą, którą wezmę za rękę, i ostatnią twarzą, którą ujrzę. Możesz być zoną Pete a, ale jesteś moją miłością, i to się nie zmieni. Rose, jakoś to sobie zorganizujemy. Obiecuję ci. A Rose wiedziała, że Josh zawsze dotrzymuje obietnicy.
Rozdział 61 - Emerald, tkwimy tu już całą wieczność. Jak myślisz, co się dzieje? Nikt nam nic nie mówi. Emerald usłyszała niepokój w głosie Janey - Zaczekaj tu - poleciła jej. - Ja pójdę i spróbuję się czegoś dowiedzieć. W szpitalu było teraz więcej ludzi niż wtedy, kiedy przyjechała. Jedna z dwóch kobiet w recepcji oddziału intensywnej terapii spojrzała na nią ze współczuciem, kiedy Emerald upomniała się, że jak dotąd nie znalazł się nikt, kto mógłby powiedzieć im„jak się czuje Jay Niestety, kobieta nie potrafiła określić dokładnie, kiedy będzie można porozmawiać z lekarzem. - Mogę zorganizować paniom jakąś herbatę - zaproponowała - i spróbuję zamienić słowo z siostrą oddziałową. - Byłabym bardzo wdzięczna - podziękowała jej Emerald. - Moja matka wciąż czuwa przy ojczymie i o nią też się oczywiście martwimy. - Udało ci się czegoś dowiedzieć? - spytała Janey, gdy tylko Emerald wróciła do poczekalni. - Nie, ale przynajmniej przyślą nam herbatę. - Emerald spojrzała na zegarek. - Drogo powinien zaraz tu być. Trochę ją to irytowało, że Drogo potrafi wyciągnąć więcej informacji od lekarzy niż ona, ale w ciągu ostatnich lat Emerald odkryła w sobie pewną skłonność do pragmatyzmu w niektórych kwestiach i wiedziała już, że nie ma sensu denerwować się z powodu rzeczy, na które nie ma się wpływu. Oczywiście były też i takie sprawy, na które miała wpływ i które potrafiła zorganizować. - Kiedy dołączą do nas pozostali, będziemy musieli porozmawiać o przyszłości - ostrzegła Janey. - Wiem, że najważniejsze dla ciebie, Elli i bliźniaczek jest to, co dzieje się w tej chwili, ale nie możemy zapominać o kwestiach czysto praktycznych. Są pewne sprawy do przedyskutowania i musimy kilka rzeczy ustalić.
Janey wiedziała, że Emerald chodzi o sprawy wymagające uregulowania w sytuacji, gdyby ich ojciec nie przeżył. W niewielkiej sali szpitalnej Amber mogła skoncentrować się wyłącznie na Jayu. W pewnym momencie zaczęła do niego mówić. Na początku było to zaledwie kilka słów, po prostu własne myśli wypowiadane na głos. Wtedy poczuła, jak Jay rusza palcami w jej dłoni i wiedziała już, że ją słyszy. Mówiła więc dalej, lecz nie o swoim strachu przed jego utratą, tylko o przeszłości, wspólnym szczęściu i miłości, którą ze sobą dzielili. Na zmianę płakała i śmiała się, w miarę jak przelatywały jej przez głowę różne wspomnienia, a wraz z nimi poczuła, jak ogarnia ją spokój. Wciąż trzymała go za rękę. Była zmęczona, oczy miała suche z gorąca, a gardło bolało ją od ciągłego mówienia. Odwzajemniona miłość to taki cudowny dar, który zmienia ludzi nie do poznania, rozświetla mroki życia i wykracza poza granice śmiertelności. - Drogo? Robbie skończył dziewiętnaście lat i uważał się za dorosłego, ale gdy tylko zobaczył Droga, poczuł, jak oczy pieką go od łez i przypomniał sobie, co czuł jako chłopiec, wiedząc, że zawsze może znaleźć u swojego ojczyma pomoc i pocieszenie. Tuląc się do niego serdecznie, spytał z niepewnością w głosie: - Jak się czuje dziadek? - Kiedy ostatnim razem pytałem o niego w szpitalu, powiedzieli mi, że się trzyma. - Czy on... czy... czy on umrze? - Nie wiem, Robbie - odparł szczerze Drogo. - Przeszedł poważny zawał. Ale na jego korzyść przemawia to, że twój dziadek to bardzo silny człowiek, który ma w sobie wielką wolę życia. Jeśli ktokolwiek jest w stanie przeżyć coś takiego, to tylko on. Więcej dowiemy się, gdy lekarz będzie dysponował wynikami badań, które mu zrobili. - Kiedy widziałem się z nim podczas świąt, żartował, że mnie zawstydzi, jeśli zabiorę go ze sobą na narty.
- Nie zdziwiłbym się wcale, gdyby to była prawda. Mamy jeszcze piętnaście minut do przylotu samolotu ciotki Polly z Wenecji. Chodź, napijemy się w tym czasie dobrej kawy. Manchester - to zabawne, że zawsze pachnie tu deszczem, nawet w tak suchy dzień jak dzisiaj, pomyślała Polly, wysiadając z samolotu. - Polly? Nie spodziewała się, że ktoś będzie na nią czekał na lotnisku, ale głos Droga sprawił jej wielką radość, mimo iż Drogo nie potrafił powiedzieć nic więcej na temat stanu jej ojca. - Drogo, czy będziemy mogli zobaczyć dziadka? - spytał Robbie, kiedy tylko wsiedli do samochodu i Drogo wiózł ich na południe w kierunku Macclesfield. - To zależy od lekarza. Rozmawiałem już z jego sekretarką, która potwierdziła, że lekarz spotka się z nami i powie nam, co się dzieje, kiedy tylko zajrzy do Jaya i przyjrzy się wynikom badań, które zostały już zrobione. - Ale dziadek żyje, prawda? - dopytywał się Robbie z niepokojem, na co Polly nie mogła się zdobyć. - Tak, żyje. - Widziałeś się z nim? Drogo pokręcił głową. Młoda pielęgniarka przyniosła do poczekalni tacę z dwoma ceramicznymi kubkami z herbatą, kilkoma saszetkami cukru i małą paczuszką ciastek, którą położyła na melaminowym stoliku do kawy, po czym wyszła. - Nigdy nie sądziłam, że będę tak wdzięczna za kubek herbaty - powiedziała Janey, sięgając po jeden z nich. Emerald popatrzyła na drugi kubek. Herbata w środku była ciemna i tak mocna, że czuć było jej zapach. Niechętnie sięgnęła po kubek, ale zatrzymała się, gdyż na sam widok i zapach herbaty ogarnęły ją mdłości.
- Co się stało? - spytała Janey. - Nic - skłamała Emerald. Nie chciała, żeby Janey wiedziała, że tak bardzo przejęła się stanem zdrowia Jaya, że aż zrobiło jej się niedobrze. Przecież Drogo powiedział, że musi być silna. Nie mogła jednak zmusić się do wypicia tej herbaty i kiedy Drogo przyjechał dziesięć minut później, kubek stał nadal nietknięty - Gdzie jest Polly? - spytała Emerald, kiedy już wyściskała Robbiego na powitanie. - Przyjdzie za chwilę. Chciała zadzwonić do Rocca i powiedzieć mu, że doleciała szczęśliwie. Emerald skinęła głową. - Drogo, strasznie chce mi się pić, ale herbata, którą nam przynieśli, jest piekielnie mocna. Jak myślisz, dałbyś radę załatwić mi trochę wody? - Zobaczę, co da się zrobić. - Drogo spojrzał na zegarek. - Ale najpierw chcę jeszcze raz zadzwonić do sekretarki tego lekarza i dowiedzieć się dokładnie, kiedy nas przyjmie. Niemal jednoczesne pojawienie się bliźniaczek w poczekalni wywołało kolejną lawinę siostrzanych i braterskich serdeczności, po których nastąpiła seria pełnych niepokoju pytań. - Drogo poszedł zadzwonić do sekretarki lekarza. - To było wszystko, co Emerald miała im do powiedzenia. - Ale tak naprawdę nie dowiemy się nic nowego, dopóki Drogo nie zobaczy się z Jayem. - Czy możemy odwiedzić tatę? I gdzie jest mama? - spytała Cathy, starsza z sióstr. - Nie możemy. A mama jest z nim - odpowiedziała Emerald, a widząc, że bliźniaczki zaczynają protestować, przypomniała im stanowczo: - Nie zapominajcie, że wasz ojciec leży na oddziale intensywnej terapii i pewnie znajduje się pod wpływem środków uspokajających. - Emerald ma rację - wsparła ją Janey, po czym podniosła wzrok, widząc Droga, który wchodził właśnie do poczekalni. - Lekarz się spóźni - poinformował ich. - Wezwano go do jakiegoś pilnego wypadku, ale niedługo powinien się pojawić. Amber jest cały czas przy Jayu i jak można się domyślić, nie chce odstąpić go nawet na moment.
- Biedna mamusia - odezwała się Cathy. - Ona i tatuś zawsze byli ze sobą tak mocno związani. - W jej głosie słychać było strach, którego nikt nie odważył się wyartykułować - że Jay może nie przeżyć. Dzięki interwencji Droga pojawiła się świeża herbata, kawa i butelkowana woda dla Emerald, a także zaskakująco dobre kanapki - tak przynajmniej twierdził Robbie, który jedyny był w stanie coś przekąsić. - Jaki był sens ściągać nas tu wszystkich, skoro nie pozwalają nam nawet zobaczyć się z tatą? - zaczęła narzekać Cathy. Emerald odetchnęła i powiedziała chłodno: - fest sens. To świetna okazja, żeby porozmawiać o kilku ważnych sprawach, chociaż wolałabym z tym zaczekać do przyjazdu Rose. - A więc myślisz, że jednak przyjedzie? - wtrąciła się Janey Na to pytanie Emerald nie potrafiła odpowiedzieć, ale wiedziała, że sprawa, którą chce przedyskutować, nie mogła być w ogóle poruszona bez Rose. - Na pewno jest to winna mamie - powiedziała Cathy, wystarczająco surowo i głośno, żeby jej głos było słychać na korytarzu przed poczekalnią, gdzie stała Rose. - Zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę, ile mama dla niej zrobiła. - Mama nie zrobiła dla niej nic, czego nie zrobiłaby też dla nas wszystkich... - zaczęła Emerald, ale nagle umilkła, kiedy drzwi otworzyły się na oścież i do poczekalni weszła Rose. - Poza jednym drobnym szczegółem - wszystkie jesteście córkami Amber albo Jaya, a w wypadku bliźniaczek - obojga. Wszystkie, poza mną. - Och, Rose, Cathy nie miała nic złego na myśli - zapewniła ją szybko Janey, po czym równie błyskawicznie wstała i uściskała Rose serdecznie. -Wszyscy jesteśmy wytrąceni z równowagi, tak bardzo się martwimy Cathy, która sprawiała teraz wrażenie skrępowanej i nękanej wyrzutami sumienia, przytaknęła: - Janey ma rację. Przepraszam cię, Rose. Nie chciałam, żeby to tak zabrzmiało. - Nie? A jak? Co chciałaś powiedzieć? Ze ponieważ mój ojciec został wydziedziczony przez naszą prababkę, nie powinnam mieć - tak jak wy
wszystkie - funduszu powierniczego? A może, co lubiła powtarzać nasza prababka, przez wzgląd na moje pochodzenie powinnam zostać odesłana z powrotem do slumsów Hongkongu i pozostawiona tam na pewną śmierć? Rose widziała, że jej słowa zszokowały całą rodzinę. Nie miała takiego zamiaru, ale rozmowa, którą podsłuchała, nie tyle poruszyła w niej wrażliwą strunę, ile raczej wyzwoliła w geście samoobrony sprężynę, która uwolniła diabła z pudełka. - Teraz to ja powinnam was przeprosić. - Rose wzruszyła ramionami i przeczesała dłonią włosy. - Zachowując się jak w przedszkolu, do niczego nie dojdziemy ani nam to nie ulży - zwróciła im uwagę Emerald. - Teraz, skoro już jesteśmy w komplecie, powinniśmy chyba porozmawiać, dopóki mamy ku temu okazję. Jest sporo różnych spraw do uporządkowania - przypomniała swojemu rodzeństwu. Janey pobladła i spuściła wzrok, żeby ukryć łzy napływające jej do oczu, za to Robbie stojący u jej boku starał się nadrabiać miną i sprawiać wrażenie dorosłego. - Nie wydaje mi się, żeby to był właściwy czas na dyskusje o takich sprawach. Nie sądzicie, że powinniśmy z tym zaczekać i dowiedzieć się, co ma nam do powiedzenia lekarz? - Cathy zakwestionowała słowa Emerald. - W końcu rodzice mogli poczynić własne ustalenia na wypadek sytuacji takiej jak ta. - Wręcz przeciwnie - zaoponowała stanowczo Emerald. - Nie ma chyba bardziej stosownej chwili niż ta. Dyskusja, którą chciałabym rozpocząć, dotyczy naszej przyszłości i według mnie należy to zrobić już teraz, póki jest na to czas. Przede wszystkim musimy porozmawiać o interesach. Wszyscy wiemy, jak wiele znaczy dla mamy rodzinny biznes. Kiedy nikt tego nie skomentował, Emerald ciągnęła: - Być może wszyscy byliście zbyt zajęci własnym życiem, żeby zauważyć, co dzieje się w Londynie. Dla mnie pewne rzeczy są oczywiste, ponieważ tu mieszkam. - Co masz na myśli? - spytała Polly. - Przecież fabryka pracuje pełną parą. Wiem, że Angelli składa wciąż sporo zamówień.
- Fabryka rzeczywiście ma się całkiem nieźle. Ja mówię o sklepie przy Walton Street - wyjaśniła Emerald. - Mama nie przyjeżdża tu już tak często jak kiedyś i sądzę, że niebawem w ogóle przestanie zaglądać do sklepu, bez względu na to, co się stanie. - W takim razie możemy go chyba zamknąć, nieprawdaż? - spytała Ja-ney po długiej przerwie, w czasie której wszyscy zastanawiali się nad tym, co powiedziała FLmerald. - Oczywiście, możemy zgodziła się Emerald. Emerald nie czuła się jednak na tyle blisko związana z resztą rodziny, żeby wyjaśnić im, co zobaczyła na twarzy matki, kiedy ta weszła do jej sypialni, urządzonej w stylu Dcsigners Guild. Pomijając już fakt, że w ogóle nie lubiła rozmawiać o swoich uczuciach. Ten smutek, który wtedy ujrzała, przypomniał Emerald, jak ważne dla jej matki było projektowanie wnętrz. Wtedy nie miało to dla niej większego znaczenia, ale teraz tak. - Przypuszczam, że tę nieruchomość można będzie łatwo sprzedać -kontynuowała Janey - Bardzo łatwo - zgodziła się Emerald - ale nie wydaje mi się, żeby to było najlepsze rozwiązanie. - Jak to? - odezwała się tym razem Cathy, buntowniczka, która zawsze czerpała satysfakcję z postępowania na przekór temu, czego wszyscy od niej oczekiwali. - Wszyscy wiemy, jak wiele znaczy dla niej jedwab - zarówno w Den-by Mili, jak i w sklepie przy Walton Street. Wiemy, z jaką pasją matka podchodziła do projektów swego ojca i całej spuścizny, która się z tym wiąże. Najbardziej na świecie pragnęła, aby to dziedzictwo zostało zachowane i kontynuowane w przyszłości. - No tak, Emerald, wszyscy to wiemy Dlatego wysłała mnie razem z Polly do Włoch, żebyśmy mogły pobierać nauki u Angellego. - To był tylko jeden z powodów - zgodziła się Emerald. - Drugi był taki, że matka miała nadzieję, iż po powrocie zwrócicie Denby Mili i sklepowi przy Walton Street cos, co ona dała wam. Zapadła na chwilę wymowna, pełna napięcia cisza, po której Polly powiedziała:
- Ach tak, Emerald, a więc próbujesz obudzić w nas poczucie winy z powodu sklepu i sprawić, byśmy się poświęciły, ponieważ mogłyśmy się uczyć u Angellego. A ty jak zawsze spadniesz na cztery łapy, ponieważ jedynym wysiłkiem, jaki podjęłaś w życiu, było zostanie debiutantką na dworze, a potem poślubienie Droga. - Nie miałam zamiaru wywoływać w was poczucia winy Chciałam tylko, żebyśmy przedyskutowali, co każdy z nas może zrobić, żeby rodzin ny interes stanął znów na nogi. A jeśli chodzi o poświęcanie się, to wśród nas jest tylko jedna osoba, która będzie musiała to zrobić. Wszystkie oczy zwróciły się w jej stronę. - Któż to taki? - spytała Janey. - Rose - obwieściła Emerald. - Mama zawsze chciała, żeby to ona odziedziczyła po niej firmę. - Emerald, to było wieki temu. Teraz muszę opiekować się Peteem, a od czasu, kiedy zajmowałam się zawodowo projektowaniem wnętrz, minęło wiele lat - zaprotestowała Rose. - Wszyscy wiemy, jak wiele znaczył dla mamy sklep przy Walton Street powtórzyła Emerald, ignorując gwałtowny sprzeciw Rose. - Zresztą chciała, byśmy wszyscy zajęli się nim w przyszłości, i zaplanowała to dla nas. Ta nieoczekiwana odpowiedź spotkała się z kolejną krępującą i gęstą od poczucia winy ciszą. - Dlatego uważam, że bez względu na to, co stanie się z Jayem, nic nie da mamie takiego poczucia spokoju i nadziei, jak utrzymanie i ponowny sukces sklepu przy Walton Street. W tej chwili ta placówka ledwo zipie i potrzebuje, by ktoś tchnął w nią nowe życie. Emerald zamilkła na chwilę, ale znaczenie i dobór jej słów nie uszły niczyjej uwagi. - Projekty są przestarzałe i niemodne, podobnie jak sam sklep. Cały biznes wymaga reorganizacji i to jest coś, do czego wszyscy możemy się przyczynić. Będziemy potrzebować nowych projektantów tkanin. Polly i Cathy - wy dwie możecie się tym zająć. - To niemożliwe. - Wykluczone. Bliźniaczki przemówiły niemal jednogłośnie.
- Emerald, ja mieszkam teraz we Włoszech i nawet gdybym znalazła na to czas, od lat nie zrobiłam żadnego projektu - powiedziała Polly - A ja jestem artystką stworzoną do wyższych celów - zaprotestowała ostro Cathy - Przecież nie twierdzę, że macie się tym zająć osobiście - jak same przyznałyście, żadna z was nie ma do tego odpowiednich kwalifikacji. Ale ty, Polly, jesteś żoną człowieka, którego uważa się powszechnie za najlep szego nauczyciela młodych, niedoświadczonych projektantek. A ty, Cathy potrafisz rozpoznać potencjał w takich młodych absolwentkach St Martins i tym podobnych szkół. Nic nic stoi na przeszkodzie, żeby wybrać no we projektantki świeżo po studiach, Ty, Polly i Rocco możecie zaproponować im półroczne praktyki u Angcllcgo, gdzie zdobędą pierwsze szlify i doświadczenie. A potem dajmy każdej z nich możliwość pracy przy projektowaniu materiałów w sklepie przy Walton Street. Polly poczuła się nagle dziwnie beztrosko. To niezwykłe, że akurat Emerald spośród nich wszystkich wpadła na tak innowacyjny i ekscytujący pomysł. Jej propozycja miała tyle różnych możliwości, tyle potencjalnych wyzwań - i była tak niespodziewanie bliska jej sercu. - A zanim powiesz, że nie możesz testować absolwentek St Martins, będąc w St. Ives, zastanów się, czy może Sim chciałby spędzić trochę czasu w Londynie i otworzyć tu własną galerię. - Ale ja nie chcę galerii w Londynie. - Ty może nie, ale co z Simem? Emerald poruszyła wrażliwą strunę. Sim był cudownie utalentowanym rzeźbiarzem, który potrzebował szerszego uznania dla swoich dzieł i za sługiwał na nie. Cathy wiedziała o tym. - Moglibyście posłać obydwie dziewczynki do St Paul's - jestem pewna, że by sobie tam poradziły - a nawet wystawiać część swoich prac w sklepie przy Walton Street, dopóki nie znajdziemy wam odpowiedniego miejsca na galerię. A ponieważ jesteście naszą rodziną, podczas pobytu w Londynie moglibyście mieszkać w domu w Chelsea. Cathy zdała sobie sprawę, że została przechytrzona i wmanewrowana przez ekspertkę. Ale nie zamierzała tak po prostu się poddać. To nie było w jej stylu.
- Emerald, bardzo dużo mówisz o tym, co każdy z nas powinien zrobić dla rodziny A w jaki właściwie sposób ty zamierzasz pomóc w tej sprawie, oczywiście poza dyrygowaniem nami? - Zamierzam wykorzystać moje kontakty w celu napędzenia nowych klientów do sklepu przy Walton Street. Na dobry początek zaproponuję dwóm albo trzem najważniejszym londyńskim organizacjom charytatywnym przeprowadzenie aukcji, w której nagrodą będzie całkowita odmiana wybranego wnętrza przez nasz sklep. Cathy otworzyła usta i zmarszczyła brwi: - Przecież to będzie kosztować tysiące funtów! - Potraktujemy to jako inwestycję, która zwróci się stokrotnie. - Emerald w lakoniczny sposób odrzuciła jej protest. - Emerald ma rację - zgodziła się Janey. I nie dlatego, że Emerald obiecała pożyczyć jej pieniądze. Janey dobrze pamiętała, z jakim pozytywnym odzewem spotkała się akcja, gdy poprosiła swoje przyjaciółki o noszenie zaprojektowanych przez nią strojów. Westchnęła ze smutkiem. - To wszystko brzmi tak ekscytująco. Jestem trochę zazdrosna - przyznała. - Ty też będziesz miała swoją rolę do odegrania, Janey - zapewniła ją Emerald. - Mam nadzieję, że Rose zgodzi się przyjąć posadę projektanta wnętrz w naszej firmie, ale będzie potrzebować pomocy Myślę, że świetnie byście się dogadały. - Nie zostawię Pete a - sprzeciwiła się Rose. Emerald odwróciła oczy i wbiła wzrok w podłogę. Rose wiedziała, o czym myśli - że Pete umrze i zostawi ją. - Ale skąd wiesz, że mama chciałaby, abyśmy się tym wszystkim zajęli? spytała Polly. - Możemy ją pozbawić czegoś, czego ona sama wcale nie chciałaby nam oddać. Tym razem głos zabrał Drogo: - Nie wiem, czy moje zdanie ma tu jakieś znaczenie, ale przypuszczam, że Jay z tego wyjdzie, natomiast Amber nie zostawi go, żeby jeździć tam i z powrotem do Londynu. Tutaj akurat Emerald ma rację. Tak jak ona, też uważam, że Amber będzie wam za to wdzięczna. - A więc piłeczka jest po twojej stronie, Rose - powiedziała wyzywająco Emerald. - Podejmiesz się tego?
Rose chciała odmówić i przypomnieć im wszystkim, co Cathy przed chwilą mówiła na jej temat, ale przede wszystkim chciała wykrzyczeć swoją gorycz i ból odrzucenia, które dręczyły ją przez lata - tu i teraz, wyjaśniając dokładnie, dlaczego musi im odmówić. Ale jakoś nie potrafiła się na to zdobyć. Skinęła głową i poddała się -tak jak zawsze. Bo tak jak zawsze, okazała się słaba. I nienawidziła się za to. Amber poczuła znajomy powiew powietrza, który oznaczał, że ktoś podchodzi do łóżka Jaya. Ale nawet nic podniosła wzroku z twarzy męża, żeby zobaczyć, kto to jest. Każda sekunda była dla niej tak cenna, że nie zamie rżała marnować żadnej z nich. - Pan Stanhope pragnie z panią pomówić. - Dopiero stanowczy głos siostry sprawił, że Amber skupiła na nim swoją uwagę. - Nie zostawię Jaya - odparła natychmiast. Staroświecko wyglądający mężczyzna po pięćdziesiątce, o łysej głowie i spokojnym spojrzeniu, ubrany w nieskazitelnie białą koszulę z muszką i garnitur w prążki, uśmiechnął się do niej. - Pani rodzina czeka za drzwiami. Obiecałem, że z nimi porozmawiam. - Czy ma pan już wyniki testów? - spytała, nie zwracając uwagi na jego sugestię, że najchętniej porozmawiałby ze wszystkimi jednocześnie. - Tak. - I co? - przycisnęła go Amber, dodając z determinacją: - Musi mi pan powiedzieć, w przeciwnym razie nie odejdę od łóżka męża. Lekarz spojrzał na siostrę, która przystawiła mu dodatkowe krzesło.
Rozdział 62 - Drogo, idź, proszę, i dowiedz się, co się dzieje - poprosiła męża Emerald. - Lekarz miał tu być wieki temu. - Myślicie, że tata wiedział o problemach z sercem? - Janey nie mogła nie zadać tego pytania, kiedy Drogo poszedł. Żadne z nich nie potrafiło na nie odpowiedzieć, za to na pewno dało się odczuć udzielające się wszystkim, rosnące napięcie, kiedy kilkanaście minut później otworzyły się w końcu drzwi do poczekalni, zwiastując powrót Droga. - Lekarz jest teraz z Amber, a za kilka minut przyjdzie do nas. - Jest z mamą? - Czy to dobry pomysł? - A jeśli ma do przekazania złe wieści? - Ona nie powinna rozmawiać z nim w cztery oczy. Zanim Drogo zdołał odpowiedzieć, drzwi otworzyły się ponownie i tym razem stanął w nich lekarz. Nastąpiło oficjalne przedstawienie wszystkich członków rodziny, po czym wjechała po raz drugi taca z herbatą. Emerald, kiedy tylko poczuła bijący z kubków zapach potwornie mocnego naparu, znowu musiała powstrzymać mdłości. Wszyscy usiedli, czekając, co ma im do powiedzenia lekarz. Janey siedziała na krawędzi krzesła, przytrzymując się rękami od spodu, tak by oprzeć się staremu nawykowi obgryzania paznokci, którego nie mogła się pozbyć od dzieciństwa. Obok niej siedziała Rose, tak blada z emocji i napięcia, że wyglądała, jakby nałożyła sobie na twarz biały puder. Polly i Cathy złączyły ze sobą krzesła, natomiast Robbie usiadł między Emerald i Drogiem - Emerald trzymała go za rękę, a Drogo zarzucił mu opiekuńczo ramię za plecy, przytrzymując się jego oparcia. - Jak wszyscy wiecie, Jay przeszedł zawał serca. - Jak poważny?
- Czy grozi mu kolejny atak? - Ale Jay wyzdrowieje, prawda? - A jak się czuje mama? Lekarz kiwał głową ze zrozumieniem, słuchając tych wszystkich pytań, aż w końcu odezwał się: - Pozwólcie, że najpierw odpowiem na ostatnie pytanie. Amber to niesłychanie silna i odważna kobieta. Cały czas nalega, by pozwolono jej pozostać w szpitalu przy łóżku Jaya. Powiedziałem, że zgodzę się na to, ale jedynie pod warunkiem, że Amber trochę odpocznie. W tym celu oddamy jej do dyspozycji prywatny pokój. Przynajmniej tyle możemy zrobić, pamiętając, jak wiele wasi rodzice zrobili dla naszego szpitala, organizując zbiórki funduszy na zaspokojenie naszych potrzeb. - A co z Jayem? - spytał Drogo. Lekarz zachmurzył się. - Badania wykazały, że atak serca był bardzo poważny Jednakże możemy zachować ostrożny optymizm. Nie nastąpił drugi atak i stan pacjenta powoli się stabilizuje. - Czy to znaczy, że Jay przeżyje? - spytała drżącym głosem Janey. - Mam nadzieję, że tak. Ale powiedziałem to już wcześniej Amber - Jay musi uważać, żeby nie sprowokować w żaden sposób następnego zawału. - Można chyba przeprowadzić jakąś operację - wtrąciła się Cathy -Czytałam o ludziach, którym przeszczepiono całe serce. - Tak, to prawda, ale w wypadku waszego ojca tego rodzaju operacja nie wchodzi w grę. Wprawdzie pacjenci w takim samym stanie jak on byli już poddawani eksperymentalnym kuracjom w Republice Południowej Afryki oraz w Stanach Zjednoczonych, ale w mojej opinii za wcześnie jest jeszcze, aby wyrokować, czy takie leczenie okaże się skuteczne na dłuższą metę. Mimo to jeżeli Jay będzie od tej pory uważał na siebie, wiódł spokojniejsze życie oraz przyjmował najnowsze leki, nie ma powodów, żeby wątpić w to, że nie dożyje sędziwego wieku. Lekarz ujrzał na wszystkich zgromadzonych twarzach ulgę - i rzeczywiście, dało się to wręcz odczuć w powietrzu w poczekalni. - Oczywiście musi upłynąć jeszcze trochę czasu, zanim będziemy mogli oficjalnie stwierdzić, że niebezpieczeństwo minęło - ostrzegł ich
- ale wierzę, że wasza matka dołoży wszelkich starań, aby zadbać o jego powrót do zdrowia teraz i w przyszłości. Kiedy lekarz wyszedł, w poczekalni nie było końca łzom i uśmiechom, uściskom i wybuchom śmiechu wśród trzech córek Jaya. Tylko Rose i Emerald trzymały się trochę z boku. Janey zaproponowała wszystkim nocleg w Fitton, ale Emerald powiedziała, że powinni raczej wracać do Denham, żeby przygotować dom na przyjazd Jaya i ich matki. Pozostali, w tym także Rose, zgodzili się wziąć na siebie odpowiedzialność za sklep przy Walton Street. Emerald dopiero teraz uzmysłowiła sobie, że jest zmęczona i marzy o gorącej kąpieli. Ale wcześniej musiała jeszcze coś zrobić. Coś ważnego. Spłacić dług wdzięczności za noc spędzoną na oddziale nagłych wypadków i za to, jak się czuła, kiedy była przy niej Rose. - Lekarz powiedział, że mama wypytywała o Rose. Rose poczuła, jak oblewa się rumieńcem. - Uważam, że jedna z nas powinna tu zostać - i to powinnaś być ty, Rose. Zawsze byłaś jej faworytką. - Nie, to nieprawda, ja... - Ależ tak, to prawda. Amber sama przyznała mi to kilka lat temu, kiedy powiedziała, że między wami była wyjątkowa więź. Rose nie mogła nic zrobić ani powiedzieć, tylko się poddać. - Wiadomo w ogóle, czy Ella przyjedzie? - spytała Janey. Drogo potrząsnął głową. Patrząc na swoje rodzeństwo, Emerald uświadomiła sobie, że nie czuje się już wśród nich jak wyrzutek. W sposób zupełnie niezamierzony i niezaplanowany zyskała to, czego tak żarliwie pragnęła i co jeszcze mocniej odrzucała - akceptację. Na oddziale intensywnej terapii Amber uśmiechnęła się nieśmiało przez łzy wdzięczności i ulgi. - Dziękuję ci, że mnie nie zostawiłeś - szepnęła do Jaya i była przekonana, że lekkie drgnięcie jego ust oznaczało, że ją usłyszał i uśmiechnął się do niej.
Teraz, kiedy kryzys minął, mogła pomyśleć o tym, jak odbije się to na całej rodzinie. Siostra powiedziała jej o ich przyjeździe i o niepokoju, któ ry im się udzielał w poczekalni. Czy Rose też tu była? Serce ścisnęło jej się z bólu. Nigdy nie przestawała zadawać sobie pytania, co spowodowało, ze Rose tak się od niej oddaliła, ani nie przestawała rozpaczać z powo du utraty tej więzi. Wciąż miała w pamięci obraz Rose jako maleńkie, chore niemowlę, gdy ujrzała ją po raz pierwszy i poczuła ten niemożliwy do pomylenia z niczym innym ból matczynej miłości do niej. Ta miłość rozkwitała razem z Rose - jej bratanicą, którą traktowała jak swoją rodzoną córkę. Kiedy szli z powrotem do samochodu. Drogo upewnił się, że nikt ich nie słyszy, i spytał Emerald: - O co chodziło z tym rzekomym dopytywaniem się Amber o Rose? - Chodzi o gojenie ran, zasypywanie okopów i spłacanie długów - odparła z lekkim grymasem Emerald, po czym dodała: - Nie wiem, co się ze mną dzisiaj działo, Drogo, ale za każdym razem, gdy spojrzałam na kubek herbaty, czułam okropne mdłości. A teraz okropnie chce mi się spać, mimo iż z tych wszystkich emocji i zmartwień nie powinnam móc zmrużyć oka. Z tego, co pamiętam, ostatni raz tak się czułam, kiedy... - Emerald umilkła, kiedy Drogo nagle stanął i odwrócił się do niej. - .. .kiedy byłaś w pierwszej ciąży z Emmą - dokończył za nią. - Ale to niemożliwe. Przecież nawet się nie staraliśmy i... och, Drogo! Emerald rzuciła mu się w ramiona, cała rozedrgana, a Drogo przytulił ją mocno. - Nie miałam najmniejszej nadziei, że mogę znowu zajść w ciążę -przyznała. - Gdyby okazało się, że po tak długiej przerwie znowu jestem brzemienna, to byłby chyba cud. Och, Drogo... Ella była wyczerpana i odchodziła od zmysłów z powodu rozpaczy i niepokoju. Jej lot został przekierowany na lotnisko Charles a de Gaulle a z powodu jakichś problemów z jednym z silników. I zamiast od razu wylądować na Heathrow, Ella musiała teraz czekać na przesiadkę do Manchesteru.
Samolot wylądował w mroku lutowego wieczoru. Wiał lodowaty wiatr i padał mokry deszcz ze śniegiem, który wydawał się zimniejszy i bardziej wilgotny niż najgorsza z zimowych zawieruch w Nowym Jorku. A już na pewno gorszy niż rześkie, mroźne powietrze w Vermont, gdzie jeździli na narty Ta niechęć do pogody, która wydawała jej się celowo wroga, uświadomiła Elli, jak bardzo uległa zamerykanizowaniu i jak obca wydawała się jej teraz własna ojczyzna. Manchester nie był już jej domem, tylko zimnym, wilgotnym miejscem na ziemi, lotnisko zaś pełne ludzi, których akcent, tak uderzająco obcy, działał jej na nerwy. Ale tak czy inaczej, musiała się dostać do szpitala. Co tam zastanie? Może ojciec miał kolejny zawał? Nie, nie wolno jej nawet myśleć w ten sposób. Wybrała się w podróż tylko z lekkim bagażem podręcznym. Nikt więc nie zatrzymał jej przy odprawie celnej i Ella przeszła do sali przylotów. Za barierkami kłębił się tłum ludzi czekających na swych krewnych i znajomych wychodzących z samolotów, które wylądowały przed chwilą. Ten widok zaskoczył Elłę, która rozglądała się z nadzieją w poszukiwaniu kogoś znajomego. Ale kiedy ujrzała aż dwie znajome twarze, zatrzymała się jak wryta. Oliver i Olivia. Jak to możliwe, że tu byli? Musiała zadać to pytanie, ale wiedziała, że Oliver i tak nie odpowie. Zamiast tego po prostu wyjął jej walizkę z ręki, a Ella poczuła na twarzy tak znajomy, ciepły oddech, który pachniał jego ulubioną miętową gumą do żucia. - Ubiegliśmy cię, mamusiu. Olivia skakała z radości, uśmiechając się do niej promiennie. - Mój samolot został przekierowany na inne lotnisko. - Wiem - odparł ponurym głosem i z kamienną twarzą Oliver. Ella złapała go za ramię. - Co ty tu robisz i dlaczego wziąłeś ze sobą Oliviç? - A jak myślisz? Jestem twoim mężem, a Jay jej dziadkiem. Gdzie indziej mielibyśmy być? Mnie możesz wyrzucić ze swojego życia, Ello. Już
wiele lat temu wiedziałem, że się mnie wstydzisz - fotografa z klasy robotniczej, którego nie chciałaś poślubić. Ale nie pozwolę nigdy, żebyś zamknęła się przed Ohvią. Ona ma prawo tu być. Jest tak samo częścią twojej rodziny jak ty W waszych żyłach płynie ta sama krew - twoje siostry są jej ciotkami, ich dzieci są jej kuzynami. Może ci się to nie podobać, możesz udawać, że nie istniejemy, bo wolałabyś, żeby ojcem twoich dzieci był ktoś taki jak Brad. Ale to ja nim jestem i nie zgodzę się, żeby moja córka została wykluczona ze swojej rodziny tylko dlatego, że jej matka jest snobką, która wstydzi się przed swoją rodziną mężczyzny, za którego wyszła. -Olivier spojrzał na nią z ukosa. - Jak myślisz, co właściwie zrobię? Zacznę jeść groszek nożem, a nie widelcem? A może fakt, że jestem tym, kim jestem, sprawia, że tak się mnie wstydzisz? Nie muszę nawet nic robić, żeby udowodnić, jaki jestem beznadziejny? Na szczęście byli teraz niemal sami w sali przylotów, a Olivia bawiła się małym tranzystorowym radiem, które Ella kupiła jej kiedyś w Londynie. Jej mała córeczka bezskutecznie starała się teraz znaleźć na nim popularną stację muzyczną. Ella miała nadzieję, że nie słyszała tych gniewnych i przepełnionych goryczą słów Olivera. Jego słowa spadły na nią jak grom z jasnego nieba. Była tak zszokowana tym, co powiedział Oliver, że zdołała jedynie wykrztusić: - Nigdy się ciebie nie wstydziłam. - W takim razie dlaczego nigdy nie zaprosiłaś do nas swojej rodziny ani nie dałaś mi ich poznać jak należy? Ella bardzo chciała usiąść, ale nie miała gdzie, z wyjątkiem ławki, na której siedziała teraz Olivia. - To było dla twojego dobra - odparła szczerze. - Zawsze byłeś taki zajęty, a ja nie chciałam, abyś myślał, że oczekuję od ciebie bycia dobrym mężem tylko dlatego, że się ze mną ożeniłeś. To było dla twojego dobra, Oliverze - powtórzyła, kiedy zobaczyła, że Oliver patrzy na nią bez słowa. - Chciałam, żebyś miał swoją wolność. I nie mów mi, że nie była ci ona potrzebna. Ta modelka, do której dzwoniłeś w pierwszy dzień świąt. - To ona zadzwoniła do mnie, kompletnie naćpana - nie wiedziała, jakie mamy stulecie, a co dopiero dzień. Myślała, że mamy zaplanowaną sesję zdjęciową.
Ella widziała, że Oliver mówi prawdę. - To znaczy, że jej nie kochasz? - Co? Oszalałaś? - Oliver machnął ręką z lekceważeniem i frustracją. -Nigdy nie było nikogo innego poza tobą. Nie mógłbym kochać nikogo innego. Ella miała wrażenie, że za chwilę nogi odmówią jej posłuszeństwa i upadnie. Czuła się roztrzęsiona; przepełniała ją mieszanina niedowierzania i - co śmieszniej sze - nadziei. - Przecież ożeniłeś się ze mną przez wzgląd na 01ivię. - To prawda - przytaknął Oliver. - I jak przystało na faceta z klasy robotniczej, w której się wychowałem, oddałem ci całą swoją lojalność, a potem także miłość. Tak już jest z nami - prostymi chłopakami. W naszym sercu i naszym życiu zawsze na pierwszym miejscu są nasze żony i dzieci, które nam one rodzą. Przynajmniej tak było w moim wypadku. - Nigdy wcześniej mi tego nie powiedziałeś. - Jak mogłem, skoro ty bez przerwy rozpaczałaś za swoim utraconym amerykańskim herosem? - Nic takiego nie robiłam. - W każdym razie za czymś lub za kimś rozpaczałaś. - A nie przyszło ci do głowy, że nie tylko ty odkryłeś, że zakochałeś się w osobie, z którą masz dziecko? Zwłaszcza że jestem kobietą, która całą wiedzę o seksie i radość z niego zawdzięcza ojcu swego dziecka. - Chcesz powiedzieć, że mnie kochałaś? - W zachrypniętym głosie Olivera słychać było coś jeszcze - brak charakterystycznej dla niego pewności siebie. - Nie - odparła lakonicznie Ella, nagle odzyskując odwagę. Przez chwilę zobaczyła w jego oczach ból. - Nie mogę powiedzieć, że cię kochałam, ponieważ nadal cię kocham i będę cię zawsze kochać. To musiał być komiczny widok - mąż i żona, których córka siedziała w zasięgu wzroku, całujący się z taką namiętnością w miejscu publicznym. Minęło dobrych kilka minut, zanim Ella oderwała swoje usta od ust Olivera. Wciąż tuląc się w jego ramionach, przypomniała mu: - Musimy jechać do szpitala. Mój ojciec...
- Trzyma się i powoli wraca do zdrowia - zapewnił ją Oliver. - Kiedy przeszliśmy z 01ivią przez odprawę celną, od razu zadzwoniłem do szpitala. Emerald zostawiła wiadomość dla ciebie. Mamy jechać prosto do Denham, ponieważ jest tam już cała twoja rodzina. Rodzina. Jak prosto i zwyczajnie to słowo zabrzmiało w ustach Olivera. I jak dobrze. Rodzina, jej rodzina, ich rodzina. Kochała ich, oczywiście, ale prawda była taka, ze rodziną, która zajmowała szczególne miejsce w jej sercu, byli teraz Olivier i Olivia. Pielęgniarka upierała się, że skoro kryzys został zażegnany, Amber powinna zjeść posiłek, który przygotowała dla niej w poczekalni. - Nie ma żadnego powodu, żeby pani sama traciła zdrowie - podkreśliła zwłaszcza teraz, kiedy najgorsze już minęło i pan Fulshawe wraca do zdrowia. Amber uśmiechnęła się, delektując się słowami: „Najgorsze już minęło", i pchnęła drzwi do poczekalni. Jej pełen zadowolenia uśmiech przerodził się jednak w niedowierzanie, a potem w radość, gdy zobaczyła, kto tam na nią czeka. - Rose. Och, Rose. Moja najsłodsza, ukochana dziewczynka. Przepełniona tyloma różnymi emocjami, Amber przytuliła Rose z całych sił. Płynące z jej oczu łzy kapały na twarz bratanicy Dobrze znajomy, różano-migdałowy zapach perfum ciotki, bijące od mej ciepło, a przede wszystkim uczucie, którym promieniała, przeniosły Rose z powrotem w czasy, kiedy nie znała większej radości niż znaleźć się w ramionach ciotki. Ależ była wtedy naiwna. - Lekarz powiedział, że Jay wyzdrowieje - tylko tyle zdołała z siebie wykrztusić, gdy Amber w końcu ją puściła. - Tak. Dzięki Bogu. Och, Rose, nie masz pojęcia, ile znaczy dla mnie twoja obecność. - Emerald stwierdziła, że jedna z nas powinna zostać, chociaż ja sądziłam, że pewnie wolałabyś, żeby to była ona. W końcu to twoja córka. Rose chciała, żeby te słowa zabrzmiały chłodno, spokojnie i bez emocji, wyznaczając w ten sposób linię demarkacyjną między przeszłością, po której zostały jedynie wspomnienia, a teraźniejszością, w której żyła teraz.
Ale ku jej rozgoryczeniu zabrzmiało to bardziej jak pełna wyrzutu skarga zazdrosnego dziecka. Amber spojrzała na swoją bratanicę. Całym sercem pragnęła, żeby łączące je serdeczne stosunki, które z winy Rose uległy rozluźnieniu, powróciły. Nienawidziła emocjonalnych szantaży, a mimo to nie potrafiła się powstrzymać przed tym wyznaniem: - Masz rację, Rose. Emerald to moje dziecko, zrodzone z mojej krwi i ciała. Kocham ją tak jak was wszystkich, ale to ty zawsze byłaś i nadal jesteś moją ukochaną córką - i jesteś dla mnie taka wyjątkowa. Tego było już za wiele. Rose nie mogła już dłużej milczeć. - Jeśli tak jest faktycznie, to dlaczego nie powiedziałaś mi nigdy, że John może być moim przyrodnim bratem? Serce Amber biło tak mocno, że jego ciężar wydawał jej się nie do zniesienia. Zapadła się w fotelu, z dłonią przyciśniętą do piersi. To wszystko wydarzyło się tak dawno temu. Te straszne czasy i ich jeszcze straszniejsze następstwa. Nigdy z nikim o tym nie rozmawiała. Nawet z Jayem. - Pewnie zastanawiasz się, skąd o tym wiem. Powiedziała mi Cassandra, ciotka Eli i i faney - kontynuowała Rose. - Zauważyła, że zadurzyłam się w Johnie, i oczywiście chciała się upewnić, czy nie mam zbyt wygórowanych ambicji. Ale niepotrzebnie się obawiała. Moje uczucie do Johna miało wyłącznie platoniczny charakter. Wiedziałam, że z moim pochodzeniem nie mam żadnych szans u lorda Fittona, dla którego znaczyłam mniej niż nic. - Och, Rose... Cierpienie i gorycz w głosie Rose spowodowały, że Amber opanowała się, pragnąc tylko przytulić do siebie bratanicę. A więc to wszystko było zemstą Cassandry, skuteczną, mimo że wydarzenia te miały miejsce tyle lat temu - udało jej się zniszczyć bezcenną więź między Amber i Rose i sprawiła tej niewinnej istocie nieskończone cierpienie. Zawsze czerpała radość z zadawania ran. - Cassandra powiedziała mi, że liczyłaś na to, iż nie przeżyję. I że tak byłoby najlepiej dla wszystkich. - Rose, to nieprawda.
- Mówiła też o tym, jak bardzo nienawidził mnie własny ojciec i że on też miał nadzieję, że umrę. Amber poczuła w gardle wielką gulę współczucia i miłości. - Podejdź i usiądź, proszę - powiedziała błagalnym tonem. Rose ustąpiła i usiadła na jednym z krzeseł. - Cała ta sytuacja jest bardzo skomplikowana, Rose. Twój ojciec, a mój kuzyn, był czarującym, przystojnym i rozpuszczonym młodym człowiekiem. Nasza babka mu dogadzała, a ja kochałam go jak brata. Uważałam go za najlepszego i najwspanialszego ze wszystkich moich kuzynów. Ale zewnętrzny urok Grega pokrywał tylko wielką słabość, którą nosił w sobie. Nie potrafił wziąć odpowiedzialności za... za swoje błędy i niewłaściwe oceny Miał... wdał się w romans z żoną lorda Fittona. - Matką Johna? - Tak. Ale John był już na świecie, kiedy sprawa ujrzała światło dzienne, i wybuchł wielki skandal. Nasza babka była zmuszona wysłać Grega do Hongkongu. Miało urodzić się jeszcze jedno dziecko, ale matka Johna, no cóż, zdarzył się wypadek i matka Johna utonęła w jednym ze stawów na terenie Fitton Hall. Znalazła ją właśnie Cassandra. - Amber umilkła na chwilę i wzięła głęboki oddech. - Rose, muszę cię poprosić, żeby to, co teraz ci powiem, zostało na zawsze między nami. - A jeśli odmówię? - Wtedy nie powiem ci nic. Spojrzały na siebie. - Dobrze - zgodziła się Rose. - Daję słowo, że nikomu o tym nie powiem. Amber skinęła głową. - Greg nie był jedyną osobą, z którą matka Johna utrzymywała intymne kontakty pozamałżeńskie. Rose zamarła. Nie tego się spodziewała. - Rose, nie jest mi łatwo o tym mówić, ale prawda jest taka, że Cassandra również była z nią związana bardzo bliskimi, wręcz obsesyjnymi relacjami. Rose patrzyła na ciotkę i czuła, jak cała krew odpływa jej z twarzy, a przez głowę przelatują setki niewiarygodnych myśli.
- Widzisz, Rose, tajemnica nie zawsze jest taka prosta, jak mogłoby się wydawać. Czasem jest to splot różnych wydarzeń, minionych i teraźniejszych, które razem sprawiają, że tajemnica nie może ujrzeć światła dziennego, gdyż może skrzywdzić przy okazji niewinnych ludzi. Żadne z nas nie może mieć pewności, że Greg był ojcem Johna, tak jak nie możemy wykluczyć, że nim nie był. Ja uważam, że Cassandra chciała mieć własnego syna z ojcem Johna, co dałoby jej możliwość wydziedziczenia Johna. Gdy się tak jednak nie stało, a ojciec Johna umarł, w jej interesie było, aby to właśnie John został uznany za prawowitego dziedzica. John dorastał w świadomości, że jego ojcem jest lord Fitton Legh. Rodzinny majątek jest jego całym światem. Być może ktoś powinien był ujawnić to wszystko wiele lat temu. - Nie - odparła roztrzęsionym głosem Rose. - To byłoby niepotrzebne i okrutne. - Teraz widzę, że powinnaś była dowiedzieć się o tym wcześniej, gdy tylko stałaś się wystarczająco dojrzała, żeby to zrozumieć. W końcu Greg był twoim ojcem. - Przez cały ten czas byłam dzieckiem, którego nikt nie chciał. Chińskim bękartem, który waszym zdaniem nie powinien w ogóle pojawić się na świecie. - Rose, nie mów tak. Pokochałam cię od pierwszej chwili, w której cię ujrzałam. To ty poruszyłaś moje serce bardziej niż jakiekolwiek inne dziecko. W moim sercu zawsze znajdzie się dla ciebie miłość. Zawsze będziesz moja. Wbrew swojej woli Rose poczuła znów, jak zalewa ją fala uczucia, ale nie zamierzała tak łatwo się poddać. - Jeśli tak bardzo mnie kochałaś, to dlaczego zostawiłaś mnie w Den-ham z ojcem, który nie chciał mnie znać, i prababką, która najchętniej widziałaby mnie martwą? To przecież prawda, że Blanche kazała doktorowi nie zajmować się mną ani nie próbować mnie ratować - nie zaprzeczysz chyba? Zanim spytasz, odpowiem: tak, to też powiedziała mi Cassandra. Gdybyś naprawdę mnie kochała, nigdy byś mnie tam nie zostawiła, tylko zabrałabyś mnie ze sobą. - Nie mogłam, Rose. Miałam swoje powody. Luc chodził do szkoły, a ty musiałabyś zostawać sama z opiekunkami. Robert... - Głos Amber
załamał się lekko, kiedy przypomniała sobie, jak ciężko było im wtedy. -Miałam zobowiązania wobec Roberta, które oznaczały, że nie mogłabym poświęcić tego czasu tobie. - A więc zostawiłaś mnie w nadziei, że nie przeżyję. Ze nie dożyję tej chwili i nie będę zadawać ci niewygodnych pytań, które mogłyby doprowadzić do ujawnienia sekretów, które na zawsze miały pozostać nieod-kryte. Wcale mnie nie kochałaś. Cassandra miała rację. Tylko udawałaś, że mnie kochasz. Nigdy nie zastanowiłaś się nad swoim postępowaniem? Czy nie wystarczyło ci już to, że ukradłaś mi prawo do tego, bym znała prawdę o Johnie? I to, że sprzedałaś moją miłość za garść nic niewartych kłamstw? Rose podniosła się z krzesła. I tak już powiedziała więcej, niż kiedykolwiek zamierzała - zbyt wiele. Poczuła się wyczerpana i wycieńczona, choć wciąż jeszcze nie do końca oczyszczona ze starych ran i bólu, który powodowały. Kochała swoją ciotkę jak małe dziecko, a jej zdrada sprawiła, że to cierpienie nigdy nie przeminie. - Proszę, Rose, wysłuchaj mnie. - Amber też wstała. - To prawda, zostawiłam cię w Denham, ale nigdy nie byłaś sama ani bez opieki, tak jak nigdy nie wyrzuciłam cię ze swoich myśli. Widzisz, Rose, powierzyłam cię jedynej osobie, którą naprawdę znałam i wiedziałam, że mogę na niej bezwarunkowo polegać. Ta osoba była moim aniołem stróżem przy tobie. Rose zmarszczyła brwi. W głosie jej ciotki było tyle emocji, że musiała jej wysłuchać. - O kim mówisz? - Powierzyłam cię Jayowi, Rose. To on odwiedzał cię codziennie, pisał do mnie listy o stanie twojego zdrowia, robił ci zdjęcia, które potem mi przysyłał. Był przy tobie przez cały ten czas, którego ja nie mogłam ci poświęcić. Przekazywał ci moją miłość i pilnował, żebyś była bezpieczna. Rose zagryzła wargi, próbując powstrzymać łzy. Słowa Amber rzucały zupełnie inne światło na wszystko, ukazując Rose troskę i poświęcenie, z których nigdy nie zdawała sobie sprawy, a które mogły być tylko dowodem miłości. - W momencie, w którym na ciebie spojrzałam, poczułam tak silną więź z tobą. Rose. Dla mnie ona nigdy nie przestała istnieć.
- A ja czułam się taka zraniona, kiedy Cassandra mi powiedziała. Czułam się... - .. .dokładnie tak, jak Cassandra by chciała. Amber i Rose popatrzyły znów po sobie, uśmiechając się słabo. To Amber wykonała pierwszy symboliczny gest, wyciągając rękę i dotykając włosów, a potem policzka Rose. Chwilę później padły sobie w ramiona, na przemian śmiejąc się i płacząc. Nie było już sensu wracać do przeszłości ani do tego, co straciły tam bezpowrotnie - to zresztą byłoby niemożliwe. Przed nim. była jednak przyszłość i szansa na odbudowanie dawnej więzi.
Epilog Maj 1977 roku - Za Emerald! Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin! Wszyscy wznieśli w górę kieliszki z szampanem, w intencji urodzinowego toastu Droga. Tylko Emerald popatrzyła żałośnie na swoją szklankę z lemoniadą. Była już w piątym miesiącu ciąży i miała za sobą kilka tygodni porannych mdłości, ale na samą myśl o alkoholu robiło jej się niedobrze. Drogo i jej matka urządzili rodzinny zjazd w Denham, żeby uczcić jej urodziny i - ku zaskoczeniu Emerald - rzeczywiście na spotkaniu stawiła się cała rodzina. ~ Drogo podsunął Johnowi świetny pomysł z tym letnim festiwalem rockowym na świeżym powietrzu w Fitton - powiedziała Janey do Emerald. - John strasznie się nakręcił. O, jest i Ella. Muszę jej koniecznie pogratulować. To cudownie, że obydwie urodzicie dzieci w tym samym roku. Kiedy Janey pobiegła do siostry Rose skorzystała z okazji, żeby zamienić z Emeraid dwa zdania na osobności. - Jest coś, co chciałabym wiedzieć - powiedziała. - Tak? - Dlaczego powiedziałaś mi, że mama prosiła, abym to ja została z nią w szpitalu, gdy Jay miał zawał? Dawna bliskość między Amber a Rose wróciła - do tego stopnia, że Rose nazywała ją znowu swoją „mamą". - O rany. Rose, tc było kilka miesięcy temu. - Taka odpowiedź mnie nie zadowala. Obie wiemy, że mama wcale o to nie prosiła i że to dzięki tobie jest pomiędzy nami tak jak dawniej.
Emerald spojrzała na kuzynkę. - Dobrze. Pamiętasz tamtą noc, kiedy zabrałaś mnie na oddział nagłych wypadków, po tym jak Max mnie pobił? - Oczywiście. - Zostawiłaś mi wtedy swoją dżinsową kurtkę, a wraz z nią swój zapach. Poczułam wtedy., poczułam, że nie jestem sama, pomimo że tak źle cię traktowałam, Rose, kiedy dorastałyśmy razem. Uchwyciłam się tej kurtki jak dziecko, ale to już wiesz, prawda? To pytanie zawisło w powietrzu tak nieoczekiwanie, że Rose aż wybałuszyła oczy. - Widziałam cię wtedy - przyznała Emerald. - Zaraz obok na ścianie wisiało lustro i kiedy w nie spojrzałam, zobaczyłam, że się zatrzymujesz, a potem wycofujesz, bo wiedziałaś, że nie chciałam, by ktokolwiek widział mnie płaczącą jak dziecko i tulącą się do kurtki jak do maskotki. Dlatego powiedziałam ci, że mama o ciebie pytała. Byłam ci to winna. Chciałam spłacić ten dług, ponieważ tak jak ty widziałaś mój ból i rozpacz, tak i ja widziałam twoje cierpienie. - Och, Emerald. - Och, Rose. Popatrzyły na siebie i obie jak na komendę zaczęły się śmiać. - Wszystko w porządku? Rose skinęła głową i uśmiechnęła się do Josha. To było ich pierwsze wspólne wyjście od śmierci Petea, który odszedł sześć tygodni temu. Rose nie miała pojęcia, dlaczego obudziła się akurat wtedy i co kazało jej pójść do sypialni Petea, ale jak powiedziała Joshowi, chciała wierzyć, że to była miłość. Nie taka, jaką czuła do Josha - ta była niepowtarzalna - ale silne uczucie, o którym Pete wiedział i które przywołał, tak by Rose mogła mu towarzyszyć w tych ostatnich chwilach. Rose od razu zorientowała się, że Pete doznał jakiegoś ataku albo udaru, więc zadzwoniła po lekarza, który przyjechał po kwadransie. Lekarz powiedział, że Peteowi nie zostało zbyt wiele czasu i zapytał, czy chciałaby go przetransportować karetką do szpitala. Rose popatrzyła na Pete a i znalazła w jego oczach odpowiedź.
Wzięła go za rękę i przytrzymała mocno, po czym nie odrywając wzroku od twarzy Petea, powiedziała lekarzowi: - Nie, wydaje mi się, że on woli zostać tutaj. Pete poruszył delikatnie palcami w jej dłoni i Rose wiedziała, że po stąpiła właściwie. Doktor skinął głową i powiedział, że zaczeka na zewnątrz, gdyby Rose potrzebowała wsparcia. Mieli dla siebie godzinę, może dwie... Nie było to zbyt wiele czasu, zwłaszcza biorąc pod uwagę to wszystko, co Rose chciała powiedzieć Pete owi. Ale jakoś wystarczyło. Powiedziała mu o swoim poczuciu winy i smutku, potem poprosiła go o przebaczenie i sama przebaczyła jemu. A kiedy otworzyła przed nim swoje serce, słowa same popłynęły jej z ust niczym jakaś oczyszczająca i lecznicza powódź, która zmyła raz na zawsze to, co było konieczne. Wspominała mu o dniu, kiedy się poznali, i o pierwszej nocy spędzonej razem. Wtedy zobaczyła, że Pete uśmiecha się do niej tą częścią twarzy, którą miał jeszcze władną. Rose widziała, że Pete gaśnie, a jego skóra staje się lśniąca i woskowa. Wtedy wstała od jego łóżka, żeby otworzyć na oścież okno. Czy nie mówi się, że dusza musi ulecieć wolna? Zajęło jej to zaledwie kilka sekund, ale kiedy wróciła do łóżka, zobaczyła, że Pete jest już na krawędzi życia i śmierci. Wzięła go znów za rękę, powiedziała mu, jaki jest wyjątkowy, a potem pocałowała w czoło, kiedy wydawał ostatnie tchnienie. Nigdy nie rozmawiali o jego śmierci ani o jego ostatnich życzeniach, ale Rose nie miała żadnych wątpliwości, co powinna zrobić. Odprawiono skromne nabożeństwo pogrzebowe, a po nim odbyło się czuwanie przy zwłokach, które przerodziło się w niezwykłą uroczystość, celebrującą jego życie przy dźwiękach jego muzyki i akompaniamencie tych, co zapamiętali go z najlepszych czasów. Życie to taki bezcenny dar. Rose uśmiechnęła się znów do Josha. Uzgodnili wspólnie, że Rose sprzeda dom, a potem zostaną razem, bez snucia jakichś konkretnych planów. Nie było takiej potrzeby. Zbyt dobrze się znali, żeby musieli planować wspólną przyszłość. Wystarczyło im, że są razem.
Wciąż mam poczucie, że cię zawiodłem. - Nic podobnego - odparła z pasją Janey. - John, od kiedy wyszłam za ciebie, jestem szczęśliwą kobietą. - Przecież doprowadziłem nas na skraj bankructwa. - Dałeś mi coś o wiele ważniejszego niż pieniądze. Dałeś mi miłość, John. Kochałeś mnie, nie prosząc w zamian o nic, poza moją miłością do ciebie. Jesteśmy szczęśliwi. Mamy siebie, chłopców i Fitton. Janey poprzysięgła sobie, że nigdy nie powie Johnowi, jak bardzo się bała, ani jakim szokiem było dla niej odkrycie, że John potrafi być równie słaby i wrażliwy jak ona. Teraz, bardziej niż kiedykolwiek, John potrzebował czuć się jej bohaterem, jej księciem w lśniącej zbroi - dla jego własnego dobra, nie dla niej. Teraz to ona była tą silną stroną i tą, od której John był zależny, a nie na odwrót. Fortuna kołem się toczy, małżeństwo również, pomyślała w duchu Janey. - Powiedziałaś już Emerald, że nie tylko ona dba w tym roku o przyrost naturalny? - mruknął Oliver do ucha Elli. - Chyba wszyscy już wiedzą, mimo że to dopiero trzeci miesiąc -przypomniała mu Ella. - Hmmm, ja pamiętam chyba nawet, która to była noc - zażartował Oliver. Amber przyjrzała się swojej rodzinie. Minęło wiele lat, a w powietrzu unosiło się tyle miłości, że niemal można było ją poczuć, niczym ciepły, delikatny wiaterek na południu Francji, który niósł ze sobą obrazy i wspomnienia tych, którzy już odeszli, a dzięki którym pojawiły się na świecie dzieci i wnuki, zgromadzone tutaj dzisiaj. Miłość nie umarła. Wciąż tu była, tylko czasem milkła, niczym śmiech na wietrze. - Robert byłby taki szczęśliwy i dumny. Dźwięk głosu Jaya sprawił, że Amber spojrzała na niego z miłością i wdzięcznością.
- Ty też to czujesz? - spytała. - Czujesz, tak jak ja, że Robert i Luc wiedzą o tym i są tu obecni, z całą naszą rodziną? Jay znał ją tak dobrze. Amber nigdy nie musiała mu niczego tłumaczyć. Wiedziała, że Jay zrozumie, dlaczego chce, aby jej pierwszy mąż i syn, których straciła, przyłączyli się do dzisiejszej wspólnej radości. Emerald, widząc, jak jej matka i ojczym uśmiechają się do siebie, podeszła do swojego męża i szepnęła mu coś do ucha. Kilka minut później, kiedy kieliszki zostały znów napełnione, Drogo powiedział ciepło: - Tym razem chcę wznieść toast za Amber, od której się wszystko zaczęło - w taki czy inny sposób. - W tym miejscu Drogo machnął zabawnie ręką, wzbudzając powszechną salwę serdecznego śmiechu. - Za Amber. - Za mamę. - Za babcię. Proszę, spraw, żeby dzisiaj wszyscy byli szczęśliwi, pomyślała opiekuńczo Amber. Spraw, by wszyscy zaznali miłości.
Chciałabym podziękować następującym osobom za ich nieocenioną i wyjątkową pomoc: Teresie Chris, mojej agentce. Maxine Hitchcock i jej pracownikom w wydawnictwie Avon za ich cierpliwość i zrozumienie. Yvonne Holland, która jak zawsze wykonała kawał wspaniałej roboty, redagując moją książkę i poprawiając w niej wszystkie błędy rzeczowe. Tonyemu Bossonowi, mojemu partnerowi w interesach, za jego ciężką pracę i pomoc, jaką okazał mi w procesie powstawania Grzechów. Pragnę zadedykować tę książkę wszystkim moim czytelnikom, w szczególności zaś ludziom dobrej woli, którzy napisali do mnie, wyrażając swoje pochlebne opinie na temat Jedwabiu i dopytując o datę wydania Grzechów.